Zofia Bystrzycka Gra bez asów Nie mam sobie nic do zarzucenia. Dotykam gładkiej i twardej powierzchni, która jest niedotykalna i nie stawia oporu. To śmieszne i prymitywne sadzić, że na czyjeś życie, jak paciorki różańca, można nanizać fakty. Jaczycki stawiał pierwsze kroki poza nami. Ale w tamtych czasach to, że ruszył z miejsca, miało ważkość decyzji o nieprzewidzianych skutkach. Pamiętam, że kiedy przyje- chał, w naszych twarzach szukał potwierdzenia: czy jest śmiałkiem, czy dezerterem. Kraj, który opuścił, miał dopiero po kilku latach zrobić skok w koniunkturę. Przypuszczam, że ła- two, o wiele łatwiej było mu wybrać naszą przyszłość niż tamtejszy czas przeszły, dość kie- dyś błyskotliwy, ale teraz wyraźnie zaśniedziały. Jaczycki przywiózł ze sobą bagaż działania wojennego, zapewne tych parę chwil na przestrzeni nie ostygłych jeszcze lat, kiedy potrafił zwyciężyć instynkt przetrwania - uważał za wizę wjazdową. Nie podtykał nam zresztą tego pod oczy, nie rozgłaszał szeroko faktu, że w jakichś uniesieniach, kiedy traci się przytomność, śmierć przestawała go obchodzić. W naszym klimacie przeczuł, że jego przygody w tamtym podziemiu były jednostkowym, niezbyt istotnym elementem na mapie brawurowych czynów w bliższym naszej wyobraźni kraju. Czasem, przyparty do muru, napomykał o motywach tamtych bohaterskich zdarzeń. Ale, trzeba przyznać, Jaczyckiego pytali przeważnie ci, którzy jednym słowem mogli zmieść jego szept. W latach, kiedy giełda aktywów wojny działała jeszcze pełną parą, trudno było wymościć sobie wśród nas miejsce byle ucieczką od wspomnień okupacyjnych w stronę na- dziei. Dziś mogę powiedzieć, że z Jaczyckiego przez wiele lat nie spuszczaliśmy oka. Mniej frapowały nas jego cechy zewnętrzne, polewa odmienności ubrania, architektury ruchów, akcentu, który nawet w polskich słowach i poprawnych zdaniach nie stracił obcej melodii z wyższą nutką na końcu zdania. Owszem, nie ukrywajmy i tego: irytowały nas trochę także jego kuse kanadyjki i trzewiki w damskich kolorach, pomyśleć, że na jakąś akademię przy- szedł w pstro nakrapianym krawacie i w półbucikach ze skóry pytona! Ten pyton wyglądał jak prowokacja wobec naszej programowej prostoty stroju i nieprogramowych kończyn tek- stylno-gumowych. Tak, był śmieszny także zewnętrznie. Wierzyliśmy jednak, że nacisk wspólnych lat zetrze tę jego inność. Potrafiliśmy się zdobyć na dalekowzroczność, ale nie było w niej miejsca na pobłażliwość zasadniczą. Bawiła nas obrona jego życiorysu, gdy jeszcze, na początku, chciał stanąć z nami na wspólnej platformie dyskusji. Ostrzelony pytaniami, naiwnie wytaczał swoje racje, a my poza jego plecami patrzyliśmy na siebie, jak patrzą dorośli wobec rewelacji dziecka. Czasem na- potykał milczenie i oszukany nim mówił dosyć długo, a potem sam milknął, bo cisza posta- wiona przed nim nie miała końca. Czasem ktoś z nas, w jakiś gładko zaczęty dzień, bawił się z nim w ping-ponga. Strzelał piłeczką, pytanie nie było jadowite, ot, prosta, ludzka cieka- wość. Tamten jednak nie zdążył się pozbierać, a już musiał parować nowe, leciutkie ciosy. Przeciwnik nadawał tempo, uzbrojony w doświadczenie i teorię ideologii zmuszał Jaczyckie- go do szukania słów, zawiłych sensów, do zadyszki, choć stali przed sobą nieruchomo. Pa- trzyliśmy na przegraną przybysza, licząc punkty zwycięzcy. Po takich meczach pozostawała już tylko broń aluzji, broń łatwa do ukrycia w byle zdaniu. Człowiek w wężowych bucikach pocił się coraz łatwiej. A potem Jaczycki zaczął nam uciekać z rąk. Kiedy ktoś chciał sobie zaaplikować partyjkę rozgrywki, napotykał pierzynę, która nie odbijała piłek, pytania spadały, grzęzły bezgłośnie, to nie była milcząca, ale obecna ściana, to była przeszkoda, o którą nawet nie można się było zranić. Istniała, ale łatwo było przez nią przejść. Niestety, istniała. Bo Jaczyc- ki dziwnym zrządzeniem personalnych decyzji osiadł przy nas na trwałe. Oczywiście przy nas, a nie z nami. Nie wiedziałem wówczas, jak się układało jego życie poza sprawami, które nas łączyły. Musiało mu jednak wystarczać, skoro się nas wyrzekł. Trzeba zresztą powie- dzieć, że wiele miesięcy minęło, zanim dostrzegliśmy, że Jaczycki wszedł na własne poletko i tam ryje, zwrócony do nas plecami. To niewątpliwie naruszało ustalony porządek rzeczy. W jego postawie było obraźliwe odosobnienie, ignorował nas i sytuację ogólną, która, byliśmy przekonani, nie pozwalała na takie odcięcie się od kolektywu. Ciężar naszych i jego racji ważył przecież dość niewspół- miernie na szali, aby on, a nie my, stał się soczewką zmian w naszych wewnętrznych konfigu- racjach. Był wartością mało znaczącą i jego nieobecność w niczym nie mogła naruszyć topo- grafii sił. Ustaliliśmy to z całym naciskiem. Lecz cóż, byliśmy tylko ludźmi i można powie- dzieć, że fascynowały nas jego plecy. Jaczycki unikał spotkań w grupie, a gdy ktoś atakował go w pojedynkę, to z daleka mogliśmy widzieć trudną sytuację kolegi. Przybyły miał bowiem taki uśmiech, jakby nie słuchał ani rozmówcy, ani siebie, tylko kogoś trzeciego. Minęło parę lat, a Jaczycki uśmiechał się coraz częściej. Ponieważ uśmiechał się mil- cząc, stary Kwaśniak, który, teoretycznie, powinien znać się na ludziach - wysunął tezę, że milczenie Jaczyckiego jest dowodem prawomyślności. A że się uśmiecha, no to trudno. Przyjechał przecież z kraju, gdzie ironia jest tradycyjnym argumentem politycznym. Ale Kwaśniak jest właśnie stary. W jego wieku wierzy się własnemu i cudzemu milczeniu, baga- telizuje uśmieszki, wychował się w innych czasach, kiedy serce trzeba było mieć jak wrota, otwarte na wszystkie wiatry. Nic nie rozumiał z tego, że lata się odwróciły jak konstelacje gwiazd, że zmieniły się kierunki, choć strony świata pozostały te same. Jaczycki się uśmie- chał, a przedwojenny bojownik twierdził, że uśmiecha się życzliwie, do nas. No cóż, od daw- na Kwaśniak nie był na swoim miejscu. Chodził swoim tanecznym krokiem po pokojach, sypał pewnikami i nie zdawał sobie sprawy, że już umiera dla nas, jeszcze za życia, wcze- śniej, niż nastąpi ostatnia wycieczka na cmentarz. Tak więc Jaczycki mógł się schronić w uśmiechnięte milczenie, ale to nikogo nie zwiodło. Nie byliśmy z tych, co ulegają pozorom, choć były one chytre i dokładnie skonstru- owane. Jakby płacąc za milczenie, Jaczycki postanowił trybem pracy wytrącić nam z ręki broń. To była pszczoła, mrówka, wiewiórka przed zimą! Po prostu porównań nie starcza, ja- kie to było zwierzę. Od pierwszego uderzenia zegara do ostatnich kroków woźnego. Przycho- dził, siadał (plecami do nas) i skrobał, skrobał, a potem wychodził. Jakby na tym polegało znaczenie naszej pracy. Pstry krawat przetarł mu się pod brodą, wężowe buty kłapały na krzywych obcasach, a on miał taką minę, jakby odkrył niebywałe uroki własnej osoby. Więc uważam, że powodowała nim także pycha. Trochę zgarbiony, z jezuicko opusz- czonymi powiekami - na pewno mniemał, że zdobył rozległe przestrzenie w naszych myślach, w naszej ciekawości. Kim byliśmy w jego oczach? Stary Kwaśniak tego nie wiedział, bo miał zbyt wiele hamulców wobec ludzi. Jaczycki ustawił się tak, że choć niby nie robił w tym kie- runku nic, wszystko działało dla jego autoreklamy. Nie opuszczał żadnego zebrania, nigdy nie chorował ani nie miał chorego w rodzinie, żadne nieszczęścia go się nie czepiały, a na szkole- niu siadał blisko, w drugiej ławce pod oknem. Nie w pierwszej, żeby podkreślić swoją zaro- zumiałość. I me gdzieś w głębi, aby nie powiedziano, że się uchyla. Zresztą popularny w owych lalach „krótki kurs” historii partii znał nieźle, recytował kolejne zjazdy niby strofy poezji, jakby całe wieczory spędzał na mamrotaniu dat, aby potem sypnąć nimi w nas. Mnie także, w tamtym czasie, tylko drażnił, bo sytuacja Jaczyckiego była irytująca z przyczyn raczej ogólnych; istniał zbyt wyraźny rozziew między jego biografią a bagażem przeszłości ludzi w tym kraju. A z latami powstała także inna sprzeczność: nie mogliśmy go wymodelować. Był z jakiejś gliny, której nie żłobiły nasze naciski. Zaniechaliśmy wysiłków, ale przecież jego kształt raził nasze oczy, raził i przyciągał wzrok jak ostry występ na gładkiej bryle. Ale kobiety, szczególnie w wieku przejściowym, lubią sobie meblować życie cudzymi sprawami. W sytuacji wewnętrznego niezaspokojenia stwarzają nawet problem, który nie istnieje. Albo tak jakby nie istniał, bo nie ma społecznego mianownika. Trudno jest bowiem powiedzieć, że wygląd Jaczyckiego był zagadnieniem donioślejszym niż jego skłonności oso- biste. Owszem, jego cudzoziemską powierzchowność nadszarpnął, jak się rzekło, ząb czasu. Chodził w tym, w czym przyjechał, ale czy myśmy biegali do krawców? Owszem, mankiety jego koszuli stały się krótsze domowym sposobem, ale czy nasze szafy pękały od bielizny? Jego krawat był tłusty, ale myśmy chodzili bez krawatów. Towarzyszka Matulakowa zaś za- częła od spraw jego wyglądu. Ona często zaznacza, że ma dobre serce. Chociaż nie wiem, co przywiędłe serce Matulakowej ma do okrągłości policzków Jaczyckiego. Bo ta poczciwa ko- bieta swoje uwagi o nim zakończyła pytaniem: „Czy zauważyliście, jak ten człowiek źle wy- gląda?” Wtrąciłem wówczas, że człowiek uśmiechnięty przeważnie dobrze się czuje we wła- snej skórze. A Matulakowa zamyśliła się przez chwilę, ruszając wąsikami, po czym orzekła: „Nie wiem, jak to mam rozumieć”. Oczywiście, nic nie rozumiała. Natomiast ja wiedziałem już wówczas, że przypadek tego człowieka stał się sprawą między nim a mną. Wyszliśmy właśnie z narady i, żeby odetchnąć, staliśmy w niewielkiej grupie na ko- rytarzu. Fermentował w nas jeszcze tamten problem, a mianowicie sposób transmisji dyrek- tyw odgórnych, konkretnie zaś - wciągnięcia młodzieży do zobowiązań pierwszomajowych. Od kiedy pamiętam, były podobne narady, gdy mocniej zaczęło przygrzewać kwietniowe słońce. A Kazio Chądziel, który jest człowiekiem z pewnym poczuciem humoru, od paru lat na ślepo trafiał w temat. Wchodząc na salę, z góry oznajmiał na przykład: „W tym roku roz- szerzamy front jedności narodowej. Kto się ze mną założy?” Nikt się nie zakładał, bo taka rozrywka byłaby w złym guście. Zresztą po co, kiedy obie strony pewne były tego samego. Byliśmy na zakręcie, a sprawa młodzieży wisiała w powietrzu chyba od miesiąca i wszyscy wiedzieli, że kierownictwo tak właśnie postawi tegoroczne zadania. Wyszliśmy jednak z narady dość zatroskani. Wiadomo już było, że w zwartym bloku młodego pokolenia rysują się ostatnio szczeliny. Podniesiono semafor, puszczono pociąg z młodymi ludźmi w oknach. A ich twarze miały oczy głodne nowych krajobrazów. Uznano bowiem, że trzeba odrabiać jakieś zapóźnienia w rozwoju młodych pasażerów naszej rzeczywistości. Dotąd byli przecież dobrym sojusznikiem przy odbudowie i nie było z nimi kłopotów. Teraz zaś nastał dla nich teatr z baletem samobójców, filmy o dziwkach, książki, które można było czytać w każdym kierunku z jednakowym sensem. Otumanił ich modny wrzask, zamiast, jak dawniej, na wie- czornice - biegali na opętańcze sabaty ku czci demona nowych rytmów. Trudno się więc dzi- wić, że dla nas łamigłówką było, jak wciągnąć tę młodzież do czynów odświętnych. Niech biorą przykład z naszej młodości, która, ostatecznie, niezłe dała wyniki. Kolega od szkolenia wystąpił z pomysłem, żeby wyznaczyć zadania, które przedsiębiorstwa podejmą z entuzjazmem. A transmisją była kadra doświadczonych towarzyszy, którzy dopilnują wy- konania. „Nasza rzecz, żeby było zrobione” - podtrzymał wniosek szkoleniowca Kazio Chą- dziel. Miał interesujący charakter: łatwo przechodził od tryskania humorem do pryncypialno- ści. I wtedy, na tej naradzie, stała się rzecz nieoczekiwana. Jaczycki przemówił! Nie wy- stąpił oczywiście z niczym pozytywnym, z żadnym rozumnym, logicznie rozwiniętym prze- mówieniem. Wstał zgarbiony, ze swoim głupim uśmiechem. Węzeł krawata zjechał mu w dół. Podciągnął go podnosząc brodę, i ten ruch był pyszałkowaty, jakby Jaczycki chciał przy sposobności na nas wszystkich spojrzeć z góry. Krawat poprawił, ale dłoń dalej przyci- skał do piersi. I powiedział: - Czy to wystarczy? Człowiek za biurkiem uniósł brwi. Gdyby Jaczycki odezwał się po japońsku, jego wy- skok powitałaby taka sama, podszyta kpiną cisza. Chądziel nie wytrzymał i krzyknął: - Proszę się streszczać. Miał okazję, kilka osób prychnęło. Jaczycki stał pod oknem i oświetlenie miał fatalne. Słońce było jeszcze jasne, padało mu na plecy, jego postać przecięła strefy światła i cienia. Mrok sali tężał mu na policzkach, pod oczyma i na skroniach jak nie wymieciony z zagłębień popiół. Widziałem, że Matulakowa odwróciła się tyłem do większości, przodem do Jaczyc- kiego i zaczęła kiwać głową. Zupełnie jakby tamtemu przytrafiło się nieszczęście, a tymczasem on stał, ręką chronił krawat i na ustach miał swój grymas. Kpił z nas? Wście- kłość uderzyła mi do głowy, zresztą byłem pewny, że człowiek za biurkiem nie pobłażania od nas oczekiwał. Wyrzuciło mnie z krzesła. - Może towarzysz Jaczycki nam powie, co mu nie wystarcza? Nie jesteśmy przyzwy- czajeni do insynuacji. Człowiek za biurkiem jakby się zbudził z tamtego zdziwienia i powiedział: - Właśnie, proszę wyjaśnić. Jaczycki przekrzywił głowę i patrzył na prowadzącego naradę. Na mnie nawet nie spojrzał. A potem odezwał się takim tonem, jakby stwierdzał, że właśnie jest dzień: - Nie mam czego wyjaśniać. Młodzież trzeba nauczyć. Ja powiem, że trzeba uczyć od początku. Żeby Pierwszy Maja był dla nich taką samą okazją jak imieniny kolegi. Żeby ich to wzięło. Jaczycki siedział do końca, ale jakby znikł z powierzchni ziemi. Jeśli chodzi o mnie, to wygłosiłem wówczas jedno z moich lepszych przemówień. I to tak, od ręki, poszedłem na pełną improwizację! Zamiast kartki pod nosem, w sobie miałem motor, który mną kierował. Na ogół z trudem dobieram pochlebne epitety pod własnym adresem. Uważam, że su- biektywizm, a choćby nawet pewne upodobanie w swojej osobowości, nie jest sprawą godną mężczyzny. Nie lubię na przykład, kiedy ktoś mnie obserwuje, gdy stoję przed lustrem, jest to bowiem dziedzina odczuć bardzo intymnych. W imię wyższych racji muszę jednak przyznać, że miałem wówczas swój dzień. Stopniowałem efekty, nie od razu podniosłem głos. Pointa majaczyła mi niejasno już wtedy, kiedy zacząłem mówić. Ale dopiero w kanonadzie argu- mentów wystrzeliła na końcu z pełną siłą, jak fajerwerk. No cóż, w połowie wystąpienia nie miałem właściwie przeciwnika. A ja potrafiłem nie spojrzeć nawet na Jaczyckiego, odpo- wiednie słowa znajdowałem niejako w twarzach obecnych, w ich życzliwej, choć niegłośnej aprobacie. Czasem któryś z nich, poddany moim słowom, coś wykrzykiwał, a ja podejmowa- łem ową zachętę i z nowego startu ruszałem dalej. Kiedy już wiedziałem, że opanowałem salę, mówiłem właściwie tylko do człowieka za biurkiem. Nie wiem, jak długo to trwało. Człowiek silny własną racją działa trochę jak w natchnieniu: czas przestaje być sprawą wy- mierną. Nie będę wyliczał słów i określeń, których użyłem. Czułem tylko, jak w decydujących chwilach pomocne być mogą słowa, których się człowiek nauczył. Jaczycki mógł sobie klepać zjazdy na szkoleniu. Ja dialektycznie stosowałem uznane prawdy do aktu- alnej, konkretnej sytuacji. Precyzyjną myślą wiedziony, okrężnie i historycznie zbliżałem się do końca, gdy nagle w zakamarku instynktu samozachowawczego błysnęło mi, że człowiek za biurkiem cierpi na nadkwasotę. Więc przeciąłem ścieżki wywodu, bo niektórzy twierdzili nawet, że szef podejrzewa u siebie wrzód żołądka. Przetarłem dłonią oczy i spojrzałem na człowieka siedzącego za tamtym meblem jak w twierdzy własnej hierarchii. Zapadł się w fotelu, miał ciężkie powieki, a ja, już czujny, w tamtych oczach dojrzałem cierpienie. Wówczas wziąłem ostry zakręt i wskoczyłem w efekt ostatniego zdania, które miałem w zanadrzu. Po mnie inni niewiele mieli do powiedzenia. Ale nie można im tego wytłumaczyć. Z paru stron wyskoczyły ochoczo ręce. Widziałem, jak dyszeli, nabierając rozpędu do słów. Słowa, słowa! Nie zostawiłem ich wiele po sobie. Jeszcze Kwaśniak dorwał się do głosu, bo jego ręka wystawała ponad głowy już na moim zakręcie historycznym. I co za rewelacje od- krył przed nami? To, że nie rozumie młodzieży, bo jest już stary, ale kiedyś także był młody. Wiedziałem, że zaraz zaczną się opowiadanka, bo jak Kwaśniakowi pozwolić, to zaraz grzęź- nie we wspomnieniach. Tyle lal w ruchu, ale mówić się nie nauczył. Dostrzegłem, że Jaczycki patrzy na starego. Ale i człowiek za biurkiem otworzył oczy. Dwa razy okręcił ołówek mię- dzy palcami, potem stuknął nim w środku zdania tamtego. - Uważam - powiedział - uważam temat za wyczerpany. Założenie ogólne jest słuszne, a młode pokolenie jak zwykle pójdzie z nami, oczywiście przy naszej pomocy. Na tym pragnę zakończyć dzisiejszą naradę. Teraz ja opuściłem powieki, aby się ukryć przed obecnymi. Wiedziałem, że trzeba przetrwać taką chwilę, nie zdradzić im swoich oczu, nie dać im patrzeć w swoje znierucho- miałe od triumfu źrenice. Trzeba opanować twarz, aby myśleli, że nic się nie stało. Tylko gdy tłumek parł już do drzwi, odważyłem się spojrzeć na człowieka za biurkiem. I spotkałem jego wzrok senny, taksujący. No tak, on także wiedział, czyje to było zebranie. Czy mi to wyba- czy? Na szczęście wszystkim wiadomo, że ma ten swój rozklekotany żołądek i boi się no- wotworu, co zmienia trochę proporcje innych zdarzeń. Idąc do drzwi przeszedłem blisko, patrzyłem mu na ręce. Wciąż obracał ołówek. Pew- nie czekał, aż wszyscy wyjdą, aby zasłuchać się w swoje ciężko pracujące wnętrzności. Sie- dział, był niżej ode mnie, skórę na ciemieniu miał napiętą i bladą, taka polanka w krzaczkach krótkich włosów. A jednak podniósł głowę i powiedział: - Dziękuję za pomoc. Schyliłem się, moje dłonie wykonały łagodne półkola. Odżegnałem się od zasług i to było właściwie szczere. Przecież nie jemu chciałem pomóc. Szedłem wolno w stronę drzwi. Żadnych rozmów na półosobności, żadnego chwytania okazji. Tamci jeszcze w drzwiach pa- trzyli na szefa, przyciągała ich twarz z drugiego brzegu biurka. A ja się nie śpieszyłem. Niech się towarzystwo, niczego nieświadome, rozejdzie do swoich pokojów. To była jakaś delikat- ność z mojej strony. W niczym jednak mi nie przeszkadzała, w gruncie rzeczy ją lubiłem, więc póki znała swoje granice, mogłem ją tolerować. Po tamtej naradzie zaczęła mnie jednak nachodzić pewna wątpliwość. Nic groźnego, ale ta myśl wracała jak banalny refren. Nie byłem pewny mianowicie, czy nie przesadziłem. Czy dając się unieść słowom nie naruszyłem równowagi tematów, którymi się karmili kole- dzy podczas godzin, kiedy pełnili w gmachu różne funkcje? Dotąd w czołówce był Jaczycki i to miało swój określony sens. Kanalizował, można powiedzieć, ich ciągoty do ocen. Były orbitą, po której i ja się kręciłem, dotąd jednak nie zauważony w tym tańcu, szczelnie izolują- cym przybysza. I było dobrze, że zaangażowany już osobiście, znajdowałem się jeszcze w tłumie, nawet jeśli czasem mówiłem głośniej niż inni. Powtarzali moje słowa, ale nie wie- dzieli, kto był pierwszy. Nie powinni byli tego wiedzieć. Ale teraz, po tej naradzie, o kim mówili tam, gdzie mnie nie było, gdzie niczego nie mogłem słyszeć? Mam aktywny stosunek do wszystkich właściwie - poza tamtą jedną - spraw, które weszły w moje życie. W zasięgu mojej, choćby tylko psychicznej, obecności chcę wiedzieć, jak toczą się wydarzenia, śledzę każdą zmianę w kolejnych układach. Krążyły o mnie słuchy, że niedawno zrezygnowałem z wyjazdu za granicę, gdy na kolegium miała być omawiana pewna sprawa personalna. Zresztą w najmniejszej mierze mnie osobiście nie dotyczyła. Oczywiście, jeśli założymy, że istnieją w określonym zespole sprawy personalne, które nas nie dotyczą. Nie pojechałem, koledzy przez jakiś czas patrzyli na mnie uważnie, a Kazio Chądziel próbował nawet zrobić z tego dowcip. Tamten dowcip mu się nie udał, więc puścił nowy, że Jaczycki traci na wadze tracąc w naszych oczach. To odwróciło ode mnie uwagę kolegów i moja dziwna decyzja została zapomniana. Gdyby nie starania o paszport i wiadomość o moim właśnie wyjeździe - nikt by nie zwrócił uwagi, że kieruje mną wybór nie zawsze doraźnych korzyści, bo wtedy, w tym samym gabinecie, potrafiłem siedzieć cicho. Rozstrzygał się czyjś los, a ja patrzyłem na koniec mego buta. Ani pyłka, ani smużki, noga zarzucona na nogę, rozluźnienie, zupełna obojętność. Zresztą sprawa była przesądzona i każdy wiedział, jak się to skończy. Nawet się nie zdziwiłem, że właściwie to był monolog. Patrzyliśmy bez pretensji na skazanego. Nie miał wiele do powiedzenia, więc milczał, kiedy padały argumenty z wielkich i ciężkich jak kamie- nie słów. Zresztą nie ten człowiek, już wyrzucony za burtę, mnie obchodził. Ułożony w krześle patrzyłem na polerowany nos trzewika, ale ani na chwilę nie wygasło we mnie oczekiwanie. Tężały mi ramiona przy każdym skrzypnięciu drzwi. Nie odwróciłem od razy głowy, ale wiedziałem, że to nie on. A po to przecież zostałem, by widzieć w nim pierwsze kiełkowanie strachu. Do końca, do decyzji nie przyszedł jednak. No, może także innym, ale na pewno mnie zrobił niezły kawał. Rozgniotłem papierosa na trociny i wyszedłem na kory- tarz. Ponieważ w jego pokoju mogłem znaleźć jakieś wytłumaczenie, poszedłem tam, nawet bez pretekstu. Właśnie dlatego, że wychodzę zawsze takim sprawom na spotkanie. W pokoju było paru, omawiali decyzję wydalenia, nakładając szaliki i palta. Mruczeli właściwie półz- dania, niewyraźne i basowe, jakby nagle na wszystkich spadła angina. Ale jego nie było. Oczywiście nie pytałem, co wykombinował. Wyszedłem z gmachu w tamtym towarzystwie, ale na pierwszym zakręcie wybrałem inny niż oni kierunek. Moi szanowni koledzy teraz już pełnym głosem komentowali swoje dzisiejsze milczenie. Można by pomyśleć, że wczoraj przyszli na świat i dlatego odgrywali przed sobą naiwność. A Jaczyckiego spotkałem następnego dnia w toalecie. Myl już ręce, gdy wszedłem. Toalety u nas to salony, sale szpitalne, sama przestrzeń, biel i kafle uzbrojone w nikiel. Prze- mogłem potrzebę, która mnie tu przywiodła, stanąłem przy nim. Patrzył na swoje dłonie w soplach mydlin. Spod brzegu rękawów nie było widać kusych mankietów koszuli. - Cóż to, chorujemy? - zapytałem, może nawet współczująco. - Kto? - odpowiedział i już wiedziałem, że chce wygrać na - Nie ja i nie inni, bo byli wczoraj na zebraniu. - Ja nie choruję - rzekł i strzepnął z dłoni pianę. - Czuję się zupełnie dobrze. - Więc pewnie spacer zdrowotny, kiedy kolektyw decyduje w trudnej sprawie? - A czy kolektyw zadecydował? - ujrzałem jego oczy w lustrze. To nie było nawet pytanie. Był ciekawy mojej twarzy, nie mojej odpowiedzi. - Decyzja była słuszna - powiedziałem głośniej, niż było warto. - I wielka szkoda, że tak sobie uciekacie. Wielka szkoda. - Wielka? Może. Ale szef lepiej o tym wiedział, kiedy wysłał mnie na miasto. - Szef? O tej samej godzinie? - pytałem idiotycznie, a Jaczycki uśmiechał się do lustra, a przez to lustro do mnie. - Widocznie na tę godzinę chciał się mnie pozbyć. Już wycierał ręce, a ja zamknąłem się z trzaskiem w klozecie. Ten Jaczycki nie po to przecież chodzi po świecie, aby mnie uspokajać. Dlatego pamiętając o tamtych rękach śliskich od mydła, patrzyłem potem na rękę z ołówkiem. Patrzyłem i czekałem. I usłyszałem: „Dziękuję za pomoc.” No, wiadomo, że nie mógł inaczej powiedzieć. Ale czy to było wszystko? Jakieś odcienie umykały przed moim wzrokiem. A może były i słowa nie przeznaczone dla mnie? Tak, przez chwilę w tamtym dniu straciłem panowanie nad sobą, za dużo powiedziałem, to mogło przyśpieszyć wydarzenia, ale mogło być także pomyłką. Ja się odkryłem, a człowiek za biurkiem powiedział kilka nieunik- nionych słów. I nic ponadto. Szedł Pierwszy Maj, kwietniowe południa w słońcu były cieplejsze niż powietrze w gmachu, wieczory też już były niepokojące i młodzi uciekali z masówek. Owszem, podej- mowali hasła, które z naszą pomocą sami przedtem rzucali, ale to wszystko działo się przy wielkiej absencji. Uciekali w pierwszą zieleń, gnani instynktem życia kryli się w zaroślach lub, co dziwniej, po piwnicach, które pękały w szwach od tłoku i dzikiej muzyki. Zamknąć parki i podziemia? Kto mógł podjąć taką decyzję? Nowa fala rodem z dalekich krajów już ich porwała, młodzi nie chcieli patrzeć za siebie. Trzeba było i nam przyśpieszyć kroku. Uczest- niczyliśmy w ich masówkach, to była przecież nasza robota, tak patrzeć w ich twarze, otwie- rać im czaszki, aby wiedzieć, gdzie kończy się szaleństwo, a zaczyna metoda. Nie lubiłem tych wizyt, były zbyt jednostkowe, zbyt wąski dawały obraz sytuacji. Zawsze łatwiej mi było gotowe cegiełki cudzych meldunków składać w aktualne uogólnienie, ale i ja chodziłem do zakładów pracy, właśnie aby nie wyjść z szeregu tych samych obowiąz- ków. Tego dnia przyczepiła się do mnie Matulakowa. Dobrze wiedziałem, dlaczego to zro- biła. Mogłem jednym zdaniem obnażyć jej słabość, spętać ją jej własnym niepokojem, ale nie uczyniłem tego. To już nie było żadne odkrycie, nie dawało satysfakcji, jaką stanowią dla mnie psychologiczne zgadywanki. Zresztą Matulakowa nie była partnerem do gry. Nie znoszę ludzi wiecznie szukających odpowiedzi, jeszcze bardziej nie znoszę kobiet w tym wieku, któ- ry odejmuje im magnetyzm płci, a nie daje jeszcze wdzięku starości. My, mężczyźni, inaczej przechodzimy ten próg. Dla nas pożegnanie pełni życia nie jest rozkładem przed śmiercią. Jestem wrażliwy na kobiety. To ani zaleta, ani wada, to tak jak wrażliwość na kolory czy mu- zykę. Dlatego przykra jest dla mnie obecność istot, które przestały być kobietami. Matulakowa wiedziała, że idę. Nie kryję się z decyzjami, których spełnienie wymaga ode mnie pokonania wewnętrznych oporów. Jest to wartość nie spotykana powszechnie i nawet jeśli w tym, że potrafię wziąć się w garść, nie ma mojej zasługi, to jednak nie powinna zostać przypadkiem zupełnie prywatnym. Często zbyt szczelnie zamykamy się przed ludźmi, a potem mamy pretensję, że widzą nas inaczej. A czy to dziwne, że po prostu nie wiedzą? Kiedy więc zaczęła się kręcić: a to porządek w papierach, a to kłusem do umywalki, a to herbata na stojąco, jakby jej pociąg uciekał, a wszystko w szybkich, pełnych tremy spoj- rzeniach w moim kierunku - od razu wiedziałem, że Matulakowa postawiła dzisiaj na mnie. Oczywiście, przy wieszaku stanęła gotowa, zanim narzuciłem palto. - Zabiorę się z wami. Właśnie miałam zamiar, część załogi to kobiety, trzeba przeana- lizować. Jak już zaznaczyłem, widok takich Matulakowych nie budzi we mnie frywolnych na- strojów. Tym razem jednak prawie otwarcie prychnąłem wesołością. Niestety, Matulakowa jest bardzo łatwowierna, ufa więc, że można przyjąć za dobrą monetę jej wykręty. - Ależ proszę, jedziemy - powiedziałem ochoczo, wciąż jeszcze pełen tego łaskotliwe- go drżenia. - We dwójkę zawsze raźniej - dodałem niepotrzebnie. Tylko że moje niepotrzebne słowa często tak określam po fakcie. „Trzeba jednak uważać.” Tę myśl schowałem głębiej niż wszystkie zdania, którymi się po drodze bawiłem z Matulakowa. A ona terkotała niestrudzenie, w tej obawie, aby między nami nie było milczenia. Pa- trzyła na przykład przez szybę samochodu i oceniała miasto. Pozytywne były to oceny, więc i ja sic wtrącałem, a moje słowa stawały się paliwem, na którym pracowała przez następne minuty. Stwierdziłem przy sposobności, że jedną z lektur Matulakowej był rocznik staty- styczny. A w tym wieku zanikających hormonów musiała to być ciężka praca dla pamięci! Widziałem, jak rzucając cyfry, z wysiłkiem unosiła wąsiki. W pewnej chwili uderzyło mnie krótkie, lecz ostre spostrzeżenie: czy nie liczy się ze mną bardziej, niż sobie tego życzyłem? To nie był gabinet, tylko pomieszczenie w baraku. Telefony stały na krześle, bo na stole nie było miejsca. Dyrektor wstał szybko i powitał nas poprawnie, bez zdziwienia. Miał szczupłą twarz i mocne ramiona, jak człowiek, który od lat pracuje fizycznie. I tak właśnie wyglądał, zanim podniósł się zza papierów i żelastwa. Dopiero potem widziało się podusz- kowaty brzuch, wystający i osadzony nisko pod paskiem spodni...Rozłożyło faceta dyrektor- stwo” - pomyślałem, bo znałem ten sposób obrastania tłuszczem. I tę poprawność, kiedy się tak wpadało przed końcem zmiany. - No cóż, porozmawiamy sobie? - zapytałem lekko, jakbym niczego innego tego dnia nie pragnął. - Tak, tak, zaraz ich zbierzemy. To dobrze, że o nas pamiętacie. Zawiadomię tylko majstrów. - Chwycił za jedną słuchawkę, potem za drugą, i znów za pierwszą. Ale nie czekał, aż się tam ktoś odezwie. - Pójdę, zobaczę w oddziałach, zaraz wracam. - Wyskoczył zza biur- ka, dziesięcioma palcami przeczesał włosy, jakby łapał się za głowę. - Może dzisiejsze gaze- ty? Tam zaraz skończą, przyjdę po was. - I wybiegł, obciągając marynarkę na rozpychających ubranie biodrach. Wzięliśmy po gazecie, ja i Matulakowa, i siedzieliśmy jak w czytelni. W powietrzu stał kurz i pachniały smary, pewnie od tych części maszyn na stole. Za oknem widać było jakieś rusztowanie i nieruchomy pysk dźwigu nad nim. A za dźwigiem tło nieba. Wiedziałem, że pod lekką siatką budowy leży ciężkie, głębokie błoto, w którym nogi zapadają się do ko- stek. Wiedziałem, że na rusztowaniach wiatr zrywa deski i dzieli ludzi od siebie. Tam, wyso- ko, każdy był sam nad przepaścią. Zająłem się polityką międzynarodową. W Genewie znów szły targi, a każdy z kontrahentów nie był pewien, co drugi może i chce ofiarować. Mechani- ka gry jednak bardzo się powtarza. Ograniczoność chwytów. Skatalogowane pomysły. Zare- jestrowane od dawna słowa. Powtarzalność gestów. Tylko komórki tkanek w różnych organi- zmach są różne, różnie się rozwijają. Istnieje więc margines przewidywania, w każdej grze można się wszystkiego nauczyć, a jednak nie wszystko jest wiadome. I nawet nie o wynik tu chodzi, bo ten można wydedukować z przebiegu posunięć. Nie, co innego jest nieuchwytne, zawsze jest ryzykiem, ważeniem rzeczy bez ciężaru, lecz obecnych - i decydujących bardziej od zwykłych faktów, które pewni ludzie nazywają wartością realną. - Czy myślicie, że on się nas boi? - Wróciłem z Genewy do bliższych mego życia okolic, spojrzałem na Matulakowa. - Kto? I dlaczego właśnie nas? - Gazeta leżała na krótkich i spadzistych udach Matu- lakowej. Trzymała ją silnie dłońmi, by nie zsunęła się w podkowy stwardniałego błota na podłodze. - Dyrektor, no wiecie. Właściwie to mi go żal - mówiła z piersi, na westchnieniach, była widocznie szczera. Podniosłem między nami gazetę. - Sam mogłem tu przyjechać. Przecież nie ja, tylko wy... - zacząłem podnosić głos, ale w tej chwili zjawił się dyrektor. Znów był pogodny, nawet zacierał ręce odstawiając od bioder łokcie. Ale wyglądał tak, jakby po tym obchodzie wrócił zziębnięty. - No to prosimy - powiedział, stojąc ze złożonymi dłońmi. - To pewnie długo nie trwało? - Ależ skąd, nigdy w życiu - poderwała się Matulakowa, gubiąc gazetę: Dyrektor przyklęknął, łapał rozsypane pod krzesłem strony. Byłem już na korytarzu, kiedy dyrektor zdążył zabiec mi drogę. - Nie tam, towarzyszu, nie tam - popchnął mnie w innym kierunku. - Po co zaraz wiec, cała ta pompa? Są w bufecie, tam wygodniej, można pogadać. - W bufecie? - Nie chcę, aby myślano, że mi brak poczucia humoru. - Cóż to, likiery i czarna kawa? - Jak już, to nie likiery, normalni ludzie. Ale u nas bezalkoholowe W tym bufecie, znaczy się. - Wpadł w ton prawie prywatny, mówił za dużo, nie bardzo go słuchałem. Zanim tam doszedłem, wiedziałem już, o co mu chodzi. Nie lubię, jak w takich wy- padkach ktoś zbyt dba o moją wygodę. W podobnej troskliwości kryje się przeważnie cudzy interes. Oczywiście, nieraz to stwierdzałem, potrafiłem usłyszeć wyraźnie tamte przymilne nutki. Wtedy zawsze baczniej patrzyłem naokoło siebie. No tak, jedno spojrzenie na ten przybytek wystarczyło. Była to salka wybielona wap- nem, miała dwa okna z papierowym szlaczkiem nad framugą, a w głębi stał bufet nakryty prześcieradłem. Za bufetem, jasna wśród ludzi w paltach, stała szeroka blondyna w białym fartuchu, jeszcze od tego większa. Miała minę, jakby czekała na pierwszy numer cyrkowego programu. Stolików było może dwanaście, krzeseł pewnie cztery razy tyle, ale nie wszystkie były zajęte. Kilku młodych ludzi stało przed blondyną, myśmy zatrzymali się w progu, ona machnęła ręką w naszą stronę i tamci odeszli od bufetu. Nie śpieszyli się, głośno przesuwali krzesła po sękach w podłodze. Siedliśmy przy stoliku, który był wolny i miał trzy kwiatki z pierza w glinianym dzba- nuszku. Spojrzałem, to była ściana młodych twarzy. Wydawało mi się, że nawet kolorem oczu nie różnili się od siebie. Jedni patrzyli w okna, inni na nas, ale bez ciekawości. W ciepłych ścianach siedzieli w kurtkach, prochowcach i wiatrówkach. Nawet szalików nie rozluźnili pod szyją. Spojrzałem na dyrektora, napotkałem jego wzrok, ale nie będę pił jego piwa - tylko dlatego, że tu przyszedłem. Nie odwróciłem oczu i kiwnąłem przyzwalająco głową. Przecze- sał palcami włosy i zaczął mówić. Teraz stał się inny, miał laką minę, jakby zarastała mu krtań, z której szły stosowne do tematu słowa. To pewne, że dyrektor mówcą nie był. W jego głosie ani na chwilę nie milkła prośba o wyrozumiałość, że musi klecić takie toporne zdania. Nawoływał nie wołając, rzucał cyfry, dobrze je znał, mówił z pamięci, ale co z tego? Tamci patrzyli na niego obsunięci w krzesłach, kołnierze okryć podchodziły im pod uszy, szaliki na brodę, nawet nie rozmawiali między sobą i nie dawali dowodu, że żyją. Było wśród nich kilka dziewcząt, miały czerwone usta, białe policzki i drobne, posiekane ondulacją grzywki albo jajowate kopiec włosów nad karkiem. W tej części widowni czasem coś błyskało, miały na- dęte twarze, ale ich ruchliwe spojrzenia szły ku twarzom mężczyzn. „Oto na co nam przy- szło” - pomyślałem. Wyobraźnia podsuwała mi jednoznaczne sytuacje, w których te rzeczy przejawiały prawdopodobnie największą aktywność. Spojrzałem z ukosa na Matulakową. Patrzyła na żeńskie podpory organizacji, w jej oczach była nadzieja sukcesu, ale także zwy- czajna bezradność. Dyrektor mówił dalej, patrząc w sufit. Ja pobieżnie liczyłem obecnych, aby potem strzelić w niego cyfrą. Bo wiedziałem już, że przedmiotem tej wizyty nie będą ci tutaj, tępi i znudzeni. Ale dyrektor też coś miał w zanadrzu. W pewnym momencie otworzył szeroko dłoń i wskazał na mnie, że niby chcę zabrać głos. Cóż, to nie było trudne, ale przez chwilę patrzyłem na tego chudzielca z brzuchem, wytrzymałem go czas jakiś w oczekiwaniu. Potem wstałem i powiedziałem tonem, jakim się rozmawia w rodzinie przy wieczornej herba- cie: - Wiem, że jesteście po zmianie i chcecie iść do domu. Na dworze wiosna, a my tu was trzymamy. Wasz zakład jest zakładem młodym, w rozwoju, ale nie cyfry mają w tej chwili znaczenie - nic powstrzymałem się od przytyku, choć nie spojrzałem teraz na dyrekto- ra. - Chodzi o to, jakie są wasze zamiary, co zrobicie, aby hasła pierwszomajowe wprowadzić w czyn. Nie jesteśmy tu, aby przemawiać, to ani miejsce, ani okazja - rzuciłem półdowcip, pokazując na ściany. - W bufecie nie urządza się przecież manifestacji, prawda? Siadłem i patrzyliśmy na siebie z dwóch stron tych stolików. Miałem na twarzy pe- wien rodzaj pogody, który niejednokrotnie wypróbowałem. Nieraz już zmniejszał większe dystanse niż ta odległość tutaj. Ludzie w krzesłach poruszyli się, miętosili okrycia, wtedy z trudem opanowałem nagłą niepewność: chyba nie wstaną, nie wyjdą ot tak sobie. Chociaż nastały takie maniery, za które jeszcze niedawno pracownik miałby parę niewygodnych słów w aktach personalnych. Ale oni teraz z niczym się nie kryją. Chwile biegły, czułem, że nie wolno mi natrętnie ich zapraszać. Wtedy jakby wypchnięty ze stołka jeden się podniósł i powiedział: - Do haseł człowiek się przyzwyczaił. Ale na co dzień nie hasła robi, tylko robotę. Jak z nią będzie, o to lepiej zapytajcie. Każdy chce zarobić, no to się zrobi. Tylko ja bym powie- dział, żeby nie czekać na części, jak coś nawali. A czasem człowiek przychodzi i stoi jak głu- pi przy tokarce. Takie są moje uwagi i kolegów w sprawie haseł. Popatrzyłem na dyrektora i Matulakową. To przecież właśnie ja potrafiłem zmusić tamtych do przełamania ciszy. Niewiele tego było, w dodatku nic oryginalnego, bo wiadomo, jak jest z kooperacją. Ale zawsze to było lepsze niż nic. Może by się ktoś jeszcze odezwał bardziej konstruktywnie, ale nagle wyskoczyła Matulakową. - Widzę na sali kobiety - rzekła z nagłą odwagą. - Może któraś naświetli, jak to jest z tą absencją w zakładzie. Doszły nas sygnały, że kobiety mają niską wydajność. - Zależy w czym! - krzyknął głos z tyłu. Poczułem znane stężenie w ramionach. - Ale mu wesoło! - odpowiedziała któraś z dziewcząt piskliwie. - A co, rozmowa się nie podoba? Władza nam powiedziała, że tu nie wiec. Patrzyłem na Matulakową. Sama tego chciała. Oni się lubią w łóżku, a nie lubią w robocie. Nic nowego. - Proszę na temat! - krzyknęła desperacko moja sąsiadka. - Temacik można zasunąć, chociaż nie dla wszystkich. Śmiech poszedł po sali. Trzeba było interweniować. - Absencja to poważny problem - powiedziałem i Matulakową usiadła. - Ale tu, w zakładzie, to tylko są objawy. Sedno sprawy leży gdzie indziej, kolega ma rację. - Płaciłem im za to, że się zatrzymali na tej granicy. Niestety, dyrektor wykazał gorliwość, kiedy już było spokojniej. - Może któraś z koleżanek wyjaśni towarzyszce - zachęcał. - Czemu nie, można - wstała dziewczyna w kopiastej fryzurze. - Choć pan dyrektor wie tak jak my. Kiedy kobieta ma dziecko i męża, to ona ma przyczyny. Dzieci małe, przed- szkola nie ma, na ulicy się chowają. Matka jest matką. Ona w sortowni, a tymczasem serce boli, co tam w domu. A jak dzieci chorują, to co, chłop siedzi po nocach? Matka siedzi. Życie trzeba rozumieć. Z przeproszeniem dyrekcji, na lepszych stanowiskach mężczyzn postawiła. A wiadomo, dzieci robić to każdy potrafi. Tylko doglądać, jak rosną, nie ma komu. Potem się mówi, że są sygnały, bo absencja. - Bez agitacji, koleżanko! - Skończyły się czasy! - Koleżanka wlecze się w ogonie! - W czym, towarzyszu, bo nie dosłyszałam? - Ale ich ruszyło! - A własne dzieci policzyłeś? - Ja nie jestem buchalter! - Amant się znalazł! Przynajmniej alimenty płacisz? - Do kieszeni nikomu nie zaglądać, mam taki wniosek! - Więcej macie w tych kieszeniach niż my! - A po pijaku kto sobie święto robi? - Co to, czy dzisiaj święto kobiet, czy jak? - Niech skonam, babski Pierwszy Maj nam nastał! No i mieliśmy dyskusję o zobowiązaniach. Wcale już nie byli senni. Trwał mecz, chwilami nawet miałem wrażenie, że na naszą intencję naciskali pedał. Oglądałem ich bardzo dokładnie. Chciałem zobaczyć maski i prawdziwe twarze. Czym oni żyli? Dosyć istotne dla mnie było, dlaczego rozgrywali tę farsę, bo przecież nie o wzajemne rachunki dzisiaj im cho- dziło, na to nie dałem się nabrać. W mojej pracy człowiek może się znaleźć w czarnym lesie, jeśli nie będzie odróżniał intencji od pozorów. Wtedy właśnie ona stanęła w drzwiach. Stanęła w tle krzykliwych, zaczepnych zdań, jakby przywołana tym niepokojem, który rósł we mnie, choć go tak nie nazywałem. Patrzyła na podniecenie, na czerwone twarze, uniosła wysoko brwi, miała ruchliwe tęczówki, ogar- niała nimi całą salę. Można było sądzić, że widziała kłębek słów, wyrzucony w powietrze. A ja na chwilę przestałem myśleć, bo ujrzałem siebie jej oczyma. Gorzej: ujrzałem cały kon- tekst tej nieprawdziwej sytuacji, z której dla niej widoczna była tylko ta pierwsza, najbardziej groteskowa warstwa zdarzeń. Była zbyt daleko, weszła zbyt nagle, aby cokolwiek zrozumieć. Zresztą nie wiedziałem, czy mogły ją interesować takie dociekania. Czułem tylko, jak uwiera mnie własne ciało, jak mi jest niewygodnie. A uczucie rozklekotania tej mojej całości szło z pustki w piersiach, których nie mogłem przewietrzyć oddechem. Widziałem Matulakową, widziałem, że stała i miała krople potu w wąsikach nad roz- chylonymi ustami. Widziałem, że potem wstał dyrektor i stali tak oboje, wspierając się sło- wami. Nie słyszałem, co mówili. Nie patrzyłem na drzwi, ale wiedziałem, że wyszła tak szyb- ko, jak się zjawiła. Odczekałem jeszcze trochę, aby zebrać rozbitą świadomość. Myślę, że już nie liczyli na mnie, kiedy wstałem i podziękowałem obecnym za interesujące i szczere spo- tkanie. Zakończyłem okrągłym zdaniem, które nie kosztowało mnie żadnego wysiłku. Powie- działem, że dyrekcja oraz my rozpatrzymy wysunięte postulaty. I pierwszy poszedłem do drzwi, nie oglądając się na tamtych dwoje. Darowałem sobie tę chwilę samotności, układając twarz w taki wyraz, aby niczego nie zdradzała. Tak, warto zaznaczyć tę moją właściwość, nie lubię okazji, które zbyt dokładnie mnie określają. A tym bardziej jednoznacznych okoliczności, które towarzyszą tym okazjom. Oka- zji, czyli pewnych zdarzeń w życiu człowieka, bo tak to rozumiem - przeważnie uniknąć nie możemy. Z różnych powodów, w których nasz wybór niewielką gra rolę. Oczywiście, czło- wiek w jakimś dniu życia skazuje się na pewien typ wypadków, przeżyć, i wówczas czyni to świadomie. Niestety, kulawa jest nasza świadomość. Zdarzenia są łańcuchem, łączą się ze sobą, mogą spętać człowieka na ileś tam lat, albo i gorzej. Człowiek zaś w chwili wyboru przyszłych zdarzeń we własnej biografii widzi tylko pierwsze ogniwo. Jak więc może być odpowiedzialny za resztę? Jest zaskakiwany, musi bronić własnej logiki, choć ta ostatnia jest już obca zdarzeniom, których określony rodzaj wybrał kiedyś przecież z własnej woli. Wolny wybór na początku i konieczności w drodze, konieczności tak obce, jak z życia innego czło- wieka - to temat, który często mnie nachodzi, gdy próbuję, już po jakimś czasie od począt- ków, znaleźć własne racje. Znajduję je zresztą i czynię wszystko, aby ich blask nie zaćmił się ani na chwilę. Ale także uważam, aby w moim zewnętrznym życiu nie świeciły zbyt mocno. Nie chcę, aby ukazały mnie nagiego, wystawiły na ludzki wzrok, aby moi bliźni wygodnie mogli sobie mnie oglądać. Wiem już, wiem nie od dziś, że człowiek bez tajemnicy jest bez- bronny. Z wielu rzeczami pogodzić się potrafiłem, (rodziłem się, gdy nie było ucieczki, gdy układ sił był dla mnie nową kategorią faktów, pułapką losu. Ale nie pogodzę się nigdy z własną bezbronnością, z tym, że może nastać taki dzień. Dzień, w moim przeświadczeniu, największej klęski człowieka. Kiedy mogą cię rozpiąć na krzyżu i rozciąć jak zająca, aby ci zaglądać do flaków. Niby co w tobie siedzi, czegoś nie potrafił strawić, czy wszystko jest zdrowe, z treści i koloru, w twoim wnętrzu. No cóż, nie stać mnie na luksus ludzkiej ciekawo- ści. Wiem zresztą, że nie tą gotowością mierzy się siłę człowieka. Więc niezbyt chętnie szedłem na miejsce zbiórki. Trzeba jednak przyznać, że mamy chyba jakiś układ z ponadziemską najwyższą instancją. Od wielu lat w ten dzień nie nawaliła pogoda. Owszem, w nocy spadł deszcz, a w okno trzaskał wiatr, jakby zanosiło się na trzyd- niówkę. Pogoda bardzo na mnie działa. I kiedy natura wyzwala po nocach ciemne siły, rosną ściany, które dzielą mnie od spokoju. Leżałem na wznak, słuchałem szarpaniny za oknem, nie było w niej żadnej harmonii dźwięków. Wiatr zaciekle, w porywach walczył z deszczem. - Po co do ciebie przyszłam? - zapytała Helena. Leżała na moim ramieniu i wyglądaliśmy na parę, która właśnie odpoczywa po miłości. - Miałaś przyjść. Słuchaj, co tam się dzieje. - A co się dzieje z nami? Czekałeś na mnie? - Oczywiście - nic mądrzejszego nie mogłem znaleźć. Nie tylko słowa, ale cały system odbiorczy był we mnie jak wata. Dotykałem kolanem jej kolana. Helena ma długie i smukłe kończyny, a nogi goli dla pełnej doskonałości. Nie wiem, czy robi to regularnie, ale czasem ma łydki kłujące jak kaktus. Trudno powiedzieć kobiecie, że dbałość o wygląd gdzieś się kończy. Przeważnie w chwili, kiedy wchodzi się z kimś do łóżka. Dzisiaj nogi Heleny nie były przyjemne w dotyku. Odsunąłem się od niej nieznacznie. Lekko, prawie łagodnie. Wie- działem, że wszelkie gwałtowne ruchy w takiej sytuacji są dowodem albo pożądania, albo obojętności. Helena uniosła się na łokciu: - Powiedz, że naprawdę na mnie czekałeś. - Po co? Przecież leżymy razem. Nie żądałaś deklaracji, kiedy zdejmowałaś sukienkę. - Nie mów tak. Mogłeś mnie obrażać, zanim to zrobiłam. Po wszystkim trzeba bar- dziej uważać na słowa. - Dlaczego? - Bo wtedy człowiek trudniej kłamie. Po wszystkim? Po czym? Nic się nie stało, a tego wieczora naprawdę byłem czysty jak ministrant. Helena oparła głowę na dłoni, ciało na jednym biodrze. Przypominała postać na katafalku, twarz w cieniu miała bezbarwną, były tylko linie rysów. Nie widziałem jej oczu, opuściła na nie powieki, aby odgrodzić się ode mnie. Poczułem niecierpliwość, bo to był wia- domy znak. Kiedy Helena ucieka tak ode mnie, a raczej od mego wpływu na nią, wtedy wiem, że czekają nas podsumowania. Naprawdę nie miałem na to ochoty. - Słuchaj, Mirosławie - powiedziała prawie barytonem. Więc było właśnie tak, jak myślałem. Nie mogła mi darować, żeśmy spędzili ze sobą godziny, a ja nie dałem jej dowodu, że leży z człowiekiem, który może ją szantażować miło- ścią. Kobiety niełatwo wybaczają takie rzeczy. Szczególnie gdy po sentymenty przychodzą z trzeciej ulicy, w okropna pogodę. - Daj spokój - rzekłem więc, uprzedzając jej atak. - Jestem taki rozkręcony, to ta po- goda. Wiesz, że dobrze mi z tobą. Słusznie robimy powtarzając niektóre zdania w intymnych sytuacjach. Nie chcę obli- czać, jak często je mówimy. Ale zastępują nam wiele innych, trudniejszych słów, ratują z kłopotów. Posąg pochylił się nade mną, odzyskał wzrok. Wiedziałem już, że teraz pójdzie łatwiej. - Serce? Masz jakieś przykre sensacje? - Nie, nic nie czuję - odpowiedziałem szczerze, ale od razu się poprawiłem - prawdo- podobnie jednak to ciśnienie. Mam takie skoki, wiesz, i to mnie zbija z nóg. Czasem wystarczy wprowadzić partnerkę w dziedzinę fizycznych dolegliwości, aby wybaczyła brak męskich starań o jej satysfakcję. Wtedy bowiem mimo wszystko czuje się komuś potrzebna. - Masz kłopoty? No, powiedz - mówiła półgłosem, już udobruchana. Przyczyna i skutek były teraz dla niej jasne. Od razu poprawił się jej nastrój. - Kłopoty? W mojej sytuacji nie bardzo się z nimi liczę. Są częścią, organiczną częścią tego, co robię. - A jednak za to płacisz - zmieniła pozycję na wygodniejszą. W jej głosie usłyszałem intonację, jakby była zadowolona z tego odkrycia. - Płaci się tym więcej, im mniej człowiek zdaje sobie sprawę z napięć, którym podle- ga. - To jest twoja cena władzy, Mireczku. Uniosła wyżej głowę na poduszce, teraz dokładnie widziałem rzeźbę jej twarzy. Ko- bieta staje się piękna, kiedy jest dumna z mężczyzny. Parę razy to zauważyłem. - Nie żartuj, to nie jest byle zajęcie. Czasem myślę, że walka o pewne rzeczy zabrała mi trzecią część życia. - To jest piękne - westchnęła radośnie. - Chcę powiedzieć, że piękne, choć trudne, taka wierność raz obranym zasadom. Jesteś dla mnie bohaterem, słowo daję, mówię poważnie. Inaczej nie mogłabym być przy tobie. Tak, mówiła to poważnie. Należała do kobiet, które nie umieją oddzielić oddania od dekoracji. Pomyślałem, czyby do mnie biegała, gdybym był buchalterem w spółdzielni kra- wieckiej. Takie rozważania irytują mnie jednak. - Czy to jest dla ciebie najważniejsze, że o czymś tam decyduję? - zapytałem cierpko. Zresztą domyślałem się odpowiedzi. Helena nie była kozą. Znała reguły gry. - Nie, no nie całkiem. Wszystko w tobie jest dla mnie ważne. Choć wiem, że nawet kiedy jesteśmy razem, to myślisz o wielkich rzeczach. I tak właśnie jest dobrze. - O wielkich rzeczach? Tak to wygląda z perspektywy. A na co dzień to są właściwie drobne sprawy, które się pcha naprzód, którym się nadaje znaczenie. Aż dojdą do świadomo- ści ludzkiej, do świadomości ogółu. - I ty to wszystko robisz, Jezus, jakie to skomplikowane! A potem to się nazywa pro- paganda, czy tak? - Nie jestem od propagandy. - Ta kobieta, pełna najlepszej woli, wyprowadzała mnie jednak czasem z równowagi. Znałem ją dość dawno i wyzbyta tajemnicy pierwszych spotkań stała się moim własnym echem. Tylko tyle. - Przecież wiem. Ale sami mówicie o znaczeniu propagandy. Że to takie ważne. - Nie przeceniaj mnie zbytnio - pogłaskałem jej ramię. - To zresztą ładnie z twojej strony, że potrafisz się wczuć. - Bo ja uważam, że kobieta i mężczyzna powinni ze sobą rozmawiać. To daje taką bli- skość duchową! Na pewno tego potrzebujesz - zdecydowała. - Ale nie tylko do dyskusji je- stem ci potrzebna, prawda? Skoczyła jak sprężyna, aby znów być blisko mnie. Czułem jej oddech na policzku i było mi przyjemnie z powodu tamtych słów o mojej sile. To była w gruncie rzeczy dobra kobieta, na każde zawołanie. Nie odsunąłem się od niej, a po chwili uległem namowom jej dłoni. Tak, Helena jest wygodna, mogę się w niej przeglądać, choć już’ dość dawno prze- stałem być na nią wrażliwy. Mówiąc „wygodna” myślę przede wszystkim o tym, że nigdy nie zapomina o mojej osobowości. Żądam bowiem od kobiety respektowania pewnej gradacji spraw w moim życiu. Chętnie, owszem, oddaję którejś z nich część mego czasu. Wiem, że bez tego nie potrafiłbym się obyć. Co prawda szybko sycę moją ciekawość, szukam innej jej odmiany. Może dlatego, że niewiele w naszych partnerkach jest do odkrycia, a może jestem dość przenikliwy także w tej dziedzinie wrażeń. Wiem jednak na pewno i nie kryję się z tym przed kobietą, że jej miejsce ja wyznaczam, a nie ona. I jest to miejsce w drugim rzucie linii, z których atakuję życie. Oczywiście nie traktuję kobiety tylko jako narzędzia rozkoszy, we- dług znanego i zresztą prymitywnego określenia. Nie mówię „kładź się” i „do widzenia”, bo takie traktowanie i mnie by we własnych oczach obniżyło. Uważam, że pewien sztafaż słów i gestów jest w sprawach intymnych wręcz konieczny. Musi trochę grać wyobraźnia i przyznaję, że nigdy nie określałem mojej przeszłości seksualnej jako kolekcji zimnych przy- gód. Ale trzeba wiedzieć, jakie są granice instynktów, aby nie naruszyć równowagi znaczeń. Tak, na przykład, nie spędzam nigdy całej nocy z kobietą. Po prostu wystarcza mi czas znacznie krótszy, aby poczuć odprężenie i zamknąć wszystko w paru ładnych zdaniach. Po- tem ona idzie do domu, czasem odprowadzam ją do taksówki. A ja wracam, poprawiam po- ściel i układam się do snu według własnych przyzwyczajeń, w przyjemnym poczuciu własnej niezależności. A także bezpieczeństwa, bo każda z nich trochę je narusza. Myślę czasem, że tak było od początku. Helena wyszła przed północą, choć jeszcze w drzwiach patrzyła na mnie tęsknie. Ale znam tę prawdę: niedosyt najbardziej przywiązuje kobietę. Chociaż nie warto już było wal- czyć o przywiązanie Heleny. Bez zbytniej skromności mogłem bowiem stwierdzić, że w jej życiu zająłem dość ważne miejsce. Myślę zresztą, że często tak się dzieje, gdy mężczyzna nie oddaje kobiecie wszystkiego. A Helena była jeszcze jednym dowodem prawdziwości tej re- guły. Po prostu uważałem, że jej czas w moim czasie tego dnia już się skończył. Wyszła więc, obiecując dzwonić i czekać. Kiwałem głową, zamykając za nią ostrożnie drzwi, aby nie po- znała, że mam jej dość, że chcę być sam. Niestety, takie spotkania nigdy nie mają pointy. W układzie między mężczyzną a kobietą zaskoczenia bywają zawsze na początku, gdy jesz- cze barwi wszystko ciekawość i własna gra, gdy jeszcze oczekujemy zaspokojenia. To był jeden z Pierwszych Majów, kiedy godzina zbiórki nie wypadała prawie o świcie. Miałem w pamięci te dnie z innych lat, które różniły się od tego nie tylko wczesną pobudką uczestników pochodu. Inne sprawy były w tamtych pochodach najważniejsze, do domu wracało się pod wieczór, z twarzą płonącą od słońca, sam też padałem z nóg, ale nigdy tamtych manifestacji nie zapomnę. Uważam bowiem, że w owej maratońskiej formie kryły się także treści bardziej długodystansowe. Oczywiście, wyszedłem z domu nie po to, aby komuś wypominać dawne prawdy. Mimo pewnych nastrojów, które o wczesnym brzasku wyrzuciły mnie ze snu ku brzegom tego dnia, wziąłem się w garść, a nawet zapadłem potem w dodatkową kradzioną drzemkę. Byłem z siebie dość zadowolony, już stojąc w łazience, patrząc na tamtego w lustrze. Taka umiejętność przepędzania od siebie irytacji, dyscyplina umysłu, aby nie grzebać w rozterkach, świadczy chyba o tym, że człowiek potrafi sobą kierować. Nawet w chwili kiedy kiepski na- strój nie wynika wprost z niewygodnych myśli, lecz lęgnie się gdzieś głębiej, w wewnętrznym drżeniu, w niewygodzie psychicznej. W takich chwilach sztuką jest rozluźnić się, zasłuchać w wewnętrzne pulsowanie, aby wrócił spokój, nawet sen, ten dowód sumienia bez balastu. Zresztą ranek był świetny, w majowych kolorach, i idąc przez zmienione miasto, po- czułem się naprawdę rześki. Ulice były prawie puste, nie widać było na żadnym skrzyżowa- niu pocztów sztandarowych instytucji w pełnych składach - czekających na swoją kolej. Na pochód teraz szedł, kto chciał. Ale ja chciałem. Szli tu i ówdzie ludzie ku głównym ulicom, prowadząc piersiaste żony i niedospane potomstwo. Żony uważały pochód za spotkanie towa- rzyskie, dzieci za ludzki las do zabawy w chowanego. Jedynie głowa domu doceniała waż- ność chwili. Patrzyłem na nich pełen pobłażliwości. Oni nie unikali okazji, która mogła ich określić. Jedynie dewotki wykorzystały ochoczo tę niby-niedzielę i truchtem biegły do ko- ściołów, ściskając czarne modlitewniki. To dla nich też była okazja do załatwienia doraźnych, choć zapewne niezbyt doczesnych interesów. Bo trudno było dojść do wniosku, że się modliły za pomyślność naszych Pierwszych Majów. Nasz punkt zborny wyznaczono w odnodze wielkiej arterii, którą przechodzić miał pochód. Na tyłach jeździły autobusy, ale miały dzisiaj nieprawdopodobne trasy i można się było w nich ocknąć na drugim biegunie miasta. Szedłem więc aż do samego celu piechotą, nadając krokom miarowy rytm, oddychając według tego rytmu. Lubię samotne marsze, kiedy tlen z powietrza rozjaśnia myśli. Z dala od ludzi łatwiej zdobywam się na własną logikę w jakimś tematycznym ciągu, nie uciskają mnie, nie fałszują wówczas obrazu żadne cudze sądy, i tak idąc wiem, że naprawdę podążam ku czemuś. Nie jestem pewny, czy człowiek może się zdobyć na całkowitą szczerość; ja nigdy nie stawiam własnej osoby w takiej sytu- acji, aby tego od siebie wymagać. Podzieliłem życie na odcinki dość drobne, ułamkowe i przebywając je uważam, aby nie uskoczyć w bok, utrzymać kierunek, kierunek ku małym celom. Oczywiście wiem od lat, dokąd ta moja podzielona droga powinna w końcu zaprowa- dzić, ale nawet przed sobą nie nazywam tego słowem jednoznacznym. Jest to wielka wygra- na, jak na loterii, i wielu ludzi, stawiając na nią bez korekty wątpliwości - po drodze przegry- wa życie. Bo nie pilnują, nie chcą chwycić i utrzymać celów drobnych, tych po drodze. Wię- cej: bagatelizują sprawy małe, zdobywają się nawet na twarzową dla nich pogardę. I tak żyją i umierają, dochodząc w końcu jedynie do pogardy dla siebie. Bo kiedyś i na nich spada nagłe zrozumienie, że popełnili nieodwracalne po latach błędy. Ale na co się przydaje świadomość głupoty, kiedy wszystko dobiega końca? Co ze świadomości, tej spóźnionej i skarlałej, jeśli jest skazana już tylko na to, aby prawem biologii przestać istnieć? Wiem, że trzeba uczynić z niej narzędzie, póki potrafi atakować. Nie chcę popełnić błędu ludzi dla siebie wyrozumia- łych. Tego pięknego ranka, idąc na pochód pierwszomajowy, myślałem o zadaniu, które przede mną stało. Miarowy ruch rozgrzał mi krew, uderzył nią do mózgu, w jakiejś minucie wszystko wydało mi się dziecinnie proste. Byłem już niedaleko miejsca zbiórki. Przystanąłem na chwilę, nie wolno przecież ulegać tej euforii. Czy tylko dlatego, że łaskotało mnie majowe powietrze, miałem być nieostrożny? Cóż to za żenujące uleganie impulsom! Parę razy ode- tchnąłem głęboko, powoli wracałem do równowagi. Nikt na mnie nie patrzył, więc mogłem uspokoić się wolniej i głębiej. Kiedy ruszałem naprzód, miałem pogodną, bez wyrazu twarz manifestanta. I nic ponadto. Moje pobieżne rachunki okazały się w tamtym trochę mylne: w przecznicy było ciem- no od ludzi. Stali na jezdni i na chodniku w bezładnych grupkach, zajęci towarzyską rozmo- wą. Porządkowi w opaskach chodzili bez celu w poprzek ulicy, czasem patrzyli na zegarki. Nic z tego nie wynikało, choć mieli marsowe twarze ludzi odpowiedzialnych. Odpowiedzial- nych bez rutyny, takich od czasu do czasu. Moja pobieżna ocena okazała się mylna, dlatego że inni przyszli znacznie wcześniej, na zapas, według przyzwyczajenia. Tylko ja wziąłem poprawkę na nową godzinę, przystosowałem się do nowych dyrektyw! Poczułem ochotę na wesołość. I z tym uśmiechem, ale zacierając jego sens, szedłem ku moim kolegom. Było takie dziesięć metrów chodnika, które wydawały się prawie puste w tej zatłoczonej uliczce. Stało się tak nie wiadomo dlaczego, ludzie tutaj jakoś spłynęli na jezdnię, zresztą może tłok wyni- kał nie tyle z liczby pierwszomajowców, co z nieustannego ruchu. Za tym pustym chodnikiem stali oni, ci pierwsi, trzymali już transparenty na wysokich drągach i mogli patrzeć na każde- go, kto do nich dochodził. Byli już razem, im było łatwiej. Ja byłem osobno, choć już obecny na pochodzie, szedłem przez płyty śnieżne od słońca, poddany mojej odmienności, ocenie tamtych. Wiedziałem, że byłem na krótko tematem ich myśli, może nawet wniosków - i zatrzymałem się na chodniku, aby zapalić papierosa. Zapaliłem dokładnie, wciągnąłem dym i uniosłem głowę z niby witającym, choć jeszcze tamtym uśmiechem. Im wystarczało, żeśmy tutaj dzisiaj wszyscy przyszli. Jakby mogło być inaczej. Witaliśmy się więc okolicznościowo, serdecznie. Zauważyłem, że obrano z tej okazji styl niewymuszony, na granicy dowcipnych komentarzy, trochę piknikowy. Szef przyszedł bez kapelusza, na szyi miał ekstrawagancki szalik. Przeszedłem przed kolumną, stanąłem tro- chę z boku. Odetchnąłem: chyba zdałem egzamin - i byłem już między nimi. Teraz ja mogłem ich oglądać. Szef nad okropnym szalikiem prezentował zupełnie zbytecznie koleżeńskie wy- razy twarzy. Po cóż ten wysiłek? Przecież tym nie mógł niczego zmienić. Nie stał bynajmniej w środku grupy, ale oczywiście stanowił centrum. Patrzę w inną stronę i widzę Matulakową. Przyszła oczywiście, pewnie nawet była pierwsza. Jej nie odstraszą od pochodu uderzenia wieku przejściowego. Ona tę okazję traktuje zasadniczo i wyczynowo. Zasadniczo - więc nie ustoi w miejscu, robi przegląd szeregów, liczy obecnych, zagląda ludziom w twarze i jest wyraźnie zadowolona z ogólnej postawy. Matulakową uważa całą imprezę za sukces osobisty. Poza tym traktuje ten dzień jako jeszcze jeden zryw ku zwycięstwu. Więc włożyła sportową bluzę, ni to wojskową, ni to wiatrówkę, która nie dopina się jej na biodrach. Na nogach grube pończochy, przeciw bąblom w marszu. I trzewiki na połciach wyschniętej słoniny, takie nie do zdarcia, choć dosyć koślawe na jej artretycznych stopach. Ale Matulakową nie będzie dzisiaj zmęczona, choćby potem leżała całą noc z mokrym ręcznikiem na sercu. Widać po niej, że czuje się tutaj gospodynią. Dlatego zapewne podchodzi do Jaczyckiego. Teraz dopiero go zauważam. Stał między ludźmi, za jakąś rozgadaną grupą, ale do niej nie należał. I jakie zajęcie sobie znalazł? Czytał na stojąco gazetę. To był parawan, ten papier wyżej głowy, i dlatego nie spostrzegłem go od razu. A przecież muszę się przyznać, że zawsze go widzę, właśnie jego, jeśli jest. Matulakowa nie jest niska, a rozlewność kształtów czyni ją wręcz okazałą. Więc pochyla się macierzyńsko nad Jaczyckim, biustem faluje mu przed nosem. Zaciągnąłem się papierosem, aż dym ugryzł mnie głęboko w płuca. Czego ona od nie- go chce? Tym bardziej że tamten opuścił gazetę niechętnie, a potem zaczął zwijać ją w rulon, słuchając tyrady Matulakowej. Nie wyglądał na zadowolonego, że mu przerwano lekturę. Miał długą szyję w niskim kołnierzyku, wielki podniesiony ku Matulakowej nos, trochę ob- wisłe policzki. Wyglądał jak kogut, wychudły kogut, który nawet do garnka się nie nadaje. W tym wspaniałym, dotkliwym słońcu przestawał być żałosny, był po prostu śmieszny. Ale niepowstrzymana Matulakowa chciała zapewne dodać mu ducha. Patrzył na nią w milczeniu i jakby z zastanowieniem. Nie znoszę tego wyrazu twarzy. Tak patrzą ludzie którzy trzymają rozmówcę na dystans, aby zbudzić w nim przekonanie, że niby mają wiele do powiedzenia, tylko nie chcą, bo nie warto. Aż kiedyś otwierają usta i wtedy się okazuje, że są po prostu głupcami. W tej chwili jednak Jaczycki nie musiał się demaskować To Matulakowa strzelała serią słów, punktując je od czasu do czasu pełnymi werwy okrzykami. Patrzyłem na nich już bez napięcia po tamtym zaskoczeniu. W jakiejś sekundzie zdawało mi się, że odebrałem spoj- rzenie Jaczyckiego. Czy dopiero teraz mnie zauważy!? Ale w jego oczach nie było popłochu, widocznie zdążył się przygotować. Tymczasem Matulakowa jeszcze niżej pochyliła się nad nim. Była natarczywa, łakoma, zupełnie jakby chciała go pożreć: tej całej swojej zapobiegli- wości. Wreszcie Jaczycki cofnął się dwa kroki od niej i powiedział parę słów. Potem odwró- cony bokiem znów spokojnie rozwinął gazetę. W ten sposób znalazł się ponownie za parawa- nem, a Matulakowa opuściła ręce i rozejrzała się wokoło, jakby szukając ratunku. Wówczas podszedłem do niej, rozgniatając na bruku papierosa. - No i co? - spytałem. Zaskoczyłem ją, zanim jeszcze wydobyła się z tamtej konfron- tacji. - Dzień dobry. Gorąco się robi A myślałam, że może być zimno tak z rana. - Gorąco po tamtej rozmowie? - Jakiej? Ach, co wy... - Nie możecie zostawić go w spokoju? - Wszyscy go tak zostawiają. - Czy koniecznie musicie się o to martwić? - Żal mi, kiedy człowiek stroni od ludzi. Jak komuś dobrze w życiu, to nie ucieka, że- by być sam. - Trzeba jeszcze pomyśleć, gdzie są przyczyny, a gdzie skutki. - Chciałam mu pomóc, wiecie. - Przy Pierwszym Maju? - Nie, już nieraz. - Proszę, a on się od was odwraca na oczach wszystkich. Matulakowa spojrzała przed siebie z miną zatroskanej kwoki: - On jest jakiś nieswój. I dalej chudnie. - A wy, oczywiście, doskonale znając ludzi, od razu wiecie dlaczego. Nie obrażona przyznała się prostodusznie: - Właśnie że nie wiem Może ma jakieś kłopoty osobiste. Zmrużyłem powieki czy się zgrywała? Była przecież tam w stołówce ze mną. Ale z lego dla niej nie wynikały oczywiście żadne wnioski - Co wy o nim wiecie właściwie? - zapytałem bez nacisku. - To, co wszyscy wiemy o sobie z naszych akt personalnych. To i owo, a właściwie nic. Mniej wiem o nim niż o innych. No, nie znajdzie we mnie sojusznika w tym temacie. - Przesada, towarzyszko. Fakty mają swoje obiektywne znaczenie. Nawet te z rubryki na „tak” lub „nie” Jeżeli oczywiście nie wchodzimy w psychologiczne subtelności, na które macie, zdaje się, w tej chwili wielki apetyt. - Ach, co wy zaraz o subtelnościach! - krzyknęła. - Ja chciałam ot tak, zwyczajnie.. Nie dokończyła jednak, bo właśnie ruszyliśmy z miejsca. Rozejrzałem się dokoła. Przez tamtą ciekawość, przez tamten niepokój szedłem teraz na końcu, w dodatku ramię w ramię z Matulakowa! Wiedziałem, że dzisiejszy marsz składać się będzie z kilku odcinków, a po każdym postoi, bałagan w szeregach, wycieczki do budek z piwem. Szedłem więc obok Matulakowej i ludzi, których nie znalem. Byli jacyś prywatni, idąc gadali bez przerwy, prze- krzykiwali się nawet, jakby szli z plecakami na wycieczkę. Nie, to nie był dawny styl! To nie był żaden styl w ogóle. Nieomal wróciły gorzkie myśli z dzisiejszego bezsennego świtu. Już miały postawić tych ludzi przed moim osądem, anonimowych, ale winnych, czekających na moje oskarżenie - gdy pochód zakołysał się i stanął. Oni stanęli, a ja ruszyłem przed siebie, nie oglądając się na Matulakową. Nie przedzie- rałem się naprzód, nie rozpychałem łokciami. Po prostu szedłem ku swoim poprzez rozsypane szeregi, trochę na ukos, aby dojść do chodnika. Stamtąd, z podwyższenia stopnia nad jezdnią, sprawdziłem sytuację. Czoło naszej grupy było już przy skręcie w główną ulicę, tam błysnął mi na wietrze pstry szalik szefa, poszedłem więc chodnikiem, wolno, jakby spacerem. Wie- działem, że i tak zdążę, zanim ruszą ponownie. Stanąłem za jego plecami, nie wszedłem do grupy, w której się znajdował. Inni odepchnęli Chądziela, stał trochę z boku. Był zmięty, już nie promieniował werwą, tak nie wygląda człowiek po sukcesie. Słyszałem częste milczenie w grupie przede mną. Ci inni nie wiedzieli, jak sobie dać radę, kiedy od tamtego nie dzieliło ich biurko, kiedy zostali wytrąceni z układu, którego ten mebel był symbolem. Trudno im było tak stać ramię w ramię i zachować wszystkie dystanse. Ale odsunąć się nie odważyli, bo w taki dzień, w takim spotkaniu każda rejterada mogła mieć przecież głębszą wymowę. Więc trwali męcząc się i nawet rzadkie, niefrasobliwe zdania bardziej odważnych w nowym stylu - padały jak na grudę na tę trudną współobecność. A ja się nie śpieszyłem. Dokładnie obejrzałem przybyłych i poczułem miłe ciepło, jak zawsze wtedy, kiedy wiem, że miałem rację. Rzekłem więc po prostu: - Dzień dobry, towarzyszu. Pogoda prawdziwie świąteczna. Plecy zrobiły półobrót, ujrzałem frędzle szalika. Człowiek zza biurka wyciągnął do mnie rękę na pół metra. W oczach miał ulgę. Teraz oni wszyscy zostali w tyle, a Chądziela nie widziałem wcale. Zrobiło się tak, jakbyśmy byli tylko we dwóch. - Nie widziałem was - rzekł szef. - Cóż to, dopiero teraz? - Mógł się normalnie zdzi- wić, zdobyć nawet na lekką naganę. Tak się czuł najlepiej. Dałem mu trochę czasu, aby od- nalazł swoje nawyki, swój ton właśnie dzięki spotkaniu ze mną. - Nie, ale mało brakowało, abym przespał. Niezwyczajna godzina zbiórki. I można przesadzić w złą stronę, jak się o zmianach nie pamięta. Patrzył na mnie już bez znużenia, nie chciał zbyt szybko podchwycić tematu, ale był na swoim gruncie. Nie wiedział oczywiście, jak dalece byłem dosłowny. Ale mam nadzieję, ze po paru latach mógł rozeznać się we mnie. - Właśnie, chodzi o to, żeby nie przesadzić - skinął głową. - I żeby nie obudzić w sobie odruchów lekceważenia. Byłem trochę przestraszony, kiedy rano spojrzałem na zegarek. Kiedyś się wstawało o szóstej, a pochód trwał do czwarte). Uśmiechnął się lekko, jak do czegoś zabawnego: - Tak, to też była przesada. I nie wiem, czy lepsza. - To był dla mnie zawsze prawdziwy trening sportowy. Dobrze potem czułem go w kościach. No cóż, młodość, gorące serca. Wtedy każdy pochód, każde święto jest po prostu przygodą. Dlatego może trwać, bo nie oczekuje się zakończenia. - Dla młodych wtedy wszystko było inne. To była dla nich jedyna wersja świata. - No tak, wiadomo. Ale nie dla was towarzyszu, oczywiście, nie z waszym zdrowiem. Podsuwałem mu pod nos okazję uniku. Teraz mógł z moją pomocą spokojnie zaprzeć się wszystkiego, co go wiodło na ulice w tamtych pierwszych dziesięciu latach. Dziesięć razy był pewien, dlaczego idzie na pochód, czym jest, bez cieni i dwuznaczności, jego w nim obecność. A teraz mógł powiedzieć o sobie każdą rzecz, dzisiaj wygodną. On wiedział, że tacy jak ja nieczęsto dadzą mu tę możliwość. Więc czekałem patrząc na kostkę jezdni. - No cóż, ja na pochody nie chodziłem - powiedział po chwili, jakby ważył słowa, któ- re nastąpią. Podniosłem na niego oczy i ujrzałem jego trochę drwiący wzrok. - Bo stałem wtedy na trybunie. Witałem was machnięciem dłoni, kiedyście szli przed nami po siedmiu godzinach czekania na tę jedną chwilę. Strumień chłodu wzdłuż kręgów, ostre wyładowanie elektryczne. Nie wiem, czy prze- szło przez moją twarz. O mojej twarzy myślałem przede wszystkim, a Podcień teraz patrzył na mnie. Odchylał nawet lekko, bardzo lekko głowę, jakby przeglądał się w lustrze. I to mi pomogło po tamtych pierwszych sekundach. Byłem dla tego człowieka własnym odbiciem, teraz tylko trzeba trafić w jego intencje. - A dzisiaj oglądacie trybunę z innej strony. Przypuszczam, że wygląda trochę ina- czej? - mówiłem ostrożnie. - Inaczej. Ale w tych rusztowaniach pod nią też wiele można zobaczy. - I oglądacie to sobie z pochodu? - Pamiętałem przecież, że odkąd nastał wśród nas, nigdy nie opuszczał tego dnia. - A tak, z wami oglądam, waszymi oczami - patrzył mi ciągle w oczy, jakbym to ja był atakowany. - Maszeruję i patrzę, i pozdrawiam rewolucję. Nic można było tego tak zostawić. Przecież on także wiedział, że to była rewelacja, w każdym razie zaskoczenie. - Przepraszam was - rzekłem zniżając głos. - Przepraszam was za temat. Wiem, że co roku idziecie z nami, choć do tej pory nie wiedziałem, co to dla was znaczy. Poprawił pstry szalik i klepnął mnie po rękawie. Miał zamaszyste ruchy człowieka, który nic wie, co robić z rękami. - Co znaczy dla mnie, co znaczy dla innych? Może przyjść taki dzień, kiedy nie ma się wielkiej ochoty stanąć w szeregu. Szczególnie po... zejściu z tamtych stopni. Ale nie tylko, nie tylko wtedy - nic zdejmował dłoni z mego ramienia. - Wy idziecie W górę, towarzyszu Sereda. Wyście pewnie nigdy nie mówili słów, które byty potrzebne zbyt krotko. A to cała mądrość wiedzieć, które pojęcia zostaną. Oddzielić je od reszty. Ba, całą mądrość! Ale jak wiedzieć naprzód, gdzie droga, a gdzie ścieżka zbyt kręta, aby nie zaprowadziła na miejsce, które niczego ludziom nie da? Jak wiedzieć? - Ale nie można nikogo sądzie za to, że trzeba było iść. Nawet jeśli, być może odeszło się od głównej drogi. Nikł nie ma w sobie kompasu, to przednimi nabyty. Staliśmy we dwóch między ludźmi, a ja uważałem, aby mówić spokojnie. Podcień nic odwracał ode mnie twarzy. Znów miałem wrażenie, że patrzy na swoje odbicie. - Buntujecie się? To wasze i moje prawo. Myślenie bez buntu jest tylko maszynką do ochrony najprostszych instynktów. Z samozachowawczym na czele. - A wy jesteście tu, między nami, i wygląda na to, że dobrze wam tak, jak jest. Że tu jest wasze miejsce. Cóż to za bunt, towarzyszu? zapomniałem się zupełnie. Jakbym nie mówił do niego. Kto z nas był lustrem i dla kogo? - To właśnie jest najtrudniejsze: sobie wyznaczyć granice niecierpliwości. Nie wolno, nigdy nie wolno zgadzać się do końca - powiedział takim tonem, jakby chodziło o kogoś in- nego. - Ale jakiejś granicy przekroczyć także nie wolno. Bo czym się staniemy, czym jest człowiek, którego programem jest tylko negacja? Po co wtedy żyć? To nie było pytanie skierowane do mnie. Milczałem. Stał bez kapelusza, włosy miał ostrzyżone modnie na krótką, sterczącą szczecinkę. Pomyślałem: zszedł z trybuny, teraz chce żyć. Włosy na skroniach były siwe, a na wierzchu czaszki przeświecała różowo polanka nagiej skóry. Czy potrafił się przystosować do nowego życia? W jakim stopniu może człowiek zapomnieć o jakiejś części, z której się składa, która przecież w nim zostaje, nawet jeśli już jest martwa? Czy to nie kalectwo? - Nieraz myślę, co to za paradoks - powiedziałem. - Różni przybiegają do nas, czasem z daleka, czepiają się naszej burty, bo myślą, że tak ostrożniej, że partia to piorunochron. A w niej jest trudno, bo wszystko jest wyborem. Nam na pewno żyć ciężej niż innym. - No tak, ale tylko tym, którzy nią żyją. Nie ludzkiej zoologii, która uważa nas za Arkę Noego, aby wypłynąć z potopu. Komunista... - Co to znaczy dzisiaj: komunista? - przerwałem mu. - Człowiek przyszłego ustroju? Ależ on żyje na razie w zupełnie innych warunkach! I nawet nic ma pojęcia, jaki będzie ten jego wnuk. - No tak, trochę na wyrost tak się nazywamy. To znak umowny. Ale mimo wszystko to właśnie my jesteśmy wielkimi podróżnikami. - Wolno nam podróżować, byle nie zejść z wyjeżdżonych dróg. - Po tamtym ataku byłem pusty. Już kiełkowała pretensja: gdzieśmy się znaleźli? I po co? Teraz chciałem tylko wyprowadzić rozmowę na przestrzeń gładką, bez grud. Musiałem się śpieszyć, aby zdążył na mnie spojrzeć inaczej. Pochód miał zaraz ruszyć, od przodu szedł szum wzbierającej rzeki. Rzekłem: - Widocznie tylko główną drogą trzeba chodzie nie oglądać się na boki. A potem zdo- być się na to, aby iść tak jak wy, z szaraczkami. Bez żalu? - Właśnie to jest jeden z celów poznania, owo zbadanie siebie. Bo my idziemy, od- krywamy, musimy iść i karczować, choć wiemy, że to ryzyko, że jest ono nieodłączne. I czasem trzeba zawrócić, aby się nie dać zjeść przez tygrysy. Zresztą często siedzą one w nas samych. - Tknął palcem moją pierś. - Trudne jest zajęcie podróżującego w przyszłość, towa- rzyszu Sereda. Trudne, szczególnie dla ambitnych, kiedy się wraca z niczym, choć się czło- wiek zapędził. Myślał na głos, beznamiętnie, a to, że użył mego nazwiska, brzmiało tak, jakby już nie mówił o sobie. Dokończył zaś lekko, pewnie chciał przekreślić niektóre akcenty rozmowy: - A Pierwszego Maja nie będę siedział w domu, póki mi zdrowie pozwoli. Bo dopiero wtedy bym poczuł, że coś się naprawdę ze mną stało. - Teraz znów zdobył się na półuśmiech, stosowny do odświętnej okoliczności. - I muszę wam powiedzieć, że ciekawiej być w pochodzie. Niejedno można zobaczyć, niejednego się nauczyć. Byle oczu nie zamykać. No, a ja z resztą powłoki cielesnej wprawdzie nietęgo, ale wzrok mam dobry. Odpowiedziałem mu, grzecznie schylając głowę: - O tym wiem, towarzyszu. Dlatego do was podszedłem - dodałem. Nie była to logicz- na kropka nad „i” po tamtej rozmowie, w tym poczuciu, że jednak nie zawsze potrafię zapa- nować nad sobą. Ale była konieczna, aby zostawić ostatnie wrażenie. - Ach, więc rozmowa z premedytacją? - mówił tonem człowieka, który się bawi sło- wami bez znaczenia. - Niebezpieczny z was człowiek, mój drogi! - Dziękuję, ale mnie przeceniacie. I przepraszam za tamten nietakt. Wlazłem jak słoń w wasze trudne sprawy. - Nie są takie trudne. Wszystko jest łatwiejsze, jeśli człowieka stać z własnej woli na poprawkę. - I znów popatrzył mi w oczy, kiedy rzekł: - Bo zapomniałem dodać, że to na moje żądanie mnie przeniesiono między was. Nie wiem, czy czekał, aż się oddalę, w każdym razie to ja zostałem na miejscu. Po- chód znów ruszył, on poszedł z pochodem, a mnie trącali ludzie. Stałem opierając się fali jeszcze bezmyślnie, jeszcze nie ogarniając znaczenia tej ostatniej wolty w rozmowie. Kolumny ludzi szły naprzód, coraz bardziej spychały mnie w bok z głównego nurtu, a ja stałem i patrzyłem przed siebie, na szalik Podcienia, który był coraz dalej, aż utonął w ciżbie. Przeszło wiele szeregów i twarzy, wiele portretów, transparentów i okrzyków, za- nim potrafiłem to nazwać. I łatwiej było zaliczyć się do głupców niż przyjąć fakt, że zostałem wyprowadzony w pole. Co gorsza - przez samego siebie. Bo go nie doceniłem, bo mi się zdawało, że właśnie ja narzucam znaczenia rozmowie, i tak w to wierzyłem, że przez chwilę potrafiłem się zapomnieć, mówić bez parawanów, szukać z nim sojuszu. A potem on wylą- dował, uśmiechnięty postawił wszystko na głowie i poszedł sobie z pochodem. Człowiek chętnie eksploatuje czyjeś zaskoczenie. Choćby to była tylko korzyść zamknięta we własnej, wstydliwej i próżnej satysfakcji. Zaskoczenie rozbraja. I ja teraz czułem się rozbrojony, tego właśnie nie mogłem mu zapomnieć. Znalazłem się w tłumie gapiów, którzy dopiero teraz, koło południa, po dobrym śnie i solidnym śniadaniu wyszli z domów, aby oglądać nas jak aktorów widowiska. Nie chciałem, nie mogłem tak stać! Zacząłem biec, mijałem czworoboki posuwających się wolno, bez rytmu ludzi. Tamto ostatnie odkrycie wróciło mi energię. Nasza sprawa nie była skończona. On nie był silny, choć teraz zapewne drwił sobie ze mnie. Zresztą gdzie był dowód, że trochę tej nie- dobrej, szyderczej wesołości nie przeznaczał także dla siebie? Za jego twarzą trudno było zobaczyć cokolwiek. Przeważnie człowiek patrząc w lustro - a może przede wszystkim wtedy - fotogenicznie układa rysy, aby sobie powiedzieć, że tak oto, w dobrym oświetleniu, prezen- tuje się innym. Ale to nie jest twarz prawdziwa. Ta z zupełnej samotności, kiedy nikt na nas nie patrzy, kiedy nawet my sami nie patrzymy na siebie. Lżej mi się teraz biegło, mogłem wrócić do spraw obecnych. Wpadłem na odcinek głównej ulicy, gdzie pochód rozlał się szeroko, wspomagany strumyczkami z kolejnych prze- cznic. Nabrałem oddechu, rozejrzałem się w topografii. Szczęście mi dopisało, gdyż trybuna, wielkie czerwone pudło, szybowała ku nam z tej właśnie strony ulicy. Widać już było maszty z flagami, które lizał wiatr, kładąc na nich jedwabne cienie od słońca. Ten kolorowy lasek na horyzoncie to był symbol przetrwania, szedłem ku niemu przez wszystkie lata. Tylko bez tych przygód, tych spotkań, tej gonitwy, jakbym poszedł w krzaki, a potem musiał dopędzać czoło wycieczki! No cóż, o mało nie zostałem w tyle przez kochanego szefa, o mało nie zostałem tam, na chodniku, jakbym po to tu przyszedł. Chwila koncentracji, wysiłku wzroku, teraz jest ważna każda minuta, bo nie można jej nadrobić. Porządkowych tutaj namnożyło się niebywale, biegają, poprawiają szeregi, wiatra- kami rąk pchają ludzi do przodu. W dodatku, niestety, każdy z nich ma jakąś koncepcję po- rządku na własnym odcinku. Koncepcje pomysłowe, choć przeważnie sprzeczne z sobą. Ale nie zwracam uwagi na ich okrzyki. To jest ostatecznie ich dzień. Wiadomo, że pewne wydarzenia można z odległości łatwo traktować z humorem. Szczególnie, gdy ten dystans jest niejako rozgrzeszeniem sytuacji, które już w czasie trwania wydają się trochę podejrzane w żenującym stwierdzeniu jakiegoś poziomu niżej własnej god- ności. Ale ta samoobrona przychodzi później, gdy przestaje działać emocja. Potem trochę z irytacja myślałem, jakie to wszystko było śmieszne. Nie cel, oczywiście, tylko ten bieg na finiszu, na ostatnim odcinku przed metą początkiem naszej kolumny. No cóż, od dawna, od głupich ambicji sportowych w zielonej młodości, nie zrobiłem takich paruset metrów wycią- gniętym kłusem. Ale teraz głowę miałem pustą, pracował motor w środku - i czułem tylko mętny smak zdenerwowania: „Tego by tylko brakowało, tego by tylko brakowało...” No i zdążyłem. Dopadłem ich z otwartymi ustami, kiedy już przestrzeń między idącymi a ludźmi na chodniku zrobiła się szersza, kiedy wchodzili w orbitę orkiestry, która bębnem ogłaszała dys- cyplinę krokom. Pozycję, pomimo spóźnienia, miałem doskonałą. Zatrzymałem się przy pierwszym szeregu, zrobiłem to jakby mimochodem. Wyglądało całkiem naturalnie, że uzu- pełniłem ten rząd kilkunastu ludzi właśnie od strony trybuny. Ale potem nie patrzyłem na nikogo obok siebie, nie chciałem spotkać ich wzroku. Oni już skończyli manewry, ja przysze- dłem na gotowe. Myśmy szli po jakiejś grupie zawodowej, która właśnie harcowała przed trybuną. Składała się z młodych ludzi, częściowo w strojach ludowych. Programem ich dzi- siejszego popisu było kilka hołubców, jakaś zwrotka piosenki, a także owinięta w bibułki platforma z zastygłą w gimnastycznym geście zgrabną i siną z zimna dziewczyną. Przejechała jak posąg wyniesiony ponad tłumek, który nie kończył bynajmniej zabawy, gdy skończyły się trybuny. Nabrałem podejrzenia, że dla tej młodzieży to był naprawdę dzień wagarów, a nie manifestacja. Tę przerwę, parę metrów pustej jezdni po nich, utrzymywaliśmy z wysiłkiem. Myśmy szli inaczej. Wolno, nie podkreślając zbytnio marszowego tempa, godniej i po gospodarsku. Starałem się omijać żwawe podskoki orkiestr.’, aby nie dać dostępu tamtym frywolnym na- strojom. Godziły one we mnie, w sens mojej obecności tutaj. Do czego może bowiem dopro- wadzić zatarcie wszelkiej hierarchii zdarzeń! Cóż to za pokolenie, które traktuje pochód pierwszomajowy jak występ w studenckim kabarecie, a jazz jak uroczystą akademię? Byłem pewny, że nasza siła tkwi właśnie w odmienności, w tym, że nas nie trzeba odgadywać, bo spojrzymy na siebie, oni stamtąd, my na nich - i podstawowe pojęcia wpadną jak kulki w wyznaczone otwory. Szedłem przed trybuną pierwszy z rzędu, w pierwszym szeregu, mo- głem niemal patrzeć najwyższym w oczy. Nie będę ukrywał, że jest to zawsze dla mnie chwila pełna przeżyć. Kiedy tak maszeruję, kiedy łączy nas wspólna obecność - wtedy dokładnie wiem, na co potrzebne są takie pochody, dlaczego ludzie czekają godzinami, aby potem w ciągu minuty przejść przed trybuną. Bo przecież nie ta minuta się liczy w świadomości ludzi, którzy chcą być bezpieczni. A bezpieczeństwo - to władza, która je gwarantuje, to polityka, czyli rejestr tej władzy poczynań. To dążenie tamtych i poparcie ambitnych, aby tę władzę sprawowali najlepsi. Najlepsi do tej roboty, bo to przecież jest zawód jak inne; wymaga kwalifikacji jak inne; wymaga praktyki jak inne, choćbyśmy przywdziewali sprawowanie rządów w powiewne szatki alegorii. W tej minucie przed trybuną było we mnie zapamiętanie, które można chyba nazwać uniesieniem. W tej minucie traciłem przytomność, traciłem wymiary aktualne: nie wiedziałem przez chwilę, czy posuwam się gotowy i zapatrzony przed nimi, czy może to ja patrzę z góry na tłum płynący dla mnie w łożysku, które mu wyznaczyłem! Nie wiem, nawet dla siebie nie wiem, czy nie chodzę na pochód dla tej jednej minuty - i tym się różnię od tamtych. Wtedy bowiem odbywa się wokół mnie dziwna zmiana dekoracji: już nie tylko ci rozdokazywani w młodzieńczych wygłupach nie są prawomyślni. Już jestem sam, już nie ma przy mnie także tych bliższych, którzy walczyli łokciami, aby być zauważeni. Już idę samotny i wiem, że mam tutaj coś do powiedzenia. Że to ja posiadłem prawdy, które powinni usłyszeć, przyjąć za swoje. I przez chwilę zdaje mi się, że już przyszła ta minuta, kiedy obna- żam doraźne i fałszywe korzyści koniunkturalnych meandrów, kiedy mogę, właśnie ja, prze- kazać im rzeczy pierwsze, prawdy trwałe. Idę przed trybuną we własnym świetle, niepamięt- ny drogi, którą wydeptuję na co dzień. Minuta jest chwilą, minuta może być spojrzeniem w całe przyszłe życie i trudno mi oprzytomnieć, kiedy pochód staje się znów hałaśliwym zbiegowiskiem. Wówczas, po tam- tym, czuję się wyczerpany jak po spełnieniu. Rozpinam kołnierzyk koszuli, oślepiony mrużę oczy, patrząc na mijany mur ludzkich twarzy. Tak, wszyscy już wrócili na swoje miejsca, natomiast ja wlazłem oto w pierwszy rząd, budząc zawiść i oceny, które spłyną dopiero po wielu tygodniach. Przytomnieję powoli, owo doznanie było ciężkim narkotykiem. Dotknął mego ramienia: - Serce? - odwróciłem ostrożnie głowę, aby sprawdzić, kim jest przeciwnik. Potem z rozluźnienia zaczął nagle we mnie rosnąć śmiech: - Cóż to, wy, towarzyszu, otwieracie pochód? Źle oceniamy cichych ludzi. Taki cichy w słowach, lecz odważny w czynach! - A no, tak jakoś wyszło - kiwnął głową. Oto szedłem obok Jaczyckiego w pierwszym rzędzie, z nim otwierałem pochód! Po napadzie wesołości spoważniałem w namyśle. Ten Podcień widocznie próbuje czasem trzy- mać ludzi w ryzach. No a dla nich on też był władzą. Jeszcze w tej chwili wszystko to mnie niezbyt obchodziło. Oglądałem ludzi, dwie ludzkie ściany po obu stronach jezdni. Przyszli tu dla zabawy, niektórzy machali ręką znajomym z szeregów, a wielu było takich, co już wykru- szali się z pochodu, dawali nura na chodnik. Szedłem prawie przy jego krawężniku i dlatego ujrzałem ją z bardzo bliska. Z metrowej odległości, na wyciągnięcie ręki, ujrzałem jej nieład- ną twarz. W pierwszym mgnieniu spojrzałem na nią jak na obcą, jak na daleką i byle jaką, bo nie znałem, nigdy dotąd nie widziałem jej uśmiechu. A teraz uśmiechała się i była zupełnie inna. Przyszło mi na myśl, że zapewne w przeczuciu tego uśmiechu nie mogłem sobie z nią dać rady. Od początku wiedziałem, że tak potrafi się zmieniać w jakichś sytuacjach, które mnie nachodziły w atakach wyobraźni. Ale ani przez chwilę nie dałem się zwieść, czujny te- raz na otaczającą rzeczywistość. Jej uśmiech nie był, nie mógł być dla mnie. Zdarzyło się jed- nak tak, że byłem oto między nimi i w jakiś sposób brałem w tym udział. Musiałem to stwier- dzić, aby mieć twardy grunt pod nogami. Przyszła pewność: trzeba zaatakować, taka sytuacja mogła się nie powtórzyć. Przestałem patrzeć na nią i zmusiłem się do tego, aby obejrzeć twarz Jaczyckiego. Dreptał obok, z głową na wysokości mego ramienia. Ale wychylał się zza mnie ku niej, jakby otworzyły się przed nim wrota niebieskie. Machał kapeluszem, podskakiwał na kocich łbach i wołał: - Zaraz idę, Dorota, zaraz! Czekaj przed „Niespodzianką”. Albo lepiej zajmij stolik! I tak straciłem ją z oczu, bo już została w tyle. Ale on, Jaczycki, był jeszcze, miałem go przy sobie. Więc zapytałem mimochodem i to w tej sytuacji nic nie znaczyło: - Oho, randka z własną żoną? I mówicie to tak na cały głos? - Nie lubię sam otwierać drzwi mieszkania, kiedy wracam do domu. - Oczy miał teraz jak niezapominajki, blade i pełne światła. - Strachy w ciemności? - Nie, ale jest jaśniej, kiedy człowiek nie jest sam. - To właśnie, mój drogi, jest ucieczka od lęków. Nie znałem tych waszych sentymen- talnych skłonności. - Ja tego tak nie nazywam. Większą niż jego szczerość rewelacją był fakt, że mówił chętnie, że chciał mówić o niej. Zgadywałem, że to spotkanie było dla niego wydarzeniem, które zerwało w nim tamę nałożoną na zwykle skąpe słowa. I nagle zrobiło się ich tyle, że nawet taki powiernik jak ja był dobry, aby wysyłać światu znaki, które dzięki mnie wracały przecież do niego, oznaczając radość podwójną. - Często zastanawia mnie fenomen określonych spotkań w morzu ludzi. Że właśnie dwoje może się w nim znaleźć wbrew wszelkim teoriom prawdopodobieństwa - mówiłem to bez złośliwości, bo myślałem tylko o moich z nią spotkaniach. Choćby dziś, kiedy wyszła ku mnie z tłumu, właśnie ona, jedna z tysięcy kobiet. Wyszła do mnie? Spojrzałem na człowieka obok. Nie potrafił ukryć dumy, kiedy stał się w końcu rozmowny. A ja zacząłem go słuchać. I po chwili, wiedziałem to, słuchałem już bez przymusu. - Taki to już jej fach, być wszędzie. Bo ona stoi i patrzy, ale nie tak sobie, jak ci inni. Można powiedzieć, że jest tutaj w delegacji służbowej - roześmiał się serdecznie z własnego poczucia humoru. - Dla nas święto, dzień wyjątkowy, a ona całe popołudnie będzie stukać na maszynie migawki z pochodu. To ja jej poradziłem, wiecie, takie ujęcie tematu. Nie tam ja- kieś nudne sprawozdanie, tylko żeby podejść do czytelników, zbliżyć ich do tego, co tutaj oglądali. To już o niej wiedziałem. Wiedziałem, że będzie także tam, w tym przedsiębiorstwie, gdzie młodzież z narady uciekała przez płot. Ja stawiłem się na spotkanie, zniosłem to wszystko, ona zaś weszła, obejrzała, co się dzieje, i zniknęła, jakby źle trafiła. Nie mogło jej przyjść na myśl, jak wiele płacę za to, że ją spotkałem. Może była lekkomyślna, może leniwa, może sposobem drobnych oszustw odwalała swe dziennikarskie obowiązki. Niestety niczego to nie zmieniło. Bo znów ją dzisiaj zobaczyłem - i sprawdziłem siebie. - No to zostaniemy uwiecznieni w pochodzie - przerwałem tamtemu zdyszany mono- log. Mało miałem czasu. Jaczycki w każdej chwili mógł wyskoczyć z szeregu, aby pobiec do kawiarni, do niej. Musiałem więc zadawać pytania, nijakim tonem maskując ich konkretność: - Pisze reportaże? Czy to informacje z działu miejskiego? - Nie, źleście trafili! - Jaczycki świetnie się bawił moją ignorancją. Nawet złapał mnie za rękę, jakby zaczynał pasjonującą opowieść: - Ona jest w dziale kulturalnym, no wiecie, plastyka, biblioteki i takie inne. Pisze o wydarzeniach z tej dziedziny. A dzisiaj sama chciała, żeby ją tu wyznaczono, na te notatki. Bo chce pojutrze wziąć dzień urlopu. Rodzinna okazja - powiedział zniżając głos. - Rocznica szczęśliwego pożycia? - nie wytrzymałem. - Coś w tym guście. No to pójdziemy gdzieś, ona bardzo lubi takie nocne wypady. Rzadko, ale gna ją między ludzi, jak dzisiaj. Mówi, że wtedy zmienia skórę i że to jest każ- demu potrzebne. - A wam? Może zrozumiał, ale nie dał tego poznać po sobie. Miał w tej chwili twarz, jakby mó- wił nie o kobiecie, lecz o małym dziecku: - Kobieta jak kobieta, widocznie czasem potrzebuje tego, żeby sama siebie nie pozna- wać. Nauczyłem ją kiedyś, że jak wolny wieczór, to z domu do kafejki, na połówkę czerwo- nego. Zresztą nic złego, bo ja też czasem mam ochotę, jak kiedyś... - Był tak nieostrożny w tym podnieceniu, że mało brakowało, a zacząłby mówić o sobie. Zatrzymał się jednak na krawędzi. - Więc zamawiam stolik w „Grandzie” i bawimy się cały wieczór. Zamiast prezentu na imieniny. Przecież jej nie odmówię. Nie, na pewno niczego jej nie odmawiał. To nie był mąż z problemami w tej grubo ciosanej miłości. Jego niebieskie oczy świeciły teraz w chudej twarzy i nawet nie czuł, że dawał mi dowody swego poskromienia. Powiedział więcej, niż zamknęły słowa, których nie pilnował. Szedł obok mnie niecierpliwie i mówił, aby tą kobietą wypełnić - dla siebie - ostat- nie chwile przed ucieczką do niej. Dla niego dzisiejsza impreza już się skończyła, już tu nie był. Ja mogłem iść dalej, razem z resztą, do samego końca, bo nigdzie mi się nie śpieszyło. Taka była między nami, tutaj, różnica. Myślę, że tylko za to można kogoś znienawidzieć. Ale maszerowałem obok Jaczyckiego pogodnie, rzuciłem nawet z pewnym odcieniem sztubackiej konspiracji: - No, możecie już pryskać. Pochód zaraz się rozwiąże. Przyjął moją decyzję w lekkim popłochu. Ale tamta siła przeważyła. Spojrzał na mnie z wdzięcznością, szepnął: - Tak myślicie? A rzeczywiście. - Ścisnął mi przegub, bo z przejęcia nie trafił na dłoń, i kłusem pobiegł w stronę grupek, teraz już rzadszych, na chodniku. A ja kroczyłem dalej na czele, co teraz już było zupełnie bez znaczenia, i myślałem o tym, że oni za chwilę będą razem. Po chwili, po godzinie, po dzisiejszej nocy, po następ- nych dniach. Po ilu dniach? Chwilami jestem pewny, że tamta sprawa znaczy w moim życiu więcej, niż tego pra- gnę. Gdy sięgam pamięcią w moje świadome życie, zawsze stwierdzam, że ta kategoria zda- rzeń rzucała cień i może wiele własnych uczynków potrafiłbym wytłumaczyć inaczej, gdy- bym od początku z tym cieniem się pogodził. Gdybym oddał mu należne miejsce w moich motywach. Wydawało mi się, że wszystko w moim życiu jest proste jak dźwignia, którą ują- łem zdecydowanie w swoje ręce. Ale to było, teraz rozumiem, przeświadczenie prostackie i dźwignia nie przeniosła mnie zbyt daleko od miejsc cienistych. One były, musiałem do nich wrócić, w te miejsca, gdzie traciłem oparcie, gdzie mogłem zapaść się w trzęsawisko wśród błędnych ogni. Nie chciałem wiedzieć, że nie są światłem, uważałem je za drogowskazy, któ- re miały mnie wyprowadzić z mroku. Kiedy się to zaczęło? Minęło tyle lat podartych kapryśną pamięcią, że nie potrafię nadać temu żadnej chronologii. Mieszkaliśmy w starej kamieniczce, która miała klasztorne sklepienia i korytarze peł- ne zwierząt. Czasem były to koty, które świeciły zielono w ciemności, cichy pies dozorcy, a także żwawe i wypasione szczury, które były silniejsze od przeciwnika i nic sobie z kotów, psa i nas w korytarzowych promenadach nie robiły. Ten dom pamiętam dokładnie. Pamiętam kolejność schodów, ich kształt i zaryglowane drzwi do podziemi, które otwarto dopiero w czasie wojny, aby dać ludziom schronienie przed bombami. Ten dom istnieje, choć przestał istnieć, na jego miejscu zbudowano fałszywą, o cienkich ścianach, użytkową makietę, żeby nie było uszczerbku w miejskim pejzażu. Ten dom zamknął moje dzieciństwo i pierwsze świadome lata. Uczyłem się patrzeć na moich rodziców, bo reszta długo jeszcze pozostawała bez treści, bez konsystencji, nie sta- wiała oporu. Wszystko, z czym wszedłem potem w życie - zaczęło się dla mnie w domu. Te- raz wiem, jak niewiele miejsca zajęła szkoła, koledzy, nawet wakacyjne ucieczki z tej kamie- nicy. Nie pamiętam twarzy sąsiadów z ławek, choć to byli ci sami w ciągu lat. Nie pamiętam, dokąd wysyłano mnie w lecie, ale pamiętam w upały chłód naszego mieszkania, które dzieliły od słońca metrowe mury trzywiekowej twierdzy. Byłem jedynakiem, nie miałem dotąd okazji myśleć o rodzeństwie i zaskoczeniem były dla mnie urodziny, po dwunastu latach, czerwone- go stworzenia, które kazano mi nazywać kochaną małą siostrzyczką. Było brzydkie i żądało wrzaskiem ludzkiej obecności. Więc kiedy byliśmy sami, biłem ją po łapach, żeby zrozumiała swoje ostatnie miejsce między nami. Proces urodzin przekazano mi jako lekką niedyspozycję mamusi, że niby źle się czuje i idzie z domu na leczenie. Oczywiście były to wysiłki zbędne, bo przedtem już patrzyłem na rosnący brzuch matki i nawet się spodziewałem, czym to się skończy. Nasza kocica też cho- dziła coraz grubsza, a potem urodziła czworo małych. Po nocach rozmyślałem więc o swojej sytuacji, gdyby matka wpadła na pomysł tak licznego jak u kotki potomstwa. Czym to będzie dla mnie? Byłem skłonny bronić mego miejsca w naszym świecie. Dlatego tak patrzyłem na figurę matki, snując domysły, ile też w takiej objętości może zmieścić się ludzkich kociąt. A matka chodziła coraz cięższa i puchły jej nogi. Osobno jej gotowano zupy bez soli i jakieś okropne mięsne papki. Nie była nigdy ładną kobietą, nawet w czasach świeżej młodo- ści. Zawsze miała obwisłą, bez rysów twarz, w dotknięciu miękką jak poduszka. Lubiłem ją ugniatać własnym nosem, szczególnie w ciemności, kiedy mówiła mi dobranoc. Przytulność jej twarzy była chyba moją synowską miłością, tylko w tamtych chwilach byłem pewny, że jest ciepłem i ochroną. Nasze dobranoce były obrządkiem podstawowym, wykorzystywałem je zapamiętale, aby wystarczyły na resztę nocy i następny dzień. Bo w dzień wszystko wyglądało inaczej. Matka była zupełnie kimś innym. Budziły się w niej złe siły, z tych wewnętrznych ogni czerpała namiętności i ruszała do walki ze światem. Mogli to być inni lokatorzy, wtedy miejscem potyczek była klatka schodowa. Nie wiem dzi- siaj, co było powodem kolejnych awantur. Ale słyszę jeszcze jej wysoki krzyk, widzę szero- kie, antyczne wyrzuty jej ramion, kiedy stała na podeście naszego piętra i ogłaszała swoje zwycięstwo niewidocznym przeciwnikom. Pole bitwy bowiem, po paru atakach matki, zwy- kle zostawało puste. W naszej kamienicy mieszkali przeważnie Żydzi. Byli jak zakonnicy: milczący, w czarnych, długich sukniach, przesuwali się po korytarzach chowając dłonie w rękawy. Wchodząc do swoich nor na półpiętrach całowali zwitek papieru z przykazaniami przybity do drzwi i z błyskiem jedwabnych chałatów znikali za nimi bez szmeru. Trzeba było wielkiej siły wewnętrznej i uporu, aby ich zmusić do złamania ciszy. Często wybuchała sprzeczka ze stróżem i to mogło trwać godzinami, ponieważ ten le- niwy Ukrainiec jadowicie się matce odgryzał. To ją zagrzewało; już kończyła sprawę, już była w kuchni, gdy nagle, z nowym zapasem racji, biegła znowu na korytarz, by wyrzucić z siebie nową porcję wściekłości. Ciasto jej twarzy wówczas jakby rosło, stawało się różowe od kwadratowych rumieńców, które kończyły się aż na szyi. Prawdziwe koszty tego wszystkiego ponosił jednak ojciec. Był urzędnikiem magi- strackim w grupie służbowej dość wysokiej jak na miejscowe stosunki. Był radnym miejskim i przypuszczam, że absorbowały go rozgrywki personalne, na których spodziewał się skorzy- stać. Był ambitny i chciał, aby o nim mówiono w mieście. Do domu przynosił echa intryg, przeważnie skierowanych przeciwko niemu. Wtedy matka wypędzała mnie od stołu, siadała naprzeciw ojca i włączała się do konfliktów. Ale nie jako jego sojusznik. Były to akty oskar- żenia, akordy ironicznych uwag w różnych tonach, a ojciec miał słuchać i od niej uczyć się obrony. Wiem, już wówczas przeczuwałem, że robiła to z miłości do ojca. Chciała, żeby zwy- ciężał w magistracie, aby wracał do domu w laurach znakomitej opinii, a nie w zawiedzionej próżności. Przez swój sprzeciw chciała go zmusić do upartej walki, uważała to za swoją misję przy nim. Jego kariera mogła być dla niej oparciem, które gwarantowało i jej zwycięstwa nad codziennymi wrogami. Pamiętam, że przez wiele lat ojciec liczył się z jej zdaniem. Może na- wet stosował w swojej grze jej wskazówki taktyczne, bo odnosił czasem małe zwycięstwa nad tamtymi po drugiej stronie. To były dobre okresy; ojciec brał mnie na kolana i snuł zarozu- miałe perspektywy z okazji najbliższych miejskich wyborów. Wtedy w matkę wstępował duch wielkiego świata. Pogardliwie i spokojnie mijała Ży- dów na schodach, a nawet do kolejnej pomocnicy domowej mówiła wytwornic w trzeciej osobie. Wówczas chciała także aktualną pozycją męża błysnąć przed ludźmi. Tańczyć nigdy nie umiała, brakło jej i wdzięku, i muzykalności. Natomiast polem pysznych porównań mógł być raut dla śmietanki miasta. Do dziś nie wiem, na czym taki raut polega, bo obecnie słowo to nie ma już towarzyskiego obiegu. Na pewno raut był okazją niezwykłą. Wiedziałem o tym z przygotowań, z wizyt u krawczyni i fryzjera. Były to jedyne dnie, kiedy matka stawała się kobieca i przystojna. Po prostu jej obiektyw wysuwał się poza kamienicę i mieszkanie, utrwalał rzeczy, które są mile każdej osobie pici żeńskiej. Zbliżał się wielki wieczór i nawet ojciec mógł jeść kolację wieczorem, po powrocie z posiedzeń, bez jej nadzoru. Włosy matki jaśniały wtedy nagle, stawały się faliste i połyskliwe. Chodziłem z nią do fryzjera, a także do salonu pełnego żurnali i podejrzliwych kobiet. Za matką zasuwała się portiera w kącie, a krawczyni dźwigała, pełna przegięć i uśmiechów, ciężki welur koloru morskiej wody. I pewnego wieczoru len królewski materiał stawał się suknią mojej matki. Suknia miała na jednym biodrze plamę z zielonych pajetów, która błyszczała jak bombka na choince. Matka zaś stawała w tej rautowej kreacji przed ojcem, ze szminką na ustach i czarnymi brwiami, w pozie salonowej lwicy z zagranicznych filmów. Patrzyła ojcu w oczy, czekała na jego słowa i wiedziałem, że nie raut jest ważny, nie ludzie i demonstracja, lecz właśnie la chwila, kiedy stała się inna, całkiem inna - dla niego. Nieważny obok nich, byłem widzem lego spotkania. Malka wprawdzie mówiła: „nic dotykaj mnie, masz brudne łapska „-ale wiedziałem, że w gruncie rzeczy jestem nieobecny. Było napięcie, była chwila ciszy, kiedy patrzyli na siebie tak, jakby nie przeżyli razem kilku- nastu lat. To byli mężczyzna i kobieta, którzy po raz pierwszy mierzą się wzrokiem. Nie po- trafiłem zrozumieć, na czym polegała ich walka, jakie siły weszły w tę sytuację, kiedy tak stali twarz w twarz. Było to na pewno cos nieprzyzwoitego, bo poczułem gorąco we własnych policzkach. Matka, młodsza o dziesięć lat, wyższa w morskich welurach, zrobiła krok w kierunku ojca. Zapytała niskim, napiętym głosem: - No i jak? Nie wiem, czy kolor akurat do tamtego oświetlenia. Ale ta Szklarska bar- dzo chwaliła. A ojciec powiedział ugodowo: - Nieźle, nieźle. - Wiedziałem, że nie podjął wyzwania, ho czekał go egzamin nic ich wyglądu, lecz jego pozycji w tutejszych układach. Spieszyło mu się do konfrontacji: - Doroż- ka powinna już być. Ja jestem gotowy, trzeba jechać. Ale matce widocznie i tamto wystarczyło, zresztą miała w perspektywie wieczór z nim przy sobie. Dostrzegła mnie: - Mirek, przynieś mi płaszcz i szal. Leżą na kanapce. - A sama posuwistym krokiem zbliżyła się do lustra i dłońmi klepała włosy. Była zupełnie inna, cich- sza, skora do uśmiechów, dzisiaj grała rolę damy przed światową rozrywką. Dwoma palcami unosiła suknię przed kolanami, aby nie dotknąć niczego, żadnej byle jakiej powierzchni, gdy szła przez mieszkanie ku wyjściu. Stałem w oknie, gdy wsiadali do dorożki. W wielkim, bia- łym szalu miała głowę śniegowego bałwana. Woźnica postawił budę i oddzielił ich ode mnie, oddzielił we dwoje, głowę matki blisko ramienia ojca. A na drugi dzień tamten wieczór zamienił się w piekło. Matka czekała na ojca krążąc przy drzwiach. Wróciłem ze szkoły dość wcześnie, aby na nią w tym oczekiwaniu patrzeć. Chodziła w szlafroku, nie uczesana, z płową grzywą rzuconą na plecy. Nic nie zostało z jej wczorajszej urody i życzliwości wobec świata. Biegała jak lwica od ściany do ściany, tłukła sobie boki o meble, ten dom nie mógł pomieścić jej rozpaczy i wściekłości. Od razu uciekłem w kąt, aby jej pałające oczy nie trafiły na mnie. Wolałem zejść jej z drogi, chociaż wiem, że nie była zdolna mnie dojrzeć. Zatrzymywała się tylko jak do skoku, kiedy na schodach bęb- niły czyjeś kroki. Znała chód ojca, więc do sieni wyszła dopiero wówczas, kiedy to był na- prawdę on. I wprowadziła go do mieszkania, gestem karzącej sprawiedliwości podnosząc palec ku zegarowi. Chodziło o to, że wraca na obiad inaczej niż zwykle, bo przywłaszczył sobie parę godzin w przestępczym celu. Ona wie, ona słyszała, jak się umawiał wczoraj na tę kradzioną godzinę z żoną właściciela drukarni. Tak bezwstydnie, przed południem, kiedy mąż tamtej pracuje na gorzki chleb u boku wiarołomnej żony. Dlaczego posadzono go właśnie przy niej? Dlaczego tak był tamtą zajęty, jakby przyszedł bez żony, którą wystawił na po- śmiewisko? Ona wie, ona na nich patrzyła! I wszystko, co on teraz powie, będzie świadczyło przeciwko niemu. Bo czy uważa ją za ślepą i głuchą? Wziął ją jako parawan dla swoich spra- wek? A ona widziała, jak szukał pod stołem kolan tej lafiryndy! Więc niech się teraz nie wy- piera! Ojciec stał w progu i milczał. Stał w palcie i kapeluszu, miał tępą twarz, jakby nie pojmował kierunku uderzenia. Matka biegała naokoło niego i podnosiła zaciśnięte pięści. W tym zaklętym kręgu patrzył na nią jak człowiek skazany do końca swoich lat, który żyje bez nadziei. Bez nadziei na nic. A matka, zadyszana od słów, teraz z ręką pod gardłem, żądała podjęcia walki: - Czego patrzysz? No, mów coś, tchórzu! Lecz ojciec nie mógł sprostać jej energii, jej sile krzyku. Jego głos zupełnie się nie nadawał do takiej sytuacji. Był zwykły i trochę zmę- czony. Powiedział coś o tym, że całe rano nie wstawał od biurka, że miał kogoś z województwa, kogoś na tyle ważnego, aby zapomnieć o domowej dyscyplinie. Matka straciła w tym momencie na chwilę oparcie w swej teorii. Aby tego nie zdra- dzić, wybuchnęła szyderczym śmiechem, w którym była łamliwość płaczu. Lecz ojciec zbyt szybko chciał to wykorzystać. Powiedział, że jest głodny i musi szybko wracać do magistratu. Wtedy matka znów mogła umocnić swe pozycje. Oświadczyła, że obiadu nie ma, bo dom nie jest restauracją. A ona ma atak duszności i nie przeżyje jego kłamstw. Wtedy ojciec spojrzał na nią i na chwilę się przeraziłem. Bałem się matki, ale to było uczucie od zawsze, stanowiło część mojej dziecięcej doli. Rzadko natomiast bałem się o nią, ho sama dawała sobie świetnie radę w różnych opresjach. Nawet szukając zaczepki wybierała takie, gdzie jej determinacja gwarantowała pewne zwycięstwo. W jej walecznym życiu była jednak jakaś metoda - i wiedziałem, że tak naprawdę to nic jej nie groziło. Ojciec tolerował jej ambitne, choć zapewne dość nużące szturchańce, bo pobudzały krążenie krwi i w efekcie także energię działania. Na pewno to było też więzią między nimi: oboje chcieli coś znaczyć w tej balii pełnej niezbyt czystej wody, jaką było nasze niewielkie miasto. Oczywiście, nie była to walka o tę prawdziwą władzę. Ale potrzebne im było ludzkie uznanie, ludzka zawistna obmowa i poczucie, że ich życie nie jest jednak zupełnie wyschłe. Teraz patrzyłem, jak matka rozbiła tę solidarność. Jej kobieca zaborczość była bowiem sil- niejsza od zrozumienia wspólnych konieczności. Owszem, była często przeciwnikiem ojca. Ale to był przeciwnik, który ciągnął ten sam zaprzęg i nie szczędził wysiłku, aby jednak życie toczyło się naprzód. W tej chwili zaś wyłamała się, mogła mu zacząć przeszkadzać, rozgry- wając tylko swoje sprawy. A na to ojciec, rozumiałem, nie mógł pozwolić. Dlatego patrzył na nią tak, że się zacząłem bać. Ruszył przed siebie w jej stronę, wielki i rozłożysty, jak daleko mógł tak iść? Matka przestała się śmiać, cofnęła pod ścianę, ojciec podniósł rękę, krzykną- łem: - Tatusiu! Spojrzał na mnie, wiedziałem, że dopiero teraz znalazł się w domu. I tą podniesioną ręką zdarł z głowy kapelusz, cisnął nim o ziemię, pod nogi matce. Oddychał, słyszałem te oddechy. Nie patrzył już na mnie, zakrył powiekami oczy z tego wysiłku, że się zatrzymał. Minęła chwila, zanim powiedział: - Jesteś ciężka wariatka. Sama tego chciałaś. I wyszedł metrowymi krokami, nie podnosząc kapelusza. Huknęły za nim drzwi, a w mieszkaniu zrobiło się martwo. Matka zaś patrzyła przed siebie, nagle oniemiała. Miała rozpięty szlafrok, widziałem jej bieliznę. Potem osunęła się jak kloc, siadła na ziemi, Oparła czoło o ścianę i powtarzała: „więc tak, więc tak...” Patrzyłem na nią z ciekawością. Ale nie była to ciekawość ufna ani spokojna. Już wówczas bowiem przeczu- łem, że kobiety nie przystają do naszego męskiego świata. Nie wiem, czy Kwaśniak przyszedł do mnie z własnej inicjatywy. Dlaczego właśnie do mnie? Wydało mi się to lekko podejrzane, ale w następnej chwili potraktowałem siebie jak głupca, bo to nie był człowiek, którego dla prywatnych celów wykorzystują postronni. Stwa- rzał tylko takie pozory, to myliło. Wszedł bokiem, krzywo stojąc zamknął drzwi i potem po- suwał się po chodniku krokiem, jakby nie chciał dotknąć jego powierzchni. Kwaśniak chodził trochę asymetrycznie, bo jedną połowę ciała miał bardziej nieruchawą od drugiej. Wyglądało to komicznie, ale nie było tematem złośliwości nawet Chądziela, dla którego swoisty dowcip był solą życia. Kacze ruchy Kwaśniaka były bowiem rodzajem kalectwa, miał porażone ner- wy po jakiejś lekcji w Berezie, która to nauka miała mu wybić z głowy komunistyczne cią- goty. Już wtedy był członkiem partii. Ale trzeba przyznać, że jego partyjność była dość osobliwa. Przekonania, lata w ruchu ciągle były dla niego przedmiotem wewnętrznych rozterek. Bronił się przed sztywnymi zało- żeniami, przed jakąś nieuchronną mechaniką swej pracy w tym gmachu, a jednocześnie bał się zapewne, żeby samokontrola nie zawiodła go w nieodpowiedzialność, w uleganie ostatnim modom w kraju i odcieniom ideologii. Prowadziło to do tego, że przeważnie wahał się w swoich racjach, że z uczciwości był chwiejny. A gdy obawiał się własnych wniosków, wte- dy szukał ludzi dla sprawdzenia, lubił długie dyskusje, w czym był dość męczący i staromodny. Oto zjawił się przede mną, przepraszał wzrokiem i słowami. Wierzył w to, że wszyscy bardzo wydajnie i bez chwili przerwy pracują. I że bezprawnie zabiera ludziom czas, akurat tylko dlatego, że coś ugryzło jego partyjne sumienie. Szybko odtwarzałem tok jego myślenia: czego się po mnie spodziewał? W naszej we- wnętrznej geografii miał położenie szczególne. Mógł przyjść do każdego, zależnie od aktual- nego kierunku swych wątpliwości. Szukał w rozmówcy nie własnego echa, lecz odparcia, popchnięcia z powrotem. Tyle tylko, że równie często schodził z drogi w obie strony i nigdy nie było wiadomo, gdzie się właśnie znalazł. - Czytaliście ostatni numer „Tygodnia”? - zapytał, gdy skończył grzecznościowe wstępy. - Nie - odpowiedziałem szczerze. - Rzadko czytuję. Ale widocznie trzeba poznać ich sprawy. - Tam jest taki artykuł Wolne i czyste ręce. Tam wcale nie chodzi o nich. Przynajmniej nie chodzi naprawdę, kiedy odciągnąć serwatkę tych wszystkich frazesów. - Czy to z okazji Pierwszego Maja? No to trafili - jeszcze macałem w ciemności. - Tytuł obiecujący. - I spełnia zapowiedź bardziej, niż myślicie. - Czego oni chcą? Jeszcze jedno towarzystwo spóźnionych sprawiedliwych, którzy ogłaszają wyroki na innych? - Przeczytajcie sobie. Według mnie, to taki rachunek sumienia. Nie wiem tylko, czy własnego. - W cudzym sumieniu zawsze grzebać łatwiej - skinąłem głową, bo już wiedziałem, z czym ten człowiek do mnie przyszedł. - Ba, siebie dojrzeć najtrudniej, to prawda. - Czy wy naprawdę w to wierzycie po tylu latach w ruchu, że można zmienić przeko- nania, jak mieszkanie, na inne, bardziej komfortowe, czyli gwarantujące większą swobodę ruchów? Czy to chcecie mi podsunąć do namysłu, po lekturze tamtego artykułu? Czy żądacie ode mnie pochwały ruchliwego jak wiewiórka sumienia, skaczącego z gałązki na gałązkę, lekkiego i bez pamięci? Złapał się za głowę, jakby chciał zasłonić dłońmi uszy. Wiedziałem jednak, że jest do- syć zadowolony z mojej irytacji. - Chodzi przecież o program. Skąd go wziąć, z sufitu? Trzeba słuchać, co różni mają na ten temat do powiedzenia. Może się mylą, ale szukają. Myślałem, żeście czytali. A tak mówicie tylko na „nie”. Tego ode mnie potrzebował. Spojrzałem na niego spod czoła. Od owego czasu ja już miałem prawo pytać go o coś więcej. Ale to nie była z mojej strony tylko ciekawość. - Taki artykuł nie wyskakuje, jak mówicie, z sufitu. On powstał w redakcji, w określonej atmosferze, i tylko potem ktoś go pisze. A jak tam u nich wygląda? Na pewno wiecie o tym więcej niż ja. Poprawił się na krześle, nie mógł znaleźć miejsca dla swego cierpnącego ciała. - Tam wygląda różnie. Chodzę do nich, gadam, słucham. No tak, więcej słucham. Re- dakcja to nie jest jeden człowiek. Oni też się ze sobą kłócą! - doszedł nagle do optymistycz- nego wniosku. Odwróciłem głowę. Ten Kwaśniak to był jednak stary człowiek. Z tą przekorą starości po latach obijania się o ludzi na paru kolejnych zakrętach. Takim się zdaje, że w każdej pyskówce tkwi jakieś jądro prawdy. I z wielkim krzykiem można je rozbić na chwalę partyjnej racji. Bo wszystkim jakoby, którzy krzyczą, wyłącznie na tej prawdzie zale- ży! Warto było mu powiedzieć: - Że się kłócą, to ich sprawa. Waszą rzeczą jest pomóc jednej ze stron. Tylko trzeba wiedzieć, na pewno wiedzieć, która ze stron jest nam bliższa. - To nie są strony świata - westchnął - żeby tak pokazać palcem, gdzie północ, a gdzie południe. Nie mówiąc już o wschodzie i zachodzie - prawie się uśmiechnął. - Bawi to was? - spytałem, trochę jednak zaskoczony. - To przecież jest zwykła dez- orientacja polityczna. Jeśli i tam pokazujecie taką postawę, to winszuję. Tego im tylko bra- kowało. Tego waszego wpływu, żeby się kompletnie zagubili. - Jest w tym racja - przyznał od razu (i to mnie w Kwaśniaku tak drażni). - Strasznie wielkie oni mają apetyty. Wierzą w siebie. A to, że się kłócą, że mogą się kłócić, bardzo ich zachęca do aktywności. - Jakiej? W czym? - zatrzymałem go w galopie. I nie dokończyłem rysującego się wniosku, bo na sekundę urwała się we mnie myśl. Ucięła ją błyskawica skojarzenia. A po tej pustce tryby ruszyły na zwolnionych obrotach, po moim milczeniu. On mówił jeszcze, sam sobie przeczył, rzucał argumenty tamtych i prowokował mnie do riposty, a ja myślałem, co robić dalej, z której strony teraz zacząć. Jak to rozegrać, aby wywołać z góry przewidziane reakcje? Oto przecież nadarzała się okazja. Otarłem czoło, powiedziałem z namysłem: - Czy szef czytał len pasztet? - Szef? - Kwaśniak lewą dłonią masował prawe przedramię. - Po co? Inni czytali, jak puszczali do druku. - A wy uważacie, że to wystarcza, bo kontrola prasy machnęła ręką? Po pierwsze, tam też siedzą ludzie, których już sam tytuł artykułu musiał podniecić i bardzo im było przyjem- nie, że mogą się wykazać. Szerokie horyzonty i tak dalej. To ładnie brzmi i niejedno uspra- wiedliwia w tej strażackiej robocie. Po drugie, nie chodzi przecież o czepianie się słów, nawet sformułowań. Czy my się rozumiemy? - Czułem, że trzeba go mocniej wciągnąć do tematu, bo siedział i wiercił się na krześle, jakby tym swoim niezdarnym ciałem głównie zajęty. Po- patrzył na mnie zgaszony. - Przecież nie wiecie, jak tam jest! - Ale wy powinniście wiedzieć, że nie jestem takim ostatnim idiotą., I powtarzam: nie chodzi o czupurne słowa, o tę całą pozłótkę, która świeci w oczy. Chodzi o sens głębszy, o procesy, których ten elaborat jest tylko przypadkowym znakiem. Może pierwszym, ale na pewno nie ostatnim. Takie symptomy mają to do siebie, nie będę was przecież uczył, że to, czego są dowodem, nigdy nie stoi w miejscu. - No pewnie, pewnie - rzekł Kwaśniak, a ja ciągle miałem uczucie, że bardziej myśli o swoim schnącym szpiku w ręce niż o niebezpieczeństwie jakiejś chryi. - Więc jak myślicie, iść do szefa? Nie odpowiedziałem od razu. Mam takie chwile, że potrafię w sekundzie uchwycić naraz parę nici. Wiem, skąd się ciągną, wiem, jakie przekazują sygnały, wiem, w którym miejscu trzeba je związać na efektowną kokardkę, która potem, może znacznie później, może nigdy, ale może jednak - przystroi czyjąś pierś. Tę pierś, trzeba przyznać konfidencjonalnie, też sobie dość dokładnie wyobrażam. - Nie, ja mu tę sprawę przedstawię - zdecydowałem. - Ja przeczytam, on przeczyta, potem zobaczymy, co się da zrobić. Bo jednak, towarzyszu, warto nie tylko słuchać i zacierać ręce. Patrzył na mnie, oglądał mnie, ale ja nie odwróciłem wzroku. Siedział głęboko, wsparty na okrągłych plecach, wydawał się jeszcze bardziej nijaki, niż był. Siedział bez ru- chu, jakby i drugą połowę ciała ogarnęła drętwota. Słyszałem to milczenie między nami, sły- szałem je dokładnie. Czy mógł usłyszeć w moim głosie nutki, od których cały zmalał? Czy był tak muzykalny, aby usłyszeć dysonans w miejscu, które tyle lat zajmował? Nie byłem od tego. To mu przecież powinno pomóc. Ale trzeba znać tę granicę milczenia, która w pewnym momencie zmienia się w odwagę. Nie wolno przeciągać ciszy, ponieważ ja ostatni uderzyłem, i ja, w poczuciu słuszności, dałem mu sposobność do namysłu. Wstałem więc sprężyście, ze świadomością, którą być może on podzielał, że jestem sprawny fizycznie i łatwo mi patrzeć z góry. Obszedłem stół, pochyliłem się nad nim. - Źle się czujecie? Weźcie nowalginę, pomaga na nerwobóle. Sam zażywam, czasem mam takie migreny, że głowa pęka. To są zmiany pogody. - Tak, zmiany, zmiany - powiedział niegłośno i zaczął się zbierać do opuszczenia krzesła. - Ciężko jest żyć. Pogoda się zmienia, a ja jestem taki pokręcony. I stary, pewnie, że stary. Zaprzeczyłem energicznie, prowadziłem go pod zdrowe ramię, gdy się posuwał bo- kiem ku drzwiom. Na progu chciał się wyswobodzić, stanąć przede mną o własnych siłach, ale podpierałem go mocno. Dopiero na ziemi niczyjej, na korytarzu, powtórzył już pokonany, ale jeszcze szukający ratunku: - Ale pamiętajcie, że oni tam też się ze sobą kłócą! Pokiwałem mu głową i wróciłem do pokoju, bo właśnie alarmował telefon. Dzwoniła Helena. Wiedziałem, że to ona, bo zwykle długo nie odkłada słuchawki, czeka, a telefon dzwoni i dzwoni. W ten sposób nawet moja nieobecność nie jest dla niej przeszkodą. Bo podchodzi ktoś inny i mówi, kiedy będę. Helena miała ładnie ustawiony głos kobiety, która - nawet nieobecna - chce działać na wyobraźnię swego aktualnego mężczyzny. Bo to nie był jej głos prywatny, ten zwykły, kiedy byłem przy niej i kiedy mogła zbijać kapi- tał resztą swej urody. Niestety, Helena stawia pytania uciążliwe. Pierwsze brzmiało: - Dzień dobry, panie i władco. Co u ciebie słychać? Na to najtrudniej odpowiedzieć wtedy, kiedy rzeczywiście coś się dzieje. Im więcej, tym trudniej. Więc można tylko się wykręcać: - Nic specjalnego, wiesz jak to wygląda. Helenie oczywiście wystarczyło to całkowicie, bo przecież nie po to dzwoniła, aby się dowiadywać czegokolwiek o moim życiu, tym poza nią. Szczególnie w tym zespole faktów, który jedynie tolerowała, bo trzeba przyznać, rzucał jednak trochę blasku i na jej miejsce przy mnie. Ale nie o to chodziło. Ona dopytywała się o siebie, o swoją władzę nade mną! Spraw- dzała jej solidność w słowach, których potoczny sens mógł być pochlebny tylko dla mniej doświadczonego ucha. Uśmiechałem się więc, gruchałem, mówiłem różne głupstwa. U kogoś innego metody takie uważałbym za kompromitację godności własnej. Dla mnie zaś były nie- zbędną osłoną. Nie widziałem Heleny od paru dni. Że dzwoniła, to wiem. Nasza informacja wewnętrzna działała na tym polu bez zarzutu. Nie podejmowałem jej inicjatywy. Teraz gęsto się z tego tłumaczyłem, a były to preteksty dość kłamliwe. Są bowiem prawdy, których się kobiecie nie mówi nigdy, nawet po zakończeniu, zwłaszcza przez telefon. Plątałem się więc pracowicie, gdy oto nieoczekiwanie znalazłem na nią sposób, który i mnie mógł służyć. To są sposoby najlepsze, aby wyjść z twarzą z takich opałów. Aby nie stracić poczucia, że to ja jed- nak jestem reżyserem nawet tego, co potrafi wymyślić kobieta. Rzuciłem więc w słuchawkę: - Masz rację, oczywiście. A resztę argumentów przyjmiesz ode mnie jutro wieczorem. Roześmiała się perliście, już pewna swojego zwycięstwa. Wtedy dopiero zdecydowa- łem powiedzieć więcej: - Zapraszam piękną osobę na intymną kolację. Na przykład do „Grandu”, jutro po- wiedzmy o ósmej. Spotkamy się w hallu, bo będę tu ślęczał do skutku. Więc się nie gniewaj, że wprost tam. Była w słuchawce chwila ciszy, dopiero potem usłyszałem jej głos, modulowany sta- ranniej niż zwykle: - Intymnie, w „Grandzie”? Co za poczucie humoru! Czyżby to znaczyło, że się boisz takiej bezbronnej istoty jak ja? Trzeba więc było wyjaśniać, zabrało to trochę czasu. Tyle że po drodze znalazłem ja- kiś pretekst, jakąś okazję do takiego spotkania, która mnie się tyczyła, a o której mogła nie wiedzieć. Nie była to żadna data ani nic podobnego, oczywiście, bo mogła później zbyt łatwo sprowadzać fakty do wspólnego mianownika. Tak więc Helena miała do wyboru: albo się obrazić, że nie wpuszczam jej do domu, albo przyjąć prezent tych ważnych dla mnie godzin, które najwidoczniej chciałem spędzić z nią, właśnie z nią. Ale Helena nie jest impulsywną młodą kozą. Potrafi wybierać stosownie do okoliczności odpowiedniej wartości monety z sakiewki, w której zgromadziła niemało doświadczeń zwycięskich, a może także parę klęsk. Więc i tym razem wybrała. Mówiła teraz na przydechu, jakby rozsadzała ją radość tej kulinarnej perspektywy. Jakby z trudem radość hamowała: - To ładnie, Mareczku, że chcesz jutro być ze mną. Takie chwile szalenie ludzi wiążą ze sobą. Trochę mi ulżyło, więc pozwoliłem jej mówić na ten temat jeszcze dobrą chwilę. I kiedy tam grał jej głos w niskich rejestrach, ujrzałem ją dokładnie w chwilach najbardziej okrutnych, kiedy jest tylko nagie ciało, nawet twarz naga i bez upiększeń. Nie pamiętałem teraz jej urody, widziałem tylko rysy i pęknięcia, które poklepywała, zamazywała tak staran- nie, że trzeba było chyłkiem i dokładnie ja obserwować, aby wykryć tę jej tajemnicę, jej wal- kę o kruszącą się doskonałość. Oczywiście wiedziałem, że odszedłem od niej dość dawno. Ostatnie napięcia z nią związane mogłem odnieść do jakichś spotkań jesienią, w której to po- rze wszelkie cienie stają się głębsze, a ja w ucieczce przed ciemnością wpadam niemal co roku w jakąś ambarasującą historię, z którą potem, w wiosennym słońcu, nie wiem, co robić. Od dawna zamiast ciemnego źródła, przy którym koiłem pragnienie siły, stalą się płytkim lusterkiem, widziałem w nim tylko jej kunsztowną, niedotykalną urodę i własny krzywy uśmiech. Rola takich uśmiechów była ostatnio w naszych spotkaniach bardzo doniosła. W ten sposób łatałem sytuację, w ten sposób czyniłem kłamstwo bardziej wiarygodnym, taki uśmiech zastępować musiał czułość i serdeczność, kiedy czekałem, żeby już sobie poszła. Przyznaję, że nie znoszę tych moich lisich sposobów, bo są oczywiście moją uległością. Bar- dziej wobec siebie niż kobiety. Zbierając się potem do ataku, gromadzę przeciwko niej dowo- dy, aby przestać się kryć za tym grymasem. Zbieram wówczas jej słowa, jej złudzenia, jej napastliwość wobec mego życia, jej sposoby mistyfikacji nawet we własnym, cielesnym kształcie, który stara się z takim trudem we mnie utrwalić. Rozbijam wówczas jej legendę, która mnie przy niej zatrzymała. To zresztą w sprawie z Heleną miałem już poza sobą. Ale zbyt długo trwał ten czas następny, kiedy musiałem się kryć z moją prawdą przeciwko niej. Helena była bowiem partnerem, który też nie odkrywa kart do końca. Nie wiedziałem, gdzie jest, na którym odcinku naszej drogi, bo zbyt wiele było jej słów, gestów, zbyt były jaskrawe, aby dojrzeć poza nimi jej taktykę. Na moje uśmiechy odpowiadała uśmiechem, ale nie znałem jego zaszyfrowanego znaczenia - i to było najgorsze. Jej przyjemne dla mnie słowa były na poziomie ekspedientki w sklepie MHD, handel warzywami. Ale potem takie zdanie, że się jej boję, więc wciągam ją między ludzi! Kiedy była prawdziwa? I co o mnie wiedziała, że po- zwalała sobie na ironię? Te jej niekonsekwencje były kiedyś migocącym światłem podczas jesiennych wieczorów. Teraz wiem, że były tylko zimnym ogniem, który nigdy nie dał mi ciepła. Ba, ale co z tym zrobić, kiedy skończył się okres święta i mylących fajerwerków? Odłożyłem słuchawkę po jej przestrogach, abym był punktualny. Zupełnie jakby to ona wymyśliła takie rozwiązanie wieczoru. Ostatnie dyrektywy wyszły od niej, a ja powta- rzałem: dobrze, dobrze... Potem siadłem przy biurku, rozłożyłem przed sobą papiery i patrząc w nie ważyłem, kiedy się zdobyć na wykonanie zamierzenia. To nie był zupełnie błahy dylemat, bo żołąd- kowcy reagują różnie na różne wydarzenia. Wiedziałem, że przy większym napięciu twarz szefowi stygła, jej krwista czerwoność pokrywała się cieniutką warstwą szarej ziemi. Życie wracało do niej, gdy rozluźniał się skurcz, który mu ściągał brzuch. Trafić do niego wówczas, gdy słuchał tylko siebie, jak wtedy, kiedy zbyt długo kluczyłem wokół pointy w tamtym przemówieniu? To byłoby szaleństwo, gdyby zaczął kojarzyć mój widok z własnym cierpie- niem! Trzeba trafić do niego inaczej, niech po moim wyjściu pije rumianek i lniane siemię, które mu pichci na elektrycznej maszynce panna Zdzisia z sekretariatu. Dopiero po moim wyjściu, za pośrednią przyczyną moich racji, których nie odeprze. Ale nie dlatego, że na mnie patrzy, choć nie chce. Ta Zdzisia, do której wszyscy mówili „moje dziecko”, było to stworzenie bardzo mło- de i bardzo oddane. Nie wiem, czy szef budził w niej jakieś dziewczęce tęsknoty, w każdym razie patrzyła mu na usta, zgadywała jego myśli, zanim wydał polecenie. Uważała, że jest złym lub dobrym przewodnikiem, jak trzeba, w sprawach między nami a nim, że ona właśnie powinna decydować o tym, by odpowiednio traktowano jego osobę, jego zdrowie i miejsce, które zajmował. Siedziała wśród telefonów, jedną ze słuchawek trzymała brodą, aby mieć wolne ręce do notowania tego, co brzęczało jej przy uchu. A brzęczał telefon ważny, ten najważniejszy z trzech aparatów na biurku. Wiedziałem o tym. Wiedział o tym także Chądziel, bo milczał wprawdzie, ale natarczywie oglądał twarz dziewczyny podczas tego egzaminu. Nie była ani zmieszana, ani na naszą cześć sztucznie obojętna. Po prostu słuchała uważnie, marszcząc brwi. Pisała szybko z przechyloną na ramię głową, cały policzek oparła na słuchawce. Mó- wiła: „tak, tak, dobrze towarzyszu” - a myśmy z Kaziem stali przed nią zupełnie jak wyłącze- ni. Sądzę, że w jej młodości i oddaniu jest jednak trochę sprytu, a może i rutyny. Nie powie- działa ani słowa za dużo. W jednej tylko chwili, szukając słów oględnej odpowiedzi, spojrzała na nas. A było to spojrzenie jak miotła. Ale nie chcieliśmy tego zrozumieć. Staliśmy przed nią niezbyt blisko siebie. Już wiedziałem, że szefa nie ma. Natomiast był Chądziel i nie chciał się wycofać. Więc pozostałem i ja, aby nie dać mu swoją rejteradą zbyt wiele do myślenia. Zresztą Chądziel miał dość czasu dla siebie, zanim się zjawiłem. Nie przyszedł tu chyba na flirty! Powitał mnie jednak z wyraźną rezerwą, rzucił nawet krzywe spojrzenie jak na intruza. Kiedy Zdzisia odłożyła słuchawkę i jeszcze grzebała ołówkiem w tekście telefonogramu, Ka- zio powiedział, przestępując z nogi na nogę. - To znaczy, moje dziecko, że dzisiaj z tego nici? - Powiedziałam, że szefa nie ma. Ale mu przekażę. - Dokładnie? - miał uśmiech szeroki, chciał być z sekretarką w dobrych stosunkach, a jeszcze bardziej chciał tę komitywę zaznaczyć wobec mnie. - Tak, dokładnie. To nie jest trudne, towarzyszu. - Zdzisia nie przyjęła do wiadomości uśmiechów Chądziela. Nie miała poczucia humoru na temat - własnej solidności za tym biur- kiem. Widziałem nawet dość wyraźnie, że w jej bezrzęsych oczkach błysnęło lekceważenie dla przymilnych zabiegów Kazia. A ja ani nie usiadłem, ani nie podszedłem zbyt blisko do biurka. Chciałem dać jej znać, że nie mam wiele czasu i że nie interesują mnie pewne meldunki w jej papierach. Nie było między nami żadnych porozumień. I to nie był mój kiepski humor czy jej ostrożność. Tasowała papiery w teczce, zanim spojrzała na mnie: - Przepraszam, towarzyszko, że was nachodzę. Nie robię tego zbyt często - zaznaczy- łem jednak, aby pomóc jej pamięci. - Słucham was - teraz była gotowa potraktować mnie odpowiednio. - Wpiszcie mnie w kolejkę do szefa. To nie jest mój osobisty problem, w sensie spraw tutejszych. Ale myślę, że powinienem przekazać pewną rzecz. - Czy to pilne? - Owszem, dlatego nie czekam na inną okazję. Nie wszystko nadaje się na odprawę. - Zamknąłem i ją, bez nacisku, kołem wtajemniczenia. - No ja wiem, że czasem trzeba bardziej operatywnie - odpowiedziała z przekonaniem. Tak się stało, że oto teraz ona popisywała się przede mną. Dawała mi do zrozumienia, że do- skonale rozumie pewne konieczności. - Jutro szef będzie od rana. Ja tu nic nie mam poza to- warzyszem Chądzielem - spojrzała na kalendarz. - Więc od razu wam przedzwonię. Bo tamto nie jest takie ważne - lekko wzruszyła ramionami, tym określając wysiłki Kazia. - Będę czekał. I jeszcze jedno. Weźcie z prasowego ostatni numer „Tygodnia”. I poproście szefa ode mnie, aby przejrzał taki artykuł Wolne i czyste ręce. To ważne, aby się zapoznał z jego treścią przed naszą rozmową. Przepraszam, że wam sprawiam kłopot. Nie, nie sprawiłem jej kłopotu. Zdzisia promieniowała ważnością i chęcią udzielenia pomocy szefowi i mnie. Dawałem jej przecież dowód, że sprawa jest zasadnicza, że ma wy- miary sięgające poza rutynę, poza to pomieszczenie, do którego zbyt często przychodzili lu- dzie - z nieporadności albo z braku odwagi decyzji. - Dobrze, załatwię, możecie być spokojni. Nie będziecie czekać w kolejce. - Jej pyzata twarz stała się jeszcze szersza z życzliwości, prawie z uśmiechu. Zamknąłem za sobą cicho drzwi. Bez żadnej ostentacji szedłem korytarzem. Wcale nie zależało mi na tym, aby podkreślać, że wejdę tam, za ceratowe drzwi, przed innymi. Dlatego że zamiast samemu przynieść numer „Tygodnia”, jej kazałem biegać po pismo! Na pewno wzbudzi to zainteresowanie niektórych i samym faktem, i tym, że nie stoję daleko od tej sprawy. Ale nie ja będę chodzącym sygnałem, natrętnym tego przypomnieniem. - Irytująca gówniara - usłyszałem koło siebie. Spojrzałem bez zdziwienia. Oczywiście Chądziel czekał na mnie za pierwszym zakrętem korytarza. Ten człowiek zupełnie mnie teraz nie interesował. Ludzie, którzy przegrywają, zwykle tracą dla mnie atrakcyjność. Z wyjątkiem jednego człowieka. Tylko że tamten wcale nie ma poczucia własnej klęski. Ano, zobaczymy, zobaczymy jutro. Ale Kazio? Szkoda dla niego każdej szczypty energii. Szczególnie teraz, gdy mój dzień tak się skończył. - Nie jest tylko od tego, przecież widziałeś. Ale musi jakoś szeregować sprawy na istotne i mniej ważne. - A ty oczywiście przyszedłeś z najważniejszą - skinął głową Kazio. Zatrzymałem się na sekundę, poczułem napływ śliny do ust. - Z jaką mianowicie? - zapytałem ostro, może zbyt ostro. - No, ty zawsze masz sprawy do szefa takie, o których nam się nie śniło. - Teraz Chą- dziel szedł obok mnie i mówił przed siebie. Uważał widocznie, że taka aluzja, nieprecyzyjna jak dymek, ale o wyraźnym zapachu, daje mu w tej chwili nade mną przewagę. - Mój drogi, ogólniki nie mogą być żadnym argumentem - wzruszyłem ramionami. - Zresztą, o czym tu mówić? - Unikasz rozmów. Tak, unikasz. Wychodzisz stamtąd z miną Napoleona, ale do zwy- cięstwa to ty się nie przyznasz. No cóż, masz prawo. Własne zdanie, własny interes. I nie mu- sisz tak na mnie patrzeć. Mam uszy na swoim miejscu. Słyszałem, co mówili tam w telefonie. Nie chciałem oglądać Chądziela zbyt natarczywie, choć poczułem ucisk w karku, gdy zwracałem ku niemu głowę. Co mu znów przyszło na myśl? Chądziel, żyjąc w ciągłej goto- wości zdobywania jeszcze ciepłych informacji, potrafi kojarzyć rzeczy zupełnie nieprawdo- podobne. - Nie wiem, o czym mówisz - rzekłem wolno. Byłem szczery. - A ja wiem, mnie jedno słowo wystarczy - rzucił przynętę. - Ten telefonogram był o walterowcach. - O tej wytwórni sprzętu mechanicznego? Dobrze, ale co ja mam z tym... - mówiłem coraz wolniej, już żałowałem poprzedniej szczerości. Chądziel patrzył teraz na mnie z ciekawością, uśmiech podnosił mu jeden kącik ust, zmrużył oko: - No, nie udawaj. Byłeś tam przecież na przedmajowym spotkaniu. I nie fatyguj się z tym zdziwieniem. Nie dla mnie takie zagrania. Ja czasem wierzę w zbiegi okoliczności, ale nie za często. Jeśli był już taki telefon, to ja tobie nie zazdroszczę. Skinął głową nie na pożegnanie, ale jakby nade mną trochę się litował. I dziarskim krokiem ruszył przed siebie, zostawiając mnie na środku, przed szeregiem drzwi, które za- częły troić mi się w oczach. Cóż to za obrzydliwe uczucie, owo wrażenie rozszczepienia świadomości! Bo stojąc tak, równocześnie odchodziłem razem z nim, z tym, co usłyszał, co mógł wiedzieć. Niewiele sobie z Kazia robiłem. Traktowałem go zawsze jako część tła, na które składają się statyści o jednakowych, zatartych w masie twarzach. Mogłem się śmiać z jego dowcipów, tolerować jego ciekawość, ponieważ mechanika Chądzielowych reakcji była bardzo prosta, i łatwa do przewidzenia, dzięki czemu przynajmniej mnie nie mógł stanąć na drodze. A teraz, proszę, zaatakował. Czekał na to, może czekał od dawna na taką chwilę, kiedy nagle jego słowa strącą mi z twarzy owo dla niego lekceważenie. Szedłem do domu piechotą. Nie chciałem być blisko ludzi w pękających od tłoku środkach lokomocji. Szedłem sam przez ulice, które pachniały spalinami i wiosną. Myślałem o ludzkiej geografii naszego gmachu, naszego piętra. Wiedziałem, że muszę zrobić jeszcze jedną poprawkę na tej mapie, nie mogłem się od tego uchylić. Ale brakowało mi znów kilku elementów, innych teraz, lecz potrzebnych. Wiedziałem, że rozmowa z szefem popchnie to naprzód. Byle nie ulegać poczuciu niewiedzy, które dusiło moje dociekania. Szedłem, anoni- mowy człowiek, a ciężkie, pełne dźwięków powietrze miasta odbierało mi zdolność syntezy. W jakimś kiosku kupiłem „Tydzień”. Leżał tego cały stos, ludzie stali w ogonku po wieczor- ne gazety i pisma ilustrowane. Sprawiło mi to ulgę. Już na mojej ulicy odnalazłem w sobie pierwsze sygnały spokoju. Za chwilę zamkną się za mną drzwi i będę sam. Wtedy wszystko wróci na swoje miej- sce, odzyska zwykłe proporcje, zachwiane przez ludzi. Przez chór pokrzykujących statystów, którzy, być może, właśnie mnie chcą zepchnąć na trzeci plan. Już w domu pomyślałem: „Do- brze jest przejrzeć cudze zamiary. W ten sposób mija się bezpiecznie pierwszy stopień ciem- ności.” Noc nie jest dla mnie złą porą. Godziny mijają wówczas z inną szybkością, a wszystko, co zebrałem w ciągu dnia, łatwiej potrafię ułożyć w porządku wygodnej dla mnie logiki. To prawda, że czasem muszę zawracać z drogi, bo w nocy nie widzi się dokładnie od- ległości. Czasem także potem, w trzeźwej jasności po przebudzeniu, widzę w tych moich nocnych wnioskach szczeliny, których nie można jednak lekkomyślnie przeskoczyć. Ale jeśli się wie o tych deformacjach, to całą resztę można przyjąć jako podporę. Następnego dnia spokojnie patrzyłem przez okno, gdy naokoło mnie brzęczały, jak stado much, zwykłe odgłosy codziennych zajęć. Czekałem. Kwaśniak przeszedł tanecznym krokiem przez pokój, popatrzył na mnie, zatrzymał się chwilę przegięty i ruszył ku drzwiom. Nie był mi potrzebny, nie miałem mu nic do powiedzenia. Potem wpadła Matulakowa, dy- szała głośno z przejęcia i chciała, żebym poświadczył jej racje. Pokłóciła się o coś z zarządem Ligi Kobiet. Chodziło, zdaje się, o miejsca pracy, których nie starczało dla dziewcząt po szkole podstawowej. Nie wiem, dlaczego właśnie przede mną ostrzyła swoje argumenty. Mo- że przeczuwała, że znajdzie we mnie zgodę na swój sprzeciw wobec bezmyślnych krańcowo- ści. - Bo my to zawsze z przesadą, towarzyszu! - wołała, ocierając chusteczką wąsiki. - Albo każemy im tłuc się na traktorach i dźwigać cegły na budowie, że potem dziecka donosić nie mogą, albo gonimy je o pół wieku z powrotem. No, powiedzcie, gdzie tu rozum? I możecie się nie uśmiechać, towarzyszu! - krzyknęła, choć nie czułem, żeby mi było wesoło. Patrzyłem na zegar. Zbliżało się południe. - Tak, wy też nie chcecie wiedzieć... - Ja? - uniosłem brwi, bo to była przesada, żeby Matulakowa również miała swoje o mnie zdanie. - No, wy wszyscy nie pamiętacie, że kobiety to więcej niż połowa ludzi w tym kraju! I na świecie! To siła społeczna i produkcyjna, a nie do pieluch i kuchni, żeby kłopot z głowy. - Przecież to nie ja, naprawdę nie ja mam różne takie pomysły. - Cha! cha! cha! - zaśmiało się przebiegle moje vis-a-vis, potrząsając biustem podob- nym do dwóch bochenków. - Organizacja wpada na pomysły! To dobre, ale nie dla mnie. Czy to Liga wytrząśnie z rękawa robotę dla tych tysięcy, które wychodzą ze szkół? Trzeba przyznać, że naprawdę obchodzi ją los tej młodzieży na rozstajnych drogach. Ale dlaczego ona krzyczała na mnie? Myślałem o szefie. Wiem, że był u siebie. A Zdzisia na pewno powiedziała mu o mnie. Patrzyłem przez okno, gdy wchodził do gmachu, było to czte- ry godziny temu. Słuchałem nie słysząc lamentów Matulakowej o pomyłkach, które mnie nic nie obchodziły. Ale telefon milczał, choć kładłem na nim rękę. Nie mogłem wstać zza biurka, patrzyłem na to pudło. Pozbyłem się Matulakowej, obiecując, że będę po jej stronie. Wyszła niezupełnie jed- nak pewna, czy doceniam ważkość jej problemów. Matulakowej potrzebny jest entuzjazm lub oburzenie rozmówcy. Ona w takich dyskusjach wysuwa nie siebie, lecz temat na pierwszy plan. Po jej wyjściu znów patrzyłem w okno. Widziałem samochód Podcienia z szoferem śpiącym w poprzek siedzenia. Ten samochód nie odjechał do godziny, w której zaczynają cichnąć korytarze. Ale telefon nie zadzwonił. Ja też nie podniosłem słuchawki, nie powie- działem sobie, że jest to dwudziesty trzeci kwadrans mego oczekiwania. Chociaż ten dwu- dziesty czwarty, zanim wyszedłem, spędziłem na stojąco, pochylony nad biurkiem. Ale nikt nie odpowiadał na moje pytania, musiały pozostać przy mnie aż do dnia następnego. Towarzystwo kobiety smakuje mi wówczas, kiedy jest dodatkiem do wygodnego sa- mopoczucia, bo wtedy podkreśla wszystkie lekkie i życzliwe odmiany mego nastroju. Po- święcam im uwagę, gdy nie jest mi ona niezbędna, aby słuchać własnych wewnętrznych sprzeczności. Kobieta, owszem, może stać się dla mnie problemem. Takim na przykład, jak wybór miejsca przyjemności czy wypoczynku. To wymaga refleksji, ale nigdy nie ściąga wnętrzności w węzeł nerwów. Prywatnym sprawom poświęcam czas tylko wtedy, gdy jest on właśnie rezerwą, której nie potrzebuję dla siebie. Natomiast w innych przypadkach, kiedy spotykają się we mnie napięcia z dwóch zakresów doznań, trudno jest mi się zdobyć na po- błażliwość, którą płeć żeńska w walce o nas uważa za minimum daniny dla siebie. Nie będę więc podkreślał, że głównego celu tego wieczoru nie ułatwiało mi spotkanie z Heleną, które przecież sprowokowałem po to, by załatwić sprawy znacznie dla mnie waż- niejsze. Idąc do „Grandu” starałem się jednak przekonać siebie dość prostym argumentem, że pretekst często jest potrzebny, bo skraca drogę. Starałem się nawet myśleć życzliwie o tej kobiecie, która nieświadomie, więc z całą dobrą wolą, miała odegrać pożyteczna rolę w mojej inscenizacji. Od razu zauważyłem, że Helena przyjęła do wiadomości warstwę najbardziej ze- wnętrzną, warstwę pozorów. Przyniosła w sobie słowa usłyszane ode mnie, kiedy tam, w biurze, zapraszałem ją na scenę komedii. Przyszła w pełnym rynsztunku, jako odnowicielka wszystkich moich pożądań i kapitulacji wobec jej doskonałej kobiecości. Suknię miała z morza w słoneczny wieczór, tak przelewały się w niej barwy, gęstniały na wklęsłości brzu- cha, w rozstawieniu piersi, przedzielone wypukłością ud, wyraźnym wąwozem do kolan. By- łem pewny, że pod tą ryzykowną suknią, która trzymała się tak, aby budzić ciągłą niepewność - tylko na dwóch wąskich ramiączkach - Helena nie nosiła nic poza stanikiem. No cóż, takie małe rusztowanie było jej potrzebne, bo biust miała wysoki i krągły, ale tylko w pozycji leżą- cej. Pacę miesięcy temu taka suknia na niej odebrałaby mi na jakiś czas przytomność. Przed paroma tygodniami, gdybym Helenę tak zobaczył, wpadłbym w gniew ośmieszonego samca, który firmuje to wszystko. Kazałbym Helenie wracać do domu i nie pokazywać się nago wśród ludzi. Dziś patrzyłem na nią z uśmiechem uznania, stwierdzając jednocześnie, że ta kiecka była w gruncie rzeczy trochę na nią za wąska, bo Helena widocznie ostatnio przytyła. Widziałem, że materiał podniósł się w fałdkach nad biodrami. Teraz wiedziałem, że nie po- winna była wkładać tych błysków i cieni, bo podkreślały wałeczki obfitości, które psuły daw- ną czystość konstrukcji. Helena zaś dostrzegła w lustrze mój wzrok, a znając zapewne owo niebezpieczeństwo swego wieku, od razu wciągnęła brzuch i odgięła się do tyłu, aby uwydat- nić mięśnie dekoltu, które trzymały biust na całkiem niezłym jeszcze poziomie. Tak w odbiciu, oświetlona od tyłu, jej twarz była bez zarzutu. Niczego w niej nie mogłem znaleźć dla swojej ironii. Jest to przemyślne oświetlenie pomieszczeń w dobrych lokalach, które zo- stawia zachęcające do przyszłych wizyt wspomnienie. Ludzie patrzą w lustro - i nabierają wiary w siebie. A kobiety mogą się bawić w małe oszustwa, zostawić na boku parę lat z metryki, wrócić do innego czasu, który tu da się cofnąć, i to już jest pierwszym prawem tego wydzielonego świata. W ilu jeszcze lustrach mogła Helena widzieć się taka: płaska, bez wiotkich powiek i torb pod oczami, bez niebieskich żył na szyi, które były miernikiem czasu, ale jednocześnie widzieć się prawdziwą, z własną twarzą, z własnym uśmiechem wokół rów- nej bieli zębów? Ba, takie światło gdzieś zza lustrzanego filaru mogło polerować ten uśmiech, włosom przywrócić miękkość, bez farby, lakieru i wszystkich sposobów, których ukryć się nie da w zwyczajnych godzinach zwyczajnych źródeł światła. Nie śpieszyło się Helenie do końca seansu przed lustrem. Składało się nań wiele drob- nych zajęć, tajemniczych ruchów i dotknięć, ale wiedziałem, że właściwie stała tak dla mnie. Abym mógł ją oglądać taką, jaką teraz sama siebie widziała. Abym i ja mógł ulec zaklęciu, że przyszła do mnie z innych lat, kiedy jeszcze była mi obca, więc teraz właśnie dlatego będzie na nowo dla mnie nowa. W tych wszystkich manewrach najlepiej jest uśmiechać się i milczeć, nie tracąc z pamięci wytyczonego celu. Wziąłem więc Helenę pod łokieć i lekko pchnąłem w stronę sali. Nie przyszedłem tu przecież na nabożeństwo dla uczczenia jej urody. Ostatnią moją my- ślą, którą poświęciłem z pewną żartobliwością Helenie, już idąc między stolikami, był wnio- sek, że taka celebracja miałaby teraz coś z nastroju mszy żałobnej. Bo i jej uroda przestała dla mnie żyć, i moja wobec niej uległość należała już do rzeczy pogrzebanych. A Helena z półprzymkniętymi powiekami, jeszcze najwidoczniej pełna tamtego swego obrazu, sunęła przez salę po królewsku. Miała powtarzające się płynne ruchy, jak sportowiec na zwolnionym filmie. Szedłem za nią i mogłem nie kontrolowany patrzeć na salę. Przyszli. Więc dobrze obliczyłem dzień. Sprawdzałem przecież sam siebie i tamtą rozmowę, jeszcze i jeszcze, do zawrotu głowy - w końcu nawet miesiąca już nie byłem pewny. Siedzieli nieda- leko stolika służbowego, widziałem przy nich plecy kelnera, który przestawiał pod oknem talerze i dzbanuszki i jeśli wyciągał rękę, to mógł strzepnąć serwetkę na ich stolik. To było do niego podobne, ten kąt, ten stolik najmniej wygodny. Nie dojrzeli nas na pewno. Patrzyli w kieliszki, które właśnie podnieśli pod światło, on i ona. Prędko odwróciłem głowę, Helena szybowała w koniec przeciwny, ku stolikom efektownym i widocznym dla wszystkich obec- nych. W następnej sali było ciemno jak w pieczarze. Ta ciemność była ruchoma od tłumu na parkiecie, buchała upałem i falami muzyki. Dźwięki nikły i wzlatywały w kilku wyraźnych taktach, potem znów wsiąkały w gwar i przegrodę z ludzi. Nie było czasu do namysłów. Wła- ściwie skoczyłem naprzód, tak szybkie to były kroki, zrobiłem półobrót, zagrodziłem Helenie drogę: - Nie tutaj, nie tak na przejściu! - chciałem, aby natychmiast mnie usłyszała, lecz żeby to nie był mój krzyk. Każde przecież narzucenie woli budzi w kobiecie podejrzliwość co do intencji, od razu więc dodałem: - Ruch tutaj jak na dworcu. Własnych słów słyszeć nie będziemy. Nic po to z tobą tu- taj przyszedłem. Tak wciągnięta w moją troskliwość o nasze odosobnienie, Helena spojrzała na mnie przez ramię uśmiechnięta potulnie i oświadczyła: - Naturalnie, okropnie tu głośno. Proszę cię, ty decydujesz. To może po prostu z drugiej strony? - I poprowadziła mnie w dobrym kierunku. Bardzo uważałem, żeby zbytnio się nie rozglądać. Przy stoliku usiedliśmy tak, że to Helena zwrócona była twarzą do Jaczyc- kich, ja zaś bokiem, trochę przed nimi. W ten sposób nie szukałem kontaktu, ale odwracając lekko głowę, zupełnie zwyczajnie mogłem ich zauważyć. Helena z zadartą brodą lustrowała salę, minęła wzrokiem tamten stolik, lecz bardziej zainteresowało ją jakieś towarzystwo obstawione przez kubełki z wódką i trzech kelnerów. Było tam parę kobiet - kolorowych od fryzur do pantofli - które widocznie uznała za godne swojej uwagi. - Nurki - szepnęła, a ja podskoczyłem na krześle, bo w pewnej chwili zupełnie zapo- mniałem, że siedzi koło mnie. Te nurki okazały się drogim futrem, a z tego futra zszyty był jakby pasiasty szal jednej z owych elegantek. Futrzarskie tęsknoty Heleny przerwał kelner, z którym konferowała dość długo, ale rzeczowo i ze znajomością rzeczy. Godziłem się na jej propozycje i było mi wszystko jedno, dlaczego na tym się znała, w jakich okolicznościach oswoiła się z konwencją takich lokali, ile razy i z kim tu bywała. Potrzebna mi była, sprowa- dziłem ją, żeby była parawanem - i teraz z niewątpliwą satysfakcją zauważyłem, że właściwie bez wysiłku znoszę jej obecność. Razem z jej wyglądem, który intrygował obecnych męż- czyzn w stopniu wprost proporcjonalnym do wypitych kolejek. W ich ściętych alkoholem źrenicach widziałem podniecenie widokiem takiego żeńskiego okazu. Nawet ci już otumanie- ni trawieniem, kiwający się nad kawą i rachunkiem, z jej wejściem nabrali energii, jak wy- rwani ze snu. Niektórzy posyłali mi uśmiechy w męskim zrozumieniu dla faceta, któremu udało się polowanie. Moje trofeum zaś najwidoczniej dobrze się czuło w tym obstrzale spoj- rzeń. Suknia falowała w wężowych błyskach, Helena kątem rzęs sprawdzała wrażenie, ale natychmiast pochylała się Ulegle w moją stronę, trochę tamtym, ale przede wszystkim mnie dając do zrozumienia, że to całe bogactwo, które rwało oczy zazdrośników, należy do mnie. Ażebym nie przeoczył, co zesłał mi los, mruczała zadowolona, z wysuniętą niesmakiem dolną wargą: - Wiesz, mężczyźni to straszne świntuchy. Wypiją kieliszek i od razu patrzą na kobie- tę, jakby była dziwką na ich zawołanie. Oglądałem Helenę, oglądałem ją oczyma tamtych, ale nie budziła już we mnie, nawet w tym swoim najlepszym wydaniu, ciekawości. Milczałem, aby nie zagłuszyć słów, które mogły paść od tamtego stolika. Zamknąłem oczy, aby lepiej słyszeć. Ale obok było od chwili cicho. Słuchałem - już na granicy lęku. Był tylko brzęk talerzy i metalu na stoliku kelnerskim. Wolno, bardzo wolno, jak patrzący z zasadzki, odwróciłem głowę. Ich stolik był pusty. Po- czułem nagle gorąco sali, ucisk kołnierzyka i obręcz mankietów koszuli, które cięły spoconą skórę. Patrzyłem na rzucone serwetki i puste kieliszki, chciałem wstać, zajrzeć w ich talerze, czy było już po wszystkim. Jaczycki mógł mnie zobaczyć, sam tego chciałem - i mógł skoń- czyć ten wieczór, ponieważ stwierdził, że już nie byli sami wśród ludzi. Powtarzałem w myśli nasz ostatni dialog, tam na pochodzie, aby znaleźć w nim przyczyny jego ucieczki. Poczułem nieporadność, spadło na mnie doznanie ogromnej nudy i pustki w tym moim groteskowym wysiłku, aby być blisko nich. Jej czy jego, nie mogłem teraz określić jasno, o kogo chodziło mi naprawdę. Oboje wydali mi się nierzeczywiści, wymyśleni przeze mnie w moim uporze. Patrzyłem na pobojowisko widelców, noży i resztek na talerzach, nie chciałem odwrócić gło- wy, aby spojrzeć na ten wieczór i na kobietę, która czyhała na moją uwagę. Wtedy właśnie orkiestra przestała grać, podniósł się krzyk wracających tancerzy i usłyszałem z innej strony wysoki głos, który prawie piszczał, aby podkreślić zaskoczenie: - No, proszę, kogóż widzimy! Jak to się ludzie potrafią spotkać! Jaczycki z żoną stali przy naszym stoliku, przyszli od strony parkietu, ona jeszcze od- dychała szybko, a ja się nie domyśliłem, że on nie ucieknie w połowie, ponieważ przyszedł tutaj dla niej, na cały wieczór. Wieczór jej rozrywki, w dodatku po dość wygórowanych ce- nach. Tak zdecydować, wstać i wyjść? Przeceniłem go jednak. Omijałem spojrzeniem Dorotę, ale już wiedziałem, od pierwszej sekundy, że sobie jej nie wymyśliłem. Jaczycki był krzykliwy i wyglądał jak gruźlik - z dwoma kółkami rumieńców pod oczami, powyżej chudych policzków. Wymykały mu się słowa, gesty i znaki uczuć, jak zwy- kle człowiekowi, który pije rzadko. On tego wieczoru ufał wszystkim. Z tamtych chwil przy stoliku, we dwoje, wyszedł nam naprzeciw, wyciągając do mnie ramiona: - Chodźcie, chodźcie do nas! Precz smutek wszelki! Dość już romantycznych sam na sam! Porwałem Dorotę w tany, ale ona jest cierpliwa. Państwo się nie znają? Niemożliwe! No, to się poznajmy. Doroto, przedstaw się grzecznie. To jest, kochani, moja żona. Kobiety odbyły ceremoniał. Dorota ze słowami: „Zbyszku, Zbyszku, nie szalej!”, wy- ciągnęła rękę, którą Helena ujęła wytwornie, daleko od siebie, z uśmiechem jak do artystycz- nej fotografii. Po tym uśmiechu poznałem, że jest wściekła z powodu najścia i okrzyków tego małego, podpitego człowieczka. Potem Dorota i mnie podała rękę, poczułem jej dłoń jak roz- grzane, twarde drzewo. Rzekłem: - My się właściwie już znamy. Popatrzyła na mnie z namysłem, potem odparła bez przekonania: - Bardzo możliwe. W mojej pracy ludzie są jak w wielkim kalejdoskopie. Wciąż nowi i wciąż inaczej ich spotykam. Stała teraz trochę na uboczu od naszej trójki, inicjatywę towarzyskich pomysłów od- dając mężowi. Widziałem, jak patrzyła na niego, ale nie włączała się do rozmowy. Nie znam się na damskich ubiorach, ale jej granatowa sukienka z wielkim białym kołnierzem nie wy- dała mi się szykowna ani odpowiednia do tego kadru. I gasła zupełnie, prawie czerniała przy złotozielonych błyskach Heleny. Miała drobną twarz, może mniejszą, niż była naprawdę, w szerokiej oprawie ciemnych włosów. Była to twarz kobiety o drobnym układzie kostnym, choć wzrostem Dorota równa była Jaczyckiemu, a nawet pozornie przewyższała go, bo miał krótką szyję w wysokich ramionach. W zamieszaniu, które z zapałem wzniecał Jaczycki, jeszcze raz spotkałem jej skupiony wzrok. W ten sposób patrzą ludzie, którzy przyjmują cał- kowitą jednoznaczność twoich słów. Zrobiłem krok naprzód. - Drodzy obecni wybaczą, że przejmę inicjatywę. Tamten stolik jest mały, wepchnięty w kąt i dla czwórki się nie nadaje. Więc prosimy was do siebie. Zaraz się załatwi przepro- wadzkę. Kelner jest ten sam, nie widzę trudności organizacyjnych. Czułem się lekki, lekki, jak napompowany powietrzem. W dwóch skokach byłem przy kelnerze, wygłosiłem mu pełen werwy komunikat o towarzyskich kataklizmach i że dla kogoś wyniknie z tego dodatkowy procent do rachunku. Znalazłem w tym miejsce na dwa dowcipy, jedną półzłośliwość pod adresem gastronomii. Człowiek ten dawno już zaczął wieczór przy nie dopitych kieliszkach gości i niewiele z mojej elokwencji zrozumiał. Ale tamci byli nieda- leko i mogli docenić moją operatywność: Helena nerwowo obciągała dłońmi suknię na bio- drach, Jaczycki z chichotem przenosił fruktowit i torebkę żony, a Dorota po prostu patrzyła na mnie nie kryjąc ciekawości. Patrzyła jak na widowisko sportowe: czy potrafię znokautować bierność zamroczonego kelnera. Nie łudziłem się, że jest po mojej stronie. Ale nie stawiała oporu ani Jaczyckiemu, ani mnie, gdy finalizowałem ten pomysł, który przecież i dla niej był zmianą w treści wieczoru. Kelner nagle się ocknął, przez chwilę oglądał nas nieprzyjaźnie, potem wlepił oczy w Helenę, której wygląd był dla niego widocznie gwarancją finansowej solidności towarzy- stwa. Helena ziała takim znudzeniem, że to go uspokoiło. Ruszył więc z miejsca, aby dokonać przeprowadzki. Potem były nasze lansady naokoło stolika, w których, trzeba przyznać, głów- ny udział brałem ja i mąż Doroty. Wciągnął mnie w ten taniec niby-dobrych manier, który uważałem za dość prowincjonalny. No, ale nie mogłem siąść i patrzeć, jak on się certuje. Za- uważyłem zresztą, zauważyłem jeszcze tam, gdy stała między ludźmi na chodniku, że żona działa na Jaczyckiego jak obca kobieta. Grał przed nią kogoś, kogo przedtem nie znałem. Te- raz alkohol podkreślał w nim jeszcze ową ruchliwość i męczącą - chyba najbardziej dla niego - pewność siebie. To było dość zabawne, kiedy chciał brać w konwersacji tony, które nie le- żały w jego rejestrze. Patrzyłem na Dorotę, chyba zdawała sobie z tego sprawę. Od czasu do czasu powtarzała: „Oj, Zbyszku, Zbyszku” - ale bez specjalnego przekonania czy wymówki. Helena siedziała pokazowo, z wypiętą piersią, patrzyła na nich i sznurowała usta. Jest to taki wzrok, bez zmrużenia powiek, chłodny i wszystkowidzący, po którym part-’ ner przy pierw- szej okazji może się spodziewać wszystkiego najgorszego. Ale Helena, jak każda istota, która bardziej posługuje się odczuciem niż refleksją - ma w sobie stację odbiorczą, którą kobiety nazywają intuicją. Dlatego teraz robiła miny, ale milczała jak trusia. Może czuła swoje zagro- żenie; dotykało ją jeszcze nieprecyzyjnie, ale tego wieczoru patrzyła już na nas z boku. Nie wiedziała jeszcze, przed czym ma się bronić, dlatego krótko trzymała swoje humory. No, a Jaczycki uparcie, myśląc tylko o tamtej, tamtą ubierając z dewocją w słowa jak w szkiełka - narażał się Helenie. Mówił o Dorocie jak właściciel i sprzedawca udanej produk- cji, przy czym dawał wyraźnie do zrozumienia, że wszystkie zalety zawdzięcza jemu, bo to on ją, jak się wyraził, „ukształtował”. Dorota więc była pracowita, a także bardzo zapracowana, miała własne poglądy, nie według jakichś tam wykrojów. Potrafiła obserwować życie, po czym „wnioski z tego przelać na papier”. W dodatku znała się na kuchni i, zdaje się, drobne przepierki robiła sama. Było to okropne nie tylko w stosunku do obiektu pochwał. Przez chwilę byłem nawet sojusznikiem tej biednej Heleny, która patrząc w oczy Dorocie wysyczała: - Doprawdy, z pani to zupełny ideał. Ale cóż to za wygoda, taki minister propagandy pod bokiem. Taki skrzętny rejestrator zalet w tych trudnych dla nas czasach! Dorota zaś spuściła oczy na talerz i lekko wzruszyła ramionami: - Och, Zbyszek nie jest obiektywny! - Miłość nigdy nie jest obiektywna - stwierdziła Helena i spojrzała na mnie. Patrzyła tak dość długo, czekając, aż tamta podniesie wzrok i dojrzy ten wyraz jej oczu. - Co? Ja nie jestem obiektywny? Powiedz, Dorota, czy ja coś wymyśliłem? No, po- wiedz, czy ja kiedyś skłamałem? Ja się, moi drodzy, nigdy kłamstwem nie zasłaniam! - I pan to uważa za zaletę? - zapytała niewinnie Helena. Ale Dorota szybciej niż mąż odgadła jej intencję: - To chyba jest zaleta, kiedy się nie prowadzi podwójnego życia i nie zamienia myśli w nieprawdziwe słowa. - W pani pracy niebezpiecznie mieć taki punkt widzenia - skorzystałem szybko z okazji. Dorota nie wyglądała na zdziwioną. - Więc i pan uważa, że drukowana prawda jest ciężką bronią? - Nie dochodźmy do absurdu, bo to też będzie odmianą kłamstwa. Ale cóż to znaczy: jedyna prawda, cała prawda, czyjaś prawda? To awanturnictwo - owo narzucanie własnego sposobu myślenia. To wielkie ryzyko, podwójne, jeśli podane drukiem. - A czy półkłamstwa są mniej ryzykowne? Czy one wobec tego mają nami kierować? - Dorota podniosła głowę, dopiero teraz zauważyłem, że ma nie malowane usta. Wąskie, o suchej, być może szorstkiej w dotyku skórze. Ich kąciki opadły teraz w dół, ściągnęła je wysunięta broda. Gdyby nie jej oczy szeroko otwarte i przejrzyste, te usta mogłyby być do- wodem doznanej przykrości, a może pierwszym sygnałem bezradnego, dziecinnego płaczu. Ale przecież chciałem, żeby była słaba, żeby szukała mojej siły. Patrzyliśmy na siebie. Była patetyczna i wzruszająca. W tej chwili podniósł się dyszkant Jaczyckiego: - No nie, przecież towarzysz wcale tak nie myśli! Czy można budować jakąś ważną rzecz na półprawdach? A ty się, Dorota, zaraz denerwujesz! - Bo ja się boję o tę prawdę. Żebyśmy jej z ostrożności nie zagubili. - Pani nie ma wielkiego zaufania do czytelników - chciałem jej wytknąć niekonse- kwencję myślenia. Popełniała częsty błąd ludzi zapalonych, którzy w gorączce, a czasem wręcz histerii, nie potrafią kontrolować własnych założeń. - No, tęgo to bym nie powiedział - Jaczycki chciał dzisiaj pogodzić wszystkich. - To tylko z prawdziwego zaufania do ludzi, którzy będą czytać, mógł na przykład „Tydzień” wy- drukować taki artykuł, jak Wolne i czyste ręce. Odważny i pryncypialny artykuł. Patrzyłem na Jaczyckiego. Wyobrażałem sobie - nie było to takie trudne, wystarczało co nieco pamiętać - jego przyszłe dnie, choćby dzień jutrzejszy, gdy już opadnie w nim alko- hol, gdy Dorota pobiegnie do redakcji, a on przyjdzie do biura, tak jak przychodzi codziennie, w każdym widząc napastnika - i będzie się krył za swoim głupim uśmiechem, będzie się usu- wał z drogi. Wie przecież, że jest odmieńcem i ofiarą, i będzie, jak dotąd, dbało to, aby nie budzić w nas treserskich instynktów. Minie ten wieczór i sam Jaczycki nie pozna siebie we wspomnieniu tych godzin. Tymczasem machał dłonią: - Radzę i wam przeczytać! Tam jest parę tez, które bardzo trafnie określają niebezpie- czeństwa obecnych lat, że niby co chcemy korygować: zasady października czy pewne jego skutki? Mówicie: prawda, cała prawda to rzecz, która nie istnieje. Ale w tym artykule, proszę was, jest właśnie kawałek prawdy. Bo oni patrzą na ostatnich parę lat z dwóch punktów wi- dzenia. - A czy owo spojrzenie to nie jest podwójna buchalteria, o której pani mówiła z takim przejęciem? - zwróciłem się do Doroty. Jaczyckiego będę miał pod ręką każdego dnia. To ona jest ważna, aby była, aby ją zirytować i przywiązać słowami, aby mogła do nich wrócić po- tem, po rozstaniu. - Jezus Maria, nie wiedziałam, że to są tematy na wieczór przy wódce! Czy naprawdę polityka i te wasze sprawy mogły wam tak zawrócić w głowach, że się po ludzku zabawić nie potraficie? - Helena wyszła z milczenia blada, nawet w tym świetle pogłębiły się jej złe bruz- dy przy ustach. Wstała, trzepnęła się z pasją po udach i powiedziała do Jaczyckiego: - Zamy- kam dyskusję. Czy pan słyszy, że grają? Jestem gotowa wyprowadzić pana na manowce. Tam, na parkiet. Jaczycki spojrzał na nią mały, z krzesła, potem gwałtownie się poderwał, wyplątał zza stołu i podniósł ręce: - Poddaję się, poddaję! Już pędzę! Strasznie panią przepraszam, ale nie wiedziałem, że pani zechce ze mną, bo tancerz ze mnie, no, nie powiem, jaki ze mnie tancerz! - Jestem prawdziwą kobietą, zawsze gotową do ofiar - Helena błysnęła ku mnie okiem i ruszyła przed siebie, właściwie prowadząc za rękę Jaczyckiego. Zostaliśmy więc sami, pa- trzyłem na nią, Zostaliśmy więc sami, patrzyłem na nią, to mi sprawiało przyjemność. W jej nie pod- robionej twarzy i bladych ustach widać było fale wzburzenia i spokoju, zażenowania z brewerii męża, a teraz niecierpliwości, że jej słowa utykają gdzieś między nami, bo je odtrą- cam od siebie. - Ten artykuł to nie jest żadna spekulacja, żadna podwójna buchalteria. Dlaczego uczciwe postawienie sprawy wydaje się zaraz komuś podejrzane? Czy nie uważa pan, że stać nas już na jakiś bilans? - Sama pani wraca do nomenklatury rachunku. A cóż to za bilans, jeśli włączamy weń rachuby wrogów? - Przepraszam, ale po której stronie pan ich widzi? Chyba od początku wiedziałem, że nie cechy fizyczne Doroty będą mnie pociągać naj- silniej. Oczywiście, była taka, na jaką chciałem patrzeć, a na tle innych, wymyślnych kobiet odbijała prostotą, którą w pierwszych ocenach nazwałem brakiem zewnętrznego blasku. Miała ruchliwą, już naznaczoną wokół oczu przez lata, ale jakby dziecinną twarz, której natu- ralne kolory policzków, brwi i rzęs dodawały młodości. Była drobna, miała chude nadgarstki, delikatnie wiązane stopy o ładnie ułożonych palcach. Jakby nigdy nie chodziła w zakrytych, ciasnych pantoflach, jakby cały rok było lato i sandały na dwóch paskach, właśnie dla takich stóp, których kształt znamy z posągów wśród zieleni parków. Była jedną z tych niebezpiecz- nych kobiet, w których nic nie razi, choć zrazu nic nie uderza. Gdy ją ujrzałem, pierwszy raz przed laty, potem u walterowców, to oczywiście musiałem stwierdzić, że jest szara. Ale róż- niła się od innych kobiet, bo była - już to wiedziałem - żoną Jaczyckiego. Widziałem ją mię- dzy ludźmi niejeden raz; nie ja z nią rozmawiałem, ale ona przecież nie milczała. Wówczas stwierdziłem, że jeszcze raz popełniłem ten błąd pierwszych sądów mężczyzny, który chce znaleźć w kobiecie tylko to, co może wzbudzić jego ciekawość. Podobno kompletowała z różnych rozmów jakiś materiał dla „Tygodnia”. Więc od tamtego dnia dość długo i regularnie kupowałem to pismo, aby w końcu znaleźć jej publikację. Niewiele w niej zostało reportażowych realiów, ale dogrzebałem się w tych rozważaniach czegoś, co mówiło mi o niej. Była naiwna i dość zielona w swej ufności do ludzkich słów i w bagatelizowaniu pew- nych istniejących także tam zjawisk. Ale miała odwagę, aby analizować i wysuwać wnioski. Swobodnie poruszała się po przestrzeni kilku ostatnich lat, szukała nawet przyczyn, a wszystko to w stylu prostym, skrótowym, który zapewne mógł przekonać czytelnika dyle- tanta. Pamiętałem o tamtym spotkaniu. Wahałem się, czy ulec pokusie. Jeszcze kilka razy chodziłem do przedsiębiorstwa, działając na nerwy dyrektorowi, który wcale nie miał ochoty, aby jego zakład stał się przykładem czegokolwiek. Prowadził wytwórnię od czasu, który był wcześniejszy niż wszelkie daty przełomowe. Kiedyś już o nich było głośno, postawiono i tam paru ludzi wysoko, na widok publiczny, a zdejmować trzeba było bynajmniej nie przy dźwię- kach zwycięskich fanfar. On ich stawiał, on ich strącał, ale odtąd nie tęsknił do wizyt ani pra- sy, ani nikogo od nas. Właśnie dlatego poszedłem tam jeszcze parę razy. Nie bardzo się przejmowałem wstrzemięźliwością dyrektora na mój widok. Nie on jeden miał pretensję do własnego cienia, który wlókł się za nim. Uważałem zresztą, że w tamtej sprawie nie było błę- du u podstaw, bo ludziom trzeba stawiać przykłady, i to stawiać tak, aby patrząc podnosili głowy. Błąd więc był nie w metodzie, ale w wyborze. W strachu o posadę nadymał ten i ów przypadkowe typy, które były najbliżej, pod ręką. Do kogo więc mogli mieć pretensję, gdy niektórzy, mozolnie nadmuchani, pękali potem z trzaskiem? Ja idąc tam robiłem swoje, pa- trzyłem dyrektorowi na ręce, a na naszym piętrze szedł za mną szmerek, że chętnie bywam w terenie. Dyrektor zaś był oporny jak kamień, a od tamtych czasów moje uwagi zaczął przyjmować dosłownie: brał je w rachubę, ale tylko jako przedmiot namysłów, ostrożnych prób. Potrafił nawet mówić o tym, że wszelkie decyzje opiera na analizie konkretnej sytuacji, ponieważ musi się liczyć z ludźmi, którzy przechodzą kryzys świadomości. To wynikało po- dobno z postawy kilku osób z aktywu, które kiedyś były oparciem dla dyrektora, a teraz na- wet na zimne dmuchały. No cóż, przyjmowałem do wiadomości te dość przejrzyste wykręty, moją rzeczą było pilnować, aby nie zapędził się zbyt daleko w owych subtelnościach, a także w nagłym obni- żeniu rentowności przedsiębiorstwa. Kiedyś nawet, przy sposobności, podniosłem glos. Pa- trząc na jego tępy upór zagroziłem sankcjami, które mogły przecież spaść i na niego osobi- ście, gdyby nadal udawał głupiego na koszt państwa. Te racje moich wizyt podkreślałem gło- śno, może zbyt głośno, kiedy bywałem na fabrycznym, pełnym błota przedmieściu. Tam wy- sokie i białe nowo budujące się miasto stawało się tylko dalekim tłem. Ale potem już nie spotkałem tej kobiety, która w rozmowie z ludźmi machała notesem, jakby chciała ochłodzić swe rozgrzane policzki. Dopiero zupełnie nielogicznym zrządzeniem przypadku, kiedy z Matulakową pojechałem do walterowców, kiedy ludzie krzyczeli, a ja nie wiedziałem, jak wyjść z tej stołówki i uratować twarz - wtedy właśnie zobaczyłem ją w drzwiach. Była to krótka chwila, ale moją ambicję ścięła obawa, że te sekundy wystarczyły, aby dojrzała moją sytuację człowieka za stołem, naprzeciwko zdemoralizowanych uczestników zebrania. Po tamtym skurczu płuc, kiedy patrząc na nią przestałem oddychać, zrozumiałem, że koniecznie muszę skorygować jej wrażenie. Że chcę z nią rozmawiać, że muszę ją spotkać, patrzeć na nią, gdyż jej opinie tak samo jak jej obecność są mi niezbędne, stały się moją potrzebą, którą - wiedziałem to przez wszystkie dnie czekania - muszę zaspokoić. Moja bowiem droga ku niej była właściwie ciągłym oczekiwaniem. Nie na wiadome, na zwykły rozwój wypadków między mężczyzną a kobietą. Była to raczej oczekująca nie- pewność, ani przez chwilę, nawet jeszcze dzisiaj, nie byłem pewny, czym się skończą moje starania. Znajdę ją, zobaczę, spotkam? Były to słowa z pytajnikiem, które zagnieździły się we mnie, dochodziły do świadomości z tuzin razy na dobę. Albowiem właśnie w nocy, kiedy patrzyłem w ciemność, wściekając się z bezsenności, zawartość tych pytań stawała się ostrzej widoczna. Teraz Dorota siedziała przede mną i patrzyłem na nią z przyjemnością utrudzonego zwycięzcy. Bo to już było zwycięstwo, że byliśmy obok siebie, że wykorzystałem okazję i gadatliwość Jaczyckiego. Ale nie chciałem tamtego pytania. Pewnie dlatego, że nie mogłem dać jej odpowiedzi. Właśnie jej, właśnie teraz. To byłoby zbyt proste, zbyt ryzykowne, za mało o niej wiedziałem, aby być szczery. Niech moją odpowiedź, której ona nie usłyszy, Ja- czycki poczuje na sobie. Za wszystko tamto, czym był dla mnie w ostatnim czasie, a także za jego hałaśliwą, sztubacką miłość do Doroty. Powiedziałem: - Czy pani myśli, że w tych czasach, w tym kraju wystarczy jedno zdanie przy pustych kieliszkach, aby kogoś określić? Przepraszam, to naiwne, choć bardzo miłe. Zatańczymy? Wciśnięci w tłum staliśmy prawie na miejscu, tylko nasze ramiona poruszały się w takt muzyki. Dorota miała nieruchome oczy, patrzyła przed siebie jak ślepa. Nie szukała ze mną kontaktu. Trzymałem ją w ramionach, ale była dalsza niż tam przy stoliku. Zadałem jed- no z pytań najgłupszych wobec człowieka, którego chce się wywrócić jak rękawiczkę na lewą stronę, aby pozostał bez tajemnic: - O czym pani myśli? - Myślę o tym, jak łatwo jest nazwać naiwnością wszystko, co nie potwierdza naszej wygody. To unik, ucieczka. - Nie uciekam przed panią, na pewno. Gdybym był podpity, tobym nawet wyznał, że bardzo chciałbym, aby to był inny kierunek. - Często pan kłamie? Roześmiałem się: - Nie wiem, co pani rozumie pod tym mało znaczącym słowem. - Powiedział pan, że się znamy. Przecież to nieprawda. - Prawda, kłamstwo! Dlaczego pani używa takich znaków ostatecznych? Spotkaliśmy się już kiedyś. Zresztą ja panią znam. Więc to było dla pani kłamstwo, a dla mnie prawda. - Pan nie lubi odpowiadać wprost na pytania. - Bo przeważnie nie istnieją na nie proste odpowiedzi. - Bawi się pan w chowanego. Czy to pana ulubiona gra? I czy jedynie grę w słowa uprawia pan w życiu? Z przyjemnością rejestrowałem, że stała się zaczepna. Kiedy patrzyła przeze mnie, nie miała już nieruchomych pustych oczu. Stała się obecna, byłem dla niej obecny. W ciemności nad parkietem błyskał od czasu do czasu snop ciężkiego światła. Było fioletowe lub gęsto- czerwone, mełło je koło z kolorowych szyb na bocznej ścianie. Dorota w tym rytmie ciemno- ści i barw mieniła się na twarzy, miała ruchliwe rzęsy, a potem znów wydawała się niemate- rialna, poza szczupłym ciałem. Trzymałem je przy sobie, ale nie brało udziału w tej bliskości. Jej pytania biegły poza nas, nie chciała uznać swojej zależności. Z trudem gasiłem w sobie drżenie, bo w jej zaczepkach odnajdywałem już znajomy sobie trop. Kobieta, która stara się być niesympatyczna, daje dowód, że chce się bronić. Obroną Doroty były impertynencje, w których jednak kryła się ciekawość dla mojej taktyki. Było to tylko na pozór bezosobowe ucięcie moich wysiłków. Już wiedziałem, że Dorota nie jest kolekcjonerką podnieceń, bo była zbyt roztargniona i zbyt szybko się demaskowała. Trochę się bała, trochę ją intrygowałem i dlatego mobilizowała niby-samoobronę, zbyt dobitnie podkreślając dystans i temat pytań, to przecież miało ratować pozory. Na ten jej sposób przystałem chętnie, bo przecież właśnie taką, uciekającą z rąk, ale już niespokojną, chciałem dzisiaj odstawić do męża. Niech odcze- ka, niech zrozumie swoją rozterkę, zanim znów ją zobaczę. Oczywiście, było w tym pewne ryzyko. Kobiety nie powinny za długo roztrząsać własnego sumienia. Mają one bowiem tę właściwość, że w gospodarskim zapędzie mogą zrobić w domu wielkie pranie, zanim owej czystości sumienia w ogóle można cokolwiek zarzucić. A Dorota wyglądała mi na pedantkę, to właśnie było w niej pociągające, ale i niebezpieczne. Więc rzekłem: - Gra w słowa? To już pani zawód. Siedzę tę zabawę towarzyską, którą pani i jej kole- dzy uprawiacie na łamach „Tygodnia”. - Czułem, jak zesztywniała, miała właśnie szafirową twarz, kiedy uniosła głowę: - Pan to nazywa grą? - To pani była łaskawa użyć tego terminu. - Ale w odniesieniu do pana. Nie wiem, kiedy pan mówi bez ironii. Moja praca to nie jest zabawa. - Trudności w redakcji? Podobno skaczecie sobie do oczu. - Jeśli ma pan takie wiadomości od mego męża, to nie są prawdziwe. On nic o tym nie wie. - Więc pani uważa, że rzeczy, o których się nie wie, nie istnieją? - Dlaczego pan pyta o sprawy redakcyjne? - Bo moim skromnym zdaniem są one odbiciem zjawisk o wiele szerszych. Chciałbym kiedyś usłyszeć pani zdanie na ten temat. - A co robimy w tej chwili? Czy panu się zdaje, że może tańczymy? - No nie, skądże! Ale zadzwonię do pani - spojrzałem na nią i zawiesiłem głos. Na se- kundę, aby zobaczyć, że odwraca wzrok. - Do redakcji zadzwonię. I zaproszę na kawę. Proszę się nie bać. Uniosła brwi i to miało być głębokie zdziwienie pod moim adresem: - Czego? Nie mam nic do ukrycia. - Ale mężowi nie opowiada pani o tamtych sprawach? Proszę powiedzieć, tak bez na- mysłu, czy uważa się pani za inteligentniejszą od niego? Rzuciłem to pytanie w zamian za jej komedię, że mnie lekceważy. I natychmiast po- czułem, że posunąłem się zbyt daleko. Przez chwilę kołysała się przy mnie w milczeniu, z przechyloną na ramię głową słuchała może muzyki, może moich słów, które już umilkły. Dopiero gdy zgasło dudnienie perkusji, odsunęła się ode mnie i powiedziała zupełnie spokoj- nie: - Może. Zresztą on jest inny. To człowiek jak szkło. Ale panu, zdaje się, niejedno trzeba udowodnić. Kawa? Bardzo lubię kawę. I poszła przed siebie z falą ludzi. Usłyszałem swoje imię. Nie opodal stali Helena z Jaczyckim. Machali do mnie rękami, potem Helena go zostawiła, podeszła blisko i obciągając na biodrach suknię zapytała: - Dlaczego masz taką minę? Chyba nieźle się bawisz? Była uśmiechnięta, ale drżały jej usta. Patrzyła na mnie, mrużąc leniwie żółte oczy, jak tygryska. Ja zaś położyłem ręce na jej ramiona, przyciągnąłem ku sobie i prawie szczerze, bo wydała mi się żałosna i dość nieszczęśliwa, powiedziałem niskim głosem: - Heleno! - i powtórzyłem ciszej - Heleno. Wieczór w „Grandzie” przetarł jak gdyby horyzonty mego działania. I to nie tylko w stosunku do Doroty, choć jej obecność w mojej świadomości miała na to wpływ niewątpli- wy. Jest bowiem taka faza stosunku do kobiety, kiedy nawet niepewności z nią związane, niepewności wyboru chwytów rozgrywki, bo już nie zwycięstwa - powodują spotęgowanie naszych sił. Tamten dzień na przykład, kiedy męczony upokorzeniem daremnie czekałem na tele- fon, uznałem po prostu za dowód bałaganu albo roztrzepania tej biednej Zdzisi, która też miała prawo ulegać czasem jakimś ludzkim odruchom. A może tylko szef nie potrafił wykroić dla mnie paru kwadransów? Zwykła rzecz - pewnie wpadł w jakiś referat czy sprawozdanie i zapomniał o mnie oraz o fakcie, że leży przed nim numer „Tygodnia” z tym programowym artykulasem. Takie mogły być przyczyny, nietrudno było wybrać jedną z nich. Ale przyznam, w owym nawrocie ufności do siebie nie mogłem zbyć jedną myślą owych zamiarów, w których pewną rolę wyznaczałem także Podcieniowi. Wracał do mnie, siedział za biurkiem, a na biurku rzucona płachta „Tygodnia” i tamten tytuł, i tamten tekst; oczy mego zwierzchnika brną przez zdania, a potem patrzą przed siebie, żeby zobaczyć to, czego tam nie ma, ale co sączy się między słowami. Zrozumieć zaplecze, analizować pobud- ki; przecież po to siedzi za biurkiem. Więc patrzy przed siebie, pewnie myśli o tym, co na papierze, w szpaltach, ale i o własnej drodze myśli, z której nie wszystko można będzie opi- sać w życiorysie zgotowanym przez towarzyszy, kiedy w końcu umrze na ten swój wrzód żołądka. Płynie czas, ale myśli są puste, bezradność nie jest uczuciem porządkującym, i wtedy staję przed nim, jeszcze nieobecny - ja. Musi teraz przypomnieć sobie o mnie, bo Zdzisia jed- nak pracuje świetnie i dając mu numer „Tygodnia” powiedziała oczywiście, że to ja byłem tym ostrożnym, tym z inicjatywą. Ale czy szef myśli z życzliwością o takich inicjatywach? Czy ma w sobie tyle gotowości, aby rozstrzygać problemy, od których kiedyś potrafił się uchylić? Tego on teraz nie wie, tego nie chce wiedzieć. Ale przecież istnieją fakty, słowa czarno na białym - i jestem ja, który prosi o widzenie, który czegoś od niego chce. Więc Pod- cień odwleka godzinę spotkania, zbiera siły, aby nie ukazać tej swojej prawdy, kiedy będę atakował. On nie wie, kim jestem teraz, waha się i czuje do mnie pretensję, że ja właśnie z tym, że właśnie do niego. Ale to jest oczywiście pretensja zaprawiona obawą, bo on nie jest głupi. Obserwuje mnie i wiem, że zna moją ambicję. Więc oczywiście nie naciska dzwonka, nie każe Zdzisi szukać mnie, aby przyśpieszyć to spotkanie. Czy mam mieć do niego preten- sję, że się boi, że teraz materialną postacią jego lęku jestem ja? To przecież ja nabieram dla niego owej ważkości coraz dotkliwszej, aż w końcu ugnie się pod nią, i wtedy nie będę już miał przeciwnika. Z uśmiechem myślę, że wszystko się stało za sprawą Doroty. Po tej zarwanej nocy wstałem wypoczęty, dzień zacząłem od mocnej kawy, którą podobno i ona lubi. Pijąc myśla- łem o tym, myślałem o niej bardziej niż o Podcieniu i jego kłopotach. Przecież sam je sobie stworzył czekając, patrząc na zegar, jak ja wczoraj patrzyłem. A Zdzisia potwierdziła, że szef o mnie wie. Zganiłem siebie w myśli, że mogłem ją posądzać o roztargnienie. Przez cały wczorajszy dzień czekała na jego znak. Bo przecież nie wątpię, że ona by natychmiast... Nie wątpiłem. To jest przyjemne uczucie sprawności umysłu, kiedy tak się wszystko potwierdza. Skinąłem ręką: - A teraz czy lew w swej jaskini? Zdzisia uważała to pytanie za zbędne. - On zawsze przychodzi bardzo punktualnie. - Przyjeżdża, towarzyszko, to łatwiej. - A wiecie, kiedy stąd wychodzi? W nocy! - Lecz mimo to trudno go złapać. - Pewnie, że trudno - pokiwała głową. - Więc spróbuję - powiedziałem wesoło i ruszyłem do drzwi obitych ceratą, większych niż tamte z korytarza. - Towarzyszu! - krzyknęło dziewczę w rozpaczy i wyskoczyło na środek pokoju. - Moje dziecko, nie wpadaj w panikę! Wezmę cię w obronę - położyłem palec na jej rybich ustach. I wszedłem do gabinetu Podcienia. Siedział tak, jak spodziewałem się go zastać, po- chylony nad biurkiem, z nosem prawie w papierach. W tym pokoju posadzka jest prawie naga, między mną a nim była lśniąca powierzch- nia, w której długim, zanikającym słupem odbijał się blask dnia. Więc słyszał, jak zrobiłem trzy kroki, jak się zatrzymałem. Jestem wysoki i ciężki, nie mam ruchów baletnicy. Musiał mnie usłyszeć, podniósł głowę. Za sobą miał białą ścianę i oparcie krzesła, przed sobą prze- strzeń i moją osobę, jeszcze daleko. Te trzy kroki powinny były wystarczyć, aby moja obec- ność stała się faktem, którego nie zmieni Zdzisia na pierwszej linii obrony. Zatrzymałem się więc, czekałem, co teraz wymyśli. On zaś patrzył na mnie i w jego twarzy nie mogłem zna- leźć żadnych znaków ani dla mnie, ani przeciwko mnie. Dość długo trwało to milczenie. Mo- głem uważać, że jest zaskoczony. Nie było to dalekie od moich zamiarów. Człowieka prze- cież często zaskakują zdarzenia, do których stara się przygotować, ale które z jakichś nie wy- jaśnionych przyczyn następują zbyt szybko. Chciałem więc w zdawkowych słowach wyjść naprzeciw jego zdziwieniu, aby już nie utrudniać mu tej chwili, nie podkreślać mojej przewa- gi, kiedy nagle zapytał: - Cóż to, cierpliwość nawala? A ja, jakbym nie rozumiał po polsku, szukałem sensu tych słów. Zbliżyłem się jeszcze o parę kroków, choć mnie o to nie prosił. Wtedy podniósł się, wyszedł z tej swojej twierdzy, stanął przede mną i z bliska oglą- dał najprzód moje uczesanie, potem, czy się ogoliłem, w końcu, z pewnym zaciekawieniem, wzorek mego krawata. Nie spojrzał mi w oczy. - Bo nawet myślałem, jak wy długo wytrzymacie. Apetyt dopisuje, prawda? - uśmiechnął się z tego wątpliwego dowcipu. - A tu taki grzybek wpadł do czerwonego barsz- czu pisma, tego samego, które od lat określa kolory wszelkiej strawy duchowej oraz zdrowot- ność lub szkodliwość różnych przypraw w naszym intelektualnym jadłospisie. - Może to i celna, ale dość zagmatwana metafora - poczułem się trochę raźniej. - Sprawa chyba jest prostsza. Czytaliście, szefie, ten, można powiedzieć, manifest? - Czytałem - powiedział i dotknął mego rękawa. - Siadajcie, jak już jesteście. Ach, ta niecierpliwość, niecierpliwość, ten zapał! W naszej kuchni to nie jest bezwzględna zaleta, towarzyszu Sereda. Mówicie, sprawa jest prosta. Czyli mamy dowód przewinienia, więc za kołnierz i przed sąd. Pytanie tylko, według jakich paragrafów określić ten wyskok? Wyskok dla was. Czy jednak wszyscy tak to rozumieją? - No, pod kodeks to nie podpada. - Właśnie, nie jesteśmy prokuraturą. Taki paragraf, owaki, jakiś dowód, może nawet przekonujący, i oto akt oskarżenia. Ma nam to wystarczyć? - A czy to mało? - Chyba niewiele, towarzyszu, gdy normy oceny, ta rzecz podstawowa, się zmieniły. Mówimy: wy, ja, każdy to mówi, prawie wszyscy z ulgą. Czas się zmienił, przyszły korekty, przywrócono niektórym słowom pierwotny sens. To wiemy, tak, i niejeden z nas, tutaj, musi za tamto płacić. - Siadł naprzeciwko mnie, po raz pierwszy dzisiaj spojrzał mi w oczy. - To konieczność, i lepiej, uważam, jest to zrozumieć, nawet kiedy ktoś nie czuje się subiektywnie winny. - Nie bądźmy tacy gorliwi w płaceniu rachunków - nie mogłem go słuchać spokojnie. - Nie przekreślajmy jednym zdaniem tamtych lat. To teraz bardzo łatwe i niesprawiedliwe - chciałem wstać, zatrzymał mnie. - Wiem, wiem. Ale ten, kto płaci, nie przekreśla jeszcze długu. Długu względem ludzi. Bo w tej naszej zapewne słusznej ocenie często zapominamy o ludziach. Oni szli, wierzyli, wykonywali dyrektywy, byli uczciwi. Potem trzeba było zawrócić, wytknąć palcem różne rzeczy, a oni mieli znów iść i ufać nam, i uwierzyć, że mówimy prawdę, inną prawdę o tamtych latach. Choć to było ich życie, życie nieodwracalne. Choć często, macie rację, je- steśmy teraz niesprawiedliwi. Ba, zapewne popełniamy z kolei inne błędy. Ale cóż, czy mamy dyplom fakultetu nieomylności? - Taki pogląd jest tylko obroną. A to, moim zdaniem, nie wystarcza. Mówicie o ludziach jak o tłumie, który pędzi raz w jedną, raz w drugą stronę. Cóż, myślę, że macie w tym trochę racji. - Zgadzacie się ze mną? - niby się zdziwił, ale było to nieszczere zdziwienie i już się przygotowałem do następnego uderzenia. - Nie wiem, czy jasno się wyraziłem. Nie traktujmy ludzi jak ślepego stada. Nie uważajmy się za najmądrzejszych, bo to bardzo prostackie i niebezpieczne, jeśli o czymś decydujemy. - Prostackie? To wy upraszczacie moje poglądy - przyłapałem go. Już byłem spokoj- niejszy. Ale jak przez cały czas trwania rozmowy, tak i teraz nie dopuszczałem do siebie my- śli, że mam przed sobą zwierzchnika, człowieka „z decyzją”. Mówiłem sobie: tylko spokoj- nie, tylko spokojnie. Nie skaczmy w tej rozmowie zbyt wcześnie naprzód, bo zamierzenie wymknie się z pola widzenia. To facet twardy w karku. - Nie, nie traktuję tych z „Tygodnia” jak stada baranów - rzekłem. - Myślę tylko, że tak biegnąc na oślep, można się zapędzić. Oni tam, towarzyszu, stracili według mnie poczucie rzeczywistości. I tak mi się zdaje, wcale nie z głupoty. A nawet przeciwnie, dość chytrze to sobie obmyślili. Piszą artykuł, żądają rachun- ku sumienia od nas wszystkich, a sami pewnie uważają, że są powołani na oskarżycieli. Wy nie chcecie sądzić, no to znalazł się ktoś inny. Tak aluzjami, półgębkiem, że nawet kontrola prasy nie mogła się uczepić. - Więc uważacie ich za awanturników? Że chodzi im tylko o robienie zamieszania i własną renomę? - Nie chciałbym dochodzić ich intencji - spojrzałem na szefa, na błysk jego łysinki w krótkich, modnie sterczących włosach. - Ale na mój rozum, partii to nie służy. Znów była chwila milczenia i człowiek zza biurka oglądał mnie. Potem rzekł niechęt- nie: - Chciałbym mieć tę waszą pewność oceny. - I nieoczekiwanie: - Znacie kogoś stam- tąd? - Nie znam - odpowiedziałem szybko, z naciskiem. - Nie myślcie, że mi ktoś z nich zalazł za skórę. Nie wiem, kto pisał, nie wiem, kto inspirował, chociaż wiem na przykład, że i tam w redakcji nie mają łatwego życia i drą się ze sobą. Takie jest zdanie Kwaśniaka. I z tym właśnie, towarzyszu, do was przyszedłem. - Słucham was - podał mi papierosa, którego nie przyjąłem. Nie była to bowiem chwila do swobodnej pogawędki w nonszalanckich obłoczkach. Mówiłem powoli, żeby wie- dział, iż doceniam słowa: - To jest problem: taka redakcja jako punkt działania, a także ogniwo propagandy. Bo dziś macie Wolne i czyste ręce, jutro co innego, a pojutrze znów wysmażą jakiś pasztet. No, a problem pogłębia się wówczas, gdy takie publikacje rodzą się bez ich tam sporów między sobą. Tam nie wszyscy chcą awantury. Nie można więc niczego przesądzać bez zbadania konfliktów wewnętrznych - powiedziałem, teraz ja wolałem patrzeć na krawat Podcienia. - Właśnie - podjął natychmiast. - Nawet gdyby stracili głowę. Uniósł ich instynkt sprawiedliwości. To jest zjawisko społeczne, które się odczuwa nie tylko w tym artykule. I zapewne... - Zapewne uważają, że do nich należy prawo i prawda? - mogłem sobie pozwolić, aby teraz mu przerwać. Po kadencji jego słów w ostatniej replice poznałem, że się już wyprztykał, że gromadzi resztki energii. Więc mówiłem łagodnie, ale nie dopuszczałem go do głosu, bo teraz wiedziałem, że reszta należy do niego. - Ja nie wiem, towarzyszu, kto i za co tam odpo- wiada, jakie ma intencje. Ale oni grają z ogniem i naszą rzeczą jest przypatrzyć się tej wybu- chowej maszynce. Jest pierwszy objaw, więc warto posłać lekarza i zbadać stan umysłów tego towarzystwa. Nie przesądzając o niczym - powtórzyłem szybko, aby nie zaczął się wykręcać. - Niech ktoś pójdzie, posłucha, a potem nam opowie, żebyśmy mieli pogląd na sprawę. - Tym zajmuje się Kwaśniak. - To stary człowiek. Nic tam po nim. - Wy, jak widzę, lansujecie odwagę. Więc może chcecie tam pójść? No tak, to było do przewidzenia, że wpadnie w ten potrzask, w tę niby-moją intencję. Z trudem opanowałem łaskotanie wesołości w policzkach, kiedy energicznie zaprzeczyłem: - Nie, szefie, nigdy nie miałem tego zamiaru - to było moje uderzenie i widziałem z jego wzroku, że je poczuł. Fałdy w tej silnej, twardej twarzy, którą miał na początku roz- mowy, kiedy wyszedł mi naprzeciw - teraz obwisły, nawet skóra na nich jakby spopielała. Była to twarz człowieka, który ma świadomość, że w każdej chwili może być zaatakowany przez cierpienie. „Będzie chciał szybko mnie się pozbyć, aby zostać sam z tamtym” - pomy- ślałem. Ale nie mogłem wszystkiego powiedzieć od razu. On teraz był od próbnych pytań: - Więc jak? - powiedział niegłośno. - Może i warto rozejrzeć się tam, u nich. Tylko kto? Niełatwa wizyta. Jak źle pójdzie, zjedzą człowieka z kościami. - Nie sądzę, znajdzie przecież popleczników na miejscu. Zresztą niech idzie ktoś, kto będzie raczej słuchał, niż mówił. - Widzicie takiego? Oglądałem swoje dłonie. Mam długie palce i zgrabnie osadzone paznokcie. Obcinam je krótko, ponieważ uważam, że w dłoniach mężczyzny powinna dominować prostota. Byłem teraz pewny Podcienia, więc po namyśle rzekłem do niego: - Najlepszy byłby Jaczycki. Człowiek naprzeciw mnie słuchał już tego, co budziło się w nim, w jakimś ciemnym kącie owej jaskini bólu. Jeszcze potrafił przez chwilę przyjmować mnie do wiadomości i tamto nazwisko stało się jego ucieczką od faktu, że oto raz jeszcze musi się poddać sile, któ- ra w nim mieszka. - Jaczycki? - podniósł brwi. Był teraz bardziej zdziwiony niż słaby. - To jest właśnie człowiek, który potrafi słuchać. On nie zaostrzy sprawy. Poza tym jest ciągle jakby trochę nietutejszy, nie starło się jeszcze z niego tamto zachodnie piętno. To zmyli paru snobów, bo ich rolę należy także widzieć w tym wszystkim. Z Jaczyckiego jest milczek, ale wie swoje. Trudno go wyprowadzić z równowagi - recytowałem. - Otwarcie wam powiem, towarzyszu, że nie widzę odpowiedniejszej kandydatury. - A zgodzi się? - Nie wiem... A gdyby nawet trochę pogrymasił? - przewidziałem lekceważąco. Chciałem wygrać na czasie. - Nie zawsze warto się wykręcać od spraw trudnych. Przecież nie zawsze ktoś powie, kiedy trzeba: „Idźcie do domu, bo my tu mamy do rozwikłania drażliwe sprawy.” Miał facet szczęście, że na was w robocie trafił. Ale kiedyś i on powinien mieć spo- sobność, żeby udowodnić, że ma własne zdanie. Ach, prawda, poznałem kiedyś takiego Pole- skiego, jest tam kierownikiem graficznym. - Musiałem teraz się przyznać, nie podkreślając jednak tego zbytnio. - Pogadam z nim, żeby mu pomógł. Cóż mógł teraz powiedzieć? Wplątany w ten układ, musiał przytaknąć: - Tak... My czasem też odwracamy się plecami do problemów, to prawda. Przekonam Jaczyckiego, że to koniec kwarantanny. - Właśnie - skinąłem głową. Nie należało dodawać ani słowa w tamtej sprawie. Pod- niosłem się z fotela, on siedział dalej. - Poza tym nic pilnego - rzekłem miłosiernie, aby nie musiał mnie wypraszać, w ten sposób przyznając się, że teraz pragnął już tylko nikogo nie widzieć. Pochyliłem się nad nim, jakbym chciał coś powiedzieć, coś życzliwego i osobistego. Przecież on widział, że ja dojrzałem jego stan. Ale nie powiedziałem nic i w jego napiętym wzroku wyczytałem, że jest mi wdzięczny za tę delikatność. Lekkim, prawie niesłyszalnym krokiem poszedłem ku drzwiom. A w sekretariacie zaczepiłem Zdzisię: -. Wszystko w porządku, moje dziecko. Nie przewiduję żadnych gromów na waszą pracowitą główkę. Ale znajdźcie jakiś pretekst, żeby pójść do szefa. Mam wrażenie, że nie bardzo się czuje. - Przez was? - strzeliła od razu z pretensją. - Przeze mnie? Cóż to za pomysł! Przez życie, moja droga, przez życie. Lepiej zaparz- cie mu ziółek. Zjadłem obiad w stołówce, mocując się z kawałkiem gąbki, którą nasze kucharki na- zywają pieczenia wołową. Patrzyłem w talerz na nieciekawy obraz rozmokłych ziemniaków z buraczkami, aby nie patrzeć naokoło siebie, na wszystko, co znałem na pamięć. Słyszałem kawały kolegi od szkolenia, które mogły wywołać odpowiednią na dowcip reakcję tylko u kogoś pozbawionego kompletnie poczucia humoru. Kolega ten nie zawsze tak napastował swoją wesołością. Kiedyś traktował nas jak uczniaków, a siebie bardzo serio. Słyszałem Matulakową, z zapałem wytaczała swoje argumenty przeciwko „aseku- ranckim metodom” organizacji kobiecej, które są nawrotem, jak twierdziła, do prawdziwego średniowiecza, czyli poddaństwa kobiet wobec męskiej zmowy. O ile mogłem słyszeć, nie znajdowała zbytniego zrozumienia wśród współbiesiadników, którzy po prostu chcieli zjeść spokojnie. Ich żony przeważnie pracowały zawodowo, więc mieli w perspektywie tylko byle jaki wieczorny posiłek. Było to odczuwalne, codzienne odstępstwo od równych praw w naszej epoce. Jedynie Kwaśniak włączył się od razu, jako wychowanek lat, kiedy dyskusje mogły wydawać się działaniem. Ale to było bardzo dawno i Kwaśniak uważał, że obecnie skończyły się czasy konfliktów między partią a organizacjami społecznymi. On chciał być obiektywny. I zapewne uważał, że po wielu własnych doświadczeniach ostrożność jest uczciwością. Przyznał rację Matulakowej, szybko stanął po stronie tamtych, które szukały rozwiązań, aby dać kobietom zagrożonym przez napływającą falę wyżu demograficznego jakąś treść życia. Wiedziałem, że Kwaśniak potrafi się uczepić każdego tematu, starość coraz bardziej zamykała go w sprawach, które wypełniły mu życie. Byłem dla niego wyrozumiały. Gdyby nie jego wahania, nie przyszedłby do mnie i nie byłoby mojej rozmowy z Podcieniem. Wypiłem szklankę cienkiego kompociku i zostawiłem ich wszystkich tam, za sobą. Czułem w sobie tę lekkość, jaką daje poczucie spełnionego zamiaru. Szedłem korytarzem podobnym do autostrady, w kierunku mego pokoju, aby spokojnie przyjrzeć się sytuacji, a także przygotować do tego, co powinno nastąpić. .Wówczas zobaczyłem kobietę, która stała przy moich drzwiach. Grzebała w torebce i nie mogłem jej poznać, bo takie pochylenie zniekształca sylwetkę. Zresztą jestem krótkowi- dzem i zawsze muszę być przygotowany na niespodzianki odległości. Szkieł nie noszę, bo stwierdziłem kiedyś u okulisty, że wyglądam w nich jak półgłówek. Innym okulary dodają inteligencji, poprawiają strukturę twarzy, nadają oczom wyraz uważnego namysłu. Mnie zaś - przeciwnie. Więc choć nie jestem specjalnie próżny, zrezygnowałem z ich pomocy, i wzrok, niestety, psuje mi się coraz bardziej. Dlatego dopiero z dystansu pięciu kroków poznałem Helenę. Nie jest to sytuacja spo- sobna do wykrętów ani ucieczki. Mogłem jednak, a nawet należało się zdziwić. Zdziwić w dodatku dość chłodno, bo jak dotąd, w tym gmachu czułem się przed nią bezpieczny. - Cóż to za nie zapowiedziana wizyta! - spojrzałem przede wszystkim naokoło siebie, ale korytarz był pusty. - Bo nie jestem interesantem - trzasnęła puderniczką. - I zawsze możesz się mnie spo- dziewać. Stała, jak to zwykle czyni, pod światło. W takim półmroku, trzeba przyznać, uroda broni się przed oceną i Helena wydaje się młodsza. Ale do tego wniosku doszedłem już daw- no. - Nie powinnaś tu przychodzić - uścisnąłem jej rękę energicznie, po tutejszemu, bo stała uśmiechnięta z wyciągniętą dłonią. Skrzywiła się, jak przystało na kobietę delikatną, która poczuła działanie siły: - Nie lubię, kiedy masz taką minę! - dmuchnęła na palce. - Jakieś zmartwienie? - Przeciwnie - powiedziałem. - Jestem w dobrym okresie. Ale właśnie dlatego muszę mieć warunki do pracy w spokoju. Tymczasem wszelkie wizyty... - Ty mnie nazywasz wszelką wizytą?! - przycisnęła dłonie do piersi w geście ze śre- dniowiecznych portretów. - Nie bądź formalistą, Mirku. Gdybym była twoją żoną, tobym miała prawo tutaj cię widywać. - Wątpię - powiedziałem szczerze. - Są takie sytuacje niewygodne i ośmieszające, któ- rych staram się unikać. Ale zdaje się, zbyt pochopnie przeszedłem do stwierdzeń generalnych. Kobiety bo- wiem uważają, że wszelkie pewniki są zawsze zwrócone przeciwko nim. - Czy miłość może ośmieszać? - natychmiast wyłowiła odpowiednie słowo z moich słów, aby dyktować przebieg rozmowy. - Tak mówią ludzie o zimnym sercu, Mirosławie. A wiem, że ty do nich nie należysz, choć często kryjesz swoją wrażliwość w pancerzu oschło- ści. - Była widocznie zadowolona z tego porównania. - Tak, nosisz pancerz, ale ja się na tobie poznałam. To zdumiewające, kiedy pomyślę, ile kobiet się na mnie poznało. I jakie osobowości we mnie odkryły! Bo każda szpera, aby znaleźć cechy wygodne dla niej właśnie. Nie zawsze się w tym odnajduję, ale czy mam tłumaczyć każdej z osobna, że ich domyślność, zwana in- tuicją, jest tylko ich bronią w walce z nami. Nie czuję się powołany, aby prostować ich sądy na własny temat, w których stanowię tylko obiekt wrodzonej kobiecej zaborczości. Zostaje mi więc pozorna uległość i czmychnięcie im z rąk, kiedy osłabią czujność. Ale Helena, widzia- łem to po jej twarzy rozgrzanej uczuciem i własną prawdą, daleka była od wszelkiej słabości. Próbowałem tłumaczyć. - Jeżeli mnie znasz trochę, w co nie wątpię, to powinnaś wiedzieć, jak mi zależy na tym, aby nie mieszać dwóch dziedzin mego życia. - Ale wykładając tę oczywistą zasadę, już czułem znużenie. Nie przyszła tu po to, aby cokolwiek zrozumieć. Rozumiała przecież tylko własne pobudki. - Oczywiście, i za to cię także kocham, że jesteś taki podzielny, taki, można powie- dzieć, nieprzenikalny. Wiem, że obmyślasz tu ważne rzeczy, potrafię godzinami marzyć o tobie, jak siedzisz i tworzysz koncepcje. A ja jestem daleko, lecz równocześnie duchowo blisko ciebie. Zresztą prawdziwy mężczyzna nigdy nie przyzna, że miłość jest motorem życia. Powołaniem naszym jest o tym mówić światu! Za was i za siebie. Nie zapraszałem jej do środka, a ona stała i mówiła. Po tamtym „wieczorze w „Grandzie” to nie był oczywiście przypadek. Nawet Helenie trudno było stać na korytarzu szacownego (gmachu i wygłaszać przemówienia na temat, który zwykle wymaga półgłosu. I wyglądało na to, że jeśli jej nie wpuszczę, nie wysłucham i w dodatku nie pokażę kolegom, to ona się stąd nie ruszy. - Na dziś właściwie skończyłem i mogę z tobą wyjść - rzekłem desperacko. - Poczekaj tu na mnie, tylko wezmę teczkę. Na ulicy od razu wzięła mnie pod rękę, czego nie znoszę. Prowadziła mnie jak właści- cielka, chociaż na ogół tego gestu unikała. Trudno było publicznie się wyrywać, więc przy- najmniej zapytałem: - No, powiedz mi prawdę, czego ode mnie chcesz? - Tęskniłam - rzekła po prostu. Była to odpowiedź wymijająca, bo wiedziałem prze- cież, że nie tylko dzisiaj chciałaby mnie mieć przy sobie. - Nie można tak ulegać nastrojom - zauważyłem łagodnie - wczoraj byliśmy razem. - O, doba potrafi być wiekiem! - oznajmiła. - Patrz, kończy się wiosna. Jeszcze ty- dzień, dwa, i kurz przysypie w mieście zieleń. Zresztą podobno idą upały. Te duszne noce w rozgrzanych murach... - Jak co roku - chciałem być rzeczowy, zgasić jej wzloty. - Tak, nieodwracalność czasu, mijanie życia - westchnęła. Szliśmy śródmiejską aleją. Potok samochodów płynął w ścianach drzew. Pod drze- wami stały ławki, w chłodzie i zapachu zieleni, jakby obok nie było ulicy i spalin. Helena szła z podniesioną głową, była wysoka i prosta, ludziom na pokaz. Mężczyźni patrzyli na nas, widziałem to, a ona wiedziała, że to widzę. Ale twarz miała czujną, dziś nie chciała wykorzy- stywać dowodów uznania postronnych. Widocznie doszła do wniosku, że ta faza naszego zbliżenia już minęła. Dzisiaj dla niej byliśmy tylko we dwoje, wszystkiego już świadomi, także zalet i ceny każdego z nas w tym układzie. - Idzie lato - powiedziała. - Kiedy masz urlop? - Może w lipcu, może wcześniej - informowałem nieopatrznie. - To trochę ode mnie zależy. Pochyliła głowę, zajrzała mi w oczy: - Naprawdę? Miły jesteś, że nie robisz trudności. - Komu? - No mnie, nam. Ty o niczym nie myśl. Masz prawo odpocząć. Ja załatwię. Zresztą mam pomysł. Myślałam, jak ci pomóc, i znalazłam. - Co znalazłaś? Nigdy już pewnie z tego nie wyrosnę: kiedy kobieta wciąga mnie w jakąś inicjatywę, w jakieś swoje interesy, wtedy tracę głowę i zadaję głupie pytania. Nie powiem nawet, że chcę zyskać na czasie. Po prostu pytam, żeby nie milczeć. I to wciąga mnie w jej zamiary, jak w głęboką wodę. Helena znała tę moją bezbronność. Dlatego właśnie tak prowadziła batalię. - Leśniczówkę. Leśniczówkę znalazłam. A niedaleko jest jezioro. Tam naprawdę od- poczniesz wspaniale. Będziesz leżał i patrzył w niebo, a ja się zajmę resztą. - Dlaczego masz się zajmować? - Bo potrzebujesz opieki. Widziałem już tę leśniczówkę i Helenę przy mnie. Potem zobaczyłem Helenę z kim innym, z rosłym drabem, który tygodniami się nie golił. Znałem ten zakątek, króliki w klatkach, dróżkę nad brzeg, a także ściany malowane wapnem, z suszonym zielskiem na gwoździach. Wiedziałem nawet, że tam nocą psy szczekały w niebo, na trzy głosy. - Czy to ten Kuźma pustelnik? - poczułem pewien niesmak. Ale w oczach Heleny ujrzałem tylko podziw. Podziw w takim natężeniu, że chyba krył zażenowanie. - Tak, ale to nie ma żadnego znaczenia. Masz niebezpieczną pamięć! - Poprawiła lok nad uchem. - To on zbliżył cię podobno do piękna przyrody? - To człowiek lasu. Połączenie subtelności z prymitywem. Studiowałam tę odmien- ność. Czy mogło być inaczej? - Ale żyłaś z nim na tym łonie przyrody. - Nie było to z mojej strony zbyt delikatne, nie mogłem jednak się powstrzymać. Niech Helena zapłaci za swoją szczerość. Za tę okropną skłonność kobiet, aby zwierzeniami oczyszczać się przed mężczyzną z dawnych grzechów, które godzą podobno w uczucie aktualne. - Żyłam, żyłam, zresztą co to znaczy? Ja po prostu niczego nie pamiętam! - Chcesz, żebym was oglądał? Będziesz handlować wdziękami ze mną i z nim na przemian? Chcesz odgrzewać sytuacje, dodając im pieprzu mojej obecności? - pytałem szyb- ko. - Czy jesteś zazdrosny o jakąś starą historię? To prawda, że kiedyś potrzebny mi był ten romans. Byłam znużona cywilizacją. Ale ta sprawa od dawna jest dla mnie martwa. Zresztą nigdy go naprawdę nie kochałam - dokończyła łaskawie. - Nie o ciebie chodzi, tylko o mnie - przyznałem się. Bo co mnie obchodził ten facet, z którym kiedyś spała? Ona jednak od razu dostrzegła we mnie zazdrość. Widocznie bardzo była siebie pewna. A ja czułem zupełny spokój. Zazdrość jest przecież objawem zagrożenia poczucia własności. Zazdrość o Helenę? Wcale nie chciałem jej zatrzymać, mogła wertować swoje stare przygody. Ale po wszystkich tamtych deklaracjach nie mogłem zrozumieć, dla- czego myślała o kimkolwiek poza mną. Przecież w takim zamiarze wyjazdu dzieliła się mię- dzy mnie a tamtego dzikusa. Nie byłem o nią zazdrosny, ale nie dam się pomniejszać przez taki podział. - Niestety, moja droga, to wszystko jest dla mnie trochę niemoralne. Takie mieszkanie z nim pod jednym dachem i twoja niezdrowa wyobraźnia. Zresztą z urlopem jeszcze nic nie wiadomo - dałem jej z miejsca nauczkę. - Być może, wcale nie wyjadę, jeśli szef zapadnie na zdrowiu. Są sprawy, które wówczas będę musiał poprowadzić. Odsunęła się ode mnie, pochyliła ramiona w nagłym znużeniu. Kiwała głową i od razu przybyło jej trochę z tych lat, które ukrywała w metryce. Już mi się zaczęło wydawać, że ude- rzyłem za mocno. Ale kiedy się zatrzymała zagradzając mi drogę, znów uczułem irytację, że tak się daję zwieść pozorom. Bo w jej twarzy zobaczyłem przede wszystkim zadowolenie. Czaiło się to gdzieś w głębi jej spojrzenia, w powiekach przymkniętych, abym nie dojrzał wszystkiego. Przesunęła dłońmi po policzkach, dla mnie podkreślała tylko swoją rozterkę. - A więc jednak jesteś zazdrosny. O co? O to puste życie, które zostawiłam za sobą? Odkąd ciebie poznałam, wszystko, co było, jest teraz tylko błądzeniem. Mówiłam ci o tamtym, to prawda. Wcale nie jestem zielonym dziewczątkiem. Ale właśnie dlatego mogę porównywać. - I te porównania chcesz przeprowadzać naocznie, wciągnąć mnie w tę niesmaczną zabawę? - Przecież wiesz, że to nieprawda. Był kiedyś w moim życiu taki leśny epizod. Ale nie wątpisz chyba, że nigdy nie znalazłam w nim przyjemności intelektualnej. Kuźma wydawał się taki egzotyczny, ale potem został, gdzie był, a ja wróciłam do tego, do czego jestem na- prawdę stworzona. On nie ma żadnych praw, Mirosławie! Może nawet poczuł ulgę, wracając do swojej ekipy od podszycia. - A cóż to znowu? - Nie lubię, kiedy kobieta zaczyna ironizować, choćby pośrednio, na mój temat. Nie mam tej odmiany poczucia humoru. Ale Helena po prostu rzeczowo okre- ślała czyjeś życie: - To są kobiety ze spółdzielni, które zbierają w lesie zioła, jagody i grzyby, zależnie od pory roku. Wiedziałam, że po pierwszym okresie rozpaczy znajdzie wśród nich pociesze- nie na tym pustkowiu. Nie trzeba mieć złudzeń. - Ja ich nie mam. I nie posądzaj mnie o zazdrość, bo to mnie obraża. - Wiem, wiem - machnięciem ręki załatwiła tę sprawę. A złudzeń nigdy ci nie dawa- łam. Przyznaj, że zawsze byłam wobec ciebie uczciwa. To prawda, że poznałam miłość kie- dyś dawno. To było tylko początkiem życia, a potem zbieraniem doświadczeń w pogoni za szczęściem. Niestety, Mirosławie, nigdy nie byłam szczęśliwa. Tak, teraz chciała mnie wciągnąć do swego bilansu. Wszystko, co mówiła, nie było tylko wyznaniem, wiatrem słów, który miał mnie rozpalić. Helena mianowicie zdecydowała, że postawi mnie po stronie dłużników. Że łatwiej mnie pokona, jeśli poczuję się wobec niej winny. A przecież nie przez nią, nie od dziś znałem to uczucie. Podnosiliśmy widły, a siano było na nich jak wielkie wronie gniazda. Wyrywaliśmy je spod nóg, rzucali w górę. Prawie w locie chwytał je partner nad nami, kładąc sobie pod stopy, przytupywał, ugniatał - i rosła skirda. W tej szerokości geograficznej temperatura nie znała półśrodków. Teraz był żar, siano było rozpaloną mierzwą, stałem w nim po kolana. Głowy wołów we wspólnym jarzmie przedzielonym deską opuściły się nisko, przygniecione upałem. Z góry widziałem ich ostre łopatki pod obszerną, fałdzistą skórą. Wiedziałem, że nie ruszą się z miejsca bez krzyku człowieka, że nie strącą nas z wysokości wozu. Tam drabiniasty wóz nazywał się bryczką i miał trzypiętrowe drabiny. Jadąc w step na obszar sianokosów, trząsł się i grzechotał. Z początku bałem się, że pogubi to sklecone rusztowanie. Ale potem w drabinach rosło siano wrzucane przez nas, było spojeniem i karawana wracała kopiasta, ciężko balansując ową górą i nami na wierzchu, rzucanymi w słońce i przejmujący zapach wysuszonej trawy. Marsz wołów miał miarowy, usypiający rytm. Zwierzęta znały drogę do wieńca stogów przy farmie, można było drzemać. Słońce stało wysokie i nieruchome, trzy- mało się środka nieba i trzeba było z nim się oswoić, aby określić południe, połowę dnia, go- dzinę posiłku. Ale i tam, w tych wszystkich okolicznościach, miałem swoje ambicje. Nie, nie w pierwszych miesiącach, nie pierwszej zimy, kiedy była tylko obcość. Obcość w nas, obcość innego świata, obcość ludzi i języków, z których nawet ten bliższy nam był gruntem pełnym zasadzek. Potem jednak, gdyśmy trochę oprzytomnieli, każdy starał się znaleźć jakieś paliwo, które pozwoli trwać życiu. Wiem, że ludzie starsi nigdy nie przyjęli do wiadomości tej zmia- ny. Dla nich izby w domkach z płatków suchej stepowej murawy były tylko chwilową stacją, pomyłką w rozkładzie, miejscem niedobrego snu w oczekiwaniu na pociąg powrotny. Nikt nikogo nie pytał, czy pociąg ten w owych latach miał dokąd wracać. Nasz los był wygnaniem, nie był dolą ludzi na wojnie. To jest różnica. Można powiedzieć, dla wielu jedynie prawdziwe były: mróz i upał, topniejąca w worku pszenica, szkło do lampy, brak nafty, humor brygadzi- sty, ile słoniny za prześcieradło, wizyta persony z rajkomu. W okupację zaś, głosy ze świata, w linię frontów i wydarzenia na nich - jakby nie wszyscy wierzyli. Ich nieszczęście było tutaj. Więc każde inne, choćby najbliższych w kraju, było mniejsze, bo dalekie. Trwali tak na swej stacji, przy owej nieprawdziwej linii kolejowej, prowadzącej donikąd. Ale myśmy byli jeszcze w tym wieku, kiedy nie ma się wyobraźni obiektywizującej. Tej, która każe nam rozumieć, czym obecne zdarzenia będą dla nas po latach. W zimie bywa- liśmy głodni, w zimie było nam zimno. Były to doznania, które młodemu ciału dają się we znaki. Ale przecież równie dotkliwa była dla nas bezczynność. Chodziliśmy do roboty, bo kazano, choć ludzie w złym czasie nie lubią patrzeć na siebie, lecz myślą przede wszystkim, żeby się najeść. Tylko że mnie to nie wystarczało. Po miesiącach, kiedy praca fizyczna prze- stała już zwalać z nóg, chciałem od siebie i od nich dla mojej osoby czegoś więcej. Moje cele były skromne, choć tam, w konkretnym otoczeniu, miały wartość bynajmniej nie zdawkową. Rozwijałem więc moją siłę i zręczność. W stepie znaczyło to więcej niż ukończona dziesię- ciolatka. Stojąc pewnie na wozie, gnałem woły prawie kłusem w pole. Nadążałem z odrzucaniem słomy za kombajnem. Moje wiechcie siana wznoszone jak sztandar ponad głową ku skirdzie wcale nie były mniejsze od ciężaru, którym balansowały nam na pokaz miejscowe wyrostki. Chciałem zatrzeć tę różnicę między mną a nimi. Cóż z tego, że umiałem wyciągać pierwiastki, kiedy dość sprawnie nie umiałem wydzierać gnoju spod krów? Równo- cześnie chciałem być tym pierwszym, który potrafi porozumieć się z nimi bez śmieszności. Zabierałem dzieciom czy tanki, podręczniki szkolne, chwytałem każdy kawałek gazety, który darli na papierosy, powtarzałem ich dźwięki, ucząc się podstępnego, bo właśnie innego zna- czenia podobnych słów. Wiedziałem, że aby pozostać z sobą w zgodzie, nie mogę być za- nadto odmienny. Jeśli działały nowe prawa, które teraz wyznaczały moje życie, to musiałem się dla własnej wygody do nich dostosować. Nie robiłem tego dla pochwały brygadiera czy innych tutejszych. Ale było lżej, gdy nie traktowali mnie jak mięczaka. Oni w swoim trudnym i prostym życiu nie mieli poczucia egzotyki. Po pierwszym okresie ciekawości nasze zwy- czaje, nasza niedorosłość i nasze strachy przed wysiłkiem mięśni po prostu ich odpychały. Starałem się rozumieć ich punkt widzenia. Nie wszczynałem z nimi rozmów o tym, jak żyłem w Polsce, które wartości były u nas naczelne i że wiem więcej niż oni o rosyjskich poetach romantyzmu. To wszystko nie stanowiło dla nich obrazu, oni tego nie widzieli. Ja natomiast mogłem patrzeć przez nich na siebie. Tak pamiętam własną świadomość z tamtego czasu. Teraz już wiem, że cały mój trud był samoobroną i zapewne dzięki niej zdołałem uratować od chwastów resztę życia. W sowchozie koło Karasul spotkałem właśnie Poleskiego, który, jako najstarszy z nas, już pod dwudziestkę, od razu postanowił być dominantą w miejscowych stosunkach polsko- radzieckich. W chłodne, rosiste ranki z niskim słońcem zaglądał w nasze okna Płatonow i pukając budził - do roboty. Ale Edek stawiał się na miejscu zbiórki z twarzą wywrotowca. Miał jasną, rzadką bródkę, którą zapuszczał, żeby się nie golić. Nam oświadczał, że chce wyglądać jak katorżnik. Zarost jednak był wątły i upodabniał długą twarz Poleskiego do fizjonomii capa. Jechaliśmy na podwodach w płaski horyzont, drżeliśmy z niewyspania, Płatonow drzemał, siedząc w kucki na dnie wozu, który prowadził karawanę. Przez sen pokrzykiwał na byki „cab, cabe”. Edek natomiast stał wyprostowany i jak kapitan na statku badał morze stepu. Ja zaś oczekiwałem, co powie Barbarze. Czy będzie to pobłażliwość, złośliwość, po- garda, bo właśnie ona z dziewcząt była najbardziej bezbronna. Jej zima była najcięższa, a ona była wątła i ciągle jeszcze zdziwiona tym, co ją spotkało. Gdy mówił do niej łaskawie: „Tak, tak, Basiu, skończyły się czasy panny z dobrego domu” - wtedy wiedziałem, że czeka nas draka. Wiedziałem, że Edek ma już gotowy plan, chciałem głośno protestować, ale siedziałem cicho na krawędzi jaszczyka, jak głuchy. Edek bowiem był przebiegły w tym swoim leni- stwie, ale także był silny. I kiedyś podniósł na mnie widły. Do bójki nie doszło, bo Kara bajr- wał gnój obok, skoczył między nas i zaczął bulgotać jak czajnik. Poleski zrozumiał z tego słowo „milicja” i stulił uszy. Od tego czasu przestał się buntować otwarcie, lecz postanowił wyprowadzać z równowagi brygadiera inaczej, aby tamten nie mógł się czepiać. W step jechało się długo, wiele kilometrów, przez płaszczyznę, której czystości po- wierzchni nie naruszało ani drzewo, ani krzak. Patrzyłem na Barbarę, czułem w niej, czułem w sobie jej strach przed godzinami do końca dnia. Wiedziałem już, że można się bać wysiłku. Sam to przeżyłem, ale potrafiłem z pracy fizycznej zrobić swojego sojusznika. Potem dojeżdżaliśmy do miejsca postoju brygady polowej. Była to buda podobna do wagonu bez kół. W środku, na pomoście, spali traktorzyści i obsługa brygady: kucharka, jej pomocnica, woziwoda i człowiek od paliwa dla maszyn. Bywało, że zostawaliśmy na noc i my, gdy sianokosy czy żniwa odbywały się daleko od bazy. Wówczas życie skupiało się przy wagonie, a kolację gotowano w dwóch półokrągłych kotłach, ustawionych nad ogni- skiem pod wolnym niebem. Płatonow nawoływał nas jak kwoka kurczęta, kręcił się w miejscu, wyznaczał stano- wiska pracy. Widziałem, że oddycha z ulgą, kiedy braliśmy widły, grabie lub parę wołów i szliśmy w step. Wówczas właśnie Edek często znikał. Nie była to żadna ostentacja. Po pro- stu przestawał istnieć, rozpływał się w powietrzu. Pracowaliśmy grupkami lub pojedynczo. Mrużyłem oczy i widziałem dziewczęta, ich białe chustki na rudym rżysku, kilometr ode mnie. Szły rzędem, dzieliły je sztachety drągów od grabi. Lgnęły do siebie, pracując razem nie podkreślały odmienności własnych rodowo- dów. Łączyła je młodość, trochę ckliwości i zaczepna ostrożność wobec diabłów- traktorzystów, którzy czarnymi rękami chętnie chwytali je za pośladki. Byli to zapewne dla budzących się żeńskich apetytów prawdziwi mężczyźni: silni, za pan brat z górami żelastwa, łyskający zębami w maskach z ziemi i smarów, zalatujący benzyną. Starałem się dojrzeć Barbarę. Była może mniejsza, może miała inaczej zawiązaną chustkę, ale mogłem to jedynie zgadywać, lak było lepiej. Chciałem czekać, aż skończy się dzień. Bywało, że nie potrafiłem ukryć przed Płatonowem tej chęci ucieczki. Brałem go na stronę i patrząc w bok mówiłem, że chcę iść na przyczepę albo jechać po prowiant. Brygadier wzruszał ramionami; jemu było wszystko jedno kto i gdzie. Był skąpy w sądach, czuł się za nas odpowiedzialny i dopiero po kielichu pytał głośno, co z nas za ludzie. Najlepiej mi było, gdy jeździłem na grabiarce, ściągając siano w wałki, które dziewczęta kopiły, ustawiając nie- wielkie puszyste pagórki. Kiedy trzeba, podnosiłem dźwignię i wałek zostawał na polu. By- łem sam, ale niezupełnie sam w tej trawiastej pustyni. Barbara też zapewne wiedziała, że tak krążę wokół niej z daleka, więc to mógł być przypadek, a jeżeli nie był, to nikt tego poza nią nie wiedział. Już nie pamiętałem o niczym poza własnym ciałem, kiedy na stepie wyrastał Płato- now. Maszerował energicznie, jakby szedł do ataku. Wymachiwał jedną ręką, bo drugą miał uschniętą i dlatego nie poszedł do wojska. - Ty wiesz, ty powiedz, gdzie jest Edik! - krzyczał. Był to jednak, niestety, krzyk bez- radny. A ja nie wiedziałem. Nie wiedziałem, co Edek wykombinował na dzień dzisiejszy. - Nie widziałem Edka. Czy ja go pilnuję? A gdzieście go posłali? - Ty, Sławek, nie bądź taki chytry! Jakby był tam, gdzie ma być, tobym leciał te kilo- metry i szukał? Przyjaciele na front poszli, inni na robocie, po ludzku, a ze mnie niańkę Pola- ków zrobili! - Przyjdzie na obiad - zapewniałem Płatonowa. Płatonow spoglądał z nadzieją na słońce. - Południe niedaleko. To może Edik już wylazł i kręci się przy kotle. A ty, jak bę- dziesz szedł, to wyprzęgnij konia i nie ciągnij grabiarki - pouczał mnie, aby jednak zostawić wrażenie autorytetu. Patrzyłem, jak robił się coraz mniejszy w stepie. Wiele kilometrów Edek go kosztował. Nawet my, obcy, poznaliśmy już tamtejsze niebo i w godzinie kulminacji, najwyższe- go światła, nikt się nie mylił. Bez żadnych znaków, poza słońcem, szli ze wszystkich stron ludzie do owego wagonu bez kół. Był mały jak zabawka obok stojącego przy nim kombajnu z zadartym nosem. Coraz częściej słychać było turkot traktorów, które ciągnąc za sobą kitę czarnego pyłu, wjeżdżały w bruzdę blisko brygady. Step przy budzie był zwykłą wydeptaną murawą, siadaliśmy na niej, opierając plecy o ścianę z desek, a obiad w misce długo nie stygnął, bo upał był nieruchomy i duszny. Edek znów zawiódł kalkulacje Płatonowa, bo wcale nie stanął pierwszy przy kotle. Wyszedł gdzieś z boku, kiedy już wszyscy ściągnęli ze stepu. Wyszedł nie wiadomo skąd i właściwie nie wia- domo kiedy. Każdy chciał się najeść i zamknąć oczy, stracić przytomność, aby na godzinę uciec od znojnego świata. Ale Płatonow czyhał na Edka. Nie jadł obiadu, nie myślał o odpoczynku. Poleski zaś wyglądał dosyć rześko. Jeszcze nie zdążył skręcić papierosa, kiedy brygadier skoczył mu przed oczy: - Co za porządek? Czy dla ciebie mają być inne prawa? Gdzie się chowasz? Edek dokładnie ślinił gazetę. - Ja się nie chowam, tylko wy mnie znaleźć nie możecie. To jest pewna, choć niewiel- ka - mrugnął do mnie - różnica. - Co ty będziesz duraka ze mnie robić! - krzyknął Płatonow prawie z rozpaczą. - Nie było ciebie przy młóceniu zboża koło kombajnu, sam widziałem, mam oczy. No, to gonię po stepie... - A niepotrzebnie, drogi Płatonow - Edek pokiwał głową. - Bo ja byłem przy kombaj- nie. W każdym razie niedaleko. Tylko wyżej. - Na stogu! - brygadier trzepnął się w czoło. - W stogu się schował! I ludzie ciebie nie widzieli? - A nie widzieli, bo jak słyszę, donosu nie było. - Tobie nie wstyd, że za ciebie inni pracują? - Rabota durakow lubit - zacytował Edek. - A mnie twarde życie tutejsze nauczyło myśleć. - Zapalił papierosa od ognia pod kotłem. - Wasza rzecz gnać nas do roboty, a nasza - zdrowie szanować. - Ty patrz, lentiaju, żeby ciebie kiedyś na widłach ze zbożem do kombajna nie wrzu- cili! I będziesz miał zdrowie! Ja tu za wszystko odpowiadam. Ale czy mogę za wami po skir- dach łazić? - wołał Płatonow w niebo, nie oczekując od Edka odpowiedzi. - Pamiętaj, że ko- piejki nie zarobisz! - Tak czy tak, na zbijanie kapitałów ja się w tych warunkach nie nastawiam - stwier- dził Poleski, zaciągnął się skrętką i poszedł do baraku po miskę. Siadł przy mnie pod ścianą, wyciągnął wygodnie długie i chude nogi w sztuczkowych spodniach, które gdzie indziej i w innym czasie noszą panowie do żakietu. Były to spodnie ojca Edka. Piastował przed wojną godność dyplomaty i został po drugiej stronie frontu. - Udało ci się - rzekłem nie bez zazdrości. - Ale Płatonow może zrobić hecę. - Spokojna głowa! - Edek z apetytem uderzał łyżką o miskę. - Będzie siedział jak mysz, żeby mu braku dyscypliny w jego brygadzie nikt nie wypomniał. Edek umiał żyć. To prawda, że po obiedzie poszedł do roboty pod osobistą eskortą brygadiera. Płatonow nie odstępował go aż do wieczora, z czego zresztą Edek był dosyć dumny. Wracając na kolację widziałem, jak klepał naszą władzę po ramieniu. Chodziły słu- chy, że kiedy byli we dwóch, Edek usiłował nauczyć brygadiera gry w oko. Płatonow jednak w nałóg nie popadł. Nie wiem, czy dla zasady, czy też z braku gotówki. Zauważyłem, że w awanturach z Edkiem miewał w oczach jakby błyski obawy. Może dlatego wieczorami, po kolacji, zawiesiwszy broń siadywali razem i rozmawiali o polityce i frontach. Słyszałem ich głosy zza węgła, kiedy wychodziłem z budy, z zaduchu na świeżą noc. Nie mogłem spać. Widziałem plamę ginącego ogniska, czarne cienie przy nim i szedłem w ciemność do drabi- niastych wozów. Tam spały dziewczęta, a z brzegu leżała Barbara. Wiedziałem, że sen szyb- ko spada po zmęczeniu, jeśli człowiek jest spokojny. Ale nie zbliżałem się tam, póki przy wozach nie było ciszy. Czekałem na to i słuchałem, słuchałem, już odcięty od wszelkich gło- sów z brygady. Czasem moje czekanie było długie, bo powietrze wieczoru tłumiło ich sen- ność. Wtedy dziewczęta śpiewały długie chachłackie piosenki na przyjęty tam zawodzący sposób, prowadzone przez Dunkę. Wysokie jak krzyk dźwięki szły w step i wtedy rozumia- łem jedność tych melodii i krajobrazu. Potem był plusk wody przy beczce, jeszcze jakieś kro- ki, jeszcze jakieś głosy, ale już ciche i senne. Wtedy szedłem tam, gdzie musiałem iść. Objąwszy rękami kolana siadałem przy Bar- barze. Jeśli patrzyłem długo i z natężeniem, to widziałem jej otwarte oczy. Leżała na małej, w dzień czerwonej, a teraz czarnej od nocy poduszce, opartej na końcu opuszczonego do zie- mi dyszla. Owijała się w koc, jakby właziła do worka. Nawet jej rąk nie widziałem, tylko twarz. Jej krótkie blond włosy jaśniejsze od skóry były widoczne na poduszce. To wszystko dostrzegałem nie od razu. Ale nie musiałem się śpieszyć. Siadałem tak, aby móc patrzeć nie robiąc żadnego ruchu głową. To ona, żeby mnie widzieć, musiała odwracać twarz w moją stronę, profilem do poduszki. Ale czyniła to rzadko, choć wiedziała o mnie i nie spała. Mil- czenie między nami bywało długie, jakby nie uciekała noc, jedyna pora oddana nam na wła- sność. Dla mnie milczenie było tym, czego chciałem. Nie wiem, jak przyjmowała je Barbara, ale jej oczy były spokojne. - Gniewasz się? - pytałem, kiedy chciałem usłyszeć jej głos. - Za co? - była zdziwiona. W tym zdziwieniu nie było lęku. - Że przychodzę. - Ja także nie śpię. - Dlaczego? - A ty? - Nie wiem. Nie mogę wytrzymać w budzie. - Ja też jestem niespokojna. - Tutaj jest inaczej. Dziewczęta już śpią. Są tutaj, ale my jesteśmy sami. - Już się nauczyłam spać bez ścian. Ale ty przychodzisz i jestem niespokojna. Czekam na ciebie. - Nie wolno ci tego mówić. - Przecież to prawda. - Ale to jest sekret kobiety przed mężczyzną. - Nie jestem jeszcze kobietą. Ani ty mężczyzną. I myślę, że stąd to wszystko. - Mówisz jak ktoś, kto jest poza tobą i mną. - Bo stać mnie tylko na to, aby być odważną w słowach. - Nie mów jak obcy człowiek o tym, co nas łączy. Mnie z tobą. Męczę się i kocham ciebie. - To nieprawda. Męczysz się i dzięki mnie chciałbyś znaleźć ulgę. To nie miłość. - Skąd wiesz? - Przecież ja chcę tego samego. Wy nie wiecie, jak może dziewczynę męczyć pożąda- nie. Wy uważacie, że u nas to jest bezwstydne. - Dlaczego ty się ze mną bawisz w słowa? - Po prostu nie chcę kłamać. Ani żebyś ty kłamał. - Nie dałaś mi się dotknąć. - I nie dam! - Dopiero teraz zwróciła do mnie głowę. Patrzyliśmy na siebie. - Choć także spać nie mogę. - Przecież mówisz, że to nie miłość. - Właśnie dlatego. Dlatego, że teraz, że właśnie tutaj poczułam prawo własnego ciała. Teraz, kiedy moja matka leży spuchnięta i nie może chodzić. Kiedy wygląda strasznie, bo obcięli jej włosy i one odrastają w kępkach, i są teraz zupełnie siwe. A ja, kiedy tam chodzę, patrzę na nią przez szybę i nie słyszę, co do mnie mówi. Patrzę na nią, ona mnie woła i nie mogę jej poznać, rozumiesz? Nie wpuszczają mnie do niej. A ona czeka. - To są szpitalne zakazy. Nie mogą ryzykować, że przyniesiesz tyfus do brygady. Mu- sisz to zrozumieć. - Ja nie mogę zrozumieć, że moja matka umiera, a mnie rozgrzany brzuch nie daje spać po nocach. Chcę coś ocalić z tego wszystkiego. Chcę mieć jakieś pojęcie o sobie. Dlate- go mnie nie dotkniesz. Jest późno. - Nie mogę cię tak zostawić. - Ja i tak jestem sama. - Moja siostra wyzdrowiała. - Dzieci zdrowieją, bo chcą żyć. One nie mają pamięci. A moja matka wciąż jest tam u siebie. Nie tutaj. - Nie ona jedna. Ale z tego się nie umiera. Pozwól mi tutaj przychodzić. - Przecież ci tego nie bronię. Nawet bez miłości, tylko w tej naszej gorączce mogę ci mówić więcej niż innym w dzień. Także dlatego czekam na ciebie. Bo ciągnie cię do mnie, bo jesteś własnym niewolnikiem i dlatego wszystkiego wysłuchasz. Ciemność była teraz poświatą nieba i widziałem, jak wyostrzyła się jej twarz. W wąskich ustach Barbary była pogarda. Nie chciałem wiedzieć, czy sobą, czy mną gardziła za naszą nieposkromioną młodość. Wracałem do baraku i było mi lżej. Świadomość tego, że i ona się męczy, pozwalała mi zasnąć. Spać bez snów w krótkich godzinach do świtu. Rano dziewczęta biegały się myć za beczkę z wodą, traktorzyści przeciągali się leni- wie i wołali, że pójdą im pomóc, bo wiedzą co i jak. Płatonow krzyczał, że spodziewa się przyjazdu kogoś z rejonu, kucharka klęła mokry kiziak, który dymił i tłamsił ogień, a Edek gładził bródkę, z twarzą pełną czujnego namysłu. Często przyjeżdżał agronom na dwukółce zaprzężonej w jednego konia. Był smagły, miał czarne włosy i nosił czarne ubranie. Palił machorkę w zgiętej trąbce z gazety, czyli tak zwaną „kozią nóżkę”. Zaciągał się dymem w krótkich wdechach. Miał opalone, delikatne ręce i nerwowo pokrzykiwał na Płatonowa. Brygadier słuchał go dosyć potulnie, widziałem, że czasem podnosił bezradnie tę swoją zdrową rękę. Przy tych rozmowach nie lubił świadków. Pod wzrokiem czarnego człowieka dostrzegł mnie i zawołał na pokaz: - Do roboty! Co u ciebie święto, jak naczalstwo przyjeżdża? - Wczoraj skończyłem tamten zagon koło bałki - mówiłem podkreślając służbistość tonu. - No, wiem, wiem, co każdy zrobił - denerwował się nasz wódz od batalii polowych. - Nie będziesz mi przypominał. Pojedziesz na farmę z Karabajem po chleb. U nas każdy musi pracować! - wołał zupełnie niepotrzebnie, zezując na agronoma. A tamten uderzał się kap- ciuchem po kolanie i bardziej obserwował Płatonowa niż mnie. Na farmę jechało się bryczką w kształcie wielkiego koryta. Równina stepu opadała w połowie drogi w jar, który był kiedyś zapewne łożyskiem rzeki. Po jego drugiej stronie, trochę niżej od zjazdu - stały rzędem pobielone, płaskodache ziemianki osiedla. Woły na spa- dzistości nabierały fantazji i biegły prawie galopem, zresztą przednie koła napierały na ich zady. Lubiłem wyprawy na farmę, kiedy już wszyscy wyszli do pracy. Była pusta, wymiecio- na ciszą, trochę jak nasze wsie w niedzielne przedpołudnie. Wtedy się widziało, że na farmie są także kazachskie kobiety, których na mocy jakichś układów nie posyłano do pracy w polu. Przydzielano im roboty w zabudowaniach, one doiły bydło i czyściły zboże przy wiejałce na klepisku stodoły. Albo siedziały w kucki przed drzwiami swojej izby, bo były stare i nikt już nie miał do nich prawa. Nosiły sute, podpięte suknie z sinego płótna, a pod nimi szarawary wpuszczone w miękkie sapożki na płaskich po- deszwach, zupełnie bez obcasów. Patrzyły na bryczkę, jedyny pojazd, który przejeżdżał z rana w koleinach między domami, a Karabaj pokrzykiwał do nich po kazachsku. Kiwały się w odpowiedzi, wydawały ptasie głosy, ale to były inne melodie, inny szyfr wyrazów twarzy. Nie wiedziałem, czy witały Kara ba ja życzliwie. Bo sytuacja Karabaja była dla mnie zagadką. Jak się ustawił w dość zamkniętej spo- łeczności na farmie, od kiedy tak niezwykle się ożenił? Nie wywodził się z linii wysokich i rozłożystych Kazachów, którzy nawet w lecie chodzili w długich kaftanach i nosili czapy jak dzwony opadające na szyję, podbite rudym lisem. Byli to mężczyźni przeważnie wąsaci, nie- kiedy z małą czarną bródką, mieli wielkie oczy, podciągnięte nad wysokimi policzkami ku skroniom. Poruszali się bez pośpiechu, z godnością, świadomi wrażenia, jakie czynili. Ale Karabaj był inny. Był drobny, żółtość jego skóry nabrała na słońcu orzechowej politury, mó- wił nieźle po rosyjsku, był brzydki i niecierpliwy. Odgryzał się Płatonowowi, kiedy się dało, i nam, patrzącym nowymi oczami na tamtejszych ludzi. Wydawał się zwykły i bez tajemnicy. Więc nie wiem, jakimi wdziękami ujęła go Kaśka prostytutka, że zdecydował się pojąć ją za żonę. Trudno ukryć, że była niemłoda, dość spracowana i agresywna wobec swego obecnego przeznaczenia. Znalazła się między nami niespodziewanie, bo zabrakło dla niej miejsca w wagonie, w którym jechały w podróż podobną do naszej jej koleżanki po fachu. Miała o to pretensję i do nas, i do władz miejscowych, w obrazowych słowach przedstawiając stan swe- go humoru. Zimę przeżyła strajkując, nie chciała iść do roboty. Straszenie sankcjami za pro- gułwcale jej nie przejmowało. Szczerzyła niekompletne uzębienie do Płatonowa, kiedy groził, że odda ją pod sąd. Rzucała mu w odpowiedzi swoje dane biograficzne, z których wynikało, że już nieraz siedziała w ulu i dotąd życzliwie wspomina te okresy. Miała donośny głos ulicz- nicy, odprowadzała nim brygadiera aż za próg. Płatonow łapał się za głowę i uciekał, a Kaśka pozostawała przy swoim, obserwując z ironią wrażenie, jakie wywarła scena na przygodnych słuchaczach. Nikt z nas nie wiedział, z czego żyła, to znaczy, w jaki sposób zdobywała poży- wienie. Prawda, że często składała wizyty Kazachom. Kiedy siadali kołem, całą rodziną, przy wielkiej misie z płatami ciasta i mięsnym tłuszczem - zjawiała się w drzwiach, niby jakoś po drodze. Często myślałem, jak się z nimi porozumiewała, bo znali niewiele rosyjskich słów, a ona mówiła po ukraińsku. Może zresztą wstępna konwersacja nie była im potrzebna, bo kiedy stawał ktoś na kazachskim progu, to zawsze powiększał grono przy misce. Dopiero wiosną, kiedy podnieśliśmy głowy, kiedy znów było nad nami niebo bez prześcieradła zadymki i wiatr ze stepu prasował śnieg, kiedy zrzucaliśmy go z dachu obory - wtedy się okazało, że Kaśka wprowadziła się do Karabaja z tytułem prawowitej małżonki. Teraz twierdziła, że do roboty tym bardziej nie pójdzie, ponieważ musi dbać o męża. Czekałem na chleb przy składzie, nie byłem pierwszy, więc Karabaj pokręcił się tro- chę, zajrzał do środka i oświadczył, że musi wpaść do żony. Ja, przeciwnie, nie chciałem na- wet patrzeć ku barakom na stoku, gdzie mieszkali Polacy. Tam czaiło się trochę starych ludzi, nie chciałem wchodzić w znajomy krąg narzekań, pretensji, fantastycznych pogłosek i małych sąsiedzkich intryg, którymi żyli. Pójście do brygady było dla mnie także ucieczką - i tego przed sobą nie kryłem. Załadowałem na bryczkę worki z chlebem i popędziłem woły pod drzwi Karabaja. Żar już padał z nieba wypełzłego, bez koloru, było południe, ludzie wracali na obiad, dymiły kuchenki przed domami. Kazaszki w wysokich, płóciennych szaulokach, podobnych do nakrycia głowy popa, szły z czajnikami w pobliską okolicę dla codziennych ablucji. Wyglądały jak pagórki brudnego śniegu, przycupnięte trwały nieruchomo, tyłem do zabudowań. Stanąłem na progu izby młodej pary i ujrzałem Karabaja przy zimnym kotle, a Kaśkę przy kartach. Koło niej siedziały na ziemi dwie krasnoarmiejki. Karabaj w zdenerwowaniu wrócił do rodzimego języka i mówił bardzo szybko, gardłowo, od czasu do czasu podnosząc pięść. Kaśka zaś wyglądała tak, jakby była sama z kobietami. Tylko raz opędziła się od męża nie podnosząc głowy. Kładła karty symetrycznie, w równe rzędy, stukała w nie palcem, odli- czając do siedmiu, raz w prawo, a raz w lewo. Sapała w skupieniu, a potem komentowała te wieloznaczne przypadki. Nie robiła przerw między zdaniami, było to jednolite, monotonne mruczenie, czasem gwałtownie wpychała włosy pod chustkę. Nie wiem, czy od czerwieni okrycia głowy, czy z podniecenia, czy ze starych kosmetycznych przyzwyczajeń - miała na policzkach wyraźne placki, dość pstre na żółtej skórze. Kobiety siedziały pochylone, bez ruchu, patrzyły w obrazki i miały dłonie zaciśnięte na podołkach. Jedna z nich trzymała w ręku chusteczkę, a w chusteczce porządnie zawiązany list. Rosyjskie kobiety znały powody Karabaja, znały jego język, ale ich los był ważniejszy od tego krzyku, ważniejszy od odpoczynku, obiadu i zamkniętych w ziemiankach dzieci. Ich los był nicią, która biegła do dalekiej ziemi, do mężczyzny gdzieś tam, który w tej ziemi się krył i na niej mógł znaleźć swoją śmierć i ich samotność. - No i czego krzyczysz, durak, na brygadzie się najesz! Kaśka zebrała karty, splunęła na nie i schowała pod spódnicę. Potem odprowadziła kobiety do drzwi i jeszcze im coś szeptała. Były teraz blisko mnie i widziałem, jak szybko, prawie niedostrzegalnie przeskoczyły jakieś zawiniątka z rąk do rąk - i znikły w szczelinie za piecem. Wyszły nie patrząc na mnie. Miały twarz bez wyrazu, jak chłopki, kiedy wychodzą po nabożeństwie, nie wiedząc, czy wytargowały coś od opatrzności. Kazach jakby się uspokoił, bo w gruncie rzeczy dumny był z Kaśki. Patrzył na mnie i na nią podejrzliwie, ale i z pewną satysfakcją, że ma w domu jako żonę osobę tyle wiedzącą. Odkroił sobie kawałek pyszki i nałożył nań płat gotowanej słoniny. Był to wyraźny gest, ma- nifestacja poziomu, bo Kazachowie według religijnej tradycji nie uznawali wieprzowiny. Kaśka zaś poklepała go po karku, zapewne chcąc mu zrekompensować własne rozleniwienie, widziałem, że nawet kretonowych poduszek w kwiatki nie ułożyła na ziemi po nocy. - Czy w kartach coś widać? - Tam, na obczyźnie, wszyscyśmy wierzyli snom i szukaliśmy innych sposobów, które mogły pchnąć naprzód nasz czas. Ale Kaśka nie była z tych, co mieli złudzenia. Dlatego właśnie postanowiła zapewnić sobie teraźniejszość. - Nic nie widać. Gadam, co popadnie, a że mi żal bab bez chłopów, to mówię, że list od wojskowego, że ktoś z drogi i że bliska radość w domu. Na kartach, panie Mirek, tyle się znam, że można wygrać, jak smykałka i w ręce nie patrzą. Miałam narzeczonych, co zawsze wygrywali. A ja co, gorsza jestem? - zadarła głowę. - Teraz ja wygrywam i piję surowe jajka, bo coś mi się zdaje, że na płuca słabuję. - To się Płatonow zmartwi - nie mogłem się powstrzymać. - Ale jak uwierzy, to do szpitala panią odprawi. - Z tą łachudrą to ja sobie poradzę - odparła spokojnie. - A może i kawaler chce poznać moje sposoby? - zaproponowała ruszając biodrami i ściągając chusteczkę z poszewki trochę na bakier. Karabaj uważał, że moja wizyta powinna już się skończyć. - Ajda, paryń - powiedział wycierając rękawem usta. - Naród na chleb czeka. - Za- uważyłem, że rosyjska mowa Kazachów była pierwszym stopniem poznania, kiedy łatwiej się mówi gotowe zasłyszane zdania, niż szuka własnych układów, aby przekazać w nich swoje intencje. - A wieczorem ja przyjadę - rzekł ostrzegawczo do żony. Kaśka zaś mrugnęła do mnie: - Kocha i zazdrosny. Tylko że amatorów coś nie widzę, bo macie dziewczęta w brygadzie. No i za emerytkę się zostałam. Powiedziała to trochę melancholijnie i nawet pociągnęła nosem. Karabaj zaś, który ni- czego nie rozumiał, uspokojony tym żalem energicznie ciął batem grzbiety wołów w drodze powrotnej. Uciekałem z farmy do brygady, a z brygady na farmę pod jakimkolwiek pretekstem. Czego chciałem uniknąć? Wiedziałem, że jest to walka nierówna, że nie pokonam tego woła- nia, które mi objawiła świadomość własnego ciała. Męczyłem się, bo to był pierwszy atak o tak sprecyzowanej treści; byłem nieodporny, bo nie znałem porównań. Było to jak ból, któ- ry dolega w ciągu wielu dni bez przerwy. Chwilami zapominałem, że jestem odmieniony, że jakieś prawo wytrąciło mnie poza zwykłe wymiary i zwykłą jakość doznań, którymi dotąd żyłem. Byłem przecież między ludźmi, porozumiewałem się z nimi i oni mieli do mnie różne sprawy. Powinny były mi wystarczać po tym nagłym zwrocie, który mnie skierował do Ka- zachstanu. Dnie były proste i trudne, tworzyły szachownicę wysiłku i ciężkiego, krótkiego snu. Wcale nie wyglądało na to, że pozwolą mi na taki zbytek, jakim jest wyobraźnia. Bo to była jeszcze jedna ucieczka - do jej mrocznych i zdradzieckich zakamarków - i nie mogłem wyjść z jej labiryntu, gdy zaczynała mnie drążyć. Od niej właśnie nie mogłem uciec. Było zapewne zupełnym przypadkiem, że tym drugim biegunem życia, który musiałem poznać w moim przebudzeniu, okazała się właśnie Barbara. Nie zawsze chodziłem do wozów, gryziony wstydem, że wyglądam jak żebrak. Pogo- da nad stepem stała niezmienna, tylko noce bywały ciche lub wietrzne. Szedłem przed siebie i zdawało mi się, że od tej ciszy pod pokrywą nieba, skąd wypompowano powietrze, pękają we mnie naczynia krwionośne i dlatego krew głośno chlusta mi do serca. Było mi lepiej, gdy po stepie pędził wiatr. Padałem na ściernisko, oddychając otwartymi ustami. W rozkołysane noce i niebo było niespokojne. Łaciate, z zatokami światła i ciemności, na moich oczach zmieniało mapę swoich brzegów i czarnych wysp. Wyspy ruszały z miejsca przed zalewem zielonych obszarów, w których tonęły garściami gwiazdy. Byłem samotny, bez żadnej pomo- cy na swojej słomianej tratwie w tym końcu świata, który zaczynał się nade mną. Nie czułem swojej młodości, nie wiedziałem, że ten koniec i początek jest zwyczajny, że czyjś ludzki głos, kilka spokojnych słów mogłoby zamknąć to wszystko w realnych wymiarach fizjologii. Byłem pewny, że dzieją się we mnie sprawy przerażające i nazajutrz, kiedy się znajdę między ludźmi, uciekać ode mnie będą jak od naznaczonego siłą nieczystą. Leżałem rozdarty między lękiem i dumą - i nie mogłem, często do pierwszego mlecznego światła nad horyzontem, wró- cić do baraku i do snu. A potem przyszło to, co sprawiło, że muszę teraz opisywać tamten czas. Minęło ćwierć wieku i dotąd słyszę step. Wieczorne pieśni dziewcząt, krzykliwe końcówki ka- zachskich zdań, czuję dym z kiziaków, ten inny, niedrzewny dym, dotąd widzę koślawą syl- wetkę Płatonowa i jego przestrach w owo popołudnie, jego twarz, kiedy powiedział Barbarze o jej matce. Pamiętam to wszystko i będę pamiętał najgłębiej, jak pozostają w nas rzeczy naj- cięższe. Dziś już mogę powiedzieć, że gdyby nie owa noc, która miała nastąpić, pamięć miał- bym o wiele łagodniejszą. Nie tylko pamięć owych lat, ale i późniejszych zdarzeń i ludzi, którzy mi stanęli na drodze. Może zresztą byłbym bardziej łatwowierny i naiwny i żyłbym łatwiej, nie widząc wszystkiego w ostrych kontrastach. W tej ostrości, która mnie rani, pod- rywa i pcha naprzód, do obrony. Oczywiście można powiedzieć, że zacieram proporcje. Ja sam nieraz to sobie mówiłem. Tylko że po tych wywodach wiem, że przeżyć nie można kory- gować. Nawet gdy odejdą, gdy czas przysypie je popiołem. Bledną tylko uczucia. Bledną już w czasie, kiedy trwają, i potem łatwo je sklasyfikować albo unicestwić. Ale przecież tamto nie było miłością, lecz instynktem. Było też siłą, tylko inną, tą, która jest w nas najtrwalsza, jest bez twarzy i imienia kobiety. Tamta dziewczyna od dawna przestała dla mnie istnieć. A przeżycie, które miało początek w owo popołudnie, wciąż jest we mnie obecne. Widziałem ją z boku; miała rozwarte powieki, widziałem ich szeroki kąt. Dopiero gdy Płatonów odwrócił się od Barbary, stało się dla mnie jasne, że czymś się gryzie. Było zacięte stężenie w jego twarzy, kiedy krzykiem rozpędzał naszą ciekawość, goniąc w step. Na Edku skoncentrował swoje zacietrzewienie, choć nasz kombinator tego dnia wyjątkowo i od rana nie szukał wykrętów. Myśmy się rozeszli, a Barbara została sama przed budą. Miała twarz bez wyrazu i opuszczone ręce. Z daleka ujrzałem, że podeszła do niej kucharka, objęła za ramiona i poprowadziła ku drzwiom wagonu. Bywało, że czasem ktoś zostawał po obiedzie, gdyż Płatonow miewał pomysły i zmieniał rozmieszczenie ludzi. Ale widziałem jej oczy. Patrzy- łem na nią, kiedy została sama wobec pustego czasu popołudnia. Gdyśmy wrócili pod wieczór, nikt poza mną nie zauważył jej nieobecności. Mogła przecież wrócić na farmę, a nawet pojechać do rejonu, na przykład po sprzęt do bliskiej orki. Godziny pracy, które się czuje w krzyżach, nie sprzyjają ciekawości. Tylko ja spostrzegłem jej zawiniątko z pościelą na zwykłym miejscu, w kącie budy, na deskach pomostu. Niestety, sprawa pomiędzy Barbarą a mną nie mogła podlegać próbom żadnych otwartych zabiegów. Nie potrafiłem na nią patrzeć w obecności innych. Czy więc mogłem o nią pytać? Rzadziej niż inni z nią rozmawiałem. Wyglądało na to, że byłem od niej dalszy niż ktokolwiek z nas. Nowe warunki, jeśli trzeba je przyjąć, rodzą w ludziach odmianę egoizmu. Myśli się o tym, jak przetrwać dzień nie w grupie, ale w pojedynkę. Była już noc, ludzie oddychali ciężko po wysiłku, a ja nie wiedziałem, co się stało z Barbarą. Miałem ściśnięte płuca, z tymi kamieniami na piersi nie potrafiłem poddać się zmęczeniu. Przed barakiem siedziała kucharka i dwie dziewczyny rosyjskie. Szeptały wszyst- kie z zapamiętaniem, jakby odmawiały pacierze. Umilkły, kiedy przeszedłem obok nich nie wiedząc, dokąd idę. Miałem uczucie, że jestem lunatykiem, że prowadzi mnie księżyc, bo przecież ściągnął mnie z posłania, zmusił do wyjścia. Nie wiedziałem, na co czekam, nie znałem sensu tej wędrówki, ale nie mogłem pozostać w baraku. Był prawie nów, bezchmurne niebo fosforyzowało światłem. Noc nie była dla mnie pułapką, znałem na pamięć wszystkie kierunki i ścieżki, które oplatały brygadę, a nas zwią- zały ze stepem. Każdy ma drogi, które mu są bliższe, które zwykle wybiera. A ja wówczas poszedłem ku ciężkiej budowli stogu, jak chodziłem w inne wieczory, kiedy szukałem bez- skutecznie spokoju za tą ścianą masywną i szeleszczącą na wietrze, która dawała złudzenie bezpieczeństwa i ochrony. Tam jednak, właśnie w tym miejscu niepotrzebnym nikomu w nocy, znalazłem ją. Leżała na boku, z kolanami pod brodą, z ręką na twarzy, i wyglądała jak chore zwie- rzę. Nie poruszyła się, kiedy szedłem ku niej, z trzaskiem gniotąc słomę. Stałem pochylony nad nią, kiedy usłyszałem jej oddech, płytki, nierytmiczny, który łapał w skurczu gardła po- wietrze, a potem w nagłej uldze załamywał się z jękiem. Ukląkłem i oderwałem jej rękę od twarzy. Uczyniłem to szybko i gwałtownie, a ona poddana znienacka bezwładnemu ciężarowi ramienia, przewróciła się na wznak. Zobaczyłem jej twarz i na chwilę zwątpiłem, czy to jest ona i czy naprawdę jej chcę. Miała spuchnięte policzki i zaciśnięte oczy. Dzisiaj wiem: wła- śnie dlatego okazała mi swoją uległość, że te oczy nie chciały się otworzyć, nie napotkałem jej wzroku, a usta nie potrafiły się bronić ani przed rozpaczą, ani przede mną, gdy tak roz- krzyżowaną zagarnąłem pod siebie. Wiem, wiem, że w chwilę potem zaczęła przytomnieć, że miała oczy pełne nienawiści i zdumienia, że próbowała krzyczeć, więc moja ręka zakryła jej usta. Czepiała się moich wło- sów i odpychała kolanami, tak było, pamiętam. Ale wiem, że jest i inna prawda. Bo mogłem przecież po chwili odsłonić jej twarz i z własnych płuc tchnąć w nią oddech, żeby się zrównał z moim. Jej ciało przestało mnie uwierać, przyjęła mnie jak ziemia, a ja przestałem się bać jej oczu, bo przestały patrzeć, zamknięte klamrą napiętych brwi. Wtedy już wiedziałem, że nie będzie krzyczeć, a kiedy odrzuciła głowę, jej głos był innym głosem. Zatrzymałam się nad nią i patrzyłem na rzecz, którą pokonałem. Chciałem wiedzieć, że stało się to za jej zgodą, że wreszcie znajdę ulgę, którą mi da jej przyzwolenie. Ale właśnie wtedy wygięła się w łuk i strąciła mnie z rozpaczą, i stałem się daleki, stałem się obcy i dla niej, i dla siebie. Przewró- ciła się na brzuch, jej głowa leżała między łokciami, jak w szynach. Ani przedtem, ani w owej chwili nie powiedziała żadnego słowa, słyszałem tylko jej płacz słaby, monotonny jak deszcz. Nie mogłem tak odejść, byłem egoistą, może już wówczas bałem się swojej przyszłej pamięci o tej nocy, dotknąłem jej ramienia. Dotknąłem przedmiotu, przez moją dłoń nie przeszło żad- ne ciepło, żaden znak, że jestem dla niej obecny. Powiedziałem jedno słowo, które było tylko nazwą, nic nie znaczyło: - Barbaro. Wtedy ona, widziałem to przecież, mocniej zacisnęła łokcie na uszach i powiedziała, że nie chce na mnie patrzeć i nie chce żyć. Zrozumiałem, że oto przyszła pierwsza noc z tych, w których już nie będziemy mieli sobie nic do powiedzenia. Wstałem i patrzyłem przez chwilę na nią i na to miejsce. Noc była zupełnie pusta, nawet wiatr nie zatarł jej słów. Ruszy- łem przed siebie w step, szedłem coraz szybciej. W miejscu jak każde inne, bez drzew i szczegółów, doczekałem dnia. Może nawet spałem parę godzin z głową w trawie, która przed świtem stała się mokra od kropel, choć teraz bym wolał, aby tamta noc minęła bezsen- nie. Do brygady wróciłem, kiedy już dymił kocioł, a ludzie zaczynali dzień, przywołani przez czerwone, chłodne słońce. Kucharka napełniała miski i była zdenerwowana, bo na nią w ten dzień spadł obowiązek wysłania ludzi do roboty. Płatonowa nie było, zapowiedział, że wróci pod wieczór. Wydał zwykłe polecenia, ale nawet nie wyprzęgnął konia. Spieszył się, aby odwieźć Barbarę do rejonowego centrum, do szpitala, gdzie poprzedniego dnia umarła na tyfus jej matka. Każdy z nas patrzył w inną stronę, byle uniknąć tarczy, którą była twarz ko- goś z pozostałych. Podcień szczegółowo oglądał blat biurka, który znał na pamięć, wiedzia- łem doskonale, że opuszczając powieki chciał się bronić przed naszymi oczami. Jaczycki stał jeszcze blisko drzwi, bo przyszedł ostatni i nie wiedział, czy ma zrobić następnych kilka kro- ków. Patrzył po ścianach zdezorientowany tym wezwaniem i tą ciszą, która po jego wejściu spadła między nas. Tak, był tylko zdziwiony, nie czujny, usłyszałem to w jego głosie, w tamtym zdaniu, gdy przestąpił próg. A ja? Ja patrzyłem w okno na białe świeczki w gałęziach kasztanu i byłem wściekły. Przyszedłem tutaj, bo nie mogłem się, na zdrowy ro- zum, od tego wykręcić. Podcień przywołał mnie tak jak zapewne tamtego krótkim telefonem i z jego słów przed chwilą powinienem był zrozumieć, że to jest zupełnie naturalne. Teraz mi świtało, że chciał mieć asystę, choć to tłumaczenie - w pewnej chwili ten wniosek mnie ude- rzył - było zbyt powierzchowne, żebym dał się złapać. Rozważałem, czy intencje szefa były otwarcie jednoznaczne. Posądzać go o naiwność? To byłoby wygodne - co za spokój w końcu! - choć dla mnie praktycznie dość ryzykowne. A poza tym nie przylegające do rze- czywistości, tak jak go w niej pamiętałem. Owszem, ja byłem inicjatorem. To był ten oczywi- sty, pierwszy kontur obecnej rozmowy. No, ale Podcień nie musiał mnie wołać na pomoc. Nie do tego byłem mu tutaj potrzebny. Odwróciłem się od okna, głośno stawiając nogi. Miałem dość tej milczącej przygryw- ki. Dopiero w ostatniej, drobnej chwili poczułem w nerwach sygnał, aby nie odzywać się pierwszy; oni może na to właśnie czekali. Szef podniósł głowę i zdziwiłem się: miał rozluźnioną twarz z życzliwym, pokazo- wym uśmiechem. Posłał ten uśmiech Jaczyckiemu jak pomost, po którym tamten miał wejść do rozmowy. - Proszę, towarzysze, siadajcie. O, tutaj, bliżej. Trzeba przyznać, że mąż Doroty miał minę, jakby szedł na krzesło elektryczne. Taką on już ma twarz, że jeśli się nie uśmiecha, to wszystko z niej wychodzi bez żadnego filtru, ludziom na pokaz, sobie na zdradę. Siadł na brzegu krzesła, ledwie trzymał równowagę, stulił kolana. Ja nie wyszedłem Z framugi, tak widziałem ich obu, światło padało na moje plecy, ale prosto na ich twarze. Ten człowiek przez nas przywołany wyglądał już tak, jakby był po sprawie, po klęsce, którą dla niego wymyśliłem. A Podcień spojrzał na mnie. Niewygodny był mu widocznie mój szeroki cień w oknie. Czekał chwilę, wtedy powiedziałem, że wolę stać, i on nie nalegał. Wyglądało na to, że rzeczywiście nie potrzebuje teraz podpory. Sam zresztą, podkreślając owe tony płynące z tamtego uśmiechu, prowadził rozmowę. Był to właściwie monolog. Zaczął z daleka, od spraw ogólnych, w których, widziałem to, pływał bez jednego za- chłyśnięcia. Nakreślił rzut historyczny, cofnął się o parę lat, ale nie zajął się żadną szczegó- łową analizą. Nie uchylał przyłbicy. Tamten czas był dla niego tylko odskocznią, aby wejść efektownie w sprawy aktualne. Dość obrazowo, a powiedziałbym, nawet z pobłażliwym dy- stansem określał zmiany i przesunięcia, poprawki, także zagubienie niektórych. O tym, że szukają, ale w gorączce nie widzą granicy. O tym, że przeczą sobie ubierając stare słowa w nowe znaczenia lub przeciwnie, byle nie pozostać w znanym i uznanym dotąd kręgu pojęć. Tłumacząc cierpliwie i dobrze grając poszukiwanie określeń, wyznaczał Podcień nową mapę reakcji ludzkich, w których niejedno pozostawało dotąd niejasne, kontrowersyjne, a zapewne nieraz zbyt pochopnie kwalifikowane. Podziwiałem go. Ile trudu sobie zadał, zanim kazał Jaczyckiemu iść i robić co trzeba! Czy nauczy tego człowieka w ciągu godziny okoliczności, które przetasowały ludzi, rozdzie- liły nieraz najbliższych przyjaciół? Czy przyzna się przed tym małym i potulnym człowiecz- kiem, że sam zamknął oczy na niejedno z własnego życia, na samego siebie? Że sam poszedł tam, gdzie krzyczeli inni, i teraz bał się pewnych słów, bał się oglądnąć za siebie, aby nie do- strzec cienia? Tego długiego, chybotliwego cienia, który wlecze się za człowiekiem, a sięga daleko wstecz, czasem dalej niż wyćwiczona pamięć. Podcień jednak mówił bezosobowo, nikomu nic nie wytykał - i w tym był jego oso- bliwy spryt, że nigdzie nie stawiał barier, nie przygważdżał ludzi w określonym miejscu. Sie- bie też przecież wyłączył i przez chwilę poczułem ciepło w piersi, że mnie jednemu, właśnie mnie powiedział o swojej świadomej rezygnacji. Jaczycki zaś siedział grzecznie, słowem nie przerywał, miał nawet skupienie w twarzy, jak dobry uczeń, który słucha ważnego wykładu. A Podcień, tak kołując po obszarach ludzkiej psychologii, powoli jednak zbliżał się do sedna. Już padła nazwa pisma, pierwszy konkret w tej wyrozumiałej, choć jednostronnej rozmowie. Usłyszałem, że właśnie Jaczycki jest teraz potrzebny, jego takt i jego neutralność. I to, że on, Podcień, trzymał dotychczas tamtego z daleka od „pewnych koniecznych, choć niezbyt przy- jemnych posunięć”. I dlatego Jaczycki mógł do tej pory stać na boku. Do chwili kiedy powi- nien być użyteczny. Szef określał to tak: - Tam oni w redakcji przeżywają pewien kryzys. Może mają dobre intencje, ale my nie wiemy, czym się kierują. Myślę, żeśmy ich puścili trochę samopas. Tymczasem mają w ręku broń dalekosiężną: słowo drukowane. I dlatego pewne sprawy przestają być rzeczą ich wewnętrznych, niejako osobistych rozterek. Nie wiem także, czy oni wszystko rozumieją. Chcę powiedzieć, czy rozumieją granice zmian i to, co je przekracza, co godzi w nas, w nich, w porządek społeczny tego kraju. Podcień jeszcze nie skończył, ale zatrzymał się, bo Jaczycki podniósł głowę. I tak jak- by nie słyszał tamtego długiego wstępu, miał szeroko otwarte oczy, zmarszczone czoło: - Mnie to trochę dziwi, towarzyszu. Tam siedzą rozsądni ludzie. „Szef się nie zraził. Wyciągnął rękę przez biurko. - Rozsądni, rozsądni. Teraz mamy takie czasy, kiedy kwitnie parę odmian rozsądku. Mam sygnały, że tam także nie wszyscy jednakowo rozumieją pojęcie dobra ogółu czy na przykład odpowiedzialności za słowo. Towarzysz Sereda dał mi do przeczytania taki artykuł. Rozrachunek z przeszłością, a dla siebie prawo osądu - tak to oni rozumieją. A czy przyszli z innej planety, czy się wczoraj narodzili, bez naszych wspólnych grzechów pierworodnych? Nie trzeba się bić w cudze piersi, bo to robi wiele niepotrzebnego hałasu. Więc do tego mnie potrzebował. Nie brałem udziału w rozmowie, ale jednym zdaniem ustawił mnie po stronie tych, co umieją liczyć. I grzechy, już te obecne, wpisują do własnych rachunków po stronie przychodu. Nie ruszałem się od okna, choć powinienem był wyjść z tej izolacji, bo wzrok Jaczyckiego teraz się dziwił, wołał mnie ku sobie, aby mnie obejrzeć i odczytać ukryte to, co było we mnie, a czego mu nigdy nie zdradzę. Szef mówił: - Tak więc, po namyśle, postanowiłem wysłać was, że tak powiem, na rekonesans. Popatrzycie, posłuchacie. Powinniśmy mieć rozeznanie ich poglądów, zamiarów, planów re- dakcyjnych. To teraz konieczne, bo są tacy, co stracili jednak głowę. A potem wysłuchamy waszych wniosków. Dlaczego użył liczby mnogiej, nawet spojrzał na mnie, wyjaśniając moją rolę w tej sprawie? Moje milczenie nie było mu pomocne, to prawda, że milczałem i patrzyłem, ale przecież sam sobie dawał radę. Musiałem jednak w tej konspiracji przed Jaczyckim przecią- gnąć strunę, w końcu moja ostrożność i dystans, nawet ten optyczny, między nimi a oknem, podziałał szefowi na nerwy. Nie zareagowałem na tamten pierwszy prztyczek z podsunięciem tygodnika. Nie włączyłem się do rozmowy, przetrzymałem, ale dla niego było to lekceważe- nie. Więc jeszcze raz uderzył, demaskując teraz bez ogródek. Tylko że ja też miałem coś w zanadrzu. Wyszedłem z cienia: - Nie wiem, czy chodzi o wnioski. Jakie? Bo chyba nie personalne. Towarzysz Ja- czycki tam na miejscu, podczas tego nalotu - uśmiechnąłem się uśmiechem Podcienia - zde- cyduje o formie swojej interwencji, notatki dla nas. Zresztą chodzi raczej o luźne osobiste uwagi, prawda? Człowiek za biurkiem dopiero po chwili skinął głową: - Oczywiście, nie można o niczym przesądzać. I nie trzeba nikomu przypisywać takich intencji. Ukrytych intencji. - Przesunął po mnie wzrokiem, a oczy miał rybie, chłodne, bez wyrazu. Grudka ciepła po tamtej chwili szybko we mnie nikła. Ale wiedziałem, że są to koszty własne, byłem na nie przygotowany. Osłoniłem się jednak: - Ten artykuł, który wszyscy znamy, zaniepokoił towarzyszy. Oni sądzą, i słusznie, że minął czas krzykliwych manifestów. Dzisiaj każdy myślący człowiek czy grupa ludzie wie, na jakim świecie żyje. Ja zresztą się z tym zgadzam, że nasza rola nie powinna ograniczać się tylko do gaszenia ognia, gdy już uczyni szkodę. Trzeba zapobiegać. A na to jedyny sposób to znajomość terenu. Teraz nastąpił moment, który złamał w parę zygzaków już prostą i, zdawało się, nie zagrożoną linię rozmowy. Jaczycki bowiem powiedział: - Ja o tym nie wiedziałem. Szef, zwracając się do mnie: - A właśnie, zostańcie potem chwilę. Dobrze, że sobie przypomniałem. Ja, nastawiony na reakcję Jaczyckiego, nie dopuszczam do siebie słów szefa i pochylam się nad mężem Doroty: - Czego nie wiecie? A szef: - Chwileczkę, towarzyszu, ma przecież prawo pytać, jeśli czegoś nie wie. - Nie wiedziałem, że artykuł tak może być przyjęty - Jaczycki myśli, marszczy czoło, ma głupi wyraz twarzy. - Przecież teraz wiele jest pytań, które nie powinny zostać bez odpo- wiedzi. Czytałem te Czyste ręce. Oni mają prawo pytać. A my nie róbmy inspekcji, tylko spróbujmy wyjaśniać nieporozumienia. - Właśnie po to teraz rozmawiamy. I dlatego wy tam pójdziecie. Właśnie wy, bo nie jesteście, jak widać, do nich uprzedzeni. Nie chcę słyszeć w słowach Podcienia nowej aluzji do mojej osoby. Powtarzam w myśli: on chce tylko pomóc tamtemu. Za to, że przedtem mnie posłuchał. Ale tamto zdanie, nie podchwycone z miejsca, już we mnie rośnie. Wiem, że muszę je uciszyć, bo tracę spokój. Podnoszę głos, stoję blisko Jaczyckiego: - Przecież wiecie co nieco o profilu tego pisma. A że wasze poglądy w tej sprawie są hm... dyskusyjne, to tym lepiej. Tym ciekawszy będzie przebieg wizyty. Taka zabawa w dwa ognie. Wtedy nie można zostać na linii dzielącej oba pola. Ale szef niechętnie przyjmuje ten szkic sytuacyjny i miejsce, które wyznaczam Ja- czyckiemu. - Nie wykreślajmy frontów, kiedy nie wiemy jeszcze, czy naprawdę toczy się walka. Nie posyłam was, towarzyszu, na stracenie. Wszystko to są tylko domysły, wiadomości z trzeciej ręki. A ja chcę wiedzieć od was, usłyszeć waszą prawdę. Oczywiście po takim załagodzeniu mały człowiek w wielkim fotelu może znów pod- nieść głowę. I teraz patrzy tylko na mnie. Jakby nie było nikogo bardziej niebezpiecznego w pokoju. A ja stoję nad nim. Widziany z góry ma kogucią twarz, chodzi mu grdyka nad wy- świechtanym krawatem. Patrzę mu na usta, o krok się nie cofam, widzę, jak przełyka ślinę, a słowa wzbierają w nim gdzieś w piersi. Szły sekundy i mogłem zgadywać, że oto zaraz po- wie o swojej sytuacji, o tym, że jest odmieńcem i dlatego nie może zrozumieć, powie o Dorocie, którą kocha bardziej niż własną przyszłość, a ona tam może stanie przeciwko nie- mu. Czekałem na jego słowa o strachu, osamotnieniu i miłości. To byłyby przecież nagie sło- wa i nie ma nic, co może bardziej człowieka poniżyć. A on, kiedy już nie mógł dłużej milczeć i wzrok mu ściemniał z wysiłku, powiedział: - Ja tam nie pójdę. „Tchórz”, pomyślałem. I odetchnąłem. „Tylko na to go stać. Tępy upór i ani słowa dla nas, żeby dać nam jakiś klucz do własnych motywów. Oto dowód, co jest wart. To ja się nie myliłem. Wiedziałem, że jest w nim jedynie próchno. Ono świeci tylko w nocy, tylko dla tamtej kobiety, którą przecież teraz chroni. Za jaką cenę?” Spojrzałem na szefa. Siedział nieruchomo, patrzył na nas. Nie wiem, od kiedy tak pa- trzył i co między nami zobaczył. Siedział zwalisty jak kloc bez rąk. Obsunął się za biurko, dłonie włożył pod marynarkę, grzał nimi żołądek. Widziałem, że lada chwila zacznie się w nim tamto. Dlatego drgnąłem zaskoczony, bo głos miał silny i spokojny: - Powiedzcie, o co wam chodzi. Ja nie chcę zmuszać nikogo do bezmyślnego posłu- chu. Ale chcę wiedzieć, jakie miejsce moi ludzie sobie wybierają. Jaczycki zaś przestał patrzeć na mnie. Jednym gwałtownym ruchem odwrócił się w skórzanych poduszkach fotela, wychylił ku tamtemu. Wyglądał, jakby mu krew przestała dopływać do zapadłych, wiotkich pod oczami policzków. - Nie wiem, komu to jest potrzebne. A mnie po prostu na to nie stać. - Nie chciałbym się na was zawieść - mówił Podcień wolno. - Zaufanie to jedna z rzeczy, które staram się w życiu szanować. To właśnie mnie jest potrzebne, jeśli o to pyta- cie. Mnie jest potrzebne, abym wiedział, że potraficie wybrać trudne miejsce, kiedy tak trze- ba. I jeszcze jedno: chcę, abyście zrozumieli, że nie kierują mną teraz żadne uboczne wzglę- dy. Wybił to „teraz”, rzucił je ku mnie. Cofnąłem się o parę kroków, aby tego nie przyjąć. Ciężar racji przeniósł się oto między nich. Czułem z ich twarzy, ich głosów, ich pochylenia ku sobie, że zostałem na boku. Miałem uczucie, że jestem świadkiem chwili, w której oglą- dają siebie po raz pierwszy. Milczeli, ich głowy były blisko siebie, widziałem teraz tylko oczy Podcienia. Dojrzałem w nich namysł, a może nawet ostrożność. Ale nie tamtą, samozacho- wawczą, którą znałem. Była to jakby obawa o tamtego. Czego się bał? Że uderzył za mocno? A Jaczycki patrzył mu w oczy, zapewne widział owo wahanie, bo rzekł niegłośno, że ledwie dosłyszałem. Tak, te słowa nie były dla mnie: - To jest bardzo trudne, co mi każecie zrobić. - Wiem, ale bywa i tak. Może i wam się to przyda. - Ale ja się boję. Wy tego nie rozumiecie, towarzyszu. To jest taki mały, ale dla mnie ważny strach. - To przecież nic nowego. Wiele razy my tutaj musimy przezwyciężać opory. Choćby po to, aby zrozumieć, co naprawdę nosimy w sobie. Wiem o was niejedno. I dlatego myślę, że teraz jest wam potrzebne takie doświadczenie. Byliście z mojej winy zawsze na marginesie. Teraz myślę, że to była krzywda, którą wam wyrządziłem. Dla mnie to także nie jest łatwe, nie tylko dla was. Zacząłem chodzić po pokoju, czułem w kolanach łaskotanie niepokoju, nie potrafiłem ustać w miejscu. Chodziłem po cztery kroki tam i z powrotem. Nie mogłem wyjść, przecież kazał mi zostać po tej rozmowie. Było mi tak, jakbym stał pod drzwiami z uchem przylepio- nym do szpary i podsłuchiwał czyjeś intymne słowa. Myślałem o tym, że tak odcięli się ode mnie i żaden z nich nie chce wiedzieć, jak mnie ta moja obecność upokarza. Bo każdy z nich myśli w tej chwili o sobie, chcą ruszyć ten ciężki kamień z miejsca, on rośnie w ich oczach i obaj pragną, aby ten ich wysiłek stał się fundamentem wniosków, których nigdy nie potrafię, nie chcę zrozumieć. Mój rewanż polegał na tym, że przestałem ich słuchać. Czy miałem złu- dzenia, że Jaczycki się zgodzi? Chodziło przecież o to, jak będzie się bronić. I czy potrafi się naszym naciskom opierać nie ujawniając prawdy? Nieważne, że moim, chociaż się mnie tutaj nie spodziewał. Ale poleceniom szefa! Może się wykręci. Ale będzie go ta impreza sporo kosztowała. Nawet nie myślałem o innych praktycznych skutkach takiego nieposłuszeństwa. Byłem ciekaw jego samopoczucia, gdy stąd wyjdzie. Bardzo ryzykowne to będzie zwycię- stwo. On nie był człowiekiem, który mówiąc „nie” umacnia swoją pozycję. Dla niego tamto słowo będzie jeszcze jednym miejscem strachu, będzie nieszczęściem, świadomością straco- nej szansy. On się nie pogodzi z tym, że potrafił się zbuntować. I nie będzie dla niego żadnym pocieszeniem fakt, że dojrzał pomoc, której udzieliłem szefowi. Niejedno się wyjaśniło, to prawda. Byłem pewny, że oto mierzy mnie właściwą miarą, mnie, który nigdy nie stawał przeciwko niemu otwarcie. Przestałem się kryć za innymi, przyszedł czas konfrontacji i nie przesadzajmy, nie Dorota była tego przyczyną. Chciałem wyjaśnień, jego obnażenia, tak jak chciałem Doroty. Wpiszę ją w poczet kobiet, które miałem w życiu. Myśląc o niej, chwilami traciłem zdolność oceny, ale teraz wiedziałem, że Jaczycki w gruncie rzeczy inną drogę, nie ku niej, mi zagradzał. On, nie chcąc iść do „Tygodnia”, uprzątnie dla mnie miejsce. Miejsce, które objawiło mi się już w rozmowie ze starym Kwaśniakiem. Myśl błysnęła już wówczas, jeszcze nieprecyzyjna jak przeczucie, ale minął czas dość spory na to, aby obrosła w kontury możliwości. Do tego jednak potrzebny mi był upór Jaczyckiego, a także wsparcie Doroty, bo Poleski w każdej chwili, byłem pewny, mógł mi zrobić kawał. Ostatecznie znał mnie nie od dziś, teraz nie podniesie ręki, będzie jednak bruździł, szeptał, bo mnie docenia i boi się o swoją pozycję w tym ich światku, gdzie rządzi pustosłowie i modne są desperackie zrywy, ale ludzie w swoich ambicjach twardo trzymają się ziemi. Dziś nie mogę sobie darować, że zajęty własną perspektywą i ludźmi, którzy w niej coś znaczyli, pozostawiłem ich samych. Że w tym podnieceniu zbagatelizowałem rzeczy nie- przewidziane. Bo kiedy już wszystko wiedziałem o Jaczyckim, usłyszałem głos szefa: - Dziękuję wam, towarzyszu. I jeśli trzeba będzie, to wam pomożemy. Towarzysz Se- reda będzie w pogotowiu. Dlatego chciałem, aby był przy naszej rozmowie. Jaczycki wyglądał jak po pobiciu, siedział zgarbiony, dłonie złożone modlitewnie ści- skał między kolanami. Nie widziałem w nim ulgi. Pokiwał głową. - Niepotrzebne mi koło ratunkowe. Z nim też można utonąć, jeśli tak rzucone, że człowiek się zmęczy, zanim dopłynie. Słuchałem tego wszystkiego, wiedziałem, co z tych słów było dla nich, a co dla mnie, nie poruszyły mnie nawet odważne złośliwości Jaczyckiego. Moje zdziwienie, gonitwa myśli, kiedy tak nagle spadłem między nich, były z innego wymiaru. Zatrzymałem się, stałem, pa- trzyłem. Nie potrafiłem nic powiedzieć, kiedy Jaczycki wstał czepiając się biurka i powlókł do drzwi. Nie odwróciłem ku niemu głowy, patrzyłem przed siebie, choć na pewno czuł na sobie mój wzrok. Szedł przez tę odległość ciężko, jakby już nieobecny dla nas, a tylko czujny na jakieś znaki, które coś tam w nim poruszyły. Dopiero przy drzwiach przetarł dłonią czoło, przystanął. Odwrócił się ku nam całą twarzą i powiedział nagle do człowieka za biurkiem: - Może tak lepiej, mimo wszystko. Oczywiście mogło mi się zdawać, bo w całej jego postaci nic na to nie wskazywało. Ale byłem prawie pewny, że kiedy spojrzał na szefa od drzwi, miał w twarzy cień uśmiechu. Tego uśmiechu, którym mnie prześladował od lat, od kiedy poszedł na własne poletko, uśmiechu, za którym się krył i którego nienawidziłem. Ale od razu, w tej samej chwili kiedy bezradność splątała mi nerwy w gardle, byłem świadom, że ważne są nie grymasy Jaczyckiego, obliczone na Podcienia. Ważna była odpo- wiedź szefa. I dlatego zrobiłem dwa kroki, stanąłem między nimi. Z boku, za ramieniem sły- szałem poruszenia tamtego przy drzwiach, ale człowiek za biurkiem nie mógł już widzieć tego grzecznego wyjścia, bo patrząc w stronę Jaczyckiego, patrzył na mnie. I wiedziony nie myślą, lecz instynktem, przejąłem jak pałeczkę uśmiech podobny, w którym niewiele było z wesołości. Powiedziałem ostrożnie i łagodnie, jako świadek przegranej: - Poddał się. Ale szef, choć patrzył na mnie, wracał jakby z daleka. Głos miał zgrzytliwy z przymusu: - No tak, pójdzie. - On się boi, to było widać. - Kogo się boi? Rozszerzyłem uśmiech, można to zaryzykować, kiedy rozmówca wie mniej od ciebie. - Siebie przede wszystkim. Bo łatwo o przekonania, kiedy się nie potykają o rzeczywistość. Jaczycki jest jak zakonnik, który nigdy nie opuścił klasztornych murów. Nie znalazłem echa dla mego żartu. Żadnego porozumienia w tamtych oczach. Oto kolejny wniosek: nie warto dowcipkować, kiedy rozmówca jest przekonany o ważności tego, czego właśnie dokonał. Jest wówczas zbyt dosłowny, a zadowolenie z siebie przekreśla dy- stans do sprawy. Zawróciłem. - Ale muszę przyznać, to było dosyć dramatyczne. Nieźle to rozegrał. W końcu jednak pękł. Winszuję. - Nie rozumiem, co siedzi w tym człowieku. W takich chwilach jestem pewny, że niewiele o was wszystkich wiem. Ten upór! Do wszystkich słabości się przyznał, zanim uległ. - Nie do wszystkich. A to jest chyba klucz do tego strachu. - Już się nie uśmiechałem. - Ta redakcja jest dla niego zstąpieniem do czyśćca. On ma żonę w tej redakcji. Milczenie trwało parę moich oddechów. Słyszałem je wyraźnie. I słyszałem, że szef powiedział takie jedno przeciągłe „a-a-a-a-a...” Dopiero po chwili, jakby już zorientowany w nowej sytuacji, stwierdził bardziej, niż zapytał: - Straszna baba? Tak się jej boi? Znów musiałem go poprawić. To było irytujące, bo niebezpieczne. Ile razy w tej roz- mowie miałem się z Podcieniem nie zgadzać? - Kocha ją. I nie chce być wobec niej bohaterem. Szef spojrzał na mnie: - Znacie ją, że tak o nich mówicie? Nie odwróciłem wzroku, choć dokładnie czułem własne nieruchome powieki. - Przelotnie gdzieś ją spotkałem. Ale kazaliście mi zostać po nim? - Miałem telefon od walterowców. Często jesteście z nimi w kontakcie? Pokiwałem głową, mogłem rozluźnić mięśnie karku. - No tak, oczywiście, zresztą nie od dziś. Ten ich dyrektor to ciężki frajer, przepra- szam. Mam z nim czasem kłopoty - mówiłem zdania jak gotowe. - Taki jest zanadto subtelny. Podcień od wyjścia Jaczyckiego stał z boku biurka, ale teraz zawrócił i ciężko opadł w fotel. Spojrzał w papiery, jakby z nich czytał słowa dla mnie: - A oni mają kłopoty z wami. Zdziwiłem się trochę, to prawda, ale nie zanadto. - Ze mną? Więc to ja jestem główną przeszkodą, że wylatują z planu? Ciekawe. Sza- nowny dyrektor zbudował sobie taką teorię o zbiorowej psychologii swej załogi. I ulega jej, zapatrzył się w nią. - Zbiorowa psychologia? A co ją determinuje? - Postawa paru starych partyjniaków, towarzyszu. Dyrektor twierdzi, że nie mogą się pozbierać po zakręcie. To zresztą można zrozumieć. Ale zasłaniać się tym w swojej słabości, ulegać nastrojom? - I co on na to? - głos Podcienia był pusty, jakby szedł z wydrążonych płuc. - On? Mówi, że potrzeba mu trochę czasu. Mówi, że ludzie się otrząsną. Nie mówi tylko, kiedy wykona plan. I produkcja wróci do normy niezależnie od tego, czy będę stał im nad głową, czy nie. Nie lubi moich wizyt, to pewne. Podcień wtedy zaczął mówić do siebie. Tak, nie dla mnie wydobywał na światło prawdy, które słowami pragnął umocnić. - Otrząsną się z tego, tak. A przecież to, co się stało, jest dla nas, dla nich szansą życia. Czy nie potrafią przetrzymać tego oczyszczenia? A młodzież oczywiście także tam jest jak sejsmograf. Rejestruje każdy wstrząs, łatwo się chwieje. Trudno w tych czasach prowadzić ludzi. Ocaleli, ale czy to jedyny powód, żeby mieli uznać kataklizm za ratunek? Włożyłem ręce do kieszeni, aby nie chwycić się za głowę. Czy mogłem słuchać, jak Podcień przekreśla całą moją robotę z kierownikiem tej rozprzęgniętej załogi? - Ja chodzę tam nie od miesiąca ani od roku. Nie potrafię patrzeć, jak się staczają po tej równi pochyłej. Czy mam być widzem, który przyklaskuje ich rozterkom? One są nie do przyjęcia. I wy to przecież mówicie. Poza ludźmi jest plan, produkcja, rentowność zakładu. To nie jest psychologia, to jest ekonomika. Ja im nie mogę mówić: roztrząsajcie, analizujcie swoje wnętrza, a ta cała reszta to zawracanie głowy. I ja im tego nie mówię. Moja robota jest niepopularna i trudna. Ale nie po to mnie partia postawiła... Położył rękę na biurku. Ciężko, jakby kamieniem o szklaną powierzchnię uderzył. Oczy miał teraz też w czerwonym odblasku, gdy spojrzał na mnie: - Ale nie po to was partia tam postawiła, aby im grozić. I nie uczcie mnie, co to jest ekonomia. Rentowność przedsiębiorstwa to abstrakcja - bez ludzi, którzy ją wypracują. A wy wpadacie na inspekcję i mówicie im o sankcjach, jeśli natychmiast nie poczują entuzjazmu. Może ten dyrektor jest frajerem. Ale on jest z załogą na co dzień, on ich zna. - I niańczy ich zamiast powiedzieć, że wskaźniki gospodarcze to nie sentymenty? Sentymenty za państwowe pieniądze? To wygodne. - Myślę jednak, że to wasza sytuacja jest wygodniejsza. Bo on odpowiada i za pracę fabryki, i za ludzi, i za nastroje. A wy? A ja? Od nas się żąda tylko, abyśmy byli odpowie- dzialni za każde swoje słowo. Abyśmy je starannie dobierali. Bo właśnie słowo, to nasze na- rzędzie, ma specjalną wagę w naszych ustach. - Ja im kazań nie prawię. Nawet do wyłożenia podstawowych prawd nie mam sposob- ności, bo oni tam wszystkich zagadają. - A tak bez wykładów czyście choć raz pomówili z ty mi, którzy podnieść się nie mo- gą? - Nie będę za nimi chodził. A oni nie wykazują ochoty. - Boście zniszczyli coś, co najbardziej ze wszystkich uczuć zbliża do siebie ludzi. Za- ufanie. Zaufania do was nie mają. Poczułem, że dłonie w kieszeniach mam mokre i chłodne. Krew waliła mi w serce, kiedy podniosłem głos: - Więc to ja, ja naruszyłem zaufanie, które miała klasa robotnicza do partii? Dziękuję za zaszczyt, że oto ja jestem winny. - Nie podnoście głosu. I nie szukajmy winnych, bo to także dość wygodne. Teraz trze- ba naprawiać zło, które wynikło z dobra. To jedno wiem. To jest także nasza robota. Ale nie krzykiem. Ani tu, ani tam. Ludzie przestali się bać. A wtedy nie można nikogo zastraszyć. Długo jesteście w aparacie, towarzyszu Sereda. A wtedy trzeba uważać, żeby nie wpaść w niebezpieczne przekonanie, że to wy jesteście mądrzejsi od innych, także od tych przy to- karkach. Że wy zawsze macie rację. - Więc oni ją mają? - spytałem już ciszej. Nie dlatego, że mnie przywołał do porządku. Przecież znów go zaatakowałem. Ale nie chciałem, aby w sekretariacie za ścianą nasza roz- mowa była krzykiem. Bo krzyk przełożonego długo się wlecze za człowiekiem w opinii po- stronnych. - Nie. I oni racji nie mają. Ale w tej chwili wcale o tym nie myślą. Myślą o sobie. Przechodzą, towarzyszu, taką chorobę wzrostu. I wyjdą z niej silniejsi i bardziej dojrzali. Gdybym w to nie wierzył, nie miałbym prawa z wami rozmawiać. - A ja nie lubię wierzyć, że coś się stanie samo. Bez terapii. Dlatego uważam, że cza- sem warto leczyć taką chorobę woli wstrząsami. Aby ich poruszyć, zbudzić, aby przestali rozdrapywać te swoje bolesne miejsca. - I one od razu się zagoją, czy tak? - Oczywiście, ja im nie powiem, aby się wzięli w ręce, bo wszystko jest najlepiej, jak być może. Sam tak nie myślę. Sam widzę te byki, które strzeliliśmy nie tylko w tamtych cza- sach, ale i bliżej, towarzyszu. No cóż, strzelaliśmy byki, a zraniliśmy ludzi. Słyszałem własny głos, drżał lekko z przekonania. Czasem wystarczy tak niewiele zmienić, aby już mówić bez gry. Aby zmniejszyć tę szczelinę między zamierzoną przez kogoś intencją a własną prawdą. - Może użyłem argumentów zbyt dobitnych i zbyt konkretnych, to prawda. A to razi w tych naszych wrażliwych czasach, kiedy nowy kształt nie okrzepł jeszcze po odrzuceniu starej skorupy. Może jestem za mało dociekliwy i nie znam się na psychologii. - Nie przesadzajcie, bo posądzę was o ironię - rzekł szef. Skóra policzków podniosła mu się w zmarszczkach do oczu, które wyraźnie się zmniejszyły, ale jakby pojaśniały. Mo- głem przypuszczać, że stamtąd wyjdzie ku mnie uśmiech. - Nie posądzam was o naiwność. Co to, to nie. Wiem, że ludzi przejrzeć umiecie i argumenty dobierać potraficie, jeśli macie ochotę. Ale tam, u walterowców, chciało się wam pokazać, że jako władza macie prawo do ostatniego słowa. I z tym trochę nie wyszło, przyznajcie. - Przyznaję - powiedziałem lekko, bo nie mogłem powiedzieć nic innego, jeśli chcia- łem tę rozmowę zakończyć w granicach dla mnie opłacalnych. Zresztą i on już miał jej dość. Już powiedział słowa, które musiał powiedzieć zza tego biurka. I teraz mógł skapitulować. Tak mi się przez chwilę zdawało. Ale na odchodnym powiedział: - Nie zdejmę was z tego przedsiębiorstwa. Uznaliście błąd w swojej metodzie, ale te- raz czas, abyście wyciągnęli z tego praktyczne wnioski. Nie chcę, żeby dyrektor myślał, iż zdejmujemy was karnie na skutek tamtych sygnałów. Sytuacja nie jest ostateczna, tylko po- uczająca. W następnej chwili wyszedłem, ale jeszcze przedtem spojrzałem na niego z podziwem: to było perfidne zakończenie rozmowy. Niby ratując, pchnął mnie w najgorsza kabałę. Stawać wobec tamtych w nowej roli? Być dobrym wujaszkiem dla rozpuszczonych dzieci? Oto co chciał ze mnie zrobić. I miał pogodną, szczerą twarz, kiedy podał mi rękę. Do- piął swego, mógł się uśmiechać. Wyszedłem stamtąd bez słowa, wszystko wołało we mnie, że to farsa, ale miałem zapewne taką samą potulną twarz jak Jaczycki przed wyjściem. To czło- wiek za biurkiem tak mnie do niego upodobnił. Nie, nie doceniałem jednak Podcienia. Musiała mieć drobne ręce, bo cała była drobna, i kiedy siedziała na krześle, pozosta- wał wolny brzeg, nie zakryty sukienką. Ale jej dłonie były także bardzo chude, z wachlarzem kosteczek na wierzchu, z cienką, wzdętą na żyłach skórą, lekką, pomarszczoną jak bibułka na zgięciach palców. Były bardzo blade, jak po długim trzymaniu w wodzie, w mydlinach, w praniu. Ale był to jej właściwy chyba koloryt, bo na szyi, za uszami, widziałem tę samą bladość, i tam skóra cienko przykrywała kilka niebieskich żyłek, które zbiegały do kołnierza sukienki. Skronie spod łuku włosów też widziałem szczupłe, w marmurowy wzorek, choć warstwa różowego pudru tonowała ów cień nad wzniesieniem kości policzkowych. Patrzyłem na nią z wielką uwagą, kiedy stwierdziłem w świetle prawie nie fałszowa- nym, tylko zza kwietnej przegródki między kawiarnią a pełnym dniem, że dłonie miała przy- więdłe i bezradne. Patrzyłem na jej skronie i w tym wyschłym jeziorku pełnym niebieskich wodorostów odkryłem lekkie pulsowanie. Było regularne, dość szybkie, siatka przetaczała krew. Było szybsze niż bicie mojej krwi, które słyszałem w tej ciszy, na tym prawie pustym tarasie, jeszcze o tej porze nie zdobytym przez ludzi. Dorota nie była spokojna - i tak było dobrze. Wiedziałem, że takie pierwsze spotkanie we dwoje jest badaniem temperatury, wy- suwaniem czujek w stronę partnera. Wiedziałem, że gdyby była spokojna, to traciłbym teraz czas. Bo w to południe nie odkryła dla mnie nowych stron swej urody. Przeciwnie, patrząc na nią mogłem stwierdzić, że byłaby nieładna, gdybym jej nie pragnął. Nie lubiłem kobiet ane- micznych, które potrzebują mężczyzny, jego siły, dlatego że mają słabe zdrowie. Takim jest potrzebny lekarz, a ja chciałem mieć partnerkę, która dotrzymuje kroku w miłosnej grze. Je- dyną słabością kobiety pragnę być ja, ulegać zaś powinna nakazom własnego pożądania. Pewnie dlatego nie wpadłem w małżeństwo, bo odstraszała mnie wizja rozbebeszonego łóżka poza godzinami snu i rozkoszy. Ale patrząc na wątłą Dorotę stwierdziłem, że chętnie, gdyby leżała blada na białym tle, usiadłbym przy niej, oparł głowę o jej włosy i siedział tak cierpli- wie, aby jej przynieść ulgę. Oczywiście są to naiwne, choć szczere zachcianki pierwszego stadium znajomości. Przyznaję, postawiłem Dorotę poza szeregiem moich przeżyć z kobietami. Dla niej przekroczyłem linię demarkacyjną mojego upodobania w pewnym typie kobiecej urody. Lubiłem kobiety błyszczące, dość agresywne i z określonymi z góry proble- mami tak zwanej „kobiecej duszy”, które nigdy nie komplikowały mi życia. Wtedy obie stro- ny dość szybko wiedzą, o co chodzi, kto czego chce, a reszta toczy się już gładko aż do koń- cowej rozmowy. Często tej rozmowy unikałem, grałem na zwłokę lub zmęczenie, ale czasem, to prawda, trzeba było powiedzieć parę wykrętnych i tylko pozornie nieobraźliwych dla ko- biety zdań, w których się wymawia wzajemne usługi, bo lżej już żyć bez nich niż pod przy- musem ich świadczenia. Dorota nie - była błyszcząca, była, prawdę mówiąc, nijaka. A zamiast mi pomóc w tym badaniu wzajemnie wysyłanych fal, co jej fizyczna inność i tak już utrudniała - obra- cała w palcach filiżankę i miałem wrażenie, że liczy pelargonie w skrzynkach. Była to oczywiście pewna odmiana kokieterii, ale chciałem ją ukarać za to, że taką właśnie jej formę wybrała. Nie miała żadnych podstaw, aby być pewna siebie. Przecież przy- szła bez specjalnych ceregieli, a mężczyźni nie stali chyba do niej w ogonku. Świadomie więc zapytałem, uśmiechem ledwie maskując impertynencję: - Niedobrze pani wygląda. Jeszcze trochę, a będę mógł patrzeć przez panią. Złe samo- poczucie? - Zawsze jestem taka wymokła. Próbowałam to kiedyś maskować, ale wtedy wyglą- dam jak pisanka. Budziłam wesołość na ulicy. Chociaż wcale nie jestem taka ze szkła. Niech się pan na to nie da nabrać. A z tym samopoczuciem to jest tak, że czasem padam na nos ze zmęczenia, głośno narzekam, lecz w gruncie rzeczy prawdziwe ze mnie zwierzę pociągowe. No i co, zadowolony pan? - Z czego? - Zbiła mnie z tropu, mówiła te nieatrakcyjne rzeczy z pewnym wysiłkiem, ale jednym tchem. - Z tego, że przyszłam. - Wiedziałem, że pani przyjdzie. Jeśli kobieta mówi, że lubi kawę, to przychodzi. - No, zwykle piję ją w redakcji. Ale to prawda, że chciałam pana zobaczyć. Na tym gruncie czułem się raźniej. Nie robiła jednak z siebie sfinksa w prowincjonalnym wydaniu. A preteksty? Preteksty są mi obojętne. - Mówiąc prawdę, to widzieliśmy się już parę razy... - Poznaliśmy się tam, w „Grandzie”. - Ale z widzenia znam panią od dawna. I pani mnie chyba też. Do tego może się pani przyznać. - Żeśmy się już spotykali? - uniosła brwi, wysunęła dolną wargę i zapewne wiedziała, że jest jej z tym do twarzy. One nie przepuszczą takiej okazji w podobnym spotkaniu. - Owszem, mijałem się z panią u walterowców. Wtedy gdy pracowała pani nad arty- kułem o nich. Czytałem go. Ale niewiele realiów z tego zakładu znalazłem w tym reportażu. To był unik, droga pani. - Nie chodziło mi o fotografię - przestała stroić miny, widocznie ją uraziłem. Nie szkodzi. Takiej kobiecie trzeba wytknąć jej porażkę zawodową. Zapewne to ma dla niej jakieś znaczenie. A poirytowana bardziej jest dostępna. - To był dla mnie tylko materiał do wnio- sków. Nie zauważył pan, że ogólniejszych niż sprawa jednego przykładu? - Ale jednak nie chciała pani pisać wprost o nich. Wcale się nie dziwię. Ja też tam chodzę. Tam jak w probówce widać zjawiska, których pani opisać nie mogła. Pewnie by zresztą nie wydrukowali. - Nikt mnie nie trzymał za rękę. To znaczy, owszem, sama siebie trzymałam. Jestem publicystką w ważnym piśmie, mam wolną rękę w wyborze tematów, nie siedzę za biurkiem po osiem godzin. Czego więc mogę chcieć więcej? - Wolna ręka w wyborze tematów - uśmiechnąłem się pobłażliwie, bo nie pochwala- łem tego, że przestała grać przede mną rolę właściwą swej płci w tym bądź co bądź niejedno- znacznym spotkaniu. - To nawet ładnie brzmi. Czy wy w redakcji jesteście jednak pewni, że można pisać na każdy temat, który życie podsuwa pod pióro? - Liczy się przecież nie temat, tylko stanowisko autora - powiedziała to jak cytat z cudzych słów. - Bo nawet trudnych spraw nie warto kryć milczeniem. One od tego wcale nie znikną, a nie skomentowane jątrzą sumienie społeczne czasem dłużej, niż na to zasługują. - I tak oto sama sobie pani zaprzeczyła. Nie spojrzała na mnie, pochyliła głowę, skrobała łyżeczką w filiżance, a potem ostrożnie uniosła ułamek kostki cukru do nie umalowanych ust. Także były suche, o ściągniętym naskórku, teraz opadały kącikami do dołu w wyrazie goryczy albo może po- gardy. - Oczywiście, zaprzeczyłam sobie. Przyłapał mnie pan. Często to robię. Szukam. - Czego? - Tego, co jest mniej uchwytne od słów. I mniej widoczne od uczynków. Ja się, wie pan, wstydziłam tamtego artykułu. - Był dobrze napisany. Choć nie zachwycam się wszystkim, co drukujecie w „Tygodniu”. - Nie mówmy o tym. U nas w zespole też są różne gusty, różne opinie, i ponieważ pracujemy razem, a myślimy osobno, więc czasem nie możemy ze sobą wytrzymać. Męczy mnie to wszystko, nie tylko mnie. - Wystarczy opracować generalną linię pisma... - Świetna recepta, ale to żadne odkrycie. Bo tę linię generalną, ten ton pisma trzeba znaleźć. A każdy znalazł ją od dawna we własnych poglądach. I głosi je jako jedynie słuszne i wszystkich jakoby obowiązujące. - A dużo jest tych stanowisk? - zapytałem. Już wiedziałem, że bez tego się nie obej- dzie. Jedne mówią o swej rodzinie, inne o przeczytanych książkach, jeszcze inne o przyrodzie, o psach, o tak zwanych marzeniach, prawie wszystkie mówią - niezależnie od tematu - o sobie. Natomiast stało się jasne, że do Doroty zbliżyć się mogę właśnie tak okręż- nie, przez opłotki tamtych tematów. Trudno żałować, że jest właśnie taka. Może za dziesięć lat, gdy się postarzeje, będzie to w niej tylko dziwactwem, obsesją, śmiesznością i wszystkim tym, czego nie możemy wybaczyć kobietom, które nas już nie obchodzą. Ale teraz chciałem Doroty, chciałem ją zdobyć nie tylko w zwykłej konwencji fizycznego posiadania, lecz chciałem także wiedzieć, kim jest. Jak stać się jej niezbędnym na jakiś czas, aby każdą myśl zaczynała ode mnie. Aby nie potrafiła oddzielić sądów moich od swoich, aby zaczęła patrzeć moimi oczami. Wiedziałem, że jest to rzecz, której się nie wyrzeknę, i zacząłem sobie uświa- damiać, że jest to ważniejsze od czekania na chwilę, kiedy się znajdzie przy mnie. Bo tamto było pragnieniem bardziej całkowitym, bardziej wyłącznym, głębszym. Było może nawet miłością, choć wstydzę się tego słowa w odniesieniu do mojej osoby. Ale to właśnie, to jej zaplątanie w opinie, w starcia, w jakąś jej walkę, mogło przecież i mnie służyć. W jej nie- świadomości, z kim przebywa, komu się podoba i kto zaczyna koło niej chodzić, kryły się przecież fakty, konkretna informacja o elementach tego zamętu, który był ważną częścią jej życia. Dorota spojrzała na mnie spod powiek, błysnęły jej tęczówki przez rzęsy. Były one gęste i proste jak jej włosy. Tak to często bywa u kobiet, które powinny nosić wspaniałe war- kocze, bo włosom oddały wiele żywotności i dlatego wyglądają mizernie. Miała szkliste oczy, usta zrobiły się jej bardziej pogodne, gdy podjęła: - Ile jest stanowisk, pyta pan? No, myślę, że co najmniej dwa, nie licząc niuansów i tych ludzi, co nie mają o niczym żadnego zdania. - I pani nimi gardzi oczywiście - wyszedłem jej znów naprzeciw. - Oczywiście, choć właściwie ich strach raczej mnie śmieszy. Oni nam służą za tło. Nawet jeśli siedzą przy nas, to są nieobecni. Sami się skazali na nieistnienie. Bardzo jest trud- no żyć jako cień własnych niepewności. - Taka jest pani pewna swego? Żadnych wahań? Nawet wtedy, gdy prywatny cenzor chwyta panią za rękę? - Niech mi pan nie każe się spowiadać. Owszem, bywa, że się waham. Że nie wiem, jak daleko mogę pójść. I choć jestem pewna, że tę granicę powinno mi wyznaczyć tylko su- mienie, to i mnie napadają strachy. Strach przed ludzką głupotą. Albo przed tym, że ktoś wcale niegłupi skoczy nam do gardła za wybór słów, a więc niby za intencje, które sobie wy- dumał. Tak, często biegam po tej mojej klatce, ale nie chcę o tym mówić. - Proszę - położyłem dłoń na jej ręce. Było to pierwsze moje dotknięcie tak w jasny dzień, które nas określało dla innych, już strzygących ku nam oczami. - Nie, wciągam pana w moje sprawy. To szablon, prawda? - Prawda, ale to nie są tylko pani sprawy. Czego się pani zlękła u walterowców, kiedy ujrzałem panią w drzwiach? - Zlękłam się? Po prostu źle wtedy trafiłam. I dlatego się wycofałam. Więc kłamała, że mnie wcześniej nie dostrzegła. Było to zwykłe kobiece kłamstwo, wynikające z samoobrony. A wiec już się broniła! Więc już wówczas, tego wieczoru w „Grandzie”, miałem rację. Musiałem skorzystać z tego, że tak ją przyłapałem. - Wie pani, o jakich okolicznościach mówię. Ale teraz proszę o prawdę. Znów patrzyła na pelargonie, unikała mojego wzroku, mej głowy, nawet tego kierun- ku. Patrząc zupełnie w bok, powiedziała niegłośno: - Pan myśli o tej stołówce, gdzie było trochę ludzi? - No tak, nie było ich wiele, przyznaję. A za stołem siedziałem właśnie ja. Ja z głupią miną. - Czyżby? Nie zauważyłam pana miny. To pan czasem traci pewność siebie? Był to niewątpliwy znak, abym to ja teraz zaczął mówić o sobie. Tak, to spotkanie przebiegało według zwykłego porządku. Więc uległem jej na chwilę, aby wiedziała, że potul- nie przyjąłem jej zaczepność. - Tam straciłem nie pewność siebie, tylko cierpliwość. I aby tego nie okazać, przy- brałem ów wyraz twarzy. - Maska dla ludzi tam zebranych? Zdaje się, że w nią uwierzyli. - Nikt nie lubi wydawać się głupszy, niż jest. A ja ten sposób po prostu uważam za bzdurę. Więc to nie była maska. Chciałem nie tracić twarzy, gdy mnie zaskoczyli. To był, wie pani, prawdziwy jarmark, a nie przedmajowe zebranie na temat realizacji haseł. - Słyszałam przez drzwi. Potem także trochę od ludzi. To było udane spotkanie. Po- wiedziałabym, że ludzkie spotkanie. Wydało mi się, że kpina jest narzędziem jej ataku. Jest to jedna z metod stosowanych przez kobiety, które się czują silne w języku. Szczególnie takie niezbyt atrakcyjne fizycznie, które wiedzą, że mogą mężczyznę łatwiej zaintrygować paradoksem niż linią biustu. A Dorota chciała mnie wyprowadzić z równowagi, aby dojrzeć, jaki jestem naprawdę. Byłem tego pewny, lecz zatrzymałem gotowe słowa o sądach laików, kiedy potknąłem się wzrokiem o jej twarz, która była zupełnie naga i bez grymasu. Jedynie oczy miała teraz prawie brązowe, więc ciemniejsze o jakiś odcień, ale może to stało się tylko dlatego, że zmrużyła powieki jak człowiek, który właśnie w słowa ubiera nowe dla siebie wnioski, co go trochę zaskoczyły. - Pani uważa, że to spotkanie nie było jedynie szopką urządzoną po to, aby dobrze wleźć nam za skórę? - Nam? - jeszcze myślała o swoim, nie przyszła do mnie. - Nam, tym za stołem, oczywiście. Trzeba było jak co roku pchnąć tę realizację haseł. To może wypaść trochę drętwo, aleśmy się do tego przyzwyczaili. Zresztą udaje mi się na ogół znaleźć niezbyt puste argumenty. Ale to, co było tam... - No tak, drętwo nie było - powtórzyła spokojnie, ciągle coś w sobie za tymi swoimi oczami porządkując. - Cóż, szanowny towarzyszu, trzeba będzie od pewnych rzeczy się od- zwyczaić. Widzimy, że jak na razie, skończył się czas pełnych sal i, jak to pan mówi, pustych argumentów. Teraz i sale nie takie karne, i mówić trzeba inaczej. A my tego jeszcze nie umiemy. - Dlaczego sprawia to pani taką satysfakcję? To przecież są zjawiska nieobliczalne. - Tak, tak, my jeszcze do nich mówić nie umiemy - trzymała się swego. - Łatwo tra- cimy cierpliwość, bo po drugiej stronie prezydialnego stołu skończyło się milczenie. - O tak, skończyło się milczenie! Po prostu krzyczeli wszyscy naraz. Jeszcze dwie ka- wy, proszę - rzuciłem do tlenionej kelnerki, która stała właśnie obok i chyba podsłuchiwała tę dziwną konwersację podczas randki. - Ja dziękuję. Proszę o wodę mineralną - Dorota uśmiechnęła się grzecznie nie do mnie, lecz do tej panny. Miałem wrażenie, że już wyszła z tego swego tunelu i że oto wszyst- ko jest dla niej prostsze. A potem do mnie: - Czy to źle? - Że pije pani wodę mineralną? - nie miałem ochoty ułatwiać jej zadania, ponieważ chciała mnie zaintrygować irytując. - Nie, że tam się rozgadali. Właśnie dlatego uważam to spotkanie za udane. - Niewiele mówili na temat. I nie krzyków słuchać tam poszedłem. - Krzyki, krzyki. Mówili o swoich sprawach. W końcu przemówili. Nie trzeba tak ła- two kwalifikować, z obawy, że się usłyszy coś niewygodnego. - Dziękuję za ostrzeżenie, ale ja się nie boję. Twardą mam skórę. Tam tego dowio- dłem. Oni wiedzieli, że gnają nas w kozi róg, że prowadzą zebranie. - Czy się im pan dziwi? - Dziwię się, że w obecności dyrekcji i nas zachowali się jak w maglu. To warchol- stwo, nie uważa pani? - Mówili różne rzeczy, mądre i głupie, ważne dla pana i ważne tylko dla nich. Mówili, byle mówić, na pewno. Może chcieli zobaczyć, jak na to zareagujecie. To jest ludzkie. I trzeba szukać przyczyn, a nie zarzucać im, że chcieli tylko awantury. - To jest sprawa wyobraźni. Moja nie jest tak giętka jak pani. Mnie trudno jest wytłu- maczyć, że gdy w fabryce nie można opanować sali, to jest dobrze i to ma służyć władzy. - Ale nie służy władzy sala milcząca, choć pełna. - No, w tej stołówce wcale pełno nie było! - To się zmieni. Ludzie przyjdą, jeśli częściej będą takie zebrania. - Nie wygląda pani na to, że pochwala wybryki odgrywających się elementów. - Ale rozumiem, że czasem człowiek musi się odegrać za milczenie. - Bardzo to niebezpieczna teoria. - Nie teoria, tylko praktyka. A wiele z dawnych niebezpieczeństw, jak okazało się z bliska, nie jest takie straszne. Po prostu trzeba mieć więcej zaufania do ludzi. Także takich jak oni. - A jeżeli zajdą za daleko? - O, widzi pan, jeszcze jedno ze starych straszydeł! Dlaczego mają zajść? Niech pan ich zapyta, czy chcieliby zmiany ustroju. Nikt z nich nie powie, że tak. Bo wiedzą o tamtym coś niecoś, bo sami byli głodni albo mieli ojca bez pracy, albo mieszkali w psich budach, albo po prostu porównują dzisiejsze życie z życiem starych, połamanych przez ówczesne stosunki. Pan myśli, że oni tego nie potrafią? Do tego nie potrzeba im wykładów. Ta pamięć to jest część ich tkanki. Mogą krzyczeć, mogą się popisywać, mogą być dla kogoś niesympatyczni, ale nigdy nie zechcą wrócić do niewoli czyjegoś prywatnego widzimisię. Obrośli w pierze, tak, choć nie zawsze to doceniają. Bo nie zawsze mają odpowiednią, jak pan to określa, wy- obraźnię. Dopiero w ostatnim zdaniu zwolniła bieg myśli, byłem pewien, że to właśnie przed chwilą uporała się z sensem tamtych wydarzeń. Wyrzuciła to wszystko z siebie na przydechu z widocznym trudem, który zaróżowił jej policzki. Słuchałem w milczeniu, bardziej od słów śledziłem jej twarz, w którą wstępowało życie. W tym ostatnim pewniku zbliżyliśmy się do siebie. Cieszyłem się, że jest do niej dro- ga, że potrafi być ze mną szczera, że potrafi być także ładna, jeśli zapomni o rezerwie. Wyba- czyłem jej nawet tamte głupstwa, owo akrobatyczne rozumowanie o prawie człowieka do odwetu. Było to przecież nierozsądne, gdy tyczyło się zbiorowości ludzkiej, ale i ja w głębi siebie, prywatnie, nie myślałem inaczej. Czy nigdy nie dawałem dostępu sile podobnej do uniesienia, aby sięgnąć po zemstę? Owszem, to nie było to samo, moje pobudki były inne, nie miały tego marginesu szkodliwości społecznej. Ale czy ja, Mirosław Sereda, wyrzekłbym się tego prawa? Więc i to nie była przepaść między nami. Uśmiechnąłem się, pochyliłem ku niej: - To dobrze, że dzielimy się tą wiarą. A ja, idąc na to spotkanie, bałem się trochę, co usłyszę od pani. - To nie jest wiara w abstrakcyjny dogmat. To jest pewność kształtowania przez fakty. Codzienne fakty, także te, o których czytamy w gazetach. I w „Tygodniu”, w tym piśmie, które się często panu nie podoba. I to chciałam panu powiedzieć. Nie wiedziałam, czy potra- fię, ale jakoś się pana nie zlękłam - uśmiechnęła się. Rozbudziła się i w tej chwili przeżywała moment wyostrzonej wrażliwości. Jej ściana obronna przestała nas dzielić i zapewne nie wiedziała, że to było moim zwycięstwem. Ale należało je ukryć w słowach miękkich i niepewnych: - I ja nie wiedziałem, jakie to będzie spotkanie. Myślałem o nas. Prawie bez przerwy, choć brzmi to niezbyt obrazowo. Ale jak to powiedzieć, że ciągle byłem przy pani? - Nie trzeba mówić takich rzeczy, bo wymagają odpowiedzi. - Może je pani po prostu przyjąć do wiadomości. - Po prostu? - spojrzała na mnie jak z fotografii, z głową przechyloną na ramię, z włosami na policzku. Te włosy sprężyste i gęste szły za każdym ruchem jej głowy, opadały na czoło, czasem zaczepiały o rzęsy albo jak rzucone wiatrem sypały się na twarz, na usta. Wiedziała oczywiście, że >były autonomiczną częścią jej osoby. Na pewno nieraz dostrzegała pochwałę w oczach kogoś, kto miał sposobność, jak ja, patrzeć z przyczajenia na ich życie, ich zmienność. To ustawienie głowy bardzo ją demaskowało. Każda kobieta ma pewien re- pertuar gestów, który chowa w zbrojowni. A rusza z nimi do walki tylko wówczas, kiedy chce się zdobyć na pewien wysiłek montowania własnego obrazu. Ta gra nigdy nie jest przypad- kowa, więc teraz zrozumiałem, że Dorota zaczęła już myśleć o swojej twarzy. I miałem w sobie dwie pokusy: okazać, że znam przecież te sposoby, bo są potrzebne, i że mnie to cieszy. Czułem drżenie mięśni w policzkach, chciałem się uśmiechnąć w tym nowym między nami porozumieniu. Ale ten zamiar szybko opanowałem, bo w stosunku do takiej kobiety lepiej było okazać moje wzruszenie. Mój uśmiech mogła po prostu spalić zdzi- wieniem. A wzruszenie, którego też przecież doświadczałem, jest znakiem uczuć, dowodem bardziej intymnym, mogłem i jej to narzucić, bo trudno odepchnąć rzecz mniej uchwytną, ale właśnie dlatego bardziej wrażliwości dostępną. - Tak, proszę to po prostu przyjąć do wiadomości - rzekłem cicho, powoli wymawia- jąc słowa. Słyszałem swój głos, był niski i matowy, dobrze przylegał do moich intencji. - Więc cóż, myślał pan o mnie. To zawsze jest bardzo pochlebne dla każdej z nas, choć nie każda się do tego przyznaje. Ale ja jestem, wie pan, osobą skromną. - Niesłusznie. - Dziękuję za to zastrzeżenie, ale tak jest naprawdę. A ponieważ mam poczucie skromności, więc takie słowa jak pana muszą budzić moje zdziwienie. Nic pan o mnie nie wie. Więc powiedziała jeszcze i to zdanie, bez którego żadna nie potrafi się obejść. Musiała je powiedzieć, bo przez nie jak przez furtkę wchodzi do rozmowy cały pokład tematów osobi- stych. A ludzie, którzy w zbliżeniu dwojga płci stawiają sobie jakieś wymagania, obwarowują się przed momentem szczytowym tysiącem zdań, dziesiątkiem zwierzeń, tuzinem informacji z każdej strony, aby po pierwsze, odpowiednio się pokazać, po drugie, zapanować nad partne- rem, a po trzecie, jakoś to dążenie ku sobie usprawiedliwić, w ten sposób - nie zawsze świa- domie - windując przyczyny wzajemnego pociągu na inny poziom. Bo mając o sobie dobre wyobrażenie, także i swój instynkt chcą postawić wyżej, przybrany w owe zabawne bibułki szczerości, ładnych słów oraz kilku momentów wzruszenia. - Nie wiem, co o pani mam wiedzieć. Nie myślę o tym, jak na panią patrzeć i co z tego wybrać. Ja sobie układam mój własny obraz, na który pani może się zgodzić lub nie. Ale nie pani o tym zadecyduje, bo on jest nie pani, lecz mnie potrzebny. I proszę tak na mnie nie pa- trzeć, bo powiedziałem to po wielu namysłach. Tak, ta moja kompozycja pani osobowości jest mi potrzebna. - Odważyłem się na lekki uśmiech, ale nie miał z tamtym nic wspólnego, bo mój nastrój przekazany słowami nadał mu inną treść. Przypuszczam, że był to półuśmiech człowieka, który przyznaje się do porażki. Dobrowolnej porażki. - Nic na to nie poradzę. I tak patrząc na jej uważne zasłuchanie, wiedziałem, że mówię prawdę. Bo nie bardzo mnie obchodziło, jaka była, co mi się w niej podobało, a co nie, z czym się zgadzałem, a co mnie drażniło. Po prostu chciałem jej, czyli, jak to u mnie bywa, pragnąłem ją opanować. Że miała przywiędłe usta i lekkomyślne teorie? Przecież może dlatego byłem gotów stracić tro- chę czasu, aby ją zdobyć. Chciałem dotykać tych ust bez czerwonego tłuszczu rozmazującego się na mojej twarzy, chciałem także, aby z jej teorii został tylko popiół. Dorota odkryje moją mądrość, ona ją zamroczy i odda mi w wyłączne posiadanie. Wyłączne? Stanął między nami jej chuderlawy mąż. Ja się z nim nie liczyłem, ale ona, ona musiała sobie jakoś dać z tym ra- dę. Przynajmniej na jakiś czas. Na czas, kiedy będę ją kochał. I wtedy zacząłem mówić, pchnięty do tych słów owym ciepłem, któremu nie pozwoliłem ostygnąć w piersi: - Zresztą patrzę na panią, układam sobie to, co widzę, i wiem, wiem, co pani robi i jak. Czytam to, co pani pisze, i przykładam do mego wizerunku pani osoby. Pani mąż pracuje ze mną, więc nawet tym sposobem, trochę przez niego, nigdy nie jesteśmy daleko od siebie. Nie wiem, jakie jest pani małżeństwo. I nie chcę wiedzieć - poprawiłem się zaraz, aby nie zba- czać. - Nie chcę także wiedzieć, jak godzicie swoje wzajemne sądy i czy to w ogóle jest dla was ważne. Zresztą niedługo sprawdzicie to wobec innych. Popatrzyła na mnie wprost, odrzuciła dłonią włosy z policzka, otworzyła usta, ale nie dałem jej dojść do słowa, teraz nie mogła mi przeszkadzać: - Towarzysz Jaczycki został wysłany na rozmowę do „Tygodnia” - nie mówiłem szybko, ale nie pozwalałem sobie na pauzy. - Nie jest to przyjacielska wizyta, jak się pani domyśla. Pójdzie tam jako przedstawiciel instancji, jako nasz przedstawiciel - podkreśliłem słowo „nasz”, ale to zabrzmiało zarozumiale i fałszywie. Więc skorygowałem mój głos, znów mówiłem na półtonie. - Nie wiem, czy to dobrze, że właśnie on, że właśnie tam, przy pani... Nie byłem entuzjastą tego projektu. Ale to wyszło z góry, nie mogłem powiedzieć „nie”, dla- tego że pani, że ja... To nie są argumenty w takich decyzjach. Niech mnie pani zrozumie. Zresztą w pewnej mierze zostałem przekonany. Myślę, że to dla niego będzie pożyteczne. A pani, znając go, też się z tym zgodzi. Dorota popatrzyła znów na mnie, wiedziałem, że teraz zostały w niej tylko moje ostat- nie słowa. Więc zdobyła się na pierwszą reakcję, na bezradność: - Nic o tym wszystkim nie wiedziałam. - Właśnie to widzę i może niepotrzebnie o tym wspomniałem. Jeśli pani mąż zrobił z tego służbową tajemnicą... - Czy musiał? - Nie znam się na tym. Ja jestem sam. Może się bał, że pani będzie opowiadać w redakcji, że ich nakręci. - Czy to ma być nalot bez uprzedzenia? - A pani już się uprzedza! - zawołałem głośno i wesoło. Przez chwilę nie byłem pewny tamtego pomysłu. - Ale po co gotować batalię, podniecać umysły? Temu spotkaniu nie trzeba przecież robić reklamy. To żaden nalot, to rozmowa. Zbyt mało rozmawiamy z ludźmi. - Chętnie bym zaczął mówić teraz w ten pusty sposób. Ale dla niej jakaś odmiana tego, co przeżywałem w ostatnich tygodniach, stała się przecież nagle chwilą obecną. - On nigdy mnie dotąd nie zaskakiwał - patrzyła po siedzących na tarasie, szukając zrozumienia. Ale to właśnie ja mogłem jej pomóc, nie powinna była uciekać ode mnie. Prze- ciwnie. - Może nie potrafi zdobyć się na tę informację. Pewnie nie jest mu łatwo. I nawet wcale się nie dziwię. - Zawsze dbałam, i on także, o szczerość między nami. To było ważne - powtarzała swoje. Położyłem rękę na jej dłoni. Tylko pierwszy taki gest jest trudny i ona godziła się już nie być sama w tamtym popłochu. Rzekłem łagodnie: - Są różne odmiany szczerości. A w której z nich możemy iść do końca bez obawy, że się kogoś nie zrani? Trzeba mu wybaczyć, że sam chce się jakoś z tym uporać. - Ale przecież ja rozumiem, że nie wszystkie jego obowiązki są lekkie! Że ma trudną robotę. A jeśli trzeba, to potrafię milczeć, niech mi pan wierzy! To już było lepsze. Pochyliłem się ku niej: - Wierzę pani. - Więc dlaczego on myśli, że zbuntuję kolegów? - Doroto miła, przecież tu nikt nie mówi o buncie! Być może, że łatwo dojdziecie w konfrontacji do tych samych wniosków. Jestem pewien, że przez wspólne lata odpowiednio pani męża wychowała. Odsunęła się od mojej ręki, chwyciła w palce trójkątną bibułkę ze stożka w szklance. Jej niepokój był w dłoniach, kiedy darła i zwijała papier w cienkie sznurki. - Dlaczego tak nas pan ustawia, jakbym była mądrzejsza od niego? - Może dlatego, że mniej panią znam - przyznałem się do opinii o Jaczyckim. Była to zresztą forma dla niej do przyjęcia. - A może jest po prostu słabszy od pani. - Czy tak łatwo określić słabość? - Nie wiem, ale dlatego bronię milczenia pani męża. - Lecz patrzy pan z zewnątrz. Tak jakoś to w panu odbieram - powiedziała z namysłem. - Nawet panu do głowy nie przyszło, że człowiek może milczeć, bo się boi sam siebie. Bywają widocznie takie rzeczy w małżeństwie, których dotknąć nie wolno - patrzyła na swoje bibułkowe zakrętasy i kiwała głową. - Kto by pomyślał, że za szczerość z panem, za pana odwagę, zapłacę takim odkryciem. - Niech pani tak nie mówi - rzekłem, aby jej nie ukazać, jak bliska jest prawdy. - Ale to dobrze, że pan mi zaufał. I przekona się pan, że jednak jestem dyskretna. Bo i mnie zależy na tym, aby to spotkanie się udało. Nawet jeśli wyjdą z tego różne wnioski i obustronne korekty. Ale do tego potrzebny jest spokój, czasem dość trudny w naszym pod- nieconym środowisku. I kiedy o tym mówię, to przychodzi mi coś na myśl - zatrzymała się na chwilę. - Wie pan, żałuję pewnej rzeczy. - Czego mianowicie? - patrzyłem na jej ręce, ich ruchy teraz trwały dłużej, coraz wol- niej skręcały się pasemka. Jednocześnie poprzednia niecierpliwość, którą w nich widziałem, jakby przeskoczyła do mnie, siadła mi niepokojem na piersi. - Niech pani mówi, może zro- zumiem. - Żałuję, że to nie pan do nas przyjdzie. Poprawiłem kołnierzyk, aby zwolnić tamten ucisk. - Ja? W jakim... - minę musiałem mieć kompromitującą. - Tam, zamiast mego męża. Myślę, że wiele rzeczy można by było przewietrzyć do- kładniej, bez niedomówień. Patrzyłem na nią z otwartymi ustami, a ona mówiła dalej. Nie słyszałem z tego ani słowa. Bo nie słowa dla mnie pochlebne, chociaż dosyć rzeczowe, miały teraz znaczenie. Ja myślałem o tym, czy Dorota jest tylko impulsywna, czy piekielnie inteligentna za tą swoją skromną minką. To właśnie było ważne, bardzo ważne, mogło być pomostem między nią a nimi. Ale wydawało się, rozumowałem, nieprawdopodobne, aby była taka przebiegła. Za- pewne myślała po prostu, że z tą inspekcją dałbym sobie lepiej radę niż jej zastraszony mał- żonek. Odetchnąłem parę razy, aby się uspokoić. Nadal patrzyłem jej w oczy badawczo, szu- kałem w nich tamtego pochodnego sensu, owego odkrycia, i wydało mi się, że nie mogłaby go tak szybko, bez śladu ukryć przede mną za spokojną wodą swoich szarych tęczówek. Więc usłyszałem zapewne to, czego nie powiedziała, bo jak by mogła? Ale z tego płynęło ostrzeże- nie, że zbyt łatwo dobieram sobie cudze sensy, że mogę się kiedyś zdradzić, że strącę jabłko z drzewa, zanim dojrzeje, i będę je musiał kwaśne zjeść. Dorota była blisko, prawie trafiła w środek, w moje starannie ukryte serce tarczy. To było zdumiewające, jak blisko ją podpro- wadziła kobieca intuicja, ten zmysł, który im zastępuje z powodzeniem zdolność przewidy- wania. Weszła w rzeczy zamaskowane tak głęboko, jak nikt dotąd; mogłem sobie to powie- dzieć. I gdybym przed chwilą rzekł trzy słowa więcej, na przykład: „Przyjdę do was”, i zawiesił głos, to jestem pewny, że Dorota w tym półzdaniu zrozumiałaby resztę. Tę resztę, którą zacząłem kształtować w sobie od rozmowy z Kwaśniakiem, od tamtego błysku, poprzez wszystko, czym kierowałem się później. Taka więc była ta kobieta przede mną - i ustąpił mój niepokój w przekonaniu, że my oboje, tacy, jacy jesteśmy, łatwo znajdziemy drogę ku sobie. - Nie mogłem nic zmieniać w tej decyzji - powiedziałem więc z ulgą. - Choć wiem, że w tym pani nerwowym środowisku łatwiej, dla wszystkich łatwiej byłoby rozmawiać z kimś, kto ma jasną koncepcję granic dialogu z partią. Zresztą towarzysz Jaczycki jest, że tak po- wiem, tylko zwiadem. On o niczym nie będzie decydował - pozwoliłem sobie odkryć w części fakt, że jej mąż jest tylko pionkiem i że na więcej go nie stać. - Myślę, że potrafi się z tego wywiązać. - Dziękuję panu - powiedziała. - Dziękuję za wszystko. Chciałem na tym skończyć, aby poszła do domu ze świadomością jego milczenia i tego, że jestem im życzliwy. To nie była żadna sprzeczność. W ten sposób niszczyłem jej skrupuły. Wyszliśmy na ulicę w niskie, upalne powietrze, kiedy człowiek dokładnie czuje w sobie pracę nerwów i krwi. Szliśmy przez ulice, nie mówiliśmy zbyt wiele. Porwał nas kołowrót aut na jezdni, wziąłem ją pod rękę i tak już blisko szliśmy dalej. Odprowadziłem ją w stronę domu, aż pod bramę, i wcale się temu nie sprzeciwiała. Żadne z nas nie spojrzało w górę, ku oknom miesz- kania, czy przypadkiem Jaczycki nie wypatruje powrotu żony. Z profilu Edek był teraz reprezentacyjnym okazem mężczyzny. Miał strome czoło, które wznosiło mu się z latami, proporcjonalny nos o wyraźnie rzeźbionych nozdrzach, usta, jakie lubią kobiety, wcale nie wąskie i władcze, jak to się mówi. Przeciwnie, miały wysuniętą do przodu dolną wargę człowieka łakomego. Ten ich wyraz równoważyła broda, ostro wy- chodząca z łuku wyraźnych szczęk. Taki profil mógł zdobić każdy medal, każdą płaskorzeźbę na bohaterskie okoliczności, od czasów rzymskich do naszych. Dopiero kiedy patrzyło się z przodu, zwyczajnie, tak jak się patrzy ludziom w oczy, uroda Poleskiego doznawała szwanku. Czterdziestka z małym dodatkiem zaatakowała mu już linię policzków, od nosa do ust szły wałki mięśni, wzdęte od podkładki tłuszczowej. Ten tłuszcz zebrał się także przy oczach, obciążył dolne powieki dwoma wypukłymi woreczkami. Trzeba było wszystko obciosać, aby znaleźć w pamięci twarz chłopca, która wystawała ze słomy, śledząc brygadiera w azjatyckim stepie. Wolałem jednak całość jego twarzy od owego zdobywczego profilu, który przekreślał nasze wspólne lata, dawał mu ową kłamliwą młodość, a także niezależność ode mnie. Właśnie to, czego w Edku nie przyjmowałem, było w jego profilu. Patrzył przed siebie, swobodnie brał w posiadanie drogę, pamiętał o każdym znaku, siedząc przy nim można się było nauczyć praktycznie wszystkich przepisów bez otwierania podręcznika. Edek dobrze te sprawy zresztą komponował. Jego szlachetny profil wyglądał korzystnie pod modną fryzurą, chustka na szyi podkreślała błękitem jego opaloną twarz, a kurtka rozpięta na przyciężkim torsie głębokim brązem zamszu maskowała linie dobrze od- żywionej sylwetki. To wszystko w owej miłej atmosferze posiadania, którą różni się podróż samochodem służbowym od takiej wycieczki za miasto jak ta. Była niedziela, wiedziałem, że w ten dzień Helena lubi siedzieć przy telefonie. Wie- działem, że może się upomnieć o swoje, bo w ostatnich dniach udawałem wobec niej zupeł- nego głupca. Nie miałem ochoty widzieć Heleny. Chciałem spotkać się z Edkiem. Był mi teraz potrzebny, choć od owego czasu, kiedy drzwi w moim biurze nie nadążały za nim się zamykać - minęło parę lat i Poleski najwidoczniej fruwał teraz o własnych siłach. Było oczy- wiste, że przestał mnie potrzebować. Miał roztargnione uśmiechy i leniwą rękę, kiedy witał się ze mną, przy rzadkich zresztą okazjach. Jakby tracił pamięć, jakby lekceważył własny głos, głos z tamtych dni, kiedy tak wyraźnie starał się, abym go dobrze zrozumiał. Oczywiście wiedziałem, że dyplom nie spadł mu z nieba, że coś tam potrafi, ale przecież te akademie co roku rzucają na rynek kilkuset „ukończonych grafików”. I nie każdy z nich ląduje w takim miejscu bez obicia łokci. Poleski zaś, niech mi to przyzna, wylądował miękko i apetyt mu rósł z latami, uwierzył w siebie tak, że przestał pamiętać o mnie. Była to zwykła kolej rzeczy, chciał walczyć o wygodną pozycję w tym swoim zawodzie, gdzie energia i pewność siebie znaczy zapewne więcej niż talent. Rozumiałem go, sam nie lubię się oglądać do tyłu. Ale nie lubię także lekceważenia partnera, gdy partia nie została jeszcze rozegrana do końca. I tego on w tym swoim zadufaniu i zbyt pośpiesznych wnioskach jednak nie doceniał. Dlatego do niego zadzwoniłem tej niedzieli właśnie, bo od nocy o nim myślałem. Zatelefonowałem o dziewiątej, mogłem zbudzić artystę, ale odpowiedział mi głos raźny, Poleski już zaczął dzień. Zdziwił się, ale średnio, był w dobrym humorze. Zmartwił się na pokaz, że się ze mną spotkać nie może, bo jak to tak, bez uprzedzenia, a właśnie wyjeżdża do ich domu pracy pod Warszawę, na cały dzień. Wtedy pomyślałem, że nie wycofam się przepraszając, tego ode mnie mieć nie będzie. I powiedziałem, że chętnie się z nim zabiorę. Tam była chwila milcze- nia, może zaskoczenia, ale i namysł. Poleski nie jest idiotą, zwietrzył coś w moim głosie, choć mówiłem swobodnie, wyrażając radość z takiej niedzieli dwóch starych kumpli. I podjechał pod dom, machnął ręką, że jest. Wóz miał nowy, wydał mi się bardziej obniklowany od starego, którym kiedyś mnie podwoził z jakiejś konferencji w wydziale pra- sowym. Na samochodach się nie znam, ale Edek czekał na komplementy, więc powiedziałem, że pewnie dobrze mu się powodzi. Była to szpila, od razu miał poczuć, że nie robi mi łaski, natomiast że to ja zechciałem się z nim spotkać. Zresztą w tej pierwszej chwili czułem się trochę nieswojo, więc byłem impertynencki. Te wszystkie jego fulary, te fryzury, zamsze i samochody! A ja ubrałem się nie wiadomo po co w ciemne, lepsze ubranie, niby na zjazd wojewódzki albo do kościoła! Chciałem między tymi ludźmi w Jodłowie jakoś wyglądać, ale przy Poleskim byłem jak buchalter w niedzielę. W dodatku dawny progulszczyk przyjrzał mi się dokładnie, nie krył ironii: - Gorąco ci będzie w tych wełnach. Wygodniej na sportowo. Tyle tylko powiedział, bo pamiętał, że przed chwilą nie dałem się odtrącić. Siadłem koło niego, mam nogi dłuższe niż on, więc kolana przytknąłem do tablicy rozdzielczej. Edek spojrzał na moje nogi i powiedział: - Może cofnąć siedzenie? Coś wyrosłeś ostatnio. - Dziękuję ci - odparłem tym samym tonem. - Ale jestem przyzwyczajony do niewy- gód. Jesteś bardzo spostrzegawczy. Choć ostatnio rzadko się widujemy niestety. - No, bo ty nie masz czasu. Jesteś zajęty umartwianiem się, czy tak? Gratuluję. - Nie każdemu łatwo się żyje - nie ominąłem tej aluzji, ale uśmiechem zbyłem jego zaczepność. - Mój drogi, każdy robi, co może. A i mnie wcale niełatwo, mówię serio. Haruję jak koń. Przygotowuję wystawę. Dostaniesz zaproszenie na wernisaż. - To pięknie. Widzę, że i ty rośniesz. A ja zawsze miałem długie nogi. - No to łatwiej ci uciekać. - Od czego? Od rzeczywistości? To wasza specjalność, ludzi sztuki. - Mówisz jak zawodowy funkcjonariusz od polityki. To wam się zdaje, że my jedno tylko mamy w głowie: ucieczkę od otaczającego świata. Chodzi o coś zupełnie innego. - Czy nie o miejsce specjalne? - My chcemy po prostu realizować siebie. To, co czujemy, co mamy do przekazania innym. - Tym szarym tłumom, które jednak nieźle wam płacą za to, że tak zajmujecie się so- bą. Na sekundę błysnął ku mnie okiem niecierpliwie: - Bardzo to wszystko upraszczasz. A wiesz, to jest groźne, gdy tacy jak ty wykonawcy założeń upraszczają. - To ty się z kolei na mojej robocie nie znasz. Bo nie jestem tylko wykonawcą. Jego rękawice były grube, gąbczaste, barwy popiołu. Leżały na nieruchomej prawie kierownicy, chociaż droga wpadała w zarośla, potem zakosem w ciemń lasu, potem znów obnażona zataczała łuki. Wóz jakby własnym instynktem odgadywał kierunek. Mógł więc Edek zająć się mną: - Cóż to, kompleksy czy ambicje? Uśmiechnąłem się, poprawiłem w siedzeniu. - No tak, oczywiście, widzisz we mnie jedynie zawiść w stosunku do różnych znajo- mych. Ale nie zapominaj, że hierarchii w tym kraju nie tworzy ilość tysięcy na miesiąc. - Wiem, wiem, kierownicza rola i tak dalej. Mówisz rzeczy wiadome. Ja wolę nie żyć z pensji. - Ale jednak ten drobny grosz z „Tygodnia” też ci się na pewno przydaje. - Oho, to już nie kompleksy, to złośliwość! - Też nie bardzo, to po prostu przypomnienie. Jego ręce podobne do łap słonia pogłaskały kierownicę. - Czy o tym chcesz mówić na tle krajobrazu Mazowsza? Spójrz na te barwy lata. - Pomagałem ci, każdy by to zrobił. No, prawie. W mojej robocie ciągle oceniam lu- dzi. - Etykietki, etykietki. - Ale dla ciebie znalazłem taką, że mogłem cię pchnąć, byś siadł sobie wygodnie. - I zawiodłeś się na mnie? - Nie wiem. Dlatego z tobą rozmawiam. Sytuacja twego pisma jest dosyć dwuznaczna. - Więc posłałeś mnie na komisarza? Nic o tym nie wiedziałem. Spod samochodu wyleciał pies. Kicał jak zając, tylne nogi razem. Wpadł do rowu, ale stamtąd wystawił głowę i otworzył czarny pysk przeciwko nam. - Idiota - powiedział Poleski pod adresem psiej irytacji. - Za późno odkrywasz karty. Bo ja się na nastawnika nie nadaję. Wyznam ci przy niedzieli, że te wszystkie draki w „Tygodniu”, ta cała ferajna, te podniecone typy nic a nic mnie nie obchodzą. - Nie masz w redakcji przyjaciół? - zapytałem lekko, nie zdejmując oczu z jego twa- rzy. Wydawało mi się, że dawno ją znam, więc i teraz odróżnię w niej każde kłamstwo. - Jest tam paru takich, którzy do polityki w ogóle, a do kulturalnej w szczególności, odnoszą się tak samo jak ja. Wiesz, to nawet zabawne, kiedy podczas redakcyjnej nasiadów- ki... - Więc masz na nich jakiś wpływ? - Wpływ? Żadnego. Po prostu każdy z nas jednakowo sobie ceni wolność twórcy, jego prawo wyboru. I uważamy, że polityczne myślenie jest tą formą samokontroli, którą można nazwać psychicznym niewolnictwem. - Więc robicie w piśmie, co się wam żywnie podoba? - byłem wściekły na siebie za to kretyńskie pytanie, które padło zbyt szybko, wyrzucone zdumieniem. Zdumieniem podwój- nym: że to jednak było możliwe i że mnie to jeszcze wyprowadza z równowagi. - W „Tygodniu”? Niespecjalnie. Dla mnie i tych paru to jest po prostu chałtura. Za ten lichy grosz, który, jak mówisz, jednak się przydaje. Ja tam ich graficznie ustawiam, chodzę dwa razy na tydzień, czasem załatwiam przez posłańca, no i mam na benzynę. Już ci powie- działem, że cała reszta mnie nie interesuje. Patrzyłem na jego klasyczny profil i pytałem siebie, jak dalece odkrył moje intencje. To, że odciął się nagle od pisma, na pewno coś znaczyło. Dlaczego ustawił się jakby na ze- wnątrz? Edek nie był głupi i mógł okazać się wygodny. Czy sądził, że chce mi się z nim je- chać tylko po to, aby oglądać drzewka i kwiatki po drodze? Kiedy pytałem, najchętniej prze- czył. Oczywiście, aby mi nie poszło zbyt łatwo. - Masz z tym wszystkim coś wspólnego? - raczej potwierdził, niż był ciekaw. W głosie miał tę ostrożną lekkość, której użyłem przed chwilą. Była dla mnie informacją. Poleski nie wiedział, gdzie mnie przylepić. - Słyszałem, że interesują się wami. Niektórzy są zdania, że za dużo sobie pozwalacie - chciałem nawet pogrozić mu palcem. Ten figlarny gest mógł mu się wydać groźny, bo zbyt nie znaczący w stosunku do słów. Podniosłem więc rękę, ale tylko przejechałem dłonią po brodzie. - Chciałbym, abyście nie przeszkadzali. Być może, odbędą się w redakcji rozmowy. Pewne rzeczy trzeba wyjaśnić. Więc schowajcie, ty i twoi kompani, swoje prywatne poglądy w kieszeń. Nie chciałbym ci, wiesz, utrudniać sytuacji. - Bo mogę wylecieć? To prośba czy ostrzeżenie po starej znajomości? - Uważaj - chwyciłem go za rękę, bo szosa jakby urywała się nad nasypem, tak nagle skręcała. - Nie bój się - zrobił kierownicą półobrót. - Nie bój się o mnie. Ja nie piszę, nie publi- kuję i bawią mnie ich spory. Ja mogę siedzieć cicho, jak siedzę. Ale tamci? Kiedy im po- wiem, że szykuje się awantura, to zewrą szeregi, jak wy to nazywacie. Znasz uczucie przeko- ry? - To głupia reakcja. Ale proszę cię, przygotuj ich na konsekwencje. - To może dać wynik wręcz przeciwny. Oni mają swoje racje. I z przyjemnością je wygarną. Bardzo lubią bawić się w odwagę. - W takim razie to już ich sprawa. Nic na to nie odpowiedział, jechaliśmy w milczeniu. Patrzyliśmy na drogę, drzewa i niebo, czekając. Mogłem właściwie już wracać, zrobiłem swoje. Edek spojrzał na mnie z boku. Pierwszy raz ukradkiem, potem dłużej. Potem zaczął się śmiać. Z początku cicho, intymnie, lecz ten śmiech blokował mu oddech, rozsadzał piersi. W końcu śmiał się tak, jakby się krztusił. Chusteczką wytarł usta. - Ależ z ciebie okaz! - wyrzucił ochryple. Jeszcze kipiało mu w gardle, ale targał gło- wą, chcąc się uwolnić od tego ataku wesołości. - Masz poczucie humoru - powiedziałem nie wiedząc, kim jest w tej chwili. - To mnie ratuje, gdy zaczynam rozumieć więcej niż trzeba. - Co? - Oj, Mirek, Mirek, to jest cholerna robota. Nie radzę. Zęby sobie połamiesz na tych charakterkach. - Nie rozumiem. - Nic nie szkodzi. Oświecać nie będę. Oświecą cię tamci, którzy przyjdą do nas na tę inspekcję. Im też nie zazdroszczę. A może ty we własnej osobie porządkami się zajmiesz? - Co za bzdury. - No tak, wiedziałem, że odczekasz. Ty masz czas, ty się nigdy nie śpieszysz. Parę lat minęło, zanim się zgłosiłeś po moją duszę. To jest bardzo śmieszne. - Nie przypisuj mi demonicznych skłonności. - No, no, nie bądź taki skromny. - Oczerniasz innych, aby się wydać bielszy? - Nie, skąd. Wcale nie jestem sprawiedliwy, a nawet lubię trochę pogrzeszyć. Jak my- ślisz, po co ja tam jadę? - Pokazać nowy wóz? - chętnie podchwyciłem obrót rozmowy. Nie podobała mi się ta jego bystrość. Przyjdzie jego czas, aby się dowiedział. I nie było się z czego śmiać, Edku, nie było. Ty głupi cyniku, dbający o swój młody wygląd i nazwisko w tym twoim świecie sezo- nowych wartości. Obiecujesz mi milczenie tylko dlatego, że wiesz, iż do budowy twojej po- zycji przyłożyłem rękę. Bo dla kogoś, tam, każde twoje słowo będzie jakiś echem moich słów. Wiesz, że za moją pomoc ty teraz robisz mi łaskę. Bo twoje milczenie będzie dla mnie ochroną, ponieważ sądzi się według przyjaciół. Ty wiesz, że teraz ja ciebie potrzebuję. I to łączy nas ze sobą, z tego idzie twój śmiech. W tej rundzie punkty są dla ciebie. Znamy się, stary koniu w jedwabnej uprzęży. Poszedłeś w swoją stronę, ale ciągle jeszcze potrafisz we mnie czytać. Ty wiesz, że nie lubię się przyznawać do pomyłki. A tak jest właśnie, że twoje sądy, twoje nieodpowiedzialne opinie stałyby się publicznie moją pomyłką, ponieważ to ja wysłałem ciebie do redakcji, aby już nie patrzeć na ciebie. Uleganie słabości czy choćby wy- godzie zawsze kryje w sobie niebezpieczeństwo. Bo czy mogłem przewidzieć wówczas układ obecnych faktów i naszą dzisiejszą rozmowę? Ja już Edka nie zawrócę. Chcę go jedynie za- trzymać. Ale on widzi tylko moją sytuację, doszukuje się moich intencji. I wspaniałomyślnie robi mi prezent z tego, że milcząc uratuje siebie. Tak oto dbam o jego całość. Bo odtąd ja je- stem dłużnikiem. Ale czego zechce ode mnie potem w zamian za tę rozmowę? On chce żyć, jego spala apetyt. Czy zechce, abym mu przynosił pod nos smaczne kęsy różnych satysfakcji? Przecież wie, że siedzę obok niego i wałkuję gorzkie myśli upokorzenia. Ma spokojną twarz z zaczepną brodą. Już się nie dziwi i czuje się na tyle mocny, aby okazywać mi życzliwość. Więcej: chce mnie wciągnąć jak uczniaka w zawsze dwuznaczną męską konspirację. Mruży oczy, jakby słońce uderzyło go w źrenice, ale pełne usta uśmiechają się przyjacielsko. - Wóz, tak po drodze, niech zobaczą. Ale z tym to bym się specjalnie nie fatygował. Do kobiety jadę. Stąd, wybacz, ten mój brak entuzjazmu, kiedy wyraziłeś życzenie wspólnego wyskoku. Tego tylko brakowało, być niewygodnym świadkiem jego spraw łóżkowych! Przejeż- dżaliśmy właśnie przez Konstancin, w zieleni bielały odrapane wille, przy drodze na przy- stanku stała grupka ludzi. Położyłem mu rękę na kolanie. - Wiesz co, wysadź mnie tutaj. Nie wiedziałem. Po co tam mają się dziwić. Połażę so- bie trochę i wrócę autobusem. Jego stopy nie zmieniły pozycji, nie zwalniał. - Kto się zdziwi? Ona? Tam, mój drogi, niełatwo kogoś zaskoczyć. Przywiozłem kumpla, i to wszystko. Przyjeżdżam do niej nic pierwszy raz. Może nawet się z nią ożenię, kiedy dogada się z mężem o mieszkanie. On jest architektem, taki międzynarodowy laureat, wiesz, ale tu w kraju nie ma się dokąd wynieść. Więc dojeżdżam. - Zdaje się, że wtedy u mnie mówiłeś o żonie w ciąży. Skinął głową, potwierdzał moją pamięć. - Urodziła szczęśliwie. Ale już nie jest żoną, to znaczy moją. Stanęło nam na drodze jej wielkie i niespodziewane uczucie do właściciela warsztatu usługowego. Niby rzemieślnik, ale ze starym nazwiskiem. Nawet do łatania opon nie zdejmuje sygnetu. To ją pewnie tak po- ruszyło, ta jego filozofia spracowanych rąk i niezłomności ducha. Cóż, kobiety lubią roman- tycznych bohaterów. Więc poszła do niego, zresztą świetnie się im powodzi. On trwa w opozycji, a ona mnie na odchodnym nazwała zaprzedanym pacykarzem. Wjeżdżaliśmy w boczną drogę jak w pierze. Wóz miękko resorował w kurzu, okna za- słoniła żółta chmura, niby gradowa. Ale to był grad kamieni o podwozie i gdy pojaśniało, skakaliśmy na sprężynach jak ulęgałki. - Już niedaleko, to objazd. Od wiosny tak się huśtamy, serce boli z powodu resorów. Złapałem oddech, kiedy zadudniliśmy na kostce. Drzewa były gęste, stały jak parasole nad drogą. Słyszałem pacnięcia gałęzi o dach karoserii. Nie zmieniając szyku wprowadziły nas w aleję, lekko w górę, ku piętrowej żółtej budowli o koliście zakończonych wysokich oknach. Budynek stał w słońcu, odbijał światło, trawnik w betonowym obramowaniu podjaz- du był podobny do stawu, pomyślałem, że przyszła oto pełnia lata, czego dotąd nie zauważy- łem. Nikt nie wyszedł nam na spotkanie, ale pod drzewami z boku stało gęsiego parę aut. Wysiadłem, smakowałem powietrze. Było ciężkie, trochę chyba wilgotne, pachniało zielenią i ciepłem, innym ciepłem, bez drobin kurzu. Edek też wysiadł, przez chwilę oglądał tył wozu, potem wyprostował w górę ramiona, wciągnął brzuch, powiedział: - Pójdziemy do parku. Słyszysz? Cisza pełna ptaków nie była szczelna, przez otwór ścieżki dochodziły jakieś głosy. Był to krzyk ludzi, którzy uciekli na wolność, a każdy chce znaleźć w uwadze bliźnich pierw- sze miejsce. Myślałem, że skaczą sobie do oczu, i uderzył mnie ten żywy obraz, ich nieru- chomość rzędem na leżakach. Wszyscy jednakowo odchyleni ku słońcu, czarne koła okula- rów ledwie się odwróciły, kiedyśmy szli przez trawnik miejskim, nieporadnym krokiem, od- wykłym od nagiej ziemi. Nie byli to ludzie nas ciekawi, przynajmniej w słowach. Ktoś machnął ręką Edkowi, jakaś rozłożysta dama wskazała mi wolny leżak przy sobie i od razu zadarła brodę, jakby słońce miało się wlać w nią przez usta. Edek poszedł w inną stronę, nad leżakiem brzęczały muchy i zdania przetykane okrzykami lub pauzą śmiechu. Miałem półsztywny kołnierzyk, krawat na grdyce, sukno marynarki na ramionach - i jak mogłem być taki jak oni, chłodni, przewiewni, swobodni? Gołe nogi kobiet, włosy na męskich torsach, leniwe ręce rzucone na oparcie, a przede wszystkim ten ich pewien styl, jakby wcale nie myśleli o swoim świetnym wyglądzie na tle zielonego gazonu i starych pni. Okulary czasem przesuwały się po mnie, ale nie wiedziałem, czy naprawdę mogłem ich interesować. Piekły mnie stopy w świńskich pół- butach. Oni nosili sandały, plecione płótno, pasma skóry, wymyślną wentylację, a kobietom na czubkach palców chwiały się jakieś złote drobiazgi. Powinienem był uciec tam, w Konstancinie, uciec do Warszawy i normalnych ludzi. Edek defilował właśnie w stronę domu, przed leżakami, kurtkę zamszową zarzucił na ramiona, podrywał z fantazją głowę, ale wyglądał jak niedźwiedź przy wysokiej i chudej oso- bie tylko w kostiumie kąpielowym. Takim kobietom się zdaje, że są tylko smukłe, zresztą chód miała taki, jakby chętnie pozwalała się oglądać. Miała urodę młodej czarownicy: spicza- sty nos, spiczastą brodę, piersi, spiczaste kolana i pięty, nawet końce włosów zadarte w dwie strony, od policzków. - To właśnie jest, moja droga, towarzysz Sereda, którego wyciągnąłem ze spraw fun- damentalnych na łono przyrody - powiedział Edek i kiedy się podniosłem z leżakowego wor- ka, poczułem w ręce komplet kości kobiecej dłoni. Mizdrzyła się do nas, zamykała okrągłe, sowie oczy, stawała na jednej nodze, zwiera- jąc uda. Najgorsze było to, że tak zachowywać się powinna osoba pulchna i apetyczna, która ma własne piersi i prawdziwe biodra, a nie dwie ostre krawędzie, sterczące do przodu. Szcze- biotała życzliwie, mówiła, że o mnie słyszała od Edka i że to bardzo ładnie z mojej strony. Widocznie byłem dziś dla niej okazją - mogła się spotkać ze swoim mężczyzną. Edek mnie zachwalał, ona wtórowała i słyszałem, jak rzedły głosy, aby wybić ich słowa. Stałem się oto osobą określoną, być może godną namysłu przez swoją odrębność. Para zaś, zawiadomiwszy o mnie obecnych, poszła w swoją stronę, bo przecież na- prawdę to się im śpieszyło do czterech ścian. Wpadłem z powrotem w leżak, byłem uwięzio- ny w tym Jodłowie, tak oto Edek znów zdobywał punkty. Jedynie ta rozłożysta obok mnie nie przestawała mówić. Nie do mnie, lecz w drugą stronę. Może nie potrafiła milczeć, a może chciała zapełnić pustkę wokół mnie, owo oddalenie, do którego wyrzuciły mnie słowa Edka i jego damy. Była najbliżej, więc jej reakcję miałem niejako przed oczami. W każdym razie jej krótkie nóżki chwiały się rytmicznie nad ziemią. Po tej chwili, w której padły między obecnych, niby jastrząb, moje personalia - szybkość jej słów jeszcze się zwiększyła. - I niech mi pan tego nie wmawia. Pan myśli, że ja się wydałam z miłości? Tyle że nie był szpetny. Ale wcale w jego objęciach siebie nie widziałam. Zobaczyłam po ślubie i miałam z nim troje dzieci. Matka mi mówiła, że najlepsza miłość przychodzi z latami i z rozumem. I miała rację. Nigdy żaden mężczyzna, poza mężem, do głowy mi nie uderzył. A pan mi mó- wi, że człowiek często choruje na miłość! Zawracanie głowy. Taka jest ludzka natura - rzekł młodzieniec w koszulce polo i przylepionych do bioder dżinsach. - Natura, natura, natura ciągnie wilka do lasu. Ale my nie jesteśmy zwierzętami. Pan ma naturę, ja mam naturę i niewielka między nimi różnica. Tylko że ja miałam zawsze poczu- cie, co można, a co nie. Umiałam sobie powiedzieć... - Współczuję, jaki smutek! - A wy dzisiaj chwytacie do kolekcji każdą ciekawość, która nic z miłością nie ma wspólnego. Ja kochałam mego męża, dziś to mogę powiedzieć. Ale to była inna miłość, prze- cież widzę, jak wy żyjecie. Bo mnie dali kiedyś wiarę w zasady. I grzechu się bałam! A co wy macie? Czego się boicie? Pan myśli, że od tego człowiek jest silniejszy? Szczególnie kiedy młody i może ze sobą robić, co chce? - A czy pani wie, że ponad osiemdziesiąt procent kobiet to są kobiety oziębłe? - Co to ma do rzeczy? Ja się na tym nie znam. - Naturalnie, pani Klaro. Pani się na tym nie zna. I podejrzewam, że całe życie była pani taką impotentką, więc bez pokus. Ja bym się tym nie chwalił. - Co pan, co pan! - fiknęła nogami rozłożysta. I do mnie, patrząc znad słonecznych okularów: - Proszę, pan podobno z tych, co teraz wymyślają nową moralność. A widzi pan, jakich młodzież słów używa? Troje dzieci urodziłam i impotentką! Poważnie o życiu poroz- mawiać nie można. - Mogła sobie pani rodzić, to całkiem inna sprawa. - Młodzieniec wstał, a spodnie trzymały mu się wyraźnie niżej pępka. - Niech się pani własnych dzieci zapyta. One już pew- nie o tym życiu więcej wiedzą niż pani. A gdyby pani kiedyś na mnie trafiła, to praktycznie wykazałbym różnicę. Teraz niech pani żałuje. Idę, bo się można roztopić. Nie odpowiedziałem na jej zaczepkę. Było w tym coś fałszywego. I ten temat, i ten zestaw: stara kobieta i młody byczek, który mnie, wyraźnie mnie chciał sprowokować szcze- rością i tym, że nic sobie ze słuchających nie robi. Milczałem, nie znałem ich świata, ich konwencji. Zresztą rozłożysta niczego się po mnie nie spodziewała. Siedziałem w tym leżaku, pod łopatkami łaskotał mnie pot i jeszcze musiałem uważać, aby mieć minę człowieka, który na- pawa się wypoczynkiem. Chociaż moja sąsiadka nie była z rodzaju kobiet, dla których męż- czyzna zdobywa się na wysiłek udawania czegokolwiek. Lecz w tych ludziach tutaj była jakaś obojętność i bezceremonialność jednocześnie, widocznie nic sobie z innych odmian ludzkich, poza swoją - sprowadzoną do bliskich zawodów i wspólnej mentalności - nie robili. Nie wie- działem jeszcze, w jakim stopniu się zgrywali. Więc i ja nie chciałem zbyt widocznie ich podglądać. I tak na pewno mieli przerost poczucia własnej atrakcyjności. Więc nie będę pa- trzył na nich z rozdziawioną gębą, dlatego że nie należę do ich sprzysiężenia. Zamknąłem oczy, lekki wiatr zleciał z wysokich gałęzi i chłodził mi górną wargę i czoło. Nie ruszę się, powiedziałem sobie. Edek skończy amory, to coś ze mną zrobi, jak już wziął sobie na głowę moje towarzystwo. A ta intelektualistka obok ma przecież wygląd i sposób bycia przekupki, nie ma co się przejmować. Sąsiadkę jednak męczyło własne milczenie. Na inni” nie liczyła, ale sapnęła raz i drugi, poprawiła się w leżaku, w którym tkwiła jak miękkie, wyrośnięte ciasto, przelewające się poza kraj płótna. Znów bawiła się monologiem: - Taki jeden z drugim to impertynent, nowator, ale z nimi tak właśnie trzeba. Trzeba ich uczyć, szczeniaków. Mnie nie wezmą na nowe mody, a ja, kiedy się da, to ich za kark i głowę w to, co narobili. Nie lubią tego, nie lubią, uciekają, obrażają człowieka, ale jak coś im nie wyjdzie, to do mnie przychodzą i pytają, dlaczego cień im nie wyszedł, jakby atra- mentem chlapnęli. Wtedy to droga pani Klara jest potrzebna, żeby filtry zaczęli odróżniać. - Filtry? - zapytałem, bo z Edkiem długo to trwało i może warto było znaleźć jakieś między nimi oparcie. Z tą rozłożystą pójdzie mi łatwiej. Może dlatego, że była też z boku i, zaczynałem to rozumieć, napiętnowana śmiesznością. - Pani pozwoli, Sereda jestem. - A ja jestem fotoreporterką. Dziwi się pan? Każdy się dziwi, póki nie zobaczy mojej roboty. Trzydzieści lat stażu, ale na szczęście i trochę iskry bożej. Pracuję głównie dla prasy katolickiej, więc pan może o mnie nie słyszał. Taki ze mnie fotoreporter sakralny, można po- wiedzieć. Specjalność to procesje i odpusty. Nie będę kryła, że jak się czuje swój fach, to nie ma porównania z waszymi obchodami albo jakimś otwarciem. Chociaż czasem, jak mam ochotę, to rzucam moich kanoników i robię fotoreportaż w innym stylu. Na przykład z tych uroczystości na polach Grunwaldu. Wzięło mnie to i zrobiłam. Wszedł we mnie duch Sien- kiewicza, potraktowałam to monumentalnie tam jest przestrzeń, oddech, pokusa przeniesienia do obecnych znaczeń. Te zdjęcia były w „Tygodniu” - powiedziała. Potem, nie patrząc na mnie, dodała jako wniosek naturalny: - Tam pracuje żona pana przyjaciela, prawda? Prosiła mnie prywatnie o parę odbitek, tak się jej podobały. - A skąd pani wie? - zapytałem w popłochu. - Że się jej podobały? Proszę pana, ja robię naprawdę dobre zdjęcia - oświadczyła. - Nie... to znaczy na pewno, cieszę się z poznania i gratuluję sukcesów. Ale skąd pani wie, że ich znam, że Jaczycki i jego żona... - Widziałam go z panem na manifestacji pierwszomajowej. Stałam sobie koło pani Doroty i pstrykałam, ot tak, byle pstrykać. Bo jednak taki pochód to nie to co procesja! Jakie tam stopniowanie efektów, kolory, faktura, gra świateł - non plus ultra, mówię panu. - Oni mają dłuższą praktykę niż my - broniłem się niepewnie. - Więc zna pani Dorotę Jaczycką. - No, przelotnie, przelotnie... - mówiła coś dalej, ale nie wiedziałem co, zresztą nie byłem jej potrzebny. Leżaki były już częściowo puste, ludzie szli do budynku mówiąc o obiedzie, nade mną było zielone niebo splecionych gałęzi, niebieskie łaty - i poczułem w nagłym skurczu brak Doroty. Brak dotkliwy, fizyczny, który ściągnął mi w węzeł wnętrz- ności. Tęskniłem za Dorotą właśnie w ten sposób: jakbym miał nerwicę, która zaczynała się w żołądku. Czułem swoją samotność i stratę każdej godziny, kiedy jej nie widzę. Działa mi się krzywda, bo nie mogliśmy być tutaj, przy sobie; dla kogo są takie niedziele, jeśli nie dla ludzi spragnionych siebie? Po co taka niedziela ludziom, którzy nie wiedzą, że żyją, bo żyją martwo? Myślałem o Dorocie, pamiętałem z niej wiele rzeczy, cały kalejdoskop drobiazgów, których nie widzimy u nikogo poza tą jedną osobą, tą właśnie, która jest stacją odbiorczą na- szego wołania. Przeglądałem to wszystko, porządkowałem, robiłem korekty, czasem się wa- hałem, czy mam prawo brać to dla siebie, tłumaczyć również niewiadome na własną korzyść. Miałem teraz czas, spokój i z myślami o Dorocie spłynął na mnie cień drzew. Już nie musia- łem udawać, że nikt mnie nie obchodzi poza nią. Była kotwicą mojej pewności, że jest waż- niejsza, a tamci nie są warci ani chwili mojej tremy, czy się im podobam, ja, partyjny urzęd- nik za chudą pensję. Pełny byłem Doroty, myśli o niej ubierałem w słowa, jak tamci na proce- sjach śpiewałem bezgłośnie na jej cześć, w każdym razie prosiłem o miłość i zrozumienie, o to, bym mógł być przy niej w tym cieniu, w tym powietrzu, które odbierało spokój, w jakieś tutejsze wieczory i noce, do sytości, do powrotu, bo jednak nie chcę przez nią cierpieć, bo boję się cierpienia, bo przecież nie znaczy dla mnie aż tyle. Upał cofał się metr za metrem, było mi chłodniej, mogłem oddychać głębiej i zrozumiałem, że zakochałem się w niej - bez nie j. Więc szukałem ratunku, przyzywałem na pamięć wszystko, czego w niej nie lubiłem, pamiętałem, że była brzydka, chytra i ulegała zbyt łatwo, a wybór takiego męża i o niej prze- cież źle świadczył, był na niej plamą. Wszystko to wiedziałem - i kochałem ją. Byłem czło- wiekiem, żyłem, paliła mnie ta rana - i już wówczas gdzieś najgłębiej oczekiwałem chwili, kiedy to się skończy, kiedy poczuję ulgę. Wiedziałem, że boję się tej miłości. I byłem szczę- śliwy, że się męczę. Chciałem przewidzieć, dokąd nas to zaprowadzi, i ślepłem patrząc w przyszłość. Czy tak być musiało, czy tak być musi, że tę wysokość osiągam sam, bez niej, w jakiejś chwili wywołanej przez starą dziwaczkę, koło której usiadłem przypadkowo w czasie tej przypadkowej wizyty? Rozległ się głos, metaliczny dźwięk uderzeń, i ze ścieżki wypadł Edek. Z krzywym uśmiechem i szybkimi słowami porwał mnie, ciągnął ze sobą na obiad. Jakby mi kazał skakać w zimną kąpiel. Jeszcze nie oprzytomniałem, nie czułem głodu, ale ambicja poniosła Edka i zaczął mi wmawiać, że ani on, ani jego „pani” nie przyjmą moich fochów do wiadomości. Stopniowo go odnalazłem i pomyślałem, że Poleski nie robi tego z czystej życzliwości. Po- nieważ chciałem wiedzieć, co potrafi wymyślić, kiedy ma mnie w ręku - poszedłem z nim przez rozgrzany do białości podjazd, przez ciemną sień, jakiś salon prawie bez mebli. Weszli- śmy do jadalni, która wyglądała jak stołówka z pretensjonalnymi meblami lub restauracja o zdekompletowanych nakryciach. Po bielonym, więc jeszcze wyższym salonie, tu było nisko i mroczno. Słońce przedzierało się tu plamiste, łowiło skrawek obrusa, szkło karafki, paznok- cie kobiet, czyjś biały kołnierz, przecięty krótkim błyskiem widelca. Stół był duży, pod niską lampą, Edek prowadził mnie od ręki do ręki, oślepiony półmrokiem nie widziałem twarzy ludzi, których odtąd miałem znać. Potem usiadłem i patrzyłem w talerz, patrzyłem tak dość długo, nic będąc pewny swej twarzy. Nauczyłem się tego, że trzeba się skupić, zapanować nad sobą, kiedy się nie wie, kim są rozmówcy. Dałem im czas, aby mnie sobie oglądnęli do- kładnie, słyszałem tę mieliznę w rozmowie, która nastąpiła po moim przyjściu. Wiedziałem, patrząc w nakrycie, że obserwują mnie, że jestem niepotrzebny, inny i pewnie trochę komicz- ny z tą - dla nich - nadętą miną, w tym pogrzebowym ubraniu. Nie skracałem milczenia. Nie ja w nich, lecz oni we mnie dopatrywać się będą ukrytych znaczeń. W mojej profesji zbytnia pochopność, aby nadążyć za cudzą atmosferą, w której się człowiek znalazł i której składu chemicznego nie zna, poczytywana jest zwykle za uległość i brak własnych pryncypiów. Ja byłem jeden, ich było ponad pół tuzina. Obcy pojedynczy człowiek może nic nie mówić, jemu to przychodzi łatwiej niż tej reszcie, która lata ze sobą przegadała. W ich milczeniu, chrząk- nięciach wyczuwałem, że jestem obcy, tak, ale że nie jestem kimś zwyczajnym. W przeciwnym bowiem razie ci obyci i pewni siebie ludzie dawno by przeszli do porządku dziennego nad moją osobą. Przywlokłem tu jednak ze sobą ich pojęcia o takich jak ja, o tym, co stało za mną, dla nich byłem bankiem, mecenasem, sędzią, opiekunem, kontrahentem, tym wszystkim jednocześnie. Byłem dla nich władzą. Czy więc to ja musiałem się śpieszyć, aby przejść ową granicę milczenia, którą wyznacza nieprzychylność? Oczywiście, kobiety okazały się bardziej odważne. One każdą nową znajomość spro- wadzają do skrzyżowania dwu płci - to im dodaje szczerości i odbiera zdolność do fatygują- cych analiz sytuacji. Przez to są swobodniejsze, łatwiej likwidują dystanse. U nich nietakt jest często wdziękiem. U mężczyzny zaś błędem, nieraz kosztownym. Kobiety pewnie dlatego mniej sobie zawracają głowę dobrym wychowaniem i są łatwiejsze w towarzyskim obejściu. One to wyszły mi na spotkanie, dystansując ostrożnie namysły pozostałych. Były gładkie, opalone, ich skóra połyskiwała w wibrujących ułamkach słońca. Chętnie pokazywały głębokie dekolty, piersi jak ciemne renety w opakowaniu pstrych sukienek. Szu- kałem w nich jakiegoś wspólnego mianownika, tego, co je łączyło poza ambicjami mężów, samochodem, snem do syta, który napina twarz, broni przed żrącym działaniem zmęczenia. Kobiety przy moim stole były inne od tamtej fotoreporterki, która siedziała w kącie, przy małym stole, z parą pochylonych, łapczywie wrzucających w siebie jedzenie, staruszków. - Czy pan należy do takich milczących? - pierwsza okazała gotowość młoda kobieta, oddając nie tknięty talerz zupy. - Nie myślałem o tym, ale to pewnie zależy - na nikogo nie spojrzałem poza nią, to nie miał być przytyk do ich rezerwy. - No właśnie, już kiedyś spotkałam takiego, co tylko milczał i milczał. Też był mocno partyjny, jak pan. Wszyscy głowy sobie łamali, co też on może mieć na myśli. Aż kiedyś się okazało, że nic nadzwyczajnego - roześmiała się, miała dużo błyszczących zębów. - Po prostu musiał się tylko oswoić i okazało się potem, że to równy facet. - Dzidziu, proszę cię! - Podniósł rękę do czoła malarz i profesor, o ile pamiętałem. - W ten sposób nasz gość wcale się między nami dobrze czuć nie będzie. - Dlaczego, Dzidka ma rację. My jesteśmy takie towarzystwo, które najchętniej dusi się we własnym sosie. Ale dla postronnych to musi być ogród zoologiczny. - Ta miała oczy aż do skroni, w czarnych burtach pod przeraźliwie błękitnym niebem powiek. - Czy pan wie, co to za nuda, kiedy mój mąż chodzi w ciąży z pomysłem, a ja chodzę za nim z cardiolem? Tak coś czuję, że polityka to jednak weselsze zajęcie. - Pleciesz, kochanie. Boże, ożeniłem się z zupełną idiotką! - Wy, dziewczęta, lepiej nie zabierajcie głosu - westchnął łysawy facet jeszcze w słonecznych okularach. Czułem, że zerka na mnie niepewnie, ale nie widziałem jego oczu. - A czy pan także nie myśli, że ktoś zajmuje się polityką, aby po prostu zabić czas? Że to taki sport, upust dla energii? - zapytałem naiwnie. - No, jasno postawił pan sprawę - wtrącił się młodzieniec, któremu niewiadomym spo- sobem trzymały się spodnie na biodrach. Klepał się po nich. - Oto przyczyna wielu nieporo- zumień między wami a nami. Chociaż ja wcale nie żądam, aby mnie, na przykład, rozumiano. Bo albo ktoś czuje moją sztukę, albo wysiadka. Jego wysiadka, rozumie się. Podano kawę, nie wszyscy ją pili, wołali o herbatę, oglądali ją pod światło. Kilku wo- dą z karafki popijało jakieś pigułki, które przynieśli z sobą. Ja poprosiłem o dużą kawę. Już wiedziałem, że popis nie skończy się oświadczeniem tego gówniarza. Mogłem się nawet uśmiechnąć bez specjalnego wysiłku. - A komu jest potrzebna pana sztuka, jeśli tylko pan ją rozumie? Chuda przyjaciółka Edka czuła się widocznie za mnie współodpowiedzialna. Przyje- chałem tu przecież, bo ona tu była. Pragnęła więc zaznaczyć, że atrakcję obiadu obecni jej zawdzięczają. - Ach, proszę pana - rzekła do mnie. - Niech się pan nie da wciągnąć w ten temat. Oni przecież przez lata zbierają argumenty, a pan jest tu jak nowo narodzony. Nie warto. Edzio mi wytłumaczył, że są takie punkty widzenia, które się nie dają pogodzić ze sobą. I on ma rację. - Palcami o srebrnych szponach drapnęła rękę Poleskiego. - W czym, bo nie zrozumiałem? - Szukali uników i to mnie irytowało. Jakbym nie do- rastał do ich wtajemniczenia. Czy było ono tylko sieczką słów? - Izabela ma zapewne na myśli, że potrafiłem pogodzić w moim zawodzie użytkowość i ambicje twórcze. To, drogi Mirosławie, nie takie łatwe. - A czy taki podział nie jest trochę mechaniczny? Przepraszam, mówię jako laik, nie- wyrobiony odbiorca. - Patrzyłem na swoje dłonie, których kształt zawsze sprawia mi przy- jemność. - Według mnie jest to rozróżnienie sztuczne. I wam też chyba nie pomaga. - A co nam pomaga, proszę pana? - rzekł ten, co błyskał czernią okularów. - Tego nikt nie wie. To jest sprawa instynktu, predyspozycji. Materia delikatna. - Czy jednak panu nie zależy na społecznym echu swojej pracy? To chyba także, na- wet w najczystszej sztuce, jest jakąś satysfakcją. - Czułem, że źle dobieram słowa, że są one zbyt jednoznaczne, więc i ja wydam się im prymitywny. Ale nie szukałem światłocieni i paradoksów. Mówiłem własnym językiem. Wiedziałem, że w papuzich sformułowaniach kryłaby się moja kapitulacja. - Niech pan tylko do nich nie przemawia! - krzyknęła pani Dzidka i złożyła dłonie przed pulchnym dekoltem. - Oni tak się uzbroili, że wszelkie powodzenie uważają za obniże- nie lotu. Ja mam męża realistę, to mogę mówić obiektywnie. Zresztą on jest pedagogiem i żyjemy głównie z poborów, jak urzędnicy. No co, dlaczego mi nie dajesz mówić? - Wygięła się w plecach, odsunęła od profesora. - Przecież ja wcale nie twierdzę, że wyschłeś w sensie inspiracji. Bo niektórzy nawet uważają, że mąż jest niezłym malarzem. I to nie przyjaciele, proszę pana, więc może to prawda. - Błysnęła zębami, ale nie patrzyła na męża, na jego prote- sty. Odnosiłem wrażenie, że chętnie drażni obecnych i z tych zaczepek zbudowała sobie wła- sny styl bycia. Dzięki niemu zapewne miała własną, podpisaną cegiełkę w tej kapliczce, gdzie wszystkim spieszno było wdrapać się na ołtarz. - Nie rób własnemu mężowi reklamy - wtrąciła się osoba o długich oczach. - Każdy wie, że jesteście w lepszej sytuacji. Bo pan profesor trzyma się życia. Z natury maluje i jeszcze młodzież uczy, jak ilustrować pozytywne anegdotki. - Upraszczasz, moje dziecko, to jest przecież sprawa talentu. - Człowiek w rogowych okularach podniósł brwi, podniósł także kąciki ust. Złośliwość tamtej uwagi szybko zaklaj- strował następnym zdaniem: - Niewątpliwie realizm w malarstwie ma jeszcze jakąś rolę do odegrania. Oczywiście, realizm rozumiany współcześnie, jako stadium przejściowe ku for- mom adekwatnym do wrażliwości współczesnego człowieka. - Tak pan jest pewny, że nowoczesna wrażliwość zakłada astygmatyzm wzroku? - Profesor nosił wąską muszkę pod bardzo długą lisią twarzą o brwiach jak szczoteczki. Kiedy mówił, mrużył oczy podnosząc bardziej dolne niż opuszczając górne powieki. To wyglądało, jakby cały czas panował nad tym, aby uśmieszek nie zamienił się w otwarty śmiech. - Ten biedny realizm przetrwał już parę tysięcy lat i jakoś się uchował. Przypuszczam, że jeszcze niejedną nowoczesność wytrzyma. - Przy poparciu partii i rządu, amen. - Młodzieniec w koszulce polo uniósł ręce do gó- ry, skoczył zza stołu. Obiad się skończył, panie wołały, że szkoda słońca, i pobiegły do pokojów. Wyniosły stamtąd nowe warstwy kremu na twarzach i ramionach oraz zamiast sukien krótkie wdzianka, kuso okrywające ich opaloną nagość. Chuda Izabela upięła włosy w miotłę na szczycie głowy i była jeszcze bardziej podob- na do czarownicy. Nie wiadomo dlaczego włożyła do opalania, poza szmatkami na piersiach i biodrach, długie dyndające kolczyki z metalu. Przez te wisiory jej nos i broda wyglądały jeszcze okazalej. Przystąpiła do nas, ale zwróciła się tylko do mnie opiekuńczo: - Rozluźnienie, pełne rozluźnienie, polecam panu. Tych parę godzin będzie wówczas prawdziwym odpoczynkiem. Leży pan, zamyka oczy, pełny bezwład i nie myśleć o niczym. Wspaniała rzecz, zobaczy pan. - I trudna - powiedziałem. - Nie znam się na tych sposobach wypoczynku. Niewiele mam okazji, aby nie myśleć o niczym. - Bo pan strasznie serio wszystko traktuje - pogroziła mi srebrnym pazurem. - A tak nie można. Nawet przy parta pracy trzeba umieć się wyłączać. Higiena psychiczna, słyszał pan? A potem zawał albo naczynia wieńcowe, choroby ludzi na odpowiedzialnych stanowi- skach. Zawsze to mówię Edziowi. - No, mnie to nie grozi, ja się nie przejmuję. Leben undleben lassen. - Poleski już był przy nas. Zdaje się, że naprawdę miał obawy, aby Izabela nie zaczęła mnie kokietować. - A Mirosława i tak nie przekonasz, bo on nie potrafi nie myśleć. Taka już jego natura. Tempe- rament polityczny, ale natura refleksyjna. To jeszcze nie jest najgorsze. Bo my się nie tego u was boimy. - Czego mianowicie? - zapytałem, a Izabela zmarszczyła nos i poszła do parku na wy- spę jaskrawego słońca między kopiastą zielenią. Edek odprowadził ją wzrokiem, a w oczach miał jej nie istniejącą urodę. Staliśmy we czwórkę, tylko ten w płytkich dżinsach, ziewając jak hipopotam, zniknął za jakimiś drzwiami. - Boimy się poglądów nie przemyślanych. - Ludzie u władzy także mają prawo do jakichś poglądów estetycznych - powiedział profesor. Mrużąc oczy patrzył nie na mnie, tylko na tego w okularach. - Cóż to, dyskrymina- cja? Nie lubię takiej metody. Zbyt często jest nie skutkiem, lecz przyczyną. - Ale wydaje mi się, że trzeba dobierać sformułowania. Okularnik machnął ręką, energicznie gasząc zapałkę. - Łatwo ogłasza pan werdykty o niekompetencji. Boję się, czy to nie jest dowodem braku wyobraźni. - To było słowo, które lubili. Niech mają. - Kochany, żyjemy przecież z tego, że coś tam czasem potrafimy urodzić. - Edek po- gładził mnie po ramieniu. Nie chodziło mu o to, aby mi cokolwiek wytłumaczyć. Jego po- błażliwość była dla tamtych, oni mieli oglądać, jaki jestem łatwowierny i zielony. Przyznałem mu rację najbardziej powierzchowną i nie zatrzymałem się nad nią. - Oczywiście, sztuka, jak miłość, jest chorobą wyobraźni. - Mówiłem wolno, aby zbyt widocznie nie szukać słów. - Ale nie o tamtą profesjonalną wyobraźnię mi chodzi. W życiu kraju i grup ludzkich potrzebna jest ta, która jest podstawą zdrowego rozsądku. Po prostu wy- obraźnia, czyli zrozumienie innych ludzi. Ich motywów, ich racji. A nawet ich działania. Pan tu mówi, że nikt właściwie poza wami na sztuce się nie zna. Ale to przecież byłoby okropne. Okropne nie dla działaczy, ale właśnie dla was. Żyć w rezerwacie, na marginesie wszystkie- go, hodując jedynie poczucie własnej wyjątkowości? Przecież sami siebie skazalibyście na wymarcie. Przecież nawet ta wasza wyobraźnia musi się czymś karmić. Mnie się zdaje, że nawet w najbardziej błyskotliwej wyobraźni twórczej są ułamki lustra, czasem krzywego zwierciadła, ale jednak są refleksy rzeczy dostrzeżonych. Bez tego byście zginęli. - Dobrze, ale co z tym mają wspólnego wymagania, które nasz ustrój stawia artyście? Żyjemy w epoce specjalizacji. Niech każdy robi swoje - powiedział ten w okularach. Najwi- doczniej wyprowadziłem go z równowagi. Łakomie wciągał dym z papierosa. - Żyjemy także w epoce cholernie politycznej. I tak ona ludzi uformowała, że wszę- dzie szukają znaczeń, choćby tych niewidocznych, a nawet nie istniejących. Zna pan teorię aluzji? Jest to sposób na wypełnienie pustki. Może niektórym ona odpowiada, bo w jej po- dwójnym dnie zawsze się można czegoś dogrzebać. Ale ludzie, którzy pragną znaleźć w sztuce wychowawcę, nie posługują się dwuznacznikami. Mówią wprost o waszym znacze- niu i waszym awansie. - Brawo, Mirosławie! - klasnął w ręce Poleski. Ale zaglądał w oczy tamtym. - Naszym awansie? Ale za jaką cenę! Czy pan nie rozumie, że my mamy pamięć? Że pamiętamy czas sztuki-agitki, sztuki-zdrajczyni własnej prawdy? A teraz wielu nie wie, co robić z tą niedobrą pamięcią. Wtedy słuchali z radością, a teraz mówią, że byli pod terrorem. Więc pytam pana, po co nam to potrzebne. Czy nie potrafimy zmądrzeć? A jak nie potrafimy, to przynajmniej bądźmy teraz ostrożniejsi. - Wreszcie dochodzimy do czegoś - profesor wytarł twarz dłońmi. - No, pan w tych układach ma specjalne miejsce - Edek spojrzał na niego bokiem. - Nigdy się niczego nie wstydziłem, nawet po latach. Sknociłem to i owo, owszem, ale i tego nie żałuję. Przydało mi się. I to jest właśnie wasza słabość, że się boicie pomyłek. Na- zywacie je wykrętnie eksperymentami. Tylko że z eksperymentów w głowach się przewraca, a pomyłki uczą pokory wobec własnych możliwości. To ważna różnica. - Ale dlaczego podzieliliśmy wszyscy nasze życie na czas pomyłek i osiągnięć? Nie tylko wy, artyści, nie tylko. To przecież nie są okresy nieprzenikalne - powiedziałem szybko. - Nie wszystko trzeba i można wyrzucać, dlatego że ktoś, po latach, będzie miał inną rację. I wtedy były książki, była plastyka, były plakaty i były także decyzje polityczne, których teraz nie musimy się wstydzić. Dlaczego tak lubimy wyrzucać różne rzeczy na śmietnik? - pytałem obecnych, pytałem siebie, czując równocześnie, że wbrew sobie daję im jakieś argumenty. - Więc bądźmy teraz ostrożniejsi, aby znów kiedyś się nie wiercić, żeśmy się dali prowadzić na pasku doraźnych małych celów. - Ten łysawy od razu wpadł mi w słowa. - Widzisz, doświadczenie złych lat musi zostawić ślady - rzekł Poleski. Był arbitrem w tej rozmowie. Ale tylko pozornie. Bo w jego foremnej twarzy widziałem sztubackie zado- wolenie, jak po wybiciu okna. - I myśmy się czegoś nauczyli. - Nie możecie jednak myśleć ciągle i wyłącznie o sobie. Ja jestem spoza was, z tych, którym nie dajecie prawa do osądu. Ale przecież pewne doświadczenia są wspólne dla obu stron. - To frazes - okularnik zdusił papierosa. - Niestety, może bym wolał, aby tak było - uderzył mnie w owo miejsce, które zawsze będzie we mnie trwałą blizną. - Może bym wolał się nie cofać, z niczego nie rezygnować. Ale to jest tylko mój punkt widzenia, już przekreślony przez praktykę. - Więc przyznajesz się do porażki? - Edek był zaskoczony, ten obrót rozmowy nie le- żał w jego planach, dawał mi atut szczerości. - Po prostu przyznaję, że zmienił się, rozszerzył świat w oczach współczesnego czło- wieka. I z tego zapewne płyną obecne skutki. - Szybko chciałbyś zamknąć dyskusję. Zresztą nie tylko ty. Wtedy zawsze mamy wra- żenie, że boicie się naszych argumentów, bo nie macie własnych. - Może bym je znalazł, ale nie wygłaszam poglądów osobistych. - Bardzo się pilnujesz, nawet przy niedzieli. - Właśnie tutaj, między wami. Bo tylko czekacie, aby mnie złapać za słowo - spojrza- łem na nich z uśmiechem, po tych paru godzinach już wiedziałem, że to była prawda. Patrzyli przecież na mnie przez odwrotną stronę lornetki, byłem dla nich odległym symbolem i chcieli tylko wiedzieć, jaki noszę na sobie znak. Dodatni czy ujemny. Musiałem o tym pamiętać. - Może właśnie w tym poznaniu świata, za którym ledwie nadążamy, jest miejsce tak- że na inne widzenie, inną interpretację, nie tylko mniej lub bardziej realistyczną. Może trady- cyjne formy wyrazu okażą się bezsilne wobec odkrywanych wymiarów i nowych teorii względności dawnych pewników. I ludzie, którzy kształtują programy dla różnych dziedzin, muszą się z tym liczyć. Dlatego wycofali się z postulatów formalnych. Tylko że wyście tego nie zauważyli. Nie chcecie widzieć tej poprawki, bo wówczas wobec czego bylibyście w opozycji? - Tylko ze skrzyżowania poglądów można wykrzesać jakąś iskrę, która i partii się przyda. Może nie doraźnie, może nie już dziś, ale jednak wypali nowy kawałek pierwotnego lasu. - I oczywiście tę drugą stronę, to krzesiwo, wy, właśnie wy reprezentujecie w tym kraju. - Pokiwałem głową, nawet brwi nie uniosłem. - Taka była zawsze rola ludzi sztuki. Nie lekceważcie tego. Może jesteśmy tym lu- strem, które waszej wyobraźni też na coś się przyda. Dobrze jest, gdy można z kimś rozma- wiać, choćby nie zawsze zgodnie i grzecznie. To wyostrza myślenie i samokontrolę. - Niektó- rzy wciąż jeszcze pili kawę, czasem drugą filiżankę, piliśmy stojąc, bo nikt nie chciał dać do zrozumienia, że to coś więcej niż przygodna wymiana zdań między obiadem a plotkami w leżakowym kręgu. Spojrzałem na profesora, służył mi już w tym spotkaniu odpowiedzią. Ale i on siorbał kawę, twarz miał bez wyrazu, jakby zmalał. Poleski stał z boku, czułem jego źrenice utkwione w mojej twarzy, rejestrował we mnie solidarność ich wszystkich, pozwalał mówić tamtemu. Usłyszałem jak z taśmy naszą rozmowę, w której mówiłem innym niż oni językiem i milczałem zbyt często, abym się liczył jako rozmówca. - Mówicie: dyskusja, skrzyżowanie poglądów, ale podziwiam tę waszą optykę. Co to za rozmowa, kiedy z góry wszystkie racje przypisujecie sobie? Nikt nie żyje w pustce. Ani wy, ani my. Jesteśmy sobie potrzebni. Wy ludziom, bo żadne nowoczesne społeczeństwo nie może negować działania sztuki, jej roli w budowie świadomości człowieka. Ale i my wam jesteśmy niezbędni, choćbyście tego nie uznawali. Tylko że między nami jest zasadnicza róż- nica. Myśmy się we wzajemnych stosunkach okazali jednak bardziej elastyczni. Bardziej tole- rancyjni niż wy. Byłem zadowolony, że znalazłem to słowo. Podnieśli głowy jednocześnie, jak zadarte jednym sznurkiem w kulisach. To były jednak marionetki uwięzione przez wspólne reakcje. - Tolerancyjni? Trudno to zauważyć. - A jednak, a jednak. Przecież to myśmy machnęli ręką na sprawy waszego warsztatu. Szukajcie, budujcie, rozwalajcie odbudowane, wasza rzecz. Myśmy wzięli pod uwagę, że żadna estetyka nie może żyć pod kloszem ani w izolacji. My stawiamy jeden, i to dość ogól- nikowy warunek: jesteśmy w końcu za coś odpowiedzialni i mamy prawo wymagać jakiegoś minimum lojalności. A tą lojalnością są treści, które nam pomagają. Przyjęliśmy, że w sztuce działa zasada otwartych drzwi. Otwartych także na ideologię, jeśli w tej grze obowiązywać ma przyzwoitość. Wiele się przemieszało, wiele wywróciło, może to dobrze, może to źle, nieważne, co o tym myślę. Ale w tym pomieszaniu pojęć nie można żyć za długo. Trzeba w końcu określić prawa i obowiązki obydwu stron. - To jest właśnie owo narzucenie nam ograniczeń. Tyle że teraz nie robicie tego wprost - Edek, prawie to widziałem, obydwiema rękami usiłował cofnąć dźwignię rozmowy. Chciał, abym się bronił. Ale spóźnił się o parę minut w tym spotkaniu. Teraz i moje zasko- czenie minęło. Pytałem: - A wy za tę naszą zgodę na wasze formalne zabawy czym się rewanżujecie? Pretek- stem, że macie ciężkie doświadczenia, jakby czas mógł się kiedykolwiek powtórzyć. I odwracacie się od świata żywych spraw, zapatrzeni w siebie. Nigdy przecież negacja nie była trwałym programem artystycznym - rzuciłem, przyznaję, na chybił trafił. Nie myślałem o niczym, o żadnym zjawisku konkretnie. Ale już przeczuwałem, że tu u nich górę w rozmowie wziąć może ten, który w odpowiedniej chwili posłuży się apodyktycznym, nie- ważne, czy prawdziwym, twierdzeniem. Po tych moich słowach zrobiło się swobodniej, albowiem postawiłem pierwszy krok na ścieżce rozważań oderwanych. W profesora jakby wróciło życie, wyskrobał nawet cukier z dna filiżanki: - Właśnie, panie, tolerancja. Ja, malarz realista, nieraz po nocach o nią się modliłem. Bo wyście wymyślili socrealizm, a ja musiałem za głowę się łapać, żeby mnie nie zadziobano. Tolerancja? Bardzo trudne słowo w tym kraju. Panowie pomyśleli, co nam narobiły w historii prowincjonalne kompleksy? Ludzie bez zahamowań nie muszą się uczyć tolerancji. Oni ją mają we krwi. Niczemu się nie dziwią, bo wiele widzieli. A u nas panuje królestwo szablonu. Nawet kolejne mody są szablonami. I biada temu, kto woli po swojemu świat widzieć. Zerwałem oto tę nić, co ich łączyła, to było widoczne. Widoczne w nagłym rozgada- niu starego, w znudzonych minach tamtych. Pretekst kawy się skończył, na stoliku stały puste filiżanki. Wyszliśmy przed dom, w upał i słońce. Od leżaków podniosły się kobiece ręce, sły- szałem okrzyki, że się chowamy po kątach. Edek przestąpił z nogi na nogę, zezował w kierunku swojej chudej miłości, która, można po- wiedzieć, nie leżała, lecz sterczała w leżaku. Okularnik oświadczył, że idzie do pokoju szki- cować, póki świeci słońce. Jedynie profesor podszedł potulnie do swojej młodej żony. Rze- kłem do Edka: - Nie krępuj się mną. Przejdę się trochę po parku. Było to parę ścieżek między drzewami, ograniczonych murem. Park wyglądał na większy i bardziej dziki, kiedy siedziałem przed obiadem i patrzyłem w zieleń. Rabatki kwiatów pstrzyły się w plamach światła i cienia, kamyki chrzęściły w takt moich kroków, szedłem przed siebie. Później znalazłem ławkę poza granicą nagrzanego powietrza i wyciągnąłem przed siebie nogi. Moje świńskie buty dawały mi znać, że nie stać mnie na chłodną cielęcą skórę, a na swobodne sandały też mnie nie stać, bo czułbym się w nich śmieszny. Myślałem o tym, ile istnieje przyczyn śmieszności człowieka i na czym ona polega. Czy zawsze jest tylko odchyleniem od jakichś kanonów przyjętych, choćby tylko przez grupę, za słuszne? Gdzie jest granica śmieszności, a gdzie określona postawa, tak różna, że ściera uśmieszki i zmusza do szacunku? Czy do obrony własnej potrzebna jest tylko zależność in- nych od ciebie, bo jeśli dajesz im żyć, to muszą cię szanować? Wiele pytań trzeba było sobie zadać i może już wkrótce odpowiedzieć na niektóre, jeśli chce się zmienić kierunek. Wydało mi się, że idę przez labirynt, ale czy miałem ulec strachom? Wiedziałem od lat, jak ciężka może być w człowieku pretensja do siebie. I trudno ją ugłaskać, karmić ją kłamstwami o powodzeniu, jeśli drobne przyjemności są tylko ulgą w czasie oczekiwania. Byłem zarażo- ny, ten bakcyl nie atakował przez wiele lat, ale przecież wiedziałem, że jest we mnie mimo kuracji, która dawała mi możliwość obecnego działania. Nie żałowałem, że się z nimi tutaj zetknąłem, to była potrzebna próba, może nawet próba generalna. Dowiodła mi ona, czym nad nimi góruję, ich lekceważenie i mój wizerunek w ich oczach nie miał znaczenia. Do czasu kiedy będą musieli spojrzeć na to inaczej. Przymknąłem oczy i patrzyłem w przyszłość, już wiedziałem, jacy są. Niewątpliwie, mieli jakiś głos w tym kraju, gdzie różne snobizmy są właśnie obroną przed kompleksami, o których mówił profesor. Ale kogo obchodziły ich kawiarniane wzajemne adoracje, ich po- działy, ich kolegia redakcyjne, ich zebrania, na których skakali sobie do oczu, jak koguty, o rzeczy wymyślone? Im się wydawało, że los, że przydatność kultury tkwi w artystycznej tkance, którą wyciskali z mózgów. Ja wiedziałem, że kultura jest polityką, jest jej odbiciem i że tak było zawsze. Może od początku wiedziałem, że właśnie tamta strona, ukołysana spo- kojem, doświadczeniem i naszą uległością, musi stracić głowę. Choć było to pomieszanie dość przytomne, jeśli tak zręcznie wykorzystywali alibi poprzednich lat. Jak zdemaskować, że to alibi jest kartą nie z talii, że nim grać nie można? Mieli inny język, inny podział dnia, inny sposób kojarzenia, patrzyliśmy z dwóch różnych stron na to samo. Co więc należy podkreślić, co powinno zostać, a co trzeba im wyjaśnić, abyśmy używali zrozumiałych słów? To był moment najtrudniejszy, aby mimo wszystko nie stracić głosu. Przeciwnie, aby i oni nauczyli się słuchać nie swoich prawd. Ale te prawdy musiały być przedtem wyretuszowane, bez ostrych kantów na granicy świateł i cieni. Tak przywiodłem do rozmowy ze sobą owe światłocienie, kiedy zaczęły się ruszać gałęzie krzaka i susem w ciężkich sznurowanych butach wyskoczyła zeń fotoreporterka sa- kralna, pani Klara. Urzeczony patrzyłem na owe trzewiki, znów poczułem wzdęte, piekące własne stopy. Ona zaś zdziwiła się naiwnie i nieszczerze: - Ach, jest pan tutaj! Właściwie tak sobie chodziłam tędy i owędy, bo tyję. W moim wieku, wie pan, wszystkie hormony kobiety pracują na tłuszcz. Więc przyjeżdżam tu na parę dni, żeby odpocząć, ale po obiedzie żadna drzemka, tylko marsz. Bo niech pan powie, co będę warta, jak tego cielska już nosić nie będę mogła? - Nie wygląda pani na to - ja też kłamałem, bo pewnie we własnych oczach była jesz- cze kobietą, ale to było płytkie kłamstwo, przymilnie patrzyła mi w oczy. Nie zająłem całej ławki, nie zapraszałem, żeby usiadła. Ale przecież nie przyszła tu po to, aby maszerować na- około mnie. Czekała chwilę potulnie, rozkładała i składała ręce, że niby jest zupełnie swo- bodna, a potem znienacka podbiegła do ławki i usiadła na brzeżku. I zrobiła głośny wydech, jak po wysiłku. Jej głos był suchy i drażniący. - Jak pan myśli, dlaczego ja właściwie siedzę w Jodłowie? - Wiem od pani, jakie zalety ma czynna forma odpoczynku. - Ale tu przyszłam, bo chciałam pana znaleźć. - Siedziała tak płytko, że każdej chwili tym swoim ogromnym pośladkiem mogła pacnąć o murawę. - Wiem, że pan jest nie taki zwykły gość. Tutaj nic się ukryć nie da. Wszyscy mówią po kątach, że z pana partyjna szysz- ka. - Na takiej reklamie mi nie zależy - rzekłem skromnie. - Pewnie, żadna przyjemność - kiwnęła zgodnie głową pani Klara, a ja pożałowałem tamtych słów. - Siedzę w Jodłowie i dosyć długi mam ten odpoczynek. - Zdrowie? - zapytałem z pewnym przymusem, gdyż taka propozycja zwierzeń w stosunku do starych ludzi jest dość ryzykowna. Uderzała swoim głosem wciąż w ten klawisz bez dźwięku: - Nie, po prostu nie mam pracy. Coraz łatwiej mogą się obejść beze mnie. Zrobiłam parę zdjęć dla polskiego Kościoła katolickiego, poświęcali kaplicę, kupili, ale uprzedzają, że im zależy na fotografiach, które przyciągną ludzi do gabloty. Potem zaczęli mnie uczyć kon- cepcji i ujęcia przedmiotu. Mnie, po trzydziestu pięciu latach... - Nie trzeba słuchać. - Ale ja z tego żyję. - I po chwili: - Niech pan mi pomoże, teraz partia ma pierwsze słowo. - Patrzyła na swoje męskie buciory. Zanim cokolwiek zrobię, cokolwiek przemyślę, będę obskoczony przez takich jak ta, która nie rozumie, że są od niej lepsi i im musi oddać pierwszeństwo. - Nie mam żadnego wpływu na decyzję jakiegokolwiek Kościoła. Kościół w tym kraju to jest wielka i jak dotąd autonomiczna siła. Wielu z was, wierzących, energicznie podtrzy- muje tę opinię. Więc cóż ja? - A ja jestem stara i nie czekam na emeryturę, bo jej nie dostanę. Nie mogłem nagle wstać i odejść, więc powiedziałem, że różni ludzie myślą, jak za- łatwić emerytury dla takich jak ona. Ale że to nie jest sprawa szybka ani prosta. Mówiłem jak urzędnik dawnego magistratu, zresztą nie znałem dokładnie tej sprawy. Mówiłem ogólniki, doznając uczucia, że w jej biadoleniu, w jej poniżającym szukaniu pomocy była jakaś prawda pominięta przez tamtych i przeze mnie. - Gdy odzywa się człowiek, nie wolno nam patrzeć w inną stronę - zacząłem z daleka. - Cóż mogę pani obiecać? Interesuję się trochę sprawami kultury. Ostatnio nawet coraz wy- raźniej, widząc w tej dziedzinie określone możliwości działania. Nie pominąłem okazji, aby jej udzielić paru rad, gdzie w obecnej sytuacji powinna szukać sojuszników. Słuchała nie mówiąc ani słowa, ja wiedziałem, że zaowocuje może co dziesiąte słowo, ale poniosła mnie chęć podsumowania, której na ogół nie potrafię się oprzeć. Wracaliśmy o zmroku, był to czas najdłuższych dni, wieczór wiał chłodem przez okna samochodu, światło stało nad horyzontem jak zorza polarna. Rześki pęd oczyścił mnie z upału, oddychałem łatwo i głęboko. Nie żałowałem tej wyprawy, przy pożegnaniu wyraźnie określiły się role. Nawet ten w opuszczonych spodniach powiedział mi, że dobrze było sobie pogadać i że trzeba częściej. Kiwałem im głową z auta, na zadatek przyszłej zażyłości. Chciałem przyjąć ich znaki umowne, przez ostatnią godzinę unikałem wszelkich aluzji do spraw kontrowersyjnych. Odkąd tamta stara kobieta uświadomiła mi pewne sprawy, poczu- łem się jakby swobodniej. Uważałem na słowa, które przeze mnie wypowiedziane, mogłyby stać się ich obroną. O rozmowie z fotografką nie wspomniałem. Byłem pewien, że sama im powie, że przedstawi nasze spotkanie najlepiej dla siebie, więc i moją osobę podkoloryzuje. Zacząłem świstać przez zęby, tak sobie, bez melodii, a Edek milczał. Trochę światła ocierało się o przednią szybę, widziałem jego profil, jego nagle wąskie, prawie zapadnięte usta nad czubem brody. - Skwaśniałeś - powiedziałem. Chciało mi się mówić. - Pewnie, żadna przyjemność wracać. A on, jeszcze po milczeniu, prawie nie poruszając wargami: - Narozrabiałeś. Zdziwiłem się prawie szczerze: - Ja? Przecież to oni wzięli mnie w obroty. Miałem słuchać? Milczeć? ‘- Włazisz w trudne sprawy. Nic nie wiesz, a włazisz. - To nie takie trudne, nauczę się. Już złapałem niejedno. Poleski podniósł głowę, patrzył teraz na mętny zarys szosy. - Przyjechał, pogadał, i już wie, czy tak? Myślałem, że jesteś ostrożniejszy. Tak to u was wygląda, bo się wam zdaje, że od razu wszystko wiecie. - O co ci chodzi? - popatrzyłem na niego otwarcie. - Chcesz awantury? - Między nami? - i on zwrócił do mnie głowę. - Nie opłaci się tobie bardziej niż mnie. Ja jestem blisko nich. - Jakiej roli chcesz dla siebie? - zapytałem, choć zapewne trzeba było zacząć inaczej, podać to zdanie w łagodniejszym sosie. - Przecież jużeśmy się dogadali. Zaznałem twoich dobrodziejstw, zgoda. Więc ty w zamian o coś mnie tam prosiłeś. Gra jest jasna, powiedziałem, że ci ułatwię, wezmę na po- hamowanie. Może nawet stanę po twojej stronie. - Edek mówił wolniej, chciał wyrzucić to, co w nim teraz siedziało, i uciec ode mnie. Żeby mieć ostatnie słowo. - Stanę przy tobie, choć nie wiesz nawet, jak ta twoja kombinacja nic mnie nie obchodzi. Pod jednym warunkiem: że wszystko będzie na oczach, przysługa za przysługę. Nic, kochany, za moimi plecami. - Chcesz być pośrednikiem? Ty? Jesteś przecież zupełnie obcy temu wszystkiemu. - To się zbliżę, a moje rozeznanie tobie też się przyda. Mnie zaś nie zaszkodzi opinia, że jestem bliski sferom i że z moim głosem czynniki się liczą. Oczywiście, czynnik to ty, a ja będę wiedział, że w jakiejś chwili mego roztargnienia nie wysadzisz mnie ze stołka. - Mówisz tak, jakbym przymierze z tobą mógł uważać za korzystne. - Rozmyślnie nie dałem się obrazić tamtymi jego słowami. Facet atakował, nie należało teraz czepiać się słów. - A tak nie jest. Nie mogę się opierać na tobie, bo zbyt dobrze cię znają. - Mógł mnie zrozu- mieć, jak chciał. Ale już wiedziałem, że przekroczył jakąś granicę i teraz posuwa się pewniej. - Znają mnie? Tak, moje nazwisko coś jednak znaczy. Mój sceptycyzm jest odbiciem postawy wielu z nich. I gdybyś, Mirosławie, szybciej myślał, tobyś znalazł w tym dodatkowy atut dla naszego paktu. Bo właśnie tych niedowiarków, tych opornych będziesz musiał zdo- bywać, nie posłusznych. To chyba jasne. - Niezupełnie. Sojuszników nie wybiera się wśród ludzi, z którymi nie istnieje wspól- ny język. - Mówiłem jeszcze, nadawałem głosowi ton stwierdzający, ale słyszałem już siebie z zewnątrz, te słowa nie pasowały do jego pewności siebie. Uniosły go nikle i smugi świateł na karoserii, a ja zostałem i wszedłem w ciemną sień. Pełna była stęchłego upału, wrzasków radia, a w windzie, szczelnie chroniony, przetrwał odór potu ludzi, którzy nią jechali przede mną. Nie było w niej światła, ale znałem na pamięć wy- sokość mego guzika. Szarpała mną, postękiwała i wtedy, w tej ciemności i zamknięciu, kiedy nie mogłem nigdzie uciec, poczułem strach, czy wyjdę cały z tego osaczenia. Sam tego chciałem, nie mogłem postąpić inaczej. Mimo strachu, tego starego znajomego, który już nie- raz uczył mnie posłuszeństwa. Tak, wszystko, cośmy uzbierali, przyszło do nas z młodości. Była to wieś, po raz pierwszy jechaliśmy szlakiem pełnym ludzi. Przedtem na ogół był las, sami swoi, znajomy dodż wepchnięty między drzewa albo jakaś łąka wśród szuwarów nad rzeką, lecz to rzadziej, bo nikt nie lubił mieć nad sobą gołego nieba. To niebo czasem huczało nad nami, ale z tych grzmotów mało spadało piorunów, były to burze nie dla nas przeznaczone, a z rozkwitem lata, przy jaskrawej pogodzie i krótkich nocach - coraz rzadsze. My, to jest tych paru ludzi śpią- cych jeśli nie wśród bezpiecznych drzew, to pod wysokim podwoziem, jeździliśmy także czę- sto w stronę przeciwną, do odżywających miast i zaaferowanych, ale jeszcze teoretycznych sztabów, gdzieśmy zaglądali w ręce ludziom, którzy się z nami liczyli, ponieważ swoje wize- runki mogli znaleźć potem gdzie indziej, a każdy siebie chciał zobaczyć w odpowiedniej po- zie, stosownej do aktualnych okoliczności. Skierowano mnie tutaj z jednostki saperskiej, było to niedawno, ale już bardzo daleko, miej- sca płynęły wówczas szybciej niż czas. Miesiąc, sześć tygodni, i był jeszcze postój gdzieś koło Kijowa, stajnia bez bydła w rozpędzonym kołchozie, noce na strychach i białe chaty z gankami pod daszkiem, z oknami jak obrazy, z twarzami ludzi w rzeźbionych ramach. Przy- szedł rozkaz, związałem plecak, nie byłem tym zaskoczony, bo od dawna tak to sobie plano- wałem. Planowałem aktywnie, nie pozwalając, aby o mnie zapomnieli. Po lekcjach, kiedy zawsze miałem przed oczami, że ja, z tym, co umiem, uczę dorosłych inżynierów, więc tylko od nich zależy, bym nie zbłaźnił się ostatecznie; po lekcjach, kiedy oni szli do swoich woj- skowych zajęć, wcale w polski język nie bogatsi, ja siadałem, pisałem o nich, o sobie, o bojowym duchu mojej jednostki i tęsknocie za ojczyzną. Byłem uparty. Przepisywałem to po kilka razy kopiowym ołówkiem na kratkowanych kartkach z zeszytu i przeważnie zmie- niałem słowa na głośniejsze, pełniej brzmiące w owych czasach. Były bohaterskie, to stano- wiło pewnik, choć nikt z nas nie zaznał jeszcze naprawdę ich smaku. Czasem biegła po lu- dziach jakaś data wymarszu, w gazetach i na mapach dopędzaliśmy front, ale na co dzień było szkolenie, zajęcia polityczne, moje lekcje bez programu, bez podręczników, bez tablicy, za to ze mną odmieniającym na głos rzeczowniki przed grzecznie siedzącymi oficerami. Nie zno- siłem tej swojej roboty, codziennie przecież musiałem się ośmieszać, a dla tamtych to było i tak zbędne. Bo albo ci podatni sami łapali dźwięki i składnię od żołnierzy, byli ciekawi tej odmienności i więcej się uczyli podczas godzinnej szermierki niż w ciągu pięciu godzin mego dukania. Albo ten język został im od kiedyś w słuchu, w instynkcie, więc wszystko tu było dla nich przypomnieniem, odnalezioną melodią dzieciństwa. Bez straty mogli się obejść beze mnie. A ci pozostali, odkomenderowani do polskiego wojska rozkazem, i tak uważali tu swój pobyt za tymczasowy, więc tylko czekali, aby wrócić do swoich, do poważnych frontowych spraw. Tym już na pewno nie byłem potrzebny, tak jak nie był im potrzebny pobyt w naszym wojsku. Tyle że wszystkich trzymała dyscyplina, więc wiele z udawania, z podskórnych pre- tensji nie rzucało się w oczy. Nie byliśmy tylko wojskiem, byliśmy także - pewnie przede wszystkim - czynnikiem politycznym w obozie walczących sił. Zdarzyło się nawet, że poniesiony zapałem i niecierpliwością - ustawiałem co gładsze słowa w linijki krótsze, kończące się rymami, do niektórych dodawałem wykrzykniki, żeby żeńskie rymy zabrzmiały bardziej po męsku - i tak oto powstało parę wierszy, których też redakcji nie oszczędziłem. Ale problem tej mojej niegroźnej z początku choroby polegał na tym, że pewnego dnia ujrzałem swoją korespondencję, a potem i wiersz - wydrukowane na sporej, choć pojedynczej kartce, która była wówczas naszą gazetą. Tego już nie potrafiłem ze siebie zrzucić. Moje nazwisko czcionkami, a nie prywatnie, atramentowym ołówkiem! Dziś, ze znacznej odległości, mogę przypuszczać, że to była dla mnie krzywda, bo rozdmuchała we mnie iskrę nadziei na inne, bardziej pociągające wypadki w moim życiu. I zacząłem ślęczeć, aby je przyśpieszyć. Niewiele się wówczas u nas działo, trwał okres przygotowań, ale i w tym nieefektownym żołnierskim dniu znajdowałem tematy, ukwiecając je komentarzami, które wiązałem starannie kolorową wstążeczką słów. W naszej ziemiance nie było miejsca na moje medytacje. Nie było miejsca w sensie nie tylko fizycznym - moja prycza stała koło dziury na piecyk w środku ziemianki i byłem obecny wszędzie, i oni wszyscy, śpiący po obu stronach przegrody, byli ze mną; po pierw- szym wydrukowanym reportażu, a jeszcze bardziej po przekroczeniu granicy dźwięków ry- mowanych ustaliłem, że człowiek w mojej sytuacji powinien mieć także prawo do ucieczki psychicznej, aby tworzyć w spokoju. Biegałem więc do kancelarii, był to niewielki baraczek, a w nim kilka niezupełnie liniowych postaci, które są niezbędnym obiektem ironii w każdej jednostce. Obliczali na wielkich liczydłach ilość amunicji i kapusty, ściągali z magazynu sterty kalesonów, a także kalkowali rozkazy, bo za umownym przepierzeniem siadywał do- wódca, kiedy miał do odwalenia papierkową robotę. Komfortem było, kiedy zapinając guziki biegli wszyscy na posiłek, a już wówczas zauważyłem, że zajęcia kancelaryjne sprzyjają apetytowi. Pierwsi stawali u kotła, nie musieli jeść na komendę, a po wytarciu chlebem mena- żek smakowicie pociągali dym z papierosów, czochrając sobie piersi. Oczywiście, ich zapra- wa bojowa ani wydajność pracy wcale mnie nie obchodziły, ponieważ przychodziłem i siadałem w kącie nie dla konwersacji, tylko żeby „pisać”, co, trzeba przyznać, jako pisarze batalionowi przyjmowali z pewnym zrozumieniem. Łapałem także godziny wieczorne, kiedy tam było pusto, i fakt, że mogłem znaleźć samotność i tak łatwo się z nią godzę - napełniał mnie dumą. Tak przekraczałem pierwszy stopień wtajemniczenia. Siedziałem nad zeszytem i pisałem, kreśliłem, gryzłem ołówek, a równocześnie cały czas widziałem siebie z boku, z profilu, jak na oglądanych kiedyś fotografiach: „pisarz przy pracy”. Prawdę powiedziawszy, nie zawsze temat zmuszał mnie do tych godzinek nad papierem. Czasem nie bardzo wiedzia- łem, co wycisnąć dla gazety. Ale po kilku owocnych próbach odkryłem, że wątły konkret można obudować słowami, a przyprawa z uczuć żołnierzy pałających świętą zemstą bardzo łagodzi ocenę tekstu przez kogoś tam w redakcji. Więc jak wspomniałem, obficie podlewałem moje elaboraty ogólnikami, bacząc tylko, aby nie utopić w nich kompletnie miejscowej saper- skiej egzotyki. To był przecież jeden z warunków druku. Pławiłem się w tej satysfakcji, a ludzie zaczęli zwracać uwagę na to, że dzięki mnie mogli czytać o sobie. Samotność w wojsku jest zawsze bardziej sprawą intencji niż rzeczywi- stości. Przez kancelarię nawet wieczorami przechodzili oficerowie do dowódcy, oglądali mnie, szli dalej, a ja nie miałem nic przeciwko temu, aby się przekonali, jak ważkim trudem poprzedzone są artykuliki, które potem u nas szły z rąk do rąk. Tylko Aleksandra, dawniej lejtnanta, dziś porucznika, nie potrafiłem utrzymać na dy- stans. Zawsze mi się zdawało, że ten młody człowiek, wychowanek przedmieścia Moskwy, widzi podszewkę każdej rzeczy. Był jednym z tych, którzy czytali trochę po polsku, a może jedynym z bliższych mi ludzi. Czytał „Zwyciężymy”, a szczególnie moje korespondencje. Nie lubiłem, kiedy potem patrzył na mnie. Byłem przecież szczery i kiedy pisałem, czułem to, co pisałem. Aleksander, kiedy szedł z raportem, nie był jak inni naprężeni na zapas, stukający w drzwi, stukający obcasami, czekający na słowo „tak!” zza przegrody. On stawał na środku, oglądał mnie właśnie jak „twórcę przy pracy” i mówił zsuwając od tyłu rogatywkę na oko: - Czuję wiatr w tym pomieszczeniu. - Wiatr? - pytałem ostrożnie. I marszczyłem brwi, jak człowiek wyrwany ze skupienia. - To pegaz się unosi i skrzydłami tak macha. A z ciebie uparty człowiek. - Pracuję. - No, widzę. Skrobiesz i skrobiesz. Wyrwać się stąd ochota, co? Korespondent wojen- ny, redaktor, zamiast stare byki uczyć. No tak, słowa nie powiesz. Rozwijać się trzeba. Wtedy, przyłapany, mówiłem zbyt głośno: - Śmiech cię bierze? Pisać może każdy. Ale nie każdego drukują. - No, ot i pomyłka, bo my niepiśmienni. Uczysz nas, ale uczyć można długo. Ty, Mi- rosław, dobrze wiesz, że nikt ci nie stanie na drodze. Nasza robota inna, niedługo i tak wszystko diabli wezmą. Moja rada: ty się staraj, papierek za papierkiem, bo możesz nie zdą- żyć. A jednak zdążyłem. Zdążyłem, zanim ruszył front, dostać się tamtym do świadomości - i już wiedzieli, że istnieję. A kiedy trzeba było załatać jakąś dziurę w składzie personalnym, wtedy ja właśnie stałem się tamtym potrzebny. Dowódca nie targował się o moją do niego przynależność. Zawsze był dla mnie gładki i nigdy nie traktował poważnie. Sam na lekcje nie chodził, mówił o ojcu Polaku zesłanym na Sybir, ale opowiadał o tym po rosyjsku. Fakt, że oficerowie mają chodzić na lekcje, przyjął wzruszeniem ramion, choć potem żądał ode mnie meldunków, czy się od tego nie wykręcają. Bez żalu żegnałem samodzielny batalion. Szedłem naprzód, nie było czego rozpa- miętywać. Aleksandra tego dnia nie widziałem, był na taktyce w terenie. Obiecywałem sobie nawet, że napiszę z redakcji serdecznie-złośliwy list, ale potem zbyt często musiałem pisać co innego, i jakoś tak zeszło. Potem były lasy i rzadkie naloty, kilometry na dodżu lub piechotą, kiedy wysyłano nas do jednostek w marszu, żeby opisać „życie i postawę żołnierza” w pasie przyfrontowym. Czułem w kościach te dnie, ale nigdy nawet przed sobą nie biadoliłem, że tak oto wygląda druga strona reporterskiego medalu. Szedłem po zakurzonych drogach, wśród nieuprawnych pól, rytm pieśni ułatwiał stawianie kroków w trzecim dziesiątku kilometrów, jadłem z nimi, spałem z nimi z głową na zdartych gałęziach, potem podwodą z taborów, złapaną na skrzy- żowaniu, jechałem w stronę, gdzie był postój redakcji. Potem się myłem, trzepałem mundur tłusty od kurzu i potu i siadałem do pisania od razu, jakbym wracał z wycieczki na urlopie. Wszystko robiłem tak, żeby mogli na mnie, nowego tutaj, patrzeć w każdej chwili. Dzieliłem się nawet z nimi anegdotyczną stroną moich wypadów, tą nie do druku, starałem się być non- szalancki i dowcipny. Tutaj bowiem, jak się okazało, nie byłem reporterem z zaciągu, lecz oficerem z jednostki liniowej, co w oczach nowych kolegów można było wygrać łatwo, nie ścierając z siebie do końca tamtego dobrego pochodzenia. Dlatego jeszcze z nogami w bąblach nie uchylałem się od kolejnych wypraw do żołnierzy, z którymi miałem jakoby naturalny i lepszy kontakt od innych. A teraz było już blisko, przeszliśmy burą rzekę, kipiącą od niedawnych lipcowych deszczów. To był symbol, patrzyłem w tę wodę, nie czułem wielkiego wzruszenia, bo zbyt wiele się działo i zbyt wiele trzeba było zapamiętać. Wróciłem nocą, pisałem przy lampie bez szkła, w czterech ścianach było gorąco jak przy piecu, wyziewy kolegów, okno otwarte na ciężką noc. Trzymałem się za głowę, szukałem zdań; niewiele ich jest, wszyscy użyją tych samych, to była taka chwila, kiedy się poczułem hochsztaplerem, byłem pusty, porywałem się z motyką na słońce, dobrze mi tak. I Dobrze, sam tego chciałem. Inni potrafią, ja też potrafię, oni nie mają żadnych wątpliwości, a ja mam, więc jestem wart więcej, trzeba to pokazać jutro na szpaltach. Dopiero potem myślałem, że ten dzień się nie skończy albo że zemdleję z zaduchu. Wybiegłem, poszedłem w ciemność, szukałem oddechu, powietrza - i zasnąłem za drogą na łące, w wysokiej martwej trawie, która mogła być stepem jak tam, jak wtedy. Dopiero za dnia przekonałem się, że stoimy we wsi, że pisałem w chacie, w chacie bez okien i drzwi. Ta wieś poraziła mnie swoją urodą, to nie były domostwa i droga, to był dziki i bujny krajobraz zniszczenia, bryły ścian, kwiaty posiane wiatrem na zwaliskach, zielone ścieżki, georginie we framugach okien, gliniany dzban pod złamaną gałęzią gruszy. Dziki kot na kominie, kot chudy, komin chudy, wysoki, odarty do naga, a pod nim przyciśnięte do zie- mi czarne pudełko, pewnie kuchnia odarta ze ścian. Słońce i kolory, twarde, blaszane chwa- sty, korzenie rozsadzające mury, zastygłe krople rudych cegieł wśród krzaków, drzewa już kapitulujące, świecące łykiem i plamami bielonych pni, a to, co zostało z domów, jest czarne i czerwone, droga przez wieś jest murawą - i ani jednego człowieka prócz nas. Nie należymy do tej dekoracji, ale to jest nasze spotkanie z Polską. To nie był ślad wojny, to była kompozycja - i zaskoczony stwierdzałem brodząc wśród łopianów, że bardziej pociąga mnie to, co widzę, niż rzeczy, które trzeba dopowie- dzieć. Nasz redaktor nie byłby szefem kompanii, gdyby nie spodziewał się po nas wyliczenia się z tego, cośmy oglądali. Nie każdy naczelny może powiedzieć o sobie, że przewiózł redak- cję na ławeczce samochodu z kraju do kraju, z bujnych lasów do ruin, ze spokoju na front. Taką okazję musiał wycisnąć dla gazety. Mijaliśmy się w tym otwartym na przeciągi domu, koledzy przywozili w notesach dobitne i szczere słowo. A we mnie nie działo się nic, krążyły jak spalone kartki jakieś strzępy określeń, były w próżni, bez związku z sobą. Odbierałem to zupełnie spokojnie, czekając, aż opadną i będę się mógł im przyjrzeć. I tak od pierwszych impresji wykręciłem się wierszem. Będę szczery: wydawało mi się, że był coś wart, bo nie należał do gatunku śpiewek. Ale naczelny skrzywił się: - To nie to, mój drogi, nie tego nam teraz potrzeba. Może wezmą do cywilnej gazety, zanieście przy sposobności. - I wysłał mnie do miasta już bardziej na wschód od naszego miejsca postoju na reportaż o życiu społeczeństwa, które odzyskało wolność i zabiera się do odbudowy zniszczonej ojczyzny. Tak określił temat i wiozłem go ze sobą, podskakując na wybojach w pudle ciężarówki. W mieście odbudowy nie zauważyłem, natomiast wszyscy byli na ulicach, rozgadane tłumy, na murach nasze flagi i niemieckie szyldy, orkiestra grała Wojenko, wojenko, a żołnierze z kwiatami na karabinach maszerowali jezdnią, łamiąc szyki w walących się na nich ścianach ludzi. Ciężarówka miała swoje sprawy, byłem sam, łokciami torowałem sobie drogę i czułem własną skórę, a na niej mundur, na który patrzą ludzie. Lipiec rozgrzał niebo, rozgrzał także drelich mojej bluzy, obręcz rogatywki zaciskała się coraz bardziej, a ja sze- dłem, patrzyłem na twarze, słuchałem tutejszej mowy i patrzyłem na kobiety, odpowiadałem na pytania obcych ludzi, którzy palcami stukali mnie w piersi, żądając odpowiedzi, nie zna- nych mi jeszcze. Więc ja z kolei pytałem, patrzyliśmy na siebie, ich był cały krąg, ja jeden i wszyscy staliśmy bezradni, nieoczekiwanie wciągnięci w historię. Nowe pułki szły przez miasto, piechota rąbała teraz obcasami o bruk, orkiestra zmieniła się na kolejarską, ci się już zorganizowali, grali na wielkich trąbach marsze z czasów Piłsudskiego, dzieci sypały kwiaty wojsku pod nogi jak księżom w procesji, polskie panny rzucały się na szyję, przeważnie ofi- cerom. Stawy w kolanach zaczęły mi się obluźniać. Człowiek w biało-czerwonej opasce i z austriackim szmelcem z roku 1914 na ramieniu - tylko ręką machnął i zaprowadził mnie na kwaterę, zastukał bez wahania, jakby wracał wieczorem do siebie. Kamieniczka była niewielka, ale mieszkanie wydało mi się obszerne, cieniste, pełne błysków na politurach i serwetek jak białe wysepki, z piramidami poduszek różnej barwy, wielkości i przeznaczenia w każdym kącie. Człowiek z opaską wcale nie wrócił do swoich, po prostu przyszedł do pana radcy i zarekwirował dla mnie kąt. Pana radcy zresztą nie było w mieście, o czym pani radczyni powiadomiła nas skwapliwie, ale dość ogólnikowo. Dyskusji na mój temat zresztą też nie było, a zamiast tego zaraz po pierwszej chwili milczenia kilka gościnnych okrzyków, że owszem, że jest ciepła woda i że kolacja to drobiazg, tylko wrócą dzieci. Myłem się nad miednicą w łazience, w której piec był zepsuty, a w wannie moczyła się bielizna. Miednica była duża, ale nie wiedziałem, z którego końca zacząć to mycie, żeby nie nachlapać na kafelki, żeby na mnie nie czekali, zresztą gospodyni trzy razy pukała do drzwi, czy czegoś nie potrzebuję. - W saloniku, tutaj w saloniku pana położymy! Niestety, wojna, pan wie, trzeba im- prowizować. Kanapkę się rozstawi, zaraz przyniosę pościel. - Złapała za nogę mebel, a ja rzu- ciłem się z pomocą, kanapa już stała na środku jak katafalk. Pani radczyni podniosła się z pochylenia czerwona, całe policzki w drobnych żyłkach, nie wiem, czy z zadyszki, czy z jakiegoś zażenowania. - Dzieci zajmują tamte pokoje, ja z mężem trzeci, salon niestety jest przechodni, bo z drugiej strony kuchnia i wygody, pan rozumie. Mówiła dość dużo, chwytała i rzucała tematy, które były jakimiś strzępkami ich życia, nie mogły mnie obchodzić, zresztą nie były ciekawe. Miała te wypieki i mówiła wielosłow- nie, i w końcu zaczęło mi świtać, że może nieprzypadkowo położyć mnie chciała na widoku publicznym, w tym centralnym miejscu. W ten sposób byłem pod obserwacją, dyskretną ob- serwacją zbiorową, pewnie się mnie bała. Przyszedłem nasłany i śmierdzący wiatrem, odmó- wić przyjęcia nie mogła, w dodatku mąż „gdzieś u przyjaciół na wsi” postanowił przeczekać owo natarcie wolności, ale czy natarcie ostateczne i czy naprawdę wolności? Siadłem na kanapce, jak mnie kiedyś uczyli, nogi razem, łokcie przy sobie, odpowia- dałem okrągłymi zdaniami z podmiotem i orzeczeniem, ale widziałem, że strzygła uszami, szukając w moich słowach obcych akcentów. Byłem na egzaminie, miałem się na baczności i kląłem tę sytuację, której nawet nie mogłem wykorzystać w reportażu o radosnych dniach społeczeństwa na progu odzyskanej wolności. Siedziała za stołem, dość daleko ode mnie, mówiła, mówiła, ale nie zadawała pytań, parę razy powtórzyła „panie, panie, cośmy tu prze- żyli”, widziałem, że coraz jej trudniej, że jej uśmiechy pęka ją i coraz częściej okazuje niepo- kój. Kiedy wróciły dzieci, nastąpiła zmiana w mojej ochronie i z ulgą pobiegła do kuchni, ogłaszając kolację. A dzieci były parą dorosłych ludzi. Chłopiec od razu wybiegł za nią i szeptał jej coś w kuchni, miał wysokie buty, bryczesy i marynarkę do kolan. Wrócił z karafką i kieliszkami i jeszcze zanim wyjął kryształowy korek, zaczął opowiadać, że wal- czył w podziemiu z okupantem. Była to szczerość trochę nieoczekiwana, bo kiedy wszedł do salonu i mnie na tej kanapce zobaczył, to jakby się zadyszał, nic nie mówił, patrzył, zdolność poruszeń odzyskał po chwili. Na pannicę zaś to ja patrzyłem, czułem ołów w tyłku, nawet się nie podniosłem do prezentacji, celebrowanej przez mamę tego zjawiska. Byłem głodny, oczywiście dawno nie miałem kobiety, już tam na ulicy czułem dokładnie ich bliskość w tłumie. Ale to był tłum. Tutaj weszła ona jedna, lepiej zagrała tę pierwszą chwilę niż brat, zdziwiła się krótko i od razu znalazła nutę radości i wzruszenia, na którą się młody wojak i obfita pani domu nawet nad wódką zdobyć nie mogli. To prawda, że kobiety, kiedy kwitną, adaptują się łatwiej, od razu chwytają elementy towarzyskiej kompozycji. Więc i teraz panna - jak się okazało - Maryla nie przygasła bynajmniej, nie straciła barw. Miała oczy lekko pod- krążone, koloru słodowego piwa, bardzo biały nos i ogromną ilość loków na głowie. Te włosy były dla mnie właśnie luksusem, dowodem, że cała jest miękka jak te włosy, jest jak jej fryzu- ra - kobieca, wymyślna, wyhodowana w warunkach bez zaburzeń aż do tego kwitnienia. Kie- dy zupełnie skołowany pobiegłem za nią do kuchni, aby pomóc jej wnosić talerze, otarła się o mnie w drzwiach piersiami. Sterczały jak baloniki, każda osobno, z widocznym guzikiem pod wiotką sukienką w kwiaty. Młodzieniec pił o wiele więcej, niż jadł, mnie także dolewał, ale nie był rozmowny, patrzył w talerz. Chciałem być swobodny przed panną, zapytałem o jego wyczyny w podziemiu, żmudnie kojarzyłem je z tym, co wiedziałem o polskim ruchu oporu, i pragnąłem usłyszeć, jak wyglądała działalność Armii Ludowej. Spojrzał na mnie znad porcelany, a było jej dużo na stole. - Armia Ludowa? Nie słyszałem. Patrzyliśmy na siebie, dopiero po chwili musiałem zapytać: - Ale pan? Mówił pan przecież, zresztą po całej postawie widać... - łatałem dezorien- tację. - Walczę w Armii Krajowej. Tutaj w okolicy mamy parę oddziałów. W domu bywa- łem rzadko. I kochana mama znów się dzisiaj bała, że skoczyłem do swoich. - Dzisiaj? Do lasu? - nie mogłem oprzytomnieć, była to wizyta niespodzianek. - Z nieba pan oficer spada - trącił mój kieliszek swoim, wypił. - Bo pan oficer, praw- da? Choć gwiazdek nie widzę. - Jeszcze się ich nie dorobiłem. Ale idziemy na front - powiedziałem dobitnie. - Więc frontu dotąd się nie oglądało? Kto by pomyślał, patrząc na was. A patrzyłem, patrzyłem - pokiwał się nad talerzem, alkohol zwolnił mu już mięśnie na karku. - Zygmuś od rana zostawił mnie samą - zaatakowała pani radczyni. Było to głośne, ni- by dowcipne, chciała odwrócić rozmowę, a poza tym miała te zwykłe porachunki z synem, który nie chciał matce oddawać czasu, czasu z dawnych lat, jej w niego inwestycji, swego długu z dzieciństwa. - Oglądałem przemarsz tego wojska. Ciekawy widok. - Przyjrzał mi się. - A mamie już niestety żadni zwycięzcy nic złego nie zrobią. Ząb czasu, proszę mamy. Co innego Marylka, ta chętnie da się ugryźć w różnych miejscach. - Boże, Boże - westchnęła pani domu. A potem wachlując się chusteczką powiedziała do mnie, że Zygmuś to jednak dobre dziecko. Patrzyłem na nich chwilę, bo wszystko, co nazbierałem w tym dniu, teraz zaprawione wiśniówką uruchomiło dobrze naoliwioną maszynkę do produkowania słów. Uśmiechy panny Maryli też były temu winne. - Tak, idziemy na front. W prawdziwym wojsku, wie pan, trzeba się do tego przygo- tować. Nie wystarczy włożyć munduru, choćby dla pana umownego, nazwać się żołnierzem i strzelać na prawo i lewo. Trzeba się nauczyć wielu rzeczy przed tą decydującą chwilą. - No, pewnie, że trzeba - powiedziała panna Maryla i podparłszy brodę dłonią, pa- trzyła spod powiek, upozowana jak do artystycznej fotografii. - Pan jest przecież prawdziwym żołnierzem. Zresztą uważam, że podczas wojny nigdy nie jest w wojsku zanadto bezpiecznie. Pan na pewno niejedno już przeżył, to widać. Spojrzałem na nią, ona wciąż oparta na drobnej dłoni patrzyła na mnie, i już wiedzia- łem niejedno. Przecież chciała, abym mówił. Nie do starej, która pobiegła po ciasteczka, „wojenne, ale własnej roboty”, nie do tego bęcwała, lecz do niej. Więc poprawiłem się na krześle nieznacznie, pod stołem obciągnąłem bluzę. Zauważyłem, że niewinne oczy panny starały się od godziny dostrzec, jak jestem pod tym sflaczałym mundurem zbudowany. - Tak, tak, my się bardzo cieszymy, że odpocznie pan u nas po żołnierskich trudach - dodała pani domu, kładąc mi na szklanym talerzyku dwa suche krążki posypane cukrem, z kupką konfitury pośrodku. - Pan na pewno jest bardzo zmęczony. Dzieci, nie zawracajcie panu oficerowi głowy! A ja z obawy, że naprawdę mogliby mnie nie zapytać o nic, zacząłem mówić, czując w sobie tamtą łatwość i nakaz, który szedł od oczu dziewczyny. Z reportażowej praktyki już wiedziałem, że nie można mówić według kolejnych zapisków pamięci, o wszystkim. Każde zwierzenie, nawet spontaniczne, trzeba budować, a tutaj oni w dodatku bacznie przyglądali się słowom. Mówiąc przeskakiwałem tygodnie i setki kilometrów, przycinałem, czasem roz- szerzałem fakty, robiłem pośpieszne selekcje, nigdy nie mówiłem „ja”, zawsze „my, żołnie- rze”. Zacząłem od silnego uderzenia w podpitego wojaka, który uważał zapewne, że od kiedy włożył gabardynowe bryczesy, był bez przerwy na podziemnym froncie. Tym uderzeniem była bitwa pod Lenino, o której wiedziałem dość dużo z relacji „Zwyciężymy”, pamiętałem jej topografię i z grubsza przebieg działań, chodziła mi nawet po głowie jakaś cyfra strat, ja- kaś śmierć szczególnie bohaterska przy ratowaniu papierów sztabu z płonącego auta. Bardzo mi się przydała ta lektura, przejąłem się kiedyś tym naszym chrztem bojowym do tego stop- nia, że z miejsca napisałem wiersz. Panna Maryla powiedziała: „To musiało być okropne, niech pan nie wspomina, widzę, że panu trudno.” Ja zaś zbagatelizowałem jej podziw i zamiast dodatkowych informacji - wyrecytowałem dwie zwrotki swego utworu. W ten spo- sób zupełnie mimowolnie dowiedzieli się o tym, że jestem nie tylko żołnierzem, ale i człowiekiem pióra. Był to konglomerat, od którego panna Maryla lekko przybladła. Mama słuchała wiersza z oczami w suficie. Chłopiec zaś, od kiedy dawałem mu szkołę, zdawał się drzemać. Ale też nie wyszedł z pokoju, mimo wszystko ciekawy, kim jesteśmy. Potem mó- wiłem o żołnierskim życiu, o szkoleniu, o nocnych marszach, ale nad tym nie rozwodziłem się zbytnio. Zatrzymałem się natomiast nad krajobrazem zniszczenia i nad minami, które sa- perzy musieli rozbroić. Powiedziałem, że byłem w jednostce saperskiej. Powtórzyłem pogląd, może dla nich nowy, że „saper myli się tylko raz”. Wspomniałem, że każdy z moich towarzy- szy broni mógł się o tym przekonać i że to także jest front. Dość dużo miejsca w obrazie mo- jej żołnierskiej drogi poświęciłem nalotom nieprzyjacielskim. Opisywałem je szczegółowo, malowałem zaskoczenie żołnierzy, przestrach koni, niski huk, artylerię przeciwlotniczą, ale daleko, a blisko naszą bezbronność i te skrzydła na niebie. Mówiąc, sam wierzyłem, że te naloty powtarzały się co noc, że saperzy ginęli jak muchy na minach, że tam, na drugiej linii, też był front, który mnie już osmalił. Potem przetarłem ze znużeniem nie ogoloną tego dnia - ciężarówka wyrwała mnie ze snu - twarz i patrzyłem przed siebie, jakbym rozpamiętywał to wszystko. Zresztą naprawdę przyszły do mnie te obrazy, które opisywałem - i słuchałem ciszy przy stole, która była ciszą dla mnie. Pierwsza z tych wizji ocknęła się radczyni i zawołała, że to okropne, aby tak eksplo- atować gościa po tym wszystkim, co przeżył, i o takiej godzinie. Młody człowiek powiedział „racja”, otworzył oko, wytrząsnął nad kieliszkami ostatnią kroplę z karafki i dodał: „No, to na zdrowie dalszych pana bohaterskich czynów!” - po czym nie czekając na mnie chlusnął sobie wiśniówką w usta. Szła głośno przez gardło, coś się w nim zagotowało, młodzieniec podniósł dłoń, jakby prosząc o ciszę, lecz uległ, odkręcił krzesło i ostrożnie, na szerokich nogach po- szedł do drzwi. Pani radczyni przepuściła go, wracała właśnie z naręczem brzuchatych podu- szek. - Biedny chłopiec, wątły od urodzenia. - Zygmuś niczego uszanować nie potrafi. - Panna wciąż mnie oglądała i nie wiedzia- łem, do kogo to było powiedziane. - To sprawa wrażliwości. - No cóż, na wojnie jak na wojnie. Pewnie lepiej mieć twardą skórę - zaznaczyłem ten kontrast, łagodząc go wyrozumiałym wzruszeniem ramion. - To szczeniak, zwierzę wojną karmione. I dlatego ja tak patrzę i słucham pana. I myślę, jakim sposobem potrafi pan jednak zachować świeżość doznań. - To sprawa stosunku do świata - powiedziałem i uśmiechnąłem się autoironicznie. - A może tego, że mam w sobie mały rezerwat literackich rekwizytów. - Żołnierz-poeta - szepnęła panna i jej podbite oczy stały się jeszcze głębsze. - Nie wiedziałam, kogo tu spotkam. - I ja nie wiedziałem - odparłem oglądając powoli i z osobna jej loki, twarz i piersi. - Mówię panu, ona spać w nocy nie będzie! Takie to delikatne, już w szkole miała trudności. Trzeba było ją odebrać, w domu uczyć, choć wiadomo, co to kosztuje. A teraz nikt nie wie, co dalej. - Radczyni walczyła z pościelą i pewnie w tym zapamiętaniu wyrwało się jej to zdanie. - Mama jest urodzoną katastrofistką. Co będzie? Nic nie będzie. Ja nie narzekam, bo wie pan, lubię zmiany. Na złe czy dobre, byle człowiek wiedział, że coś się dzieje. W tym stadium pociągu fizycznego, który pchał mnie ku niej, w każdym zdaniu słyszy się sensy ukryte i mądrości, które hojnie przypisujemy kobiecie. Taka była młoda i naiwna, i wdzięczna życiu, które ich wszystkich bez strat wyrzuciło na nasz brzeg! Ona jedna stanęła już na tym brzegu mocno, z tego wynikała dodatkowa nasza bliskość. Pani domu wyprostowała się i odsapnęła, już była przy nas, więc ucałowałem jej dłoń podobną do satynowej poduszki, a potem kontrast, sucha dłoń dziewczyny, którą puściłem zbyt szybko. Otworzyłem okno, wieczór szedł cieplejszy niż wnętrze mieszkania. Zrzuciłem z siebie wszystko, pościel szeleściła jak papier, była śliska i pachniała jabłkami z szafy. Le- żałem w ciemności, kiedy Zygmuś trącił nogą serwantkę, brzęknęło szkło, brzęknęły figurki. Zaklął, może już nie pamiętał, że leżę o dwa metry, wrócił do siebie. Potem w lansadach przeszła przez salon do łazienki pani radczyni, wołając szeptem: „Przepraszam, przepraszam, ja nie patrzę!” Miednica brzęczała jak gong, potem krótki wodospad do muszli, potem znów cień wzdłuż ścian, biały cień, kwadratowy, anioł w szlafroku, z głową w aureoli papilotów. Potem cisza, leżałem na wznak, pościel głaskała mi nogi i brzuch, ręce wyrzuciłem nad głowę. To był pokój przechodni, mogli tak chodzić całą noc. Ale wędrówki te skończyły się, kiedy weszła dziewczyna i zamknęła za sobą drzwi na klucz. - Za ciebie to zrobiłam - powiedziała kładąc się przy mnie. - A matka? - zapytałem. - Nie przejmuj się. Jest dobrze wychowana i zresztą na pewno się domyśla. Następnego dnia wpadłem jeszcze do miejscowej gazety, oddałem wiersz, ofertę tę owinąłem w pretekst przypadku mojego pobytu, podkreśliłem tę okoliczność kilkakrotnie, bo nie wiedziałem, kim są. To była jednak w efekcie przyjemna wizyta. Ktoś z nich znał już moje nazwisko z prasy wojskowej. Serce mi zamarło, gdy o tym usłyszałem. Od razu zrobiło się jakby przestronniej i łatwiej mi było mówić. Słuchali z szacunkiem, a kiedy czułem, że sięgam mielizny, wypytywałem ich o życie miasta. W ogóle pomysł był szczęśliwy, bo wiersz tam został, a ja zdobyłem do moich notatek to, w czym się czułem najlepiej: ogólną optymi- styczną ocenę sytuacji, kilka zdarzeń jako świadectwo, że ludność przyjmuje nas z otwartym sercem, nawet pewne cyfry już znali, mówili o tym, że robotnicy uruchamiają od pierwszego dnia fabryki, tworzą rady załogowe, wierzą w to, że objęli władzę. Był to materiał bezsporny, mogłem przecież napisać, że byłem świadkiem tych faktów, ich traktując jedynie jako inspi- rację. Wizyta trwała, piliśmy kawę. W dodatku środek transportu zdobyłem bez kłopotu, za- brałem się dżipem, który wiózł paczki centralnej gazety do jednostek na pierwszej linii, a po drodze i do nas. Byłem więc w dobrym nastroju, przeskoczyłem ramę wozu lekko, jak niski plot, wszedłem do chaty zbudowanej z przeciągów, w poczuciu, że pierwszy z nich przez jedną dobę żyłem jak człowiek. Znalazłem naczelnego, zresztą go szukałem w tej niecierpliwości, aby usłyszał, co przywiozłem i ile z tego wykroję od razu na jutro. Kapitan siedział nad ko- lumną, przeglądał korektę, gdy mówiłem, ruszał wąsikiem pod krótkim nosem. Z moich zaś wrażeń wychwycił jedno: - Przyjechaliście z kolportażem? Samochód jeszcze jest tutaj. A dokąd jedzie później? - Nad Wisłę - powiedziałem, bo tak mi mówił człowiek za kierownicą. - Gdzieś pod Puławy, w okolice tego nieszczęsnego przyczółka. Tak się wyraziłem, bo myśmy w redakcji wiedzieli o tej historii z przyczółkiem, oczywiście nie do publikacji, nawet nie bardzo do rozmów, był to jeden z tych niezrozumia- łych incydentów wojny, kiedy się wchodzi w obszar przeciwnika jak w masło, coraz głębiej, aż tu nagle kamień, żelazo, nie wiadomo dlaczego nasi przysiedli, proporczyk tkwił w mapie jak wmurowany, szli, doszli do Wisły - i oto nawet głośno mówić nie można, że tam wszystko na miejscu, że właściwie nic się nie dzieje. Było w tej naszej ocenie trochę pretensji o legendę naszego żołnierza, o ów namysł niezrozumiały, o to, że nie mogliśmy podawać codziennie nowych porcji miejscowości oswobodzonych przez polskie wojsko. Widziałem, że owe ob- razki z cywilnego życia nie zastąpią tamtych nazw, którymi chcieliśmy opatrzyć imię nowej ofensywy. Byłem w tej chwili pod ręką, szofer samochodu oddał związane gazety i rozmawiał na podwórzu z naszym drukarzem. Więc kiedy naczelny podniósł oczy znad ołówka, dojrzał go od razu i wciąż tam patrząc powiedział: - Jedzie na pierwszą linię? Jest okazja. Zabierzecie się z nim. Niech mu coś dadzą do zjedzenia i wy idźcie do kuchni. A potem w drogę, towarzyszu. Czas już awansować na kore- spondenta wojennego całą gębą. Chciałem się z nim zgodzić, zresztą pewnie nie czekał na moją odpowiedź. Był mały, nosił śmieszny wąsik, ale nie dyskutował z nami o swoich decyzjach. Szofer nie dał się prosić, złapał menażkę i pobiegł do kuchni, dymiła niedaleko, osło- nięta kawałkiem ściany domu, który kiedyś stal w sąsiedztwie naszego. Potem szofer siadł pod drzewem, menażkę trzymał kolanami i stwierdzał co parę łyżek, że w wojsku fajnie kar- mią i że on się też do nas wybiera. - Byliście już tam nad Wisłą? - spytałem. Klepałem widelcem kaszę, nie chciało mi się jeść, dnie były z rozpalonego powietrza, ono teraz wypełniało płuca i żołądek i na nic więcej nie było miejsca. - Nie, a bo co? - Nic, tak tylko pytam. - Inny jeździł, ale zrobili go wczoraj kierownikiem garażu. Takie czasy, mówię panu, że każdy z dnia na dzień może zostać dyrektorem. Tylko patrzeć trzeba naokoło, żeby okazji nie przegapić. Był młody, jeszcze chudy w ramionach, z szyją jak u kurczaka długą i ruchliwą. Wi- dział powstający świat i dziejące się rzeczy w swoim skrócie, ale może dlatego rejestrował to, co było węzłowe, co trzymało wszystko. Istotnie, biografie leżały na ulicy. Dlaczego i ja w tym biegu wydarzeń nie mógłbym dotrzymać kroku własnej przyszłości? A szofer mówił: - Klawo jest, że mnie posłali. Sam się napatoczyłem, trzeba zobaczyć na własne oczy, jak ta zaraza w dupę od naszych dostaje, regularnie, w biały dzień. I pojechaliśmy jak na wesele, on jechał jak na wesele, gwizdał Serce w plecaku i prowadził maszynę na pełny gaz przez wszystkie dziury w drodze. Ulgą dla mego kręgosłu- pa były punkty kontrolne, wyznaczające granicę dwóch pasów ziemi. Jechaliśmy wzdłuż owej linii przez kilka kilometrów rozoranej drogi, potem na jakimś skrzyżowaniu, nie jak tamte zapchanym przez samochody, ale dziwnie pustym, tylko z parą żołnierzy, jakby czekających jedynie na nas - na tym bardziej ze snu niż z frontu skrzyżowaniu przekroczyłem ową linię. Teraz byliśmy już blisko grzbietu zieleni, który wyznaczał brzeg rzeki. Miejscami ko- pulasta, gęsta roślinność wychodziła przesmykami aż do drogi, osiadała w płaskim widnokrę- gu zagajnikami i kiedyśmy je mijali, barwa zarośli stawała się ciemna od żelaza aut pancer- nych i niewielkich, przybranych gałązkami dział. To była ich obecność, właśnie dlatego prze- kroczyliśmy tamtą granicę. Działka stały senne, wiatr gmerał w gałęziach, ale poza tym nie widziałem życia, nie widziałem ludzi. I niczego nie słyszałem. Tylko dźwięk mijanego powietrza i głos chłopca obok, który przestał gwizdać, ale nie potrafił milczeć. Patrzył, rozglądał się na boki, mówił do mnie, ale nie słyszałem jego słów, tylko głos. Nie błądziliśmy wcale, bo żołnierze na wymarłym skrzy- żowaniu pokazali nam drogę, uprzedzili, gdzie skręcić w prawo. Łatwo było znaleźć to miej- sce. Budynek miał kształt niskiego pudła, stał prawie nad rzeką w pierwszej kępie drzew, ale drzewa były niskie, gęste, podpierały ściany tak, że nawet pękaty komin gorzelni nie był chy- ba widoczny dla oczu patrzących zza rzeki. A jeśli nawet, to do frontowych zagadek należało, aby się domyślić, że właśnie tutaj, w tym miejscu zabudowanego brzegu wielkiej arterii wod- nej, dość blisko miasta i bardzo blisko - o wodę - od nieprzyjaciela, mieści się sztab pokaźnej jednostki. Naprawdę pokaźnej. Jakiej? Czy był to pułk, czy brygada, czy nawet sztab dywizji lub ośrodek działań kilku z nich? Nie pytałem wówczas o to i nie wiem tego do dziś. W środku było kilku oficerów, paru z dystynkcjami sztabowymi, stali wokół stołu, a na stole bieliła się między ich ramionami mapa. Była wielka na cały stół, pełna linii zata- czających meandry. Stali pochyleni nad jakimś jej niewielkim wycinkiem, tam leżały ich ręce, ktoś stukał w punkt ciemny jak kleks, stukał wolno grubym czerwonym ołówkiem. Nie mó- wili głośno, ale zapewne była to jakaś odprawa. Słyszałem słowa „przygotowanie artyleryj- skie” i godzinę dokładną zero zero minut. Spojrzałem na zegarek. Była to bliska godzina, już w drodze cienie drzew gęsto wychodziły z zieleni pod koła dżipa. Słyszałem także słowa „pontony”, „przeprawa pod osłoną nocy”, „działanie zespołowe” i „zwiad na przedpolu en- pla”. Gdy siwy podpułkownik skończył, przestał patrzeć w tę mapę i zapytał, czy wszystko jasne. Powiedział to głosem suchym, myślałem, że tak zwykle kończy szkic operacji, ale oto pytania były. Mówił jeden z oficerów, przerwał mu inny, wtedy podpułkownik się wyprosto- wał, jakby odzyskał siły. - Tak, wiem, znam meldunki. Brałem to pod uwagę, ale zadanie będzie wykonane. W razie potrzeby dowódca samodzielnego batalionu sam skoryguje w nocy działania, oczy- wiście w ramach wyznaczonej taktyki. To wszystko. Nic więcej nie powiedział, stał nie patrząc na nich, kiedy wygłaszali formułę odejścia, uderzali dłońmi o skronie. Przechodzili obok, przestępowali próg wiodący pod otwarte niebo, paru spojrzało na mnie i miałem dziwne uczucie, że jestem nieobecny. W dalekim kącie tego obszernego, o małych oknach pomieszczenia siedział na piętach telefonista i monotonnie powtarzał czyjeś hasło wywoławcze. Podpułkownik stał teraz sam na środku, znów patrzył w mapę. W półmroku, zbyt nagłym po zachodzącej czerwieni słońca, słyszałem jeszcze jakichś ludzi, słyszałem dzwonki i podniesiony ton rozkazów, ale na linii mego wzroku, oświetlony niskim słupem kurzu, stał on tylko, teraz samotny, nad wykresem swojej sytuacji. Zbliżyłem się do niego, trzasnąłem obcasami i kiedy podniósł głowę, zabrakło mi na- gle beztroski szofera, zabrakło mi kogokolwiek do pomocy. Zameldowałem się, skąd przy- jeżdżam, poprosiłem go o informacje. Był bez furażerki, ręką przygładził biało-czarne włosy. - Z redakcji przyjechaliście, tak - powiedział. - Na długo? - Dzisiaj przed nocą wracamy. Przywieźliśmy prasę. - Gazety, lektura? Pięknie. Rozmawiałem ze sztabem, aby kolporterów niepotrzebnie nie narażać. A oni swoje, działalność ideologiczna w okopach. Durnie. Stałem przed nim wyprężony, pierś do przodu, jak należy w tych okolicznościach i miejscu. Mówił gwałtownie, z ulgą, mój widok zburzył w nim jakąś przegrodę między do- wódcą, którym był przed chwilą, którego jeszcze miałem w oczach, a tym starym człowie- kiem o zmierzwionych włosach i ciężkim spojrzeniu. Potem umilkł, jego milczenie trzymało mnie na miejscu. Widocznie to zrozumiał, bo z boku dojrzałem, że przetarł dłońmi twarz, głos miał już jak na odprawie, kiedy stwierdził: - Więc dziennikarz z redakcji. No cóż, róbcie swoje. Czego potrzebujecie ode mnie? Ba, gdybym to wiedział! Od tamtej chwili, kiedy szofer przestał gwizdać, kiedy doj- rzałem to dziwne, stalowe podszycie drzew, a także od owego momentu, w którym przekro- czyłem ten próg - nie potrafiłem niczego rejestrować, nie potrafiłem związać myśli. O co się pytać, jak formułować pytania, kiedy mam świadomość swojej kompletnej niewiedzy, a każde moje słowo będzie tego potwierdzeniem. W popłochu nagabywałem o sprawy najbardziej banalne i znane, które jeszcze dzisiaj rano wystarczały mi do wypełnienia dziennikarskiego zadania. Gdzieś daleko stąd były opar- ciem, potrafiłem przecież niektórym świecić nimi w oczy, były nawet rewelacją! Tu mogły być przynajmniej kładką, aby nie spaść na złamanie karku w tę przepaść, w ten paranoiczny, milczący front. - Pozycje nieprzyjaciela? Proszę - mówił podpułkownik. - Nic łatwiejszego. Podejdź- cie do okna. Widzicie ten drugi brzeg? To już Niemcy. Patrzyłem. Był to zwyczajny żółty brzeg, łachy piasku przetykane szczotkami wikliny, gdzieniegdzie drzewo, trochę krzaków. I nic poza tym, żywej duszy, żadnego poruszenia. - Tam? - zapytałem, nie kryjąc zdziwienia, liczyłem na jego prostoduszność. - Owszem, na samym brzegu. Oczywiście są zamaskowani. Nas też stamtąd nie widać. To jest reguła w tej naszej zabawie. - I tak obie strony siedzą w ziemi... Tu spokój, tam spokój. No dobrze, ale na co my czekamy? Podszedł do mnie, odsunął od okna, w bok, teraz tylko jednym okiem widziałem Wi- słę. - Nie ustawiajcie się tak jak do fotografii, bo mogą użyć magnezji, którą czuje się na skórze. Z tej cichej ziemi wiele oczu patrzy w naszą stronę, żeby coś znaleźć na muszkę. Sły- szeliście o snajperach? Nie strzelają w niebo. - A my? - A my czekamy, odpoczywamy. Codziennie czekamy, aż przyjdzie noc. U nas się nie śpi. Od wielu dni dzień jest dla żołnierzy wytchnieniem, a noc... no, z tym bywa różnie - wy- jaśniał cierpliwie, ostatnie zdanie tylko złamał wahaniem. Inaczej pokierował nim, widocznie nie dla moich reporterskich półcywilnych uszu było przeznaczone. - Ten przyczółek to daleko stąd? - zahaczyłem go, przecież jednak trochę się oriento- wałem. - Nic stąd nie jest daleko. Wszystko, czego chcą moi żołnierze, jest na tamtym brzegu - mówił powoli, a nawet może dobrotliwie, jakby postanowił, że nie potrafię go powtórnie wyprowadzić z równowagi. - A przyczółka, drogi oficerze, nie ma. Tam u was w redakcji jesteście trochę spóźnieni. - Jak to nie ma? - na pewno kpił sobie ze mnie. - Ano tak, był i nie ma. Był do wczorajszej nocy. Wczoraj zaś Niemcy zepchnęli na- szych do rzeki i zlikwidowali punkt zaczepienia na tamtym brzegu. To było trochę z boku, z nurtem, stąd nie zobaczycie, zresztą nie ma co oglądać. Cicho tam teraz jak wszędzie. - I to wszystko? - spojrzałem na niego odważniej, na jego twarz teraz spokojnie ułożo- ną. Właśnie zapalał papierosa. - Nie, nie wszystko - wypuścił dym. - Na wojnie jest wszystko, kiedy się zwycięża. Trzeba więc znów zacząć od początku. Znów dzisiaj w nocy żołnierze tam popłyną po przy- gotowaniu artyleryjskim. I jutro popłyną, aż tam zostaną, aż się utrzymają. - Czy duży był ten kawałek brzegu? - ośmielony pytałem, ale nie wyjąłem notesu. - Nie, nieduży. Atakował batalion szturmowy, ale oczywiście już tam, na miejscu, trudno mówić o batalionie. Wspomagali go saperzy na łodziach. Więc reszta z nich trzymała się trzy dni. Trzy dni w okrążeniu, a z tyłu rzeka pod obstrzałem. Widzicie tego żołnierza przy apara- cie? - pokazał w kącie człowieka, który znów powtarzał do słuchawki: „Tu stokrotka, tu sto- krotka...” - On przyjął wiadomość od ostatnich. Łączność działała do końca. Wiemy nawet, kiedy poległ ich telegrafista. Do końca przekazywał dane o sytuacji, kiedy ten pierścień wo- kół nich się zamknął. Wtedy już walczyli na bagnety. To nam jeszcze powiedział. - A co zepchnięci do rzeki? Podniósł rękę, ale nie dotknął nią twarzy, tylko palcami poplątał włosy. - W rzece nikt się nie ukryje. Rzekę trzeba przepłynąć. I oni nie przepłynęli. W nocy nad rzeką wiszą rakiety, jasno jak w dzień, a strzelcy wyborowi tylko patrzą, czy się coś w rzece nie rusza. - Czy saperzy, to znaczy łodzie, nie pomagają w przeprawie? - Łodzie? Łodzie muszą płynąć, płyną co noc, ale łatwiej w nie trafić niż w głowę człowieka nad wodą. No i nieprzyjaciel trafia. Saperzy, mówicie? W takiej operacji jak ta od nich wszystko zależy. Łodzie, pontony to ich zadanie, bo piechota na skrzydłach nie przeleci. - Czy waszym zdaniem okazali się, no... nie na poziomie? - nie wiedziałem, jak to powiedzieć, wyszło nie tak, ale przez chwilę nie kontrolowałem, jak mnie widzi, bo wyda- wało mi się, że w samodzielnym batalionie saperów spędziłem ważny kawałek życia. To, co mówił o nich, mówił także o mnie i musiałem zapytać o jego opinię, o ich rolę, ich sytuację. Chciałem wiedzieć, jacy są tutaj, gdzie kierują człowiekiem tylko siły najprostsze. - Saperzy? - spojrzał na mnie, wiódł oczami po mojej twarzy, obejrzał pas na obwisłej bluzie, w którym od dawna powinienem był zrobić dodatkowe dziurki, ale nie zrobiłem. Pa- trzył oczami dowódcy na inspekcji, widział mnie dokładnie, widział, jak nieudolnie się zgry- wam w roli wojennego korespondenta. - Saperzy, tak... Od razu widać, że niewiele rozumie- cie. Wiem, że trudno to zobaczyć nie znając. Największe straty są właśnie wśród saperów. Bo z piechotą różnie. Piechoty mamy więcej, przychodzą nowe posiłki. A oni są wciąż ci sami. Co noc płyną ci sami. I codziennie wiedzą, że wieczorem płynąć muszą. Choć każdej nocy to może być już ostatni raz. A wy macie wątpliwości, tak? W swoim reportażu z czystym su- mieniem możecie napisać, że wojska inżynieryjne wykonały, wykonują bohatersko swoje zadanie. Tak właśnie napiszcie, jeśli całej prawdy i tak nie wolno wam przekazać. Tym zdzi- wionym, że stoimy na miejscu. - Podniosłem rękę do daszka, zanim dokończył: - To chyba wszystko. Bezładu i składu ten wywiad. A teraz radzę wam myśleć o powrocie. Odwrócił się do mnie plecami, podszedł do dwóch podoficerów, którzy stanęli w progu. Składali mu meldunki ze stanowisk artylerii. Potem podszedł do telefonisty, był już daleko ode mnie. Wyszedłem przed gorzelnię i znów był cichy letni dzień, już po zachodzie słońca, gęstniały cienie pod murem, słyszałem tę przenikliwą ciszę na tle lekkiego kołysania wierz- chołków drzew. Nikogo tu nie było, zostałem sam. Gdzie się podział szofer? Czy mógł odje- chać beze mnie? Już prawie biegłem, chyba pomyliłem strony świata, mogłem tak iść, a samochodu nie było, chłodny wieczór znów się rozgrzał upałem, kiedy ujrzałem jego i tamtych za hałdą piasku, ale to nie było porządne ukrycie, czułem się przeraźliwie wysoki w tym nagim miejscu. Kierowca przysiadł się do nich, trzymał się za kolana, nic nie mówił, jakby i jego zmogło to ogromne milczenie. Oni zaś leżeli na piasku i patrzyli w niebo. Kilku z nich miało plamiste, w kolorach ziemi i trawy kombinezony. Zatrzymałem się od nich o parę kroków. Chciałem iść dalej, wyrwać z bezruchu człowieka, który miał ze mną stąd odjechać, ale stopy miałem z ołowiu. Był to ten sam perkaty profil, te same wypłowiałe włosy nad kapturem. I tyle było z Aleksandra, szukałem tej reszty, chciałem ją odnaleźć, aby zacząć rozumieć. Dźwignąłem nogi z piasku i kiedy byłem blisko, odwrócili głowy od ciemniejącego nieba, spojrzeli na mnie. Nie potrafię określić, dlaczego spłoszył mnie ich wzrok. Patrzyli przecież bez słowa, spokojnie i w pewnej chwili jakbym tracił rozum, bo wydało mi się, że patrzą na mnie oczami ludzi umarłych. Aleksander dojrzał mnie także, poznał, ale nim się to stało, wra- cał, wyraźnie wracał od czegoś bardzo odległego. - No widzisz, Mirosław. I tobie się przyszło pobywać z nami. - Rozmawiałem z dowódcą, byłem tam - wskazałem na gorzelnię, jakby była miej- scem egzaminu. - To szef sztabu tego uczastka. A nasz dowódca, wiesz, ten z batalionu, już nie z nami. Chcieli go zabrać, ale wytrzymał do świtu. Leżał, dawał rozkazy. W brzuch dostał, niedobra rana. Teraz on już w lazarecie, a my tutaj czekamy na swoją kolej. - Uśmiechnął się. Widzia- łem, że szofer patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma. - Ciężko tutaj - powiedziałem. - No, ciężko. I tak stałem nad nim, widziałem jego twarz, kiedy się zaczęło. Grzmot zerwał się nagle, ta burza od razu okryła nas płachtą pyłu i Aleksander uwalniał mnie od siebie, od nich, powta- rzał coraz głośniej: - Ujeżdżaj stąd, Mirosław, póki czas! Na co czekasz? Blisko biją. To nas szukają. Od wczorajszej nocy to miejsce się im nie podoba. Kiedy był świst, jego słowa były podobne do ludzkiej mowy. A potem tylko otwierał usta. Nie wiem, czy noc zapadła od razu, czy było ciemniej od dymu, ale go ledwie wi- działem, gdy się podniósł, twarz miał zmienioną od mroku, chciał mnie widzieć, mnie, który za chwilę wróci ku życiu. Wychudł od tamtego czasu, wyglądał jak w chorobie albo po gło- dzie i stał tak z zadartą do nieba głową, patrząc na widowisko zniszczenia. Podczas bliskich wyładowań, tak bliskich, że czułem pod sobą ruchy, dreszcz ziemi, ból uderzał w błonę uszną, więc łapałem wargami powietrze, aby znaleźć ulgę. Pchnąłem szofera, potknął się o czyjeś nogi i tak z rękami przy głowie, aby ją ocalić, zaczął biec w głąb ognia, w opadającą po wybuchach ziemię, a ja za nim biegłem, i była to bardzo długa droga, choć samochód jeszcze niedawno stał na bliskim przejściu wśród wydm. Starter się zaciął, motor pluł benzyną do cylindrów, siedziałem obok skulony, minęły całe sekundy, zanim samochód ruszył skokiem z miejsca, okręcił się dookoła wyrwy, już te- raz wiedziałem, dlaczego było ich tyle, pognaliśmy przed siebie, choć ciągle jeszcze trwało owo trzęsienie ziemi, nasza artyleria spomiędzy drzew i odpowiedź tamtych, którzy szukali żywych miejsc na ziemi, a także szukali nas, zanim wyskoczymy z zasięgu pocisków, właśnie nas chcieli, naszej śmierci. Siedziałem, nie oddychałem, wszystko na mnie było śliskie, tylko patrzyłem w stronę przeciwną niż rzeka. Jedynie raz, kiedy spadł na wóz deszcz ziemi, po błysku tuż obok i po krótkiej ciem- ności, kiedy dżip jakby oderwał się od drogi i kołami szybował w powietrzu, a potem spadł i jechał dalej, i ciągle byliśmy żywi - wtedy w tej krótkiej chwili ulgi ujrzałem twarz chłopca obok. Świeciła się jak z metalu, zlana potem. Ale trzeba było przejechać w tamtym kierunku wiele kilometrów, aby odnaleźć zwy- kłą noc zwykłych ludzi. Do tamtej wsi przyjechaliśmy w godzinę najgłębszego snu. Nie pod- wiózł mnie, nie chciałem, przez pół wsi szedłem piechotą. Potem znalazłem nasz dom i usiadłem na jego progu z rozkruszonych kamieni. Długo tak siedziałem patrząc w niebo, a była to gwiaździsta lipcowa noc. I słuchałem w tej pogodnej ciemności dalekich odgłosów burzy. Może na drugi, a może na trzeci dzień - dziś już nie pamiętam dokładnie, to było daw- no - przyszła do redakcji wiadomość. Artyleria niemiecka, jak się okazało, zmiotła z powierzchni gorzelnię nad Wisłą. Aleksandra zaś w moim dalszym życiu nigdy więcej nie spotkałem. To było prawdziwe zbiegowisko wszelkich okazów w tym mieście. Oczywiście, zna- jomość spraw malarstwa była dla nich pretekstem. Nie przychodzili tutaj, aby oglądać obrazy. Przychodzili, aby oglądać siebie, i zawsze miałem wrażenie, że jest to dla nich zajęcie bardzo absorbujące, jest po prostu ich powołaniem. Od czasu do czasu patrzyłem na nich w takich sytuacjach. Byłem widzem, byłem na boku, nie chciałem się wplątywać w ich rozmowy. Ale nie byłem przecież widzem zupełnie bezinteresownym. Stałem w tłumie, jednak wielu z nich częściej patrzyło na mnie niż na ściany, na których Edek Poleski przedstawiał wyniki swej kolejnej metamorfozy. Jego zakosami biegnąca droga twórcza miała przynajmniej tę zaletę, że dawała pretekst do owych wystaw co parę lat, z których każda była dla obecnych smako- witą pożywką złośliwości. Tym razem Poleski znów zadziwił. Ponieważ nie znam się na ma- larstwie, mogłem patrzeć na obrazy obojętnie i spokojnie, konstatując tylko, że z dawnych malowanek Edka nie zostało nic. Odszedł zapewne w jakiś nowy świat swej wyobraźni, o której świadczyć miały owe linie i koła, trochę szkiełek i zamalowanych, sterczących szmat, a wszystko w odcieniach rozgniecionej śliwki. Widziałem, że Edek uciekł od sztuki figura- tywnej, z czego najwyraźniej dzisiaj był dumny, zaglądał w oczy gościom, zabiegając o komplementy. Dla nich zaś nie on był ważny, nawet jakby im przeszkadzał. Stali w grupkach, przeważnie plecami do ścian, tylko kilku rozchełstanych wyrostków zabłąkało się w ten zestaw ludzki, bodli okularami płótna, podpierając w zadumie pięściami brody. Ja zaś patrzyłem ze swego miejsca, nie było to miejsce zupełnie odosobnione, choć nie stanowiłem części tego tłumu. Oni bowiem wiedzieli, skąd przyszedłem, kim jestem, mało kto znał moje powiązania z Edkiem, natomiast znali właśnie mnie i traktowali jak symbol. Symbol układu, z którym musieli się liczyć, więc co ostrożniejsi podchodzili do mnie i bawili przez chwilę rozmową. Tematyka wernisażu nie mogła, w konwersacji ze mną, budzić ich zachwytów, choć zapewne za moimi plecami zacierali ręce, uznając nowe pomysły Edka za dowód odwagi, a nawet pewnej estetycznej opozycji wobec ustroju. Ale z tej ich uciechy nie było śladu, kiedy stali przede mną, marszczyli nosy i mówili zawiłymi zdaniami o społecznej roli sztuki w epoce awansu milionów. Przytakiwałem, byli nudni, słuchałem jednym uchem, choć ceniłem ich poczucie obowiązku; zasłaniali mi przecież swymi ramionami tę kolekcję, która nie od dziś budziła we mnie dziwne niepokoje. Najbardziej jaskrawe, najlepiej widoczne wśród wytwornej szarości męskich garnitu- rów były kobiety. Bywały wszędzie, gdzie bywali tamci, stanowiły orszak tego dworu, który posiadał liczne koronowane głowy. Kilka z nich trwało tak od wielu lat, czasem stały bliżej u boku któregoś z władców, czasem znikały na jakiś czas, uniesione namiętnością - i potem wracały, tylko w innym uczesaniu i staranniej umalowane. Część z nich była wymienna, nie- które odchodziły na zawsze, w tradycyjne ogniska domowe, z byle jakim mężem, poza tą sfe- rą znajdując swe babskie bezpieczeństwo. Co roku też napływały młode, no cóż, naprawdę ledwie pełnoletnie. Z tego narybku jedne grały na swym nieprzygotowaniu i świeżości, szyb- ko szły w obieg i krążyły tak długo, póki nie wiedziało się o nich zbyt wiele. Te kończyły karierę najszybciej, były nawet wypadki, że wracały do rodziców gdzieś w mieście prowin- cjonalnym, rezygnując ze studiów i poznania nowego świata. Inne były też młode, ale bar- dziej agresywne, uderzające skomponowaną urodą, miały zadatki na kobiety fatalne. Te oka- zywały się ambitniejsze, dążyły nawet do małżeństwa z którymś z nazwisk. Dochodziło do idylli, łysawi amanci odnajdywali porywy młodości i czasem wierzyli w spóźniony dar losu, w atmosferze skandalu rzucali dla dziewczyny żony z dwudziestoletnim stażem. Takie po- prawki prowadziły czasem do urzędu stanu cywilnego, częściej jednak do dolegliwości ser- cowych sfatygowanego zalotnika, więc i powrotu do opiekuńczej, wypróbowanej połowicy. Obserwowało się wśród dam dworu ów przypływ i odpływ, nowe się oglądało, o porzuconych nikt po tygodniu nie pamiętał, ale trzon tego gniazda os stanowiły te, które swoje miejsce w tym świecie podbudowały fundamentem jakiejś własnej, mniej lub bardziej mitycznej pro- fesji, przeważnie na marginesie zawodów twórczych. Do nich, o ile wiem, należała moja sio- stra, tłumaczka z rosyjskiego, którą w swoim czasie wetknąłem do jednego z wydawnictw. Właśnie ją ujrzałem znów jako blondynkę cienką w talii, prawie nie zmienioną, choć zapewne po kolejnych przejściach uczuciowych, bo samą i reklamowo uśmiechniętą, zbyt pewną sie- bie. Centrum większej grupy stanowił ogromny, rozłożysty człowiek, rzeźbiarz i, jak się o nim mówiło, żyjący klasyk, który był znany z tego, że pracował jak koń, robił dobre rzeczy, był w kulturze towarem eksportowym, ale kazał sobie za wszystko słono płacić. Miał obse- sję,’ że pewnego dnia popadnie w nędzę, choć prawdę mówiąc, wcale mu to nie zagrażało. Wielu z nich w ciągu tych lat, kiedy na nich patrzyłem, obrosło w uznanie, nagrody, ale także w siwiznę, strach i brzuchy. Był między nimi pisarz o donośnym, wysokim głosie, który przyprowadził dzisiaj egzotyczną nową żonę, lecz oczy mu chodziły za każdą kobiecą łydką. Był ciężki, na krzywych nogach, lecz jeszcze nie rezygnował, jeszcze wpadał susem w kolejne grupki, rechotał, rzucał pewniki o sztuce, a wszystko to zawsze robił pod jakąś ko- bietę, pod nową zdobycz, którą wabił siłą swojej żywotności. Był także mały, ciemny czło- wiek, który międzynarodową sławę literacką zyskał zupełnym przypadkiem, ponieważ miał krewnych w różnych stronach świata, więc i jego książkę, jako pierwszą polską, po zabiegach rodzinnych, ale z honorami tam wydano. Po tamtej napisał także inne, wszystkie złe, coraz gorsze, i nie mógł się pogodzić z faktem, że jego sława europejska była prawdziwa, ale krót- ka. Teraz był w grupie rozczarowanych i krytykował nie tamtych, co go już nie chcieli, ale nas, którzyśmy go wydawali dla świętego spokoju. Była także siwa, rozczochrana plastyczka, której z dawnej urody zostały smukłe nogi pod rozdętym odwłokiem. Wiedziałem, że miała przeszłość opisaną w literaturze, a teraz zarzucała drzeworytami ministerstwo, szantażując groźbą zawału serca. Było trochę ludzi, których nie znałem. Ci czuli się tutaj bardzo swobod- nie, mieli angielskie krawaty, koszule non iron i nikt nie wiedział, dlaczego mają tak wiele wolnego czasu. Ocierali się o tamtych, stanowili tło, byli czasem ratunkiem dla potrzebują- cych nagłej, nie zawsze zwrotnej pożyczki. Oni zbierali anegdoty, puszczali je w obieg, znali plotki, byli na „ty” z większością obecnych. Stanowili otoczkę snobów, drugi rzut, jeździli własnymi samochodami, wozili artystów, byli zawsze pod ręką jako uważni, z poczuciem humoru słuchacze, ale ode mnie, trzeba przyznać, trzymali się z daleka. Widziałem także dziennikarzy, którzy łapali na gorąco krótkie wywiady, robili zdję- cia, nie tracili czasu, chcieli zarobić wierszówkę. Dla nich rozwieszone płótna też były kłopo- tliwe, niektórzy słuchali objaśnień Edka, a mówił wylewnie, z gestami dłoni, pewnie wierząc, jak zwykle, w swoje nowe rozwiązania formalne. Przyszli jednak nie dla niego, bo co mogli napisać w swojej gazecie o tej abstrakcyjnej wystawie, aby i Poleskiemu dogodzić, i własną prawomyślność zaznaczyć? Patrzyłem na Edka, tłumiłem uśmiech. Nie miał wyczucia mój przyjaciel. Tyle sprawiał im wszystkim kłopotu! Doroty w tym widowisku nie umiałem nikomu przydzielić. Stała trochę na boku z wysoką kobietą o końskiej twarzy. Była to małżonka jednego z wodzów, jedna z tych żon- weteranek, które ostały się na placu mężowskich potyczek. Obnosiła tweedowe kostiumy i własne ziemiańskie pochodzenie. Wyskoki męża traktowała z doskonałą obojętnością. Mó- wiła, słyszałem kiedyś: „Wacio potrzebuje przecież szerokich doznań. Zresztą i tak wróci, a ja nie wnikam w szczegóły.” Wacio zresztą ostatnio spuścił z tonu, zaczął bywać z żoną i pisać ciekawe książki. Końska kobieta uważała to pewnie za swoją osobistą zasługę. Widziałem, jak powoli zagarniała Dorotę w zasięg swego pełnego wielkich zębów uśmiechu. Dwóch facetów tarasowało mi drogę do niej, byli bardziej natarczywi od innych, traktowali mnie jako okazję, aby załatwić swoje pretensje zawodowe. Każdy z nich czekał, aż drugi odejdzie, krzywo patrzyli na siebie z uprzejmym wyrazem twarzy, każdy chciał być ze mną sam na sam, a drugi udawał, że nie rozumie, i toczyła się rozmowa, która była przydłu- gim wstępem, szeregiem westchnień i aluzji. Byli uparci, pilnowali jeden drugiego i podejrzewałem, że chcieli także, aby ich oglądano w intymnej rozmowie z osobą bądź co bądź tutaj oficjalną. W końcu jeden z nich się załamał, obiecał telefonować, był mniej pomy- słowy w ratunkowych tematach. Odszedł, a ten drugi natychmiast zniżył głos, żalił się, że’ jakaś grupa spiskuje przeciwko niemu, prawie szeptał, kiedy rzucał nazwiska, czułem na twa- rzy jego nikotynowy oddech. W takich wypadkach nie odmawiam, nie posuwam się nawet do widocznej ironii. Doświadczenie choćby Jodłowa nauczyło mnie, że aby ich poznać, trzeba mieć orientację w wielu niepotrzebnych, czasem śmiesznych sprawach. Nie bagatelizowałem żadnej z nich, ich geografia osobowa była przecież tak zawiła! I zmienna, bardzo zmienna. Więc nadstawiałem ucha, aby się rozeznać w ich nowych konfiguracjach. To nie była żadna byle jaka ciekawość, po prostu uczyłem się tego, co mój rozmówca omijał w słowach, co było jego milczeniem, jego fałszywą lojalnością, jego źle ukrywaną zawiścią. W tym wszystkim najmniej ważna była konkretna sprawa, mogłem ją wyjaśnić jednym gestem, jednym telefo- nem, ale mój rozmówca zatracił proporcje, jego urazy skrzywiły obraz, zaplątały wrażliwość w jakiś labirynt, pełen zamkniętych przed nim drzwi. Gdy mówił, słowa ze świstem wycho- dziły ze ściśniętej krtani. „Tego tylko brakowało, aby uderzył w histerię!” - pomyślałem. A był to przecież znany intelektualista, człowiek z pozycją, dojrzały mężczyzna. Podczas ta- kich spotkań utwierdzałem się w przekonaniu, że moje miejsce jest między nimi, że właśnie mnie potrzebują te wielkie, zbyt szybko wyrośnięte dzieci. „Będę zdrowym człowiekiem wśród neurasteników” - tak siebie widziałem, gdy mój rozmówca ciągle jeszcze wił się przede mną w mękach urażonej ambicji. „Moja siła to moja odległość od nich. Dlatego ich widzę tak wyraźnie. Ale nie wolno mi ukazać, że mam twarz sędziego.” Mieszkamy w jednym mieście, ale Ewy nie widuje przez całe miesiące. Ani mnie, ani jej nie brakuje tych spotkań. Żadne z nas nie traktuje serio więzów, które nas łączą. Nawet w dzieciństwie, wbrew nakazowi rodziców, nie dorobiliśmy do tej sprawy legendy uczuciowej. A z czasem pozosta- liśmy jedynie dobrymi znajomymi. Nasze wiadomości o sobie były raczej skąpe, z latami bladły wspomnienia, gromadziły się epizody bardziej aktualne, a różnice, które zawsze były między nami, pogłębiły się do tego stopnia, że stały się oczywistością. Pomogłem jej znaleźć stale źródło dochodów, ale zrobiłem to głównie dla własnej wygody. Nie chciałem mieć sio- stry, która będzie zbyt często pukać do moich drzwi, nie mogąc wypłynąć z mielizny. Z wojny znała rosyjski, trochę tę znajomość uzupełniła, wyrosła na ładną, uległą kobietę, więc nie zmarnowała swojej szansy. Teraz była uznaną tłumaczką, grała jakąś swoją rólkę w tym środowisku. Byli w jej życiu jacyś mężczyźni i był mąż, którego ostatnio widywałem jeszcze rzadziej niż Ewę. W stosunku do niej nigdy nie bawiłem się w psychologa, gdyż po- znanie osobowości własnej siostry lub matki jest dla nas mężczyzn dociekliwością jałową. Nic ciekawego poza tym, co znałem od dawna, odkryć bym w niej nie mógł. Bardziej intry- guje nieznane, i to jest nasza wielka słabość, bo powoduje powierzchowność ocen. Co więc sądziłem o Ewie? Była uległa, ale także egzaltowana, widocznie wykształciła w sobie jakiś rodzaj wyobraźni uczuciowej, zdawała się być ciągle głodna nowych wrażeń, które by w niej tę uległość pogłębiały. Miała gładką, nieruchomą twarz młodej dziewczyny, jeszcze teraz, gdy miała już na barkach czwarty krzyżyk. Takie twarze bardzo mylą, ale Ewę ratowały oczy. Okrągłe, ciemne, zapalały się łatwo zdradliwym światłem, przypuszczam, że przede wszystkim na zmienny wyraz tych oczu mężczyźni byli łasi. Ale te oczy Ewy zbyt często, jak na mój gust, przesłaniała mgiełka dramatyzmu, widziałem ją przy mężu, widzia- łem, gdy zaczynała flirty, wszystko było w niej na wysoką nutę, za każdym razem to była sprawa ostateczna. Dlatego spojrzałem na nią uważniej tutaj przez szerokość sali, kiedy tak stała napastliwie uśmiechnięta. Oczy miała jak czarne kulki, bez wyrazu. Ale ten uśmiech! Było to trochę dziwne, że zaczęliśmy iść ku sobie, te parę kruków było dla mnie ucieczką od roztrzęsionego interlokutora, ale ona szła ku mnie niczym nie przymuszona i zdawałem sobie sprawę, że od wielu miesięcy nie zamieniliśmy poza okrzykami przez tele- fon z okazji moich urodzin choćby kilku bardziej prywatnych zdań. Mój rozmówca jeszcze szarpał mnie za rękaw, szepnął, żebym pamiętał - i został w tyle. - Cóż to, sama? - zapytałem, od razu podkreślając niezwykłość tej sytuacji. - Zawsze byłam sama - zrobiła ruch głową. - A teraz bardziej niż kiedykolwiek. Zu- pełna samotność, rozumiesz? - Samotna, chociaż wśród ludzi - przystałem. - Tak ci teraz lepiej? To nawet brzmi dość atrakcyjnie. - Nigdy nie wiedziałeś, jaka jestem. I teraz też nie masz pojęcia, co się ze mną dzieje. Skinąłem głową. To było w konwencji jej osobowości, owe pokłady przez nikogo nie odkryte, te brwi uniesione w zdziwieniu wobec świata. Niepotrzebnie się tylko uśmiechała, ciągle nie mogła zrzucić tego przykrego uśmiechu. - No więc opowiedz mi o sobie. Jesteś w dobrym humorze. - Właśnie. W doskonałym. - Ładnie wyglądasz. - A cóż pozostaje kobiecie, kiedy ma serce posiekane na befsztyk tatarski? Miała obecnie fryzurkę jasną, całą w puklach, i usta prawie białe od szminki. To ją odmładzało, wyglądała jak panna z okładki magazynu. I ta sukienka różowa, w naiwne kwiatki, chociaż wycięta do odważnych granic, ukazująca do piersi matową skórę ciemnej szatynki. - Trzymasz się, Ewciu, trzymasz, moje gratulacje - powiedziałem szczerze, chciałem jej zrobić przyjemność, żeby przestała się uśmiechać. To nie był jej styl. Ściągał w wachlarz zmarszczek kąciki oczu, a jej uroda nie znosiła grymasów. „Przepędzi młodość, jeśli jej twarz zacznie żyć” - pomyślałem z przykrością, ponieważ nie lubimy, kiedy nasi bliscy sami psują własną kompozycję, którą pozostawili w naszej pamięci. Zresztą śledziłem jej niezmienność. Po roku, po pięciu latach była taka sama. Wówczas w jakiś sposób i mnie się zdawało, że nie ulegam działaniu czasu. To była jedyna chwila, kiedy czułem, że w jej, w moich żyłach płynie krew z tego samego źródła. - I zawsze na posterunku, zawsze jesteś w miejscu, gdzie być wy- pada. Patrzyła na mnie jakby z ciekawością. Potem zrobiła jeszcze dwa kroki ku mnie, była już blisko, poczułem zapach wypielęgnowanej kobiety. I rzekła: - Jestem bardzo nieszczęśliwa. Rozchodzimy się z Marcinem. - Znów jakiś kataklizm? - chciałem zachować ton tej rozmowy, choć już wiedziałem, że się nie nadaje. Ewka lubiła wzdychać, ale nigdy nie mówiła z takim spokojem, że poniosła klęskę. Marcin zaś w moim pojęciu nie był mężem zbyt wścibskim i dosyć w mojej siostrze zakochanym. - Kataklizm? Co ty nazywasz kataklizmem? Tę moje zabawy bez żadnego zna- czenia? Teraz, teraz to jest nieszczęście. Marcin mnie rzuca. Mówi, że chce odpocząć ode mnie. Nie sam, oczywiście. Oznajmił, że znalazł kobietę, która przyniesie mu spokój. - A ty? - Ja w tej decydującej rozmowie spokojnie malowałam paznokcie. „Proszę bardzo”, powiedziałam. „Myślałam tylko, że ty, właśnie ty, potrafisz odróżnić głupstwa od sprawy ważnej. Ale, jak widać, to była jeszcze bardziej po twojej - moja głupota. Więc proszę cię, naprawiaj to swoje życie.” Byłam nadzwyczaj spokojna. - I on oczywiście korzysta z przyzwolenia. - Oczywiście. Jesteśmy już po pierwszym terminie rozwodowym. - Mogłaś jeszcze w sądzie się nie zgodzić. - A czy mogę się nie zgodzić, aby mnie przestał kochać? Nie miałem na to odpowiedzi. Widziałem wśród innych głów znowu głowę Doroty, kark i kawałek szyi, które należały do niej, których chciałem dotykać. - Tam w sądzie to była prawdziwa komedia. - Ewa nie przestawała rozciągać ust, po- kazywać swoich drobnych, niezbyt regularnych zębów. Nie, nie powinna się uśmiechać. Ani teraz, ani nigdy. - Złożyliśmy deklarację, że w gruncie rzeczy nasze małżeństwo było pomył- ką. Rozumiesz? Jedyna rzecz, która w naszym życiu liczyła się naprawdę, była pomyłką! On mówił i ja mówiłam, że wszystkiemu były winne tamte improwizowane lata po wojnie. - Kawał czasu, mogliście się zmienić. - Ale przecież dla mnie najważniejsze było przeświadczenie, że właśnie on się nie zmieni, że będzie zawsze taki sam. Ach, Mirosławie, co to był za popis kłamstwa! Jak łatwo obróciliśmy w nieważny epizod tyle lat naszego życia! - Pewnie zbyt często wątpił w ciebie. - Wątpił? Dlaczego? Przecież ktoś z nas powinien był mieć poczucie humoru - rzekła poważnie z tym rozczarowaniem kobiety, gdy kochający mężczyzna, z którego miłości czer- pie własną witalność, okazuje się pewnego dnia zwyczajnym człowiekiem. - O okolicznościach, którym ulegliśmy podobno bez zastanowienia, mówił gładko, patrzył sę- dziemu prosto w oczy. Tak się zaparł naszej miłości, jakby niczym nigdy nie była. Był zdu- miewający, nie wiedziałam, że Marcin może mnie jeszcze tak zadziwić. Więc i ja włączyłam się w to oszustwo. Zupełnie jakbym mówiła o kimś innym, o jakiejś parze, która przez piętna- ście lat wegetowała ze sobą. Po prostu nie pamiętałam, że miłość, bliskość i walka o siebie oraz poczucie, że jesteśmy dwiema częściami tego samego organizmu, były kiedyś w moim życiu, w jego życiu, że to była prawda. Ale zostało właśnie kłamstwo i muszę z nim żyć. Starałem się ją zrozumieć. Jej temperatura była zawsze wyższa niż moja nie tylko dlatego, że była kobietą i łatwiej unosiła zasłony kryjące sprawy, w których jest się tylko we dwoje. Ona żyła jak gdyby na przydechu, moje zaś stosunki najbardziej osobiste miały prze- cież zaprawę dawnych strachów. A w Ewie wszystko było na wierzchu, zapewne każdy z mężczyzn potwierdzał jej siłę przyciągania. Może dlatego te wszystkie jej znajomości tak szybko się wypalały. Zresztą wiedziała, dokąd zawsze może wrócić, i to była jej równowaga. Tak szczęśliwie przeżyła młodość. Pomyślałem, że trochę zbyt późno spadła z tej swojej sza- li, teraz trudniej będzie się jej podnieść, zresztą i obrażenia trwają dłużej, kiedy się ma pod czterdziestkę. A Marcin, ten samiec, zawsze, patrzyłem przecież na to, głodny Ewki, ten układny i pobudliwy małżonek, miał zamiar wypocząć u boku jakiejś niekonfliktowej debilki! - A po wyjściu z sądu ucałował twoją dłoń i odszedł w siną dal? - spytałem, aby prze- rwać, zatrzymać ten potok szczerości. - Nie, miał twarz jak z granitu, żeby mnie nie ośmielić, żebym tego wszystkiego nie nazwała prawdziwym słowem. Rzekł tylko, że w jego nowej sytuacji oblicze moralne żony też się liczy, więc powinnam to zrozumieć. Że przejrzał na oczy, wszystko rozważył i musi myśleć o sobie. - W jakiej nowej sytuacji? - zacząłem słuchać uważniej. - Nie wiesz? Myślałam, że słyszałeś. Awansował. I w ogóle zmienia profil swoich zainteresowań. Będzie odtąd grzebał w sprawach społecznych. Wdrapał się na świecznik i postanowił być wzorem. Na pewno będziesz miał okazję go podziwiać. A mnie jest lżej, że ciebie spotkałam, mój bracie. Kiedy o czymś można mówić, to wtedy wszystko wydaje się bardziej płaskie, zostają tylko kontury, kalkowanie przeżyć innych, którzy się rozchodzą. Wiec ciebie złapałam na powiernika, chociaż mnie zdziwiła twoja obecność w tej menażerii. - Edek mnie zaprosił. - Postanowiłem jednak zapamiętać tamto o Marcinie. Mógł cho- ciaż pomyśleć, że Ewa nie jest rękawiczką, że ma brata, a tym bratem jestem ja. Bardzo był siebie pewny odbierając jej tę rolę. Jak reżyser, który ma muchy w nosie, ciekawe, co to za nagła kariera? - Tak sobie stoję, patrzę na obecnych i myślę, że mamy w naszym państwie niewielki, choć krzykliwy szczep z innej szerokości geograficznej. - Wiedziałam, że ta wystawa nie będzie ci się podobać. Ale ona nie jest dla was, chyba wiesz o tym. Widziałem więc w mojej siostrze już ślady tamtego uderzenia. I ja zaczynałem być jej wrogiem, jak wrogami byli teraz dla niej wszyscy ludzie. Tak oto Marcin niszczy w niej ule- głość, a ja byłem obiektem jej pierwszych zaczepek, albowiem w zwierzeniach mogła się rozluźnić, poczuła ulgę, a zresztą byłem jej mimo wszystko bliższy od innych. Ponieważ zaś według swego mniemania wyszła z wielkiej kąpieli kłamstwa, więc tytułem rekompensaty mogła teraz, moim kosztem chociażby, korzystać z prawdy. - To nawet niedobrze, że się tutaj pokazujesz. Dajesz przyzwolenie tej okropnej no- woczesności? Na szczęście możesz tam u siebie, jeśli ci będą wytykać, mieć usprawiedliwie- nie, bo Poleski to beztalencie. - Posiadam nad tobą tę wyższość, że się na tej sztuce nie znam. Może to bohomazy, a może genialne, nic mnie to nie obchodzi. Zresztą na pewno większość z obecnych tyle wie o tym, co widzi, ile ja. Natomiast się do tego nie przyznają. A z niechęcią do tego rodzaju sztuki to przesadzasz, Ewciu. Najwyżej pewna rezerwa, baczna uwaga, ale i to nie zawsze. Przeważnie jednak dajemy zielone światło dla wszystkich, z każdej strony, więc robią, co chcą, i stąd tyle miłego bałaganu. - W tej dziedzinie trochę bałaganu, czyli inicjatywy, nigdy nie zaszkodzi, mój wpły- wowy bracie. Wiem, że tobie to nie w smak. Chciałbyś wszystko i wszystkich ponumerować. Dobrze zaczynałeś kiedyś, ale teraz przydałoby ci się przewietrzyć trochę tę twoją duszyczkę biurokraty. Wziąłem ją za łokieć i lekko popychałem przed sobą. Nie miałem ochoty słuchać wy- głaszanych tym tonem opinii Ewy na mój temat. Słyszałem w nich echo sądów Marcina, cho- ciaż już nie czuła się z nim związana wewnętrzną zmową. Powiedziałem jej, że owszem, przewietrzę tę moją duszę i postaram się zrozumieć skomplikowaną jaźń artystów. Patrzyła na mnie bokiem, czułem opór jej ramienia, była teraz przeciwko mnie, ale byłem silniejszy. Ba- łem się, że Dorota odejdzie, zanim do niej dotrę. - Poznajcie się - powiedziałem, kiedyśmy we dwoje zastąpili drogę Jaczyckiej. I od razu zrozumiałem, że zetknięcie się za moim pośrednictwem tych dwóch kobiet było błędem. - To moja siostra - rzekłem zbyt szybko, bo w oczach Doroty, przez chwilę oceniających, wy- raźnie zgasła ciekawość. - Pani Jaczycka zapewne napisze o wystawie w „Tygodniu” - wyja- śniłem na wyrost. Było to także wyzwanie. Lubię ten mój ton, kiedy kobieta traci kontenans. Jestem wówczas prawie pewny, że ją prowadzę. Ale Dorota miała spokojną twarz, niezwykła była siła jej opanowania. Pewnie także dlatego tak mnie obchodziła. Chciałem tej chwili, kie- dy przeze mnie zburzy ten swój porządek. - Tak, napiszę, na pewno napiszę. Niestety Poleski chciał więcej, niż potrafił nam przedstawić. To się widzi w niektórych najlepszych tutaj obrazach. Trudno będzie poruszyć tę sprawę obiektywnie. Nie chcę być napastliwa, to zbyt łatwe wobec tej konwencji. Niełatwo jest pisać prawdę, kiedy wiadomo, jakie komentarze są potrzebne. Różniły się od siebie całością i każdym szczegółem. Przy kwitnącej Ewie Dorota gasła jeszcze bardziej. Mógłbym jej nie dostrzec, tak była drobna, blada, z nagą twarzą o przywiędłych ustach. Stały naprzeciwko siebie, jak kolorowe południe i wczesny zmierzch. Lecz ja tu przyszedłem, a potem przyprowadziłem Ewę do Doroty, tej z naszej trójki, której najłatwiej było nie zauważyć. Ona była powodem, ona centrum, ona przyczyną, że w ogóle na wystawie się znalazłem, że od dwóch godzin walczyłem z chęcią ucieczki. Mogła ogłosić, że człowiek, koło którego skakało tylu z obecnych, którego wygrywano dla własnych interesów czy nawet obozów - był tutaj tylko dla niej, małomównej, szaro ubranej i nieładnej. Czy wie- działa o swej władzy? Patrzyła na Ewę bez zawiści. Patrzyła także na mnie, owszem, oglądała fragmenty mojej twarzy, mój krawat i ręce, którymi nauczyłem się posługiwać, aby były ak- centem dla moich słów. Ale wszystko to czyniła z odległości, nie tylko stała trzy kroki ode mnie, ale patrzyła tak, jakby między nią i moją osobą była wielka pustka. Chwilami traciłem wzrok, oczy musiałem mrużyć, aby ją widzieć, widzieć ją znów, wierzyć, że jest tak niedale- ko. - To samo mówiłam Mirkowi - opowiadała Ewa. - Abstrakcja to drożdże. Zresztą we współczesnym świecie rozumnych maszyn i fotografii księżycowych gdzie jest granica abs- trakcji? Kto potrafi ująć w tamy ludzką wyobraźnie? - rozprawiała dla tamtej, przeciwko mnie. - Tak, tylko odbiór jest ważny. Nasza wrażliwość, którą pobudzają treści do końca nie dopowiedziane - wtórowała jej Dorota. - I ma pani rację, czy możemy przeczuć kształty, które kryją się w świecie? Czym nas jeszcze zaskoczy rozwój wiedzy? Czasem jestem pewna, że formy, które po nas wytropi przyszłość, skażą na los oleodruków to, z czym się jeszcze dzisiaj nie możemy pogodzić. Tak, to był błąd, że je z sobą zetknąłem. Stałem na boku, one od razu znalazły uzupeł- nienia dla własnych wywodów w poglądach, które zapewne powtarzały po innych, ale który- mi teraz błyskały przed sobą jak fleszami. Od razu poczuły się bliższe sobie niż mnie. Taki fenomen zdarza się wśród kobiet, które są pewne, że nigdy nie wejdą sobie w drogę. Tylko okrągłe, czarne jak koraliki oczy Ewy chwilami patrzyły na mnie badawczo, choć mówić nie przestawała. Oglądała Dorotę, potem jakby chciała sprawdzić coś we mnie, ale nie przycho- dziło to łatwo, drażniło ją, że się w nas rozeznać nie mogła. Zapewne trudno było Ewce zna- leźć pobudki, dla których odszukałem w tłumie tę nieatrakcyjną kobietę. Mrużyłem powieki, moje krótkowzroczne oczy mogły się jej wydać ironiczne - i to także ją myliło. Mówiły więc, słyszałem w ich głosach własną niewrażliwość na sztukę, ale nie odchodziłem, pozwalałem im na wszystko, bo nie umiałem odejść od Doroty. Pomogła mi jednak świeża nerwowość Ewy. Już była przy końcu tematu, już patrzyła nie tylko na mnie i na Dorotę. Ktoś się jej ukłonił, zapewne zobaczyła w tłumie nowy obiekt dla swych wdzięków i swego nieszczęścia. Już prawie nie słuchała, czekała tylko, aby nas w tym niezrozumiałym dla niej kontekście zostawić we dwoje, poza sobą, podczas swej towa- rzyskiej podróży od wyspy do wyspy na tej sali. Była przykra, wiedziałem, że jest jej źle i że to jest prawdziwe, ale przecież nowa sytuacja dawała Ewie jakąś szansę, mogła nawet intry- gować w owych ciemnych kolorach. Zakończeniem był uśmiech dość roztargniony, dotknięcie grzywki nad czołem, słowa pierwsze z brzegu, że bardzo jej było miło. I poszybowała w wybranym kierunku, a ja zosta- łem sam z Dorotą, teraz zupełnie sam, odpowiedzialny za nasze odosobnienie. Milczeliśmy, ja zresztą milczałem od wielu chwil, a teraz dalej patrzyłem na nią i nie mogłem znaleźć pierwszego zdania. Więc Dorota wzięła na siebie tę świadomość, że jesteśmy we dwoje. - Rozgarniętą ma pan siostrę. - Czy dlatego, że mówiła to, co pani chciała usłyszeć? Uśmiechnęła się, z nią było inaczej niż z Ewą. Jej usta w uśmiechu nabierały pełni, stawały się młode. - Być może zawsze mają rację tylko ci, którzy z nami się zgadzają. Chyba najtrudniej jest znaleźć prawdę w słowach przeciwnika. - A może nie warto jej szukać? Przekonanie o własnej prawdzie też jest coś warte. - Czy za każdą cenę? Niezależnie od skutków? Znów miałem wrażenie, że nawet teraz, w takiej rozmowie, Dorota wybiera aluzje, które pasują do mnie. A mnie i tak wystarczało, że musiałem dźwigać jej obecność. - Nie po to panią spotkałem. - Przypadkiem. - Sama pani w to nie wierzy. Chciałem panią widzieć. Założyłem, że pani tutaj przyj- dzie. - Cóż za domyślność! - droczyła się, po prostu grała pierwszą naiwną, nie tego od niej chciałem. Po co te odwroty? - Chodźmy stąd. Czy nie ma pani dość? - Dla pana to akt obecności, a dla mnie to zwykła robota. - Już pani wszystko wie. Nie wyjdę bez pani. Spojrzała na mnie, musiała stromo podnieść głowę, aby patrzeć. Przed chwilą wydała mi się wyższa, bo miała włosy zebrane w taki obwarzanek na szczycie głowy, ale teraz, gdy ważny był poziom naszych oczu, znów odnalazłem ją małą, nie sięgającą mego policzka. Mierzyliśmy własne siły. Widziałem dolne, półkoliste brzegi jej tęczówek, były szare jak chmura, ale tuż przy źrenicach miały odłamki złota, promieniście wokoło czarnych słońc. Patrzyliśmy na siebie: w jej oczach nie było wyzwania, ktoś z boku mógłby powiedzieć, że nie było żadnego wyrazu. Ale ja, który stałem na wprost nich, dostrzegłem, że w szerokich, nieruchomych powiekach stały się czujne, zaszły lekką wilgocią, która je wypolerowała, dojrzałem rysunek różowych żyłek w białkach, więc to dla niej coś znaczyło, że patrzyła na mnie. Nie byle jak, ale prosto w cel, w moje źrenice, dla niej odkryte, z tajemnicą mego lęku i odwagi. Odsunęła się ode mnie o krok, wyprostowała głowę. Tam brakowało powietrza, ludzie nosili ze sobą swoje dobre i złe zapachy, ale dopiero po wyjściu spadło na nas nieruchome popołudnie, rozgrzane do białości murów i płyt chodnika. Dorota stanęła u stóp schodów, sięgnęła do torebki, może chciała sprawdzić, czy jej starczy na taksówkę. Powiedziałem, i chętnie bym podniósł dłonie do uszu, by nie słyszeć swego głosu: - Proszę jeszcze nie odchodzić. Proszę zostać trochę ze mną. Tam pójdziemy. Był koniec sezonu, ulice bardziej puste niż przed tygodniem, wyraźnie słyszałem stuk naszych kroków, jakbyśmy byli teraz sami w mieście. Szedłbym tak, ale właśnie Dorota wybrała ławkę, a potem siadła ostrożnie, niezbyt blisko mnie, położyła ręce na kolanach. Miała wąską sukienkę, która w tej pozycji wydawała się bardzo krótka. Więc dłońmi kryła nagość, dłońmi trzymała się brzegu sukienki, obciągała ją, ale w tym wszystkim nie było niczego pod moim adresem. Miała tamte sandały z kilku wąskich pasków i patrzyłem na jej stopy o długich, szczupłych palcach, jakie miewają rzeźby z początków naszego świata. - Czy potrafi pani przy mnie odpoczywać? - zapytałem. - Dlaczego mam na to odpowiedzieć? - Siedziała z kolanami przy sobie. Teraz stopy wsunęła pod ławkę, już ich nie widziałem. - Bo to jest ważne. Ważniejsze od tego, czy ludzie potrafią ze sobą rozmawiać. A nawet ważniejsze od tego, czy się potrafią kochać. - Nie wiem, czy potrafię teraz odpoczywać. Ale jestem okropnie zmęczona. Widzi pan, jak pusto. Już wszyscy uciekają z miasta. Wtedy powiedziałem: - Niech pani ze mną wyjedzie. Od tamtej chwili ani razu nie spojrzała na mnie. Dopiero teraz odwróciła głowę, choć ręce wciąż miała spokojne, na założeniu sukienki - Z panem? A kim pan chce, żebyśmy byli? - Dwojgiem ludzi, którzy są ze sobą. W każdej godzinie. Bo ja chcę z panią chodzić, siedzieć na trawie z panią, mieć panią blisko. W dzień i w nocy. Znam taką leśniczówkę z innej rzeczywistości. Tam pani urodzi się na nowo. To jest możliwe, człowiek rodzi się niejeden raz. - Wierzy pan w to? Powinnam być szczęśliwa, że ktoś wierzy w moje inne wcielenie. Bo wie pan, naprawdę każda kobieta pragnie być parę razy w życiu odmieniona przez mężczyznę. I nawet nie jest ważne, czy na dobre, czy na złe ma być ta zmiana. Ale zanim nastąpi, jest przecież nadzieją. Więc nowym obrazem niewiadomego. Skrzywili ją ci ludzie, z którymi przebywała. Proszę, jak łatwo omijała moje słowa! Może nie przypuszczała, ile mnie kosztowały. Ale przyjęła je jako stwierdzenie pewnego układu i od razu znalazła w nich materię do dywagacji na zgrany temat, czego mianowicie kobiety spodziewają się po nas. Brzmiało to w dodatku tak, jakby nie mówiła o sobie ani o mnie, tylko głosiła jakieś prawo, które rządzi ciążeniem ku sobie dwóch połów ludzkości. Od razu to kwalifikowanie problemu, ta skłonność, aby od sprawy konkretnej, od naszego wzajemnego stosunku przeskoczyć do komunałów! A mnie przecież nie obchodziło, dlaczego któraś z nich chce czasem zmienić partnera. Wiedziałem jedynie, czułem to dotkliwie, że płyną chwile tego kwadransa, może połowy tarczy zegarka, które od niej zdobyłem. Znów wróciło owo zimne doznanie, że mam w sobie drut kolczasty, taki zasiek między mną a Dorotą, który szarpie moje nerwy i sprawia, że każde zewnętrzne wrażenie staje się w odbiorze bolesne. Ona się nauczyła w tym swoim świecie, gdzie ludzie bawią się słowami, roztrząsać każdą rzecz od podszewki. A ja czekałem, żeby po prostu mi pomogła. - lak wiele się pani po mnie spodziewa? - zapytałem. - Proszę nie odbierać mi reszty odwagi. - Chciałem szczerością przerzucić pomost między nami. - Zbyt często mówi pan w pierwszej osobie. Wiem, wiem, że taki jest porządek rzeczy. Myślę nawet, że brakiem pewności siebie też można kobietę zdobyć. Dzisiejsza kobietę, która do wszelkich uczuć dosypuje trochę macierzyństwa. Traktuje mężczyznę jako stworzenie zagubione i szukające oparcia. - Czy sądzi pani, że to jest chwila na podobne stwierdzenia? Czy to takie oryginalne, że psychicznie samodzielna kobieta wylicza rundy mężczyźnie? Siedziała do mnie profilem, widziałem odwinięte nieruchome rzęsy, wskazywały kierunek jej wzroku, który nie zbliżał się do mnie. Milczała chwilę, jakby przebiegała w myśli całą naszą rozmowę. W końcu rzekła: - Przepraszam pana, rzeczywiście głupio się zachowuję. Musimy przecież mówić o sobie. To jest dla każdego z nas temat najważniejszy. - Ale mówimy w ten sposób nie każdemu z brzegu. - Właśnie. Tylko że te pozory egocentryzmu łatwiej widzimy w kimś innym niż w sobie. I chociaż ta cecha jest dość nawet śmieszna, mnie wcale nie jest do śmiechu. Bardzo jestem panu wdzięczna za tamte słowa o mnie. Odetchnąłem powoli, niedostrzegalnie dla niej, ale jednak głębiej. Wchodziliśmy na twardszy grunt, łatwiej było mi teraz patrzeć na nią, widziałem, że w przystępie szczerości nie potrafiła uspokoić ust, że lekko rozchylone zacisnęły się, przycięte uchwytem zębów. Mogłem właściwie odgadnąć, co powie za chwilę, a słowa te będą już o mnie, już o nas. I chociaż jeszcze nieprecyzyjne, wyznaczą nasze porozumienie. Kobieta, która dziękuje za cokolwiek, zawsze wychodzi naprzeciw. A ta, która czuje swoją niesprawiedliwość wobec mężczyzny, jest już bardzo blisko. - Niczego w stosunku do pani nie wymyślam - mogłem teraz powiedzieć. - Nie idę na żadną grę. Przy pani mówię nie kontrolując słów. Odpowiedziała jednak inaczej, niż chciałem. To nie była osoba obyta w takich spotkaniach, domyślająca się męskich zabiegów. Ale czy tak było źle? Słuchając jej stwierdzałem, że wprowadzała nowe dekoracje jako tło dla nas. Gdyby wszystko było proste, może od dawna przestałbym na nią patrzeć. - A ja nie mogę się uwolnić od tamtej myśli. - Jakiej? - To prawda, że jestem w złym stanie, że gonię resztkami sił. I czasem mi się zdaje, że to jest pana wina. - Moja? - Ale nie tylko pana. Boję się o mój spokój. W tym zagrożeniu jednak nie tylko pan jest obecny. Jest także mój mąż. A więc musiało paść słowo, bez którego nie mogą się obejść skrupuły żadnej w jej sytuacji. To był jednak ów grunt, na którym nie czułem się wytrącony z myśli o niej. Jaczycki nie był zaskoczeniem, bo ciągle był przy mnie. - Czy musimy o nim mówić? Jesteśmy teraz we dwoje. - Tak, ale są chwile, kiedy jestem z nim, kiedy patrzę na niego. Nie poruszam wówczas tamtej sprawy, ale wiem, że istnieje między Zbyszkiem a panem jakiś związek. - Mówi pani o jego misji w redakcji? - Poczułem sztywność w karku. Tamta bolesność obcego przedmiotu w żołądku była już inna, wyraźna. - Co to ma z nami wspólnego? Pójdzie, zobaczy, opowie, komu trzeba, i koniec. - Ale ja patrzę na niego przez te wszystkie dnie. Od pana usłyszałam, jakie dostał polecenie. Ale wiem z naszych wspólnych lat, co to może dla niego znaczyć. Do dziś mi nie powiedział, że tam się spotkamy. Chodzimy koło siebie, prawie nie rozmawiamy, bo ja wiem, że ma przede mną tajemnicę, a on wie, że będzie musiał mnie zaskoczyć. - Przecież to nie jest żadna tajemnica! Przynajmniej między wami - zdziwiłem się prawie szczerze i widziałem te ich dnie milczenia, złe dnie dwojga ludzi, którzy boją się mówić. - Ale on rozumie, że kiedy się dowiem, to niczego mu nie ułatwię. - To jest jego próba. I chyba opiekunów nie potrzebuje - powiedziałem szybko i trochę nieostrożnie. - Tak i on zapewne myśli. A ja rozumiem, że nie chce mojej pomocy. Ale dlaczego w tych dniach, kiedy się męczy, chce być całkiem sam? - Podniosła ramiona, nie kryła zdziwienia i przeleciało mi przez głowę, że niewiele wiem o nich dwojgu. Choć przecież już byłem pewny, że Dorota nie miała dla mnie niespodzianek. - Każdy dorosły człowiek musi się czasem zdobyć na decyzję. Nawet na trudną decyzję. Nawet przeciwko swoim najbliższym. Jeżeli od tego postanowienia zależy coś ważnego, coś, co przyjdzie, co, być może, stanie się częścią jego wewnętrznej wolności. Trzeba tak na to spojrzeć. I nie poprawiać nikomu życia, bo nie od naszych intencji ono zależy. Ale nie chcę mówić na tamten temat. Pani jest dla mnie ważniejsza i moje miejsce przy pani. Doroto, niech pani straci na chwilę pamięć wszystkiego, co uboczne i nam niepotrzebne. Niech pani pomyśli, ile warte jest parę dni, kiedy istnieje na świecie tylko dwoje ludzi. To bardzo niewiele, ale proszę przyjąć ode mnie ten ułamek czasu. Może tak się zdarzy, że będziemy nim żyli przez długie lata. Odjąłem jej rękę z kolan, było gorąco, upał naokoło mnie, a jej dłonie były zupełnie zimne, jakby krew z nich uciekła w obawie, że ich dotknę. Niosłem te ręce ku sobie, pochyliłem się w ich kierunku. Położyłem je na moich ramionach i już mogłem ją objąć, oprzeć policzek o policzek, a potem wargami przesuwać po jej skórze gładkiej i nie napiętej, poddającej się dotykom. Ale usta nie rozchyliły się pod moim nakazem, odbierałem ich szorstkość i ich suchość, były jak usta dziecka, poczułem, że zaciska mi się gardło. Nie odtrąciła mnie, jakby nasłuchiwała, widziałem, że słucha siebie, nie mnie. Więc badając wypukłość jej warg chciałem, aby przestała wątpić. Miałem otwarte oczy, widziałem teraz najbliżej jej zamknięte powieki, fałdę skóry między brwiami. Czułem w dłoniach kształt jej pleców, były szczupłe i nagie pod cienką sukienką. Za chwilę mogłem przestać patrzeć i przestać myśleć, ale wówczas właśnie ona przesłała mi oddech, jakby się budziła ze snu. - Muszę już iść - powiedziała, jeszcze blisko moich ust. A ponieważ mogła to powiedzieć inaczej, wiedziałem, że nie jest to odejście zupełne. Nie zatrzymywałem jej. Wiedziałem przecież, że musimy się jeszcze spotkać, bo ludzie są już złączeni słabością, jeśli ta słabość stała się między nimi, w tej samej chwili, siłą życia. Mogła zasłaniać się powiekami, mogła zaciskać w pięści ręce, kiedy spoczywały na moich ramionach, mogła zatrzymać oddech, zajęta wyłącznie sobą, kiedy między naszymi twarzami nie było żadnej odległości - to przecież nie miało znaczenia, czy w ten sposób się broniła. Wierzyłem, że tak oto z trudem, pokonując w sobie przeszkody, jednak mnie odbierała. I że byłem dla niej najbardziej obecny w tej samej chwili, kiedy z westchnieniem odzyskała świadomość wszystkich nieważnych uzupełnień do nas dwojga. Znałem tę drogę. Dorota nie musiała mnie prowadzić. Było już popołudnie w niskim, gęstym od upału powietrzu. Od nabiegłego czerwienią blasku kładły się niebieskie cienie. Poruszony przez Dorotę, otwarty od wewnątrz, nie potrzebowałem już od niej odpowiedzi, wiedziała przecież, że idziemy razem, że jest obok mnie. Więc pozwalałem jej milczeć. Jej krok był krótszy od mego, stawiała te swoje stopy o nienagannej strukturze lekko i płynnie, patrzyłem na nie, byłem oto pewny, że cała jest tak piękna. I w tym swoim rozgadaniu prawie wybiegłem naprzód, kiedy się zatrzymała. To nie był jeszcze jej dom, to było zaledwie skrzyżowanie jej ulicy. - Tu się pożegnamy - powiedziała. I to mnie nie zdziwiło, że nie prowadziła mnie aż tam. Dzisiaj widocznie już nie chciała, abym spojrzał w okna ich małżeńskiego mieszkania. Jeszcze bardzo niedawno mogła mi na to pozwalać, pamiętałem tamtą chwilę, kiedy w jej oczach nie było żadnego niepokoju. Dzisiaj było inaczej i dlatego potrafiłem z nią się rozstać. Powiedziałem coś nawet z odpowiednią miną o konieczności pożegnań, o banalnych sytuacjach, z jakich się składa nasza biografia. Ale w mojej świadomości była obecna tylko myśl, że oto za chwilę przestanę na nią patrzeć, że zostanę sam. To wszystko nie uderzało we mnie z bliska, nie plątało owego kłębka pod spojeniem żeber. Wiedziałem, że aby ją poprowadzić, muszę się zgodzić na pewne okoliczności. Ale w słowach, w słowach do Doroty przy rozstaniu zawierało się tylko jedno z uczuć, które teraz składały się na mój stan. To było prawdziwe, wiedziałem, że gdy odejdzie, na jej miejsce przyjdzie do mnie bezsens czasu i będzie przy mnie aż do chwili, kiedy znów ją zobaczę. - Muszę to przyjąć do wiadomości, jeśli nie chcę oszukiwać ani siebie, ani pani. Nie wymyślę innego słowa. Zresztą już powiedziałem, że nie będę na pani cześć wymyślał kłamstw. - Pan jeszcze sam nie wie, ile w tym prawdy - odpierała moje słowa. - Dopiero z odległości można się o tym przekonać. - Ale ja już nie chcę takich doświadczeń. Jestem pewny tego, co mówię. Mąż teraz będzie zajęty, już nie jest dla pani. Więc można jechać. Może to mu nawet ułatwi wszystko? - Ten pomysł zaświtał mi właśnie w tej chwili, zatrzymałem go. - Będzie pani gdzie indziej i jemu będzie lżej, że nie jest pani świadkiem. A pani będzie ze mną. I ja będę z panią. Daleko od wszystkiego. Proszę powiedzieć, że się pani zgadza - nalegałem, rozwijałem argumenty, chciałem przecież od niej po tym spotkaniu czegoś, z czego się już nie wycofa, z czym będę mógł odejść. Ale ona tylko patrzyła na ulicę, która prowadziła do jej domu, i powiedziała: - Nie wiem, nie wiem jeszcze, co będzie. Czuję zawrót głowy. Tak mnie pan osaczył. Teraz nawet na jakąś cząstkową prawdę trudno mi się zdobyć. Niech mi pan pozwoli na rzecz bardzo trudną. - Na co? - spytałem, bo już trzymałem jej rękę w swojej. - Na trochę dystansu do nas wszystkich. Przecież się jeszcze spotkamy. Tak, na pewno. Teraz jestem w ciemności. A kiedy będę mogła patrzeć i ujrzeć cokolwiek, to zadzwonię do pana. Zanim zdążyłem się obronić, już moja ręka chwytała powietrze, a ona odchodziła szybko swoim drobnym krokiem, i przestałem ją widzieć, choć jeszcze była niedaleko. Jej kwiecista sukienka była tylko świetlnym znakiem rozszczepionym przez odległość i jakichś ludzi, którzy wychodzili teraz z domów, aby znaleźć wytchnienie. Ale wieczór nie przynosił ulgi, ja też oddychałem z trudem. Broniłem się przed tym: nie mogło wrócić tamto uczucie, to było wariactwo, wtedy także to była nieprawda, wiedziałem, że nieprawda, potem przecież zrozumiałem, że nie mogłem myśleć o sobie bez wrażenia, którego w odniesieniu do własnej osoby nie znosiłem najbardziej. Bo kiedy wyszedłem już z tego, co potem mogłem nazwać obsesją, to z uwolnieniem przyszło zdziwienie, że tak dałem się zaplątać w tę niewidzialną sieć. Oczywiście, z każdego kąta nie tylko na mnie patrzyły wtedy strachy, ale przecież to właśnie ja powinienem był rozedrzeć te pajęczyny i pokazać, włożywszy rękę w ciemność, że tam nie ma nic, że chorujemy na wizje płynące z lęku przed poznaniem spraw omotanych jedynie w domysły. No cóż, wszelkim przywidzeniom ulega przede wszystkim człowiek obdarzony imaginacją. Nie będę krył, że od dawna znalazłem w sobie ową właściwość, aby widzieć w tym wszystkim, co mnie otacza, jakiś jeszcze jeden, dodatkowy wymiar. W tamtym czasie moja wyobraźnia była źródłem tylko owych poniżających stanów. Przyczyny znajdowałem przede wszystkim w swoim stanie psychicznym. Byłem zmęczony, harowałem wówczas na potęgę. Przez wiele lat nie brałem urlopu. Byłem w tym budynku wszędzie, gdzie coś się działo, zaciskałem zęby, aby utrzymać się w tym miejscu, które wydawało mi się jądrem każdej rzeczy. Z tym wysiłkiem rosło napięcie psychiczne, w końcu nawet po nocach, we śnie, mozolnie piąłem się po drabinie, która miała tylko dwa punkty chybotliwego oparcia, więc to wszystko mogło się skończyć i często w nocnych majakach ktoś wytrącał mi szczebel spod nóg i leciałem jak kamień w przepaść, głową ku zagładzie. Budziłem się nie mogąc złapać haustu powietrza i leżałem w ciemności. Brałem krople na uspokojenie, po godzinie znów zasypiałem, a kiedy przychodziło rano, wstawałem, gimnastykowałem się w przeciągu od okna i powtarzając sobie, że znów dobrze się czuję we własnej skórze - szedłem tam jak co dzień. Podwajałem energię działania, były to bowiem czasy wielkiej próby sił, bacznej wzajemnej obserwacji. Mówiłem sobie, że nie mogło być inaczej. Nie widziałem we własnym życiu żadnego ciemnego miejsca, wszystko tym oczom mogłem pokazać. Nie wiedziałem tylko, gdzie ich szukać, nigdy ich nie napotkałem wzrokiem i dlatego tak trudno było się przed tą obserwacją bronić. Broniłem się jednak z uporem i ambicją, moją siłą była pracowitość. Kiedy ludzie milkli, ja głośno kończyłem zaczęte zdanie. Byłem pewny, że moim słowom i myślom nic nie można zarzucić. Możliwe, że prowokowałem wówczas los, ale chyba dlatego okazał się pobłażliwy i dziś mogę powiedzieć, że z tych lat wyszedłem bez szwanku. Wszystkie szczeble mojej drabiny okazały się ze zdrowego drzewa, stawałem nawet kolejno na paru innych, coraz wyżej - i utrzymały mój ciężar, powiększony o tamten, który w sobie nosiłem. Minęło dość dużo dni, może lat, zanim nauczyłem się tamte uczucia bagatelizować. Wszystko to było fantazją i zmęczeniem - mówiłem sobie. I żadna zdolność rozumowania nie brała w tym udziału. Dobrze, że mój głód własnego znaczenia był większy od psychicznych fanaberii. To mnie uratowało. Więc czy teraz, w zupełnie innym miejscu i kiedy sam byłem inny, wszystko miało się powtórzyć? Sam nie wiedziałem, na czym to polega, że w jakiś czas po spotkaniu z Jaczyckim u szefa poczułem się jak przed obiektywem. Stwierdziłem nagle, że każdy mój układ twarzy każdy fragment zachowania, każde moje słowo nabrało odmiennego znaczenia. Nie, nikt mi tego oczywiście nie powiedział. Przeciwnie, stosowano wobec mnie jakąś podkreślaną naturalność, graniczącą nawet z protekcjonalnością, której przedtem nie zauważyłem. Ale była to krucha swoboda, chcieli najwidoczniej ukryć wewnętrzne napięcie, którego moje zjawienie się przy którymś z nich było przyczyną. Myślę, że w ten sposób ratowali własną godność, własną niezależność sądów. O sprawach ogólnych, a pewnie i o mnie. Była to jednak zmiana widoczna. Przynajmniej dla mnie, który w miejscu pracy zawsze oglądałem twarze kolegów. I nie lubiłem, kiedy zbyt szybko się odwracały, niby to patrząc na coś ciekawszego. Zachowanie ich było zresztą dość nieporadne. Bo wystarczyło, żebym się odwrócił, żebym ich zostawił własnym namysłom, a już czułem ich oczy na moich plecach. Było znowu tak, że oni milkli na mój widok, a ja potrafiłem bez wahania skończyć zaczęte zdanie. Przyznaję, że teraz lepiej umiałem się bronić niż kiedyś. To, co zrodziło się poza mną, nie było już atmosferą, było bardziej konkretne. Jeszcze raz zrozumiałem, że aby jakieś wrażenie przestało być ważne, trzeba dojść do jego treści. Niełatwo jest jednak zapytać: „Wiem, że myślicie o mnie. Ale co myślicie?” Postanowiłem więc i ja patrzeć uważniej na otoczenie. Tak jednak, aby moje zasadzki, które ich mogą przyłapać, były niewidoczne. „Będę jednakowy - pomyślałem - żadne odchylenie od normy, w żadną stronę, będę unikał wszelkiego zabiegania o ich szczerość, unikał własnych wyznań. Wtedy na tle naszej jednolitości oni, a może także ich motywy staną się bardziej wyraziste.” Aby im się przyjrzeć, trzeba było jednak ostrożnie zmniejszyć tę odległość między nami. Wybrałem na początek Matulakową. Znalazłem ją w stołówce. To znaczy, nie szukałem jej, ale znalazłem od razu. Przysiadłem się do stolika, a jej ręce mocujące się z pieczenia stały się niezgrabne, nóż ślizgał się po talerzu, nie mogła złapać widelcem kawałków wołowiny, milczała. Wiedziałem jednak, że milczy z mego powodu, bo od czasu do czasu rzucała mi krótkie spojrzenia i ruszała niespokojnie wąsikami. - Należy się wam urlop - powiedziałem. Kobietom w jej wieku, nawet takim entuzjastkom, przeważnie coś dolega. Wypoczynek jest więc zawsze tematem łatwym. - Nawet nie myślę teraz o tym. Przyjdzie siedzieć całe lato. - Czy to nie przesada? Ustrój nawet bez waszej cennej pomocy jakoś przez miesiąc się obejdzie. - Możecie się śmiać, gdy was to nie dotyczy - nie przyjęła żartu, teraz patrzyła w talerz. - Co mnie nie dotyczy? - Do czegoś jednak się zbliżałem. - Robota, nasza zwykła robota. - Zwykła, niestety. Czy stało się coś nowego? Dziobnęła widelcem cały kartofel, już go podniosła, ale widząc jego rozmiary znów opuściła i nagle zniechęcona rzekła: - Byłam u szefa. Mnie wołał i was, ale tylko na mnie trafił. Więc poszłam. Patrzyłem jak i ona na ten jej nieapetyczny obiad. Jednak potrafiła mnie zdziwić! - I nic mi o tym towarzyszka nie powiedziała. - Ano nic, postanowiłam nie zawracać wam głowy. - Poza szefem taka decyzja? - Nie jego rzecz, kto z nas pójdzie do walterowców. Ta sprawa wydała mi się tak odległa, tak nieaktualna, że teraz z trudem przypominałem sobie fortel szefa, aby mnie jednak nie zwalniać z opieki nad tym źle prowadzonym zakładem. - A ja po co tam miałbym teraz chodzić według Podcienia? - pytałem jednak, w tym wezwaniu kryć się mógł element mojej nowej sytuacji. - Ostatnio zajmuję się trochę innym kompleksem zagadnień. - Tak sobie właśnie pomyślałam, że i bez tego dość macie kłopotów. I poszłam sama, na własną odpowiedzialność. No, nic przyjemnego, tam znów plan zawalony, idzie święto lipcowe, nie mają co pokazać. A najwięcej to się bałam szefa, jak zapyta - mówiła z wyraźną ulgą, że w końcu może mi wyjawić swoją intrygę. - Ta obawa jednak to dowód odwagi, towarzyszko. Dziękuję wam. A szef na pewno nie będzie sprawdzał. Wiecie, jak to jest, byle odwalić kontrolę. - O nie, tu ja się z wami nie zgadzam! Przeciwnie, to czasem może być wprost przełomowy moment! - z tym wyzwaniem wracała już do niej zwykła wiara w znaczenie naszych przedsięwzięć. - Dlatego ja was postanowiłam oszczędzić, żebyście się mogli skoncentrować. - Na czym? - a jednak dobrze wycelowałem, trafiając na Matulakową. Jej prostoduszność była zdumiewająca. - No, na tej sprawie z „Tygodniem”. Nie wiem, co szef powie na moją inicjatywę, bo zdaję sobie sprawę, że co wy, to nie ja - po j»j twarzy przebiegł w nagle obwisłych mięśniach cień goryczy. - Niewiele w tym przedsiębiorstwie mogłam zrobić. Bo jak ja, stara kobieta, mogę rozruszać ludzi? Ten ich dyrektor niczego jeszcze nie zrozumiał z nowych przemian - westchnęła, dla niej to nie było oklepane zdanie. - Ale pragnę wam wyrazić moje uznanie, żeście się zajęli Jaczyckim. - A moje uznanie dla serwisu informacji. - Nie była to, przyznaję, podnosząca na duchu minuta. Co o mnie i o nim wiedzieli? Matulakowa powiedziała z przejęciem: - Niepotrzebnie jesteście tacy skromni. Chyba to żadna tajemnica, że się Jaczycki z waszą pomocą aktywizuje? - No, rzeczywiście nie ma w tym nic złego - potwierdziłem. - Sama nieraz chciałam mu pomóc, ale nie wiedziałam jak. Dlatego bardzo się cieszę, żeście zmienili do niego stosunek. - Macie dobre serce - powiedziałem szczerze. - Może zbyt dobre, dlatego się wam zdaje, że można pomóc słowami. A tymczasem, moja droga, trzeba człowieka postawić w odpowiedniej sytuacji. Wpływ mają nie słowa, lecz okoliczności. - Zawsze uważałam, że on jest trochę oderwany od życia - od razu się zgodziła. - Taki jakby z innego świata. Dlatego nie mógł znaleźć swego miejsca i uciekał od nas. Dobrze, żeście dla niego wymyślili tę redakcję. - Mam wrażenie, że mnie jednak przeceniacie - zastrzegłem się przed taką opinią. - Tę propozycję, nie bez oporów, przyjął od szefa, to po pierwsze. A po drugie, kto mówi o redakcji? Tutaj pracuje, tutaj pozostanie. Tutaj - podkreśliłem głośniej. - A tamto jest tylko doraźnym zadaniem, żeby się przewietrzył, żeby zobaczył, posłuchał, co mówią w pewnych kołach naszego społeczeństwa. I w ogóle uważam, że tego faktu nie należy zbytnio rozdymać - wzruszyłem ramionami. Ale Matulakowa patrzyła na mnie tak, jakbym był powodem jej nowego przypływu radości życia. Połykała teraz obiad bez trudu, wyskrobała kompot łyżeczką do dna i oświadczyła, unosząc nad stołem ciężki biust: - Jestem pewna, że w naszym towarzyszu przy waszej pomocy nastąpią teraz korzystne zmiany. Bo ja wiem, że potraficie oddziaływać na ludzi. Czy bez tej świadomości poszłabym sama do tej fabryki? Zdobyłam się na to, bo wiem, że niejednego od was się nauczyłam. I zrobiło mi się wstyd, że tak dotąd tę Matulakowa lekceważyłem. Nie przypisujmy ludzi do jednej płaszczyzny, bo zawsze mogą z niej jak na sprężynie wyskoczyć! Jadłem z roztargnieniem, a ona, znów pełna zapału, mówiła mi o szczegółach tamtej wizyty. Teraz znajdowała w niej także jakieś pozytywne strony, jakieś ślady skutków naszej troskliwości. Twierdziła, że ludzie, choć powoli, ale jednak zaczynają się układać w nowych stosunkach, jeśli się ma do nich odpowiednie podejście. Już zjadła, teraz ja z kolei polowałem w kompocie na rzadkie czereśnie, ale Matulakowa widocznie czuła się w prawie, aby przy mnie siedzieć i roztrząsać znaczenie międzyludzkiej życzliwości. - To dziwne, jak się ludzie boją wszystkiego, co nowe - perorowała. - Choćby to nowe było dla nich lepsze od minionego, choćby dopiero ta zmiana była dla nich zwrotem ku lepszej perspektywie. - Nie agitujcie mnie, towarzyszko, za socjalizmem! - powiedziałem możliwie beztrosko, myśląc jednocześnie, że za jej poświęcenie dla mnie teraz będę płacić niejeden raz próbą cierpliwości. - Ale ja wcale nie mówię o starych czasach! Mówię o tych, co nie tak dawno się skończyły. Wtedy też był socjalizm, no i różne rzeczy przyniósł. Co wam będę mówić, sami wiecie. A teraz, gdy chcemy naprawić, co było w tamtym złego, to ludzie się opierają. Bo właśnie nie chcą zmian. Do swoich lat doszłam, a jeszcze się dziwię, że człowiek w swoich skłonnościach taki jest konserwatywny. - Bo może nie naprawiamy dość ostrożnie - powiedziałem. - Widzę, że dokształcasz naszą drogą towarzyszkę - głos odezwał się tuż obok nas, chociaż trochę z tyłu, za moimi plecami. Poznałem od razu sposób Chądziela, tę jego dowcipną niby-zaczepność. Ciekawiło mnie tylko, od jak dawna stał tak za mną i podsłuchiwał. Byłem pewny, że wmieszał się do rozmowy, kiedy jego obecność przy naszym stoliku, ale poza nami, stała się już zbyt dwuznaczna. Z ludzi, dla których byłem ostatnio intrygującym zapewne obiektem obserwacji, Chądziel najgorzej znosił moje poczynania. Można powiedzieć, że spełniałem jego potrzebę ciekawości bliźniego, byłem jego zawistną nadzieją, jego rozczarowaniem w stosunku do siebie, w perspektywie mojej przyszłości widział przecież brak własnej. Kiedy go mijałem na korytarzu, podnosił głowę i na przykład zaczynał gwizdać, on ze wszystkich najwyraźniej mnie lekceważył, aby mnie zmylić. Przypuszczam, że w tej grze bardzo się męczył - i w końcu nie wytrzymał. Bo ja, według planu, udawałem, że go nie widzę za sobą, uprzejmie podawałem mu rękę, kiedy wpadał wprost na mnie, i widziałem, że nasza komitywa z czasów ostrzeliwania Jaczyckiego miała już wiele szczelin, trzymała się dzięki klamrze pozorów, o które on zresztą dbał bardziej niż ja. Bo ja naprawdę mogłem go nie zauważać, on zaś musiał wbrew sobie dokładnie mi się przypatrywać. A teraz stanął przy nas, bo obecność Matulakowej była jednak dla niego jakimś alibi. Zresztą i tłok przyszedł mu z pomocą, a przy naszym stoliku było wolne krzesło. - Mogę zjeść przy was? Ale ty sobie - zwrócił się do mnie - nie przeszkadzaj. Towarzyszka ma zachwyt w oczach. Więc i ja chętnie posłucham, jakie masz teraz zdanie o tym i owym. Chądziel przez wszystkie te lata dość mozolnie grał rolę enfant terrible, wyobrażając sobie, że mu to daje pewną swobodę. Chwalił się, że on jeden mówi naprawdę to, co myśli, bo ma już taką niewyparzoną gębę. W rzeczywistości był po prostu człowiekiem, który ze strachu przed utratą jakiegoś swojego oblicza, nie najpodlejszego miejsca między nami - starał się przywdziać kolorowe szmatki bezceremonialności, zaprawionej jednak dobrze ukrywanym sprytem. Domyślałem się, że skoro tak podszedł, to zapewne chce jakoś ulżyć mękom niedosytu. To nie ja go szukałem. - Co to znaczy: zdanie o tym i owym? - zapytałem spokojnie i zmrużyłem oczy. Chądziel miał taką powierzchowność, że trudno go było wydzielić z ludzkiego zbiorowiska. - No, bo zmieniamy się przecież, rośniemy w miarę wydarzeń - pogładził się po skąpej, przeświecającej skórą fryzurce. Matulakowa spojrzała na niego z widoczną niechęcią, odstawiła szklankę po kompocie i w krótkim wysiłku podniosła swoją bujną postać. - Bardzo was przepraszam, towarzyszu - zwróciła się tylko do mnie, jakby było za co przepraszać. - Ale ja już sobie pójdę. Robota czeka. - Pochwalamy, pochwalamy - kiwnął głową Chądziel. - Nie od was czekam uznania, mój drogi - powiedziała z godnością moja rozmówczyni i groźnie uniosła wąsiki przy kącikach ust. - Poza tym zwracam wam uwagę, że nie z wszystkiego warto robić głupie dowcipy. - I falując biodrami poszła w kierunku wyjścia. - Ale zasadnicza! Z dawnych lat jej zostało - skomentował zajście Kazio. - Upraszczasz, jak zwykle. To nawet staje się u ciebie dość niepokojące. Matulakowa jest wartościowym pracownikiem. Oddana, doświadczona, i ciebie niejednego mogłaby nauczyć. - Wiem, wiem - przerwał mi z uśmiechem. - Ostatnio pieje tym swoim dyszkantem na twój temat. Masz tu własny aparat propagandy, Mirosławie. - Nie potrzebuję jej. - Chętnie w to wierzę, że nie potrzebujesz. Ale dobre słowo każdemu się przyda. Szczególnie, jak się coś niecoś ryzykuje. - Kto ryzykuje? - Przed chwilą, w jakiejś sekundzie, chciałem zrobić tak jak Matulakowa. Teraz jednak siadłem wygodniej i zacząłem ugniatać stożki z chleba. - Nie bujajmy się, spryciarz z ciebie. Ale czego ty właściwie chcesz od Jaczyckiego? Bo ja nie wierzę, że nie masz w tym żadnego interesu. - Nic z tego nie rozumiesz - patrzyłem sobie na ręce. - Naturalnie, nie mam twojej sprawności intelektualnej. Ale nie jestem na tyle ograniczony, aby myśleć, że chodzi ci wyłącznie o tego faceta. Doskonale się stało, że jednak przyłapałem Matulakowa, że dała mi jakąś ogólną orientację. Teraz mogłem powiedzieć to zdanie, już patrząc Chądzielowi prosto w oczy: - Właściwie tośmy zbytnio obstawili tego Jaczyckiego. Jadł właśnie zupę i pociągał z łyżki dość dźwięcznie wargami ściągniętymi w ryjek. Teraz zaczął kaszleć, ciecz na łyżce zabulgotała bańkami powietrza. Po chwili przestał, ale jego okrągła twarz była od nabiegłej krwi jeszcze większa. - Aleś trafił w dziesiątkę! - łapał powietrze. - Myśmy go zbytnio obstawili? Ty, Miłosławie, zawsze potrafisz zbić mnie z nóg. To przecież on cały czas szukał z nami zaczepki. Nie pamiętasz już, jaki był, jaki jest teraz? Jednak ci powtarzam, że nie trzeba uważać mnie za głupszego, niż jestem. - Chodzi nie o ciebie, lecz o tamtego człowieka. - O, tyle to i ja wiem. I powiedz mi, tak między nami, w co ty go pakujesz? - Ten twój styl naprawdę mi nie odpowiada. - Wiedziałem, że przykrość, którą czułem, objawiła się także na mojej twarzy. On jednak nie powinien mieć wątpliwości co do jej przyczyn. - Dlaczego to ja, właśnie ja, mam kierować losem tego Jaczyckiego? - Ba, żebym to wiedział! - westchnął Chądziel. Chusteczką wytarł czoło i usta. - Tego właśnie nie mogę zgłębić, jakie masz z nim porachunki. Czasem sobie myślę, że to od tamtego zebrania, kiedy po raz pierwszy zabrał głos. Ale przecież z nim się rozprawiłeś, nawet szef przyznał ci rację, choć nie lubi. A znowu kiedy indziej mi się zdaje, że to między wami zaczęło się jeszcze wcześniej. Ale dlaczego? Kiedy? Z jakich powodów? Oto są moje pytania na twój temat. - Mówił tak, jakby myślał na głos, ale brwi miał uniesione, brodę przy lewym ramieniu i wyglądało, że mówi rzeczy dowcipne, które go dziwią, ale bardziej rozśmieszają. - Bzdura - powiedziałem. - Mówisz od rzeczy. - Zgoda, zdarza mi się. Mogę niczego nie pamiętać. Ale warto, żebyś zdał sobie sprawę, że tyś pierwszy wynalazł Jaczyckiego. A reszta, ta najbardziej waleczna, poszła za tobą. Tę swoją prawdę podkreślił bez cienia zażenowania, z ową naturalnością, w której ostatnio celował. I właśnie jego przekonanie, nie podlegające dyskusji, wydało mi się groźne. Nigdy nie wykonałem gwałtowniejszego gestu, nigdy nie powiedziałem głośniejszego słowa - i teraz oto miałem zostać wodzem tej całej kampanii? Przecież nawet w lustrze omijałem pewien wyraz swej twarzy. A oni mieliby go dostrzec? Więcej - widzieli mnie od dawna, zastanawiali się nade mną i dorabiali z uników, które uszły mojej uwagi, niewidoczną część mojej osobowości? Wątpię, czy Kazio zdawał sobie sprawę z tego, co uczynił. Nie mogłem teraz, w tej stołówce, wśród tych ludzi, przed jego ciekawymi oczyma, o tym myśleć. Tamto było zbyt ważne, nie mieściło się w wymiarach tej rozmowy i tego rozmówcy. A jednak, a jednak tamte strachy - to był nie tylko pył w powietrzu. Wiedziałem jedno: trzeba bieg włączyć szybko, już teraz. Kazio był między nami tym głośnikiem, z którego szły do innych wszelkie pogłoski, aluzje, opinie. Nie wolno mi było tak go zostawić. - Bzdura - powtórzyłem. - Za często na mnie patrzycie i stąd to powiększanie faktów, a co gorsza, sądów. Waszych sądów o mnie. - Bo jest na kogo patrzeć - nie ustępował. - Wybijasz się, mój drogi, nad otoczenie. Nie wiem, czy to dla ciebie bezpieczne, ale dla nas maluczkich interesujące. - To wszystko jest czysta fantazja. Wrócił przed chwilą do swojej zupy jarzynowej, właśnie gonił łyżką ostatni kawałek marchewki w talerzu. Bardzo był tym zajęty, kiedy spytał jakby mimochodem: - Co ci się stało? Czego się boisz? A wszystko dlatego, że patrzysz na nas z góry, że rozmów unikasz. Już ci kiedyś powiedziałem, że lubisz zwyciężać, ale do zwycięstwa nie chcesz się przyznać. Trzeba było wcześniej, Mirku, o sojuszników zadbać. Wtedy może i pomoc byś znalazł. U takich jak ja, odsuniętych od twojej rozgrywki. - Ależ jakiej rozgrywki? Przecież nic się nie stało. I nie stanie - patrzyłem na Chądziela szerokimi oczyma, nieuważnie, bo już wiedziałem, jaki jest. - Co ty we mnie wmawiasz? Jaczycki, to prawda, jest trochę dziwakiem, ale właśnie dlatego trzeba mu pomóc. Czy uważasz, że trzymanie przy piersi to jest pomoc najlepsza? - Może według ciebie istnieją lepsze sposoby. - Kazio machał ręką na kelnerkę, która podawała przy sąsiednim stoliku. - Coś mi się zdaje, że on ciebie ugryzł kiedyś jadowicie w jakieś czułe miejsce. - Nic mi nie zrobił - powiedziałem, już zmęczony tym uporem Chądziela. I równocześnie myśl pobiegła mi wstecz, zlustrowałem ubiegłe miesiące i z niejakim zdziwieniem stwierdziłem, że mówię prawdę. - To wy w każdej sprawie dopatrujecie się skandalu. - No, nie wszyscy. Kilku z nas patrzy dalej. Taki Kwaśniak też mówi, że nic się właściwie między wami nie stało i że nie ma o czym mówić. - Rzeczywiście, nie ma. A towarzyszowi Kwaśniakowi wyrażę uznanie za jego zdrowy rozsądek. - No widzisz, że miałem rację. Trzeba sobie znaleźć sojuszników. - Dziękuję ci za dobre rady - mogłem to powiedzieć lżej niż tamte słowa. Wzmianka Chądziela o Kwaśniaku była jednak jakimś oparciem na tym grząskim gruncie. - Choć naiwnością jest twierdzić, że poruszyłem całą machinę. I wcale mi to nie pochlebia, nie mam tej próżności - powiedziałem szczerze. Kazio znów przekrzywił na ramię tę swoją rozmyślnie głupawą twarz: - Od kiedy? Czy od czasu kiedy się zaczęło o tobie mówić? No, nie obrażaj się za moją szczerość. Ja już taki jestem. I pewnie dlatego jestem tylko tym, którego oglądasz przed sobą. Niełatwa jest nasza robota, ale jeszcze nie nauczyła mnie ostrożności. - A szkoda, bo trzeba przebierać w słowach, zanim się je wypowie - wiedziałem już, że się cofa, mogłem już zrobić krok naprzód. - Szkoda, że mam z tobą przeważnie nieprzyjemne rozmowy. - Myślałem, że ci się przydam - po tamtej niby-wesołości widziałem w jego spojrzeniu cień obawy. - I masz rację, że temu Jaczyckiemu trochę gimnastyki dobrze zrobi. Nawet bym się cieszył, gdyby mu ktoś dał trochę po kościach. Ale Chądziel w tym stanie już mnie nie interesował. W takim dniu wyjaśnień musiałem sprawdzić jeszcze jedno. Kwaśniak był człowiekiem starej daty, miał o świecie jakieś apostolskie pojęcia, ale wiedziałem, że wielu się liczyło z jego zdaniem. Nawet szef się liczył, nawet ten Chądziel, choć ze starego się podśmiewał. Wstałem, rozprostowałem ramiona, aż poczułem napięcie w stawach barkowych. - Myślę, że czas przestać zajmować się Jaczyckim. Może myśli inaczej niż my. Ale czy koniecznie trzeba zaglądać mu do duszy? Jeśli przechodzi jakiś kryzys, to po prostu trzeba podać mu rękę, ale pozostawić w spokoju. - Rzadko pudrujesz - rzekł z podziwem Kazio i popatrzył na mnie z dołu, lecz nie wytrzymał mego spojrzenia. - Rzadko - powiedziałem. - Bo umiem na czas poprawić celownik. I tobie radzę. Nie słyszałem jego odpowiedzi, bo już zostawiłem go samego nad stygnącą w sosie wołowiną. Idąc nie czułem się sam. Idąc widziałem spojrzenia ludzi, którzy patrzyli na moje opanowane ruchy. Tak nie chodzi człowiek, który przebrnął przez podobną jak moja z Chądzielem rozmowę. Szedłem przez korytarze, wzdłuż rzędu okien, w których odbijała się moja postać. Słyszałem własne kroki na kamiennych, szlifowanych płytach. Echo szło od ścian, byłem oto nie jednym człowiekiem, lecz kilkoma ludźmi o moim imieniu i nazwisku, szedłem sobie naprzeciw, patrzyłem na moją twarz, mijałem się w szklanych odbiciach i mogłem myśleć, że jestem wszędzie, w każdym miejscu, na każdym metrze powierzchni tego budynku, o którą nie darmo od lat ścierałem zelówki w codziennym trudzie. Ten budynek ma korytarze jak ulice, samochód mógłby przejechać, przez szkło wpada zieleń i światło, jeszcze bardziej je rozszerza, można nimi iść i iść, znaleźć odpowiednie drzwi, a przedtem mieć czas, aby zrzucić z siebie lepką obecność takich jak Chądziel, zawsze przyczajonych, zawsze gotowych skoczyć, kiedy czują słabość przeciwnika. Ale on został, miał teraz o czym myśleć, podczas gdy ja szedłem długimi krokami przez korytarz, do ostatniego dziś celu. Zapukałem głośno, jeszcze w rytmie owego marszu, i nie czekałem, aż usłyszę odpowiedź z tamtej strony. Był to mały pokoik, wciśnięty między większe gabinety, sekretariaty i sale konferencyjne jakby na siłę, jakby budowniczym w chaotycznej architekturze tego budynku został kąt, z którym nie wiedzieli co zrobić. Ten zaułek w wielkich przestrzeniach objął przed laty w posiadanie Kwaśniak i siedział sobie jak ptak w dziupli, bo poza nim nie było chętnych na to odludzie. Wszedłem i od razu trafiłem na sytuację niejako prywatną, korzystną dla mnie, bo przyłapałem go, jak pił herbatę, krajał kozikiem chleb na kawałeczki, odkładał twardą skórkę, a gotowe kęsy podnosił do ust, ostrożnie ruszając porcelanowym uzębieniem. Nie chodził do stołówki, bał się mięsnych wyczynów kucharki, bał się o swoje trawienie, był stary. Trwała chwila milczenia po moim wejściu i słyszałem, jak jego szczęki uderzały o siebie, zęby naturalne nie wydają takiego dźwięku. Był to śmieszny ceremoniał starczego posiłku, ale dobrze się strzegłem, by w kawałkach chleba na papierze dostrzec jedynie zwykły sposób jedzenia. Kwaśniak był już poza czasem, gdy własny wiek jest sprawą wstydliwą. Miał swoje zwyczaje, przyznawał się do wahań, nie twierdził, że przeżyte lata dają mandat mądrości. Omijał z daleka każdą doraźną taktykę, pytał raczej, niż twierdził, kiedy go niepokoiło jakieś zjawisko. Tak, to nie był trudny rozmówca. I podwójnie się liczyło, że ucinał rozmowy, piętrzące się wersje na temat mnie i Jaczyckiego. Nie było więc co krążyć po odległych drogach. Powiedziałem wprost, nie czekając, aż przerwie ciszę, byłem pewny, że nie może mówić i przeżuwać równocześnie. - Przyszedłem, aby wam podziękować, towarzyszu. Macie rację, zupełnie powariowali z tym Jaczyckim. Dobrze, żeście im zmyli głowę. Sprawa drobna jak wiele innych, każdy z nas spotyka się z ludźmi. Ale oni znaleźli sobie ofiary! Jego i mnie po drodze. - Wy sobie chyba dacie radę - powiedział i podniósł szklankę do ust. Błysnęła łyżeczka, której nie wyjął, trzymał wskazującym palcem. Pił długo i wolno, przymknąwszy oczy. Znów było milczenie i już nie byłem pewny, dlaczego je przedłuża, sącząc łyk po łyku. Bardzo był tym zajęty, jakby nie było nikogo w pokoju. - Oczywiście - zacząłem, kiedy już nie mogłem doczekać się jego słów i spojrzenia. I od tego słowa zacząłem wywód, aby przedstawić absurdalność całej sytuacji. Miałem już gotowe zdania z tamtych rozmów, więc powtarzałem je, równocześnie zastanawiając się, dlaczego Kwaśniak nie pomaga mi, jak pomagał innym, dlaczego pozwala mi recytować wnioski, do których sam zapewne doszedł, bagatelizując ów układ widoczny dla innych: ja przeciw Jaczyckiemu. Mówiłem szybko i bez wysiłku, kiedy mi przerwał, jakbym dotąd nie powiedział ani słowa. - Dla siebie to zrobiłem. - Dla siebie? - nie zrozumiałem przeskoku. - Nakłamałem im dla własnego spokoju, aby uchronić człowieka. Stałem przed nim, bo nie poprosił, abym usiadł. Patrzyłem, jak kraje starannie chleb na kostki. Nikt tak dotąd nie nazwał sprawy Jaczyckiego. Cóż z tego, że uspokoił innych, bo wierzył, że byle słowem można przewrócić sprawę dnem do góry. Gdzie jest dowód, że wykazał jej pustkę i niedorzeczność? On znał tamto towarzystwo, chodził do „Tygodnia”, zanim przestano nalegać przez szacunek dla jego starości, choć dotąd krążyła półmartwa wersja o jego opiece nad pismem. Podcień także mówił o tym, sam czekając z pewną niecierpliwością na emerytalny próg Kwaśniaka. Chądziel? On mnie badał przede wszystkim, a starego zacytował umyślnie, abym sam się przekonał, jak sprawy stoją. Wcale nie musiał uwierzyć Kwaśniakowi. - Nie znacie sprawy - powiedziałem. - Może i wiem o niej coś niecoś. Zresztą sam ją wam podsunąłem - odparł bez nacisku i przeczułem, że ten człowiek ma w zapasie uderzenie. - Nie wiem. Wcale nie jestem pewny, czy dobrze zrobiłem mieszając się do tego. Ale boję się, widocznie ze starości, tych rozgrywek osobistych. Niejednej byłem świadkiem. I, jak pamiętam, przeważnie nie na sprawach osobistych się kończyło. Czasem stają się sprawą polityczną, towarzyszu! - Myślałem, że patrzycie na to realnie. W „Tygodniu” różne rzeczy się dzieją, zresztą nie ja was będę uświadamiać. I właśnie nie wiadomo, jaki obrót wezmą bez naszej interwencji i rozeznania. - Nie wiem, możliwe - powiedział zgarniając okruszki na dłoń. - Możliwe, że to jest teraz problem. Ale wam przecież nie o tamto chodzi, wy chcecie, żeby Jaczycki poszedł i narobił głupstw. Musi je zrobić, bo nic o tamtych sprawach nie wie. Zresztą ja też robiłem głupstwa, choć wiedziałem. Nie znamy ich argumentów, ot co. - Pozna je, gdy usłyszy. I zajmie stanowisko - czułem własną bezsiłę, kiedy znów powtarzałem te słowa. Wydały mi się bez treści, kiedy ten człowiek po raz pierwszy spojrzał na mnie. - Jakie? Kto ma prawo wyrokować na podstawie jednej rozmowy? Co się wam roi? Że zaprowadzi porządek, ogłosi wyrok, kto ma rację, i postawi wniosek o wydalenie z partii tych, którzy tej racji nie mają? Skąd ta pewność, że tak będzie słusznie? - Nie, nie mam żadnej pewności. Ani ja, ani wy, kiedy to mówicie. Ale kiedyś trzeba ją zdobyć. Tego zaś, towarzyszu, nie weźmiemy z sufitu - mówiłem te słowa jak pod działaniem środka znieczulającego. Wiedziałem już jednak, że moje otępienie w którejś chwili się skończy. - Owszem - skinął głową. - Ale jesteście zbyt pewni siebie. Posłać człowieka i raz, dwa, niech decyduje. To zbyt proste. To są niedobre nawyki, towarzyszu Sereda. A wiecie, jaki będzie rezultat? - Nie wiem, nie przesądzam niczego, choć w waszych oczach taki ze mnie dogmatyk. - A ja wiem. Nie Jaczycki się skompromituje, tylko my wszyscy. Nawet żadnej drugorzędnej sprawy sobie nie wyjaśnią w tej atmosferze nagłej kontroli. Nie ma dobrych wyników, jeśli zamiast współpracy są tak zwane wnioski organizacyjne. Omijając pełną prawdę, towarzyszu, jemu chciałem pomóc, nie wam. I jeszcze jedno, gdy tu już jesteście. - Słucham was, przyznaję, że słucham ze zdumieniem. - Tylko tyle wiedziałem o swej aktualnej reakcji. - Otóż jeśli mnie zapytają, co sądzę o tej imprezie, to powtórzę te moja słowa gdziekolwiek. Dziwak jestem, wolno mi. Ale będę przeciwny wysłaniu Jaczyckiego do „Tygodnia”. - Wasze prawo - powiedziałem. Czułem zmęczenie w kolanach, jakbym tak stojąc dźwigał uwieszone ciężary. - I to już byłoby wszystko - dodał. Odstawił szklankę na stolik przy biurku, zawinął resztki chleba w papier, włożył do plastykowej torebki. Był tym wszystkim tak zajęty, że do chwili kiedy wychodziłem, nie spojrzał na mnie. Dobrze znałem to uczucie: walą się na mnie monumentalne ściany, zamyka się kamienna pułapka, nie mam czym oddychać, wszystkie głosy ludzkie są przeciwko mnie, teraz oni mają powód do zwycięskich tańców, a lato i upał, zgęstniałe od wielu dni, wypełniają kocioł mego pokoju. Musiałem uciec od razu. Szedłem przez podwórze między podcieniami budynku. Było pusto, moi koledzy urzędowali nie wychylając nosów na świat, tylko samochody podjeżdżały, mijały drzwi, stawały na tyłach dziedzińca. Widziałem otwarte z rozleniwienia drzwi, wystawione na słońce twarze szoferów, co drzemali na kierownicach, nie znając końca jakiejś konferencji. Nigdy, przez tyle lat, nie przypuszczałem, że to Kwaśniak doprowadzi mnie do takich wniosków. Chądziel był wartością wiadomą, jego słowa nauczyłem się dzielić na dwoje i dopiero w tym przekroju znajdowałem ziarno prawdy. No tak, dałem się przez niego wpakować w tę rozmowę z Kwaśniakiem. Bo dopiero on, ten stary, naiwny człowiek, potwierdził moją sytuację, już widoczną w aluzjach Chądziela. Mogło mi to schlebiać, że żaden z nich nie wspomniał o szefie. Przełożyli ciężar na mnie, tak, ale teraz ten ciężar nie był wcale chwalebnym brzemieniem odpowiedzialności. To zresztą nie było najważniejsze, zawsze się mogłem zasłonić faktami. W czym innym tkwiło niebezpieczeństwo. We mnie brało ono początek. W tym, że tak oślepłem, ze zbyt późno, już po tamtej decyzji, nie mojej przecież, zdałem sobie sprawę z mego miejsca między nimi. Nie pomyślałem o tym, że kiedy staną na granicy nowych faktów, to uznają, że owa granica jest początkiem terenu, na który wejść już nie powinni. I wówczas rozejrzą się wokół siebie - i zobaczą mnie. Moim błędem było to, że dopiero teraz mogli mi powiedzieć, gdzie się znalazłem. Poszedłem przez miasto, szukałem miejsc, gdzie ludzie nie zabieraliby mi powietrza, w naszym mieście płynie rzeka, teraz miała brzegi w wyleniałej jak stary chodnik trawie, lato odebrało jej soczystość i chłód wody. Na moście byłem z dala od wszystkiego, górowałem nad ludźmi i wodą, byłem wyżej niż dachy zstępujących ku rzece dzielnic. Już wiele lat spędziłem w tym mieście. I na tym moście, patrząc z góry, nieraz skutecznie wykreślałem moje życie. Przez wiele lat pomagałem własnemu losowi, choć wiedziałem, że sam do końca o niczym nie mogę decydować. Dlatego bardziej pomagałem okolicznościom niż sobie, bo to one właśnie pchają człowieka naprzód, jeśli zna się mechanizm, który je stwarza. I niedawno doszedłem do wniosku, że tą okolicznością jest Jaczycki. Oni, naiwni, myśleli, że to on był moim celem. Czy właśnie taką miarką mnie mierzyli? Jaczycki był słabszy od innych, łączyła nas kobieta, mógł więc być moją kładką, po której przejdę na inny, zapewne lepszy odcinek mego życia. Zresztą przyznaję, nie poświęcałem godzin rozmyślaniom, jak sobie ten człowiek da radę. Zbyt długo korzystał ze specjalnych praw, teraz przyszedł czas na egzamin. Nie było to ostatecznie powodem, aby wzbudzić takie masowe, spontaniczne współczucie. Wszyscyśmy chodzili do różnych środowisk, to były nie zawsze miłe odwiedziny, taka wizyta nie zawsze była zwycięstwem jak u walterowców. Nie wspominałem tego z satysfakcją. Jaczycki dostał po prostu zadanie. Argumentów mógł nie serwować, wniosków nie stawiać, a zresztą, nawet gdyby okazał taką gorliwość, to co? Niejeden z dowodów naszej czujności - wiedziałem to, wiedziałem - szedł do szuflady i tam pleśniał, tracąc aktualność. Ten Kwaśniak na zimne dmuchał, w tym incydencie widząc okazję, aby rozruszać swoje partyjne sumienie. On powiedział do mnie: „wy dacie sobie radę”, a ja wiedziałem, że wśród takich ludzi jak Matulakowa czy Kwaśniak Jaczyckiemu włos nie spadnie z głowy. Nie w nim więc warto szukać przyczyn, że robiłem bilans. Jaczyckiemu ostatecznie nic nie groziło, ale mnie? To ja okazałem się reżyserem, choć starannie kryłem się w kulisach. We mnie szukać będą motywów i znajdą te pozorne, te prawdziwe oraz takie, których nie miałem. Nawet później, już tam, gdybym to i owo odkręcił - pozostanę człowiekiem tej koncepcji. Dlatego że dość wcześnie nie dojrzałem chwili, kiedy taki Chądziel powie: „Ty przecież byłeś pierwszy, a my tylko za tobą.” Byłem pewny, że moja decyzja jest wyjściem, nie chciałem wiedzieć, że jest, być może, ucieczką. Narysowałem już cztery krzyżyki w mojej biografii, znałem parę odmian lęku. Bywały okresy, kiedy nieźle sobie z nimi radziłem, trzymałem je na dystans, a one milkły, zepchnięte za przegrodę moich życiowych, może niezbyt wybitnych, ale przecież sukcesów. Teraz najważniejsze było, aby działać w spokoju. Szedłem w stronę domu i moja obecna łatwowierność wzbudziła we mnie coś w rodzaju wzruszenia. Miałem przecież prawo do jakichś ambicji. A że nie wszystko ode mnie zależało, więc musiałem szukać pomocy u innych. Choćby tylko tej, aby oczyścili mi drogę. Czy to było coś więcej, niż robili tamci? Każdy z nich szedł naprzód albo chciał iść - jak potrafił. Ja szedłem szybciej i dlatego znalazłem się pod reflektorem. Własnym wysiłkiem, siłą własnych przekonań, którym byłem wierny, znalazłem się dość daleko, umiałem widzieć i zrozumieć więcej niż oni, zobaczyć własne miejsce poza nimi. I cóż w tym złego, że odnalazłem dawne powołanie? Czy dlatego mam być oskarżony? Zatopiony w tym współczuciu odmierzałem krokami znajome chodniki, przechodziłem przez jezdnie, skręcałem gdzie trzeba. Pragnąłem już tylko schronienia własnych czterech ścian. Byłem zmęczony swoją rolą, wiele trudu w nią włożyłem, a teraz, kiedy myślałem, że już gram akt ostatni, nagle zażądano ode mnie świeżych sił na nowy spektakl. I trzeba dać temu radę, nie ma innego wyjścia. Szarpałem kluczem w zamku, spróbowałem drugiego, ale wróciłem do pierwszego. Nie chwytał spustów, oparłem się o klamkę, bo wszystko, ludzie i przedmioty, stawało przeciwko mnie - i drzwi otworzyły się same, bo ja, dobry chłop, daję klucze i potem tego nie pamiętam. W przedpokoju było ciemno, w pokoju panował półmrok. Tutaj już wszedł wieczór, jeszcze niedostrzegalny na dworze. Stałem, patrzyłem, nie było nikogo, widocznie jednak pokonałem zamek. Mam taki jeden fotel, wielki jak ołtarz, jeszcze z czasów powojskowych, czekał na mnie w wyszabrowanym mieszkaniu, właściwie leży się w nim, nie siedzi. Stoi tyłem do okna, więc światło pada mi na ręce i na książkę albo na papiery, z którymi się nawet tutaj rozstać nie potrafię, aby wiedzieć lepiej, aby potem udowodnić, że jestem dobrze zorientowany. I właśnie z tej głębi, z tego mroku ujętego w wysokie kolumny oparcia, doszła do mnie jej obecność. Mogłem przecież się domyślić, że tak usiadła, to nie był pierwszy raz. Poruszyła się, słyszałem trzaskanie sztucznego włókna. Helena od dawna zarzuciła wszystko, co naturalne, nawet surowce w ubiorze. Była jak pomnik sztuki stosowanej i w każdej chwili trzeba było uważać, by nie naruszyć jakiejś drobnej harmonii, z których składała się ta współczesna doskonałość. Było to westchnienie przeciągłe, głębokie, jak wzdychała w chwilach miłości lub tłumionego rozdrażnienia. Milczałem. Niech pierwsza się odezwie, bo przyszła, zburzyła mój wieczór. - To ty? Nareszcie. Straciłam rachubę czasu. Tak długo czekam na ciebie! - Zaskoczyłaś mnie. - Wolałam to niż sytuację odwrotną. - Nie rozumiem. - Właśnie, właśnie po to przyszłam. - Podniosła się, wyrosła nad fotelem, trzeba przyznać, że nawet obok tego grata była wysoka. I znów mogłem ją obejrzeć we fragmentach. Jej smukłą głowę, wydłużoną spiętrzonymi włosami, i ramiona dość szerokie, których masywność równoważyły dopiero łuki bioder. Stała między mną a oknem, wiem, że chciała mnie odgrodzić od wszystkiego, z czym tutaj przyszedłem. Od razu z jej pomruków to zrozumiałem, była kobietą, która i w dogodnych dla niej warunkach nie przystaje na istnienie innych spraw w życiu mężczyzny. Nie ruszała się z miejsca, posąg wzniósł ręce do głowy, chociaż hełm jej włosów trwał nietknięty. W tym geście chciała uwolnić się od napięcia, aby dać mi znać, że nie przywiązuje kluczowej wagi do swych słów: - Często się ostatnio nie rozumiemy. Może dlatego, że aby rozumieć, trzeba czasem ze sobą rozmawiać. Uderzyło mnie przede wszystkim, że po raz pierwszy Helena przestała robić z siebie naiwną kobietkę. Była dotąd oddana mi i bezbronna, zapatrzona w moje życie, które było dla niej - tak mi to przekazywała - bardzo rozbudowane i dość fascynujące. Mówiła, że nic z niego nie rozumie i że mnie podziwia. Nie było więc dotąd z nią problemu. Nie uchylała przyłbicy, bo służyły jej okoliczności. Byłem pewny, że kiedy przyjdzie czas, który wybiorę - pozbędę się jej za cenę byle jaką, bo nawet nie łez, których ze względu na cerę unikała. A teraz słuchałem zdumiony, bo okazała się, może była przez cały czas, dorosłym człowiekiem. Człowiekiem, który zna działania arytmetyczne. W te jej rachunki trzeba było wkroczyć z całym zapasem mojej wiedzy, że niezbyt się dla mnie liczyła. - No, przegadaliśmy ze sobą niejedną godzinę - stwierdziłem. - Nie możesz powiedzieć, że nie oddałem ci sporo mego czasu. Ba, to się już nawet zamyka w latach! - Lata, lata, wy, mężczyźni, bardzo lekko traktujecie czas, stawiacie go po swojej stronie. Ale jaki jest mój bilans, Mirosławie? - podniosła głos, tego też u niej nie znałem. Ręce od poziomu fryzury opuściła szerokim, tragicznym gestem. Miała jakiś plan w tej wizycie, to było jasne. Dzisiaj nie tylko o moją obecność jej chodziło. - To jest nasz wspólny bilans - powiedziałem. Nie miałem doprawdy ochoty na kobiece pretensje. - Niewesoło się przedstawia! - prawie się roześmiała, usłyszałem to w wysokim załamaniu głosu. - Czy teraz, po tak długim czasie, mam to stwierdzić? Czy teraz mam cię szukać, mam czekać, mam być ciągle tam, gdzie ciebie nie ma? Czy taki ma być wynik tego, że oddałam ci kawałek mego życia? To już były słowa z klasycznej sceny i zaciemniała się perspektywa tej rozmowy. Więc ja także straciłem cierpliwość. Powiedziałem według szablonu, jak należało w tej sytuacji: - Nie wiem, o co ci chodzi. Przecież niczego ci nie obiecywałem. A Helena odparła na przydechu, w głosie jej był nawet patos: - Między dwojgiem ludzi, których łączy miłość, nie tylko słowa się liczą. Ważne są także zobowiązania moralne. Tak więc wylądowałem na miejscu, gdzie kobieta uważa za stosowne odparować cios szantażem. Naturalnie aluzyjnym tylko, w obronie swych uczuć, ale przecież to jest groźba, że nie wycofa się tak łatwo z pola bitwy. - Jesteśmy parą dorosłych ludzi, co najmniej dorosłych - sprecyzowałem zjadliwie. - Każde z nas od początku wiedziało, dokąd oboje idziemy. A nie była to widocznie bardzo długa droga. - Nie wiedziałem, jak daleko się posunie, więc lepiej było niektóre moje sądy przedstawić bez ogródek. Zamilkła, stała nieruchomo, z odrzuconą głową. Może ją to obeszło, a może tylko grała posągową rozpacz. Nie byłem jednak tego ciekaw. Nie byłem już ciekaw niczego, co się tyczyło Heleny. Zrobiłem parę kroków, zatrzymałem się, słyszałem jej ciężki oddech, ale przekręciłem kontakt lampy na biurku. Tyle było mojej litości, że nie zapaliłem demaskatorskiego górnego światła. Zalał nas jasny strumień, pochyliła głowę jak pod uderzeniem, ukryła twarz, błysła tylko sterta jej włosów. - Po co? - zapytała. I nie wiedziałem w tej pierwszej chwili światła, kiedy staliśmy przed sobą bez tajemnicy, o co jej chodzi. - Po co postawiłam ciebie na osobnym miejscu? - Dlatego że uczucie nie idzie w parze z cynizmem. Ja sobie także niewiele mam w naszej sprawie do zarzucenia. - Ty?! - był to krzyk zranionego stworzenia. Tak więc naciskała pedał, teraz już wiedziałem, że chodzi jej bez wątpienia o mnie, o mężczyznę, ale także i o moją od niej zależność. Już nie widziałem tego, co, można powiedzieć, nawet w niej lubiłem: owego odbicia każdego mojego słowa, owego lustra moich ambicji i tego, że rozmyślnie zmniejszała własną rolę w moim inwentarzu. Jestem feudalną kobietą - szeptała - i z radością poddaję się pod twoje panowanie. Nie chcę się liczyć w twoim życiu. Chcę być.” Tak, ale do czasu kiedy i mnie to wystarczało. Kiedy zamiast wysokiej fali miałem w swoich sprawach osobistych jedynie jej posłuszeństwo - i mówiłem sobie, że tak będzie do końca. Że odtąd nigdy nie będę już płacił miłością za miłość, bo minął dla mnie ten czas. Helena nie miała ze mnie zbyt wiele, może to czuła, może to godziło w jej zdobywczość, ale wiedziała przynajmniej, że jest jedyną kobietą, z którą mam ochotę leżeć bezsennie w ciemności. Teraz myślałem, że nie byłoby tej rozmowy, gdyby nadal pewna była efektu swej gry. Musiała jednak dojrzeć moje uniki, klasyczne i wiarygodne wybiegi, które dla niej, kobiety doświadczonej, były pierwszym dzwonkiem przegranej. Przestała mówić puste słowa, których słuchałem z przyjemnością. Teraz ona chciała coś ode mnie usłyszeć. I była to sprawa serio. - Więc dobrze zrobiłam, że przyszłam do ciebie. Przez telefon fałszujesz glos, a ja trzymam zimną słuchawkę. Teraz nie możesz ukryć twarzy, kiedy znów słyszę, że jesteś z siebie zadowolony. A czyja to zasługa? Przecież to dlatego, że siedziałam cicho jak mysz, w dziesiątym rzędzie. I patrzyłam na ciebie, jak kręcisz się po scenie, tylko wtedy sobie o mnie przypominając, kiedy byłam jedynym, na zawołanie, słuchaczem. Owszem, patrzyła na mnie i teraz, już przeszła próg swojej szczerości i nie baczyła na to, że i dla mnie stoi bez cienia, że ją widzę dokładnie z nagą twarzą. Widziałem jej uniesione w krzyku brwi i skórę cienką jak papier pod kaskiem pracowitej fryzury. Widziałem jej wielkie oczy, jeszcze większe nad wiotką, obsuniętą twarzą, która koło dolnych powiek układała się w fałdy, masowane, klepane, nawet teraz w resztkach tłuszczu, w połyskach, wychodzące naprzeciw memu zniechęceniu. Czy miałem jej w dalszym ciągu dawać złudzenia? Helena pochłonięta walką przestała widzieć siebie moimi oczyma, oczyma mężczyzny, a to jest zawsze dla kobiety początkiem klęski. Mówiła o szczerości. I teraz, zapewne po raz pierwszy, była szczera. A jednak była to nieprawda, zbudowała ją sobie ostatnio, przyniosła ją tutaj, aby z niej do mnie strzelać. Bo nigdy między nami nie było tak, abym był na nią skazany z konieczności. Szedłem naprzód, i choć z przystankami, zrobiłem kawałek drogi. Dorobiłem się czegoś, były okresy, kiedy moje nazwisko nie było tylko zestawem głosek bez zaplecza. Z latami zdobyłem pewność, że kobiety najłatwiej ulegają sile władzy. Nie mężczyźnie, lecz właśnie temu fenomenowi, że takową posiada. To widocznie odpowiada ich atawistycznym skłonnościom do poddaństwa. Nie chcą zrezygnować z własnej niewoli w łóżku, chociaż w różnych innych miejscach stanęły obok mężczyzny. Patrzyłem na to i we własnym życiu. Nawet ja, naznaczony piętnem pierwszych złych odkryć. Do dziś sam dla siebie nazywam mój stosunek do kobiet skazą na dość już gładkiej powierzchni mego życia. Do dziś mam chwile lęku, jakie daje niewiadome. Niewiadome jest wówczas, kiedy się angażuję. Dlatego pewnie boję się Doroty i nie wiem, jak sobie z nią poradzę. Choć po ostatnim spotkaniu wiem, że minąłem niebezpieczny zakręt. Bo Dorota też widzi we mnie moją siłę i już, choć może tego nie wie, poddała się jej. Myślę bowiem, że lepiej jest kobietom imponować niż o nie zabiegać. Helena była nieuczciwa, chcąc mnie teraz poniżyć konstatacją, że była dla mnie ratunkiem. To ja ją ratowałem od niedobrych prawd, być może po raz ostatni przy mnie mogła grać naiwność, więc młodość. I znalazłem się jak amant z operetki między dwiema kobietami. Mogłem sobie pogratulować: oto dwie będą o mnie walczyć, dla obu jestem wart tego, aby stosować różne fortele. Dla obu jestem celem w porywach sentymentalnej wyobraźni. Byłoby to śmieszne, rozbrajające i dosyć pochlebne, gdyby nie to, że ja już między nimi wybrałem. Patrzyłem na Helenę, widziałem tamtą, nakładały się we mnie te dwa obrazy i wszystko, co było wzruszające w Dorocie, stawało się obce w Helenie. Każdy mężczyzna zna podobne rozdwojenie, kiedy widzi, że to, co łączy kobiety, tak jest dla niego różne. Obie wiedziały, że są ze mną, ale w Dorocie była to uległość, zgoda na mnie, podczas kiedy Helena walczyła teraz o utrzymanie pozycji. Mogłem myśleć, że dla obu jestem teraz pierwszy, ale czy to było naprawdę dla mnie korzystne? Kiedyś byłem dla kobiet pustym miejscem, patrzyły na mnie jak przez powietrze i odczuwałem to dotkliwie. Stąd może wzięły przyczynę moje pierwsze zrywy, bo chciałem stać się jakąś wartością jeśli nie w ich, to we własnych oczach. Nikt do końca nie zna formuły chemicznej własnych ambicji. Zresztą tamte poczynania były słuszne, właśnie kobiety często potem to potwierdzały. Nie mam poczucia humoru, zbyt realistycznie patrzę na życie, nie ma we mnie miejsca na mylące soczewki, przez które bym odbierał rzeczywistość. Ale teraz tłumiłem wesołość, nie chciałem, aby ją było widać na twarzy. Kiedyś mnie odtrącono. A teraz od przybytku głowa gotowa mnie rozboleć! Cóż z tego, że wybrałem, jeśli stałem między nimi, jeśli Dorota była daleko, a ta oto waleczna niewiasta dotarła do mego mieszkania? Co będzie, jeśli żadna ze mnie nie zrezygnuje? Z Dorotą mówiłem o niej i o sobie, o wspólnych dniach w leśniczówce, no, ale Helena miała klucze! Żal mi jej było. Traktowałem ją trochę jak wysłużone zwierzę domowe, z którym pewnego dnia nie wiadomo co robić. Chociaż, z drugiej strony, nie przesadzajmy, Helena jest zwierzęciem, zgoda, ale pięknym okazem o świetnych ruchach i sierści w doskonałym stanie. Jest tylko zbyt drapieżna i to nigdy nie budzi w partnerze łagodności. Poskromić ją? Niestety, wszelkie zabiegi wobec niej już mnie nie interesują. Więc jedyny sposób to nie litość, bo jej nie potrzebuje, bo z nas dwojga to ja muszę się bronić, żeby wyjść cało z jej pazurów. Jedyny sposób - to wymówić jej układ, który zresztą nigdy układem nie był. Wymówić od razu, po męsku, i mieć tę imprezę poza sobą. Oczyścić przedpole, bo przecież wiedziałem, że potem nie będę sam, jeśli tylko tego zechcę. - O czym ty myślisz? - zapytała Helena i błysnęły jej oczy. Mimo znaków czasu na powiekach i skroniach, byty jeszcze wielkie i czyste, mogły sypać ogniem jak w tej chwili. - Dlaczego nawet kiedy stoję przed tobą, to jesteś nieobecny? - O nas myślę - powiedziałem prawdę. - O tym, że trzeba coś postanowić. - Odwracałem wzrok i twarzy swojej nadawałem wyraz rozterki. To było z mojej strony dobre wychowanie: oszczędzić w tej trudnej chwili jej miłość do mnie i jej miłość własną. Lecz niestety, w mojej delikatności zapewne przesadziłem. Nosiłem już w sobie ową męską decyzję, brakowało mi tylko jednego stanowczego zdania, a Helena już tę szczelinę między myślą a słowem wykorzystała. Skoczyła ku mnie jak kot, zarzuciła mi ręce na ramiona, ocierała się głową o moją pierś, nie bacząc nawet na swe uczesanie. Stałem bezwolny, klepałem ją po łopatce, a ona szeptała, jednym okiem zerkając ku mnie: - Wiedziałam, że tak będzie, że to wszystko jest głupie i nieważne. Bo między nami jest coś więcej niż byle sprzeczka zakochanych. Wiem, że żyjesz nerwami, że jesteś zapracowany, i to podłe z mojej strony, że także ja stwarzam ci problemy. - Niczego od ciebie nie chcę - powiedziałem jeszcze słabo. - Wiem, zawsze byłeś wspaniałomyślny. Ale ja w tych trudnych chwilach chcę ci dać z siebie wszystko. Tak więc wróciła do dawnej roli i to był jeszcze jeden skok tej tygrysicy, którego się nie spodziewałem. A poza tym co to były za „trudne chwile”? Co ona przyniosła z miasta w tej swojej niezręcznej usłużności? - Nie wiem doprawdy, dlaczego się nade mną litujesz. Dam sobie radę. - O, na pewno! Od razu im to powiedziałam. - Komu? - nie mogłem nie zapytać, choć wiedziałem, że rozmowa staczała się jak piłka z toru, który jej przed chwilą wyznaczyłem. - Różnym takim. Słyszałam na mieście, że masz trudności w pracy. Właśnie, kochany, dlatego tu przyszłam. Aby ci pokazać, że stoję przy tobie. W dobrym i złym możesz na mnie liczyć. Nie, tak naprawdę to wcale na nią nie liczyłem. Wiedziałem, że jeśli po winie mi się noga, to nie będę jej potrzebny. I fakt, że ona tutaj przyszła, świadczył najwyraźniej, że nic mi nie groziło. Nic prócz niej, prócz jej obecności, jej taksującego wzroku i ust wzniesionych ku mnie. - Twoi przyjaciele to są głupi ludzie! Niech pomyślą o sobie, żebym się na nich nie odegrał - mruknąłem, przynajmniej w ten sposób mogłem Helenie zagrozić. - Jacy przyjaciele? Co za przyjaciele? Przecież dla ciebie zrezygnowałam z bywania między ludźmi. To może śmieszne, ale ty mi wystarczasz. - Ale plotki mi znosisz - podniosłem głos. Nie wyglądało to najlepiej: i moje oburzenie, i ona, uwieszona na mnie. Położyła mi rękę na ustach. - No, już cicho, cicho, szanuj Swoje zdrowie. To prawda, że plotki, głupie plotki. Ale ciebie wybroniłam. Po prostu zaniemówili. Ty musisz mieć kogoś, kto cię będzie bronił - doszła do wniosku. - Dziękuję ci - powiedziałem z przekąsem. A Helena już pewniej oparła brodę na moim ramieniu. - To przecież naturalne. Nie pragnę od ciebie wdzięczności. Chcę, abyś był dla mnie dobry. To jest warunkiem mego życia. - Nie żądaj ode mnie zbyt wiele - spróbowałem jeszcze raz, choć wiedziałem, że nie to chciałem powiedzieć. - Niczego nie żądam, nigdy nie żądałam, ty o tym wiesz najlepiej. - I dokończyła z kobiecą, fatalną dla nas logiką: - Chcę tylko, żebyś był ze mną. Ale nie chcę cię wykorzystywać. Wiem, że są okresy, kiedy pragniesz być sam, aby mieć czas na myślenie, na pracę koncepcyjną. Ja to przecież rozumiem, nie jestem głupią gęsią. Dlatego teraz już pójdę, nic będę ci przeszkadzać, kiedy wszystko się wyjaśniło. Odstąpiła ode mnie o parę kroków. Patrzyła na mnie z odrzuconą głową, co zawsze wygładzało jej twarz. Uśmiechała się lekko, ale w jej oczach widziałem już chłodny spokój, jaki daje zwycięstwo po nietrudnej walce. Na odchodnym lekko, aby nie rozmazać szminki, dotknęła moich ust. - A jutro zadzwonię do ciebie. Może do biura, a jeśli cię nie znajdę, to tutaj. Aż trafię na taką chwilę, kiedy będę ci potrzebna. To przecież nie jest zbyt wiele? - Nie, to nie jest wiele - posłusznie z nią się zgodziłem. Odprowadziłem ją do drzwi, potem wróciłem do pokoju i usiadłem w tym samym fotelu, co ona przed chwilą. - Spróbuję - upierałem się i usiadłem za wolnym biurkiem naprzeciwko Zdzisi. To było miejsce samodzielnego referenta w czasach naszego rozkwitu. Stał wyżej od tej dziewczyny i często znikał za obitymi ceratą drzwiami. Myśmy zwracali się do Zdzisi, Zdzisia referowała jemu, a on robił z tego notatki i segregował sprawy. Uważaliśmy, że na swoim miejscu jest potrzebny. Tym bardziej że był to zastany przez nas porządek rzeczy. Ale potem przyszły lata chudych etatów, biurko stało się częścią poczekalni. I została na posterunku tylko sekretarka, aby szefowi referować sprawy. Była to zresztą ta sama Zdzisia, wyglądająca ciągle na osiemnaście lat, ze zdrowym chłopskim rozumem po przodkach, którzy, zdaje się, do tej pory wsi się nie wyrzekli. - Oj, towarzyszu, towarzyszu, nie wiem, jak to będzie! - trapiła się o mnie dziewczyna. - Taki dzień! Prawdziwe piekło! Kierownik dzisiaj wrócił z terenu, nocą jechał, w domu nie był, tylko zaraz tutaj. Kawę mu zrobiłam, choć przecież mu nie wolno. Ale czy można coś powiedzieć? Kiedy niewyspany, to krzyczy. - Na was? - zapytałem niedowierzająco. Trochę dlatego, że nie była osobą, która miałaby odwagę działać na nerwy, szczególnie Podcieniowi, a trochę dlatego, że dawno już postanowiłem być w dobrych stosunkach z osobą, która strzegła tego progu. - A co wy myślicie? - broniła obiektywizmu szefa. - Jak zasłużę, to i mnie się dostaje. Jeszcze go nie było, a tu już czekała delegacja działaczy. - Trzeba było wytłumaczyć, że szef w terenie. Z działaczami zawsze zdąży, codziennie ich widzi - próbowałem z nią nawiązać żartobliwą komitywę. Ale dla Zdzisi wszystko tutaj było bardzo poważne. - Kiedy ja wiedziałam, że przyjedzie na czas. A oni byli zamówieni od paru dni. I teraz są u niego. - No to poczekam - powiedziałem zgodliwie. - Ale to jeszcze nie wszystko! Jutro z rana znów wyjeżdża. Więc ma tylko tych parę godzin. Może lepiej nie czekajcie - wahała się. - Daleko wyjeżdża? - spojrzałem na nią. To mogło być dosyć ważne dla mnie, jego obecność teraz. - Daleko. Myślałam, że wiecie. Tyle że przesunięto termin. - Zamieniamy się w urzędników, drogie dziecko - powiedziałem, eliminując z głosu nutki goryczy. - Szef coś mi wspominał - zastrzegłem się na wszelki wypadek. - Ale to nie jest nasz styl, aby omawiać plany wyjazdowe zwierzchników. - Nie wiem, po co to mówicie - żachnęła się. Wiedziała, że mówię prawdę, ale w swoim oddaniu nie chciała przyjąć takich zastrzeżeń. Patrzyłem na nią z niekłamanym podziwem. Dotknięta, zostawiła mnie na uboczu, szukała jakichś teczek, sprawdzała coś w notatkach, potem siadła do maszyny i szybkim klekotem leciały na papier słowa. Podała w wątpliwość sens mego czekania, ale ja się nie ruszałem. Po prostu wiedziałem, że nie mam po co iść do siebie, bo i tak nie potrafię pracować. Muszę być tu, pilnować tych drzwi i wejść tam nawet w tym dniu piekielnym. To było utrudnienie, ale to nie była przeszkoda. A poza tym ten wyjazd Podcienia. Nie mogłem tej decyzji odkładać. Sekretarka skończyła z maszyną i spojrzała na mnie z niejakim zdziwieniem, jakby już zapomniała, że tkwię za tym biurkiem. Ona zapewne inaczej liczyła czas niż ja. Z jej miny zrozumiałem, że coś na ten temat usłyszę, kiedy głosy podeszły pod ceratowe, dotąd milczące drzwi, które otworzyły się na oścież dla kilku mężczyzn. Nawet teraz nie rzucili papierosów, a byli i tacy, którzy w tych ostatnich minutach wydarzenia jeszcze chcieli uspokoić się nikotyną, szukali po kieszeniach zapałek i pragnęli, jeszcze nie ostygli, zrobić parę rzeczy naraz: znaleźć palto na wieszaku, zaspokoić głód tytoniu i dokończyć kilka tematów tam poruszonych. Byli tak rozpędzeni, że wydawało się im, iż tutaj, już bez osoby za biurkiem, roztrząsną to, czego tam nie zdążyli. Były to pierwsze minuty po zetknięciu z przedstawicielem władzy. Trwa to potem przez jakiś czas i w tym widzę celowość takich spotkań. Napompował ich ten Podcień, to było widoczne. Wstałem i ja, musiałem się wcisnąć między nich, bo byli jak po narkotyku, nie widzieli, że zagradzają drogę. Jeszcze w drzwiach ukazał się ostatni, był siwy, zażywny, zapewne wyżej w jakiejś hierarchii, długo trzymał rękę szefa. Kiedy go mijałem, miał twarz pełną czerwonych żyłek i pomyślałem, że z jego ciśnieniem może zdrowiem przypłacić dzisiejszą wizytę u szefa. Była to myśl krótka, nie pozbawiona ironii, ale to on właśnie osłonił mnie przed interwencją Zdzisi. Zanim przybiegła, już byłem po drugiej stronie, już widziałem plecy szefa, kiedy szedł za biurko. Potem usiadł, jakby worek spadł na krzesło, dojrzał mnie i nie widziałem w nim zdziwienia. Był nieobecny; może jeszcze z tamtymi i z tym, co mu przynieśli. Przetarł dłońmi twarz i powiedział: - Otwórzcie okno. W dym, w powietrze zawiesiste od tamtej obecności, wpadł zapach kasztanu za oknem, upał suszył mu liście, teraz, w pełni lata szeleściły jesienne, już gdzieniegdzie dotknięte żółtym znakiem śmierci. Patrzył teraz nie na mnie, lecz na fotel przed biurkiem. To mogło być zaproszenie. Szybko z niego skorzystałem. Usiadłem jednak ostrożnie, aby nie naruszyć tej jego drzemki z otwartymi oczami - i powiedziałem niegłośno, że mimo tylu trudów wygląda przecież doskonale i może nawet się opalił. Szef odpowiedział, że to ładnie z mojej strony, i wtedy zadzwonił telefon: - No tak, ale to przecież żadne odkrycie - mówił już nie do mnie. - Bawicie się, dyrektorze, ze mną w ciuciubabkę. Z wami także się bawią? To im powiedzcie, że wystąpicie o karę konwencjonalną, jeśli znów zawalą terminy. Wasza rzecz, aby wycisnąć z nich te dostawy. Bo ja, bo my tutaj do was przede wszystkim mamy pretensję... Jak? Nie wiem. Wasza rzecz, wasza organizacja. Nawalacie po raz trzeci, a teraz do mnie. Mówił tak jeszcze chwilę, a ja czułem lekkie cierpnięcie pleców, czy to przypadkiem nie chodzi o walterowców. Pech byłby to wówczas dla mnie prawdziwy, że tak oto siedzę przed Podcieniem i jestem pod ręką. Pech dla mnie i wpadka dla Matulakowej, ponieważ miała dla mnie szacunek. Ale nie o nich była mowa. Szef położył słuchawkę, nie powołał mnie na świadka. Mówił potem, że w tym układzie stosunków dostawca-producent nigdy nie można znaleźć winnego, choć winni są wszyscy. Bo z braku odpowiedzialności osobistej przerzucają się oskarżeniami jak piłką. Chodzi tylko o to, kto pierwszy zadzwoni, aby wnieść pretensje. Odpowiedziałem, że on, Podcień, nie może przecież bawić się w śledztwo, bo dla niego jedyną miarą jest wysokość produkcji. To logiczne, według mnie, aby się nie rozdrobnić. Szef, widziałem to, skłonny był wejść ze mną w rozmowę, kiedy zadzwonił telefon. - Nie wiem, bo dzisiaj wróciłem, towarzyszu. Pewnie, że trzeba, jeśli przylatuje za parę godzin. I hotel trzeba, i wysłać kogoś na dworzec. Nie, przecież niedawno wróciłem. Tłumacza? Może być tłumacz, tylko nie wiem, co my mamy do tego... Nie przesadzajcie, towarzyszu. No dobra, coś się zrobi, nie agitujcie mnie, nie mam czasu. Mimo tej deklaracji Podcień nie od razu odłożył słuchawkę. Rozmówca był zapewne na tym samym poziomie służbowym, mówił dużo, nie wypuszczał go z rąk, szef słuchał, wzdychał, patrzył przed siebie. Moja sytuacja znów się mogła skomplikować, jeśli tamten człowiek wyprowadzi Podcienia z równowagi. Bo on był w innym skrzydle budynku, a ja siedziałem blisko, na odległość biurka. Patrzyłem, jak szef kiwał głową, mówił niechętnie „tak, tak...” i trwało to jeszcze parę minut. Kiedy skończył, nacisnął guzik, zaczął coś pisać na karteczce, więc znów milczałem przezornie. Dopiero gdy podniósł głowę, zacząłem mówić, ale wtedy weszła Zdzisia, a Podcień dal jej kartkę, wyjaśniając sprawę hotelu i ludzi, których trzeba znaleźć, aby witali o północy gościa z zagranicy. Zdzisia była już w drzwiach, kiedy znów zadzwonił telefon. Poprawiłem się w krześle, stwierdzając w myśli, że to, co zdążyłem powiedzieć, zbyt dalekie było od sprawy, z którą tutaj przyszedłem. To nie był sposób i mogłem zostać na lodzie. Tymczasem Podcień mówił do słuchawki, patrząc na mnie nieprzyjaźnie: - Ja się cieszę? Owszem, wyjeżdżam. Jutro o świcie. Taki protokół dyplomatyczny i jedzie Podcień, bo inni mają ważniejsze rzeczy na głowie. Do Mińska, właśnie na festiwal folkloru bratnich narodów. Słuchawka spadła rzucona z pewnej wysokości, aż brzęknęło. Powoli znikało w Podcieniu zmęczenie. Nawet jego siwe, obcięte na szczotkę włosy błysnęły metalicznie w ruchu głowy. I zapytał mnie, z czym właściwie do niego przychodzę. Najwidoczniej żądał ode mnie odpowiedzi w jednym zdaniu. Ja zaś zrobić tego nie mogłem, bo nie zawsze skrót jest najprawdziwszy. Powiedziałem więc, że dużo ostatnio o naszych sprawach myślałem, że tak analizując dostrzegłem nowe strony zagadnienia i może doszedłem do sedna pewnych postaw. Podcień oglądał mnie, kiedy mówiłem. Wbrew moim oczekiwaniom ostygło w nim tamto rozdrażnienie, patrzył na mnie po prostu z ciekawością. Nie przynaglał, jakby chciał poznać dokładnie tok mego rozumowania. I tak z pewnym trudem brnąłem przez wstępne ogólniki, aby nam obu ułatwić potem decyzję wynikłą z mojej sugestii, kiedy, oczywiście, odezwało się pudło na biurku. Tym razem chodziło o nadanie nowej szkole imienia niedawno zmarłego pisarza. Podcień był zupełnie poważny, kiedy mówił: - Tak, wiem, to było uzgodnione, szkół coraz więcej, trzeba sięgać do współczesnych. Ale o wdowie po nim nic nie słyszałem i nie mam pojęcia, gdzie jej szukać. Nie wiem nawet, czy zostawił jedną wdowę, bo i z tym różnie bywa. Więc bądźcie ostrożni. Trzeba dyskretnie zbadać sytuację rodzinną nieboszczyka, bo możecie mieć nieoczekiwany zjazd i komplikacje. Wiem, co mówię. Były takie pogrzeby, że trzy wdowy szły za trumną w żałobnych welonach. Myślę, że niech ktoś z kuratorium przetnie lepiej tę wstęgę, i spokój. Jeszcze im to tłumaczył, kiedy usłyszałem, że otwierają się drzwi za moimi plecami. Była to chwila, kiedy nie musiałem badać reakcji Podcienia - i spojrzałem za siebie. Wydało mi się, że to pomyłka, bo przez wiele miesięcy gonie spotkałem. Był tutaj, właśnie tutaj, a ja widzieć go nie chciałem. Nie, wcale się nie zmienił, on zawsze będzie taki sam. Mógł służyć znawcom za model męskiej urody, ten owal pociągły i związane gładką skórą rysy, o których się mówi, że mają formy szlachetne; oczy szeroko rozstawione, o wielkich białkach, brwi ciemniejsze, tyle ile trzeba, od złotawych, ciężkich włosów, które nie układały się w pukle i fale, zbyt frywolne, nie w jego stylu. I usta małe, miękkie, nabiegłe krwią, wysunięte, jakby siorbał powietrze. Powinien był się wynajmować jako model dla żurnali. No i sylwetka! Długie nogi w wąskich spodniach, które krojem zaznaczają, że uda są odpowiednio muskularne; szeroka w barkach marynarka, a wszystko to nie byle wełenka, szmatka, tandeta. To jest wysokoprocentowy, ostry kant na nogawkach, to jest tweed o wykwintnym splocie, to jest włókno syntetyczne, to krawat o kolorach klubowych, na wzór angielskich dżentelmenów. Co tutaj robił? Powinien stać na wystawie i budzić tęsknoty przestępujących z nogi na nogę podlotków. Minie jeszcze raz piętnaście lat i on będzie taki sam. Mieszkałem wtedy na przedmieściu, to była prawie wieś, tańczące sosny, po nocach koncerty psów, zdziczałe zarośla pod facjatką, byłem wówczas między wojskiem a życiem cywilnym, czułem apetyt na wiele rzeczy, chodziło o to, co wybrać, aby szybko ruszyć z miejsca, inni już przecież pięli się w górę. Ewka wróciła z repatriacją, przyjąłem ją do siebie, bo gdzie miała pójść? Odżywiła się trochę, wypoczęła, wyglądała jak świeża bułka, miała dziewiętnaście lat, ale patrzyłem, jak się dopiero wypełnia pod sukienką, dojrzewała z opóźnieniem, ale szybko - i wtedy pod oknami, w zaroślach, zaczął chodzić ten Anglik od siedmiu boleści. Krążył godzinami, palił papierosy, widziałem w ciemności co wieczór jego czerwone, jarzące się oczekiwanie, widziałem także oczy mojej siostry, kiedy wołał ją ku sobie mężczyzna. Wyjeżdżałem na całe dnie, nie chciałem zostać z boku, gdy w ogromnym tyglu mieszały się nowe treści, ale dla niego, tam, było to wówczas czekanie. Nie wiem, co robili w dzień, ale w nocy nie dawał mi spać. Czułem go za oknem. Ewka znów schudła, ale inaczej, była śliczna, każdy mógł po nią wyciągnąć rękę. Pewnie wtedy zaczęła być kobietą, widocznie mu smakowała, bo nie zrezygnował z oblężenia, spoczynku nie znał, aż pewnego dnia Ewka powiedziała, że już nie chce mieszkać u mnie. No tak, byłem dla niej tylko krótkim postojem, póki nie rozwinęła skrzydeł. I poszła za nim, niósł jej walizeczkę, a drugą rękę położył jej na karku. Nie oglądnęła się na okno facjatki, w którym stałem i patrzyłem za nimi. A ja, głupi, po raz pierwszy w ciągu tych paru miesięcy, kiedy potrzebowała ode mnie wszystkiego, aby wrócić do życia - poczułem, że mamy tę samą krew, ze wspólnego początku, i dlatego jest dla mnie kimś innym niż reszta ludzi. Teraz oczywiście się nie zdziwił, to on był dla mnie tutaj niespodzianką. Zapewne rozciągnął usta i pokazał długie, żółtawe zęby, nawet uzębienie miał bez pudła, w stylu całości. Otworzyłem oczy, nie będzie na mnie tak patrzył, podniosłem się z krzesła i powiedziałem: - Cześć, Marcin. Rzeczywiście jeszcze co nieco z niego pamiętałem. Bo właśnie uśmiechał się jak manekin na wystawie z męską konfekcją, w policzkach dwie fałdy nad dołkiem w brodzie. - Od czasu do czasu stajesz mi na drodze - oblizał usta. - Bo to ja dzisiaj do kierownictwa, na odmianę - wskazał na Podcienia. - Umówiony jestem. Na jego cześć szybciej, niż było do przewidzenia, skończyła się rozmowa przez telefon. Szef wyszedł zza biurka, wyciągnął dłonie, mówił, że wie, że siadajcie, że w miarę możliwości przejrzał materiały i uważa je, choć nie bez poprawek,.za interesujące. A potem do mnie: - No cóż, kiedy indziej pogadamy, przepraszam was, towarzyszu. Położył mi rękę na plecach, czułem tę dłoń, jak pcha mnie ku drzwiom, nie mogłem się opierać, stawiałem kroki, jakbym sam nie umiał chodzić, i dopiero w ostatniej chwili, już trzymając się klamki, odwróciłem się tak szybko, że ręka Podcienia spadła, i powiedziałem: - Wydaje mi się, towarzyszu, że Jaczycki nie powinien iść na tę rozmowę do redakcji. Szef stał blisko, widziałem jego uniesione brwi, ślad zastanowienia, ale widocznie nie nad moimi słowami myślał tak przez chwilę. Spojrzał na mego eks-szwagra, który już siedział na miejscu przed biurkiem, potem znów na mnie z naganą: - Co wam przychodzi do głowy! Pomagać mi trzeba, nie utrudniać. Zresztą już za późno. Jaczycki poszedł tam dzisiaj. No, cześć! I znalazłem się po drugiej stronie, nie widziałem nawet miny Marcina, kiedy to mnie spotkało. Przeszedłem przez sekretariat nie krygując się przed Zdzisią. Na chwile przestała stukać i patrzyła za mną. Potem stanąłem na korytarzu i zapaliłem papierosa. Palę rzadko, nałóg ten prawie zlikwidowałem, zresztą połykanie dymu wcale mnie nie uspokaja. Ale teraz to było zajęcie, aby skrócić czas. Chodziłem w obie strony, po parę kroków, czasem z różnych drzwi wychodzili ludzie i każdy mógł mnie oglądać, że tak czekam pod gabinetem szefa. Przechodzili obok mnie, oglądali, a ja patrząc w okno pokazywałem im plecy. Ale byłem czujny, tymi plecami słyszałem każdy głos za drzwiami, od których nie chciałem odejść. Wyszedł w końcu, nie hamował błysków w oczach, pewnie po drodze i Zdzisię nimi oślepił. Szef, jeśli chce, umie dodać ducha rozmówcy. Jest w nim jakaś skłonność nauczycielska, powie słowo w rozmowie, bez nacisku, a ty jakbyś dostał order albo naganę. Czasem leciałem do niego z byle czym tylko po to, by usłyszeć owo zadowolone mruknięcie. I teraz widocznie dobrym słowem napompował tego faceta, bo Marcin drzwi otworzył szeroko, jakby swoją wypiętą piersią w nie uderzył. Miejsca mu było za mało, zresztą do twarzy mężczyźnie, kiedy jest wielki i masywny. Nie tylko kobiety szanują w człowieku siłę. Marcin klepnął się dłonią po rozłożystym wachlarzu chusteczki w kieszonce na piersi, jakby po treningu badał sprężystość mięśni. Potem lekko szczypnął palcami białe rogi i stanął przede mną. - Czekałeś? - nie bardzo się zdziwił. Pewnie od początku uważał mnie za natręta. - Jak widzisz. - Widzę. - Pokazałeś się w końcu. - Nie do ciebie miałem interes. - Więc przypadek, dobre i to - skinąłem głową. - Bo pomyślałem, że będziesz mnie unikał. - Dlaczego? - dopiero teraz się zdziwił. - Przecież ludzie w naszej robocie muszą się spotykać. Tak powiedział: „w naszej robocie”. Gdzie on celuje? Już Ewa mi wspomniała, że ten chytrus obmyśla sobie nową karierę. I biega koło tego, oj, biega, kiedy aż do szefa trafił. - Całe życie robiłem co innego niż ty. I może z tego powodu zawsze miałem dla siebie szacunek. - Czy to chciałeś mi powiedzieć? - I podkreślił: - Czy po to łapiesz mnie na korytarzu? - Rozmawiałem z moją siostrą. - Zawsze mieszałeś się do jej spraw. Ale teraz to już nie moja rzecz. - Twoja. - Przesada. Niech sobie robi, co chce. - Żebyś ty mógł z nią robić, co ci się podoba? - To sprawa skończona. Każdy ma prawo naprawić swoje życie. - Krzywdząc kobietę, z którą przeżyło się tyle lat? - Słuchaj, Mirosławie - westchnął znużony. - Twoja siostra jest mitomanką. Teraz krzywdę sobie wymyśliła. Zawsze robiła to, co chciała, i z kim chciała. To ja się ośmieszałem. I mam tego po dziurki w nosie. - Zdumiewasz mnie. - Że twoja siostra lekko się prowadzi? Podszedłem do niego o krok. - To podłe, co mówisz, bo lepiej wiesz, jak było. Ty ją skrzywdziłeś, odebrałeś jej wiarę w ciebie, w siebie, we wszystko. Ty za to jesteś odpowiedzialny. Przecież nie ty, lecz ona dojrzała pierwsza, jak mało znaczy dla ciebie. I nie czekała długo. W pierwszym roku po ślubie, prawda? Nawet oryginalny nie byłeś, z własną urzędniczką! - Biegała do ciebie na skargę? - Miałem prawo wiedzieć, co się z nią dzieje. Zresztą nie o to teraz chodzi. - Właśnie. - Teraz nie możesz jej tak zostawić. Już nie był taki radosny. Po prostu się śpieszył. Spojrzał na zegarek, który nosi nie jak ludzie, tylko na łańcuszku, w kieszonce kamizelki, żeby i tym zadziwiać. - Oboje się zostawiamy. Równe prawa. - Ale to ją wykończy. - Ją wykończy? No, to zupełnie jej nie znasz! Ewie czasu nie starcza, tak się rzuca na prawo i lewo. A że ci nagadała o sobie? Już powiedziałem, że to mitomanką. To u was chyba rodzinne. Bo i tobie, mój drogi, nic nie brakuje. Czego wy się tak kręcicie i po co? Czego chcecie w tym swoim niepokoju? Ty także traktujesz rzeczywistość według własnych życzeń. Prawdę chcecie naginać oboje do jakichś wydumanych szablonów. A ja mam brać w tym udział? Dziękuję bardzo. Zresztą jest już za późno. Trudno, znów słyszysz te słowa. Widocznie Podcień wie, jak ciebie traktować. Bo mam wrażenie, że coś się spóźniasz, Mirku, ostatnio. I chciałbym cię ostrzec... - Nie będziesz mnie ostrzegał, nie będziesz. Ty?! - Podniosłem na niego rękę, bo ta jego twarz męskiej lalki była zbyt blisko i kłamał. Kłamał, kłamał! Poczułem ból w dłoni od kości jego policzka. Zachwiałem się. Cała moja siła skończyła się w tym uderzeniu. Oparłem się o parapet okna, spojrzałem wokół siebie, na korytarzu nie było nikogo. Potem dopiero wróciła obecność Marcina. Stał taki jak przedtem, na rozstawionych nogach. Powoli wyjął z kieszonki ową białą szmatkę i wytarł nią policzek, a także usta. Dokładnie. Jego źrenice, jego tęczówki, jego wielkie białka świeciły nie od słońca, lecz własnym światłem. - Źle z tobą, w piętkę gonisz. To groźne, znów muszę cię ostrzec. Ale szczęścia jeszcze trochę ci zostało, bo świadków nie ma. Zresztą moje nerwy są w porządku i nie dam się głupio sprowokować. I tak wiesz, że jestem od ciebie silniejszy. Ale nie życzę ci, abyś naprawdę o tym się przekonał. I ruszył korytarzem, jakby się nic nie stało. Skrzypiały lekko jego modne buty, wciąż w tej dusznej przestrzeni pełnej drzwi byliśmy we dwóch. Dopiero gdy był o parę metrów, zacząłem wołać do niego, do siebie: - Patrzcie, jak ucieka przede mną! Patrzcie, jak ucieka! Nawet głowy nie odwrócił. Może zresztą moim wołaniem była tylko cisza? Oderwałem się od ściany, szukałem jakiś czas, znalazłem drzwi z trójkątem i opierając się rękami o umywalnię - jakbym chciał zwymiotować - włożyłem głowę pod kran. W tym zimnym potoku, który zalewał mi oczy, przypomniałem sobie inne tu spotkanie, dawne, bez daty, kiedy zaatakowałem Jaczyckiego. Teraz zamiast niego widziałem własną bezbronną twarz. Mogłem jej nie poznać, był to bowiem obraz zmokłego zwierzęcia, które nie wie, gdzie szukać schronienia. I to nie była groteska, że słysząc bliskie kroki, skoczyłem do ubikacji. Ten stan nie trwał długo. „Jestem żywotny” - powiedziałem sobie trzeciego dnia. Zresztą tamten policzek nie znalazł echa, a ja na cały incydent mogłem już patrzeć inaczej. W końcu to ja go strzeliłem, a nie on mnie. To małżeństwo było oszustwem, od początku zdawałem sobie z tego sprawę. Wziął ją, kiedy chciał, i świadomość posiadania szybko go nasyciła. Niech wie, że ma ze mną porachunki. I to jest nieprawda, że stałem jakby nad nimi, rejestrując wydarzenia w tym niedobrym związku. Przeciwnie, oczy zamykałem przez te wszystkie lata na jego wyskoki, choć wiedziałem o nich niejedno, więcej wiedziałem od Ewy, której ślepota trwała dość długo. Czekała na niego, ja milczałem, nie chciałem przecież, aby cierpiała, i on, uzbrojony w jej łatwowierność, przestał zupełnie na nią się oglądać. No cóż, musiał w końcu nastąpić ten zwrot, kiedy Ewa zaczęła żądać od innych potwierdzenia własnej wartości. Była ładna, młoda, jej oczy czarne i okrągłe jak u wiewiórki musiały przyciągać męską ciekawość. Czy miałem powiedzieć, że jemu wolno, a tobie nie, i musi ci wystarczyć, że w domu jesteś pustym miejscem? To nie było podobne do mnie. Wyznam nawet: w jej prościutkich satysfakcjach znajdowałem i własne zadowolenie, że tak oto sprawiedliwie zapędza swego rozpasanego męża w kozi róg. I odkrywałem w niej siebie, ponieważ mimo wszystko potrafiła po tamtych uderzeniach stanąć na nogi i nawet zdobyć się na rewanż. Nie prowadziłem buchalterii, kto i ile razy nagrzeszył wobec tego związku, który był od dawna w moim przekonaniu jedynie fasadą. I mogło tak trwać, ja stałem z boku, gdyby nie spotkanie z Ewą i jej zdumiewające słowa, że Marcinowi nawet owa krucha ściana, ludziom na pokaz, zaczęła nagle przeszkadzać. To było publiczne wystawienie mojej siostry do wiatru. I to jej wyznanie, że potrafi jeszcze być przez niego nieszczęśliwa. A więc nie była, mimo wszystko, wolna od niego! Odebrałem to tak, że nie tylko jej, ale i moją godność podeptał, wygrywając w dodatku ostatnią rundę. Jakby nie było kiedyś jego szaleństwa, jego zaborczości i mojej zgody na to wszystko, kiedy już myślałem, że to mnie Ewa będzie zawdzięczać dobre lata w swoim życiu. A ona zostawiła mnie, żeby dla tego człowieka stać się wygodą. Marcin nie był głupi. Musiał pamiętać o tym, jak poplątały się uczucia między nami. Dlatego wytarł twarz i odszedł, ratując się słowami o własnej wyższości. Teraz już mogłem myśleć o tym spokojnie, bo wracała do mnie ta chwila, kiedy uciekał z tym piętnem na policzku. A lęk przed skandalem też okazał się przesadzony. Nie mógł przecież pójść gdzie trzeba i powiedzieć: „Dostałem po gębie od Seredy, bo rzucam jego siostrę.” Zresztą jestem pewny, że nikt by w to nie uwierzył. Nie, że okazał się świnią, tylko że mnie pozbawił na chwilę przytomności. Mnie, który nawet oczu strzegłem, aby nie były odbiciem myśli. To dziecinny błąd uważać, że skacząc wokół Podcienia, ma już wolną drogę. Szef lubi patrzeć na nowych, ich pomysły mają u niego pierwszeństwo, lubi wychowywać debiutantów, zawsze miał te ciągoty, aby lepić ludzi na podobieństwo własnego obrazu człowieka. Ale sam był dość kanciasty, schorowany, w ciągłym lęku o ten swój ból w brzuchu, słuchał sugestii, ale potem robił, co chciał, i nie znosił niuansów, których nie rozumiał. Tylko dlatego przecież podniósł na mnie głos. Na mnie, który mu pomagałem. Z tym uczuciem żalu do przełożonego - podniosłem słuchawkę. Czułem ową niesprawiedliwość, ale jednocześnie nie mogłem się uwolnić od niejakiego podziwu, że już wrócił do mnie zwykły bieg spraw, że zajście na korytarzu po dwóch dniach tak mi się wydaje blade i nieważne. Dzwoniłem z domu, wieczorem, aby uczynić tę rozmowę prywatną. - Słucham - powiedział głos Edka, ale jakiś niższy i daleki. - Śpisz? - zapytałem poniewczasie. - Ja? O tej porze? Pracuję. Jestem trochę nieprzytomny. - Przepraszam cię. Przeszkadzam? - To takie, wiesz, rozszczepienie świadomości - tłumaczył, jakbym nic nie powiedział. - Jestem, siedzę, piję kawę, a równocześnie to wszystko jest na marginesie, poza mną, bo zaczęło się coś innego, tamto zaczyna działać, zostaje tylko wysiłek skupienia, utrzymanie w napięciu wyobraźni. - To bardzo ciekawe - postanowiłem przeczekać. - Na czym polega proces twórczy? Na wernisażu jakiś pętak postawił mi takie pytanie. A czy można dać na to formułkę? - Nie można - zgodziłem się. - No tak, ty, kiedyś dziennikarz, możesz mieć o tym pewne pojęcie - przyznał grzecznie, ale bez przekonania. - Dziękuję ci. A co u ciebie poza tym? - U mnie? Istnieje tylko jedno: zaczynam szkice do nowego cyklu. Myślę o tym, jak zastosować nową koncepcję formalną do nowych pojęć treściowych, które mnie nurtują. Walczę o każdą wolną chwilę, walczę z rutyną życia codziennego. - A co w „Tygodniu”? - zapytałem już wprost, bo mógł tak bredzić jeszcze przez kwadranse, był bowiem przekonany, że odczuwa rzeczy wyjątkowe. A skłoń tu takiego, by przestał mówić o sobie! - W „Tygodniu”? To nieważne. - Wyczułem w jego głosie urazę. - Gniazdo os, tną się nawzajem, artystycznie nieciekawi, na poziomie bliskim zera. Wyżywają się w wewnętrznych sporach, bo nie potrafią inaczej. Dla mnie, uważasz, to są impotenci. - Żyjesz z nich - powiedziałem nietaktownie. Sąd bowiem Edka, gdybym go przyjął, uderzał we mnie. - Żyję, żyję, ale to tylko warunek egzystencji. Płacą, robię, co chcą, i cześć! Ich to więcej kosztuje pieniędzy niż mnie wysiłku. - Podobno mieliście już tę wizytę. - A tak, ja też coś słyszałem. - Jak to? - prawie krzyknąłem. Ten człowiek każdego mógł zmusić takim sposobem rozmowy do wyłożenia kart. - Zwyczajnie, słyszałem, bo przy tym mnie nie było. - Oczywiście, właśnie pracowałeś twórczo. - Dobrze, że nie widział mojej twarzy. - Czuję, że mam dobrą passę. A poza tym wyznam ci, że mnie to wszystko trochę nudzi. - Przecież takie spotkanie... - szukałem słów. - Chyba was uprzedzono... - Uprzedzono. Ale ci już kiedyś powiedziałem, że nie będę przeszkadzał. Czy teraz masz o to do mnie pretensję? - Nieobecność nie jest pomocą. Cały zespół powinien był wziąć w tym udział. - Sądzę, że przybiegli wszyscy. - Mogłeś nie mówić, tylko słuchać. Liczyłem na to - powiedziałem głośniej. - Słuchać to ja nie lubię. I dlatego po namyśle postanowiłem świecić nieobecnością. Niech odczują mój stosunek do takich nalotów. - Powiedział to takim tonem, jakby bardzo się sobie podobał. - Więc nic nie wiesz? - Doprowadził do tego, że przez chwilę czułem się ogłupiały. - No, u nas obecność to nie wszystko. Bo ruszyła poczta pantoflowa. Taka okazja do plotek, sam rozumiesz! Słyszałem, że był jakiś skandal - powiedział Edek i zawiesił głos. Czekał. - Jaki? - nie wytrzymałem. - Było dużo krzyku i wszyscy się pożarli ze wszystkimi. Podobno ujawniły się postawy, jak wy to nazywacie. Ale szczegółów nie znam. - Nie udawaj. - Słowo honoru. Ucinałem rozmowy, życząc im dalszych bezowocnych obrad. - Zdaje się, że nie doceniasz naszych decyzji - powiedziałem dobierając słowa. - Nie montuje się takich spotkań na wiatr. - Możliwe, ale ja głowy na te powiewy wystawiać nie będę - przyznał się mój artysta. - Do czego innego jest mi potrzebna. - Zawsze miałem uznanie dla twojej umysłowości. W ten sposób nikt tam teraz nie jest pewny gruntu, na którym stoi, a ty wygrałeś, bo ciebie nie było i pozostałeś niewiadomą. - Ładnie to rozwiązałeś. Myślę, że my się nieraz dogadamy. Bo ja, jak widzisz, jestem zupełnie neutralny. Więc zawsze możesz liczyć na moją pomoc. Ale teraz wybacz, że wrócę do moich zajęć. Nie czekał, czy jeszcze o coś zapytam, odłożył słuchawkę, deklarując tym swoją postawę, lecz nie paląc mostów między nami. Przez chwilę się zastanawiałem, po której stronie go ostatecznie postawić. Czy należało mu otworzyć oczy? Czy może zachować jako sojusznika? To pewne, że był kimś, miał nazwisko, mógł stanowić osłonę dla kogoś, kto nie miał jeszcze własnej wizytówki. Przecież odżegnując się od wszystkiego, dał mi jednak znać o najważniejszym. O tym, że w „Tygodniu” pękła w owym dniu butla, która od dawna nie mogła już wytrzymać ciśnienia tamtejszej atmosfery. No i zaczęła się ruchawka, którą Poleski nazwał skandalem. A ja wiedziałem z góry, co się przy tej okazji wyzwoli. Jaczycki w tym gnieździe os! To także, między wykrętami, przekazał mi Edek. W jego głosie wyczułem pewność siebie i ich tam, znał swoje towarzystwo. Pomyślałem nawet, że ten kombinator wykazał wobec mnie pewien stopień lojalności. Zachowując własne bezpieczeństwo, do czego ostatecznie miał prawo. Zirytował mnie, jak zawsze, ale bilans tej rozmowy nie powinien mi zepsuć nastroju. Przeciwnie, mimo mego chwilowego załamania, bo osaczyli mnie strachliwi, bilans jednak był dodatni. O tym będę pamiętał, kiedy postawię warunki Dorocie. Myślałem o niej tego wieczoru, rozluźniony zapadłem w czysty, jak głęboka woda, sen. Zbudziłem się rześki, wyskoczyłem z tej zawrotnej głębi od razu przytomny, ale ciągle jeszcze nie sam, tak wymierna była plastyczność mego sennego widzenia. Goliłem się, mrużyłem oczy do swego odbicia - i czułem przypływ sił i miłości. Śniadanie połykałem na stojąco, bo w tym ostrym odczuwaniu własnego ciała nie było miejsca na stereotypowe czynności i na głód, który mi wystarczał w zwykłe poranki. Znów czułem ów ucisk pod żebrami, hamowaną emocję na granicy strachu i odwagi, które u mnie, w związku z Dorotą, stały się odbiciem niezwykłego napięcia erotycznego. Znalazłem to słowo „niezwykłe” i oglądałem je ze wszystkich stron, badałem jego zawartość, cieszyłem się nim. Wiedziałem teraz, dlaczego ludzie zawsze kochają po raz pierwszy, najbardziej. Mnie też była potrzebna niezwykłość tego uczucia, nie chciałem go umniejszać wspomnieniem Jaczyckiego, który już wypadł z moich spekulacji, i myślą o Helenie, której się w końcu, bez względu na sposób, pozbędę. Czułem się silny, myślałem o Dorocie. Jej obecność przetrwała przy mnie wiernie nawet w godzinach, kiedyśmy brnęli przez naradę u Podcienia. Dobiegała końca jedna z nasiadówek, które są jak zła pogoda, bo powtarzają się regularnie, mają wpływ na przebieg dnia, obniżają w człowieku ciśnienie monotonnym jak deszcz odgłosem słów. Mówiono wiele, w różnych rejestrach, ale nie były to znaczenia odległe od siebie. Mogłem przewidzieć, co kto powie, znałem przecież barwę i ton takich zebrań, nie chciało mi się zabierać głosu. Myślałem o Dorocie. Omawiali pewną naradę, ktoś czytał tezy referatu. Jaczycki siedział jak zwykle tyłem do okna, patrzyłem na niego z odległości większej niż ta, która nas tutaj dzieliła. Patrzyłem na niego z tamtego dnia, kiedy się odezwał w sprawie Pierwszego Maja. Wydawało mi się, że zmalał jeszcze, schudł, że jego nos rzucał cień na brodę, a bruzdy w policzkach były jak stare cięcie w drzewie. Ale nie chciałem go narażać na moje oczy. Więc patrzyłem krótko i ostrożnie. Zapewne i beze mnie miał dość innych ciężarów, aby teraz pochylać głowę, nie patrzeć na nas, nie patrzeć nawet na Podcienia, który źle znosił taką półobecność podwładnych. Zresztą szef znów okazał się stróżem zdrowego rozsądku i godnym - chcę to podkreślić - dla mnie partnerem. Bo oczywiście w końcu zwrócił uwagę na niedostatki w założeniach referatu, często przecież oceniał rzeczy podobnie jak ja. Przyszły prelegent słabo się bronił, od razu znikli poplecznicy, którzy mu przedtem wtórowali, a Matulakowa podniosła rękę, bo widocznie czuła, że nadeszła zza ataku Podcienia - chwila dla niej. Oczywiście, mogłem wybaczyć Jaczyckiemu, jak wybaczyłem sobie, że nie słucha rewelacji tej poczciwej kobiety, ale znów poruszył się w swoim kącie, coś zatrzepotało białością, usłyszałem suchy chrzęst - i oto odkryłem, że Jaczycki pochyla głowę nie tylko pod brzemieniem smutków, gdyż tutaj, w czasie narady, czytał sobie gazetę! Tym odkryciem zaskoczony, pomyślałem, że jest bezczelny. Ale po refleksji inne znalazłem w jego zachowaniu znaczenie: był już tak nisko, że przestał sprawdzać swoje zachowanie. Albowiem czy człowiek po wyroku troszczy się o to, aby zachować czujną dbałość o wyraz twarzy? Dla niego było już po wszystkim. Mógł robić, co chciał, na tym swoim poletku, które okazało się jego wygnaniem. Przez chwilę, przyznam, poczułem dla niego litość, że tak już na nic nie czeka. I trochę zazdrości, bardzo wstydliwej, że mógł oto, wolny od nas w tej swojej przegranej, zrzucić wszelkie pozory. Matulakowa powtórzyła własnymi słowami, co mówił Podcień, powtórzyła oczywiście rozwlekłej i głupiej, nikt się zresztą nie zdziwił. Narada doszła do miejsca, kiedy ludzie zaczynają kręcić się na krzesłach, czując, że temat wygasa. Mieli zresztą dobrą edukację. Wiedzieli, że po słowach prowadzącego nie trzeba wzniecać tematów ubocznych. Chociaż Podcień odczekał jeszcze chwilę, lustrował salę i twarze. Potem dopiero oznajmił, że zamyka naradę. Salę wypełniły głosy, kroki, odsuwanie krzeseł. Wówczas szef wrócił oczami do mnie i powiedział: - Zostańcie jeszcze chwilę, towarzyszu Sereda. To czekanie nie trwało długo, ludzi nie trzeba zapraszać, aby się wynieśli, kiedy drzwi są otwarte. Poszukałem wzrokiem telefonu, który będzie odtąd przegrodą w naszej rozmowie. Ale nie dojrzałem czarnego pudełka. Przyszło mi na myśl, że może i Podcień teraz nie chciał, aby między nas wchodziły sprawy uboczne. Wyprostowany zbliżyłem się do niego. Nie podniósł się zza stołu, zawsze był nieruchawy, ale teraz stał się mniej masywny, zadarł głowę, obniżył ramiona, nie był już taki nastroszony jak przed chwilą, kiedy prelegent wyprowadził go z równowagi. Oczy miał jaśniejsze, patrzył na mnie otwarcie. - Urwałem się z tego festiwalu wcześniej - powiedział tonem, jakbyśmy byli, on i ja, na wagarach. - Jestem przekonany, że folklor będzie kwitł i beze mnie. Powołałem się na dzisiejszą naradę i dałem drapaka. - I znaleźliście czas także dla mnie? - mogłem sobie pozwolić na wypomnienie. - Znalazłem, znalazłem, trudno, wtedy musiałem was spławić. Zresztą od razu zrozumiałem wasze skrupuły. - Jakie? Mówił skrótami, często w rozmowie przeskakiwał jakieś ogniwo, w ten sposób obezwładniając rozmówcę. Wielu z nas poznało owo uczucie, że za nim nie nadąża. Byli tacy, co nadrabiali miną, a potem pytali innych, o co chodzi. Ja omijałem te rafy jego osobowości, dzisiaj zaś czułem, że mogę mówić bez ogródek. - I nie tylko wy je mieliście. Było z tym trochę kłopotów. Kwaśniak także do mnie przyszedł i mówił, że chce mnie ostrzec, że to nie metody i tak dalej. - Chodzi o Jaczyckiego? - spytałem, raczej stwierdzając, i nie proszony siadłem na krześle. - Ja także po namyśle zmieniłem zdanie. To przecież człowiek słaby. Nie warto go wystawiać na takie próby. A szef miał teraz nie tylko pogodną minę, ale najwyraźniej się uśmiechnął, na co już patrzyłem ze zdumieniem. - Wszyscy wy jesteście bardzo subtelni, ale nie widzicie jednego. Że człowieka kształtują okoliczności. Sam na niego chuchałem, bo start miał trudny. I nie znalazł w was oparcia. No tak, tak. - To dorosły człowiek - wzruszyłem ramionami. Nie przyjąłem do wiadomości, że może chciał atakować. - Dorosły, dorosły! Obcy był tutaj, z innym doświadczeniem. Nie jestem zbyt wnikliwy - Podcień pozwolił sobie na autoironię - ale to widziałem. Niestety, czasem widzę za wiele. Zresztą jego przypadek był dość interesujący. - Krzywdy nie miał. Sami mówicie, że korzystał ze specjalnych praw. Niech wam podziękuje. - No cóż, może i podziękuje. Chociaż, jak dotąd, wilkiem na mnie patrzył. Szczególnie po tej mojej decyzji z waszej inicjatywy. - Uważałem to za dobre rozwiązanie, a potem zmieniłem pogląd. I z tym także lojalnie do was przyszedłem. Chociaż od samego początku byłem pewny, że wszystko spadnie na mnie, właśnie za tę inicjatywę. Ale jestem niepoprawny. Po prostu uważałem, że Jaczycki to dorosły człowiek, nie popychadło. - Wyobraźcie sobie, że i ja postawiłem na tę jego dorosłość. Jesteśmy więc bliscy w ocenie. Ale sedno rzeczy tkwi w tym, że nikt tak naprawdę w jego samodzielność nie wierzył. Ani wy, odkręcając tę historię w ostatniej chwili, ani ja, posyłając go tam mimo różnych zastrzeżeń. - Więc po co było? - po raz pierwszy w tej rozmowie oddałem mu spojrzenie, którym trzymał mnie w tej grze na odległość. Patrzyłem mu prosto w oczy, z gładkim czołem, uważając tylko, aby przez jakąś szczelinę w moim wzroku nie dojrzał tej prawdy, że oto znów miałem rację. - A co miałem robić? Sami wiecie, że inicjatywa jest zawsze ryzykiem. Zresztą to było dla mnie wygodne. Uniosłem brwi, teraz milczałem. Nie wolno przyjmować takich słów szefa w dosłownym brzmieniu. Są tylko krzywym zwierciadłem jakiejś sytuacji, która bynajmniej nie znaczy tego, na co się czeka. A szef mówił nie pytany: - Po prostu dość miałem tego widowiska, choć nie wiedziałem, czym się ono skończy. Sytuacja Jaczyckiego była dla mnie niewygodna, bo sprzykrzyła mi się rola obserwatora. A co gorsza, przestawałem rozumieć, kim jest. Patrzyłem, jak kręcicie się koło niego, macacie, czy twardy, czy się nie złamie, a moje wysiłki odnosiły skutek wręcz odwrotny. Postanowiłem więc ruszyć go z miejsca. Chciałem widzieć, co się z nim dzieje. Przecież coś się jednak działo poza nami, może wbrew nam. - Psychologia to jest krążenie po przypuszczeniach - odwdzięczyłem się mu za dawny zarzut subtelności. - Lepiej jednak, tak sądzę, budować sobie obraz człowieka z faktów. - Właśnie, do tych faktów w końcu go nakłoniłem. - Aby się przekonać, że nikt z nas się nie mylił? Wiedziałem z góry, że tak będzie. - Zbyt wiele rzeczy wiemy z góry, przyjmując oczywiście tylko warianty, które potwierdzą nasze stanowisko. I w ten sposób zdani jesteśmy na zaskoczenie. - Nie można tak mówić. - Ależ można, można, bo nikt nie ma przyznanego patentu na rację ostateczną. Nic nie stoi w miejscu, a nasze racje też trzeba korygować. Bywają takie dnie, towarzyszu, że człowiek robi najprostsze odkrycia! - Ale Jaczycki? - Chciałem, aby skończył ten wykład, niech nie traktuje mnie jak uczniaka. Podcień chętnie żonglował argumentami. Zdaje się, że był nawet z tego dosyć dumny. - Jaczycki? - udał, że się zdziwił, bo niby przecież wszystko jest jasne. Nawet głowę pochylił i zapewne dlatego jego uśmiech wydał mi się trochę krzywy, dopiero teraz dostrzegłem w nim sporo drwiny, choć może był taki od początku. - Jaczycki spisał się doskonale. - Nie rozumiem - to była prawda, nie rozumiałem. - No, po prostu wyście go trącali, a on tymczasem obrósł twardą skórą, kto wie, może właśnie dlatego? Wiedział, dokąd idzie, wiedział, z czym idzie, i nie dał się zepchnąć z zajętej pozycji. Było trochę krzyku, owszem, niektórzy rozdzierali szaty, inni milczeli. Ale rezultat jest taki, że po tym spotkaniu musiało niektórym jaśniej zrobić się w głowach. On im przypomniał rzeczy elementarne, jak na przykład odpowiedzialność za słowo. To niewiele, ale często to jest bardzo dużo. - I przyszedł do was, aby się tym pochwalić? - żadne inne pytanie nie przyszło mi na myśl w tych pierwszych chwilach. - No, niezupełnie. Zaraz po moim powrocie zaczęły się stamtąd telefony. Więc miałem okazję, aby i od siebie dorzucić parę kamyczków do ich ogródka. - No tak, tak - oglądałem swoje dłonie, a po chwili powiedziałem, bo wydało mi się, że w tym radosnym nastroju Podcień zapomni, z kim rozmawia: - Jak się okazuje, pewne metody wychowawcze wychodzą takim ludziom na zdrowie. Może nam teraz podziękować. - Więc jesteście z siebie zadowoleni - ciągle się uśmiechał. - To jest mniejsze dla mnie zaskoczenie niż zachowanie Jaczyckiego. - Owszem, ja też jestem zaskoczony - mogłem to już powiedzieć. W granicach mojej intencji nie było to przecież niczym nadzwyczajnym, Podcienia też pewnie zatkało, kiedy usłyszał, kto mu wyrósł pod bokiem. Zaryzykowałem nawet lekki przytyk, gdy dodałem: - No cóż, ludzie rosną, nie zawsze to widzimy. - Jesteście do niego uprzedzeni. - Przeciwnie, teraz, zdaje się, powinienem go przede wszystkim podziwiać. - Owszem, wy. No cóż, pomógł wam. Bo wynik jego rozmowy i dla was ma znaczenie. - Nie wiem, o czym mówicie. Stanął przed oszkloną szafą, w której leżały sterty starych czasopism. Widziałem jego plecy, kiedy powiedział: - Może nie wiecie, ale się chyba trochę domyślacie. Chcę wam powinszować nominacji. Milczałem, on ciągle patrzył w makulaturę zbieraną przez lata, nikt przecież tego nie czytał, jeszcze jeden rytuał. Czekał chwilę, może widział w szkle moją twarz, może był jej ciekaw. Ale ja teraz nie myślałem o tym, jak wyglądam. Ciągle milczałem, pełen byłem tego milczenia, podobnego do ciemności lub pustki. Więc dokończył: - Jest decyzja, że obejmiecie redakcję „Tygodnia”. Poczułem ten sam ucisk w żołądku, jak w chwilach, kiedy myślałem o Dorocie. Ale w tamtej sprawie uzbierałem już co nieco, miałem się na czym oprzeć. Tutaj, teraz było tak, jakbym leciał z wysokości, a żołądek podchodził mi do gardła. Więc rozluźniając krawat nie powiedziałem żadnego ze zdań o zaszczycie i wdzięczności za pamięć. Albowiem nie doznawałem żadnego z tamtych uczuć. Byłem zaskoczony swoją reakcją. Zachowywałem się jak smarkacz przyłapany na złym uczynku. Moje słowa zabrzmiały dość szczerze, kiedy w końcu powiedziałem: - Nikt mnie o tym nie uprzedził. Nikt ze mną nie rozmawiał. A plecy odwróciły się na krótkich nogach szefa, i wiedziałem teraz, że będzie na mnie patrzył, że sobie nie oszczędzi tego widoku. I to także mnie osaczyło, że nadal nie miał twarzy poważnej, że wciąż nie chciał ukryć jakiejś satysfakcji. - Przecież od dawna wiedziałem, że macie na to ochotę. Rozumiałem, że sprawa z Jaczyckim jest tylko przygrywką. I zgadzałem się na to. Dla niego. - Nie myślałem o tym tak jasno. - To skrzywienie zawodowe, towarzyszu, takie omijanie jednoznaczności. No, ale jesteście już po drugiej stronie. - Stawiacie mnie przed faktem dokonanym - znów mówiłem nie to, co trzeba. Broniłem się. Ale ten lęk, promieniujący spod żeber lęk, pchał mnie do obrony. - To był wasz plan, a nie mój - zaznaczył Podcień. Zapewne powinienem był to docenić. - Przyznaję, miałem zamiar wrócić do dziennikarstwa. Ale bez terminu, bez takich okoliczności. - No, mój drogi, nie przesadzajmy. Widziałem, jak was ciągnie na własne podwórko. No cóż, ambicja, trudno się dziwić. Bawiło mnie nawet, kiedy w każdym z wami spotkaniu mogłem dosłyszeć tamten podtekst, tamtą niecierpliwość. Czekałem, kiedy odkryjecie karty. Tymczasem wyście wymyślili Jaczyckiego. I ja wam uległem. Pod jednym warunkiem: że niezależnie od wyników tej misji wy przejmiecie na siebie wszelkie jej skutki. - Czy to miała być dla mnie kara? Za co? Był wciąż daleko, ale nie widziałem go w całości. Widziałem tylko, jak splótł dłonie na piersiach i robił młynka wielkimi palcami. - Przeciwnie, bardzo jestem zadowolony, że Jaczycki ułatwił wam zadanie. Może papierosa? Wiem, co teraz przeżywacie. To dziwna chwila, kiedy kilkuletnia myśl staje się oczywistością. To jest mimo wszystko chyba dobra chwila. - Nie wiem. - Kiedyś ją przeżyłem. Raz. Dobre i to. Zaczynał mówić o czymś, czego nie słuchałem, i nawet widocznie się podniecił, a ja nie wiedziałem, co tu jeszcze robię. Trzeba było iść stąd, zresztą i on opróżnił swój worek wiadomości. Pozwalał sobie, widząc mój stan, na sentymentalne wspominki, ale oczy miał dalej przenikliwe. Widocznie jednak go intrygowałem. Niech patrzy, niech patrzy, niedługo już będzie mógł bawić się mną. Odczułem w tej chwili, że to była przebiegła zabawa i trwała nie od dziś. I teraz, kiedy dopiąłem swego, wyglądał jak zwycięzca. Jedno jeszcze chciałem wiedzieć, zanim stąd odejdę i wszystko dokładnie zrozumiem: - Czy Jaczycki wiedział o tym? - O czym? - ten człowiek nie zawsze był domyślny. Jego inteligencja była giętka, ale służyła tylko w potrzebie. - O tym, że mi pomaga? - Naturalnie, tam nawet padło wasze nazwisko. Trzeba ich było przygotować. - Tylko mnie na to nikt nie przygotował. - Podniosłem się z miejsca. Było to prawdziwe ćwiczenie gimnastyczne. Czułem uderzenie krwi do twarzy, pot za kołnierzem. - Widzicie, ja nie zawsze oglądam się na sugestie osób zainteresowanych. Czasem po prostu je uprzedzam, aby szybciej wyjaśnić sytuację, kiedy się zaciemniło. No cóż, gratuluję wam spełnienia zamiarów. I w ten sposób zakończył ze mną rozmowę. W ten sposób, znów uśmiechnięty aż do oczu, jakby się cieszył. Z czego? Z tego, że ja nie potrafiłem okazać mu niczego, żadnej wdzięczności, której mógł się po mnie spodziewać. No i co? No i poszedłem do kina z Heleną. Nie chciałem patrzeć w okna wystaw, w te lustra, które ścigają człowieka na każdym kroku, odbiciem wydzielają z tłumu, i już nie jest sam ze sobą, jest z tamtym człowiekiem, który zagląda mu w oczy. Ba, widzą go całego, gdy tak idzie, jaki jest. Helena promieniała, wyobrażając sobie, że jest to jej popołudnie. Jej popołudnie ze mną, bo oto złamała moją bierność i na oczach ludzi wiedzie ofiarę, aby pokonać tamtą przegrodę, która miedzy nami wyrosła. To poczucie bezpieczeństwa, którego się chwyciła, nie dodawało jej ani młodości, ani urody. Nie kryła twarzy przed światłem dnia, niepowstrzymane uśmiechy ściągały jej skórę przy oczach, a wiatr uderzający w nas z wylotów ulic zburzył budowę jej fryzury. W jednej ręce niosła lilipucią jaskrawą torebkę z plastyku, a drugą przecież mnie trzymała! Wydobywała z siebie szczęśliwe dźwięki, przeginała się ku mnie, sprawdzała, czy słucham z pełnym oddaniem, a cóż ja? Czy mogłem się obrażać na tę miłość? Odpowiadać grymasami na uczucie? To przecież byłoby katastrofą w moich planach. Przeczekać, znieczulić, oto jest metoda, gdy dysproporcja napięcia rośnie we mnie i w niej, a ja coraz dokładniej zdaję sobie sprawę, że oto przy mnie nie jest już kobietą, lecz stworzeniem ludzkim, którego płeć przestaje mnie obchodzić. Nie wolno jej było doprowadzać do krawędzi. Już wtedy to zrozumiałem, u mnie, kiedy widać było, że nie zrezygnuje ze mnie w imię niczego, co wymyśliły kobiety na swoją obronę. Noszę w sobie wyolbrzymione poczucie czasu, zawsze minuty w zapasie, więc przyszliśmy do kina wcześniej, zbyt wcześnie. Drzwi do sali były jeszcze zamknięte, a ze środka dochodziły odgłosy akcji, zrywy muzyki, pauzy ciszy, niedokładne dźwięki, gdy na ekranie bohaterowie otwierali usta. Było to męczące czekanie z Heleną u boku, bo ona nie traciła ani chwili, była głośniejsza od filmu za ścianą, stawała raz tak, raz owak, dawała do poznania, że na pewno wygląda okropnie, że ten wiatr i upał, teraz poprawiała uczesanie, poprawiała zbyt wąską na biodrach suknię, w lusterku oglądała swoje usta, robiła poprawki w plamie czerwieni, ale w gruncie rzeczy dość była z siebie zadowolona i zerkała na ludzi obok, czy odpowiednio reagują na jej urodę i, jak to nazywała, młody sposób bycia. Przez osoby stojące blisko siebie i patrzące na drzwi sali dojrzałem znajomą głowę, krótki kark nad kołnierzem, czym Chądziel mnie kiedyś szczerze zdziwił, bo zapomniałem, że z latami coraz trudniej spalają się w człowieku kalorie, że siadają w tłuszczu na brzuchu i właśnie na karku, tam najszybciej robią korektę w sylwetce, dają znać o przekroczonej granicy młodości. Chądziel nie walczył z czasem, zawsze jadł z apetytem, przynosił z domu woreczki z bułkami, żuł dokładnie i smakowicie. Zresztą on z niczym nie walczył. Obnosił na pokaz swoje łatwe poddaństwo, czasem tylko w cztery oczy potrafił wyrzucić z siebie parę słów, uderzyć nimi jak sztyletem, ale to było rzadko i wyłącznie bez świadków. Ruszyłem w jego stronę. I czasu trochę zostało, i bileterzy bąkali o spóźnieniu, więc jak mogłem stać i patrzeć ciągle na Helenę? Przepychałem się między ludźmi, wiedziałem, że toruję drogę także mojej partnerce, że nie oderwie się od moich pleców, czułem, słyszałem ją za sobą. Chądziel odwrócił głowę, uśmiechnął się i oczywiście od razu zaczął od nietaktu, choć chciał mi najwidoczniej zrobić przyjemność: - Oho, rośniemy, rośniemy, gratuluję! No, to żeś się w końcu doczekał, pójdziesz na własny chleb! - Tak się złożyło - powiedziałem i spojrzałem na kobietę obok niego, bo mogła być ratunkiem w tej rozmowie. Ukłoniłem się wyczekująco, Chądziel klepnął się dłonią w czoło: - Przecież wy się nie znacie. To moja żona. Była taka jak Chądziel, bez wieku. Skracał ją wysoki biust, dwa bochenki pod brodą zawieszone na ramiączkach, które ugrzęzły w pulchnych ramionach, i te rowki były widoczne pod sukienką. Jej twarz posiadała dwie warstwy czasu i wyglądu, mogłem jeszcze dostrzec, że miała kiedyś sokolą urodę, silny nos i szerokie, drapieżne oczy aktorki w wielkim repertuarze. Z jakichś urywków zebranych w ciągu lat, z jakichś aluzji Chądziela, że ma żonę nie byle jaką, a własne życie z tego powodu nieprzeciętne, wiedziałem, iż była kiedyś śpiewaczką na prawdziwą skalę operową. Była starsza od Chądziela, dzisiaj się to dokładnie widziało, ale wówczas chodziła w glorii sukcesów, wlokła za sobą walizy i recenzje z objazdów, bardzo się kręcił mój kompan, żeby ją w końcu przydybać bez obstawy wielbicieli męskich i muzycznych. Ale był to czas czynów heroicznych, i wiadomo, że w takim czasie różnica między czynem a gestem nie jest łatwa do uchwycenia. W tych latach postawa obywatelska była walorem bardziej dobitnym niż honorarium za występ. No cóż, artystka poddała się owej fali samozaparcia, był to jednak koncert w ogromnej, nieszczelnej hali, gdzie przez szczeliny padały smużki nie światła, lecz śniegu. Załoga przyszła w komplecie, jeszcze ciekawa takich imprez, siedzieli w sztywnych waciakach, ciepło brali od siebie, śpiewaczka zaś występowała z gołym dekoltem, bo pracę swoją traktowała serio. To były arie i pieśni, grzały się w niej struny, łykała lód z powietrza, śpiewała, śpiewała, nie puszczano jej ze wzniesienia za to, że przyszła do nich, do baraku. I może jeszcze za coś, co niosła jej muzyka. A ona zeszła z estrady, trochę patetycznym, operowym ruchem przycisnęła rękę do piersi i zaniemówiła. Milczała tak kilkanaście dni, skorzystał z tego Chądziel, aby się oświadczyć. Patrzyła na niego swoimi oczami z jakiejś tragicznej roli, może nie chciała, choć pewnie nie mogła powiedzieć mu, że chce być sama. Gdy brali ślub, mówiła już szeptem, co nawet uczyniło na świadkach ceremonii pewne wrażenie, ponieważ szept świadczy na ogół o wzruszeniu. Ale nie tylko ów ślub był ważnym zdarzeniem w życiu śpiewaczki. Po tamtym koncercie nigdy nie wróciła na scenę. Nie miała z czym, nie miała po co, w domu u Chądzielów nie było żadnych instrumentów, nawet radia. Kazio twierdził, że to jest przesada, ale jego żona w zamian nauczyła się świetnie gotować i oboje wyraźnie przybrali na wadze. Jak mówił Kazio, to było jego zwycięstwo, jego wieloletni rewanż za tamte miesiące biegania, by schwytać uciekające światło. Były w tej twarzy, w tej postaci jeszcze fragmenty dawnej aparycji, ale mógł je już wykryć tylko wzrok życzliwy i uważny. Miała czarne oczy o czystych granicach kolorów, ale także bruzdy przy ustach, całą dolną część twarzy w obwisłej skórze, a pod biustem wyćwiczonym w oddechach ową resztę jak pień drzewa, bez talii, bez bioder, na krótszych teraz, bo obrzękłych nogach. Helena nie znała tamtej sprawy, więc starsza, nieforemna kobieta nie mogła obudzić jej ciekawości. Nie była dla niej rywalka w tej kinowej poczekalni. Helena umiała tak patrzeć szpilkami oczu, z zadatkiem na grzeczny uśmiech, a jej źrenice łowiły wówczas różne szczegóły, przede wszystkim te do ukrycia - i myślę, że ta lustracja nie była łatwa dla żadnej kobiety, która przed nią stawała. Chądzielowa nie patrzyła na Helenę. Patrzyła na mnie. - Mąż mówił mi o panu - głos miała dość wysoki, dawny sopran, ale ani dźwięczny, ani ochrypły, nic nadzwyczajnego. Teraz byłem pewny, że to, co z niej zostało, zachowało się tylko w jej oczach. Otworzyła je na całą wysokość tęczówek, mogło to wyglądać jak napięcie uwagi lub przestrach, tak patrzyły kiedyś aktorki na niemych filmach, kiedy tajemniczy cień zbliżał się do nich. Nie był to wzrok przyjemny. Mogła być teraz także psychopatką, o czym Chądziel przed nami milczał. Nie była moim sojusznikiem. - Mówił o mnie? No, to wolałbym nie znać szczegółów. - Przestań, Mirku, z tą swoją skromnością - weszła w rozmowę Helena. Wyczułem po raz pierwszy w jej głosie rozdrażnienie. Lekceważenie Chądzielowej wobec niej musiało ją zirytować. Przyzwoitość towarzyska nakazuje odpowiedzieć przynajmniej spojrzeniem na spojrzenie. A Chądzielowa ciągle patrzyła na mnie: - Dobrze, bez szczegółów. Ale pan nie jest skromny, prawda? Ambicja to czyściec, jeśli nie piekło, proszę pana. Czyściec przed wielkością lub upadkiem. Ale to jest siła, owszem, póki można kierować własnym losem. Nie chcę, aby Kazimierz poznał ten hazard przypadków. Tak. Opowiadał mi o panu. - Ja i ambicje? - Chądziel znów pokazał większą ilość zębów. - Dziękuję, odpada. Ja jestem tak zwany dobry człowiek. Pomagam innym i wystarcza mi to, co spadnie ze stołu, aby sobie żyć spokojnie. - Cóż, ludzie są różni - odezwała się Helena, podrywając głowę. - I różne rzeczy ludziom wystarczają - wypowiedziała tę złotą myśl ponad nimi, w przestrzeń, a ja poczułem, że jestem na nią wściekły. Chciałem powiedzieć: „przestań, nie mieszaj się”, ale milczałem, więził mnie wzrok tamtej kobiety. - Bo ja cenię Mirosława właśnie za to, że nie zatrzymuje się w połowie drogi. Że wie, czego chce. I nigdy nie odbierałam mu odwagi, bo realizacja zamierzeń to jest szczęście prawdziwego mężczyzny. Tak to oceniam. A ja znam Mirka nie od dziś. I oboje wiemy, co jest mu potrzebne. Tak oto zaanektowała mnie publicznie, wyjaśniła tamtym siebie i mnie, a ja nie wiedziałem, gdzie się w tym znaleźć, co powiedzieć. Natomiast Chądzielowa zwróciła teraz te swoje czarne latarnie na Helenę: - Realizacja zamierzeń? Więc idzie się, wspina, droga jest prosta, żadnych zakrętów, przeznaczenie trzyma wartę, aby niczego na tej drodze nie było, o co można się potknąć, czy tak? To jest wygodne przekonanie, bo odsłania tylko światło na tej drodze, chowa cienie. Niech pani nie wierzy, że wszystko jest światłem w błyskach tej latarni, którą nazywamy ambicją. - Przestań, Reno - powiedział Chądziel. W jego twarzy, w węzłach mięśni dojrzałem czujną ostrożność. Nie znałem ich gry, którą prowadzili od lat. Wiedziałem tylko, że nie chciał, aby dłużej o tym mówiła. Kto wie, może moje przygody były między nimi jakimś katalizatorem miłości, poczucia wspólnoty lub nienawiści? Co mogłem wiedzieć o tych dwojgu ludziach jako całości? O samym Chądzielu wiedziałem niewiele, choć myślałem chwilami, że go znam. Bo skąd teraz ta panika, to szukanie tematu? Zrobił nagłą woltę w rozmowie. - Wiesz, co słyszałem w biurze? - Plotki, plotki i domysły, oczywiście - przyjąłem odpowiednim tonem jego propozycję. - No, boś nam bombę podsadził! - Trzeba umieć stwarzać efekty - Helena rzuciła głową w stronę Chądzielowej, niby na nią nie patrząc. - Czasem zaskoczenie to jest połowa powodzenia. - Strateg z pani! - Kazio oglądał figurę mojej towarzyszki. Chądzielowa patrzyła w tej chwili na niego. Wydawało mi się, że jest z czegoś zadowolona. Opuszczała i podnosiła powieki, aby zgasić blask oczu. - Strateg cichy, ale obecny. Tacy zwykle wygrywają bitwy. - Więc co słyszałeś nowego na mój temat? - przerwałem len kontredans. - Proszę, proszę, już ci się zdaje, że wszyscy mówią tylko o tobie. Gwiazda reorganizacji, co? No, owszem, jest trochę gadania. Wiesz, jak to bywa pod tym naszym kloszem: niby nikt nic nie wie, nic nie słyszał, a wszyscy o wszystkim wiedzą. Sensacja, Sereda idzie do „Tygodnia”! Czy to awans, czy dowód niełaski, ot, strzępią sobie języki. - Dowód niełaski? - postąpiłem krok naprzód, aby go w tym ludzkim ulu lepiej słyszeć. Nawet pochyliłem się ku niemu. - Ty się nie przejmuj - powiedział Kazio. - Przecież ludzie muszą jakoś podtrzymywać się na duchu. Szukają dziury w całym. Ludziom najtrudniej zrozumieć, żeś po prostu zasłużył na samodzielną placówkę. Nagle odechciało mi się kina, a także ich tam, w trójkę stojących przede mną, kamyczek we mnie toczył się z gardła do żołądka, nabierał wielkości i ciężaru, ale musiałem dotrzymać Chądzielowi kroku, musiałem go pytać do ostatka, do dna jego parszywego worka wiadomości. - No i co jeszcze, no i co mówią? - Czy nie wiesz, jak to jest? Co z oczu, to i z serca. - Znamy to, znamy - krzyknęła nie wiadomo po co Helena, widocznie zbyt długo była na marginesie tej rozmowy, która przecież dotyczyła mego życia. Więc i jej oczywiście, bo tak postanowiła. - Przestań - rzuciłem. W tej chwili Chądzielowa znów mnie oglądała, a ja nie odwracałem oczu od Kazia. - Teraz ciebie już spisali, można powiedzieć, na straty - roześmiał się po swojemu, odkrywając nawet dziąsła przy czarniawych u nasady zębach. - Zobaczymy, mówią, znasz to. I już oglądają się za nową gratką dla swoich jęzorów. - Łatwo zapominają - powiedziałem. - A ja przecież jeszcze nie odchodzę. Jeszcze jestem między wami. I już mnie grzebiecie. - Mirku, nie przesadzaj - zawołała Helena, więc Chądzielowa i na nią teraz spojrzała z tą swoją nieruchawą ciekawością jak na dziwne zwierzę. Patrzyła zresztą w ten sposób na całą naszą trójkę, z własnym mężem włącznie. - Teraz najbardziej ciekawi ich ten twój następca. - Następca? - nie podniosłem głowy, nie podniosłem oczu, tylko ręce trochę mi się spociły. - Ktoś puścił taką plotkę, że to będzie twój szwagier, więc zostanie w rodzinie. Widziano go u szefa. Chodzą nawet dowcipy... - Szwagier? - znów powtórzyłem za nim, co powiedział. W ten sposób najłatwiej prowadzić rozmowę małym kosztem. - Marcin na moje miejsce? - Dobre, co? - Chądziel strzepnął palcami, jakby były mokre. - Nawet mnie pytali, co to za facet. - A co ty o nim wiesz? - Kazimierz zna go trochę, kiedyś razem pracowali - powiedziała Chądzielowa. - Ale ja mu radzę, żeby nie mówił za dużo, bo to jeszcze nic pewnego. - Myślę, że on by się nadał - Chądziel spojrzał mi prosto w oczy. - Tak, miałem z nim do czynienia i dobrze go wspominam. - On już nie jest moim szwagrem. - Widzisz - powiedziała Chądzielowa - tak to w życiu bywa. - No właśnie - zawtórowała Helena i spojrzała życzliwiej na tamtą. - Więc to już nie rodzina? Szkoda - upierał się Kazio. - Nie bardzo tego żałuję. I weź pod uwagę, że palców w tym nie maczam. - Naturalnie, naturalnie, przecież ty nikogo nigdy nie popierasz - uśmiech Chądziela ściągnął się nieco, tylko kąciki ust podnosiły się jeszcze, ukazywały końce przednich zębów. - Ale myślę, że on sobie bez ciebie da radę. Będzie się drapał po drabinie. To dla chętnego nic trudnego. Tak sobie myślę, że obaj jednak jesteście z tej samej gliny, choć już nie szwagier. - Nie wiem, po co pan to wszystko mówi Mirkowi. - Helena zbliżyła się, oparła o moje ramię. - Jego to już przecież nic nie obchodzi. Prawda, że ci jest całkiem obojętne, co tam będzie po tobie? Chądziel także czekał przez chwilę na moją odpowiedź. A potem rzekł, naiwnie podnosząc usta: - Przecież ja nic złego nie mówię. Tylko uważam, że to odpowiednia kandydatura. Energiczny, ambitny. Mąż opatrznościowy, można powiedzieć. Zresztą myślałem, że ci będzie przyjemnie. - Mąż opatrznościowy? - znów powtórzyłem i nagle, jakby mnie ten człowiek zaczął łaskotać, zacząłem się śmiać. Ten śmiech trząsł mną, traciłem siły, wydawałem z siebie okropne rżenie, słabły mi mięśnie ust, bałem się spotkania w lustrze, zamknąłem oczy, a po policzkach ciekły mi łzy. - Mąż opatrznościowy. No tak, były mąż mojej siostry. Och, ty... och, ty... - nie mogłem nic więcej powiedzieć. Ludzie wyciągali szyje, by mnie obejrzeć. - Moi drodzy, czy warto? - powiedziała Chądzielowa i stanęła między nami, patrząc na drzwi do sali. Pewnie właśnie się otworzyły, bo wzięła męża pod rękę, odciągnęła w tamtą stronę. Widziałem to wszystko przez zapuchnięte oczy. Zostałem sam z Heleną, ludzie odpływali od nas, Helena oglądała mnie z troską, ściągnęła czerwoną plamę ust w pomarszczone serce. Kiedy się wypompowałem, powiedziała cicho: - Ten Chądziel to typek. Po czym ruszyliśmy i my, aby zdążyć przed ciemnością w sali. Ten człowiek, ten mały człowieczek nie mógł przecież pominąć takiej okazji, sam zresztą nadstawiłem policzek i upierałem się, aby poczuć na sobie tę ciężką łapę, a jego nie trzeba było, to prawda, bardzo zapraszać, bo uważał, że tak jestem własnym przedsięwzięciem oślepiony, iż nie potrafię niczego dojrzeć. Dawał do zrozumienia, że moja sprawa z nimi jest skończona, a ja zamiast przejrzeć motywy, owe śmieszne motywy, na chwilę straciłem zdolność kierowania własnym zachowaniem. Manewr Chądziela wydał mi się zupełnym wybrykiem już następnego dnia, kiedy ujrzałem Matulakową. Zahamowała tuż przede mną, rozstawiając ręce, ustami łapała powietrze, słyszałem jej sapanie, ale to była twarz człowieka po wygranej na loterii. - Towarzyszu, towarzyszu, tak się cieszę! Już słyszałam, wiem o wszystkim i uważam, że to jest słuszne. Trzeba ludziom dać możliwości, okazać im zaufanie. Zawsze mówiłam, że to jest jedyna droga, aby tacy jak wy szli naprzód, nie bali się coraz większej odpowiedzialności, którą wkłada im na barki kierownictwo. I ja uważam, że dawno się wam należało, przecież patrzę na was nie od dziś. - A może to jest tylko sposób, aby mnie stąd usunąć? - uśmiechnąłem się. Matulakową złapała się dłońmi za biust, jej wąsiki uniosły się nad otwartymi na okrągło ustami: - Oj, towarzyszu, wy żartujecie? Wybaczcie, ale tak nie wolno. To jest ważna sprawa, dla nas wszystkich ważna, że obejmujecie takie stanowisko. To jest miejsce, gdzie się toczy prawdziwa walka o sprawę. Więc po co mówić takie niemądre rzeczy?! Awansuje się najlepszych. A ja jestem przekonana... Wiedziałem, nawet nie słuchając, o czym jest Matulakową przekonana. I ja także przecież nie od dziś na nią patrzyłem. Oczywiście, mówiła o kilka tonów za wysoko, zawsze wybierała słowa donioślejsze, niż należało. Zresztą następne godziny stanęły po stronie Matulakowej, nie Chądziela. Wyciągały się ku mnie ręce, obracały się ku mnie twarze, w których nie mogłem znaleźć ukrytych zamysłów. W innych słowach, może mniej prymitywnych, wyrażano poglądy naszej towarzyszki-weteranki na moją nominację. Musiałem się nawet bronić, aby w tym chórze uprzejmych słów nie dostrzec zbytniej jednomyślności. To przecież Chądziel chciał zarazić mnie podejrzliwością, zapewne łatwiej byłoby mu ułożyć się w nowej topografii stosunków, gdybym odszedł stąd w przekonaniu o pozorności zwycięstwa. Musiałem przecież pamiętać, że już mościł sobie miejsce, z którego będzie służył mojemu następcy. Liczył na to, że bardziej mu się to opłaci niż wegetacja obok mnie, który nigdy z niego nie skorzystałem. W taki dzień wszyscy są człowieka ciekawi, a on wszystkim potrzebny. Obracano mnie, oglądano, jakbym przyszedł dziś z inną twarzą. Widocznie już widzieli moją przyszłą redaktorską aparycję. Chądziel mógł się nie liczyć, ale była jeszcze przecież tamta rozmowa z szefem i musiałem się przyznać przed sobą, że to wcale nie takie pewne, czy ja byłem tym, który od dawna dążył do obecnego rozwiązania. Chądziel rzucał jadowite słowa, chciał mnie zatruć, ale ja, żeby być odpornym, musiałem więcej wiedzieć nie o nim. Podcień był partnerem z innego poziomu, zresztą nawet tam, w „Tygodniu”, nie odejdę zupełnie od niego. To należało wziąć pod uwagę, jeśli miałem oczyścić w sobie pole do dalszego działania. Dla moich towarzyszy byłem już gdzie indziej, dość wysoko, miałem w perspektywie własne podwórko, portfel z etatami, a nigdy przecież nic nie wiadomo, szeptali po kątach, lecz chcieli jednak, abym z tych dni dobrze ich pamiętał. Trzeba to przyznać, że żaden z nich nie wspomniał o Marcinie, przeciwnie, głośno pytali się nawzajem, kto mnie zastąpi, że po mnie będzie pustka, jak zawsze, gdy odchodzi z zespołu określona indywidualność. Broniłem się przed nimi, bo te słowa brzmiały przecież jak epitafium, w ciągu tych godzin parokrotnie podkreślałem, że moja więź z nimi będzie trwała. Uległem atmosferze pobłażliwości dla ich starań, to przecież ludzkie, że łatwiej mieć nieprzyjaciół niżej od siebie niż nad sobą. Uzbrojony w ich słowa, łatwo przestąpiłem próg sekretariatu Podcienia, wyjaśnienie wszystkiego wydawało mi się teraz o wiele prostsze, a może nawet zbędne. Mogłem więc stanąć przed szefem, aby dać mu znać, że wychodzę naprzeciw w tej sytuacji, która nie kryje w sobie dwuznaczności. Zdzisia siedziała i stukała na maszynie. Stukała po swojemu, wyprostowana, jakby miała deskę na plecach. Ktoś siedział pod oknem, czytał gazetę, więc zapewne szef był u siebie i jak spowiednik przyjmował ludzkie sprawy. Dziewczyna spojrzała na mnie i trochę zdziwiony patrzyłem, co się z nią dzieje. Stała się nagle wyższa, jakby tamta deska wyrosła jej aż pod barki, siedziała z podniesioną głową i miała przestrach w oczach. - Chciałbym się jakoś dostać do szefa - powiedziałem. - Ma teraz międzymiastową. - Wyglądało na to, że z trudem przypomina sobie teraz, czym Podcień jest zajęty. Potem dodała wolno: - Przyjmijcie moje gratulacje. Czy moja nominacja i dla niej miała jakieś znaczenie? Wzruszyła mnie jej mina, aby to pokryć, zbliżyłem się do stolika, pochyliłem nad maszyną. Dokładnie teraz widziałem jej twarz okrągłą jak bułka, z guzikiem nosa pośrodku. - Dziękuję, dobra z was dziewczyna. W ogóle to taki dzień, że mógłby mi zawrócić w głowie. Może to dowód uznania, ale praca trudna i ludzie trudni i jeszcze nieraz zobaczysz mnie tutaj, moje dziecko, kiedy będę przybiegał po lekarstwo na kłopoty - mówiłem pogodnie. - A teraz naturalnie poczekam grzecznie w kolejce. Zresztą nie śpieszyło mi się jak zwykle. To było dziwne uczucie, że nie niosę z sobą do tamtego człowieka żadnej sprawy, żadnego pytania, żadnych terminów. Niosłem tylko swoją odwagę, aby zakończyć tę sprawę w banalnych ramach grzecznych zdań i dobrych rad na drogę. To było ważne, przyszedłem, aby nabrać przekonania, że nic się nie stało. - Czy ten człowiek też do szefa? - zapytałem cicho, oczami wskazując na rozpostartą gazetę. Zdzisia też tam spojrzała, ale nie powiedziała ani słowa. Rumieniec wyraźny i duży jak po fizycznym wysiłku spłynął jej na szyję. Dlaczego się nie domyśliłem? Znałem tę jego manię, nawet po gmachu chodził ze złożoną gazetą w kieszeni. A gdy tylko miał kilka minut, wtykał twarz w papier, zostawiając nas po drugiej stronie. Przez długi czas uważałem to za impertynencję, i teraz odchylił gazetę nie wtedy, kiedy wszedłem do sekretariatu, kiedy przecież poznał mój głos. No cóż, obecnie miał pewne podstawy, aby mnie tak wytrzymać, a teraz z premedytacją zaskoczyć. Pamiętam, jak szef śpiewał na jego temat. Po takiej muzyce można nie mieć wyczucia taktu. Jaczycki pokazał się, ale gazety bynajmniej nie złożył. Zasłaniała mu piersi, jego twarz była żółta wobec bieli. - Tak - powiedział. - Nie rozumiem - patrzyłem na niego, ale już wiedziałem, że tamto zaskoczenie było powierzchowne. Patrzyłem na jego osobę, która długo we mnie mieszkała, i odkryłem, że teraz nic mnie nie obchodzi. Oto wysiaduje w antyszambrach, łapiąc w żagiel rozłożonej gazety pomyślne wiatry łaskawości szefa. Już pod tym jego czołem, pod rzadkim wiechciem włosów roi mu się wielka przemiana, jego rozłożyste miejsce między nami. Będzie teraz tutaj biegał codziennie - pomyślałem. I jeszcze Podcień w język gryźć się będzie, że tak się dał złapać na własne słowa. Patrzyłem na Jaczyckiego z góry, żeby podniósł swoją twarz z wielkim nosem ku mnie. - Ja też idę do szefa - oznajmił. Głos miał nijaki, nie wygrywał swego pierwszeństwa. A ponieważ wiedziałem o nim już tamto i ponieważ był mi już obojętny, bo nawet teraz między mną a Dorotą nie potrafił stanąć, więc nie chciałem mu uczynić prezentu ze zmiany mego nastroju. - Oczywiście, kolejność obowiązuje. Zresztą nie mam nic pilnego. Poczekam. A przy okazji i wam warto pogratulować. - Mnie? - Gazeta jednak opadła teraz niżej, jego zdziwienie było robione, już czekał uważnie na moje przychylne słowa. - A wam, właśnie wam. Rozmawiałem z szefem. I wiele dobrego o was usłyszałem. No cóż, to nie była dla was łatwa sprawa, przyznaję. Ale sprostaliście sytuacji, warto to podkreślić. Trzymajcie się tak dalej, a przepowiadam wam wiele przyjemnych rzeczy w dalszym urzędowaniu. Byle teraz nie zbaczać z drogi, towarzyszu. Umacniać w sobie tamto zdecydowanie. Doprawdy, nie chciałem być zbyt protekcjonalny, ale irytował mnie jego spokój i jego senność, jakby zbudził się z drzemki za tą swoją gazetą. - Zgrabnie o tym mówicie - odetchnął głębiej. - Zawsze wiedziałem, że umiecie mówić. Ja na pewno pamiętam więcej waszych słów niż wy sami. - No, czasem mówimy zbyt wiele - przyznałem. - Zbytnio ufamy działaniu sformułowań. Ale one, to widać, nie giną bez śladu. - Nie, czasem pozostają. - Za to wy skąpicie słów. To nie będzie dla was dogodne w nowej sytuacji, kiedy się okazało, że czasem jednak bywacie elokwentni. Uważajcie, kolego, bo każdy zwierzchnik widzi w milczeniu słowa przeciwko sobie. - Może i tym razem jakoś sobie poradzę z tą ułomnością - powiedział Jaczycki i jakby się uśmiechnął. - Więc kawę na ławę, bo przypływ energii, nowe pomysły? Macie rację, trzeba przełamać tę waszą wewnętrzną obcość - mówiłem obficie, na pewno za wiele, bo chciałem własną dobitnością rozbić to jego za uśmieszkiem oddalenie. - Mam rację? Nie wiem, czy mam rację. Ba, gdybym to wiedział! - Ręce podniósł nad gazetą, jego twarz była już bardziej przytomna, oczy zmrużone i malutkie przy wielkim nosie. - Tylko, jak sami mówicie, człowiek musi czasem sam sobie pokazać, że coś tam potrafi. - No właśnie. Nowa inicjatywa? - Tylko osobista sprawa - w jego wzroku widziałem, że rejestruje moją ciekawość. Może to nawet była ironia. - Coś ważnego? - nie mogłem się powstrzymać. Znów dawałem się wciągać w tę ciuciubabkę z Jaczyckim. Tylko że teraz ja traciłem z wolna spokój, a on na mnie patrzył i nie śpieszył z odpowiedzią. - Nie, nic ważnego. Może tylko dla mnie ma to jakieś znaczenie - powiedział. Uciekał mi z rąk, byłem już niecierpliwy. W dodatku wyglądało na to, że Jaczycki naprawdę nie ma ochoty powiedzieć mi, o co chodzi. - Nie jest to zbyt zręczne z waszej strony - zapaliłem papierosa, aby tak nie stać przed nim z opuszczonymi rękami. - Pamiętajcie, że takie sam na sam z szefem drogo może kosztować. Oparcia trzeba szukać. Niestety, nigdyście tego nie rozumieli. - Niewiele mam do stracenia. Nie od dziś zresztą. A moją rezygnację przekazałem jak trzeba, na piśmie, przez sekretariat. - Z czego rezygnację? - krzyknąłem prawie, bo dym został mi w gardle i zmienił głos. - Z mojej pracy tutaj. Odchodzę. Patrzyliśmy na siebie, Zdzisia patrzyła na nas, słyszałem tę ciszę w pokoju. Podniosłem papierosa do ust, był gorzki. - Teraz? - zapytałem tylko i pierwszy odwróciłem wzrok od jego twarzy. Spojrzałem na kasztan za oknem, tu był tylko jedną gałęzią zawieszoną w powietrzu, ciężką od liści i mroku, który przypełzał cieniem aż do postaci człowieka przede mną. Przyszła do mnie myśl absurdalna, że może ja, patrząc najuważniej, wcale Jaczyckiego w ciągu tych lat nie poznałem. Że może jest zupełnie kimś innym i teraz, po raz pierwszy, widzę go naprawdę, kiedy z tym spokojem, prawie obojętnością, zmienia własne życie. - Szef nigdy się na to nie zgodzi! - uczepiłem się tej możliwości. - Teraz? Właśnie teraz? - Och, nie przypuszczam, żeby mi robił trudności. Zresztą to jest nieodwołalne. Odchodzę stąd, wyjeżdżam z tego miasta. - Ależ dlaczego? - Nie mógł przecież jednym papierkiem wszystkiego przekreślić. Nie mógł mi teraz tego zrobić. Byłem już blisko mety i musiałem mieć pewność, że to ja zwyciężyłem. - Zmęczony jestem - powiedział i znów lekko się uśmiechnął. - Zresztą i inne sprawy tak się układają. Więc dojrzałem ich małżeństwo w tych dniach, kiedy się szarpał, kiedy byli we dwoje w więzieniu czterech ścian mieszkania, patrzyli na siebie, tam na pewno zaniechał tych swoich uśmiechów, miał dla niej nagą twarz, pełną lęku i rozpaczy. A strach mężczyzny nigdy nie roznieca miłości kobiety, to jest sprawdzone, każdy o tym wie. Kobieta może być dzielna, może pielęgnować w dniach klęski krótkotrwałej, ale nie chce, żadna z nich nie chce dźwigać mężczyzny przez lata. Przecież widziałem w Dorocie owo zmęczenie, jej wahanie wobec mnie - to był brak oparcia w domu. Zbyt często tęskniąc do niej, widziałem dzień powszedni jej małżeństwa. A teraz jego zryw, który nic już nie mógł naprawić. Zapewne w jego zasobie sił tamten wysiłek był zbyt wielki, wykonał polecenie, ale musiała przyjść po tym reakcja i teraz pozostawała mu tylko ucieczka. Ucieczka od wniosków szefa, od siebie, bo wiedział sam najlepiej, na ile go stać. Tylko że nie byłem pewny, czy jego odejście jest w końcu odwagą czy tchórzostwem. Nie chciałem teraz tego wiedzieć. Nie chciałem patrzeć na jego beznamiętną twarz, na twarz Zdzisi, która pilnowała nas jak przeciwników w pojedynku. Kiedy powiedziała z ulgą, kładąc słuchawkę, że szef prosi towarzysza Jaczyckiego do siebie - zrozumiałem, że i moja wizyta u Podcienia straciła swój poprzedni sens. Nie potrafiłem określić, co to ma wspólnego z tym człowiekiem, który teraz spokojnie składał gazetę. Nie patrzył już na mnie, szedł do drzwi z ceratowym materacem, ale w jego twarzy nie widziałem dowodu, że jest osaczony, że przegra tę rozmowę. Tak więc pozostała już tylko moja sprawa z Dorotą, odwrócona teraz o kilkadziesiąt stopni, otwarta na co innego w zmienionym życiu tej kobiety, w którym ktoś stojący dotąd przy niej postanowił ze swej słabości uczynić zwycięstwo. Wyszedłem z sekretariatu mówiąc Zdzisi byle co. Powiedziałem, zdaje się, że przyjdę innym razem. Nie zadzwoniła do mnie. Znałem to dobrze, ową stałą obecność czarnego pudełka, owo ciemne miejsce, które jest punktem stycznym dwojga ludzi, mogłoby nim być, ale się je obchodzi z daleka, w sobie szukając tej odległości, budując ją z namysłem, kiedy wszystko w ciągu dni, każda w nich chwila jest zaprzeczeniem tego milczenia. Znałem to dobrze, bo czekałem, bo wiele razy wyciągałem rękę, aby usłyszeć Dorotę. Było tak, że nie chciałem wychodzić z biura, aby nie ominąć tej chwili, bałem się, że potem kiedyś powie: „przecież dzwoniłam” - i zapewne nie było to bez wpływu na drobiazgowy porządek, w którym zostawić miałem swoje sprawy. Potem szedłem do domu, ta przerwa na drogę była możliwie najmniejsza, nie wiedziałem, czy Dorota ma mój numer prywatny, ale mogła go znaleźć, to nie było trudne, dzwonili przecież do mnie różni ludzie z głupich powodów, lecz nie ona. Czasem przychodziła Helena i wtedy, nie wiedząc o tym, czekała na wyrok na siebie. Czyniła swoje zaklęcia przed lustrem, a ja patrzyłem na jej plecy i myślałem o tym, jak będę przy niej rozmawiać, jeśli właśnie skończy się wszystko i telefon odezwie się tamtym głosem. Tak, sam nieraz wyciągałem rękę, ale to był tylko półgest zgaszony racją, że nie wolno mi teraz przyśpieszać wypadków. Jak wówczas gdy patrzyłem na Jaczyckiego, widziałem ich we dwoje. I Dorota sama, beze mnie, musiała zrozumieć, gdzie jest jej miejsce, że tam o nią jest za dużo. Uciekał, to mogło jej pomóc. Kobiety zagrożone ucieczką mężczyzny chętnie szukają odwodów. Więc ona znajdzie mnie, ale ja nie mogłem teraz wyjść jej naprzeciw. Wstrzymywało mnie od tego także spojrzenie w przyszłość. Mogła się przecież okazać zbyt bezradna i zdana zupełnie na moje propozycje, a czy ja mogłem brać na siebie taką odpowiedzialność? Bardzo mi jej brakowało, czułem tę swoją niepełność, lecz nie chciałem, mimo wszystko, aby kiedyś oskarżyła mnie, że ją pchnąłem do jakiejkolwiek decyzji. Nie powiem, nie było to samopoczucie zbyt dla mnie pochlebne. Były nawet takie chwile szczerości, kiedy wytykałem sobie bez usprawiedliwień owo lenistwo. Ale czy mogłem przewidzieć, co przyniesie moje życie za rok, za dwa? Teraz upewniłem się, że obejść się bez niej nie mogę. Byłem jednak przecież dojrzałym mężczyzną, nie młodzikiem, któremu pierwsza miłość zaciemnia widzenie konieczności rządzących naszymi uczuciami. A Dorota niestety nie była moją pierwszą miłością. Tam, daleko, także krążyłem wokół dziewczyny, Barbara wydawała mi się wówczas sprawą ostateczną, były później inne, które budziły moją niecierpliwość - i co z tego pozostało? Garść popiołu, chłodna i wygasła. Potem gdy się wypali, staje się tylko szarym miejscem, które się w wędrówce minęło. Tak przywoływałem na pamięć argumenty, kiedy czekałem biernie, aż czarne pudełko da mi znak życia. Budowałem z tych argumentów moją ostrożność, ale czas, wyobraźnia i nie spełnione pożądanie narzucały mi swoje prawa. Przychodziły do mnie takie godziny, kiedy wszystko wydawało mi się drobne i bez blasku. Zapewne jest wielkim darem żywotności człowieka, że nie raz w życiu potrafi kochać po raz pierwszy. Wówczas lęk na zapas, próba odgadnięcia rozwoju wypadków, owe sygnały zdrowego rozsądku milkną nagle, zbyt słabe wobec tamtego słowa, które nas wypełnia. To słowo chodziło za mną, ale jeszcze czekałem wiedząc, że już jesteśmy skazani na siebie. Bo ucieczka męża Doroty była tylko jego sprawą, okazała się incydentem trochę zaskakującym, potrafiła wzbudzić we mnie nawet chwilę namysłu - ale stanowiła w końcu jedynie zdarzenie uboczne między mną a tą kobietą. Teraz było tak na pewno i nie wolno się bawić w dociekanie początków. Wiedziałem, że są już policzone dni, że już niedługo będziemy patrzeć na siebie aż do zaspokojenia głodu. W naszym stanie ciągła obecność nie może być początkiem przesytu. Ale Dorota nie dzwoniła. Mogłem stwierdzić jak lekarz badający Mirosława Seredę, że to mnie wcale nie leczy. Wiem, że była prostoduszna, że jej niedopowiedzenia wynikały z niewiedzy gry miłosnej, ale jej milczenie wydało mi się w końcu nieznośne. Nie chciałem, aby jej milczenie obniżyło we mnie temperaturę, przez głupią pomyłkę w rachunku nie mogłem zrezygnować z tej szansy, że potrafię czuć jeszcze tak dotkliwie kobietę, w pełni lata mego życia. Postanowiłem jej pomóc. Wyprowadzić ją z błędu, że przemyślna kalkulacja nie służy uczuciom spontanicznym, choć jeszcze kiełkującym, jak nasze. Budynek był jak bunkier - masywny blok z małymi szklanymi oczkami, zbudowany w owym przedwojennym czasie, gdy grubo ciosane kształty były formą nowoczesności. Miał barwę ciemnego, nasiąkniętego deszczem kamienia, deszcze padały i schły, ale pozostawiły na nim osad pór roku. W naszym mieście nawet tu, w centrum, bieliły się nowe kwartały, beton i szkło przyjmowały słońce, tylko ten budynek stał jak rezerwat cienia w letniej pogodzie. Patrzyłem na okna w poprzecznych pasach fasady. Patrzyłem na okna, wiedziałem, gdzie szukać tamtych, były bez żadnych znaków i śladów ludzkiej obecności, ani firanki, ani kwiatka, zupełna czerń w otwartych framugach. Z okien też można się dowiedzieć, kto przebywa za nimi i czego ludzie żądają od godzin, które tam spędzają. Godzinę zaś wybrałem stosowną, nie pierwszą lepszą, wiedziałem przecież trochę, jak się pracuje w redakcjach. A jednak chętnie bym dostrzegł kogoś tam w głębi, chciałem wierzyć, że wiadomość o moim przyjściu wzburzyła ich. Lecz okna były puste, nawet z nudów nikt nie stawał, jakby wszystko ważne działo się dalej, w mroku, oddzielone ślepym murem: nawet okna nie komunikowały ich ze światem. I ze mną także, stojącym po drugiej stronie ulicy, zadzierającym głowę w oczekiwaniu na jakiś znak. Uległem złudnemu przekonaniu, że tak patrząc w te cztery okna wśród innych otworów - jakoś się dowiem, że już są gotowi do tego, aby mi otworzyć drzwi do ukrytych pomieszczeń, których stąd nie widziałem. Stałem tak i rósł we mnie niepokój wielowarstwowy, przyszedłem tu, ale wcale się do nich nie zbliżyłem, a zresztą i dzień pewnie był zły, i godzina mimo wszystko źle wybrana, a moją twarz mógł w tłumie znaleźć ktoś niepowołany. Ten i ów w tym mieście zdjął już ze mnie anonimowość, a z Dorotą mogłem się zwyczajnie pomylić, więc ten cały wysiłek na nic, jeśli biegała właśnie po mieście, układając sobie nowy temat. Nie była to irytacja, od początku wiedziałem, że to jest ryzyko, tylko ów chłód w dłoniach, wilgotny chłodek rąk parujący w kieszeniach. Wykreślałem sobie granice w tym czekaniu,. przesuwałem je o minuty, jak student na pierwszej randce, który przyszedł zbyt wcześnie. Czy tylko do Doroty przyszedłem nie w porę? I kiedy już wiedziałem, że jest to czas stracony, że niczego o nikim się nie dowiem, kiedy chciałem ramieniem osłonić twarz, aby ukryć się z moją głupią nadzieją - wówczas, jak to bywa w zbyt łatwych opisach, zobaczyłem ją w bramie i już przed bramą, zobaczyłem tę nieładną kobietę, która nie zwracała niczyjej uwagi i którą kochałem. Na tej ulicy o tej godzinie nie było wielkiego miejskiego ruchu. Ale Dorota szła przez jezdnię lękliwie, jakby przebywała strefę ostrzeliwaną, i to jej spłoszenie, ta gotowość do nagłych wydarzeń były dla mnie dobrym znakiem. Ruszyłem jej naprzeciw i tamten strach zamknął się w cichym okrzyku, tak mnie przyjęła, kiedy stanęliśmy od siebie o metr. - Przestraszyłem panią - powiedziałem od razu, aby przy jąć na moją korzyść owo rozszczepienie uwagi. - Chyba tak - przyznała się i dodała - idzie pan tam? - głową określiła kierunek. - Wyszłam ostatnia. - Szybko się uwijają - rzekłem z uśmiechem, ale nie chciałem, aby ten uśmiech zawierał dezaprobatę. - Wielu pracuje w domu. Redakcja to tylko sztab operacyjny. - Można i tak. - Zresztą będzie pan mógł wkrótce wprowadzić swoje porządki. - Dlaczego pani tak mówi? Nie po to tutaj przyszedłem. Nie do nich. Spojrzała na mnie szarymi oczyma, które miały złote strzałki przy źrenicach. - Myślałam, że to rozpoznanie terenu. - Kto inny za mnie to zrobił. - Właśnie, pomyliłam się - przytaknęła, ciągle mnie oglądając. - W czym? - O, tak sobie. Po prostu tym kimś był mój mąż. Ale to zapewne nie ma znaczenia. - Nie ma. - Dla pana. - Czy będziemy tak stali? - patrzyłem na jej włosy ściągnięte w obwarzanek, na jej rzęsy koloru włosów, tylko cieniem na policzkach w słońcu widoczne, na jej policzki z szarym nalotem matowej skóry bez pudru. - Nie, możemy iść. Przecież teraz mnie pan nie pożegna - mówiła, jakby jej wola w tym się nie liczyła. Takie są kobiety jej pokroju, od razu przenoszą wszystko na mężczyznę. - Nie, nie mógłbym i to dla pani nic nowego. To, że tutaj przyszedłem, naprawdę się liczy. Czekałem. Czekałem tak długo, że musiałem przyjść. - Nie chciałam dzwonić. Pewnie nie mogłam. - Dlaczego? To była pani propozycja. - To było odsunięcie wyjaśnień. - Czy w ten sposób pomagamy sobie? - Wówczas tego nie wiedziałam. Nic nie wiedziałam. - Usta miała blade, o spierzchniętych wargach. Były to usta dziecka bez radości. Patrzyłem na nią i czułem, że rośnie mi w piersiach ów kłębek kolczastego drutu. Uwierał i nie ułatwiał słów. Bardzo się bałem, by tego nie zauważyła. - W tych wypadkach człowiek aż do spełnienia wie niewiele, Doroto. Nie wie właściwie nic. To zawsze jest ryzykowna gra. Z tym się trzeba pogodzić. Nie wolno się tego bać. A pani się boi, widzę to przecież. Spojrzała przez ramię, unosząc ku mnie głowę. Jej twarz w tym odchyleniu była drobna jak pięść, młodsza. - Dziwnie pan na mnie patrzy. I niewiele dojrzał. - Bo się pani broni. - Nie, to już było. Ale teraz już wiem. Wówczas nie byłem pewien, w tej pierwszej sekundzie, czy na pewno użyła tych słów. Przymknąłem oczy, słuchałem ich w sobie. Poczułem słabość, zaczęła się gdzieś pod czaszką i spłynęła przez ciało aż do kolan. Zastąpiłem jej drogę, stałem na wprost niej, widziałem ją, ona przeze mnie nie mogła iść dalej, czubki jej piersi były zupełnie blisko. I właśnie wtedy potrafiła powiedzieć: - Odchodzę z redakcji. Czy o tym miałam mówić przez telefon? Nie odstąpiła ani na krok, tylko uniosła brwi i był to jedyny znak jej napięcia, jej determinacji. Bo oczy miała spokojne, a w takich chwilach przychodzi błysk skojarzenia i dojrzałem w nich jakieś podobieństwo do wzroku Jaczyckiego wówczas w sekretariacie. Milczałem, nie mogłem się przez chwilę uwolnić od tamtego obrazu, przez chwilę ta zbieżność była może ważniejsza niż twarz Doroty. Potem powiedziałem jak wtedy: - Ależ dlaczego? Teraz? - No tak, właśnie teraz. Czy muszę wszystko mówić do końca? - Musi pani. Chcę zrozumieć. Więc dodała półgłosem, jakby z niechęcią zdradzając rzecz nie dla mnie: - To jest dosyć proste. Wyjeżdżam z mężem. Przecież pan o nim wie. Znieczulony tamtym, teraz łatwiej układałem bieg myśli: - Więc wyjeżdża pani. Dlatego że on czegoś tam nie rozumie? To pomyłka. - Tym bardziej nie może być sam. Czy pana to dziwi? - Nie, nic mnie nie dziwi. Dopiero w tej chwili ujrzałem w jej twarzy ulgę, rozluźniła mięśnie, jej usta w spoczynku znów opadły kącikami w dół. - To dobrze - powiedziała i odsunęła się na bok. - To bardzo dobrze. I zaczęła iść przed siebie, a ja szedłem z nią. Milczeliśmy. Ta długa droga wydała mi się bardzo krótka, kiedy podała mi rękę pod swoim domem. - Dziękuję panu, że o nic więcej pan nie pyta. I niech pan nie myśli, że mój maż niczego nie rozumiał. O nikim nie wolno tak myśleć. Chciałabym - próbowała uśmiechnąć się, ale jej wargi, naciągnięte i gładkie teraz, wydały mi się nienaturalne, już z innej twarzy. - Chciałabym, aby to po mnie przy panu zostało. Powinienem był jej coś odpowiedzieć, szukałem jakiegoś ratunku, ale była we mnie tylko nieodwołalność tej chwili. W poczuciu bezsensu, który wzbierającą falą porwał nas i rozdzielił, pozwoliłem jej odejść. I poszedłem znów tą samą drogą, którą szedłem z nią niedawno. Szedłem w tamtym kierunku, nie próbowałem iść inaczej. Szedłem pod tamten dom, który znów przyjął mnie mrokiem, teraz bardziej odczuwalnym, bo oto przychodził wieczór. I tak idąc, pytałem siebie: „Po co tam idę?” Dopiero później, gdy mogłem już oddychać, z początkiem świadomości, że wysoka fala wkrótce opadnie i jeszcze raz mnie oszczędzi - dopiero później naszła mnie myśl: „Ten Chądziel. Ten Chądziel za wiele sobie pozwala. Trzeba o tym pamiętać.”