Andrzej Trepka Niedzielni goście Pamięci Adama Wiśniewskiego-Snerga, błyskotliwego twórcy teorii Nadistot Autor Ten pamiętnik jest dla mnie. Przetrawić w sobie tamte dni, przeżyć jeszcze raz - - oto wszystko. Tworzyłem go w różnym czasie, dyktafonem, utrwalaczem, nawet muzeal- nym piórem. Obok reportażowych opisów, na gorąco rzuca- łem impresje, kreśliłem uwagi o wydarzeniach zaszłych, snułem prognozy. Nie podnieca mnie wcale, że sprawy, o których mówię, toczą się na owianej legendą Planecie Zadziwień; że to wspominki z najdramatyczniejszej wy- prawy; dramaty kosmiczne są efektowne dopiero z perspek- tywy. A ja chodziłem po tamtej scenie, patrzyłem, słuchałem, dotykałem, i działałem także. Nagie fakty nazywam po imieniu. Reszta — to moje intymne wejrzenie w hermetyczny świat Zielonej. Szesnastego dnia naszego pobytu na planecie Drugiej w układzie gwiazdy delta Pawia wydarza się coś, w co tylko z najwyższym trudem możemy uwierzyć. W gęsto zaroś- niętym wąwozie, którego dnem płynie wartki strumień, roboty patrolujące teren znajdują małego, może czterolet- niego chłopca, i sprowadzają do bazy. Mocno wystraszony brzdąc, nagi, tu i ówdzie podrapany, wydaje tylko niear- tykułowane okrzyki. Wygląda na niedożywionego. Proste badania serologiczne potwierdzają, że należy do gatunku Homo sapiens. To bulwersujące odkrycie burzy obraz, jaki zdążyliśmy ugruntować w sobie. Glob ten wydawał się dotąd rajskim ogrodem, którego sielanki nikt przed nami nie zakłócił. Takie domniemanie świtało nam już w czasie, gdy — kilka godzin po wylądowaniu — z najwyższym napięciem odczytując meldunki mechanicznych radiozwiadowców, przygotowy- waliśmy się sami do zrobienia wypadu. Kiedy rozpoznanie robotów nie wykryło w pobliżu doraźnych niebezpieczeństw, przyszedł czas na ludzi. Do wyjścia najbardziej rwał się kapitan, lecz regulamin zabraniał mu tego ryzyka. Wy- znaczył więc egzopsychologa1 oraz mnie. Otworzywszy właz w śluzie, powoli, z niezbędną ostrożnością zeszliśmy po trapie na twardy grunt. Już wtedy wiedziałem, że atmosfera i gleba Egzo (z gr.) — na zewnątrz, pierwszy człon wyrazów złożonych oznacza- jąca zewnętrzny, mający miejsce zewnątrz czegoś (przyp- od wydawcy). nie zawierają trujących związków, ani bakterii, ani toksyn biologicznego pochodzenia. Upojony wolną przyrodą, w dro- dze powrotnej demonstracyjnie zdjąłem skafander. Tom poszedł ochoczo w moje ślady. Zmieniając się z czuwającymi w „Sindbadzie", do wie- czora wszyscy mogliśmy rozkosznie chłonąć naturalne krajo- brazy rozciągnięte po widrokrąg, gdzie perspektywa skleja prawdziwe niebo i prawdziwą ziemię. Tak odczuwaliśmy to, sześciu mężczyzn i sześć kobiet, wędrowców z Ziemi od- dalonej od nas prawie dwadzieścia lat świetlnych. Wszechobecny wokół bazy ni to step, ni sawanna pełna pnących się do kolan jakichś pseudoroślinnych ustrojów, poprzerywana płachtami piargów, drzewiastych kęp i ni- by-krzaków, przechodzi — zwłaszcza na północ i południe — w dość zwartą brudnozieloną niby-puszczę. Poznaliśmy wkrótce, że wszelka tutejsza wegetacja ma większą rozmaitość zdrowych i pożywnych przysmaków niż dzikie biotopy na Ziemi. Więc niby-puszcza stała się dla nas po prostu puszczą, a wszelkie inne struktury, żywe i martwe — odpowiednikami z Ojczyzny, krótko i bez cudzysłowu. Roślinopodobne twory nazywamy roślinami, atmosferę — powietrzem, a naszą bazę — Domem. Niebawem pomyśleliśmy o nazwach planetograficznych, które — w myśl tej samej konwencji — określamy jako geograficzne. Pierwszą myślą było dublowanie wzorów z Zie- mi: każdy chętnie widział w nowej Ojczyźnie znajome krainy, morza, góry, rzeki. Nic z tego jednak nie wyszło: topografia Zielonej jest zbyt odmienna, wszystko tu jest mniej kontrastowe i jak gdyby skromniejsze. Brak oceanów, a przez to i wyodrębnionych kontynentów. Góry nie tworzą długich łańcuchów, są zresztą o wiele niższe od ziemskich (byłoby śmieszne nazwać któreś z nich Karpatami, nie mówiąc o Andach i Himalajach). Śródlądowe morza, powierzchnią nie przekraczające Bałtyku, przyjmują wody krótkich rzek, z których żadna nie dorównuje Wiśle. Dlatego tymczasowo tylko ponumerowaliśmy poszczególne formacje terenowe na mapach, dorzucając właściwy symbol (rzeka, morze, masyw górski, płaskowyż, bagno itp.) oraz współrzędne geograficz- ne. Nazwy własne daliśmy na razie jedynie bliskim obiektom. W ten sposób rozległa równina wokół Domu, na której chcemy zapoczątkować aklimatyzację ziemskich zwierząt i roślin, została Darwinią. Znaleziony chłopiec otrzymał imię Sedecimus, na pamią- tkę daty odkrycia go. Wołamy na niego Sed. Jest oczkiem w głowie całej ekipy. Raz po raz słyszę, że urodził się pod szczęśliwą gwiazdą; chodzi nie tyle o jego urodzenie, co odnalezienie. Zgoła mnie to nie przekonuje. Przecież nikt z nas nie wie, jak żył Sed zanim przygarnęli go intruzi. Dopiero nauczywszy się mówić, sam wyzna, czy swój odmieniony los kojarzy ze szczęśliwą gwiazdą. To nic, że jest dzieckiem: świat dziecka to nie miniatura świata dorosłych, lecz samoistna, autonomicz- na rzeczywistość. Zająwszy się sierotą — za jaką Sed uchodzi w naszych oczach — koledzy coraz częściej i chętniej przerzucają własny optymizm na niego samego. W końcu i mnie to się udziela. A przecież nikt nie ma pojęcia, co jemu przyniosła ta zmiana... Chłopiec jest kluczem do tajemnicy globu, którą należy rozwikłać przed decyzją zagospodarowania się, podejmowa- ną nie tylko za nas, lecz także w imieniu przyszłych pokoleń, mających zadomowić się w nowej Ojczyźnie. Niezależnie od tego, jaka wyprawa z Ziemi wylądowała tu przed nami, oraz kto z tych ludzi albo ich potomków pozostał i jak się ustosunkuje do nas — Sed to pasjonujący obiekt badań. Bez względu na rodzaj specjalności, wszyscy jesteśmy humanis- tami z ducha. Dlatego fascynuje nas naga natura człowieka, wciąż jeszcze tak niedokładnie poznana. Spod poloru kultury zaszczepionej przez wychowanie (bo filogenetycznie2 zbyt świeżej, aby odcisnęła się w genach) pragniemy w jakimś stopniu wyłuskać biologiczny status gatunku Homo sapiens. Przypadek Seda jest o tyle idealny, że — jak się wydaje — żaden wpływ wychowania nawet go nie musnął. W miarę upływu czasu, badania planety — którą na- zwaliśmy Zieloną, bowiem zieleń jej stepów i lasów szczegól- nie zapadła nam w serca — odstają od poszukiwań ludzi. Filogeneza — rozwój rodowy poszczególnych grup organumów (przyp. od wydawcy). Pogodziliśmy się z myślą, że choć na pewno wylądowali tu przed nami jacyś ziemscy astronauci — splot dramatycznych okoliczności, niemożliwych do odgadnięcia, udaremnił im opanowanie globu. Odkładając na później rozwiązanie tej zagadki, postanowiliśmy przysposobić Zieloną dla siebie i swych potomków. Nie ma bowiem sensu lecieć dalej. Paręset lat trwania astronautyki galaktycznej unaoczniło, że szukanie globów ziemiopodobnych to niewdzięczne zajęcie. Choć Układ Drogi Mlecznej ma ich zapewne miliony — olbrzymie odległości pomiędzy gwiazdami sprawiają, że szansa zna- lezienia takiej planety przez jedną ekspedycję jest bardzo nikła. Toteż wśród załogi panuje nastrój szczęśliwców, którzy wygrali wielki los. Ponieważ wszyscy zgadzamy się w kwestii podstawowej, że z Zielonej nie odlecimy — brak powodów do poważniejszych sporów. Budowanie od podstaw naszej ludz- kości może jest dziełem patetycznym, lecz tylko dla obser- watorów i historyków. W warunkach wyjściowych, jakie panują na Zielonej, trudno byłoby wymyślić przedsięwzięcie obarczone — w sto- sunku do swojej skali — mniejszą dozą ryzyka i odpowiedzial- ności. Bezlik dóbr, których starczy dla niezliczonych pokoleń, z góry odsuwa groźbę zniszczenia czegoś, co przydałoby się później. Jest to sytuacja, w jakiej niemal każdy błąd może zostać anulowany szybko i bezboleśnie. Mimo to postanawiamy działać z największą rozwagą. Znając smutne doświadczenia rabunkowej gospodarki na Ziemi w minionych epokach, za wszelką cenę chcemy ustrzec się tamtych błędów. Dokąd zawiodła niefrasobliwość ludzi? Przypomnijmy choćby wyrąb wspaniałych lasów basenu śródziemnomorskiego, w miejscu których stepowienie i erozja gleb zostawiły nieużytki pokryte kolczastymi krzakami. Pra- dawna to historia, skoro już Platon tak o niej pisał: „I ziemia... jeśli porównać z tym, co dawniej, to co dziś — jakby same kości z ciała, które choroba zjadła... został tylko chudy szkielet ziemi." Po dwóch tysiącleciach do tych klęsk dołączyło natarcie odkrywców zamorskich krain, bada- czy, eksploratorów, a po nich — napływających osiedleńców. O tym, czego dokonano pięć wieków później w krótkotrwa- łej, lecz jakże zgubnej Erze Zaśmiecania Globu — myśleć niemiło. Nie potrafimy zmierzyć i opisać ran, jakie zadały przyro- dzie te wszystkie poczynania zadufków prymitywnie olśnio- nych skarbcami, które w swojej własnej tępocie uważali za niewyczerpalne. Nie wiemy, czy krowa morska, wytępiona w dwadzieścia kilka lat po odkryciu jej u brzegów Wyspy Beringa, nie stałaby się jedynym udomowionym ssakiem morskim; może gołąb wędrowny, którego miliardowe stada zdobiły niepowtarzalnym krajobrazem dziewiętnastowieczne plenery Ameryki Północnej, zasiliłby świeżą krwią hodowlę gołębi domowych, a wilk falklandzki, ponad miarę ufny wobec ludzi, dałby początek rasom psów użytecznych w pola- rno-morskim klimacie... Ale nie te, i dziesiątki im podobnych, po dziś dzień głośne przykłady zdziczenia, były dla nas dzwonem alarmowym. Przecież nie podjęlibyśmy takich wyuzdanych rzezi, jak ongiś dronta dodo, który wszedł do przysłowia synonimem tragicz- nej i niepotrzebnej zagłady; jak bezmyślne wystrzelanie milionowych stad bizonów na preriach amerykańskich; jak katastrofalne przerzedzenie populacji rozmaitych papug, czapli, kolibrów, cukrzyków i mnóstwa innych ptaków dla płaskiej próżności przystrajania się w ich wspaniałe pióra. Dobrze rozumiemy, że prócz tych afer wandalizmu — pastwą zwyczajnego gospodarzenia, choćby nawet sensow- nego, masowo padały niepoliczone, nie poznane gatunki drobnych istot zwierzęcych i roślinnych; ginęły całe unikalne biocenozy3 z mnóstwem endemitów4, które w jakiejś śród- górskiej kotlinie, na poszczególnych piętrach i zboczach samotnego szczytu, na wyspie albo w jeziorze, wykształciły się i trwały w tej swojej niszy ekologicznej odgrodzone od zewnętrznego świata — póki do ich królestwa nie wtargnął człowiek. Tylko bardzo nieliczne spośród tych, które mogły Biocenoza — zespól organizmów roślinnych i zwierzęcych żyjących w określonym środowisku, w którym stosunki ilościowe utrzymują się mniej więcej na tym samym poziomie (przyp. od wydawcy). Endemizm — występowanie niektórych roślin i zwierząt tylko na pewnym określonym terenie (z gr. endemos => miejscowy) [przyp- od wydawcy). stać się pożyteczne dla nas, zostały uratowane i wykorzysta- ne. A wszystkie przepadłe formy zubożyły piękno Planety i okaleczyły jej harmonię. Mając w pamięci te przestrogi historii, na Zielonej postanawiamy — przynajmniej w pionierskim okresie — uchronić od zagłady wszystkie gatunki, choćby całkiem niepozorne. Dlatego zaczynamy od wyczerpującego opisania całej fauny i flory w promieniu kilkunastu kilometrów od bazy, z wypadami w dalsze rejony. Sporządzanie drobiazgowego rejestru form musi iść w pa- rze z tworzeniem taksonomii5 dla tej biosfery6, wprawdzie opartej — tak samo jak nasza — na białkach zanurzonych w wodzie, lecz przecież nie spokrewnionej z ziemską. W ten sposób sięgamy do korzeni miejscowego życia. O takim podejściu przesądził jeszcze jeden ważki wzgląd. Odkrycie Zielonej stanowi milowy słup w dziejach egzobiolo- gii: pierwsza to poza Ziemią planeta biogeniczna opisana przez ludzi bezpośrednio, bo z jej powierzchni. Dwie inne tylko pobieżnie badały automaty. Nadto odebrano sygnały od kilku odległych cywilizacji. Wreszcie teraz, po stuleciach od powstania terminu konwergencji kosmicznej, po niezliczonych spekulacjach na temat mechanizmów jej działania, możemy wnikliwie skon- frontować teorię z żywym materiałem. Któż by zlekceważył taką sposobność? Pospolite w ziemskiej przyrodzie zjawisko konwergencji zawsze stanowiło mocno prowokującą tentację7 dla roz- wiązań egzobiologicznych. Na Ziemi problem był całkiem, prosty: chodziło o stwierdzoną i gruntownie przebadaną na mnóstwie przykładów dążność do wzajemnego upodabnia- nia się pokrojem rozmaitych grup zwierząt albo roślin, któ- re nie są blisko spokrewnione, natomiast bytują w takim samym środowisku i prowadzą podobny tryb życia. Trudno Taksonomia — nauka o zasadach klasyfikacji gatunków zwierzęcych i roślinnych, także sztuka ich opisywania i tworzenia jednostek syste- matycznych, czyli taksonów (przyp. od wydawcy). Biosfera — strefa kuli ziemskiej (tu: planety) zamieszkała przez organizmy żywe (przjp- od wydawcy). Tentacja (z lac.) — pokusa. in byłoby przecież tłumaczyć przypadkowością opływowy kształt i znaczne podobieństwo wyglądu niektórych miesz- kańców wód spośród pięciu odrębnych gromad kręgowców: krągłoustych, ryb chrzestnych, ryb kostnych, gadów (ichtio- zaury) oraz ssaków (walenie). Wśród roślin, kaktusy i wilczo- mleczowate jednakowo dostosowują budowę i sylwetkę do magazynowania wody w tkankach na pustyni. Poznane z doświadczenia fundamentalne prawidłowości materii żywej obowiązują wszędzie, gdziekolwiek panuje ten sam reżim przyrody co u nas. Dlatego również występowanie konwergencji da się śmiało ekstrapolować na Galaktykę — jako proces zawsze przebiegający w obrębie jednej, dowolnie wybranej biosfery. Ale czy konwergencja dotyczy także wzajemnie dwóch niezależnych biosfer? Problem można roztrząsać na rozmaitych szczeblach, zmierzając od ujęć najogólniejszych ku coraz bardziej szcze- gółowym. Pierwsze wiążą się z całą historią dwóch porów- nywanych gniazd życia, począwszy od samej biogenezy8. I właśnie te są tutaj dla nas najważniejsze. Bo nie miałoby sensu zacząć od przymierzania jakiejś jednej miejscowej rośliny do gatunku występującego na Ziemi. Już wstępnym efektem tych badań jest rewelacja: na Zielonej nie ma zwierząt! Może zdumiewać, że nie spostrzegliśmy tego od razu. Ale łatwo tak mówić temu, kto nie zna Zielonej. Pierwsze wypady olśniły nas. Na każdym kroku robiliśmy przymiarki wszyst- kiego do Ziemi, mnożąc nasuwające się podobieństwa—jak- że często z uczuciową przesadą! Zewsząd otacza nas życie. Czy jest tak bujne, jak na Ziemi? Zrazu niełatwo to ocenić. Każdy z nas dobrze pamięta, że nieraz odpoczywając w lesie lub na polu nie widział żadnego ruchu, nie słyszał dźwięku — choć w trawach i na drzewach z pewnością roiło się od najrozmaitszych zwierząt. Żywotność ich wiąże się bowiem z pogodą i z porą dnia, porą roku, wilgotnością... Nawet niektóre tropikalne Biogeneza — pochodzenie; samorzutne powstanie najprymitywniejszych cząstek materii żywej z prostych związków organicznych i nieorg. (przyp. od wydawcy). 1 1 puszcze, aż kipiące życiem, czasami przy pobieżnym oglą- dzie wydają się pozbawione jakiejkolwiek fauny. W naszym wypadku było dość podobnie. To znaczy — tak sądziliśmy. W miarę bujna wegetacja roślinna sprawiała wrażenie zastoju. Nie urozmaicał jej żaden dźwięk. Także nic nie fruwało w powietrzu. Nie spotykaliśmy rzucających się w oczy zwierząt. Ale uważna obserwacja już wkrótce ujaw- niła mnóstwo poruszających się małych organizmów. Potocz- nie nazywaliśmy je ślimakami. Było to dalekie od ścisłości naukowej — nawet w sensie analogii. Poza sylwetką trochę przypominającą pomrowy i pokrewne ślimaki nagie — budo- wa ich nie miała żadnych zbieżności z mięczakami. Te pełzające powoli, mięsiste twory dzieliły się na wiele gatun- ków. Najokazalsze miały kilkucentymetrową długość i żyły w lesie. Nie brakło też drobiazgu o wyglądzie przecinka, którego kształt (czasami bardziej finezyjny) uwidaczniał się dopiero pod lupą. Wspólną cechę tych ustrojów stanowi zieleń. Szybko przekonaliśmy się, że barwę tę zawdzięczają chlorofilowi. Nie zaskoczyło nas to specjalnie. Podział na samożywne rośliny i cudzożywne zwierzęta jest nader nieostry nawet na Ziemi. Dotyczy to nie tylko pasożytniczych roślin, lecz także — od- wrotnie — fotosyntetyzujących zwierząt. Weźmy dla przykładu wiciowce: istoty o tak przemiesza- nych cechach zwierzęcych i roślinnych, że zajmują się nimi na równi zoologowie jako gromadą Flagellata, i botanicy jako klasą Monadophyta. A bywa jeszcze ciekawiej. Niektóre pierwotniaki, takie jak pantofelki, a nawet jamochłony, zwłaszcza stułbie, wchłaniają w siebie pewną liczbę glonów, głównie chlorelli (zawsze jed- nakową!) które oszczędzają zamiast strawić jako zwykły po- karm — gdyż te, żyjąc w ich wnętrzu i nadal dokonując fotosyntezy, pomagają im w wyżywieniu się. Mogliśmy przy- puszczać, że tamte marginesowe cechy ziemskiej fauny (zapew- ne relikt z epoki „rewolucji chlorofilowej" sprzed trzech miliar- dów lat, kiedy powstały pierwsze organizmy roślinne) — w od- miennych warunkach panujących na Zielonej, wytrzymały pró- bę doboru naturalnego i stały się regułą dla wszelkich miejsco- wych form zwierzęcych. Innych bowiem nie spotykaliśmy. Duże zaciekawienie wzbudziła sama sprawa chlorofilu. Ważki to przyczynek do dyskusji przyrodników, ciągnącej się z górą pięć wieków, od powstania egzobiologii: - - Czy ta porfiryna, warunkująca życie ziemskich roślin a pośrednio i zwierząt, wytworzyła się u nas przypadkowo (zamiast jakie- goś innego związku organicznego o podobnym działaniu), czy też stanowi ogólniejszą prawidłowość umożliwiającą — dzięki wprowadzeniu tlenu do atmosfery przez fotosyntetyzujące ustroje — narodziny fauny oddychającej właśnie tlenem, trują- cym dla wcześniejszych generacji drobnoustrojów? Przyroda Zielonej umacnia drugą hipotezę. Zresztą po- piera ją argument znany od dwudziestego wieku, że różno- rodne porfiryny zarówno łatwo uzyskać w szkolnych do- świadczeniach chemicznych, jak też są one rozpowszechnione w Kosmosie: na równi z aminokwasami, występują w meteo- rytach (chondrytach węglowych) i w widmach niektórych mgławic galaktycznych. Powstanie więc chlorofilu, substancji znacznie mniej złożonej od najprostszych białek, ma duże szansę powodzenia — tym bardziej, że może on występować w różnych odmianach*. Właściwe zaskoczenie dopiero nas czekało. Nie zapomnę ogłupiałych min kolegów (ja też musiałem mieć taką samą), gdy jeden z komputerów podał ekspertyzę, że te małe pełzające „ślimaki" nie są zwierzętami. — Więc czymże są? - wykrzyknęliśmy chórem. Odpowiedź brzmiała: „dopeł- nieniami roślin". Zrazu klniemy, że mechanizm zakpił z nas. Chodziłoby oczywiście o jakieś zwarcie, którego przecież wykluczyć nie sposób. Ale komputer działa prawidłowo. Łatwo się przeko- nać, że istotnie nasze pocieszne „ślimaki" nie mają takich narządów wewnętrznych, które usprawiedliwiałyby zalicze- nie ich do najszerzej nawet pojętych zwierząt. Spośród czterech rodzajów chlorofilu spotykanych w ziemskich organiz- mach (a, b. c oraz bakteriochloroiil o barwie purpurowej), tutaj istnieje tylko żółtozielony chlorofil b. Nadto wykryliśmy jeszcze dwie inne formy tego związku, nieznane na Ziemi. Wszystkie są bardzo podobne, cząstecz- ka każdego składa się z około stu czterdziestu atomów. Obok węgla, wodoru, tlenu i azotu, zawsze zawiera pojedynczy atom magnezu — bez czego nie byłby to chlorofil, gdyż stanowi on właśnie magnezoporfir\nc. Dziwaczny termin „dopełnienia roślin" wcale nie jest bezsensowny. Niektórzy przebąkują o zjawisku metamorfozy w obrębie tutejszej flory. Ta analogia do fauny też ma uzasadnienie. Wprawdzie na Ziemi istnieją rośliny, które kiełkują w charakterze porosła, potem stają się lianą, a na koniec — po zaduszeniu drzewiastego gospodarza w morder- czym uścisku swych splotów — dorodnym, samoistnym drzewem; lecz tu chodzi o coś zgoła innego. Na Zielonej występują tylko rośliny rozdzielnopłciowe. Drzewa osiągają kilkunastometrową wysokość. Są to osobniki żeńskie. Męskie natomiast, tak samo kiełkujące z nasion opadłych na ziemię, powoli rozwijają się w obły mięsisty organizm, który przypomina zielonego nagiego ślimaka. Po ukończeniu wzrostu, pędzelek jego korzeni zanika i ta osobliwa baryłeczka, zdolna do powolnego ruchu dzięki elastycznym wyrostkom pokrywającym spód ciała, rozpoczy- na wędrówkę po podłożu. Kiedy natrafi na drzewo swojego gatunku, wspina się po jego pniu i gałęziach, by wrosnąć na charakterystycznym zgrubieniu przygotowanym do wypusz- czenia kwiatu żeńskiego w postaci pucharowatego słupka. Tuż obok wrasta „ślimak", którego mięsiste ciało zostaje doszczętnie zresorbowane przez tkankę drzewa. Męski osob- nik roślinny uwstecznia się do roli samego tylko męskiego kwiatu: pod koniec resorbcji, dawna część przednia jego ciała wypuszcza pęk pręcików. Zapylenia dokonuje wiatr. Tak samo zachowują się „przecinki", kiełkujące z nasion niskich, połogich roślin. Nie dziwi mnie to aż tak, jak tych kolegów, których specjalności odbiegają od biologii. Pasożytnictwo płciowe dobrze znam z ziemskiej biosfery — choć dotyczy fauny. Prócz rozmaitych niższych zwierząt, zwłaszcza robaków, zdarza się ono przecież i wśród kręgowców. Studia zacząłem od ichtiologii. Pasjonowały mnie wtedy zwłaszcza ryby głębinowe. Prowadząc badania na Morzu Karaibskim, szcze- gólnie zafascynowałem się grupą matronicowców, cudacz- nymi kształtami i wystającą z pyska świetlną przynętą w postaci wabika przypominających pokrewną im, powsze- chnie znaną żabnicę; ich rozród obrałem za temat pracy dyplomowej. i 1 Samice tych ryb mierzą około metra. Natomiast długość samców waha się u różnych gatunków od jednego do szesnastu centymetrów. Skoro tylko taki karłowaty samiec dorośnie, poszukuje partnerki. Przy pierwszym spotkaniu dopadają niby napastnik polujący na ofiarę, otwiera paszczę i znajdujący się w niej specjalny rogowy wyrostek wbija w skórę samicy, obojętne gdzie. Odtąd stopniowo pysk jego zrasta się ze skórą partnerki i następuje zanik wszystkich narządów prócz organów płciowych. Samiec traci jakąkol- wiek fizjologiczną indywidualność, przestaje być sobą zmie- niając się w narośl na ciele samicy, często zresztą nie jedyną: wyławiałem te ryby z przyrośniętymi do nich trzema, lub jeszcze liczniejszymi osobliwymi pozostałościami zresorbowa- nych partnerów. Pamiętam, że wtedy przytoczyłem ciętą uwagę Richarda Carringtona na ten temat: „Można to uznać za groźne ostrzeżenie przyrody przed tym, co by się stało, gdyby pozwolić feminizmowi zagarnąć całkowitą władzę." Tu, na Zielonej, nie snujemy takich porównań; akurat nasze panie są dalekie od wodzowskich zapędów. Istotne jest natomiast, że przynajmniej w najbliższej okolicy brakuje jakichkolwiek zwierząt. Poczułem się zgnębiony w swoich aspiracjach zoologicz- nych. Choć nie zakłóca to mej pracy, którą można w dużym uproszczeniu nazwać zaopatrzeniową — zostaje gorycz nie spełnionych nadziei. Dotąd mocno liczyłem, że uda mi się skonfrontować jedyną gruntownie poznaną faunę planetarną z tą drugą, nowo odkrytą, którą wymarzyłem sobie już w chwili, kiedy dolatując do układu delty Pawia dowiedzia- łem się, iż planeta Druga ma bujną wegetację. Nie przyszło mi do głowy, że zastaniemy tam same rośliny. Teraz badania tutejszego życia idą w dwóch kierunkach. Pierwsze to usilne poszukiwania zwierząt, obejmujące wciąż rozleglejszy obszar, nie wyłączając mórz i jezior. Drugie mają odnaleźć ludzi. Obie te sprawy nie są oderwane od siebie. Coraz częściej debatujemy, jak żyją potomkowie tamtych ziemskich astro- nautów, którzy tu kiedyś wylądowali. Mnie najbardziej pasjonuje charakter ich związków z przyrodą. Cokolwiek 15 mogę o tym sądzić, pozostaje w sferze luźnych domysłów. Poznaliśmy wyłącznie Seda. Ale zarówno on sam, nagi, nie nauczony mowy, jak też brak na całej planecie miast, budowli przemysłowych i w ogóle jakichkolwiek łatwych do wykrycia urządzeń cywilizacyjnych zdaje się wskazywać, iż ludzie osiadli na Zielonej pozostają w takiej zależności od natural- nego środowiska, że — przy zachowaniu niezbywalnych proporcji — przypomina to sytuację z prahistorii. Droga do przekształcania przyrody prowadziła przecież po szczeblach poznawania jej, które narastało bardzo powoli. Rozumienie swego siedliska, sukcesywnie pogłębiane przez każde z tysięcy pokoleń — z użytkownika okruchów z biesiad- nego stołu przyrody przekształciło człowieka w twórcę dóbr; na zdobytym obszarze, jego wola nabierała mocy prawa. Od zbieracza poprzez łowcę, pasterza, kopieniacza i rolnika prowadzi poskręcana sieć dróg, których późne rozstaje two- rzy nasza cywilizacja. Stopniowo wyzwalając się spod wpły- wów naturalnego otoczenia, nasz praszczur zaczął pod- porządkowywać je swej doraźnej działalności, zdobywając na to coraz potężniejsze i bardziej brutalne środki; aż w czasach historycznych urósł do siły kształtującej przyrodnicze środo- wisko na miarę tak potężnych zjawisk naturalnych, jak erupcje wulkaniczne, ruchy górotwórcze i zlodowacenia. Tymczasem edukacja Seda idzie jak po grudzie: nasze starania, w które od pierwszej chwili tchnęliśmy dużo serca oraz inwencji, co krok rozbijają się o mur nieufności. Przy lada okazji chłopiec daje do zrozumienia, że nie akceptuje tego obcego świata, w jakim raptownie się znalazł. Sprawia wrażenie zwierzątka, które z uporem i determinacją walczy o swe prawa. A te jego prawa kłócą się ze wszystkim, co ludzkość w swoich długich dziejach mozolnie wypracowała jako ogólny model codziennej egzystencji. Sed nie przejawia chęci dokuczenia nam, choćby pod postacią dowcipnej psoty. Nie ma w nim ani krzty owej „małpiej złośliwości", którą tylekroć etologowie9 opisywali jako naturalną skłonność wszystkich naczelnych, od lemurów aż po człowieka. Zachowanie chłopca podważa dość po- Etologia — nauka o zachowaniu się zwierząt (przyp. od wydawcy). wszechny od czasów Lorenza pogląd o roli instynktu agresji jako konstruktywnego motoru ludzkich działań — który wymagał rozumowego przytępienia wówczas, gdy stworzyliś- my środki techniczne zwielokrotniające naszą przyrodzoną siłę rażenia. I to nie dopiero w czasach wynalezienia strzelby, a potem bomby nuklearnej, lecz już w chwili, kiedy nasz dziki przodek sporządził tłuk pięściowy i w pierwszej waśni zabiw- szy brata, desperacko oszołomiony stał nad jego trupem, nie pojmując jak mogło dojść do takiego nieszczęścia. Mnie osobiście te spostrzeżena sprawiają satysfakcję, bo mocno wierzę we wrodzoną dobroć ludzkiej natury. Jednak w postępowaniu Seda nie to zwraca główną uwagę. Rychło zdaliśmy sobie sprawę, że znaleziony chłopiec po prostu ignoruje nas, i to w sposób tak dokładny, jak byśmy byli pustym miejscem. Z zasady o nic nie prosi. Nie wynika to ani z jego nieśmiałości, ani stąd, że nie potrafi mówić. Przecież każde zwierzę domowe — nawet niekoniecznie tak inteligent- ne jak pies — bardzo szybko przywyka do wyrażania swoich życzeń w formie dla nas zupełnie zrozumiałej. Sed rezygnuje świadomie z takich możliwości. Jego dziecięcy umysł jest nastawiony od samego początku tylko na jedno: za wszelką cenę wydostać się z niewoli. Przy sposobno- ści tych jego usiłowań przeprowadziliśmy elementarne testy, które upewniły, że ma podobną inteligencję jak dzieci w jego wieku wychowywane w normalnej ludzkiej rodzinie. Szybko pojmuje, w jaki sposób otworzyć drzwi lub okno, bądź odsunąć przeszkodę grodzącą wymarzoną furtkę do szerokie- go świata przyrody, który odebraliśmy mu. Ilekroć dostrzega nadzieję wydostania się, skupia całą bystrość umysłu na upragnionym celu, szarpiąc zawory, zwalając przedmioty tarasujące mu drogę, a w końcu rozpaczliwie rzucając się na drzwi albo ścianę, jakby chciał je powalić samym sobą. Nigdy natomiast żadnym gestem, uśmiechem, wyrazem twarzy nie stara się nas wzruszyć, abyśmy pospieszyli mu z pomocą. Również zdaje się nie kojarzyć zbytnio, że przeszkodzimy mu w ucieczce. Robi swoje, bagatelizując naszą obecność. Minęło parę miesięcy. Edukacja ogólna Seda, do której solidarnie przykładamy się wszyscy, prawie nie ruszyła z miejsca. Każdy drobny kroczek naprzód jest okupiony naszą olbrzymią cierpliwością. Moglibyśmy przyspieszyć ten proces, ale nie chcemy. Wszelkie takie działania oznaczałyby bądź zwykłą tresurę, jaką zniewala się zwierzęta w cyrku, bądź ingerencje o charakterze biotechnicznym. Poniechaliś- my nawet stosunkowo nieszkodliwej metody uczenia się we śnie, stosowanej wówczas, gdy szczególnie zależy na po- śpiechu. Chcemy aby Sed przekształcił się z dziecka natury w członka rozwiniętej cywilizacji — samoistnie i bezboleśnie. Dlatego nawet mowy nie uczymy go wprost — tak, jak się uczy małe dzieci — a jedynie przez osłuchanie z najprost- szymi pojęciami, w pierwszym rzędzie z czynnością wykony- waną w danym momencie. Toteż przy nim ograniczamy nasz słownik do kilkunastu, a z czasem — kilkudziesięciu wyrazów. Zakazaliśmy więc sobie w jego obecności zarówno gadulstwa, jak milczenia. Głośno objaśniamy każde najzwyklejsze dzia- łanie. Przypomina to uczenie obcego języka metodą Berlitza, ale w ogromnym uproszczeniu. Różnica polega nie tylko na zmniejszonym zasięgu tych objaśnień, lecz przede wszystkim na udawaniu, że one nie są przeznaczone dla Seda. Umysł chłopca chłonie je mimo woli, przywykając do tego, że wszelkim zdarzeniom splecionym z codziennym życiem ludzi nieodłącznie muszą towarzyszyć odpowiednie dźwięki przy- należne do konkretnych sytuacji. Niecierpliwie oczekujemy dnia, kiedy wreszcie chłopak przemówi. Należy spodziewać się tego zważywszy, że ma narządy mowy w zupełnym porządku. Zaczynamy już żywić mgliste obawy, że staną temu na przeszkodzie względy obiektywne związane ze specyfiką praw, jakimi rządzi się przyroda żywa. Mam na myśli pewne wrodzone przysposobienie do wdrożenia określonych czyn- ności, które z wiekiem zanika bez śladu. Dobrym przykładem jest właśnie możność nauczenia się mowy. U dzieci zanika ona mniej więcej z ukończeniem szóstego roku życia. Wszelkie starania podjęte później są z reguły bezowocne. Dlatego musimy skrupulatnie określić wiek Seda. Jak wiadomo, już w dwudziestym pierwszym stuleciu opracowa- no metodę pozwalającą ustalić wiek człowieka albo wyższego zwierzęcia w oparciu o naprzemienne okresy jego snu i czu- wania, zapisane w mózgu. W dalekiej analogii przypomina to odczytanie wieku drzewa na podstawie zliczenia rocznych słojów, a nawet — co powiodło się niedawno, wydzielenia ich w obrębie nadzwyczaj delikatnych słojów dziennych, wywo- łanych przerwaniem asymilacji o zmroku*. Ustalenie wieku człowieka nie jest tak dokładne, zważyw- szy że doba niemowlęcia zawiera kilka okresów snu, z których każdy zapisuje swój ślad — jakby chodziło o kolejną noc. Wprowadzenie jednak odpowiednich poprawek daje wynik wiarygodny z tolerancją do jednego miesiąca. W ten sposób stwierdziliśmy, że Sed, w chwili znalezienia go przez nas, miał prawie cztery lata. Równolegle do edukacji Seda prowadzimy ogólne bada- nia planety. Sieć sztucznych satelitów o orbitach południko- wych dawno już wykonała komplety zdjęć, które posłużyły do opracowania różnorodnych map globu: fizycznych, klima- tologicznych, geologicznych i innych. Trzy satelity stacjonarne pozwalają śledzić zmiany na powierzchni Zielonej i w atmo- sferze. Ale nie stwierdziliśmy niczego, co wykraczałoby poza kaprysy pogody. Potwierdza to, że na Zielonej brak cywilizacji naukowo-technicznej. A przecież żyją tu jacyś ludzie! Tkwi w tym zagadkowa sprzeczność. Co było władne przeszkodzić pomyślnemu zagospodarowaniu się tutaj na- szych poprzedników, lub zastopować rozpoczęty rozwój ich społeczności? Klimat planety zachwyca nas od początku pobytu. Podejrzenie, iż wylądowaliśmy w swoistej oazie o szczególnie sprzyjających warunkach nie potwierdziło się: jest to miejsce dość przeciętne. W dalszym ciągu szukamy więc wytłumaczenia, dlaczego Zielona, mimo parametrów nader sprzyjających krzewieniu się życia białkowego, nie wytworzyła takiego rozrzutu form jak Ziemia; a zwłaszcza, czemu nie powstały tu choćby najprostsze postacie zwierząt? * Bodźcem do tego sukcesu było odkrycie, jakiego dokona) dwudziestowiecz- ny amerykański uczony J. Wells. Chcąc sprawdzić wyniki rachunków astronomów w kwestii przedłużania się ziemskiej doby wskutek tarcia pływów wywołanego przyciąganiem Księżyca, zajął się skamielinami dewońskich koralowców, poszukując — prócz dobrze zauważalnych pierścieni rocznych — także pierścieni dziennych. W końcu znalazł je, zyskując potwierdzenie, że 370 milionów lat temu rok zawierał 395 dni, oczywiście odpowiednio krótszych niż dzisiejsze. Choć kierunki rozwoju biosfery zależą od mnóstwa czyn- ników, to zbiorcze ich oddziaływanie ma charakter statys- tyczny. Ziemskie życie rozwijało się bujnie w konkretnych, niepowtarzalnych okolicznościach tak samo dynamicznie zmieniającego się środowiska. Z kolei, na zasadzie sprzężenia zwrotnego, ewoluująca biosfera miała olbrzymi udział w przekształcaniu oblicza Planety, włącznie z jej klimatem. Ale radiacja10 adaptatywna dokonywała się w oparciu o znaczny rozrzut zastanych warunków wyjściowych. Duże jednostki systematyki biologicznej (typy, gromady) nie po- wstawały na samotnych wyspach, ani na żadnych innych odosobnionych terytoriach. Nawet Australia nie okazała się wystarczająco duża ani zróżnicowana, by wnieść jakieś oryginalne wiano do skarbca biosfery; potrafiła tylko przeka- zać nam komplet torbaczy, które w innych regionach ustąpiły pola nowocześniejszym ssakom łożyskowym. Na drobiazgową rejonizację klimatów Ziemi wpływa rzeźba terenu, budowa geologiczna, sąsiedztwo zbiorników wodnych, kierunki wiatrów, a także nierównomierne roz- łożenie wielkich kompleksów roślinnych. Na Zielonej wszyst- kie te czynniki są znacznie bardziej wyrównane. Pod wzglę- dem temperatur, ten glob przypomina żywo naszą erę mezozoiczną, kiedy strefy ciepłe sięgały daleko w stronę biegunów; obszary dziś zlodowacone pokrywały wtedy bujne puszcze. To samo było zresztą w paleozoiku; w przeciwnym razie, na Grenlandii nie mogłyby powstać najstarsze płazy, na Antarktydzie zaś — permskie gady. Znaczne zniwelowanie różnic klimatycznych na Zielo- nej wiąże się głowie z tym, że oś jej obrotu ustawiona jest prostopadle do miejscowej ekliptyki''. A więc nie ma po- działu na strefy planetograficzńe i, związane z nimi, pory roku*. Miejscowe słońce, które na równiku każdego dnia Radiacja — w ewolucji świata organicznego: jednoczesny rozwój jakie- goś szczepu w wielu kierunkach (przyp- od wydawcy). Ekliptyki — (astr.) kąt nachylenia względem równika {przyp- od wydawcy). Teoretycznie, strefa tropikalna stanowi tylko linię biegnącą wzdłuż równika, strefy polarne zaś ograniczają się do punktów położonych na północnym i południowym biegunie. przechodzi przez zenit, w poszczególnych rejonach ma zaw- sze tę samą kulminację, której odległość od zenitu równa się szerokości planetograficznej. Wszędzie, niezmiennie, dwa- naście godzin dnia i tyleż — nocy (doba na Zielonej jest zaledwie o kwadrans krótsza od ziemskiej). Tylko na każdym z biegunów słońce przez cały rok ślizga się wzdłuż horyzontu. Jedyne to okolice wiecznego dnia. Ziemskie sezonowe noce polarne są zastąpione przez białe noce strefy okołobieguno- wej, na danej szerokości zawsze tak samo jasne przez cały rok. Mówiąc najprościej, położenie delty Pawia na niebie jest w każdym punkcie Zielonej takie, jak w podobnej szerokości geograficznej na Ziemi wzniesienie tarczy Słońca podczas wiosennego i jesiennego zrównania dnia z nocą. Stosunek powierzchni wód do lądów jest na Zielonej odwrotny niż na Ziemi. Morza, z reguły zamknięte, są tak liczne i równomiernie rozmieszczone, że ich wpływ na klimat wyrównuje się w znacznym stopniu. Brak oceanów oraz układ wiatrów, wiejących przeważnie od równika ku biegunom — sprawia, że prócz chłodnych obszarów polarnych (gdzie jednak nie ma większych zlodowaceń) na całym globie pa- nuje coś w rodzaju śródziemnomorskiej wiosny. Nadmier- nym upałom na równiku przeciwdziała chmurna na ogół pogoda. Takie ujednolicenie klimatu nie sprzyjało różnicowaniu się form w świecie istot żywych. Mimo to, w dalszym ciągu głowiliśmy się , dlatego tutaj nie powstały zwierzęta. Ten stan rzeczy wymagał wyjaśnienia mechanizmu obiegu tlenu. Ponieważ rośliny wydalały go stale w procesie asymilacji, a zwierzęta nie wiązały tego gazu przez oddychanie — jego ilość w atmosferze powinna stale wzrastać, szybko osiągając nadmierne stężenie. Ten obraz planety wiecznej wiosny, której nie zagrażały zbytnio ani silne trzęsienia ziemi, ani wybuchy nielicznych wulkanów, kłócił się — jak już nadmieniłem — z klęską naszych poprzedników. Ta klęska jest niewątpliwa, choć nie mamy pojęcia, co ją spowodowało oraz na czym ona polega. Najpierw chcemy poznać, o którą wyprawę międzygwiez- dną chodzi. Wydaje się to dziecinnie proste. Ekspedycji tych powołano przed nami tak mało, że wszystkie wchodzą do szkolnych programów. Nic dziwnego, gdyż dla kronikarzy ery nowożytnej, którą umownie otwiera rok dwutysięczny — wobec braku wojen i tego, co ongiś nazywano wielką polityką, na historię składają się osiągnięcia sztuki, filozofii, wynalazczości, nauki, a nade wszystko odkryć kosmicznych. Na powierzchni Ziemi nie pozostałojuż prawie nic do odkrywania, a w głębiach oceanicznych — coraz mniej. Dlatego podróże w dalekie niebo szczególnie mocno oddziaływały na wyobraźnię nas, kilkunastoletnich sztuba- ków. Znacznie później wdrażałem się pilnie w te sprawy podczas kilkuletnich przygotowań do rejsu „Sindbadem". Reszta załogi tak samo. Teraz biorę na siebie ustalenie odkrywców Zielonej. Musiała to być taka wyprawa, która zaginęła bez wieści. Przychodzi mi na myśl tylko jedna, lecz wysłana niemal w odwrotnym kierunku. Nigdy zbyt mocno nie dowierzając pamięci (a w tym czasie raz po raz zaczynam czegoś zapominać, nie przyznając się do tego przed nikim), zadanie zlecam komputerowi. Wymienia jeszcze dwie ekspedycje, których los nie został do końca wyjaśniony — przynajmniej według niektórych źródeł. Wydaje się jednak nieprawdopo- dobne, by któraś z nich mogła osiągnąć układ delty Pawia. Lecz równocześnie mój informator zwraca uwagę na inną ewentualność. Chodzi o wysyłane w dalekie niebo statki wprawdzie bezzałogowe, które jednak w sprzyjających waru- nkach mają zaludniać Wszechświat. Zaczęło się to w dwu- dziestym drugim wieku. Można powiedzieć — późno, bo już sto lat wcześniej istniały techniczne podstawy takich roz- wiązań. Przedsięwzięcie stało się dostępne, skoro tylko suk- cesy biotechnik umożliwiły pełną ektogenezę, to jest pozaust- rojową hodowlę ludzkiego płodu począwszy od stadium zygoty. Wprawdzie w podróż kosmiczną trzeba zabierać oddzielnie męskie i żeńskie gamety, odpowiednio zamrożone oraz zabezpieczone przed ujemnymi wpływami lotu kosmicz- nego, lecz zapłodnienie ich i dalszy rozwój zarodka pod' opieką skomplikowanych urządzeń cybernetycznych, zajmu- jących znaczną część pojazdu, stanowi już tylko wypełnienie programu ASO (Automatycznej Stacji Osiedleńczej), po wylądowaniu na planecie odpowiedniej do zasiedlenia. Z przyczyn dla nas wręcz śmiesznych, jeszcze bardzo długo znaczne odłamy społeczeństwa odnosiły się do tej sprawy z lodowatą rezerwą, tkwiącą korzeniami w dawniej- szej wrogości wobec wstępnych powodzeń ektogenezy. Powo- łani i niepowołani (jak zwykle, ci drudzy z większą krzyk- liwością i arogancją) wytaczali już wtedy najcięższe działa, by dać upust emocjom podyktowanym tradycjonalizmem tam, gdzie problem wymagał chłodnej rozwagi. Były to obiekcje natury pseudomoralnej, obyczajowej, a sporadycznie nawet religijnej. Dla niepoznaki skrywano je pod płaszczykiem wymogów etyki lekarskiej, obowiązujących praw i zwyczajowych ustaleń bądź nawoływaniami, aby zaczekać do czasu, kiedy technika medyczna dojdzie w tym względzie do jeszcze większej niezawodności. Cały wachlarz tych oporów sprawiał, że programom ASO, spełnianym ze zmiennym nasileniem, nie towarzyszył rozgłos. Nawet wyciszano je systematycznie, jak gdyby pod pręgierzem nigdy nie ustanowionej, lecz sprawnej zmowy milczenia. Podczas gdy o załogowych wyprawach eksplora- cyjnych pisano sążniste dzieła, od rzeczowych sprawozdań do napuszonych panegiryków — bezludne statki osiedleńcze doczekały się wprawdzie solidnych monografii w niewielkich nakładach, czasami ostro polemizujących z przeciwnikami tej idei, lecz nie beletryzowano tych spraw, ani też nigdy nie stały się one żerem sensacyjnych spekulacji. Dlatego ogół wiedział o nich skąpo. Zwolennicy rozsyłania ASO w cztery strony nieba pod- kreślali tę ich wyższość nad statkami załogowymi, że elimino- wały ryzyko ludzkiego życia. Jeśli brać pod uwagę tylko aspekt kolonizacji, z pominięciem badań naukowych na globach nieprzydatnych do tamtego celu — byl to argument nieodparty. Te dwa różne rodzaje zasiedlania obcych układów plane- tarnych nie wchodziły sobie wzajemnie w drogę. Spełniały je odrębne ekipy, w innych ośrodkach techniki astronautycznej. Tak działo się jeszcze za mej pamięci. Organizatorzy wypraw bezludnych korzystali z dużej swobody. O ile któryś statek zaginął albo uległ zniszczeniu, nikt prócz armatora nie dociekał przyczyn niepowodzenia. Obywało się bez śledztwa, również opinia publiczna nie żądała wyjaśnień; najczęściej w ogóle o tym nie wiedziała. Dlatego dane o losach takich pojazdów, przekazywane blokom pamięci światowej służby informacyjnej, były mniej dokładne niż w kwestii wypraw załogowych. Sporo faktów nie przenikało poza archiwa agencji kosmicznych i rozmaitych służb nieba. Mimo to udało mi się ustalić z dużym praw- dopodobieństwem, że na Zieloną dotarł statek BD-2209, którego numer — zgodnie z przyjętą konwencją — zgadzał się z rokiem startu. A węc jeden z pierwszych. Leciał w tamtym kierunku. Nie znalazłszy odpowiedniej planety wokół gwiazd bliższych, mógł dotrzeć w rejon delty Pawia. Próby rozstrzygnięcia, czy na pewno chodzi o ten rejs, chybiają celu. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo wszystkie statki ASO z tamtego okresu wyposażano bardzo podobnie. Żadne natomiast z nowszych przedsięwzięć tego typu nie może być brane pod uwagę, ze względu na odmienność tras. Odkrycie jest ważne, lecz nie przybliża rozwiązania tajemnicy Seda. Wprost przeciwnie, powstanie tutejszej kolonii Ziemian drogą zbiorowej ektogenezy dokonanej na miejscu powinno było pociągnąć prawidłowy jej rozwój. Po trzech wiekach oznaczałoby to zagospodarowanie się na mocnych podstawach. Mogło ono objąć mały wycinek plane- ty — lecz na takim poziomie technicznym, że już pierwsze zdjęcia satelitarne zlokalizowałyby zajęty obszar. Akcja ASO nie oznaczała tylko namiastki „normalnego" zasiedlania globów, i nawet oponenci nigdy nie wysuwali takich zastrzeżeń. Podnosili oni moralne aspekty wychowy- wania grupy pionierów w sztucznych, bezrodzinnych warun- kach pod opieką maszyn — za jakie długo jeszcze uchodziły w szerokich kręgach nawet najbardziej skomplikowane kom- putery o nader złożonej psychice. Natomiast przyszłość takiej planetarnej społeczności wydawała się bezpieczniejsza i bar- dziej stabilna od tej, jaką stworzy ekipa przybyłych na planetę kosmonautów obojga płci. Rzadki to wypadek, kiedy to, co doraźnie może działać na szkodę ludzi (pierwszego pokoleia), powinno się okazać korzystne dla historycznego rozwoju takiej nowej ludzkości. Wszystko tu jest bowiem w jakimś stopniu z góry podporząd- kowane potrzebom społecznym — choć nie przekreśla woli i pragnień poszczególnych jednostek. Mimo że u podstaw tych pragnień leżą zaprogramowane predyspozycje, zdolno- ści i zamiłowania — człowiek, poddany już w inkubatorze takim „obróbkom", odczuwa je identycznie, jak gdyby właśnie to wiano dostał od ewolucji przez losową rekombi- nację genów, która powołuje muzyków i matematyków, pisarzy i filozofów, marzycieli i realistów, przeciętniaków i geniuszów. Choć takie ingerencje inżynierii genetycznej były i nadal są surowo zabronione na Ziemi, rzecznicy ASO przypominali, że jeszcze w dwudziestym wieku rozważano tworzenie cyborgów dla potrzeb astronautyki — choć był to zamysł okrutny i antyludzki. Przywołuję na pomoc wyobraźnię, chcąc ujrzeć praw- dopodobny obraz początków nowej ludzkości. Na Zielonej ląduje pojazd o wysokim stopniu automatyzacji, zawierający w kriokapsułach zestawy ludzkich gamet podatne na zapłod- nienie i hodowanie w inkubatorach. Terenowy rekonesans robotów wypada korzystnie. Dalsze badania potwierdzają, że glob nadaje się do zamieszkania pod gołym niebem. Program osiedleńczy zostaje puszczony w ruch. Tą samą metodą co ludzie, rodzą się liczne zwierzęta — nie tylko spośród gatunków hodowlanych. Wokół bazy kiełkują ziemskie roś- liny. Dzieci wzrastające pod opieką komputerów otacza dużo elementów ziemskiej przyrody, które one uczą się cenić i ochraniać, znając swoją sytuację oraz dziejową misję, jaką narzucono właśnie im: Ludziom z planety Ziemia. Wokoło pracują siłownie, przetwórnie i wszelkie urządzenia przemys- łowe niezbędne do tego, aby start nowej społeczności odbywał się nie na pustyni braków, lecz w obfitości dóbr. Pionierzy dorastają i coraz zachłanniej wyzyskują dostęp do informacji o całej ludzkiej wiedzy. Urządzają się od podstaw, biorą inicjatywę w swe ręce, podejmują decyzje ważne dla przyszło- ści. A co z tego wynikło? Znów popuszczam wodze wyobraźni. Zielona... Planeta roślin i tylko roślin. Wśród jej ściśliwych, splątanych puszcz, w najtajniejszym gąszczu kryją się (ale przed kim? przed czym?) zastraszeni, nieporadni, zbiedniali duchowo — Lu- dzie z planety Ziemia. Chyba jest właśnie tak, skoro mamy tyle kłopotów z wykryciem ich... Tymczasem pracujemy dla przyszłości, mocno wierząc, że cokolwiek się stanie — teraz Zielona jest naszą Ojczyzną. Opuściliśmy planetę naszej młodości i ludzkiej historii; swojską, najpiękniejszą z pięknych — przynajmniej dla człowieka. To prawda. Ale przecież nikt nas nie wysłał na banicję. Biorę do ręki książkę dwudziestowiecznego autora, który tak pisał... o nas: „W rekonesansowych lotach międzygwiezdnych, zwłasz- cza takich, z których powrót na Ziemię jest wątpliwy albo wręcz wykluczony, największą trudność stanowi dobór załóg. Logicznie się wydaje, że powinni to być ludzie o usposobieniu nad wyraz zrównoważonym, o silnej woli, na których zawsze można polegać jak na Zawiszy. Tymczasem, będą się tu gar- nęły w pierwszym rzędzie natury porywcze, rozwichrzone, żądne przygód i sławy; pełne brawury, fantazji, determinacji. Czy poprowadzi ich w dalekie niebo heroiczna chęć słu- żenia ludzkości? W konwencjach fantastycznych powieści — z reguły tak. W rzeczywistości — niekoniecznie. A nawet można przypuścić, iż rzadko kiedy. Raczej widzę tu ludzi skłóconych z życiem, ze światem, ze swoją epoką; zmiętych przez dramat bądź osobistych losów, bądź nieprzystosowania do społeczeństwa w jakim przyszło im żyć. Udział w takiej wyprawie będzie dla nich ucieczką od wszystkiego; ucieczką najpełniejszą, jaką tylko można sobie wyobrazić." Przymierzam to do nas. Powiem tylko o sobie, bo według przysłowia — aby poznać drugiego człowieka, trzeba z nim zjeść beczkę soli. Przysłowie kłamie, gdyż i to nie starczy. Z tego co przytoczyłem, prawdziwa jest żądza przygód. Reszta to furda. Nie uciekałem od niczego. Chciałem polecieć w nieznane niebo — tak, jak tysiąc lat temu zew przygody pchał na nieznane morza Kolumbów i Magellanów. Histo- ria przyodziewa ich w dostojność. Mnie się zdaje, że ich ro- zumiem lepiej: ludzi z krwi i kości, którzy odkrywali Nowość. A my odkryliśmy Zieloną. Cóż mamy z nią począć? „Sindbad" stoi na równinie tak widnej, tak okrągłej, że gdybyśmy mieli mentalność dawnych Chińczyków, chyba nazwalibyśmy ją Państwem Środka. Bo istotnie tkwimy pośrodku koła Darwinii, jak statek na morzu. Horyzont, nieznacznie bliższy od ziemskiego, ciemnosiną linią przepoła- wia jaśniejsze niebo, jeśli jest pogodne. A bliżej, w drodze do tego kręgu tak symetrycznego, że aż przyprawia o zawrót głowy, drga zieleń taka sama jaką ongiś podziwiałem na ciepłych morzach. I fale drzew, kołtuniących gdzieniegdzie cichy step, wyglądają kubek w kubek jak morskie fale na zdjęciu, zatrzymane w ruchu. W takiej scenerii rozbudowujemy nasz Dom z dużej litery. I w ogóle prakolonię nowej ludzkości, zasobną we wszystko cokolwiek ma nas zadowolić na dziś i na Jutro. Rozliczne urządzenia, zgrupowane głównie na obrzeżach Darwinii, muszą wydobywać i przetwarzać surowce, darzyć energią, spełniać potrzeby i zachcianki zdobywców Nowej Ziemi. Dużo uwagi poświęcamy łączności z Macierzą. Wciąż jeszcze jesteśmy od niej odcięci. Audycje radiowe, wysyłane wiązką kierunkową dla „Sindbada", przestały docierać już podczas lotu. Widocznie po którejś z kolejnych zmian kursu statku dane o nowej trasie nie zostały przejęte na Ziemi. Pozbawiło to nas informacji szczególnie cennych, gdyż opra- cowanych z punktu widzenia naszych potrzeb. Teraz nie odbieramy żadnego „głosu stamtąd". Wewnętrzne audiowi- zualne ziemskie środki łączności są zbyt słabe dla urządzeń podróżnych, jakie zabraliśmy ze sobą. Ale już budujemy potężną stację, która najpierw udostępni taki nasłuch, a z cza- sem, po wydatnym wzmocnieniu jej, pozwoli słać komunikaty na Ziemię. Przetwórstwo opieramy na wyzyskaniu miejscowych su- rowców. Otaczają nas nieprzebranym bogactwem, z którego da się czerpać pełnymi garściami. Jesteśmy w znacznie lepszym położeniu niż pięć wieków temu osadnicy na Marsie — pomimo braku zaplecza Macierzy. Chodzi nie tylko o to, że tamci musieli ze składników zawartych w skałach mon- tować i atmosferę, i hydrosferę — które tu zastaliśmy już gotowe. Rozstrzygająca różnica dotyczy poziomu techniki o jakim oni nawet śnić nie mogli, bo brakło im znajomości fizycznych podstaw do takich rozwiązań, które są dla nas chlebem codziennym. Oni radowali się —jak dzieci upomin- kami pod choinką — każdym złożem lodu, siarki, asfaltu, rud metali, bo im nie wystarczyły elementarne cegiełki materii, z jakich składają się wszelkie atomy, potrzebowali gotowych pierwiastków. Wprawdzie mogli przekształcać jedne w dru- gie na skalę laboratoryjną i chełpili się, że oto spełniają rojenia alchemików — ale cóż z tego mieli, spektakularnie uzyskując mikrogramy substancji, których potrzebowali całe pociągi! My, wyzbyci tamtych starodawnych trosk, bez nerwowego pośpiechu zadomawiamy się na Zielonej. Uniwersalne prze- twórnie dostarczają nam wszelkich niezbędnych tworzyw, a budowane z nich wieloczynnościowe zakłady zaspokajają bieżące potrzeby, przygotowując grunt pod przyszłe inwesty- cje. My tchnęliśmy tylko inwencję w ogólne kierunki tych działań, a same plany zagospodarowania sporządzają kom- putery. Tylko rozstrzygnięcia co do przyrody żywej zastrzegliśmy w całości dla siebie. Są to sprawy zbyt wielkiej wagi, gdzie skutki każdego błędu mogą się wymknąć spod kontroli. A mamy o czym rozstrzygać... Różnica między programami ASO a wyprawami załogo- wymi sprowadza się w gruncie rzeczy do tego, iż w tych drugich ponadto uczestniczą ludzie. Zwykle przedstawia się to odwrotnie: że astronauci zabierają w poszukiwawczy rejs nasiona roślin oraz nadające się do wyhodowania zarodki zwierząt, jak również ludzkie gamety, tak samo zabez- pieczone do ewentualnej ektogenezy. To ostatnie stanowi klapę bezpieczeństwa na wypadek jakiegoś szczególnego dramatu, do uruchomienia przez astronautów bądź — gdyby ich już nie stało — przez komputery, lecz wyłącznie w okolicz- nościach obwarowanych ścisłymi instrukcjami. Problem „transplantacji" biosfer obarczony jest nie mniejszą odpowiedzialnością. Tak samo, jak zabierając w Kosmos zestawy ludzkich gamet nie przesądzamy z góry czy zostanie zrobiony z nich użytek — wywóz zarodków zwierząt i roślin otwiera tylko potencjalne możliwości. Czy, oraz które z nich przeznaczy się do rozwoju u celu podró- ży — zależy od zastanych tam warunków oraz od planów, jakie ludzkość wiąże z danym globem. Inaczej postępuje się na planecie przygotowywanej do skolonizowania, inaczej jeśli przeznaczy się ją na rezerwat naukowo-badawczy, jeszcze inaczej w wypadku, gdy może nie zawitać tam żaden człowiek w dającej się przewidzieć przyszłości. A zabiera się w drogę jak największą rozmaitość form. 0 ile nie ma to być tylko mało znaczący eksperyment, albo rozruch biogenezy na globie typu Praziemi sprzed czterech miliardów lat, jeszcze martwym, ale podatnym na impuls zaszczepienia pierwocin życia — aklimatyzacja powinna dotyczyć wielu tysięcy gatunków. Za przeniesieniem na nowy grunt pokaźnej części biosfery głosują nie tylko względy estetyczne oraz przywiązanie człowieka do ziemskich krajobrazów z ich niepowtarzalną florą i fauną. Jeśli w ogóle podejmujemy taką ingerencję na obcych ciałach niebieskich, musimy się liczyć z niewzruszony- mi prawami życia. Biocenozy brutalnie okrojone do drobnej garstki gatunków byłyby jedynie kalekim dziwolągiem, nie- zdolnym do harmonijnego rozwoju; obumarłyby wkrótce 1 okolica powróciłaby do stanu, jaki zastali odkrywcy. Monokultury i monohodowle, szczególnie w dziewiętnas- tym i dwudziestym stuleciu modne jako najwygodniejsze ze względów handlowych, są zaprzeczeniem zdrowej przyrody i nigdy nie przetrwałyby na obcej planecie, gdzie brak innych ogniw z nimi spokrewnionych. Takie wynaturzone zespoły roślinne i zwierzęce mogły niegdyś istnieć na Ziemi tylko dlatego, że nikt nie był w stanie dokładnie ich wyczyścić: sprowadzić do stanu takiej teoretycznej „doskonałości", przy którym zawierałyby wyłącznie to, co ludzie uznali za użytecz- ne dla doraźnej eksploatacji, jaką zamierzyli. Ze spojrzenia biologa łan pszenicy, plantacja fistaszków, pole ziemniacza- ne, gaj pomarańczowy, hodowla karpi, a nawet łowisko, w którym myśliwi stwarzali pomyślne warunki rozwoju wyłącznie swej ulubionej zwierzynie — to żałosna karykatura przyrody. Natura broni się sama. Każdą sztuczną biocenozę, choć- by najstaranniej pielęgnowaną, określa nie tylko to, co nam się rzuca w oczy, lecz również nieprzeliczalne zastępy drob- nych organizmów roślinnych i zwierzęcych, niepozornych, często wręcz niewidocznych bądź wskutek znikomych roz- miarów, bądź ukrytego trybu życia — w glebie, pod korą, w tkankach innych ustrojów. Bez tego nie byłoby ciągów żywieniowych, nie byłoby równowagi między drapieżcą a jego ofiarą, nie byłoby w ogóle życia. Prastary mit Arki Noego dobrze świadczy o mądrości ludzi, którzy go stworzyli — częściowo obserwacyjnej, a częś- ciowo intuicyjnej. Biologicznym wyposażeniem „Sindbad" przypomina tamten legendarny korab. Taki zestaw pod- stawowy umożliwia wprowadzenie na Zieloną wszystkich zwierząt hodowlanych i roślin uprawnych, z górą ośmiuset gatunków kręgowców i nieco więcej roślin wyższych, kilka tysięcy form bezkręgowców tkankowych, drobnoustrojów oraz grzybów. Jest to reprezentacja wszelkich biotopów, bardzo skromna ale na tyle powiązana wzajemnymi uwarun- kowaniami, by te nowe biocenozy miały charakter trwały. Udając się w rejs z takim ładunkiem, wzięliśmy pod uwa- gę, że jeśli „ożywimy" planetę upatrzoną do osiedlenia — następna wyprawa zabierze zestaw uzupełniający: formy, których nie udało się wyhodować, inne nie uwzględnione przez nas a pożądane w zastanych warunkach, wreszcie rośliny i zwierzęta rzadkie, na Ziemi zagrożone wymarciem, które dopiero teraz zaznają więcej spokoju w olbrzymich parkach planetarnych, nie kolidując z wymogami zalud- nienia i gospodarki, albo z innych względów będą się rozwijać swobodniej niż w Ojczyźnie.* Ludzkość miała dotąd niewiele doświadczenia w ob- sadzaniu ziemskich organizmów na dalekich globach. Wie- dziano tylko, że sprawa jest stosunkowo prosta jeśli się tworzy nową biosferę na planecie jałowej. W innym wypadku grozi powtórzenie — z bardzo różnorodnymi modyfikacjami — powszechnie znanych klęsk, jakie w epoce wielkich odkryć geograficznych i w paru następnych wiekach sprowadzało bądź zawleczenie, bądź umyślna, nieprzemyślana aklimaty- zacja zwierząt i roślin z obcych regionów. W astronomicznym Także my dysponujemy gametami ponad stu gatunków zwierząt i roślin poddanych rygorystycznej ochronie. Ale brak wśród nich form najrzad- szych, bo nie chcieliśmy ryzykować ich lecąc w nieznane. wydaniu takich przedsięwzięć, na plan pierwszy wysuwa się współzawodniczenie o teren. Nadto mogą wystąpić objawy, które w dalekiej analogii da się przyrównać do konfliktu serologicznego, powodującego odrzucanie przeszczepów — lecz to grozi głównie w zderzeniu z biosferą bardzo młodą, typu Ziemi sprzed dwóch albo trzech miliardów lat. Zielona stanowi przypadek pośredni. Życie na niej, zasiedziałe może od tak dawna jak na Ziemi, wytworzyło tylko rośliny. Odpada więc rywalizacja miejscowej fauny z zaimportowaną. Brak drobnoustrojów usuwa klasyczne niebezpieczeństwa, mogące udaremnić zasiedlenie obcych form życia. Ten obraz nieco przybliża całą akcję do operowa- nia na planecie martwej, gdzie o powodzeniu eksperymentu przesądzają w lwiej części fizykochemiczne właściwości globu. Nader sprzyjającą okoliczność stanowi, że miejscowa flo- ra okazała się jadalna dla ludzi, a nawet pożywna. Wiele kłączy, pędów, liści, kwiatów i owoców tak wybornie nam smakuje, że zamyślamy wprowadzić te rośliny do ziemskich upraw. Jest to duża niespodzianka. Dotąd mocno powąt- piewano, aby produkty obcych biosfer mogły być strawne dla ludzi i zwierząt. Sceptyków nie przekonały nawet dawne, dwudziestowieczne eksperymenty ze szczurami, które jadły z powodzeniem papkę sporządzoną w oparciu o syntetycz- nie otrzymane aminokwasy nie występujące u nas w natural- nych białkach. Odpowiadali oni, że nie zachowano w tym doświadczeniu rygorów koniecznych dla uwiarygodnienia go — skoro i karma, i konsumenci wywodzili się z tej samej planety. Wbrew pozorom, przyswajalność tkanek miejscowych roślin dla ziemskich organizmów nie upraszcza wprowadze- nia tu fauny. Istnieje niebezpieczeństwo, że tutejsze rośliny okażą się i smaczne, i pożywne nawet dla niektórych mono- fagów żywiących się na Ziemi tylko jednym, ściśle określonym rodzajem paszy. Stwarza to groźbę szybkiego zdewastowania stepów i puszcz, a nadto rozpanoszenia się takich gatunków zwierzęcych, których wybujała mnożność trzymana była na Ziemi w ryzach między innymi przez wybredność pokar- mową. Opinie co do wprowadzania już teraz ziemskich organiz- mów w nasz nowy świat mocno różnią się wśród załogi, zarówno w kwestiach zasadniczych jak i w szczegółach. Jest to główny temat nie tylko narad, lecz i codziennych rozmów. Osobiście uważam, że powinniśmy z tym zaczekać — prócz zamkniętych hodowli drobiu i dużych zwierząt gospodar- skich, nawet w razie rozplenienia się na swobodzie, łatwiej- szych do opanowania niż króliki lub gołębie. Wprawdzie mamy spory zapas wszelkich możliwych konserw o nominal- nej ważności dwóch stuleci (po tysiącu lat będą równie smaczne i zdrowe). Także syntetyczna żywność z już urucho- mionych przetwórni w niczym nie ustępuje produktom naturalnym. Jest nawet lepsza. Ale człowiek nie potrafi odciąć się śmiało od atawistycznych upodobań do świeżych potraw roślinnych i zwierzęcych. Choć w tutejszej florze nie brak specjałów, które na Ziemi mogłyby uświetnić wykwint- ną ucztę — wszyscy marzymy o prawdziwej kapuście, prawdziwych ziemniakach i pomidorach, udźcu baranim d'bo pieczonym indyku. Nie ma sensu rozpoczynać wprowadzania fauny od takich wielkich ssaków, jak słonie, żyrafy i nosorożce. Któż zaręczy, że miejscowa pasza będzie im odpowiadać? Zresztą to szerszy problem, do empirycznego rozstrzygnięcia: czy tutejsze rośli- ny, coraz mocniej uwzględniane w naszym jadłospisie, da się skarmiać przez sprowadzone czworonogi? W przeciwnym ra- zie, musielibyśmy wyhodować prawie cały zestaw przywiezio- nych zarodków. Został on dobrany jako wybór kompletny, w którym nie brak żadnego ogniwa łańcuchów pokarmowych. W kwestii roślin kwiatowych uwzględniliśmy w każdym poszczególnym wypadku odpowiedniego owada albo ptaka, zapylającego dany gatunek. To samo dotyczy karmy roślino- żerców i drapieżników. Także bakterie, spełniające w każdej biocenozie typu ziemskiego funkcje bardzo różnorodne, a nie- odzowne dla jej prosperowania, przywieźliśmy w znacznym wyborze. Z małymi wyjątkami, poniechaliśmy drobnoust- rojów chorobotwórczych, choć na Ziemi podnosiły się głosy, że flora i fauna wyzbyta bakteryjnych oraz wirusowych prześladowców nie tylko rozpleni się w nadmiarze, lecz taki stan rzeczy okaże się ponadto czymś nienaturalnym, w pew- nym stopniu przypominając dawne monokultury, tylko wy- zbyte w sposób znacznie radykalniejszy, bo zupełny, ,,za- śmieceń" jakich człowiek sobie nie życzył. Oddzielny problem stanowi zasiedlenie mórz. Mnie się wydaje zbyt wcześnie na roztrząsanie tej sprawy — tym bardziej, że najbliższe morze leży paręset kilometrów od bazy (Darwinia znajduje się pośrodku obszernej płyty lądowej). Jednak znaleźli się wśród nas smakosze, którzy marzą bądź o wybornej rybie, bądź o produkcji kawioru. Podczas którejś dyskusji posłużyłem się przykładem, że samica dorsza składa w jednym lęgu do dziewięciu milionów jaj. Para tych ryb wpuszczona do morza, gdzie nie miałaby naturalnych wro- gów (włącznie z amatorami ikry), w krótkim czasie wypeł- niłaby swym potomstwem cały akwen, grzbiet przy grzbiecie; byle ta populacja miała czym się wyżywić. Moim oponentom nie chodziło wprawdzie o dorsze. Ale szczególnie chwalone przez nich ryby jesiotrowate także składają na raz parę milionów jaj. Kłopoty pogłę- biało życzenie (zresztą trudne do spełnienia) maksymalnego oszczędzania ich ikry przez niewprowadzenie poważniej- szych jej konsumentów do zarybionych rzek. Mam znacznie mniejsze zaufanie do skutecznego dobywania jej przez nas na czarny kawior — niż by to uczyniły na tarliskach rozmaite ryby i wodne bezkręgowce. Najostrożniejsi spośród nas obstają za odwleczeniem wszelkiej hodowli do czasu lepszego poznania miejscowej przyrody. Wciąż jeszcze nie jesteśmy pewni czy rośliny są jedynymi żywymi organizmami na Zielonej. Jeśli istnieje tu jakaś fauna, nie wolno sprowadzić na nią nieobliczalnych zagrożeń. Byłoby to powtórzenie tamtych niesławnych prak- tyk sprzed wieków, kiedy aklimatyzowanie domowych i dzi- kich zwierząt (także roślin) z dala od ich ojczyzny, w obcych biocenozach, często nader hermetycznych, nieodpornych na taki najazd — spowodowało zgubę setek gatunków kręgow- ców, nierównie liczniejszych form owadów i innego drobiaz- gu oraz mnóstwa endemicznych roślin. Inwersje obcoplane- tarnych rodzajów z przyrodą Zielonej mogą się okazać jeszcze niebezpieczniejsze. Zresztą wystarczająco zagrażają temu, co już poznaliśmy: roślinom. Musimy także baczyć na dobro ludzi, którzy niewątpliwie zamieszkują ten glob. Przy okazji zwracam uwagę, że skoro nie odkryliśmy ich dotychczas mimo poszukiwań przep- rowadzanych rozmaitymi metodami — równie dobrze, a na- wet łatwiej mogły ukryć się przed nami zwierzęta, choćby dużych rozmiarów. Jeśli chodzi o tubylców, zamierzona implantacja obcych form na Zieloną niesie im wiele zagrożeń. Wszyscy zgadzamy się, że nie wolno zasiedlić planety rosłymi drapieżnikami, Ale czy konkurenci pokarmowi nie okażą się podobną klęską? Cóż by się stało, gdyby jakiś skromny owad odegrał taką rolę, jak zawleczona w dziewiętnastym wieku do Ameryki brudnica nieparka, pustosząca sady dopóki nie sprowadzono z Europy pasożytów tej ćmy, które tam utrzymywały jej populację na znośnym poziomie? A co by było, gdyby jakaś roślina, na Ziemi nieszkodliwa lub wręcz pożyteczna, rozpleniła się tak wybuchowo jak amerykańska opuncja, zasadzona przez australijskiego farmera dla hodowania na niej koszenili? Wymknęła się ona spod wszelkiej kontroli i po stuleciu zagarniania coraz to nowych rejonów, w połowie dwu- dziestego wieku była bliska obróceniu wniwecz najurodzaj- niejszych obszarów piątego kontynentu, czemu zapobiegło dopiero sprowadzenie z Ameryki niepozornego motylka, którego żarłoczne gąsienice uporały się z tą plagą, dosłownie rozsadzając od wewnątrz grube pędy kaktusów. Nie zabraliśmy ani jaj brudnicy nieparki, ani nasion opuncji — ale jest wysoce prawdopodobne, że nasz zestaw podstawowy zawiera gatunki, które na Zielonej gotowe spełnić podobną rolę. Co gorsza, w porę nie wezwiemy na pomoc ich naturalnych wrogów z Ziemi oddalonej ponad osiemnaście lat świetlnych. Wtedy może nawet wypadnie uciec się do walki chemicznej, dawno zarzuconej, gdyż niosła więcej trwałych szkód niż doraźnego pożytku. Przeciwwagą tych, którzy pragną jakąkolwiek hodowlę odłożyć na później, są kąpane w gorącej wodzie wiartogłowy. Nie umiem pojąć ich niefrasobliwości — tym bardziej, że ci sami ludzie w innych sprawach jeszcze tak niedawno przeja- wiali umiar i zdrowy rozsądek. Teraz, jakby owładnięci euforią jak najrychlejszego zaszczepienia Zielonej widoków z Ojczyzny, kierują się maksymą:, Jakoś to będzie..." Niezbyt wiem czy zależy im głównie na korzyściach gospodarczych (w ostatecznym rachunku sprowadzających się do smako- szostwa — bo inne użytkowanie żywych organizmów nie ma sensu), czy estetycznych. Jedne i drugie oznaczają wspomin- kową tęsknotę za tym, co opuściliśmy. Mną również często miotają takie uczucia, lecz potrafię trzymać je w ryzach. Przynajmniej na razie. Wreszcie po wszystkich tych sporach zapada decyzja uruchomienia hodowli tylko niektórych zwierząt i roślin. Ten kompromis prawie nikogo nie zadowala. Lecz to jest po- spolitą właściwością kompromisów... Mnie w całej sprawie najprzód zdumiała, a wkrótce zanie- pokoiła postawa kapitana. Ten wyga kosmicznych szlaków, najwłaściwszy człowiek na właściwym stanowisku —jak ma- wiano przed wiekami, lubując się w wyświechtanych fraze- sach — dotąd wyróżniał się ponad wszystko stanowczością i silną wolą. W rejsie — zgodnie z regulaminem, jaki astro- nautyka przejęła jeszcze z dawnych morskich tradycji —rzą- dził samowładnie i jego rozkazy nie podlegały zakwestiono- waniu. Ta sytuacja zmieniła się na Zielonej, gdzie z załogi statku przekształciliśmy się w grupę osiedleńczą. Wprawdzie sami poprosiliśmy kapitana, by nadal nam przewodził, gdyż najlepiej się do tego nadawał — lecz decyzje zapadały teraz wspólnie, w wyniku powszechnej dyskusji. Nie wyłoniliśmy „rządu planety" ani czegoś w tym rodzaju, bo takie ciało byłoby humoreską w społeczności liczącej tuzin obywateli. Otóż kapitan zabiegał początkowo, by na razie ograni- czyć hodowlę do kilkunastu podstawowych gatunków zwie- rząt i roślin wytypowanych jako pożądane, z dodaniem takich form (o wiele liczniejszych, rzecz prosta), które wzajemnie warunkują utrzymanie przy życiu tego mikrozes- połu ziemskiej przyrody. Przy okazji dokonalibyśmy wielu testów jadalności miejscowej flory dla sprowadzonych zwie- rząt, oraz innych oddziaływań na siebie przedstawicieli obu tak pożenionych biosfer. Wiem z rozmów z kapitanem, że gdyby koniecznie musiał wybierać między dwiema skrajnoś- ciami, bez namysłu poparłby tych, którzy chcieli odroczyć wszelką hodowlę. Lecz już za kilka dni kapitan miał bardziej elastyczne podejście do tej sprawy. Co najdziwniejsze, odnios- łem wrażenie jak gdyby go to coraz mniej obchodziło. W pewnym momencie po prostu się przeraziłem. Ktoś z nas, zamiłowany myśliwy, podczas jednej z takich debat (mają- cych, jak zawsze, charakter swobodnej gawędy z licznymi dygresjami) snuł opowieść o polowaniu w rezerwacie łowiec- kim zajmującym jedną z niewielkich wysp Archipelagu Malajskiego, dokąd wprowadzono rozmaitego grubego zwie- rza. Gdy się rozpływa! nad swoim celnym strzałem do tygrysa, oddanym ze starożytnej kulowej myśliwskiej broni palnej z lornetką (czyli z tak zwanego sztucera) — w mig pojąłem do czego prowadzi. Rzeczywiście, w chwilę później już agitował za wyhodowaniem tygrysów! Spojrzałem ukradkiem na kapitana. Nie wyglądał na zbulwersowanego. Kiedy przemówił, omal się nie przewróci- łem. Powiedział tak: — Czy koniecznie musimy zacząć od tygrysa? Cyjony ci nie starczą? To wcale nie był żart. Na szczęście obroniliśmy się i przed hodowlą tygrysów, i cyjonów. Ale sam pomysł! Cyjony to dzikie psy indyjskie, których małe stado osacza właśnie tygrysa i rozszarpuje go na strzępy. Wpadlibyśmy więc z deszczu pod rynnę. My jak my, ale tubylcy! Strach po- myśleć — jeśli zamieszkują lasy i nie są uzbrojeni w świecie, gdzie nawet mrówka nie zagraża człowiekowi... Spory hodowlane ustały szybciej i spokojniej niż należało się spodziewać. Ostatnie dyskusje były zresztą trochę nijakie; jakby zaspane. Ja też niczemu nie oponowałem, choć jeszcze tydzień wcześniej może wykłócałbym się w sprawie szczyg- łów, sikor i paru innych ptaków śpiewających — zwłaszcza dlatego, że ziarnojady i formy owadożerne wymagały dodat- kowego wprowadzenia na Zieloną szeregu zwierząt i roślin tego typu, a na swobodzie mogły łatwo wymknąć się spod naszej kontroli. To dotyczyło zresztą i samych ptaków. Ale teraz machnąłem ręką: niech się dzieje, co chce. W tym czasie, kiedy w inkubatorach i na grządkach przygotowujemy pierwszy rzut ziemskich organizmów wkró- tce mających się włączyć w biosferę Zielonej, ani na chwilę nie osłabiamy wysiłków nad pozyskaniem Seda, dziecka puszczy, dla naszego świata. Od dnia znalezienia chłopca nikt z nas nie wątpił, że pozyskaliśmy klucz do tajemnicy ludzkiej przeszłości na tej planecie. Kiedy upływały miesiące, a nie odkryliśmy żadnych innych tuziemców, to przeświadczenie wzmocniło się o strach. Nie tylko ja odbierałem to w ten sposób. Ale opisać mogę jedynie swoje własne emocje. Zdaje mi się, że ja, astronauta, odczuwałem atawistycznie coś z lęków jaskinio- wca wietrzącego czary i złe uroki tam, gdzie my zwykliśmy dostrzegać bieg wydarzeń rządzących się prawami jedynego świata, do którego należymy wraz z całym Kosmosem jako jego spójne ogniwo. Mały człowiek, nagi i niemy, zagubiony w puszczy odległej planety, a tak ogromnie ludzki całym sobą, każdym odruchem i każdym spojrzeniem — naruszał ten ład, bo miał na tle wielkiej pustki, w swej samotności i w swoim człowieczeństwie, coś z irracjonalnej zjawy. Najmozolniejsze były początki. Nie zapomnę tamtych ustawicznych zaskoczeń widokiem Seda, które on odwzajem- niał. Długo, bardzo długo nie odwzajemniał nam niczego więcej. Nie umieliśmy odgadnąć, co myślał o nas i o naszym statku: wielkim kulistym kształcie, który swoją pompatycz- nością drażnił doskonałą dzikość planety. Sed tak samo nie pasował do tej dzikości, ale skąd miał o tym wiedzieć? Czuł się tutejszym, i basta. Obopólne zdumienie wciąż nie ustępowało. Nieraz łapa- łem się na tym, że w sytuacjach kiedy nie uczestniczyłem w tak zwanym wychowywaniu Seda — nie spodziewałem się więcej zrozumienia od niego niż od martwych przedmiotów. A zresztą, utarte mówienie o wychowywaniu chłopca było w gruncie rzeczy nadużywaniem terminu językowego. To nic, że każdy z nas wkładał w to i wieie serca, i zapału badacza. Sed był z nami, a zarazem stał na uboczu wszyst- kiego cokolwiek uosabiało nasz świat. Uzmysławialiśmy to sobie tym dobitniej, im gorzej rozu- mieliśmy jego świat. Chwilami zdawało nam się, że to świat nieprzystający nie tylko do nas, lecz i do swojego podmiotu: bo Sed był przecież człowiekiem, tak samo jak my. Automat, który odkrył Seda, poczytał go za zwierzę, ulatego nie porozumiawszy się z bazą, niezwłocznie wezwał robota przeznaczonego do chwytania okazów fauny. Ten wąsko wyspecjalizowany aparat miał komplet odpowiednich urządzeń stosowanych na Ziemi. Gdyby spotkał silną bestię, odurzyłby ją zastrzykiem środka uspokajającego i wezwał grawilot transportowy. Lecz mając przed sobą wątłą istotkę, robot łowczy postanowił zabrać ją we własnym zakresie: zarzucił na chłopca sieć, omotanego nią wsadził ostrożnie do elastycznego pojemnika i wzbił się z nim w powietrze. Tak przebiegło kosmiczne porwanie, pierwsze o jakim wiadomo. Ten pożałowania godny błąd sprawił, że dziwne za- chowanie Seda przez długi czas przypisywaliśmy głównie szokowi, jakiego doznał podczas schwytania oraz transpor- tu. Zgoła uszło naszym przypuszczeniom, abyśmy mogli — wciąż od nowa — przerażać go... my sami. Stwierdziwszy, że Sed ma narządy mowy i słuchu w zupeł- nym porządku, najpierw podejrzewaliśmy, iż właśnie tamten szok poraził je bądź też wprawił chłopca w upór milczenia. Przemawialiśmy więc do niego cicho i łagodnie, ufając że słyszy nas i rozumie. Przede wszystkim chcieliśmy poznać dlaczego uciekł do lasu oraz gdzie są jego rodzice. Robot zwiadowczy, który go odkrył, dostał polecenie przeszukania tego miejsca i odnalezienia jakichkolwiek ludzi w okolicy. Tak upłynął pierwszy dzień z Sedem. Pod wieczór zdaliśmy sobie sprawę, że chłopca nie nauczono mowy. Było to stwierdzenie na tyle zagadkowe, iż nie spieszyliśmy się komentować go. Zachowanie Seda upewniało, że jego niemo- ta wiązała się z całym krótkim życiorysem, jaki miał za sobą. To przywodziło do nader śmiałych podejrzeń: Sed nie sprawiał wrażenia osoby wychowanej przez ludzi! Jak to rozumieć? Wszelkie spekulacje myślowe prowadzi- ły donikąd. Mimo to, snuliśmy je. Ktoś w jednej z takich luźnych gawęd — usprawiedliwiając się, że głośno myśli — sięgnął do rozmaitych opowieści o ludziach wychowanych przez zwierzęta. Ten motyw przewijał się w niezliczonych starych lub bardzo starych mitach; najbardziej znanym, lecz wcale nie najdawniejszym jest rzymska wilczyca, która wykarmiła Romulusa i Remusa. W nowszych czasach, kiedy modniejsze od legend stawały się sensacje, pełno było donie- sień o dzieciach porwanych w niemowlęctwie i wychowanych przez zwierzęta. Takie fenomeny przypisywano wilkom, lwom i innym drapieżcom. Prawie zawsze miały to być samice powodowane instynktem macierzyńskim. Trzeszczała o tym nie tylko prasa lżejszego kalibru, dbała o wzmożenie swej poczytności za wszelką cenę, lecz nieraz także poważne czasopisma. Nawet nie wszyscy biologowie podważali wiary- godność tych opisów. Dziś takie opowiastki wrzucamy między bajki. Nie dlate- go, aby pantera bądź wilczyca nie mogła z własnej inicjatywy przygarnąć noworodka obcego gatunku. Chodzi o to, że ludzkie dziecko nie jest w stanie przeżyć bez odpowiedniej opieki, w szczególności — bez właściwego żywienia. A to mogą mu zapewnić wyłącznie ludzcy opiekunowie. Czyżby na Zielonej ta trudność została ominięta? Podchodząc do sprawy na zimno, bez z góry powziętych uprzedzeń, przypa- dek Seda dopuszczał wzięcie pod uwagę nawet takiego obrotu wydarzeń. Sięgając do wspomnianych relacji z dawnych czasów, przeważnie mówiły one o dzieciach chodzących na czwora- kach w taki sposób, jak to czynią szympansy oraz inne małpy człekokształtne, które podpierają się dłońmi mniej lub bar- dziej zaciśniętymi w pięść. Gdyby Sed bodaj częściowo uprawiał taki chód, wierzchnia strona jego palców u rąk, za wyjątkiem kciuków, uległaby stwardnieniu skóry lub nawet zrogowaceniu. Wygląd dłoni chłopca zupełnie temu za- przeczał. Nadto, chodził on normalnie, w postawie wypros- towanej, ani pochylony, ani zgięty w kolanach — co zresztą stanowiło w jego sposobie bycia jedną z nielicznych cech, którą nie odstawał od nas. Zaczęliśmy snuć coraz bardziej nieprawdopodobne do- mysły. Raz padło przypuszczenie, że gdzieś na Zielonej w niedostępnych uroczyskach żyją zwierzęta o wysokim rozwoju mózgu (pod tym względem analogiczne do mał- poludów), które skutecznie zaopiekowały się Sedem. Brzmia- ło to jednak zgoła nieprzekonująco. Choć egzobiologia rozporządza nader skromnym materiałem porównawczym, już dawno otrząsnęliśmy się ze złudzeń, że odkryjemy gdzie- kolwiek przyrodę bardzo podobną do ziemskiej. Wachlarz tych rozbieżności rozkłada się tym szerzej, im wyższy poziom Psychiczny wchodzi w rachubę. Dlatego zwierzęta z obcych planet, obojętne jakie, wydają się jeszcze mniej odpowiednie na opiekunów ludzkiego dziecka niż ziemskie drapieżniki. Co innego—jestestwa rozumne. Ale w wypadku Seda odpadała taka możliwość. Pomimo bardzo ludzkiej psychiki — trudnej do skon- kretyzowania, lecz wyczuwalnej na każdym kroku — Sed nie miał sposobu bycia człowieka. Sprawiał wrażenie indywidu- um wrzuconego w świat wprawdzie nieobcy mu wewnętrznie, lecz całkiem nieznany. Wydawało się to wręcz niedorzeczne. Przecież nie miało znaczenia, że przylecieliśmy z daleka: należymy i do tego samego gatunku, i do tej samej kultury. Trzy wieki zerwania więzi między ludźmi z Ziemi a ludźmi z Zielonej nie mogło wykopać aż takiej przepaści... Do czasu pozostawiliśmy na boku zagadkę, czemu Sed nie potrafi mówić. Już było jasne, że tym jego niedowładem nie wyjaśnimy całej reszty zachowań chłopca. Badania wykazały ponad wszelką wątpliwość, iż miał inteligencję cztero-, czy nawet pięciolatka. Jego rozwój umysłowy nie pozostawiał nic do życzenia. Dopiero na tym tle obycie chłopca, a raczej kompletny brak obycia z ludźmi i z ich normalnym otocze- niem, dezorientował z kretesem. Zaczęło się od ubioru. Zrazu nie rozważaliśmy przyczyn, dla których Sed był nagi — bo po co? Widocznie tak wybiegł z domu i zagubił się w lesie. Wprawdzie nie było z nami żadnych dzieci, lecz skrojenie ubranka na jego miarę zajęło robotowi krawieckiemu ileś tam sekund; po czym wziąłem w rękę ten luźny jednoczęściowy strój i zbliżyłem się do chłopaka. Spojrzał na mnie z ukosa. Ani nie podszedł, ani nie uciekał. Wyglądało na to, że w ogóle nie wie o co chodzi. — Gra jak rasowy aktor — przebiegło mi przez myśl. Wyprowadził mnie z błędu skok Seda w momencie, kiedy uniosłem go lewą ręką, prawą usiłując wciągnąć na niego ubiór od dołu. Poczuwszy dotyk tkaniny może się przeraził, że skrępuję mu nogi. Z niespodziewanym wigorem wierzgnął przed siebie. Poczuwszy kopnięcie w kostkę, które mnie porządnie zabolało, położyłem Seda na podłodze. Chłopiec zerwał się gwałtownie i pędem wpadł na okno, uderzając głową o szybę. Elastyczna jej powierzchnia ugięła się na tyle, że nie odniósł obrażeń. Zdążyłem dobiec, by uchronić go przed upadkiem. Sed wyszarpał mi się z rąk, czemu nie usiłowałem przeszkodzić. Taki był początek naszej gehenny wielkiej cierpliwości, której końca wtedy nie widzie- liśmy. Ten incydent odwiódł nas na długo od prób przyodzia- nia Seda. Postanowiliśmy szanować jego wolę we wszyst- kim, cokolwiek było możliwe. To się łatwo mówi. W rzeczy- wistości mieliśmy z tym nieprawdopodobną mordęgę. Początkowo Sed dziwił się na każdym kroku. Nie wyrażał tego ekspresywnie, lecz baczna obserwacja nie pozostawiała jakichkolwiek złudzeń. Zdumiewały go nasze ubiory, sprzęty, urządzenia, najprostsze przedmioty, środki lokomocji. Nie korzystał dobrowolnie nawet z takich wytworów cywilizacji, jak krzesło. Pierwszym poważnym kłopotem było karmienie Seda. 0 ile z jego nagością mogliśmy się łatwo pogodzić, tolerowa- nie głodówki nie wchodziło w rachubę. Tymczasem chłopiec nie tylko nie chciał siąść do posiłku przy stole i używać sztućców, lecz także wzbraniał się spróbować jakiejkolwiek z naszych potraw. Dopiero niektóre miejscowe owoce, pędy 1 liście zyskały jego uznanie. Po dokładnych oględzinach zjadał je na podłodze, zawsze w tym samym kącie swego pokoju, po lewej stronie okna. Pragnąc bliżej poznać kulinarne gusty Seda, cztero- osobowa grupa zaciągnęła go w plener. Ja nie poszedłem, gdyż nadzorowałem wtedy zakładanie siłowni geotermicznej nad Morzem Smoka. Chcąc uspokoić chłopca, koledzy nie zabrali żadnych robotów, bo Sed ich nie cierpiał. Dopóki szli po łące, chłopak wesoło zbierał owoce, kwiaty, pąki, a czasa- mi wyrywał mięsiste kłącza. Jedne specjały zjadał na miejscu, inne niósł pod pachą, widocznie robiąc zapas na później. Nasi dyskretnie kręcili film, by później sporządzić wykaz roślin, które Sed szczególnie upodobał. Być może eksperyment zakończyłby się gładko, gdyby nie wycieczka do lasu. Już podchodząc do niego, Sed prze- jawiał nienaturalne podniecenie. Skoro tylko znaleźli się wśród drzew, jak strzała śmignął w bok i wdrapał się na jedno z nich, pod sam wierzchołek. Od tej chwili spacer przemienił S1? w ściganie chłopca, niemal oszalałego wizją wolności. Koledzy niechętnie mówili o szczegółach; przyszli całkiem zbulwersowani. Po kolejnych wspinaczkach na pnie, biegach po długich poziomych konarach, skokach z jednych na drugie, ryzykowaniu strącenia Seda albo spadnięcia samemu, gonitwach bądź pełzaniu przez splątane zarośla — schwytali uciekiniera i, szamocącego się, przynieśli na rękach do Domu. Było to już drugie użycie przemocy wobec Seda. Eksperyment „kulinarny" nie został dokończony, a nale- żało zamknąć listę roślin spożywanych przez chłopca (było to ważne również dla naszego jadłospisu). Toteż w tym samym dniu zrobiliśmy obszerny wybieg, który zaczynał się jako step i przechodził w sawannę. Nie dołączyliśmy rąbka zwartej puszczy w obawie, że Sed skryje się w gąszczu na stałe i przyjdzie nam wyciągać go stamtąd; a postawiliśmy sobie za punkt honoru nie powtórzyć sytuacji, która zmusiłaby nas zniewolić chłopca raz jeszcze. Być może te obawy były płonne. Dzięki stworzeniu wy- biegu, wiele spraw wyjaśniło się w przyspieszonym tempie. Kiedy budowaliśmy zaporę z pola siłowego dla odgraniczenia doświadczalnego terytorium, do głowy nam nie przyszło, że przyniesie ono korzyści niewspółmierne do poznania ulubio- nych potraw Seda. A mocno zastanawialiśmy się czy ten wybieg zbudować. Podnosiły się wtedy głosy sprzeciwu, wśród nich mój własny. Kierowałem się szacunkiem dla czło- wieczeństwa Seda: mały nagi chłopiec, myszkujący wśród ziół i zarośli na niby-wolnej przestrzeni, zbyt mocno przypominał mi szympansy w zoo, potraktowane właśnie w taki sposób. Dobrze zadomowiwszy się na wybiegu, Sed nie chciał w ogóle wracać do zamkniętych pomieszczeń. Zostawiliśmy otwarte drzwi Domu, na wypadek gdyby się jednak namyślił. Ale nie korzystał z tego. Nowa sytuacja uprościła pewne zabiegi wychowawcze. Między innymi dotyczyło to mycia się Seda, co dotąd przy- sparzało nam żmudnych kłopotów. O używaniu mydła i ręcz- nika nie było co marzyć: odtrącał je ze wstrętem, jak wszelkie symptomy cywilizacji. W ciepłej wodzie w ogóle myć się nie chciał, a w zimnej — rzadko, przy tym niechętnie i niestaran- nie. Zastanawiało nas, że kiedy odkryliśmy go, był wpraw- dzie mizerny, podrapany tu i ówdzie, lecz wcale nie brudny. Na wybiegu udało się wreszcie rozwiązać ten szkopuł. Przed umieszczeniem tam Seda poprowadziliśmy dość daleko rurę kanalizacyjną, by trysnęła spod zwartych ziół źródeł- kiem letniej wody. Reszta była niewidoczna. Chłopiec uznał to za naturalny ciek i mył się z upodobaniem — podobnie jak to chyba czynił dawniej w puszczy. Sed, nie nagabywany do korzystania z urządzeń cywiliza- cyjnych, spotykający ludzi tylko wówczas, gdy miał nastrój po temu — gdyż nie narzucaliśmy mu swojego towarzystwa — dopiero teraz sprawiał wrażenie zadowolonego z życia. Torowało to drogę do lepszego poznania natury Seda, lecz zarazem tym ostrzej rysowało pytania o jego przeszłość. Jeden z nas przypomniał wciąż jeszcze stosowany w bada- niach behawiorystycznych stary test typu „Kaspar Hauser". Polega on na wychowywaniu zwierząt od pierwszych chwil życia w samotności, bez jakichkolwiek kontaktów z osob- nikami własnego gatunku. Tym sposobem dowiadujemy się, jakie zachowania i umiejętności organizmu są wrodzone, a jakie — zdobyte przez naśladowanie dorosłych lub dzięki autentycznym zachodom wychowawczym z ich strony; choć- by rola piastuna u wilków i niedźwiedzi. Ta metoda upew- niła, że nie tylko pasożytnictwo lęgowe kukułki, która siłą rzeczy nie zna swych rodziców, lecz także zręczność fruwania ptaków oraz ich śpiew rewirowy, obranie ustalonej dla danego gatunku trasy sezonowych wędrówek, rytuałów zalo- tów i turniejów godowych, jak również mnóstwo innych ujednoliconych zachowań — zwierzę otrzymuje już w zarod- ku jako wiano dziedziczności, z pokolenia na pokolenie przekazywane wypróbowanym, niezawodnym kodem in- stynktu; ani trochę nie jest do tego potrzebne wzrastanie w gromadzie. Inny kolega, historyk zoologii, kazał komputerowi przy- pomnieć genezę tego testu: „Kaspar Hauser był podrzutkiem o zagadkowym po- chodzeniu. Pojawił się w Norymberdze w roku 1828 jako młodzieniec lat około szesnastu. Dziwił się wszystkiemu: nie znal ludzi, zwierząt, roślin, najprostszych sprzętów. Chodził z równym powodzeniem na czworakach, jak na dwóch nogach. Mówił bełkotliwie. Kiedy nauczono go jako tako wyraźnie się wypowiadać, wyjaśnił że od niemowlęctwa żył samotnie w ciemnym pomieszczeniu. Zaopiekował się nim Johann von Feuerbach (ojciec filozofa). W rok później znaleziono tego chłopca zranionego wskutek pchnięcia no- żem; sprawca nie został wykryty. W roku 1831 adoptował go lord Stanhope, u którego przebywał dwa lata, aż do śmierci z powodu rany ciętej, i tym razem zadanej przez nieznanego napastnika. Mimo wielu starań wychowawczych, Kaspar Hauser znacznie ustępował normalnie rozwiniętemu człowie- kowi. Przypuszcza się, iż był księciem - - następcą tronu Badenii, odsuniętym przez hrabinę Hochberg. Imię i nazwis- ko, które mu nadano, posłużyło etologom dla określenia zwierząt wychowywanych w zupełnym odosobnieniu, bez kontaktów z osobnikami własnego gatunku, a nawet z natu- ralnym środowiskiem przyrodniczym. Eksperyment ten uda- remnia testowanemu zwierzęciu nabycie jakichkolwiek do- świadczeń życiowych." Ten okrutny postępek budził — jak podkreślają dawne źródła — powszechne potępienie nawet w czasach dzikości, kiedy toczono krwawe wojny, legalnie zamykano ludzi do więzień, w majestacie prawa wieszano przestępców, a nie- rzadko nawet — o zgrozo! — tylko przeciwników politycz- nych. Czyżby po kilkuset latach tamta wyuzdana zbrodnia mogła się powtórzyć na Zielonej, wśród potomków nowoczes- nej, kulturalnej ludzkości, w kosmicznej kolonii, której zało- życieli wyselekcjonowano według nadzwyczaj ostrych kryte- riów — w pierwszym rzędzie moralnych — stosowanych przy doborze astronautów? Wydawało się to niedorzeczne. Ale cóż wiedzieliśmy o tutejszym społeczeństwie, tak skutecznie ukrywającym się przed nami? Nie znając wpływów zewnętrznych, jakie ura- biały tę garstkę emigrantów — chyba każdy obraz był do pomyślenia. Człowiek jest tak wspaniale i tak niepokojąco plastyczny... Klimat Darwinii, ciepły przez okrągły rok, pozwala na kaprys Seda aby spędzać cały czas pod gołym niebem. W dwóch miejscach sporządziliśmy mu nad kępą drzew szeroki parasol, dla niepoznaki opleciony pnączami, a niepo- zorny rowek odprowadza na ziemi spadającą wodę w ten sposób, aby pod tym deszczochronem zawsze było sucho. Jeśli dłużej pada (co zdarza się tylko sporadycznie), chłopiec idzie tam czasami na spoczynek. W dzień baraszkuje nawet pod ulewą. Nie korzysta z dyskretnie podgrzewanych mat roz- rzuconych tu i ówdzie, które — choć z tworzyw sztucznych — tak dobrze imitują skołtunioną roślinność, że nie może tego rozpoznać. Wprawdzie nigdy nie ma tu przymrozków, lecz noce bywają chłodne. Podziwiamy odporność Seda, który śpiąc na gołej ziemi, nie miewa gęsiej skórki. Ani razu się nie przeziębił. Teraz znosi bliskość ludzi i łatwiej, i chętniej. Nadal każdej najprostszej naszej czynności towarzyszy słowne okreś- lenie jej. Wzmożone zaufanie Seda do nas pozwoliło zrobić krok naprzód w osobliwej nauce mówienia: przestaliśmy ukrywać, że te objaśnienia przeznaczamy dla niego. Trudno opisać naszą radość, kiedy Sed całkiem nie- spodziewanie zakomunikował: „Siadam na ziemi". Powie- dział to bardzo wyraźnie, co więcej — naśladując brzmienie głosu kobiety, która wtedy z nim była. Zaraz usiadł po turecku i filuternym wzrokiem starał się wywnioskować, jakie wrażenie wywarł tym pierwszym występem. Chociaż Sed powiększa z dnia na dzień swój repertuar zdań, nie wzbogaca go o treści istotnie nowe. Świat tych po- jęć, które umie i chce wysłowić, istnieje tylko w czasie teraź- niejszym. Chłopiec nie opowiedział dotąd ani jednej rzeczy, która się stała kiedyś. Toteż w dalszym ciągu nic nie wiemy o jego krajanach. Wszakże ani na chwilę nie ustajemy w po- szukiwaniach. Ta akcja jest zakrojona na dużą skalę. Mając w świeżej pamięci sposób porwania Seda, później tak bardzo psujący nam szyki, nakazaliśmy robotom zwiadowczym, aby odkrytych ludzi nie chwytały ani w sieci, ani innymi metoda- mi. Mają powiadomić bazę o odkryciu, nie stracić tubylców z obserwacji, a same pozostać nie zauważone przez nich. Wreszcie nadszedł upragniony meldunek. Dość daleko od nas, w dotąd nie badanej zwartej puszczy, patrol radio- zwiadowców wyśledził dwóch mężczyzn przedzierających się w gąszczu. Są nadzy, z nie golonym zarostem i nie strzyżony- mi włosami. Z nagrań ich pokrzyków, a także z całego zachowania wnosimy, że nie władają nową artykułowaną. Zleciwszy robotom obserwację ciągłą z ukrycia (przy zastosowaniu pola odbijającego), gorączkowo radzimy co czynić. Utkwił mi w pamięci drobny fragment tej dyskusji, który — dla większej ścisłości — przytaczam z taśmy: ,,— Dotkliwie brak nam teraz psychologa. — Któż mógł przewidzieć taką potrzebę? — Ależ przecież jest Dana. — To nie to! — Nie uczono cię psychologii? — Ależ tak! Zanudzając dokładnie. Na początku studiów nie mieliśmy prawie nic innego. — Więc? — Powtarzam: to nie to. — Dana ma słuszność: wytrawny egzosocjolog musi być złym psychologiem. — Dlaczego? — Aby ustrzec się antropomorfizowania.". To święta racja. Egzosocjologia, choć istniejąca od daw- na, ma w sobie coś z wiedzy mglistej. Nazywana bywa socjo-psychologią kosmitów, lecz to rażące uproszczenie. Gdyby ją przenieść do „ziemskich" dyscyplin, objęłaby nie tylko zagadnienia psychologiczne i socjologiczne, lecz wszel- kie nauki o człowieku, włącznie z całokształtem antropologii. W rzeczywistości, wisi w próżni bardziej niż jakakolwiek inna gałąź egzobiologii — bo jeszcze wciąż czeka na to, aby się sprawdzić: ludzie nie spotkali dotąd kosmitów twarzą w twarz. Domyślamy się tylko, że w owym niewyobrażalnie trudnym dialogu badacz zyska tym więcej, im radykalniej zdoła wyjść ze skóry Ziemianina, wczuć się w rolę „obiektyw- nego rozumu", i z takiej - - jakby zawieszonej w nicości - wszechświatowej spojrzni, beznamiętnie analizować du- chowy skarbiec wysoko zorganizowanej materii. Tego podejścia nie sposób zastosować do ludzi. A takimi są mieszkańcy Zielonej, cokolwiek by o nich mniemać. Dotychczas sądziliśmy, że błąkający się po puszczy Sed, trafił tam wskutek tragicznego przypadku, jaki odłączył go od ludzkiej zbiorowości, wiodącej kulturalny żywot na tej plane- c'e. A teraz zawalił się tamten obraz. Trudno przypuścić, że dwaj tubylcy odkryci w leśnej głuszy, nadzy, brodaci, nie używający narzędzi ani żadnych sztucznych przedmiotów — zagubili się podobnie jak Sed. Wygląda, że właśnie taki jest zwykły sposób życia ludzi na Zielonej. Ale dlaczego? W miarę oglądania wciąż nowych trójwymiarowych kadrów filmu transmitowanego z puszczy, pogrążamy się w zadumę. Obaj krajowcy należą do rasy białej. Bardziej szczegółowe określenie ich typu antropologicznego nie udaje się. Dość podobni do siebie (może bracia? albo ojciec i syn?), są to dojrzali mężczyźni o licach lekko pobrużdżonych, jeden trochę szpakowaty. Wiek ich trudno określić na oko. Obficie zarośnięte twarze, krzaczaste brwi nad oczami barwy ciem- nego bursztynu osadzonymi dość głęboko, i nieznacznie pochylony chód — mimo woli przydają im wyrazu dzikości. Kontrastuje z tym wysokie czoło i zgrabny wąski nos, które to znamiona, zwłaszcza u szczuplejszego z nich (chyba młod- szego), w połączeniu z ładnym wykrojem ust, tworzą profil niemal klasyczny. Tego łatwo ponadto odróżnić po złama- nym i krzywo zrośniętym środkowym palcu prawej ręki, którego czubek sztywno odstaje ku górze. Obaj mają włosy ciemne, ale nie czarne, są krępej, choć nie atletycznej budowy, dobrze umięśnieni, o twarzach ogorzałych. Jedno- licie opalone ciała dobitnie świadczą, że chyba nigdy nie nosili ubrań. Wtedy po raz pierwszy pada określenie: leśni ludzie. Przylgnęło do nich i do ich pobratymców. Rzeczywiście, tak sobie wyobrażam pierwotnych łowców sprzed wielu tysięcy lat. A może nie tyle łowców, co zbieraczy. Nasi tuziemcy nie mają żadnej broni; choćby odpowiednio dobranego kija bądź kamienia. Zresztą, na cóż mogliby polować w świecie wy- zbytym zwierzyny? Ktoś z nas proponuje, aby ich obu nazwać. Zgadzamy się, że powinny to być zwyczajne ludzkie imiona, nie przypaso- wane do szczególnych okoliczności ani trybu życia — aby mocniej podkreślały, że oni są przecież ludźmi rodem z Ziemi, takimi jak my. Szczuplejszy — zapewne młodszy — zostaje Leonem, a starszy Karolem. Przekazujemy tę informację radiozwiadowcom, by uprościć ich raporty. Słońce świeci wysoko na dość czystym niebie, co ma istotne znaczenie dla projekcji filmu dokonywanej ze sporej odległości. System odbijających polowych ekranów, roz- piętych pod rozmaitymi kątami na pułapie koron drzew, daje w tej sytuacji obraz na tyle oświetlony — mimo półmroku panującego tu i ówdzie w gęstszych partiach lasu — że wyraziście odtwarza nie tylko obie sylwetki, lecz każdy skurcz mięśni i mimikę twarzy. To studium daje bardzo wiele, zwłaszcza kiedy staramy się zapomnieć, co wiemy o tak niedawnym rodowodzie tych dzieci natury: potomków astro- nautów! Jakże głupio czuje się człowiek, kiedy musi się dziwić oglądając zwykłych ludzi... A cóż innego mi pozostaje patrząc na tych Tarzanów puszczy właśnie tu, na odległej obcej planecie ongiś odkrytej i zapomnianej przez Ziemian, teraz ponownie odkrytej? Są cząstką naszego świata — krew z krwi, czucie z czucia ~ bliską, a jakże niezrozumiałą. Szóste, czy choćby dziesiąte pokolenie tych, którym w niezawodny, precyzyjny sposób przyswojono wiedzę ludzkości dwudziestego trzeciego wieku. Którym dano we władanie cały glob — urodzajny, żyzny, bezpański. I którzy mieli wszelkie środki, aby uczynić zeń Dom szczęśliwy dla siebie i swych potomków... Patrzymy w ekran. Można to nazwać gapieniem się, bo coraz mniej z tego pojmujemy. Leon idzie przodem, pochyla się, wyrywa roślinę o długim, pionowo wrośniętym korzeniu, przypominającym chrzan. Ta czynność pochłania mu dwie, może trzy sekundy. Napięte mięśnie łydki, którą się zapiera, i przedramienia, którym wyszarpuje zdobycz, nabrzmiałe żyły nadgarstka — i ciało z powrotem się rozluźnia. Zapytuję komputer o siłę, z jaką leśny człowiek zadziałał. „Sto sześćdziesiąt pięć kilogramów". Ja bym nie podołał. Leon obrywa łodygę, przytrzymuje korzeń lewą dłonią, a prawą ujmuje go ciasno i parę razy przeciąga w tym uchwycie aż do końca korzenia. Spod zdartej kory jaśnieje gładki, chyba zdrewniały miąższ barwy kości słoniowej. Człowiek odgryza cienki koniec i wypluwa. Potem zjada korzeń mniej więcej do polowy, starannie żując. Grubsza, przyziemna część jest może niestrawna albo niesmaczna (choć wygląda tak samo), bo Leon upuszcza ją i sięga po nowe frykasy: pęk seledynowych ni to jagód, ni orzeszków wielkości żurawin. W tym czasie Karol wysunął się parę kroków do przodu. Przygina gałąź by poobrywać młodziutkie pędy z rozetami jeszcze nie rozwiniętych, pomarszczonych listków. Puszcza milczy, jak zawsze kiedy brak wiatru. Dwaj ludzie od kilku minut nie wydali żadnego głosu z krtani. Kroki ich nie szeleszczą, bo tutejsza roślinność jest mięsista, elastyczna, podłoże także nie chrzęści. Chcąc usłyszeć ich stąpnięcia i oddechy, trzeba nastawić odbiór na zwielokrot- nienie mocy dźwięku. Oddechy są miarowe, stąpnięcia pewne. W obu postaciach tkwi coś, co uderzająco przypomina Seda. Nie umiem sprecyzować — co. Wyraz twarzy? Ruchy? Zaduma, z której bije pewność siebie, a zarazem drzemie w niej niefrasobliwa obojętność? Może... I zapewne jeszcze wiele innych cech, jakie zbiorczo przesądzają o tym podo- bieństwie. Sed bardzo długo unikał naszego towarzystwa, na ile mógł; jeszcze teraz nie lgnie do nas nadmiernie. Dotąd sądziłem, że to tylko rozbieżność świata natury i świata cywilizacji. Teraz widzę te sprawy głębiej. Rozważam, po co Karol i Leon wędrują razem. Nie dostrzegam żadnego ich współdziałania. Koledzy, których o to spytałem, też nie dostrzegają. Może sprawę wyświetli konwernom, w przy- bliżeniu oddając sens pokrzyków, jakie leśni ludzie wydają od czasu do czasu. Na razie starannie przystosowujemy komputer do tego skomplikowanego zadania. Mocno od- biega i od tłumaczenia z jednego języka na inny, i od pracy translatora mowy zwierząt. Zdajemy sobie sprawę, że Wielka Przygoda dopiero się zapowiada. Widok partnerów napawa nas mieszanymi uczu- ciami. Ludzie? Z całą pewnością. A przecież tacy odmienni... Pada podejrzenie, iż duchowy niedowład tubylców jest następstwem technicznych wad ektogenezy dokonanej przez ASO. Ten domysł, pozornie logiczny, najprościej tłumaczący status krajowców, ma jednak bardzo słabą stronę: tak mogło się stać wyłącznie w razie równoczesnego wystąpienia aż kilku pechowych przypadków, z których każdy był mało praw- dopodobny. Automatyczne Stacje Osiedleńcze wyróżniał nader wysoki stopień niezawodności, począwszy od uchro- nienia wiezionych gamet przed napromieniowaniem oraz innymi wpływami zewnętrznymi, jakie mogłyby spotę- gować szansę niekorzystnych mutacji bądź mechanicznie uszkodzić genotyp, aż po wszystkie stadia samej ektogene- zy — już w bazie planetarnej podporządkowanej temu nadrzędnemu celowi. Te rygorystyczne zasady, ustanowione jeszcze w czasach ostrego bojkotu takiej formy kosmicznego osadnictwa, nigdy nie uległy złagodzeniu. Nie muszę ich wyliczać... Tymczasem pozostaje nagi fakt, że ludzie z Zielonej wiodą żałosny żywot leśnych koczowników, pozornie wcale nie przerastający codzienności szympansów. Podkreślam: pozor- nie — gdyż mocno wyczuwamy niezbędność takiego za- strzeżenia. Jesteśmy zgodni, że kontakt z leśnymi ludźmi trzeba nawiązać zaraz. Owego trzeba nie dyktuje wprawdzie żaden nacisk zewnętrznych okoliczności — odkąd się wyjaś- niło, że poznani tubylcy nie pełnią funkcji gospodarzy globu (nawet jeśli istnieją tu inni, cywilizowani potomkowie astro- nautów — tego się chyba nie dowiemy od Leona i Karola). Natomiast do jak najszybszego ujrzenia ich, poobcowania z nimi, „pogawędzenia" — gna każdego z nas jakiś przymus wewnętrzny, którego nie próbujemy przytłumić. Problem legendarnych ludzi z Zielonej przybiera nieocze- kiwany obrót. Dotąd poszukiwaliśmy ich jako włodarzy terytorium. W myśl prawa przestrzeni kosmicznej, przy- sługiwałby im priorytet zasiedziałości. Na własnym suweren- nym obszarze, objemującym cały glob, mogli nie chcieć czyjegoś szarogęszenia. Obowiązani byli tylko tolerować naszą obecność przez okres remontu statku, wyprodukowania paliwa, uzupełnienia zapasów, i wszelakich prac związanych z bezpiecznym odlotem. Natomiast osiedlenie się wymaga zgody gospodarzy. Przepisy te, powszechnie respektowane, sięgają korzeniami starożytnych epok poszatkowania Ziemi na mnóstwo państw, a nawet państewek. Wywodzą się zaś z dawnego prawa międzynarodowego i prawa morskiego, u schyłku drugiego tysiąclecia zaadaptowanych — po stosow- nych modyfikacjach — dla potrzeb astronautyki. Teraz, kiedy się okazało, że nasza przyszłość nie zależy od ułożenia dobrych stosunków z tubylcami, pozostaje drugi aspekt sprawy, pasjonujący od chwili odkrycia Seda: zagadka tutejszego społeczeństwa. Chcąc ją rozwikłać, trzeba zaskar- bić sobie zaufanie leśnych ludzi. Karol i Leon koczują około stu dwudziestu kilometrów stąd, pośród płaskowyżu wcześniej naniesionego na mapy jako Darencja, od imienia jednego z nas. Jest to puszcza 0 przybliżonym kształcie trójkąta w widłach rozlewistej rzeki 1 skromniejszego jej dopływu. Obaj zostali spostrzeżeni w środku tego obszaru, na łagodnym skłonie wąwozu. Topografię okolicy znamy dobrze ze zdjęć lotniczych. Nie brak tam polan pokrytych niskimi ziołami, tak równych, jakby umyślnie zniwelowano je na lądowiska niewielkich pojazdów. Uśmiecha się nam namówienie obydwu koczowników, by polecieli taksówką kosmiczną. Ich wizyta w Domu stworzyłaby dobry klimat dla nawiązania stosunków — jeśli nie w zamkniętych pomieszczeniach, to przynajmniej na wybiegu. Drugi wariant jest bardziej kłopotliwy: ukierunkowując trasę marszruty, pieszo towarzyszyć Karolowi i Leonowi tak długo, aż staną jak wryci w obliczu dziwnych formacji, jakich nigdy nie oglądali. Tak dotarliby z przewodnikami na miejsce egzotycznego spotkania. Nie ma się czego spieszyć. Metody śledzenia koczowni- ków przez roboty wykluczają ich zgubienie. Zresztą nie odejdą daleko, bo pożywiając się fiegmatycznie, kluczą wokół tych samych miejsc. Nerwowość niektórych wypowiedzi odbija nie tyle potrzebę pilnych ustaleń, co naszą własną niecierpliwość. Dopiero tam, w puszczy, rozstrzygniemy jak postąpić z leśnymi ludźmi. Bo któż przewidzi ich reakcje na widok istot wprawdzie podobnych, z wyglądu niemal identycznych — lecz przecież oczywistych intruzów? Nasze maniery, niepewne stąpanie po lesie, nieporadność prób przekazywa- nia życzeń lub informacji, muszą wydać się im obce, a tym samym — podejrzane. Czy szybko przełamiemy tę barierę nieufności? I w jaki sposób? Znowu wracają żale z powodu braku biegłego psycho- loga. Dyskusje na ten temat, podobne do fragmentu, który przytoczyłem, ożywają coraz to inaczej. Milczę. W skupieniu marzę, jak dobrze byłoby polecieć do Darencji... A wciąż mi się wydaje, że jestem najmniej powołany do tego. Aż nagle pada uwaga, czy ta misja nie powiodłaby się szczęśliwie właśnie komuś zgoła nie obeznanemu z psycho- logią — skoro i tak nie wiemy nic konkretnego o tubylcach. Poruszony tym, bez głębszego zastanowienia zgłaszam się na ochotnika. I czekam. Pewnie wzniecę chmarę polemik, usłyszę inne kandydatury, jedni przez drugich będą zabiegali o wzięcie udziału w tak kuszącym poselstwie... Nic podobnego. Brak odzewu na moją luźną propozycję peszy mnie do tego stopnia, że już chcę obrócić ją w żart. Chcę, i nie chcę... Czekam. Z tej niepewności otrząsa mnie glos kapitana: — Więc leć! Mówi to dość obojętnie. Nikt inny nie odzywa się. Staje na tym, że polecę sam. Raptem poczułem się nieswojo. Czy naprawdę tak mocno marzę o ujrzeniu Leona i Karola z bliska? Czy koniecznie muszę przemówić do nich niezrozumiałym językiem, klepnąć po ramieniu, i coś tam jeszcze? Sam nie wiem. Ale przecież tak chciałem. Wycofać się głupio. Przygotowania do rejsu nie trwają długo. Biorę trzymiejs- cową taksówkę powietrzną na wypadek, gdybym nakłonił obu leśnych ludzi do towarzyszenia mi. Ładuję trochę żywności, dla siebie i na ewentualny poczęstunek. Nic ponadto, nawet zmiany ubrania. Wystąpię nago, żeby się nie speszyli przy pierwszym wrażeniu. Przecież i tak niechybnie to i owo zaszokuje ich we mnie. Oby tych zadziwień mieli jak najmniej; raczej niech ja się zdumiewam. W7 grawilocie mnóstwo miejsca. Korzystam z tego, by wziąć kilku wyspecjalizowanych radiozwiadowców dla szyb- kich ekspertyz oraz dwa roboty obronne. Nie dostaję pouczeń na drogę. Zadanie wykonam jak potrafię. Czy przywiozę Karola i Leona? Nie mam pojęcia. A jeśli wrócę sam, naradzimy się co dalej. Lecąc dość nisko, podziwiam w dole kobierzec przetykany Wszelkimi zieleniami jakie mogę wymarzyć. Póki nie od- daliłem się zbytnio od Domu, tłem obrazu był jasny, w rzucie prostopadłym niemal seledynowy step, upstrzony ciemniej- szymi płachetkami krzaków i niewielkich lasków. Teraz szybko przybywa zadrzewień. Obszar pode mną zagarnia puszcza, która z lewej i z prawej pozuje mi inaczej: pod słońce tonowana patyną szarości w arabeski cieni, w prawo zaś, ku wschodowi, pozłacana refleksami ślizgającymi się ukośnie po aksamitnym, nawoskowanym listowiu. Wzbijam się wyżej, by całą Darencję ogarnąć z powietrza. Cieniowany świecznikami wierzchołków drzew, rozległy las urywa się po lewej łagodnym łukiem, na którym tu i ówdzie słońce zapala oślepiające odblaski. Wygląda to jak nierówny naszyjnik z przerwami po zgubionych brylantach. Wiem, że jest inaczej: to wstęga rzeki, którą zasłania wysoki brzeg, a tylko gdzieniegdzie poszczerbione w nim połogie zejścia dają widok na wodę. Niewielka rzeka, tylko miejscami szerzej rozlana, to Kanja; wypływa z mokradeł na południe od Domu. Z prawej strony jej dopływ Kołinder wije się meand- rami pomiędzy skrajem puszczy a przeciwległą stromizną. Ta skarpa nagich skał, z rzadka stebnowana rosochatymi zioła- mi, rudzieje w słońcu. Lustro rzeczki jest stąd niedostrzegal- ne. Dalej majaczy grupa górska, lecz nie da się pewnie odróżnić szczytów od chmur. Gdzieś na wprost, w kierunku lotu, zbiegają się obie rzeki, ale stąd nie widać tego miejsca. W połowie trasy leży rejon, do którego zdążam. Puszcza przerzedza się trochę. To dobrze. Choć z wysoka nie sposób ocenić trudności poruszania się tam w dole, pod splotami drzew — pamiętam podobne lasy, które przemierza- łem rok temu, gdy poszukiwaliśmy fauny. Wtedy nie przyszło mi do głowy, że przez gęstwinę będę wędrował bez robotów torujących przejście. A to mnie czeka już za kwadrans. Spoglądam w ekran oraz na dane uzupełniające. Karol kucnął pod rozłożystym drzewem i przeszukuje nasadę pnia. Leon wspina się na palce zrywając jagody z wiotkiej gałęzi, która zwisa mu nad głową. Jest widno jak w niektórych afrykańskich lasach galeriowych. Dalej teren przechodzi w krzaczastą sawannę. Nastawiam obraz pod innym kątem. Nie, to tylko duża zarośnięta polana; za nią znów ciągnie się typowy las, choć niezbyt gęsty. Zlecam komputerowi wskazać lądowisko. Oto ono: małe, prawie okrągłe gołoborze z płyt- kami poziomych skał wygładzonych przez deszcze. Odległość od leśnych ludzi: dwieście sześćdziesiąt metrów. Nie zmieni się zbytnio, bo przysiedli odpocząć. Zniżam lot do pół kilometra. Wiedząc, że „punkt zero" (postój Leona i Karola) mam w polu widzenia, każę robotom śledzącym oznaczyć go podczerwoną rakietą, której oni nie dostrzegą. Nakierowuję pilota na wybrane lądowisko. Z tą chwilą program przewiduje otoczyć grawilot polem niewi- dzialności. Nie czuję zetknięcia z ziemią. Tylko pejzaż okolicznych zarośli nieruchomieje i zapala się sygnał postoju. Sprawdzam położenie koczowników. Chodzą między krzakami, dwieście metrów stąd. Trochę za blisko. Trzeba się spieszyć. Chwilę rozważam, czy doprawić sobie brodę, wąsy i dłu- gie skołtunione włosy. Ale nie. Może ułatwi mi to właśnie, że Karola i Leona zaintryguje taka drobna niezwykłość (jeśli nie są zbyt podejrzliwi, poczytają to za wybryk natury). Zabie- ram prowiant i napoje w plastykowym opakowaniu na- śladującym ugniecioną niestarannie roślinność. To druga i ostatnia szarada rzucająca się w oczy. Zdejmuję ubranie, wychodzę i wyprowadzam roboty. Pojazd chroniony polem odbijającym jest niewidoczny z zewnątrz, ale przy podejściu wywołuje zawirowanie i zmętnienie obrazu przedmiotów za nim. Dlatego muszę przeciwdziałać wkroczeniu mych part- nerów na polankę. Tak... Powtarzam w myślach: moi partnerzy. Za chwilę poznam to partnerstwo. Idę w kierunku wskazanym przez roboty śledzące. W tor- bie prowiantu, która jest moim jedynym wyposażeniem, mam aparaturę łączności z automatami. Te moje oczy i uszy, nieprzeczuwalne dla leśnych ludzi, donoszą mi skrzętnie o działaniach Karola i Leona, a nawet objaśniają zmiany ich nastroju oraz przewidywane reakcje. Na wszelki wypadek dwa strażniki obronne będą mnie ubezpieczać. Podobnie jak inne wprowadzone tu mechaniz- my, otoczyły się polem odbijającym. Dlatego muszę kluczyć w ten sposób, aby leśni ludzie nie dostrzegli podejrzanego • : "'•-' iii'^O^ ¦''-'•¦•' '¦ -^ . * '' •¦•->¦¦ * ¦ .' • * • - '"'¦*:'*• ¦ ¦ ¦ 'i* • * WĘmi * ,' t'l, i'1! •',' ' ,'¦¦¦ ¦WW n i «S ^.; ;;! zmętnienia widoków za nimi. Roboty nie otrzymały żadnej śmiercionośnej broni, nie wolno im także podjąć ręcznej walki. Tylko w sytuacji krytycznej, na mój rozkaz chwilowo obezwładniłyby napastnika gazem odurzającym. Koczownicy o pięćdziesiąt metrów. Nie widzę ich. Przy- staję. W każdej chwili mogę zostać rozpoznany. Już nie obawiam się: za moment sam dopuszczę do spotkania. Ale chcę jeszcze zyskać na czasie. Myśl pracuje gorączkowo. Zdaję sobie sprawę z niezwykłości położenia, może nawet z pewną emfazą podyktowaną napięciem nerwów. Niby na zwariowanym filmie, galopują mi w głowie sceny wydumane, zaistniałe lub nie zaistniałe, bardziej albo mniej prawdopodo- bne. Lądowanie bezludnego statku BD-2209 (wiem jak wyglądał, gdyż pojazdy ASO budowano wówczas według jednego standardu) ... Badania globu, decyzja uruchomienia ektogenezy... Inkubatory, potem dzieci, potem dorośli... I co dalej? Ogromna luka wypełniona hufcami zwidów. Bo jakże sensownie wytłumaczyć niezagospodarowanie globu, niebu- dowanie miast, nieożywienie ziemskiej fauny i flory? Długo, długo — nic (a to przecież trzy wieki!) Wreszcie dzisiejszość: Sed, no i ci dwaj przede mną. Idą w moją stronę. Chcę się cofnąć, sam nie wiem czemu. Tłumię w sobie ten odruch i podążam naprzód. Pierwszy spostrzega mnie Karol. Akurat przygina wysoką gałąź, pewnie chcąc zerwać coś jadalnego. Nie popuszcza jej i zastyga w bezruchu. Wymruczą jakiś modulowany dźwięk. Usłyszawszy to, Leon prostuje się i spogląda w moją stronę. Do pasa zasłania mnie krzak. Patrzę na Leona. Mięśnie jego twarzy rozluźnia uśmiech. I zaraz wydaje przeciągły ton, jakby zachęcający zaśpiew. Z napięciem wpija we mnie wzrok. Z nagrań pamiętam szeroką gamę tych pokrzyków. Niektóre potrafię naśladować, choć nie rozumiem ich. Więc teraz na chybił trafił używam któregoś z nich, cicho, wyraź- nie, z przesadną obawą aby nie wypadł agresywnie. Widocznie popełniam srogą gafę, bo uśmiech Leona spełza niepokojąco. Leśny człowiek marszczy czoło, a chyba także jeżą mu się rzadkie włoski na ramieniu. Nawet pusz- cza mimo uszu jakąś uwagę Karola. Odgarniając ręką 1 krzew, który częściowo go zasłaniał, energicznie rusza w moją stronę... i nieruchomieje z wyrazem bezbrzeżnego rozczarowania. Już nie mam wątpliwości co do przyczyny jego wcześniejszego podniecenia i zainteresowania moją osobą. Tak samo głupią minę ma Karol. Obaj z dezaprobatą obrzucają obojętniejącym wzrokiem moją „kobiecą" — bo wyzbytą zarostu — twarz ... na ciele mężczyzny. W Domu odprężam się po tej leśnej przygodzie. Jestem zmęczony, jak bym przeżył nie wiadomo co. A przecież trwało to krótko, nie było ani niezwykłe, ani dramatyczne. Szybko poniechałem wszelkiego dialogu, aby nie popsuć gruntu dla wznowienia rokowań już nie przeze mnie. Cóż mogłem wskórać? Leon i Karol natychmiast wrócili do zwykłych zajęć, jak gdybym w ogóle nie istniał — ja, bądź co bądź intruz o podejrzanym wyglądzie (być może nie tylko z powodu nie owłosionej twarzy). Porównuję to z kompletnym ignorowaniem naszej obec- ności przez Seda, co trwało kilka pierwszych miesięcy. I on, i oni: leśni ludzie. Ale cóż z tego? Skąd nabyli cech obcych najgłębszej, nagiej naturze człowieka odziedziczonej jeszcze po zwierzęcych przodkach? Bez ciekawości, czystej bezin- teresownej ciekawości dla niej samej — w ogóle nie byłoby nas. Nigdy byśmy nie powstali w pochodzie ewolucji, gdyby pitekantrop, a wcześniej australopitek (i inne przedludzkie ogniwa) nie zdumiewał się otaczającym go światem — właś- nie tym najczystszym dziewiczym zdziwieniem, jakie nas wzrusza u małych dzieci; gdyby w swej skąpomózgiej, dopiero rozumniejącej głowie, co krok nie zapytywał siebie: — Co to? Po co? Dlaczego? Także brak strachu u Karola i Leona zaszokował mnie, ale tylko przez chwilę. Rychło uświadomiłem sobie, że mogli mnie poczytać za istotę słabą, zniewieściałą, niegroźną w star- ciu wręcz; tym bardziej, że było ich dwóch. Oglądamy na bieżąco leśnych koczowników. Nie dzieje się u nich nic nowego. Film wzbogacają wszechstronne opracowania komputerów. Ekipę automatów śledzących i badawczych wzmocniłem o dalsze, przywiezione przez siebie (tylko strażniki obronne powróciły ze mną). Pada luźne przypuszczenie, że regres psychiczny tubyl- ców nie powstał z błędów ektogenezy, lecz wywołał go przymus jarskiej diety. Ale zaraz rodzi się wątpliwość: czemu pierwsi osadnicy nie wyhodowali żadnych zwierząt, choć to było żelazną pozycją w programie każdego statku ASO? Wątpię, by taka akcja generalnie się nie powiodła, tym bardziej, że na Zielonej łańcuchy pokarmowe są wydatnie skrócone dzięki jadalności miejscowej flory. Niedługo naocz- nie nam to zademonstrują świnie, króliki, kury, bażanty, a także rozmaite ptaki śpiewające. Już dziś wiemy z analiz komputerowych, że te zwierzęta powinny bez kłopotu wyży- wić się tutejszymi roślinami, zwłaszcza jeśli od maleńkości przywykną do takiej karmy. Z drugiej strony, dobra kondycja fizyczna Karola i Leona (także Seda) przemawia na korzyść udanej ektogenezy. W każdym razie pierwsze pokolenie musiało być wyzbyte usterek anatomii i fizjologii. W późniejszych czasach natural- ne warunki bytowe wytworzyły rasę o muskularnej budowie i znacznej odporności zdrowotnej. Byt określa nie tyle świadomość, co tężyznę fizyczną. Któż z nas, wydelikaconych ułatwieniami cywilizacyjnymi, zniósłby tryb życia prehis- torycznych jaskiniowców albo dwudziestowiecznych Eski- mosów czy Buszmenów? Te rozważania, pasjonujące same w sobie, są w gruncie rzeczy przedwczesne: brakuje zaczepienia dla dyskusji o przy- czynach osobliwego statusu leśnych ludzi. Sed wprawdzie wypowiada już sporo zdań, zawsze pasujących do sytuacji, lecz nadal stanowią one opisy czynności wykonywanej w tej chwili, zwykle przez niego samego. Karol i Leon nie znają mowy w ludzkim rozumieniu, i nie nauczą się jej - wskutek bariery, o której wcześniej wspomniałem. Lecz to nie wy- klucza, że mimiką i gestami rąk naprowadzą nas na jakiś trop; przynajmniej w taki sposób, jak zwierzę potrafi uzewnętrznić swe życzenie i uczucia. Na to musimy jednak dopiąć wzajem- nego zbliżenia, które oni zaakceptują. Języczkiem u wagi może tu być wyłącznie Sed. Nie odszczepił się na tyle od korzeni własnego ludu, od swej dawnej osobowości dziecka natury, aby zatracić możność porozumienia się z krajanami, a zarazem zdobycia ich zaufania. Nawet jeśli opowie nam o tym dopiero znacznie później, kiedy wyuczy się prawdziwej konwersacji - - cel zostanie osiągnięty. Należy się spieszyć, bo Sed lgnie do nas coraz bardziej: z dnia na dzień łagodnieje opór chłopca przeciwko temu, co w zaokrągleniu nazwę kulturą, w braku precyzyjniejszego słowa. Tymczasem skontaktowanie naszego wychowanka z jego dzikimi pobratymcami wciąż pozostaje w sferze fantazji. Wysłać go do nich nie możemy. A wjaki sposób zwabić Leona i Karola tutaj? Dość przypadkowo, dla odprężenia napiętej i niewiele dającej dyskusji, rzucam luźną uwagę: co by nastąpiło, gdybym do Darencji nie poleciał ja, tylko któraś z koleżanek? Podnosi się trochę żarcików, sporo gdybania mniej lub bardziej zawieszonego w próżni — zanim uprzytamniamy sobie, że ten pomysł warto potraktować serio. Bo rzeczywiś- cie: w jakiż inny sposób da się zainteresowanie Karola i Leona przedłużyć nad przelotną chwilę? Sprawa nabiera pikanterii, skoro tylko przekracza ramy dowcipów. Zaczynam czuć się nieswojo pod obstrzałem pytań, siłą rzeczy kierowanych do mnie. Wprawdzie spot- kanie w Darencji oglądali wszyscy, lecz ja jeden byłem tam osobiście. W gruncie rzeczy jestem rozpytywany o swoich znajomych, choć brzmi to niemal sardonicznie. Pozostaje fakt, że właśnie ja widziałem dwóch nagusów w puszczy i mam podstawę mniemać, że dawno nie obcowali z kobieta- mi. A dlaczego — to osobna, jeszcze jedna zagadka. Leśni ludzie tworzą zapewne bardzo małą populację, co z kolei wyjaśniałoby powód odkrycia ich dopiero teraz. Wyobraziłem sobie co by było, gdyby Leon, dziarsko ruszywszy naprzeciw spotkanej postaci, dojrzał w niej kobietę - czego spodziewał się ponad wszelką wątpliwość. Chyba musiałby ingerować strażnik obronny. A może wcześniej doszłoby do walki godowej między obydwoma mężczyznami? A gdyby wnikliwie przemyśleć powtórzenie spotkania, już w tej nowej, kobiecej wersji — teraz, po doświadczeniach mej bytności w Darencji? Skutecznie przeciwdziałać zaskoczeniu można tylko w jeden sposób: zaskoczyć samemu. Nie odnosi się to wyłącznie do problemów neurologicznych. W dawnych wiekach, kiedy chwilowa śliskość jezdni była przyczyną chyba większości katastrof drogowych — mistrzowie szos ćwiczyli wirtuozerię kontrolowanego wchodzenia w poślizg, co pozwalało im lekko i bezpiecznie brać w pędzie najgroź- niejsze wiraże. Oczywiście sprawa Leona i Karola przedstawia się bar- dziej zawile. Może jednak jest sposób takiego wyreżyserowa- nia wizyty naszych koleżanek u tych dzikusów, aby uniknąć brutalnych scen i konieczności interwencji robotów obron- nych? Powierzenie tej misji tylko jednej kobiecie z góry odpada; musiałyby wyruszyć dwie. Ale czy nakłonią leśnych włóczęgów, aby wsiedli do grawilotu i polecieli z nimi?. Dopóki o projekcie gawędzimy bezosobowo, jest on nie tylko logiczny, lecz i pasjonujący. O życiu tutejszych koczow- ników nie wiemy zgoła nic. Karmią się, śpią, rozmnażają. Muszą mieć jakiś wewnętrzny świat duchowy, bo przecież są ludźmi. Na ile ten świat drzemie w ich podświadomości, na ile zaś manifestuje się w działaniu? Nie znamy obyczajów leśnych ludzi — tak samo, jak nie znamy obyczajów pitekantropa. Cokolwiek byśmy o tym myśleli, nie wykroczy poza sferę domysłów — i w jednym, i w drugim wypadku. O praczłowieku napisano sążniste dzieła, które nie pomijają jego domniemanych zachowań, norm bycia, erotyki, stosunków rodzinnych. Podkreślam: domniemanych. Wielokrotnie porównywano te sprawy do behawioru dzikich plemion, które jeszcze w dwudziestym wieku tkwiły po uszy w epoce kamiennej. Do dziś nie wiemy konkretnie, jakie zbieżności łączyły, a jakie różnice roz- dzielały te tak odrębne populacje, które miały niezmiernie doniosłą cechę wspólną: ludzki sposób myślenia. Tego przywileju nie mogą być wyzbyci koczownicy z Zielonej. Homo alala — człowiek niemy, jakim przypusz- czalnie był pitekantrop, mimo to musiał kojarzyć pojęcia w sposób bardziej skomplikowany niż małpy człekokształtne. A jak sobie z tym radzą nasi leśni ludzie? Ich zachowanie na pewno różni się pod wieloma istotnymi względami od każdej z tamtych grup, a jego obserwacja nie odsłoni za jednym zamachem starych zagadek etnografii i prehistorii. Ale dzięki nowej skali porównań może nas do nich przybliżyć. Trzeba obrać metodę dowiedzenia się o tym. Jakiś czas wałkujemy mój pomysł kobiecego zwiadu, który zyskuje nadspodziewanie licznych orędowników; cóż z tego, kiedy głównie wśród mężczyzn. Koleżanki wprawdzie nie stronią od dyskusji, nawet wzbogacają projekt o różne wartościowe szczegóły, lecz nie kwapią się wyruszyć do Darencji. Jest tylko jedna kandydatka, więc plan upada. Głęboko zamyślam się nad takim obrotem spraw. Chwilowe zdziwienie zastępuję niepewnością: skąd mogę wiedzieć, jak bym reagował będąc kobietą? Pada propozycja posłużenia się fortelem: zbudujemy dwa androidy, których leśni ludzie nie odróżnią od nagich kobiet. Zadanie jest kłopotliwe, ale gra warta świeczki. Właściwie, nie widać innego wyjścia. Alternatywą byłoby użycie siły, łatwe do wykonania, lecz mogące przekreślić szansę dialogu. Dobrze pamiętamy jak długotrwałych kłopotów przyspo- rzyło nam to w wypadku Seda. I właśnie teraz stracilibyśmy również jego zaufanie, tak mozolnie zdobywane przez całe miesiące — gdyby ujrzał pobratymców pojmanych przez nas. Trudność przedsięwzięcia sprowadza się do rozwiązań technicznych; a tym zawsze potrafimy sprostać. Robotów łudząco podobnych do ludzi nie budowaliśmy dotychczas, bo nie bywały potrzebne. Człowiek nie lubi widzieć w automacie swego lustrzanego odbicia. Nasze roboty użytkowane do rozmaitych prac w Domu, a także towarzyszące eksplorato- rom w terenie, mają wprawdzie człekopodobny zarys sylwetki <- ale tylko dlatego, że tak jest wygodnie. Wciąż nie znamy bardziej zwartego, oszczędniejszego typu budowy wieloczyn- nościowego układu rozumującego — niż ten, jaki ewolucja spełniła w dwunożnej istocie o postawie wyprostowanej, zaopatrzonej w dwie przednie kończyny chwytne, zwolnione z czynności podpierania ciała, wysoko nad otoczenie uniesio- ną głowę zawierającą podstawowe narządy zmysłów, oraz korpus, który mieści organa ważne dla funkcjonowania całości. I choć na pewno nie jest to jedyny model, jaki urzeczywistnia biokosmos — nam, ludziom, wydaje się on naturalny, wręcz najsłuszniejszy. Antropomorfizujemy tak samo, jak utrzymaliśmy dziesiętny system liczenia wywo- dzący się z przypadkowej liczby dziesięciu palców, jakimi natura obdarzyła nasze ręce — choć prostszy byłby system szóstkowy. W wypadku robotów zachowaliśmy tylko ogólny plan konstrukcji przypominający człowieka. Chodzi przecież o maksymalne dostosowanie sprawności automatów zarówno do standardowych wymogów opisywania świata, jak i do zmiennych warunków ich działania i rodzajów aktualnie poruczonych zadań. Zależnie od potrzeby, płaskie stopy zmieniają się w giętkie uchwyty, przylgi, kolczaste zaczepy kroczące, płetwy, narty i tym podobne. Ręce mogą wykony- wać nie tylko czynności jakim sprosta ludzka dłoń, lecz i te, do których przysposobiona jest trąba słonia, ramię ośmiornicy albo wici, przyssawki i inne narządy chwytne rozmaitych bezkręgowców. Ręce i nogi zwykłego robota zupełnie wystarczą dla jego „ludzkich" powinności. U planowanych androidów muszą ponadto mieć wygląd ludzkich kończyn. Głowa ustąpi siłą lźeczy z takich powszechnie stosowanych udoskonaleń, jak imitująca owadzie oczy złożone okrężna obwódka czoła, pozwalająca widzieć otoczenie równocześnie z wszystkich stron -- na rzecz dwóch soczewek po obu stronach nosa. Musimy nie tylko wprowadzić małżowiny uszne, których żaden robot nie posiada, lecz również umieścić narząd słuchu właśnie pod nimi (kiedy Leon lub Karol będzie szeptał w ucho swojej bogdanki, nie może ona nadstawiać innej części głowy do słuchania). Także zakres odbioru bodźców — u na- szych automatów znacznie rozleglejszy od ludzkiego — tu winien się manifestować tylko możliwościami człowieka o wy- ostrzonych zmysłach. Androidy nie mogą się zdradzić przed koczownikami ze swych rozleglejszych zdolności. „Uczłowieczony" wygląd robotów jest dla tej prototypo- wej konstrukcji sprawą najprostszą. To samo dotyczy ich pozornej tożsamości z ludźmi - - przy zbliżeniu, dotyku, a nawet w intymnych kontaktach. Wcale nie muszą tu wchodzić w grę tworzywa białkowe, z których od paru stuleci produkujemy sztuczne organizmy: tak samo niezawodnie sprawiają się automaty o elektronicznych trzewiach, ob- leczone elastyczną masą, miejscami porowatą albo gąbczastą, napełnioną krążącym w niej płynem, która naśladuje ciało pokryte skórą — w stopniu przekraczającym subtelność bodźców rozróżnialnych dla naszych zmysłów. Dokładna, niejako skalkowana identyczność z ludźmi odnosi się tu do strony fizycznej. Jak zawsze w takich wypadkach, duchowe porozumienie jest nierównie bardziej złożone. W pierwszej chwili sądziłem, że niemota naszych koczow- ników znacznie upraszcza sprawę. Wyprowadził mnie z błę- du cybernetyk. Czterysta lat temu, kiedy już istniały nie tylko konwernomy radzące sobie z tłumaczeniem tekstów literac- kich na inny język, lecz także automaty konwersacyjne — próby porozumienia ze zwierzętami na tej samej drodze natrafiały na nieprzezwyciężone opory. Dopóki zwierzę po- strzegało domniemanego współplemieńca z pewnej odległości węchem, słuchem, wzrokiem, i jeszcze nie oczekiwało wymia- ny jakichkolwiek sygnałów właściwych tylko dla swojego gatunku — mistyfikacja udawała się świetnie. Ale potem zawsze przychodziło rozpoznanie. Biedziły się nad tym trzy, może cztery pokolenia etologów. Dokładne kopiowanie syg- nałów dźwiękowych, ruchowych, dotykowych, zapachowych i innych, stale okazywało się niedostateczne. Dopiero jako tako rozumiejące rozszyfrowanie tych wszystkich sympto- mów behawioru zwaliło nieprzekraczalną dotąd barierę. Gdyby leśni ludzie mówili naszym ogólnoświatowym językiem, bądź używali jednego z języków narodowych, spełniających dużą rolę jeszcze w epoce startu tamtego ASO na Zieloną — sprawa także byłaby trudniejsza niż primaap- rilisowy kawał zmylenia kogoś z nas przedstawieniem dżen- telmena, który potem okazałby się tylko zręczną imitacją człowieka. Po trzech wiekach odosobnienia musiałby tu bowiem powstać całkiem odrębny dialekt, może nader cieka- wy dla lingwistów, lecz wymagający odczuwania tego, co zwiemy duchem języka. Rzeczywistość, jaką zastaliśmy, nastręcza — wbrew pozo- rom — znacznie dotkliwszych trudności. „Kobiety", które chcemy posłać do Darencji, nie mogą być nieme, ani też przysposobione do kontaktu z niemowami. Wydaje się to paradoksem, ale jest przecież oczywiste. W wypadku czło- wieka — prawdziwe, dogłębne znaczenie niemoty wcale nie musi pokrywać się z nieużywaniem słów. Stwierdziliśmy, że mózg leśnych ludzi nie różni się pojemnością, pofałdowaniem oraz innymi podstawowymi cechami od mózgu każdego z nas. Co to oznacza? Że ma on podobną chłonność, więc jest wytwórcą analogicznej inteligencji. Można to było przewidzieć. Okres niewielu pokoleń jest dla ewolucji krótką chwilką. Jeśli więc jakiś zasadniczy błąd ektogenezy nie zrujnował gatunkowej harmonii genotypu — a nic nie wskazuje na tak poważne zachwianie człowie- czeństwa w leśnych ludziach — to ich inteligencja nie powinna odbiegać od naszej. Dlaczego nie używają mowy? Zbyt wcześnie, aby na to odpowiedzieć. Ta zagadka pas- jonuje tym bardziej, że chyba nie jest skutkiem wad wrodzo- nych — co w każdym razie mocno potwierdza przykład Seda. Gmatwa się przez to status koczowników z Zielonej. Musiało tu zajść swego rodzaju zderzenie dawnych sposobów życia naszych przodków — aż sprzed setek tysięcy lat — z rozwiniętym mózgiem użytkowników cybernetyki i ast- ronautyki. Oznacza to pewien galimatias, wprost trudny do wyobrażenia. Pamiętajmy, że hominizacja antropoidów ogromnie osłabiła zwierzęcy kod porozumienia (typowy na przykład dla szympansów), gdyż zastąpiła go mowa ar- tykułowana. Tubylcom nie mógł powrócić instynkt pradaw- nych przodków, bo ten zagubił się i wypadł z genotypu ,,po drodze" — na długo zanim człowiek budował miasta, wynalazł pismo i stworzył to, co dziś nazywamy kulturą. Instynkt jest zsumowaną pamięcią pokoleń. Odziedziczo- ny po formach australopitekalnych, musiał odgrywać — łącz- nie z czujnością wyostrzoną do rangi intuicji — doniosłą rolę na szczeblu pitekantropa, neandertalczyka i jeszcze dalej, aż do pierwotnych plemion ze schyłku drugiego tysiąclecia. Dopiero posługiwanie się pismem rugowało potrzebę instynk- tu i rolę intuicji, silnie występującej jeszcze parę wieków temu u ludów nie skażonych cywilizacją; a w świecie sztucznej łatwizny życia — u artystów nauki, artystów sztuki, a przede wszystkim u dzieci. Nikt nie wątpi, że nasi zwierzęcy przodkowie rozporzą- dzali systemem wzajemnego porozumiewania się, podob- nym jaki dziś panuje u zwierząt w ogóle, a u niektórych gatunków — w postaci szczególnie rozwiniętej. W pewnym okresie antropogenezy — być może już na szczeblu pitekant- -ropa — ten system komunikowania się zaczął nabierać cech kodu pojęciowego, stając się mową w ścisłym znaczeniu, czyli konkretnym procesem porozumiewania się za pomocą umo- wnych znaków dźwiękowych. Przypadek leśnych ludzi jest bardzo szczególny. Bo wszędzie tam, gdzie inteligencja — wykładnik ewolucyjnego rozwoju i złożoności mózgu — nie była poddawana sztucz- nym wzmocnieniom bądź zahamowaniom, na piętrze rodo- wodowym porównywalnym z naszym obecnym, wypraco- wała jakiś umowny kod dla precyzyjnego przemyślenia i odbioru informacji. Oczywiście, stosowaniu tego kodu wca- le nie muszą służyć narządy mowy, a jego fizyczny charakter nie potrzebuje opierać się na dźwiękach: może mieć naturę błyskową, elektryczną, radiową, zapachową, barwną, kon- taktową, i nie wiem jaką jeszcze. Nietoperz widzi (dosłownie, choć nie za pomocą oczu) sonarowy obraz otoczenia, pszczoła zaś — purpurę pszczelą i fiolet pszczeli: barwy niedostępne dla nas, gdyż oparte na postrzeganiu nadfioletu. Ale to dygresja. Koczownicy z Zielonej są ludźmi z krwi i kości. Mają nie tylko nasze zmysły, ale także genetycznie zaprogramowane nasze ogólne sposoby porozumiewania się, wyrosłe z tradycji rodowodu Homini sapienti. Na jakimś przystanku, bardzo świeżym, utracili mowę w potocznym znaczeniu tego słowa, co przecież nie znaczy, że nie chcą i nie potrafią wyrażać swych spostrzeżeń, a zwłaszcza — uczuć. Wprost przeciwnie, muszą kompensować tę ułomność zastęp- czymi środkami wywnętrzania się — co jest mocną naturalną dążnością, nieodłączną od każdego rodzaju kalectwa. Poznanie tych sposobów ekspresji tubylców nie da się po- równać z opanowaniem normalnego języka, a świadome sto- sowanie ich samemu jest jeszcze o niebo trudniejsze. Dobrze pomnę moje niefortunne wystąpienie, kiedy odpowiedziałem Leonowi jakimś pokrzykiem poznanym z nagrań robotów zwiadowczych. Reakcja leśnego człowieka nie zostawiała złudzeń: popełniłem taką gafę, jak gdybym „dzień dobry" odwiedzającego mnie gościa odwzajemnił wyzwiskiem. Jeśli „kobiety" powtórzą podobin błąd, może albo nie dojść do żadnego kontaktu, albo rozwinie się on tak brutalnie, że udaremni dalszy plan działania — nawet gdyby koczow- nicy dotarli do naszej bazy. (To drugie jest znacznie praw- dopodobniejsze). Bo przecież nade wszystko ważny będzie nastrój w jakim później dojdzie do spotkania: już nie — ludzi z robotami, ale — ludzi z ludźmi. Bynajmniej nie wystarczy, aby nasze „uczłowieczone" atrapy bezbłędnie reagowały na nieartykułowane pokrzyki leśnych koczowników: sygnały głodu, strachu, niezadowole- nia, pożądania, rozkoszy. Nie mogą one postępować jak kukły machinalnie odpowiadające na reakcje mężczyzn, lecz muszą wykazać własną przedsiębiorczość, mieszczącą się w ogólnych ramach obyczajów przyjętych przez krajowców. To sprawiło, że całą akcję, do której przywiązujemy tak wielką wagę, odłożyliśmy nieco: zgromadzenie potrzebnych danych o behawiorze leśnych ludzi wymaga więcej czasu niż wyprodukowanie dwóch androidów imitujących kobiety. Kiedy przygotowania dobiegły końca, zwiadowczynie, które nazwaliśmy Talią i Erato, odlatują na skraj Darencji, gdzie nad połogim brzegiem Kolindra odpoczywa Karol z Leonem. • • • Rozwój wydarzeń wystawił naszą cierpliwość na poważną próbę wynikłą stąd, iż eksperyment w Darencji powiódł się nadspodziewanie. Koczownicy nie tylko nie spostrzegli, że podrzucono im sztuczne mechanizmy, lecz obie „kobiety" zachwyciły ich i pochłonęły bez reszty. Dzięki temu zyskaliśmy lepszy wgląd w życie duchowe tubylców. Ale zarazem — tak oczekiwane ich przybycie do bazy opóźnia się z tygodnia na tydzień. Wprawdzie moglibyś- my wezwać androidy do pośpiechu, lecz to uszczupliłoby wartość badań nad behawiorem leśnych ludzi. Wspaniały romans, jaki wyreżyserowaliśmy każdemu z nich, teraz powinien zaowocować bez niczyjej dodatkowej ingerencji. Ma to tym donioślejsze znaczenie, że — dzięki poznaniu, w jakich biotopach najlepiej się czują tubylcy —już śledzimy kilku samotników, a jesteśmy na tropie dalszych odkryć. Zwiadowcy nie spotkali natomiast żadnej pary kochanków ani grupy rodzinnej, za wyjątkiem młodej kobiety z kilkulet- nią dziewczynką. Okolice Domu poweselały, od kiedy wypuściliśmy trochę zwierząt. Na razie są to roślinożercy: między innymi zające, góralki, mniejsze kangury i drobne antylopy, a spośród ptaków — przede wszystkim papugi, gołębie i rozmaite łuszczaki. Całe to bractwo czuje się wyśmienicie; nawet dożywianie syntetyczną strawą, które uważaliśmy za nieunik- nione, okazało się tak mało istotne, że zwinęliśmy większość karmników. Nieprzewidziana łatwość aklimatyzacji ziem- skiej fauny nakłania do czujności, toteż sporo form mających wylęgnąć się niebawem wpuścimy najpierw do wiwariów. Jakie będą dalsze skutki wprowadzenia zwierząt na Zieloną, pokaże przyszłość. Na razie cofam swoje obiekcje wypowiadane przeciwko tej akcji — a to z przyczyny, której ani zwolennicy, ani przeciwnicy aklimatyzacji nie mogli przewidzieć. Mam na myśli Seda. Nie zapomnę wrażenia, jakie wywarło na nim pierwsze ujrzane zwierzę. Był nim dzwoniec, który przefrunąwszy nad polem siłowym wybiegu, usiadł w koronie niskiego drzewa, kilkanaście metrów od chłopca. Sed najpierw stał jak urzeczony, lekko rozchylił wargi ze zdziwienia, spojrzał na mnie pytająco, a kiedy mu podpowiedziałem: „ptak" — natychmiast powtórzył bez- błędnie. Wolno, z rozmysłem zbliżał się do latającego dziwa, którego nie kojarzył z niczym znajomym, a skoro zjawa odleciała, długo jeszcze patrzył za nią. Może niesłusznie dzwońca nazwałem tylko ogólnikowo ptakiem. Dlatego, wskazując w tamtym kierunku, powtórzy- łem kilkakrotnie: ptak dzwoniec. Niebawem, przy okazji stadka wróbli, które od początku upodobały sobie pewne zioła na wybiegu tuż przed Domem, objaśniłem Seda: wróbel. „Ptak wróbel?" — rzucił pytająco. Od tego czasu zaczął lepiej odróżniać pojęcia ogólne od szczegółowych, a nieba- wem sensownie wyrażał proste zdania. Choć nie dotyczyły opowiedzenia czegoś, co zaistniało wcześniej — przełamana została nieprzekraczalna dotąd bariera określania pojęć bardziej skomplikowanych od nazwania jednego przedmiotu albo prostej czynności. Jesteśmy więc na drodze do prawdziwie rozumiejącego kontaktu. Nadzieje nasze podnieca wzrastające obłaskawie- nie Seda. Kilkakrotnie wszedł do Domu, choć na krótko. Zawsze zostawiamy drzwi otwarte, aby nie tracił poczucia bezpieczeństwa, ściśle związanego ze swobodą odwrotu na wybieg — bo tylko tam czuje się on naprawdę u siebie. Przymierze chłopca z nami jest jednak chwiejne, raz po raz zrywane przez niego demonstrowaniem nieufności. Tak się dzieje za każdą próbą odziania go (choćby tylko w luźną chustę), umycia, zaproszenia do stołu na obiad. Z ciężkim sercem musimy, po raz nie wiem który, odkładać takie zabiegi wychowawcze na stosowniejszą porę. U Seda uderza mnie nadal (i nie tylko mnie) brak zaciekawienia innymi ludźmi. Początkowo byłem święcie przekonany, że jest to naturalny opór wobec obcego świata, którego kulturalni lokatorzy — rozmowni, ubrani, uczesani, ogoleni, korzystający na każdym kroku z podejrzanych dla chłopca urządzeń cywilizacyjnych — żyją w innym wy- miarze, tak niezrozumiałym, że aż prowokującym prze- strach. Tymczasem krajanie Seda, wśród których on wzrósł i chyba musiał przywyknąć do nich od dzieciństwa — rów- nież nie budzą w nim zbytnich sentymentów. Różnica jego stosunku do nas i do nich jest taka, że nas początkowo unikał i wyraźnie się obawiał, podczas gdy tubylców traktuje ze stoicką obojętnością. Inna sprawa, że ten eksperyment po- równawczy nie spełnia podstawowego warunku: identycz- nych okoliczności towarzyszących. Sed jest zbyt inteligentny, by mógł się na przykład obawiać tego, co ogląda na ekranie. Z drugiej strony, sam fakt ukazywania się pełnych ekspresji widoków nie powiązanych z namacalną rzeczywistością, musi on kojarzyć z nami — jako jeszcze jeden wytwór obcego świata swych patronów. Dość długo rozważaliśmy, czy zapoznać Seda z leśnymi ludźmi dopiero przy bezpośrednim spotkaniu, czy też przygo- tować go oglądaniem scen z ich życia w puszczy. Przeważył pogląd, że ten drugi wybór będzie lepszy. Chyba słusznie. Jeśli nawet straciliśmy cośkolwiek na tym, co mógł przynieść moment zaskoczenia — zyskaliśmy pogłębiony ogląd psy- chiki Seda, a także przyczynki do hipotetycznego obrazu jego dzieciństwa na łonie dzikiej przyrody. Programiści Erato i Talii zasłużyli na duże brawa, gdyż obie spisują się znakomicie. Kiedy z napięciem śledziłem moment ich ukazania się tubylcom — złudzenie człowieczeń- stwa tych kobiecych androidów było tak zupełne, iż musiałem przekonywać samego siebie, że są to przecież tylko automaty wyposażone w sztywne zestawy instrukcji. Obie wydawały się bardzo uroczymi kobietami, na mój gust. Czy Karol i Leon docenili ich atrakcyjność? Otóż tak. A nie była to, w tym wypadku, tylko zasługa programistów: „przedobrzyli" je — z punktu widzenia tubylców. Mogliśmy podejrzewać, iż kobiety koczujące w puszczy, udręczone borykaniem się z ciągłymi niewygodami (w naszym pojęciu), z nieustannym wyszukiwaniem co smaczniejszych kąsków roślinnych dla siebie i swych dzieci — mało przypominają nasze panie, od pokoleń wyzbyte takiej mordęgi. Lecz jak to wygląda naprawdę, nie wiedzieliśmy. Kiedy powstawała Talia i Erato, a nawet jeszcze w chwili ich odlotu, znaliśmy — prócz Seda — wyłącznie dwóch tubylczych mężczyzn. Pierwszą — i dotychczas jedyną — dorosłą kobietę z Zielonej odkryli radiozwiadowcy tydzień później sto kil- kadziesiąt kilometrów na północ od Darencji, w rzadko porośniętym kępami krzaków bujnym stepie nad Morzem Smoka (nazwanym tak dla jego fantazyjnego kształtu), w pobliżu rozlewisk delty Kanji. Wędrowała przez chaszcze z wątłą, najwyżej ośmioletnią dziewuszką. Podążały widocz- nie w jakimś konkretnym celu, gdyż nie jadły po drodze. Tylko mała okazjonalnie zrywała listki i pączki, raczej dla zabawy. Przyjmując umownie, że to matka i córka, pierwszą nazwaliśmy Łucją, a drugą Mariettą. Nadal utrzymujemy je w polu widzenia, choć przypuszczalnie zachowamy swoje incognito. Podpatrywanie może dać więcej niż nowy wyreży- serowany kontakt. W każdym razie te obserwacje są poucza- jące przez swoją odmienność. Zresztą nie chcemy znowu tygodniami wyczekiwać na ściągnięcie również ich do Domu — kolejnego androida kreując tym razem na donżuana. Spieszymy się z badaniami dlatego, że od pewnego czasu zapadamy na zdrowiu (wszyscy!) Jeśli sensacje nieuzasad- nionego zmęczenia, nienaturalnej senności, bardzo niepoko- jących zaników pamięci, i jeszcze rozmaite inne, miałyby się pogłębić — rozważymy, czy tu w ogóle pozostać. Ale na razie nie mamy pojęcia czy to się wiąże z samym globem. Jak wszyscy tubylcy, Łucja nie odbiega typem fizycznym od mieszkanek etnicznie zeuropeizowanych środowisk w na- szych czasach. Jej mocna opalenizna przywodzi na myśl ko- biety Południa, przykładowo — Arabki bądź Hinduski. Lecz jest to mylące. Każda Europejka, całe życie nago wystawiona na słońce, ściemniałaby podobnie. A mimo to, wyglądałaby inaczej. Nie są to jednak różnice typu rasowego, jaki mógł się wykształcić w odosobnionej populacji ludzi na Zielonej*, tylko ściśle związane z jej codziennością. Już umycie, przy- strzyżenie i uczesanie zmierzwionych włosów ustawiłoby ją z grubsza w jednym szeregu z damami, do jakich przywykliś- my (wyłącznie pod względem aparycji). Ta Łucja z puszczy, o figurze sportsmenki, kształtnych choć nazbyt muskularnych nogach i subtelnych rysach twarzy, mogłaby uchodzić za ładną. Marietta ma buzię podobną do niej. Widok Łucji o skórze szorstkiej od słońca i deszczów, pooranej bliznami wielu zadrapań, uświadomił nam na ile Talia i Erato odbiegły od wizerunku kobiet, jakie miewają leśni mężczyźni. Widocznie jednak ten razowy prymityw, wyróżniający córy puszcz, nie jest czymś co tubylczy kochan- kowie ściśle wiążą z ponętnością płci odmiennej. Może kołata w nich podświadomie pogłos kulturalnej Ziemi niosący odległe echa, jakich zagadkowy los odmówił im w przystęp- niejszej formie wiedzy i wspomnień?... Dwie kobiety, które same wyszły im naprzeciw, uznali za niezwykłe piękności, nie zaprzątając sobie głowy tym, skąd przybyły. Dotychczas znali takie jak Łucja. Zresztą kto wie, czy ona sama nie była żoną któregoś z nich (albo obydwu), a Marietta — córką? Nie sprawdzamy tego. Spróbowaliśm natomiast poznać, czy Łucja nie jest matką Seda. Wcale nie byłby to wyjątkowy Porównajmy: W chwili odkrycia Nowej Zelandii przez Tasmana w sie- demnastym wieku, Maorysi tworzyli swoisty typ rasowy znacznie różniący się od Polinezyjczyków z Wysp Towarzystwa, których przodkowie przypłynęli stamtąd najwyżej czterysta lat wcześniej. przypadek. Utwierdzamy się w przekonaniu, że populacja Zielonej jest nader skąpa. Na znacznym obszarze odkryliśmy tylko sześć osób, a wśród nich czterech dorosłych mężczyzn. Może Łucja jest jedyną dojrzałą kobietą w tych stronach. Eksperyment z Sedem polegał na tym, że niespodziewanie pokazaliśmy mu obraz Łucji z Mariettą na widnym stepie. Bocznie oświetlone niskim a jeszcze ostrym słońcem, kontra- stowo podretuszowane blaskami, wyglądały jak w świetle filmowych jupiterów. Trudno przypuścić, aby przy wydat- nym zbliżeniu, pokazywane w rozmaitych pozach, porozu- miewające się głosem i mimiką, nie zostały rozpoznane przez syna i brata. Sed przebywa u nas rok. Chyba zabłądził w puszczy niedawno przed odnalezieniem go. Wcześniej był za mały, by przeżyć bez opieki. Mariettą wprawdzie mogła w tym czasie zmienić się dość znacznie, ale przecież nie Łucja — jak sądzimy, kobieta trzydziestoparoletnia (określanie na oko wieku leśnych ludzi jest zawodne). A jednak nie wzbudziły u Seda żadnych emocji. Patrzył na mieszkanki puszcz i stepów jak na swojskie zjawisko; ani mniej, ani bardziej chłonnie niż oglądał twarzą w twarz innych ludzi, bezpośrednio bądź na ekranie. Początkowo tak samo podejrzewaliśmy, iż Sed zna Leona i Karola, a może jest synem jednego z nich. Byli oni zarówno pierwszymi tubylcami, jak też pierwszą projekcją filmową z plenerów Zielonej, którą wyświetliliśmy naszemu chłopcu. Do obu tych zaskoczeń dobiło trzecie: scena miłosna Karola i Talii. Wynik można lapidarnie streścić: NIE. Sed nie wyglądał na zdziwionego czymkolwiek; tym silniej zadziwił nas. Karo- la i Leona chyba nie znał. A w każdym razie nie łączyły ich z chłopcem żadne opiekuńcze więzy. Bardziej nieoczekiwany był brak zdumienia Seda widokiem samego obrazu, który wyrósł przed nim jak spod ziemi pośrodku pustej polany. Lecz za odpowiedź niech służą dwudziestowieczne opisy podróż- ników, którzy z napięciem śledzili jakie wrażenie wywrze telewizor na Papuasach z wnętrza Nowej Gwinei, tkwiących jeszcze w epoce kamiennej, którzy po raz pierwszy zetknęli się z cywilizacją. Tamci leśni ludzie niedbale skwitowali >,obrazki z pudełka": — Nowa rzecz należeć biały człowiek. Z naszej projekcji wysnuwamy dwa ważkie wnioski. Po pierwsze, chyba Sed widywał tubylców częściej niż sądziliśmy z bardzo rzadkiego zaludnienia terenu. Po drugie, intymne życie koczowników przebiega na oczach pobratymców, bez zahamowań i pruderii. Teraz w centrum uwagi całej załogi znajduje się Leon i Karol. Nadzieja, że niebawem ugościmy ich, podnieca. Leśni ludzie... Tacy bliscy nam, i tacy odlegli. Bliscy człowieczeń- stwem, które aż bije od nich zwłaszcza teraz, w obcowaniu z „kobietami", które im podarowaliśmy, w czułości i trosce 0 nie — z pozycji męskiej siły. A także w gestach, w mimice. Nie powiem: w konwersacji — bo jej nie rozumiem. A odlegli — swym puszczańskim bytem, takim samym, jaki wiedli nasi przodkowie, lecz ileż tysięcy lat temu... Zawiodły próby androidów, by obu leśnych ludzi od razu nakłonić do systematycznego marszu w jednym kierunku. Może to by się powiodło, lecz kosztem niezadowolenia Karola 1 Leona, czego chcieliśmy uniknąć. Powodzenie tak delikatnej misji wymaga, by obaj koczownicy byli przeświadczeni, że ani na chwilę nie wypuszczają inicjatywy z rąk. Dlatego pierwsze dni po spotkaniu trzeba było zmarudzić na ich zaloty, których wynikiem jest utworzenie się stałych par: Karola z Talią i Leona z Erato. Ten pokój w grupie nie nastał ani łatwo, ani szybko. Poprzedził go okres przeplatanki, kiedy każdy z mężczyzn, oszołomiony przygodą jaka nań spadła niespodzianie, wahał się co do wyboru partnerki; a może pragnął obie zatrzymać dla siebie. Nie wiem, czy leśni ludzie tworzą stałe pary łączące się na całe życie, lub choćby na długo. Dotychczasowy ogląd nie potwierdza tego. Przypadek Leona i Karola nie jest typowy. Androidy postępują w myśl naszych ści- słych instrukcji: i tych, które zakodowaliśmy im, i dosyła- nych na bieżąco, aby regulować ich działania stosownie do informacji, jakie nam przekazują. Tym sposobem, dyskretnie a skutecznie, stymulujemy zachowanie obu koczowników. Zależy nam na razie tylko na dwóch rze- czach: aby Karol i Leon jak najszybciej dotarli w pobliże bazy, i aby ich samych rozwój wypadków satysfakcjonował w pełni. Dobrze panujemy nad sytuacją. Wydarzenia śledzimy na ekranie, psychiczne reakcje leśnych ludzi poznajemy z mel- dunków Talii i Erato, danych zaś uzupełniających (również o badaniach terenowych nie związanych z przemarszem tej mieszanej grupy) dostarczają roboty, które — niewidzialne dla tubylców — towarzyszą im krok w krok. Cała czwórka jest coraz bliżej. Teraz marsz przebiega sprawnie. Talia i Erato owinęły sobie obu mężczyzn dokoła palca, czego oni chyba nie spostrzegają nawet w najmniej- szym stopniu. Są szczęśliwi, i to im wystarczy. My natomiast możemy dość ściśle planować szybkość wędrówki i przy- bliżony termin pojawienia się tuziemców u nas. Początkowo chcieliśmy, aby spotkanie nastąpiło nocą. Osłabiłoby to pierwszy szok wywołany sztuczną budowlą, ubranymi ludźmi oraz mnóstwem innych dziwów. Mieliśmy pogasić światła w Domu, a potem wprowadzić tylko słabą luminescencję (tubylcy nie użytkowują ognia). Jednak ten projekt upadł. Koczownicy są aktywni wyłącznie w dzień. Sprawiają wrażene, iż boją się ciemności. Wprawdzie an- droidy mogłyby podprowadzić ich przed zmierzchem w są- siedztwo bazy, czy nawet potem — zbudzonych ze snu — nakłonić do marszu. Jednak dziwność takiego postępowania partnerek, a wkrótce, na dobitek, oglądanie rzeczy wręcz niepojętych, łatwo uznaliby za ingerencję „sił wyższych" (jeśli mają takie ciągotki) lub czegoś w tym rodzaju. Nie wprowadzajmy zbędnych komplikacji. Ustalamy, że przybędą pod wieczór, póki jeszcze widno. Czy Karol i Leon zechcą przenocować na wybiegu? To byłby szczyt wymarzeń — bo pod nasz dach z pewnością nie wejdą. Od kilku dni przygotowania do przyjęcia gości regulują rytm życia w bazie. Zewnętrzny obserwator uległby sugestii, że ogólne podniecenie — atmosfera napiętego wyczekiwania - udzieliło się nawet robotom. Wnikliwie ustalamy różno- rodne testy, mające odpowiedzieć na mnóstwo pytań, jakie ponad rok wiszą w próżni (niektóre układamy warunkowo, zależnie od zmiennych okoliczności). Nadal gwoździem programu jest zapoznanie przybyszów z Sedem i wysnucie maksimum pożytecznych wniosków z tych wzajemnych relacji, które chcemy subtelnie ukierunkować. Czwórka wędrująca stepem jest tak blisko, że mogłaby zjawić się już dziś. Lecz nie warto się spieszyć. Niech przyjdą jutro! Pozwoli to „kobietom" lepiej przygotować psychicznie swych partnerów. Erato oraz Talii przekazujemy instrukcje. Nareszcie! Skupieni w Domu, każdy na swym stanowisku, rozemocjonowani, czekamy pojawienia się tuziemców. Stoję przed szybą obserwacyjną wmontowaną w łukowatą krzywi- znę ściany. Szkło odblaskowe czyni mnie niewidocznym z zewnątrz. Trochę w prawo widzę Seda; bawi się na wybiegu, niczego nie przeczuwając. Patrzę przed siebie na kępy drzew tam, gdzie są one najbliżej. Słońce nurza się już w szczytowych gałęziach olimbu, jak nazwaliśmy jedno z tutejszych pnączy, tworzące koronę w kształcie grzyba nad wierzchołkiem oplatanego drzewa. Teraz utrzymuję (oczywi- ście nie tylko ja) kontakt ciągły z androidami. Przekazują tak zgęszczony strumień informacji, że korzystamy z komputero- wych streszczeń. Także obraz jest ciągły. Ekran przed nami, wypchnięty za okno, pozwala jednym spojrzeniem ogarnąć — prócz skraju poszarpanego wielkimi polanami lasku — także jego wnętrze zasłonięte drzewami. Obie pary trzymają się blisko siebie. Z napięciem oczeku- ję, kiedy wychyną na otwartą przestrzeń. Erato obejmuje prowadzenie. Kilkoma lekkimi susami biegnie przed rzed- niejącą roślinność, między kępami wysokich krzewów. Po- chyla się nad kiścią pomarańczowychjagód, z daleka przypo- minających jarzębinę. Zrywa je, częstuje Leona. Wstrzymuję oddech. Dostrzegam Leona bezpośrednio. Bokiem do nas, zajada owoce, które smakują mu najwidocz- niej. Gdyby się nieco obrócił i podniósł głowę, zobaczyłby Dom. Lecz tego odkrycia dokonuje Karol. Rozchyla krzewy, wolno wychodzi na polanę. Stanąwszy jak wryty, wydaje głośny krzyk. Zaraz potem z przestrachem tuli się do Talii, która za wszelką cenę próbuje go uspokoić. A więc rozpoczęło się! Komputery w bazie pracują na pełnych obrotach. Towarzyszące leśnej grupie automaty ślą meldunki i przyjmują dyspozycje; Erato oraz Talia uzupeł- niają nasze własne spostrzeżenia, które z kolei dajemy do obróbki mózgom krystalicznym. Teraz albo nigdy! Jeśli tuziemcy po prostu zwieją w po- płochu, bezpowrotnie stracimy wszelki użyteczny kontakt z nimi. Bo tak czy inaczej, poniechamy użycia przemocy, by nie palić mostów za sobą. Prędzej czy później przecież i tak byśmy ich wypuścili; niech nie rozgłaszają wśród swoich, jak bardzo trzeba się mieć na baczności wobec obcych dwu- nogów tak podobnych do ludzi, a tak podstępnych i okrut- nych... Dynamika ruchu na przedpolu zadrzewień utrudnia uchwycenie sensu zdarzeń rozwijających się z chwili na chwilę. Dlatego raz po raz korzystam z wyciągów kom- puterowych. Ale słuchając ich, łapczywie chłonę wzrokiem płynny obraz, dla własnej uciechy. Czuję się tak, jakbym brał udział w doniosłym historycznym wydarzeniu. Analizujemy stosunek leśnych ludzi do dwóch spraw: Domu oraz Seda. Dla nas w tych relacjach ważniejszy jest Sed — podczas gdy oni skupiają uwagę na dziwnej budowli i przyległych, mniej wyróżniających się obiektach. Słowo „dziwna" nie oddaje zresztą ich odczuć w sposób właściwy. To, co wyrosło przed oczami przybyszów kiedy wyszli na otwartą przestrzeń, uznają za niesamowite przez sam prosty fakt istnienia takich rzeczy. Teraz już mamy pewność, że nigdy nie oglądali żadnych sztucznych konstrukcji. Są tak roztrzęsieni odkryciem bazy, iż budzi ona w nich zabobonny lęk. Być może, jakoś mglisto i niesprecyzowanie wierzą w moce nadprzyrodzone — a teraz nagle, pierwszy raz w życiu, na własne oczy podziwiają coś nie mieszczącego się w ich świecie, w ich powszednich, niezmiennych prawach natury; coś czego nawet nie roili w snach, gdyż do tego brakowało im pierwowzoru. Seda spostrzegli już obaj, o czym wiemy nie tylko z ich relacji, lecz i ze zdjęć obrazów na siatkówce oka. Najpierw Leon przez moment zatrzymał wzrok na tym widoku. Karol, wstrząśnięty sylwetką Domu, spojrzał na chłopca jeszcze bardziej przelotnie — zanim pochylił się ku Talii. Skraj drzewiastych kęp dzieli od wybiegu sto kilkanaście metrów. „Ogrodzenie" z pola sił jest niewidoczne, więc Sed Prezentuje się na tle wolnej przestrzeni. Siedzi na ziemi, twarzą ku przybyłym. Co myśli? Naciskam przełącznik analiz komputerowych: „Rozluźnione mięśnie twarzy, wzrok spo- kojny, cebulki włosowe w spoczynku: pobudliwość nerwowa znacznie mniejsza niż przy zauważeniu ptaka". Czyżby mózg krystaliczny dowcipkował? To oczywiście niemożliwe. Porównanie jest rzeczowe i w sposób właściwy oddaje stan faktyczny. Pomocniczo zapytuję, czy zaciekawie- nie Seda sytuacją na przedpolu zadrzewień jest większe niż codziennym pojawianiem się nas na wybiegu. Odpowiedź: ,Poziom emocji niższy". Może wynika to stąd, że nasz chłopiec przywykł oglądać na ekranie właśnie tę czwórkę. Karol i Leon w dalszym ciągu nie są przejęci widokiem Seda. Mają dosyć własnych zmartwień i własnej bezradności. Szok wywołany niesamowitą, regularną wyniosłością przera- stającą najwyższe drzewa, miesza się w nich ze strachem, że mogą utracić kochanki. Obie „kobiety" bowiem rozpoczęły grę pozorów, z którą wiążemy wszystkie nadzieje. Obraz iście teatralny. Androidy raz po raz znikają w gąszczu krzewów, a wypadłszy stamtąd jak z procy — siadają, kładą się na ziemi, przyklękają wśród ziół z twarzą wpatrzoną w Dom. Kiedy Talia nie wraca przez dłuższą chwilę, Karol rozgląda się nieporadnie, aż zamaszystym ruchem chwyta Erato na ręce i taszczy w krzaki. Leon mu przeszkadza, lecz Talia zjawia się w poskokach i rozdziela obu mężczyzn. W tym zamieszaniu raptem „kobiety" biegną w zarośla płynnymi ruchami (zbyt płynnymi: chyba nadużyły posiada- nych sprawności). Karol i Leon znikają za nimi. Tymczasem one pędzą na wybieg. Zwalniamy pole sił. Ale mężczyźni zawracają. Znowu są między drzewami. Po chwili Talia i Erato powtarzają ten manewr, zatrzymują się dopiero obok Seda i spokojnie usiadłszy na ziemi, darzą chłopca przymil- nym uśmiechem. Ten cofa się dwa, może trzy kroki, staje bokiem i zrywa młode pędy, żując je w zamyśleniu. Wejściowe drzwi Domu są otwarte na oścież. Teraz już, nie chcąc zdać się na grę prowadzoną samodzielnie przez androidy, posyłamy im szczegółowe rozporządzenia. Koń- cową akcję zaczyna Erato. Wstaje i zwinnym krokiem, nie oglądając się za siebie, rezulutnie podąża w głąb wybiegu, łalia tak samo zdecydowanie idzie jej śladem. Z przejęciem pair/\m\ na leśnych ludzi. Są stropieni. Włączam informer: „Bardzo silna pobudliwość. Strach, gniew, dezorientacja. Brak współdziałania obu osobników. Jeśli jeden pospieszy za partnerką, drugi pójdzie także (prawdopodobieństwo 92)". Tak się stało. Już mamy uchylić pole siłowe z drugiej strony, by otworzyć androidom swobodną drogę, kiedy Karol i Leon prawie równocześnie wpadają na wybieg. Odcinamy im odwrót. „Kobiety" zawracają, czas jakiś kluczą między kępami niskich krzewów, po czym biegną ku nam i znikają w otwartych drzwiach Domu. Mężczyźni, ociągając się, podchodzą za nimi. Zwalniają kroku, drepczą w miejscu i cofają się w kierunku Seda. Chłopiec nie zdradza ani lęku, ani radości. Tamte dni bujnych emocji przeminęły, i to tak dokładnie, że chwilami wydają mi się snem; a jeszcze bardziej — przeczy- taną książką. Opadły zasłony złudnych nadziei, domniemanych suk- cesów i porażek, testów mydlących oczy. Jest Dom, od którego rzadko się oddalamy, jest Sed pośród nas, i nierozwik- łanie tylu niespokojnych zagadek leśnych ludzi, i zupełnie nowa tajemnica — groźna, gdyż godząca ostrzem w nas samych. Upłynęło sporo czasu zanim zdaliśmy sobie sprawę, że ściągnięcie Karola i Leona było niewypałem. Uznawaliśmy ich za swoich gości. Ale to tylko my uznawaliśmy — w naszym uporze. Gość, który nie akceptuje swej wizyty u gospodarza, to przecież więzień. Na pewno tak samo myśleli obaj leśni ludzie. Chcieliśmy przełamać ich zacięcie się w sobie. Czy w ten sposób przecenialiśmy własne możliwości, czy też nie docenialiśmy należycie ich człowieczeństwa? Chyba i jedno, i drugie. Przez pierwszą noc pobytu przymusowych podopiecz- nych na wybiegu oraz przez cały następny dzień zostawiliśmy drzwi Domu otwarte. Pojawiała się w nich czasami Talia, to znów Erato, albo obie naraz. Mężczyźni zbliżali się ku partnerkom, wabili je do przyjścia jak tylko umieli — lecz na tyrn się kończyło. Więc zwróciliśmy im utracone kochan- ki. Przyjęli je zaborczo, choć z czuiością, wszakże gdy minął czas uniesień — nad wszystkim górowało rozdrażnienie, że wpadli w pułapkę. To jeden, to drugi miotał się jak lew w klatce, parł na niewidzialną barierę i elastycznie odbijał się, nie czyniąc sobie krzywdy. Ani doniesienia androidów, ani dane zestawów kom- puterowych wmontowanych w niewidzialne roboty, nieod- stępnie towarzyszące naszym tubylcom — nie posuwały naprzód znajomości ich samych i nie otwierały dróg rozumie- jącego kontaktu. Stawało się jasne, że zanim osiągniemy jakikolwiek sukces na tym polu, zniecierpliwienie Leona i Karola przekreśli wszelkie rachuby. Co prędzej musieliśmy wkroczyć do akcji osobiście, kładąc na szalę giętkość ludzkiej natury, zdolność emanowania nastroju, posiewy przeczuć i intuicji. Byłem zobowiązany pójść na pierwszy ogień: znajomość z nimi rozpoczęła się przecież ode mnie. Rozmyślałem, czy pamiętają nasz pierwszy kontakt w plenerach Darencji. Ależ tak, muszą sobie przypomnieć to dziwo nigdy dotąd nie spotykane: mężczyznę bez zarostu, więc o „kobiecej" twarzy. Inna sprawa, że gdyby najpierw przybył któryś z kolegów, ten właśnie szczegół mógłby ich zwieść, że to jestem ja. Tym bardziej pójdę teraz, gdyż potem może nie odróżniliby mnie od innych wygolonych cudaków. Aby łatwiej zostać rozpoznany, wystąpiłem nago (Karol i Leon nigdy przecież nie widzieli ubranych ludzi). Na pewno przypomnieli sobie tamtą scenkę niefortunnego powitania. Milczałem, aby nie zbłaźnić się powtórnie. Lecz im było to doskonale obojętne. Nie garnęli się do mnie, ani też stronili. Potraktowany jak przedmiot, poczułem się nieswojo. Tego samego dnia przyszedłem na wybieg w pełnej gali, to jest ubrany. Wzbudziło to ten typ nieufności Karola i Leona, co widok bazy i jakichkolwiek urządzeń cywilizacyj- nych. Mocno wątpię, czy uznali mnie za tę samą osobę co poprzednio. Skojarzyłem piorunujące wrażenie, jakie wywarł na meksykańskich Indianach widok jeźdźców: konkwistador na koniu był w ich mniemaniu jedną galopującą istotą, straszną, niepokonaną. W niej odżył — na prawach po- wtórzeń pierwszych i jedynych odkryć — mit centaurów, zrodzony w innym świecie. Potem koledzy i koleżanki odwiedzali wybieg, pojedynczo i w większych grupkach — swobodni, spełniający zwykłe czyn- ności. Raz całą dwunastką zasiedliśmy tam do obiadu. Naucze- ni doświadczeniami edukacji Seda, z niczym nie zwracaliśmy się do naszych koczowników wprost. Niech podpatrzą, niech co bądź z tego zapamiętają: jak się rozbieramy i ubieramy, myjemy, czytamy, śledzimy projekcje filmowe, korzystamy z obsługi robotów (ostentacyjnie widzialnych). Jeśli nawet cokolwiek zaciekawiło Leona i Karola, nie dali tego poznać po sobie. Czasami gapili się przez chwilę, to znów odwracali plecami do nas, jak byśmy byli powietrzem. Odchodzili bez oznak paniki. Drażnił mnie goły fakt, że nie mogliśmy sobie wzajemnie niczego przekazać. Pośrednictwo Seda także niewiele się przydało — pomimo że w tym czasie szybko czynił postępy w mówieniu. Z pobratymcami dogadywał się na ich modłę (nieartykułowane dźwięki, gesty, mimika twarzy, itp.). Już wtedy zacząłem podejrzewać, iż proporcjonalnie do tego, jak zdobywał umiejętność wartościowego porozumiewania się z nami — zatracał lekkość władania „językiem puszczy". Inna sprawa, że to nie przesądzało, z którym z tych dwóch światów czuł się mocniej związany. Zdawało mi się chwilami, że z żadnym z nich — a tylko ze swoim własnym światem wewnętrznym, który mnie z kolei fascynował nieodparcie. Karolowi i Leonowi całe to niezrozumiałe otoczenie sprowszedniało do reszty. Byli coraz bardziej apatyczni; według ocen komputerów — zdesperowani statusem więź- niów. Próby patnerek aby ich rozweselić, z dnia na dzień przynosiły niklejsze efekty. Wreszcie zapadła nieuchronna decyzja, którą może zbyt uporczywie odwlekaliśmy: wypuścić jeńców. Chcąc wynagrodzić krzywdę zniewolenia dzikich wędrowców, podarowaliśmy im oba androidy. Zresztą nie było innego wyjścia: za mocno przywiązali się do nich. To nie oznaczało stracenia z oczu naszych podopiecz- nych. Dyskretny nadzór, którego nie domyślają się, wcale nie krępuje ich woli. A my nie zrzekliśmy się cennych wiadomości o wszystkim cokolwiek robią. Dostarczają ich niewidzialne roboty odkomenderowane do śledzenia tych koczowników, jak też obie „kobiety", które zdają nam na bieżąco szczegóło- we sprawozdania. Niestety, brak w nich informacji o minionych zdarzeniach i przeżyciach. Dlatego nie wiemy co oni myślą o dziwnym świecie, z którego przez jakiś czas nie mogli się wydostać. Pewne jest tylko, że nie chcieliby znów tam trafić. Mają dobrą orientację w terenie. Kiedy dwa dni po opuszczeniu wybiegu Talia próbowała skierować Karola ku Domowi — ten odwrócił się i z przestrachem w oczach sugestywnie zamachał rękami. Leon w mig pojął o co chodzi i bardzo energicznie poparł jego sprzeciw. Stawiamy na pośpiech w badaniach planety. Toteż wyprodukowaliśmy sto kilkadziesiąt kolejnych zespołów zwiadowczych, rozsyłając je w cztery strony świata. Mamy już mapy populacyjne dość dużych obszarów. Wynika z nich, że nasze otoczenie — Darwinia wraz z Darencją ku północy i sawanną, ciągnącą się na południe daleko poza bagienne źródliska Kanji — to okolice wyjątkowo słabo zamieszkane. Trudno dociec, dlaczego. Nie są mniej urodzajne niż lasostep, ciągnący się na wschód od silnie rozczłonkowanych wybrzeży Morza Smoka, o wiele gęściej zaludnionych. Zieloną zasiedla znacznie więcej ludzi niż przypuszczaliś- my. Nadal nie wiemy, ile kilometrów kwadratowych lądu przypada średnio na jednego koczownika, bo jako tako znamy tylko wyrywkowo wybrane obszary globu. Odkryliś- my spore enklawy, do których tubylcy albo nigdy nie wniknęli na dłużej, albo się z nich wynieśli. Natomiast w krainach, które sobie upodobali, jeden człowiek przypada na dwadzieścia parę kilometrów kwadratowych (sporadycz- nie — nawet na piętnaście). Tylko nam, znającym miasta i nawykłym do intensywnie zagospodarowanej Ziemi, ta liczba wydaje się nadzwyczaj skromna. Tymczasem należałoby się raczej dziwić, że już w trzy stulecia po wylądowaniu tutaj ludzie osiągnęli na sporych połaciach lądu graniczną wartość populacji, jaka zdoła się wyżywić. A przecież człowiek paleolityczny nie tworzył nawet takich zagęszczeń, chociaż prócz roślin karmił się mięsem, znacznie bardziej przyswajalnym. Inną zagadkę stanowi szybkość rozpierzchnięcia się ludzi po całej powierzchni Zielonej. Porównajmy, że od wkrocze- nia pierwszych fal migracyjnych praprzodków Indian na Alaskę (przesmykiem w miejscu dzisiejszej Cieśniny Beringa) do wtargnięcia ich potomków na kontynent południowo- amerykański, minęło ponad dziesięć tysięcy lat. Przybysze posuwali się więc w żółwim tempie kilkudziesięciu kilometrów na stulecie w kierunku południowym. A w owym czasie nie istniały jeszcze przeszkody w postaci późniejszych gęstych puszcz zalegających amerykańskie tropiki; były to raczej sawanny, pod względem łatwości poruszania się dość dobrze odpowiadające przeciętnym terenom na Zielonej. Przy tym porównaniu, rozprzestrzenienie się — w ciągu marnych trzech wieków — tutejszych koczowników po obszarze znacznie przekraczającym łączną powierzchnię lądów na Ziemi, jest szokującym rekordem. Jeśli wszakże uwzględnić sposób życia leśnych ludzi — sprawa przestaje zdumiewać. Ci ustawicznie wędrujący zbieracze, którzy nawet nie moszczą sobie jednorazowych posłań z gałęzi na nocne legowisko (jak to czynią goryle), siłą rzeczy nie przywiązują się do miejsca pobytu. Być może, rychło przeno- szą się nawet z okolicy obfitującej w pożywienie — ufając, że jutro odkryją jeszcze korzystniejszą. W tych warunkach, odległość z Azji do Ameryki Południowej — której przebycie wymagało na Ziemi aż kilkudziesięciu pokoleń — tu na upartego pokona jeden i ten sam człowiek, zresztą w nurcie zaledwie paru lat, nie spiesząc się i do woli popasając na szlaku. Sterty danych o leśnych ludziach, spływające lawinowo wieloma kanałami, pełne powtórzeń, coraz bardziej przypo- minały osławioną bombę megabitową, którą tak straszono w dwudziestym wieku, przed uporaniem się z metodologią racjonalnego przesiewu informacji. To zmusiło nas do zrewi- dowania charakteru badań. Nasuwa się analogia z planetoi- dami. Od pionierskiego odkrycia Cerery w pierwszą noc dziewiętnastego wieku, ponad sto lat uważnie rejestrowano każdą następną planetkę, a rachmistrze pieczołowicie ob- liczali jej efemerydę — byle nie zagubiła się na gwiezdnym niebie. Lecz potem przybyło ich tyle, że w ewidencji utrzy- mywano tylko największe, albo okresowo zbliżające się do Ziemi, albo ciekawe z jeszcze innych względów. O ile pominąć psychikę tubylców (w którą prawie nie mamy wglądu), różnice między poszczególnymi osobnikami są mniejsze niż u planetoid. Dlatego jeszcze wyraźniej musimy skupić się na aspektach statystycznych. Obecnie śledzimy tylko siedemdziesiąt trzy osoby. Jest to liczba wystarczająca dla wysnuwania przez komputery wniosków o charakterze ogólnym. Niektórzy spośród nas zajmują się bliżej badaniem poszczególnych jednostek; dotyczy to zwłasz- cza matek z dziećmi. Wiele robotów odesłaliśmy do innych prac poszukiwawczych. Na przykład nie tracimy nadziei odnalezienia statku ASO, który chyba przetrwał w dobrym stanie. Albo śladów jakiejkolwiek działalności technicznej tuż po wylądowaniu. Nawet jeśli nie podjęli jej tu nigdy ludzie, musiały to zrobić automaty — przynajmniej w ramach przeprowadzonej ektogenezy. Dojrzał czas, by wnikliwie zanalizować status leśnych ludzi. Zajmuje się tym głównie trzech kolegów, a najwięcej wniosków wyciąga cybernetyk*. Ja zaś dumam o tym prywatnie, z nieprzepartej ciekawości. Chciałbym przebić mroczną przeszłość, jaka na Ziemi zatarła ślady ludzkich stóp. A może jeszcze przedludzkich?... Jakaż to niezgłębiona, kręta, wyboista droga! Hominiza- cja antropoidów, która dokonywała się gdzieś tam, na szlaku, w niejednym miejscu i w niejednym pokoleniu — najpierw wstrząsnęła dawnym, zwierzęcym kodem porozumień, a do- piero potem zastąpiła go mową artykułowaną. Tu, na Zielonej, wszystko się gmatwa. Pierwszy to wypadek, i chyba jedyny w całej antropogenezie, kiedy człowiek mówiący przekształcił się w niemowę — nie w jednym osobniku, lecz w całej populacji. To samo z instynktem. Na arenie dziejów, wypierany przez rozum, zanikał on sukcesywnie na jednych polach, lecz na innych zstępował w głąb — aby spłowiały, wszakże nie Mam mu za złe, że wdrożył do tej pracy wszystkie liczące się mózgi krystaliczne, udaremniając należyty postęp innych badań, nawet bardziej naglących. Myślę o interpretacji wysoce niespokojących zmian, jakie zachodzą w nas samych. unicestwiony, czekać na szczególne przypadki. Te jego rozległe, ale jakże nieuchwytne rezerwy (wokół których ważności, a nawet samego istnienia, do dziś wiodą spór psychologowie), chyba uratowały naszych koczowników; pozwoliły aby okrzepł, umocnił się i przetrwał taki dziw natury, jak leśni ludzie z Zielonej. Tubylcom nie mógł powrócić miniony, pełny potencjał instynktów — gdyż dawno temu, po drodze, wypadł z geno- typu. Nie znaczy to jednak, aby z niego nie powiodło się nic uchronić. Widzimy na konkretnych przykładach, że krajow- cy przejawiają wiele zachowań instynktownych — przypusz- czalnie nabytych, gdyż nieobecnych w antropogenezie — które ugruntowują się w tempie przyspieszonym (czyżby — podejrzanie przyspieszonym?), zapewne wyrosłe z bier- nego naśladownictwa. Tak zresztą w ogóle powstawał in- stynkt niegdyś, lecz bez porównania wolniej. Być może, niektóre spośród tych zachowań nie są całkiem nowe, tylko wskrzeszone z takich atawistycznych remanentów, o których nic nie wiemy. Wzmagając się z pokolenia na pokolenie, w pewnym stopniu wynagradzają leśnym ludziom brak mowy, drastycznie zubożający możliwości użytkowania umysłu. Behawior tutejszych koczowników nie przypomina wspól- noty pierwotnej, czy w ogóle jakiejkolwiek z form organizo- wania się wczesnych, prymitywnych zbiorowości na Ziemi. Patrząc na rozproszone grupki puszczańskich wędrowców, także trudno mówić o matriarchacie, tym najstarszym ob- razie hierarchii społecznej w naszych pradziejach, bądź o patriarchacie ugruntowanym późniejszymi uwarunkowa- niami. Nawet brak tu pojęcia rodziny, w naszym rozumieniu. Oswoiliśmy się dotychczas z myślą, że Leon jest synem Karola. Łatwo to sprawdzić metodą serologiczną, nawet w sposób niezauważalny dla nich, ale po co? Dziś wiemy na pewno, że nawet gdyby tak było — ich wspólne koczowanie wynikałoby tylko z przypadkowego zetknięcia się dorosłych osobników, nie znających swego pokrewieństwa. Karol z Talią i Leon z Erato: dwa stadła wędrujące obok siebie długi czas i mające wszelkie znamiona stabilności — to precedens, który zapewne nie powtórzył się nigdzie na całym globie. Ta czwórka stanowi na tle miejscowych stosunków twór sztuczny, powstały wyłącznie dzięki naszej ingeren- cji- o jego trwałości przesądza postępowanie androidów. Z licznych porównawczych oglądów wnosimy, że ci dwaj mężczyźni spotkali się na krótko przed odkryciem ich w puszczy. Już dawno byliby oddalili się od siebie - — gdyby nie przygoda, jaką im podsunęliśmy. W tym świe- cie nie ma stałych przyjaźni, ani grup współdziałania. Na- wet kochanków łączy tylko przelotna więź. Na kilkuset ujawnionych leśnych ludzi znamy zaledwie jedną parę. Chyba rozłączy się w ciągu tygodnia. Tak sugerują dane statystyczne. Czemu koczownicy nie tworzą przynajmniej jako tako trwałych grup rodzinnych, typowych dla wszelkich ant- ropoidów, zarówno dzisiejszych jak z minionych okresów geologicznych? Być może, stanowi to klucz do zrozumienia tak bardzo nietypowych stosunków międzyludzkich na tym globie, zaprzeczających samej naturze człowieka. Obraz, jakiego użycza w tym względzie etnografia, historia, pre- historia i paleoantropologia — jest bardzo spójny. Dopiero to, co zastaliśmy na Zielonej, rażąco wyłamuje się z niego. Jedyna więź rodzinna, o jakiej można tu mówić, wiąże się z macierzyństwem. Jest to więź narzucona przez prawa biologiczne. Skoro tylko dziecko uzyska jaką taką wydolność samodzielnego życia, matka opuszcza je (albo ono odchodzi; tego jeszcze nie wiemy). Dzieci towarzyszące matce nie miewają więcej niż czternaście lat -- i to tylko wówczas, gdy jest ich dwójka, albo jedno. Jeśli matka opiekuje się trójką (czwórki dotąd nie spotkaliśmy), najstarsze nie prze- kracza jedenastu lat. Ile tych odłączonych maleństw, nie przygotowanych wystarczająco do radzenia sobie w puszczy, ginie? Sądzę, że przeżywa znacznie więcej chłopców niż dziew- cząt. To tłumaczyłoby, dlaczego trzy czwarte populacji stanowią mężczyźni. W każdym razie już nie musimy sobie czynić wyrzutów z powodu podarowania Karolowi 1 Leonowi naszych androidów, co praktycznie wyłączyło tych mężczyzn z rozrodu: przyrost naturalny zależy tu wyłącznie od liczby kobiet. Na tle rodzinnego życia leśnych ludzi dyskutujemy spra- wę Seda. Czyżby matki zostawiały czasami własnemu losowi nawet tak nieporadne, niespełna czteroletnie maleństwa? Takie okrucieństwo wydaje się nieprawdopodobne. Zresztą zwiadowcy nie odkryli więcej żadnego samotnego malca w tym wieku. Chyba Sed zabłądził w lesie, albo jego matkę spotkało nieszczęście; mogła po prostu umrzeć. • * • Sed potrafi już z nami rozmawiać. Nie jest to konwersacja potoczysta, niezawodna we wszelkich odcieniach znaczeń, lekko i pewnie odsłaniająca subtelne drgnienia duszy — lecz w każdym razie użyteczna. Rozpytując chłopca o jego dawne życie w puszczy, rychło napotykamy próg nie do przekroczenia. Któż z nas opowie- działby wnikliwie i wiarygodnie o tym, co widział, myślał, odczuwał do czwartego roku życia? W dzieciństwie, kiedy te wspomnienia dymiły świeżością, musieliśmy pamiętać je bez porównania żywiej, ale rozumowaliśmy infantylnie, więc wtedy byłoby to bardziej wyliczanie zdarzeń — spo- witych obłokiem czystej, wiośnianej, a tym dowolniejszej fantazji. Sed rozmawia niemal na poziomie wychowywanego w normalnych warunkach dziecka w jego wieku, czyli rozpoczynającego właśnie naukę szkolną (to niemal od- nosi się do mniej elastycznego radzenia sobie z językiem). Jeszcze nie uczymy go ani czytać, ani rachować. Pragniemy, aby jego umysł skupił się na wskrzeszeniu z mroków najwcześ- niejszej, rodzącej się świadomości sprzed kilkunastu miesięcy, orientacji tego wszystkiego, co przedstawia jakąkolwiek real- ną rzeczywistość. Trudno przewidzieć, co jeszcze osiągniemy na tej drodze. Dziś można wyliczyć te sprawy i zdarzenia, których nigdy nie poznamy od chłopca — gdyż albo nie zetknął się z nimi, albo uszły jego uwagi. Są wśród nich i takie, których my po- szukujemy, podczas gdy one w ogóle nie istnieją; być może — budowle tubylców (choćby niezdarnie sklecone szałasy, albo gniazda z gałęzi), jakie bądź narzędzia, namiastki ubioru. Sed nie widział statku ASO ani żadnych urządzeń z okresu po jego wylądowaniu. Nie zna swego ojca, jak było do przewidzenia. Wędrował z matką (którą nazywa opiekunką). Innych koczowników widywał sporadycznie; wspomina ich jak bez- osobowe tło — obok pogody, stepu, pożywienia. Pokazywaliś- my mu na ekranie wszystkie odkryte kobiety. W żadnej nie rozpoznał swej rodzicielki. Zapytany, która jest do niej najbardziej podobna, wskazał kilka, o zbliżonym typie sylwetki i wyrazu twarzy. Wnosimy stąd, że jego matka była dosyć wysoka, chuda, o rysach ostrych i wielu zmarszczkach wokół oczu, włosach dość rzadkich i niezbyt długich. Wy- glądała na czterdzieści lat. Chyba cieszyła się dobrym zdrowiem. Pewnego dnia po prostu zniknęła. Chłopiec pamięta, że był jedynakiem. Kilkakrotnie nawiązywaliśmy do dnia, w którym Sed znalazł się w Domu. On nie lubi tego wspomnienia. Lecz my nie indagujemy go, jak odczuł tę zmianę w swoim życiu (gdy będzie starszy, sprecyzuje tamte wrażenia). Chodzi nam o coś innego. Chłopiec został odkryty w miejscu na tyle oryginal- nym, że nawet przygodnemu turyście, nie kojarzącemu z nim żadnych przeżyć, mogłoby utrwalić się w umyśle. To malowniczy wąwóz, którego dnem płynie strumyk trochę dalej wpływający do Kanji. Prawy brzeg wąwozu tego jaru opada stromo uskokiem z litej skały, tylko gdzieniegdzie posiekanym kanciastymi żlebami. Z drugiej strony potoku rośnie zwarty las pełen epifitów, splątany wężownicami lian. Może matka Seda podążyła którymś żlebem w górę, a potem, poślizgnąwszy się, runęła z pionowej ściany. Chło- piec nic o tym nie wie. Czy pamięta tamte miejsce? Owszem, dosyć dokładnie. Żywo opisuje blok skalny, na który w dzikim przestrachu wspiął się przed goniącym go robotem. Gdy pokazaliśmy mu na filmie ten głaz, oraz inny bardzo podobny — przyznał, że to może być jeden z nich. Natomiast w żaden sposób nie potrafiliśmy od tamtego obrazu wywołać w pamięci Seda — po nitce do kłębka - innych pejzaży; ani też — gdzie i kiedy zgubił matkę. Oglądając morze na ekranie, raz przypominał sobie mgliście taką wielką wodę, to znów zaprzeczał. Tę chwiejność reakcji Seda kładliśmy w całości na karb dziecięcego wieku, sądząc że pierwsze jego obserwacje świata odkładały się w mózgu selektywnie, z niejednakową wyrazis- tością; ten przesiew mógł „mniej ważne" postrzeżenia spy- chać do podświadomości, „jeszcze pośledniejsze" zaś (według jakichś tam kryteriów centralnego układu nerwowego - zgoła nieprzydatne na przyszłość) wytrącać ze wszystkich warstw zapisu kodu pamięciowego. I tak było na pewno, gdyż jest to zwykła, nieuchronna kolej odkładania się wspomnień, jak dowiodły eksperymenty Krzywpnia i Za- krzewskiego (Warszawa, 2416 r.). Ale czy tylko to wchodziło w grę? Nieodżałowana szkoda, że o widoki morza nie pytaliśmy Seda przedtem — by porównać to z wahliwością teraźniej- szych jego wypowiedzi, a także z analogicznymi symptoma- mi, które zaczęliśmy odczuwać na swojej skórze. Te niekorzy- stne zmiany samopoczucia postępowały tak powoli, że naj- przód każdy z nas chciał je bagatelizować, potem zaś — stłamsić i przezwyciężyć, wstydząc się własnej słabości. Sądzę po sobie: hardo, z zacięciem próbowałem brać przy- kład z kolegów — tak długo, dopóki wydawali mi się równie silni duchem i ciałem, jak przedtem. Wybieram się małym grawilotem, sprawdzić stan zapłod- nionej ikry bieługi, którą tydzień temu roboty umieściły na kamienistym dnie w specjalnie pogłębionych zakolach wart- kiego potoku, wpadającego do Kolindra. Wprawdzie wiem, że dozór automatów nad tą hodowlą wystarczy, a nadto możemy do woli oglądać ją na filmie, jak również badać jej przebieg w oparciu o zdjęcia strukturalne, lecz nie mam pilnej roboty, a behawiorem ryb wędrownych pasjonowaniem się zawsze. Chcę asystować narodzinom pierwszych drapieżnych kręgowców na Zielonej. Zagadnięty przez kapitana spacerującego przed Domem, wyjaśniam dokąd lecę. A on przystaje, patrzy gdzieś w dal przed siebie, po czym rzuca matowym głosem: — Bieługi... I w strumieniu... Nie mylisz się? Zdębiałem. Przecież uzgodniliśmy tę akcję we wszystkich szczegółach! Więc mu przypomniałem, jak do tego doszło. Już podczas pierwszej wspólnej gawędy nad uruchomieniem hodowli ziemskich zwierząt i roślin rozpatrywaliśmy zasiedlenie mórz. Chodziło zwłaszcza o ryby dostarczające wykwintne- go mięsa i kawioru. Zdania były podzielone; niektórzy z nas obstawali przy odwleczeniu wszelkiej hodowli, chcąc po- przedzić tę akcję szerszymi badaniami nad tutejszą florą. W toku późniejszych dyskusji postanowiliśmy zarybić - tytułem próby — jedno morze. Wybór padł na akwen najbliższy od bazy, Morze Smoka, zaś za rybę odpowiednią uznaliśmy bieługę. Te wielkie drapieżniki, dorastające pięciu metrów długości i półtorej tony wagi, nie powinny zakłócić równowagi przyrodniczej, zważywszy że wpuszczamy je do wód całkiem jałowych, obok zwierząt tak samo sprowadzo- nych z Ziemi — właśnie na ich pokarm. Są to niektóre pierścienice i drobne skorupiaki (zwłaszcza kiełże), dobrane spośród form żywiących się wyłącznie obumarłymi szcząt- kami organicznymi, aby nie stanowiły zagrożenia dla ikry i wylęgu. To — w strumieniu zarybieniowym oraz w Ko- lindrze i dolnym biegu Kanji, jako drodze spłynięcia naryb- ku. W morzu natomiast ich zdobyczą będą z kolei sardyn- ki, zbyt małe aby zagrozić młodziutkim, kikunastocenty- metrowym bieługom. Musieliśmy zawczasu wprowadzić do wód rozmaity plankton roślinny i zwierzęcy jako karmę sardynek w Morzu Smoka (którymi także my nie gardzimy), a bezkręgowców w rzece. Dalej wyjaśniam, że wylęg bieług już się rozpoczyna, bo następuje on po sześciu -- dziesięciu dniach, zależnie od temperatury wody (tutaj jest ona dosyć ciepła). Umieściliśmy w potoku pięć tysięcy ziarn ikry. To wprawdzie tysiąc razy mniej niż jej składa na raz duża samica bieługi — ale też procent narybku, który się wykluje i dorośnie, trudno porów- nać z sytuacją w zlewisku Morza Czarnego i Kaspijskiego, skąd ta jesiotrowata ryba pochodzi*. Bieluga dożywa stu lat. W tym wypadku, tarło odbywa rokrocznie przez lat osiemdziesiąt kilka, co może dać łącznie paręset milionów ziarn ikry. Dla utrzymania się populacji na stałym poziomie, z tej astronomicznej liczby powinno osiągnąć dojrzałość zaledwie kilkanaś- cie osobników. Z nieczytelnej miny kapitana nie potrafię wywnios- kować, czy jest zaaferowany tą sprawą, czy tylko znu- dzony. — Przypominasz sobie to wszystko? — zapytuję po dłuższej chwili. Poniewczasie zdaję sobie sprawę, że się obrazi. Tak, musi się obrazić. Wariata z niego robię, czy co? Jakże mógłby nie pamiętać... Stoję niezdecydowany. Na twarzy kapitana, zazwyczaj żywo odbijającej wszelkie emocje, nie maluje się nic. Jeszcze moment... i oczom nie wierzę. Kapitan ziewa, z opóźnieniem zakrywając usta dłonią, po czym udaje się spać, chociaż jeszcze daleko do pory spoczynku (żyjemy według rytmu tutejszej doby, której długość prawie nie różni się od ziem- skiej). Nagle zdaję sobie sprawę, że to żaden precedens. Mnie samemu zdarzało się ostatnio jeszcze gorzej: zasnąć przy pracy! Dwa, może trzy razy — nie pamiętam dokładnie. Potem ogarniało mnie rozbawienie tym czymś niesłychanym, niby odkryciem nowego prawa przyrody tam, gdzie ono dotąd nie funkcjonowało. Nie mogłem inaczej reagować. Niepokój byłby o wiele gorszy, jako objaw histerii w naszych warunkach braku zagrożenia, więc i zbędności wszelkiej dyscypliny — jeszcze sześć, może nawet pięć wieków temu zachwalanej (a podobno niekiedy egzekwowanej!) tu i ówdzie na Starej Ziemi przez rozmaitych dzierżców władzy, prze- wrotnie uzasadniających rzekomą jej potrzebę „wyższą ko- niecznością polityczną". Więc dlaczego zaszokowało mnie zachowanie kapitana? Tak, już wiem: dlatego, że to był właśnie on. Zawsze spodziewałem się po nim więcej niż po sobie. Więcej dobrego. Nie był to bynajmniej kompleks niższości. Mocno zapadł mi w serce — zresztą nie tylko mnie — autorytet tego wygi kosmicznych szlaków, który zjeździł szerokie niebo, a gdy mu powierzono dowodzenie „Sindbadem", odkrył Nową Ziemię, co nie powiodło się nikomu innemu. Łut szczęścia? Oczywiście. Ale cóż z tego? Historia zna mnóstwo podob- nych odkryć, i wtedy laurem wieńczy człowieka, a nie — przypadek. Nasze dni toczą się miarowo, bez większych wzruszeń i zaskakujących sukcesów. W marzeniach coraz mocniej wi- dzimy Zieloną jako drugą Ziemię, na którą kreujemy ten glob. I rzeczywiście, od kiedy poważne, nieruchome, milczące krajobrazy ożywiły głosy, jaskrawe kolory i ruch — powese- lało. Dopomogło do tego, że zadbaliśmy aby dodatkowo uwzględnić właśnie tę stronę ekspresyjną, widowiskową, rzec można — urokliwą. Odłożywszy na później wyhodowanie wielkiej zwierzyny i zarybienie mórz (poza udanym ekspe- rymentem w Morzu Smoka), wypuściliśmy w plener efektow- ne motyle (błyszczące strukturalnymi barwami morfidy z amerykańskich tropików, wielkie nowogwinejskie ornito- ptery, rozmaite pazie i uranie), a także kolibry, trogony, ptaki rajskie i mniejsze papugi. Pociągnęło to konieczność wysiania dużego zestawu roślin kwiatowych; preferujemy formy szcze- gólnie dekoracyjne, aby połączyć przyjemne z pożytecznym. W sąsiednich laskach kwitną już gatunki o krótkim cyklu wegetacyjnym, a przyjęły się rozmaite bromelie (wśród nich ananasy), storczyki, konwalie, wreszcie wspaniałe drzewiaste lobelie — endemity z Hawajów, u schyłku drugiego tysiąc- lecia w ostatniej chwili ocalone od zguby. W uprawie ogrodowej mamy róże, goździki, kosaćce, ostróżki, lilie. Nie obyło się bez wprowadzenia błonkówek, chrząszczy oraz innych owadów, które zapylają kwiaty i są żerem dla ptaków. Wypuściliśmy także nieliczne pająki, oraz dżdżow- nice dla spulchnienia gleby (bez czego wiele ziemskich roślin w ogóle by się nie zakorzeniło), nie mówiąc o nieodzownej florze bakteryjnej. Projektujemy hodowlę, początkowo za- mkniętą, tych zwierząt i roślin zagrożonych wymarciem, które w Macierzy przetrwały tylko w zwierzyńcach i ogro- dach botanicznych, czasami ponadto na szczególnie chronio- nych stanowiskach w rezerwatach. Ale z tym jeszcze za- czekamy. Przedsięwzięcie to zbyt odpowiedzialne, aby ryzy- kować zmarnowanie choćby jednej z bezcennych gamet, jakie przywieźliśmy. Nie przerywając badań nad leśnymi ludźmi, w naszym sąsiedztwie prowadzimy je inaczej niż poprzednio. Nie chcemy dublować eksperymentu z Karolem i Leonem, który przyniósł tylko ograniczone wyniki i w tamtej pierwotnej wersji został zakończony. Koczują oni nadal ze swymi partnerkami po puszczy i są pod stałą obserwacją. Zważywszy wyjątkowo słabe zasiedlenie okolicy, szansa przypadkowego wejścia leśnych ludzi na nasz wybieg — na- wet w razie znacznego powiększenia go — byłaby znikoma. To nas skłoniło do podjęcia działań przyciągających koczow- ników w pobliże bazy. Spośród różnych forteli, jakie wpadały nam do głowy, wybraliśmy wypróbowaną metodę wabika w postaci androidów — zarówno kobiecych jak i męskich. Tym razem wystrzegaliśmy się „przedobrzenia" ich: nie są ani elegantsze, ani pod żadnym względem bardziej atrakcyj- ne od przeciętnego mieszkańca Zielonej. Chodzi nie tylko o uniknięcie konieczności podarowywania na stałe tak przy- dzielonych partnerów*. Pragniemy, aby koczownicy uważali takie spotkania tylko za przygodę (co cechuje w ich świecie wszelkie zbliżenia miłosne) i nie rozpaczali kiedy towarzyszą- ce im androidy odwołamy z wybiegu. A nam to pozwoli obserwować krajowców w naturalnych warunkach, w ich relacjach pomiędzy sobą, a nie — w zestawieniu z cyber- netycznymi układami naszej produkcji. Wybieg powiększyliśmy zasadniczo do około dwóch kilo- metrów kwadratowych. Lecz jego granice są płynne, podob- nie zresztą jak zaludnienie. W razie potrzeby każdorazowo znacznie przesuwamy pole siłowe, by je zamknąć za jakimś koczownikiem, zmuszając go do pozostania na tym doświad- czalnym obszarze parę dni, rzadziej — tygodni. Niektórych przepuszczamy swobodnie przez nasz teren. Wtedy bardzo starannie rejestrujemy ich odczucia związane z zauważe- niem bazy (spośród tubylców mających wolność poruszania się, dotychczas żaden nie podszedł do nas blisko, z cieka- wości). Po pierwsze, zapełnianie planety atrapami o ludzkim wyglądzie wprowa- dziłoby szkodliwy element sztuczności do autonomicznej populacji leś- nych ludzi. Po drugie, męskie androidy ofiarowane miejscowym kobietom wyłączałyby je z prokreacji, co wobec małej liczby tubylczych kobiet i —jak się zdaje — ograniczonej ich płodności, zagroziłoby na przyszłość spadkiem przyrostu naturalnego. Ogólne badania behawioru krajowców są na ukończeniu. Obserwacje, robione różnymi metodami, potwierdzają do- tychczasowe wnioski; podstawowy dotyczy braku jakiejkol- wiek struktury społecznej. Nie wiemy co spowodowało, że pod tym względem rozwój mieszkańców Zielonej cofnął się poni- żej pitekantropa i poprzedzających go form człowiekowa- tych, a nawet dzisiejszych małp człekokształtnych*. Najwięcej niejasności kryje życie rodzinne tuziemców, właściwie sprowadzające się do opieki matki nad nieletnimi dziećmi. Chcielibyśmy wiedzieć, czemu przeważnie towarzy- szy kobiecie tylko jeden potomek; trójkę dzieci odkryliśmy tylko raz, a większej liczby — nigdy. Tłumaczenie tego wyłącznie zmniejszoną płodnością tutejszych kobiet ( na co zresztą nie mamy dowodów) wydaje się spłyceniem pro- blemu. W ich naturze przebija coś z osobliwego samotnictwa, które trudno pojąć nie tylko na gruncie etnografii, lecz nawet biologii: zjawisko to jest prawie nieznane wśród samic wyższych ssaków. Rozesłanie w teren androidów celem zaludnienia wybie- gu, rzuciło promień światła na te sprawy. Od początku pragnęliśmy ściągnąć jak największą liczbę kobiet. Okazało się to bardzo kłopotliwe. Przejawiały one daleko posuniętą powściągliwość wobec zalotników. Nawet jeśli po dłuższych staraniach ze strony nasłanych przez nas donżuanów, okazy- wały im uległość (czasami do pewnego stopnia wymuszoną) — nie chciały słyszeć o towarzyszeniu na dłuższą metę przygodnym partnerom. Mężczyźni reagują odwrotnie. Każdy jest wniebowzięty jeśli uwodzicielka nie kwapi się go opuścić; po prostu nie przywykł do tego. A więc przeceniliśmy wpływ szczególnej atrakcyjności Talii oraz Erato na uczucia, jakie wzbudziły w Karolu i Leonie. Do tego nie była potrzebna ich ponętna powierzchowność: wystarczył sposób postępowania. Zorien- towawszy się w tym, nie sprowadzamy żadnego mężczyzny z dalekich regionów, gdyż obcowanie z potulną partnerką Chcąc uwydatnić rozbudowane życic społeczne sz\mpansów, wyrażające się sztywnie przestrzeganą hierarchią oraz współdziałaniem wszystkich członków stada, któryś dwudziestowieczny etolog podsumował lapidarnie: Jeden szympans — to żaden szympans. przywiązałoby go do niej nadmiernie. Kobiece androidy otrzymały dodatkowe instrukcje kokietowania mężczyzn nic samą uległością, ale — na przemian — kaprysami, a nawet wybuchami złości. Z wybiegu znikają nocą, podczas snu partnera, przeważnie pozostawiwszy niemiłe wspomnienie wieczornej awantury. Ze strony kobiet tubylczych nie ma obaw zakochania się w natrętnym uwodzicielu. Bardzo trudno natomiast zwabić którąś z nich w pobliże Domu. Całe szczęście, że androidom obce jest pojęcie zniecierpliwienia. Dzięki temu, po długo- trwałych kluczeniach w puszczy i na stepie, pole siłowe wybiegu zamknęło się mocno wysuniętą w tym celu macką za Łucją i Mariettą, na których specjalnie nam zależało. Fakt, że znalazły się w gronie samych mężczyzn, wprawdzie deformuje swobodę zachowania Łucji, lecz temu nie zaradzi- my. Z pewnością upora się ona z natrętami łatwniej niż z nasłanym androidem, którego fortele korygowały na bieżą- co komputery w bazie, w oparciu o analizę rozległych materiałów. Niektórzy koledzy mieli cichą nadzieję, iż jednak Łucja jest matką Seda. Ja twierdziłem, że sprawa została już uprzednio rozstrzygnięta na „nie". Zresztą gdyby się okazało inaczej, chłopiec znalazłby się między młotem a kowadłem: musiałby zrewidować wybór swojego statusu. To by zraniło jego psychikę głębokim urazem, a nas zniewoliło do trudnych decyzji moralnych, wyboru mniejszego zła — na podstawie niepewnych wnioskowań. Co gorsza, moglibyśmy zaingero- wać stronniczo i egoistycznie, gdyż — z wielu względów — wprost nie wyobrażam sobie naszej rezygnacji z Seda. Liczyłem się natomiast z inną ewentualnością. Co odczuje Łucja na widok tubylczego dziecka wyobcowanego z leśnego świata rówieśników? Czy pożałuje malca? Czy podejmie choćby nieśmiałe kroki odciągnięcia go od nas? Łucja nie przejawiła zauważalnych dążeń w tym kierun- ku. To mnie zdziwiło. Wtedy wciąż jeszcze nie dowierzałem na tyle obserwacjom duchowej strony krajowców, by ich przewidywanych działań nie przymierzać do zwykłych reak- cji nas samych, ludzi wychowanych na Ziemi. Toteż oczeki- wałem, że w Łucji obudzi się litość dla „biednego dziecka", opętanego przez jakoweś ubrane cudaki; że okaże mu czułość na tym tle (podobnie mogła zachować się Marietta). Mój pogląd znalazł orędowników zwłaszcza wśród kole- żanek. Potem wyrażały opinie, że natrafiliśmy na osobę patologicznie wprost nieczułą na ogląd domniemanych krzywd ludzkich — czego, w braku materiałów porównaw- czych, nie dało się wykluczyć. Rozważaliśmy to wystar- czająco poważnie, aby podjąć specjalne kroki dla spraw- dzenia domysłu. Ściągnęliśmy więc na wybieg samotną młodą kobietę — mimo trudności, o jakich mówiłem. Ale Sed nie wzruszył jej nawet w najmniejszym stopniu. Tak roz- paczała nad sobą, zaszczuta agresywnymi zalotami coraz to innych mężczyzn, że co prędzej wypuściliśmy ją. Być może, któraś inna kobieta zareagowałaby odmiennie. To by jednak nie wniosło niczego istotnego do naszej wiedzy 0 tubylcach, podobnie jak napastliwe usposobienie jednego lamparta, a łagodne drugiego — choć są z tego samego miotu 1 opiekowano się nimi jednakowo — świadczy tylko o nieza- przeczalnym, niezawodnym indywidualizmie jednostki wszę- dzie tam, gdzie ewolucja wystarczająco skomplikowała budo- wę mózgu. A cóż dopiero mówić o człowieku! Próby „oswojenia" leśnych ludzi spaliły na panewce. Świadomie zaniedbywane, w końcu umarły własną śmiercią jako prowadzące donikąd. W tej grze, języczkiem u wagi miał być Sed. Nie dopięliśmy tego, aby ją toczył według naszych wskazań. Sprawiało wrażenie, iż nie chciał być niczyim narzędziem. Mimowolnie jednak spełniał taką rolę, i spełnia ją do dziś — samym faktem swojej obecności. Bo tylko on jeden spośród wszystkich leśnych ludzi przebywa na grodzi dwóch nieporównywalnych światów i swobodnie przekracza ich namacalną, fizyczną granicę: stale otwarte drzwi Domu. Nie jest to już ten Sed, którego opisywałem. Mówi płynnie jak my, tylko ma uboższy zasób słów. Co dzień przychodzi do nas, często przesiaduje godzinami. Ogląda zdjęcia w al- bumach, raz po raz pyta, jeśli nie wie co przedstawiają. Aby mógł samodzielnie korzystać z filmów, wprowadziliśmy uru- chamianie żądanej projekcji na hasło. Są to opisowe hasła, podane w filmotece wyłożonej na stoliku pod oknem. Zdjęcia zaznajamiają z treścią filmu. Chłopiec ma ulubione seanse, do których namiętnie powraca: przeważnie sceny z życia zwierząt w ziemskich rezerwatach. Często zapytuje, czy tak a tak wyglądające zwierzę będzie mógł oglądać żywe. Chcąc posługiwać się hasłami bez naszej pomocy, Sed poprosił abyśmy nauczyli go czytać. Chłopiec potrafi już korzystać ze sprzętów i prostych urządzeń domowych. Na początku, skoro przemógł niechęć posługiwania się zdobyczami cywilizacji — były dlań dobrą zabawą. Gasił i zapalał światło, wyłączał film, puszczał wodę z kranu, uruchamiał rozmaitą sygnalizację; tylko nie zamykał drzwi, jakby miał uraz na tym punkcie. W tej fazie jego zainteresowań wprowadziliśmy powierzchowne zmiany wystroju Domu, by przeciwdziałać niektórym psotom chło- paka. Na przykład lekkie meble spoiliśmy z posadzką polem magnetycznym tak, aby sześciolatek nie był w stanie ich oderwać. Zapobiegało to wznoszeniu pod oknem albo nawet na stole piramid z krzeseł, z których Sed mógł runąć nieopatrznie. To wszystko ma już za sobą. Wprawdzie wiele zwykłych czynności bawi go nadal albo śmieszy — lecz to na prawach duszy dziecięcej, którą o ileż łatwiej rozweselić niż dorosłego! Mocno jednak rozróżnia prawa Domu od praw puszczy. U nas siedzenie na krześle uważa za pozycję normalną. Myje się w łazience, czasami kąpie w basenie. Jada z nami od przypadku do przypadku. Wtedy zawsze się ubiera; przy- wykł, że nago nie wypada zasiąść do posiłku. Nie znaczy to wcale, iż poniechał naturalnego sposobu odżywiania się w plenerze —jak jego pobratymcy, mycia się w źródełku, spania pod drzewem zamiast w łóżku. Właśnie ta pozycja graniczna, na styku przyrody i kultury, spełniana przez Seda bardzo swobodnie, ma dla mnie porywający wdzięk świeżości. Początkowo najtrudniej było pojąć stosunek Seda do leśnych ludzi, który chwilami wydawał nam się swoistą grą pozorów. Jakże bardzo myliliśmy się! Odnotuję na pociesze- nie, że nawet komputery zaplątały się w tej pułapce, dając wieloznaczne ekspertyzy. Dziś wiemy, że Sed nie nadaje się ani na zausznika, ani na obiekt doświadczalny. Q8 Nie mieliśmy także racji sądząc, że im mocniej chłopiec wnika w krąg cywilizacyjny, im lepiej rozumie i odczuwa nas — tym trudniej mu znaleźć wspólny język z pobratymcami. Sed porozumiewa się z nimi teraz tak samo swobodnie, jak niedyś z Leonem i Karolem. Natomiast oni gorzej go akceptują. Coraz bardziej rażąco odstaje od nich, coraz jawniej ucieleśnia w ich oczach obcy świat — sposobem bycia, zadbanym wyglądem, uczesaniem. Nieufność tubylców zawsze budziło to, że Sed bez lęku znika w drzwiach Domu i pozostaje długo w tym zakrytym miejscu, o którym oni wiedzą tylko tyle, że jest siedzibą jakichś bardzo osobliwych ludzi: ubranych, używających przedmiotów nie spotykanych w przyrodzie, jedzących nie- pojęte potrawy. Kiedy Sed już przemógł niechęć do odzienia, ubierał się po wejściu do Domu (nie zawsze od razu), a rozbierał przed jego opuszczeniem. Sądziliśmy najpierw, że zależy mu aby leśni ludzie nie dojrzeli go ubranego. Zapytany, czy tak jest rzeczywiście, podniósł na mnie piwne oczy z tym odblaskiem wielkiej pierwotnej szczerości, który dotąd w nich podziwiam, i stanowczo zaprzeczył: — Nic podobnego. Mógłbym także czochrać włosy idąc do nich, a tego nie robię. Argument przekonał mnie. Współbrzmiał z najgłębszą naturą Seda, którą w tym czasie zaczynałem rozumieć, a niebawem roztrząsać z przejęciem — gdyż poszukuję w niej klucza do swojej monografii o całokształcie wrodzonych, gatunkowych cech Homini sapienti, przytłamszonych nisz- czącymi psychikę wpływami cywilizacji. A przede wszystkim współbrzmiał z jednym wyjątkowo pięknym przymiotem Seda: że obca, wręcz niepojęta dla niego jest chęć przypodo- bania się komukolwiek. Jeśli wolno poważnie, po męsku wyrazić to, co Sed odczuwa w swoich nie wyrozumowanych, dziecięcych kręgach pojęć — jest to dogłębne nieuznawanie prymatu zewnętrznych kanonów; nieliczenie się z czymkol- wiek co istniało przed nim, i co istnieje poza nim samym. Nadal ujmując to z perspektywy dorosłych, Sed z niedbałoś- cią mędrca lekceważy wszystko, co o nim pomyślą albo powiedzą inni. Ceni własną osobowość — dla siebie, dla osobistego zadowolenia. Chłopak wolał w plenerze chadzać nago, gdyż to od- powiadało jego poczuciu wygody. Uznawał natomiast, że przebywanie w Domu wiąże się z panującymi tam w sposób naturalny zwyczajami: noszenia stroju, siadania na krześle a nie na podłodze, jedzenia z pomocą sztućców zamiast rękami, nawet mówienia „dzień dobry" na powitanie. Na wybiegu zachowywał się tak, jak miał ochotę w danej chwili. Chcieliśmy wybadać Seda, co myśli o nas i o leśnych ludziach. Zdaje on sobie przecież dobrze sprawę z ostrej odrębności tych dwóch światów. Nasz świat zna bardziej powierzchownie niż my, ale za to świat tubylców, w którym wzrósł — o wiele dokładniej. Tu potwierdziły się moje wcześniejsze domniemania. Sed ma na tyle naturę indywidualisty, że żadnego z tych światów nie traktuje bardziej prawdziwie od filmu. Każdy z nich — to coś, co przetacza się obok niego. Ale przecież istnieje świat rzeczywisty: jego własny wewnętrzny świat. Sed żyje tylko tym światem. Więc do kogóż miałby przystać, z kim trwale się związać? Chłopiec nie dostrzega tego dylematu. Ma do rozporządzenia i wybieg, i Dom. Jest mu z tym dobrze. W ogóle nie pojmuje, że to mogłoby się zmienić kiedykolwiek. A my zwiemy go naszym chłopakiem. Wybieg, ongiś stworzony dla niego, teraz ma sens wobec leśnych ludzi... z wyjątkiem Seda. Ani razu nie próbował się wymknąć z jakimś koczownikiem, choć kojarzy z pewnością, że to by się udało: spostrzega bezpowrotne znikanie swych znajomków i pojawianie się na ich miejsce nowych. Ale Sed wie, że gdyby stąd odszedł, skazałby siebie na robinsonadę w puszczy. Dziecko na Zielonej może towarzyszyć wyłącznie własnej matce. Pozostałaby mu więc tamta pustelnicza alternatywa, która go mierzi. Motywacja to całkiem zrozumiała. Moim zdaniem, nasz chłopak nie poszedłby na tułaczkę z nikim; nawet z rodzoną matką! Jeszcze się łudzimy, że podręczna obserwacja leśnych ludzi coś da. Na razie tkwimy w ślepej uliczce. Ale nie chcemy się poddać. Czy mamy uwierzyć, że już wiemy o nich wszystko, co mogą wyjawić analizy komputerowe oraz wspo- minki Seda, powściągliwe i mało precyzyjne? Chłopak nie ukrywa przed nami spraw zasadniczych. Nigdy nie spostrzegł żadnych form współdziałania tubylców, żadnej struktury społecznej ani wytwórczości — gdyż one nie istnieją. Spyta- łem go, jak dużo obcych widywał jednocześnie. Kiedyś, wędrując z matką, natknęli się na kobietę z dwoma mężczyz- nami. Sed pamięta, że przeraził go taki „tłum". Nosimy się z myślą likwidacji wybiegu. Ponieważ prędzej czy później do tego dojdzie, wzmogliśmy badania nad reakcjami tubylców na widok Domu i nas samych, a zwłasz- cza przy spotkaniach z Sedem. Chłopak nadal nie czuje się naszym zausznikiem. Sądzę, że także nie dałby się wciągnąć w żadną podobną rozgrywkę po stronie tubylców, choćby poziom ich świadomości po- zwalał na prowadzenie jej. To mnie pobudza do głębokich refleksji. Sześcioletni Sed, który w swym dawnym puszczańs- kim życiu nie widział innych problemów ludzi dorosłych, jak najeść się do syta, schronić przed deszczem bądź upałem, znaleźć przed nocą wygodne legowisko, zjednać lub odprawić partnera — nosi w sobie wspaniałe opory moralne. Wpraw- dzie w konkretnej tutejszej sytuacji niczemu one nie służą, bo wartości duchowe, jakich mogłyby bronić, nie są zagrożone — lecz w odmiennych warunkach te opory oraz ich stosowa- nie miałyby splendor najwyższej cnoty. Czym to wytłumaczyć? Naszym przykładem — nie, gdyż niegroźne konflikty, jakich trudno uniknąć w zwartej grupie ludzkiej, są innej natury; nadto Sed jest zbyt mały, aby je zrozumieć. Także nie — atawizmem po dzikich przodkach, którzy paręset tysięcy lat temu koczowali na stepach. Tam istniało tylko oczywiste dobro własnej społeczności; inne hordy nie liczyły się. Ale historia, co najmniej do wieku dwudziestego pierwszego, niezliczonymi przykładami wspie- ra umarłe przysłowie, że mowa jest srebrem a milczenie złotem... Chyba Sed nie wyzbył się urazu ściągnięcia go przemocą z puszczy. Że tego nie żałuje, to odrębna sprawa. Ale może uznawać przetrzymywanie pobratymców na wybiegu za taki sam akt gwałtu, i dlatego nie ułatwia nam poznawania ich odczuć i zamiarów. Toteż nie jestem przekonany, że okazjonalne jego relacje z „rozmów" z krajowcami zawie- rają wszystko, co da się przełożyć na ludzki język z pomocą dziecięcego tłumacza. Są to same ogólniki. Mimo to, czasami dają więcej niż suche opracowania konwernomów. Sed nie ma zresztą wielu sposobności do kontaktów z tuziemcami. Oni prawie nigdy nie podchodzą blisko bazy, a nasz chłopak nie lubi się oddalać. Choć nie wyrządzili mu żadnej krzywdy, bezpieczny czuje się chyba tylko wtedy, gdy widzi otwarte drzwi Domu. Jest to dla niego tak ważkie, że nigdy, nawet dla eksperymentu nie zamykamy tych drzwi bodaj na chwilę. Pieczołowicie dbamy, aby niczym nie podważyć zaufania Seda. Na pozostawienie wybiegu wpłynęły nowe możliwości badań. Chodzi o Mariettę i Seda. Prócz nich dwojga nie ma tam żadnych dzieci. Toteż dziewczynka lgnie do towarzystwa Seda — tym bardziej, że chyba nie miewała sposobności długiego przebywania z rówieśnikami. Początkowo chcieliśmy widzieć w Marietcie mimowolny pomost między lokatorami wybiegu a Sedem. Lecz to nie wypaliło. Wprawdzie Łucja, towarzysząc córce, zbliża się do bazy, a w tamtym okresie podążali jej śladem coraz to inni koczownicy — ale to tylko deformowało ostrość wspomniane- go obrazu, który bardziej podsycał naszą ciekawość. Wypuś- ciliśmy więc wszystkich mężczyzn w puszczę, wierząc że teraz Łucja, pozbawiona zarówno pożądanych zalotników, jak i tych, których odtrącała z niekłamanym rozdrażnieniem — siłą rzeczy zbliży się do Seda, chociażby z nudów. Pomost zawęziliśmy do Łucji i Marietty z jednej strony, a naszego chłopaka — z drugiej. Stawiamy na tę — być może ostatnią — szansę głębszego wniknięcia w hermetyczny, wciąż bardzo niejasny świat duchowy ludzi z Zielonej. Łucja przebywa z córką mniej niż ongiś, podczas swobod- nych wędrówek. Kiedy dziewczynka bawi się z Sedem, matka towarzyszy jej tylko do pewnej niewidzialnej granicy, której najbardziej wysuniętym przyczółkiem jest kępa krzaków rosnąca sześćdziesiąt metrów od Domu. Bardziej w lewo, na otwartej przestrzeni, ta granica przebiega prawie dwukrotnie dalej. Dochodzi tu do głosu problem krytycznej odległości, dobrze znany etologom z obserwacji zwierząt. Nawet dra- pieżniki czują się bezpieczne tylko przy zachowaniu okres- lonego dystansu od jakiegokolwiek potencjalnego zagrożenia. Krytyczna odległość jest wypadkową specyfiki terenu (sto- pień widoczności), instynktownych uwarunkowań właści- wych dla danego gatunku, oraz cech indywidualnych or- ganizmu. Z chwilą przekroczenia tej granicy przez do- mniemanego napastnika, następuje atak z determinacji, potem określany (jeśli to nie byl na przykład szczur) jako nieszczęśliwy wypadek na polowaniu, podczas badań tereno- wych albo zwyczajnej przechadzki. Ten aspekt nie dotyczy Łucji. Dzieci, zarówno ludzkie jak zwierzęce, są bardziej ufne od osobników dorosłych. Marietta nie stanowi wyjątku. Dlatego podchodzi bliżej Domu. Koledzy nie obeznani z etologią (na przykład radiotelegrafista), z początku traktowali wręcz widowiskowo powtarzającą się scenę, kiedy cała trójka idzie naprzeciw nas, z zewnątrz niewidocznych za odblaskową szybą. W pewnym momencie Sed obejmuje prowadzenie, gdyż on jeden nie ma żadnych zahamowań psychicznych na widok granicy oddzielającej dwa światy —dla niego tak samo dostępne. Można dokładnie przewidzieć, gdzie Marietta zwolni kroku, aż będzie dreptać w miejscu, a gdzie — znacz- nie za nią — Łucja stanie raptownie, jakby wrosła w ziemię. To, co ma głęboki sens biologiczny poparty tradycją milio- nów lat, niewtajemniczonym w rytmy przyrody rysuje się jak banalnie wyreżyserowane przedstawienie. Na tej scenie, świat odczuwań Marietty musi być nader złożony. Chyba zawsze tęskniła do obcowania z dziećmi. Toteż zabawy z Sedem są dla niej nie lada atrakcją. A zarazem egzotyką. Pierwszy raz zobaczyła go na tle Domu: wstrząsająco obcego dziwa. Także zadbany wygląd chłopca, maniery, staranne uczesanie — były dla niej czymś zupełnie nowym. Przyciągana ciekawością a odpychana strachem nieznanego, dziewczynka raz po raz podchodziła ku bazie, odprowadzana trwożnym okiem matki, by co sił w nogach uciec stamtąd. Trudno dokładnie określić, kiedy te dzieci poznały się. Najpierw były to spotkania z dystansu: w pewnym sensie już się bawiły, lecz na odległość rzutu kamieniem. Oczywiście bliżej Domu trzymał się Sed. Niespieszno mu było podejść do Marietty. Może czuł się na swoich śmieciach, a może podświadomie uznawał, że płeć słabsza powinna uczynić pierwszy krok. Nawet później, kiedy lody zostały jako tako przełamane, każde z tych dwojga odbierało te spotkania biegunowo odmiennie. Dla Seda wszystko było tu normalne: dziewczyna z lasu, jej matka także z lasu, podobna do jego własnej matki, bo tak samo naga, nie zadbana, niemowa. Łucję i Mariettę otulał wiew dzikości rodem z tej samej przyrody, której on uczył się kiedyś najpierwszym spojrzeniem malucha. Obie były czystą, pierwotną emancją świata puszczy i stepu. Marietta postrzegała to samo akurat odwrócone: ani swojskie, ani naturalne. Nie chodziło tylko o samego Seda. Ujrzenie go poprzedził szok wpadnięcia w pułapkę. Dobrze zapamiętała blady pochmurny świt, kiedy matka obudziła ją, trochę zziębniętą, stuknięciem w ramię. Łucja rozglądała się za partnerem, który zniknął. Podążyła w stronę, skąd wczoraj przybyli we trójkę. Córka szła za nią. W pewnej chwili Marietta zobaczyła coś, co mocno zaryło się w jej dziecięcą świadomość. Matka, w lekkim truchciku pochylona do przodu, sprężyła się nagle, wyprostowała jakby uderzyła głową w nie- widzialną przeszkodę, znów naparła całą sobą naprzód i od- biwszy się elastycznie, upadła na wznak. Z tej pozycji nerwowo zamachała dłońmi, że dziewczynka ma przystanąć. Potem przyszły inne cuda-niewidy, najpierw oglądane z daleka, z zabobonnym lękiem. Gdy obie zauważyły wparte w tło nieba zarysy czegoś ogromnego, co nie przywodziło na myśl ani góry, ani kępy drzew — Marietta przytuliła się trwożnie do matki, a ta pierwszy raz nie umiała jej objaśnić, co to takiego. W tym groźnym dziwie przerażała regularność linii prostych. A przecież prosta nie jest linią biologiczną — z jednym znanym wyjątkiem sieci pajęczej. Sporo wód spłynęło Kanją i Kolindrem zanim dziewczyn- ka przyjrzała się lepiej tej potwornej bryle, podpełznąwszy pod osłoną krzaków na tyle blisko, by rozróżnić szczegóły. Ściany strome jak skalne skarpy, tylko bardziej gładkie, miały trzy rzędy — jeden nad drugim — prostokątnych wycięć, które odbijały słońce jak lustro wody. A nisko był tak samo regularny otwór, prowadzący w mrok. Marietta nieraz widywała wejścia do jaskiń, nawet przekraczała je — ałe to wejście tutaj wydało się jej groźniejsze od wszystkiego, co mogłaby przyśnić w gorączce. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że to drzwi; że nimi przecho- dzą swobodnie, w obie strony, postacie zasadniczo ludzkie, lecz okrywające ciało czymś niewyrażalnym, bo nie znaj- dowanym ani w puszczy, ani na stepie, w rzece, w żlebie — w ogóle nigdzie. Gdyby przedtem dostrzegła te monstra, może nie podeszłaby już nigdy więcej do prostoliniowej bryły z lśniącymi otworami — gdyż lękałaby się, że postacie zataszczą ją tam, w ciemną czeluść, którą same tak łatwo przenikają. Ale wcześniej zobaczyła Seda. Od tamtego czasu Marietta, wiedzona zaciekawieniem, odurzona innością „chłopca stamtąd", która ją pociąga i odpycha na przemian, powraca ku tej osobliwej budowli, bacząc na jedno: aby dzieliła ją bezpieczna odległość od czarnej dziury, za którą kończy się świat. A wymaga to tym większej bojaźni i nieufności, że dziewczynka nie ma pojęcia, jak mogłaby zostać tam ściągnięta. Ale z pewnością różnymi sposobami. Ludzie stamtąd (czy aby na pewno ludzie?...) potrafią robić tyle rzeczy niepojętych! Nie tylko noszą ubrania, lecz otaczają swe ciało urządzeniami większymi od nich samych — aby sunąć po ziemi nie poruszając nogami; stwarzają nagle przedmioty, których nie było, a nawet mogą wzbić się w powietrze i zniknąć w niebie. Chłopak jest wprawdzie nagi i zachowuje się z grubsza jak normalne dzieci, lecz ma czarodziejskie zabawki, które wydają głos, jeżdżą, skaczą, dymią, nawet fruwają by zawisnąć w gałę- ziach drzew, a na jego ciche zaklęcie posłusznie wracają, nie wyrządzając mu krzywdy. On ma i takie zabawki, od drobniutkich jak pączek do większych od niego, kolorowe, ruchliwe, rozgadane — które pomykają na wsze strony po ziemi, po drzewach, nawet po niebie. Mało tego! One same także się bawią: udają że jedzą. Raz skubią rośliny, to znów jedne niszczą i pochłaniają inne, zwykle mniejsze. Dziewczynka widywała je już wcześniej, na krótko zanim wpadła w pułapkę. Matka umiała jej objaśnić tylko tyle, że tych dziwów nigdy przedtem nie było. Dopiero tu się okazało, że to mówiące zabawki mówiącego chłopca. Jakież to odległe od jej świata! Ona także miewa zabawki, sporządza je sama, i matka jej robi — ale naturalne: elastyczne gałązki, za łukowatym przygięciem i nagłym puszczeniem świszczące ostro; zielone kubeczki kwiatów napełniane wodą, aby tryskała wesołą strużką kiedy je nadusić; delikatne plecionki z gładkiej cieniutkiej kory, porywane podmuchem wiatru... Kiedy dzieci bawią się przed Domem, nie wychodzimy na wybieg, bojąc się spłoszyć Mariettę. Dodatkowym szokiem byłoby dla niej, gdyby Sed do nas coś zawołał. A przestrzec go z góry przed tym jest zbyt ryzykowne: chłopak nie nadaje się do konspiracji. Właśnie charakter Seda, niezależny, nie liczący się z żad- nymi układami, pewnego dnia brutalnie zaburzył wszelkie porozumienia między nimi. Chłopak oglądał film. Może sprzykrzyło mu się nieruchome siedzenie, albo projekcja zawiodła jego oczekiwania (jest pod tym względem nader wybredny). Dość, że wstał i ruszył prosto na wybieg. Miał na sobie kąpielówki i sandały. Dla Marietty, która oczekiwała go w pewnym oddaleniu, by! to chyba strój galowy, a zarazem coś, co jak nożem uciął wyobcowało go z jej świata. Dobiegł nas przerażony krzyk dziewczynki. Nie pojawiła się więcej. Po dwóch dniach wypuściliśmy ją z matką w puszczę. W bazie po dawnemu panuje spokój i bardzo miłe stosunki koleżeńskie. Nawet jeszcze milsze niż przedtem. Niestety, właśnie to stępiło naszą czujność. Byliśmy tym sympatyczniejsi, że nikt nie obstawał przy swoim zdaniu, nie kontrował czyichś poglądów. Wszelki upór, przeciwstawianie własnych planów cudzym projektom — raptownie zamarły, jak gdyby te rzeczy były wręcz niemożliwe. Charakter zagospodarowywania się na Zielonej nie wy- maga od nas rygorów. Nie ma przed czym się trwożyć. Sielankowość przyrody i klimatu (obraz omijany nawet przez fantastów, by ich nie posądzono o brak wyobraźni) ruguje możliwości jakichkolwiek zagrożeń. Również my sami, wtrą- cając się do tej przyrody, nie popełniliśmy rażących błędów. Powstanie fauny nie naruszyło równowagi miejscowej roślin- ności, a wzajemne relacje między mrowiem wypuszczonych zwierząt wymagały jedynie w kilku wypadkach drobnych poprawek: wprowadzenia niszczycieli albo konkurentów pokarmowych zbyt przedsiębiorczych gatunków. Również nowe rośliny pozostają w harmonii z miejscowymi. Tylko niektóre musimy sztucznie zapylać, do czasu przydzielenia im dodatkowych, ptasich lub owadzich partnerów — jeśli do- tychczasowi nie wystarczą. Podziwiając świat, udatnie przekształcany na portret Ziemi, łatwo mogliśmy przeoczyć czające się symptomy zmian, jakie zachodziły w nas samych. Gdyby to były napady rozdrażnienia, bezpodstawne wybuchy gniewu, objawy nie- nawiści — poczulibyśmy, że coś jest nie w porządku. Ale zmęczenie i opieszałość nie są tak spektakularne. Każdy pragnął je ukryć, wszakże i w to nie wkładał wiele serca. Sądzę po sobie. Ostatnio potrafiłem przysnąć podczas pracy, oglądania filmu, czy nawet rozmowy. Musiało to trwać bardzo krótko, bo kiedy raz zdarzyło mi się na przechadzce — nie upadłem. Może jeden, dwa kroki zrobiłem machinalnie. Ocknąłem się osowiały, apatyczny... jakby z waty. I tak zobojętniały na wszystko, że tego nie umiem wyrazić. W takich wypadkach zawsze miałem wrażenie łagodnego przerwania strumienia świadomości — bezbolesnego, bez żadnych stanów lękowych. Czasami działo się inaczej: upo- rczywe nastroje gnuśności poprzedzały zaśnięcie na dłużej — niby normalne, gdyby nie w środku dnia. Najpierw bagatelizowałem to. Znam ludzi nawykłych do poobiedniej drzemki, albo przedwieczornej, albo okazjonal- nej o różnych porach — dla zregenerowania sił. Więc uspokajałem siebie: — Cóż z tego, że dotąd sześć albo siedem godzin nocnego snu starczyło mi, abym czuł się rześki przez całą dobę? Organizm może nabywać — na przykład z wie- kiem — nowych wymagań. Uczucie zniechęcenia, biernego poddawania się otępiają- cemu próżniactwu ogarniało mnie coraz częściej. Wreszcie zacząłem zlecać robotom takie zajęcia, które dotąd wolałem sam wykonywać. Nie kryłem się z tym, bo nie potrzebowałem. A jednak nikt nie zwrócił na to uwagi — jak i ja nie spostrzegłem takich albo podobnych zmian w zachowaniu kolegów. Na to zleniwiałem zanadto. Inni także. Życie toczyło się jak w spowolnionym filmie. Dziecinnie łatwo wykryłby to zewnętrzny obserwator, lecz w odczuciu nas samych, coraz głębiej pogrążających się w tym gnuś- nieniu, wszystko przebiegało normalnie. Komputery też nie uprzedziły o niczym, bo nie nakazaliśmy im analizy kontrol- nej naszych własnych zachowań. Sygnał ostregawczy uderzył z innej strony: postępy w edu- kacji Seda załamały się na niektórych odcinkach. Chłopiec — już prawie siedmioletni — czytał płynnie, opanował podstawowe metody utrwalania tekstu i rachowania kieszon- kowym komputerkiem. Uczenie Seda przebiegało bez za- kłóceń, lecz pojawiły się u niego rażące luki w wiadomościach przedtem solidnie przyswojonych. Nadto, raz po raz gubił świadomość poszczególnych faktów, które przedtem znał wyśmienicie z własnego doświadczenia. Zapominanie to było selektywne. Jaskrawo dotyczyło życia Seda w puszczy — co dało się sprawdzić, gdyż mieliśmy zupełną dokumentację zwierzeń naszego chłopaka. Szukając wyjaśnień porównywaliśmy, że najpierwsze obrazy z dzieciń- stwa rozpływają się potem w mgle: dorośli nie pamiętają rozmaitych przeżyć, które niegdyś w umysłach ich samych, wówczas sześcio- lub siedmiolatków, tkwiły mocno — jako odbicie wcześniejszych zdarzeń, ostro odgraniczone od teraź- niejszości. Na tej drodze nie mogliśmy jednak objaśnić, czemu Sed już nie wie czy wędrował po puszczy z matką, czy też z ojcem; oraz czy miał rodzeństwo. Natomiast relacja kontrol- na chłopca o okolicznościach schwytania go, łącznie z topo- grafią tamtego miejsca, porą dnia i pogodą, nie różniła się od tego co uprzednio podawał, i od naszej własnej dokumentacji. Ale to nie znaczyło, iż Sed lepiej zachował w pamięci smutne doznania: całkiem zapomniał wyjątkowo nie lubiane- go dotąd zdarzenia, kiedy po raz drugi zniewoliliśmy go (a przecież to się stało później). Stąd — chłopak nie zna już genezy powstania wybiegu. Za to świetnie przypomina sobie Karola i Leona z partnerkami (wie od nas, że to były androidy). Mniej wiernie odtwarza kontakty z Mariettą — choć z żadnym dzieckiem nie bawił się tyle, co z nią. Ale żywo widzi jej paniczną ucieczkę i rychłe zniesienie potem wybiegu. Jesteśmy głęboko przybici. Nieoceniona wartość Seda jako jedynego łącznika ze światem leśnych ludzi cofa się w cień. Chodzi po prostu o naszego chłopaka. Przywiązaliśmy się do niego ogromnie. W gruncie rzeczy, Sed był zawsze bardzo miły __jeśli nie patrzeć nań powierzchownie. Nawet początkowo, kiedy upartą negacją wszystkiego, co związane z nami, przypominał leśnego ptaka tłukącego się w klatce — uosabiał nie tylko dzikość puszczy, ale znacznie więcej. Rozpierała go owa pierwotna, nieposkromiona niezależność, którą przed tysiącami wieków rodzący się Homo (jeszcze nie sapiens!) rzucił wyzwanie przyrodzie, uwznioślił się tamtą buńczuczną cnotą i sam siebie pasował na rycerza. Seda wyróżnia właśnie tamta odwieczna duma człowiecza, rozlewna, nie znająca granic i konwenansów — nie uświadomiona, samorodna duma dla dumy. Żyje w nim w najczystszej postaci wszystko to, co z nas niestety odpadło, włos po włosie i skóra po skórze, na złudnej drodze ku wygodom i kompromisom cywilizacji. Sed nie stracił niczego z tamtych skarbców duchowej niezawisłości. Dziecię lasów, wychowane przez astronautów, zatrzymało w swym wnętrzu tę szczerość i prostomyślność, jakiej — w tak źródlanym wydaniu — daremnie poszukiwali- byśmy w nas samych, pocerowanych niezliczonymi nićmi na obraz tego, kim jesteśmy od urodzenia i od pokoleń: straż- ników cywilizacji. Sed nie jest więc dla nas tylko upragnioną i kochaną maskotką w mikrospołeczności, która na razie nie ma innych dzieci. On spełnia nieocenione posłannictwo: przypomina nam, czym są pierwotne, niczym nie zafałszowane treści naturalnego humanizmu — z czasów zanim nazwaliśmy go humanizmem, wysławili w uczonych rozprawach, a potem rozmienili na drobne i sparodiowali w marszu ku wielkiej technokracji. Sed daje sobą przykład, za którym możemy jedynie tęsknić i uzmysławiać sobie, ile z tamtych niewymier- nych dóbr złożyliśmy w ofierze złotym cielcom łatwizny życia i wyreżyserowanych standardów. To straszne: Sed, nasz chłopak, mówiący spośród niemo- wów, kształcony spośród nie kształconych, ubrany spośród nagich, kulturalny spośród nieokrzesanych — czyżby miał powrócić do dzikości? Widmo takiej przegranej wstrząsa mną do głębi, choć podchodzę do tego dramatu inaczej niż większość kolegów. W ich oczach byłaby to degradacja dżentelmena do poziomu jaskiniowca: zwyczajne stoczenie się w dół. Ja natomiast — między innymi w oparciu o wrodzone przymioty Seda — widziałbym w tym przejście z jednego świata do innego, nie odważając się wartościować ich na ozyrysowej wadze. Takie przejścia nie bywają bezbolesne. To z punktu widzenia Seda. A z naszej pozycji, wprost sobie nie wyobrażam utraty chłopca. Tymczasem prognozy — wprawdzie tylko intuicyjne — nie wróżą nic dobrego. Te nierówne, nieprzewidywalne, poszarpane luki w pamięci Seda, niszczące coraz to inne pola jego wiedzy i wspomnień — opierają się postawieniu sensow- nej diagnozy. Nie jest to ani niepamięć histeryczna (bo nie wyparła wszystkich przykrych przeżyć, a tylko niektóre), ani żadna inna sklasyfikowana postać amnezji. Trudno więc podjąć leczenie. I znów powraca — teraz w jakże złowieszczej postaci — problem tutejszej ludzkości. Chcąc zrozumieć niedowład Seda, trzeba sięgnąć do samych korzeni tajemnicy, jaką stanowią leśni ludzie. Ogólny charakter ich genotypu nie różni się od naszego. Mocno podważa to domniemania o błędach przeprowadzonej ektogenezy. Ale cóż się dzieje? Wiadomości, które już przyswoiło sobie dziecko wzięte z lasu w samą porę na wychowanie, wietrzeją z jego umysłu bez uchwytnego powodu. Problem luk pamięciowych Seda, a później również innych niepokojących symptomów (może nie tyle rozstroje- nia, co spowolnienia psychiki) pozostawał — mimo wszystko — mniej tajemniczy tak długo, póki dotyczył tylko jego samego. Choć nie znaliśmy działających tu mechanizmów, był to niejako obieg zamknięty: wewnętrzna sprawa Zielonej. Chłopiec jest tuziemcem. Wzrósł na tym globie i — wciąż alegorycznie upraszczając — podlega jego prawom. A my, przybysze z innego świata, chcemy wnieść poprawki do tutejszych porządków. Dopóki nie ingerować w przyrodę tak brutalnie, aby nie dać jej żadnych szans — potrafi ona bronić się skutecznie. Niezliczonych przykładów dostarczyło zagospodarowywanie nowych ziem — głównie w epoce wielkich odkryć geograficz- nych i w paru następnych stuleciach — kiedy wprowadzane zmiany nie powiodły się, a często odbiły rykoszetem przeciw- ko człowiekowi. Tymczasem krąg zagrożeń poszerzał, wykraczając poza Seda. Opieram się nie na poszlakach, lecz na dowodach, że jakiś zewnętrzny w stosunku do organizmu, przemożny wpływ, oddziałuje tu na wszelką inteligencję. Jest to wpływ niszczący. Na razie nazywam go emanacją planety, w braku właściwego rozeznania. Objawy te, narastające powoli, nie rzucały się w oczy. Zostałyby odkryte znacznie wcześniej, gdybyśmy się na to nastawili. Któż wpadłby jednak na myśl podjęcia takich badań, skoro nie czuł się znikąd zagrożony? Spokój przyrody był tu tak zupełny, że z początku, zanim wyhodowaliśmy trochę zwierząt, mógł wprawiać w melancholię. Wtedy wyłącznie w tym dopatrywaliśmy się powodów gnuśnienia, przemilczanego zresztą wstydliwie (luk pamięciowych może jeszcze nie było). Stąd przedwczesne propozycje wypusz- czenia tygrysów lub innych srogich drapieżców. Dziś trudno rozgraniczyć, w jakim stopniu wpływał na to nastrój idyllicznej nudy w plenerach Zielonej, a w jakim — drążący od wewnątrz naszą świadomość czynnik specjalny (owa „emanacją planety"), którego istnienia zgolą nie pode- jrzewaliśmy. W każdym razie, sielskość i niezachwiane po- czucie bezpieczeństwa sprawiły, że atmosfera stagnacji har- monijnie współbrzmiała z otoczeniem. Musiało upłynąć parę lat, zanim uzmysłowiłem sobie to wszystko. Czy ja pierwszy? Nie wiem. Może inni dochodzili do podobnych wniosków, lecz w bojaźni przed katastrofą pomniejszali je jako hipotezę — najpierw mało prawdopodo- bną, potem całkiem fantastyczną. Tak było wygodniej. Szok spada na mnie zupełnie nagle. Nadchodzi wieczór, ciepły ale nie duszny, jak bywa często i stanowi urok tego globu. Niebo powlekają pstrokate chmury, ma się na deszcz. Mocny, słodkawy zapach maciejki przypomina, że słońce zajdzie niebawem. Wyszedłszy przed Dom, spotykam Seda. Z zafrasowanej miny wyczuwam, że coś go gnębi. Milczymy chwilę. Spostrzegam, że chłopiec obserwuje dwa ptaszki. Turlają się po ziemi w miejscu, gdzie Sed rozdrapał kawałek łączki urządzając sobie coś w rodzaju piaskownicy. Ptaki nurzają się w sypkiej, wysuszonej glebie, i przebierając szerokimi, dość krótkimi skrzydłami wzbijają obłoczki kurzu. Szaro-brunatne, bez żadnych jaskrawości albo ozdób z piór, wyglądają biednie. Zapewne to parka, bo tylko jeden wyróż- nia się dużą czarną plamą na podgardlu — może samczyk, przynajmniej o tyle strojniejszy. Sed wskazuje palcem i pyta, wciąż mocno zaaferowany: — Co to? Nie jestem zaskoczony. Przecież wiem, że ostatnio nasz chłopak zapomina różne rzeczy, czasami nawet najprostsze. Nie chcąc go speszyć, mówię bardzo naturalnie: — Ptaki. — Ale jakie ptaki? — Sed nie daje za wygraną. Zaczynam się jąkać. — Jakie? Ja-kie... Uświadamiam sobie w tym momencie, że nie wiem. A Sed nalega z uporem ciekawości. — Zapomniałem — oznajmiam ze źle tajoną irytacją. Komputer instruuje mnie, że to wróble. Jestem zdruz- gotany. Bo pamięć ogólna jeszcze mi dopisuje. Przynajmniej tak sądzę. Na wszelki wypadek sprawdzam, że wróbel to synonim pospolitości, rozwleczony prawie po całej Ziemi i wdzędzie krzątający się wokół ludzkich siedzib. Chłopak gdzieś się zapodział. Nie przywołuję go. Po co? Znów zapomniałby, że to wróble... Łapię się na złowrogim podtekście tej prognozy. Więc co? Nie warto uczyć Seda, swojego umysłu też nie warto ćwiczyć — bo i tak będzie się kurczył zamiast rozwijać? Pod pierwszym wrażeniem, chciałbym podzielić się tymi niepokojami z całą załogą. Ale przystaję, rozważam. Czy zrozumieją mnie dobrze, sami dotknięci podobnymi niedowładami, albo jeszcze gorzej — każdy jakoś inaczej, na swój sposób? Bo już wiem na pewno, że to nie tylko ja... Potrzebuję przechadzki. Dobrze mi się marzy i rozmyśla na ulubionych trasach spacerowych. W sąsiedztwie Domu krajobrazy są urozmaicone, jak bywa na sawannach, plas- tyczniejszych niż zwarta puszcza albo bezdrzewny step. Mijając kępy krzewów, gdzieniegdzie przeplatane ziems- kimi roślinami, kojarzę drobne fakty, z pozoru błahe posunię- cia poszczególnych kolegów, ich oderwane wypowiedzi — świadczące, że pewne zmiany nie ominęły chyba nikogo. Uderza to najjaskrawiej na przykładzie kapitana, może przez kontrast z poprzednim olimpijskim zrównoważeniem jego władz psychicznych. Pod tym względem dotąd najbardziej przypominał go lekarz, z którym chcę dziś porozmawiać. Tok myśli przerywa mi sielski widoczek. Zza drzew wyłania się sarna, wodząc dwa koźlątka. Ta zwinna parka, o nóżkach cienkich jak ołówki, ma chyba nie więcej niż tydzień. Cała trójka kroczy ku mnie. Matka przystaje, lecz w jej dużych łagodnych oczach nie tli się ani cień bojaźni. Jedno z koźląt przygląda mi się zaciekawione, potem wywija parę podskoków, okrąża rodzicielkę i zaczyna ją ssać. Z kolei drugie patrzy na mnie. Brak zamieszania nawet wówczas, gdy podchodzę zupełnie blisko. Sarna robi mi przejście, obojętnie pasąc się dalej tutejszymi ziołami. Cóż to? Zwierzęta w ogóle nie boją się człowieka. Dlaczego? Jak z rękawa, rzucam garść hipotez. Jedne przeczą czemuś, inne coś potwierdzają... Zaplątuję się w nie jak w sieci. Macham ręką. Przestaje mnie to obchodzić. Sarny są piękne! Wracam myślą do naszego lekarza. Wysłucha mnie z pew- nością. Ważne, co potem: zaradzi? a może wykpi? I oto siedzę u niego. Pierwszym moim odczuciem jest rozczarowanie. Dwa, albo trzy razy wstaję, chcąc wyjść jakby nigdy nic. Gospodarz prosi, abym nie był w gorącej wodzie kąpany; czyni to tak serdecznie, że wolę sprawić przykrość sobie niż jemu. Zostaję. To przykrość nader dziwnego rodzaju. Robert prześciga się w oznakach gościnności. Ledwie wszedłem, podaje mocną aromatyczną kawę (właśnie tak parzoną, jak lubię) i świetny keks, któremu pomieszanie owoców ziemskich, już tu wyho- dowanych, z roślinnymi specjałami z Zielonej, użycza wy- kwintnego smaku. Szeroki, rozlewny uśmiech Roberta stwa- rza nastrój pogodnego pikniku; a może, jeszcze bardziej, spotkania zażyłych przyjaciół po długiej rozłące. To wszystko mnie drażni. Najpierw nie bardzo wiem, dlaczego (wszak nie spodziewałem się chłodnego przyjęcia). Mówię coraz mniej, a więcej myślę. Robert się tym nie zraża: jest jeszcze bardziej elokwentny. Odnoszę wrażenie, jakby moja powściągliwość oraz zamknięcie się w sobie podniecały jego humor i dowcip. Teraz monologowi Roberta o różnych sprawach, na pewno ciekawych, towarzyszy analizowanie przeze mnie sytuacji, w jakiej znajduję się w tej chwili. „Towarzyszenie" w zasadzie nie oddaje właściwego sensu — bo ja prawie nie słucham jego głosu, a on nie odbiera mych myśli. Rozważam przyjście do Roberta i przebieg naszej roz- mowy. W gruncie rzeczy, jest to wizyta u lekarza, z czym wcale się nie kryję. Zawodowe umiejętności Roberta nie budzą zastrzeżeń. To samo —jego morale i ogólna inteligen- cja. Nie jest on (a przynajmniej nie był dotąd) człowiekiem, który dopuściłby się zlekceważenia pacjenta. Serdeczne więzy, łączące nas od lat bez jakichkolwiek zgrzytów, jeszcze pogłębiają zagadkę. Przyjaźń przyjaźnią — i cóż z tego? Robert właśnie powinien zatroskać się tym mocniej. A on od samego początku spycha moje wynurzenia o lukach pamięciowych w nurt gładkiej, błyskotliwej konwer- sacji. Celuje w niej. Ale przecież nigdy nie traktował pacjen- tów w taki sposób. Co, u licha? Zresztą mówię mu nie tylko o sobie. Daję przykłady zapominania przez kolegów takich rzeczy, których normalnie się nie zapomina. (Oni wprawdzie nie upoważnili mnie do tego, lecz powaga sytuacji zwalnia ze zwykłych delikatności; nadto, mówię to lekarzowi w zaufaniu). No i wreszcie przedstawiam rażący regres w wiadomościach przyswojo- nych przez Seda. Robert słucha w skupieniu, to prawda. Lecz nie zadaje pytań pomocniczych, które zaokrągliłyby mu obraz. Dopiero gdy uzupełniam wywód szczegółami nieistotnymi dla tematu — rozdyma je, zachęcając tym do jak najdalszego odbiegania od głównego wątku. I wtedy ożywia się wyraźnie. Co mogło go zafascynować, na przykład, w moim spotkaniu saren? Czy zapomniał o wyhodowaniu płowej zwierzyny? Właściwie, to całkiem możliwe. Od razu przychodzi mi do głowy dialog z kapitanem, który dziwował się akcji zarybieniowej — choć tydzień wcześniej nie kto inny, tylko on rozprowadzał w teren roboty z ikrą bieługi. I zaraz, na gorąco, mówię Robertowi o tamtym wydarzeniu. Ciekawi go, a jakże! — ale...nie od strony kapitana. Rozwodzi się o zwyczajach ryb wędrownych, o różnych jesiotrowatych i łososiowatych, o produkcji kawio- ru. Przy okazji snuje plany znacznego rozszerzenia w naszych wodach asortymentu pożytecznych zwierząt (ryb i delfinów, także bezkręgowców). Robi to tak ciekawie, że ani się spostrzegam kiedy z werwą wzbogacam dyskurs o własne punkty widzenia. Milknę dopiero wówczas, gdy sobie uświa- damiam po co tu przyszedłem. Robert cierpliwie odczekuje takie przerwy w rozmowie, by zacząć z innej beczki, tak samo ciekawie i tak samo prowokująco do polemik. Jestem rozluźniony, trochę nieswój. Rozlewa się we mnie coś przykrego, niby żal zmieszany z lękiem. Żal do Roberta, że toczy jakąś grę, której nie pojmuję; a lęk — co taka gra oznacza i czemu służy. I że to właśnie Robert... Pewne rzeczy nie pasują do pewnych ludzi. Oznajmiam mu to wprost. Nie wydaje się zaskoczony. Łagodnie namawia, bym rozwinął zarzuty. Wygląda na to, że poddaje się bez oporu. To mnie peszy. Mówię ostrożnie: — Głupio pacjentowi zapytywać lekarza, czy jest zdrów. Ale znamy się jak łyse konie, więc wybacz... Robert skinął głową przyzwalająco, z bardzo miłym uśmiechem, a ja ciągnę: — Czy nie spostrzegasz u siebie nastrojów gnuśności, znieczulicy, nienaturalnego zobojętnienia na wszystko? Robert potwierdza lekkim ruchem głowy; tym razem powoli i z zatroskaniem. — Mów dalej — zachęca. To, co pragnę wyznać, przychodzi mi z wysiłkiem. Boję się urazić Roberta, i być niesprawiedliwym. Widocznie on to wyczuwa, bo nalega: — Mów śmiało! Za nic się nie obrażę. Albo przyznam ci rację, albo zaprzeczę. — Więc dobrze. Czy takie momenty obojętności na cały świat, sennego zniechęcenia, marazmu — nie prowadzą cię w pewnych wypadkach do lekceważenia najszerzej pojętej etyki lekarskiej? — Być może, prowadzą. Gdybym wiedział — kiedy, przeciwdziałałbym temu. — A teraz, w naszej gawędzie? — nie ustępuję. — Teraz nie. Robert stwierdza to z dużą pewnością siebie. — Zaskoczyłem cię? — pyta po chwili. Jestem w kropce. Cokolwiek odpowiem, będzie niezręcz- ne. Robert wybawia mnie z opresji. — Nie przejmuj się — mówi serdecznie. — Twoją nieufność wzbudziłem świadomie, aczkolwiek nie o to mi chodziło. Wizyta u lekarza skończona. Teraz możemy gawę- dzić swobodnie. Również o jej wynikach. Niestety, nie spodziewaj się diagnozy. Odetchnąłem z ulgą, że znowu stoję na twardym gruncie. Na razie nie wiem tylko, czemu nie usłyszę diagnozy. Ale musi to być niegroźne: inaczej — Robert w ogóle nie wspomniałby na ten temat. Czekam, co powie mój lekarz i przyjaciel. Teraz dowiaduję się, że nie jestem pierwszym, który przyszedł do niego z tymi sprawami. W takich wynurzeniach i prośbach o pomoc przewijało się kubek w kubek to samo: zapominanie rzeczy istotnych lub dotąd niezawodnie utrwa- lonych w umyśle, zleniwienie, jakby ogłuszenie podejrzaną obojętnością, zasypianie bądź chwilowe omdlenie, trwające tylko moment (czasami nie sposób rozróżnić tych dwóch stanów), niefrasobliwość, i tym podobne. Robert dyskretnie przemilcza, czy z takich niedowładów zwierzali mu się wszyscy, ani też nikogo nie wymienia. — Więc objawy, o których mówiłem, potwierdzają się? — W całej rozciągłości. Jeśli chodzi o twoje wyrwy pamięciowe, to podałeś nie wszystkie fakty, a nawet nie- najważniejsze. To mnie boli. Oczywiście, coś bym jeszcze znalazł w tej materii. Nie chciałem mnożyć przykładów podobnych do siebie i świadczących o tym samym. Ale niczego nie zataiłem rozmyślnie. Toteż proszę obcesowo: — Przytocz mi te ważniejsze fakty! Odzywa się mój głos utrwalony w krysztale. — Nagrałem tę rozmowę — wyjaśnia Robert. — Ale nie potrzebujemy jej w całości. Tu zwraca się do robota: „Sarny". Powoli, wyraziście płynie mój monolog, z rzadka pod- sycany przez ukierunkowujące go wtręty bądź pytania Ro- berta. Dopiero teraz spostrzegam, jak szeroko rozwinąłem tę dygresję. Mój rozmówca stopuje tekst i rzuca dość obojętnie: — Czy potwierdzasz te wywody? Wnioskuję, że naplotłem głupstw. Lecz w dalszym ciągu nie wiem, jakich. — „Galapagos" — pada rozkaz dla robota. Słucham swojego głosu: „Fakt, że sarny nie boją się człowieka, można chyba uzasadnić powstaniem u nich nowego instynktu — dostosowanego do sytuacji na Zielonej, gdzie one na razie nie mają wrogów. To samo stało się ze zwierzostanem wysp Galapagos — z chwilą przekształcenia ich w dwudziestym pierwszym wieku w ścisły rezerwat, którego zaludnienie ograniczono do personelu tamtejszej placówki badań przyrodniczych." Robert ponownie zwraca się o pomoc do komputera sprzężonego z Bankiem Pamięci, każąc mu zwięźle opra- cować dwa hasła: „Geneza i rozwój instynktu" oraz „Nie- trwożliwość fauny Galapagos". Siedzę skupioną twarz Roberta. Obaj wsłuchujemy się bacznie w skondensowany tok wykładu. Ciekawi mnie, jakie błędy popełniłem i czy umiałbym odkryć je samodzielnie. Rzeczywiście, zblamowałem się. Instynkt jest zsumowaną pamięcią pokoleń, dziedzicznie zakodowaną w genach. Aby mógł powstać, trzeba długiego ciągu generacji niezmiennie poddawanych działaniu określonych bodźców, warunkują- cych korzystność danego typu postępowania dla przeżycia gatunku. Dobitnie się to uwidacznia na przykładzie en- demitów z Galapagos — lecz geneza niezwykłego zachowa- nia tamtejszych zwierząt jest akurat odwrotna od tej, którą przytoczyłem. Z uwagą śledzę rozwinięcie tych spraw. Mnie zdumiały niepłochliwe sarny, choć te łagodne zwierzęta oswajają się łatwo i w licznych parkach na Ziemi przechodnie karmią je z ręki. O niebo silniej odebrałbym takie doznania: „Z za- myślenia wyrwało mnie szarpnięcie za sznurowadło. To szary ptak wielkości kosa ciągnie gorliwie tasiemkę, którą widocz- nie chce zdobyć do budowy gniazda. Ufność tego drozda przedrzeźniacza jest wręcz oszałamiająca — co zresztą cechu- je wiele zwierząt z Galapagos. Bez przeszkód mogłem gładzić panie z rodzaju lwów morskich, legwany przełaziły mi dosłownie poprzez nogi, i doświadczyłem nawet tego, że myszołowy przysiadały w zasięgu mej ręki, pozwalały się dotykać, bawiły się ciągnięciem pręta, który trzymałem w dłoni."* Działo się to w latach poprzedzających wyłączenie z osad- nictwa najpierw niewielkiej części archipelagu, dla ochrony unikalnej fauny. Etolog ze szkoły Lorenza, zacytowany przez nasz komputer, nie był ani pierwszym, ani ostatnim, który z fascynacją podkreślał podobne przygody, jakich na każdym kroku dostarczały mu i te, i jeszcze inne galapagoskie kręgowce. Siedem wieków relacji z tych rozprażonych słoń- cem, równikowych wysp owiewa wciąż jednaki podziw i zaskoczenie na widok dzikich zwierząt, ufniejszych wobec obcego człowieka niż kury domowe. Dokładnie te same obrazy ich zachowań — tylko inaczej opowiedziane — uwie- cznił i dziewiętnastowieczny pisarz Herman Melville, i w cza- sach najnowszych sugestywny piewca uroczysk Pacyfiku — Czesław Gwiazdowski. Zmieniały się czasy, prądy w kul- turze i nauce (z początkiem tego okresu — także w polityce, która jeszcze istniała) — a stosunek galapagoskich zwierząt do człowieka nie odbiegł ani na jotę od ich dawnych kanonów zachowań, o ileż trwalszych niż odmieniane twarze naszego ludzkiego świata. Dlaczego? Wyjaśnia komentarz komputera. Archipelag Galapagos nigdy nie łączył się z lądem stałym. Wydźwignięty z oceanu jako wulkaniczny monolit, rozpadł się na kilka dużych i bezlik drobnych wysp. Wszelkie tamtejsze życie pochodzi z najazdu. W nurcie kilkudziesięciu milionów lat, na kłodach drzew porywanych Prądem Peruwiańskim z południowoamery- kańskich wybrzeży, docierały tam rośliny i zwierzęta, które Irenaus Eibl-Eibesfeldt, „GALAPAGOS Arka Noego na Pacyfiku", Monachium 1962 r. adaptując się do nowych warunków wytworzyły swoistą przyrodę Galapagos. Ponieważ nigdy nie wtargnął tam żaden mięsożerny ssak (pomińmy płetwonogie, jako mieszkańców morza), osiadłe na wyspach gady, ptaki i nieliczne gryzonie czuły się tak bezpieczne, że z biegiem tysięcy pokoleń zatraciły instynkt chronienia się przed drapieżnikami lądowymi (z powietrza mogła je napaść sowa lub myszołów). Odkrycie tych wysp przez Hiszpanów w szesnastym stuleciu oraz późniejsze dzieje (bazy piratów, potem wielorybników, kolonie karne, dwu- dziestowieczne osadnictwo) nie zmieniły niczego w behawio- rze miejscowych kręgowców — choć wyuzdane tępienie ich przez ludzi oraz najście domowych zwierząt potwornie przerzedziły populacje endemitów. Mimo to, żaden gatunek nie nabył tak niezbędnej czujności przed barbarzyńskim dwunogiem — ponieważ wytworzenie się jakiegoś nowego instyntku (bądź utrata starego) wymaga znacznie dłuższego czasu. Nie od razu uświadamiam sobie, jak bajdurzyłem o naro- dzinach instynktu ufności do człowieka u naszych saren ...w pierwszym pokoleniu! Grzebię w pamięci. Mechanizmy ewolucji... Wydaje mi się, że jestem mocny w tych sprawach. A może to tylko zarozumialstwo!? Myślami znowu wracam do saren. Instynkt — nie. Więc co u licha? Przecież nie rozum. Wciągam w to Roberta. Kiedy on chce włączyć kom- puter, oponuję: — Ja pytam ciebie, a nie — bezduszną maszynę. Mentor- stwo tego pudła rozkojarza mnie. Robert ulega. Po chwili zastanowienia, mówi powoli: — To nie mentorstwo, tylko wiedza pewna. W odróż- nieniu od naszej wiedzy, teraz... Nie podtrzymuję bolesnego tematu. Czekam. — Sarna jest dzikim zwierzęciem. Nigdy nie udomowiliś- my tego gatunku w takim sensie, by wyhodować duże populacje, przez wiele pokoleń rozmnażane w niewoli, jak to się stało z szakalem złocistym i wilkiem, których potomkowie: psy domowe — co najmniej od kilkunastu tysięcy lat dzielą nasze dole i niedole. Proces domestykacji rozciągnięty w cza- sie, a oswojenie pojedynczych sztuk, to całkiem różne sprawy. Zresztą dawne instynkty swobodnego zwierza nie zniknęły u form udomowionych: zostały przygłuszone w ich wspólnict- wie z nami, nieraz przekierunkowane, lecz nigdy — zabite. Przywiązanie do swego pana, szczególnie mocne u tych nielicznych psich ras, które wywodzą się częściowo od wilka — to nic innego, jak wspaniała wilcza wierność i bezwzględna uległość wobec przywódcy stada. A weźmy zwykłe, potulne krowy: puszczone samopas, tak szybko dziczeją, że już po dwóch, trzech latach są równie trudne do upolowania jak antylopy. — Nasza sarna — kontynuuje Robert — wyhodowana w inkubatorze, od chwili stanięcia na cztery nogi doglądana przez ludzi, często karmiona z ręki, głaskana — traktuje ich dokładnie tak, jak własną matkę. Dorósłszy, beztrosko się pasie, bo nie ma wrogów. A koźlęta, bezpieczne przy niej, też nie odczuwają zagrożenia. Instynkt ostrożności nie zniknął, lecz w tych warunkach pozostaje uśpiony. Tak to widzę w ogólnych zarysach. Ale sprawdźmy... — Nie — przerywam. I dodaję pojednawczo: — Po co ci komputer w kwestiach, które sam znasz? Robert odpowiada pytaniem: — Czyżbyś ty ich nie znał równie dobrze? I zaraz dopełnia: — A mimo to, popełniłeś szkolny błąd w ocenie mechani- zmów powstawania instynktów u zwierząt. I nie tylko to. Gdy poruszaliśmy zarybianie wód, podsunąłem minogi. Przyklas- nąłeś pomysłowi... — ...bo minóg z rusztu to wyśmienite danie — wpadam w słowo mojemu rozmówcy. — A nie pomyślałeś — odpiera Robert — że te naj- prymitywniejsze kręgowce, ewolucyjnie uwstecznione do skrajnie pasożytniczego pożerania ryb, na żywo, niszczą ich dziesięć razy więcej niż podołają zjeść? Na Ziemi są nielicz- ne i mają wielu wrogów naturalnych. Na Zielonej stałyby się zapewne uciążliwą plagą. Nawet wątpię, czy zabraliśmy gamety minogów. Robert konkluduje: — Jeszcze rok temu (a w każdym razie, przed wylądowa- niem tutaj) nie wypowiadałbyś tak beztroskich sądów — choćbyś był zmęczony, senny, czy nie wiem jak roztarg- niony. Ja wspomniane błędy spostrzegłem. Inna sprawa, że nie byłem stuprocentowo pewny, czy mam rację. Sam mogłem także opowiadać rozmaite głupstwa, które uszły uwadze nas obydwu. — Niestety — dopowiada ze smutkiem — skończyły się czasy, kiedy każdy z naszej dwunastki był autorytetem przynajmniej na swoim podwórku. Dziś nie dotyczy to już chyba nikogo. — Czyżby tamte dobre czasy przeminęły bezpowrotnie? — pytam, i drętwieję na dźwięk własnych słów. — Powiedz, że nie!! — dorzucam niemal błagalnie. Robert zasępia się jeszcze bardziej. — Czy będzie „tak", czy będzie „nie" — to nie zależy ode mnie. — Jesteś naszym lekarzem. — Ale nie — cudotwórcą. Najpierw musiałbym znać, co się dzieje w nas samych. — A szukasz odpowiedzi? — Po omacku. Płyną dni podobne do siebie jak krople wody. Nawet aura jest monotonna. Od dwóch tygodni nie padało, co rzadko się zdarza. Wprowadziliśmy deszczownie do upraw ogrodo- wych, a gdzieniegdzie i na wolnej przestrzeni, dla roślin wymagających dużo wilgoci. Te przyjmują się na Zielonej najłatwiej, lecz — przynajmniej w początkowym okresie — winny być zabezpieczane przed suszą. Najczęściej słońce świeci matowo przez wysokie mgiełki (dopiero dziś oczyściło się niebo). Stale ciepło, przyjemnie. Ta łagodność klimatu sprzyja nastrojom rozleniwiającego błogostanu. Nie mamy kłopotów przywołujących do czujno- ści. Budowaniem kopalnictwa i przetwórstwa (przemysł — to za duże słowo na potrzeby trzynastu ludzi) zajmują się automaty. Aklimatyzacja zwierząt przebiega sprawniej niż przewidywaliśmy. Brak niewypałów, również żaden gatunek na razie nie stał się plagą. Dla zrównoważenia plenności niektórych ciem wprowadziliśmy owadożerne nietoperze. Uatrakcyjniają one zmierzchy i świty (noce, pozbawione kiężyca, są bardzo ciemne), a do niedawna stanowiły jedyne fruwające o tej porze kręgowce. Sów nie wyhodowaliśmy, i na razie rezygnujemy z tych nocnych drapieżców, gdyż niezbęd- ne na ich karmę drobne gryzonie lub owadożerne, wymagały- by znacznego rozszerzenia łańcuchów pokarmowych. Nato- miast spośród nocnych ptaków ostatnio wypuściślimy roz- maite lelki, a obok nich tłuszczaki, stanowiące pionierską próbę odrestaurowania tutaj gatunku zagrożonego na Zie- mi.*' Niestety, zanim dorosną nasze palmy — których owoce, zrywane w locie, są głównym pożywieniem tłuszczaków — ptaki te muszą się przestawić na zbliżoną karmę, jaka w Ojczyźnie tylko uzupełnia ich jadłospis. Jeśli eksperyment się uda, ośmieli nas to do uruchomienia hodowli jeszcze rzadszych zwierząt, których uratowanie na Ziemi wydaje się dość wątpliwe. Idylliczną atmosferę pozbawioną zgrzytów umacnia to, że kłopoty z Sedem mamy już za sobą. Chłopak włączył się w nasz świat na prawach normalnego dziecka, ucznia, a nawet — w stopniu większym niż to bywa zazwyczaj — powiernika osób dorosłych. To ostatnie zawdzięcza — wprwadzie coraz bardziej iluzorycznej, ale nie poniecha- nej przez nas — roli łącznika między dwoma kulturami, z których znamy i rozumiemy tylko jedną. Zakończenie adaptacji do warunków, w jakich chłopiec wzrasta, zbiegło się mniej więcej z objawami jego luk pamięciowych; a przynajmniej z dostrzeżeniem ich przez nas. Dlatego rozważam, czy oba te procesy wiążą się ze sobą. Można to sprawdzić: jeśli Sed gruntownie zapomniał o swym najwcześniejszym dziecięctwie w puszczy — cóż go łączy ze Tłuszczak Humboldta, rdzawobrązowy biało nakrapiany ptak rozmiarów gołębia, dzień przesypia gromadnie w jaskiniach, a żeruje nocami. Wyróżnia go niezwykły u ptaków zmysł echolokacji, pozwalający wymijać przeszkody w zupełnych ciemnościach. Chroniony od XX w., wtedy żył jeszcze w wielu koloniach od Peru po Gujanę i Trinidad. W ostatnim czasie ostał się tylko w czeluściach olbrzymiej groty Caripe w Wenezueli. Bardzo rzadki w ogrodach zoologicznych. światem leśnych ludzi? Raz po raz korci mnie, aby go zapytać. Powstrzymuję się jednak. Targa mną ukryta bojaźń, że właśnie wywołam wilka z lasu; że Sed zacznie roztrząsać mgliste wspomnienia, przywoływać dalekie obrazki jak sielski sen, ze strzępów prawdy i fantazji budować zamki na lodzie, tęsknić do nich. Dlatego niepokoi mnie, ilekroć koledzy poruszają z nim temat tubylców. Czasami jest to luźna pogawędka; jak byśmy, dla zabicia czasu, gwarzyli o pogodzie. Kiedy indziej ponawiane są desperackie próby dowiedzenia się od chłopca jeszcze czegoś stamtąd, z odwrotnej strony zwierciadła; rzeczy, które on z wiekiem zapomni, nawet bez zaburzeń pamięciowych. Nie zwierzam się nikomu z tych obaw. Chyba jesteśmy coraz mniej podatni na przyswojenie sobie cudzych racji. Nie biorąc ich do serca, przytakujemy sennie — dla świętego, najświętszego spokoju. Siedzę to u innych. Znacznie trudniej mi ocenić siebie. Pewnie za wszelką cenę chcę być normalny. Może mniej niż dotychczas zdaję sobie sprawę, że pojęcie „normalności", tylekroć roztrząsane w różnych kręgach, jest nierozstrzygalne. A Sed pozostaje sobą: naszym chłopakiem — o wiele mocniej, prawdziwiej niż dotychczas. Chodzi ubrany — nie z namowy, ale z własnej chęci. Wygodnie mu z tym. Posiłki jada z nami, dawno odwykł od mycia się w źródełku, nie sypia pod drzewem, tylko w swoim łóżku. Ma w komplecie maniery kulturalnego dziecka. Jeśli czasami coś przeskrobie — nie dam okurszyny wiary, że to akurat rogata dusza chłopca z lasu dopomina się swoich praw. Czy my byliśmy statecz- niejsi w tym wieku? Tam natomiast, gdzie Sed nie podporządkowuje naszym normom swojego widzenia świata — święci triumf niezmien- nie ten sam indywidualizm osobowości chłopca, tak po- dziwiany przeze mnie. Prócz obiektywnych wyników badań, tworzących ogólnoludzką wiedzę, nie chce on i nie umie poniechać własnych sądów — na korzyść cudzych. Zgoła sobie nie wyobrażam, jak by się czuł, jak by się zjeżał, oraz ile strapień przysparzałby na każdym kroku swym wychowaw- com z urzędu, gdyby żył pięć, sześć wieków, temu, kiedy jeszcze żadne prawodawstwo nie przyznało rzeczy tak oczy- wistej, iż urabianie poglądów obywatela w duchu kanonów narzuconych przez dany reżim to akt gwałtu dokonany na umyśle i sercu — o ileż bardziej perfidny niż obrabowanie, pobicie, uwięzienie; kiedy egzekwowaną przez dzierżców władzy, najbardziej znamienną cechą programów szkolnych była tendencyjność obrazu świata, jaki wpajano ludzkim jestestwom od przedszkola do uniwersytetu, a później w ich życiu publicznym.* Sed najbardziej ochoczo respektuje te normy w stosun- kach międzyludzkich, których pożyteczność odczuwa na własnej skórze. Dlatego szczególnie upodobał punktualność. Od kiedy umie korzystać z zegarka, tak dokładnie przybywa na umówioną porę — obojętne, czego sprawa dotyczy, że sami musimy baczyć, by półminutowym spóźnieniem nie stępić tej jego solidności.** Toteż dzisiejsza nieobecność chłopca na obiedzie od razu napawa nas złym przeczuciem. Mijają dalsze dwie godziny. W Domu nastrój alarmu. Chyba żadne srogie niebezpieczeństwo: wybuch wulkanu, trzęsienie ziemi, napaść kosmitów — w taki sposób nie poderwałoby wszystkich na równe nogi. Mocniej niż kiedy- kolwiek uzmysławiam sobie, jak przemożną rolę w życiu nas, założycieli nowej ludzkości, spełnia ten zaadoptowany syn Każde państwo, monopolizując le nieuczciwe praktyki, naka/\ua!o u/nawać je za legalne. Nie omijały one żadnej dziedziny kultury, a podporę znajdowały w odgórnie manipulowanym szkolnictwie. W nauczaniu historii, zwłaszcza niedawnej („wychowanie obywatels- kie", „problemy świata współczesnego" itd., itp.), w geografii (kon- trowersje etniczne), w językoznawstwie, w ogóle we wszelkich naukach humanistycznych — fabrykowano szowinistyczne tezy, by zza stołów nauczycielskich i katedr uniwersyteckich miotać wyszukane klątw \ piętnujące to, co w innych krajach kwieciście wynoszono pod niebiosa. W dziedziny, do których nie sięgała tzw. polityka, wtłaczano tzw. ideologię, która zdominowywała nie tylko kierunek filozoficzny, ustawo- wo głoszony w danym miejscu i w danym czasie, lecz także ogół dyscyplin przyrodniczych. Takim pobożnym życzeniom ochoczo podporządkowy- wano nawet fizykę (spór o problem wolności w przyrodzie), logikę matematyczną, astronomię („idealistyczne" bądź „materialistycznc" kosmologie). Między sobą jesteśmy mniej rygorystyczni. Tutejszy tryb życia znacznie ustępuje pośpiechowi na Ziemi. puszcz: krew z krwi tego świata, który objęliśmy w posia- danie. Radzimy, co począć. Przeważa pogląd, że Sed uciekł. Ale dlaczego? Tak nagle, podstępnie... To nie pasuje do niego. Rysowany ostrymi liniami obraz chłopca powleka się mgłą- Nic, absolutnie nic nie wskazywało, aby knuł ucieczkę. Żył naszym życiem, miał kompletną swobodę. Był trochę osowiały, jakby ściszony, co kładliśmy na karb zmian za- chodzących w nas ostatnimi czasy. Lecz to tym bardziej nie sprzyjało podjęciu tak ryzykanckiego kroku. Dziś rano Sed puszczał latawiec przed Domem. Przecho- dzącego kapitana spytał o prognozę pogody. Potem prze- glądał album zdjęć z afrykańskich parków narodowych, sięgnął do filmotek, rzucił na ekran reportaż z odłowu żyraf na sawannie dla zoo. Godzinę przed obiadem baraszkował w ogrodzie pośród kwiatów, złapał w dłonie pazia królowej, przypatrzył się motylowi dokładnie i wypuścił go.* To działo się w samo południe. Potem nie widzielśmy naszego chłopaka. Jesteśmy w nader kłopotliwym położeniu. Za wszelką cenę musimy unikać rzucających się w oczy poszukiwań, aby nie spłoszyć go lub nie przestraszyć. Z góry wykluczamy doprowadzenie Seda przemocą — w obawie, że taki szok mógłby go załamać. A zgadzamy się, iż koniecznie trzeba chłopca odzyskać — nie tylko dla nas, lecz i ze względu na jego własne dobro: zbyt mocno wrósł w swój nowy, jakże odrębny świat, aby czul się dobrze w puszczy. Może już pożałował tego kroku? Lecz to wcale nie oznacza, że zawróci. Sed jest bardzo uparty, dumny, wstydzi się popełnianych głupstw. Czułby się upokorzony, zmięty z kretesem, iż pochopnie podjąwszy tak ważki krok, rychło poniósł klęskę. Jest bardzo ciepło. Ostre słońce lśni wysoko. Mamy trzy godziny na poszukiwanie w jasnym świetle, ułatwione tym, że * Tak czyni zawsze, gdyż nie ma nawet najmniejszych ciągotek do męczenia lub zabijania zwierząt. Nie wierzę dawnym źródłom, że trzeba było karcić dzieci i odciągać od tych skłonności, rzekomo tkwiących w ludzkiej naturze. Fauna od początku budziła frenetyczny zachwyt Seda (wyhodo- wanie jej uważa za najwspanialsze nasze osiągnięcie) i wyzwala w nim godne zaufania hamulce przed niszczeniem wszelkiego życia. Od kiedy poznał zwierzęta, także roślin nie uszkadza bez potrzeby. Sed prawdopodobnie wykorzystuje dzień, aby wydatnie odbić się od Domu (tutejsi koczownicy nigdy nie wędrują nocami). Na odsłoniętym lasostepie łatwo go z dala wypatrzeć. Można przywrócić wybieg, otaczając sąsiedztwo bazy polem siłowym. Ale czy warto? Aby to było skuteczne, trzeba zamknąć rozległy obszar. Chłopiec mógł ujść kilkanaście kilometrów, a ponieważ przywykł orientować się w terenie, potrafi utrzymać prosty kierunek marszu. Szkoda, że byliśmy mało przewidujący: wystarczyło dys- kretnie wmonotwać w strój Seda (na przykład do sandała) nadajniczek radiowy, by teraz łatwo ustalić miejsce jego pobytu. Inna sprawa, że chłopiec, oddalając się, mógł zrzucić ubranie. Jest ono uwzględnione w programie poszukiwań. Akcja byłaby łatwiejsza w nocy, przy użyciu lornetki infraczerwonej. Ludzkie ciało świeci wtedy w jej okularze nader wyraziście, gdyż jest kilkanaście stopni cieplejsze od otoczenia. Jednak nie zaczekamy do zmroku. Im dalej od Domu wyśledzimy Seda, tym trudniej będzie nakłonić go do powrotu. Tak się przynajmniej wydaje. A zresztą, reakcje uciekiniera mogą być nietypowe — podobnie, jak nagła decyzja chłopca zaskoczyła nas kompletnie. O wiele prościej działać za dnia. Kiedy już odkryjemy Seda — ktoś z nas, kto podejmie się roli mediatora, musi przekonująco upozorować, że spotkanie wynikło całkiem przypadkowo: spacerując, natknął się na chłopca. Najnatura- lniej wyjdzie to na otwartej, widnej przestrzeni. Uwiarygod- nienie dojrzenia go w ciemnościach, śpiącego gdzieś pod krzakiem, byłoby problematyczne. Nie sposób przewidzić, jak długo potrwa poszukiwanie. Może odnajdziemy Seda dopiero nocą. Budzenie go nie miałoby sensu. W takim razie wyreżyserujemy spotkanie nazajutrz, kiedy chłopak wyruszy w dalszą drogę. Bierzemy się do roboty, bo czas nagli. Akcja poszukiwaw- cza jest niewykrywalna dla Seda. Opiera się bowiem na grawilotach otoczonych polem niewidzialności, z których każdy z powietrza fotografuje w podczerwieni swój wycinek terenu. Zadanie jest trudne. Mocno nagrzana ziemia, zwłasz- cza na skłonach zwróconych ku słońcu, tworzy jasne tło. W gąszczu natomiast, gdzie też gromadzi się ciepło, drzewa dodatkowo rozmywają słaby obraz żywego ciała, aż do całkowitego zatarcia go. Już po kilku minutach mnożą się meldunki. Liczba ich wzrasta lawinowo, co bardzo utrudnia rozpoznanie: który z delikatnie promieniujących punktów może być właśnie Sedem. Mamy wprawdzie dwustopniową ocenę szczegółów na zdjęciach: najpierw z komputerowej obróbki w grawilocie, potem z analizy cybernetycznej w bazie. Określają one jednak tylko prawdopodobieństwo odszukania zguby — przeważnie zbyt nikłe, aby odkrycie sprawdzać na miejscu. Poszlaki te odnoszą się wyłącznie do zadrzewień, bo przed- mioty ujawnione w odkrytym stepie łatwo rozpoznać na zwykłych zdjęciach. Są to przeważnie bądź zwierzęta, bądź kamienie rozgrzane słońcem silniej niż okoliczne zioła. Czasa- mi chodzi o ciemny, odsłonięty pień drzewa. Najmniej naszej uwagi przykuwa bliskie sąsiedztwo Do- mu. Tu szukamy na wolnej przestrzeni raczej stroju Seda, jeśli go zrzucił przed wyruszeniem w tę desperacką wędrówkę. Albo poszedł ubrany... Albo w ogóle nie poszedł... Lecz w takim razie — co się z nim stało? Z drżeniem serca wyczekując pomyślnych wieści, gubimy się w domysłach. Mówimy mało. To tu, to tam wraca na czyjeś usta retoryczne pytanie, czy Sed naprawdę uciekł. Bo nikt nie domyśla się motywacji takiego kroku. I przecież nie mamy żadnych dowodów. Ale każda inna sugestia jest mniej prawdopodobna. Wypadek? W okolicy nie kręcą się leśni ludzie. Zresztą, dlaczego chcieliby wyrządzić krzywdę chłopcu? (Ci, których poznaliśmy, nie przejawiali agresywności). Nie wypuściliśmy groźnych zwierząt. Wokół Domu brak skalnych ścian, stro- mych parowów, głębokich stawów. Oczywiście, można spaść z drzewa lub złamać nogę na ścieżce. Lecz trudno sobie wyobrazić, by Sed doznał aż tak ciężkiego urazu, że nie mógł wzywać pomocy. Przeciwko takiemu nieszczęściu mocno przemawia również to, że nasz chłopak jest wyjątkowo ostrożny. Krótkie, urywane odżywki kolegów obijały się tylko o uszy. Chciałbym wymyślec coś nowego: jakąś hipotezę, która jeszcze inaczej ustawi poszukiwania. Nic takiego nie wpada mi do głowy. Trzeba więc skupić się na tym, co robimy. Przeglądam zdjęcia lotnicze. Nie jestem specem w interpretowaniu ich, lecz mam przejrzysty komentarz. Mogę go uzpełniać o subiektywne odczuwanie ważności różnych zasygnalizowanych obiektów. Zależy to od do- mniemanego sposobu podjęcia tej eskapady przez chłopca. Rozumuję, że logika Seda nie różni się niczym istotnym od mojej. Jak uciekałbym na jego miejscu? Oczywiście, wyko- rzystując jasność dzienną na forsowny marsz, aby przed nocą wydatnie oddalić się od Domu. Sed ma dobrą kondycję fizyczną. Kilkugodzinny spacer bez dłuższych postojów to dla niego fraszka. Rozważam topografię okolicy. Ponieważ Sed zna tylko bliskie sąsiedztwo bazy, każdy kierunek jest mu równie dobry. Za to ja wiem, co rozciąga się dalej. Na północ, w stronę Darencji, na której skraju odkryliśmy naszego chłopaka, dość zwarta puszcza zaczyna się zbyt daleko, aby Sed już ją osiągnął. Bliżej krajobraz przypomina aż po horyzont widny park, na którym laski i rozmaite zakrzewienia nie stykają się z sobą; raz po raz trzeba wychynąć na płaszczyznę gołą jak stół, idąc nią dłuższy czas. Co innego na południe, ku bagnom źródłowym Kanji: płachty lasów nabierają rozmachu, mniej więcej na dwudziestym kilometrze przechodząc w podmokłą puszczę. Jednak do tego miejsca nie brak odkrytych prze- strzeni. Natomiast równoleżnikowo w obie strony od nas, sawanna przechodzi tu i ówdzie w goły step, po którym Sed musiałby iść w słońcu, widny jak na dłoni. Pytam naszego lekarza czy chłopak po prostu nie zasłabł. Robert zastanawia się. — Każdy może zasłabnąć. Teoretycznie. Potem dorzuca: — Wiem, co masz na myśli... | Urywa, rozglądając się dyskretnie. Leciutko kiwam głową na znak zrozumienia. Niechcąco dotknął dziwnego tabu, jakie od dłuższego czasu wkradło się między nas wszystkich. Rozmaite niedowłady, które nie ominęły nikogo, nie bywają tematem rozmów; jedynym ich powiernikiem jest lekarz. Nie mogę go wydać. Robert konkluduje: — Nie widzę takiej choroby, która piorunująco zwaliła- by Seda z nóg. Może w cztery oczy powiedziałby więcej. Nie nalegam. Zresztą, chyba tak jest rzeczywiście. Sądzę po sobie: mimo wszelkich niepokojących objawów, czyż mógłbym zemdleć na kilka godzin? Bywam osowiały, nawet przytrafia mi się zdrzemnąć ni stąd ni z owad — lecz to trwa sekundy. Potem najwyżej czuję się jeszcze gnuśniejszy. Ciąży mi ten duszny nastrój, w którym nic się nie dzieje. Najchętniej podjąłbym poszukiwania na własną rękę. To nic, że fotografujące grawiloty działają o niebo sprawniej. Ponosi mnie, żeby wyjść. Gdy zamknę powieki mam złudzenie, że widzę drobną nagą sylwetkę dziecka pomykającego lasem, buszem — dokąd oczy poniosą. Co mu strzeliło do głowy?... Przeglądam zdjęcia. Niektórym baczniej się przypatruję. Pomocniczo pytam komputer o pewne szczegóły. Wciąż to samo: albo przedmiot rozpoznany (to zwykle na wolnej przestrzeni), albo może być tym czy owym, lecz raczej nie — człowiekiem. „Raczej"... Wtedy zawsze zostaje margines niepewności. Jest mały z punktu widzenia komputera, a wręcz znikomy jeśli przyjąć, że Sed pragnie za wszelką cenę odbić się od bazy. Wędrówka chłopca nie trwa więcej niż trzy i pół godziny. To za krótko, aby porządnie się zmęczył i przysiadł na dłuższy odpoczynek. Właściwie nie mam dokąd lecieć. Poszczególne „nieziden- tyfikowane obiekty" są rozproszone równomiernie po rozleg- łym obszarze. I jest ich dużo. Do zmierzchu sprawdziłbym co dziesiąty. Które wybrać? Koniecznie chcę odprężyć się pod gołym niebem. Szukam blisko położonego sygnału. Chyba tam, o dwadzieścia minut marszu. Już zamierzam wstać, ale mój wzrok właśnie spoczął na rozmytej plamce tuż za naszym obejściem. Naciskam klawisz komentatora. „Nie rusza się. Prawdopodobnie ka- mień." Kamień, nie kamień... Cóż ryzykuję? Wychocząc proszę, by powiadomiono mnie jeśli będzie poważniejsza sugestia odkrycia Seda. Inwestycje wokół Domu wzmogły się ostatnio. To tylko drobna część tego, co wznosimy gdzieniegdzie w promieniu czterystu kilometrów od bazy, w strefie zagospodarowywanej w pierwszej kolejności. Siłownię geotermiczną, kopalnictwo, rozmaite przetwórnie umiejscowiliśmy dość daleko. Nie chce- my tutaj psuć sobie widoków ani przekreślać bezpośredniości przyrody, która nas otacza. Dom, parę towarzyszących pawilonów i stacja łączności z Macierzą nadal są jedynym sztucznym elementem krajobrazu. Ale to i owo trzeba mieć poręcznie. Więc wprowadziliśmy zabudowę podziemną, ciągnącą się na zachód, w stronę Kanji. Obejmuje magazyny sprzętu naukowego, zbiory, bibliotekę, laboratoria, pomiesz- czenia komputerów i remizę robotów. Gdybym nie wiedział o tych urządzeniach, teraz bym się ich nie domyślił. Właśnie idę nad nimi, przez szkółkę ziemskich drzew i krzewów. Stoją w rzędach sadzonki jabłoni, brzoskwiń, fig i pomarańcz, młode jaskrawozielone bananow- ce o szerokich liściach, krzewinki herbaty i winorośli. Dalej rozmaite palmy, paprocie, dęby, magnolie, miłorzęby oraz inne drzewa — i użyteczne, i ozdobne. Żadnych zwierząt. Brak nawet motyli; nie zlatują się, bo nic tu nie kwitnie. Szkółka zaraz się skończy. Patrzę przed siebie na chaszcze obrastające leciutko pochylony, zachodni skłon pagórka. Słońce przypieka w plecy. Rzeczywiście, na tym stoku każdy kamień, nawet w cieniu, musi b\ć rozgrzany mocniej od roślinności. Aż dziw, że tylko jeden wyszedł na zdjęciu. Lecz skoro już przybyłem — podejdę, sprawdzę na własne oczy co to takiego. Przez to lepiej sobie uzmysłowię trudności po- szukiwań. Może jakiś pomysł wpadnie mi do głowy. Idąc krętym przejściem między grupkami krzewów, pat- rzę na zdjęcie. To gdzieś tu. Jeśli kamień porastają zioła i pnącza, nie zauważę go. Rozglądam się. Krzaki rosną w esy-floredy pośród słonecznych polan. Nagle dostrzegam niewyraźną plamę w zaroślach. Podchodzę wolno. Plama nabiera kształtów. Staję o krok, jak wryty. Siłą woli po- wstrzymuję się od krzyknięcia: pod okapem wysokich, gęs- tych krzewów leży Sed. Ubrany, nieruchomy. Tak, to on. Nie mogę się mylić. Czy żyje? Śpi? Stoję jak skamieniały. Chłopiec ma twarz odwróconą ode mnie, prawie wgniecioną w krzaki. Kolana podkurczone pod brodę. Najlepiej widzę jego różową piętę i wciśniętym paskiem sandała. Ciało zwinięte w kłębek, w pozycji płodu w łonie matki. Na tle cienistej zieleni z cętkami słonecznych prześwitów, wkomponowany w tło ziół i zarośli — najbardziej harmonijnie jak to można wymarzyć — Sed tworzy sobą element subtelnej zarazem i surowej roślinnej rzeźby: nieskazitelnej bryły wspartej o cokół Ziemi pod sklepieniem nieba. Szalonym tańcem wirują mi w głowie obrazy, obrazki, skojarzenia. Jeszcze nie podejmuję żadnych działań, nawet nie myślę o tym. Stoję, jakbym wrósł w ziemię. Raptownie mi się zdaje, że odnalazłszy Seda odkryłem sprawy wielokroć ważniejsze; że mnie olśniły sensy, jakich nigdy nie pojmowa- łem, i zrozumiałem inny świat, dotąd spowity nieprzenik- nioną kurtyną. Kłębią się we mnie wizje bez obrazów, eposy bez słów, prawdy bez nazwań w ludzkim języku. Chcę je utrwalić, i nie umiem. Może później. A jeśli zapomnę, o co chodziło?... Tuż tuż, o krok leży Sed, nieporuszony, wizyjny w tej embrionalnej pozycji z łona matki — na łonie Matki-ziemi. Kto komu komunikuje: on jej, czy ona jemu? — Oto jest pytanie. „Planeto Zadziwieni Jak ty żeś przyjęła gości z daleka (trzydziestu, a może więcej? — mężczyzn i kobiet), gwiezd- nych wędrowców? Podobni mitom greckim o ludziach bez rodziców, ludziach wyrosłych wprost z ziemi — swych rodzin, współbraci, Ojczyzny nie znali inaczej niż kroniką kom- puterową. To ty, Planeto, miałaś im być i ojcem, i matką. Miałaś im być Przyszłością — tym bogatszą, że historia rozpoczynała się od nich. Zamiast ziścić ufne nadzieje tych, którzy nie mieli dokąd się wycofać — cóżeś z nich uczyniła, Planeto Zadziwień? Jak leniwiec pudruje swą sierść zielenią glonów zadomo- wionych w tym wyśmienitym schronieniu — tak ty, przewrot- ny drapieżco o ciele z litej skały i trzewiach rozpalonej magmy, swój zielony łuszczący się naskórek upodobniłeś do roślin. Zwabiłeś ludzi, by karmić ich ciała tą zdradziecką przynętą — a to był transfer, przez który trawiłeś ich dusze. Czy tylko wyzyskałeś przypadek, czy też uporczywie na nich czekałeś nie kończące się eony wieków? Milczysz, Rozumie. I będziesz milczał. Może usłyszysz i pojmiesz moją mowę, którą ukradłeś ludziom. Nie wiem. Lecz nie posilisz się moim rozumem. A tego — ty nie wiesz. Bo już pochopnie przeliczyłeś na swój zysk trzynaście niezawis- łych osobowości. Dość inwokacji! Oto widzę tamtych: ludzi takich jak ja. Najpierw są dziećmi, bawią się i uczą jak dzieci. Mężnieją, dorośleją... i stają się coraz bardziej nieporadni. Po nastrojach bezwolności, kolejnym symptomem jest osłabienie pamięci. Przysparza wielu kłopotów już we wstępnej fazie (pionierzy niezbyt sobie uświadamiają ten dramat). Po rozpływaniu się wspomnień i przeżyć, jakby w oparach usypiającej narkozy, sukcesywnie gubią zdobytą wiedzę teoretyczną. Zapominają o najprostszych czynnoś- ciach, albo nie wiedzą czemu one dotąd służyły. Jeden bezmyślnie chodzi tam i nazad z nienaruszonym papierosem w ustach — bo nie kojarzy go z zapalniczką. Później chce się dowiedzieć metodą prób i błędów, do czego jest papieros: do żucia? wąchania? wydmuchiwania? robienia okładów? Dru- dzy nieudolnie próbują rozwiązywać podobne szarady — pó- ki jeszcze pamiętają, że można w ogóle cokolwiek eks- perymentować. Amnezja posuwa się nieubłaganie. Ludzie zapominają wszystkiego, szczebel po szczeblu: własnych imion i zawodo- wych umiejętności, stosunków przyjaźni i koleżeństwa, więzi społecznych, norm bycia. Już stracili mowę. Obchodzą ich tylko sprawy służące utrzymaniu się przy życiu i przedłużeniu gatunku. Cóżeś z nich uczyniła, Planeto Zadziwień?!" Nigdy nie bawiłem się w literaturę. Co mnie podkusiło do tego... Pisać taki aluzyjny szkic? Czy silne wzruszenie Sedem, leżącym w zaroślach, a wraz z tym widokiem la- wina pomysłów i skojarzeń (których namacalnym dowo- dem był później ból głowy)? Czy jeszcze coś ponadto? Nie pomnę swego stanu emocjonalnego podczas otwie- rania naszej Kroniki. Wiem tylko, że podyktowałem tekst szybko, bez zastanowienia. Skończywszy, opatrzyłem go tytułem: „Hic obiit Homo sapiens, natus est Homo sil- vestris".* Teraz nie bardzo wiem, co z tym fantem począć. Fanta- zja? Hipoteza? Upust zdenerwowania? Może to wszystko po trosze, i jeszcze więcej... Z godziny na godzinę, tamta improwizacja nie daje mi spokoju. Znam ją na pamięć. Każde zdanie rozdymam w myślach i przydaję mu nowych, wciąż rozleglejszych znaczeń. Tekst, rzucony na gorąco, nadal rozpala mą wyobraźnię, rozsadza mózg, podnieca do odkrywania praw- dy. Brzmi to patetycznie — a jest powszednią, zwykłą koniecznością. Jest samoobroną — ale przed czym? Właśnie to chcę wiedzieć. Dlatego muszę poznać, co działo się na Zielonej przez minione trzysta lat. Muszę!! Czy mogę polegać na sobie? I jak długo starczy mi sił? Sprężam moc umysłu — w obawie, że on osłabnie i wszystko pójdzie na marne. Lepiej niż kiedykolwiek współrozumiem jaskiniowca pra- gnącego wyjaśnić — choćby irracjonalnie! — tęczę, piorun, wybuch wulkanu. Czynię to inaczej: ani za wszelką cenę, ani wbrew rozsądkowi. Ale z nie mniejszym uporem. Wypadek Seda otworzył mi oczy na niebezpieczny rozwój sytuacji nas wszystkich. Skoro nawet Robert nie ma wyrobio- nego zdania, czy chłopak zasnął, zemdlał, czy też zasłabł w jakiś inny sposób — jest bardzo źle. Kiedy odnalazłem Seda, spał niewątpliwie, gdyż dał się łatwo obudzić. Lecz to było po paru godzinach, o których nie umiał niczego opowiedzieć. Nie pamiętał, jak się znalazł pod krzakami. Był otumaniony, osowiały, bez apetytu. Cóż sensownego mogę tu myśleć — ja, jeszcze mniej kompetentny w tej sprawie od Seda, i mniej od lekarza? A jednak... „Myślę, więc jestem" — powraca do mnie natarczywie nawet wówczas, gdy szczerze pragnę odpocząć od tych zawiłości. Ale odpocząć nie mogę. Z jednej strony chcę, a z drugiej — opieram się. Bo mocno czuję, że jakieś niewyrażalne coś — nierozpoznane co do miejsca, struktury i wszystkiego cokolwiek określa przedmioty i pojęcia — właś- nie zagłusza we mnie to myślenie; zagłusza brutalnie, aż do Tutaj sczezł Człowiek mądry, narodził się Człowiek leśny (łac). bólu. Zaczynam się bać, pierwszy raz na Zielonej. Boję się, że kiedy przestanę myśleć o tym — w ogóle przestanę być. „...cóżeś z nich uczyniła, Planeto Zadziwień?" — płynie mój głos zamknięty w krysztale. Stopuję, bo z żywiołowych rozmyślań, którym tamten tekst służy jakby za tło muzyczne, wyrywa mnie wejście Roberta. Siedzimy przy kawie. Rozmowa nie klei się. Winę za to przypisuję sobie: że myślami nadal tkwię w obłoku tamtych dziwnych spraw; że jeszcze się bronię desperacko przed niewiadomymi naciskami na moją duchową niepodległość. Robert nie wyłuszcza, po co przybył. Ale przecież mógł przyjść ot tak. Ostatnio często rozprawiamy na żywotne tematy. Właściwie — z przerwami, choćby kilkudniowymi — toczymy jeden i ten sam dialog, któremu daleko do zakończenia. Toteż odczuwam, że dyskurs o sprawach donio- słych dla całej ekipy wisi w powietrzu również teraz, i tylko czeka na zapłon. Rzucam bez wstępów: — Czy poznałeś już przyczyny naszej amnezji? I co najważniejsze, czy ona jest uleczalna? — To nie żadna amnezja — stwierdza lekarz wolno, z naciskiem. — Tylko co? Robert bezradnie rozkłada ręce. Po chwili wyjaśnia: — Amnezja, czyli niepamięć, zwykła przybierać roz- maite postacie, których nie będę wyliczał. Mają tę wspólną cechę, że jeśli się zna historię choroby, można wskazać konkretną genezę tych zaburzeń. Jest nią jakiś uraz: fizyczny, psychiczny, albo obydwa naraz. Amnezja nie może więc być zjawiskiem zbiorowym. Nawet w razie nieszczęśliwego wypa- dku, któremu uległo jednocześnie kilkanaście osób; i dalej, wielce nieprawdopodobnego zdarzenia, iż wszystkie zostały dotknięte amnezja — u poszczególnych pacjentów przybierze ona formę odmiennych jednostek chorobowych. U jednych będą to luki pamięciowe, dotyczące okresu poprzedzającego wypadek, u innych — następującego po nim. Zresztą każdy przypadek jeszcze odbije szeregiem odrębnych a zasadni- czych różnic. — Tymczasem u nas nie było żadnego dramatycznego wydarzenia — wtrącam. — Tak. Po drugie, wszyscy bez wyjątku: dorośli i jedno dziecko, mężczyźni i kobiety, ludzie o rozmaitej wrażliwości, temperamencie i przecież nie ujednoliconych cechach chara- kterologicznych — odczuwamy to dosłownie tak samo. Sprawdziłem, że wszyscy. Mówię ci to w zaufaniu. Skinąłem głową. — Czy nie wydaje ci się szczególnie zastanawiające — pytam nieśmiało, bojąc się palnąć głupstwo w kwestiach medycznych — że wespół z nami nawiedziło to Seda? — Myślisz o... — zaczyna Robert powoli, i urywa. — O wszystkim. Że inna populacja, kultura, odmienne dzieciństwo... — Oczywiście. Całkiem odrębne warunki wyjściowe. Ponadto, dzieci odbierają wzruszenia inaczej niż dorośli. A tu — gdyby obstawać przy amnezji — chodziłoby o szok emocjonalny. Wprawdzie takowego nie umiem się domyśleć, ale tym pewniej wiem, że nie ulegliśmy wszyscy jakiemuś zaburzeniu świadomości pod wpływem urazu mechaniczego: uderzenia w głowę. — Czy wykluczasz, że to choroba infekcyjna? — za- pytuję. Robert nie odpowiada od razu. — Hm... Poruszasz kwestię, o której wiele myślałem. Uparcie unikam słów „zawsze" oraz „nigdy" — jeśli nie dotyczą zdarzeń prostych z przeszłości. Zauważ tylko: na Ziemi u progu trzeciego tysiąclecia w zasadzie znano wszyst- kie choroby zakaźne, i leczono je skutecznie. Mimo to, jeszcze teraz odkrywa się nowe jednostki chorobowe, najczęściej na bardzo ograniczonym obszarze. Bywają wyjątkowo swoiste, a genezę ich nieraz trudno wyjaśnić. Mutacje dotychczaso- wych drobnoustrojów, występujące często, nie wyczerpują sprawy do końca. — Zdaje mi się — wtrącam — iż niektórzy podejrzewają inwazję tych zarazków z zewnątrz, jako pewnego rodzaju „deszcz kosmiczny". Z miny Roberta poznaję, że wprawiłem go w zakłopota- nie. Marszczy brwi, nerwowymi ruchami palców pociera czoło, by wyrzucić z siebie: — Zapomniałem! Robert naciska parę klawiszy, po chwili kasuje rozkaz, podejmuje dalsze próby, aż wybiera właściwy tekst: „W roku 1977 dwaj wybitni brytyjscy astronomowie, Fred Hoyłe i Chandra Wickramasinghe opublikowali hipo- tezę, według której zarodniki życia powstawały i również współcześnie powstają w przestrzeni międzyplanetarnej, a głównymi ośrodkami ich kondensacji są jądra komet. Rozpraszane po Układzie Słonecznym, te kosmiczne spory dotarły również na Ziemię, gdzie zapoczątkowały ewolucję biosfery. Dzieje się to nadal i powoduje czasami epidemie, a zwłaszcza pandemie chorób wirusowych i bakteryjnych, których szybkość rozprzestrzeniania się w inny sposób jest — zdaniem tych uczonych — niemożliwa do wyjaśnienia. Sądzili oni, że katastrofalne zarazy, jakie nawiedzały Europę w średniowieczu, były skutkiem krzyżowania się orbity Ziemi z torami poszczególnych komet. W tym upatrywali —jakże niespodziewanie! — racjonalny powód przyjmowania ongiś pojawu komety z lękiem i przerażeniem, jako zwiastuna nieszczęść. Dzisiejsza nauka zaprzecza, jakoby taka „zimna bio- geneza" w przestworzach międzyplanetarnych była praw- dopodobniejsza i bardziej wydajna niż gromadzenie się substancji organogenicznych w praoceanie. Jednak nie spo- sób całkowicie wykluczyć docierania z zewnątrz na Ziemię zarodników obcych mikroorganizmów." Robert milczy z zażenowaniem. — Nie przejmuj się — rzucam ni w pięć, ni w dziewięć. — Tak... Łatwo powiedzieć. Ale ty też się przejmujesz. I my wszyscy... inwalidzi pamięciowi — dopowiada z wysił- kiem. Rozmowa rwie się. A wiem, iż jest tyle do przekonsul- towania... Nie wolno się peszyć sytuacją. Nagle mam uczucie, że i to zapomnę. Więc pytam obcesowo: — Co dalej? Mnie teraz obojętne, skąd się biorą epi- demie na Ziemi. Ważne co tu, na Zielonej. Chcę znać prawdę! — Ja też. Znów zalega cisza. — Czy to może być choroba zaraźliwa? — Posunąłeś się jeszcze o krok dalej — wyjaśnia Robert. — Jak mówiłem już, zakaźny charakter tych niedomogów wydaje mi się nieprawdopodobny. A cóż dopiero — zaraź- liwy. — To nie to samo? — Nie. Na przykład tężec jest chorobą zakaźną, lecz nie sposób nim się zarazić od drugiego człowieka. — Zresztą nie w tym rzecz — kontynuuje Robert. — Nawet gdyby tak było, jak sugerujesz — co za różnica, czy wszyscy zaraziliśmy się naraz tym choróbskiem, czy tylko ktoś jeden, a potem zaraził kolegów? Musimy sięgnąć do samych korzeni zła. — Jestem przeświadczony, że nie tędy droga — podej- muje. — O ile mowa o amnezji jest tylko spłyceniem problemu, które nie raziłoby mnie gdybym nie był lekarzem, o tyle umieszczanie tych ułomności psychicznych w klasie typowych chorób jakie ongiś trapiły ludzkość bądź schorzeń, towarzyszących rozregulowywaniu się organizmu na starość — to chyba czyste nieporozumienie. — Czy w ogóle nazywasz to chorobą? — Oczywiście: jak każdą dynamiczną reakcję, ustroju na działanie bodźca, który obniża jego sprawność. Jest to tak zwana choroba samoistna, czyli samorodna. — To znaczy? — Tak nazywamy niedomogi, w których czynniki choro- botwórcze są dla dzisiejszej wiedzy niejasne i nieokreślone. Robert zasępia się. Mocno czuję, że nie powinienem mu przerwać rozmyślań. Patrzę za okno, gdzie Sed bezstrosko bawi się w słońcu łapaniem w dłonie kolorowych motyli, które ogląda i delikatnie wypuszcza. — Tu chodzi o coś więcej niż sklasyfikowanie typu choroby — oznajmia mój rozmówca. — Obawiam się nawet, czy kompetentny w tej sprawie jestem właśnie ja. Ciarki przechodzą mi po skórze. — A w takim razie — kto? Robert nerwowo porusza palcami. — Może filozof... Może egzosocjołog... Rozmowa weszła na tory, których niejasno oczekiwałem. Ale oczekiwałem tak, jak ktoś zagrożony nieszczęściem, a broniący się z całych sił przed uzmysłowieniem sobie realności tego zagrożenia. Umysł mój pracuje gorączkowo, i tylko gdzieś na dalszym planie, jakby z głębin dolatują mnie słowa Roberta: — Przeczuwam, że żadne metody terapii nie dadzą się tu zastosować, lecz nie dlatego, iż tych metod dotąd nie wynaleźliśmy — tylko z przyczyn obiektywnej, fizykalnej niemożności. Byłoby to nieco podobnie jak z kosmologicznym horyzontem zdarzeń, który — mówiąc w uproszczeniu — pojawia się dlatego, że światło wysłane z pewnego obszaru czasoprzestrzeni nie może doścignąć obserwatora. Albo, jeszcze wyraziściej, ze szczególnym przypadkiem horyzontu zdarzeń, jakim jest powierzchnia czarnej dziury: skutku grawitacyjnej zapaści masywnej gwiazdy — którego wnętrza nigdy nie zbadamy, bez względu na postępy technik astro- nomicznych, bo ani impulsy świetlne, ani radiowe, ani żaden inny nośnik informacji nie jest zdolny wydostać się stamtąd na zewnątrz, w obręb Wszechświata obserwowalnego dla nas. Dalej błądzę myślami wokół tamtego wynurzenia Ro- berta. — Filozof, egzosocjolog...? A nie — lekarz? Zlituj się! Zamiast odpowiedzieć, mój gość pyta, jakiego tekstu słuchałem kiedy przyszedł. Wyjaśniam, że to zapis w Kronice, który zrobiłem pod świeżym wrażeniem dramatycznych poszukiwań Seda. Po twarzy Roberta przebiega zagadkowy uśmiech, wsparty zachętą: — Posłuchaj! Nieoczekiwanie wraca sytuacja sprzed kwadransa — z tą odmianą, że zamiast komputera słyszę żywy głos Roberta. Zdanie po zdaniu, płynie tamten aluzyjny szkic, bez skrótów i przeinaczeń. Spośród mieszanych uczuć, jakich doznaję, na czoło wysuwa się niezrozumienie, po co on wykuł to na pamięć. Zapytany wprost, odpowiada: — Osłuchałem się z tym twoim wywodem, analizując go od dnia, kiedy widnieje w Kronice. Na szczęście, bieżące opanowywanie tekstów przychodzi mi równie łatwo, jak dawniej. Pomyślałem, że mnie również; a zapominam raz po raz takie rzeczy, które poznałem o wiele wcześniej. Ale nie chcę tą uwagą rozpraszać myśli Roberta. Obrót spraw zaczyna mi pochlebiać, choć jeszcze nie chwytam dokładnie — dlaczego. A w każdym razie dostrzegam zwrotny punkt rozmowy. — Rozbawiło mnie — wyznaje Robert — twoje poważne objaśnienie, że to zapis w Kronice. Ja postawiłem retoryczne pytanie, chcąc rozpoznać temat. Przerwałeś mi. Robert znów uśmiecha się tajemniczo, zupełnie jak poprzednio, i zapytuje: — Jak doszedłeś do takich założeń, wniosków, obrazów? — Ja tylko tak... — Dobre sobie: „tylko tak"! A wyszła rzecz, która mi zabiła ćwieka w głowę. Chyba i tobie, bo inaczej — nie powracałbyś do niej. Dość tych kluczeń. Rzucam prosto z mostu: — To wizja, która mnie nawiedziła pod wpływem silnego wzruszenia. Czy rokujesz jej szansę prawdziwości? Robert ożywia się: — Nie mogłem przejść nad tym do porządku dziennego. Rozważam nasz los na wszelkie sposoby, dociekam ile potrafię. Walnie wspomogła mnie pierwsza zbieżność tych poszukiwań, właśnie u ciebie. Doznaję olśnienia. Poszarpane domniemania i chaotycz- ne wizje, dotąd tylko snujące się we mnie jak mgły wokół tamtego niecierpliwie utrwalonego zapisu — teraz nakładają się nań, cementując spójną konstrukcję. Wyznanie Roberta otworzyło mi oczy. Nagle widzę cały obraz przejrzyście, ostro, bez żadnych przerw i półcieni. I muszę go wyrzucić z siebie — natychmiast! Bo jeśli nie — to moje, niepodzielnie moje odkrycie przedstawi Robert. Jestem tak zaaferowany tą obawą, że zaczęte zdanie przerywam gościowi niegrzecznie w pół słowa, i głośno wyłuszczam, ba! — może raczej deklamuję hipotezę, która jeszcze pięć minut temu nie przyszłaby mi do głowy. — Zielona jest planetą tylko w ujęciu mechaniki niebios: jako masywne ciało krążące wokół gwiazdy-słońca. Nato- miast pod względem struktury, a także złożoności jej proce- sów fizykochemicznych, nie mieści się w żadnych stosowa- nych podziałach chłodnych ciał niebieskich. Jest bardziej swoista od wszystkiego, cokolwiek poznaliśmy w astronomii. Odczekuję krótką chwilę — ale bacząc, by Robert nie wpadł mi w słowo. On jednak nie pali się do tego. Więc oznajmiam spokojnie, z naciskiem: — Zielona ma budowę i fizjologię jeszcze bardziej skom- plikowaną niż ludzki mózg. Mina Roberta nie wskazuje aby się zdumiał tym, bądź co bądź, szokującym stwierdzeniem. Widocznie czeka dalszego ciągu. To nie zbija mnie z tropu. Płomień myśli, który rozsadza mi głowę, nie wymaga podsycania. — Zielona nie mieści się w żadnej z dotąd stosowanych klasyfikacji planet i globów pokrewnych (księżyców, planeto- id, wystygłych gwiazd o małej masie). Co ciekawsze, nie dotyczy jej nawet podział najbardziej ogólny: na globy biogeniczne i abiogeniczne. A przecież od pięciu wieków wydawał się on tak naturalny. — Globy biogeniczne — znaczy: rodzące życie. Takim jest Ziemia. Choć nie potrafimy we wszystkich szczegółach odtworzyć przebiegu naszej biogenezy, wiemy na pewno, że dokonała się około czterech miliardów lat temu, zapocząt- kowując ewolucję biosfery. Przebiegała na obiekcie jałowym, po dostatecznym ostygnięciu jego skalnej powierzchni. Zna- my także wcześniejsze stadia Praziemi, planety martwej, 0 wysokiej temperaturze i zbyt intensywnej działalności wulkanicznej, aby życie — przynajmniej to oparte na białkach zanurzonych w wodzie — mogło tam zagościć. Mówiąc najkrócej, planeta biogeniczna jest najpierw in- kubatorem życia, potem kolebką jego dzieciństwa, wreszcie — sceną kwitnienia nieprzeliczonych rzesz organizmów. — Zielona nie spełnia żadnego z tych opisów: naj- pierw pożywki dla wystartowania życia, później retorty dla jego rozwoju, ani też dziś — rozległej panoramy transfor- mizmu jednych form w inne. Jej przyroda nie jest pokłosiem równoległych procesów filogenezy, więc pochodu przez mi- lionlecia poszczególnych linii rodowych odrębnych a wzajem spokrewnionych grup zwierząt i roślin, tworzących coraz to nowe gatunki, rodzaje i wyższe jednostki systematyczne. Również nie wynika z czyjejś ontogenezy: rozwoju osob- niczego. A to dlatego, że Zielona jest samą ontogenezą, 1 niczym więcej. Powiedziałem już tyle, że cokolwiek dorzuci Robert, siłą rzeczy odniesie się do mojej hipotezy. A zasygnalizował ją zapis w Kronice. Więc nie mam powodu się spieszyć. Przeciwnie: teraz jakiś komentarz podniósłby mnie na duchu. Zamiast tego, słyszę: — Mów dalej. Dopingu nie będzie. I finiszować muszę sam. Czuję, jak mnie opuszcza tupet i entuzjazm. A może słabnie lotność myślenia? Aby nie zwlekać, cytuję samego siebie: — ,Jak leniwiec pudruje swą sierść zielenią glonów zadomowionych w tym wyśmienitym schronieniu — tak ty, przewrotny drapieżco o ciele z litej skały i trzewiach roz- palonej magmy, swój zielony łuszczący się naskórek upodob- niłeś do roślin. Zwabiłeś ludzi, by karmić ich ciała tą zdradziecką przynętą — a to był transfer, przez który trawiłeś ich dusze". Robert skinął głową. I podchwytuje ciąg dalszy: — „Milczysz, Rozumie. I będziesz milczał. Może usły- szysz i pojmiesz moją mowę, którą ukradłeś ludziom. Nie wiem. Lecz nie posilisz się moim rozumem. A tego — ty nie wiesz. Bo już pochopnie przeliczyłeś na swój zysk dalszych trzynaście niezawisłych osobowości". Niestety, o ile tak jest — powtarzam, że ratunek nie w kompetencji lekarza. Najpewniej: w naszej odważnej, trudnej, spiesznej decyzji ucieczki. Grunt usuwa mi się spod nóg. — Więc aż do tego doszło... — mówię bardzo powoli. — Powinniśmy się ocknąć, póki nie jest za późno — po- twierdza Robert z determinacją. Czyli przyjął moją hipotezę. Robi mi się zimno i gorąco. Czy nie przeholowałem? A jeśli widmowy obraz, który z nagła mnie olśnił —jest pustą grą wyobraźni, na której Robert chce budować nasz los? Przeraża mnie to wszystko. Utinam falsus vates sim!* Robert pyta: — Czy masz dowody na poparcie swojej hipotezy? Jestem w kłopocie. Wszak nie analizowałem tej sprawy. Ale próbuję jej bronić. Obym był fałszywym prorokiem! (łac). — Nie tylko zmiam zachodzące w nas samych, lecz także pewne cechy Zielonej wskazują, że to świat osobliwy, nader odległy od wyobrażeń jakie wynieśliśmy z Ojczyzny. Weź pierwszy lepszy przykład: brak zwierząt. Przecież nas uczono, że biosfery nie mogą składać się z samych roślin. Powód aż nadto oczywisty... — Jaki? — przerywa Robert. Szybko zorientował się, że widocznie uleciało mu to z pamięci, więc dodaje zrezygnowany: — Przypomnij mi. — Ongiś, gustując w antropocentryzmie, potocznie przyjmowano, że rośliny, uwalniając tlen do atmosfery, tą swoją rolą służebną umożliwiają nam życie (a mimochodem, także pozostałej faunie). Nikt się nie zastanawiał, że „z punktu widzenia roślin" wygląda to odwrotnie: zwierzęta i ludzie są dostarczycielami dwutlenku węgla, który wydy- chają, przez co służą potrzebom flory i warunkują jej istnienie. — Obiektywnie zaś, mamy tu zamknięty obieg kołowy - ciągnę. — Gdyby na Ziemi wyginęły rośliny, cały tlen obecny w atmosferze zostałby już w ciągu trzech wieków zużyty wskutek oddychania zwierząt i ludzi. Natomiast w razie wymarcia fauny — rośliny przepadłyby z kretesem jeszcze szybciej, po stu latach, zatrute nadmiarem tlenu będącego odpadowym produktem ich przemiany materii. Doświadczenia laboratoryjne wykazały, że roślinność rozwija się o wiele bujniej po przeniesieniu do sztucznej atmosfery o połowę uboższej w tlen. Dzisiejsze stężenie tego gazu w ziemskim powietrzu jest bliskie krytycznego progu wydol- ności flory. Także na Zielonej podobne rośliny (białkowe, chlorofilowe) powinny nie móc istnieć w nieobecności zwie- rząt. Ta sprzeczność znika skoro przyjmiemy, że planetarny potwór oddycha tlenem, w tym celu wydalanym z jego organizmu przez swoiste „nerki", które nam się zdają być roślinami. Robert słucha z napiętą uwaga. Kiedy skończyłem, komentuje: — Patetyczny ten obraz przyprawia o zawrót głowy. Wielki jak świat, potwór nieokreślonego pochodzenia, rzą- dzący się własnymi prawami, samoistny i samowystar- czalny... Tu przerywam: — Wszystko wszystkim, ale nie — samowystarczalny. Właśnie to nas gubi. Robert kiwnął głową ze zrozumieniem. — Zagalopowałem się. Wyjaśniam, o co mi chodzi: — Planeta-monstrum, stwór żywy i potencjalnie rozum- ny, jest układem zamkniętym w dziedzicznie surowców, z jakich się składa: nie może znikąd dobrać nowych, ani też własnych wymienić z otoczeniem, stanowiącym próżnię kosmiczną. Ze śródniebnych przestworzy spływa nań tylko strumień najrozmaitszych promieniowań, nieodzownych mu zresztą jako źródła energii. — Czy można tak żyć? — rozwijam swoją myśl. — Otóż można. Tę wiedzę zdobyliśmy empirycznie: Żywa Planeta potrafi istnieć, skoro rzeczywiście istnieje. Jesteś- my w podobnej sytuacji jak dwudziestowieczni biolodzy, którzy nie umieli dowieść teoretycznie, że da się skonstruo- wać maleńki układ, niedostrzegalny gołym okiem, który aby nie ulec zniszczeniu musi w każdej sekundzie prawidło- wo zareagować na tysiąc bitów informacji — podczas gdy mózg człowieka potrzebuje na to całej minuty! A jednak dobrze znali taki superskomplikowany mikroskopijny układ — w postaci żywej komórki. Nabieram oddechu i mówię dalej: — Nazwałem Zieloną stworem potencjalnie rozumnym. To nie żadna przenośnia. W tym obrazie, nasz potwór nie jest „sam z siebie" istotą myślącą. Aby się nią stać, wymaga pomocy z zewnątrz. Występuje tu — dobrze poznana z obserwacji niektórych zwierząt — niezbędność spełnienia pewnych dodatkowych warunków na to, aby organizm mógł podjąć ściśle określone funkcje na poziomie wyższym od samego utrzymania się przy życiu. Ot, choćby przeobraże- nie się aksolotla w formę dojrzałą, prawie nigdy nie za- chodzące w przyrodzie; na to trzeba podawać mu hormonal- ny wyciąg tarczycy, bądź przyzwyczajać go do bytowania poza wodą*. A samica kleszcza, aby osiągnąć dojrzałość płciową, musi raz w życiu opić się krwią ssaka albo ptaka. Tak samo — pijawka. Patrząc Robertowi prosto w oczy, wciągam głęboki oddech i oznajmiam twardym głosem: — A potwór Zielonej, aby mógł myśleć, musi karmić się naszymi umysłami! Ciekawi mnie, jakie wrażenie wywrze to na Robercie. Już przedtem wiedział, do czego zmierzam. Lecz co innego wiedzieć, lub podejrzewać, a co innego — usłyszeć brutalny wyrok. Ale on jest spokojny, jakby się dokładnie tego spodziewał. Nie drgnął ani jeden mięsień w jego twarzy. Irytuje mnie przeciągająca się cisza. Muszę coś powiedzieć. Więc rzucam pytanie, które wydaje mi się retoryczne: — Zgadzasz się z moją hipotezą? — Nie. To zbija mnie z tropu. Robert zauważa mimochodem: — Sądziłeś, że skoro namawiam do ucieczki stąd, to właśnie pod naporem tego wstrząsającego obrazu plane- ty-potwora? Powoli skinąłem głową. I czekam. Kolej na Roberta, niech przedstawi swój punkt widzenia. Lecz on się nie spieszy. Jakby z przekory, wylicza zalety mej hipotezy: — Jeśli Zielona nie jest zwyczajnym globem, lecz samo- istnym żywym ustrojem, nasze niedomagania przestają być niepojęte: planeta-monstrum traktuje przybycie gości z nieba jako wspaniałą okazję do podreperowania własnej nadwerę- żonej kondycji — w tym wypadku umysłowej. Jej szczęście — nasza klęska. Z pozycji Wszechświata, zwykła rzecz, przebiegająca nie w kategoriach moralnych, ale przyrod- niczych — podobnie jak my hodujemy zwierzęta na pieczys- te. Porównanie oddaje nasze położenie o tyle, że różnica złożoności organizmów może tu być podobna. Z tą wszakże * Aksolotl, często hodowany w akwariach, jest larwą płaza ogoniastego — ambystomy meksykańskiej. W warunkach naturalnych stanowi klasy- czny przykład neotenii zupełnej: zakończenia rozwoju osobniczego na stadium larwalnym i osiągnięcia w nim zdolności rozmnażania się. naszą przewagą, że potrafimy odkryć intencje potwora — czego nie umieją w stosunku do nas kury i króliki. — Wiedziałem, do czego prowadzisz — ciągnie Robert. — Przecież niedwuznacznie zapisałeś to w Kronice. A w na- szej rozmowie, potraktowawszy ten obraz serio, odsłoniłeś karty. No cóż... Ktokolwiek spróbuje wyświetlić to, co dzieje się z nami, musi wyjść poza ramy konwencjonalnej nauki. Zrobiłeś to z umiarem, i z punktu widzenia zdrowego rozsądku nie można ci nic zarzucić. Nie przywołałeś na pomoc ani sił nadnaturalnych, ani nawet zjawisk sprzecznych z dzisiejszą fizyką i chemią. Wprawdzie samo powstanie potwora, ta oszałamiająca jednostkowa biogeneza, pozostaje niezrozumiałe — ale czy mniej tajemniczy jest stan osobliwy materii i przyczyna Wielkiego Wybuchu, który kilkanaście miliardów lat temu zapoczątkował naszą fazę Wszechświata? — Poruszyłeś sprawę krążenia tlenu na Zielonej. Tutej- sze rośliny uważasz za swoiste „nerki" potwora, które wyda- lają tlen służący mu do oddychania. Można poszukiwać, gdzie są z kolei te jego oddychające „płuca", jak również inne ważne narządy — z zachowaniem niezbędnego dystansu dla wszelkich analogii z ustrojem kręgowca. Takie badania byłyby trudne, lecz wcale nie beznadziejne. Gdybym ich dokonywał, nie zraziłoby mnie, że skały wydają się za- przeczeniem organów żywego ustroju. Czemu nie może to być coś w rodzaju kośćca? Czy kosmita, znający życie odrębne od ziemskiego, wywnioskowałby od razu ze sznura korali, że ta twarda masa wchodziła w skład jakichś organizmów? Muszli małża też mógłby nie skojarzyć z procesami biologicz- nymi. Jestem zdezorientowany. O co chodzi Robertowi? Stanął przeciw mojej hipotezie, a teraz wylicza argumenty na poparcie jej — nawet takie, których ja bym nie wysunął. Doszedł również do tej samej konkluzji zagrożenia z ze- wnątrz. Dzielę się z nim tymi wątpliwościami. — Hipotezy to robocze rusztowania nauki — odpowiada Robert. — A w tym konkretnym przypadku, coś jeszcze donioślejszego: być albo nie być nas samych. Twoja propozy- cja jest zbyt interesująca, aby ją zlekceważyć. Ja szukam rozwiązania gdzie indziej, lecz to nie ma nic do rzeczy. Każda hipoteza jest — z samego założenia — pewnym domniema- niem. Na to, aby włączyć ją w obraz rzeczywistości, wymaga sprawdzenia. Twoja nadaje się do tego. Wyeksponowałem ten jej aspekt, nawet z zazdrością, gdyż moja (powiedzmy — kon- kurencyjna) nie da się potwierdzić lub obalić w sposób bezpo- średni. To jej dotkliwy mankament. A zresztą, nie ja ją wymy- śliłem. O ile można tak rzec, moją hipotezą jest tylko założenie, iż inna, ogólniejsza hipoteza znana od pięciu wieków (a będąca — właśnie przez swoją niesprawdzalność — wciąż kwestią otwartą), dobrze tłumaczy to, co dzieje się z nami na Zielonej. Powoli, nieustępliwie opanowuje mnie rozpacz, że nasz pobyt tutaj dobiega kresu; że nieuchronnie zbliża się dzień, kiedy przyjdzie pożegnać tę Ziemię Nieobiecaną. I że będzie tym lepiej, im szybciej poddamy się. W głowie mam jedno- stajny szum: ...więc aż do tego doszło?! Zapytuję Roberta: — Czy tylko my dwaj zdajemy sobie sprawę z sytuacji alarmowej? Z kim jeszcze rozmawiałeś o tym? Robert posmutniał. — Niestety, wyłącznie w tobie mam odpowiedzialnego partnera. To mnie zaskakuje. — A kapitan? — Nie wiń ani jego, ani innych kolegów — tylko obcą siłę, która... karmi się nami — kończy Robert z wysiłkiem. Po chwili dodaje: — Jeśli masz złudzenia, że wszyscy rozumujemy tak, jak dawniej — posłuchaj. Powiedziawszy to, wyjmuje z kieszonki kryształ, ściska go w palcach i kładzie obok siebie. Dialog zagaja wysoki, trochę egzaltowany kobiecy glos, toczący spór z Robertem: ,,— Trzeba ich stąd zabrać. Wszystkich! To nic, że tyłu kłopotów nastręczało z początku odnalezienie jakichkolwiek leśnych ludzi. Wyprodukujemy miliony radiozwiadowców. Spenetrują planetę wzdłuż i wszerz, przeczeszą lasy, trafią do wszystkich uroczysk, zakamarków, nawet jaskiń. — Po co? — To nic, że nie pomieszczą się w „Sindbadzie". Zabie- rzemy część tego społeczeństwa. Po resztę Ziemia przyśle flotyllę. — To nie społeczeństwo. — Brednie! — Nie społeczeństwo — dlatego, że nie posiada mowy. — Czy o statusie człowieka rozstrzyga umiejętność mó- wienia? — Rozstrzyga możność komunikowania złożonych, rów- nież abstrakcyjnych treści, obojętne jakim sposobem. — Nauczymy ich mówić. — To jest możliwe tylko dla dziecka, przed ukończeniem szóstego roku życia. Czyżbyś nie wiedziała? — Teraz wiem. W takim razie... Można zmienić plan, nie wywozić leśnych ludzi. Za to zbierzemy wszystkie dzieci poniżej sześciu lat, nauczymy je mówić, wszechstronnie przeszkolimy. W pełni uczłowieczymy. — Po co? — Jak to? — Powtarzam: po co? — Żeby w przyszłości nauczyły swoje dzieci. Przerwiemy ciąg kalekich, niedorozwiniętych pokoleń: to, które zastaliś- my, będzie ostatnim ułomnym. — Nie będzie. — A jeśli przegłosujemy? — Tubylcom to nie pomoże. A zwlekając z odlotem, sami zginiemy na tym pechowym globie. Zginiemy jako ludzie: śmiercią cywilną, nie — biologiczną. Ja nie zamienię się dobrowolnie w zwierzę, skoro urodziłem się człowiekiem. — W zwierzę? — A tak. Czymże człowiek różni się od zwierzęcia? Tylko umysłem. Bo wzniosłe uczucia, zrywy bohaterskie, poświęce- nie, miłość, przyjaźń, patriotyzm — odziedziczyliśmy w pro- stej linii i w gotowej postaci po zwierzęcych przodkach. — Ale dlaczego... leśni ludzie są właśnie tacy, jacy są? — Posłużyliśmy jakimś Nadistotom za pokarm. Ściślej: nasi poprzednicy, pierwsi odrywcy Zielonej. Dobrze? Źle? Z pozycji Wczechświata — normalnie. Lecz my mamy własne, ludzkie racje. Nie wolno tamtego zdarzenia po- wtórzyć. Może one wzmocniłyby się aż tak, by polecieć na inne globy; od gwiazdy do gwiazdy... — Aż na Ziemię? — I tego nie wykluczam. — Err... A może one tu były, ale już ich nie ma? — Są! Ta nasza gnuśność, bierność, zawroty głowy i zasypianie na moment, przytępienie ciekawości, zubożenie odbioru wrażeń... A luki pamięciowe! Ty kiedyś dobrze wiedziałaś, że dorosłego nie nauczy się mowy, i dlaczego. Rozmawialiśmy o tym wkrótce po odkryciu Seda. A jednak zapomniałaś. Mało ci tych dowodów? Więcej nie zdobędzie- my, bo wtedy już nie umielibyśmy w ogóle ich zrozumieć: na to trzeba potrafić myśleć po ludzku. — Ale co zrobić tu z tymi nieszczęśnikami. Uważasz ich za zwierzęta? — W przenośni. I tylko pod względem niemożności komunikowania tak złożonych treści, jak my to czynimy. Lecz jeśli powiedziałem, że nie zmienię się dobrowolnie w zwierzę — to nie dlatego, aby los zwierząt miał być straszny. Tylko nam, ludziom, tak się wydaje — z punktu widokowego, w którym stoimy. Dla Nadistot — my jesteśmy zwierzętami. A czy tobie brakuje do szczęścia być Nadistotą? — Skądże! — Bo nie wiesz, co to oznacza. Nie możesz wiedzieć. Nadistoty też nie mają pojęcia, co my odczuwamy, ani — co odczuwa kolejne piętro jestestw, uorganizowanych wyżej od nich: Ponad—Nadistoty. I tak dalej... — Jakże? W nieskończoność? — Któż wie?... — Ale co począć z tubylcami? — Nic. Nie przeszkadzajmy im pozostać sobą, płodzić dzieci na obraz i podobieństwo swoje, żyć takim życiem, jakiego my nigdy nie ogarniemy wyobraźnią. — Hańba! Nie zniosę myśli, że tu, choć tak daleko od Zie- mi — żyją... zwierzoludzie. Zwierzęta... pochodzące od ludzi! — Przypominasz tych, którzy — jakże liczni! — po wiekopomnym wystąpieniu Darwina zwalczali go z niepoha- mowanym rozsierdzeniem. A wiesz, za co? — Darwina? — Tak. Brutalnie zwalczali teorię ewolucji, bo nie chcieli pochodzić od zwierząt. Robert znów naciska kryształ i chowa do kieszeni. - To nagranie miałem z sobą przypadkiem — wyjaśnia. — Nagle pomyślałem, że rzuci ono światło na szereg spraw. Z jednej strony, przebija tu mój punkt widzenia: różnice i zbieżności z twoimi poglądami. A z drugiej, na tyle znasz Ewę, żeby ocenić, czy dawniej podpisałaby się pod tymi chaotycznymi wynurzeniami. — Nigdy w życiu! — No widzisz. Z kapitanem podobnie. Powiedział mi wczoraj, że póki „Sindbad" jest sprawny, możemy tu siedzieć i o nic się nie martwić; w razie czego, odlecimy. Ja nie twierdzę, że statkowi coś zagraża. Ale to infantylne rozumo- wanie! Gdybym nie znał tego człowieka z dobrych czasów, co bym o nim pomyślał? A tak, powtarzam: nie wiń kolegów, tylko obcą siłę... — ...która karmi się nami — wpadam w słowo. — Właśnie. — Owszem. — Natomiast spostrzegłem, że ową siłę niszczącą utoż- samiasz nie z potworem, ale — z potworami. W liczbie mnogiej. — Nie z potworami — żywo zaprzecza Robert. — Wszystko jedno, jak je nazwałeś. Zdaje się... Nad- istoty. — Tak. Nic ci to nie mówi? — Bezskutecznie szperam w pamięci. — Może zapomniałem. Tak — mówi Robert poważnie. - - Musiałeś za- pomnieć, bo teoria Nadistot jest bardzo głośna, a ponadto silnie działa na wyobraźnię. Ale nie dziw się. Ilekroć — chcąc śledzić rozwój choroby — dawałem komputerowi do spraw- dzenia rozmaite wypowiedzi, nie brakło wręcz komicznych kwiatków. Ktoś z nas, biegły w naukach astronomicznych, przypisywał Kopernikowi takie odkrycia, do których po- trzeba lunet. Inny pomylił Platona z Plotynem. Ja pomie- szałem Arystotelesa z Arystydesem! Zamienić filozofa na polityka, to już chyba szczyt indolencji. — Przypomnij mi teorię Nadistot — proszę Roberta. Ale on, zamiast odpowiedzi, przesiada się na sąsiedni fotel by poręczniej manipulować komputerem informacyjnym. Po kilku próbach, które go nie zadowoliły, dopiął swego. Obaj słuchamy z uwagą: „Najpierw trzeba odrzucić stanowczo wszystkie obrazy, jakie nam się nasuwają, gdy pytamy o ich wygląd zewnętrzny i budowę wewnętrzną. To nie są zapewne organizmy biał- kowe ani też żadne maszyny elektronowe, których obrazami — zafascynowani prowincjonalnymi nowinkami naszej bio- logii i cybernetyki — nabijamy sobie głowy od kilku wieków. Można sobie wyobrazić, iż do prawidłowości rozwojowych wszelkiego rodzaju postaci bytu w całym Wszechświecie należy — narzucona prawami długotrwałej ewolucji — redu- kcja, stopniowy zanik fizjologicznych funkcji organizmów na rzecz olbrzymiego wzrostu ich funkcji wyższych — psyczicz- nych. Jednak te ostatnie również — dla podtrzymania wewnętrznych procesów — muszą czerpać skądś składniki pokarmowe, toteż problemy aprowizacyjne wcale przez to nie przestają istnieć, że dana cywilizacja po upływie wielu milionów lat podnosi się wreszcie o jeden szczebel wyżej. Twierdzić z całą stanowczością, że problemy konsump- cyjne na jakimś etapie zostaną całkowicie rozwiązane, bo jakieś fantastyczne środki pozwolą wreszcie nasycić ciągły głód czegoś, tak typowy dla każdego bytu, to chyba dokładnie to samo, co upierać się przy istnieniu namacalnej granicy czasu i przestrzeni. Nigdy nie zdołamy sobie wyob- razić tamtych, gdy będziemy się upierać przy sklerotycznych ideałach. Tak bowiem słodkie przekonanie, że piekło istnieje tylko na Ziemi, zaś wszędzie poza nią rozpościera się wspaniałe, wolne od powszechnej walki o byt niebo, zostało wymyślone przez teologów — a nie przez ludzi nauki. Budując na Ziemi swoje stosunkowo proste komputery, kierowaliśmy całą uwa- gę na stopień ich komplikacji, gdyż źródła energii dla tych urządzeń zostały stworzone już znacznie wcześniej. I tu wyłania się sedno głównego nieporozumienia: przekonanie, że Nadistoty -bo tak ja ich nazywam z braku lepszego terminu — są w gruncie rzeczy systemami cybernetycznymi, które dla podtrzymania swej osobniczej egzystencji mogą czerpać energię ze źródeł własnej techniki jak zwyczajne maszyny, byłoby nie tylko najzupełniej bezpodstawne, ale przede wszystkim sprzeczne ze znanymi u nas i chyba obowiązującymi w całym Wszechświecie prawami rozwojo- wymi. Czyż żywe ciało ludzkie nie jest układem energetycz- nym? A przecież ludzie nie podłączają się bezpośrednio do swych potężnych elektrowni w celu codziennego uzupeł- niania braków energetycznych, chociaż dysponujemy nimi już od dawna, zapotrzebowanie na moc niezbędną dla podtrzymania procesów przemiany materii całej ludzkości jest mikroskopijne w porównaniu z mocą ofiarowaną przez istniejące już elektrownie. Z tego widać, że kłopoty pokar- mowe — jako ogólne prawidłowości rozwojowe — mogą być uniwersalne. Kto wie, czy nie ma w tym głębokiej analogii: oni będą pasożytować na rozkładzie naszych dobrze podkarmionych świadomości, przy całej swej niewyobrażalnej potędze tech- nologicznej, z tych samych dokładnie (nieuniknionych wido- cznie) powodów, które nam — przy imponującym, zdawało- by się, rozwoju techniki — każą żywić się dalej organizmami naszych roślin i zwierząt. ŹRÓDŁO: Adam Wiśniewski — Snerg, „Robot", Kra- ków 1973 r." — Czy szczęśliwie wybrałeś ten fragment? — zauważam wątpiąco. — Właściwie nie wyjaśnia on, kim są Nadistoty, a wyłącznie — kim nie mogą być. — Ten kłopot: niemożność opisania Nadistot wprost, a jedynie z pomocą rozmaitych kluczeń i przybliżeń, jak to czyni i Snerg, i kontynuatorzy jego dzieła — zaległ cieniem na losach tej fascynującej hipotezy, która jest ni mniej, ni więcej, tylko niezwykle ambitną próbą opisania biokosmosu! Nazwa teorii względności życia, nadana jej początkowo przez autora, nie przyjęła się. Dopiero na dźwięk słowa „Nadistoty" przywołujemy obraz hierarchicznych bytów tworzących sze- reg może nieskończony, a na pewno — zgoła niepojęty. Lecz to nie świadczy przeciwko hipotezie, tylko rejestruje banalny fakt ograniczoności naszych zmysłów. Z tej samej przyczyny nie wyobrażamy sobie „wzrokowo" ani zakrzywionej prze- strzeni zamykającej się na sobie samej, ani innych matę- matycznie sprawdzonych i przez to dobrze poznanych kon- sekwencji teorii Einsteina, ani natury światła (równocześnie __i cząstka, i fala), ani budowy atomu. Coś mi świta w głowie. Tak. Teraz kojarzę, iż w swoim czasie ta sprawa mocno mnie zaprzątała. Czy mi się zdaje, czy nawet pisałem o tym, polemizowałem z czyimiś wywodami, snułem własne koncepcje? Ale gdzie, kiedy, jak — nie wiem. Zwierzam się z tego Robertowi, równocześnie nalegając aby rozwinął temat. Może coś sobie przypomnę. — To nadzwyczaj rozległa dziedzina. Ponadto, niezwyk- le skomplikowana. Kiedy w roku 1916 Albert Einstein ogłosił ogólną teorię względności — fizyków, którzy ją zrozumieli, można było policzyć na palcach obu rąk. Inni — jak to sformułował jeden z biografów Einsteina — zdali sobie sprawę, że bomba wybuchła, byli jednak zbyt oślepieni eksplozją, by pozbierać jej odłamki. Ale teoria względności daje się zweryfikować doświadczalnie, podczas gdy hipoteza Nadistot — nie. Toteż kiedy pół wieku później Adam Wiśniewski-Snerg (dziś w świadomości ludzkiej skrócony do Snerga — taki obrał pseudonim) wymyślił hipotezę Nadistot, początkowo znaną garstce jego przyjaciół, a wkrótce w syn- tetycznej formie przedstawił ją w słynnej powieści fantastycz- no-naukowej, z której wysłuchaliśmy cytatu — wzbudził większy entuzjazm szerokich rzesz czytelniczych (z naciskiem na szczególnie wymagających odbiorców) niż naukowców. Ci ostatni nabrali wody w usta, doprawdy nie wiedząc co z tym fantem począć. Tylko częściowo rozgrzesza ich, że niełatwo odnieść się do hipotezy, której — mimo jej dużej siły przekonywania — nie można sprawdzić w sposób bezpośre- dni. To samo dotyczy jednak wielu sławnych teorii z różnych dziedzin; chociażby psychoanalizy Zygmunta Freuda. — Dlczego wybrałem ten właśnie fragment „Robota"? — ciągnie mój rozmówca. — Bo on wkracza in medias res. Spina klamrą wielką tajemnicę Nadistot, ważki czynnik statusu Wszechświata — z aktualnym statusem nas samych tutaj, na Zielonej. Nie pretenduję dociec kim są Nadistoty, jak wyglądają, co robią. Gdybym chciał, mogłem tym zadaniem — raczej beznadziejnym — obarczyć się od dawna, jeszcze na Ziemi: teorię Snerga znałem szczegółowo. Nie interesują mnie wszelkie Nadistoty, a tylko tutejsze, i to wyłącznie pod jednym względem: stosunku do nas. Jeśli jest tak, jak mniemam idąc tropem tej ogólnej hipotezy, znajduję od- powiedź na kluczowe pytanie: dlaczego odkrywcy Zielonej, ziemscy astrounauci, spadli do poziomu prymitywnych ko- czowników, leśnych niemowów? I dalej: —Jaki byłby nasz los, gdybyśmy się uparli pozostać tutaj? A przytoczony cytat mówi właśnie o tym — chociaż pochodzi sprzed pięciu wieków! Taka jest siła przebicia tytanicznych protuberancji myśli. Nadal trapią mnie wątpliwości. Nadistoty jawią mi się kryptonimem czegoś niedocieczonego — może pewnej idei? - skoro nie próbuje się definiować ich samych, a jedynie konsekwencje ich problematycznego istnienia. Takie stawia- nie sprawy nie zadowala mnie. Więc proszę Roberta aby, mimo wszystko, opowiedział coś więcej o tych nieuchwytnych stworach. — U podstaw teorii Nadistot — w jej pierwotnym, snergowskim wydaniu — leży hierarchiczność bytów we Wszechświecie. W gruncie rzeczy jest to, moim zdaniem, najbardziej dynamiczny z dotychczas zaproponowanych modeli biokosmosu — choć sam Snerg w żadnym z wielu ponawianych i wciąż rozszerzanych opracowań swej teorii nie użył wyrazu „biokosmos", powstałego właśnie w tamtych czasach. Pamiętasz, co rozumiemy pod tym określeniem? — pyta Robert na wszelki wypadek. Szukam najcelniejszego sformułowania. — Biokosmos to odpowiednik biosfery — tyle, że nie w skali planety, lecz całego Wszechświata: suma wszystkich organizmów żywych istniejących gdziekolwiek i kiedykol- wiek. — Z tym, że owo „gdziekolwiek i kiedykolwiek" odnosi się tylko do naszej fazy Wszechświata — precyzuje Robert. —Jest to naturalne ograniczenie. Jeśli bowiem rozpoczęła się ona Wielkim Wybuchem, niezwykłe warunki fizyczne stanu osobliwego, w którym stanął czas, zniknęia przestrzeń, wsku- tek czego nie mogły funkcjonować żadne z dziś aktualnych praw fizyki — radykalnie odcięły historię ubiegłych kilkunas- tu miliardów lat od dziejów poprzedniego Wszechświata, tak samo zainagurowanych Wielkim Wybuchem, a zakończo- nych sprasowaniem się Kosmosu do niewyobrażalnie wiel- kich ciśnień, gęstości, temperatur. Ponieważ żadne zdarzenia z poprzedniego cyklu nie mogą mieć skutków w naszym Wszechświecie — do biokosmosu nie włączamy życia jakie przebiegało ongiś. (To „ongiś" ma zresztą inny wymiar niż w naszym słownictwie: nie znaczy ,dawniej", tylko — przed początkiem Czasu). Podobnie z następnym Wszechświatem, który wybuchnie już po zniknięciu naszego — w skurczu stanu osobliwego (czyli wydarzy się to ponad kresem Czasu). — Mówisz, że biokosmos to suma wszystkich organiz- mów żywych — uzupełnia Robert po namyśle. — Owszem: w takim stopniu, jak Wszechświat jest sumą materialnych cząstek. Ale jedna i druga definicja stanowi tylko grube przybliżenie. Podobnie jak prawa fizyki czynią z Wszech- świata twór nieporównanie bardziej skomplikowany niż byłby chaotyczny zlepek nukleonów, elektronów i innych cząstek elementarnych — tak biokosmos nie jest tylko prostym zbiorem istot żyjących, od bakterii do psychozoa. Wówczas byłoby to zaledwie pokazowe muzeum form, skostniałe panoptikum kształtów, zwyczajna wystawa dzieł skomponowanych przez ewolucję. A nie — dynamizm prze- kształceń, wzajemnych powiązań, różnorakich mikro- i ma- kroskalowych relacji z otoczeniem, sięgających daleko w czas i w przestrzeń. Wiemy na pewno, że biokosmos nie jest tylko sumą biosfer — choć na poszczególnych planetach powstają one samorzutnie i rozwijają się samodzielnie, a bezpośred- niemu ich oddziaływaniu na siebie nie sprzyjają kosmiczne odległości. Prawa biologii są subtelniejsze od praw fizyki, ale tak samo powszechne. Fakt, że uniwersalizm grawitacji bardziej rzuca się w oczy niż hierarchiczność bytów (może tylko wskutek znamienności naszych zmysłów oraz obranych metod badawczych?) — wcale nie oznacza, że ta druga jest mniej doniosła dla harmonii i spójności Wszechświata. — I o tym głosi teoria Nadistot? — pytam. - - Więc powiedz mi ogólnie, w paru zdaniach, czym one mogą być. — W paru zdaniach... — uśmiecha się Robert. — To nie wyjdzie, nie tylko dlatego, że sprawa jest diabelnie zawikłana. Już ci mówiłem, że nikt nie potrafił opisać ich wprost, a tylko przez analogie. Robert zamyśla się, potem sięga do komputera infor- macyjnego, przekazuje mu parę instrukcji, lecz za każdym razem stopuje tekst. Wreszcie oznajmia: — Lepiej opowiem swoimi słowami. Mam wrażenie, iż tutaj nic istotnego nie uleciało mi z pamięci. A gdyby nawet... Dla nas sprawą życia i śmierci nie są Nadistoty w ogóle, lecz wyłącznie ich działalność na Zielonej skierowana przeciwko nam. A to, co teraz powiem, to tylko wprowadzenie do tematu. Robert zastanawia się. — Więc hierarchiczność bytów. Zacznijmy ab ovo. Cze- go jest najwięcej we Wszechświecie? Pustki. Niech to będzie umownie, ,, dla porządku" najniższa, zerowa forma or- ganizacji. Dalej pojawia się materia. Nieważne, że najprzód był wodór, potem — głównie we wnętrznych gwiazd — naro- dziły się atomy cięższych pierwiastków, a z różnych ich kombinacji powstały, zwłaszcza w tworzywie planet, cząste- czki coraz bardziej złożonych związków chemicznych. Nas obchodzi, że wszystko to jest materią martwą. Po tym wstępie, Robert podnosi głos: — Uwaga, teraz przychodzi ciąg, którego dotyczy nasze rozumowanie. Rozpoczyna się on u swojej dolnej granicy i zmierza wzwyż — być może, ku nieskończoności; jak skala temperatur, od zera bezwzględnego otwarta w górę. Podczas gdy osobliwością przestrzeni jest materia, osobliwością mate- rii jest życie: oazy malejącej entropii skupione w ciałach organizmów. Zacznijmy od pierwszej generacji bytów: roślin samożywnych. Tylko one potrafią budować własne tkanki ze związków nieorganicznych, rozpuszczonych w wodzie i za- wartych w powietrzu (a w szerszej, kosmicznej skali: obec- nych w cieczy lub w gazie). Druga generacja — zwierzęta, już nie posiada tej umiejętności, więc musi wchłaniać gotowe produkty przemiany materii powstałe w procesach biologicz- nych. Trzecia generacja — ludzie, wprawdzie karmi się tak samo: ciałami roślin i zwierząt — lecz ponadto z niższych, fizjologicznych procesów ciała czerpie energię dla czegoś, co pojawia się w przyrodzie dopiero na tym szczeblu. Tym novum są wyższe czynności mózgu. To właśnie tu, w trzeciej generacji wkracza na scenę umysł. A co wyróżnia generację czwartą, i następne? W tym miejscu pojawia się wielki znak zapytania, a ponieważ nie lubimy być zapędzani w kozi róg —zastępujemy ten pytajnik przez Nadistoty. Co wcale nie oznacza, że są czymś urojonym, pojęciem ukutym dla wygody rozumowania. To tylko my, z naszego punktu widokowego, nie umiemy ich zobaczyć. Powraca ta sama szarada: jestestwa żywe — a niewidzial- ne? Nie pojmuję. Może dlatego, iż zbyt mocno tkwię w świat- ku naszych działań, wystrzegając się trwonienia energii na refleksje całkiem abstrakcyjne, na tę urokliwą sztukę dla sztuki — zwłaszcza ostatnio, gdy grunt parzy pod stopami. Teraz szarpie mi nerwy nieuchwytna atmosfera Nadistot, a dalej, na drugim planie, echa jakichś moich dawniejszych sporów o nie, z których — jak mi się zdaje — wyławiam sprzeczne okruchy z osłabionych (czyżby naprawdę eks- ploatowanych przez kogoś?) zwojów pamięci. — Czy one są... materialne? — nagle pytam bez głęb- szego zastanowienia. Robert przybiera minę zdegustowaną. — Nadistoty? Przytakuję z zakłopotaniem, bo palnąłem głupstwo. A Robert pyta z kolei: — Wierzysz, że coś, co rzeczywiście istnieje, może być niematerialne? - No cóż... Materią nie jest myśl, uczucie, wola — pró- buję się bronić. — Myśl jest funkcją materii. Uczucia i wola to pojęcia, którymi umownie określasz pewne stany swojego umysłu. Nic z tych rzeczy nie mogłoby istnieć bez twego mózgu, a ten musi być stale odżywiany przez fizjologiczne procesy przebiegające w całym organizmie. Ale może właśnie to nawiązanie roz- proszy cokolwiek mgłę wokół — przyznaję, bardzo drażniącej — niemożności zobaczenia Nadistot, dotknięcia ich palcem, przebadania metodami naukowymi, a co najważniejsze: wzajemnego porozumienia się. — Czy te obiekcje nie przeczą poznawalności świata? — wtrącam nieśmiało. — Nie przeczą — pod warunkiem, że zadowolimy się takim opisem, jaki jest dla nas dostępny. — Więc jednak ograniczenia. — Oczywiście. Barwę żółtą, niebieską, zieloną postrze- gasz bezpośrednio: okiem. Podczerwień i nadfiolet możesz precyzyjnie określić pod względem długości fali oraz innych cech swoistych — lecz uważasz że to nie barwy. Tu wyśmiała- by ciebie nie Nadistota (której zmysłów nie znam), ale zwykła pszczoła: za to, że nie wiesz (wrażeniowo) czym jest purpura pszczela i fiolet pszczeli. A to właśnie wspomniane „barwy" (jedynie dla nas — w cudzysłowie), oglądane okiem inaczej zbudowanym. Nie warto mnożyć przykładów odmienności odbioru bodźców z otoczenia. Sonarowy obraz świata nieto- perza, elektryczny — mruka nilowego, dotykowy, słuchowy, wibracyjny innych zwierząt na Ziemi, radiowy, telepatyczny i jeszcze nie wiem jaki rozmaitych stworów kosmicznych — to sposoby postrzegania ani lepsze, ani gorsze od naszego. My, ludzie, wyposażeni przez ewolucję tylko w pewne zmysły, najprzydatniejsze dla przeżycia, a wyzbyci innych — w jed- nych dziedzinach odbieramy wrażenia selektywne, bo w ograniczonym zakresie danego zjawiska (światła, dźwię- ku), w drugich zaś nie odbieramy ich wcale. — Wtedy wyręczają nas precyzyjne przyrządy — zauwa- żam. Robert uśmiecha się. — Wskaż przyrząd, który pozwoli ci spostrzec mój umysł. Ponieważ milczę, Robert rozwija wywód: — Fizycy w najszerszym rozumieniu (lwia część astro- nomii też dotyczy nie czego innego, lecz zjawisk fizycznych w skali makroskopowej) opisują takie ujęcia materii, takie — nazwijmy — strony zwierciadła, których ani okiem, ani żadnym innym zmysłem spostrzec nie możemy. Biolodzy są w tym samym korzystnym położeniu — dopóki analizują fizjologiczne procesy na poziomie fizyki i chemii. Kłopoty narastają w zetknięciu z systemem nerwowym. Etologia, opisująca behawior zwierząt, już ma znacznie trudniejsze zadania i musi oprzeć się na podpatrywaniu badanych obiektów w całej dynamice ich zachowań. Daje to bezpo- średni ogląd zewnętrznych reakcji organizmu. Lecz motywa- cji postępowań zwierzęcia, przejawów jego woli i uczuć — nadal zaledwie się domyślamy. Tu bierze początek przepastna sfera analogii, niezwykle użytecznych, ba! — wręcz niezastąpionych przy rozpatrywaniu Nadistot. W początkach etologii, przypadających na wiek dwudziesty, wielu autorów brało w cudzysłów takie pojęcia, jak miłość, przyjaźń, gniew, radość, a zwłaszcza wola — ilekroć odnosiły się do zwierząt, choćby najinteligentniejszych.*' Miało to zapobiec „antropomorfizowaniu"; z kolei, ja czasami biorę w cudzysłów tamten sezonowy slogan — by podkreślić jego nadużywanie w czasach raczkującej etologii. Mam obiekcje i zgłaszam je: — Czy jesteś pewien, że lekceważąc dawne obawy nad- miernego antropomorfizowania, ty sam nie popadasz w od- wrotną skrajność? Deklarując jaskrawo obcą, wręcz niepo- znawalną naturę Nadistot, zarazem wpierasz im tak prozai- czną cechę, jak pożeranie — chociaż nie ciał, tylko umysłów. Lecz sama czynność pozostaje widoczkiem z naszego podwór- ka: jak gdyby się tu zakradł lew ludojad w czapce niewidce. — Poczekaj. Odpowie ci Snerg — w tej części swoich wywodów, którą nawet sceptycy kwestionują najrzadziej. Zauważ, że wulgarny, asekurancki lęk przed antropomor- fizowaniem czegokolwiek (albo, jaśniej: wietrzenie antropo- morfizowania tam, gdzie chodziło o znacznie szersze uogól- nienia), zarzuciłem wielu dwudziestowiecznym autorom; a więc — nie wszystkim. Snerg należał do chlubnych wyjątków: poglądy na tę sprawę miał znakomicie wyważone. Przyszło mu to tym łatwiej, że nie był profesjonalnym etologiem; spojrzenie z zewnątrz jest świeższe, ostrzejsze, wyzbyte obezwładniającej rutyny. I Natomiast postępowym biologom, którzy już wówczas rozumieli bez- zasadność j akościowego rozgraniczenia funkcji psychicznych u zwie- rzęcia i u człowieka (Oskar Heinroth: „Zwierzęta uważam za uczucio- wych ludzi z bardzo małym rozumem!"), redaktorzy naukowi często, z gorliwością wartą lepszej sprawy, zaśmiecali ich teksty braniem w cudzysłów nie tylko wspomnianych określeń, lecz i takich, które nawet wtedy nie mogły być podważane bez uszczerbku dla zdrowego rozsądku (przykładowo: zwierzę „lubi" kąpiel, „imponuje" partnerowi, „przechyt- rza" napastnika, „zazdrości" współplemieńcowi zdobyczy, itp.). Po chwili komputer informacyjny serwuje cytat: „Szokuje nas myśl, że nie jesteśmy we Wszechświecie najważniejsi w danej chwili. Jest to problem nie fizyki — ale wyłącznie ambicji, do którego żadna nauka ani jej argumenty nie mają dostępu. Detronizując siebie samych w hierarchii bytów, wywołujemy we własnych umysłach taki sam szok, jaki wywołał Kopernik swoją krytyką systemu geocentrycz- nego w świadomości ludzi współczesnych. Wiemy dobrze, ile czasu było potrzeba na obalenie geocentryzmu. Obecnie panuje na Ziemi niewiele mniej mroczna epoka antropocent- ryzmu, ciasny pogląd, odmiana tego samego kultu. Roz- koszujemy się złudną świadomością, że wprawdzie prawa natury są nieubłagane, lecz na całe szczęście one nas wcale nie dotyczą, gdyż walka o byt toczy się nisko u naszych stóp. My sami — odkrywcy tego uniwersalnego prawa — we własnym mniemaniu stoimy już poza nią, jako ostateczni zwycięzcy: na amym szczycie łańcucha pokarmowego. Nie chcemy, nie j steśmy w stanie sobie wyobrazić, że ktoś może nas na co d^-i^r pożerać bez użycia siekaczy. I biada takiemu heretyko- wi, który by nas kiedy wyprowadzał z błędu. Pójdzie na stos, gdyż zawsze będą istniały jakieś kościoły razem ze swym nie spisanym prawem powszechnego ciążenia wstecz. Nigdy nie uwierzymy w Nadistoty. Nie możemy uwierzyć, że wysoko nad nami, wśród niebosiężnych poziomów wielo- wymiarowego Wszechświata trwa wciąż równie zażarta walka na życie i śmierć, walka o kolejną postać materii. Że między innymi zmagają się tam w bezlitosnych zapasach takie potęgi, o jakich nam się nawet nie śni, i że znacznie niżej — lub wyżej, z innego punktu widzenia — najpierw nasze zwierzęce ciała, a potem umysły biorą w niej udział całkiem nieświadomie, jako kolejne, szeregowe ogniwa tego nieskoń- czonego ciągu, w którym nie ma takich słów, jak „żywe i martwe" oraz „wysokie i niskie" lub „dobre i złe" — tylko są same konfiguracje, stany prawdopodobieństwa, potencjały, bieguny i fale, przemieszczenia, błyskawiczne skoki i spadki, wolne przemiany, osobowości w osobowościach, ciągłe od- stępstwa od poprzednich norm, związane ściśle nieustannym dążeniem do zmiany fazy i doskonałości niezmiennej, wyczer- pana kombinacja układów tego, co istnieje, a jeszcze jest tam " jakaś myśl, której niestety — lub na całe szczęście — nigdy nie zdołamy do samego końca przeniknąć." Ten błyskotliwy tekst, w który wsłuchałem się jak w epos o tym, czym jest, albo czym może być biokosmos — nie przesłania mi wzrastającej niecierpliwości dowiedzenia się czegokolwiek konkretnego o Nadistotach, których realność Robert głosi, chyba nie gołosłownie. Ale on, zagadnięty, wraca do wcześniejszego wątku: — Nie odpowiedziałeś mi, czy znasz przyrząd, który pozwoli ci spostrzec mój umysł. Tak, to było pytanie retorycz- ne. Nie ma żadnego sposobu „obejrzenia" świadomości — podczas gdy można do woli badać ciało, w tym również strukturalnie prześwietlany bądź wypreparowany mózg. Powtarzam, nie ma sposobu! Ale z jednym, nadzwyczaj ważkim wyjątkiem: świadomości własnej. — Ta niemożność introspekcji drugiego człowieka — ciągnie Robert —jest tak bezwzględna, że niegdyś, właśnie powołując się na nią, idealiści subiektywni negowali realność jakichkolwiek innych świadomości oprócz własnej. Było to stawianie spraw na głowie. Chcąc podważyć istnienie form bytu wyższych od naszej — musielibyśmy powtórzyć tamten zabieg, w oparciu o ten sam spłowiały argument: nienamacal- ności. Nie nadążam za tokiem tych wywodów. Może jestem zmęczony (naturalnie? nienaturalnie?), a może zawinił wysi- łek — na razie daremny — przypomnienie sobie, co kiedyś mówiłem albo pisałem o Nadistotach. Zwierzam się z tego bez żenady. — I jeszcze jedno — dorzucam. — Hermetyczność świadomości drugiego człowieka, tak samo oczywista jak jej prawdziwe istnienie, wcale nie przesądza występowania Nadistot. Ludzka osobowość jest faktem potwierdzonym nie tylko przez swoje poczucie własnego istnienia, lecz także dzięki działaniom i wypowiedziom innych ludzi — upew- niającym, że są owocem struktur psychicznych zbudowanych na tej samej zasadzie, co moja. To przekonanie uwierzytelnia mi lektura dowolnej książki, choćby z odległej starożytności. Bo z każdego jej urywku — niezależnie od treści — zawsze wyziera podmiot kojarzący pojęcia na tych samych logicz- nych przesłaniach, które kierują pracą mojego umysłu. A teraz, Robercie, spróbuj przełamać mój sceptycyzm, przy którym nie obstaję z koźlim uporem. Przekonaj mnie, że wiedza o istnieniu ludzkiej świadomości dokumentuje formę tego fenomenu jeszcze wyższą — nadludzką. — Postaram się. Ale bądź cierpliwy. Zwłaszcza uwierz, że nie chowam głowy w pisaek. Nadistot ujrzeć nie można. Zrozumieć — także nie. Lecz nie jesteśmy na tyle tępi, by afirmować jedynie to, co postrzegamy albo zmysłowo, albo z pomocą przyrządów. Istnieje wiele takich rzeczy, w które ani chwili nie wątpimy, a równocześnie wiemy na podstawie dowodów naukowych, że nigdy ich nie poznamy, bez wzglę- du na subtelność metod badawczych, jakie byśmy kiedykol- wiek zastosowali — bo stanie na przeszkodzie sama konstruk- cja świata; gdyż to udareemnią te same prawa fizyki, które nas powiadamiają o występowaniu danego obiektu albo zjawiska. Nie możemy w tym samym momencie oznaczyć dokładnie pędu cząstki elementarnej i nie utracić wszelkich danych o jej odpowiedniej współrzędnej (oraz na odwrót) — co wynika z zasady nieoznaczoności Heisenberga. Nigdy nie dowiesz się rozmieszczenia galaktyk za horyzontem kosmologicznym, i nie odbierzesz informacji z wnętrza czar- nej dziury. Da się mnożyć przykłady, ale po co? Najprzydat- niejszym dla naszej dyskusji jest w dalszym ciągu niepo- znawalność umysłu drugiego człowieka. Robert czyni pauzę, w którą wtrącam: — Chcesz powiedzieć, że tym bardziej nie sposób poznać świadomości wyższej niż nasza? — Nie tym bardzi ej, tylko tak samo. I jest bez znaczenia, czy zastosujemy szerszy wariant pojęcia „świado- mość" — jako stan czuwania, warunek percepcji tego, co się dzieje (więc obejmujący także zwierzęta), czy też zawężony: najwyższy poziom rozwoju psychicznego u człowieka oraz kosmitów o zbliżonym skomplikowaniu układu nerwowego. To dotyczy gołego faktu niemożności podłączenia się do wrażeń odbieranych przez inny mózg. Natomiast jeśli oprze- my się na analogiach — to masz rację, bo tego jak pracuje mój umysł domyślasz się dzięki jego gatunkowej identyczności z twoim, podczas gdy w wypadku Nadistoty nic nie na- Ifi9 prowadza cię na żaden trop. Nawet musisz powątpiewać czy podłożem karmiącym jej umysł (prawidłowo: Nadumysł) jest właśnie mózg. Niewiele więcej wiesz o wrażeniach kanarka, pomimo że go oglądaz na własne oczy, a nawet z zewnętrz- nych oznak jego zachowań ryzykujesz wnioskowanie o tym, co on przeżywa. Robert ciągnie: — Snerg nazwał ten swój panoramiczny model teorią względności życia, chcąc uwydatnić, że — z fikcyjnej pozycji „zewnętrznego obserwatora" — nie ma i być nie może uproszczonego podziału na zwierzęta (ziemskie i inne), ludzi (plus kosmitów o zbliżonym poziomie cywilizacji nauko- wo-technicznej), oraz nadludzi i nadkosmitów uprawiają- cych wielką astroinżynierię metodami dla nas dziś zgoła niedostępnymi. Jak w einstenowskiej teorii względności nie istnieje, w wydaniu absolutnym: ruch, czas i przestrzeń — tak samo u Snerga (ponieważ i tu, i tam brak miejsca dla absolutnego obserwatora) nie ma, w odniesieniu do wymie- nionych klas jestestw żyjących, obiektywnych psychicznych odpowiedników instynktu, rozumu i nadrozumu. Nie ma dlatego, że zamieniają się one miejscami — wraz ze zmianą obserwatora. — Czy to znaczy — zapytuję — że dla kogoś, gdzieś, kot jest obdarzony nadrozumem, albo człowiek — instynktem? — Nawet nie w dalekim, nieokreślonym gdzieś. I na Ziemi, i tutaj... Tylko się nie zasugeruj pozorną abstrakcyj- nością rozwiązania zagadki, to jest wskazaniem takich obser- watorów, z których jeden może nie mieć życia psychicznego nawet w zawiązku (co zresztą nie jest udowodnione), drugie- go zaś w ogóle nie znamy. Chyba się domyślasz, że pod- stawiam roślinę i Nadistotę. Roślina, jako najniższe ogniwo w tym łańcuchu biegnącym w otchłanną dal, jest nie najlepszym przykładem, gdyż roztrząsanie, co ,,z jej punktu widzenia" przedstawia psychika kota, ma posmak naciągania fizycznych możliwości do potrzeb dyskusji (jak się czasami w powieści nagina prawdopodobieństwo sytuacyjne do wy- mogów fabuły). Zadowólmy się więc stwierdzeniem, że gdyby roślina miała swój świat psychiczny - - wówczas zwierzę (niech to będzie twój kot) niezmiernie by jej imponowało takimi przywilejami, jak wydawanie głosu, ucieczka przed wrogiem, sztuka polowania. A gdyby to nie był kot, tylko zając, dodatkowo by ją porażał groźbą schrupania jej samej — podczas gdy ona nie mogłaby marzyć o zjedzeniu zająca. — Przytoczonych przykładów nie zaczerpnąłem od Sne- rga. W tej kwestii roztacza on wręcz odwrotny obraz. Twierdzi, że pszenica, wyfantazjowując wizję swej Nadistoty, wymyśliłaby coś podobnego do siebie, z tego samego pozio- mu, a tylko ustokrotnione; więc drzewo. Przeoczyłaby nato- miast obecność kury, tuż obok wydziobującej właśnie jej ziarna. Kura natomiast wyobraziłaby sobie Nadistotę na podobieństwo kruka z arabskich „Baśni z tysiąca i jednej nocy": ptaszyska wielkości słonia, z potężnymi szponami, na dodatek — z bezlikiem ostrych dziobów („...jaką to bryłę ziemi można rozgarnąć za jednym zamachem przy pomocy takiego organu grzebnego, i ile robaczków lub ziarenek da się pochwycić na raz setką dziobów!"). Tymczasem kury nie olśni człowiek, gdyż ona go nie zauważa w tym jedynym aspekcie jakościowo różniącym go od ptaka: w dziedzinie umysłu (a dla niej — Nadumysłu). Wspinając się po drabinie coraz bardziej skomplikowanych faz materii, człowiek nie dostrzega Nadistoty, ta nie widzi Ponad-Nadistoty, i tak dalej. — Przykłady moje i Snerga — kontynuuje Robert — choć odbijają dwie przeciwstawne strony zwierciadła, trafiają w ten sam cel. Teoria Nadistot wytrzymuje taki paradoksalny zabieg, dzięki głębiom swoich treści i żywej dynamice. Rozwijając rozumowanie jej twórcy, można zajść dalej po tej linii. Gdyby Kolumb zabawił się w futurologa, nie mógłby przewidzieć parowców, ani okrętów o napędzie nuklearnym, ani nawet łódeczki z laminatu. Floty ziemskiej przyszłości bądź cywilizacji kosmitów jawiłyby mu się wspa- niałością karawel długich po horyzont, o żaglach szorujących wyniosłe chmury. Przerzuciwszy swą wizję na ląd, śniłby pałace ze złota wysadzane brylantami — lecz oświetlane łuczywem. Mógłby marzyć o rydwanach zaprzężonych w oswojone lwy, ale nie — o najprostszym motocyklu. Nawet wielki Leonardo, twierdząc uparcie, że ludzie będą latać, wyobraził sobie mięśniolot — zamiast samolotu. A w dzie- więtnastym wieku nikt nie mógł prorokować stosu atomowe- go, bo nie tylko nie wiedziano, czym jest atom, lecz nawet — że materia ma budowę nieciągłą. Tym samym nie miano poję- cia o przemianach termojądrowych zachodzących we wnę- trzu gwiazd. Znając jedynie procesy chemicznego spalania, dało się snuć wizje przepotężnych hut, ale nie — rozjarzania atomowych słońc i podobnych poczynań astroinżynieryjnych. -— Obydwa te rozumowania podobają mi się — wtrą- cam. — Ale są sprzeczne. — Powtarzam, odbijają dwie przeciwstawne strony zwierciadła. Uczeni długo spierali się, czy światło jest cząstką, czy też falą — a żadnemu nie przychodziło do głowy, iż oba te twierdzenia są słuszne. Według Snerga, psa nie wzruszają żadne zabiegi człowieka o komfortowy wystrój mieszkania i kupno kolejnego samochodu, koniecznie nowocześniejszego niż poprzedni. I zaraz dodaje on: — Natomiast pies roztkliwi się w najwyższym stopniu i dostrzeże Boga w osobie człowie- ka, kiedy tylko tamtem, jakimś cudem — w mieście, zdawało- by się, na pustyni bezmięsnej — wytrzaśnie i przyniesie mu kawał kiełbasy. — To prawda — ciągnie Robert. — Ale nie przeoczmy, że pies postrzega w człowieku pewne cechy, jakich nie posiada on sam, ani kura, ani koń, ani żadne inne zwierzę. Oczywiście nie wchodzą tu w grę nasze osiągnięcia kulturowe, lecz technologiczne. Pies wie, że tylko człowiek może go zabrać do takiej magicznej skrzyni, w której wnętrzu gna się rozkosznie (w powietrzu, wysoko ponad wszystkimi psami!) bez męczą- cego przebierania czterema łapami, w mig prześcigając charta — olimpijczyka psich biegów. To, że nie widzi on w człowieku konstruktora grawilotu, nie przeszkadza mu uznawać go za swoją Nadistotę — bo żaden pies nie ma grawilotu i nie powiezie nim człowieka. — Nie koniec na tym. Otóż grubym uproszczeniem jest pokutujący jeszcze tu i ówdzie pogląd, że pies widzi w swoim panu wyłącznie przewodnika stada. Wszak wiadomo, że groźne drapieżniki, polujące na ofiary i większe, i silniejsze od nas, zwykle ustępują człowiekowi z drogi — nawet kiedy są głodne. Nie da się tego wyjaśnić inaczej, jak intuicyjnym wyczuwaniem Nadistoty. Mam na myśli ssaki. Krokodyl i rekin napada pływaka bądź rozbitka na tej samej zasadzie, co pożera dorsza, kaczkę lub padlinę — dlatego, że mały, prymitywny mózg tego archaicznego gada, i równie archaicz- nej ryby chrzestnej, wszystko to traktuje jednakowo —jako mięso. Ponadto człowiek w wodzie, przecież nie swoim żywiole, dla zwinnych jej autochtonów jest łamagą nie budzącą respektu nawet tak inteligentnych zwierząt, jak orki. Ale na stepie wystarcza rozpalić ognisko, by obok spać spokojnie: człowiek—Prometeusz jest ewidentną Nadistotą nawet dla najsroższych krwiożerców. — A czy leśni ludzie traktują nas jak swoje Nadistoty? — pytam z zaciekawieniem. — Przynajmniej w pewnym stopniu. Bo w Królestwie Życia respektowane szczeble drabiny ważności nie pokrywają się z jednostkami taksonomicznymi w wielkiej skali: generacji bytów. Dla obserwatora z dolnych faz materii, jakie znamy i w których integralnie tkwimy, umowny jest podział na zwierzęta i psychozoa. Na poziomach wyższych aniżeli nasz musi to przebiegać analogicznie. I dotyczy nie tylko stosunku jednej generacji do sąsiedniej, ale i wewnątrz zespołów mniej lub bardziej zwartych. Każdy gatunek ma odczucie (jeśli nie — świadomość) pewnej hierarchii: jestestw stojących niżej od niego, oraz stojących wyżej. Może to być powszechne od- czuwanie całej populacji (lew schodzi z drogi słoniowi, lecz nie — antylopie), bądź osobnika w obrębie swojej grupy (przywódca stada i kolejne gradacje zależności — według wieku, płci, aktualnej sytuacji rodzinnej, pozycji wywal- czonej w stadzie). W takim ujęciu (oczywiście grubo spłyca- jąc), „zwierzęciem" jest niższy rangą. — A wyższy, Nadistotą — wpadam w tok rozumowania Roberta. — W tym uproszczonym obrazie — tak. — Wróćmy do Kolumba i Leonarda — proponuję, chcąc oprzeć się na tamtych porównaniach. — Mówisz, że wyob- raźnią nie sięgali ani parowca, ani żarówki, ani samolotu. I stąd zaprzeczasz możliwości prognoz nie opartych na już odkrytych prawach przyrody lub eksperymentowanych roz- wiązaniach technicznych. Czy to rozumowanie przenosisz na niepoznawalność Nadistoty? — W całej rozciągłości. — Cóż one mają wspólnego z futurologią? Wszak sądzisz, że istnieją tu, na Zielonej — teraz. Nieprawdaż? Po chwili Robert wyjaśnia: — Trudność wyobrażenia sobie czegoś zależy nieko- niecznie od tego, czy owo coś już jest, czy też — dopiero powstanie. Na Ziemi, w tych samych siedliskach i w tym samym czasie, żyją obok siebie i ludzie, i takie bakterie, które — jak świadczą skamieniałości — nie zmieniły się od półtora miliarda lat. To przykład skrajny. Ale wystarczy przypomnieć, że bytują też na wspólnym gospodarstwie planetarnym i starsze, i młodsze gromady kręgowców. W kar- bonie darmo szukałbyś ptaków i ssaków, lecz na dzisiejszej Ziemi masz również ich protoplastów w prostej linii: ryby i gady. Nie sięgajmy do genealogii Nadistot: po cóż komplikować i tak piekielnie trudne zadanie wglądu w te stwory, wymykające się naszemu poznaniu? Rzecz jasna, nigdzie biogeneza nie zaczęła się od nich. Rodowodowo są od nas młodsze, z samego założenia, tak samo, jak my jesteśmy młodsi od małp, a te z kolei — od lemurów. Jeszcze młodsze są Ponad-Nadistoty — jako następne piętro roz- wojowe życia. I tak dalej. — Więc jak? — wyrażam zdziwienie. — Czyżby te wszystkie fazy materii żyły równocześnie obok siebie? - Nie zadawajmy Naturze pytań, które mogą się okazać źle postawione. Zresztą, tak bywa częściej niż przypusz- czamy. Każda epoka drwi z dziwactw poprzedniej, choć na wcześniejszym piętrze wiedzy były one nieuniknione. Już teoria względności w swym pierwotnym, einsteinowskim kształcie obnażyła jak naiwnie ujmowano proste przecież pojęcia przestrzeni, ruchu, czasu, operując mechaniką New- tona. Jeszcze w końcu dwudziestego wieku sporo wykształ- conych ludzi wyobrażało sobie przestrzeń jako „rzecz samą w sobie", istniejącą nawet w nieobecności materii. Taki ot, pozbawiony ścian, trójwymiarowy pojemnik na próżnię... Ich infantylne pytania, co się rozciąga poza Wszechświatem z tych modeli kosmologicznych, które zakładają jego skoń- czoność a nieograniczoność, przywodzą na myśl argument starożytnych: — Ziemia nie jest kulą, bo wtedy mieszkańcy antypodów musieliby chodzić głową w dół; a to wykluczone, gdyż pospadaliby. — W naszym obrazie świata — ciągnie Robert — zapew- ne tkwią jeszcze bardziej osobliwe bzdury, bo wyższy punkt startowy pozwala sięgnąć śmielej i palnąć większe głupstwo. Jesteś ciekaw, czy wszystkie fazy materii trwają równocześnie obok siebie. Ale co znaczy: równocześnie? W tym pokoju? Bo przecież biokosmos nie zna takiego pojęcia. Nie umiem się pozbyć wrażenia, iż zapomniałem czegoś zasadniczego, i przez to plotę niedorzeczności. Ale porząd- kowanie myśli przerywa mi Robert: — Mam, czego szukałem. Posłuchaj Snerga. Komputer informacyjny nadaje: „W czasoprzestrzeni, gdzie wszystko, co było, jest i będzie, dane jest naraz, zaś czas sprowadza się do pojęcia odległości, występują równocześnie wszystkie możliwe stany materii — cały niezmienny w swej doskonałości „krąg".Jednak kolejne fazy materii, o których dotąd mówiliśmy jako o gene- racjach, nie są i nie mogą być uporządkowane w czasie w takim sensie, iżby najpierw w całym Wszechświecie była faza pierwsza, potem druga itd. Przeciwnie: gdybyśmy w danej (którejkolwiek) chwili mogli objąć spojrzeniem całą trójwymiarową przestrzeń, okazałoby się, że równocześnie z nami egzystują w niej wszelkie możliwe generacje, w takim sensie — że wszystkie możliwe stopnie bytów są w danej chwili dokładnie zajęte i trwają w czasie w nieustannym płynnym dążeniu do określonych zmian. Możemy być pewni, że na naszym, przeciętnym pod pewnym względem, globie — jednym spośród mnóstwa raczkujących pyłków — spoczywały już nieraz różne baczne oczy z wielu poziomów generacyjnych i należy się z tym liczyć, że wśród wielkiej liczby obojętnych znalazły się również spojrzenia zainteresowane nami, ale wcale nie wojen- ne ani nie pokojowe — którymi nabijaliśmy sobie głowy, sądząc, że cały Wszechświat urządzony jest na naszą ziemską modłę — lecz spojrzenia racjonalne. Wiedzą one na nasz temat może znacznie więcej, niż my sami wiemy o sobie, chociaż na pewno nie mogą wiedzieć wszystkiego, bo droga do doskonałości jest nieskończona dla każdego stworzenia, a jeżeli nie odzywają się do nas naszą „rozumną" mową, to przecież z tego samego powodu, który nam z kolei każe pozostawić w błogim spokoju nasze sympatyczne rośliny i zwierzęta." — Trzeba dać poprawkę na pięć stuleci postępu nauki ¦— konstatuje Robert. — Snerg nie mógł rozumieć czaso- przestrzeni po naszemu. A mimo to, jego ogólne konkluzje nie rażą zbytnio. Powiem więcej: są nawet bardziej przenikliwe od niektórych naszych wynurzeń tutaj, oczywiście w ostat- nich miesiącach. Niejasno czuję, że i mnie to dotyczy. Jakiś fałszywy wstyd (może sterowany z zewnątrz?) wstrzymuje mnie przed wyjawieniem tego Robertowi. Proszę go tylko o podanie przykładu. Robert wyjmuje kilka kryształów, ogląda ich znaki iden- tyfikacyjne i wybrany ściska palcami. Rozbrzmiewa dialog, który on zagaja, a odpowiada mu kapitan: ,,— Każda sroka swój ogon chwali. Uwierzyłeś, że jesteśmy koroną stworzenia. Furda! Jesteśmy tylko ludźmi. — Jesteśmy aż ludźmi. — To jedno i to samo. Nie pojmujesz? — Nie. — Czy zastanowiłeś się kiedykolwiek, co myśli pies? — Chyba... nic nie myśli. — Albo, równie dobrze, co myśli pijak, który podpiera kiosk z piwem? — Przecież nie porównasz go z psem!? — Ani z sobą. Według tej samej racji. Ponieważ i pies, i pijaczyna boża, i ty, i Nadistota, i niezliczona mnogość innych jestestw żyjących — o jakich nam się nawet nie śni — tkwi w swoim duchowym świecie, egoistycznie własnym, hermetycznym i nieprzekraczalnym. Gdybyś się mógł rozu- miejąco podłączyć do któregoś z tych suwerennych światów... — To co? — Wtedy wywietrzałby ci z głowy spór: czy a ż, czy tylko? Poczułbyś się atomem w ciele Kosmosu — ani mniej, ani bardziej potrzebnym dla jego funkcjonowania niż tamte atomy: pies, pijak, kosmita, wasal kosmity, hegemon kos- mity... Także poczułbyś się klejnotem Kosmosu. — Obok tamtych... także klejnotów? — Więc teraz rozumiesz. — Nie rozumiem, tylko zgadłem, co miałeś w zanadrzu." Robert zamyśla się. — Jak widzisz, dochodzi już do cierpkich potyczek słownych. Byłyby bardziej zadzierzyste, gdyby nie — ogólne przytępienie naszych emocji. Mnie dziwi i przeraża co innego: że to właśnie kapitan. Widocznie trzymam się jeszcze jako tako, skoro to do- strzegam. Ale co będzie jutro, za tydzień...? Nie zwierzam się z tych rozterek, a tylko wtrącam: — Czy kogoś z nas przekonałeś w stu procentach do ingerencji Nadistot? — Chyba nie. Najbardziej zależy mi na tobie. Pytam, skąd takie wyróżnienie. Robert patrzy w okno, na zieleń drzew i błękit nieba, jakby stamtąd oczekiwał na- tchnienia. Wreszcie mówi wolno, z naciskiem: — Ty szukasz samodzielnie prawdy o Zielonej. Ja także. Czynimy to z jednakowych pobudek. Sprawdziłem, że nie mamy naśladowców. — Robisz wszystko, abym przyjął twój punkt widze- nia... — Niekoniecznie — przerywa Robert. — Hipotezy mają to do siebie, że mogą być słuszne, albo nie. Ty powołałeś wizję planety-potwora, ja zaś obstaję przy Nadistotach. Są to spojrzenia całkiem odrębne, lecz wypływają z nich zbieżne wnioski o zagrożeniach naszej ekipy, a co za tym idzie — o metodach zapobieżenia katastrofie. tv — Zostańmy przy Nadistotach — proponuję pojednaw- czo. — Czy przekonałeś mnie? Może tak... W każdym razie, kiedy o nich mówisz — sprawa wciąga mnie diabelnie. Co będzie potem, nie wiem. Robert wyznaje: — Badania Nadistot podjąłem nie z ciekawości, nie dla wiedzy czystej, lecz z potrzeby chwili. Skoro nie potrafię wyleczyć naszych niedomagań, powinienem wskazać inną drogę wyjścia. — Jaką? — zapytuję, choć znam odpowiedź Roberta, bo udzielił jej wcześniej. Ale jeszcze łudzę się. — Niestety, ucieczkę. Jak najszybszą: dopóki możemy działać bez paniki, bez nacisków, i ...poczytalnie — kończy Robert z wahaniem. — Czyżbyś sądził, że grozi nam obłęd? — pytam prze- straszony. — Nie. Jeśli tu zostaniemy, czeka nas utrata świado- mości wąsko rozumianej, czyli typu ludzkiego, która jest najwyższym z poznanych pięter rozwoju psychicznego. Mówiąc inaczej, zejdziemy do poziomu leśnych ludzi. To na pewno nie wariaci. A jednak, nie są poczytalni w rozumieniu prawniczym. Żadnego z nich nie ośmielił- bym się sądzić i skazać za zabójstwo — tak samo, jak od szesnastego czy siedemnastego wieku poniechaliśmy w Europie sądów nad zwierzętami, wcześniej normalnie przyjętych. Ciężar i przywilej podlegania ocenom moral- nym dotyczy wyłącznie jestestwa o sprawnie działającym umyśle. Patrzę w otwarte okno. Sed bawi się piłką, jakiś ptak usiłuje pochwycić w locie motyla, wiatr pogwizduje w sztyw- nych koronach drzew odpornych na jego podmuchy. Niebo błękitne jak na Ziemi. Więc mamy porzucić to wszystko, raz na zawsze? Spiesznie wyrzucam z siebie: — Zastanów się, czy nie ma innego wyjścia. Może by jakoś dotrzeć do Nadistot, trafić im do sumienia, wejść w układy... Sam nie wiem, co. Robert uśmiecha się smutno. — Przecież one są dla nas nieosiągalne. Lecz gdyby nawet... Załóżmy — choć to mi się wydaje z góry wykluczone — że jakimś bardzo wymyślnym sposobem porozumiemy się z Nadistotami... Przerywam: — Co znaczy: ,,z góry wykluczone"? Jeśli mam uwie- rzyć, że tym globem władają jacyś gospodarze, i są mate- rialni, co wyraźnie zaznaczyłeś (o bytach transcendentnych nie rozmawiałbym serio), to już wystarczającą osobliwością jest ich niewidzialność, niesłyszalność, niedotykalność. Przy- puśćmy, że akurat nasze zmysły nie są dostosowane do postrzegania ich. Ale czy my badamy przedmioty i zjawiska tylko zmysłami?, Robert unosi nieco głowę, wskazuje ręką za okno i pyta niedbałe: — Widzisz te jaskółki? Zaskoczony tak nagłą woltą, zaniemówiłem. Robert spokojnie odpowiada: — Porozum się z nimi, zawrzyj układ o współpracy, przyrzecz powiadamiać je — choćby jednostronnie — o zdo- byczach naukowych i kulturalnych, lub tylko o plotkach towarzyskich. Możesz posłużyć się całą naszą technologią. — Czy to jest... to samo? — rzucam niepewnie, zbity z pantałyku. — Najzupełniej. Rozważ, czemu żadnych zwierząt: ani pokojowych ulubieńców, ani lokatorów zoo, ani mieszkań- ców lasu — nie staramy się powiadomić o tylu sprawach, które nas cieszą albo smucą, napawają dumą bądź po- dziwem? Milczę, więc Robert sam odpowiada: — Wierzysz, że technologia pomoże? Cóż znaczy po- prawne, ścisłe, precyzyjne nadawanie informacji — jeśli odbiornik nie potrafi ich przyjąć? Tym nieodpowiednim odbiornikiem jest mózg zwierzęcia, choćby najinteligentniej- szego. Nasza filozofia, sztuka, nauka, mody, obyczaje, i w ogóle wszystko cokolwiek przemawia do nas zrozumiałym językiem spraw i szumnych, i codziennych, drogich sercu bo swojskich — nie liczy się, nie istnieje, istnieć nie może ani dla mrówki, ani dla jaskółki, ani dla szympansa. One mają własne problemy, i zawiłe, i zróżnicowane, o czym z wieku na wiek coraz dobitniej upewnia etologia. Dla nas to wielka egzotyka niedocieczonego. A co one widzą w ludziach? Zwierzęce ciało, nic ponadto. — Do czego zmierzasz? — pytam, stropiony obrotem rozmowy. — Do tego, że porozumieć się w pełni i owocnie współ- pracować można wyłącznie z równym sobie. Także walczyć albo współzawodniczyć ma sens jedynie z istotą kierującą się identycznymi pobudkami. Śpiew rewirowy ptaków, plakato- we barwy ryb z raf koralowych, przeróżne inne rytuały zwierząt związane z obroną zajmowanego terytorium — słu- żą odstraszeniu przedstawicieli własnego gatunku (ajeśli dotyczą godów — to przepędzaniu tylko samców). Obcy nie zawadza, gdyż jego potrzeby życiowe są odmienne. Toteż nie potrafimy wejść w rzeczywisty spór, ani zawrzeć praw- dziwego przymierza z podmiotem z innej generacji bytów __ obojętne, czy to będzie zwierzę, czy Nadistota. — Zachowanie zwierzęcia możemy stymulować, staran- nie wykorzystując jego instynkt, cechy osobnicze oraz umieję- tności uczenia się — zauważam. — Chcesz powiedzieć, że kontakt ze zwierzęciem jest łatwiejszy niż z Nadistota. Ależ oczywiście. Jednak w tym rozumowaniu powinieneś zamiast siebie podstawić psa, kota lub innego czworonoga, którym kieruje człowiek. — Dlaczego? - Bo dla Nadistot jesteś dokładnie tym, czym zwierzęta są dla nas. Podkreślmy to z naciskiem, gdyż chyba tu leży klucz do całej sprawy. Materia przekształca się od form prostszych ku coraz bardziej złożonym. Pierwszym takim skokowym przejściem jest życie, następnym — wyższe czyn- ności psychiczne. Na tym drugim etapie, nasz ludzki umysł to wstępne ogniwo łańcucha—jedyne, jakie znamy. Nad nim są Nadumysły, potem jeszcze dojrzalsze formy świadomości, których nawet nie próbujmy nazwać, by nie dorobić się obrazków fantastycznych a trywialnie naiwnych - - jako wyrosłych z innego układu odniesienia. — Niepojętość Nadistot — ciągnie Robert — polega na logicznym z pozycji przyrody, a dla nas szokującym fakcie, że w łańcuchu umysłów, o którym mówię, ciało danego umysłu należy zawsze do generacji poprzedniej — z tym, że do jej wyższego piętra. W żaden sposób nie potrafimy sobie wyob- razić ludzkiego umysłu jako równorzędnego „ciału" Nadis- toty, żywiącemu jej Nadumysł. A szkoda, bo przecież stąd, i tylko stąd, wypływa nasze zagrożenie. Włosy jeżą mi się na głowie. Strach powstrzymuje mnie przed zadawaniem pytań. Wprawdzie to samo wynikało i z mojej hipotezy, i z podtekstu wywodów Roberta, lecz teraz ostrzej, bardziej złowrogo uderza we mnie naga groza naszego położenia. Chwila ciszy przedłuża się nieznośnie. . Nie wytrzymując jej nerwowo, wyrzucam: — Więc to są ...ludojady? Twarz Roberta nachmurzą się. — Jeśli nazwę ciebie zwierzojadem, nie będzie w tym nic obelżywego. — Tak. Ale czemu to akcentujesz? — pytam. - Aby zachować właściwe proporcje. W naszych kate- goriach powinno to brzmieć: aby oddać sprawiedliwość Nadistotom. Tak jednak nie powiem, nie dlatego tylko, że jestem stroną przez nie eksploatowaną — lecz z wymogów zdrowego rozsądku. Już egzobiologia przestrzega zasady, że sąd o wartości i sąd o słuszności wypada z naszej kompetencji, skoro tylko dotyczy rozumnych podmiotów innych niż ludzie. Względność ocen moralnych narzuca się z jeszcze większą oczywistością, gdy mowa o jestestwach z odmiennej fazy materii — więc nie tylko obcych (jak pierwszy z brzegu kosmita z klasyki science fiction), ale fizycznie zgoła nieporó- wnywalnych. Chcę zaznaczyć, że twój „ludojad" nie jest — sam z siebie — żadnym diabolicznym potworem, a tylko zwyczajnym konsumentem: ty zajadasz kurę pieczoną, lew zagryza żyrafę, owca skubie trawę, a on... — Przestań! Ignorując mój sprzeciw, Robert kończy brutalnie: — A on karmi się twoim umysłem. Moim także. Zalega ponura cisza. Czuję ból głowy. Prawie namacalnie mi się zdaje, że jakaś Nadistota (potwór, ależ oczywiście) zapuszcza ostre, cieniutkie, niewidoczne bioelektrody w mój mózg, i według wszelkich norm dobrego wychowania, ele- ganckiego jedzenia, ze smakoszostwem rozdrabnia i żuje moją wiedzę; delektuje się tym, co zdobywałem przez dzie- siątki lat, czasami swobodnie, czasami mozolnie. Otrząsa mnie z tego koszmaru głos Roberta: — Uznajemy prawa przyrody takimi, jakimi są. Raz bywają pomocne, kiedy indziej niewygodne. Dziś jeszcze nie potrafimy nimi żonglować. Z pewnością dojdzie i do tego, lecz nie wiem czy już na ludzkim szczeblu naszego rodowodu. Może dopiero wówczas, gdy przejdziemy do wyższej fazy materii. Właśnie przyszło mi na myśl, że znacznie uprościmy sprawę uznając Nadistoty za jeszcze jedno prawo przyrody. — Jak to? — zdumiewam się. — Na przykład... obok grawitacji? —- Chociażby. C/\ sąd/is/, że /wierzę odróżnia zwykły wodospad od tamy elektrowni wodnej, lub powalenie drzewa przez wichurę — od ścięcia go piłą ultradźwiękową? — Nie jestem zwierzęciem. — Patrząc ze świata Nadistoty — właśnie jesteś. Dopóki sobie tego mocno nie uzmysłowisz, nie pogodzisz się z realno- ścią faz materii wyższych od naszej. Wracając do praw przyrody, skądże wiemy, czy pośród otaczających nas po- wszednich zjawisk nie ma takich, które są wytworem Nadis- tot, albo jeszcze dalszych generacji bytu? Testowaniu tych wątpliwości nie sprzyja, że tchórzliwie wzbraniamy się sta- wiać pytanie, dlaczego prawa natury są właśnie takie a nie inne. Skąd wiesz, czy Grecy nie byli bliscy prawdy tłumacząc grzmoty rozsierdzeniem ojca bogów. Może wystarczy Dzeusa zastąpić Nadistotą (bądź Ponad-Nadistotą, albo jeszcze wyżej), zdjąć z Olimpu, odrzeć z naiwnego nimbu boskości, i wtedy rozpatrywać piorun jako przejaw niewyobrażalnego dla nas metabolizmu takich jestestw, których ciało jest subtelniejsze niż nasz umysł. A my, trzecia, więc bardzo młoda generacja bytów, nie mająca szans „obejrzenia" tamtych organizmów, akurat postrzegamy wzrokiem i słu- chem jeden z wydalniczych produktów ich przemiany materii — w postaci iskry elektrycznej. Uwagi Roberta o prawach przyrody traktuję jak przery- wnik, który pozwala mi odetchnąć na chwilę od makabrycz- nych domniemań o pożeraniu naszych umysłów. Chcąc go przedłużyć, wtrącam: — Może te zbieżności nie są przypadkowe. Może w mi- tach niektórych religii należy szukać mglistych, jeszcze nie uświadomionych przeczuć, że istnieją byty materialne wyższe od nas, ale my ich nie dostrzegamy. A cała reszta byłaby kostiumem mającym zasygnalizować niedocieczoną tajem- nicę jestestw z innych poziomów — w sposób przystępniejszy dla mas niż to się jawiło tęgim myślicielom. Robert podchwytuje ten wątek. — Chyba masz rację. Nie dajmy się zwieść pozorom. To prawda, że nikt przed Snergiem nie powoła! Nadistot na wokandę, choć na ten trop mógł wpaść już któryś z filozofów antyku. Wszak echa tego, przyduszone, nie podane przejrzyś- cie, wyzierają z tylu transcendentnych przemyśleń — obojęt- ne, czy murzyńskiego czarownika, czy uczonego teologa. Grecy użyczyli bogom olimpijskim swoich zadbanych ciał, swoich wzlotów i namiętności, i władztwa żywiołów, z jakimi borykali się sami na lądzie i morzu; i dali im na mieszkanie szczyt niezdobytej góry. Doktorzy Kościoła katolickiego przyodziali naszego Boga w strój ducha niewidzialnego dla żyjących i przypisali Mu moc czynienia cudów, czyli po- stępowania tak, jak osobiście człowiek skrycie zamarzył; i umieścili Go w niedosiężnym niebie. Czyż nie były to, czynione po omacku i okrężnymi drogami, próby oglądu wyższych faz materii? A jednocześnie, zabiegi dążące do gruntownego zdematerializowania wyobrażeń o bogach mo- gły odzwierciedlać kapitulację przed trudnościami odkrycia wyczuwanych intuicyjnie Nadistot, i wejścia w kontakty z nimi. Natomiast żenująco prymitywne wizje nieba, piekła i czyśćca, to już późniejsza hochsztaplerka dzierżców wła- dzy, narzucana przez nich w sterowanych procesach insty- tucjonalizowania religii. — Właśnie problem nagrody i kary — ciągnie Robert — jest tą mylącą nadbudówką, co rykoszetem uderza w nas ,,z tamtego świata". W wielu religiach bóg albo heros, zazwyczaj w miarę srogi i w miarę dobrotliwy, troszcząc się o ludzi, nie zaniedbuje własnych interesów: hojnie rozdaje szczęście za sprzyjanie jego potrzebom i kaprysom, oraz zsyła plagi na buntowników. — Oczywiście w przyrodzie brak miejsca na takie spłyce- nia. Kiedy wyobrażenia bóstw zastąpimy rzeczywistym bio- kosmosem o hierarchicznie zróżnicowanych piętrach intelige- ncji — obraz zmienia się do niepoznania. Znika z niego srogość i miłosierdzie wraz z całym rozczłonkowanym par- lamentem emocji usłużnych na nasz własny użytek.* Dwóch Kto wie, czy panowania zbliżonych relacji w biokosmosie nie przeczuwał już Epikur dwadzieścia osiem wieków temu. Głosząc, że przyroda tłumaczy się sama, bez udziału bóstw — uznawał wszakże ich istnienie. Jego bogowie byli wieczni, beztroscy, materialni. Żyjąc niejako w innym wymiarze materii (Snerg by powiedział: reprezentując inną jej fazę), trwali w egoistycznym błogostanie, odżegnując się od wpływania na losy ludzkiego świata. odmiennych faz materii nie łączą i łączyć nie mogą ani paternalistyczny altruizm mądrzejszego i pokora społe- czeństw z niższego poziomu, ani w ogóle jakiekolwiek nici zależności bądź symbiozy. To wszystko da się wytworzyć, w najprzeróżniejszych odmianach, wyłącznie w obrębie jednej generacji bytów. Pomiędzy odrębnymi fazami materii nie ma żadnych innych relacji prócz racjonalnego wyzys- kiwania ogniwa stojącego o jeden szczebel niżej. — Ale wyzyskiwania... do czego? — pytam z lękiem. — Zawsze i wciąż do konsumpcji. Więc krąg się zamknął, wróciliśmy do punktu wyjściowe- go. Zamiast ludojadów — konsumenci. Nie kijem go, to pałką. Uff... Nieapetyczna groza służenia komuś za danie obiadowe przyprawia mnie o mdłości. Patrzę błagalnie na Roberta, który chyba odgadując moje myśli, rozwija swój punkt widzenia: — Trzeba po męsku spojrzeć prawdzie w oczy. Przyroda nie zna sentymentów. Tam jest tylko walka o byt: wszystkie chwyty dozwolone; te zaś, które okażą się szczególnie przy- datne, ewolucja premiuje przetrwaniem i rozkwitem gatun- ku. W biologii pod gatunek podstawiamy także wyższe jednostki taksonomiczne, a w naszym wypadku będzie to skala ogromna: cały poziom generacji bytów. - Gdyby wszakże do nich jakoś ...przemówić — upie- ram się, mając na myśli Nadistoty. — Nie wierzę aby coś było nieosiągalne, jeśli to dla nas sprawa życia i śmierci. — Niestety, ja wierzę — odpowiada Robert ponuro. — Zostało tylko cieszyć się, że z pułapki, w którą wpadliśmy, mamy — jeszcze w tej chwili — jedno swobodne wyjście. — Jakie? — pytam machinalnie, choć znam wyrok mego rozmówcy. Robert unosi głowę, palcem wskazującym mierzy w sufit i mówi bez entuzjazmu: — Wzwyż! Potem nawiązuje do mojej propozycji: - Chciałbyś przemówić do Nadistot... Uzasadniałem niezwalczone trudności takiego kontaktu. Lecz nawet gdyby S1C powiódł — cóż z tego? Postaw siebie na ich miejscu. Pewnego dnia krowy, świnie oraz inne zwierzęta rzeźne znajdują cudowny sposób porozumienia się z tobą. Rykiem, kwiczeniem, machnięciami ogona lubjeszcze inaczej komuni- kują ci, że ich ubój jest zbrodnią, bo przecież one stoją wysoko w hierarchii bytów (każda generacja jest o tym święcie przekonana!), a zadaniem życiowym i posłannictwem czło- wieka, tego ich dziwacznego starszego brata, jest troszczyć się o maksymalne zaspokojenie wszelkich potrzeb i zachcianek swoich trzód. Ma on nie tylko stworzyć im beztroską idyllę, lecz także wydźwignąć je pod każdym względem do własnego poziomu i włączyć w kręgi swojego świata, którego one wprawdzie teraz jeszcze nie pojmują, ale z pomocą mądrego patrona przełamią dzielące ich bariery. Dalej, także rośliny upominają się o swoje: nie o litość, lecz o zrozumienie — adresując tę petycję do zwierząt, aby poniechały złych obyczajów pasienia się ich kosztem, no i (oczywiście!) zrów- nały je z sobą w sferze życia psychicznego. Słucham uważnie. Robert rozwija swoją myśl: — Tymczasem, jak świat światem, zwierzęta będą sku- bać trawę, rwać liście, młode pędy i gałęzie drzew, a człowiek też nie usunie flory i fauny ze swego jadłospisu. Odżywianie się pastylkami zamiast befsztyków, nabiału i jarzyn, modne w utworach fantastycznych sprzed paru wieków, chyba nie da się urzeczywistnić nigdzie w biokosmosie. Z tym, że nie wszędzie muszą to być, ani nawet — rnogą, befsztyki z dodatkami. Wszystko to wydaje się szalenie zawiłe. Albo ...mój mózg pracuje na zwolnionych obrotach. Doprawdy, nie wiem co o tym sądzić. Jedna zagadka przechodzi w drugą, by znów rozpłynąć się w mgłach, potem ustąpić jeszcze innej, tak samo zawieszonej w próżni. Zwierzam się z tych kłopotów Rober- towi, który częstuje mnie następnym wywodem, mającym stanowić kolejne przybliżenie Nadistot. Ponieważ nadal mowa o konsumpcji, włączam się ze swymi wątpliwościami: — Befsztyki, nie befsztyki... Rozumiem, że to skrót myślowy. Mimo to, rozpatrywanie bardzo wysokich form życia właśnie w kategoriach jedzenia uważam za trywialne. Pomyśl tylko. Jeśli pominąć rozmnażanie i oddychanie, rośliny nie zajmują się niczym prócz konsumpcji (do której trzeba zaliczyć także asymilację chlorofilową). Zwierzęta, w większości obdarzone ruchem, mają bardziej urozmaicone zajęcia. U licznych wchodzi w grę życie rodzinne, społeczne, towarzyskie, pewne objawy uczenia się, a także autentyczny relaks i autentyczna zabawa. Ale najwięcej czasu i zachodu przeznaczają zdobywaniu pokarmu. Człowiek — bynajmniej nie wyzwolony od przymusu karmienia własnego ciała — ob- raca jednak gros swojej energii na myślenie i wysiłek twórczy, jeśli nie jest pasożytniczym zadufkiem. Stare porzekadło mówi, że jemy aby żyć, a nie — żyjemy po to, by jeść. Chyba u wyższych kategorii bytów te proporcje przesuwają się jeszcze bardziej na korzyść ducha. Robert nie daje za wygraną. — Gładko to brzmi — oznajmia — ale już na szczeblu człowieka zwichnąłeś rzeczywiste proporcje. Przyznanie, iż nie wyzwolił się on od naturalnego przymusu karmienia swego ciała, powinno być raczej nagłówkiem tych rozważań niż myślą wtrąconą. Również oczywistość, że jemy aby żyć, przyćmiła wzgarda dla pasibrzuchów w zakończeniu przy- słowia. Tysiące bratobójczych wojen, których początki giną w mrokach paleolitycznych jaskiń, to — przynajmniej ze strony napastników — wojny o chleb, dopiero w nowszych czasach kamuflowane szczytnymi hasłami, i nie zawsze. W okrzyku „Panem et circenses!" nawet igrzyska, tak uwielbiane przez Rzymian, stoją na drugim miejscu: za chlebem. — Więc sądzisz, że koniecznie trzeba opuścić Zieloną? — rzucam z rezygnacją. - Musimy patrzeć prawdzie w oczy odważnie, bez wykrętów — stwierdza Robert. — Nie przyszło mi to łatwo. Poddałem się dopiero wówczas, gdy znikły mi sprzed oczu szansę obrony czynnej. Lecz ty już nieco wcześniej w swojej hipotezie planety-potwora oswoiłeś się z myślą, że wszelki opór chybia celu; że naszego ciemięzcy nie możemy zwalczyć, a tylko uciec od niego. Westchnąłem ciężko. — To wszystko logiczne — przyznaję. — Ale czyż czło- wiek może być tylko czystym rozumem i niczym więcej? Zielona jest dla nas, czy raczej była — poprawiam się — najprawdziwszą Ziemią Obiecaną. Rozpierało nas szczęście i duma założycieli nowej lud/kości. A teraz mamy zrej- terować, jak niepyszni. Zapada drażniąca cisza, którą przerywam -- byle coś powiedzieć: — Skąd te nienawistne twory wzięły się właśnie tu? — Sądzisz, że na Ziemi miałyby więcej pokarmu? — rzuca Robert, lecz urywa nagle, chyba wstrząśnięty tak makabryczną wizją. A mnie dopiero teraz świta uzasadnie- nie tamtego zadanego pytania. Rozwijam myśl: — Chodzi mi o genealogię tutejszych Nadistot, na tle braku zwierząt i psychozoów z naszego poziomu. Więc jakże: rośliny, a zaraz potem — one? Luka aż dwóch pośrednich generacji? Robert zastanawia się. — To rzeczywiście intrygujące. Choć nie wiemy nic konkretnego o nich samych, z hipotezy Snerga wypływa jasno, że żadna generacja bytów nie jest ani wyjątkowa w sensie obiektywnym, ani wyobcowana z ogniw łańcucha tworzącego biokosmos: zawsze występuje za poprzedzającą i tuż przed następną. Ponieważ konkretny poziom życia, niech to będą Nadistoty, nie jest Bogiem, Który cudownie stworzył sam siebie — więc musi mieć swój zwyczajny przyrodniczy rodowód, podobnie jak ma go człowiek, wilk, trawa, bakteria. Sądzę, że kiedyś, może po tysiącach wieków, ewolucja naturalna i sztuczna, sprzężona w gordyjski węzeł, przeniesie nas do kolejnej fazy materii, o jeden szczebel wyżej: staniemy się Nadistotami rodem z Ziemi. Czy ojczysta planeta będzie wtedy lasem, stepem, buszem — bez zwierząt? Biosfera Zielonej sugeruje taki właśnie obraz — ani praw- dopodobny, ani zachęcający. Zaprzeczam ruchem głowy. — Gdyby Zieloną zasiedlała niegdyś fauna, musielibyś- my nieraz odsłonić jakąś skamielinę; choćby nikłą, zatartą, niewyraźną pieczęć tamtego życia. Właśnie brak takich odkryć przywiódł mnie do koncepcji samoistnego organizmu tworzącego cały glob. — W takim razie, może tutejsze Nadistoty powstały gdzie indziej — rzuca Robert niepewnie. — Przywędrowały z Kosmosu? — wtrącam. - To zostawiłoby zauważalny ślad. — Szczątki pojazdów kosmicznych? — Chociażby. Robert uśmiecha się wątpiąco. — Trzy wieki temu wylądował tu statek ASO. A jednek nie odnaleźliśmy go, choć w tym krótkim okresie nie mógł się rozpaść, a nawet nie powinien ulec dostrzegalnej korozji. Więc cóż mówić o tym, co zdarzyło się może przed milionami lat... Albo nie zdarzyło się w ogóle. — Nawet jeśli tutejsze Nadistoty nie pochodzą stąd? — pytam. — Nawet. Bo cóż wiemy o ich sposobach podróżowania? Jedno jest pewne: o ile te jestestwa, dla nas niezauważalne, wędrują od gwiazdy do gwiazdy — charakter ich wypraw nie ma nic wspólnego z naszą astronautyką. — Zapędziliśmy się na śliski grunt — strofuje Robert nas obu. — Lepiej rozważmy, co konkretnie zagraża nam od Nadistot, tu i teraz. Przecież będziemy się bronić, chociażby biernie. — To właściwie już odkryliśmy, opierając się na włas- nych niedomaganiach — stwierdzam. — Więc przytępienie ekspresji świadomości i wszelkie konsekwencje grożące na tym tle. — Najogólniej, tak. Lecz samo osłabienie sprawności umysłu nie precyzuje zmian, jakie zaszły w nas dotychczas, ani dalszych niebezpieczeństw, o których nadmieniasz. Nie dowiemy się, w jaki sposób Nadistosty żerują na nas — cał- kiem dosłownie. Ale ze skutków ich działań powinniśmy ustalić, co eksploatują. — Czy nie przypuszczasz — pytam — że one obrały nas za króliki doświadczalne? Robert zastanawia się przez chwilę. — Powiedz dokładniej, jak to widzisz. — Jako naukowe eksperymenty. O życiu psychicznym Nadistot nie wiemy nic — prócz założenia, iż właśnie pod tym względem przewyższają nas jakościowo. Nie mamy pojęcia, co oznacza Nadumysł. Jako system cybernetyczny o jedną klasę wyższy od umysłu, musi on inaczej (powiedzmy: lepiej — choć to nie najszczęśliwsze sformułowanie) rozu- mieć świat. Musi go również opisywać po swojemu, zgodnie z posiadanymi umiejętnościami przetwarzania informacji. — Więc sądzisz, że one dokonują na nas wiwisekcji? — zapytuje Robert. — Właśnie to przyszło mi do głowy zupełnie nagle, jako hipoteza alternatywna wobec twojej, „konsumpcyjnej". A wyrosła z negacji: bo zlekceważyłeś, czym karmiły się te Nadistoty zanim odkryły ludzi. Czyżby uprawiały kaniba- lizm? Teraz zwróć uwagę, iż badania jakichkolwiek kosmitów z reguły otwierają rozległe horyzonty poznawcze. Czy my nie skorzystalibyśmy z takiej gratki, gdyby ktoś obcy wylądował na Ziemi? Odparujesz, że postępowalibyśmy humanitarniej. Zgoda. Lecz to nie sprawa logiki, tylko moralności — więc grunt usuwa się spod nóg. Dostrzegając pewną niekonseksencję, szybko dodaję: — Cofam zgodę! Przecież dla Nadistot jesteśmy zwierzę- tami. Wyobraź sobie, że przybywa statek z nieba pilotowany przez jakichś cudaków, których w pierwszej euforii przyj- mujemy z honorami jako rozumnych braci. Tymczasem testy wykazują, że mamy przed sobą osobliwy gatunek zwierząt (według kryteriów naszej biologii). Ich instynkt konstruktor- ski, najpierw rozruszony przez ewolucję w skromnej skali z naszego podwórka (jak budowanie misternych ptasich gniazd, „inkubatorów" nogali, żeremi bobrów, kopców termitów kompasowych, i innych złożonych struktur ar- chitektonicznych) — monstrualnie się rozrósł i po milionach pokoleń zaowocował tworzeniem statków międzygwiezd- nych, standardowo identycznych jak komórki pszczelego plastra, ale użytecznych do podróżowania. Czy nasi zoolo- gowie nie badaliby tych przybyszów takimi metodami, jakie pozwalają najwszechstronniej poznać organizm? Robert nie popiera tego obrazu. — Moje rozwiązanie jest chyba prostsze — odpowiada. — Zmuszony okolicznościami, nawet najrozumniejszy stwór prędzej wyrzeknie się badań naukowych niż jedzenia. Bo choć nas mierzi takie urządzenie świata, jednak potrzeby ciała mają naturalny priorytet o tyle, że tylko one pozwalają żyć i myśleć, czyli spełniać powołanie człowieka. Zapewne tak jest na wszelkich poziomach bytów. Przypominam, że jeśli Nadistoty eksploatują nasze umysły — jest to konsumpcja sensu stricto: odżywianie ich „ciał", stojących akurat na poziomie naszych umysłów. Byłoby megalomanią przypusz- czać, że ludzka świadomość stanowi wartościową strawę dla Nadumysłu. Jako niższą o jedną kategorię, jest ona tym, czym kotlet dla naszej psychiki. Więc może karmić jedynie ich „ciała", dopiero za tym pośrednictwem będąc zdrojem energii dla Nadumysłów. Wówczas treści naszej wiedzy mogą im być obojętne: umysł głupca i geniusza jest w tym tak samo „kaloryczny". Porównaj: gdy jesz królika to ani na smak, ani na pożywność potrawy nie wpływa, czy był on — na tle swojej populacji — osobnikiem szczególnie zmyślnym, czy wyjąt- kowo tępym. — Za twym rozumowaniem przemawia pewien szczegół — wtrącam. — Dotyczy „kaloryczności" umysłów, która brzmi z pozoruu absurdalnie, lecz to wskutek naszych przyzwyczajeń do pojęć z ludzkiego świata. Otóż gdyby Nadistotom chodziło o ciężar gatunkowy konsumowanej wiedzy, zostawiłyby w spokoju umysł dziecka. Jaskrawe luki pamięciowe Seda wskazują, że stwory te pomyślnie trawią jakąkolwiek informację, a nie — wyłącznie odpowiednio skondensowaną. — Również starałem się sprawdzić — dorzuca Robert - czy pewne informacje bardziej im „smakują", a inne mniej. Ocenić to można śledząc ubytki pamięci poszczegól- nych ofiar tych biesiad, czyli każdego z nas. Otóż nie stwierdziłem, by na przykład astronomia była dla nich strawniejsza od biologii lub jeszcze innej dyscypliny. Kon- sumują wszystko jak leci. Kto wie, może one się pozdrawiają życzeniem: — Pożywnej informacji! — dorzuca Robert z wisielczym humorem. — Więc każda informacja służy im tak samo dobrze... — rzucam ni to twierdząco, ni pytająco. — Byle z poziomu trzeciej generacji bytów, czyli ze świadomości typu ludzkiego. Zwierzętom nic od nich nie grozi. — A leśnym ludziom? — Nimi także by się nie nakarmiły... - Ale powiedz — przerywam w obawie, że ucieknie mi nagła myśl — jak doszło do ustabilizowania się miejscowej populacji właśnie na duchowym poziomie leśnych ludzi. Bo początku tragedii można się domyślać: kataklizm psychiczny, coś jakby sparaliżowanie umysłów, poraził grupę odkryw- ców. A dalej? — Dalej pozostał skutek kataklizmu: duchowy zastój. Straciwszy rozumiejącą mowę, pionierzy wyzbyli się możno- ści nauczenia czegokolwiek swych dzieci. Zważ przy tym, że nowe pokolenia wzrastały bez należycie rozbudowanego instynktu — jakim rozporządzali nasi zwierzęcy antenaci — a zarazem bez umiejętności posługiwania się umysłem istoty rozumnej, który potencjalnie zachowały. Przetrwanie krajowców w tych warunkach było możliwe tylko dlatego, że na Zielonej nie ma drapieżników, a inne zagrożenia też się prawie nie liczą. — Po prostu — ciągnie Robert - - Nadistoty wyeks- ploatowały co mogły już z pierwszego pokolenia, chyba zanim ci pionierzy dorośli. To postępuje szybko. Gdyby Sed tu został, nie nauczyłby swych dzieci mowy, bo sam straciłby ją wcześniej. Nawet nie znałby ich, obyczajem koczowników z Zielonej. — Coś mi nie gra — oponuję. — Brzmi to przecież tak, jakby myśliwy beztrosko wystrzelał całą zwierzynę w łowisku, albo hodowca zarżnął swoje trzody, do ostatniej sztuki, nie kłopocząc się o jutro. — Sądzisz, że są to niewzruszone kanony biologii obo- wiązujące zawsze, wszędzie i wszystkich? — I biologii, i logiki. O ile twój nacisk, położony w całym „problemie Ziemi" na sprawy konsumpcji, wydał mi się z początku słuszny, a obraz zwarty i wiarygodny — o tyle teraz dostrzegam w nim poważne rysy. Trudno przypuścić, iż jestestwo nadrozumne popełnia błędy dla niego tak elemen- tarne, że już na poprzedzającym poziomie — „tylko rozum- nym", człowiek nigdy by się ich nie dopuścił. Porównuję to z naszymi relacjami do świata zwierząt. Pewne ogólne zasady, potrzebne dla przeżycia jednostki i gatunku, dzielimy z całą resztą fauny. Instynkt zwierzęcia i rozum człowieka podążają tu zbieżnymi torami. Najskuteczniejsze metody zdobywania pokarmu, troska o potomstwo, obrona społeczności, unikanie zbędnego ryzyka — po obu stronach tych dwóch sąsiadują- cych poziomów nie różnią się w sposób zasadniczy. U nas są one tylko modyfikowane przez wychowanie, przyjmując szczegółowe znamiona zgodne z normami kulturowymi i mo- ralnymi, jakie wypielęgnowaliśmy na własny użytek. A nawet jeśli się zniżymy do ślepych mocy przyrody rządzących w biotopach, mamy to samo. Już w dwudziestym wieku dowiedziono, że drapieżca nie jest w stanie wytępić w swoim rewirze tego gatunku, który stanowi główny jego pokarm: wcześniej sam padnie z głodu. Robert zamyśla się. — Czy to rzeczywiście uniwersalne prawa biologii? — rzuca wolno. — I logiki?... Tego nikt nie sprawdził. Co do biologii, dobrze poznaliśmy tylko jedną wylęgarnię życia — z której sami pochodzimy (Zielona, jako glob wyłącznie roślinny, niczego nie wnosi do naszych rozważań). Na razie pomijam Nadistoty, gdyż nie poznanych bytów nie możemy powoływać na świadków rzeczywistości. Wprost przeciwnie zresztą, ze znanych obszarów wiedzy przyrodniczej próbuje- my wysnuć wnioski w kwestii Nadistot. — Czy to trud wykonalny? — pytam. — Z dużymi ograniczeniami, na które musimy przystać w ciemno. Gdybyśmy znali zakres tych ograniczeń, już samo to byłoby bardzo cenne. Niewykluczone, że między po- szczególnymi fazami materii, począwszy od umysłu - wzwyż, zachodzą tak podstawowe różnice, jak między prawami fizyki jądrowej i mechaniki nieba. Po krótkiej pauzie Robert ciągnie: — To wciąż biologia. Z logiką będą nie mniejsze kłopoty, jeśli zechcemy porównywać ją na rozmaitych piętrach. — A czy mogą być różne logiki? — zapytuję. — Już w egzobiologii kładzie się nacisk na odwieczny problem filozofii, tak stary jak dzieje myśli: relacje między mózgiem a rozumem, oraz nauką a rzeczywistością. Wszelkie próby rozstrzygnięcia go pozostaną chyba niepewne, póki nie dopomoże nam ktoś z zewnątrz... — Więc jednak wierzysz w porozumienie z Nadistotami, kiedyś, w przyszłości — przerywam. — Nie o tym myślę. Model hierarchicznych bytów w biokosmosie bynajmniej nie usunął tradycyjnego obrazu kosmitów, a tylko niepomiernie wzbogacił go o całkiem nowe panoramy. Musi istnieć wiele planet na tyle podobnych do Ziemi, że zasiedlonych przez trzy pierwsze generacje bytów: odpowiedniki roślin i zwierząt oraz psychozoa z naszego poziomu, z którymi kontakt nie natrafia fizykalnych prze- szkód. Takich właśnie kosmitów dotyczą wszelkie rozważania egzosocjologów. Od dawna debatują oni, czy istnieje wiedza uniwersalna, wspólna dla wszelkich cywilizacji kosmicznych. Ściągając problem na Ziemię, chodzi zwłaszcza o to, czy nauki ścisłe (przede wszystkim matematyka i fizyka) są przez nas odkrywane jako coś realnie występującego w naturze, czy też subiektywnie tworzone. W tym ostatnim przypad- ku, ich zasady byłyby zdeterminowane wyłącznie strukturą naszego mózgu. Równocześnie trwa spór o uniwersalność nauk przyrodniczych jako sztywnego obrazu rzeczywistości. Przecząca odpowiedź w obu tych dylematach oznaczałaby, że form umysłu — zasadniczo różnych — jest tak wiele, ile odrębnych dróg psychogenezy na osobnych planetach. Wte- dy masz odpowiedź na swoje pytanie: logiki nie tylko mogą być różne, ale nawet muszą. — I to wszystko w obrębie naszej, trzeciej generacji bytów? — chcę się upewnić. — Właśnie. Ten punkt widzenia nie dotyczy Nadistot, a przypomniałem ci go tylko dla kontrastu. Skoro pode- jrzewamy, iż nasza wizja świata, wypielęgnowana w długim pochodzie ducha ludzkiego, okaże się fałszywa dla innego umysłu, stojącego na podobnym poziomie — to cóż mówić o Nadumysłach z wyższej fazy materii?! Choć to truizm, warto go mocno zaakcentować: logika Nadistot na pewno nie ma nic wspólnego z naszą. A nawet, mówiąc o jakiejkol- wiek ich logice, chyba nadużywamy terminu językowego. Może nasza logika jest swoistym substytutem czegoś, czym kierują się Nadistoty (podobnie, jak — w rażącym uprosz- czeniu — instynkt nazwałby ktoś namiastką rozumu). A mnie wciąż dręczy wcześniejsze pytanie, które ugrzęzło w ferworze dyskusji: jak tutejsze Nadistoty radziły sobie wówczas, gdy na Zielonej nie było ludzi? Ponawiam je. Robert zamyśla się. — No cóż... — zaczyna z wahaniem. — Prawdę znają tylko one. Dla siebie. Bo nawet gdybyśmy przejęli obraz wytworzony w ich Nadumysłach, byłby niezrozumiały — ale zgoła inaczej niż tekst w obcym języku (wtedy przynajmniej wiemy, że to jakiś tekst). Tu mielibyśmy informację z innego poziomu. — „Nadinformację"? — żartuję. — Żebyś wiedział — odpowiada Robert całkiem serio. — Jak zwierzę nie pojmie filozofii, tak samo nasza myśl pobłądzi na szlakach Nadmyśli i zagubi się bezradnie. — Dlaczego? — Bo gdyby Nadumysł ogarniał świat właśnie tak, jak my go ogarniamy — byłby po prostu umysłem. Niecierpliwie przerywam: — Jednak to, co mnie nurtuje: — czym karmiły się Nadistoty przed dotarciem ludzi na Zieloną? — musi mieć obiektywne rozwiązanie. One nie narodziły się ani z morskiej piany, ani z głowy Dzeusa, tylko ewoluowały od bardzo dawna, doskonaliły się z biegiem er geologicznych; jak my, i jak każda populacja jestestw żyjących. Obojętne co rozpat- rujemy: biocenozę, gatunek, planetę, miasto, naród, wiersz — wszystko to ma własną historię... — Tylko dla nas! — tym razem przerywa Robert. - Jak to? — Ciąg zdarzeń, owo pojęcie tak mocno w nas wkorze- niono, iż nie rozmyślamy nad jego rzeczywistym sensem — może być konstrukcją wzniesioną przez ludzki umysł według reguł stosowanych do jego struktury: więc w zgodzie z wbudowanym w nas przez ewolucję poczuciem upływu czasu — jednokierunkowym, nieodwracalnym. — Irytujesz mnie — mówię bez ogródek. — Ważne, jak my widzimy te sprawy. Trzy wieki temu istniała Zielona, taka sama jak dziś. Pierwsi ludzie urodzeni na tym roślinnym globie wpadli — nic o tym nie wiedząc — pod pręgierz niszczącej siły. Niech to będą Nadistoty. Choć niezauważal- ne dla naszych pojęć, przecież nie bytują one poza czasem i przestrzenią. Albo już wtedy mieszkały tutaj, albo zwabiło je nowo powstałe żerowisko. - Tę ostatnią możliwość badam — mówi Robert bardzo poważnie. Jego twarz przybiera surowy, niemal zacięty wyraz. — To się wiąże z rozpaczliwym podejrzeniem... — pode- jmuje, i nagle urywa. Wpatruję się z przestrachem w lekarza, najwidoczniej zdruzgotanego swoją bezsilnością wobec zagadkowej choro- by pustoszącej w nas człowieczeństwo. A on ciągnie trochę spokojniej: — Cieszyłbym się, gdyby Nadistoty przebywały tu, na miejscu. Milczę, ale chyba znać po mnie kompletne zaskoczenie, bo Robert zastrzega: — Nie dziw się niczemu. To wszystko jest szalenie skomplikowane. Problem tajemniczej siły, która nas roz- kojarza, może dotyczyć nie tylko grupki przycupniętej na tym globie, lecz i całej ludzkości. Najpierw odganiałem tę myśl jak natrętną muchę. Potem wziąłem się w garść, bo chowanie głowy w piasek niczego nie zbuduje (tak nie postępują nawet strusie, którym jakiś kpiarz tę czynność przypisł). — Posłuchaj uważnie — zachęca Robert. — Nie znamy zakresu możliwości Nadistot. One mają ograniczenia, gdyż inaczej byłyby bogami, i nic by już nie zostało nowego dła Ponad—Nadistot oraz jeszcze dalszych faz materii w sztafecie biokosmosu ku coraz wyższej doskonałości (a mówiąc nauko- wo: ku sukcesywnemu zmniejszaniu entropii). Dlatego nie wiemy, czy — aby się karmić ludzkimi umysłami — muszą one, ujmując obrazowo, stać przy nas. Jest przecież do pomyślenia, że siedzą sobie gdzieś z dala, w innym układzie planetarnym (albo w przestrzeni kosmicznej?), i stamtąd oddziałują na nas: bądź zapuszczając naturalne „wypustki" swych narządów trawiennych pod postacią jakichś bioprą- dów, bądź aparaturą techniczną wzbudzającą stosowne pola sił. — To źródło musiałoby znajdować się stosunkowo blisko — wtrącam — skoro już po dwóch latach pobytu na Zielonej odczuliśmy niedomogi pamięciowe. — Nieco wcześniej pojawiły się symptomy apatii, co może stanowiło „przygotowanie potrawy" przed konsum- pcją. O tym nadmieniam marginesowo. Natomiast nie zgadzam się z twoją tezą. Po pierwsze, Nadistoty mogły wykryć naszą obecność już podczas podróży. Sądzę, że zamrożenie ciał w hibernatorach nie udaremniało im tego, choć było okolicznością utrudniającą rozpoznanie. Po drugie, skąd wiesz, czy nie manipulują one właściwościami samej przestrzeni w taki sposób, by — w pewnym sensie przenico- wując ją — wydostawać się momentalnie ,,na drugą stronę"? Wówczas uniezależniłyby swoje sygnały od kłopotliwej barie- ry prędkości światła. Czuję dreszcz grozy. Pytam wprost, by postawić kropkę nad ,,i": — Myślisz o zniewoleniu Ziemi? Robert jeszcze bardziej smutnieje. — Tak — mówi wolno. — Zająłem się sprawdzeniem, czy tam wszystko w porządku. — W jaki sposób? — Badając programy radiowe. Z jednej strony, mogą zawierać bezpośrednie wzmianki o jakichś niepokojących symptomach. Z drugiej zaś, starczy wykrycie kilku rażących błędów, na dowód luk pamięciowych u sprawozdawcy albo zaproszonego gościa. — To ostatnie wymaga ostrożnego podejścia — zauwa- żam. — Oczywiście. Mam na myśli takie przypadki, jak pomylenie Arystotelesa z Arystydesem, o czym ci wspo- mniałem. I niejeden, ale więcej. Nadto można ustalić, czy są to okazjonalne potknięcia, czy też problem obejmujący ludzkość. Starczy porównać wybrane losowo dwie grupy audycji: najświeższą, będącą przedmiotem podejrzeń, oraz próbkę kontrolną starszą o dekadę. Rozporądzamy dostate- czną liczbą nagrań. — I... co? — pytam z lękiem. — Te błędy, które wykryły komputery, nie podsycają obaw. Jedne świadczą o niesumienności publicysty (czego nie da się przecież uniknąć), inne mogą być pozorne: niedawne odkrycia, których nie znamy, rzuciły nowe światło na dany problem. Ulżyło mi. — Więc na razie w porządku. — Tak. To znaczy, osiemnaście lat temu był z tym spokój na Ziemi. Nabieram przekonania, iż ten wynik —jakże szczęśliwy! — popiera mą hipotezę wiwisekcji. To układa się w spójny obraz. Przebadanie paru miliardów ludzi chyba przerasta możliwości techniczne Nadistot. A w każdym razie — dowie- dzenie się, czym jest nasz umysł, zgoła nie wymaga eks- perymentu na tak obłędną skalę. Nikt nigdy nie zamierzał rozkruszać całych kilometrów sześciennych raf koralowych tylko po to, by poznać budowę pojedynczego polipa. To samo dotyczy atomów, cząsteczek, komórek oraz wszelkich struk- tur powielanych przez przyrodę w zawrotnej obfitości kopii. Wprawdzie umysł umysłowi nierówny, ale zasadniczy jego schemat jest stały, jako wytwór antropogenezy. O radiacjach osobniczych zaś, w postaci zróżnicowania intelektów i emocji, można się dowiedzieć biorąc na warsztat statystyczną próbkę pewnej liczby umysłów, dobraną według płci, wieku, zawo- du, rasy, przyrodniczego i cywilizacyjnego środowiska, a mo- że jeszcze innych cech, do których my nie przywiązujemy wagi. Psychiczne rozkojarzenie kilkuset ludzi, równomiernie wyłonionych z obszaru całej Ziemi, wprawdzie budziłoby w poszczególnych wypadkach niepokój lekarzy, lecz globalny charakter zjawiska mógłby ujść uwagi, zwłaszcza przy braku nowych zachorowań. Dla niepoznaki, Nadistoty mogłyby wyłączyć z takich badań spikerów telewizyjnych. Co innego — nasza dwunastka. Tworzymy grupkę sta- rannie wyselekcjonowaną. Zdani tylko na siebie, oddzieleni od Macierzy pustką osiemnastu lat świetlnych, pod wieloma względami — których wyliczać nie warto — możemy stano- wić niepowtarzalny przedmiot eksperymentów. Później dołą- czył Sed, absolutny unikat restytuowany z doświadczalnej populacji niemych leśnych koczowników do statusu kultural- nego człowieka. W sumie, gratka mogąca zachwycić nawet najwybredniejszych eksperymentatorów. Zwierzam się z tych domniemań Robertowi. On obstaje przy swoim. — Mówisz: króliki doświadczalne. No cóż... Chyba Nad- istoty mają żądzę wiedzy, nieodzowną rozumnemu jestestwu. Ale czy to znaczy, że pragną zdobywać tę wiedzę akurat od nas: z niższego poziomu? Gdybyś mógł wchłonąć zasób informacyjny królika, podłączając się rozumiejąco do jego mózgu, nie rozszerzyłbyś przez to własnego obrazu świata, gdyż to nie miałoby nic wspólnego z twym sposobem ogarniania rzeczywistości. (Przykład pasuje, bo i tu, i tam — różnica jednej generacji). — Ale poznałbym psychiczne stany zwierzęcia — re- plikuję. — Nadistoty mogą to samo robić z nami, lecz przy okazji. Trudno uwierzyć, by poświęciły całą społeczność tu urodzo- nych kosmicznych przybyszów, do ostatniego, udaremniając powstanie nowej kultury planetarnej. Chodzi nie o altruizm, tylko własną korzyść. Pionerska kolonia, urządzająca się od podstaw, to nader wdzięczne pole badań. Podkreśliłeś ten aspekt mówiąc o nas samych. Tropiciele z czwartej generacji mieli taką samą sposobność trzy wieki temu. Przypuśćmy, że wtedy upodobali inny eksperyment naukowy: kosztem znisz- czenia potencjalnej kolonii kosmicznej stworzyli populację leśnych ludzi. W takim razie — wciąż podążając za twym rozumowaniem — skusiła ich namiastka pitekantropa. Przy całkiem innych warunkach wyjściowych niż ongiś na Ziemi, dało to obraz w krzywym zwierciadle. Ale mniejsza z tym. Upływa trzysta lat (może to dla nich niewiele?), i historia się powtarza. Jeśli nawet nie żałują, iż przedtem z dwóch możliwych testów wybrali wykoślawiony model antropoge- nezy — cóż skłania ich teraz do przekreślenia perspektywy oszałamiających badań modelu cywilizacji wznoszonej na zupełnym ugorze? Dublowanie eksperymentu wówczas, gdy nieoczekiwanie da się zastąpić go innym, równie ciekawym — nie przekonuje mnie. — Mogą bronić czystości tamtego doświadczenia — zau- ważam. — Od początku zadbali, by oblicze tutejszej przyro- dy ustrzec przed zmianami. Czymże innym wytłumaczyć, że zapobiegli wyhodowaniu wówczas jakichkolwiek ziemskich roślin i zwierząt. — Ja trwam przy swojej propozycji, gdyż wydaje się prostsza — oznajmia Robert. — Więc konsumpcja, o tyle dosłowna, o ile można — zamiast befsztyku — podać na obiad treść umysłu. Bo wykluczam, by Nadłstoty korzystały bezpośrednio z naszej wiedzy. Ty także nie zmądrzałbyś od zasobów informacyjnych królika. Na cóż im taka wiedza? Albo ją posiadają jako poziom wstępny (niby abecadło i tabliczka mnożenia), albo ich rozumienie świata opiera się na zgoła odmiennych zasadach. — Jeśli przyjąć twój punkt widzenia — wtrącam pojed- nawczo — to może Nadistoty jednak przyswajają sobie jakiś zakres potencjału ludzkich umysłów; na przykład określone idee. A wtedy, drogą nieznanego procesu, przetwarzają nasze myśli na coś zupełnie innego. — Więc Nadmyśli — konstatuje Robert. — Tak. — Wątpię, by Nadistoty uzyskiwały ten produkt koń- cowy wprost, czyli w uzależnieniu od waloru naszych myśli. Zresztą, to kłóciłoby się z jedym z założeń samej teorii. — Jakim? — zapytuję. — Że dana generacja bytu może się utrzymać wyłącznie n; materiale energetycznym generacji poprzedzającej. Zna- czy to, iż ludzki umysł jest strawą — w sensie dosłownym, właśnie kalorycznym — dla „ciała" Nadistoty, należącego do tej samej fazy materii co on. Tak odżywione w ramach jakiegoś procesu trawiennego, „ciało" to z kolei dostarcza energii funkcjom wyższym, psychicznym: pracy Nadumysłu. — Co kryje definicja, że „ciało" Nadistoty jest równo- ważne ludzkiemu umysłowi? — zapytuję. — Analogię? Przenośnię? Robert waha się. — No cóż... Pewne przybliżenie, mające upoglądowić coś niewyobrażalnego dla naszych potocznych, zdroworozsąd- kowych pojęć. — Także umysł jest niewyrażalny wprost — nadmie- niam. — Czyżby tamto „ciało" stanowiło podobnie ulotną, zwiewną emanację materii? — Właśnie dlatego bierzemy je w cudzysłów, bo ciałem przywykliśmy nazywać coś widocznego i namacalnego. — Jak to sobie wyobrażasz? — Na przykład, że ono jest obudowane swoistym futera- łem. Przyrównajmy go do muszli ślimaka, albo pancerza - żółwia. Ten futerał widzisz bez przeszkód, lecz w żaden sposób nie domyślasz się „ciała" w nim zawartego. Ale nie przyjmuj tego obrazu dosłownie. Zakładając, że futerał jest jak najbardziej prawdziwy i postrzegalny, choć pod mocno zakamuflowaną postacią — znów musimy go uznać za pewne przybliżenie, takie jak bohrowski planetarny model atomu. — Dobrze, futerał mamy. A „ciało"? — Ono może być rozprowadzone w tym właśnie sie- dlisku, nawet równomiernie —jak w żywej tkance mieszczą się hormony, których odkrycie wymagało złożonych metod, bo nie rzucają się w oczy. Tu natomiast, zapewne z samej swojej natury, skutecznie opiera się ono naszym badaniom. — Ale czym jest taki futerał? — nastaję. — Czy da się go zobaczyć gołym okiem? — Albo tak, albo nie. Może nim być na przykład promieniowanie kosmiczne. A może być również Zielona. Cały glob... Swoją drogą, byłby to nieoczekiwany pomost do twej hipotezy planety —potwora. Zamyślam się, a Robert podejmuje: — Sam Snerg nie wypowiedział się, jak pojmować rów- norzędność „ciała" Nadistoty i umysłu ludzkiego. Na pewno miał własną wizję. Nie przedstawił jej. Powtórzył ten sam błąd wyzierający z wszelkich jego wywodów: że adresował je do współczesnych, choć przerósł ich o głowę. Czy to przez skromność, którą podkreślają jego biografowie z tamtych lat, czy z nieśmiałości, jaka go wyróżniała nawet u szczytu sławy, nie prezentował się obywatelem przyszłych, dojrzalszych epok, tylko dziecięciem swojego wieku. Gorąco pragnął być zrozumiany przez tych, którzy jeszcze nie mogliby go zro- zumieć, gdyby przemówił pełnym głosem. Mija pół roku od tamtej dramatycznej rozmowy. Dużo? Mało?... Miewam złudzenie, że czas kręci się jak karuzela — miarowo, bez wstrząsów zwracając za każdym obrotem to samo. Tu i ówdzie dopatruję się istotnych zmian (na lepsze? na gorsze?), ale potem macham ręką. (Myślę o zmianach zachodzących w nas samych; bo w krajobrazach — są oczywiste). Jeśli takowe sączą się, to nie z dnia na dzień. Więc ich nie widać. Bo my żyjemy właśnie z dnia na dzień. Najpierw nosiłem w sobie portret planety-potwora, tym uparciej, że na przekór hipotezie Roberta. Potem skłaniałem się na jego stronę. A byłoby zbawienne, gdyby żaden z nas nie miał racji. Może tak jest rzeczywiście, bo nie sprawdziło się ostrzeżenie Roberta: — Wóz albo przewóz! — Tymczasem i nie odlecieliśmy stąd, i żyjemy po dawnemu. Czy bardziej osowiale? Może... Melancholia Zielonej spowalnia wszelkie rytmy. Ten glob był zawsze sielsko-nijaki, a teraz jakby zgnuśniał — pomimo że na nim i barwniej, i głośniej. To jakaś nieokreślona gnuśność. Może fluid przymglone- go nieba, dni przez okrągły rok jednostajnie równych nocom, braku znaczniejszych wulkanów i trzęsień ziemi, a nawet coraz większej rzadkości burz? Albo odwrotnie: apatia jest w nas samych, lecz my, wzbraniając się przyznać do niej, poszukujemy odbić w przyrodzie. Automaty spełniają programy sprzed roku, albo dwóch lat. Wtedy nikt nie brał w rachubę opuszczenia Zielonej: zagospodarowywaliśmy Ojczyznę z wyboru. Potem cień Nadistot kazał mieć się na baczności. Teraz spokojniej, tamten rozgwar przycichł. A inwestycje rosną zwykłym biegiem, jak gdyby nigdy nic. Skomputeryzowane centrale działają rzetelnie i beznamiętnie - - ani ponaglane, ani hamowane przez mocodaców. Coraz mniej i coraz niechętniej ingerujemy w cokolwiek. Z mieszanymi uczuciami oglądam podziemne urządzenia wokół Domu, odwiedzam dalej położone przetwórnie, siłow- nie, kopalnie. Bardziej odzwierciedlają one zamierzenia na wyrost niż dzisiejsze potrzeby naszej mikrospołeczności. Żebym wiedział, że to wszystko się przyda! Robert przestał nalegać na rychły odlot, jakby przyjął postawę wyczekiwania. Niby jest lepiej niż przedtem. Ale przecież to, co nas dotknęło, nie było snem. I nie znikło. Czy niedowłady pogłębiają się? Bardzo trudno rozstrzygnąć. Chciałbym mieć pewność, że luki pamięciowe i spowol- nienie reakcji psychicznych zatrzymają się na tym poziomie. Ale któż to zaręczy? I ja, i chyba my wszyscy odczuwamy te niedomogi coraz mniej uciążliwe. Bez żenady wspomagam) się podpowiedziami komputerów. Przywykliśmy do tego tak samo naturalnie, jak ktoś o słabym wzroku — nosi okulary i przecież nie czuje się kaleką. Rodzi to jednak dotkliwe zagrożenia. Człowieka wyróż- nia wyjątkowa plastyczność. Ta cecha walnie dopomogła nam wznieść się ongiś nad zwierzęcy poziom przodków. Łatwo przywykamy do zmienionych warunków. Nieraz to, co w perspektywie uznawaliśmy za nieznośne, może wydać się na co dzień wcale nie gorsze od poprzedniego, a tylko inne. Wtedy przestajemy rozpamiętywać, co było dawniej — zwła- szcza w miarę jak czas zaciera obrazy. Nasze bardzo szczególne położenie jeszcze pogłębia to niebezpieczeństwo. Wiele zapominając, zatracamy ostrość różnic między tym co było, a tym cojest. Nawet nie potrafimy skrupulatnie tego sprawdzić, gdyż nie instruowaliśmy kom- puterów pod takim kątem widzenia. W ten sposób można zjeżdżać po równi pochyłej do poziomu leśnych ludzi, w błogim samouspokojeniu, że wszystko jest w porządku. Ta ustawiczna nieokreśloność, zawieszenie między znajo- mym dzisiaj, mglistym wczoraj i zagrożeniami jutra, nieci drażniące refleksje. Chwilami żałuję, że opuściłem Ziemię i wszystko na niej. Wszak nie byłem banitą. Na trakty dalekich gwiazd powiódł mnie pęd odkrywania nowości. I wątły płomyk nadziei, że gdzieś znajdziemy Nową Ziemię. Szansa nie była większa niż jeden do tysiąca, lecz stawka warta tego hazardu. I dziś potwierdziłbym to - - o ileż mocniej, bo z pozycji szczęściarza! — gdybym wiedział, że stoimy na twardym gruncie. Cóż, kiedy nasi poprzednicy, zdobywcy Zielonej, tak samo ufni — przemienili się w niemo- wy... Nasiąkam podejrzliwością. Gdzie tylko się da, i w nas, i poza nami szukam symptomów świadczących za alarmem albo odprężeniem. Niech się dzieje cokolwiek. Nie rozprawiamy o tym. Nawet Robert nabrał wody w usta, jakby na coś czekał. Dlatego nie wiem, czy tylko ja tak myślę; czy domniemania władztwa Nadistot biorą się właśnie z takich ciągotek. Sporo ich, i są nader urozmaicone. Najliczniejsze dotyczą zwierząt. Ten i ów stara się do- wieść, że rażących odmienności zachowań przedstawicieli tych samych gatunków na Zielonej i na Ziemi nie sposób wytłumaczyć bez świadomej ingerencji z zewnątrz. Padają przykłady zmian: rodzaju karmy i metod jej zdobywania, rytuałów godowych, opieki nad potomstwem. Koronnym świadectwem ma być niepłochliwość ssaków i ptaków posu- nięta dalej niż w ojczystych rezerwatach oraz innych ob- szarach chronionych. Kiedy jeden z kolegów popiera taki wywód moim spotkaniem z sarną i jej dziećmi — zaprzeczam, powtarzając argumenty Roberta. — Ale czy spamiętałem je dobrze? — przebiega mi przez myśl. „Zachowania instynk- towne — wyuczone — doświadczone..." Czy właśnie tak? Chcę sprawdzić u źródła, ani trochę nie przeczuwając, jak daleko gawęda z Robertem zaprowadzi nas obu. Już z pierwszych zdań mego rozmówcy wnioskuję, że w kwestii saren niczego nie przekręciłem. Zwierzam się, jak mnie cieszy taki sprawdzian poprawy mojej pamięci. Pod- świadomie czekam potwierdzenia — o mnie, o nas wszyst- kich. Lecz Robert tylko patrzy przed siebie w błękit nieba nad zwartą bryłą pobliskiego lasku. Odeszliśmy spory kawałek od Domu. Siedzimy na niskim pagórku, z którego rozciąga się melancholijny sawannowy krajobraz —jak z widokówki. Tu zmiany nie narzucają się: tylko gdzieniegdzie jakieś ziemskie zioła nie kwitnące jaskrawo, albo krzew wkomponowany w kępę miejscowych zadrzewień, a wszystko to — mimo jawnych różnic pokroju — wsiąka w tło rozległej po horyzont makaty stonowanych zieleni, brązów, szarości. Bezwietrzne popołudnie. Brak zwierząt. Może pochowały się przed skwarem. W sąsiednich chaszczach przeciągle zawodzi ptak, którego nie rozpoznaję; nie znam jego głosu bądź zapomniałem. Robert nadal patrzy przed siebie, jakby w otchłannej pastelowej dali szukał natchnienia. Mówi o rzeczach błahych; o wszystkim i o niczym. Albo tak to odbieram? Napomykam o zwierzętach, temacie modnym ostatnio, dla którego spot- kaliśmy się. — Czy rzeczywiście nowe ich behawiory kryją coś tajemniczego? Sądząc z miny Roberta, spodziewał się tego pytania. Zresztą stawiam je drugi raz: problem zasygnalizowałem mu przy obiedzie, proponując spacer. — Grube nieporozumienie — stwierdza Robert. — Szum wokół trybu życia zwierząt, jakie wyhodowaliśmy, prowadzi donikąd. Pewne sprawy (choćby twoje sarny) łatwo wyjaśnić warunkami środowiska. Inne toczą się jak na Ziemi, a łowców sensacji zaskakują tylko wskutek ich niewiedzy albo niepamięci. „Łowców sensacji"... To mnie uderza, i tym zdziwieniem dzielę się z Robertem. — Że dotąd kolegów tak nie określałem? — uśmiecha się — Nie było potrzeby. — Wcale nie poniosła mnie uszczypliwość — dorzuca na usprawiedliwienie. — No cóż... Po prostu nazywam rzeczy po imieniu. W nas wszystkich zaszły kolosalne zmiany. Łatwiej zauważamy je u innych niż u siebie. Sądzę, że nie ominęły nikogo. Nawet jestem pewien. To nie są słowa bez pokrycia. Pomnę, z jaką pewnością siebie w tamtej pierwszej rozmowie o Nadistotach sypałem błędami jak z rękawa. — Zgódź się, — podejmuje Robert — że w naszym położeniu nietrudno o tanią sensację. Mało robimy. Właś- ciwie nic. Biesimy się. Komputery wyręczają nas w myśleniu, automaty — w działaniu. Stąd tylko krok do wegetacji zleniwiałych plotkarskich sybarytów, którzy twórczą pracę zastępują sensacyjkami, ot choćby w rodzaju: — Zwierzęta zachowują się nieobliczalnie, bo sterują nimi Nadistoty. — Ja wcale tak nie twierdzę — wtrącam wyjaśniająco. — Właśnie dlatego chciałem z tobą pogadać. Ale przyznaj, że jeśli obserwacje, o których głos'no, nie są wyssane z palca, to mogą dziwić... — Chodzi ci o behawior zwierząt? — przerywa Robert, chcąc się upewnić. — Tak. — Zrozum: z palca są wyssane nie obserwacje (nikt z nas niczego celowo nie zmyśla), tylko pobożne życzenia —jak zwierzęta powinny się zachowywać. „Powinny"!... To pustosłowie, którego nie wymyśliłem, tylko powtarzam w tym samym kontekście, w jakim je kilkakrotnie usłyszałem. Robert nagłym ruchem wstaje, wyciąga rękę przed siebie jak drogowskaz i woła: — Popatrz: Więc i ja podrywam się, by mieć lepszy widok. Chwytam lornetkę, którą zawsze zabieram na spacer. W skupieniu śledzę efektowny pościg na odsłoniętej równinie, gdzie napas- tnika i jego ofiarę tylko chwilami zasłaniają drzewa albo krzaki. Przejrzystość powietrza sprzyja obserwacji, gdyż oba zwierzęta są ubarwione ochronnie. Przodem mknie zwinnym, bardzo szybkim galopem dość jasna, cynamonowopiaskowa postać o pokroju owcy, z lirowato wygiętymi rogami i specyfi- cznym garbem między czołem a nosem: suhak, jedyna europejska antylopa. Sporo ich tu i czują się dobrze. Główną moją uwagę ściąga tropiciel. Jego też nader łatwo rozpoznać. Wysmukła sylwetka drapieżcy o psiej głowie, płowoszara z kilkunastoma tygrysimi pręgami na tylnej części grzbietu, uderzeniami sztywnego ogona odbija się od podłoża w susach trzymetrowej wysokości, płynnym pędem za rączym suha- kiem. Dzieląca je odległość rośnie. — Umknie? — pytam z przejęciem. — Raczej nie — stwierdza Robert. — Wilk workowaty jest nadzwyczaj wytrwały. Upatrzoną ofiarę, na krótkim dystansie nawet szybszą od niego, dopóty goni niezmor- dowanie, aż ta padnie ze zmęczenia. Dramat życia i śmierci oddala się tam, gdzie skróty wywołane perspektywą zagęszczają plamy lasków i zarośli. Wreszcie wszystko zlewa się w sinawą toń podhoryzontalną. Opuszczam lornetkę, wciąż pod silnym wrażeniem. Ob- serwacja ma znaczną wartość, gdyż potwierdza zaaklimaty- zowanie wilka workowatego. Ten król tasmańskich uroczysk, na Ziemi — pomimo usilnych starań — wciąż zagrożony wymarciem, widocznie znalazł tu godne warunki. To naj- większy mięsożerca Zielonej. Wprowadzając go uwzględniliś- my, że przywykł polować samotnie i nigdy nie napada ludzi, więc nie powinien zagrozić krajowcom. Ale czy na pewno? Wątpliwości ogarniają mnie właśnie teraz. Któż zaręczy, że ten rabuś, który łatwo zabija rosłego kangura, znacznie silniejszego niż człowiek, nie zmieni tutaj upodobań i nawy- ków? A może już zmienił?... Łowy w biały dzień na od- słoniętym terenie wcale nie pasują do tego, co wiem o najoka- zalszym mięsożernym torbaczu. A czytywałem o nim tym chętniej, że nigdy nie oglądałem go żywego; dopiero dziś, na wolności i w ferworze pościgu. Robert, którego indaguję w tej sprawie, przytaczając argumenty z różnych lektur, ma odmienny pogląd. — O, tak powstają bałamutne legendy! To, co mówisz, kubek w kubek pasuje do reszty modnych dziś wynurzeń o zmienionym behawiorze raz tego, raz innego kręgowca na Zielonej. — Ja przytaczam fakty... — bronię się. — Powtarzasz jednostronne opinie — przerywa Robert. — Audiatur et altera para.*' Mam na myśli zarówno pojedyncze opisy dziewiętnastowiecznych podróżników po Tasmanii, kiedy wilk workowaty był jeszcze pospolity, a wzmagało się wyuzdane tępienie go, jak też późniejsze relacje przyrodników z ostatnich paru wieków restytuowania tego gatunku w rozległym rezerwacie obejmującym piętnastą część jego ojczystej wyspy, z włączeniem urozmaiconych siedlisk. — Jak wiesz — ciągnie Robert — w drugiej połowie dwudziestego wieku wprawdzie widywano wilka workowate- go z daleka, a także nie budziły wątpliwości łatwe do odróżnienia duże tropy tego stepochodnego czworonoga, lecz żadnej z solidnie wyposażonych wypraw nie udało się złowić kilku okazów do hodowli. Kiedy już stracono wszelką na- dzieję, raptownie w roku dwutysięcznym (data zbyt okrągła, żeby jej nie zapamiętać) przygodni turyści zaskoczyli o zmie- rzchu dorosłą sztukę z czwórką podhodowanych szczeniąt. Samica parsknęła ochryple — jak to czynią te torbacze w chwilach podniecenia — i wraz z młodymi szparko cofnęła się do jamy pod wykrotem powalonego drzewa. Na wieść o tym, przyrodnicy pospieszyli z obławą i po uciążliwych zachodach schwytali w sieci całą piątkę. Od niej pochodzi współczesna populacja wilków workowatych. — No właśnie — próbuję bronić swego zdania. — Nocny zwierz, przesypiający dzień w norze. Po zdarzeniu, o którym mówisz, zaczęto nazywać go norowcem. Robert zaprzecza ruchem głowy. Niech będzie wysłuchana i druga strona (łac). — To mylące określenie powstało wiek wcześniej i nigdy nie przyjęło się wśród zoologów. Mówisz: zwierzę nocne. A ja ci odpowiem: tylko na krótko, i pod przymusem. Stulecie to mgnienie oka w rodowodzie gatunku, zwłaszcza tak starego. Począwszy od dziewiętnastowiecznych prześladowań, wilk workowaty czasowo zmienił obyczaje. Całe szczęście, bo inaczej — nie podziwialibyśmy go dziś. Od milionów lat był mieszkańcem otwartych stepów, tylko z rzadka porośniętych drzewami. Wyśmienicie przystosował swą budowę do ściga- nia zdobyczy w przestronnym, widnym terenie. Tak polował na różne kangury i mniejsze dzienne torbacze. — W wyniku natarczywego tępienia — ciągnie Robert — w połowie dziewiętnastego stulecia przestano spotykać wilki workowate w okolicach zamieszkałych. Jednak w oba- wie, że drapieżnik ten mógłby z ukrycia napadać owce, tropiono go w tych ostojach, do których — wbrew swym wymogom i przyzwyczajeniom — uszedł w miarę wzrostu prześladowań: więc w gęste zarośla, także w góry, wreszcie do jaskiń. Czasami nawet wykopywał nory. Ale później, otoczo- ny opieką w rezerwacie, rychło poniechał tamtych zastęp- czych zwyczajów, pospiesznie narzuconych przemożnym instynktem przetrwania. W naszych czasach wilki workowate na Ziemi wiodą taki właśnie tryb życia, jak ten wspaniały łowca, który dal nam popis sprawności. To, co mówi Robert, jest przekonujące. Dzieje wilka workowatego znałem zbyt powierzchownie. Ale przychodzą mi na myśl inne przykłady. Napomykam o pałance kuzu. Robert wpada w słowo: — Przestrzegałeś przed wyhodowaniem tego małego nadrzewnego torbacza. Właściwie alarm podniósł Wiktor, a ty go poparłeś. Zostaliście przegłosowani. Czy wiesz, dlaczego właśnie Wiktor obawiał się kuzu? Milczę, więc Robert wyjaśnia: — Bo jest Nowozelandczykiem. Na tę podwójną wyspę wprowadzono kuzu w roku 1858 jako zwierzę futerkowe. Na wolności rozplenił się nader gwałtownie, a co gorsza, w znacz- nym stopniu zmienił swój jadłospis. W Australii kuzu jest wszystkożerny. Zajada liście, owoce i nasiona, także owady, ptasie jaja oraz pisklęta. W przybranej ojczyźnie natomiast żywi się prawie wyłącznie pączkami i młodymi pędami drzew, niszcząc w zawrotnym tempie duże połacie lasów. W dwudziestym wieku jego zagęszczenie przekraczało w nie- których okolicach sześćset sztuk na kilometr kwadratowy. Potem przyszła do głosu samoregulacja, lecz i dziś kuzu jest najpospolitszym nowozelandzkim torbaczem. — A więc na Zielonej — podsumowuje Robert — kuzu ani się wyrodził, ani zdziwaczał, jak nieprecyzyjnie głoszą niektórzy z nas. Wrócił do swych starych australijskich obyczajów. Jest pożyteczny dzięki przenoszeniu nasion i ogra- niczaniu nadmiaru owadów. Plądrując ptasie gniazda, a na- wet żerując na młodych ssakach i jaszczurkach, kuzu nie może być uznany za szkodnika, tylko prawidłowe ogniwo w łańcucach pokarmowych. — Teraz weź pod uwagę ptaki — podejmuje Robert. - Najwięcej mówimy obecnie o salanganie i papudze kei. Obydwa wprowadziliśmy na Zieloną, gdyż to gatunki rzad- kie w Ojczyźnie. Salanganę szczególnie cenią smakosze, jako producenta „jaskółczych gniazd" z aromatycznych roślin spojonych śliną — z których sporządza się płynną zupę, od wieków sztandarowe danie kuchni chińskiej.* Dla przyrod- nika natomiast, salangana to przede wszystkim ptak po- sługujący się echolokacją (jedyny oprócz tłuszczaka Hum- boldta). Koledzy mówią, że salangana była ptakiem nocnym, a dopiero na Zielonej stała się dziennym. To nieprawda. W przeciwieństwie do tłuszczaków — mieszkańców ciemnych jaskiń, nocą wyfruwających na żer — dawniej salangany, obyczajem wszystkich jerzyków, zapamiętale łowiły owady w locie o każdej porze. (Mogą one utrzymać się w powietrzu nieprzerwanie przez całą dobę, a nawet dłużej.) Gniazda przylepiały do stromych nadbrzeżnych skał, czasami w ogro- mnych skupiskach, lecz zbyt często obrabowywane z nich, zaczęły odbywać lęgi na stropach głębokich, niedostępnych jaskiń. Zdolność echolokacji, wytworzona ewolucyjnie dla * „Zupa z jaskółczych gniazd" to nazwa myląca, choć powszechnie przyjęta. Salangana należy do rzędu jerzyków. Pokrojem wprawdzie bardzo przypomina jaskółki (podobnie jak jerzyk), lecz nie jest z nimi blisko spokrewniona. wykrycia w mroku lecącego owada (dzięki odbiciu od niego fali głosowej specjalnych pisków, stale wydawanych przez ptaka), dobrze przysłużyła się im w walce obronnej z nie przebierającą w środkach ludzką chciwością. Na Zielonej salangana, jako gatunek chroniony, spokojnie wróciła do dawnego, niczym nie zakłóconego trybu życia. — A kea? — pytam o zasygnalizowaną przez Roberta papugę, która ciekawi mnie bardzo. — To wyjątkowa historia. W początku dwudziestego wieku spośród kilku form nowozelandzkich nestorów (niektóre wytępiono wcześniej) kea nagle dała się we znaki jako jedyna papuga drapieżna. Przedtem wszystkożerna, po zaprowadze- niu na tych wyspach masowej hodowli owiec zaczęła napadać je, wąskim silnie zagiętym dziobem szarpiąc tym zwierzętom kawały mięsa, a nawet wyrywając nerki. Nie budziło to sympatii farmerów dla ptaka, który — jako bliski wymarcia — został wzięty pod ścisłą ochronę. W późniejszych wiekach, kiedy zadbano o zostawianie większych partii krzewiastych nieużytków, gdzie papugi te znajdują pod dostatkiem jagód i owadów, coraz rzadziej interesują się owcami. — Czy wyhodowanie kei na Zielonej nie było ryzykow- ne? — zapytuję. — Raczej nie. Częściowa mięsożerność tej papugi, wraz z osobliwym sposobem pasożytowania na owcach, jest zbyt świeżej daty aby utrwalić się dziedzicznie pod postacią instynktu. Gdyby jednak, wskutek jakichś bodźców trudnych do przewidzenia, tutejsza kea — wbrew obyczajom papug — stała się drapieżcą, wybaczylibyśmy jej to samo, co uznajemy za normanle u sów i sokołów. A co do ryzyka... Przykre niespodzianki raptownych zmian behawioru, jakie niegdyś sprawiła kea, kuzu i inne zwierzęta, są nie do przewidzenia. To cena niepewności związana z wprowadza- niem zmian w przyrodzie. Jak mówi francuskie przysłowie — kto nic nie ryzykuje, ten nic nie ma. — Czy jakiś gatunek może tu przepaść z kretesem? — zapytuję. — Wskutek splotów niekorzystnych okolicz- ności bądź wygubienia przez drapieżców... — Byłoby nawet dziwne, gdyby wszystkie zabiegi akli- matyzacyjne szły jak z płatka. Już teraz brak danych o niektórych zwierzętach. Na przykład lotokoty nieźle sobie radziły w warunkach wiwaryjnych, lecz na swobodzie znik- nęły jak kamfora. A powinny zdradzać swą obecność podczas lotów ślizgowych. — Co im zaszkodziło? — Choćby niedbałe przygotowanie środowiska. Myślę 0 braku dorodnych owocujących chlebowców. Wprawdzie zasadziliśmy je, ale czas wyrośnięcia tego drzewa do potęż- nych rozmiarów odpowiada kilku pokoleniom lotokotów. Nie chodzi tylko o ogromne owoce chlebowca. Lotokot roz- smakowuje się raczej w jego dużych lśniących liściach. Uzależnienie tego ssaka od chlebowców ma rozległy zakres, na Zielonej pogłębiony jeszcze przez to, że rodzima flora nie wytworzyła tak wyniosłych drzew. Chlebowiec spełnia dla lotokota ważną funkcję ochronną. To nocne zwierzę, o ile nie znajdzie odpowiedniej dziupli, przesypia dzień zawieszone pazurami na gałęzi. Wtedy tak udatnie maskuje się sylwetką 1 barwą, że do złudzenia przypomina właśnie owoc chle- bowca. Lecz nawet pomijając to, dla lotokota tutejsze drzewa są trochę za niskie, a kręte ich pnie, rzadko kiedy pojedyncze, nastroszone gęstwą poplątanych gałązek, udaremniają mu to, do czego przywykł: wspinaczkę po dość gładkim pniu na wierzchołek, by stamtąd lotem ślizgowym pomknąć na sąsiednie drzewo, oddalone nawet sto i więcej metrów. Być może, ten zdeklarowany roślinożerca zjadający owoce, pą- czki, kwiaty i liście, zagustował w różnych ziołach sprowadzo- nych z Ziemi. Niestety, rekordzista biernego lotu wśród ssaków, którego cztery kończyny i ogon są tak szczelnie spięte gęsto owłosioną, podwójną luźną skórą, że zaledwie końcowe ich partie wystają z tego futerału — po ziemi chodzić w ogóle nie potrafi, a czołga się jak paralityk. Konieczność wy- szukiwania karmy poza koronami drzew, których to zwierzę stara się nigdy nie opuszczać, zgubiłaby je w końcu. — Lotokot nie jest w Ojczyźnie gatunkiem ginącym? — pragnę się upewnić. — Nie. W puszczach regionu indomalajskiego trafia się on często. W niektórych okolicach jest nietykalny — jako pasjonujący obiekt zoologiczny, odosobniony przedstawiciel rzędu latawców. W innych stanowi zwierzynę łowną z czasem ochronnym, co raduje amatorów jego delikatnego mięsa; wolno do niego strzelać wyłącznie w locie. — Byłoby gorzej — napomykam — gdyby tu przepadł jakiś wyjątkowo rzadki gatunek. Zieloną traktujemy nie tylko jako pole wartościowych doświadczeń przyrodniczych, lecz nadto rezerwuar form zagrożonych wymarciem na Ziemi. — To drugie na nic się nie zda — wyznaje Robert ze smutkiem. — Więc jednak... — rzucam niepewnie. — Co masz na myśli? — No... eksploatowanie zwierząt. Bo teraz przyznajesz... Milknę pod zgorszonym spojrzeniem Roberta. — Może i roślin? — pyta ironicznie. Chwila ciszy, i mój rozmówca dopowiada: — Jeszcze wczoraj jeden z nas indagował mnie, czy Nadistoty eksploatują rośliny!... Zamiast zwyczajnie uznać, że ta lub owa nie przyjęła się z przyczyn naturalnych. A nieraz powód widny jest jak na dłoni, zwłaszcza ostatnio, kiedy nagminnie popełniamy elementarne błędy. Ale łatwiej obwiniać Nadistoty. Jak inaczej wyjaśnić zdumienie, że welwiczia osobliwa, ta bodaj najdziwaczniejsza z roślin, której jedyne dwa olbrzymie wstęgowate liście — płożące się po ziemi z pękatego niby-pnia (hypokotyla) przystrojonego szyszkowatymi kwiatami — przez sto lat nieprzerwanie rosną i obumierają na końcach, zgniła nam, nie zabezpieczona przed nadmiarem deszczów. Łatwo to było przewidzieć: każde dziecko wie, że welwiczia pochodzi z bezwodnej pustyni Namib. — Przypomnij sobie — ciągnie Robert — co w naszej pierwszej dyskusji mówiliśmy o „kaloryczności" strawy Nadi- stot: że jednakowo pomyślnie służy im każda informacja — byle wydobyta z umysłu typu ludzkiego. Gdyż jest to poziom trzeciej generacji bytów, właśnie równoważny „cia- łu" Nadistot. Zwierzęta nie liczą się dla nich. O roślinach szkoda gadać. Aby do końca wyświetlić, o co chodziło Robertowi, zapytuję: — Więc czemu twierdzisz, że nie przyda się uratowanie tutaj rzadkich zwierząt, zagrożonych wymarciem w Ojczyź- nie? — Bo Zieloną trzeba spisać na straty — wyznaje Robert wolno, z wysiłkiem. — Otóż miałem spotkać się z tobą w tej sprawie. Uprzedziłeś mnie, chcąc omówić niejasności w beha- wiorze zwierząt. Te są pozorne. Lecz zostaje problem Nad- istot, które pożerają nas — bezkrwawo, w ciszy i elegancji, cal po calu... Włosy jeżą mi się na głowie. Pytam, byle coś powiedzieć: — Czy ogół kolegów wierzy w Nadistoty? — To najtrafniejsze określenie. Wierzą właśnie tak, jak dawni Grecy w bogów olimpijskich. To znaczy, na wszelki wypadek: ,,A nuż coś w tym jest..." — A jak ty przypuszczasz? — pytam silą inercji. — Chciałbyś dowodów? — rzuca Robert oschle, o co trudno mieć pretensje, gdyż temat staje się nie do zniesienia. Milczę ponuro. — Ciekawi cię, czy właśnie Nadistoty? A nawet jeśli nie one — niczego to nie zmienia. To planeta nie dla nas. Tak czy inaczej, oddziałuje tu zagadkowy destrukcyjny czynnik, który udaremnia opanowanie globu. Z tą samą mocą, z takim samym naporem bezwładności stanie on na przekór odwadze i nadziejom każdego Ziemianina, który chciałby nas kiedyś zastąpić za Zielonej. Pionierzy przegrali. A my musimy wyjść cało z opresji, i wróciwszy do Ojczyzny, na wszystkich mapach opatrzyć Zieloną wieczystą przestrogą: TERRA ODIOSA — Ziemia Przeklęta. • * * Taśma czasu wiruje coraz prędzej. Nie są to olśnienia ani katastrofy, słoneczne radości bądź czarne rozpacze. Po prostu z rozgorączkowaniem sposobimy się do odlo- tu. Już odrzuciłem naiwną wiarę, że skoro nie nękają nas grzmiące kataklizmy w otoczeniu, ani bolesne dramaty wewnętrzne — możemy spać spokojnie. Teraz wiem, że nie będzie dzwonu na trwogę, żadne znaki na niebie i ziemi nie ostrzegą w porę. Musimy odłączyć swój los od losu Zielonej. Start ma nastąpić za tydzień. Może odwlec się trochę, bo nic przestrzegamy tego terminu rygorystycznie. Wątpię, aby jakieś wydarzenia skłoniły nas do panicznej ucieczki. A prze- cież jest co przemyśleć. Zostawiamy Zieloną sobie samej, jej własnym prawom i przyrodniczym kolejom losu. Dokonaliś- my sporo zmian w wyglądzie i funkcjonowaniu globu. Rozliczne budowle, przetwórnie i urządzenia, jakie wznieśliś- my, pochłonie puszcza, i może po wiekach jacyś astronauci będą rozważać, czyje to dzieło (Oby tu nie przybyli na swoją zgubę!) Wycofujemy natomiast wszystkie układy cybernety- czne. Od kilkunastu dni ściągamy do bazy patrolujące teren automaty, roboty i wszelkie konstrukcje wyposażone w pa- mięć. Sprowadziliśmy również pozostałe androidy, nie wyłą- czając Talii i Erato, które dotąd towarzyszyły swym part- nerom, tworząc oddzielne pary nie komunikujące się z sobą. Nie mogliśmy bowiem ryzykować, że nadistoty jednak poży- wią się informacją zdeponowaną w sztucznych układach, po czym, pełne wigoru, dobiorą się do nas w podróży, lub nawet sięgną na Ziemię. Cała akcja zakończyła się wczoraj. Aparaty zniszczyliś- my, oprócz tych, które zabieramy w drogę. Co innego — dodatki obcej flory oraz fauna, której tu w ogóle nie było. Przeistoczyły twarz planety, bo cóż solenniej przesądza o obliczu globu, jego tętnie, jego duszy — jak właśnie królestwo Życia? Te dary zostawiamy, z całą należną dbałością o los osobliwie posztukowanej biosfery, w której łatwo wyodrębnić trzy elementy niezależnie, bo nie spokrew- nione wzajemnie: miejscową florę, wtręty z Ziemi oraz hipotetyczne Nadistoty, najprawdopodobniej obcego pocho- dzenia. To nic, że Zielona nie przyda się ludziom. Jest przecież komórką rozległej, dziś jeszcze nieograniczonej dla nas tkanki biokosmosu, i coś znaczy w procesach jego przemiany materii. Byłoby barbarzyństwem zniweczyć tę jej twórczą rolę, lub choćby tylko uszczuplić. Relacje między rodzimym życiem na Zielonej a tym, które wprowadziliśmy, bez wątpienia istnieją, lecz nie grożą poważniejszym zachwianiem przyrodniczej równowagi. Tu- tejsza flora, zróżnicowana znacznie słabiej niż ziemska, jest na tyle plenna i krzepka w swoim środowisku, że nie grozi jej 1 zagłuszenie ze strony importowanych roślin ani spasienie przez zwierzęta. Jeśli natomiast przepadną jakieś gatunki tu wprowadzone, zwalnia to nas od odpowiedzialności: i tak są czynnikiem nadprogramowym. Ważne, że również leśnym ludziom te zmiany nie za- szkodzą. Dane, jakie zebraliśmy, świadczą nawet, że już teraz krajowcy sporo zyskali. Przedtem dieta koczowników spro- wadzała się do miejscowych roślin, wprawdzie nie monoton- nych smakowo, lecz pod względem spełnienia zawiłych wymogów ludzkiego organizmu jakże dalekich od specyfiki ziemskiej flory! Już w dwudziestym stuleciu znano ścisłe powiązania między najsubtelniejszymi detalami budowy bardzo złożonych substancji produkowanych przez jedne ustroje a ich przyswajalnoscią dla innych, choćby genetycznie nader odległych. Hoimar von Ditfurth dawał wtedy przykład cytryny, przez którą wytwarzana witamina C pasuje do określonej części komórki człowieka tak dokładnie, jak klucz do zamka — co byłoby wręcz nieprawdopodobne, gdyby nas nie łączyło pokrewieństwo z drzewem cytrynowym. Tuziemcy mogliby na tych zmianach zyskać znacznie więcej, gdyby... Właśnie. Tu leży pies pogrzebany. Z pewnoś- cią skorzystałby pitekantrop, nawet jego przodek australopi- tek: ogniwa pnące się wzwyż po szczeblach przystanków, ku naszej stacji pośredniej z szyldem CZŁOWIEK MĄDRY. Żyjąc wśród zwierząt, które nagle pojawiły się w jego świecie, zacząłby na nie polować — co pobudza inteligencję, bo wymaga chytrości i podstępu, zbędnych przy zrywaniu liści i owoców. Pokarm mięsny sprzyja rozwojowi mózgu, a użyt- kowanie ognia — do czego musi dojść w takich układach — otwiera rozległe możliwości. Z kolei, pieczone mięso dostarcza mózgowi nowych potrzebnych składników, i krok po kroku, z tysiąclecia w tysiąclecie wiedzie droga do cywilizacji. Niestety, zatrzasnęła się ona przed leśnymi lu- dźmi, którzy wprawdzie już polują na zwierzęta (co potwier- dzają filmy dostarczone przez radiozwiadowców) — ale pod kuratelą Nadistot nigdy się nie uczłowieczą. I wreszcie one same: Nadistoty. Przestałem je uznawać za sataniczne monstra. Sens ma jedynie konsumpcyjna teoria Roberta. Wprost mi głupio, że kiedyś myślałem inaczej. (Może to chwilowe otrzeźwienie; sam nie wiem...) A teraz inni przejęli pałeczkę po mnie. Świat jest okrągły... Może takie majaczenia muszą się przetoczyć, jak żelazny walec, kolejno po każdym z nas? Dziś rano jeden z kolegów proponował, żeby przed odlotem poruczyć automatom wy- hodowanie groźnych drapieżników (chodziło mu głównie o tygrysy i niedźwiedzie), a ponadto słonie i bawoły —jako ewentualnych pogromców Nadistot, kiedy my już będziemy daleko stąd. Tłumaczę mu, że chęć zemsty na Nadistotach jest bezsen- sowna: postępują tak samo racjonalnie — jak my, hodując drób na pieczyste. A po wtóre, zwierzęta, choćby najdziksze, im nie zagrożą — tak samo, jak źdźbło żyta nie może świadomie spętać i udusić zająca. Tygrys ich nie zagryzie, słoń nie rozdepcze. Może one postrzegają zwierzęta; za to dla zwierząt z pewnością są niewidzialne (skoro i my, generacja o stopień wyższa, nie zauważamy Nadistot). Mój oponent upiera się jak kozioł: — Przecież tygrys może zabić człowieka! — Tak, jego ciało. A umysł — tylko pośrednio. „Ciało" Nadistoty jest na poziomie ludzkiej świadomości, więc ne zostanie pożarte przez tygrysa — ani wprost, ani pośrednio. A Nadumysł — oczywiście tym bardziej. Dlatego .Nadistoty są niedosiężne także dla naszej broni: jak razić kogoś, kogo ani zidentyfikować, ani zlokalizować nie sposób? Życie na Zielonej utrzyma więc swą równowagę. Nie sczeznie marnie biosfera, poskładana niby organizm z roz- maitych narządów, odrębnych a przecież posłusznych wspól- nej całości, podobnie jak nie zgubiły jej intarsje coraz nowych fal imigracyjnych. Zapewne pierwszą były Nadistoty; dla nas nieprzeniknione, złowrogie, wymuszające odwrót. Potem statek ASO dal planecie leśnych ludzi. A wkrótce my wylądowaliśmy, by jej zaszczepić zwierzęta i obce rośliny. Co czeka Zieloną jeszcze? Ile ona wytrzyma takich najazdów z czterech stron nieba i z różnych generacji bytu? Czas, odmierzany zegarem er geologicznych, jest cierpliwy. Zielona, jak Zielona... Nigdy nie była naszą, i nią nie będzie. Moje myśli błądzą daleko, w świat barw, dźwięków, zapachów, jakże podobny — a mimo to, diametralnie różny. W czerni nad głową, wokół słabej żółtawej gwiazdki — tak podobnej do innych — w którą nocami wwiercam wzrok coraz częściej i coraz uporczywiej, krąży Ona: Ziemia. Czyż dopiero widmo Nadistot musiało mi uświadomić, że Ojczyznę ma się jedną? Dziś dla mnie sprawa Ziemi to nie tylko nasz powrót w domowe pielesze, a sprawa Nadistot — nie tylko ich szarogęszenie tutaj. Oba problemy splatają się w mej wyobra- źni ogromną, obezwładniającą trwogą. Bo gdyby się splotły w rzeczywistości... Nie wiemy, skąd się wzięły Nadistoty na Zielonej; jak dopadły pionierów z ASO, a potem nas. Gdybym roz- porządzał dowodem, że omotały nas już podczas rejsu — przeciwastawiłbym się powrotowi na Ziemię, choćby za cenę samowolnego zniszczenia „Sindbada": nie wolno naprowa- dzić napastników na swój dom. Kiedy zwierzyłem się z tych obaw Robertowi, zlecił komputerom poszukiwanie dowo- dów. Na szczęście, nie znalazł ich w naszych działaniach i wypowiedziach sprzed wylądowania. Co prawda, Robert nie jest stuprocentowo przekonany o tym. Od jakiegoś czasu rozważa, czy możemy się oprzeć na komputerach jako arbitrach niezawodnych, to jest odpor- nych na obce wpływy. Moją uwagę, że one przecież zawieść nie mogą, kwituje refleksją: — Skąd ta pewność? Gdyby ci zasugerowano parę lat temu, że ktoś będzie zwyczajnie, na co dzień odżywiał się twoim umysłem — roześmiałbyś się. Dziś tak samo egzotycz- ne nam się wydaje, by owo coś mogło uszczuplić informacyj- ne zasoby komputerów. — Jakże: uszczuplić? Jakim sposobem? Robert zamyśla się.- — Może tak, jak rdza uszczupla zapas czystego żelaza w sztabie... Doprawdy, nie wiem. Najgorsze, że jeśli zawiodą komputery, superarbitra już nie znajdziemy. Przecież ustalenie tych naszych wiadomości, które Robert nazwał wiedzą pewną, i oddzielenie od tego co zapomnieliśmy — nie może być spełnione przez nas samych. Trzeba sprawdzić czy nie zostały porażone także komputery. Rozważać to możemy porównując z tym, co rzuca się w oczy; co potrafimy stwierdzić obiektywnie. Wydaje się, że dla Nadistot strawny jest tylko intelekt (do którego należy włączyć znaczną część osobistych wspomnień). Sfera moral- ności, obyczajów, sumienia, wychowania — chyba jest dla nich próżnią: nie spostrzegliśmy naruszenia wymienionych wartości u kogokolwiek z nas. Natomiast nieznaczny regres emocji może być wtórny, wiążąc się z przytępieniem spraw- ności umysłu. Na pierwszy rzut oka wskazywałoby to, że Nadistoty zwrócą swe racjonalne, aprowizacyjne zainteresowania ku komputerom, najidealniejszym zaś ich spichlerzem stanie się Bank Pamięci. Bo czymże innym jest treść tych urządzeń, niż substratem intelektu? Dlatego ważkim, niezwykle pilnym zadaniem było ustalić, czy one eksploatują te pokłady informacji. Na szczęście, mogliśmy to sprawdzić. Mamy wystarczającą liczbę dawniejszych zapisków komputero- wych, by je porównać z dzisiejszymi odpowiedziami tych samych układów w tych samych kwestiach. Test sugeruje, że Nadistoty albo nie mogą, albo nie chcą czerpać pożywienia (to jest informacji, inaczej niż u źródła, tzn. wprost z żywego mózgu. Dobrze to, czy źle? O tyle dobrze, iż — przynajmniej na razie — możemy zaufać świadectwu komputerów. Na dalszą metę, ocena zależy od punktu widzenia. Są głosy opowiadające się za podsunięciem Nadistotom właśnie komputerów jako dostarczycieli strawy zastępczej — wówczas produkowanej dla nich z dużym rozmachem. Ale to wymagałoby wejścia z Nadistotami w układ, mocą którego one by przyrzekły zostawić nas w spokoju — i teraz, i na przyszłość. A już wcześniej Robert wykazał, że porozumienie i współpraca są osiągalne wyłączne w kręgu jednej i tej samej generacji bytów. Można próbować w ciemno, gdyby się okazało, że w jakichś szczególnych warunkach Nadistoty jednak eks- ploatują komputery. Niesie to wszakże inne niebezpie- czeństwa. Może dopiero wówczas te stwory, świetnie odkarmione, tak by zmężniały, że starczyłoby im sił i wigo- ru, aby napaść Ziemię. A to właśnie najbardziej przejmu- jąca groźba. Jak grzyby po deszczu, mnożą się spekulacje na ten temat. Najbardziej zadzierzyści domagają się zniszczenia kompute- rowych zapasów informacyjnych, a nawet radzi by skasować zapis Banku Pamięci. Żałosna to nadgorliwość oparta na nieuzasadnionych przesłankach, że Nadistoty, pochłaniając od nas materiał informacyjny, tym sposobem uczą się czego- kolwiek; że dzięki nam ich Nadumysły mądrzeją. A one przecież tylko obiadują po swojemu, może nawet w ciężkim trudzie — któż to wie... Jakże obylibyśmy się bez Banku Pamięci oraz rzeszy wyspecjalizowanych komputerów w dalekiej podróży, kiedy i załoga pogrążona w letargicznym śnie, i statek nie dowodzo- ny żywym mózgiem wymagają niezawodnego stróżowania? A jeśli okresowo ktoś będzie czuwał (co nieraz zachodzi z rozmaitych względów) — też musi polegać na wiedzy pewnej. Zadowalamy się więc tylko nie pozostawieniem żadnych komputerów na Zielonej. Zakusom na nasze dobra informacyjne szczególnie ostro przeciwstawia się Robert, który ostatnio tkwi po uszy w zgłę- bianiu sprawy Nadistot. Odnoszę wrażenie, iż problem zajmuje go nie tylko od strony utylitarnej: naszego bez- pieczeństwa. Chłonny umysł lekarza, przyrodnika i humanis- ty burzy się przeciwko barierze poznania czegoś, co w sposób widoczny i jakże efektywny, wdraża się w nasz świat i przeni- ka codzienność. Robert nie spuszcza przy tym z oczu zagrożenia, które bynajmniej nie osłabło, i energicznie pona- gla do odlotu. — Im później wystartujemy — przestrzega mnie dzisiaj — tym więcej będziemy mieli do nauczenia się; do odrobienia strat pamięciowych. — Nie przypomnimy sobie tego, opuściwszy Zieloną? Mina Roberta pozwala mi przeczuć naiwność pytania. — Tego już nie ma w nas; tak samo, jak przetrawionego pokarmu nie przywrócisz do pierwotnej postaci. I to nie żadna przenośnia, bo chodzi właśnie o pokarm. Żywy mózg jest wprawdzie materiałem bardziej opornym niż taśma albo kryształ, dlatego niewykluczone są później pewne przebicia, przypadkowe i nieskoordynowane. Ale to nie przekracza sfer mitomanii. — Może w najkorzystniejszym położeniu jest Sed — do- daje Robert z mniejszą pewnością siebie. — Podejrzewam, iż jemu łatwiej przyjdzie nauczyć się rzeczy, których nigdy nie znał, niż nam — powtórnie zdobywać utracone wiadomości. — Od czego to zależy? — pytam. Robert zastanawia się dłuższą chwilę. — Hm... Nie wypowiem się jako lekarz ani biolog, bo świadomie przekraczam próg sprawdzonej wiedzy, za którym rozciąga się nieznane. Choć do snucia takich hipotez skłaniają mnie wyniki niektórych badań nad charakterem zapominania przez nas istotnych, dawno utrwalonych infor- macji — kieruję się tylko przeczuciami. — Czy sądzisz — zapytuję nieśmiało — że mogłoby to być coś w rodzaju...uodpornienia na konkretne informacje; właśnie na te, które zostały skasowane? — Chcesz porównać do szczepionek uodporniających na jady albo drobnoustroje chorobotwórcze? — Mniej więcej. Robert myśli intensywnie. — Na upartego, można to upoglądowić właśnie tak, choć analogia jest daleka. Otóż kwas rybonukleinowy (RNA), obficie występujący w neuronach, układa się w spiralny łańcuch mogący przedstawiać niewyobrażalną liczbę odmian. Każdą z nich wyróżnia porządek, wedle którego powtarzają się wzdłuż łańcucha poszczególne skła- dające się nań grupy chemiczne. Wielokrotne przecho- dzenie impulsu nerwowego przez synapsę (złącze między komórką nerwową a inną komórką pobudliwą) stopniowo modyfikuje kolejność grup chemicznych związanych z łań- cuchem RNA. Natomiast rytm impulsów przesądza odle- głości między tymi grupami. W ten sposób „wytłoczony" na synapsie wzorzec pozwala na przyszłość przechodzić impulsom powtarzającym właśnie ten sam ściśle określony rytm. — I to jest mechanizm pamięci? — pragnę się upewnić. — W najogólniejszym zarysie. Kiedy w dwudziestym pierwszym wieku dowiódł go doświadczalnie polski neurolog Stanisław Dymek, za co dostał Nobla — niewiele więcej dało się powiedzieć na ten temat. Późniejsze pokolenia badaczy zaokrągliły obraz mnóstwem finezyjnych szczegółów, lecz jego szkielet oparł się próbie czasu. - Właśnie te procesy — ciągnie Robert — przyjąłem za podstawę dociekań o metodzie spożywania naszych umysłów. Sądzę że Nadistoty, burząc wspomniany porządek, niejako zdejmują ów wytłoczony wzór, który służył za receptę do wielokrotnego użycia, czyli odtwarzania zapisu: bądź okreś- lonego obrazu z przeszłości, bądź wyuczonej niegdyś infor- macji. Jest prawdopodobne, iż taki zamach na neurony dotąd wykorzystywane pamięciowo (może bardziej brutalny niż się zdaje), osłabia ich późniejszą wydolność. Przeraża mnie, że stwierdzamy u siebie nie tyle osłabioną umiejętność zapamię- tywania świeżych informacji, co luki w dawno ugruntowanej wiedzy. — Czy to symptom groźniejszy? — zapytuję. — Bez wątpienia. Neurologia ściśle rozgranicza funkcję zapamiętywania — od przechowywania wspomnień. Ta druga jest o wiele trwalsza, prawie niezniszczalana. Raz wyżłobione ślady pamięciowe na ogół utrzymują się w czystej postaci przez całe życie — na przekór zmianom chorobowym i starości, przeszkadzającym zapamiętywać rzeczy nowe. Wśród mnóstwa kalectw pourazowych związanych z uszko- dzeniem mózgu, jakich dostarczyła ostatnia wojna światowa, prawie nie zdarzało się skasowanie wspomnień dzieciństwa. Dlatego nadmieniłem ci kiedyś, że naszych niedomogów nie nazywam amnezją. Więc to tak... Ostatnie chwile na Zielonej. Opodal Domu gładka kula „Sindbada" odbija blask słoneczny, jakby za- praszała w otchłanną dal mroku, z którego kiedyś, po latach wynurzy się prawdziwe Słońce rozzłocone nad ludzkością. W ciszy poranka świat, który zawiódł nasze nadzieje, lśni wesołością pogody, jeszcze kusi pozorami spokoju. Poznaliś- my to wszystko, przecierpieli, przemyśleli — na ile jeszcze rozsądnie myśleć umiemy. Na śniadanie odżywcze pigułki, by nie napełniać żołądka przed hibernacją. Ale zasiadamy w jadalni, jak zwykle. Rozmowa się nie klei. Jest kapitan, i Robert, i jeszcze parę osób. Inni nie przyszli, może wolą dumać w samotności, lub poczynić ostatnie spostrzeżenia, utrwalić je bądź tylko zapa- miętać dla siebie (może ich już nie zdążą zapomnieć?) — przed skokiem w sen. Nie ma narad, instrukcji, toastów. Cokolwiek mielis'my tu zrobić, już zrobiliśmy. Został tylko start. Kapitan, choć wszedł w skórę dowódcy kosmicznej wy- prawy, milczy. O piętnastej wszyscy spotykamy się w statku. Rzeczy — prócz podręcznych drobiazgów — są tam złożone. Ostatnie godziny w plenerze mamy dla siebie. Kolejnym plenerem będzie dopiero Ziemia. Stoję przed Domem w pełnym słońcu. Ze mną Sed. W myślach cwałują kadry z przeszłości i z przyszłości. Chwilami w ciasnym perspektywicznym skrócie widzę całe moje życie. Wtedy wzdragam się: czyżby przedśmiertny obrachunek? A kiedy mijam przystanek, na którym stoję: kartkę z kalendarza obmywaną rzeką czasu — czuję żywsze bicie serca. Tam, skąd nadpływa prąd rzeki skryty w mgłach, kłębi się tyle lęków i upragnień... Tam jest Zielona. I jest Ziemia. Porwany wirem wy- obraźni uświadamiam sobie jaśniej niż kiedykolwiek, że Wszechświat ma niepojęcie dużo takich planetarnych tea- trów, jak Ziemia i jak Zielona. Służą one rozmaitym generacjom bytu, i niższym, i wyższym od naszej — za dom, za stół biesiadny, za pola bitew i areny gladia- torów. Na ilu takich scenach może działać jedno jestestwo w jednym życiu? Ja doświadczyłem dwóch, i to mi starczy. Więc odpycham natrętne obrazy z jakichś egzotycznych ziem — na pewno prawdziwe, bo nieskończony Wszechświat nieurchonnie gdzieś spełnia każdą treść, jaka bądź nam się zamarzy. Ścieśniam pole widzenia do dwóch znajomych globów: dwóch odrębnych przyszłości. Gdzieś z głębin duszy wstrząsa mną wewnętrzny krzyk: — Oby się one nigdzie nie zetknęły i niczego nie wymieniły między sobą! Kłębią się obrazy bez komentarza. Film jak wulkan. Ale co to? Ktoś mnie ciągnie za rękę. — Pójdziesz ze mną? — obcesowo pyta Sed. Znowu wpadam w rzeczywistość. Szerzej otwieram oczy i mrużę je przed rozproszonym blaskiem. Czy dam się namówić na przechadzkę? Właściwie, chciałem oblecieć Darencję, góry w prawo od niej, Morze Smoka, puszczę za przeciwległym brzegiem. Ale zdążę. Po spacerze mogę i Seda nakłonić na tę przejażdżkę. A zresztą jaka różnica, czy pożegnam Zieloną z powietrza, czy z dołu? Dobrze. Nasz chłopak idzie przodem, pogwizdując. Step ciągnie się na południe, aż ku bagnom źródłowym Kanji. To znam z mapy i z lotu ptaka. Lecz jak daleko widać stąd, wszędzie to samo: sucha równia ziół, a na niej, niby nieregularne przysadziste cokoły, kępy krzaków; rzadziej — drzew. Przepatruję otoczenie: raz ziemię po horyzont, to znów pojedyncze grupy roślinne, samotne krzewy, albo jedno kwitnące zioło. Ciepło, ale przezroczysta mgiełka wysysa jaskrawość barw, tutaj i tak z natury nie najlepszej próby. Pastelowe zielenie jakby zaśniedziały. Czy naprawdę, czy mi się zdaje? Sed wskazuje ręką do tyłu, skośnie ku niebu, i woła: — Popatrz, tam ciemnieje! Chłopak zna się na pogodzie i lubi ją przepowiadać zamiast sięgać do prognoz. Wie, że kiedy swoista szarość zstępuje z góry, najprzód w jednym miejscu, wróży to lepką mgłę, gęstą jak wata. Lecz tym razem mu się przywidziało. Po przeciwnej stronie słońca niebo jest tu zawsze ciemniejsze. Może dziś zaznacza się to mocniej, lecz nie wróży zmiany aury. Zresztą wiem, że widoczność nie zmieni się. Uspokojony Sed ponawia swe ulubione podchody motyli; mało ich tu, więc tym żywsze emocje poszukiwań. A ja wracam do przerwanych rozmyślań. Świat Zielonej, przecież nie bezbarwny, widzę wyprany z tych ekspresji, jakie królują w mych wspomnieniach z Ziemi. Uwzniośliliśmy go żywymi skarbami Ojczyzny — na ile było sensowne oraz możliwe w tak krótkim czasie. Na naszym szlaku nie rzuca się to zbytnio w oczy. Szkółki, wiwaria i inne urządzenia aklimatyzacyjne grupują się po przeciwnej stronie Domu. W kierunku Darencji, na bardziej urozmaiconej, leciutko pofałdowanej sawannie, również w plenerze spotyka się więcej zwierząt i ziemskich roślin. Nie brak tam cienia i wilgoci, źródełek, skał, wąwozów, co wzmaga różnorodność siedlisk. A tu — raczej stepowy krajobraz i stepowe życie. — Powiedz, co będę robił na Ziemi? — z nagła pyta Sed, podbiegając do mnie. Zanim zdążam pomyśleć, chłopak patrzy mi głęboko w oczy, indagując z przejęciem: — Czy tam są leśni ludzie? Wstrząsa mną podejrzliwy niepokój. Czyżby przygotowa- nie usprawiedliwienia ucieczki w busz? Przecież on wie, że zaprzeczę. A przynajmniej powinien wiedzieć. Sprawy Ziemi zna dobrze z rozmów, z filmów, z atlasów. Dotąd nie zauważyłem, aby coś z tych rzeczy zapomniał. Do Seda nie pasuje podstęp. Chłopak nie zmienił swej natury, zawsze idzie przebojem. Więc skąd to pytanie? Tym bardziej coś tu nie gra. Silę się na spokój, wyjaśniając: — Wszyscy ludzie na Ziemi są tacy, jak ty i ja. Innych nie ma od bardzo, bardzo dawna. Ale...przecież ty o tym wiesz. — To nic. Chciałem się upewnić. Nie czekając odpowiedzi na wcześniejsze pytanie, chło- piec w kilku susach podbiega do krzaka, w którym skryła się mała jaszczurka, i próbuje ją stamtąd wypłoszyć. Stoję pośród równiny, z przykucniętym Sedem w oczach, z myślami w Ojczyźnie, gdzie nie ma ani leśnych ludzi, ani Nadistot. Jeśli nic nie przeszkodzi, zasnę dziś, a obudzę się „jutro" — na Ziemi. W kamienym letargicznym śnie czas stoi w miejscu. Więc te trzydzieści lat na zegarach pokładowych, i trochę więcej na Ziemi, popłynie poza mną. Ja sam postarzeję się o półtora roku. Jaszczurka chyba znalazła sposobną norkę (traw tu nie ma), bo Sed dał za wygraną. Biegnie naprzód, przystaje, rozgląda się po niebie w prawo. Może nadal sądzi, że tam ciemnieje na mgłę. Czyżby wyciągnął mnie w step z gotowym planem ucieczki skoro tylko zakryje nas biały opar i widocz- ność spadnie prawie do zera? Pocieszam się, że panuję nad sytuacją nie tylko dlatego, iż pogoda się nie zmieni. Może Sed przypuszcza, że odlot musi nastąpić w sztywnym terminie, cokolwiek by się działo. Oczywiście tak nie jest. I w żadnym razie nie zostawimy go 1 tutaj. Niezależnie od naszych emocji, również dla jego dobra musielibyśmy narzucić własną wolę: Sed nie dałby sobie rady na Zielonej, bo zbyt gruntownie odwykł od naturalnych warunków życia. Samo schwytanie uciekiniera byłoby pro- blemem moralnym, a nie — technicznym. Zamiast szamotać się z nim, powróciłbym zawiadomiwszy bazę przez radio. Ale co: zabierać chłopca siłą!? Zdobywam się na krok stanowczy i pytam Seda wprost, czy umyślił pozostać tutaj. Po zdumionej minie chłopca szybko poznaję, że trafiłem kulą w płot. Rezolutnie od- powiada mi pytaniem. — A po co? Muszę mieć głupią minę. Jak mam wytłumaczyć swą podejrzliwość? Sed wyręcza mnie: — Sądziłeś, że dlatego pytałem czy będzie mgła? Potakująco kiwam głową. Sed dziwi się po raz wtóry: A ja się właśnie bałem, nieznośnie bałem, że możemy zabłądzić i „Sindbad" odleci bez nas. Nie wątpię w szczerość tego wyznania, zaczynam roz- trząsać postawę Seda, co przerywa mi nasz chłopak, dopo- wiadając: — Nareszcie lecimy na prawdziwą planetę! Staję jak wryty. To raczej ja powinienem tak powiedzieć. A co on ma na myśli? Muszę go wysondować. — Czy Zielona jest nieprawdziwa? Sed zastanawia się. Zielona jest fałszywa jak farbowany lis. — Nie uważasz jej za ojczyznę? — pragnę się upewnić. — To nie ojczyzna, tylko pułapka. Pytam uradowany: — Więc cieszysz się, że lecimy na Ziemię? Chłopiec poprzedza odpowiedź promiennym uśmiechem. - Przecież ludzie są z Ziemi. I Ziemia dla ludzi. Tak mówiłeś. A ja jestem człowiekiem. Pogrążam się w zadumie. Jakże płoche były moje obawy, że Sed zechce uciec. Chciałbym zgłębić, czym Ziemia go tak pociąga. Krajobrazy, bujną przyrodę — zna z filmów. Ale czy tylko o to mu chodzi? Oczywiście nie tylko. Zresztą nie wspomniał o przyrodzie — choć wiem, jak ona go pasjonuje. Za to wyeksponował status ludzi! Stoję na stepie, pośrodku planety odkrytej, ale nie ujarz- mionej. Co daliśmy jej? Co wzięliśmy od niej? Pytania te cisną się ze szczególną mocą, a zarazem uświadamiam sobie ich paradoksalną nieokreśloność. Cokol- wiek mnie otacza, przyrównuję do sennego majaku. Najbar- dziej rzeczywisty w tej scenerii jest Sed, ale już nie jako emanacja planety, którą był dla nas z początku — pomost między dwoma światami. To przecież nie tamten Sed, nagi i niemy znajda z puszczy. — Co będę robił na Ziemi? — pyta chłopak jeszcze raz. Jestem w kropce. A wiem, że Sed gotów indagować do skutku, z typowym dla siebie uporem. — No cóż... Będziesz się nadal uczył coraz ciekawszych spraw. Kiedy się namyślisz kim chcesz zostać w dorosłym życiu, pójdziesz na studia. Możesz badać zwierzęta, które tak lubisz. Albo zająć się czymś zupełnie innym. Życie przed tobą, możesz robić co dusza zapragnie... Sed przerywa: — Ale czy ci dobrzy, prawdziwi ludzie nie powiedzą, że jestem tylko dzikusem z obcej puszczy? Więc jeszcze nasz chłopak tego się boi! — Sed, co ty pleciesz! — wołam wzruszony. — Jesteś jednym z nas, obywatelem Ziemi. Sed uśmiecha się szeroko, jakby właśnie tego oczekiwał. — To dobrze. To świetnie. I biegnie w podskokach przed siebie. Znów zerka w pra- wo, lecz teraz wiem na pewno, że nie marzy o gęstej mgle, tylko się jej lęka. Nie spuszczam go z oczu. Nasz chłopak, obywatel Ziemi nie tylko z rozwoju wydarzeń, lecz i z własnego wyboru, jawi mi się symbolem. Ziemia... Moja, jego, nas wszystkich. Chcę spytać Seda, czy mu troszkę żal opuszczać Zieloną, ale rychło uświadamiam sobie, że byłoby to naiwne. Jego nie dręczą już żadne rozterki. Zrewidować powinienem raczej swoje doznania. Jakże niedawno (może jeszcze przed chwilą?) czułem się rozpięty na huśtawce dwóch tęsknot do dwóch globów, między którymi nie miałem swobodnego wyboru. Czy jeszcze targają mną tamte mieszane uczucia? Patrzę na Seda schylonego nad kwiatem polnej róży i cały i problem znowu przymierzam do niego. Gdzież jest jego Ojczyzna: czy tutaj, gdzie się urodził, czy tam, w Macierzy? On wybrał Ziemię, której nigdy nie widział. A ja?... Ogarnia mnie wstyd, że umiałem żałować powrotu. Że z marzeniami o stworzeniu Nowej Ziemi niedość mocno ścierała się we mnie nostalgia za prawdziwą Ziemią. Pytam siebie, jak to w ogóle możliwe, i szukam odpowiedzi w gąszczu zjawisk, które stępiły żywotność władz duchowych w nas wszystkich. Może to tylko tanie samousprawiedliwienie? Gleba paruje zapachami ziół, zielonobrunatna równia ciągnie się w dal, pod czaszę nieba, jak chropawy grzbiet kosmicznego olbrzyma usiany brodawkami krzewiastych kęp i szczeciną rzadko poutykanych drzew. Spokój i cisza. Z góry sączy się monotonie słoneczny blask. Staje mi w myśli moja wizja planety-potwora, i Nadistoty Snerga, i rozmowy z Ro- bertem. Za co miałbym przeklinać los, który rozstrzygnął właśnie tak? Dla odkrywców, pionierów, budowniczych nowych ludzkości — tworzenie kosmicznych kolonii to raczej chwała niż szczęście. Bo urodzeni na Ziemi należą do niej. Spoglądam na zegarek: południe. Za trzy godziny wszys- cy będziemy w statku. Nie uszliśmy daleko od Domu. Gdybym koniecznie chciał, zdążyłbym polatać nad Daren- cją, nad Morzem Smoka, rzucić okiem z góry na błyskającą nitkę Kanji i zygzaki Kolindra, szarpiącego skały. Ale odeszła mnie chęć odświeżenia wspomnień ostatnimi kadarmi krajob- razów, wśród których upłynął kawałek mojego życia. Było, przeminęło... Sed podbiega i woła zaaferowany: — Lepiej chodźmy już do „Sindbada"! Zgadzam się. Wszystko mi jedno, jak spędzę końcówkę na Zielonej. Taka przerwa w życiorysie: zaczął się na Ziemi, wraca do źródła. I to zaraz. Dla mnie fraszka, że minie kilkadziesiąt lat. Przeżyją je świadkowie, odfajkują kronika- rze, wchłonie historia. A ja się obudzę jak po zdrowym śnie, mając w pamięci „wczoraj": ten sam pustynny kosmodrom, ostatnie gawędy z bliskimi i najbliższymi, uściski dłoni, pachnące ziemskie kwiaty, dobre życzenia — i start w Kosmos. Znów będzie to samo, lecz w odwrotnej kolejności. Tylko inni ludzie: wetera- ni życia i nieznajomi. „Przypisany do Ziemi, jak dawny chłop do zagonu" — krzepiąco przemyka mi przez głowę. Musia- łem przylecieć aż tu, żeby to dobrze zrozumieć. W hibernacji nie ma marzeń sennych. Kiedy się obudzę, niechaj sobie przypomnę jako sen wszystkie tamte nadzieje i tamte gorycze pod kryptonimem ZIELONA. Teraz mam je za sobą. Coraz bliżej, coraz wyraziściej lśni przede mną okazała kuła „Sindbada", która zabiera stąd nas, niedziel- nych gości. Wisła 1988 r. ... •¦ ---.'¦ ¦;':¦ ¦¦:.„,; ;.-.;>:. : . _ \ -.¦ . -, ;, ¦... ; ' ,