Michael Bond PADDINGTON W OPAŁACH Paddington Marches On Tłumaczyła Małgorzata Tkaczyk Wydanie oryginalne: 1965 Wydanie polskie: 2000 ROZDZIAŁ PIERWSZY PADDINGTON I OSTRY ATAK ZIMY Paddington stał właśnie na progu domu oznaczonego numerem trzydziestym drugim przy ulicy Windsor Gardens i wdychał poranne powietrze. Patrzył na świat przez szparę pomiędzy kapturem swego płaszczyka a kolorowym szalikiem, owiniętym ciasno wokół szyi. Za dziwnie białymi wąsami widać było tylko kawałek pyszczka, na którym malowały się zaskoczenie i ciekawość, z jaką spoglądał na to, co roztaczało się przed jego oczami. W nocy pogoda zupełnie się zmieniła. Poprzedni dzień był łagodny i niemal wiosenny jak na początek stycznia, teraz zaś wszystko otulała gruba biała kołderka śniegu, który sięgał niemal do końca cholewek jego kaloszy. Żaden hałas nie zakłócał ciszy poranka. Pomijając brzęk naczyń dochodzący z kuchni, gdzie pani Brown i pani Bird właśnie zajmowały się zmywaniem naczyń po śniadaniu, jedyną oznaką dla misia, że nie jest na świecie całkiem sam, był rządek kapsli na butelkach z mlekiem, wystających spod śniegu przy schodach i ciągnące się daleko długą linią ślady stóp, tam gdzie niedawno przechodził listonosz. Paddington lubił śnieg, ale gdy przypatrywał się, jak wygląda ulica, niemal przyznał rację pani Bird, gosposi państwa Brown, że można mieć powyżej uszu nawet jakiejś miłej rzeczy, o ile występuje ona w nadmiarze. Odkąd zamieszkał z rodziną Brownów, było kilka, jak twierdziła pani Bird, „ostrych ataków zimy”, ale nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek spadło aż tyle śniegu i przykryło ziemię taką świeżutką równiutką warstewką. Tak czy owak Paddington nie był misiem, który zmarnowałby dobrą okazję, więc chwilę później zamknął za sobą drzwi i tak szybko, jak tylko potrafił, wybiegł na dwór, aby zbadać sprawę. Oprócz tego, że chciał się pobawić śnieżkami, miał wielką ochotę wypróbować nowe kalosze, które stały w jego sypialni, odkąd pani Brown podarowała mu je na Boże Narodzenie, i które czekały na ten właśnie moment. Gdy Paddington doszedł do grządki z kapustą pana Browna, od razu zabrał się do zgarniania śniegu łapami i lepienia z niego twardych okrągłych kul, którymi rzucał w słupek ze sznurami na bieliznę. Kiedy jednak kilka większych śnieżek nieznacznie skręciło, uderzając w drzwi pobliskiej szklarni, pośpiesznie skierował swoją uwagę na ważniejsze zadanie, jakim było ulepienie bałwana. Jakiś czas później, gdy właśnie uzupełniał wygląd jego głowy za pomocą jakichś starych kapsli od butelek po lemoniadzie, ciszę nagle zakłócił odgłos otwieranego okna. – Niedźwiedziu! – rozległ się jakiś donośny głos. – Czy to ty, niedźwiedziu? Paddington aż podskoczył ze strachu, podnosząc kaptur płaszczyka i dostrzegając sąsiada państwa Brown, mieszkającego tuż obok nich, który wychylał się właśnie z okna swej sypialni. Pan Curry1 miał na sobie piżamę oraz szlafrok, a połowa jego twarzy była ukryta za dużą białą chustką do nosa. – Już przestałem rzucać pigułami, panie Curry – wyjaśnił pośpiesznie Paddington. – Lepię sobie teraz bałwana. Po zdjęciu chusteczki z twarzy, ku zaskoczeniu misia, pan Curry wyglądał niezwykle sympatycznie. – W porządku, niedźwiedziu – zawołał łagodnym tonem, wyraźnie zakatarzony. – Nie mam do ciebie pretensji. Po prostu zastanawiam się, czy mógłbyś wyświadczyć mi małą przysługę i przy okazji zarobić dziesięć pensów na słodką bułkę. Okropnie się przeziębiłem i strasznie mnie męczy kapanie z nosa – powiedział, bardzo niewyraźnie. Miś wszedł na skrzynkę i spojrzał ponad płotem na drugą stronę. – Co pana męczy? Kapa nie osa? – powtórzył Paddington, ogromnie zaskoczony tym, co właśnie usłyszał. Zerknął do góry, wpatrując się w okno sąsiada z jeszcze większym zainteresowaniem. Pan Curry ciężko westchnął. – Och, zupełnie nie o to chodzi, niedźwiedziu – powiedział, z trudem przełykając ślinę i mówił dalej z ogromnym wysiłkiem. – A w dodatku wszystko mi zamarzło. Paddington usłyszawszy ostatnią informację, niemal spadł ze skrzynki, na której stał. – Wszystko panu zamarzło! – wykrzyknął. – Poproszę panią Bird, aby posłała po doktora MacAndrew. – Nie jest mi potrzebny żaden lekarz, niedźwiedziu! – odparł zagniewany pan Curry. – Chcę hydraulika. To nie ja zamarzłem, tylko rury z wodą. W zbiorniku nie zostało jej nawet tyle, bym mógł gorącą wodą napełnić butelkę i trochę się nią ogrzać. Paddington wyglądał na odrobinę rozczarowanego. Nagle u jego stóp wylądował jakiś ciężki przedmiot owinięty kawałkiem papieru. – To są klucze od moich drzwi wejściowych – wyjaśnił pan Curry. – Chcę, abyś zaniósł je panu Jamesowi2, który dorywczo zajmuje się naprawami. Powiedz mu, że ma tu natychmiast przyjść. Ja będę w łóżku, więc niech sam sobie otworzy. I przekaż mu, aby zanadto nie hałasował – mogę spać. A po drodze żadnego mi tam wałęsania się w pobliżu sklepu ze słodkimi bułeczkami, w przeciwnym razie nie dostaniesz swoich dziesięciu pensów. Wypowiedziawszy te słowa, pan Curry gwałtownie wydmuchał kilka razy nos i z trzaskiem zamknął okno. Pan Curry słynął w całej okolicy ze skąpstwa. Miał zwyczaj obiecywać ludziom wynagrodzenie za załatwienie różnych spraw, ale dziwnym zbiegiem okoliczności, kiedy nadchodził czas zapłaty, nigdy nie można go było znaleźć. Paddington czuł w głębi duszy, że i tym razem będzie podobnie. Postał przez kilka chwil, wpatrując się w puste okno, po czym odwrócił się i ruszył powoli w stronę domu pana Jamesa. – Curry! – wykrzyknął pan James, spoglądając z góry na Paddingtona. – Czy powiedziałeś: Curry? – Tak, panie James – odparł Paddington, uchylając grzecznie kaptura swojego płaszcza. – Zamarzła mu instalacja i nie jest w stanie napełnić gorącą wodą nawet jednej butelki. – A to pech – odrzekł pan James, głosem zupełnie pozbawionym współczucia. – Dziś rano mam aż nadto kłopotów ze swoimi własnymi rurami. Oprócz tego znam ja dobrze zarówno pana Curry, jak i jego sprawki. Dotąd mi nie zapłacił za ostatnią robotę, jaką dla niego wykonałem – a od tamtej pory upłynęło już sześć miesięcy. Powiedz mu, że chcę zobaczyć, jak wyglądają jego pieniądze, zanim znowu coś dla niego zrobię. Ale nawet wtedy dobrze się zastanowię. Paddington, słuchając pana Jamesa, wyglądał na ogromnie rozczarowanego. Pamiętał niewiele, lecz o ile pamięć go nie myliła, pieniądze pana Curry miały na ogół bardzo brudny odcień, i miał pewność, że pan James zupełnie straci ochotę do jakiejkolwiek pracy, jeśli je zobaczy. – Wiesz, co ci powiem? – odrzekł „złota rączka”, nieznacznie łagodniejąc na widok miny Paddingtona. – Poczekaj chwilę. Ponieważ widzę, że przeszedłeś tu kawał drogi po śniegu, zobaczę, jak mogę pomóc. Pan James zniknął Paddingtonowi z oczu, ale już za chwilę powrócił, niosąc dużą paczkę owiniętą w brązowy papier. – Pożyczę panu Curry palnik – wyjaśnił. – I dorzucę do niego książkę o hydraulice. Jeśli utknie z pracą, może znaleźć tam kilka wskazówek. – Palnik! – wykrzyknął Paddington, a jego oczy stawały się coraz bardziej okrągłe. – Nie sądzę, żeby mu to zbyt przypadło do gustu. – Rób, jak uważasz – powiedział pan James. – Mnie tam wszystko jedno. Ale jeśli chcesz mojej rady, misiu, weź to. Wkrótce pogoda znacznie się pogorszy, zamiast poprawić. To mówiąc, pan James po raz ostatni życzył mu miłego dnia i energicznie zamknął drzwi, zostawiając Paddingtona na progu. Miś postał chwilę ze zmartwionym wyrazem pyszczka, wpatrując się w paczkę trzymaną w łapkach. Wiedział, że panu Curry, nawet gdy czuł się świetnie, zwykle nie dopisywał humor. Dlatego myśl, że musi go obudzić, aby wręczyć mu palnik i książkę o hydraulice, kiedy jest poważnie przeziębiony, napełniała go przerażeniem. Paddingtonowi – im więcej się nad tym zastanawiał – tym bardziej rzedła mina, ale zanim zawrócił, by z powrotem pójść na ulicę Windsor Gardens, jego wąsy tak dokładnie przykryły płatki śniegu, że jedynie ktoś przechodzący bardzo blisko niego zauważyłby, iż mina niedźwiadka świadczy o nie najlepszym samopoczuciu. Pani Brown przerwała na chwilę prace domowe, gdyż spostrzegła małą postać pośpiesznie przemykającą obok kuchennego okna. – Przypuszczam – westchnęła – że możemy spodziewać się śladów łap w całym domu przez następnych kilka dni. – Jeśli utrzyma się taka pogoda, miś będzie musiał zwracać uwagę nie tylko na swoje łapy – dodała pani Bird. – Będzie musiał również pamiętać o porządnym zachowaniu. Gosposia państwa Brown miała bardzo surowe poglądy na temat brudnych podłóg, szczególnie kiedy można było po nich poznać, że niedźwiedzie, zanim weszły do domu, chodziły wcześniej po śniegu. Obdarzyła więc Paddingtona, maszerującego do garażu pana Browna, krytycznym spojrzeniem. – Myślę, że na pewno pomaga w sąsiedztwie – stwierdziła pani Brown, gdy Paddington znowu pojawił się za oknem, ściskając coś kurczowo pod płaszczem. – Z tego, co słyszę, odnoszę wrażenie, że pan Curry ma kłopoty z rurami. – Mam nadzieję, że tylko z tym ma kłopoty – zauważyła pani Brown. – Dzisiaj, jak na mój gust, robi o wiele za dużo zamieszania. Pani Bird nigdy nie okazywała zachwytu, gdy Paddington pomagał w sąsiedztwie, a teraz już kilka razy spostrzegła, że miś przechodzi obok kuchni, skrzętnie ukrywając pod płaszczem coś, co wyglądało na kawałki starej instalacji. Nie skończyła wypowiadać tych słów, gdy z łazienki pana Curry dobiegły odgłosy uderzeń młotka i odbiły się echem pomiędzy dwoma sąsiednimi domami. Najpierw rozległo się kilka pojedynczych uderzeń, a następnie cała ich seria, coraz głośniejsza, aż w końcu wszystko zakończyło się głośnym trzaskiem i na chwilę zapadła cisza, przerywana jedynie sykiem palnika. – Jeśli tutaj słyszymy takie hałasy – powiedziała pani Brown – to Bogu tylko wiadomo, jak musi być w sąsiedztwie. – Martwi mnie jednak nie to, co słychać – odpowiedziała pani Bird ponuro – ale jak to wygląda. Gosposia państwa Brown odeszła od okna i zaczęła zajmować się piecykiem. Pani Bird wierzyła mocno, że należy pozwolić ludziom wykonywać swoją pracę, i to, czym zajmował się hydraulik pana Curry, nie powinno jej interesować. Niemniej gdyby poczekała chwilę dłużej, mogłaby zmienić poglądy, ponieważ właśnie wtedy okno w łazience pana Curry otworzyło się i ukazał się w nim znajomo wyglądający kapelusz i równie znajome wąsy. Z wyrazu pyszczka Paddingtona, pochylającego się nad parapetem, oraz z tego, jak wytężał wzrok wpatrując się w dół, wynikało, że on pierwszy by się zgodził z uwagą pani Bird, iż każdy powinien się zajmować własnymi sprawami. Paddington zazwyczaj patrzył na świat optymistycznie, ale tym razem, gdy gramoląc się, zszedł z okna i przyjrzał się łazience pana Curry, musiał przyznać, że sprawy przedstawiają się dość ponuro. Prawdę mówiąc, biorąc pod uwagę ogólną sytuację, przyznawał nawet, że lepiej by było, gdyby wcale nie zabierał się do tej pracy. Pomijając palnik pana Jamesa i dużą ilość narzędzi z garażu pana Browna, podłoga zawalona była różnej długości kawałkami rur, cyny i kilkoma rondlami, nie wspominając o wężu do polewania, który miś przywlókł tu z ogrodu na wypadek nagłego niebezpieczeństwa. Jednak to nie ogólny rozgardiasz wywołał ponury wyraz na obliczu Paddingtona, ale ilość rozlanej wszędzie wody. Zważywszy, że rury były kompletnie zamarznięte, trudno mu było zrozumieć, skąd ona się wzięła. Jedyne miejsce w całej łazience bez sadzawki znajdowało się w rogu przy umywalce, gdzie pod cieknącą rurą miś ustawił swój kalosz. Miał nadzieję, że zbierze do niego tyle wody, by napełnić butelkę pana Curry. Paddington miał szczególną ochotę to zrobić, zanim pan Curry wpadnie na pomysł, aby wstać z łóżka. Zresztą z sypialni już dobiegały do niego pewne sygnały, wskazujące na to, że ktoś się po niej krząta, i dwukrotnie odezwał się stamtąd donośny głos domagający się wyjaśnienia, co się tam na dole dzieje. Paddington najlepiej jak umiał odpowiedział niskim pomrukiem, jaki zazwyczaj wydają z siebie hydraulicy pogrążeni w pracy. Ale w głosie pana Curry słychać było wzrastającą podejrzliwość. Paddington pośpiesznie zaczął zbierać wodę z podłogi, aby posunąć sprawy naprzód, ale ta wsiąkała mu tylko w futro i spływała po ramieniu. Z nadzieją, że zbierze jej choć trochę, miś wycisnął do kalosza kilka kropel z futra na łokciu, głęboko westchnął i skierował uwagę na książkę pożyczoną mu przez pana Jamesa. Książka nosiła tytuł Pomoc hydraulika. Napisał ją człowiek nazwiskiem Bert Stilson i chociaż Paddington miał pewność, że przyda się ona każdemu, kto zechce zainstalować rury w swoim domu po raz pierwszy, nie było tam zbyt dużo wiadomości na temat tego, co zrobić, gdy owe rury znajdują się już w środku i są całkowicie zamarznięte. Pan Stilson najwidoczniej miał nadzwyczajne szczęście do pogody zawsze, gdy pracował, ponieważ prawie na wszystkich fotografiach w książce można było zobaczyć, jak przez otwarte okna wpada do domu słońce. Tylko jeden rozdział poświęcono zamarzniętym rurom. Na zdjęciu pokazano, jak pan Stilson owija je ręcznikami nasączonymi wrzątkiem. Nie mając wody do zagotowania, Paddington spróbował potrzymać jedyny ręcznik pana Curry przy palniku, ale po tym, jak pojawiło się na nim kilka dość brzydkich brązowych smug, pośpiesznie z tego zrezygnował. Kolejna fotografia prezentowała, jak w przypadku szczególnie trudnym pan Stilson przesuwa płomień palnika wzdłuż rur. Paddington uznał tę metodę za znacznie bardziej skuteczną od poprzedniej. Zmartwiło go jedynie to, że kiedy lód wewnątrz rury zaczął się topić, w pobliżu jednego ze złącz pojawił się przeciek. Spróbował zatrzymać cieknącą wodę łapą, doczytując rozdział do końca. W przypadku przeciekających rur pan Stilson okazał się jednak jeszcze mniej przydatny niż przy zamarzniętych. Pisząc o rurach z blachy wspomniał, że trzeba uderzyć w nie młotkiem, aby zamknąć otwór, ale kiedy Paddington uderzył w jedną ze szczelin, pojawił się co najmniej jeszcze jeden nowy przeciek. Teraz oprócz poprzedniego było ich pięć i misiowi zabrakło łap. Przez pewien czas ciszę panującą w łazience przerywał tylko syk palnika i ciągłe „kap, kap, kap” wody. Paddington siedział pogrążony w myślach. Kiedy przewrócił książkę na ostatnią stronę, jego oblicze się rozjaśniło. Pan Stilson umieścił tam wykres opatrzony nagłówkiem „Miejsca, które mogą sprawiać kłopoty”. Pośpiesznie rozwijając papier, Paddington rozłożył go na taborecie w łazience i zaczął z zainteresowaniem studiować. Według pana Stilsona większość rzeczy, która ma coś wspólnego z hydrauliką, wcześniej czy później sprawia kłopoty, ale miejsca bardziej kłopotliwego niż wszystkie pozostałe razem wzięte dopatrywał się tam, gdzie rura jest wygięta. Na dole wykresu pan Stilson wyjaśniał, że w miejscach przypominających literę „U” zawsze zbiera się woda i dlatego zamarzają one w pierwszej kolejności. Rozglądając się po łazience pana Curry, zaskoczony Paddington stwierdził, że jest w niej wiele zagięć w kształcie litery „U”. Prawdę mówiąc, gdziekolwiek spojrzał, widział zagięcie takiego rodzaju. Trzymając książkę pana Stilsona w jednej łapie, drugą podniósł palnik i usadowił się pod umywalką, tam gdzie jedna z rur przybierała kształt szczególnie dużej litery „U”, a potem docierała do kurka z zimną wodą. Kiedy przesunął płomień wzdłuż rury, sam odchylony porządnie do tyłu, by niechcący nie osmalić sobie wąsów, bardzo zadowolony usłyszał kilka krótkich trzasków. W mgnieniu oka trzaski zastąpiło parę huków i opinia misia o panu Stilsonie ogromnie się poprawiła, ponieważ niemal natychmiast do jego uszu dotarł z umywalki donośny odgłos bulgotania. I woda zaczęła płynąć. Aby się upewnić, że wszystko będzie dobrze, Paddington wstał i przeciągnął płomieniem palnika wzdłuż rury jeszcze jednym, ostatnim, zamaszystym ruchem łapy. Gdy to zrobił, wyraz zadowolenia na jego obliczu zamarzł niemal tak, jak przedtem woda w rurach pana Curry. Wszystko wydarzyło się błyskawicznie, jak mrugnięcie powieką. W jednej chwili miś stał pod umywalką z palnikiem w łapie, a już w następnej rozległ się syk i głośny plusk i zagięcie rury w kształcie litery „U” przestało istnieć. Zanim Paddington zdążył objąć wzrokiem kałużę roztopionego ołowiu na podłodze w łazience, potok lodowatej wody uderzył go w brodę, omal nie przewracając na ziemię. Działając z wielką przytomnością umysłu, miś odrzucił gorące szczątki rury i wrzucił je do wanny pana Curry. Woda zasyczała i zabulgotała. Paddington odwrócił się, by jeszcze raz zajrzeć do książki. Na samym jej końcu zamieszczono rady, co zrobić w przypadku awarii. Kilka sekund później niedźwiadek pośpiesznie zszedł na dół – tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to nogi – zatrzaskując w pośpiechu za sobą frontowe drzwi. Niemal w tej samej chwili, gdy zamykały się z trzaskiem, rozległ się odgłos otwieranego okna i głos pana Curry: – Niedźwiedziu! Co się tam dzieje, niedźwiedziu? Paddington rozejrzał się błędnym wzrokiem po pokrytym śniegiem ogrodzie. – Gdzie jest kurek? – wykrzyknął. – Co?! – wrzasnął pan Curry, przykładając rękę do ucha, aby się upewnić, czy dobrze usłyszał. – Co ty tam mówisz? „Ale gburek!”? Jak śmiesz mnie tak nazywać! Poskarżę się na ciebie pani Bird! – Nie miałem zamiaru nazywać pana gburem, chodzi o kurek – wyjaśniał zrozpaczony Paddington. – Chciałem powiedzieć... – Co? Znowu „gburek”? – powtórzył pan Curry. – Na pewno się poskarżę. Co się tu dzieje? Gdzie jest pan James? – Panie Curry, mam dosyć tej mokrej roboty! – krzyknął Paddington. – Co? „Mam dosyć tego idioty”? – wybełkotał niewyraźnie pan Curry. – Czy dobrze usłyszałem? Powiedziałeś, że „masz dosyć tego idioty”? Pan Curry wziął głęboki oddech, przygotowując się do dłuższej wypowiedzi na temat niedźwiedzi w ogóle i Paddingtona w szczególności, ale nagle na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz i przed zdumionymi oczami Paddingtona pan Curry zaczął obracać się wokół własnej osi i podskakiwać, wymachując przy tym rękami. – Skąd bierze się ta cała woda, niedźwiedziu? – ryknął. – Moje stopy całe są zanurzone w lodowato zimnej wodzie. Skąd się to wszystko bierze? Jednak jeśli pan Curry oczekiwał odpowiedzi na swoje pytanie, to miał pecha, ponieważ sekundę później jego monolog gwałtownie przerwał odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Tym razem były to jednak drzwi należące do domu oznaczonego numerem trzydzieści dwa. Paddington uznał bowiem, że ma dosyć prac hydraulicznych w tym dniu, a wyraz twarzy pana Curry w znacznej mierze ułatwił mu podjęcie decyzji w tej sprawie. Pan Brown podniósł wzrok znad porannej gazety, gdyż jadalnią wstrząsał odgłos kucia. – Będę zadowolony, kiedy już skończą z robotami w sąsiedztwie – powiedział. – Zajmują się tym od wielu dni. Co tam się, u diabła, dzieje? – Nie wiem – powiedziała pani Brown, nalewając kawę do filiżanek. – U pana Curry są robotnicy. Myślę, że to ma coś wspólnego z jego łazienką. Zachowywał się dziwnie przez cały tydzień. Wpadł tu poprzedniego wieczoru, aby wręczyć Paddingtonowi dziesięć pensów i kilka razy przysłał mu rano piekarza ze słodkimi bułeczkami. – Pan Curry wręczył Paddingtonowi dziesięć pensów? – powtórzył pan Brown, odkładając gazetę na kolana. – Miał nieprzyjemny wypadek w czasie mrozów – wyjaśniła pani Bird. – Towarzystwo ubezpieczeniowe pokrywa mu wszelkie koszty remontu i wyposażenia nowej łazienki. – Kto jak kto, ale pan Curry na pewno nie zapłaci nikomu ani grosza – stwierdził pan Brown. – Za to ja, za każdym razem, gdy domagam się czegoś od mojego towarzystwa ubezpieczeniowego, zawsze odkrywam na formularzu umowy, na samym dole, napisaną małymi literkami uwagę, że w danej sytuacji nie mam prawa niczego żądać. – Och – odrzekła pani Bird. – Mam wrażenie, że tym razem to bardziej sprawa łap niż formularza. Chodzi o coś, co pan Curry nazywa „niedźwiedzim dopustem”. – „Niedźwiedzim dopustem?” – powtórzył pan Brown. – Nigdy wcześniej nie słyszałem o czymś podobnym. – To wielka rzadkość – zauważyła pani Bird. – Doprawdy wielka. W gruncie rzeczy zdarza się tak rzadko, że nie sądzę, abyśmy usłyszeli o nim ponownie, prawda, Paddingtonie? Państwo Brown zwrócili się do misia, którego prawie wcale nie było widać zza dużego słoika jego ulubionej marmolady, zakupionej po obniżonej cenie. Dotarł do nich jedynie odgłos chrupania tostu, bo Paddington zajmował się właśnie swoim śniadaniem. Paddington miał przytępiony słuch, jeśli tylko tego chciał. Jego mina świadczyła jednak niezbicie, że pani Bird ma rację – jeśli chodzi o łazienki, to nie groziły im żadne niedźwiedzie dopusty przez wiele następnych zim. ROZDZIAŁ DRUGI NIECODZIENNA UROCZYSTOŚĆ Pewnego ranka, właśnie gdy państwo Brown zasiedli do śniadania, rozległo się głośne pukanie i pani Bird pośpiesznie udała się do drzwi. – Nie chciałem ich wpychać do skrzynki pocztowej – powiedział listonosz, wręczając jej dwie duże, śnieżnobiałe koperty – aby się nie zniszczyły. Jedna z nich jest zaadresowana do tego waszego młodego niedźwiedzia. Listonosz państwa Brown pewnego razu przyciął w drzwiach pocztówkę od cioci Lucy i Paddington później przez kilka dni z rzędu rzucał na niego surowe spojrzenia. Podziękowawszy listonoszowi, że zadał sobie aż tyle trudu, pani Bird szybko przeszła do jadalni, dzierżąc w ręku listy. Paddington z wrażenia niemal wrzucił marmoladę do herbaty, kiedy zobaczył, że jeden zaadresowany jest do niego. Często dostawał pocztówki z Peru od cioci Lucy i przynajmniej raz na tydzień katalog wysyłkowy opatrzony jego nazwiskiem, jednak nigdy nie dostał czegoś, co robiłoby aż tak wielkie wrażenie. – Zaraz, pozwól mi – odezwał się pan Brown, biorąc nóż do papieru i przychodząc Paddingtonowi z pomocą. – Nie chcesz chyba wysmarować całej koperty marmoladą. – Dziękuję bardzo, panie Brown – powiedział Paddington z wdzięcznością. – Jeśli ma się łapy, koperty sprawiają dużą trudność. Pan Brown otworzył kopertę i wyciągnął z niej dużą kartę ze złotymi brzegami. Podniósł ją do góry tak, aby każdy mógł to zobaczyć. – Co też to może być?! – wykrzyknęła pani Brown. – Wygląda na coś ogromnie ważnego. Pan Brown poprawił sobie okulary. – Sir3 Huntley Martin – przeczytał – ma zaszczyt zaprosić pana Paddingtona Browna na uroczystość, która odbędzie się w poniedziałek dwudziestego lutego o godzinie drugiej. Goście oprowadzeni zostaną po fabryce, po czym nastąpi ważna uroczystość i specjalny podwieczorek. – Sir Huntley Martin – powtórzyła pani Bird. – Czy to przypadkiem nie ten miły człowiek, którego spotkaliśmy w restauracji „Porchester”4 tego dnia, kiedy Paddington miał problemy z powodu cebulki, którą wrzucił do saksofonu? – Zgadza się – odparła Judyta. – Sir Huntley jest królem marmolady. Powiedział wtedy, że chciałby, aby Paddington złożył mu wizytę, ale od tamtej pory minęły już całe wieki. – Jak to miło z jego strony, że pamiętał – zauważyła pani Brown, otwierając drugą kopertę. – Stary Paddington nie byłby Paddingtonem, gdyby nie załatwił sobie zaproszenia do fabryki marmolady – powiedział Jonatan. – Marmolada to jego specjalność. Zastanawiam się, co to za uroczystość? – Cokolwiek to jest – odpowiedziała pani Brown, biorąc do ręki drugą kartę – to musiał wiedzieć, że są teraz ferie. Zaprosił też nas wszystkich na późniejszą popołudniową ceremonię. – Hmm – odrzekła pani Bird, patrząc na Paddingtona. – To już za niecały tydzień. Widzę, że pewna osoba będzie musiała gruntownie się umyć. – Być może to jakaś lepka uroczystość, pani Bird – powiedział z nadzieją w głosie Paddington. Pani Bird zaczęła sprzątać naczynia po śniadaniu. – Niech tam sobie będzie i lepka – stwierdziła surowo. – Jednak żaden miś nie wyjdzie z tego domu, by złożyć wizytę, w stanie, w jakim znajduje się w tej chwili. A już na pewno nie pójdzie na ważną uroczystość. Będziesz się musiał wykąpać i trzeba będzie przejechać po tobie porządnie odkurzaczem. Paddington westchnął. Wychodzenie z domu sprawiało mu zawsze ogromną przyjemność, ale czasami życzyłby sobie, żeby nie robiono przy tym aż tyle szumu. Jednak w ciągu kolejnych dni dało się zauważyć, że odbył kilka specjalnych wycieczek do łazienki, choć nikt go do tego nie namawiał, i w rezultacie jego futro stopniowo stawało się coraz bardziej lśniące i jedwabiste. Gdy nadszedł poniedziałek, nawet pani Bird swym sokolim wzrokiem nie zdołała wykryć w jego wyglądzie żadnej skazy. Ustalono, że Paddington pojedzie pierwszy, i teraz był ogromnie przejęty, kiedy wgramolił się do specjalnie zamówionej taksówki i usadowił na tylnym siedzeniu razem ze swoją walizką, zaproszeniem, kilkoma mapami oraz dużym termosem z gorącym kakao. Po raz pierwszy jechał sam tak daleko. Pomachał wszystkim na pożegnanie, zerknął na swoją mapę i wyjrzał zaciekawiony przez okno, taksówka tymczasem pomknęła, coraz szybciej przemierzając ulice Londynu. Na mapie trasa zajmowała jedynie centymetr i wyglądało na to, iż podróż do fabryki nie potrwa długo, ale Paddington wkrótce się przekonał, że to jest o wiele dalej niż się spodziewał. Wysokie szare budynki ustąpiły miejsca mniejszym domkom i liczba znajomych czerwonych autobusów wyraźnie się zmniejszyła. W końcu kierowca skręcił i zatrzymał taksówkę w bocznej uliczce, blisko skupiska dużych budynków. – Jesteśmy na miejscu, panie szanowny – oznajmił. – Niestety nie mogę podjechać do samej bramy. Droga jest zamknięta. Do fabryki zostało tylko kilka metrów. Nie można jej przeoczyć. Ma ją pan pod samym nosem. Paddington wysiadł z taksówki i zaczął obracać się wokół własnej osi, lecz po chwili przewrócił się i wylądował na chodniku. – Co tam się dzieje? – zaniepokojony kierowca wyjrzał z taksówki. – Czy aby nic się panu nie stało? – Chyba nie – wysapał Paddington, macając swe ciało, aby się co do tego upewnić. – Próbowałem tylko iść za swoim nosem, ale on przez cały czas mi umykał. – No cóż, przede wszystkim trzeba go skierować we właściwą stronę – powiedział taksówkarz, pomagając Paddingtonowi wstać. Zaczął otrzepywać go z kurzu. – Teraz bez wątpienia dobrze się pan prezentuje – dodał ironicznie. Paddington przyjrzał się sobie ze smutkiem. Futro, które chwilę wcześniej było czyste i lśniące niczym nowa szczotka, teraz pokrywała gruba warstwa kurzu, a z przodu widniało na nim kilka wyjątkowo nieładnych plam po smarze. A co było jeszcze gorsze, chociaż miś nadal trzymał w jednej łapie walizkę, w drugiej nie trzymał niczego. – Moje zaproszenie chyba wpadło do kanalizacji! – wykrzyknął. Kierowca wsiadł z powrotem do taksówki. – To nie jest pański najlepszy dzień, kolego – powiedział ze współczuciem. – Na pana miejscu udałbym się tam, dokąd pan zmierza, tak szybko jak to możliwe, zanim coś jeszcze się wydarzy. Paddington podziękował kierowcy za radę, a następnie pośpieszył ulicą w kierunku budynku o imponującym wyglądzie, z dużym neonem w kształcie słoika. Gdy podszedł do wejścia, kilka razy pociągnął nosem. W powietrzu unosił się mocny zapach marmolady, nie mówiąc już o dwóch gatunkach dżemu, więc przyśpieszył kroku. Zbliżył się do portierni usytuowanej z boku bramy. Stał tam mężczyzna w mundurze, który zmierzył Paddingtona wzrokiem od stóp do głów. – Obecnie nie zatrudniamy tu żadnych niedźwiedzi – zapowiedział surowo. – Spróbowałbym w fabryce lodów, obok. – Nie przyszedłem w sprawie pracy – wykrzyknął Paddington, obdarzając mężczyznę srogim spojrzeniem. – Przyszedłem zobaczyć się z sir Huntleyem Martinem. – Oho, tak, tak – odparł portier wesoło. – A proszę mi powiedzieć, kim pan niby jest? Lordem Brudnym we własnej osobie? – Lordem Brudnym! – powtórzył Paddington. – Nie jestem żadnym lordem. Nazywam się Paddington Brown. – Czy ostatnio przeglądał się pan w lustrze? – zapytał portier. – Może nie być pan lordem, ale z pewnością jest pan brudny. I, jak przypuszczam, zostawił pan swoją limuzynkę gdzieś za zakrętem? – Landrynkę? – rzekł ogromnie zaskoczony Paddington. – Nie przyniosłem żadnych landrynek. Tylko trochę kakao. Pomyślałem, że zjem coś tutaj. – No, no – powiedział portier, biorąc głęboki oddech. – Nie życzę sobie żadnych bezczelności od takich jak pan. Dzisiaj po południu odbędzie się ważna uroczystość. Otwierają nowy gmach fabryki i mam ścisłe instrukcje, aby nikogo obcego nie wpuszczać. Nie trzeba nam tu żadnych młodych, bezrobotnych, wałęsających się niedźwiedzi. Jeśli potrzebuje pan pracy – mówił dalej, podnosząc słuchawkę telefonu – zadzwonię po kierownika. Chociaż nie wiem, co o tym wszystkim pomyśli. Na tablicy ogłoszeń napisano wprawdzie „Przyda się każda para rąk do pracy”, ale nie ma ani słowa o łapach. Paddington wyglądał na coraz bardziej zmartwionego słowami portiera. – Ale ja tu nie przyszedłem wcale w sprawie pracy – wykrzyknął, kiedy wreszcie mógł wtrącić jakieś słówko. – Zaproszono mnie na uroczystość sir Huntleya. – Oho, tak, tak – powiedział portier z niedowierzaniem. – I, jak przypuszczam, zaraz mi pan powie, że zgubił swoje zaproszenie? – Tak właśnie jest – odrzekł Paddington. – Miałem mały wypadek, kiedy wysiadłem z taksówki. Wpadło mi do kanalizacji. – Niech pan słucha – odparł rozgniewany portier. – Proszę wpuszczać kogoś innego w maliny. Spotykałem już takie typki jak pan. A wszystko to z uwagi na darmowy podwieczorek – nie ma wątpliwości. Do tej fabryki, mój chłopcze, możesz się dostać jedynie przez drzwi dla pracowników, tak jak wszyscy inni. Odwrócił się, gdyż z głównego budynku nadchodziła pośpiesznie jakaś postać. – To kierownik. Radzę zachować ostrożność. Nie cierpi niedorzecznego gadania. – Jest tutaj pewien młody niedźwiedź bez pracy, Fred – zawołał, gdy kierownik doszedł do bramy. – Zastanawiam się, czy mógłbyś gdzieś go ulokować. – Zgłosiłem do biura pośrednictwa pracy, że brakuje nam pracowników – rzekł kierownik, mierząc Paddingtona wzrokiem – ale, jak mniemam, ci w biurze muszą znajdować się jeszcze w gorszej sytuacji niż my. Czy wie pan coś na temat marmolady? – zwrócił się trochę mniej nieuprzejmie do Paddingtona. – O tak – odrzekł Paddington z entuzjazmem. – W domu jem jej dużo. – No cóż, sam nie wiem... – powiedział kierownik, gdy miś z największą powagą odwzajemnił jego spojrzenie. – Czy jest coś szczególnego, do czego chciałby pan przyłożyć swoją łapę? Paddington zastanawiał się przez chwilę. – Chyba najpierw chciałbym zobaczyć dział z kawałkami owoców – oznajmił. – To brzmi bardzo interesująco. – Dział z kawałkami owoców – powtórzył kierownik, rzucając spojrzenie na portiera. – Nic mi o tym nie wiadomo, abyśmy mieli tu coś, co można nazwać „działem z kawałkami owoców”. Jednak na początek umieszczę pana w dziale beczek, jeśli pan chce. Dzisiaj nikt tam nie pracuje. Trzymamy tam puste beczki po pomarańczach. Są to stare beczki – wyjaśniał, gdy prowadził Paddingtona przez fabryczny plac obok kilku rzędów krzeseł i udekorowanego kwiatami podwyższenia. – Należy je wszystkie wyszorować, zanim pojadą z powrotem do Hiszpanii po nowe pomarańcze, i nie wątpię, że w środku znajdzie się pełno kawałków owoców, jeśli pana to interesuje. Paddington, który zrozumiał, że kierownik powiedział, iż trzymają tam parę beczek po pomarańczach, niemal przewrócił się ze zdziwienia, gdy zobaczył to, co znajdowało się na podwórzu – duże i małe beczki, po lewej i prawej stronie, ułożone tak wysoko, że z trudem można było dostrzec wierzchołek tego stosu. Misiowi aż zaczęło się kręcić w głowie, gdy próbował je policzyć. – Nie musi pan wyszorować od razu wszystkich – powiedział kierownik zachęcająco. – Tylko tyle, ile pan może. Płacimy pięć pensów od sztuki za te duże, dwa pensy za małe, tak więc im więcej pan wyczyści, tym więcej pan zarobi. – Pięć pensów za sztukę! – powtórzył Paddington, który nie wierzył własnym uszom. Kiedyś na Windsor Gardens wyszorował dużą beczkę należącą do pana Browna. Zabrało mu to prawie cały weekend, ale przynajmniej gdy skończył pracę, pan Brown dał mu dziesięć pensów w charakterze dodatkowych pieniędzy na bułeczki. – Chyba wolałbym spróbować swych sił w dziale degustacji! – wykrzyknął. Kierownik spojrzał na niego uważnie. – Może dopisze panu szczęście – rzekł. – Musi pan utorować sobie drogę do takiej pracy. Najlepiej zacząć od samego dołu. Wskazał na podwórze. – W tamtym wiadrze jest szczotka, a w tamtym kącie znajdzie pan wąż do polewania. Tylko żadnego zbijania bąków i polewania ludzi. Dzisiaj przyjedzie tu gwiazdor filmowy, aby zrobić odlew stopy w specjalnym cemencie przygotowanym na uroczystość, i jeśli złapię pana na szwendaniu się po okolicy, oznaczać to będzie natychmiastowy i bezdyskusyjny powrót do biura pośrednictwa pracy. Paddington przyglądał się, jak kierownik znika w bramie. W przeszłości często dochodził do wniosku, że są dni, kiedy sprawy układają się źle zupełnie bez żadnego powodu, jednak nie mógł przypomnieć sobie dnia, kiedy przedstawiałyby się aż tak źle. Prawdę mówiąc, nie tylko układały się źle, ale zdawały się pogarszać z każdą mijającą minutą. Westchnął głęboko i rozejrzał się wokoło, spoglądając na wszystkie te beczki. Stopniowo na jego obliczu pojawiał się wyraz zadumy Miał pewność, że kiedy państwo Brown przybędą tu po południu, sprawy same się rozwiążą, ale tymczasem nie był przecież misiem, który wypuściłby z łap dobrą okazję. Wierzył, że należy jak najlepiej wykorzystywać to, co niesie życie, a nieczęsto wolno mu było bawić się wężem do polewania. I teraz jeszcze mu za to płacono, nawet jeśli zapłata wynosiła jedynie pięć pensów za dużą beczkę. Wkrótce potem, gdy Paddington zabrał się do wykonania swojego zadania, do odległego huku dochodzącego z fabryki dołączył syk płynącej wody, a następnie w ogólnym hałasie rozległ się odgłos toczących się beczek. Kilka razy w ciągu godziny kierownik wyjrzał zza bramy, aby zobaczyć, jak idzie praca, a raz przyprowadził ze sobą również portiera. – Mamy tutaj niezłego zucha – pochwalił misia. – Co za odmiana po niektórych próżniakach, jacy trafiali się nam ostatnio. Portier przyjrzał się małej postaci na podwórku. – Hmm – odrzekł ponuro. – Widzę, że kogoś jeszcze trzeba będzie polać wężem, zanim minie dzień. – Skinął w kierunku placu fabrycznego, gdzie zebrał się duży tłum w oczekiwaniu na uroczystość. – Mam tylko nadzieję, że nie pokaże się przed całą tą grupą. Sir Huntley lada chwila wygłosi swoją mowę i nie zechce, aby jakieś młode niedźwiedzie pokryte mokrymi kawałkami owoców wałęsały się w pobliżu. Portier skierował swe ostatnie uwagi donośnym głosem w stronę podwórza, jednak Paddington był zbyt zajęty, aby zauważyć, co się dzieje na zewnątrz. Praca w fabryce marmolady była o wiele przyjemniejsza niż się spodziewał. Większość małych beczek po dwa pensy była już wyczyszczona i ułożona starannie po jednej stronie. Bardzo z siebie zadowolony, usiadł na swojej walizce i starannie zaczął notować na etykietce od starego słoika liczbę wyszorowanych beczek. Gdy kierownik i portier pośpiesznie przeszli z powrotem przez plac, Paddington przez długą chwilę popijał kakao z termosu, a następnie zwrócił uwagę na ogromną górę beczek po pięć pensów, z tyłu podwórza. Podniósł wzrok i przyjrzał się im z powątpiewaniem. Czyszczenie beczek po dwa pensy było dość łatwe. Pomijając kilka nietypowych, w których znajdowało się trochę szczególnie trudnych do usunięcia kawałków owoców przyklejonych do dna, na ogół wystarczyło tylko wejść do środka i polać je wodą z węża. Jednak wyglądało na to, że z tymi po pięć pensów sprawa będzie o wiele trudniejsza. Nie tylko były one o wiele większe, ale – o ile wzrok go nie mylił – nigdzie nie umieszczono pomocniczych schodków, nie wspominając o drabinie, która umożliwiłaby dostanie się do beczek leżących na samej górze. Odkładając wąż na ziemię, Paddington podniósł długą deskę i wepchnął ją pomiędzy dwie beczki na samym dole stosu. Sprawy toczyły się tego dnia bardzo szybko, mimo to miś dobrze pamiętał radę kierownika, że pracę najlepiej jest zacząć od dołu. Gdy podważał beczki deską z jednej i drugiej strony, gdzieś u góry dało się słyszeć coś w rodzaju grzmotów. Paddington nie przepadał za grzmotami, niespokojnie podniósł więc wzrok, wpatrując się w niebo, i zaczął działać jeszcze szybciej. Niektóre z tych huków rozlegały się zbyt blisko jak na jego gust, a on chciał zrobić możliwie dużo, zanim w końcu nadciągnie burza. Nie wiedział, że nie jest jedyną osobą, która czuje się nieswojo w związku z nagłą zmianą pogody. Ze swojego podium sir Huntley Martin, próbując przemawiać, kilka razy zerknął na niebo. Chociaż jak na tę porę roku dzień był ciepły, grzmot w lutym wydawał się zjawiskiem niezwykłym i wcale mu się nie spodobał. – Słowo daję – zahuczał do mikrofonu. – Tylko tego nam trzeba! Sir Huntley Martin wyglądał na coraz bardziej nieszczęśliwego, ponieważ sprawy układały się nie najlepiej. Dzień zaczął się źle – słynny gwiazdor filmowy, który obiecał, że dokona uroczystego otwarcia fabryki, zachorował, a teraz na domiar nieszczęścia nadciągała burza z piorunami. Sir Huntley kilka razy próbował kontynuować swoją mowę, ale za każdym razem gdy otwierał usta, gdzieś z bliska dochodził głośny łoskot. Zebrani zaczęli się niepokoić; siedząca w pierwszym rzędzie pani Bird trzymała w ręku parasolkę, przygotowana na ulewę. – Życzyłabym sobie, aby ktoś mnie poinformował, gdzie się podział Paddington – powiedziała. – Mówiłam, że powinien wziąć płaszcz nieprzemakalny. – Moim zdaniem – odrzekł pan Brown – prawdopodobnie jest jeszcze w fabryce, siejąc spustoszenie w zapasach marmolady. – Jeśli się nie pośpieszy – stwierdziła pani Brown – spóźni się na uroczystość. I ogromnie się zmartwi, jeśli odbędzie się ona bez jego udziału. Pan Brown spojrzał ponownie na podium. – Jeśli te grzmoty przybiorą jeszcze na sile – zauważył – w ogóle nie będzie żadnej uroczystości, na którą można się spóźnić! – A to ci heca! – wykrzyknął nagle Jonatan, wskazując w kierunku podwórza. – Spójrzcie! – Wielkie nieba! – zagrzmiał sir Huntley, a jego wzrok podążył za ręką Jonatana. – To wcale nie jest grzmot. To beczki! Wszyscy wytrzeszczyli oczy, zdumieni, gdyż zobaczyli, co się dzieje. Kilka beczek turlało się już z łoskotem przez plac, zmierzając prosto na zebranych. Sir Huntley jeszcze przemawiał, gdy kolejne oddzieliły się od stosu na podwórzu i spadły na ziemię. – Uważajcie! – krzyczał kierownik. – Za minutę nadciągnie cała duża partia! Nie zdążył wypowiedzieć tych słów do końca, a dudnienie przeszło w huk i nowe beczki nadciągnęły kaskadą przez bramę, od strony podwórza. Większość z nich zatrzymała się w pewnej odległości, ale kilka pojawiło się niebezpiecznie blisko publiczności. Jedna z nich zdawała się nawet żyć własnym życiem. Obróciła się wiele razy wokół własnej osi i w końcu uderzyła z łomotem w podium. – Litości! – zawołała pani Bird, gdy ze szczątków beczki wyłonił się znajomo wyglądający kapelusz, a zaraz za nim równie znajome wąsy. – To Paddington! – To młody niedźwiedź, którego zatrudniłem dziś rano! – wykrzyknął zaskoczony kierownik. – Młody niedźwiedź, którego pan zatrudnił? – powtórzył sir Huntley, robiąc wrażenie, iż nie może uwierzyć własnym uszom. – Ależ to jeden z moich gości! Dzięki Bogu, jesteś bezpieczny, misiu – mówił, schodząc z podium. – Nie wiem, co poszło źle, ale nigdy nie darowałbym sobie, gdybyś miał jakiś nieprzyjemny wypadek na terenie mojej fabryki. – Co za szczęście, że zachowałeś przytomność umysłu i wszedłeś do jednej z tych beczek – zauważyła pani Bird. – W przeciwnym razie strach myśleć, co mogłoby się stać. – Och, już wcześniej wskoczyłem do środka, pani Bird – odparł Paddington. – Usłyszałem kilka huków, a więc wgramoliłem się tam na wypadek, gdyby uderzył we mnie piorun. – Ale co, u licha, się stało? – spytał sir Huntley. – Zdaje mi się, że zacząłem przez pomyłkę od dołu – powiedział Paddington ze smutkiem, wstając i otrzepując się z kurzu. Czuł się tak, jakby odbył właśnie przejażdżkę – jednocześnie – karuzelą, kolejką i samochodem w wesołym miasteczku. Teraz, gdy już wstał, jego samopoczucie pogorszyło się nawet, ponieważ czuł, że łapy zapadają mu się coraz głębiej w ziemię. – Uważaj! – zawołała pani Brown. – Uważaj na cement pana Huntleya przygotowany na uroczystość. – Cement pana Huntleya przygotowany specjalnie na uroczystość! – powtórzył Paddington. Był niezmiernie zaskoczony, gdy spojrzał w dół. Sir Huntley Martin pośpiesznie podszedł do Paddingtona i delikatnie wyciągnął go z małego kwadratu mokrego cementu. – Myślę, panowie i panie – zagrzmiał, wznosząc do góry ręce i prosząc o ciszę – że to dobry moment, aby ogłosić, iż nowe skrzydło fabryki zostało uroczyście otwarte. Bądź co bądź – dodał w przerwie pomiędzy oklaskami – gwiazdy filmowe otworzyły już wiele fabryk na całym świecie, odciskając stopy w cemencie, ale nie sądzę, aby było wiele fabryk, które mogą się pochwalić odciskami łap prawdziwego niedźwiedzia. Gdy oklaski umilkły, Paddington przyjrzał się raz jeszcze z zainteresowaniem kwadratowi cementu. – Mógłbym zrobić trochę więcej śladów, jeśli pan chce, sir Huntley – powiedział z nadzieją w głosie. – Niedźwiedzie są dobre, jeśli chodzi o zostawianie śladów. – Dziękuję, misiu – odpowiedział sir Huntley taktownie. – Jednak myślę, że na razie wystarczy. Tak jak jest, jest znakomicie. A mówiąc o tym, co znakomite – dodał, patrząc na zegarek – to już spóźniliśmy się na podwieczorek, a nie chcemy go przecież przegapić. Zrobiliśmy trochę specjalnej nowej dyrektorskiej marmolady, aby uczcić tę okazję. – Dyrektorskiej marmolady? – wykrzyknął Paddington z zainteresowaniem. – Chyba nigdy nie próbowałem żadnej marmolady tego rodzaju. – Jest tam więcej kawałków owoców niż zazwyczaj – zdradził mu sir Huntley w zaufaniu, prowadząc Paddingtona przez plac w kierunku głównego budynku. – Chciałbym bardzo uzyskać twoją opinię na jej temat, misiu. Pani Bird popatrzyła na pozostałych gości, którzy podążali za nią, omijając ostrożnie labirynt połamanych beczek. – Wiem, że niedźwiedzie zazwyczaj spadają na cztery łapy – powiedziała. – Ale trzeba takiego misia jak Paddington, żeby wylądować w samym środku cementu specjalnie przeznaczonego na uroczystość. – I w dodatku dostać nagrodę w postaci degustacji specjalnej dyrektorskiej marmolady – dodała Judyta. – Niech pani o tym nie zapomina. ROZDZIAŁ TRZECI PADDINGTON I GRUNTOWNE PORZĄDKI Paddington stał na samym środku jadalni państwa Brown i rozglądał się wokół, zaciekawiony. Już wtedy, gdy pani Brown przyniosła mu rano do łóżka śniadanie, nabrał podejrzeń, że ma miejsce coś niezwykłego. Śniadanie w łóżku w zwykły dzień świadczyło niezbicie, że pani Bird chce, aby miś usunął się z drogi. Jednak nawet odległe odgłosy stukania, które rozlegały się od dość wczesnych godzin rannych, w żaden sposób nie przygotowały go na widok, jaki wkrótce miał się przedstawić jego oczom. Zazwyczaj w domu państwa Brown panował większy porządek niż w najbardziej wysprzątanym domu, ale w ten szczególny poranek jadalnia wyglądała tak, jak gdyby niedawno przeszedł przez nią huragan. Wszystkie meble przesunięto w jeden kąt pokoju. Zwinięty dywan oparto o ścianę. Nie było zasłon w żadnym oknie i zdjęto wszystkie obrazy. Nawet kominek był zimny i pusty. Pokój ogrzewał tylko elektryczny piecyk ustawiony na drugim końcu pomieszczenia. – Nie wiedziałem, że gruntowe porządki polegają na tym, że traci się grunt pod nogami, pani Bird – wykrzyknął ogromnie zaskoczony miś. – To nie gruntowe, a gruntowne porządki – poprawiła go pani Bird. – Gruntowne porządki oznaczają dokładne sprzątanie domu od piwnicy po strych. W następnej kolejności zajmiemy się twoim pokojem. Nie możemy już z tym zwlekać ani chwili dłużej. – A mówiąc o tym, aby nie zwlekać ani chwili – powiedziała pani Brown, pośpiesznie wychodząc z pokoju – chcę powiedzieć, że jeśli się w końcu nie ruszymy i nie kupimy wreszcie tego materiału na zasłony, to nie zjemy dzisiaj wcale obiadu. – Czy uważa pani, że powinniśmy wziąć misia ze sobą? – spytała pani Brown, podążając za panią Bird do salonu i pozostawiając Paddingtona, aby sam zbadał niezwykły stan spraw w jadalni. – Umie wypatrzyć wszelkie dobre okazje. – Nie – powiedziała pani Bird kategorycznie. – Stanowczo nie. I tak niełatwo jest robić zakupy w samym środku wiosennych wyprzedaży, a jeśli dodatkowo ten miś pójdzie z nami, nie można przewidzieć, jak to się dla nas skończy. Okazja czy nie okazja, może zostać i pilnować domu. Pani Brown spojrzała z powątpiewaniem na swoją gosposię, która wchodziła właśnie po schodach. Chociaż ze względu na dawne doświadczenia podzielała zdanie pani Bird na temat Paddingtona towarzyszącego im w czasie zakupów, to myśl, że miś będzie miał pod opieką cały dom podczas wiosennych porządków, budziła w niej nawet jeszcze więcej poważnych wątpliwości. – Widzę, że będzie to jeden z tych jego dni – zawołała, próbując przekrzyczeć hałas spowodowany uderzeniami młotka. – Gdy mamy problemy z kominem oraz są wiosenne porządki, wszystko może się zdarzyć. – I prawdopodobnie się zdarzy – odpowiedziała pani Bird, schodząc po schodach i poprawiając kapelusz. – Jednak martwienie się nic nie pomoże. Gdzie też się podział ten miś? Nie udzieliłam mu jeszcze instrukcji. – Jestem tutaj, pani Brown – zawołał Paddington, pośpiesznie wychodząc na korytarz. Pani Bird spojrzała na niego podejrzliwie. W jego oczach migotały ogniki, które wcale jej się nie podobały, ale szczęśliwie dla Paddingtona za bardzo się spieszyła, aby głębiej zbadać sprawę. – Zostawiłam ci kilka zimnych kiełbasek i sałatkę – oznajmiła. – A na kuchence stoi budyń. Tylko pamiętaj, żebyś nie przypalił sobie wąsów, gdy włączysz gaz. I uważaj, żeby budyń się nie przypalił. Nie życzę sobie nieprzyjemnych zapachów, kiedy wrócę do domu. – Dziękuję bardzo, pani Bird – powiedział Paddington. – Może mógłbym trochę posprzątać, jak was nie będzie? – dodał z nadzieją, podążając za nimi do drzwi. – Nigdy wcześniej nie robiłem gruntownych porządków. Pani Brown i pani Bird wymieniły znaczące spojrzenia. – Możesz trochę powycierać kurz, jeśli chcesz – odparła pani Brown. – Ale na twoim miejscu nie zabierałabym się za duże sprzątanie. Meble są dość ciężkie i możesz się zmęczyć. Obawiam się, że będziemy musieli jeść w kuchni przez dzień lub dwa – przynajmniej dopóki pan Brown nie wyczyści komina. Chociaż Bóg jeden wie, kiedy to nastąpi. Pani Brown po raz ostatni spojrzała na Paddingtona i pośpieszyła za panią Bird. – Mam nadzieję, że da sobie radę i nic mu nie będzie – westchnęła. – Entuzjazm sprawia, że każda praca jest lekka – odpowiedziała pani Bird. – A jeśli dzięki temu zapomni o figlach, to wszystko będzie w porządku. Pani Brown ponownie westchnęła, ale na szczęście dla jej spokoju ducha z każdym krokiem coraz bardziej oddalała się od numeru trzydziestego drugiego na ulicy Windsor Gardens. Gdyby była w stanie zobaczyć w tej chwili wnętrze swego domu, mogłaby się poczuć jeszcze mniej pewna swej decyzji o pozostawieniu Paddingtona samego. Po zamknięciu drzwi Paddington z błyskiem w oczach pośpiesznie przeszedł przez korytarz. W jego umyśle rodził się niejasny plan. Miś wpadł na pewien pomysł w chwili, gdy w jadalni zobaczył dużą skrzynkę o fascynującym wyglądzie, z etykietką magazynu Barkridges. Od kilku dni słowo „komin” pojawiało się w domu Brownów wiele razy. A wszystko zaczęło się w momencie, gdy pani Bird otworzyła pewnego poranka drzwi do jadalni i stwierdziła, że w pokoju jest pełno dymu. Wkrótce potem pan Brown spędził trochę czasu przy telefonie tylko po to, aby w końcu oznajmić, że wszyscy miejscowi kominiarze mają do tego stopnia ręce pełne roboty, iż będą zajęci przez wiele najbliższych tygodni. Wówczas Paddington nie zastanawiał się zbytnio nad tą sprawą. Wydawało mu się, iż państwo Brown robią dużo niepotrzebnego hałasu z powodu tej odrobiny dymu, a gdy zajrzał raz i drugi do komina, stwierdził, że i tak nie można tam zbyt wiele zobaczyć. Nawet gdy pan Brown pewnego ranka, przy śniadaniu, rzucił od niechcenia uwagę, że sam zajmie się kominem, Paddington nie zwrócił na to większej uwagi. Jednak wiadomość, że wraz z pojawieniem się w domu tajemniczej skrzynki mają zostać podjęte jakieś związane z nią działania, w końcu obudziła jego ciekawość. Już sam wygląd skrzynki przekraczał jego najśmielsze oczekiwania. Nawet etykietka była emocjonująca. Składała się z wielu kolorowych obrazków podpisanych jako ŁATWE ETAPY, na samej zaś górze dużymi drukowanymi literami wypisano słowa CAŁKOWICIE BRYTYJSKI SAMOOBSŁUGOWY ZESTAW DO CZYSZCZENIA PRZEWODÓW KOMINOWYCH KOMINEX. Pod spodem mniejszym druczkiem etykietka informowała, że nawet dziesięcioletnie dziecko w okamgnieniu może zamienić najbrudniejszy komin w komin nieskazitelnie czysty. Aby udowodnić, jakie to wszystko jest łatwiutkie, pierwsze obrazki pokazywały małego chłopczyka, który składa różne elementy, przygotowując się do czyszczenia komina. Paddington miał wyrzuty sumienia, kiedy podnosił pokrywkę skrzynki i zaglądał do środka, ale wkrótce zupełnie o nich zapomniał, gdy usadowił się w fotelu, od czasu do czasu sięgając łapą do słoika z marmoladą i przystępując do badania zawartości skrzyni. Chociaż żaden z opisów na etykietce nie wspominał ani słowem o zdolnościach niedźwiadków w tym zakresie, wszystko przedstawiono na nich tak jasno i przejrzyście, że miś zaczynał się zastanawiać, dlaczego ktokolwiek kiedykolwiek zadawał sobie tyle trudu, aby zatrudnić prawdziwego kominiarza. Na jednym z obrazków widać było dużą torbę opatrzoną napisem SADZA. Stała ona obok stosu srebrnych monet. Widniał tam też napis następującej treści: W WOLNYM CZASIE ZAROBISZ PIENIĄDZE, SPRZEDAJĄC SĄSIADOM SADZĘ Z KOMINA PRZYDATNĄ W OGRODZIE. Paddington nie za bardzo mógł sobie wyobrazić, by pan Curry naprawdę chciał zapłacić za cudzą sadzę, niemniej jednak zaczynał mieć przeczucie, że zestaw pana Browna naprawdę ma bardzo dużą wartość. W środku w skrzynce znajdowała się duża okrągła szczotka oraz liczne długie drążki z metalowymi końcami, które połączone ze sobą tworzyły jeden długi pręt. Pod nimi była jeszcze jedna przegródka, zawierająca worek na sadzę oraz pokrowiec, który osoba czyszcząca mogła założyć na kominek i pracować, nie brudząc przy tym reszty pokoju. Paddington próbował włożyć łapy do pokrowca i po przymocowaniu szczotki do jednego z drążków spędził kilka rozkosznych chwil, pośpiesznie obchodząc pokój dookoła i wycierając za jej pomocą kurz z różnych schowków i zakamarków. Dopiero wtedy, gdy postanowił sprawdzić jej przydatność w przewodzie kominowym, na jego obliczu pojawił się wyraz zadumy. Poruszał szczotką w górę i w dół z godną uwagi łatwością. Nawet po użyciu jednego drążka kominek natychmiast pełen był sadzy. Paddington coraz bardziej się zamyślał; szufelką zgarniał sadzę do torby, a następnie spróbował przymocować do pierwszego drążka – drugi. Chociaż pani Brown, prawdę mówiąc, nie wspomniała nawet słówkiem o czyszczeniu komina, miał pewność, że to, co robi, można z łatwością uznać za rodzaj odkurzania. Dom pod numerem trzydziestym drugim na ulicy Windsor Gardens był wysoki i podczas gdy liczba drążków w zasięgu Paddingtona cały czas malała, góra sadzy w kominku coraz bardziej rosła. Miś kilka razy musiał przerwać pracę, gdyż najpierw torba, a następnie kilka starych skrzynek pani Bird po owocach i warzywach wypełniło się po brzegi sadzą. Zaczął tracić nadzieję, że kiedykolwiek dotrze na samą górę, kiedy znienacka szczotka się odczepiła i miś o mało nie wpadł do kominka, kurczowo trzymając się ostatniego drążka. Paddington posiedział przez chwilę w kominku, wycierając czoło brzegiem pokrowca. Następnie na moment pobiegł na piętro, po lornetkę, po czym pośpiesznie wyszedł z nią na dwór. Na pokrywie skrzynki można było wyczytać, że przy czyszczeniu przewodów kominowych najciekawsza jest zawsze ta chwila, kiedy szczotka wyskakuje z komina na zewnątrz. Miś miał więc szczególną ochotę to zobaczyć. Dokładnie ustawiając lornetkę, wszedł po drabinie, którą pan Briggs, robotnik, zostawił opartą o ścianę domu, i spojrzał na dach z wyrazem zadowolenia na pyszczku. Przez lornetkę zobaczył szczotkę wystającą z komina na zewnątrz i widok ten zgadzał się niemal całkowicie z obrazkiem na skrzynce. Paddington przez pewien czas rozkoszował się nim, następnie zszedł na dół po drabinie i pośpieszył do domu z miną kogoś, kto dobrze wykonał swoją robotę. Biorąc wszystko razem pod uwagę, był to miły poranek wypełniony pracą i niedźwiadek miał pewność, że państwo Brown będą bardzo zadowoleni, kiedy dotrą wreszcie do domu i przekonają się, jak się napracował. Ściągnięcie szczotki z powrotem na dół okazało się o wiele łatwiejsze niż przepychanie jej do góry – minęło tylko kilka chwil, a miś już stwierdził, że sięga po ostatni pręt. Jednak, gdy zdejmował z kominka pokrowiec, na obliczu Paddingtona pojawił się wyraz zaskoczenia. O mało nie przewrócił się na widok drążka w swej łapie. Był to z pewnością ostatni pręt z zestawu, ponieważ policzył je wszystkie dokładnie, ale na jego końcu nie było najmniejszego śladu szczotki. Kilkakrotnie zerknąwszy najpierw w górę komina, Paddington usiadł, aby spojrzeć na instrukcję umieszczoną na skrzynce. Gdy podnosił pokrywę, nagle dostrzegł dużą czerwoną etykietkę przyklejoną do dna, której wcześniej nie zauważył. Teraz, gdy ją czytał, jego oczy stawały się coraz bardziej okrągłe. Napisano tam mianowicie: OSTRZEŻENIE! PO WYCZYSZCZENIU KOMINA NALEŻY ZWRÓCIĆ SZCZEGÓLNĄ UWAGĘ NA ODKRĘCANIE PRĘTÓW. W PRZECIWNYM WYPADKU SZCZOTKA MOŻE SIĘ ODCZEPIĆ! – Moja szczotka miałaby się odczepić? – wykrzyknął Paddington z goryczą, zwracając się do całego świata i wpatrując się w pręt trzymany w jednej łapie i skrzynkę w drugiej. Jak by mało było tego, że ostrzeżenie podano o wiele za późno, to w dodatku jedyna rada na wypadek, gdyby coś poszło na opak, zawierała się w pięciu słowach: ZWRÓĆCIE SIĘ DO NAJBLIŻSZEGO SKLEPU. Paddington siedział w kominku z ponurym wyrazem pyszczka. Był pewien, że sprzedawcy w domu handlowym Barkridges wcale się nie ucieszą, jeśli zwróci się do nich w sprawie szczotki zaklinowanej w kominie. Równie pewny był także i tego, iż sam pan Brown będzie jeszcze mniej zadowolony, gdy się o tym dowie. Po głębszym rozważeniu tej kwestii przyszedł mu na myśl tylko jeden sposób załagodzenia sytuacji, mianowicie częściowe uprzątnięcie bałaganu i nadzieja, iż może wtedy wpadnie na jakiś pomysł. Jeśli tego dnia jadalnia państwa Brown już wcześniej sprawiała wrażenie, że znalazła się na trasie huraganu, to teraz wyglądała tak, jakby przeszedł tędy również kłąb gęstego dymu. Wszystko zdawała się pokrywać gruba warstwa sadzy. Rozglądając się po pokoju Paddington stwierdził, że nigdy nie widział, aby sprawy przedstawiały się w aż tak czarnych barwach. Pan Brown wysunął głowę z komina i rozejrzał się wokoło. – Nie mogę tego zrozumieć! – wykrzyknął. – Już po raz trzeci próbuję rozpalić ogień. Cały czas gaśnie. Pani Brown podniosła gazetę i zaczęła rozganiać dym. – Z pewnością znowu spadło trochę sadzy – zauważyła. – Jest wszędzie. Moim zdaniem komin jest zapchany. Mówiłam ci, że trzeba go wyczyścić. – Jak mogłem go wyczyścić? – zapytał pan Brown rozgniewany. – Przecież sprzęt przysłano dopiero dziś rano. Państwo Brown ustawili się wokół kominka i smutno wpatrywali się w stos zużytych zapałek. – I jest jeszcze jedna rzecz – mówił dalej pan Brown. – Odsyłam ten zestaw prosto do sklepu Barkridges. Jest okropnie brudny i nie ma tu nawet szczotki. Nie da się przecież wyczyścić komina bez szczotki. – Być może Paddington pożyczył ją w jakimś celu – powiedziała niewyraźnie pani Brown. – Trudno przewidzieć – zauważyła pani Bird złowieszczo. Pani Bird nie podobały się oznaki pośpiesznego sprzątania, jakie zauważyła w jadalni, ani też liczne ślady łap, które odkryła, gdy szybko rozejrzała się po pozostałych pomieszczeniach. Ale mając na względzie wyraz twarzy pana Browna, postąpiła mądrze, zatrzymując te spostrzeżenia dla siebie. – Nie tknął nawet swojego budyniu z melasy – rzekła pani Brown. – I to jest jak najbardziej niezwykłe. – Niech diabli wezmą budyń Paddingtona – odpowiedział pan Brown. – Bardziej martwi mnie kominek. Pani Brown otworzyła oszklone drzwi i zajrzała do ogrodu. – Może pan Briggs nam pomoże – powiedziała. – Właśnie wrócił. W odpowiedzi na wołanie pani Brown, pan Briggs, robotnik, wszedł do salonu i przyłożył ucho do komina, robiąc wrażenie znawcy. – To kawki! – stwierdził po chwili. – Macie tam gniazdo kawek. Jeśli posłuchacie, usłyszycie, jak kaszlą. – Kaszlą? – wykrzyknęła pani Bird. – Nie miałam pojęcia, że kawki kaszlą. – Pani też by kasłała – oznajmił pan Briggs – gdyby ktoś próbował zapalić ogień pod jej gniazdem. Ale proszę się nie martwić – mówił dalej, otwierając skrzynkę ze sprzętem do czyszczenia zakupionym przez pana Browna. – Wykurzę je migiem. Państwo Brown cofnęli się i patrzyli, jak pan Briggs zaczął wpychać pręty do komina. – Jak to dobrze, że je pan ma – mówił dalej. – W przeciwnym razie mogłoby to być dość trudne zadanie. Twarz pana Briggsa stawała się coraz bardziej czerwona, bo coraz trudniej było wepchnąć pręty, ale w końcu, gdy zdobył się na jeszcze jeden wysiłek, rozległ się głośny trzask i coś ciężkiego wylądowało w kominku. – No i proszę bardzo – oznajmił triumfalnie. – Nie mówiłem? Pan Brown poprawił okulary i wytężając wzrok popatrzył na okrągły czarny nastroszony przedmiot leżący w palenisku. – Moim zdaniem to wygląda na bardzo zabawny typ ptasiego gniazda – powiedział. – Prawdę mówiąc, to raczej przypomina szczotkę z zestawu do czyszczenia kominów. – Ma pan całkowitą rację – przyznał pan Briggs, drapiąc się po głowie. – To jest, jak nic, szczotka. Pan Briggs wyglądał nawet na jeszcze bardziej zaintrygowanego, gdy ją podniósł i przyjrzał się uważniej. – Mam wrażenie, że jest w jakimś opakowaniu – wykrzyknął. – To nie jest opakowanie – odezwała się pani Brown. – To kapelusz Paddingtona. – Wielkie nieba! Tak jest w istocie – wykrzyknął pan Brown. – Ale co on robił w kominie, i to z moją szczotką? – Litości! – przerwała pani Bird, pokazując okno. – Patrzcie! Wszyscy odwrócili się i spojrzeli we wskazanym kierunku. – Niczego nie widzę – powiedział pan Brown. – Czy coś się stało? – spytała pani Brown, spoglądając na swoją gosposię z pewnym niepokojem. – Całkiem pani zbladła. – Wydawało mi się, że widziałam komin przechodzący koło okna – wykrzyknęła pani Bird, sięgając po swoje sole trzeźwiące. Państwo Brown wymienili spojrzenia. Zazwyczaj pani Bird była najrozsądniejszą osobą w rodzinie i halucynacje w jej przypadku były zjawiskiem jak najbardziej niezwykłym. – Myślę, że dobrze by było, gdyby pani usiadła – powiedział pan Brown, przysuwając krzesło. – Być może to całe zamieszanie okazało się dla pani za dużym wstrząsem. – Wszystko w porządku, pani Bird – odezwał się znajomy głos od drzwi jadalni. – To tylko ja. Jeśli pani Bird przeżyła zaskoczenie chwilę wcześniej, to inni wyglądali na jeszcze bardziej zdumionych, gdy odwrócili się i spojrzeli na czarną postać stojącą przed nimi. Zamiast swojego zwykłego nakrycia głowy Paddington miał coś, co wydawało się połową komina, która zakrywała mu uszy i spadała na oczy niczym za duży cylinder. – Obawiam się, że odłamał się kawałek komina, kiedy pan Briggs wsadzał tam pręty – wyjaśnił, kiedy zapanowała cisza. – Ale zacznijmy od tego, co u licha robiłeś na dachu? – spytał pan Brown. – Czyściłem komin – powiedział Paddington ze smutkiem. – Szczotka niechcący odleciała i próbowałem ją odzyskać. – I to ma być Paddington? – rzekł pan Briggs z niedowierzaniem. – Coś mi się widzi, że jest brudny jak nieboskie stworzenie. Paddington wyglądał na okropnie obrażonego słowami pana Briggsa. Usiadł na podłodze i zaczął czyścić sobie uszy. Wystarczająco przykry był już fakt, że zgubił szczotkę pana Browna, ale to, co nastąpiło później – gdy utknął głową w kominie i został pomyłkowo uznany za ptasie gniazdo – ubodło go do żywego. – Wiem jedno – powiedziała pani Bird surowo. – Marsz prosto na górę do łazienki. Jesteś najbrudniejszym misiem w promieniu osiemdziesięciu kilometrów! Pan Briggs zachichotał nagle, spoglądając na pozostałych. – Powiem tylko tyle – zauważył, uciszając wzbierającą burzę. – Może i nie macie najczystszego misia w promieniu osiemdziesięciu kilometrów, ale za to jestem gotów się założyć, że nigdzie nie ma bardziej czystego komina. Paddington popatrzył na pana Briggsa z wdzięcznością, a następnie pośpiesznie opuścił pokój, zanim padły kolejne pytania. Po raz pierwszy w życiu zgadzał się z panią Brown, że przyjemna ciepła kąpiel z dużą ilością mydła jest najlepszą rzeczą, jaką można jeszcze zrobić w tym dniu. Oprócz tego przypomniał sobie właśnie, że jeszcze nie zjadł swojej sałatki i kiełbasek, nie wspominając o budyniu. Paddington bardzo lubił budyń i teraz sprawdził, czy kuchenka jest włączona, tak aby wszystko na niego czekało, gdy umyty zejdzie na dół. ROZDZIAŁ CZWARTY WYCIECZKA Z NIESPODZIANKĄ Na drugi dzień po przygodzie z zestawem do czyszczenia kominów Paddington pośpieszył na targ na zakupy oraz by opowiedzieć o wszystkim panu Gruberowi. Pan Gruber chichotał, zajmując się jednocześnie podgrzewaniem kakao w rondlu na małej kuchence, na zapleczu. – Szkoda, że o tym nie wiedziałem, panie Brown – stwierdził. – Dałbym panu kilka książek na ten temat. – Nie wydaje mi się, aby zanadto mi się przydały – odrzekł Paddington ze smutkiem. – Dosyć trudno czytać książki z głową w kominie, zwłaszcza jeśli ma się łapy. Pan Gruber zachichotał znowu i usiadł obok Paddingtona na kanapie wypchanej końskim włosiem. – Dzięki Bogu, wygląda na to, że pogoda w końcu się zmienia – powiedział, wyglądając przez okno oraz wręczając misiowi duży kubek kakao. – I nie mogę powiedzieć, abym się martwił z tego powodu. Paddington skinieniem głowy – spoza pary bijącej z gorącego kakao – przyznał mu rację, jednocześnie dzieląc poranny przydział słodkich bułeczek. Chociaż lubił zimę, wiosna z zapowiedzią jeszcze przyjemniejszych rzeczy, które wkrótce nadejdą, zawsze budziła w nim o wiele więcej emocji. Ponadto, kiedy było za dużo lodu lub śniegu, nie zawsze mógł dotrzeć na ulicę Portobello i wtedy tęsknił za porannymi pogawędkami z panem Gruberem przy drugim śniadaniu. Paddington bardzo lubił stary sklep z antykami, należący do pana Grubera, gdzie na półkach w długich rzędach ustawiono książki i gdzie leżały stosy lśniących miedzianych oraz mosiężnych przedmiotów. Jednak ostatnio było za zimno, aby wpadać tu częściej niż od czasu do czasu. Prawdę mówiąc, jedyną dobrą rzeczą, jaka z tego wynikała, było to, że w międzyczasie miś zgromadził duży zapas pieniędzy na słodkie bułeczki w piekarni, gdzie stale składał zamówienia. – Mam nadzieję, że pojedziemy na jedną z naszych małych wycieczek – powiedział pan Gruber. – Kiedy nastanie dobra pogoda, będę musiał się zająć turystami, a upłynęły już chyba całe wieki, odkąd razem gdzieś się wybraliśmy. Paddington wytarł ślady kakao z wąsów. – Och, tak, bardzo chętnie, panie Gruber! – wykrzyknął. – Miałbym na to wielką ochotę. Pan Gruber się zamyślił. – Widziałem, że tu w pobliżu otwarto nowe biuro podróży – stwierdził. – Ogłaszają wyjazdy autokarem i chyba organizują bardzo dobrą wycieczkę z niespodzianką za półtora funta. – Wycieczkę z niespodzianką? – wykrzyknął Paddington. – Nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek wcześniej był na podobnej wycieczce. Dokąd jeżdżą? – Ach – odrzekł pan Gruber – tego ci nie zdradzą. To tajemnica. Jednak mówią, że objazd kończy się wizytą w miejscu, z którego słynie Londyn. – Wygląda na to, że wycieczka warta jest swojej ceny – rzekł Paddington niepewnie. – Ale ja raczej nie mam półtora funta. Chyba że zamiast pieniędzy przyjmą słodkie bułeczki. Pan Gruber zakasłał. – Sądzę, że to niemożliwe, panie Brown – powiedział. – W gruncie rzeczy – mówił dalej pośpiesznie, nie chcąc wprawiać Paddingtona w zakłopotanie – co do słodkich bułeczek, to tak dobrze zaopatrywał mnie pan w nie w ciągu ostatnich lat, że myślę, iż najwyższy czas, abym to ja dla odmiany zafundował coś panu. Sprawiłoby mi ogromną przyjemność, gdyby pojechał pan ze mną jako mój gość. – Dziękuję, panie Gruber – odparł Paddington z wdzięcznością. – To bardzo miło z pańskiej strony. Pan Gruber wstał i przeszedł przez sklep w kierunku szuflady, gdzie chował gotówkę. – W takim razie, załatwione – powiedział, wręczając Paddingtonowi pięciofuntowy banknot. – Teraz jest najlepsza pora po temu i jeśli nie ma pan nic innego w planie, możemy pojechać już dziś po południu. Może w drodze do domu zechciałby pan kupić bilety dla nas obu? Paddington podziękował raz jeszcze i chwilkę później, gdy zakończył śniadanie, pośpieszył ulicą Portobello w kierunku niedawno otwartego biura, wskazanego przez pana Grubera, które zajmowało się wycieczkami autokarowymi. Nad drzwiami widniał napis: „Wycieczki autokarowe Z. NIŻKA”. Z tego, co zobaczył, wywnioskował, że za wydane pieniądze można otrzymać jeszcze więcej niż wynikało z informacji pana Grubera. Na chodniku na dużej czarnej tablicy z nagłówkiem: DZISIAJ SPECJALNA OFERTA widniały napisane kredą słowa: WYCIECZKA Z NIESPODZIANKĄ – PÓŁTORA FUNTA, a plakaty w oknie wyglądały bardzo zachęcająco. Kilka z nich reklamowało jednodniowe wycieczki nad morze, inne całkowicie poświęcone były wycieczkom autokarowym do różnych regionów kraju. Jeden, który szczególnie przyciągnął jego wzrok, ukazywał fotografie z wycieczki na kontynent reklamowanej pod hasłem SPECJALNA OFERTA 99. Paddington poświęcił trochę czasu na przestudiowanie ostatniej reklamy. Prawdę powiedziawszy tak bardzo był nią pochłonięty, że nie zauważył tajemniczej postaci stojącej w drzwiach sklepu i ogromnie go zaskoczyło, gdy nagle do niego przemówiła. – Dzień dobry, panu – rzekł mężczyzna, który tak zacierał ręce, jakby je mył jakimś niewidzialnym mydłem. – Czy mogę zaproponować panu jedną z naszych wycieczek? – Tak, proszę – powiedział Paddington z ważną miną, podążając za nim w głąb biura. – Poproszę dwie. – Dwie? – powtórzył mężczyzna. Wyglądało na to, że jest pod ogromnym wrażeniem, gdy prowadził Paddingtona w kierunku głębokiego skórzanego fotela stojącego obok stolika, który aż się uginał pod ciężarem folderów. – Która szczególnie przypadła panu do gustu? Mogę z przekonaniem polecić naszą specjalną ofertę 99. Dziewięć różnych krajów w dziewięć dni – mówił dalej, strzepując urojony pyłek kurzu z oparcia fotela. – I nie musi pan wychodzić z autokaru ani razu. Normalna opłata wynosi sto funtów, ale jestem pewien, że możemy załatwić specjalne stawki dla niedźwiedzi, jeśli zamawia pan dwie. – Sto funtów! – wykrzyknął Paddington zatrwożony. – Ale ja chciałem tylko dwa bilety po półtora funta na popołudniową wycieczkę z niespodzianką. Uśmiech zniknął z twarzy pracownika biura podróży jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Popatrzył na pięciofuntowy banknot trzymany przez Paddingtona. – Co takiego? – powiedział nieprzyjemnym tonem. – Ciekawe, za kogo pan mnie bierze? – Och – odpowiedział Paddington poważnie. – Wcale nie pana biorę, tylko pana Grubera. I właściwie to nie ja go zabieram. To on zabiera mnie, ponieważ to on funduje. Mężczyzna wziął głęboki oddech i zniknął za ladą. – Zechce pan łaskawie zejść z tego fotela – oznajmił oschle. – Jest nowy i nie chcemy, aby znalazły się na nim jakieś brzydkie plamy. Proszę – mówił dalej, wręczając Paddingtonowi dwa bilety w zamian za pięciofuntowy banknot. – Autokar odjeżdża punktualnie o drugiej. A oto pańskie dwa funty reszty. – Dwa funty! – wykrzyknął Paddington, wpatrując się w dwie monety w swej łapie. – Myślę, że zrobił pan błąd w obliczeniach. – Błąd? – powtórzył mężczyzna. – Dwa bilety po półtora funta to razem trzy funty. Pięć funtów odjąć trzy daje dwa. – Ale na zewnątrz jest napisane czarno na białym, że pańskie wycieczki mają obniżoną cenę – odpowiedział Paddington gwałtownie. – Obniżoną? – powtórzył sprzedawca. – Proszę mi tylko pokazać, gdzie, panie żartownisiu. Paddington pośpiesznie wyszedł przed biuro i wskazał na napis nad drzwiami. – Proszę bardzo! – wykrzyknął. Mężczyzna wpatrywał się przez chwilę w napis, a następnie spojrzał znowu na Paddingtona – Ej, panie Niżka! – zawołał w stronę otwartych drzwi. – Pewien młody niedźwiedź wyraża się o panu lekceważąco. Tu nie chodzi o żadną zniżkę – zwrócił się ponownie do Paddingtona. – To biuro należy do niejakiego Zenona Niżki i stąd napis Z. Niżka. To nazwisko właściciela. I jeśli chce pan mojej rady lepiej niech pan idzie do domu, zanim Zenon pojawi się we własnej osobie. Jest bardzo wrażliwy na swoim punkcie. Paddington obrzucił mężczyznę długim srogim spojrzeniem, a następnie pośpiesznie wycofał się w stronę ulicy Windsor Gardens. Obejrzał się kilka razy niespokojnie za siebie, idąc szybkim krokiem i mocno ściskając w łapie dwa bilety, na wypadek, gdyby coś jeszcze się wydarzyło. – Oferta specjalna 99! – powiedziała pani Brown, kiedy miś zrelacjonował wydarzenia poranka. – To powinno być zabronione. Żeby ktoś w taki sposób dobierał się do oszczędności młodego niedźwiadka. – Hmm – odparła pani Bird. – Wydaje mi się, że nie musimy się tym martwić. Ktokolwiek dobierze się do oszczędności tego misia, zasługuje na każdego pensa. To jest coś, co nazywam „ciężko zapracować na swoje pieniądze”. Paddington wyglądał na bardzo obrażonego uwagami pani Bird, gdy pośpiesznie szedł na górę, aby przygotować się do wycieczki. Ponieważ zamierzał zabrać mnóstwo rzeczy, wkrótce zapomniał o nieprzyjemnej przygodzie w biurze oferującym wycieczki autokarowe i zanim nadeszło popołudnie, wyglądał nieskazitelnie czysto. Paddington zawsze lubił wycieczki i teraz widać było, że ogromnie się cieszył, gdy wsiadał do czekającego autokaru i sadowił się wygodnie na przednim siedzeniu obok pana Grubera. Pan Gruber przyniósł ze sobą kilka przewodników i gdy mknęli przez londyńskie ulice, pokazał misiowi wiele najważniejszych zabytków miasta, udzielając informacji na ich temat. Czas płynął szybko. Po godzinie pan Gruber wyglądał na coraz bardziej zamyślonego. – Wie pan co, panie Brown – powiedział, studiując mapę. – Mam wrażenie, że spotka pana miła niespodzianka. Naprawdę jestem przekonany, że odwiedzimy bardzo niezwykłe miejsce. Zanim pan Gruber wyjaśnił dokładniej, co ma na myśli, kierowca autokaru zatrzymał się i kiedy wszyscy wysiedli, poprowadził grupę w kierunku dużego budynku stojącego przy ruchliwej ulicy. Pan Gruber zatrzymał się w samym wejściu, aby kupić przewodnik, a Paddington czekając na niego stał grzecznie z boku i rozglądał się dookoła, bardzo zaciekawiony. Kiedy tak się wszystkiemu przyglądał, nagle zauważył w pobliżu mały kiosk i oczy mu rozbłysły, gdyż dostrzegł na ladzie kolorowe pocztówki przedstawiające miejsca, które mijali tego popołudnia. Paddingtonowi bardzo podobała się wycieczka, a wiedząc, jak pan Gruber lubi zdjęcia, uznał, że to świetna okazja, aby przynajmniej częściowo odwzajemnić mu się za jego dobroć. Upewniając się, że nikt nie patrzy, Paddington wyjął trochę pieniędzy z ukrytej przegródki w walizce, a następnie pośpiesznie przeszedł przez hol budynku, do kiosku. – Poproszę dwie duże pamiątkowe pocztówki – oznajmił, pukając w ladę. – Kilka z tych specjalnych, kolorowych. Będąc raczej niskiego wzrostu, Paddington przywykł do kłopotów z ladami, ale nawet on zaczął się coraz bardziej niecierpliwić, gdy sprzedawczyni z kamiennym wyrazem twarzy cały czas spoglądała na jakiś daleki punkt nad jego głową. Miś rozejrzał się niespokojnie. Towarzystwo z autokaru ruszyło w kierunku schodów z tyłu korytarza. Paddington jeszcze kilka razy popatrzył na kobietę za ladą, tym razem wyjątkowo surowo, lecz spojrzenie, które otrzymał w zamian, wydawało się jeszcze bardziej niewzruszone. – Miałem zamiar kupić kilka pamiątek – wyjaśnił, gdy pan Gruber do niego podszedł, aby sprawdzić, co się dzieje. – Ale ona nie chce mnie słuchać. Pan Gruber miał dość zmartwioną minę. – Ojej, panie Brown – powiedział. – Wątpię, czy panu uda się tu coś wskórać. Myślę, że zrobiono ją z wosku. Paddington przyjrzał się badawczo postaci kobiety. – Z wosku! – wykrzyknął gwałtownie. – Nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby zrobiono kogoś z wosku. Pan Gruber roześmiał się. – Znajdzie pan tutaj wiele podobnych osób, panie Brown – odrzekł. – To Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud5. A to musi być jeden z ich małych żarcików. Myślę, że tam jest prawdziwa sprzedawczyni. Pan Gruber wskazał na drugi koniec lady. – Nie tylko mają tu woskowe modele wszystkich sławnych osób – powiedział, wręczając dziewczynie pieniądze za dwie pocztówki – ale również wiele innych figur zrobionych z wosku. Niektóre z nich tak bardzo przypominają żywych ludzi, że trudno powiedzieć, czy są prawdziwe, czy nie. Jestem pewien, że nie pan pierwszy dał się na to nabrać, panie Brown. Paddington słuchał uważnie, podążając za panem Gruberem w kierunku tłumu na schodach. Teraz, kiedy wyjaśniono mu, jak sprawa się przedstawia, zaczął dostrzegać całkiem sporą liczbę figur stojących bez ruchu w holu. Blisko wejścia znajdował się policjant, który robił wrażenie nadzwyczajnie nieruchomego, a w połowie schodów prowadzących na górę stał jeszcze jeden mężczyzna w mundurze, z ręką wyciągniętą przed siebie, który przypominał jeden z posągów, na jaki pan Gruber zwrócił misiowi wcześniej uwagę. – Myślę, że musieliśmy wybrać zły dzień, panie Brown – stwierdził pan Gruber, przerywając tok jego myśli. – Chyba przed nami jest pół Londynu. Paddington, sapiąc, przyznał mu rację. I wtedy pan Gruber zniknął w tłumie. Paddington tu, gdzie stał, miał wrażenie, że druga połowa Londynu znajduje się za nim i na domiar złego właśnie dokonał smutnego odkrycia, iż pół odpakowanej tabliczki czekolady, którą przyniósł na wypadek nagłej potrzeby, zaczęło mu się rozpuszczać w łapie. Często brudzący się Paddington był jednak misiem lubiącym czystość, zaczął więc rozglądać się za jakimś miejscem, gdzie mógłby odłożyć lepkie resztki, zanim ściekną na podłogę. Do tej pory zebrał się zbyt wielki tłum, aby można było uchylić kapelusza czy otworzyć walizkę. Tracił więc nadzieję, że kiedykolwiek pozbędzie się czekolady, gdy nagle znalazł się tuż obok postaci w mundurze. Nie namyślając się ani chwili, wcisnął czekoladową kulę do wyciągniętej ręki, a następnie odwrócił się, aby poszukać pana Grubera. Wtedy rozległ się donośny głos. – Co to?! Kto to zrobił? Paddington odwrócił się, a następnie prawie wyskoczył ze skóry, gdy dostrzegł mężczyznę w mundurze podnoszącego do góry rękę pokrytą czekoladą, tak aby każdy mógł ją zobaczyć. Mężczyzna przyjrzał się Paddingtonowi podejrzliwie. – Czy to twoje, niedźwiedziu? – spytał. – Myślałem, że jest pan woskową figurą! – wykrzyknął Paddington z ogromnie zmartwioną miną. Rozglądał się dokoła, rozpaczliwie szukając pomocy, ale pana Grubera nigdzie nie było widać. – Oj! – krzyknął mężczyzna. – Wracaj! Zatrzymać tego niedźwiedzia! Jednak Paddington był już w połowie schodów. Biegł w dół. Zupełnie nie podobał mu się taki obrót sprawy. Kilku dozorców spojrzało w jego kierunku. Przecisnął się obok ludzi próbujących wejść na górę i rozejrzał dookoła za jakimś miejscem, w którym mógłby się schować. Trzymając kurczowo walizkę, pośpiesznie przeszedł przez korytarz w stronę jeszcze dłuższych schodów. Mężczyzna w mundurze mówił coraz głośniej i miś nie zdążył już przeczytać napisu nad korytarzem, który wydawał się bezpiecznym schronieniem. Kiedy zszedł na dół, znalazł się w dużym pomieszczeniu bardzo przypominającym loch. Było tam o wiele ciemniej niż na górze. Zorientował się, że trafił do długiego kamiennego korytarza, wzdłuż którego ciągnęły się małe wnęki z figurami. Głosy osób biegnących za misiem zbliżały się z każdą sekundą. Ledwie zdążył przejść przez łańcuch i przybrać pozę – w półmroku, gdzieś w głębi jednej z takich wnęk – a już tłum urzędników pędem wpadł do piwnicy, rozglądając się na wszystkie strony. Mijały minuty i Paddington zaczął żałować, że nie przybrał pozy leżącej czy choćby siedzącej. Stanie na jednej nodze z wyciągniętymi łapami było dość trudne nawet w normalnych warunkach, ale kiedy przebywało się w dusznej piwnicy i nie było możliwości poruszenia się, sprawy rzeczywiście nie przedstawiały się zbyt różowo. Wreszcie krzyki umilkły wśród stukotu stóp i mężczyźni wyszli. Paddington westchnął z ulgą, ale zanim zdążył mrugnąć powieką, a co dopiero ruszyć łapami, kilka nowych głosów zakłóciło ciszę. Słychać je było coraz wyraźniej, aż nagle jakieś osoby zatrzymały się dokładnie na wprost niego. – W katalogu jest napisane, że to Charlie Spokojny – oznajmił męski głos. – Jednak nigdy nie przypuszczałem, że miał futro. – Jeśli to ma być Charlie Spokojny – powiedziała kobieta – to ja jestem królowa Saba. Poza tym, gdzie jest jego numer? Wszystkie pozostałe postaci mają numery. – Być może to znajomy Charliego – odezwał się dziecinny głosik. – Okropność – narzekała kobieta. – Na twoim miejscu nie patrzyłabym na to, Luciu. – Może i jest okropny – przerwał mężczyzna. – Ale wygląda zupełnie jak żywy. Wyobraźcie sobie, jak oni robią wąsy z wosku. Aż dziw bierze, że nie odpadną z gorąca. Paddington otworzył oczy i wpatrywał się w grupę stojącą w holu. Zaczynał mieć już wszystkiego powyżej uszu. Przychodziło coraz więcej ludzi i korytarz wypełnił się ciekawskimi. Wyglądało na to, że miś, który chciał się tylko pozbyć czekoladowych resztek, znalazł się w prawdziwych opałach. – Charlie Spokojny? – wykrzyknął, uchylając kapelusza. – Nie jestem wcale Charlie Spokojny. Jestem miś Paddington z najmroczniejszych zakątków Peru! Jeśli Paddington jakiś czas temu był zaskoczony widokiem poruszającego się mężczyzny w mundurze, to teraz publiczność w piwnicy była wręcz zaszokowana rozwojem wydarzeń. Kiedy dostrzegł ich zdumione twarze, zamknął oczy i wydał z siebie kilka pośpiesznych chrapnięć, przyjmując poprzednią pozę. Ale było już za późno. Rozległy się krzyki przerażenia tych z pierwszego rzędu i gwar rozemocjonowanych rozmów tych z tyłu, wytężających wzrok, by zobaczyć, co też się dzieje tam z przodu. Właśnie wtedy, gdy hałas zdawał się osiągać apogeum6, do ogólnego zgiełku dołączył się odgłos ciężkich butów, a chwilę później Paddington poczuł na ramieniu czyjąś rękę. – Mam cię! – odezwał się triumfujący głos. – O ile się nie mylę, to ty jesteś tym młodym niedźwiedziem, który pomyłkowo wziął mnie na schodach za kosz na śmieci. Paddington otworzył oczy i spojrzał na ciemnoniebieski mundur. – Nie wiedziałem, że jest pan prawdziwy – wyjaśnił. – Chciałem tylko pozbyć się czekolady. – Pięćdziesiąt lat tu pracuję, od wczesnej młodości – powiedział mężczyzna z goryczą, podnosząc do góry ręce tak, aby każdy mógł je dobrze zobaczyć – i jeszcze nigdy żaden niedźwiedź nie obrzucił mnie czekoladą. Przekonajmy się, co powie o tym kierownik. Bez wątpienia zechce spisać twoje dane. – Spisać moje dane! – wykrzyknął coraz bardziej zmartwiony Paddington. – Właśnie tak powiedziałem – zauważył mężczyzna. – Nic nie wiadomo mi o tym, aby to był Charlie Spokojny – mówił, zwracając się do tłumu w odpowiedzi na czyjeś pytanie. – Jednak z całą pewnością ów miś zakłóca spokój. Podczas gdy mężczyzna przemawiał, Paddington przykucnął na czworakach i naciągnął kapelusz bardzo mocno na oczy. Kilka sekund później jeszcze raz w Muzeum Madame Tussaud rozległy się krzyki, tylko że tym razem skierowane były w stronę schodów, na których, na samej górze, zauważono małą brązową postać biegnącą tak szybko, jak tylko pozwalały jej na to łapy. Paddington wprawdzie zawsze żywił głębokie przekonanie, że za swoje pieniądze musi otrzymać, co mu się należy, ale obecnie miał już dosyć przygód jak na jeden dzień, nawet na wycieczce z niespodzianką za półtora funta. – Dzięki Bogu, że wpadliśmy na siebie we właściwym momencie – stwierdził później tego popołudnia pan Gruber, gdy siedzieli w jego sklepie, popijając herbatę. – Wszędzie pana szukałem, ale muszę powiedzieć, że nie przyszło mi do głowy, aby sprawdzić w Gabinecie Okropności. Pan Gruber roześmiał się, gdy Paddington opowiadał raz jeszcze o swojej przygodzie. – Musieli być zaskoczeni, kiedy uchylił pan kapelusza, panie Brown – powiedział. – Sądzę, że pomyśleli, iż jest pan jedną z tych okropności! Tu pan Gruber zakaszlał i pośpiesznie zmienił temat, by nie powiedzieć czegoś, co mogłoby obrazić misia, ale Paddington był zbyt zajęty wyglądaniem przez okno, aby zauważyć, że coś jest nie w porządku. Dostrzegł właśnie chłopca z gazetami i z afiszem przerzuconym przez ramię, na którym dużymi czarnymi literami wypisano słowa NAJNOWSZE WIADOMOŚCI Z MUZEUM FIGUR WOSKOWYCH – JESZCZE WIĘCEJ TAJEMNIC! Chłopiec znajdował się w zbyt dużej odległości, aby można było dobrze zobaczyć gazety, ale jeden z nagłówków z całą pewnością zawierał słowo NIEDŹWIEDŹ. – Wielkie nieba! – wykrzyknął pan Gruber, gdy również wyjrzał prze okno. – Myślę, że trzeba kupić jeden egzemplarz, panie Brown, a może nawet kilka. Przychodzi mi na myśl sporo osób, które zechcą sobie zachować ten numer na pamiątkę, a i pan z pewnością będzie potrzebował egzemplarza do albumu z wycinkami z prasy na swój temat. W końcu – dodał, gdy Paddington wychodził szybkim krokiem – ludzie masowo jeżdżą na wycieczki z niespodzianką, ale mało kto może powiedzieć, że rzeczywiście brał czynny udział w takiej wycieczce, a co więcej, iż przeczytał o sobie po powrocie do domu. ROZDZIAŁ PIĄTY PADDINGTON RATUJE SYTUACJĘ – Wszystko to jest w wysokim stopniu niezgodne z przepisami – stwierdził dyrektor szkoły, do której chodził Jonatan, zwracając się do małej grupki osób stojącej na boisku do gry w krykieta7 – On nie jest nawet starym niedźwiedziem, a co dopiero starym absolwentem8. Patrzył z niechęcią tam, gdzie mała brązowa postać w dziwacznym kapeluszu, o mocno podejrzanym wyglądzie, siedziała zanurzając łapę w coś, co wyglądało na duży gliniany słój. – Absolwentom brakuje jednego zawodnika, proszę pana – odezwał się nauczyciel gimnastyki. – I zebrani zaczynają się już trochę niepokoić. Jeśli wkrótce nie zaczniemy, nie starczy czasu na rozegranie meczu. – Sądzę, że możemy go poprosić – odparł dyrektor niechętnie. – Oczywiście, może nie zechce grać – dodał, rozpogadzając się trochę na tę myśl. – Wygląda na to, że czuje się bardzo dobrze tam, gdzie jest. – Och, zagra – powiedział Jonatan, usiłując podnieść go na duchu. – Staremu Paddingtonowi podoba się wszystko, co nowe, a nigdy przedtem nie grał w krykieta. – Można przecież spróbować – stwierdził nauczyciel wychowania fizycznego, idący na czele grupy przez boisko. – W końcu, kto nie ryzykuje, ten nic nie ma. Nauczyciel, główny organizator popołudniowego meczu, którego celem było zebranie funduszy na rzecz nowego budynku szkolnego, bardzo się martwił. Na początku zanosiło się na szczególnie przyjemną imprezę. Drużyna złożona z absolwentów, której kapitanem był pan Brown, miała rywalizować z drużyną z szóstej klasy, a nikt inny tylko sam pan Alf Duckham, sławny angielski zawodnik krykieta, zgodził się pełnić funkcję sędziego. Spoglądając wcześniej na duży tłum, jaki się zebrał, by obserwować to wydarzenie, nauczyciel wychowania fizycznego żywił nadzieję, iż zgromadzi dużo pieniędzy. Tymczasem niby grom z jasnego nieba w ostatniej chwili spadła na niego wiadomość, że absolwentom brakuje jednego zawodnika. Jak tonący chwytający się brzytwy, z entuzjazmem przyjął propozycję Jonatana, że może Paddington zechce wziąć udział w grze, i za żadne skarby nie chciał od niej odstąpić. Kiedy jednak zbliżali się do misia, nawet on zaczął ponownie się nad tym zastanawiać. Paddington ogromnie się zdziwił, kiedy zobaczył podchodzących do jego leżaka. Po początkowych emocjach spowodowanych przybyciem do Farrowfield cieszył się, że ma sposobność usiąść i odpocząć. Chociaż był to dopiero pierwszy semestr Jonatana w dawnej szkole jego ojca, Paddingtona otaczała już sława i jego łapy zupełnie opadły z sił po wszystkich energicznych uściskach i śladach odciskanych w pamiątkowych albumikach. Poza tym zaczynał odczuwać skutki kilku wizyt w szkolnym sklepiku ze słodyczami, nie wspominając o dwóch dużych dokładkach budyniu, który zjadł w charakterze obiadu. – Jak się masz, misiu – powiedział dyrektor, ściskając dość powściągliwie łapę Paddingtona. – Bardzo dobrze, dziękuję – odparł Paddington grzecznie, podnosząc kapelusz drugą łapą. Dyrektor z powątpiewaniem spojrzał na Paddingtona. Było ciepłe popołudnie i na Paddingtonie widniało wiele bardzo dziwnych, wyglądających na lepkie, plam oraz nieco pamiątek po budyniu, których wygląd wcale a wcale mu się nie podobał. – Hm... zastanawialiśmy się, czy miałbyś ochotę zagrać dziś po południu w drużynie absolwentów – zaproponował dyrektor ostrożnie. – Zagrać dla absolwentów? – wykrzyknął Paddington, chyba jeszcze bardziej zaskoczony. – Brakuje im w drużynie jednego zawodnika – wyjaśnił Jonatan. – Och, tak, chętnie – zgodził się Paddington z entuzjazmem. – Mam na to wielką ochotę. Nigdy jeszcze nie grałem w krykieta. – Eureka!9– wykrzyknął nauczyciel wychowania fizycznego, poklepując go po plecach. – Co? – wykrzyknął Paddington, pochylając się do przodu. – Apteka? Ale przecież nic mi nie dolega. – W porządku Paddingtonie – powiedział Jonatan pośpiesznie, gdy nauczyciel wychowania fizycznego popatrzył ogromnie zakłopotany. – Nie chciał powiedzieć, że jesteś chory. To greckie słowo. Oznacza... hm... – No cóż, Brown – spytał dyrektor surowo. – A więc co to znaczy? – Hm... to znaczy, iż wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni, że może zagrać – odrzekł Jonatan wesoło. Pan Alf Duckham zakasłał znacząco. – Zagrajmy w orła i reszkę, aby ustalić, która drużyna zaczyna – stwierdził, wyciągając monetę z kieszeni. – Czy chciałbyś to zrobić, misiu? – Bardzo chętnie, panie Duckham – rzekł Paddington z wdzięcznością. – To trochę trudne, jeśli ma się łapy, ale spróbuję. Tak więc inni cofnęli się i patrzyli, a Paddington wziął monetę i po uważnym jej umieszczeniu na łapie błyskawicznie podrzucił ją do góry. – Znakomity rzut, misiu – pochwalił Alf Duckham, pochylając się i wpatrując w ziemię. – Całkiem profesjonalny. Teraz wystarczy tylko odnaleźć monetę. – Musi być gdzieś tutaj – powiedział dyrektor ze złością, mniej więcej w chwili, gdy przykucnął i dołączył do innych szukających w trawie. – Wszystko w porządku – zawołał nagle Paddington, kiedy zdenerwowanie osiągnęło apogeum. – Mam ją. Niechcący przylepiła mi się do łapy. – Niechcący przylepiła się do łapy – powtórzył dyrektor, zadyszany. – Czy ja aby dobrze słyszę? – Niestety, zostało na niej trochę marmolady – wyjaśnił Paddington, podnosząc do góry łapę tak, aby wszyscy ją zobaczyli. – Zapomniałem ją wytrzeć po śniadaniu. – Myślę – taktownie oznajmił nauczyciel wychowania fizycznego, gdy usłyszał głośne parsknięcie dyrektora – że lepiej będzie udać się do pawilonu, by się przebrać i rozpocząć mecz. Tylko gdzie my znajdziemy jakieś pasujące ochraniacze? – dodał, dokładniej przyglądając się Paddingtonowi. – To zupełnie inna para kaloszy. Nauczyciel wyglądał na o wiele bardziej zmartwionego niż przed kilkoma minutami. W głębi duszy miał nieprzyjemne uczucie, że jeśli jest coś gorszego niż posiadanie drużyny złożonej z dziesięciu absolwentów, to może to być drużyna złożona z dziesięciu absolwentów i jednego młodego niedźwiedzia. Rodzina Brownów siedziała pogrążona w ponurych rozmyślaniach. Wydawało się, że wszystko w tym meczu sprzysięgło się przeciwko absolwentom. Jako pierwsza w obronie grała drużyna uczniów i zanim minęła połowa popołudnia, okazało się, że absolwenci po zmianie ról drużyn, chcąc im dorównać, muszą odbyć sto pięćdziesiąt biegów w ciągu mniej więcej dwóch godzin. Ich bramki przewracały się jednak szybko i gdy do końca meczu pozostało już niecałe dwadzieścia minut, zrezygnowani widzowie zaczęli opuszczać boisko. Nawet pani Bird, która wiedziała o krykiecie mniej niż ktokolwiek, orientowała się, że dużo brakuje do tego, by sprawy przybrały pomyślny obrót. – Być może Paddingtonowi uda się zdobyć kilka punktów – powiedziała z nadzieją, podnosząc wzrok znad robótki. – Co z tego? Przecież potrzeba ich jeszcze ponad dwadzieścia – zauważył Jonatan. – On będzie bronił bramki jako ostatni. Absolwenci nie mają najmniejszych szans na zwycięstwo. Ponieważ zarówno Paddington, jak i pan Brown grali w drużynie absolwentów, Jonatan nie był całkiem pewien, którą drużynę oklaskiwać, ale nawet on wydał z siebie przejmujący jęk, gdy wykluczono z gry kolejnego zawodnika absolwentów i rozległa się burza oklasków sympatyków szkoły. – A to heca! – wykrzyknął. – Tata sam zburzył swoją bramkę. Teraz Paddington musi wyjść na boisko, aby jej bronić. Brakuje im jeszcze siedemnastu punktów, a zostało tylko piętnaście minut. – O Boże – rzekła pani Brown zdenerwowana. – Naprawdę mam nadzieję, że nie wejdzie piłce w drogę. Wygląda na bardzo twardą. – Nie martwcie się – powiedział Jonatan. – Teraz piłkę wyrzucać będzie Szybki Bill, prawdziwy szatan, uczeń szóstej klasy. Niezły z niego numer. Jest ogromnie szybkim zawodnikiem. Paddington nawet nie zauważy piłki. – Oto i on – stwierdziła pani Brown, gdy znajoma postać zeszła pośpiesznie po schodach pawilonu i na boisku rozległa się kolejna, jeszcze głośniejsza, burza oklasków. – Doprawdy życzyłabym sobie, aby tak się nie upierał co do swojego starego kapelusza – zauważyła pani Bird. – Jestem pewna, że nie jest to najpotrzebniejsza rzecz w czasie meczu. – Powodzenia, Paddingtonie – powiedział pan Brown, gdy mijał go przy wejściu. – A teraz, pamiętaj, uważaj na piłkę, i cokolwiek zrobisz, trzymaj prosto kij od krykieta. I dobrze rozejrzyj się po boisku. Zobacz, gdzie kapitan drużyny atakującej ustawił swoich ludzi. Uważaj zwłaszcza na głupie dośrodkowanie i krótką nogę. Paddington, coraz bardziej zmieszany w trakcie słuchania rad pana Browna, niemal padł z wrażenia słysząc tę ostatnią informację. – Co? – wykrzyknął, przyglądając się innym zawodnikom z ciekawością. – Na głupie dośrodkowanie i krótką nogę? Pan Brown otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. – Powodzenia! – zawołał, a Paddington ze stanowczą miną pośpieszył w kierunku bramki. – Powiedz, kiedy będziesz gotowy, misiu – odparł Alf Duckham zachęcająco, gdy Paddington zajął stanowisko przy bramce. – Myślę, że wszystko jest w porządku, panie Duckham – odpowiedział miś, niepewnie rozglądając się po boisku. Biorąc wszystko razem pod uwagę, Paddington miał niepochlebne zdanie o krykiecie jako o grze. Jako zawodnik ataku spędził już ponad dwie godziny na boisku, podczas gdy inna drużyna broniła bramki uderzając piłkę kijem, a piłka przeszła blisko niego tylko dwa razy. Za pierwszym razem przeleciała tak wysoko nad jego głową, że prawie jej nie widział, a za drugim zupełnie go zaskoczyła, kiedy wylądowała mu na kolanach, podczas gdy był zajęty degustacją marmolady ze słoika. Pomimo kilku wniosków ze strony starszych widzów, że zdołał przyłożyć do tego łapę i złapał piłkę eliminując jednego z przeciwników, Alf Duckham musiał oświadczyć, iż tak naprawdę miś wcale jej nie złapał i Paddington ogromnie się zmartwił. Teraz, kiedy sam stał przy bramce, znowu się nad tym zastanawiał. Stąd wszystko wyglądało na o wiele większe niż z pawilonu. Jak na jego gust, w pobliżu stało zdecydowanie za dużo ludzi gotowych, by go na czymś przyłapać. Kiedy dostrzegł minę Szybkiego Billa, który stał obracając w dłoniach piłkę, poczuł, że jego entuzjazm wyraźnie maleje. Przykucnął i gdy Szybki Bill z szóstej klasy zmierzał jak burza w jego kierunku, zasłonił się kijem, który trzymał pomiędzy swymi ochraniaczami, i zamknął oczy, czekając, aż zdarzy się najgorsze. Szybki Bill zatrzymał się w biegu. – Nie mogę wyrzucać piłki, gdy on się chowa za ochraniaczami! – wykrzyknął rozgniewany. – Nie widzę zawodnika, nie mówiąc już o bramce. Alf Duckham dał znak Szybkiemu Billowi, aby wrócił na miejsce. – Każdy ma swój własny sposób gry – zauważył surowo. – Ten młody niedźwiedź ma też prawo do własnego stylu. Nieświadoma przyczyny tej zwłoki, rodzina Brownów siedziała sobie tymczasem, z niepokojem obserwując wydarzenia na boisku, podczas gdy zawodnik ataku odwrócił się i jeszcze raz ruszył pędem w kierunku Paddingtona. – Wygląda na to, że jest w bardzo złym humorze – zauważył Jonatan. – Nie mogę na to patrzeć – powiedziała pani Bird. – Wiem, że stanie się coś okropnego. Właśnie wtedy, gdy pani Bird zamknęła oczy, rozległ się głośny stukot piłki uderzającej w drewno i przez całe boisko przeszła fala okrzyków zaskoczonych widzów. – Wielkie nieba! – krzyknął ktoś tuż za nią. – Ten młody niedźwiedź wyrzucił piłkę za linię boiska i zdobył sześć punktów. Brawo! Wszyscy zerwali się na równe nogi, wpatrując się ze zdumieniem w piłkę szybującą wysoko w powietrzu nad głowami tłumu i przelatującą na drugą stronę boiska. Zaskoczyło to ich ogromnie i z jakiegoś dziwnego powodu nawet zawodnicy ataku spoglądali w złym kierunku. Gdy Paddington podniósł się z ziemi, wyglądał na najbardziej zaskoczonego ze wszystkich. Pomijając fakt, że czuł się tak, jakby kopnął go muł, nie był wcale pewny, co się stało, ale na jego obliczu pojawił się wyraz zadowolenia, gdy usłyszał oklaski, i kilka razy uchylił przed tłumem kapelusza. – On zupełnie nieprawidłowo trzyma kij! – krzyknął Szybki Bill, wskazując palcem Paddingtona. – Skąd mam wiedzieć, gdzie leci piłka, jeśli nie trzyma odpowiednio kija? Może polecieć wszędzie. Alf Duckham podrapał się w głowę. – Nic mi nie wiadomo o tym, aby w regulaminie stwierdzono, że piłkę należy koniecznie uderzyć płaską stroną kija – oznajmił. – Nie mogę powiedzieć, żebym do tej pory kiedykolwiek się z tym zetknął. Myślę, że lepiej grać dalej. Szybki Bill obrzucił Paddingtona nienawistnym spojrzeniem, a następnie odwrócił się i poszedł z powrotem na boisko. – Nawet nie odbił piłki – narzekał. – Trafiłem w jego kij! – Drużyna szkoły wyrzuca jeszcze dwie piłki w tej serii rzutów – stwierdził Jonatan. – Zastanawiam się, czy Paddington da sobie radę? A to heca! – wykrzyknął, zrywając się znowu na równe nogi, gdy rozległ się jeszcze jeden huragan oklasków. – Zdobył kolejne cztery punkty! Kochany Paddington! Nawet pani Bird przysiadła z wrażenia, gdy gra przybrała tak niespodziewany obrót. – To niemożliwe, aby jeszcze raz udało mu się zdobyć punkty! – wykrzyknęła, gdy Szybki Bili odwrócił się, aby wyrzucić ostatnią piłkę w serii. – A jednak bardzo dobrze mu wyszło – czyjś głos przebił się przez oklaski. – Zdobył kolejne cztery punkty! Czternaście w jednej serii rzutów. Brawo, misiu! To najlepsze odbicia w całym meczu. – Czasu starczy na jeszcze dwie serie – powiedział Jonatan zdenerwowany, patrząc na zegar w pawilonie. – A absolwentom brakuje tylko trzech biegów do zwycięstwa. Jeśli ten drugi facet nie dopuści, aby Paddington odbijał piłkę, to mają wszelkie szansę powodzenia. – Jestem pewna, że Paddington może zdobyć kolejne cztery punkty – zauważyła pani Bird półprzytomnie. – Chyba jest w tym bardzo dobry. – Teraz do gry w ataku wchodzi Parkinson, który umie świetnie wyrzucić piłkę i specjalnie ją podkręcić – odezwał się Jonatan. – Nawet Paddingtonowi nie uda się przy nim zdobyć czterech punktów. Tłum odetchnął z ulgą, gdy atakujący ustawili się na boisku i jeden z nich podbiegł, by wyrzucić pierwszą piłkę. Jeszcze raz zapanował ponury nastrój, gdy partner Paddingtona gwałtownie zamachnął się na pierwsze cztery piłki i chybił na całej linii. – Jestem pewna, że Paddington o wiele lepiej by sobie poradził – oznajmiła pani Brown. – Jedną jednak odbił – zawołał Jonatan ożywiony. – Dalej, Paddingtonie, biegnij! Tłum patrzył z zapartym tchem, jak dwie postacie biegają pomiędzy bramkami, wymieniając się miejscami. Paddington chyba miał jakieś kłopoty ze swoimi ochraniaczami i był dopiero w połowie boiska, podczas gdy jego partner znalazł się już przy bramce. Ochraniacze od samego początku sprawiały Paddingtonowi problemy. Kończyny dolne niedźwiedzi są raczej krótkie, nie było więc żadnych ochraniaczy we właściwym rozmiarze i nauczyciel gimnastyki po prostu przyciął końce jakiejś starej pary, którą znalazł w pawilonie. Jednak nawet wtedy brakowało im wiele do doskonałości i górne ich części trzepotały na wszystkie strony, uderzając Paddingtona w kolana, gdy biegł. – Fiu! – powiedział Jonatan, gdy Paddington dotarł w samą porę do linii przy przeciwległej bramce. – Mało brakowało. Do zwycięstwa potrzeba im jeszcze dwóch biegów. – Litości – rzekła pani Bird. – Spuściłam wszystkie oczka. – Powodzenia, misiu – wyszeptał Alf Duckham, gdy Paddington zajął pozycję. – I uważaj. Teraz Parkinson wyrzuca piłkę. Mówiono mi, że pochodzi z Australii, więc uważaj na jego zagrania. – Mam uważać na jego zagrania? – powtórzył Paddington, wpatrując się w boisko z zainteresowaniem na owego zawodnika biegnącego w jego kierunku. – Jak się pan ma – zawołał grzecznie, uchylając kapelusza. – Jestem Paddington Brown i pochodzę z najmroczniejszych zakątków Peru. Tłum umilkł – piłka wyleciała z ręki serwującego zawodnika. Po stadionie przetoczył się pomruk zaskoczenia. – To zabawne – zauważył Jonatan. – Co się z nią stało? Wszyscy wyciągali szyje, wytężając wzrok, by zobaczyć, co się dzieje. Potem – najpierw zawodnicy ataku, a następnie Alf Duckham – zaczęli jej szukać na ziemi wokół bramki. – Musi gdzieś być – powiedział Alf Duckham. – Piłka nie może tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu. Czy masz jakieś pojęcie, gdzie ją wybiłeś, misiu? Paddington wyciągnął rękę i dotknął czubka głowy. – Nie wydaje mi się, abym rzeczywiście w nią trafił, panie Duckham – odpowiedział niewyraźnie. – Myślę, że to ona musiała trafić mnie. Mam guza pod kapeluszem. – Guza pod kapeluszem? – powtórzył ogromnie zaniepokojony Alf Duckham. – Pokaż, niech no spojrzę. Gdy Alf Duckham włożył rękę pod kapelusz Paddingtona, na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz. – To nie guz – wykrzyknął, wyciągając dłoń. – To piłka! – Ojej – powiedział Paddington. – Musiała niechcący wpaść mi do kapelusza, kiedy go przed chwilą uchylałem. Alf Duckham westchnął głęboko. – Koniec serii rzutów! – zawołał, dając zawodnikom ataku znak, że muszą zająć nowe pozycje na boisku. – Tylko tego brakowało – jęknął Jonatan. – Paddington nie byłby Paddingtonem, gdyby nie zrobił czegoś podobnego. Teraz został czas tylko na jedną serię i znowu przyszła kolej na Szybkiego Billa – A powiadają, że krykiet to nudna gra – wykrzyknęła pani Bird. – Nie, kiedy gra Paddington – odezwał się pan Brown. – Gdyby tylko udało im się zdobyć kolejne punkty. Pan Brown stał z rękami przygotowanymi do oklasków, gdy rozpoczęła się gra, ale można było zauważyć, że grają coraz gorzej. Najpierw jedna piłka, a następnie druga przeleciały ze świstem obok partnera Paddingtona, nie tknięte kijem. – Nadchodzi ostatnia piłka dnia – jęknął. – W tę musi trafić. – No i trafił! – krzyknął Jonatan, gdy głośne uderzenie dotarło do nich z boiska. – Dalejże, Paddingtonie! Biegnij! Jeszcze jeden bieg, aby był remis, dwa, aby wygrać! Kolejne głosy przyłączyły się do głosu Jonatana i w ciągu kilku chwil na całym boisku zapanował zgiełk. Na swoim stanowisku Paddington z całych sił starał się dalej walczyć, niepomny tego, co dzieje się wokół. W ogólnym zamieszaniu niewyraźnie słyszał swoje imię i przypominał sobie, że widział, jak jego partner mija go kilka razy, zmierzając zawsze w przeciwną stronę, ale był za bardzo zajęty utrzymywaniem się na nogach, a co dopiero biegiem (gdyż ochraniacze spadały mu coraz bardziej z nóg), aby zwrócić na to uwagę. Raz nawet poczuł, że ktoś go podnosi i obraca we właściwym kierunku, ale poza tym wszystko przypominało mu zły sen – próbował poruszać nogami, ale nic się nie działo. Nikt na boisku nie był bardziej zaskoczony niż on sam, kiedy w końcu wyłoniła się przed nim bramka i kiedy bezpiecznie do niej w końcu dotarł. – I cóż? – spytała pani Brown. – Co teraz się dzieje? Paddington przebiegł jeden raz, a jego partner trzy. – Będzie remis – odparł pan Brown. – Po prostu muszą zaliczyć ten jeden bieg Paddingtona. Jednak na boisku Alf Duckham, któremu udzieliła się atmosfera gry, miał inne zdanie na ten temat. – Myślę – ogłosił, podnosząc do góry dłoń, aby zapadła cisza – że mając na względzie wszystkie okoliczności, nagrodzimy absolwentów punktami za półtora biegu i przyznamy im zwycięstwo. Oświadczenie pana Duckhama zostało przyjęte burzą oklasków, zarówno widzów, jak i zawodników. Widziano nawet, że Szybki Bill klaskał razem z pozostałymi. – Uwaga! Uwaga! – odezwał się donośnym głosem dyrektor, który przyszedł na boisko. – Bardzo słuszna decyzja. Trochę nietypowa i nie całkiem zgodna z regulaminem, ale bardzo słuszna. Dyrektor Farrowfield wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie ze względu na nieoczekiwany sukces imprezy zorganizowanej tego dnia. Pod koniec wszyscy tak bardzo dali się ponieść emocjom, że datki na Fundusz Nowego Pawilonu Do Gry w Krykieta napływały obficie i dyrektor pośpiesznie podszedł do Paddingtona, aby uścisnąć mu łapę. Gdy oklaski ucichły, spytał z nadzieją w głosie: – Tak sobie myślę, misiu, czy nie zechciałbyś zagrać w drużynie absolwentów w przyszłym roku. To smutne, ale potrzebujemy też nowego basenu. Paddington stał, pocierając przez chwilę brwi i rozważając sprawę pod wszystkimi możliwymi kątami. Chociaż pewne fragmenty gry doprawdy bardzo mu się podobały, piłka przelatywała jak na jego gust o wiele za blisko niedźwiedzich wąsów i w kilku nielicznych przypadkach, kiedy rzeczywiście się z nią zetknął, wydawała się bardzo twarda. W końcu to Alf Duckham przyszedł mu z pomocą i podjął za niego decyzję. – Jeśli chcesz mojej rady, misiu – stwierdził rozsądnie – to na twoim miejscu wycofałbym się w chwili osiągnięcia najlepszej formy. Pomimo wszystko nie ma wielu zawodników krykieta, którzy mogą powiedzieć o sobie, że zdobyli punkty z czternastu biegów w jednym meczu, szczególnie w ciągu jednej serii rzutów, a nie chcesz chyba wyniku gorszego od tego! – Być może – powiedział Paddington – mógłbym przyjść w przyszłym roku i pracować na przerwie. – Pracować na przerwie? – powtórzył dyrektor, zaskoczony. – Myślę, że miś chce rozwozić lemoniadę w czasie przerwy – odrzekł Alf Duckham. – Ogromnie ważna praca. W gruncie rzeczy – mówił dalej, wyrażając głośno myśli wszystkich w grupie, na której czele zmierzał z powrotem do pawilonu – to tak ważna praca, że powinieneś moim zdaniem od razu zdobyć trochę praktyki. Jeżeli o mnie chodzi, to duża szklanka lemoniady stanowiłaby doskonałe ukoronowanie dnia. ROZDZIAŁ SZÓSTY DZIEŃ NAD MORZEM Pan Brown stał w otwartych drzwiach domu numer trzydzieści dwa przy ulicy Windsor Gardens i przyglądał się porannemu słońcu zerkającemu na dachy domów naprzeciwko. – Ci wszyscy, którzy chcą jechać na wycieczkę nad morze, ręce do góry – zawołał, oglądając się przez ramię. – Ludzie, którzy zadają pytania tego typu, muszą spodziewać się kłopotów – odrzekła pani Brown, gdy już umilkł zgiełk i wszyscy pobiegli się pakować. – Zauważyłem, Mary, że ty i pani Bird nie podniosłyście rąk – stwierdził pan Brown, mocno urażony. – Nie mam pojęcia, czemu. – Już przedtem brałam udział w twoich wycieczkach, Henryku – odpowiedziała pani Brown złowieszczo. – Zazwyczaj potrzebuję tygodnia, aby potem dojść do siebie. – I co poniektórzy muszą zrobić masę kanapek – rzekła pani Bird zgryźliwie. – Kanapek? – powtórzył pan Brown. – Czy ktoś mówił, by zabierać kanapki? Zjemy obiad w restauracji. Mniejsza o koszty. Upłynęło już dużo czasu, odkąd byliśmy na wycieczce. – No cóż – powiedziała pani Brown z powątpiewaniem. – Tylko proszę, nie mów później, że cię nie ostrzegałam. Nie zdołała nic więcej powiedzieć, bo kolejny tupot zapowiedział pojawienie się na dole Jonatana, Judyty i Paddingtona z całym ich dobytkiem. Szczególnie Paddington wydawał się wyjątkowo obładowany. Oprócz walizki i kapelusza, który jak zwykle tkwił na jego głowie, zabrał specjalny słomkowy kapelusz używany nad morzem, piłkę plażową, koło do pływania oraz wiaderko i łopatkę, a także wiatraczek na kijku, lornetkę i bogaty wybór map. Pani Brown spojrzała na ów ciekawy zbiór przedmiotów. – Jestem pewna, że nawet ci, którzy wyruszali na wyprawę na Mount Everest10, nie mieli tylu kłopotów. – Nie sądzę, by zabierali ze sobą jakieś niedźwiedzie – odpowiedziała pani Bird. – To dlatego. I jestem całkiem pewna, że wyjeżdżając, nie zostawili za sobą wąskiej smużki zeszłorocznego piasku. Paddington wyglądał na ogromnie zmartwionego, gdy wyjrzał zza wiaderka i posłuchał tych uwag. Gorąco wierzył, że należy być przygotowanym na każde zagrożenie, a z tego, co mógł sobie przypomnieć na temat poprzednich wycieczek nad morze, wynikało, że mogły się tam przydarzyć najróżniejsze przygody i zazwyczaj się przydarzały. – Chodźcie już wszyscy! – zawołał pan Brown pośpiesznie, przychodząc mu na odsiecz. – Jeśli nie wyjedziemy wcześnie, utkniemy w korku i wtedy nigdy nie dojedziemy do celu. Dzień nad morzem wszystkim nam dobrze zrobi. Przy okazji pozbędziesz się pajęczyn ze swoich wąsów, Paddingtonie. Paddington wytężył słuch. – Pozbędę się pajęczyn z wąsów, panie Brown? – wykrzyknął. Teraz, gdy wsiadał za innymi do samochodu, miał jeszcze bardziej zmartwioną minę niż wcześniej. Gdy Jonatan, Judyta i pan Brown pakowali ekwipunek do bagażnika, a pani Brown wraz z panią Bird weszły na piętro, aby się przebrać, Paddington stanął na przednim siedzeniu w samochodzie i zaniepokojony wpatrywał się w lusterko. Zobaczył, że do jego wąsów przyczepiło się kilka nitek bawełny, dostrzegł resztki jakiejś starej marmolady i ślady po kakao, ale nie widział tam ani śladu pająka, a co dopiero pajęczyny. Po drodze, co było ogromnie dziwne, Paddington milczał jak zaklęty; zastanawiał się nad tym zagadnieniem także później, kiedy zjechali ze stoku wzgórza w kierunku Brightsea. Jednak gdy znaleźli się już na wybrzeżu, zapach morskiego powietrza i widok wycieczkowiczów przechadzających się wzdłuż promenady sprawiły, że wkrótce zupełnie zapomniał o pajęczynie. Paddington, który ogromnie lubił wycieczki, szczególnie zaś niezapowiedziane wyprawy nad morze, wystawił głowę przez okno samochodu i rozglądał się wokoło, podekscytowany. Jechali wzdłuż wybrzeża, szukając jakiegoś miejsca do parkowania. – Wszyscy do roboty – powiedział pan Brown, gdy ustawił samochód na wolnym miejscu. – Do wyładunku. Paddington zebrał swoje rzeczy i wyskoczył na chodnik. – Znajdę miejsce na plaży, panie Brown! – zawołał z entuzjazmem. Pani Brown i pani Bird spojrzały na siebie znacząco. – Wiem jedno – odezwała się pani Brown, pomagając pani Bird wysiąść z samochodu. – Może nie wzięli ze sobą żadnych niedźwiedzi na wyprawę na Everest, ale przynajmniej mieli kilku tragarzy do pomocy przy bagażu. Spójrzcie tylko na to wszystko! – To nie zajmie dużo czasu, Mary – gniewnie wysapał pan Brown. – Gdzie jest Paddington? Obiecał, że znajdzie dla nas miejsce. – Oto i on – odpowiedział Jonatan, wskazując na plażę, gdzie ustawiono już w rzędzie sześć leżaków. – Rozmawia z mężczyzną, który sprzedaje bilety. – Ojej – powiedziała pani Brown zaniepokojona. – Wygląda na bardzo zmartwionego. Mam nadzieję, że nic złego się nie dzieje. – Paddington nie byłby Paddingtonem, gdyby nie wpadł w tarapaty – zauważyła Judyta. – A odkąd tu przyjechaliśmy, nie minęła nawet minuta. Państwo Brown pośpiesznie zeszli po schodkach na plażę i gdy to zrobili, do ich uszu dotarł znajomy głos. – Trzydzieści pensów! – wykrzyknął z goryczą miś. – Trzydzieści pensów tylko za to, by posiedzieć sobie na leżaku! – Nie, kolego – w odpowiedzi rozległ się głos mężczyzny z biletami. – Te trzydzieści pensów to nie tylko za to, by posiedzieć sobie na leżaku. Ma pan tutaj sześć leżaków i wynajęcie każdego z nich kosztuje pięć pensów. Sześć razy pięć daje trzydzieści. Paddington coraz bardziej się martwił, gdy słuchał jego słów. Był bardzo z siebie zadowolony, kiedy odkrył stos leżaków tuż obok czystego piasku, ale nie zdążył ich jeszcze ustawić obok siebie, a tym bardziej wypróbować, gdy jakiś mężczyzna wyłonił się jak za sprawą czarów zza domku na plaży, wymachując biletami i rzucając się w jego stronę. – Trzydzieści pensów! – powtórzył miś, padając na najbliższy leżak. – Znam ja dobrze takich jak pan – sprzedawca głośno robił mu wymówki, rozglądając się i zwracając do reszty osób na plaży. – Siadają tacy na leżakach i udają, że śpią, kiedy przychodzę po pieniądze, lub mówią, że ich bilety porwał wiatr. To przez takich właśnie nasze przedsiębiorstwo traci setki funtów rocznie. Tu umilkł, bo gdzieś u jego stóp rozległ się przytłumiony krzyk. – Halo! – wykrzyknął, gdy pochylił się i wpatrywał w falujące zwoje płótna w paski. – Co się stało? – Pomocy! – odezwał się przytłumiony głosik. – Ojej – powiedział mężczyzna, wyplątując Paddingtona z leżaka. – Na pewno nie ustawił pan z tyłu podpórki. – Podpórki? – wykrzyknął Paddington, siadając. – Tak jest – odrzekł mężczyzna. – Należy dopasować ją do rowków. Nie wystarczy po prostu oprzeć. Nic dziwnego, że leżak się przewrócił. Paddington spojrzał srogo na rozmówcę, z trudem wstając i otwierając swoją walizkę. Jak by na to nie patrzeć, opłata w wysokości pięciu pensów tylko za to, by posiedzieć sobie na leżaku, wydawała się wygórowana, tym bardziej że nie dołączono do leżaka instrukcji obsługi, a ten na dodatek się przewrócił. – Instrukcji? – powtórzył mężczyzna, gdy brał pieniądze od Paddingtona, a automat zadzwonił sześć razy przy wydaniu sześciu biletów. – Nigdy wcześniej nie słyszałem o tym, by do leżaka dołączano jakieś instrukcje. Wymaga pan za dużo za swoje pieniądze. – Mam nadzieję, że nie ma pan żadnych kłopotów – stwierdził pan Brown, gdy pośpiesznie przybył na miejsce i wcisnął sprzedawcy coś okrągłego i błyszczącego do ręki. – Kłopotów? – zapytał mężczyzna wydający bilety, a wyraz jego twarzy zmienił się, gdy poczuł monetę. – Dzięki Bogu, nie, proszę pana. Po prostu, można by rzec, zaszło małe nieporozumienie. Powiem coś panu, panie szanowny – mówił dalej, zwracając się do Paddingtona i dotykając swojej czapki w postawie wyrażającej o wiele większy szacunek niż przed chwilą. – Wiem, że te nadmorskie wycieczki mogą się okazać dość drogie dla młodego niedźwiedzia dżentelmena, który funduje. Jeśli chce pan odzyskać z powrotem swoje pieniądze i na dodatek coś zarobić, niech pan poobserwuje, czy gdzieś w pobliżu nie kręci się przypadkiem Bazyli Bujda. – Bazyli Bujda? – powtórzył Paddington, ogromnie zaskoczony. – Zgadza się – powiedział mężczyzna, wskazując na duże obwieszczenie przyklejone na murze. – Bawi dzisiaj w Brightsea. To jedna z tych gazetowych sztuczek. Pierwsza osoba, która stanie przed nim i powie „Pan jest Bazylim Bujdą”, otrzyma pięć funtów nagrody. Tylko proszę pamiętać, aby trzymać w ręku gazetę – ostrzegł. – W przeciwnym razie nie zapłaci. To mówiąc, jeszcze raz dotknął czapki z uszanowaniem i w wielkim pośpiechu ruszył w kierunku kilku nowo przybyłych. Państwo Brown zaczęli tymczasem układać swoje rzeczy w miejscu zajętym przez Paddingtona. Pan Brown odwrócił się, aby podziękować Paddingtonowi za to, że zapłacił za leżaki, ale ten stał już hen daleko na plaży, wpatrując się w obwieszczenie, z wyrazem zamyślenia na pyszczku. Na samej górze plakatu znajdowało się jedno słowo: SENSACJA, wypisane dużymi czerwonymi drukowanymi literami. Pod spodem umieszczono zdjęcie mężczyzny w filcowym kapeluszu oraz zawiadomienie, że w mieście przebywa Bazyli Bujda z gazety „Wiadomości Światowe”. Mniejszym drukiem wyjaśniono następnie to wszystko, o czym powiedział im człowiek od leżaków. Przeczytanie wszystkich informacji na plakacie zabrało Paddingtonowi trochę czasu, z tej przyczyny, że czytał niektóre bardziej interesujące fragmenty po kilka razy, na wypadek, gdyby coś zrozumiał na opak. Jednak niezależnie od tego, jak czytał ogłoszenie, z tekstu za każdym razem wynikało niezbicie, że Bazyli Bujda bardzo pragnie ofiarować pięciofuntowy banknot każdemu, kto się przed nim zjawi, i że wycieczka misia nad morze nie będzie udana, jeśli pod koniec dnia zostanie mu tylko jeden banknot. – Wielkie nieba! – rzekł pan Brown, gdy spojrzał znowu na plażę. – Paddington wydaje dużo pieniędzy. Teraz kupił sobie gazetę! – Współczuję osobom choć trochę podobnym do Bazylego Bujdy – zauważyła pani Bird. – Mogę przewidzieć, że jeśli nie zapłacą, dojdzie do bardzo nieprzyjemnych awantur. Pan Brown wbił się w swój kostium. – Chodź, Paddingtonie! – zawołał. – Pora na kąpiel. Paddington po raz ostatni rzucił okiem na plakat, po czym odwrócił się i powoli poszedł plażą przed siebie. Chociaż przez cały ranek nie mógł doczekać się kąpieli, teraz już się do niej nie spieszył. Lubił zanurzać łapy w morzu tak samo jak wszyscy, ale nie chciał się narażać na utratę nagrody w wysokości pięciu funtów, gdyby Bazyli Bujda akurat przechodził w pobliżu, a on odwrócił się do niego plecami. – Być może Bazyli sam teraz zażywa kąpieli – powiedziała pani Bird usłużnie. Paddington rozjaśnił się na tę myśl. Wyjął lornetkę teatralną i spoglądał przez nią na osoby, które weszły do wody. Nie zauważył tam mężczyzny w filcowym kapeluszu, ale mimo to chwilę później założył na siebie koło do pływania i pośpiesznie udał się w kierunku morza, ściskając kurczowo w jednej łapie egzemplarz gazety, a w drugiej walizkę. Pani Bird westchnęła. Paddington stał od niej zbyt daleko, aby mogła dostrzec wyraz jego pyszczka, ale zupełnie nie podobało jej się to, co mogła zobaczyć, choć nie widziała wiele. Niektóre spojrzenia, jakimi obdarzał przechodniów, nawet z miejsca, gdzie siedziała, wydawały się jej bardzo uporczywe. – Dlaczego nie możemy spędzić miłego spokojnego dnia nad morzem jak każda normalna rodzina? – spytała. – Może dzięki temu przynajmniej nic nie spsoci – powiedziała pani Brown. – I wiemy, gdzie jest, co też ma znaczenie. – To nie będzie trwało długo – stwierdziła pani Bird złowieszczo, patrząc, jak Paddington pluskając się w wodzie, idzie w kierunku mola. – Zostało jeszcze dużo czasu. Nieświadomy, że jest przyczyną ich chwilowego niepokoju, Paddington szedł sobie powoli, zatrzymując się od czasu do czasu dla porównania zdjęcia na pierwszej stronie swej gazety z wyglądem przechodzącej właśnie osoby. Plaża zaczynała się zapełniać ludźmi. Znajdowali się na niej mężczyźni wszystkich kształtów i rozmiarów – grubi, w szortach, szczupli, w kostiumach kąpielowych. Niektórzy nosili kapelusze od słońca, inni czapki, jeszcze inni kolorowe nakrycia głowy zrobione z kartonu, a jeden pan miał nawet na głowie melonik, lecz, o ile misia nie mylił wzrok, wzdłuż całego wybrzeża Brightsea nie było nikogo, kto przypominałby Bazylego Bujdę. Gdy po raz trzeci obszedł plażę, zatrzymał się przy samym molo, otarł brwi i jeszcze raz przez dłuższą chwilę patrzył na jeden z plakatów. Może to dziwne, ale po każdym obejściu plaży wyraz twarzy Bazylego Bujdy wydawał mu się inny. Na początku była to dość zwyczajna fizjonomia i można było ją nawet uznać za miłą, ale teraz, kiedy przyjrzał się jej dokładniej, Paddington stwierdził, że ma wyraz szyderczy, który to wcale a wcale mu się nie podoba. Wzdychając, znalazł sobie spokojny kącik na plaży i usiadł, opierając się plecami o stos leżaków, aby się zastanowić. Biorąc wszystko pod uwagę, zaczynał bardzo się martwić obrotem spraw. Gdyby mógł odnaleźć człowieka, który sprzedał mu gazetę, zażądałby zwrotu pieniędzy. Jednak z każdą minutą coraz więcej ludzi nieprzerwanym potokiem nadciągało do Brightsea i szansa odnalezienia sprzedawcy gazet, a co dopiero samego Bazylego Bujdy, wydawała się coraz bardziej nikła. Paddington siedział pogrążony w myślach, a powieki zaczynały mu coraz bardziej ciążyć. Parę razy otworzył je łapą, ale obfite śniadanie, kilka porcji lodów oraz wszystkie spacery po plaży w tę i z powrotem w gorącym słońcu, nie mówiąc już o cichym szumie fal uderzających o wybrzeże morskie, przerosło jego siły i chwilę później do ogólnej wrzawy dołączyły delikatne chrapnięcia. Pani Brown westchnęła z ulgą. – Dzięki Bogu! – wykrzyknęła, gdy mała brązowa postać pośpiesznie zmierzała wzdłuż promenady w ich stronę. – Już zaczęłam podejrzewać, że coś mu się przydarzyło. Pan Brown zabrał swoje rzeczy z jedynego pustego krzesła przy stoliku. – Już najwyższy czas – narzekał. – Umieram z głodu. Aby uniknąć tłumów, państwo Brown ustalili, że spotkają się na wczesnym obiedzie przy promenadzie na tarasie dużego hotelu w Brightsea, i cała rodzina z wyjątkiem Paddingtona przybyła tam o odpowiedniej porze. Paddington miał zwyczaj znikać od czasu do czasu, ale bardzo rzadko w trakcie posiłków, więc gdy mijały kolejne minuty i przy innych stolikach zasiadało coraz więcej osób, Brownowie zaczęli się martwić. – Gdzie, na litość boską, byłeś? – spytała pani Brown, gdy Paddington w końcu stanął przed nimi. Miś uchylił kapelusza z nieobecnym wyrazem pyszczka. – Uciąłem sobie małą drzemkę, pani Brown – odpowiedział wymijająco. – Drzemkę? – powtórzyła głośno pani Bird. – A można by sądzić, że w domu miałeś na to dość czasu. – To była specjalna nadmorska drzemka, pani Bird – wyjaśnił Paddington, trochę obrażony. – Do tego bardzo niezwykła. – Musiała taka być – powiedziała Judyta – jeśli przez nią spóźniłeś się na obiad. Pan Brown wręczył Paddingtonowi duże menu11. – Na początek zamówiliśmy dla ciebie trochę zupy – oznajmił. – Czy zechciałbyś zdecydować, co zjesz w następnej kolejności?... Państwo Brown spojrzeli na Paddingtona z pewnym niepokojem. Mieli wrażenie, że zachowuje się ogromnie dziwnie. Dopiero zasiadł spokojnie na krześle, a już zerwał się na równe nogi i patrzył przez lornetkę teatralną. Widać było przy tym, że targają nim ogromne emocje. – Czy coś się stało? – spytała pani Brown. – Myślę, że to Bazyli Bujda! – wykrzyknął miś, wskazując na mężczyznę siedzącego przy sąsiednim stoliku. – Bazyli Bujda? – powtórzyła pani Brown. – Ale to niemożliwe. Ten człowiek ma brodę. – Bazyli Bujda nie ma brody – powiedział Jonatan. – Widziałem go na plakatach. Paddington miał jeszcze bardziej tajemniczą minę niż przedtem. – To właśnie mi się śniło – rzekł. – Teraz mi się jednak zdaje, że to nie był wcale sen. Zamierzam podejść do tego Bazylego! – O Boże! – zawołała zdenerwowana pani Brown, gdy Paddington wstał. – Czy myślisz, że tak wypada? Jednak jej słowa trafiły w próżnię, ponieważ Paddington już poklepywał brodacza po ramieniu. – Chciałbym dostać moje pięć funtów, jeśli można, panie Bujda – oznajmił, podnosząc do góry gazetę. Mężczyzna zatrzymał łyżkę z zupą w połowie drogi pomiędzy talerzem a ustami. – Dziękuję – odparł, spoglądając na gazetę. – Już jedną mam. – Nie jestem niedźwiedziem sprzedającym gazety – powiedział Paddington łagodnie. – Myślę, że pan jest Bazylim Bujdą z „Wiadomości Światowych” i przyszedłem, aby stawić panu czoło. – Przyszedłeś, aby stawić mi czoło? – powtórzył mężczyzna, jak gdyby nie rozumiał, co się do niego mówi. – Ale ja nie nazywam się Bujda. Nigdy nawet o nim nie słyszałem. Paddington wziął głęboki oddech i obdarzył mężczyznę najbardziej srogim spojrzeniem, na jakie było go stać. – Jeśli nie wręczy mi pan moich pięciu funtów – wykrzyknął gwałtownie – to sprowadzę policję! Brodacz w odpowiedzi spojrzał na Paddingtona niemal równie surowo. – Sprowadzisz policję! – wykrzyknął. – Jeśli nie odejdziesz, niedźwiedziu, to ja sprowadzę policję. Paddington był misiem o silnym poczuciu sprawiedliwości, dlatego przez chwilę stał jak przymurowany do ziemi, robiąc wrażenie, że ledwo może uwierzyć własnym oczom, a co dopiero uszom. Następnie zaś, ku zdumieniu państwa Brown i wszystkich innych gości zebranych na hotelowym tarasie, niedźwiadek zdecydowanie pociągnął mężczyznę za brodę obiema łapami. Wszystkie osoby przebywające w hotelowej restauracji zaskoczył ten niespodziewany zwrot zdarzeń, ale to brodacz przeżył największy wstrząs. Na tarasie rozległ się bowiem jęk bólu. Mężczyzna zerwał się na równe nogi, łapiąc się za brodę. Paddingtonowi zrzedła mina, a na jego pyszczku pojawił się wyraz niepokoju. – Proszę mi wybaczyć – wykrzyknął, uchylając kapelusza. – Chyba się pomyliłem. – Pomyliłem! – wybełkotał mężczyzna, kładąc serwetkę na kolanach tam, gdzie pojawiła się duża plama po zupie. – Gdzie jest kierownik? Chcę zobaczyć kierownika. Żądam wyjaśnień. – Służę wyjaśnieniem – powiedział Paddington ze smutkiem – ale nie jestem pewien, czy jest odpowiednie. – Och, a to ci dopiero – jęknął Jonatan, gdy w restauracji pojawił się mężczyzna w czarnym garniturze, a za nim kilku kelnerów. – No i znowu mamy kłopoty! – Nigdy – zauważyła pani Bird – nie spotkałam misia, który miałby taki talent do pakowania się w tarapaty. I co my teraz zrobimy? Pan Brown wyprostował się na krześle w biurze kierownika hotelu, wpatrując się w Paddingtona. – Czy chcesz powiedzieć – wykrzyknął – że naprawdę widziałeś, jak mężczyzna zakłada sztuczną brodę za stosem leżaków? – Było ich dwóch – odparł Paddington z ważną minką. – Pomyślałem, że to sen, ale później sobie poszli i stwierdziłem, iż tak naprawdę ani na chwilę nie zmrużyłem oka. – Jednak nadal nie rozumiem, dlaczego uznałeś go za człowieka z „Wiadomości Światowych” – powiedziała pani Brown. – Obawiam się, że temu młodemu niedźwiadkowi pomyliły się osoby – odparł policjant. – Całkiem zrozumiała pomyłka w tych okolicznościach. – Widzicie państwo, przypadkowo natknął się na Charliego, który grasuje na południowym wybrzeżu, oraz na jego kumpla – odezwał się drugi policjant. – Zawsze nazywają się kumplami. Myślę, że oglądają zbyt wiele filmów w telewizji. – Natknął się na Charliego z południowego wybrzeża! – powtórzyła pani Bird. – O mój Boże! – Charlie i jego kumpel objeżdżają w lato wszystkie miejscowości wypoczynkowe na południowym wybrzeżu, pozyskując zaufanie różnych osób i oszukując je – wyjaśniał dalej pierwszy policjant.– Poszukujemy ich już od pewnego czasu, ale oni zawsze trzymają się jeden krok przed nami. Ciągle zmieniają przebranie. Dzięki opisowi tego młodego niedźwiedzia wiemy nareszcie, kogo teraz szukać. W gruncie rzeczy uważam, że należy mu się za to jakaś nagroda. Państwo Brown spojrzeli na siebie. Po wcześniejszych emocjach kierownik hotelu wydawał się tchnąć ogromnym spokojem. Nawet na brodaczu wyjaśnienie Paddingtona zdawało się robić wyjątkowe wrażenie. – Pomyłkowo brano mnie w swoim czasie za różne osoby – oświadczył – ale nigdy za Bazylego Bujdę, a co dopiero za Charliego z południowego wybrzeża. – Paddington nie byłby Paddingtonem, gdyby nie znalazł kogoś z brodą przy sąsiednim stoliku – stwierdził Jonatan. Kierownik hotelu zakasłał. – Tak naprawdę to wcale nie jest dziwne – powiedział. – W Brightsea odbywa się w tym tygodniu konferencja magików i wielu z nich zatrzymało się w naszym hotelu. Zobaczycie bardzo dużo bród. – Wielkie nieba! – rzekła pani Bird, gdy wyjrzała przez okno w biurze. – Ma pan całkowitą rację. Spójrzcie tylko na wszystkie te brody! Wszyscy popatrzyli we wskazanym kierunku. Wszędzie widać było brody. Długie, krótkie, z bokobrodami, a także starannie przystrzyżone. – Chyba nigdy nie widziałem ich w takiej ilości – zauważył pan Brown. – Zapewne dlatego Charlie z południowego wybrzeża ją założył? – Tak jest, proszę pana – odparł jeden z policjantów. – To dobrze, iż ten młody dżentelmen nie próbował ciągnąć wszystkich za brodę. Mogłoby to nas doprowadzić do bardzo nieprzyjemnych awantur. – Czy zechcielibyście państwo zjeść ze mną obiad? – zaproponował brodaty mężczyzna, zwracając się do Brownów, gdy policjant wstał i skierował się do wyjścia. – Sam jestem magikiem – mówił dalej, odwracając się do Paddingtona. – Wielkim Umberto. Może nawet będę mógł zademonstrować panu kilka sztuczek w czasie posiłku. – Bardzo dziękuję, panie Umberto – odparł Paddington, gdy kierownik hotelu pośpiesznie wyszedł, by zarezerwować stolik. – Mam na to wielką ochotę. Paddington zaczął myśleć, że – ogólnie rzecz biorąc – mimo wszystko była to bardzo udana wycieczka. Chociaż nie udało mu się zdobyć pięciu funtów stawiając czoła Bazylemu Bujdzie, miał ogromną ochotę na sztuczki. Ponadto zjedzenie obiadu z najprawdziwszym w świecie magikiem wydawało mu się niezwykle emocjonujące. – Hmm – zauważyła pani Bird, wychodząc za innymi na taras hotelowy. – Możemy zjeść obiad z magikiem, ale mam wrażenie, że nawet sam Wielki Umberto nie będzie umiał sprawić, by obiad zniknął tak błyskawicznie, jak zrobi to Paddington. Paddington zgodził się z uwagami pani Bird. Już dawno minęła pora posiłku, a praca detektywa, szczególnie nad morzem, pochłania dużo energii. – Wydaje mi się, że po dzisiejszym dniu w moich wąsach nie zostało dużo pajęczyn, panie Brown – oznajmił, gdy usiadł przy stoliku, aby rozkoszować się zasłużonym obiadem. I wszyscy przyznali mu rację. ROZDZIAŁ SIÓDMY NADPROGRAMOWE PRZYJĘCIE Paddington stał na schodach domu numer trzydzieści dwa przy ulicy Windsor Gardens i wdychał poranne powietrze, wpadające przez okno. Kilka chwil później zajrzał do kalendarza i pośpiesznie zszedł na dół z zaciekawioną minką. Tego ranka z całą pewnością coś tajemniczego wisiało w powietrzu, a on nie mógł odgadnąć, co to jest. O ile pani Bird pomyłkowo nie zmieniła kartek w kalendarzu, co byłoby już samo w sobie jak najbardziej niezwykłe, i o ile on sam nie przespał dwóch lub trzech dni, co wydawało się nawet jeszcze bardziej nieprawdopodobne, to teraz powinien być czwartek – tymczasem wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jest niedziela. Przede wszystkim z kuchni dochodził dc jego nosa intensywny zapach dopiero co upieczonych ciast, a chociaż pani Bird od czasu do czasu piekła w ciągu tygodnia, to zazwyczaj zajmowała się tą czynnością w niedzielę. Nigdy jednak tak wcześnie rano. Dziwne też było zachowanie pana Browna. Pan Brown pracował w centrum Londynu i rano trzymał się ustalonego raz na zawsze porządku. Śniadanie jadł punktualnie o ósmej trzydzieści, a przedtem, bez względu na pogodę, zawsze odbywał krótki spacer po ogrodzie, aby dokonać przeglądu grządek z kwiatkami. Tego szczególnego poranka Paddington niemal przewrócił się z wrażenia, kiedy odsunął zasłony, wyjrzał przez okno i zobaczył rozczochranego pana Browna, który właśnie pchał taczkę po ogrodowej ścieżce. – Zastanawiałam się, kiedy się pojawisz – rzekła pani Bird, gdy Paddington zajrzał do kuchni z pytającym wyrazem pyszczka. – Nigdy nie spotkałam niedźwiedzia, który tak bezbłędnie by odkrywał, że dzieje się coś podejrzanego. Pani Bird pośpiesznie zamknęła drzwiczki piekarnika, zanim Paddington zdołał zajrzeć do środka, a następnie zaczęła nakładać mu na talerz śniadanie. – Nie jedz tylko za dużo – ostrzegła. – Dzisiaj po południu urządzamy przyjęcie i będzie tyle jedzenia, że starczy dla pułku niedźwiedzi. – Przyjęcie! – wykrzyknął Paddington, coraz bardziej zaskoczony. Lubił przyjęcia. Odkąd zamieszkał u Brownów, świętował z nimi dużo Bożych Narodzeń i urodzin, jednak przyjęcia w innych terminach odbywały się ogromnie rzadko. – To nie twoja sprawa – powiedziała pani Bird tajemniczo, kiedy spytał, dlaczego je urządzają. – Będzie przyjęcie. Ta informacja powinna ci wystarczyć. I uważaj, żeby jajecznica nie została na twoich wąsach – ostrzegła go. – Zaproszono pana Grubera i pana Curry, nie mówiąc już o dość dużej gromadce innych osób. Paddington zaniósł talerz z jajecznicą na boczku do jadalni i usadowił się wygodnie przy stole, a na jego pyszczku zagościł wyraz zamyślenia. Im bardziej rozważał tę sprawę, tym bardziej wydawała się tajemnicza. Najbardziej zaskakujące było jednak to, że zaproszenie na przyjęcie otrzymał także najbliższy sąsiad państwa Brown. Paddington uznał, iż w takim razie to naprawdę musi być jakaś bardzo ważna okazja. Pan Curry często pojawiał się na przyjęciach u Brownów, ale niemal zawsze po prostu się wpraszał. Jak się okazało, z Jonatana i Judyty również nie było żadnego pożytku. Zjawili się w jadalni, aby się przywitać, gdy Paddington jadł śniadanie, ale kiedy zapytał, co się dzieje, oni także pośpiesznie zeszli mu z oczu. – To specjalne przyjęcie, Paddingtonie – zdążyła powiedzieć Judyta, ściskając jego łapę. – Specjalnie na twoją cześć. Ale nie martw się, dowiesz się wszystkiego później. Nawet pan Gruber szybko zmienił temat, kiedy Paddington zapytał go o to samo nieco później tego ranka. – Myślę, że to ma być niespodzianka, panie Brown – zdradził tylko. – A niespodzianka przestałaby nią być, gdyby pan wiedział, na czym polega. Zanim padły następne pytania, pan Gruber pośpiesznie przełamał słodką bułeczkę na dwie części i wręczył jedną połowę Paddingtonowi, a sam zniknął w ciemności na zapleczu, aby przyrządzić kakao. Kiedy wrócił, na tacy oprócz kakao niósł dużą księgę. – Spodziewam się, że dziś po południu będziemy się dobrze bawić i grać w różne gry, panie Brown – stwierdził, wręczając książkę Paddingtonowi. – Pomyślałem, że może zechce pan ją przejrzeć. To wielka księga sztuczek przydatnych na przyjęciach. Paddington podziękował panu Gruberowi i gdy skończył pić kakao, szybko udał się w drogę powrotną na ulicę Windsor Gardens. Pani Bird ostrzegła go, że skoro w planie jest przyjęcie, w domu będzie dużo pracy, więc nie chciał pojawić się tam zbyt późno. Oprócz tego księga pana Grubera wyglądała bardzo zachęcająco i miś miał wielką ochotę wypróbować przed obiadem kilka sztuczek. Jednak kompletnie o tym zapomniał, gdy dotarł wreszcie do domu. Kiedy go nie było, wszyscy pozostali pracowali i w jadalni zaszła wielka zmiana. Rozsunięto stół, a śnieżnobiały obrus ledwo był widoczny pod tonami jedzenia. Oczy Paddingtona stawały się coraz bardziej okrągłe na widok półmisków z galaretką, owocami i kremem oraz talerzy pełnych kanapek i ciastek, nie mówiąc już o stosach herbatników i górach dżemu oraz marmolady. Na samym środku na honorowym miejscu stał duży tort. Na wierzchu tortu wypisano jakieś słowa w obcym języku, ale zanim zdążył je przeczytać, pani Bird spostrzegła go i przepędziła na górę do łazienki. – Twoje miejsce jest przy drzwiach, bo masz witać naszych gości – zapowiedziała. – Możesz dzisiaj po południu zebrać tyle plam po marmoladzie, ile dusza zapragnie, ale nie wcześniej. Paddington musiał się tym zadowolić. Ale gdy pora przyjęcia się zbliżała, czuł wzrastające zdenerwowanie. Państwo Brown zaprosili nie tylko pana Grubera i pana Curry, ale również wielu sprzedawców z ulicy Portobello. Chociaż Paddington miał zwyczaj zażarcie targować się o ceny, był misiem lubianym na targu i zanim jeszcze wszyscy goście nadeszli, jadalnia Brownów była już zatłoczona. Kiedy ostatni przybysze usadowili się wygodnie, pan Brown poprosił o ciszę. – Jak wszyscy wiecie – zaczął – jest to przyjęcie na cześć Paddingtona. Później muszę ogłosić coś ważnego, ale myślę, że najpierw sam Paddington zechce zabawić was kilkoma specjalnymi sztuczkami, które chowa w zanadrzu. Wszyscy klaskali, gdy tymczasem Paddington zajął miejsce na dywaniku przed kominkiem i zajrzał do księgi pana Grubera ze sztuczkami przydatnymi na każdym przyjęciu. Był tam jeden rozdział, który wzbudził jego szczególną ciekawość. Nosił tytuł STO RÓŻNYCH SPOSOBÓW DARCIA PAPIERU i miś nie mógł się już doczekać, żeby wypróbować niektóre z nich. – Lubię sztuczki z darciem papieru – oznajmił pan Curry, kiedy Paddington wyjaśnił, co zamierza zrobić. – Mam nadzieję, że wybrałeś ciekawe sztuczki, niedźwiedziu. – Myślę, że pierwsza jest właśnie taka, panie Curry – odpowiedział Paddington. – Nosi nazwę TAJEMNICA ZNIKAJĄCEGO DZIESIĘCIOFUNTOWEGO BANKNOTU! – O Boże – powiedziała pani Brown nerwowo. – Czy to musi być banknot dziesięciofuntowy? Nie mógłbyś się posłużyć czymś innym? Paddington zerknął znowu do swojej książki. – Nie ma tu nic na ten temat, że można to zrobić – odpowiedział z powątpiewaniem. – Ale spodziewam się, że mogę się posłużyć banknotem pięciofuntowym. – Obawiam się, że zostawiłem portfel w innej marynarce – pośpiesznie stwierdził pan Brown. – Ja mam tylko monety – rzekł pan Gruber, chwytając w lot, o co chodzi, gdy tymczasem wszyscy pozostali znajomi Paddingtona z targu pośpiesznie zapinali marynarki. Następnie odwrócili się i spojrzeli wymownie w stronę pana Curry. – To pan przecież mówił, że lubi sztuczki z darciem papieru – zauważył pan Brown znacząco. – A to jest przyjęcie na cześć Paddingtona. Pan Curry wziął głęboki oddech, wyciągając z wewnętrznej kieszeni swój portfel i otwierając go. – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, niedźwiedziu – mruknął, wręczając Paddingtonowi pięciofuntowy banknot. – A to ci heca! I ja mam taką nadzieję! – szepnął Jonatan, gdy Paddington wziął pieniądz i ponownie zerknąwszy do książki, jeszcze raz złożył go na pół i zaczął drzeć na kawałki. Państwo Brown patrzyli zaniepokojeni, jak na twarzy pana Curry pojawia się coraz większe przygnębienie na widok wszystkich kawałków sfruwających na podłogę. Po namyśle Paddington jeszcze raz zajrzał do księgi, a gdy to zrobił, jego mina wyraźnie się zmieniła. Wcześniej promieniał pewnością siebie, teraz opadły mu wąsy, a pyszczek przybrał zmartwiony wyraz. – Co teraz robisz, niedźwiedziu? – warknął pan Curry, gdy Paddington pośpiesznie podszedł do niego i zaczął zaglądać mu do ucha. – Obawiam się, że sztuczka mi nie wyszła, panie Curry – powiedział Paddington smutnym głosikiem. – Co?! – wydarł się pan Curry, zrywając się na równe nogi. – Co masz na myśli, mówiąc: sztuczka mi nie wyszła? – Banknot powinien pojawić się w pańskim uchu – wyjaśnił Paddington, pogrążony w coraz większym żalu. – Może znajduje się w drugim, kochanie – podpowiedziała pani Brown z nadzieją. – Nie sądzę – odpowiedział Paddington. – Myślę, że przy czytaniu instrukcji musiałem przerzucić w księdze dwie strony naraz. Przez pomyłkę wykonałem sztuczkę z papierową serwetką. – Sztuczkę z papierową serwetką – powtórzył z goryczą pan Curry, gdy Paddington odwinął to, co zostało z banknotu, i podniósł do góry, aby każdy mógł zobaczyć. – Mój pięciofuntowy banknot zamienił się w serwetkę niedźwiedzia! – Nic nie szkodzi – stwierdziła pani Bird, schylając się, aby pozbierać kawałki. – Jeśli je pan poskleja, być może zamienią go w banku. – Wygląda bardzo ładnie – zauważyła Judyta. Pan Curry parsknął gniewnie kilka razy, częstując się ciastem. – Wystarczy tych niedźwiedzich sztuczek z darciem papieru jak na jeden dzień – wykrzyknął. Pan Gruber lekko zakasłał. – Może wypróbuje pan sztuczki z jakiegoś innego rozdziału, panie Brown – zaproponował. – Sądzę, że ten na końcu księgi jest bardzo ciekawy. – Dziękuję bardzo, panie Gruber – rzekł Paddington z wdzięcznością. W końcu pan Gruber nie był jedyną osobą zmęczoną sztuczkami związanymi z darciem papieru. Darcie papieru, a zwłaszcza złożonych banknotów, jest o wiele trudniejsze, niż to się na pozór zdaje, więc misia zaczynały już boleć łapy. – Tutaj opisano bardzo dobrą sztuczkę – oznajmił po krótkiej przerwie. – Nazywa się ZDEJMOWANIE KAMIZELKI GOŚCIA BEZ ZDEJMOWANIA JEGO MARYNARKI. – To mi wygląda na sztuczkę, której wykonanie zajmuje dużo czasu – powiedziała pani Brown z powątpiewaniem. – Czy nie ma czegoś krótszego? – Nonsens! – odezwał się pan Curry zza stosu kanapek. – To bardzo dobra sztuczka. Widziałem ją dawno temu w teatrze. Chciałbym zobaczyć to jeszcze raz. Pan Brown i pan Gruber wymienili spojrzenia. – Obawiam się, że w takim razie to musi być pana kamizelka – ogłosił pan Brown. – Tylko pan ją dziś włożył. Panu Curry zrzedła mina. – Co? – wykrzyknął. – Jeśli pan myśli, że niedźwiedź zdejmie moją kamizelkę, to jest pan... Cokolwiek pan Curry miał jeszcze do powiedzenia, zagłuszyły to gromkie protesty innych. – Mówił pan, że chce zobaczyć tę sztuczkę ponownie – zawołał sprzedawca ze sklepu spożywczego, gdzie można kupić towary po obniżonych cenach. – Teraz jest więc okazja. Pan Curry bardzo niechętnie wstał z krzesła i przyklęknął na dywaniku przed kominkiem, z podniesionymi rękami, gdy tymczasem Paddington położył mu łapy na karku. – Myślałem, że zamierzasz zdjąć moją kamizelkę, niedźwiedziu, a nie udusić mnie nią. – No cóż i tak jest już do połowy zdjęta – spostrzegł pan Brown, gdy Paddington ściągał panu Curry kamizelkę przez głowę, aż do chwili, gdy znalazła się pod brodą misia. – Co nastąpi teraz? Paddington wyciągnął łapę z rękawa pana Curry i zaczął się zastanawiać. – Nie mam całkowitej pewności – wysapał. – Wcześniej nie przećwiczyłem tej sztuczki i nie widzę księgi z miejsca, w którym stoję. – O Boże – rzekła pani Brown, gdy rozległ się głośny trzask dartego materiału i Paddington wyciągnął coś z rękawa pana Curry. – To wygląda na kawałek podszewki. – Co? – wrzasnął pan Curry, usiłując zobaczyć, co się dzieje. – Czy powiedziała pani: podszewki? Pan Brown wziął księgę sztuczek przydatnych na przyjęciach i poprawił okulary. – Być może będzie lepiej, jeśli ci pomogę, Paddingtonie – zaproponował. Po chwili odłożył powtórnie księgę na bok i przyklęknął na dywaniku. – Masz zupełną rację, Paddingtonie – powiedział, dotykając rękawa pana Curry. – Jest tu jasno powiedziane, że należy przeciągnąć koniec kamizelki przez rękaw, ale nie jest powiedziane, jak to zrobić. To bardzo dziwne. Pan Gruber przyłączył się do osób na dywaniku. – Jeśli wykonamy ruchy wstecz, może to coś da – zasugerował. – Myślę, że powinien pan szybko coś zrobić – odezwała się pani Brown, zaniepokojona, gdy pan Curry wydał z siebie jeszcze jedno głośne bulgotanie. Tymczasem pan Gruber uważnie studiował książkę Paddingtona. – O Boże! – wykrzyknął. – Ogromnie mi przykro, że muszę to powiedzieć, panie Brown, ale wydaje mi się, że brakuje tu jednej strony. Pan Curry wybałuszył oczy i wydał z siebie kolejny głośny bełkot. – Co to ma być? – wrzasnął, zrywając się na równe nogi. – Nigdy o czymś takim nie słyszałem! – Chyba nie powinien pan wstawać – rzekł pan Gruber z wyrzutem. – Wygląda na to, że podarł pan marynarkę. Pan Curry skakał na wszystkie strony z wściekłości, przyglądając się strzępom swojej marynarki. – Ja podarłem marynarkę! – krzyknął. – Też coś. A chciałbym wiedzieć, co niby w tym czasie robił ten niedźwiedź? – Nie było go w pobliżu – odpowiedziała pani Bird. – Szukałem brakującej strony, panie Curry – wyjaśnił Paddington. – Myślę, że musiałem zużyć ją niechcący, kiedy ćwiczyłem jedną ze sztuczek z darciem papieru. Pan Brown podniósł do góry rękę, domagając się ciszy. Twarz pana Curry zmieniła kolor z czerwonego na fioletowy, a później z kolei przybrała jeszcze bardziej intensywny odcień purpury i wszystko jak najbardziej wskazywało na to, że już najwyższy czas położyć kres sztuczkom. – Jestem pewny, że pani Bird zszyje później panu marynarkę – rzekł. – Ale teraz myślę, iż powinniśmy przejść do pilniejszych spraw. – Właśnie! Właśnie! – rozległy się głosy zebranych. Pan Brown zwrócił się do Paddingtona. – Czy wiesz, od jak dawna z nami mieszkasz? – spytał. – Nie wiem, panie Brown – odparł Paddington, ogromnie zaskoczony tym pytaniem. – Mam wrażenie, że od zawsze. – Już prawie trzy lata – odpowiedział pan Brown. – To całkiem długo, biorąc pod uwagę, że początkowo przyszedłeś tylko na herbatę. – Teraz – mówił dalej pan Brown, kiedy ucichł śmiech – mamy dla ciebie niespodziankę. Parę dni temu przyszedł telegram z Domu dla Emerytowanych Niedźwiedzi w Limie. Okazuje się, że ciocia Lucy już wkrótce będzie obchodzić setne urodziny i kierownik Domu pomyślał sobie, iż byłoby miło, gdyby cała jej rodzina mogła się z nią z tej okazji spotkać. – Wyobraźcie sobie tylko: mieć sto lat! – wykrzyknął Jonatan. – Co za sędziwy wiek! – W przypadku niedźwiedzi inaczej oblicza się lata – zauważyła pani Bird. – Przede wszystkim niedźwiedzie obchodzą urodziny dwa razy do roku – stwierdziła Judyta. – W każdym razie, Paddingtonie – rzekł pan Brown – niezależnie od tego, ile ma lat, nie ulega wątpliwości, iż jest bardzo stara i czeka ją wielka uroczystość, więc zastanawialiśmy się, czy nie zechciałbyś może tam pojechać. – Przemówienie! – wykrzyknął ktoś z tyłu pokoju. Paddington myślał przez chwilę. – Czy będę musiał podróżować w łodzi ratunkowej i przeżyć na marmoladzie tak jak wtedy, kiedy tu przypłynąłem? – spytał miś. – Nie – odrzekł pan Brown wśród jeszcze większego śmiechu. – Udałem się do jednego z większych towarzystw żeglugi morskiej i tam obiecali dać ci kabinę do własnego użytku po specjalnych stawkach dla niedźwiedzi, oraz stewarda, który się zna na podróżach i zaopiekuje się tobą. Paddington usiadł w fotelu i głęboko się zamyślił. To wszystko tak go zaskoczyło i czuł taki zamęt w głowie, że zupełnie nie wiedział, co powiedzieć, oprócz tego, by wszystkim podziękować. – Ja tam na twoim miejscu nic bym nie mówiła – rzekła pani Bird. – Zamiast tego zjadłabym kawałek tortu. Specjalnie go zrobiłam. – Widnieje na nim napis bon voyage – wyjaśniła Judyta. – Te francuskie słowa oznaczają, że wszyscy mamy nadzieję, iż twoja podróż będzie bardzo przyjemna. – A więc zaczynajmy – odezwał się mężczyzna ze sklepu spożywczego, gdzie sprzedawano towary po obniżonych cenach, i Paddington zaczął kroić tort. – Zaśpiewajmy chórem „że jest wspaniałym niedźwiadkiem”. Przez kilka następnych minut dom oznaczony numerem trzydzieści dwa przy ulicy Windsor Gardens rozbrzmiewał śpiewem, a Paddington rozdawał kawałki tortu. Nawet pan Curry śpiewał równie głośno jak inni: „I wszyscy twierdzą, że jest wspaniałym niedźwiadkiem”. – Bez ciebie, niedźwiedziu, będzie bardzo cicho – burknął, kiedy jakiś czas później stanął przy drzwiach i na pożegnanie uścisnął łapę Paddingtona. – Nie wiem, kto wykona dla mnie różne dorywcze prace. – O Boże – westchnęła pani Brown, gdy wszyscy goście po kolei wyszli i został tylko pan Gruber. – Wszystko wydaje się teraz takie nudne. Mam jednak nadzieję, że postąpiliśmy właściwie. – Już nie będzie więcej na ścianach plam po marmoladzie – powiedział pan Brown, starając się usilnie, aby w jego głosie zabrzmiała radosna nuta, ale zawiódł na całej linii. Paddington pośpieszył na górę, a reszta towarzystwa wróciła do jadalni. – Zostawię je tam – zapowiedziała pani Bird stanowczo. – Nikomu nie pozwolę ich zmyć. – No cóż, myślę, że zrobiliście, co należało, zgadzając się na jego wyjazd – stwierdził pan Gruber. – W końcu to przecież ciocia wychowała Paddingtona, a gdyby nie wysłała go w świat, nigdy byśmy go nie spotkali. – Wiem, o czym myślisz, Mary – odezwał się pan Brown, biorąc żonę pod rękę. – Ale jeśli Paddington rzeczywiście zdecyduje się zostać w Peru, to, prawdę mówiąc, nie powinniśmy stawać mu na drodze. Państwo Brown umilkli. Najpierw, gdy nadszedł telegram z Peru, uznali to za wspaniały pomysł, że Paddington pojedzie na uroczystości za morza, ale teraz, kiedy w końcu załatwiono wszelkie formalności, wszystkich ogarnęło przygnębienie. W ciągu tych kilku lat, jakie Paddington z nimi spędził, tak bardzo stał się częścią ich życia, że było niemal niemożliwością wyobrazić je sobie bez niego. Myśl, że być może nigdy więcej go już nie ujrzą, sprawiła, iż coraz bardziej zaczęły im rzednąć miny. Ciszę przerwał nagle znajomy tupot nóg na schodach i łoskot – drzwi do jadalni otworzyły się z trzaskiem i wszedł przez nie Paddington, taszcząc swoją skórzaną walizkę. – Zapakowałem rzeczy – oznajmił. – Ale zostawiłem ręcznik na wypadek, gdybym chciał się jeszcze umyć przed wyjazdem. – Rzeczy? – powtórzyła pani Bird. – A co z całą resztą przedmiotów z twojego pokoju? – Przyda ci się kufer – stwierdziła Judyta. Paddington ogromnie się zdziwił. – Zabieram tylko to, co najpotrzebniejsze – wyjaśnił. – Myślałem, że będzie bezpieczniej, jeśli resztę zostawię tutaj. Państwo Brown i pan Gruber wymienili spojrzenia. – Paddingtonie – powiedziała pani Brown – chodź tutaj i usiądź. Może i nie wygłosiłeś za długiej mowy na przyjęciu, ale teraz nie mogło ci przyjść do głowy nic milszego. Nigdy nie odgadniesz, co to znaczy. – Wiem, że to oznacza jedno – zauważyła pani Bird. – Mogę teraz z czystym sumieniem zmyć plamy po marmoladzie ze ścian. Przecież – dodała – musi być dużo miejsca dla świeżych plam, kiedy Paddington wróci. To jest najważniejsze. Wszyscy chórem zgodzili się z uwagą pani Bird, a głos Paddingtona brzmiał najgłośniej ze wszystkich. Z wyrazem zadowolenia na pyszczku usadowił się w swoim fotelu. Chociaż ogromnie się cieszył na myśl, że znowu zobaczy ciocię Lucy, już teraz nie mógł się doczekać powrotu i miał pewność, że w czasie swej długiej podróży – tam i z powrotem – zdoła zebrać naprawdę bardzo niezwykłe plamy. 1 czytaj: kary 2 czytaj: dżejmsowi 3 sir (ang., czytaj: ser) - pan, zwrot grzecznościowy, także tytuł szlachecki. 4 czytaj: porczester 5 Madame Tussaud - (franc.) czytaj: madam Tiso. 6 apogeum - (z greckiego) punkt kulminacyjny, najwyższy stopień czegoś (np. rozwoju). 7 krykiet - angielska gra narodowa rozgrywana przy użyciu piłki i specjalnego kija. Uczestniczą w niej dwie drużyny, każda po jedenastu zawodników, grające na zmianę w obronie i ataku. Na początku kapitanowie drużyn rzucają monetę, aby zdecydować, która drużyna najpierw będzie w obronie, a która w ataku. Drużyna broniąca wystawia kolejno po dwóch graczy chroniących bramki przed zburzeniem. Celem zawodników ataku jest zburzenie bramki przeciwnika lub złapanie pitki odbitej kijem przez broniącego i tym samym wyeliminowanie go z gry. Gdy wyeliminowanych zostanie dziesięciu zawodników obrony, następuje zmiana ról drużyn. Zawodnicy broniący bramki starają się zdobyć ponadto jak najwięcej punktów w biegach. Zawodnik po odbiciu piłki kijem biegnie do położonej naprzeciw bramki, zastępując zawodnika swojej drużyny przy tej bramce. Każda taka wymiana (bieg) przynosi jeden punkt. W czasie jednego odbicia kijem piłki rzuconej przez zawodnika ataku można wykonać nawet sześć biegów. Jeśli piłka nie zostanie złapana i doleci do linii boiska odbijając się od ziemi, wówczas drużynie broniącej zalicza się cztery biegi (4 punkty). Jeżeli natomiast przekroczy linię boiska w powietrzu (nie dotykając boiska), zalicza się sześć biegów (6 punktów). Wygrywa drużyna, która w określonym czasie zdobędzie więcej punktów. 8 absolwent - osoba, która ukończyła szkołę. 9 eureka - (z greckiego): znalazłem! Okrzyk radości po dokonaniu jakiegoś odkrycia. 10 Mount Everest (czytaj: mont ewerest) - najwyższy szczyt na Ziemi, w Himalajach, wys. 8848 m. 11 czyt. meni - jadłospis.