Henryk Grynberg Uchodźcy Od Autora Książkę tę pisałem od lata 2003 do lata 2004 z wyjątkiem rozdziału „Wujek Morris”, który ukazał się jako osobne opowiadanie w zbiorze Szkice rodzinne (Czytelnik, 1990), tylko w obecnej wersji wszystkie postacie noszą autentyczne imiona. Uchodźcy są opowieścią pokoleniową o autentycznych ludziach i zdarzeniach, lecz ich interpretacja, miejscami czysto spekulacyjna, zawiera elementy fikcji literackiej, zwłaszcza w opisie okoliczności śmierci Krzysztofa Komedy i Marka Hłaski. Narrator jest oczywistym autoportretem, ale z dosyć odległej przeszłości, i autor nie zawsze utożsamia się z wypowiedziami, a tym bardziej niektórymi godnymi ubolewania postępkami tamtego młodego człowieka. Aby opowieść była zrozumiała dla młodszego pokolenia, musiałem ponownie przytoczyć pewną znamienną ingerencję cenzury i parę upartych faktów historycznych z końca lat sześćdziesiątych, o których szerzej pisałem we wcześniejszych utworach. Bardzo dziękuję Elżbiecie Czyżewskiej, red. Bożenie Dudko, dr Annie Frajlich, Adamowi Holendrowi, prof. Katarzynie Jerzak, Andrzejowi Krakowskiemu i dr. Włodzimierzowi Rozenbaumowi za materiały, dokumenty, informacje i konsultacje. 1. Maheczko Pojawiał się około północy jak duch. Latem w szoferskiej skórze, zimą w szoferskim kożuchu. Szatnia była obowiązkowa, ale nie dla niego, krawat był obowiązkowy, ale nie dla niego. Wszyscy cisnęli się do baru, żeby zobaczyć, usłyszeć, otrzeć się. Przez niego w Kameralnej zawsze brakowało miejsc. Tylko najodważniejsi ośmielali się do niego odezwać, bo kto się głupio odezwał, dostawał w zęby. No i snoby, którym wszystko imponowało: - Widziałeś, jak mi Hłasko dał w zęby? A dziewczyny, to wystarczyło, że spojrzał. Doganiał najlepsze koleżanki z naszego wydziału. A raczej one jego doganiały. Nic przez to nie tracąc w naszych oczach, wręcz przeciwnie. Jego Pierwszy krok w chmurach otworzył nam oczy, bardzo szeroko. Przywołał nas do porządku. To był cios w nos. Jajko Kolumba: wszystko nagle stało się oczywiste i wszyscy się dziwili, że nie wiedzieli. Urzekał cyzelowaną, ascetyczną prozą, jaką po polsku się jeszcze nigdy nie pisało. Stał się naszym głosem, naszym Jamesem Deanem, Elvisem Presleyem - nikt nie miał takiego wpływu na młodzież. Chwytaliśmy za pióra, każdy chciał być Hłaską. Na dziennikarce, gdzie wszyscy uważali się za przyszłych pisarzy, darto stare rękopisy i zaczynano od nowa. Nagle tyle było do opowiedzenia, tematy wzbierały jak fala. Przed wiele obiecującymi nowymi wyborami, które rozpisał Gomułka, nasza ćwiczebna gazetka studencka posłała mnie do Iwaszkiewicza, kandydata na Sejm. Pytałem go przede wszystkim o Hłaskę. Powiedział, że pod jego brutalnością kryje się wrażliwa, delikatna natura, i podkreślił, że go zawsze popierał, i w warszawskiej „Nowej Kulturze”, i w paryskiej (też komunistycznej) „Nouvelles Litteraires”. W rok po wyborach Gomułka zamknął nasz niespokojny tygodnik „Po prostu”, rozgonił naszą wezbraną falę. Myśmy dla niego zdzierali gardła na wiecach, przekonani, że to reformator, mąż opatrznościowy, a on się okazał komunistycznym falochronem i rozgonił nas pałkami, które w tym właśnie celu przywrócił, a które do tej pory uchodziły za symbol bezpowrotnej przemocy systemu kapitalistycznego. Toteż kto mógł, wymykał się za granicę. Nowa klika się tym nie przejmowała, przeciwnie: mądrala z wozu, władzy lżej. Hłasce wręcz uniemożliwili powrót. Ale trend został: mocne powiedzonka, mordobicie, wóda i gorzki seks. Już nie „pryszczaty” fanatyk był bohaterem i nie inteligencik na rozdrożu, ale gorzki chuligan, któremu nie mogła (nie śmiała) odmówić żadna dziewczyna. Nie kawiarnia, nie fabryka i nie świetlica zetempowska były miejscem akcji, ale knajpa, a pisarz pił, bił i klął jak jego brutalny bohater (o pisarkach się nie słyszało, pisarstwo było męską robotą). Trend był przemożny. Dymny i Iredyński poszli za Hłaską (na alkoholu) prosto na tamten świat. Brycht - też chojrak (ulubione słówko Hłaski), ale bez autentycznego buntu w podtekście - kluczył, sprzedając duszę, której nie miał, każdemu, kto chciał zapłacić. Nowakowski i Orłoś wyszli jakoś z tej męskiej przygody, bo za mało pili. Ja też nie mogłem się oprzeć i nawet zaniosłem do „Współczesności” taką próbkę pod znamiennym tytułem Dwie ćwiartki wódki, ale na szczęście opublikowałem u nich wcześniej opowiadanie Ekipa Antygona, na prawdziwie mój temat, więc Terlecki powiedział: - My to możemy zamieścić, ale po co to panu? Ten twardy, „męski” styl z lakonicznym dialogiem i quasi-psychologicznymi repetycjami pochodził oczywiście od Hemingwaya, który objawił się nam nagle po Nagrodzie Nobla i wszystkiegośmy się od niego uczyli, choć w porównaniu z nami był rozkapryszonym pieszczochem, który wymyślał sobie problemy. Bo i za co on się tak na Amerykę obrażał? Że nie była Afryką, Hiszpanią, Kubą? Że nie miała wielkich łowów ani walki byków, ani tego nie-wiadomo-czego, którego podobno tak dużo w Paryżu? Że Amerykanki kastrowały swoich mężów? To rzeczywiście nieładnie. Myśmy dojrzeli dużo wcześniej niż jego Felix Macomber. Hłasko mając dziewięć lat, a ja siedem, on będąc świadkiem egzekucji na dziecku (patrz Szukając gwiazd), a ja będąc skazanym (patrz Żydowska wojna). Różnica polegała również na tym, że Hemingway miał za granicą to wszystko, bez czego rzekomo nie mógł się obejść - Paryż, Afrykę, Kubę, a Hłasko nie miał nic poza Polską, jedyną krainą jego łowów, jedynym powietrzem, którym umiał oddychać. W Polsce zostali jego prawdziwi bohaterowie i daremnie ich szukał w Tel Awiwie, Ejlacie i Kalifornii. Byłem w tych samych miejscach w tym samym czasie co on, tam takich nie było. Wymyślał ich, podrabiał, nadmuchiwał aż do kiczu. Tam nikt tak nie mówił, nie myślał, nawet nie pozował. Zdawał sobie z tego sprawę, dlatego Brudne czyny zaopatrzył w diselaimer, że „nie jest to opowieść o kraju i jego obyczajach”, lecz „o wierności, którą człowiek usiłuje dochować cieniom”. Zabrakło jeszcze tylko wyjaśnienia, że opylanie pól z samolotu nigdy nie było tak ryzykowną „męską robotą” jak w jego fenomenalnej wyobraźni. Już więcej męstwa wymagało prowadzenie ciężarówek na polskich drogach, jak to opisał w swoim debiucie. Szukał jak Dostojewski w kronikach policyjnych i sądowych, lecz malutki Izrael to nie Rosja, Ejlat nie Syberia, inne tam były proporcje zarówno zbrodni, jak i kary. Już mamy złodziei! Już mamy włamywaczy! Już mamy prostytutki! Jesteśmy już normalnym krajem! - wołały z zachwytem telawiwskie „Nowiny” i „Kurier”, ale wciąż brakowało morderstw, bez których ani Dostojewski, ani Hłasko nie mogli się obejść (w Brudnych czynach jest ich aż pięć). Do fali uchodźców, których wypuścił z Rosji Breżniew, nie słyszało się nawet o biciu żon i nikt prócz Hłaski nie urządzał pijackich awantur. Dobrze trafił tylko na oszustów - drobnych, bo na izraelską skalę - którzy w dodatku mówili po polsku, i znakomicie ich odmalował w Drugim zabiciu psa i Nawróconym w Jaffie, z właściwym sobie czarnym humorem, sarkazmem i dialogami, które mogłyby rywalizować z Mrożkiem (widać podobieństwo i wpływ), ale Hłasko nie mógł się powstrzymać od mocnego uderzenia i popsuł świetną komedię, wciskając w nią na siłę sadyzmy z całkiem innej opery: Ukraińców, którzy zgwałcili dziewczynę, „a potem wyjęli jej oczy łyżką do herbaty”; butelkę, którą „nasi ludzie z podziemia” rozgnietli w pochwie dziewczyny, bo zakochała się w Niemcu (powtórzenie z Miesiąca Matki Boskiej) oraz żydowskie matki, „które w roku czterdziestym trzecim wrzucały swoje dzieci do ognia, unosząc je przedtem wysoko nad głową niby w wyrazie triumfu, podczas gdy Polacy stojący po drugiej stronie muru getta czynili wiele zabawnych uwag”. Wyjmowanie oczu łyżką sprzedawał w tym czasie również straszyciel Kosiński w Malowanym ptaku, podobnie jak i rozgniatanie butelki w pochwie dziewczyny, co według chłopców, którzy przeżyli wojnę w Rosji, należało do metod rosyjskiej żulii, a żydowskie matki nie wrzucały swoich dzieci w ogień, tylko wyrzucały z płonących domów, próbując je ratować, ale Hłasce to nie wystarczało. Moja matka i Uszer wymknęli się w 1957 do Izraela przez furtkę, której uchylił Żydom Gomułka. Wymknęli się, bo Uszer, będąc zaopatrzeniowcem w spółdzielni galanteryjnej imienia gen. Karola Świerczewskiego, nielegalnie kooperował z prywaciarzami i prędzej czy później by go zamknęli. Przed wyjazdem wzięli rozwód, żeby wywieźć dwie lodówki, dwie pralki, dwa sowieckie radia Mir z adapterem, dwa enerdowskie magnetofony oraz fortepian i pianino, aby ich siedmioletni synek, który właśnie nauczył się gamy, mógł ją ćwiczyć zarówno u matki, jak i ojca. W Tel Awiwie spieniężyli oba instrumenty i większość powyższych ruchomości i kupili za to półtora pokoiku z kuchenką na Cafonie, nowiutkiej dzielnicy wybudowanej za pieniądze z Niemiec - lekkie nowoczesne budynki z przewiewnymi podcieniami, cienistymi wykuszami, trawniczkami i żywopłotami - za pieniądze, które Niemcy wytoczyli ze starych żydowskich dzielnic i miasteczek jak krew, i nawet nazywano te pieniądze blood money. Nowa dzielnica za stare żydowskie pieniądze pachniała niemiecką czystością i nawet posługiwała się niemieckim językiem, bo blood money dostali w pierwszym rzędzie Żydzi, którzy uciekli z Niemiec. Po niemiecku porozumiewało się również starsze i średnie pokolenie uchodźców z Polski, którym trudno było nauczyć się hebrajskiego, a macierzystego jidysz unikano, bo był językiem Żydów, których Izrael się wstydził. - Jak można było tak się dać wymordować? - Trzeba było walczyć, nożami, tasakami, pazurami! - Mydełka! - tak nas przezywano, więc mama jak szła do sklepu, to mówiła po niemiecku. Hłasko uważał, że Izraelczycy to już nie Żydzi. „Patrząc na tych i tamtych, trudno było uwierzyć, że należeli do jednego narodu. Przypuszczam, że ci, urodzeni tutaj, także nie bardzo w to wierzyli...” - pisał (w Drugim zabiciu psa), porównując ich z turystami na telawiwskiej plaży. On też mówił tu po niemiecku, i ze swoją dziewczyną, i w barach. W Warszawie mało kto by sobie na to pozwolił. Szedłem raz z kolegą z dziennikarki Nowym Światem, nosiliśmy wtedy uniwersyteckie białe rogatywki, zatrzymuje nas dwóch facetów w szarych borsalinach i coś mówią po francusku. - Do you speak English? - spytał mój kolega. Próbowali, ale im to nie wychodziło. - Sprechen Sie Deutsch? - zapytałem. - Oh, wir sind doch Deutsche... - odpowiedzieli nieśmiało. W Tel Awiwie nie musieliby się krępować. Żołnierze chodzili w angielskich mundurach i śpiewali rosyjskie piosenki. W przekładzie, ale z rosyjskim refrenem: Artileristy, Stalin dał pri-kaz, artileristy, za-wiot atczizna nas! Niby żartem, ale wielu uważało, że Stalin uratował im życie, a dalsze słowa: Sotni, tysczi batie-riej za slozy naszych matie-riej - były tu celniejsze i nośniejsze niż w Rosji, zaś okrzyk: Za naszu rodinu a-goń! a-goń!, kojarzył im się z rodziną, bo lepiej rozumieli po polsku niż po rosyjsku. Przy stolikach wystawionych przed kawiarniami na Allenby i Dizengoff słyszało się polski. Przeważnie szwicerzy (tacy, co koniecznie chcą zaimponować) i paniusie żywcem z przedwojennej Warszawy i powojennej Łodzi. Niemieccy Żydzi nie mieli tyle czasu na kawiarnie. Po polsku mówiło także „Gomułkowo” na obrzeżach miasta, w nowych blokach Bat-Jamu i Holonu, gdzie mieszkała „alija” (imigracja) październikowa. - Jak tam Gomułka? - pytali mnie jak o dobrego znajomego, nawet ci, co uciekli zaraz po wojnie, a nawet uchodźcy z innych krajów. Gomułka był tu bardziej popularny niż w Polsce. I czemu nie? Wypuszczał Żydów, i to za darmo, pozwalał im zabrać z sobą lodówki i pralki, przepuszczał „repatriantów” z Rosji - ilu jeszcze tak łaskawych faraonów mieli Żydzi w swojej historii? Polski słyszało się wszędzie. Stanąłem w kolejce do garmażerii. - Zaraz wracam - mówi do mnie po polsku pani stojąca przede mną. - Skąd pani wiedziała, że ja mówię po polsku? - spytałem, gdy wróciła. - Nie wiedziałam. - To dlaczego mówiła pani do mnie po polsku? - Bo ja zawsze mówię po polsku. Mówiła również po polsku do sprzedawcy, który wprawdzie odpowiadał na migi, lecz bezbłędnie zapakował jej pół kurczaka i pół kilo wątróbki cielęcej. Zwróciłem się po angielsku do policjanta. - Where are you from? - spytał. - Poland. - To dlaczego od razu tak nie mówisz? Hłasko twierdził, że w Izraelu wszyscy policjanci umieli po polsku. On wiedział. Pojechałem do Jerozolimy z Iziem, kolegą z łódzkiej szkoły żydowskiej. Wchodzimy do Knesetu. - Spytaj, czy można wejść na salę - mówię do Izia. Izio pyta po hebrajsku, portierka odpowiada, Izio tłumaczy, że teraz jest przerwa w obradach. - Spytaj, kiedy się zaczną znowu. Izio pyta, portierka odpowiada, Izio tłumaczy. - Spytaj, czy można wejść tylko popatrzyć. Izio pyta, portierka odpowiada, Izio tłumaczy, że tylko na galerię. Idziemy. - Nie tędy, tamtymi schodami na prawo! - woła za nami portierka po polsku. „Gomułkowo” nie tylko mówiło, ale i czytało po polsku. Więcej niż Chicago czy Buffalo. Sprowadzano wszystkie nowe książki i czasopisma. Wydawano dwie gazety codziennie, tygodnik, który był odpowiednikiem „Po prostu” i nazywał się „Po prostu w Izraelu”, oraz dwutygodnik, który przypominał „Współczesność” i nazywał się „Od nowa”. I kto na pierwszej stronicy? Hłasko. Skórzana wiatrówka, młodzieńcza czupryna, ironiczne spojrzenie Jamesa Deana, uniesione brwi i po męsku zmarszczone czoło Humphreya Bogarta, w kąciku ust męski grymas Humphreya Bogarta i młodzieńczy kaprys Jamesa Deana. Siedzi pochylony do przodu, podparty łokciami, w palcach obu dłoni obraca swój mistrzowski długopis. Zaniosłem im wiersz zatytułowany Mazowiecki krajobraz, bardzo chętnie przyjęli. - Do której grupy poetyckiej pan należy? - spytali. - Jeszcze nie wiem - powiedziałem, nie wyjaśniając, że to mój pierwszy wiersz i że napisałem go tu, w Izraelu. Krajobraz uzupełniało komunistyczne pismo „Walka”, które redagował rodzony brat Jakuba Bermana, przedrukowując z polskiej prasy, co chciał, bez pytania i nic nie płacąc. Jakub przynajmniej płacił. Polska, która kiedyś daremnie się domagała kolonii, teraz ją miała. A przynajmniej mogła mieć. Mogła eksportować tu książki, których zawsze miała za dużo, w zamian za cytryny i pomarańcze, których jej zawsze było brak. Hłaskę wszyscy znali i wszystko o nim wiedzieli, nawet tacy, co nie czytali żadnej jego książki - jak w Warszawie. Siedział na plaży w półkożuszku bez rękawów, w zgrabnych, obcisłych dokerkach i zgrabnych kowbojskich kamaszach. Zdrowa opalenizna jak charakteryzacja filmowa pięknie kontrastowała z płowiejącymi od słońca włosami. Kręciło się przy nim paru przybocznych wielbicieli na poza tym pustej plaży, gdzie w styczniu oprócz Hłaski nikt się nie opalał, na cichej plaży, nad którą nie sterczał jeszcze żaden amerykański drapacz nieba - nie chmur, bo ich nie było - tylko białe pasma przyziemnego, ciepłego bauhausu odcinały ultramarynę morza od ultramaryny nieba. Wszyscy wiedzieli, że to Hłasko, i pokazywali mi z daleka jego leżak, ale radzili nie podchodzić, bo bije w zęby. - Wracam niedługo do Polski, może chciałby pan coś przekazać? - spytałem. Nie dał mi w zęby, przeciwnie, przyciągnął mi leżak. Nie wspomniałem mu o moim pierwszym kroku we „Współczesności” ani w „Od nowa”, bo nie śmiałem, jako pisarz był dla mnie Bogiem. Przedstawiłem się tylko jako aktor z Teatru Żydowskiego, a jemu imponowali aktorzy, sam chętnie zostałby aktorem, na przykład Jamesem Deanem i Humphreyem Bogartem, najchętniej w jednej osobie. Wstąpiliśmy do baru na Allenby i do baru na Dizengoff. - Maheczko! Maheczko! - witali go barmani. Był wysokim blondynem, jakich w Izraelu - kilkanaście lat po Zagładzie - wprost uwielbiano. Reporterzy za nim chodzili, stawiali mu stock 84 i czekali na awanturę, a on nie miał nic przeciwko temu, narzekał tylko na brak godnych przeciwników. - Wysoko rosną na tutejszych surówkach i sokach i wyglądają na chojraków, ale raz dobrze walnąć, to się przewracają. Za mało mięsa jedzą... Mieszkał w sublokatorskim pokoju na parterze z niekrępującym wejściem od ogrodu. Czarne żelazne łóżko, czarne biurko, na podłodze przy łóżku gazety, na biurku Ósmy dzień tygodnia po angielsku i paryskie wydanie Cmentarzy łącznie z Następnym do raju, za które został w Warszawie wyklęty i skazany na śmierć literacką. Mówił, że wcale nie chciał zostać za granicą, że został, bo mu nie dali wyboru, i słyszałem gorycz w jego głosie. Zaskoczyło mnie to - taki Hłasko, a taki naiwny? Co on myślał, że mu darują? Jemu, którego głos był donośniejszy niż całej ich zgrai najemnych półinteligentów, prostaków, cwaniaków? Mieli okazję się go pozbyć, to się pozbyli, kalkulując - i okazało się słusznie - że z daleka będzie dużo mniej szkodliwy (tę politykę „otwartych drzwi” stosowali później często i nawet na masową skalę). Myślałem, że on jako samouk uniknął indoktrynacji i kastracji, jakiej my ulegaliśmy w liceum i na uniwersytecie, że nie miał złudzeń jak my, że wiedział, co robi. Po latach już jako uchodźca przeczytałem felietony, które w latach 1954-1956 zamieszczał w „Po prostu”, i ze zdziwieniem stwierdziłem, że były nie mniej wiernopoddańcze niż nasze wypracowania na dziennikarce - interwencyjne, ale wiernopoddańcze. A więc był frajerem jak my wszyscy. Może nawet większym, bo on sam się tego frajerstwa uczył, sam tresował się i kastrował. I na tym, notabene, polegała metoda i „siła” tego systemu. Pojechaliśmy autobusem do Necer Sereni, kibucu, w którym mieszkała Esther. Postawna, poważna, miała bujne, czarne włosy i pewno była piękna - nie przyglądałem się, bo nie wypadało, ale niepięknych wtedy przy nas nie było. Dostałem gościnny pokoik w osobnym domku, z prysznicem i naftowym piecykiem, bo w nocy wilgotny ziąb przenikał do kości. Przychodzę rano na śniadanie, a Hłasko ma na szyi nylonową czarną pończochę zawiązaną jak krawat. Nawet seksownie wyglądała na jego mocnej, opalonej szyi, ale ja nic, nawet nie patrzę. W końcu on nie wytrzymał. - Widzisz to? - Widzę. - Ja się wzruszyłem. A wiesz, co ona powiedziała? „Das ist doch nicht higienisch”... Esther usmażyła nam jajecznicę na żółtym serze. Pierwszy raz jadłem coś takiego i bardzo mi smakowało. Roztapia się ser na patelni - bez masła, bo dosyć jest tłuszczu w serze - po czym wbija się jajka i mocno miesza. Jeśli trochę przysmażyć, to ma się aromat i smak jajecznicy na boczku, a bez tej wieprzowej trucizny. Nauczyłem tego później parę kobiet, nie ma nic pożywniejszego i potencjalniejszego. Nie wiedziałem, że Esther była stewardesą i że poderwał ją (albo ona jego) w samolocie El-Al-u, bo poza tą pończochą nigdy o niej nie mówił. Za to często posługiwał się jej imieniem i zawsze w kontekście nieszczęśliwej miłości. W Opowiem wam o Esther nawet ją uśmiercił jak Hemingway (wskutek ciąży), ale prawdziwa Esther, cała i zdrowa, odwiedziła go dużo później (jesienią 1966) w Kalifornii i przypuszczalnie spotkał się z nią także w swojej ostatniej rundzie (wiosną 1969) w Izraelu. Po śniadaniu Esther poszła do swoich kibucowych zajęć, a my chodziliśmy po gajach uginających się pod pomarańczami i Hłasko recytował mi dialogi ze Zbrodni i kary miękkim, „warsiawskim” dialektem („jakziebym śmiał, panie komisaziuuu...”) i podejrzewam, że we własnym przekładzie. Potem on wrócił do Tel Awiwu, a mnie tak się spodobały rajskie ogrody kibucu, że zostałem tam parę tygodni i pomagałem zbierać pomarańcze, a później zrobiłem z tego swoje najpiękniejsze opowiadanie, Jidit, też z dziewczyną w tytule i też trochę zmyśloną. - Ty wracasz tam? - dziwili się, gdy wyjeżdżałem. 2. Nie dajmy się zwariować Po zainwestowaniu wszystkiego, z czym przyjechali, w owe półtora pokoiku na Cafonie mama i Uszer musieli pójść do pracy - on w serowni, ona w szwalni - która była ponad ich niemłode siły, zwłaszcza podczas chamsinów, a klimatyzacji nie było ani w serowni, ani w szwalni, ani w mieszkaniu nawet na eleganckim Cafonie, nie starczyło na to pieniędzy, nawet za krew. Postanowili więc uciekać dalej i czekali na papiery z Ameryki, gdzie mama miała dwie kuzynki, a Uszer siostrę i brata. I dlatego mama nie nalegała, żebym został. Chciałem wracać przez Paryż. Mamy przyjaciółka przysłała mi zaproszenie, podając się za krewną. Wypełniłem długi kwestionariusz - osiem razy, bo nie wolno było przez kalkę - przypiąłem osiem fotografii, zapłaciłem czterdzieści dolarów z mamy kieszeni i po czterech tygodniach, które spędziłem w kibucu, dostałem wizę. Miałem kartę okrętową na powrót z Hajfy do Neapolu i bilet kolejowy z Neapolu do Warszawy, dokupiłem więc za trzydzieści dolarów z mamy portmonetki bilety na dodatkowy zygzak Mediolan-Paryż-Wiedeń i udałem się do Adriatiki. Statek odchodził dziewiątego i dwudziestego trzeciego lutego. Obok rozkładu rejsów widniało ogłoszenie, że Adriatica sama załatwia pasażerom wizy w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Poprosiłem o rezerwację na dziewiątego, bo bilet kolejowy miałem ważny do dwudziestego. - A wizę włoską pan ma? - Nie. - To musi pan wpierw pójść do ambasady. - Przecież sami załatwiacie wizy. - Nie z pana paszportem. To może tylko ambasada. Tel Awiw nieduże miasto, w piętnaście minut byłem w ambasadzie i wypełniłem na miejscu papiery. - Kiedy mam przyjść po wizę? - Za dwa tygodnie. - Dlaczego, przecież Adriatica załatwia u was wizy w ciągu dwóch dni? - Z polskim paszportem trzeba przez Rzym. Pośpieszyłem do przedstawicielstwa Orbisu. - Czy można przedłużyć bilet kolejowy? - Nie tutaj, to może tylko Warszawa. Pobiegłem z powrotem do ambasady. - Niech będzie za dwa tygodnie, byle przed dwudziestym trzecim. Włoch zajrzał do mojego paszportu. - Ee, signore, nie możemy, pana austriacka wiza wygasa szesnastego. Obejrzałem mój orbisowski bilet. Wypisany był kopiowym ołówkiem dwudziestego listopada z ważnością na trzy miesiące. Dopisałem więc - zwykłym ołówkiem - do zera ogonek i stał się ważny na trzy miesiące od dwudziestego dziewiątego listopada. Na tej podstawie Austria przedłużyła mi wizę tranzytową do dwudziestego ósmego lutego i wróciłem do włoskiej ambasady. - Ee, signore, jeśli wiza austriacka wygasa dwudziestego ósmego lutego, to włoską może pan dostać tylko do dwudziestego siódmego, a pana statek dopiero wtedy przybije do Neapolu i nie będzie czasu na przejazd przez całe Włochy. Pobiegłem z powrotem do Orbisu. - Co mam robić? - Jest izraelski statek osiemnastego, Adriatica z nimi współpracuje, wypiszą panu transfer. Pobiegłem z powrotem do Adriatiki. Włoch spojrzał na moją kartę okrętową. - Ee, signore, to wystawiono w Warszawie, a oni sobie zastrzegają, że ich klienci mogą podróżować tylko Adriatica. Pobiegłem z powrotem do Orbisu. - Czy Warszawa nie robi wyjątku, jeśli ktoś nie może inaczej wrócić? - Nie. Ale niech pan pośle im bilet ekspresem z prośbą, że bardzo pilne. Pobiegłem z powrotem do włoskiej ambasady. - Załatwcie mi wizę do dwudziestego siódmego lutego, będę miał nowy bilet kolejowy. - Bene, ale senza siesta, nie będzie wolno panu się zatrzymywać. - Bene. Starłem ogonek z daty i wysłałem bilet ekspresem do Warszawy, do dziewczyny, której mogło zależeć, żebym wrócił. Po dziesięciu dniach dostałem nowy bilet, na jeszcze dwa miesiące. Na tej podstawie Czechosłowacja przedłużyła mi provodkę do końca marca, Austria skrzywiła się i zrobiła to samo, zostawiając mi dosyć czasu nie tylko na Paryż, ale i całą Italię, którą, jadąc w tę stronę - z pięcioma dolarami, jakie pozwolono mi wywieźć z Polski - widziałem tylko z okna pociągu pośpiesznego. Senza siesta? A co mi zrobią, jeśli się zatrzymam? Mietek Całka, kolega z dziennikarki, który przerwał studia w połowie i przyjechał tu, żeby zostać hebrajskim pisarzem, a na razie służył w czołgach, zapisał mi nazwę kawiarni na Saint Germain, gdzie siedział codziennie Sartre, i nawet poradził, co mu powiedzieć. Hłasko zaś dał mi złożoną we czworo karteczkę dla koleżanki z dziennikarki, Agnieszki Osieckiej. Wysłużony mały stateczek był przesiąknięty kwaśną wonią oliwek. Podróżowali nim przeważnie mężczyźni w średnim wieku, przeważnie Żydzi z Marsylii, przeważnie karciarze. Jak się dowiedzieli, że wracam do Polski, to zrobiło się zbiegowisko. - Dlaczego? - Po co? - Taki młody człowiek jak ty? Zaczęli zbierać pieniądze. - Masz, zejdź w Famaguście i wracaj do Hajfy. Uspokoili się trochę, gdy powiedziałem, że jadę przez Paryż. - Aha, Paryż... Wiedzieli, że z Paryża się nie wracało. Nie tylko pisarze, filmowcy, malarze. Opowiadali o dziewczynie z komunistycznej rodziny, która też przyjechała tylko w odwiedziny, ale jak zobaczyła Paryż, to powiedziała: Ja się stąd nigdzie nie ruszam! Zostawiła w Warszawie narzeczonego u progu uniwersyteckiej kariery i wyszła za szefa kuchni z północnych Włoch. Z Paryża nie wracali nawet komuniści, bo dużo lepiej być komunistą w Paryżu niż w Warszawie. Do Polski wracał również pan Romuald, podtatusiały, ryżawy blondyn, ale jego się nie czepiali, bo w Warszawie miał żonę i dzieci. Atrakcyjna młoda blondynka wracała do Jugosławii, chyba nie Żydówka, bo nikt jej nie robił wyrzutów. Tańczyłem z nią na balu kapitańskim, a potem całowałem ją na górnym pokładzie pod całunem nocy, ale na tym musiałem poprzestać, bo oboje podróżowaliśmy klasą turystyczną, na piętrowych łóżkach, po sześć w każdej kabinie. Zeszliśmy w Pireusie, który pachniał smażoną oliwą jak Jaffa i Famagusta. Przezroczysty autobus Adriatiki wiózł nas po Atenach, radio przygrywało weselną muzykę o urzekającym bałkańskim rytmie. Sfotografowaliśmy się na Akropolu z resztkami kolumn, na których wciąż opiera się nasza krucha cywilizacja. Na koniec wycieczki podeszliśmy pod mały portowy hotelik o romantycznej nazwie Byron, lecz zabrakło jej odwagi, żeby wejść. Chyba jednak była Żydówką. Po wyjściu z Pireusu znów bal, a na sali brunetka w czarnej sukni i czarnych rękawiczkach po łokcie jak dama pik. Ochmistrz ogłosił białe tango, a czarna dama prosto do mnie. Była śpiewaczką w drodze do Genui, a potem do Mediolanu, żeby kształcić głos, ale chętnie zwiedzi Neapol. Bal się skończył, gdy tylko wyszliśmy na Morze Jońskie, bo tak zaczęło huśtać, że kobiety pouciekały do kabin. Następnego dnia leżały na pokładzie i jęczały, a stewardzi i marynarze biegali z wodą mineralną, cytrynami i każdy co innego doradzał. - Aqua minerale, signorina! - No aqua minerale, signorina, limone, limone! - No limone, signorina, aqua minerale! Nic nie pomagało, żółtawa i zielonkawa ciecz żołądkowa sączyła się po deskach pokładu, które nasiąkały odorem kwaśnych oliwek, pomimo że je nieustannie zmywano. Neapol pachniał tą samą smażoną oliwą co Pireus, Famagusta, Jaffa i cała ta śródziemna patelnia. Zszedłem z panem Romualdem i wzięliśmy na spółkę najtańszy pokój w przydworcowym hotelu, po czym wstąpiliśmy do sklepiku fotograficznego po film i pan Romuald spytał o autobus do Monte Cassino. - A, Monte Cassino, to signori z pewnością Tedeschi - ucieszył się mocno siwiejący sklepikarz. - Tedeschi? A, bravi Tedeschi! - zawołała z zaplecza jego żona. - Co znaczy „Tedeschi”? - spytał mnie pan Romuald. - Niemcy. - No Tedeschi! - zaprotestował pan Romuald - Polacchi, Polacchi! - Polacchi? A, bravi Polacchi! - zawołała z zaplecza sklepikarzowa. Pan Romuald udał się na Monte Cassino, a ja po pikową damę. Przejechaliśmy się trolejbusem po wzgórzach, bo nie wypadało być w Neapolu i go nie zobaczyć, a potem do hotelu, jakby się to samo przez się rozumiało. Nawet mi w pewnej chwili przemknęło przez myśl, że może jest izraelską agentką, która ma mnie uwieść i zawrócić na łono przodków, ale imponowała mi jej determinacja i nie miałem znów tak wiele do stracenia. „Staruszek portier z uśmiechem dawał klucz” - zanuciłem sobie w duchu, biorąc klucz z rąk łysego, brzuchatego portiera i idziemy. - Uno momento, signore! - zawołał portier. - Signorina u nas nie mieszka. - Signorina jest ze mną - odpowiedziałem. - Ee, signore! - brzuchacz pomachał palcem przed swoim nosem. - O co chodzi? - Signorina nie może pójść do numeru. - My nie na długo. - Ee, signore! - z tym samym palcem przy nosie. - Chcemy porozmawiać. - Porozmawiać? Prego - wskazał dwa wytarte foteliki w recepcji. - Chcemy się przebrać. - Bene, ale signorina zaraz musi wyjść. - Bene - powiedziałem pewny że chodzi o pozory. Weszliśmy do pokoju, stanęliśmy przy łóżku, ona z jednej strony, ja z drugiej, lecz ledwo zdjęła żakiet i pantofle, pukanie w drzwi: - Signorina! Signorina miała tego dość, z trzaskiem otworzyła drzwi i jak nie bluźnie portierowi w twarz swoją wyuczoną operową włoszczyzną. Pulchnemu neapolitańczykowi też nie brakowało temperamentu i nastąpiła tak ożywiona wymiana opinii, że dalsze negocjacje stały się niemożliwe. Nie była agentką, bo agentka by się nie zdenerwowała, tylko wsunęłaby mi w rękę parę zwiniętych banknotów, żebym wcisnął grubasowi w łapę i już. Szkoda, że nie była agentką. Z drugiej strony agentka by mnie najwyżej posiadła. Uwieść mogła mnie tylko zdeterminowana, temperamentna artystka, która wie, czego chce. I może całkiem inaczej potoczyłaby się reszta mojej opowieści, gdyby nie ten pies ogrodnika w recepcji. Zostało mi kilka godzin do pociągu, więc zajrzałem na plac Plebiscytu, którego strzegli dwaj konni kondotierzy ubrani po rzymsku jak nasz książę Poniatowski. W pałacu, ku mojemu zdziwieniu, wisiał okazały Augusto III Sassoni. Ta sama bezmyślna, tłusta twarz co w podręcznikach historii Polski, ale żadnej wzmianki, że siedział trzydzieści lat na polskim tronie, ani co właściwie robił w Neapolu. Na gobelinach występował w roli głównej Ludwik. Wspaniałe sceny zbiorowe z dobrymi i złymi aktorami, a Ludwik bardzo z siebie zadowolony tu się śmiał, tam puszczał oko do potomnych. Długa amfilada komnat sugerowała wieczność. Coraz więcej zwierciadeł i złota, i wreszcie - tron! Opodal stał Murat z brązu, jak żywy. Spieszony, lecz widać, że jeździec w każdym calu: z taką samą namiętnością dosiadał tronu, za który oddał życie. Podsunąłem się z boku do podium, najbliżej jak tylko mogłem, żeby spojrzeć z królewskiej perspektywy, ale stróż czuwał: - Nie wolno siadać! Neapol miał też kawałek żydowskiej historii. Żydowski podróżnik Benjamin z Tudeli (Hiszpania) zanotował tu w roku 1159 pół tysiąca Żydów, synagogę i szkołę. Kazania dominikanów doprowadzały do rozruchów. W 1290 doszło do pogromów, synagogę skonfiskowano i przemieniono na kościół. W 1330 Karol Robert Andegaweński zapewnił Żydom ochronę, a nawet równość podatkową i dość długo nic się takiego nie działo. Pod koniec XV wieku chronili się tu uchodźcy i wygnańcy z Hiszpanii i Portugalii. Między innymi Isaac Abarbanel, filozof, egzegeta biblijny i finansista, który pożyczył Ferdynandowi i Izabeli półtora miliona dukatów na wojnę z Grenadą. Monarchowie pożyczki nie zwrócili, ale z wdzięczności pozwolili mu wziąć z sobą tysiąc dukatów na wygnanie. I kto wie, czy to właśnie nie ta pożyczka skłoniła ich do wydania edyktu o wygnaniu Żydów. W Neapolu schronił się również syn Isaaca Abarbanela, Judah, autor słynnych Dialogów miłości (dwanaście wydań włoskich, przekłady na hiszpański, francuski, łacinę i hebrajski). W 1495 Hiszpanie przybyli w ślad za Żydami do Neapolu i znów zadekretowali wygnanie, które udało się (za odpowiednie pieniądze) odwlec do 1510 roku, a i wtedy zostawiono na miejscu dwieście rodzin (za trzysta dukatów rocznie). W 1533 znów wydano dekret, którego wykonanie zawieszono na dziesięć lat (za dziesięć tysięcy dukatów), ale cesarz nie uszanował umowy i wygnanie nastąpiło w 1541, gdy tylko powstał w Neapolu chrześcijański bank Monte di Pieta. Dopiero po dwustu latach król Bourbon wpuścił Żydów do miasta, ale sześć lat później pod naciskiem jezuitów i Kościoła znów ich wygnano. Na początku XIX wieku zamieszkało w Neapolu kilka żydowskich rodzin, w tym jeden z czterech Rothschildów, ale synagogę otworzono dopiero w 1864. Do 1939 mieszkało tu około tysiąca Żydów. Została połowa, a więc tyle co w 1159. Chciałem nadać na bagaż walizę, którą mama mi wypchała ciuchami, bo po co tachać do Paryża. - Varsovia? A gdzie to jest? - zdziwił się bagażowy. - Polonia. - A, Bologna! - No Bologna, Polonia. - Che Pologna, signore? Bologna, Bo-logna! - No, Bologna, Po-lonia! Bagażowy stuknął palcem w czoło i przywołał swojego zwierzchnika. - Varsovia? Pologna? Takich stacji nie ma - pokręcił głową zwierzchnik. - Jak to nie ma? Popatrzcie na mapę, Vienna, Berlin i w prawo Varsovia. Przynieśli atlas, pokazują mi: Vienna, Berlin, a w prawo biała plama. - No i co? Che Varsovia, che Pologna, signore? - mądrzył się bagażowy. - Bardzo żałuję, signore, ale nie wysyłamy bagażu do miejsc, których nie ma - zakończył dyskusję zwierzchnik. W Rzymie przy Forum stały stragany z serem i winem jak przed wiekami. Zjadłem na miejscu skibę suchego, kruchego nationale, popiłem szklanką cienkiego chianti za dziesięć lirów - prawie darmo, bo sześćset lirów kosztował dolar - i poszedłem zwiedzać. Niedobitki marmurów nie ziębiły mnie ani nie grzały. Tacy byliście chojracy, a tak dawno was nie ma, mówiłem do tych pyszałków. Mnie, prowincjuszowi, bliższa była pierwsza lepsza sterta gruzów w polskim polu. Więcej czasu spędziłem wśród żydowskich kramarzy, domokrążców, krawców, rzezakow, piekarzy, wypalaczy wapna, ale i lekarzy, poetów, aktorów, którzy zostawili po sobie w katakumbach około pięciuset inskrypcji, często ze scenami biblijnymi, zresztą z obu Testamentów. Chrześcijańska męczenniczka pokazywała dwoma palcami lewej ręki i jednym palcem prawej, że Bóg jest Trójcą. - Jej wiara przetrwała śmierć - objaśniał ksiądz. Rysunki były nieudolne, „ale nie o formę chodziło, tylko treść”, jak podkreślił ksiądz cicerone. Za to sprytny Rafael robił z treści formę i przekazywał w niej swoją własną wiarę. Oto pogodny błękit, w górze piękna Matka z Dzieckiem, w dole paru cywilów na klęczkach i zakonnik zachwycony tak szczerze, jak to się nieczęsto zdarza na tego rodzaju obrazach. Jeden cywil, któremu też nic więcej do szczęścia nie trzeba, patrzy w oczy zwiedzających i wskazuje palcem w górę, ale Matka, nie zdając sobie sprawy z widowiska, jest całkowicie zajęta Dzieckiem, szczęśliwym i trochę zdziwionym. Każdy widzi, że Rafael jest ateistą, a nawet więcej. Jego mężczyźni są silni, zmysłowi i nadzy nawet w spodniach. Nawet lejbgwardia jego aniołów jest mocno podejrzana. Ale toleruje się go, nawet w Watykanie, jakby na potwierdzenie jego wiary, że jedyną religią jest sztuka. W Rzymie było dużo gorzej niż w Neapolu. Papieże zabraniali oskarżać Żydów o mord rytualny, to w 1020 oskarżono ich o - trzęsienie ziemi. Papieże nie dopuszczali do pogromów, ale w 1257 nakazano im nosić żółte łaty. W 1270 zdesekrowano im cmentarz. Od 1312 musieli płacić okup, aby nie znieważano ich w widowiskach karnawałowych. W 1320 papież przysłał z Awinionu nakaz wygnania, który wykonano tylko częściowo, ale w 1322 zadekretował spalenie Talmudu, które wykonano dokładnie. Bonifacy IX nadał Żydom statut ochronny, ale jego następcy ulegali antyżydowskim naciskom, zwłaszcza franciszkanów. Eugeniusz IV wprowadził tak surowe ustawy, że Żydzi zaczęli uciekać do Mantui. Dzięki okupom udało się powstrzymać wykonanie większości jego ustaw, ale reaktywował je następny papież, który popierał franciszkanina Giovanniego z Capestrano, gorliwego prześladowcę Żydów na skalę europejską (i kanonizowanego za tę gorliwość). Papieże szczytowego renesansu - z których każdy miał żydowskiego lekarza - umieli się przeciwstawić bigotom, więc w Rzymie schroniło się wielu uchodźców z Hiszpanii, ale w 1542 utworzono Święte Oficjum na wzór hiszpańskiej inkwizycji. W 1553 spalono na Campo dei Fiori franciszkanina, który ośmielił się przyjąć judaizm, a w Rosz Haszana tegoż roku publicznie spalono Talmud z innymi hebrajskimi księgami. Zakazano wszelkiej literatury talmudycznej i konfiskowano wszystkie książki z wyjątkiem modlitewników i Tory. Przez wieki rzymska jesziwa rodziła znakomitych talmudystów (Kalonymus ben Moses, Meshullam ben Kalonymus, Jacob Gaon, Nathan ben Jehiel, autor słownika talmudycznego) i poetów (Salomon ben Judah, Immanuel Rzymski, Kalonymus ben Kalonymus) - teraz położono kres żydowskiemu życiu intelektualnemu. Paweł IV zamknął Żydów w ciasnym getcie na niskim, wilgotnym lewym brzegu Tybru, którego nie wolno im było opuszczać w święta chrześcijańskie. Żydzi nie mieli prawa do posiadania nieruchomości, leczenia chrześcijan, używania tytułów - nawet grzecznościowych jak „signor” i „signora” - stawiania nagrobków. Handlować mogli tylko starzyzną. Delegacja Żydów musiała witać każdego nowego papieża pod łukiem triumfalnym Tytusa, kata Jerozolimy, i wręczać papieżowi Torę, którą on oddawał z pogardą. W każdą sobotę pewien kontyngent Żydów musiał chodzić do kościoła i słuchać kazania znieważającego ich religię i wzywającego ich do przyjęcia chrztu. Nic jednak tak nie bolało, jak kradzież i nawracanie żydowskich dzieci. W 1798 rewolucyjna armia francuska przyniosła rzymskim Żydom wolność, ale w 1814 powrócił papież i znów zamknął ich w getcie. Pius IX usunął mury getta, ale nie restrykcje. Wyzwoliło ich dopiero zjednoczone królestwo włoskie, które zabrało Rzym papieżowi. Po zajęciu miasta przez Niemców (we wrześniu 1943) Himmler kazał wywieźć Żydów do Oświęcimia, lecz miejscowy szef SS wpierw wyłudził od nich okup: pięćdziesiąt kilo złota. Rzymski biskup Starokatolickiego Kościoła Niemieckiego interweniował w ich obronie, ale nie papież. W Mediolanie znów się zatrzymałem w tanim hoteliku przydworcowym. - Poland? - zdziwił się syn właściciela, patrząc na mój paszport. - Nic o was nie słyszeliśmy od 1939 roku. Był gorącym zwolennikiem zjednoczenia Europy i bardzo mnie do tego przekonywał. - Żadnych granic, żadnych wiz! A ile pieniędzy się zaoszczędzi, wyrzucając na zbity łeb tych wszystkich prezydentów, premierów, ministrów, posłów, senatorów, ambasadorów, nie mówiąc już o sztabach generalnych. Ilu biednych się za to nakarmi, ile zbuduje się mieszkań, szkół i szpitali. - Ja się zgadzam - powiedziałem w końcu. - Jeszcze tylko trzeba, żeby Chruszczow się zgodził. Na straganach bukinistów widziałem Dostojewskiego, Tołstoja, Turgieniewa, nawet Wissariona Bielinskiego. Owszem, mieli Polaka, Sergiusza Piaseckiego (L’amante dell’Orsa Maggiore), ale myśleli, że Rosjanin. Obszedłem dookoła marmurową katedrę z samych linii pionowych przedłużonych słupkami posągów, które stały jeden przy drugim na wszystkich krawędziach dachu. Pięćset lat, a każdy misterny szczegół trzymał się przeznaczenia, trwałość, która wprawiała w zdumienie, i pewno o to chodziło. Tysiąc lat wcześniej stała tam synagoga, ale niedługo. Święty Ambroży, który był wtedy biskupem, wyraził szczery żal, że nie kazał jej spalić, zanim spłonęła „z ręki Boga”. W 1320 wygnano Żydów z miasta (w 1489 z całej Lombardii). Powrócili w XVIII wieku, ale synagogę postawili dopiero w XIX. W 1931 roku mieszkało w Mediolanie sześć i pół tysiąca Żydów, a wkrótce przybyło jeszcze kilka tysięcy uchodźców z Europy Środkowej i Wschodniej. Niemcy wywieźli z miasta osiemset osób, wielu innych schwytali i zabili w okolicy. I zburzyli synagogę. Po wojnie znów przybyli uchodźcy ze środkowej i wschodniej Europy, a po roku 1948 także z Egiptu i innych krajów arabskich. Teraz mieszkało w Mediolanie jakieś osiem tysięcy Żydów i stało osiem synagog z obrządkiem włoskim, aszkenazyjskim, orientalnym, a nawet perskim. Siąpił deszcz, więc zajrzałem na wystawę amerykańskich obrazów. Nigdy przedtem nie widziałem amerykańskiego malarstwa, nie znałem ani jednego nazwiska. Innych znało się przynajmniej ze słyszenia, ale nie Amerykanów. Obraz zatytułowany Nowy Jork ukazywał niebotyczną, ciemną ścianę podziurawioną malutkimi okienkami, w dole ciągnęły się kolorowe smugi, niby światła samochodów, neony, reklamy, ale niewyraźne, zamazane, niech każdy sam sobie dopowie. Za to szczegółowy był Pokój w Nowym Jorku: zielone ściany, wysokie, wąskie drzwi, mężczyzna siedzi bez marynarki i wpatruje się w gazetę, kobieta w letniej sukience bez rękawów stoi bezradnie przy pianinie, chciałaby zagrać, lecz nie może. Pasjans, Okno w hotelu, Kobiety na uboczu - już same tytuły mówiły o samotności. Nawet w Kwartecie, gdzie drugi skrzypek nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie pierwszy skończy, wiolonczelista na stronie grał z przymkniętymi oczami, a najbardziej odosobniony był kontrabas. Amerykanie chorują na samotność - głosiła wystawa. Z czego się u nich ta przypadłość bierze? - pytałem sam siebie. Z tego, co wszędzie - sam sobie odpowiedziałem. Zwłaszcza u artystów. Ale czemu oni pokazują siebie za granicą od najgorszej strony? Pewno chcą odstręczyć uchodźców, którzy pchają się do nich drzwiami i oknami. Wieczorem syn właściciela hoteliku zabrał mnie do La Scali, gdzie dawano właśnie coś „polskiego”. Staliśmy na trzeciej galerce za 300 lirów (krzesło kosztowało 1300, a na parterze 6000). Śpiewano po rosyjsku, ale polscy panowie w kontuszach tańczyli poloneza, a Borysa Godunowa śpiewał Bułgar. Trzy minuty stał zgięty pod oklaskami, bo Włochom bardzo się podobała ta zjednoczona Europa, pomimo że opera, jak wszystko w Europie, kończyła się niewesoło. Zjedliśmy potem słynną pizzę neapolitańską, też na stojąco, w eleganckim lokalu dla publiczności La Scali. Biały marmur, kryształowe kinkiety i bezcenne autografy na ścianach: Maria Callas, Renata Tebaldi, a na pierwszym planie Aga Khan. „Nigdzie nie jadłem tak dobrej pizzy neapolitańskiej jak tutaj” napisał po angielsku, który jest tak dyskretnym językiem, że nie widać płci, więc myślałem, że to też primadonna. W pociągu do Paryża usiadłem vis-a-vis zakochanej pary. Ona mówiła po włosku, on po hiszpańsku, ja polską angielszczyzną i całkiem nieźleśmy się rozumieli - Europa. Wiedzieli, że Polonia to nie Bologna, słyszeli o Polsce po 1939 i życzliwie się o nas wyrażali jako o kraju „postępowym”. Znali w Paryżu wiele fajnych miejsc, które mi chcieli pokazać, i czas szybko nam leciał na planowaniu wspólnych rozrywek. Szwajcarska granica, wchodzi zażywny pan w tyrolskim kapelusiku i sportowej marynarce w pepitkę, w klapie biały krzyżyk na czerwonym tle. Bierze od nas paszporty, rzuca okiem na włoski i na hiszpański i oddaje, a mój czyta uważnie stronica po stronicy. Hiszpan za jego plecami pokazuje językiem, że wylizuje mi paszport, Włoszka parska śmiechem, ja się uśmiecham, lecz „Tyrolczyk” ku naszemu zdziwieniu nie oddaje mi paszportu, tylko każe zejść na peron. - Ale przecież pociąg odchodzi - mówię. - Nie szkodzi. - Ale mój bagaż? - Bagaż niech pan, oczywiście, zabierze. Hiszpan bezradnie rozłożył ręce, Włoszka żegnała mnie zawiedzionym spojrzeniem. - Saint Germain, Cafe de Flore! - zawołałem do nich z peronu. Mała, pusta stacyjka. Weszliśmy do ustronnego pokoiku. Biurko, wieszak, mapa Europy z białymi plamami. - Kiedy jest następny pociąg do Paryża? - pytam. - Pan nie pojedzie do Paryża. - Dlaczego? - zdumiałem się. - Bo z pana paszportem nie wpuszczają. - Przecież mam wizę. - Już jest nieważna. - Dlaczego? - Bo przyjeżdża Chruszczow. - Ale ja nie jestem komunistą. Można nawet powiedzieć, że przeciwnie... - Tym gorzej - uśmiechnął się „Tyrolczyk”. - To co ja mam zrobić? - Wrócić do Mediolanu. - Nie mam na bilet. - Pojedzie pan bezpłatnie. - To niech mi pan odda paszport. - Oddam go panu w pociągu. Syn właściciela hoteliku dał mi pokój za darmo, a rano pobiegłem do francuskiego konsulatu. - Pierwszy raz udało mi się wyjechać z Polski i nie wiem, czy jeszcze będę miał szansę zobaczyć Paryż, kosztowało mnie to wiele trudu i starań, a wy zawracacie mnie od granicy? Kogo się boicie? Żydowskiego aktora z Polski? - Pan jest Żydem? - zapytał przystojny młody blondyn w szarym garniturze. - Tak. - Polskim Żydem? - Tak. Zawołał kolegę z sąsiedniego pokoju i przedstawił mnie: - Juif polonais! Zaprowadzili mnie do drugiego pokoju: - Juif polonais! Potem do trzeciego, gdzie siedziała ich żydowska koleżanka, drobna, szara panna w grubych okularach. - Juif polonais! Ona patrzy na mnie, ja na nią i nie wiemy, co powiedzieć ani o co właściwie chodzi, a tamci stoją i czekają. Były tylko trzy możliwości: a) nigdy nie widzieli polskiego Żyda; b) byli przekonani, że polskich Żydów już nie ma; c) myśleli, że ich żydowska koleżanka i ja padniemy sobie w objęcia i wnet się pobierzemy. Ja byłem tylko zdziwiony, ale ona patrzyła na mnie z niechęcią. Pewno myślała, że jest Francuzką (ewentualnie Włoszką), a tu się okazało, że jej koledzy są innego zdania. - No to co, pozwolicie mi jechać do Paryża? - spytałem, biorąc ich zainteresowanie moją osobą za dobry znak. - Bardzo żałujemy, ale to nie od nas zależy. Na to musi wyrazić zgodę Paryż. - Kiedy będę wiedział? - Proszę przyjść za dwa dni. Pojechałem pociągiem do Wenecji. Gniła w mętnej, ciemnej wodzie. Wygięte, czarne gondole pływały po niej jak zeszłoroczne liście w kałuży. Gondolierzy, o których tyle pisano i śpiewano, popychali je niezgrabnymi, kuśtykającymi ruchami. Po stromych schodkach dreptały amerykańskie wdowy, które nareszcie mogły wydać pieniądze po swoich mężach. Nie rozglądały się, trudne schodki całkowicie pochłaniały ich uwagę. Na ścianach połyskiwały wspaniałe weneckie miecze i halabardy, lecz Amerykanki miały w domu skuteczniejszą broń. Naoliwione zbroje, nietknięte przez czas, szczelnie osłaniały próżnię po dzielnych wojownikach. Na wysokich krzesłach siedziały odciski po dostojnych tyłkach. Błyszczały niedojedzone srebrne talerze, niedopite złote puchary i misterne klejnoty po zapomnianych kobietach. Jeszcze cenniejsze były obrazy świętych i nagich kobiet (modlono się do jednych i drugich), lecz najbardziej czczono i strzeżono okruchy świętych kości. Pałac stał na przepaścistych lochach, z których mało kto wyszedł, lecz fasadę miał tak przyjemną, jakby projektant o tym nie wiedział, jakby nie był wenecjaninem. Najemni obcy artyści potrafią być skuteczniejsi - z dystansem i chłodem, bez patosu i zamętu uczuć. Jak wojsko zaciężne, które biło się za Wenecję. Bardzo tanio: Wenecję nie kosztowało to ani jednej łzy. Żydzi nosili w Wenecji żółte łaty, a później żółte kapelusze. W 1423 zabroniono im nabywać nieruchomości. W 1475 pod wpływem kazań, w których przodował franciszkanin Bernardino da Feltre, doszłoby do pogromu, gdyby doża ich nie ocenzurował, ale w 1480 bigotom udało się oskarżyć Żydów o mord rytualny i trzech rytualnie zamordowali na stosie. W 1506 jednego ukamienowali pod tym samym zarzutem. Niemniej jednak przybywali tu uchodźcy z Hiszpanii i Portugalii, między innymi Isaac Abarbanel, który uciekł przed Hiszpanami z Neapolu - tam pisał komentarze do Księgi Królów, a tu do ucieczki z egipskiej niewoli. Weneckie getto, gdzie zamknięto Żydów w 1516, słynęło z lekarzy, którzy byli równocześnie filozofami i pisarzami, jak Jacob Mantino, osobisty lekarz papieża Pawła III, Elijah Montalto, osobisty lekarz francuskiej królowej, Marii de Medici, i marran Fernando Cardozo, lekarz hiszpańskiego dworu, który zbiegł do Wenecji przed inkwizycją. Rzeczpospolita Wenecka nie dopuściła u siebie inkwizycji do władzy, ale usłuchała papieskiego dekretu z 1553 roku i pozwoliła spalić na stosie Talmud. Getto prowadziło szeroką działalność dobroczynną, między innymi poprzez Towarzystwo Wykupu Porwanych, bo rycerscy kawalerowie maltańscy regularnie uprowadzali Żydów na swoją wyspę i jeśli nie dostali odpowiedniego okupu, sprzedawali ich w niewolę. W XVI wieku zarządzono dwa wygnania (w 1527 i w 1571), ale oba zawieszono - pierwsze za dziesięć tysięcy dukatów, drugie nie wiadomo za ile. Tę sprytną taktykę stosowano również w wieku XVII i XVIII. W roku 1777 wprowadzono nowe restrykcje, które pozostawiły Żydom tylko handel starzyzną. Znieśli je w 1797 Francuzi, którzy obalili mury getta, ale pod koniec tegoż roku odstąpili miasto Austriakom i przywrócono wiele restrykcji, które obowiązywały aż do 1866, gdy Wenecję wcielono do Włoch. Przed wojną mieszkało tu prawie dwa tysiące Żydów - przetrwała polowa. I pięć synagog z XVI wieku: włoska, hiszpańska, niemiecka, kantonowa i lewantyńska. I sięgający XIV wieku cmentarz na Lido. Żadna synagoga nie mogła (i nie śmiałaby) się równać z weneckimi kościołami. A zwłaszcza bazyliką o rozkosznych, lewantyńskich, bajecznych kształtach, niewinną, czystą fantazją na jasnym, radosnym placu. Niewysoka, wcale nie sięgała do nieba jak inne - stała jak w niebie. Ludzie jak w niebie przechadzali się z gołębiami, grajkowie przygrywali jak aniołowie. „Pax tibi Marce sanetissimo evangełiste meus” - głosił napis, pobożne życzenie. Sfotografowałem się z gołębiami, ale miałem wiele zastrzeżeń do ewangelisty, który nie wiedział, co czyni. Podobnie jak inni jego koledzy po piórze. Bo nawet najbardziej niezawinione cierpienie nawet najświętszego ze świętych nie było większe od niezawinionego cierpienia tylu maluczkich przez tak długie wieki, ani od bólu Boga, gdy patrzył na to, co Jego dzieci czyniły Jego dzieciom - leżeli był Ojcem. A kto zawinił? Nikt bardziej od nieodpowiedzialnych autorów. Wróciłem tej samej nocy do Mediolanu, a rano pośpieszyłem do francuskiego konsulatu. Paryż nie wyraził zgody. W pociągu do Wiednia było pełno Ukraińców. Towarzyscy ludzie, przy każdym koszyk z jedzeniem i gąsiorek chianti jak na pikniku, i całkiem płynnie mówili po polsku. - Skąd jedziecie? - spytałem. - Z Argentyny. - A dokąd? - Na Ukrainę. - Na Ukrainę? - zdziwiłem się. - W odwiedziny? - Nie, panie, do domu. - Wracacie? - zdziwiłem się jeszcze bardziej. - Chruszczow powiedział, że można. - Powiedział, że co było, to było, a Ukraina jest jedna. - I wolno przywieźć wszystko, co tylko się chce. - A w Argentynie było źle? - Nie było źle, panie, ale ryba lubi wodę, a wilk lubi las. - O, patrz pan, tu już pola. Ładne pola, ładna ziemia, a w Italii to tylko góry i góry. - Ech, panie, niech ja tylko na moją ziemię wrócę... Chciałem zawołać jak tamci Żydzi do mnie na statku, co wy robicie, dokąd jedziecie, ale sobie przypomniałem, co to za Ukraińcy uciekali do Argentyny, więc sobie myślę, niech jadą... - A skąd pan pochodzi, jeśli można wiedzieć? - Z Warszawy. - A, z Warszawy! - ucieszyli się. Woleli Polaka z Warszawy niż ze Lwowa, czy, Boże, Wołynia. - A skąd pan teraz wraca? - Z Neapolu, mam wujka pod Monte Cassino... W Wiedniu stoję na peronie i rozglądam się. Podjeżdża elektryczny wózek, kierowca bez pytania chwyta moją walizę, rzuca na stos innych waliz i mknie serpentyną piętro wyżej. Pobiegłem w popłochu po schodach, patrzę, wózek stoi i czeka. Sięgam po walizkę, a kierowca - nie, najpierw dziesięć szylingów. Pokazałem mu, że mam tylko pięć. Wrzucił walizę z powrotem na wózek i pomknął tą samą serpentyną w dół. Zbiegłem z powrotem w jeszcze większym popłochu: wózka już nie było, lecz waliza stała na środku peronu. Wstąpiłem do dworcowej kafejki. Obejrzałem gazety, które stały na kijach jak za dawnych czasów. Wypiłem ciepłe mleko, bardzo smaczne, z bułką, która tu nazywała się krakowska, w Krakowie - wiedeńska, a w Warszawie - paryska. Pociąg, na który się przesiadłem, szedł wolno, zatrzymywał się na każdej stacyjce i coraz bardziej pustoszał. Na którejś stacji ludzie pokazywali mi, żebym wysiadł, ja kręciłem głową, że nie, a oni wzruszali ramionami lub stukali się w czoło i w końcu zostałem sam. Pociąg przystawał jeszcze parę razy, choć nikt nie wsiadał ani nie wysiadał. Nikt nawet nie podchodził, tylko strażnicy z automatami, którzy też rzucali zdziwione spojrzenia w moją stronę. Kiedy się ściemniło, pociąg nabrał szybkości i z trzaskiem pędził w noc. Wysiadłem nad ranem. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Mroczny bufet dworcowy cuchnął piwem i błotem. Za szkłem usychała ostatnia bułka paryska ze spoconym żółtym serem. - Wróciłeś? Wszyscy mówili, że nie wrócisz - z niedowierzaniem przecierała oczy zaspana i wyraźnie rozczarowana dziewczyna, której zostawiłem klucze mojej kawalerki. To samo w Honoratce: - Wróciłeś? Dlaczego? Zadzwoniłem do Agnieszki. W Polsce było bardów wielu, nie gorszych niż we Francji, a nawet w Rosji. Był polski Aznavour, polski Brel, polski Wysocki, chyba tylko Okudżawy nikt u nas nie umiał podrobić. Poznałem go u Agnieszki na przyjęciu, też oczywiście był w niej zakochany. Ona była sobą. W kraju, gdzie to się rzadko zdarzało. Jej piosenki miały własny bezpretensjonalny styl i wdzięk. Choć sama ich nie wykonywała, każdy wiedział, że to Osiecka. Próbowałem się do niej zalecać, i na dziennikarce, i w Łodzi, gdy studiowała reżyserię na filmówce. Wbiegła do Honoratki, powiedziałbym, z rozwianym włosem, gdyby kiedykolwiek rozplatała swój wspaniały, pszeniczny warkocz. - Gdzie ten list, gdzie ten list? - zawołała. Podałem jej złożoną we czworo kartkę, którą dał mi w Tel Awiwie Hłasko. Było na niej tylko jedno zdanie: „Nie dajmy się zwariować”. Wieczorem włączyłem radio: Chruszczow nie jedzie do Paryża z powodu grypy. 3. Być kimś Honoratka była mała i przytulna jak francuska kochanka. I dyskretna, w wąskiej, ustronnej uliczce. Tak mała i ustronna, że nie opłacało się jej uspołecznić i dzięki temu się uchowała. Przyćmione szyby, niepozorne, wąskie drzwi - kto nie wiedział, ten nie wszedł, i o to właśnie chodziło. W Grandzie za rogiem siedzieli brzuchacze, dosłowni i metaforyczni, a w Honoratce artyści - prawdziwi i ewentualni. Przedwojenne stoliki z poszczerbionym marmurowym blatem, trzeszczące ze starości krzesełka, wyboiste kanapy przy ścianach, zawsze zajęte, od rana do późnego wieczora. Można było przysiąść się do zajętego stolika, ale tylko, jeśli było się kimś. Nie kimś z forsą, z której się kpiło, ani kimś u władzy, z której się drwiło, ale naprawdę kimś. Za oknem kataklizmy przewalały się i na nowo wzbierały, a w Honoratce fin de siecle i belle epoque. Za oknem chamstwo coraz większe, a w Honoratce malarstwo, teatr i film. Właściciel nosił francuski beret, którego, jak Francuz, nigdy nie zdejmował. Polański przyprowadził raz prawdziwego Francuza, posadził go, podbiegł do bufetu i przez całą salę pytał po francusku, jaką chce kawę, jakie ciastko i jakie wino, żeby wszyscy słyszeli, że po francusku, i gdyby nie jego ostre jak brzytwa polskie „r”, to każdy by myślał, że Paryż. Mieszkało się w strasznych mieszkaniach - straszniejszych niż tamte, którymi przed wojną straszył Tuwim - i uciekało się od strasznych mieszczan, zwłaszcza partyjnych, więc w Honoratce było tak ciasno, że każdy dosłownie ocierał się o filmowców i znanych aktorów sprowadzanych do filmu z całego kraju. Słyszało się każde ich słowo, niemal uczestniczyło w rozmowie i stawało się w końcu jednym z nich - przez zasiedzenie, przez osnowę. Ładna dziewczyna prędzej czy później zostawała kochanką filmowca - jednego, drugiego, trzeciego - mniej ładna klapserką. Facetowi było trudniej. Mnie bohema akceptowała, bo się wykoleiłem i nie poszedłem pracować do gazet, ale głównie dlatego, że miałem małą, przytulną kawalerkę - cztery metry na cztery - której nie odmawiałem studentom i absolwentom Szkoły Filmowej. Sytuacja przypominała Garsonierę Billy Wildera, zwłaszcza że i fizycznie byłem trochę podobny do Jacka Lemmona, który zrobił w tym filmie karierę. Dawano mi do zrozumienia, że Polański chętnie by ją ode mnie kupił i nawet jego piękna Basia Kwiatkowska rzucała mi w Honoratce czarujące spojrzenia, ale ja za nic w świecie nie sprzedałbym mojej kawalerki, bo kim byłbym bez niej? Teatr Żydowski potrzebował młodych aktorów i nie miał skąd ich wziąć. - Żydzi ciągle wyjeżdżają i nie wiem, jak długo teatr się utrzyma, może pięć, może dziesięć lat - powiedziała mi Ida Kamińska - ale jeśli ma pan trochę czasu... Była drobna i krucha jak naród żydowski. Kiedy podała mi rękę, bałem się, że ją mogę uszkodzić. Jej pochyłe plecy sprawiały, że wydawała się starsza, niż była, i z lękiem patrzyłem, jak podczas prób biegała po schodkach z widowni na scenę i z powrotem, ale energii miała więcej od nas wszystkich. Nie zaglądała do skryptu, wszystkie sztuki znała na pamięć. Również plan reżyserski miała w głowie i w przeciwieństwie do innych reżyserów zawsze wiedziała, do czego zmierza. Nie miałem ambicji aktorskich, lecz uczyłem się od niej czystości rysunku i konsekwencji, co bardzo się przydaje w pisaniu. Miała niewielu aktorów z prawdziwego zdarzenia, ale umiała z tym sobie poradzić. Tolerowała błędy, usuwała je stopniowo, a nie wszystkie naraz. Nie ujmowała niczego z roli, lecz przeciwnie, powiększała ją, w miarę jak robiliśmy postępy. Była cierpliwa, nie podnosiła na nikogo głosu, nie okazywała nawet zdenerwowania, nie widziałem u niej nigdy gniewu. Czasem udawała oburzoną: - Jak tak można? To przechodzi wszelkie pojęcie! - wołała w sceniczny sposób, bez prawdziwego zaangażowania, jak gdyby nie mogła przestać grać lub nie umiała oburzać się na zwykłych śmiertelników. Tego nie udało mi się od niej nauczyć. Kursowałem autostopem pomiędzy teatrem, który miałem w Warszawie, a kawalerką, którą miałem w Łodzi. Pewnego razu podnoszę rękę, zatrzymuje się czarny buick. Kto? Frykowski. Jechał do Błonia, do willi z basenem, którą mu kupił ojciec, najbogatszy i najzuchwalszy łódzki prywaciarz. W swoim czasie moja matka kupowała mu dolary u Żydów. A najpiękniejszą blondynką była Ewa Kwaśniewska, nie tylko w Łodzi - na świecie: nogi do szyi, oczy na dwadzieścia cztery osoby. Miała piętnaście lat, kiedy zjawiła się w szkarłatnej sukience na balu sylwestrowym w Szkole Teatralnej, w byłym pałacyku Poznańskiego. Kto ją przyprowadził? Kto ją zdeflorował? Kto się z nią ożenił? Frykowski. Stała się główną atrakcją i ozdobą Honoratki, aż ukradł ją cygański śpiewak Burano, a później amerykański multimilioner polsko-żydowskiego pochodzenia, który z przyczyn podatkowych mieszkał w Hiszpanii. A z kim Frykowski zażywał doczesnych rozkoszy w owej willi z basenem koło Błonia, do której jeździł czarnym buickiem? Z Agnieszką Osiecką, która też została jego żoną. Buick miał już swoje lata, ale buick to zawsze buick, Kisielewski mówił, że przed wojną tylko ludzie, którzy byli kimś, buickami jeździli. Nagle nasz buick zwalnia, przystaje i nie chce dalej iść. Szturchamy go, popychamy, nic z tego. - Stary, a może mu trzeba benzyny? - spytałem nieśmiało. Piękna klinkierowa szosa obsadzona była malowniczymi mazowieckimi wierzbami, więc Frykowski urwał wić, wsadza w bak do samego dna, wyciąga - zupełnie sucha. W lutym 1962 jeździłem z dziesiątką starych aktorów Teatru Żydowskiego pod Sokołów, gdzie kręciliśmy sceny plenerowe do Naganiacza według opowiadania Bratnego, w którym Niemcy na polowaniu strzelają do Żydów jak do zajęcy. Stawialiśmy się w wytwórni na Chełmskiej w godzinach popołudniowych i czekaliśmy, nieraz do późnego wieczora, na furgonetkę, której ktoś w tym czasie używał do prywatnych celów. Pewnego wieczora śnieg się rozpadał, a my czekamy i czekamy. Śnieg coraz większy i coraz późniejszy wieczór, a furgonetki jak nie ma, tak nie ma. Wyruszyliśmy dopiero o dziesiątej i oczywiście utknęliśmy w zaspach w połowie drogi. Ziąb, zawieja, rozdają nam łopaty i każą kopać. Starzy Żydzi posłusznie wzięli łopaty i kopią co kot napłakał, a ja nawet nie wysiadłem z budy. - Mnie za to nie płacą. Żydzi nic nie odpowiedzieli, ale tamtym dwóm, co nas wieźli, to się bardzo nie podobało. Po kilku postojach i wykopkach dotelepaliśmy się w końcu do pożydowskiej rudery ze skrzypiącymi żelaznymi łóżkami, którą w Sokołowie nazywano hotelem, ale ledwo zdążyliśmy się rozgrzać pod kołdrą - pobudka do charakteryzacji. - Karne ćwicienies - mruczał Mojsie Lancman, który przeżył coś takiego na Syberii i uczył nas owijać stopy gazetami, kiedy godzinami marzliśmy na planie. Przychodzimy do charakteryzacji, a tu okazuje się, że musimy kilka „karnych ćwiczeń” powtórzyć, bo materiał z poprzednich ujęć się zmarnował. - Ja bym wziął na nich kija! - palnąłem z wrodzoną szczerością. Charakteryzatorki poczuły się urażone, choć przecież nie do nich się to odnosiło. Na planie asystenci i asystenci asystentów patrzyli na mnie spode łba i wszyscy się ode mnie odsuwali. W pewnej chwili znalazłem się sam w białym polu i spostrzegłem, że ktoś idzie w moją stronę, rosły facet w grubym, białym kożuchu, idzie, żeby mnie nauczyć rozumu. Którego, notabene, rzeczywiście mi brakowało. Trochę nieprzyjemnie mi się zrobiło, ale przeważała pisarska ciekawość: co i jak to będzie? Niektórzy aktorzy tak grali: przyglądając się sobie samemu z boku. Zbliżył się, ja patrzę, wielki szoferski kożuch, który zostawił u Agnieszki Hłasko, a w tym kożuchu Frykowski. On też się zdziwił. - A, to ty... - powiedział, zawrócił i odszedł. Wiedziałem, że kręcił się przy filmowcach, ale nie, że był kierownikiem zdjęć. W dodatku akurat tych, co się zepsuły. Miałem później jeszcze epizod w Podziemnym froncie, też według Bratnego. Byłem partyzantem w furażerce z biało-czerwoną naszywką. Leżymy w zasadzce z wymierzoną bronią. Zbliżają się Niemcy, kamera najeżdża na mnie i mam okazać lęk. „Co, Natan, wolisz do gazu?” - upomina mnie odważny polski partyzant, a ja się tłumaczę, że tylko mnie trochę zemdliło. Chwila strachu na wojnie zdarza się każdemu, ale u Bratnego - tylko Żydowi. Poza tym w polskiej partyzantce, nawet w AL-u, nikt nie używał żydowskich imion, ale u Bratnego nie mogło być wątpliwości. W 1939 Polska zmobilizowała przeszło milion żołnierzy, w tym co najmniej 130 tysięcy Żydów, czyli całkiem proporcjonalnie. Poległo 70 tysięcy, w tym siedem tysięcy Żydów, a więc też proporcjonalnie. W Katyniu, Charkowie i Miednoje NKWD zamordowało 538 Żydów - sporo jak na nikłą liczbę Żydów w polskim korpusie oficerskim i policji. U Andersa o Monte Cassino walczyło 850 Żydów. Dostali za to 68 Krzyży Walecznych, 52 Krzyże Zasługi, 6 Virtuti Militari - lub więcej, bo na przykład Herling-Grudziński przyjął to odznaczenie, nie przyznając się, że jest Żydem - i zostawili w okolicy 77 gwiazd Dawida przy 860 polskich mogiłach z krzyżami, lub więcej, bo niektórzy woleli nie podawać się za Żydów. Szlakiem od Lenino do Berlina szło 20 tysięcy Żydów, poległo 1782 (z tych, o których wiedziano, że Żydzi). Pomnik poległych saperów na Powiślu zdobią liczne żydowskie imiona, jakich nigdy później w polskim wojsku nie używano. Pół miliona Żydów walczyło w szarych szynelach Armii Czerwonej i tylko Rosjanie i Ukraińcy otrzymali więcej odznaczeń bojowych. Łącznie z tymi, co służyli w wojsku amerykańskim, brytyjskim i innych oddziałach alianckich, w drugiej wojnie światowej wzięło udział około półtora miliona żołnierzy i partyzantów, którzy byli Żydami, z tego jakieś 400 tysięcy z Polski. Sporo jak na takich, których to mdliło. Plenery Podziemnego frontu też kręcono gdzieś koło Warszawy i musiałem potem dogonić Teatr Żydowski, który pojechał na występy do Wrocławia. Film Polski zapłacił za samolot, który był mały, ciasny i twardy jak nasz teatralny autobus. Nie było ani jednej kobiety na pokładzie, nawet stewardes, pewno latanie czymś takim wymagało męstwa. Film dał mi również na hotel, lepszy od tego, w którym zatrzymywał się nasz teatr. Pokazałem nieznajomej dziewczynie delegację służbową z pieczątką „Film Polski”, poszła ze mną na górę, jakby to nie ulegało żadnej wątpliwości. I z wdziękiem się sama rozebrała, co jeszcze z żadną Polką mi się nie zdarzyło. Potem idziemy malowniczą ulicą Świdnicką - ona rozradowana, że była w łóżku z filmowcem - przystajemy przed bramą TeatruŻydowskiego, a tam na jednym z fotosów moja twarz. Spojrzała, zawróciła na pięcie i odeszła bez słowa - koniec filmu. Film rozkręcili w Polsce Żydzi. I łódzką Szkołę Filmową, w której uczyli przeważnie Żydzi, na klasyce, którą często tworzyli Żydzi, przeważnie w Hollywood, które też rozkręcili przeważnie Żydzi. Kina w Polsce i prawie wszędzie zakładali i prowadzili Żydzi. I cały świat kochał kino - jak żydowskiego Boga - tylko nie Żydów. Unikano ich na ekranie, wręcz ukrywano. W węgierskim klasyku o bezdomnych dzieciach, które po wojnie nie mają nikogo i pozostają w ciągłym stanie zagrożenia, żadne nie było żydowskie, choć akurat węgierskie dzieci mniej od innych ucierpiały w tej wojnie i było mało prawdopodobne, aby nie miały krewnych ani gdzie wrócić. Uniwersalny tytuł filmu Gdzieś w Europie starał się przykryć ten fałsz. We Francji nakręcono kryminał: samotny mężczyzna w średnim wieku, który podczas wojny „nie wiadomo gdzie był” i żyje w odosobnieniu, zostaje oskarżony o morderstwo przez przestępców, którzy je popełnili. Ucieka przed samosądem, jest ścigany przez całe miasto, spada z dachu i ginie. Czyż to nie „uniwersalne”? W hollywoodzkim musicalu Oklahoma zabawny domokrążca (odwieczny żydowski zawód) wystąpił jako „Pers”. W poważnym dramacie zdolny, ambitny młodzieniec został odrzucony przez rodzinę swojej ukochanej, bo był z pochodzenia - Grekiem. Żydów starano się ukryć nawet w Dzienniku Anny Frank. W warszawskim Teatrze Dramatycznym został tak uniwersalnie zainscenizowany, że trudno było zrozumieć, dlaczego ta dziewczynka musiała się ukrywać i zginąć. Po „odwilży” mieliśmy na wydziale dziennikarskim fascynujący cykl wykładów o Kafce i Schulzu. Wykładowca był Żydem i został później uchodźcą jak ja, ale zrobiłem u niego magisterium z literatury powszechnej, nie wiedząc, że Kafka i Schulz byli Żydami. Studenci łódzkiej Szkoły Filmowej naśmiewali się z Żydów i wymyślali jeden drugiemu „ty Żydzie!”. Dla żartu, dla sztuki, ale z okiem w stronę antysemitów: jakie to my równe chłopaki, no nie! Tak zmyłkowo, że nikt nie miał pewności, co naprawdę jest grane, ale antysemici mieli niewątpliwy ubaw. Kirk Douglas przyleciał z ekranu i pokazywał całej Szkole Filmowej, jak wywija się koltem. Padali przed nim na twarz, nie wiedząc, że ten arcykowboj to Żyd i w dodatku taki, który to lubi. Ja też bym nie wiedział, gdyby nie przyszedł w Warszawie do naszego Teatru Żydowskiego - co starannie przemilczała prasa. Wśród studentów Filmówki oczywiście nie brakowało Żydów, ale udawali Greka i nawet brali udział w quasi-antysemickiej zabawie, do tego stopnia, że trudno było zgadnąć, kim są, i o to im pewno chodziło. Ja myślałem, że Polański - typowy krakowski cwaniak i szwicer - jest antysemitą i trzymałem się od niego z daleka. Byłem z wizytą u matki w Kalifornii, gdy wszedł tam na ekrany jego Wstręt, i jakiś stary Żyd z Polski mnie spytał, czy Polański jest Żydem. - Ależ skąd, wprost przeciwnie! - odpowiedziałem. To samo wrażenie robił Daniel Szylit - też niski, prostowłosy blondyn i zgrywus. Zdziwiłem się, widząc go, jak umiejętnie asystował Wajdzie w gettowych scenach Samsona, w których brałem udział. Jeszcze bardziej zdziwiłem się, gdy po latach jako uchodźca zaprosił mnie w Tel Awiwie do baru na koniak. Okazało się, że przeszedł łódzkie getto i Oświęcim, i był serdecznym, samotnym człowiekiem. Polański pojechał do Paryża i długo nie wracał, więc rozeszła się wieść, że robi karierę. I rzeczywiście ją robił, biedując i głodując jak większość artystów w Paryżu, ale o tym myśmy nie wiedzieli. Wobec tego Frykowski rzucił wszystko i też pojechał. Po co? Żeby tam być. Przy Polańskim, przy Hłasce, przy kim się da. Józef Krakowski, dyrektor zespołu, który wyprodukował Naganiacza, załatwił swojemu synowi Andrzejowi praktykę wakacyjną u Claude’a Chabrola, a że mieli w Paryżu kuzyna, więc pojechali obaj. Idą przez Saint Germain, kto stoi na przystanku? Frykowski - wychudzony, wybiedzony, włosy w strąkach. Przyłączył się do nich i spędzał z nimi całe dnie. Przychodził, siadał, opowiadał, zjadał z nimi śniadanie, obiad, kolację. Dotrzymywał Andrzejowi towarzystwa również u Chabrola w wytwórni. Przychodził nawet na stację benzynową, gdzie Andrzej dorabiał sobie myciem szyb, przychodził tylko dla towarzystwa, bo sam nigdy by się do czegoś takiego nie zniżył. Nagle warszawska „Kultura” wybrała z planów wydawniczych dziesięć obiecujących debiutów na rok 1963 i poświęciła każdemu szpaltę z podobizną autora. Był to niezły rok: Dymny, Odojewski, Stachura. A wśród nich i ja: ciemna czupryna, ciemne spojrzenie, ciemnoszary golf w pionowe prążki, w którym wróciłem z Izraela i który podobał się Agnieszce. Wywołałem zdumienie w Teatrze Żydowskim, gdzie uważano mnie za lekkoducha, który marnuje swoje wykształcenie i najlepsze lata - oni nie mieli wyboru, ale ja? Nie wszyscy na tyle czytali po polsku, żeby ocenić moją prozę, ale wyrażali uznanie dla mojej skrytości, bo lepiej było ukrywać swoje zamiary. Nagle stałem się kimś. Chewel Buzgan, ambitny litwak z doskonałą dykcją i świetnymi warunkami, który zrobił przed wojną błyskotliwą karierę od suflera do bohaterskiego amanta i reżysera, mieszkał ze swoją żoną, aktorką Rywką Schiller, w trzech pokojach z kuchnią z puli premiera (a jakże!) na rogu Anielewicza i Nowotki, do spółki ze starym Lancmanem i jego żoną. Po kryzysie kubańskim Lancmanowie wymknęli się do Australii, więc Buzganowie, którzy niemieli prawa do takiego metrażu, zaproponowali jeden pokój mnie. Pokój - z używalnością kuchni, łazienki i telefonu - był dwa razy większy od mojej przytulnej kawalerki w Łodzi, którą musiałem w zamian legalnie zdać łódzkiemu kwaterunkowi, a kwaterunek natychmiast sprzedał ją pod stołem jakiemuś strasznemu mieszczaninowi - ku wielkiemu rozczarowaniu Honoratki i Szkoły Filmowej. 4. Uchodźcy z Dobrego Po dwóch latach z chamsinami nie do wytrzymania mama i Uszer spieniężyli z zyskiem swoje małe mieszkanko w najbardziej pożądanej dzielnicy Tel Awiwu i wymknęli się do Buffalo. Wymknęli się, bo źle patrzono na takich, co opuszczają Izrael. A w Buffalo śniegi i mrozy. I getto, do tego podwójne, bo i żydowskie, i polskie. I znów sweat-shop: ona w szwalni, a on w piekarni. Dwie zimy tam wytrzymali, a potem uciekli na drugi koniec Ameryki, koniec świata, gdzie nie było ani zim, ani chamsinów. Zapożyczyli się, gdzie tylko mogli, i jak inni żydowscy rozbitkowie z Polski bez zawodu, bez szkoły, bez szans zainwestowali wszystko w liquor-store. W liguor-storze też ciężko się pracowało, ale dla siebie, siedem dni w tygodniu, ale dla siebie, w nieprzyjemnej dzielnicy, ale dla siebie. I mama napisała mi, żebym przyjechał. Paszport, za który, jadąc do Izraela, zapłaciłem pięć tysięcy - moje trzy miesięczne gaże - ważny był na pięć lat, ale musiałem grzecznie poprosić, żeby władza mi go znów łaskawie dała do rąk, i zapłacić jeszcze trzy tysiące nie wiadomo za co. I znów czekać dwa miesiące w niepewności, czy władza mnie jeszcze lubi, czy już nie. A potem z wielką ulgą parę godzin w korytarzu. Otwierają się drzwi, władza, w garniturze z państwowej konfekcji, wychodzi, zamyka za sobą drzwi na klucz i pół godziny nikogo nie ma. - To nic, poczeka się - mówi lojalnie jeden z petentów. Władza wraca i wskazuje palcem atrakcyjną kobietę. Wchodzą i znów mija pół godzinki. - Lubi sobie pogadać z kobitką... - mówi z wyrozumiałym uśmiechem drugi petent. Nareszcie moja kolej. Nieśmiało uchylam drzwi. Jeszcze raz się w progu upewniam, czy można. Podchodzę, miękko stąpając, kładę na biurko wezwanie, dowód osobisty i kwit, że bank raczył przyjąć moje trzy tysiące. I patrzę jasnym spojrzeniem szczerze poddanego, któremu można całkowicie zaufać. - Podpis? Bardzo proszę! Może bardziej czytelny? Czego tylko ukochana władza sobie zażyczy. Przytrzymując kieszeń na lewej piersi jak serce, biegnę do tramwaju, bo jeszcze tyle trzeba załatwić. Machnąłem przyjaźnie do motorniczego, żeby chwilę poczekał, a on ruszył najszybciej, jak tylko mógł. Dogoniłem, wskoczyłem na stopień - automatyczne drzwi były jeszcze rzadkością - wtem gwizdek, tramwaj ze zgrzytem przystaje, z jezdni kiwa na mnie palcem milicjant. - Dowód osobisty! - Nie mam. - Nie macie dowodu osobistego? To niedobrze, pozwólcie ze mną! - Ale mam paszport... - Jak to paszport? - zdziwił się milicjant. Ostrożnie wziął go w rękę, jeszcze ostrożniej otworzył, pierwszy raz coś takiego widział. - W porządku - mówi, salutując z uznaniem. - Może pan wsiadać. Gwizdek w stronę motorniczego, można jechać. Przy Świętokrzyskiej dogoniłem autobus. Wyskoczyłem, też w biegu, przy delikatesach na Nowym Świecie. - Czy jest szynka konserwowa? - pytam ekspedientkę w białym kitlu lekarskim. - Nie ma. - A kiedy będzie? - A skąd ja mogę wiedzieć? - Czy można wejść do pani kierowniczki? - pytam, wysuwając spod marynarki kawałek niebieskiego paszportu. - Proszę bardzo - odpowiada ekspedientka i uprzejmie uchyla klapę kontuaru. - Czy mogłaby pani przygotować mi na jutro puszkę Krakusa? - pytam tęgawą, lecz całkiem niezłą panią kierowniczkę. - Na jutro? Trudno będzie, ale spróbuję. A spirytus już pan ma? - pyta, bo my, lojalni obywatele, świetnie się rozumiemy. Wykupiłem pojedynczą kabinę na najniższym pokładzie, która w listopadzie kosztowała tylko sześć i pół tysiąca. - Sześć i pół tysiąca, tyle pieniędzy! - zdumiała się starsza pani za moimi plecami. - Ale się opłaci, pani wie, co za żarcie! - odpowiedziała starsza pani, która stała za nią. Skąd ja miałem takie pieniądze? Ze szmat, które dostawałem co parę miesięcy od mamy i zanosiłem do komisu, a które ona kupowała na posezonowych wyprzedażach lub za bezcen w sklepach Armii Zbawienia, lub dostawała za darmo od ludzi, którym brakło w szafach miejsca na nowe. Marynarki sportowe, swetry, spodnie. Trzy koszulki polo, nawet lekko używane, to była jeszcze jedna gaża. Mówiło się: „Chciałbym mieć tyle koszulek polo!”. Szmaty, żydowski interes, dzięki nim przetrwaliśmy średniowiecze i kontrreformację, więc czemu nie Polskę Ludową. Kabina to była drewniana szafa, w której mieściłem się wzdłuż i wszerz, ale nie mogłem spać, bo wywietrznik syczał w ścianie nad samą głową. Wyłączałem go, to nie miałem powietrza. Uchylałem drzwi, to śpiewali górale.Całą noc, bo co mieli robić? Ale tamta starsza pani miała rację - żarcie było rzeczywiście znakomite. Jak w warszawskim Bristolu i łódzkiej Malinowej, a wybór większy niż w Bristolu i Malinowej. I obsługa na każde skinienie, nie jak w Bristolu i Malinowej. Ale już trzeciego dnia, jak tylko wyszliśmy na Biskaj, tak zaczęło nas huśtać, że górale przestali śpiewać, a potem nawet pić. Przychodzę na śniadanie, stoliki wytwornie nakryte, a przy nich nikogo, tylko stewardzi w admiralskiej gali smętnie podpierają ściany. Za to przy barze na antresoli kolejka i same panie. Nie po alkohol, lecz czopki i pastylki. Nie przeciw koncepcji, lecz morskiej chorobie. - Ile kosztuje pastylka? - Złotówkę. - A czopek? - Dolara. - Dlaczego czopki takie drogie? - Bo pomagają. W kolejce stała piękna Beata Artemska, seksbomba naszej rewolucji seksualnej, która zrobiła furorę w Pięknej Helenie Offenbacha z seksownym librettem Minkiewicza. - Czy te czopki się bierze doustnie? - zapytała jedna z pań. - Raczej do... wcipnie - wyjaśniła pani Beata. „Batory” chwiał się jak pijany i już do końca rejsu nikt nie korzystał z jego wykwintnej kuchni prócz mnie i paru górali, którzy rzygali, ale nie dawali za wygraną. Płynął do Kanady, bo Amerykanie go nie wpuszczali od czasu, gdy na jego pokładzie uciekł im z Nowego Jorku polski szpieg. Normalnie dopływał do Montrealu, ale w listopadzie St. Lawrence zamarzał i nasz rejs skończył się w Que-becu. Na pokład weszło dwóch chłopów na schwał, Kanadyjczyk i Amerykanin - obaj w eleganckich mundurach z blaszkami i naszywkami - zasiedli przy dwóch osobnych stolikach, obaj mówili po polsku. - Zeniaty jezdeś? - zapytał mnie Amerykanin, sprawdzając mój paszport. Idę do kabiny spakować rzeczy, jakaś pani mnie zatrzymuje: - Pytali o pana. - Kto pytał? - Nie wiem. Po chwili jeden z górali puka do drzwi: - Szukają pana. - Kto szuka? - Nie wiem, szukają Żydów... Przerwałem pakowanie i nieco zaniepokojony idę na górę, a ludzie przyglądają mi się, oglądają się za mną, pokazują mnie wzrokiem. Z tysiąc ludzi na tym transatlantyku i nagle okazuje się, że wszyscy wiedzą, kim jestem. Nie że aktorem i nie że pisarzem, ale że Żydem. Na środkowym pokładzie słyszę moje nazwisko przez megafon. Przyśpieszam kroku i widzę trzech mężczyzn w czarnych kapeluszach i wizytowych garniturach, które nazywają się business suites. - Czy pan jest Żydem? - pytają. - A o co chodzi? - Niech się pan nie boi, my też jesteśmy. Czy potrzebna panu pomoc? - Na razie nie... - Czy ma pan kogoś w Kanadzie? - Nie. - A gdzie pan jedzie? - Do matki, do Kalifornii. - Zadzwonimy do niej, że pan już tu jest. Czy są na statku jeszcze jacyś Żydzi? - Nie wiem. Byli wyraźnie rozczarowani moją odpowiedzią, bardzo chcieli jeszcze jakiemuś Żydowi pomóc. Wracam po rzeczy, znów wszyscy mi się przyglądają. - Ale wy jesteście zorganizowani! - mówią do mnie z wieloznacznym uznaniem. Wsiadłem jak inni do nocnego pociągu na Buffalo i Chicago, lecz nad ranem wysiadłem w Montrealu, gdzie mieszkali moi ziomkowie z Dobrego - Frydowie, Majnemerowie i Balcia z Mońkiem Brzozakiem - którzy po pogromie kieleckim uciekli do Belgii. Tam się nauczyli robić eleganckie damskie torebki i trochę francuskiego, co w Kanadzie było jak znalazł. Balcia podała mi na śniadanie grejpfruta i kornfleksy jak na „Batorym”, ale z prawdziwym mlekiem, a nie z mdłego koncentratu z puszek. Jej kuchnia dosłownie lśniła czystością i była wytapetowana w wesołe kwiatki. Tak samo łazienka z licznymi urządzeniami i mechanizmami niewiadomego przeznaczenia. Wytarłem się jednym z tuzina wielkich, mniejszych i jeszcze mniejszych frotowych ręczników, też w kwiatki. A papier toaletowy, miękki jak jedwab, był w kwiatki, które w dodatku pachniały. Sypialnia wyścielona była puszystym, białym carpetem od ściany do ściany. Na łóżku mogły śmiało zmieścić się cztery osoby, wzdłuż lub wszerz. Prześcieradła też były w kwiatki. Na dwurzędowej komodzie leżały trzy nowiutkie piżamy w firmowym celofanie. Kiedy się obudziłem, czekały na mnie firmowo zapakowane trzy białe koszule, trzy pary elastycznych w pasie białych majtek, trzy pary skarpet, czarne, szare i brązowe oraz dwa lśniące nowe paski do spodni, brązowy i czarny. - Tu się tego nie używa, to niehigieniczne - powiedziała Balcia, wyrywając mi z rąk chusteczkę do nosa, i podała mi zgrabną kieszonkową paczuszkę kleenexów. Jej syn wrócił ze szkoły i pojechał ze mną autobusem do fabryczki, którą Moniek i Majnemerowie prowadzili na spółkę jak kiedyś stragan na Zielonym Rynku w Łodzi. Zatrudniali około dziesięciu młodych ludzi, przeważnie Greków, ale stali razem z nimi przy warsztatach. Robili nie tylko torebki, lecz także teczki, paski i rękawiczki - jak żydowska spółdzielnia im. gen. Świerczewskiego w Łodzi, w której pracował Uszer, tylko szybciej, lepiej i więcej. Zawieźli mnie rozłożystym, miękkim samochodem do chińskiej restauracji, gdzie zjedliśmy z dziesięć potraw nie wiadomo z czego, zresztą wszystkie smakowały tak samo. Przyjechał tam Fryd, ale nie jadł, bo niekoszerne. Miał piekarnię jak w Dobrem, tylko znacznie większą, i kamienicę z czerwonej cegły jak w Dobrem, ale pięciopiętrową. Majnemerowie i Moniek też mieli takie. Wozili mnie swoimi rozłożystymi samochodami - kanapa z przodu, kanapa z tyłu, na każdej mogły siedzieć cztery osoby - które nie jechały, lecz płynęły, i nie warczały, tylko szumiały, jakby wcale nie miały motoru. Przystawaliśmy przy brzydkich, nieotynkowanych murach. - To moje! A to moje! - mówili z dumą, poklepując cegły. I mieli powody do dumy. Z malutkiego Dobrego, bez zawodu, bez wykształcenia, bez szans, a przeżyli, przetrwali i prosperowali. - Czy ja mogłam marzyć, że będę kiedyś mówiła po francusku i po angielsku? - dziwiła się sama sobie Masia Majnemerowa, która w Dobrem chodziła razem z moją mamą do szkoły. Heniutek - najmłodszy z nich, najdrobniejszy i najładniejszy - ożenił się z kanadyjską Żydówką bez akcentu, co uważano za najwyższy awans. Z obcymi mówili po francusku i po angielsku, ze mną jak dawniej po polsku, między sobą w jidysz jak gdyby byli w Dobrem, z Bogiem po hebrajsku, jakby to był ten sam Bóg. Dzieci posyłali do protestanckich szkół, bo Żydzi i protestanci na ogół lepiej się rozumieli, a poza tym do katolików nie mieli zaufania. - A jak tam w Polsce antysemityzm? - pytali jak o kogoś znajomego. - Młodzi już tacy nie są - odpowiadałem. - A nie mówiłem! - ucieszył się Fryd, który nie przestał wierzyć i w Boga, i w komunizm. - Ale takich mieszkań jak nasze to nie mają, co? - Takich to nie mają nawet ministrowie - przyznałem. - A takie auta? - Takiego to nie ma nawet sam premier. - No, to chyba już tam nie wrócisz? - Jeszcze nie wiem. - Jak to nie wiesz? A co ty tam masz? - Mam mój teatr żydowski i mój polski język. - A nie mówiłem! - zawołał Fryd. On to rozumiał. Jego Izak, który był moim rówieśnikiem, uciekł mu niedawno do Izraela, do kibucu. Przed wyjazdem na lotnisko Heniutek spojrzał na moje pantofle i wstąpiliśmy jeszcze po drodze do sklepu z obuwiem. - Nie mów, że jesteś z Polski - powiedziała mi na pożegnanie Balcia. - Mów, że jesteś z Austrii. W każdym strategicznym punkcie lotniska czuwał pucybut, czarny jak pasta, i nie przepuścił, jeśli pantofle się nie świeciły. Bo podróżowało się w cywilizowany sposób, nie w trampkach, dżinsach i pomiętych szmatach. Golono się i czesano. W samolocie, nawet w najtańszej klasie, można było bez akrobacji usiąść, wstać, z godnością wyprostować nogi lub założyć jedną na drugą, jeść i pić, nie trącając i nie opryskując sąsiada. Jedzenie, smaczne i eleganckie jak w wytwornej restauracji, podawały piękne stewardesy, bo wolno było zatrudniać piękne dziewczyny, z uśmiechem, bo wolno im było się uśmiechać. Podróż w przestworzach miała być rozrywką, przyjemnością i niezwykłą przygodą. Potwierdzał to przerażający ryk turbin na starcie jak przed odlotem w kosmos. Pojazd dygotał, pasażerowie zapierali się rękami i nogami jak astronauci.Ja się czułem nie tylko jak astronauta, ale jak koń, który pierwszy raz spotyka się z samochodem. W Polsce były takie konie. Miałem się zatrzymać na Bronksie u Annę. Jej matka, Rose, która była siostrą mojego dziadka z Dobrego, wyszła za przystojnego Żyda z Wołomina, byłego lejbgwardzistę, i uciekli do Ameryki zaraz po tamtej wojnie. Na zdjęciach, które nam przysyłała do Łodzi z wklejonymi dolarami, miała drobną, łagodną twarz mojego dziadka, po którym nie została żadna fotografia. Zmarła wkrótce po tym, jak dowiedziała się, co się stało z całą naszą rodziną. Później dostawaliśmy listy i fotografie z wklejonymi dolarami od Anne. Nie miała dzieci i bardzo się cieszyła, że zobaczy mnie, zabytek z tamtego świata. Ja zaś cieszyłem się, że zobaczę Nowy Jork, którego wieczorne światła - białe i barwne, poziome i pionowe, ruchome i stałe - wyleciały mi naprzeciw jak galaktyka, ogromny lunapark, cudowna zabawa. Podbiegłem do automatu i szukam kartki z numerem telefonu, ale nie mogę znaleźć. Szukam we wszystkich kieszeniach, w teczce, w walizce, nie ma. Otworzyłem księgę telefoniczną cięższą od mojej walizki i zaglądam pod Fox, a tam sto stronic z Foxami. Przypominam sobie, że jej mąż ma na imię David, ale tam większość Foxów ma na imię David. Próbuję zgadnąć i wykręcam numer, jeden, drugi, po trzech dałem za wygraną. Nie mogę sobie tego darować. Można być w Rzymie i nie zobaczyć papieża, ale być w Nowym Jorku i nie zobaczyć Nowego Jorku? Znów ryk turbin, zapieranie się rękami i nogami, i lecimy - na następną planetę. Podeszła piękna dziewczyna z tacą i uśmiechem, coś jej trzeba powiedzieć. - Orange juice - powiedziałem, a przynajmniej tak mi się wydawało. - Excuse me?... - zdziwiła się. Wskazałem palcem. - Ah, orange juice! W jej ustach juice było jedną sylabą - „dżus”, a nie jak moje „dżuis”, które przypominało „dżuisz”, czyli „żydowski”. - Where are you from? - spytała ubawiona. - Austria. Los Angeles to nie była galaktyka, ale kosmos, bez kresu, bez horyzontu, bo światła ziemskie sięgały gwiazd i mieszały się z nimi w kulistą nieskończoność. Cudowny świat, wspaniała zabawa, trzeba było tylko umieć się bawić. - Muirfield Road - powiedziałem do taksówkarza. - What?... Pokazałem mu karteczkę. - A, Muirfield! - powiedział, wymawiając to jak dwie sylaby, a nie trzy. Mnie uczono angielskiej gramatyki, a nie żywej mowy, więc umiałem porozumiewać się z ludźmi mówiącymi sztucznie jak ja, a nie z takimi, co naprawdę tym językiem mówili. Tamci trzej opiekunowie z HIAS-u (Hebrew Immigrants Aid Society), którzy tak gorliwie poszukiwali Żydów na „Batorym”, dotrzymali słowa i zawiadomili moją matkę, że szczęśliwie wylądowałem na błogosławionej zachodniej półkuli, ale nie spodziewała się mnie, bo myślała, że zatrzymam się w Nowym Jorku u Anne, która - jak się okazało - miała już tam nawet przygotowaną dla mnie narzeczoną. Zajechałem dość późnym wieczorem, który dla mnie był już nocą, ale oni nie zdawali sobie z tego sprawy i wsadzili mnie zaraz do swego samochodu, żeby pokazać mi swój liquor-store. Samochód, który kupili okazyjnie, za bezcen, był stary, ale rozłożysty i miękki jak wszystkie amerykańskie samochody, i z zadziwiającą łatwością pozwalał się prowadzić, nawet Uszerowi, który tu, w Kalifornii, pierwszy raz usiadł za kierownicą. Mama siedziała przy nim i wpatrując się w drogę, ostrzegała go przed każdym znakiem, światłem, sygnałem. Mówiła mu, kiedy zwolnić, kiedy wrzucić kierunkowskaz, zjechać na lewo, na prawo, a on skrupulatnie wykonywał jej polecenia i dodawał sobie animuszu, powtarzając raz po raz: - Człowiek musi opanować maszynę! Było to jedno z haseł, których uczyli go komuniści w przedwojennym więzieniu. Jak hasło „człowiek zmienia przyrodę”, którego mnie uczyli w szkole. Szerokie jezdnie biegły do nieskończoności, ignorując niskie, rzadkie, chaotyczne budynki pod rozciągniętymi do nieskończoności łańcuchami świateł, wielkie parkingi pod girlandami kolorowych chorągiewek jak sale balowe z setkami wypucowanych na wysoki połysk samochodów po okazyjnej cenie wymalowanej białą farbą na szybach i puste stacje benzynowe z jasno oświetlonymi ofertami coca-coli i papierosów po atrakcyjnej cenie za skrzynkę i karton. Liquor-store też stał samotnie przy skrzyżowaniu świateł, mrugając neonowymi literami „Starlite” (Światło gwiazd). Nieduży był, ale pakowny. Na dwóch ścianach stały półki zastawione po sufit migoczącymi butelkami różnych kolorów i kształtów, na trzeciej wielodrzwiowa szklana szafa z chłodzonymi butelkami i puszkami piwa i coca-coli, przed kontuarem stały kartony z wszelkimi odmianami papierosów i cygar, a za kontuarem wysoki, piegowaty, rudy Murzyn około czterdziestki, tak wysoki, że jedno kolano kładł na kontuarze, bo tak mu było wygodniej stać. Uszer i mama byli więcej niż dumni ze swojego liquor-store’u. Kochali go jak chłop krowę żywicielkę. Bardziej, bo nie tylko ich żywił, ale i upewniał, dodawał im otuchy na nieznanej, obcej planecie, gdzie wylądowali bardzo późno i mieli jeszcze mniej szans niż ich ziomkowie w Montrealu. Mama mówiła po angielsku tylko w czasie teraźniejszym, jak gdyby już tylko teraźniejszość się liczyła, i wszyscy bardzo dobrze ją rozumieli - lepiej niż mnie. Uszer nauczył się tylko kilkunastu słów, ale w liquor-storze to w zupełności wystarczało. Wieczorem czytał gazetę w języku jidysz i wiedział wszystko, co trzeba, jeśli nie więcej. W telewizji oglądał wrestling wolnoamerykański, który się rozumiało bez słów, a przed snem dzwonił do sklepu: - Buddy, how is it? Buddy coś odpowiadał. - O, slow... - narzekał Uszer. Cokolwiek Buddy powiedział, Uszer narzekał, że slow, że za wolno szło. Ale szło. 5. Rosyjska ruletka Powrót do matki jest cudownym odpoczynkiem, kuracją. Odpręża, wyprostowywuje, wygładza. A do tego słońce, palmy i pomarańcze. Rozstawiałem co dzień leżak na trawniku przed domem i wszyscy się dziwili, kto aż tak potrzebuje słońca. Ten błogi stan nie mógł jednak trwać długo, był sprzeczny z naturą. Nie można wrócić do matki, trzeba brnąć dalej. Zadzwoniłem na slawistykę. Tak, jest ktoś z Polski - Magda, stewardesa, która została. Przyjechała samochodem i zabrała mnie do Victora, swojego chłopca. „Chłopiec” miał trzydzieści lat i był wybitnie utalentowanym fizykiem po Caltechu. Urodził się w Warszawie. Jego rodzice byli działaczami Bundu, więc w 1939 uciekli bundowskim szlakiem przez Litwę, Rosję, Japonię. Victor i Magda zabrali mnie na sylwestra slawistów, który odbywał się w domu Jugosłowianina i Rosjanki z Jugosławii. Mama kupiła mi na tę okazję ciemny garniturek z cienkiej alpaki z wąskimi klapkami a la Kennedy. Wśród gości, którzy przyszli parami, była zgrabna szatynka po trzydziestce, ale z rozpuszczonym włosem. Miała lekkie zmarszczki koło oczu, ale nieskazitelnie białe, zdrowe zęby, drobny, hollywoodzki nos typu all-American girl i chodziła jak hollywoodzkie gwiazdy powolnym, wydłużonym krokiem, który przy wysokich obcasach podkreśla ruch bioder i długość nóg. - Idź do niej! - powiedziała Magda, więc poprosiłem ją do tańca. Uczyła rosyjskiego na kursie wieczorowym, mimo że mówiła po rosyjsku z angielską emfazą na „p”, „t” i „k”, a w trybie warunkowym używała czasu przeszłego jak po angielsku. I już w pierwszym tańcu mi powiedziała, że nie mieszka z mężem, tylko przychodzą razem do wspólnych znajomych. Urodziła się w Kalifornii, ale pochodziła z białych uchodźców i studiowała rusycystykę w Cambridge, Massachusetts. Ukończyła tam również socjologię, którą wykładała teraz w college’u w Pasadenie. Powiedziała mi również, że w Nowy Rok jada dinner u swoich rodziców w Beverly Hills, ale o dziewiątej będzie już u siebie w East Hollywood, gdzie mieszka wielu rosyjskich uchodźców, więc jeśli chcę, to mogę wpaść do niej na drinka. Powiedziałem, że bardzo chętnie wpadnę. Przyjęła mnie w białej kosoworotce z czerwonym haftem, którą sobie kupiła w Moskwie, gdzie poleciała z amerykańskimi studentami jako przewodniczka. Siedziałem na staromodnej sofie w kolorze szampana, a ona na foteliku tego samego stylu, na tle półek z książkami. - Jak długo zostaje pan w Kalifornii? - spytała. - Do wiosny. - Nie chce pan zostać w Ameryce? - Nie. - Dlaczego? - Bo jestem polskim pisarzem. O Teatrze Żydowskim nie wspomniałem ani jej, ani Magdzie. - Nie mógłby pan pisać tutaj? - To nie to samo. - Nie podoba się panu Ameryka? - Nie o to chodzi, to nie dla mnie. - Mnie też nie wszystko się w Ameryce podoba - powiedziała. Raziła ją w Ameryce nierówność i dyskryminacja. Zgadzała się ze mną, że Ameryka cierpi na nadmiar bogactwa, luksusu, wszystkiego, a nade wszystko konsumpcji. Te supermarkety z tysiącami artykułów w dziesiątkach, jeśli nie setkach odmian! Komu tyle tego potrzeba? Te domy towarowe jak labirynty, z których niepodobna się wydostać. A ile metalu, papieru i szkła wyrzuca się na śmietnik każdego dnia. Stustronicowe gazety, które trudno unieść, a co dopiero przeczytać. Takie marnotrawstwo! Za makulaturę z jednego egzemplarza niedzielnego „Los Angeles Times” w Polsce można zjeść w barze mlecznym pożywne śniadanie. Sączyliśmy scotcha za scotchem, paliliśmy kenta za kentem i zgadzaliśmy się we wszystkim, ale odgradzała mnie od niej jakaś bariera i nie zauważyłem żadnego gestu ani tonu zachęty z jej strony, żeby tę barierę przekroczyć, a nie mogłem sobie pozwolić na faux pas na obcym terytorium, gdzie nie wolno było podrywać nieznajomej kobiety, bo mogła zawołać policjanta, gdzie kobieta nie śmiała spojrzeć na nieznajomego, a już, broń Boże, obejrzeć się, i gdzie flirt traktowano jak nieprzyzwoitość. Owszem, można było pójść do łóżka, ale nie flirtować. Nawet w łóżku. Przez pierwszą godzinę myślałem, że pewno ktoś jeszcze przyjdzie. Potem spojrzałem wymownie na zegarek, że niby czas mojej pierwszej wizyty minął, lecz wtedy ona zdjęła z półki jakąś amerykańską nowość na temat Dostojewskiego i zaczęliśmy przegląd rosyjskiej prozy, której wystarcza na tysiąc i jedną noc. Nadeszła północ i nic, więc pytam, czy jest jeszcze o tej porze autobus. - To pan nie przyjechał samochodem? - zdziwiła się. - Nie ma już żadnego autobusu. - To co mam zrobić? - Będzie pan chyba musiał tutaj przenocować. Nie przyszło jej jakoś do głowy, żeby mnie odwieźć lub wezwać taksówkę. - Gdzie mam się położyć? - Jest tylko jedno łóżko. No ja niczewo nie obieszczaju - zastrzegła się, ale ja się tym wcale nie przejąłem. Nie wracałem już na noc do matki, tylko wpadałem zmienić bieliznę, a matka zadowolona, że nareszcie się bawię, o nic nie pytała. Moja konkubina przedstawiała mnie swoim sąsiadom i znajomym jako kuzyna z Polski. Właściciel domu, który sam doglądał trawnika i krzewów, był łotewskim bojownikiem o wolność, który zbiegł w 1945 - razem z Niemcami. Twierdził, że wyglądamy jak krewni. Ona jeździła co rano do Pasadeny, a ja opalałem się na werandzie, słuchając jej płyt: smętnej Joan Baez, dramatycznej Barbry Streisand i zaangażowanego społecznie tercetu pod biblijnym wezwaniem Peter, Paul i Mary. - Wot, eto żyzń!... - mówiła nie bez odcienia zawiści, zastając mnie po powrocie na leżaku. Jadaliśmy w restauracjach - rosyjskich, amerykańskich, hawajskich, gdzie podawano nadnaturalnej wielkości porcje na talerzach o rozmiarze półmisków. Dla mojej konkubiny żadne mięso nie było za duże, nie jadała tylko żadnych deserów. W weekendy jeździliśmy do Santa Monica, Santa Barbara, Malibu, gdzie mogłem do woli słuchać fal Pacyfiku. Wcale mnie to nie krępowało, że jestem jej utrzymankiem, przeciwnie, imponowało mi, więc zapomniałem o amerykańskim ostrzeżeniu, że nie ma lunchu za darmo (there is no free lunch). I o tym uniwersalnym, że mężczyzna prędzej czy później płaci. Pewnego wieczora pojechaliśmy do ormiańskiej restauracji na hollywoodzkich wzgórzach, gdzie podawano wyśmienitego tatara. Po kolacji wyszliśmy na taras z widokiem na całe srebro, złoto i brylanty gwiaździstej, hollywoodzkiej nocy i gdy staliśmy tam nieznacznie objęci wpół, usłyszałem nagle: - Żenis’ na mienia. Zaskoczyło mnie to, bo nikt jeszcze mnie o rękę nie prosił. - Przecież wiesz, że ja wracam do Polski - odpowiedziałem. - To ja pojadę z tobą. Pochodzę ze staroświeckiej, europejskiej rodziny, gdzie mąż, tam żona. To jeszcze bardziej mnie zaskoczyło. - Co byś ty tam robiła? - Mogę uczyć. - Rosyjskiego?... - Nie, ale angielskiego. - Nie mam tam nawet niekrępującego mieszkania. - Ojciec mi da na mieszkanie. - Wątpię, czy będzie chciał, żebyś mieszkała w Polsce. - To wybiorę swój wkład z funduszu emerytalnego. Patrzyłem na migotliwe klejnoty nocy u moich stóp i miałem wrażenie, że jestem kuszony na Górze. - Ja muszę być wolny - odpowiedziałem po dłuższym milczeniu. - Nie uwierzę, że jesteś wolny, jeśli nie masz odwagi się ożenić. Nie miałem więcej argumentów. - Zostawmy wszystko tak jak jest, przynajmniej na razie - zagrałem na zwłokę. - Nie mogę, mój mąż się dowiedział i jeśli się ze mną nie ożenisz, będę musiała do niego wrócić... Powinienem był odpowiedzieć, to wracaj, ale nie mogłem przez atawistyczną męską ambicję, na której ona zagrała, no i przegrałem. Najpierw wstąpiliśmy do meksykańskiego adwokata, który z jakiegoś powodu ją znał. Potem do jubilera, gdzie moja narzeczona kupiła obrączki, bo ja nie miałem pieniędzy, i to ona prosiła o rękę, nie ja. Na stacji benzynowej, gdzie kupiliśmy mapę, poradzono nam wymienić opony za jedyne czterysta dolarów i pomknęliśmy szybkobieżnymi freewayami na Arizonę, Nowy Meksyk, Teksas. Piękna podróż, ale nie dawały mi spokoju wątpliwości, czułem je w kiszkach. Amerykanie nazywali to „gut feeling” i mówili, że trzeba tego uczucia w kiszkach się słuchać. - Ja się nie żenię - powiedziałem. Moja narzeczona nie odpowiedziała. Jedziemy w milczeniu. Zjazd, zawracamy, milczenie staje się coraz bardziej nieprzyjemne, trudno wysiedzieć w samochodzie. A potem jeszcze nieprzyjemne rozstanie i nieprzyjemne wspomnienia. - No dobrze, jedźmy... - mówię. Znów zjeżdżamy z freewayu, zawracamy i od razu robi się lżej, lecz po godzinie znów czuję w kiszkach, że źle robię. - Nie, ja nie chcę - mówię. Znów zawracamy, a atmosfera jeszcze cięższa niż za pierwszym razem i jeszcze dłuższa droga powrotna. Zatrzymaliśmy się po benzynę i wstąpiliśmy na kawę. Pijemy, palimy w milczeniu. I na czym mi tak zależy? - myślę sobie. Przecież i tak trzeba będzie się kiedyś ożenić, a amerykańska żona w Polsce to wcale nie tak źle. - Niech będzie, jedźmy do El Paso. Kiszki wciąż mi nie dawały spokoju i w Nowym Meksyku jeszcze raz się zawahałem, ale jako mężczyźnie nie wypadało mi już się cofnąć i dojechaliśmy do Rio Grande. Po jednej stronie El Paso słynne z kowbojskich przygód, po drugiej Juarez słynne z meksykańskich rozwodów. Poszła tam sama przez most, a ja siedziałem w samochodzie po tej stronie, boby mnie nie wpuszczono z powrotem. Siedziałem i paliłem papierosy. Po trzecim papierosie wróciła z rozwodem, i jedziemy do Nevady. Kiszki mnie wciąż ostrzegały, że niedobrze, ale głowa argumentowała, że trzeba być dżentelmenem. Kiszki mówiły, że to zbyt wysoka cena za dobre maniery, a głowa, że przecież nie mam nic do stracenia, i w miarę jak zbliżaliśmy się do Las Vegas, duch hazardu brał górę. W Las Vegas zajechaliśmy od razu przed niski, płaski budynek pod flagą narodową jak amerykański urząd pocztowy - pan młody w wiatrówce, panna młoda w obcisłej sukience z trykotu. Świadkiem był portier, za dziesięć dolarów - w Las Vegas wystarczał jeden świadek. Wszystko razem trwało jakieś dwadzieścia minut. Po drodze do motelu wstąpiliśmy do butiku, gdzie moja żona kupiła sobie skąpą, wydekoltowaną sukienkę z różowego płócienka. Ja wszedłem w mój reprezentacyjny alpakowy garniturek i udaliśmy się na nasze wesele. W lokalach Las Vegas nie było dnia, tylko noc, która trwała całą dobę. Restauracje ogłaszały noce paryskie, weneckie, hawajskie. Bary były czynne non stop, drinki półdarmo, bufet za bezcen i ile chcesz (all you can eat). W kabaretach, też tanich i też non stop, tańczyły girlaski w listkach figowych, faceci w eleganckich garniturach wygłaszali świńskie kawały, wspomagając się kilkoma niecenzuralnymi wyrazami, w które język angielski jest bardzo ubogi, a których w Las Vegas, stolicy hazardu, nie uważano za ryzykowne. Show z hollywoodzką gwiazdą lub gwiazdorem kosztował więcej i bilety były wyprzedane na parę występów z góry. W salach gry wzbudziliśmy zainteresowanie. - Po jakiemu wy, ludzie, mówicie? - pytano. - Po rosyjsku. - To wy przylecieliście do nas z Rosji?! - Nie, my jesteśmy białymi emigrantami - odpowiadała dumnie moja ślubna żona. - Może chcecie zagrać w rosyjską ruletkę? - zażartował krupier. - Myśmy już zagrali... - odpowiedziałem. Wybraliśmy noc hawajską. Rum z sokiem ananasowym, zwany navy grog, był łagodny jak szampan, więc zamawiałem z podwójną dawką rumu. Miał to do siebie, że nie upijał, tylko rozweselał, rozśmieszał, wszystko stawało się śmieszne, można było śmiać się z samego siebie, zamawiałem więc jednego za drugim. Nogi mi się trochę uginały, kiedyśmy wstali, lecz amerykańska żona, na której zawsze można polegać, wsparła mnie swoim męskim ramieniem. W motelu moja pierwsza legalna żona poszła pod prysznic, a ja słuchając kojącego szumu wody, cierpliwie czekałem na swoją noc poślubną i pierwszy w życiu legalny stosunek. Powieki mi trochę ciążyły, więc je na chwilę przymknąłem. Gdy je podniosłem, za oknem stał biały, przeraźliwie słoneczny dzień jak wszystkie dni w Las Vegas, i z nękającym uczuciem w kiszkach zacząłem się zastanawiać, co powiem swojej matce, nie mogąc w żaden sposób zrozumieć, dlaczego przedtem o tym nie pomyślałem. Postanowiliśmy najpierw powiedzieć wszystkim, że jesteśmy zaręczeni i zadzwoniłem do mamy, że chcę jej przedstawić moją przyjaciółkę. Przyjeżdżamy, mama upiekła polski sernik, bo te z amerykańskich piekarni to była zgaga, ale od razu widzę, że nie tak sobie moją przyjaciółkę wyobrażała, więc nie wspomnieliśmy o żadnych zaręczynach i przyjechałem następnego dnia sam. - No i jak ci się ona podoba? - pytam. - Przede wszystkim jest stara. - Tylko o trzy lata starsza ode mnie. - Wygląda jak o dziesięć. Myślałam, że stać cię na coś lepszego... - Mówisz jak teściowa. To ją zaalarmowało. - Nie zamierzasz chyba się żenić?... - Dlaczego nie? Zobaczyłem przestrach w jej pięknych, szarych oczach. - Chyba takiego głupstwa nie zrobisz? Przecież to nie dla ciebie, czy ty nie widzisz? - Już jej przyrzekłem... - Nie wierzę! - zawołała z przerażeniem. - Coś ty narobił! - zawołał Uszer. - Tu nie ma żartów, ona cię może podać do sądu! Mama ukryła policzki w dłoniach jak kobieta, której wstyd, jeszcze nigdy jej takiej nie widziałem i dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego nie powinienem był zrobić tego, co zrobiłem. - Uciekaj do Polski! - zawołał Uszer. - Ile ci potrzeba na drogę? Wyprowadziłem go do drugiego pokoju. - Przygotuj ją... - powiedziałem. - Na co? - Już po ślubie. - Coś ty narobił! Zwariowałeś? Masz tu pięćset dolarów i uciekaj! Moja zaradna amerykańska żona sama zredagowała, zamówiła w drukarni i rozesłała na cztery strony świata złotem tłoczony anons, w którym jej rodzice, Mr. and Mrs. (...) of Beverly Hills, California, mieli zaszczyt zawiadomić, że dnia 24 stycznia 1964 roku ich córka (...) zawarła związek małżeński z Mr. (...) of Warsaw, Poland. Miejsce ślubu zostało dyskretnie pominięte. - Poślubiłam mojego kuzyna z Polski - wyjaśniła sąsiadom i znajomym. - Wart jesteś batów - powiedziała do mnie po polsku nasza przyjaciółka Magda. - Przecież powiedziałaś mi, idź do niej. - Ale nie, żeby się żenić... Mama przepłakała kilka nocy, ale pogodziła się z losem, bo co mogła zrobić. - Dopiero co przyjechałeś i już mówisz po angielsku, jeździsz samochodem, masz ładne mieszkanie - powiedziała, żeby się pocieszyć i żebym został w Ameryce. Moja żona ugotowała gołubcy, swoją popisową rosyjską potrawę, którą spożyliśmy w wąskim rodzinnym gronie. Moi teściowie zaakceptowali sytuację spokojnie, jakby to nie była dla nich nowość. Teść, który był prawnikiem od nieruchomości, zaproponował tylko, żebym wziął sobie intensywny kurs języka. Niski, ciemny, z długim, zakrzywionym nosem, nie wyglądał na Rosjanina i okazało się, że nie był. Już prędzej teściowa, nieduża, tleniona blondyna z jasnymi oczami jak moja matka. Z językiem jest jak z pływaniem, można wszystko o nim wiedzieć i utonąć przy pierwszym zanurzeniu. Zwłaszcza w Ameryce. Żadna samogłoska mi się nie zgadzała - „a” brzmiało jak „e” albo „o”, „o” jak „a”, „i” jak „y”. A do tego dochodziło podwójne „i”, jak w beet, eat, feet, heat, meat, seat, i coś beczącego między „a” i „e”, jak w bat, cat, dad, fat, hat, mad, rat, sad, i coś między „a” i „o”, jak w bun, fun, gun, but, cut, gut, fuck, luck, suck. Pytałem o drogę, to nie rozumiano. Jak wyćwiczyłem pytanie, to myśleli, że znam język, i odpowiadali tak elokwentnie, że z kolei ja nic nie mogłem rozumieć. Prosiłem, żeby powtórzyli, to myśleli, że jestem kretynem. Genialny Lenin sam się nauczył francuskiego, niemieckiego i angielskiego i wygłaszał referaty we wszystkich trzech językach - dlatego ruch komunistyczny okazał się takim nieporozumieniem. Małe dzieci nie uczą się gramatyki i całkiem dobrze mówią. Toteż w Pasadena City College nie uczono nas prawideł, lecz zwrotów, zdań, wymowy i intonacji. Codziennie language lab, słuchawki na uszy i powtarzać jak za matką, rozróżniając zwłaszcza podstępne, krótkie słówka, które bardzo podobnie brzmiały, a znaczyły coś całkiem innego, jak: bet i bed, bit i bid, did i deed, foot i food, hit i hid, sit i seat, this i these. Kurs był intensywny, co dzień pięć godzin i tylko po angielsku, bez zaglądania do słowniczka, bo wyrywanie wyrazów i przenoszenie z jednej kultury do drugiej prowadzi do nieporozumienia. W ogóle nie wracać do swojego języka, nawet w domu, bo to regres, każda godzina języka macierzystego przekreśla dwie godziny angielskiego. Najlepiej zamieszkać z amerykańską rodziną, zacząć wszystko od nowa, na nowo się urodzić. Uczyliśmy się więcej niż języka. Instruktor od konwersacji Jim Hamilton - pogodny, uśmiechnięty drągal - opowiedział nam „The honest Abe Story”, szkolną historyjkę o uczciwym Abrahamie Lincolnie, który pracując w sklepie jako młody chłopiec, szedł sześć mil w deszcz i wiatr, żeby oddać klientowi centa, którego mu za dużo policzył. - Czy wy w to wierzycie? - spytał Jim Hamilton. - Tak, wierzymy - odpowiedzieli mu zgodnie studenci z Ameryki Łacińskiej, Azji i Europy, którą reprezentowałem ja i dwa lata starszy ode mnie Niemiec. - A ja nie wierzę - roześmiał się Jim Hamilton. Spytał nas, co nam się w Ameryce podoba. Studentom podobały się samochody i freewaye, studentkom - mieszkania, supermarkety i domy towarowe, wszystkim podobały się filmy i Hollywood. - A co wam się nie podoba? Nie podobał nam się materializm. - Jak to? Podobają wam się mieszkania, sklepy i samochody, a nie podoba wam się materializm? - śmiał się długi Jim. Prowokował nas, ale nie miał nam za złe, że się z nim nie zgadzamy. Przeciwnie, wydawał się zadowolony, jeśli nie wręcz ubawiony. - Nie podoba nam się amerykański styl życia - argumentowaliśmy. - A co proponujecie w zamian? Ja proponowałem „wolność od pieniędzy”. Jak w Polsce, która choć tyle biedniejsza od Ameryki, a jednak zapewniała bezpłatne uczelnie, szpitale i mieszkania prawie za darmo. Nie pytał mnie, czy dla wszystkich starcza tych mieszkań i tych szpitali, i czego nas uczono na uczelniach. Nie pytał, bo Amerykanie byli zawsze wyrozumiali dla biedaków. A zresztą i tak bym mu nie powiedział, bo zgodnie z formułą socrealizmu, w którym mnie wytresowano za darmo, odruchowo mówiłem, jak powinno być, a nie jak jest. Pewnego razu Jim Hamilton spytał nas, jak nam się podoba hasło prezydenta Kennedy’ego: „Nie pytaj, co twój kraj może uczynić dla ciebie, lecz co ty możesz uczynić dla swojego kraju”. - Bardzo nam się podoba - odpowiedzieli wszyscy Latynosi, Azjaci i Niemiec. - A mnie nie - powiedziałem. - Dlaczego? - zainteresował się Jim. - Bo to stary frazes i demagogia, przy pomocy której oszukuje się i wykorzystuje społeczeństwa wielu krajów. Bo nie ludzie są dla kraju, tylko kraj dla ludzi, jak Ameryka, dlatego do niej uciekają. Nie oczekiwałem dobrych stopni za moje wypowiedzi. Z Uniwersytetu Warszawskiego o mało mnie nie wyrzucono za samo zadawanie „drastycznych pytań”. A tymczasem Jim Hamilton stawiał mi najlepsze stopnie. Na kilku kolejnych lekcjach kazał każdemu z nas opowiedzieć coś o swoim kraju, co się chce. Latynosi i Azjaci mówili o swojej historii, kulturze i zwyczajach. My, Europejczycy, wykonaliśmy unik. Ja mówiłem o polskim języku, że jest trudny, ale nie tak dziwny, jakby się wydawało, bo jego podstawowe wyrazy, jak woda, matka, mleko, siostra czy brat niewiele się różnią od odpowiedników w angielskim, niemieckim i innych językach, a kolega Niemiec zreferował pokrótce niemiecką współpracę gospodarczą z Ameryką i zachodnią Europą, wyrażając nadzieję, że kiedyś dojdzie do współpracy, a może zgoła zjednoczenia wszystkich krajów europejskich, które w gruncie rzeczymało się różnią, na dowód czego wskazał, że ja, chociaż Polak, noszę niemieckie imię i nazwisko... Bardzo przyjaźnie się do mnie odnosił, jakby chciał pokazać, że my, Niemcy i Polacy, umiemy ze sobą żyć i przy każdej okazji podkreślał, że ja jestem Polakiem, jakby nie wiedział albo nie chciał wiedzieć, że jestem Żydem. Wstawałem teraz razem z moją pracowitą żoną przy dziarskiej, porannej muzyce, która włączała się na pobudkę. Wypijaliśmy cienką, amerykańską kawę z prychającego ekspresu, który włączał się jeszcze przed muzyką. Moja legalna żona upinała sobie włosy w skromny kok nauczycielki z Narodnej Woli, po czym wsiadaliśmy do jej srebrnego falcona (trochę mniejszy i lżejszy ford) i jak większość Amerykanów płynęliśmy strumieniem samochodów, które wpadały w nieprzebraną rzekę freewayu. Ciągłe jadanie w restauracjach okazało się za kosztowne, więc zaczęliśmy jadać w domu. Ona gotowała, ja wynosiłem śmieci i żyliśmy jak Amerykanie, ale moja biała Rosjanka nie była zachwycona, że zgodnie z instrukcją college’u zacząłem mówić wyłącznie po angielsku. Pojmując mnie za męża, liczyła przede wszystkim na nieustanną rosyjską konwersację, której bardzo potrzebowała, bo - jak się okazało - ani jej ojciec, ani matka nie znali rosyjskiego. Co mnie bardzo zdziwiło, bo biali uchodźcy mówili po rosyjsku nawet w trzecim pokoleniu, i to bez akcentu. Od kogóż więc moja rosyjska żona nauczyła się swojego języka? Od babci, ukochanej babuszki ze znanej, arystokratycznej rodziny. Któregoś popołudnia wróciliśmy z Pasadeny, moja schludna żona umyła głowę i głośno suszyła w łazience swoje bujne włosy, gdy zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę, jakaś starsza pani. Kto? Babcia. - Ach, kak prijatno, uż tak dawno chotieł was poznakomit’! - zawołałem, lecz nie zrozumiała ani słowa. Zapukałem do łazienki. - Twoja babuszka przy telefonie, ale nie wiem, czemu nie rozumie po rosyjsku... - Ona jest wariatka! - zawołała moja żona, wyrywając mi ze złością słuchawkę. - Tyle razy mówiłam ci, żebyś tu nie dzwoniła! - krzyczała na swoją babcię. Rosjaninem był jej pierwszy mąż, o którym wspomniała mi dopiero po ślubie. A miała ich więcej, bo zauważyłem w jej szkatułce trzy obrączki. Raz z pliku starych fotografii wysunął się kolorowy portrecik rodzinny mojej przyszłej żony z ojcem, matką i młodym Afrykaninen w stroju wizytowym - Afrykaninem, bo nie wyglądał jak amerykański Murzyn. Miała skłonność do cudzoziemców. Jej rodzice zapraszali nas raz w tygodniu do drogiej restauracji lub do siebie, ale zawsze bez osób postronnych i nigdy nie poznałem jej babci ani nikogo innego z rodziny. Zabłądziłem kiedyś w ich domu do sypialni i ujrzałem na nocnym stoliku zdjęcie niezbyt atrakcyjnej maturzystki w todze i birecie. Spytałem, kto to, i okazało się, że to ona, moja żona. Nie poznałbym, bo miała wtedy długi, zakrzywiony nos swojego ojca. Wiedziałem, że przybył w dzieciństwie z Niemiec i domyślałem się, że jest Żydem. Domyślałem się, bo nigdy na ten temat się nie mówiło i nie widziałem u nich śladów żadnej religii. Natomiast w sypialni mojej żony wisiały dwie małe ikony, a gdy zwiedzaliśmy jakąś cerkiew, żegnała się zamaszyście trzy razy przez prawe ramię. Dwa razy w tygodniu jeździliśmy wieczorem na UCLA, gdzie moja żona dawała lekcje rosyjskiego łatwowiernym ludziom spoza uniwersytetu. Ja przez ten czas przechadzałem się pośród ogromnych drzew, jakich nigdzie indziej nie widziałem, i zastanawiałem się, co ja tu robię. Raz w tygodniu zajeżdżaliśmy pod wieczór do lekarza na skraju Beverly Hills, u którego moja żona spędzała godzinkę, gdy ja przechadzałem się po szerokiej ulicy zwanej bulwarem, którą nikt nie chodził, tylko samochody śmigały, zaglądałem w okna wystawowe wielkich, jasno oświetlonych salonów z wymyślnymi meblami, jakich nie umiałbym sobie nawet wyobrazić, i coraz bardziej dziwiłem się, co tu robię. - I co powiedział lekarz? - spytałem po paru wizytach. - Nic nie powiedział. - To co ci właściwie jest? - Nic takiego. - To po co wciąż do niego chodzisz? - It’s my head doctor. Lekarz od głowy. Jej przyjaciółki też do takiego chodziły. Te, które mogły sobie na to pozwolić. Ona mogła, bo płacił za to jej ojciec, prawnik, który miał biuro w Beverly Hills. Powiedział nawet, że gdybym chciał postudiować prawo, to zapłaci za moje studia i weźmie mnie potem do swojego biura, ale ja odrzuciłem tę propozycję: - To nie dla mnie. Stanowczo za dużo piła, w każdym razie za często. Na przyjęciach nie wypuszczała szklanki z rąk. W kuchni stał zawsze gąsiorek rose i nie gotowała ani nie zmywała bez kielicha na kontuarze. Nie upijała się, ale po paru drinkach nieustępliwie ze mną dyskutowała. A dyskutowaliśmy coraz częściej, coraz bardziej rewidując nasze wspólne do niedawna poglądy na Amerykę, Rosję, Polskę, sprawiedliwość społeczną, literaturę, na wszystko. Dochodziło do wymiany ciężkich zdań, po których zapadała ciężka cisza. Dolewała sobie wtedy z gąsiorka, zapalała następnego papierosa i puszczała protesty Joan Baez, Barbry Streisand oraz Petera, Paula i Mary. Trwało to pięć miesięcy, nie krótko jak na Hollywood. Jedno z małżeństw Marilyn Monroe trwało pięć dni, a Zsy Zsy Gabor tylko jeden. Inne szczegóły zostaną pominięte, bo nie pożycie małżeńskie jest tematem niniejszej opowieści. W każdym razie, w miarę jak mój pobyt czasowy zbliżał się ku końcowi i musieliśmy pomyśleć o wyjeździe, moja żona, choć z „tradycyjnej, europejskiej” rodziny, miała coraz więcej wątpliwości, czy powinna podążyć za mężem. Powtórzyła się do pewnego stopnia sytuacja przedślubna, tylko teraz to ona raz mówiła, że jedzie, a drugi raz, że może nie. Ja jak dżentelmen nie nalegałem i w końcu uzgodniliśmy, że wyruszę sam autokarem zwiedzić sobie trochę po drodze Amerykę, a ona dołączy do mnie w Nowym Jorku. Jej rodzice mieli cichą nadzieję, że tego nie uczyni. Moja matka nie wiedziała już, czego chcieć, tylko Uszer był zadowolony, ze tak czy owak będzie miał mnie z głowy. 6. Blues Wielkie, szare autokary z wymalowanym szarym chartem w cwale miękko i cicho mknęły po szerokich, równiutkich freewayach, łagodnie kołysząc się na potężnych resorach. Za dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów można było jeździć dziewięćdziesiąt dziewięć dni w dowolnym kierunku i jak daleko się chciało. Szary chart zatrzymywał się na śniadanie, obiad, kolację, ale można było zostać dłużej i wsiąść do następnego. Można też było jechać całą noc, rano wysiąść, zwiedzić, co było do zwiedzenia, a pod wieczór wsiąść w kolejny autokar i spać - za darmo - do następnego rana. Co miało kolosalne znaczenie, bo byłem znów turystą z Polski Ludowej, gdzie każdy dolar był wart sto złotych i za dwadzieścia można było żyć cały miesiąc. Miękkie fotele z podgłówkiem i podnóżkiem odchylały się bardziej niż w samolocie, więc wygodnie przespałem Arizonę, Nowy Meksyk, Teksas. Wysiadłem nad Wielkim Kanionem i próbowałem go fotografować, ale nic z tego nie wychodziło, był za wielki i za głęboki. Janek Lebenstein, który umiał zilustrować nawet wielkie nieszczęścia Hioba (dzięki jego ilustracjom w końcu trochę je zrozumiałem), siedział nad tym kanionem kilka tygodni i malował, malował, i jeszcze bardziej się z tego rozpił. Za to w Dallas bez trudu sfotografowałem składnicę książek szkolnych i okno, z którego przed kilku miesiącami strzelał pomylony morderca. To miało ludzkie wymiary. Podobnie jak ołtarzyk z podobizną przystojnego prezydenta, który zostawił w nieutulonym żalu wszystkie kobiety świata do lat czterdziestu pięciu, a nawet ponad. Był już czerwiec, więc Nowy Orlean parował. Pasażerowie wychodzili z klimatyzowanego autokaru do klimatyzowanej hali dworcowej, klimatyzowanej ubikacji, klimatyzowanej kafeterii, po czym wracali na swoje miejsce w klimatyzowanym autokarze i jechali dalej, ale ja zabrałem plecak i odważnie wyszedłem przez szerokie, szklane drzwi wprost do cieplarni. Ani słońca, ani chmur. Niebo wisiało jak mokra szmata i siąpiło z niego coś ciepłego, lepkiego, co siadało na skórze, łaziło po niej, swędziało. Chodniki były upstrzone kolorowymi papierkami po gumie do żucia, celofanowymi torebkami po chipsach, pudełkami po papierosach, banderolkami po cygarach. Nogi kobiet - czekoladowe, kakaowe, kawowe - chwiały się na za wysokich i za cienkich obcasach. Obcisłe spódnice podkreślały wydatność afrykańskich pośladków. W drobnych, afrykańskich uszach kołysały się wielkie koła kolczyków. Na lśniących szyjach - czekoladowych, kakaowych, kawowych - połyskiwały perły i korale z plastiku. Olśniewająco białe zęby błyskały w nabrzmiałych, zmysłowych ustach, które się nie uśmiechały. Prostowały sobie włosy i czesały się jak białe kobiety, ale żadna nie spojrzałaby na białego. Zobaczyłem wyzierający zza rogu odrapany szyld „Lafayette”. Zajrzałem do środka, stęchlizna. - Po ile? - spytałem. - Sześć, osiem i dziesięć - odpowiedziała zniszczona tleniona blondyna w rannych pantoflach z cekinami. - Niech będzie za sześć. - Zobaczę, czy jeszcze mamy. - Lepiej miejcie, bo jak nie, to idę dalej. - Tak, mamy, ale na samej górze. - Klimatyzacja? - W oknie. - Prysznic? - W korytarzu, pokojowa tam teraz pierze. Louise! Ukazała się gruba, stara Murzynka z głową owiązaną ręcznikiem. - Pokaż temu dżentelmenowi prysznic! - Nie trzeba, widzę z daleka... Windziarka zasłaniała sobie twarz otwartą książką, jej nogi w białych pończochach wyglądały jak białe. - Czy to książka o dalekich podróżach? - It’s the Bibie, sir - odpowiedziała, wychylając zza książki wielkie białka nieufnych oczu. Wysłużony pokoik z wydeptanym, plamistym carpetem przechowywał woń wszystkich gości, jacy w nim nocowali. Przycisnąłem klawisz maszyny, która zajmowała większość okna - produkowała więcej hałasu niż chłodu. Zrzuciłem z siebie wszystko i w akrobatycznych łamańcach obmyłem się cały pod kranem, zostawiając mokrą plamę na brudnobrązowym carpecie. Przystanąłem przed lustrem i spojrzałem na swój akt, ale poczułem żal, więc szybko włożyłem suchą koszulę, przerzuciłem aparat przez ramię i nie czekając na windę, zbiegłem po stęchłych schodach. Na ulicy znów łaźnia parowa, więc od razu zwolniłem kroku. Siwy Murzyn siedział w kucki pod ścianą i pożółkłymi białkami odprowadzał wszystkie przechodzące kobiety. - Hej, przyjacielu, ja też jestem wędrowcem! - zawołał w moją stronę. Za rogiem zastąpił mi drogę biały facet w czarnym garniturze, białym podkoszulku zamiast koszuli, czarnym meloniku i białych tenisówkach, twarz miał pogniecioną jak kalafior. - Mam czterdzieści pięć minut, pokażę ci Nowy Orlean - zaproponował mi, nie otwierając ust, bo ich nie miał, tak mu je wyssał alkohol. - Nie potrzeba - powiedziałem - sam widzę. - Pokażę ci Napoleona. - Już widziałem, niejednego... - To ci pokażę Jacksona? - Co mnie obchodzi jakiś Jackson. Powiedz mi lepiej, gdzie jest Targ Niewolników? - Targ niewolników jest wszędzie - odpowiedział. Na placu targowym zwanym French Market ktoś chciał mi sprzedać żywego, niemrawego homara. - Nie lubię homarów. - To może parę krabów. - Też nie lubię. - To może ślimaka? Przyda ci się jako domowy pieszczoch, mniej kłopotu niż z psem albo kotem... Przy żelaznym parkanie u wylotu wąskiej uliczki Piratów czyhała na frajerów czarna dorożka z żółtymi firankami i czerwonymi frędzlami udająca karetę ze świetnej przeszłości, gdy Nowy Orlean był stolicą francuskiej Luizjany, nazwanej tak na cześć któregoś z Bourbonów. Czarna dorożka zaprzężona była w czarnego konia i opierał się o nią wysoki, czarny dorożkarz w czarnym cylindrze, jak kominiarz. Podniosłem aparat do oka. - O nie, najpierw quarter! - zaprotestował dorożkarz, zasłaniając się dłonią. Z podmurówki żelaznego parkanu podniósł się podstarzały pirat z czerwoną twarzą, w słomkowym kapeluszu wgniecionym na czubek głowy i z aparatem fotograficznym na szyi. - O co chodzi, Sam? - spytał dorożkarza. - On chce mieć ze mną zdjęcie, George - oznajmił Sam, przygarniając mnie ramieniem, a drugą ręką uchylając cylindra. - W porządku - odpowiedział Joe, mierząc w nas obiektywem. - Nie, to ja już wolę z mojego - powiedziałem, podając George’owi mój sowiecki aparat, a Samowi ćwierćdolarówkę. - You’re from Russia? - zdziwił się George. - No, Poland. - A, Holland! Wiem, to bardzo oszczędni ludzie... - No Holland, Poland - poprawiłem go. - Tak, bardzo oszczędni - potwierdził Sam, puszczając moją poprawkę mimo uszu. - A jak tam u was kobiety, czy drogie? - zainteresował się George. - Nie, wcale nie drogie. - A ile, na przykład? - Dolara, najwyżej dwa. - Nie wierzę! - I to z kolacją i dancingiem - dodałem. - Nie wierzę, on się zgrywa, Sam! - Ja też nie wierzę - pokręcił głową doświadczony czarny dorożkarz. - A czy choć są zabawne?... - spytał George. - Zabawniejsze od Amerykanek. - Jeśli tak jest, jak on mówi, to na co oni wydają pieniądze, jak myślisz, Sam? - Pewno na wycieczki do Nowego Orleanu - roześmiał się Sam. - Po co im Nowy Orlean, jeśli tam mają to samo za darmo? - dziwił się George. Długa, prosta ulica, zwana Canal Street, cuchnęła jak kanał. Na środku okrągłego placu, który służył jako pętla autobusowa, stał brązowy pomnik zdeterminowanych oficerów z szablami, co to przywrócili Luizjanie honor, obalając narzuconą przez zaborców z Północy władzę, w której ośmielili się uczestniczyć Murzyni. U stóp pomnika oficerów okopywali się obnażeni do pasa naprawiacze kanalizacji w srebrnych kaskach błyszczących jak ich spocone czarne grzbiety. Wymierzyłem obiektyw tak, żeby ująć i dumnych oficerów na piedestale, i kłaniających im się w pas, padających przed nimi na twarz Murzynów. - Szukasz tu czegoś? - spytał biały foreman, który nagle stanął za moimi plecami. - Tak, Targu Niewolników. Port butwiał w mętnej wodzie, lepkim cieple i własnych wyziewach. Wielka, wylewna rzeka, którą od dawna znałem z pierwszej i najlepszej prozy, jaką przeczytałem w życiu, była szara i brudna jak rynsztok, przyciśnięta do cuchnących, betonowych brzegów, nieruchoma, nieżywa. Do pustego nabrzeża z rdzewiejącymi tabliczkami „For Coloured” i „For White” przybił prom, na którym nie było nikogo prócz starego faceta w oszklonej budce. Postał trochę, po czym zadzwonił i ruszył tam, skąd przybył. Nikt go nie potrzebował, bo jakieś pół mili dalej wisiał w powietrzu Most za Pięćdziesiąt Milionów Dolarów - tak się nazywał: Fifty Million Dollar Bridge. Opodal na bezludnej przystani, na plwocinach z rybnych, bananowych, ryżowych i cukrowych nabrzeży stał i czekał dziewiętnastowieczny statek spacerowy „President”, i nawet ostrzegał, że „nie można zwiedzić Nowego Orleanu bez dwugodzinnej rundy parowcem «President»„, ale nikt nie wsiadał. Pijaną ulicą, zwaną Bourbon Street, dzień i noc płynęła tania amerykańska whiskey, zwana bourbonem. Przygrywały uliczne puzony i saksofony. Czarni chłopcy rytmicznie trzaskali kopytkami na chodniku, zwłaszcza przed Famous Door, słynnymi drzwiami, z których wyszedł cały ten jazz. W witrynach majaczyły nagie tancerki wszelkiej maści, tu i ówdzie przybrane frędzelkami. Naganiacze w liberii błyszczącej od srebra i złota wołali, że tanio, że zniżka, wyprzedaż. Wyprzedaż, która trwała dzień i noc, dzień w dzień i noc w noc, i niczego nie ubywało, wprost przeciwnie. Wyminąłem bary i restauracje, które nie dopuszczały sklepów spożywczych, i skręciłem w boczną uliczkę z nadgniłymi werandami, wyszczerbionymi balkonami, wyłamanymi balustradami. Na placu po wyburzonych budynkach, gdzie walały się cegły i zardzewiałe blachy, tkwili jacyś Murzyni - rozchełstani, nieogoleni mężczyźni, niechlujne, szczerbate kobiety. Stali oparci o murek, siedzieli na pozostałości schodów, wisieli na resztkach balustrady i w milczeniu unosili ręce na wysokość twarzy, jakby próbowali jedni drugim coś wytłumaczyć bez słów. W końcu zobaczyłem mały sklep, przed którym walały się puszki po piwie i coca-coli i skórki po bananach. Wziąłem z półki celofan z kwadratowymi plastrami miękkiego jak wata chleba, który nigdy się nie starzeje, a z chłodziarki celofan z kwadratowymi plastrami taniego żółtego sera, który nazywał się American, i puszkę koncentratu z namalowaną pomarańczą. Tęgi, łysawy sklepikarz ze śródziemnomorskim nosem zakręcił korbą kasy i zobaczyłem na jego przedramieniu wytatuowane „KL”, jak u Uszera. W Nowym Orleanie wyglądało to jak pamiątka po romansie. Windę mojego hotelu obsługiwał teraz ciemnoskóry chłopiec w baseballowej czapce. - Gdzie ta dziewczyna, która lubi czytać? - spytałem. - Już skończyła dzisiaj, a czy ma pan jakieś życzenie, sir?... - Nie, nie, tak tylko pytam. W pokoju włączyłem warczącą maszynę i powiesiłem na niej spoconą koszulę. Przebiłem scyzorykiem puszkę z koncentratem, wytoczyłem z niej połowę żółtej, słodkiej mazi do szklanki i rozcieńczyłem wodą z kranu. Wyjąłem z celofanu dwa kwadraty białego jak papier chleba, który był miękki jak wata i smakował jak wata, przełożyłem miękkimi plastrami tego czegoś żółtego bez zapachu i smaku, co sprzedano mi jako ser. Zjadłem to, starannie popijając każdy kęs, żeby nie zakleić sobie ust i gardła, wypaliłem papierosa, który wcale mi nie smakował, i wsunąłem się nago w prześcieradła. Przymknąłem oczy. Maszyna w oknie przycichła, jej warczenie przemieniło się w szum, miarowy, kojący szum morza. Nie słyszałem, żeby otworzyły się i zamknęły drzwi, lecz zauważyłem, że wsunęła się do pokoju jakaś ciemna postać, podeszła na palcach do łóżka, nachyliła się, żeby sprawdzić, czy śpię, po czym zaczęła się rozbierać, powoli, rytmicznie jak w barach na Bourbon Street. Nie miała twarzy, tylko olśniewająco białe zęby i połyskujące, czarne piersi. Ściągnęła ze mnie prześcieradło i czułem jej ciepły oddech, coraz cieplejszy, na całym ciele, przymknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, pościel leżała na podłodze, a przez nieszczelną zasłonę nad warczącą maszyną zaglądał biały dzień. Przymknąłem z powrotem powieki, próbując sobie wszystko przypomnieć, gdy nagle zazgrzytał zamek, drzwi się rozwarły na oścież i stanęła w nich gruba, stara Murzynka z odkurzaczem. - O, hell, przecież pukałam! - zaskrzeczała ze złością, cofając się z progu. - Trzeba odpowiadać, kiedy się puka. Przystawiłem krzesło do zlewu i zmyłem z siebie pozostałości lepkiego snu. Znów zjadłem pożywną watową kanapkę z tym kleistym, żółtym czymś, popijając rozcieńczoną resztą słodkiej, żółtej mazi. Znów ani słońca, ani chmur - i to lepkie ciepło na twarzy. Na placu po wyburzonych budynkach suszyły się kolorowe prześcieradła, ale tkwiło pomiędzy nimi kilku apatycznych Murzynów vis-a-vis apatycznych Murzynek. - Co dzisiaj? - zapytał przyjaźnie sklepikarz z monogramem na przedramieniu. - Koncentrat i papierosy. - Marynarz? - Tak. - A wczoraj późnym wieczorem pocięli tu jedną czarną dziewczynę. Żyletką, cała była we krwi. - Tak, to niebezpieczne miejsce - powiedziałem, chowając koncentrat do plecaka. - Bywają gorsze - odpowiedział, wydając mi resztę z dolara. Zanim doszedłem do stacji autobusowej, koszula mi się przylepiła do skóry i swędzące krople łaziły mi po całym ciele, toteż z ulgą przekroczyłem szklane drzwi, zanurzając się w chłód klimatyzowanego dworca. Zdjąłem plecak, przetarłem twarz i kark kieszonkowym kleenexem, jednym, drugim i trzecim, podchodzi do mnie facet w czarnym kapelusiku, białej koszuli i szarym krawacie. - Immigration Service - mówi i miga przede mną czymś w dłoni. - Dziękuję, twój service mi niepotrzebny, bo ja nie jestem imigrantem. - ID? Wyciągnąłem z mokrej kieszeni paszport. - O, aż z tak daleka? - zdziwił się. - Wyglądasz jak Meksykanin. - Dzięki za komplement. - Marynarz? - Nie. - A co tu robisz? - Zwiedzam Amerykę. Wśród założycieli Nowego Orleanu (1718) byli Żydzi, ale już sześć lat później francuski gubernator uznał ich za niepotrzebnych i wygnał. Jeszcze ostrzejsze restrykcje wprowadzili Hiszpanie, gdy miasto przeszło w ich ręce (1762). Zamieszkali ponownie w Nowym Orleanie, dopiero gdy Napoleonowi zabrakło pieniędzy na wojnę i sprzedał Luizjanę Amerykanom z całym dorzeczem Missisipi i przyległymi terytoriami po Florydę, Kanadę i Góry Skaliste za piętnaście milionów dolarów - genialne posunięcie. Sprowadził się wówczas do Nowego Orleanu między innymi Ezekiel Salomon, syn polskiego Żyda, Chaima Salomona, który finansował rewolucję amerykańską. Chaim Salomon zbankrutował na tym patriotycznym interesie, ale Ameryka wygrała i jego syn Ezekiel dostał od niej w nagrodę fotel naczelnego dyrektora Banku Państwowego w Nowym Orleanie. W 1828 zamieszkał tu Judah Benjamin, który został później sekretarzem stanu, oraz Henry Hayms, który został wicegubernatorem. Isaac Kursheedt, brat prezesa gminy żydowskiej, był pułkownikiem w zasłużonej nowoorleańskiej artylerii, zwanej Artylerią Waszyngtona. Burmistrzem Nowego Orleanu był przez cztery kadencje (1904-1920) Martin Behrman, który urodził się Żydem. Żydowscy patrycjusze Percival i Edgar Sternowie byli fundatorami dwóch nowoorleańskich uniwersytetów (Tulane i Loyoli) i kilku szpitali. Żydzi stanowili tylko jeden procent mieszkańców w tym milionowym mieście, lecz zasiadali (służyli) w zarządach niemal wszystkich instytucji dobroczynnych, kulturalnych i społecznych i nikomu to nie przeszkadzało. Dopiero w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, gdy Żydzi zaczęli występować przeciw dyskryminacji Murzynów, pojawiły się pewne resentymenty i w rezultacie - usunięto ich z klubów Mardi Gras. Bywały więc gorsze miasta, jak upomniał mnie sklepikarz z monogramem „KL”, ale ja patrzyłem tylko na to, co mi się nie podobało. Tego szukałem, po to tutaj wysiadłem. Było mi to potrzebne. Do czego? Żeby łatwiej mi było wrócić do siebie. Ameryka najpierw przybysza zachwyca, a potem szokuje, wzbudza opór. Wtedy trzeba wrócić do starego kraju, gdzie najpierw wszystko będzie się bardzo podobało, a potem już nic. I wtedy z ulgą „wraca się” do Ameryki. 7. Wujek Morris - Czy wolisz spać w tym pokoju, czy u mnie? - spytał wujek Morris. - Ależ tu jest przygotowane dla niego łóżko, papa - powiedziała Anne. - Dlaczego? Przecież może spać u mnie - upierał się wujek Morris. - Ależ co ty wygadujesz, papa! - odpowiedziała Anne, prosząc mnie wzrokiem o wyrozumiałość. - Ale rzeczy może trzymać w moim pokoju. Daj, powieszę w mojej szafie. - Ależ zostaw to, ja sama powieszę, papa. - Tak, tak, tak - powiedział wujek Morris, szybko oddalając się z moim plecakiem. Potem przysunął sobie krzesło naprzeciwko mojego, tak blisko, że kolanami dotykał moich kolan, i wpatrując się we mnie wąskimi jak u Mongoła oczami, opowiadał, gdzie, kiedy i którym pociągiem pojedziemy. Pytał, czy lubię na śniadanie melona i kornfleksy z mlekiem i czy do obiadu piję sok winogronowy, czy coca-colę. - Ależ, papa, nie męcz go! Daj mu odpocząć, papa! - wołała Anne. - Tak, tak, tak, zdąży jeszcze odpocząć. A czego byś się teraz napił? Może wody sodowej? Czy jest woda sodowa, Anne? - Zaraz zobaczę. - Ja sam zobaczę - poderwał się wujek Morris. - Ależ nie trzeba, papa, siedź. - Tak, tak, tak - odpowiedział wujek Morris, podążając do lodówki. - Jest tylko jeden syfon. Gdzie mój kapelusz? - Ależ dokąd ty idziesz, papa? - Jak to dokąd, po wodę sodową, przecież widzisz, że nie ma. - Ależ nie trzeba, ja sama pójdę, papa... - Tak, tak, tak - przytaknął seryjnie wujek Morris i już go nie było. Wujek Morris był rosłym lejbgwardzistą jeszcze sprzed tamtej wojny, zapadła mu tylko pierś, niegdyś wypięta jak tarcza. Można było ją jeszcze podziwiać na brązowej fotografii w obcisłym mundurze eleganckiej nowojorskiej restauracji, gdzie zatrudniano tylko przystojnych kelnerów. Na zdjęciu zachowały się także podkręcone, lejbgwardyjskie wąsy i ostre spojrzenie. Nie wysłużył długo w tamtej restauracji, nie mógł się nauczyć kelnerskiego uśmiechu. Nie mógł też wysiedzieć w żadnym sweat-shopie krawieckim, bo nie umiał garbić się nad maszyną. Zszedł więc pod ziemię i spędził tam czterdzieści lat, otwierając i zamykając drzwi. - Przecież one same się otwierają i zamykają. - Tak, ale ktoś musi im kazać otworzyć się i zamknąć. - A ten nieustanny hałas? - Słyszą go tylko ci, co jeżdżą tylko dwa razy dziennie i boją się. - Czego się boją? - Że nie zdążą. On się nie bał, bo miał cały dzień albo noc. Nigdy mu się nie zdarzyło, żeby nie zdążył dojechać do końca dnia albo nocy - pod ziemią to wszystko jedno. Czytać mógł tylko na postojach u końca linii, ale myśleć mógł cały czas. Wyemigrował nie dlatego, że zabrakło mu cara. I nie tylko z powodu prześladowań - chciał podróżować. Podróżował więc przez czterdzieści lat. I mógł podróżować nadal, bo miał bezpłatny bilet do końca życia. Trzymał moją walizkę w swoim pokoju. Kiedy czegoś potrzebowałem, otwierał mi ją i z powrotem zamykał. Kiedy zmieniałem koszulę, zabierał, żeby ją wyprać, a gdy sam wyprałem, znajdowałem ją wyprasowaną. Jeśli czegoś potrzebowałem, zrywał się, żeby mi podać. Jeśli wspomniałem o zakupach, brał kapelusz i był gotów do wyjścia. Gdziekolwiek się wybierałem, wyjaśniał mi, którędy iść, jak jechać, ofiarowywał się za przewodnika. - Papa, zostaw to! Papa, nie rób tego! Papa, nie wtrącaj się! - strofowała go nieustannie Anne. Miałem ochotę zawołać do niej, to ty się nie wtrącaj! Chciałem słuchać jego wyjaśnień i wskazówek, nawet jeśli nie było już biur, budynków, a nawet ulic, gdzie mnie kierował. Zdawało mi się, że mnie nigdy by nie zabrakło cierpliwości, gdybym miał takiego ojca czy dziadka. Który wtrącałby się, pouczał mnie, korygował. Może nie chodziłbym tak często po omacku ani na oślep, nie błąkałbym się, nie brnął gdzieś, skąd nie będzie powrotu. - Dokąd ty wracasz? Do kogo i po co? Czy nie szkoda ci twoich lat? - załamywała ręce Anne. - Dlaczego nie zostałeś u matki w Kalifornii? Dlaczego jedziesz w odwrotną stronę? - dziwił się jej mąż Dave. - Dajcie mu spokój, on wie, co robi. Może dla niego tak lepiej - interweniował wujek Morris. On jeden nie dziwił się, nie zawracał mnie, nie zatrzymywał. Przeciwnie, prasował mi koszule na drogę. - Mam nadzieję, że jutro znów się zobaczymy - mówił, idąc wieczorem do swego pokoju, a gdy o późnej porze wchodziłem po cichu, żeby coś wyjąć z walizki, siedział przed wyłączonym telewizorem, którego od lat nikt nie naprawiał, i patrzył w pusty ekran. Był tylko wdowcem po ciotce mojej matki, ale dobrze pamiętał mojego dziadka i babkę z Dobrego i był mi przez to bliższy niż jego córki, które były moimi krewnymi, lecz nikogo z naszej zamordowanej rodziny nie znały. Nie mówił, dlaczego popiera moje zamiary. Może myślał, że wracam za niego. Tam, gdzie zostawił młodość. I że będę tam nim. Lejbgwardzistą. Na straży pamięci. Byłem jego przeszłością. A on moją. Jego przeszłość znajdowała się tam, a moja tutaj. Odnajdowałem ją w tym przedwojennym mieszkaniu na Bronksie z ciemnymi, drewnianymi łóżkami i brązowymi fotografiami, gdzie przetrwały wszystkie kieliszki w kredensie i przedwojenne zastawy. Blada Anne, dobra córka i żona o miękkiej linii i subtelnych, semickich rysach, oraz pewny siebie, barczysty Dave - spodnie na szelkach, twarz boksera, cygaro - też byli żywcem z przedwojennej fotografii. Na ślubnym portrecie on ma włosy przylizane brylantyną z przedziałkiem przez środek, ona ondulację i makijaż z filmu niemego, jak wyemancypowani, postępowi ludzie, którzy zawsze wiedzą, co robią. W piątek wieczorem nie do synagogi, tylko na karty. W sobotę do parku i kina. Pożywne żydowskie jedzenie, ale bez koszernych ograniczeń i tym pożywniejsze, może nazbyt pożywne. - Ale chyba w Jom Kippur nie jecie? - pytam. - My nie jemy, my ucztujemy! - odpowiada wojowniczo Dave, choć nie było już przecież z kim wojować, przeszłość ocalała tu włącznie z owym postępowym wojowaniem. Anne zachowała zgrabną figurę kobiety, która nie rodziła. - Natura nie była dla mnie łaskawa - mówiła z westchnieniem, ale miała przykładnego męża, który jeździł codziennie do New Jersey - godzinę w jedną stronę i godzinę w drugą - gdzie walczył jako krojczy, foreman, a w końcu menedżer, i każdego lata zabierał ją na dwa tygodnie do Catskills, do jednego z tamtejszych żydowskich pensjonatów, gdzie jeździli od dwudziestu lat i gdzie właśnie się wybierali. Kiedy Dave znosił do taksówki walizy, które były od dawna spakowane, Anne przycisnęła mnie do swych ciepłych, wezbranych piersi i przytrzymała trochę za długo. - Przecież tam nie ma dla ciebie przyszłości - powiedziała. - Zobaczysz, przekonasz się, wrócisz. Zostawili nam lodówkę zapchaną jedzeniem i największą w świecie sieć podziemnych pociągów, w której wujek Morris umiał poruszać się z zamkniętymi oczami jak kret. - Hej, tato, gdzie tu się można odlać? - spytał jakiś facet w średnim wieku, kiedyśmy wychodzili spod ziemi. - Prosto i na lewo, smarkaczu - odpowiedział mu wujek Morris, na co tamten z respektem przyłożył dłoń do kapelusza. Z głowami zadartymi do góry chodziliśmy po mieście, które zbudowano na niebie. Po jego szklanych wieżach przesuwały się złociste wschody, zachody, błękity, pierzyny chmur, które mało kto widział, bo wszyscy patrzyli przed siebie, w cel, do którego śpieszyli, a w dodatku oczy przesłaniał im ciągle lęk, że nie zdążą. Jeździli pod ziemią, chodzili po ziemi, nie znali miasta na niebie. Gołębie piły z fontanny przed wieżowcem przystawionym do nieba jak drabina we śnie Jakuba, a szczytu nie było widać. Otworzyła się winda i jak we śnie wznieśliśmy się w niebo, z którego miasto wyglądało jak okręt z wysokimi masztami. Nie okręt, lecz cała flota przycumowanych miast. A u wejścia do portu stała królowa w promiennej koronie z wysoko wniesionym berłem i przyjmowała uchodźców, wyzwalając ich lub biorąc w niewolę. Gdy zjechaliśmy z powrotem na dół, wokół fontanny chodzili młodzi ludzie z transparentami. - Co to za jedni? - Pewno Żydzi - odpowiedział wujek Morris. - Czego chcą? - Więcej wolności. - Dla Żydów? - Nie, dla Murzynów. Wstępowaliśmy do koszernych sklepów, piekarń z obwarzankami i jatek z tamtego świata. Mnóstwo jatek i mnóstwo piekarń, jakby wszystkie je tu przeniesiono. Siedziały jedna przy drugiej, wszystkie podobne, lecz każda trochę inna, z odmianami pieczywa i wędlin, jakie podpowiedzieć im mogła tylko mistyczna żydowska wyobraźnia. I w przeciwieństwie do innych nie bały się konkurencji. Bo każdy Żyd miał tu swoją jatkę i swoją piekarnię jak przyrzeczone drzewo figowe, pod którym nie bał się niczego, nawet konkurencji. - Skąd jesteś? - pytano mnie. - Stamtąd?... - A kiedy przyjechałeś? - Dopiero teraz?... - I co zamierzasz? - Co? Jedziesz z powrotem?... - dziwili się i do ich wielkich oczu powracał dawny lęk. Glob ziemski chwiał się w orbitach nad campingiem Wystawy Światowej, chlupały jego lądy i morza. W tym samym miejscu na Flushingu, gdzie odbywała się Wystawa Światowa w 1939 roku. W afrykańskich kuczkach krytych słomą i w przestronniejszych namiotach misjonarze pokazywali, jak za pomocą wiary i pieniędzy prymitywne wioski można zmienić w oazy zbawienia. Po każdym pokazie zbierali pieniądze, bo wiary mieli pod dostatkiem, a ludzie dawali w przekonaniu, że niedługo zostaną zbawione wszystkie wioski Afryki, Azji, Ameryki Środkowej i Południowej. W bardziej świeckich pawilonach też pokazywano ambitne plany zbawienia wszystkich wsi i wszystkich miast na wszystkich kontynentach, w czym ważną rolę miały odegrać nowe magiczne maszyny. Zwłaszcza tedo rozmnażania i błyskawicznego przekazywania druku. Przyciskało się guzik i maszyna sama pisała - z lewa w prawo i z prawa w lewo. - Co ja narobiłem, co ja narobiłem! - łapał się za głowę Gutenberg. - Przecież nas zasypią, zagłuszą! I obawa ta się wkrótce sprawdziła. Księgi trafiły na półki supermarketów, a księgarnie stały się supermarketami. Jak gorące bułeczki kupowano sekrety sekretarek i sekretarzy, rewelacje żon, synów, córek, konkubin i prostytutek sławnych mężów. Autorem mógł zostać każdy - polityk, szarlatan, oszust, szpieg, morderca i złodziej - jeśli zrobił lub mógł zrobić skandal. Ubiegano się o urzędy, ażeby zostać autorem. Autorów było więcej niż czytelników, a jednak każdy z nich zarabiał. Każdy z wyjątkiem pisarza - który stał się kroplą w poligrafii, poligrafomanii, powodzi książek twardych i miękkich, w każdym formacie, kolorze, na każdy możliwy i niemożliwy temat. Jak zrobić pieniądze, jak zdobyć kobietę/mężczyznę, jak osiągnąć wszystko, czego się chce, jak pozbyć się winy (nie tylko dla zbrodniarzy)? Jak znaleźć szczęście, jak osiągnąć intymność, jak dojść do płaskiego brzucha? Porady dla małżeństw mieszanych. Kogo kobiety kochają, kogo opuszczają? O kobietach, które kochają mężczyzn, którzy nie znoszą kobiet, które ich za bardzo kochają. O sztuce interesu i dawania łapówek, kłamstwie publicznym i anatomii władzy, reinkarnacji i wiecznym teraz. Na pożegnanie złożyłem wizytę królowej. Nie miała windy, więc wujek Morris został na ławce obok siwej nieznajomej w okularach obsadzonych sztucznymi brylantami. Wszedłem między majestatyczne fałdy królowej. Nie miała nóg, ale można było po schodkach wspiąć się do wnętrza jej brzucha. Wtulić się od środka w piersi, stanąć w gardle, zajrzeć w zęby, wpaść w oko, zbadać głowę, sięgnąć do korony. I stamtąd zobaczyć miasto na niebie i wodzie, gdzie wszystkie drogi stały otworem. - No i jak? - spytał wujek Morris, kiedy zszedłem na dół. - Nie wiedziałem, że bogini wolności jest w środku pusta... - Jeszcze wrócisz tu i ją przeprosisz - powiedziała siwa nieznajoma w brylantowych okularach. Każde rozstanie z kimś, kto ma osiemdziesiąt lat, może być rozstaniem na zawsze, ale nasze miało dodatkowe wymiary. Byliśmy dla siebie wzajemnie mostem tam, gdzie wszystkie inne spalono. Nie mieliśmy swojego miejsca. Nie należeliśmy - ani tu, ani tam. I patrzyliśmy, jak zrywa się i ten ostatni most. Zegnaliśmy się nie tylko on ze mną, a ja z nim, lecz także z najważniejszą częścią samych siebie. Stojąc na pokładzie, fotografowałem go na tle królowej, której pochodnia wskazywała drogi we wszystkie strony. W ujęciu en face wydawał się wyprostowany jak ona. Długo się odpływało, ale on nie odchodził. Stał przy niej jak lejbgwardzista. Fotografowałem więc dalej. Nawet gdy nie było go już widać. I zachowałem go, niewidzialnego, na tych zdjęciach. Był dopiero rok 1964 i byłem wciąż młody, drogi wciąż jeszcze stały przede mną otworem. Mam czas, myślałem, zobaczę. Miałem trzy lata czasu. - A widzisz, przekonałeś się - powie Anne, kiedy tu wrócę. - Tak, przekonałem się. - A mówiłem, że tam nie ma przyszłości! - powie Dave. - Tak, mówiłeś - odpowiem, nie wyjaśniając, że chodziło o przeszłość. 8. Występy w Argentynie Marek W. był najprzystojniejszy i najinteligentniejszy z nas, nie tylko w klasie, ale w całej Trójce TPD-owskiej, która uchodziła za jedną z dwóch najlepszych męskich szkół średnich w Łodzi. Jego problem polegał na tym, że miał odmienne poglądy na historię, literaturę i wszystko z wyjątkiem matematyki, fizyki i chemii, ale włącznie z biologią Lepieszyńskiej, Miczurina i Łysenki. Co gorsza, umiał wszystkie swoje poglądy uzasadnić. Nie podnosił ręki, odpowiadał tylko, gdy go pytano - nigdy nie tak, jak oczekiwali nauczyciele, i zawsze z kpiącym uśmieszkiem, który nie schodził z jego subtelnej twarzy, odziedziczonej po matce, najpowabniejszej kobiecie balzakowskiej w mieście. Smukły, wysoki, w eleganckich pumpach z angielskiej wełny jak chłopcy z dobrych domów, było widać, że panicz, ale nie wynosił się nad nikogo. Zainteresował się mną, gdy tylko przeniosłem się (uciekłem) do Trójki z nadgorliwej szkoły żydowskiej. Odprowadzał mnie po lekcjach, zabierał do siebie, pożyczał mi wydawane za granicą książki o polskich lotnikach i marynarzach, opowiadał nieznane szczegóły o znanych osobistościach. Na przykład, że Stalin, nasz fotogeniczny generalissimus, był mały, kulawy, dziobaty i miał oczy żółte jak diabeł. To Marek W. podpowiedział mi, żebym poszedł na dziennikarkę. Dlaczego? Bo można wyjechać za granicę. Imponował mi i otwierał mi głowę, ale przewodniczący ZMP parę razy ostrzegł mnie, że zadaję się z niewłaściwym elementem, a nauczyciel matematyki, który był sekretarzem partii, ni z tego, ni z owego zagroził mi w klasie, że nie dopuści mnie do matury, więc musiałem się od niego odsunąć. Marka W. wyrzucono na rok przed maturą i więcej się mnie nie czepiali, ale zrobili, co mogli, żebym się nie dostał na studia. „Przygotowanie ogólne - dość dobre”. „Postawa ideowo-moralna - dość dobra”. „Pilność - dostateczna”. „Kierunek wybitnych uzdolnień, jakie się ujawniły (podać uzasadnienie) - Nie” (żadnego uzasadnienia). „Czy kandydat zasługuje na przyznanie stypendium i dlaczego? - Nie” (bez wyjaśnienia dlaczego). To rubryki z Karty kandydata na studia, którą ktoś po latach wyciągnął z akt i przekazał mi w prezencie. A do Karty kandydata załączano dużo konkretniejszą tajną opinię. Uszer na wszelki wypadek pojechał wtedy do Warszawy, do Lolka Kasmana, naczelnego redaktora „Trybuny Ludu” - siedzieli razem przed wojną we Wronkach za komunizm - i zostałem przyjęty na dziennikarkę. Wyłącznie dzięki protekcji i jestem z tego dumny. Marek W. nie przejął się tym, że go wyrzucono. Widywano go w kawiarni Akademickiej, gdzie schodzili się homoseksualiści, i świetnie się bawił. Przypuszczam nawet, że chciał być wyrzucony ze szkoły, że świadectwo jej ukończenia uważałby za coś niegodnego i tylko przez delikatność nam tego nie mówił. W Październiku 1956, gdy ja z warszawskimi studentami gardłowałem na wiecach za Gomułką, Marek W. przyszedł do mojego Uszera i w cztery oczy mu wyznał, że naprawdę nazywa się Dawid Kleinman, że został uratowany przez polską rodzinę i bardzo chce wyjechać do Izraela. Uszer wzruszył się i zaprotegował go Słoniowi, którego aryjski szwagier był podpułkownikiem w biurze paszportowym. Kiedy Uszer wyjawił mi „tajemnicę” Marka W., on był już w Wiedniu. Tam poznał córkę argentyńskiego obszarnika i wkrótce potem pisał do swej pięknej matki, że jeździ konno po pampasach i pośladki ma twarde jak pięty. W tym samym czasie przyjaciel Słonia, Biumek, który do 1942 był mężem ciotecznej siostry mojego ojca, też otrzymał list z Argentyny: „Wysyłam Wasze papiery do Paryża do Ambasady Boliwijskiej, a kopie i fotokopie do Ciebie, i żebyś był pewny, to Ci wyślę list tłumaczony na hiszpański i Ty go wyślesz z Warszawy do Ambasady Boliwijskiej w Paryżu z zapytaniem, czy Wasze wizy tam leżą, i ten list będzie jako dowód przy odbiorze paszportów i do innych spraw. A jak przyjedziecie do Paryża, to pójdziecie do Ambasady Boliwijskiej i Wam podstemplują wizy do Boliwii tranzyt Argentyna. Tam trzeba dać parę franków sekretarzowi, bo jak on chce, to może napisać tranzyt Brazylia. A jak będziesz miał wizę boliwijską tranzyt Argentyna, to trzeba jeszcze iść do Ambasady Argentyńskiej i tam Wam podstemplują przejazdową wizę przez Argentynę, a reszta to już moja sprawa. W Paryżu jest amerykański Dżoint, jeżeli mówisz, że nie masz pieniędzy, to oni płacą za okręt. Od razu trzeba iść do Dżointu i oni pomagają, mówisz, że się wyrwałeś i jedziesz do biednego znajomego. Dlaczego ja do Ciebie tak piszę? Bo dużo ludzi przyjeżdża w ten sposób i jestem dobrze poinformowany. Tutaj szlachtują bydło dwanaście tysięcy sztuk dziennie. Kraj jest bogaty i duży, co chcesz, możesz założyć, jaki tylko interes chcesz, czy jesteś z tej branży, czy nie, tylko potrzeba mues. Były wybory i mamy nowego prezydenta. Jest mi tu dobrze, ale tęsknię, najbardziej do Irmy. Może przestanę, jak będziemy wszyscy razem. Jak masz dobrą rzecz, to nie szanujesz. Powiedz Irmie, żeby nie chodziła, gdzie nie potrzeba, bo ona jest wysoka i wszędzie ją widzą. Serdeczne ukłony dla Twojej żony i dzieci. PS Dla Bułki można załatwić, potrwa trzy miesiące, jak Irma napisze, żeby zrobić, to zrobię”. Nie znałem Bułki i nie wiem, co dla niej (lub dla niego) miano załatwić, ale Biumek zastosował się do wyłożonej w liście instrukcji i pomyślnie wylądował w Argentynie wraz z Janką Śliwówną i ich dwojgiem dzieci. Teatr Żydowski nie miał dla kogo grać i marnie płacił, ale nigdzie nie walczono tak zaciekle o role. Dlaczego? Bo teatr co parę lat wyjeżdżał za granicę, gdzie miał jeszcze dla kogo grać i gdzie można było się odkuć, oszczędzając na dietach. Impresaria i sponsorzy mieli zawsze za mało pieniędzy, a znaczną ich część zagarniała Kamińska - za gwiazdorstwo, dyrektorstwo, reżyserię, przekład, adaptację, dramatyzację, inscenizację - więc wyjeżdżał bardzo ograniczony zespół, który musiał się dwoić i troić w podwójnych i potrójnych rolach, zatem szanse mieli tylko ci, co byli z dawna mocno obsadzeni. Ja do nich nie należałem i na nic nie liczyłem. Wszyscy nadskakiwali Kamińskiej, tylko Buzgan, który przed wojną występował w Argentynie, o wszystko się z nią targował. Kamińska nie ustępowała, więc Buzgan powiedział, że źle się czuje i nie jedzie. Kamińska poprzesuwała role, ale wciąż brakowało jednego mężczyzny, więc kazała mi biec do Pagartu i szybko wypełnić papiery. Kiedy przyszła z Pagartu wiadomość, że mój paszport już jest, Buzgan wyzdrowiał i oznajmił, że jedzie. - A co będzie, jeśli on źle się poczuje w Argentynie? - powiedziałem do Kamińskiej. Kamińska zadzwoniła do Pagartu i wydano mi paszport. Z tym, że oni polecieli samolotem na koszt impresaria, a ja popłynąłem niespiesznym polskim frachtowcem za własne pieniądze. Koniec czerwca, jasne, pogodne niebo, drobnicowiec „Żeromski” szedł równo przez ocean. Nie płynął, tylko szedł, bo gówno płynie, a statek idzie - wyjaśnili mi marynarze. - Idę do Buenos Aires - mówił kapitan. Szliśmy więc przez ciepły, błękitny Atlantyk eskortowani przez eskadry uśmiechniętych delfinów i ryb, które śmigały lotem koszącym nad wodą. Kajuty były przestronne, nie jak na „Batorym”, i wszystkie na górnym pokładzie jak w pierwszej klasie. Jedzenie nie tak wykwintne jak na „Batorym”, ale smaczne, obfite i urozmaicone, tylko pod koniec rejsu już nie tak, bo część aprowizacji sprzedawano Biumkowi, który prowadził w Buenos Aires polskie delikatesy. Wchodziliśmy do wszystkich portów. W Las Palmas chudzi, starzy dokerzy, chyba zesłańcy, nosili worki naszego cementu na plecach pod czujnym okiem Guardii Civil w śmiesznych, matadorskich czapkach. Prosili o papierosa i nie gardzili naszymi silesiami. Oglądali się, czy Guardia Civil nie słyszy, i zestawiając wskazujące palce obu rąk, mówili: „Hermano ruso, hermano ruso”. Że tak bliskimi jesteśmy braćmi, oni i my, ruso. Natomiast prostytutki w barach Santa Cruz wiedziały, że nie jesteśmy ruso i narzekały: „Polaco mucho malo, mucho malo!”. Dlaczego mucho malo? Bo nie chciał (nie miał czym) płacić. W drugiej połowie rejsu zaczęło brakować szynki, szprotek, a nawet śledzi i kompoty z weków stawały się coraz bardziej wodniste. Stajemy na redzie w Rio, podpływa motorówka straży granicznej i celnej. Strażnicy i celnicy wspinają się na pokład, witają się z ochmistrzem i kapitanem, a motorniczy zostaje na dole i odbiera spuszczane na lince skrzynki szprotek, kompotów, puszki szynki i beczułkę śledzi. Staliśmy trzy dni w Rio i trzy dni w Santo-sie, i sześć nocy w barach Viking, Tokio, Trinidad i Hawaii, gdzie piwo kosztowało pięćset cruseiros, a dolar trzy tysiące pięćset, i dziewczyny osłuchane z językami wołały po polsku: „Ty, stara kurwa, daj sapalicz!”. Słowem, piękna podróż, ale gdy przybiliśmy do Buenos Aires, teatr zwijał już dekoracje. Przy trapie czekała Janka z synem, który miał piętnaście lat, ale był już wielki i ciężki jak Biumek. Obok nich czuwał policjant w czarnym mundurze, pod czarnym argentyńskim wąsem. Podchodzę do Janki, a policjant zastępuje mi drogę i wskazując mój aparat fotograficzny, mówi: - Impuesto, senor. - O co chodzi? - pytam Jankę. - Cło. - Powiedz mu, że to mój osobisty aparat. Janka mu tłumaczy, ale on kręci głową. - Impuesto, senor. - Ależ ja ten aparat wywiozę z powrotem. - Impuesto, senor. - Podpiszę zobowiązanie. - Impuesto, senor. - Poczekaj - mówi do mnie Janka. Odprowadziła policjanta na stronę i po chwili wraca. - Możemy iść.. - A cło? - Już załatwione... Ja się wychowałem w państwie policyjnym, ale takiej bezczelności nie widziałem. Mieszkali na przedmieściu, które było niskie, parterowe i jednopiętrowe jak polskie miasteczko, tylko bardziej rozległe. Biumek, który otworzył właśnie masarnię w Cordobie, przyjeżdżał do domu tylko na weekend. Janka, naturalna blondynka, za jakimi w Buenos Aires się oglądano, stała cały dzień w sklepie, gdzie z łatwością rozpoznałem szynkę, szprotki i weki, których zabrakło na statku, a na pierwszym planie beczkę śledzi, za którą Janka zapłaciła polskiej marynarce handlowe] dwadzieścia dolarów, a sprzedawała po dolarze za sztukę. Ja chodziłem całymi dniami po mieście i szukałem Marka W., bo adres, który podała mi jego matka, okazał się nieaktualny i jego sąsiedzi posyłali mnie z jednego miejsca w drugie: - A, Marco polaco! Tak, mieszkał tu, ale dawno i nie wiemy, gdzie teraz, może tam ktoś będzie wiedział. Byli to mężczyźni w średnim wieku, którzy rzadko się golili, mieli poważne ubytki w uzębieniu i na ogół nosili odzież nie na swoją miarę. Zwiedziłem większość ruder sześciomilionowego zespołu miejskiego, aż wreszcie ktoś umówił mnie z nim w restauracyjce z wołowiną z rusztu. Marek W. przyszedł z Argentyńczykiem młodszym od niego o jakieś dziesięć lat. Obaj mieli na sobie garnitury - jego był za duży, a Argentyńczyka za mały. Markowi W. brakowało dwóch przednich zębów, jego przyjaciel miał je jeszcze w komplecie. Kiedy siedli i rozpięli marynarki, zza pasa młodocianego Argentyńczyka wyjrzała podniszczona, drewniana kolba rewolweru. Chcieli, żebym widział. Wręczyłem mu mój tomik wierszy, który przez pomyłkę wydałem w Paksie, myśląc, że to normalne, katolickie wydawnictwo. Otworzył, a w środku sześcioramienna gwiazda. - Znam tu takich, co by ci tę gwiazdę przypięli do skóry - powiedział zmieszany i trochę za późno pokrył to śmiechem, że niby żart. Jedliśmy smaczne rozmaitości como gaucho, które przystawiano do stolika razem z grillem. Czerwone argentyńskie wino też było niezłe. Chciałem zapłacić, ale Marek W. nie pozwolił. Chciałem zapłacić przynajmniej za siebie, ale też się nie zgodził. - Co mam powiedzieć twojej pięknej matce? - spytałem. Cień smutku, którego nigdy przedtem u niego nie widziałem, przemknął po jego twarzy. Wracam do domu, a Janka zaniepokojona, bo policjant się o mnie pytał. - Czy znów chodzi o „do”? - Nie wiem, nic nie mówił. Po Corrientes, głównej ulicy Argentyny, chodzili eleganccy mężczyźni w brunatnych ponchos z jedwabistej vicuni (coś podobnego do lamy) nonszalancko przerzuconych przez szyję i eleganckie kobiety w elegancko skrojonych, cienkich futrach - nawet sobie nie wyobrażałem tylu rodzajów, kolorów, fasonów. Tak pięknych skór tak pięknych zwierząt tak umiejętnie odartych ze skóry. Wiele kobiet nosiło plastry na nosach. Pewno je bito. Takie bywają skutki drapieżnego tanga, gdzie kobietą się dosłownie pomiata. Drapieżna kultura. Szkoda, że nie zapytałem Marka W., jak Gombrowicz sobie tu radził?... Wolałem Floridę, ulicę kin, wytapetowaną hollywoodzkimi afiszami. Dominował tam nadnaturalnej wielkości Lord]im - według Conrada, z muzyką Bronisława Kapera - przystojny jak Marek W. i Marek Hłasko w jednej osobie. Oczywiście poszedłem zobaczyć. Trzy razy. Wieczorami zachodziłem do Hebraiki, gdzie spotykali się młodzi ludzie. Ktoś grał na hiszpańskiej gitarze, ktoś śpiewał renesansowe melodie średniowiecznym kastylijskim dialektem, który przetrwał w ustach żydowskich uchodźców i nazywał się ladino. Między innymi nostalgiczną pieśń o kluczu od domu zostawionego w Hiszpanii. W refrenie powtarzała się „Espańa, Espana”. Oni chyba naprawdę tę Espańę kochali. Pięć wieków przeminęło, ale co to pięć wieków u Żydów? Wciąż nosili ten klucz od domu, który został w ich pieśni. W Buenos Aires schroniło się trochę marranów z Hiszpanii i Portugalii, ale i tu nikt nie śmiał być Żydem. Aż do połowy dziewiętnastego wieku, gdy pojawili się emigranci z zachodniej Europy, a później z północnej Afryki i pod koniec stulecia uchodźcy z Rosji. Ci z północnej Afryki też byli potomkami uchodźców z Hiszpanii. Ci z Rosji uciekali od pogromów, ale w 1919 urządzono im pogrom w Buenos Aires, nazywając go dla niepoznaki „antybolszewickim”. Po pierwszej wojnie światowej wzrosła liczba uchodźców ze wschodniej Europy, a po roku 1933 również ze środkowej. Podczas drugiej wojny i po wojnie Argentyna nie wpuszczała Żydów, z wyjątkiem małej grupy w latach 1956-57. Za to chętnie Niemców. Zwłaszcza tych, co mieli złote zęby - w kieszeniach. Pewien młody człowiek, którego poznałem w Hebraice, zaprosił mnie na kolację do swoich rodziców. Ciemne, ciężkie, europejskie meble, takież boazerie i kotary. Mieli kopalnie miedzi, podobno bardzo rentowne. I córkę na wydaniu, też atrakcyjną. Ubrana była na brązowo i czarno z egzystencjalną, paryską prostotą. Nic nie mówiła, ale chętnie się uśmiechała. - Jak się panu podoba Buenos Aires? - spytała matka. - Eleganckie miasto, ale jeszcze nigdy nie widziałem tylu kobiet z opatrunkami na nosach. Czy to od wypadków samochodowych? - Ależ nie, to po operacjach. - Po operacjach? - Chcą się pozbyć żydowskich nosów - wyjaśnił ojciec. - Które mają po Indianach, Hiszpanach, Arabach i Włochach - uzupełnił syn. Ojciec i matka znali jidysz, a młodzi angielski i mówiliśmy obu językami naraz. Które zresztą mają zbliżoną fonetykę i gramatykę, a nawet wyrażają podobny sposób myślenia, włącznie z humorem, którym oba różnią się od wspólnego niemieckiego kuzyna. W Ameryce słyszało się taki pośredni angielsko-żydowski język, który nazywano Yidlish, tak mówił nasz Uszer. Podano rybę faszerowaną, rosół z kury, kugiel i czułem się jak w rodzinnym domu, ale cały czas zastanawiałem się, o co chodzi. Czy nie mieli już w Buenos Aires lepszych kandydatów ode mnie? A może coś nie w porządku z tą córką? Albo nie daj Boże z kopalniami? Po Kalifornii miałem się na baczności i - jak mówią Amerykanie - powstrzymywałem swe konie. Tojuż nie było dla mnie. Raczej dla Marka W. - gdyby jeszcze miał przednie zęby. Wracam do domu, a Janka znów niespokojna, bo znów pytał o mnie policjant. Inny młody człowiek z Hebraiki umówił się ze mną w mieście, żeby zabrać mnie na cocktail party. On przyszedł w marynarce, krawacie, a ja w koszuli w kratkę i skórzanej wiatrówce, którą dostałem od Biumka. Kręciliśmy się po Corrientes i miałem wrażenie, że on nie wie, co ze mną zrobić, ale w końcu się zdecydował i wjechaliśmy windą wprost do salonu, gdzie było pełno ludzi i gdzie mój towarzysz zaraz mi się zgubił. Wszyscy patrzyli na mnie ze zdziwieniem, wreszcie ktoś wskazał mnie pani domu. - Czy pan przywiózł kwiaty? - spytała. - Nie - powiedziałem. I zaraz pożałowałem, bo mogłem powiedzieć, że tak, wziąć napiwek i zjechać. - A przepraszam, kto pan jest? Wyjąłem z kieszeni mój paksowski tomik wierszy. - Och, a cóż to za język? - Polski. - Poeta z Polski! - zawołała pani domu zachwycona. - Poeta z Polski - przedstawiała mnie wszystkim dokoła. - Ach, poeta... - z uznaniem kiwali głową panowie. - Co za niespodzianka! - wołały podekscytowane panie. Wszystkim się podobał napis „Pax” na okładce tomiku. Moja szoferska wiatrówka już nikogo nie raziła, przeciwnie, świadczyła o moim antymieszczańskim luzie i widziałem zaciekawione spojrzenia spod cienistych, sztucznych rzęs, ale ja - ręce w kieszeniach - nic sobie z tego nie robiłem, niczym Hłasko, jeśli nie zgoła Majakowski. Rej wodzili jacyś amerykańscy i angielscy dziennikarze. Jeden z nich grał na gitarze, drugi śpiewał, inni wtórowali i wszyscy się wesoło bawili, bo nie były to żadne hiszpańskie tęsknoty ani tym podobny blues, tylko satyra, przypuszczalnie polityczna i z kluczem, którego ja nie znałem. Wracam do domu, a Janka jeszcze bardziej niespokojna, bo znów był policjant i powiedział, żebym zgłosił się na komisariat. Za biurkiem siedział tęgi, łysy blondyn w czarnym mundurze. On siedział, a ja stałem. Rozmowę prowadził ze mną po polsku, prawie po polsku. - Po cosz tutaj przyjechał? - Na występy. - I fystempujesz? - Nie. - Tlaczeko? - Bo mój teatr wyjechał. - Tlaczeko teatr fyjechal, a ty nie? - Bo ja przyjechałem osobno. - Tlaczeko osopno? - Bo nie starczyło pieniędzy na samolot. Łysy blondyn w czarnym mundurze stracił cierpliwość i wstał. Był ze dwadzieścia lat starszy ode mnie, a więc w Polsce miał tyle lat, co ja teraz. Mówił do mnie per „ty”, bo inaczej nie umiał. Oni w Polsce innej formy nie potrzebowali. A ja nie protestowałem, bo znajdowaliśmy się znów w takim kraju, gdzie on mógł wszystko, a ja nic. - Co ty ropisz w Buenos Aires? - spytał, sondując mnie bladymi źrenicami. - Czekam na wizę. - Co sa f isę? - Amerykańską. - Chcesz jechacz to Ameryki? - zdziwił się. - A kcze to Ameryki? - Do Beverly Hills. - Peferli Hills? - zdziwił się jeszcze bardziej. - A po co? - Do matki. - To matki? - zdumiał się. - A co ona tam ropi? - Żyje! - warknąłem przez zęby. - Czy to nie wystarczy?... - To matka Amerykanka? - spytał łagodniej. - Tak. - Ah, nie fiecialem, ah, to f poszontku i szczenszlifej potruszy - powiedział już całkiem uprzejmie i nawet wyciągnął rękę. Obejrzałem się za siebie, że do kogo ta ręka, po czym się obróciłem na pięcie i wyszedłem. A w domu Janka mówi, że dzwonił ktoś z polskiej ambasady. - Czego chciał? - Nie powiedział, ale zostawił swój numer telefonu. Pośpieszyłem do amerykańskiego konsulatu, może przyszła już wreszcie ta wiza. Jeszcze nie, może w przyszłym tygodniu. A w domu Janka niespokojna: - Znów dzwonił tamten z polskiej ambasady. - I co mówił? - Żebyś do niego zadzwonił. Zadzwoniłem następnego dnia. - Czy mógłby pan do nas przyjechać? - W jakiej sprawie? - Tak po prostu, spotkać się, porozmawiać. - Mam wiele spotkań w ciągu najbliższych dni, zadzwonię w przyszłym tygodniu. - Ale na pewno. - Na pewno. Zadzwoniłem z lotniska: - Tak się złożyło, że natychmiast muszę lecieć do matki do Kalifornii. Mama i Uszer rzeczywiście mieszkali już w Beverly Hills, na samym skraju, ale w Beverly Hills, gdzie mogli posyłać swojego syna do najlepszej szkoły. W małym saloniku z lustrzaną ścianą, która go powiększała, stała nowa pikowana kanapa z dwoma pikowanymi fotelami do kompletu. W oddzielonej arkadą części stołowej (dining area) wisiał ociekający kryształkami żyrandol, a w ciasnej sypialni szumiała elektryczna maszyna, na której mama szyła po znajomości dla pań. 9. Zupa jagodowa W każdą premierę przed naszym prowizorycznym, parterowym budynkiem przy Królewskiej, na ruinach pałacu Kronenberga, parkowały limuzyny korpusu dyplomatycznego, ale nigdy nie stało ich tyle, co pewnego wiosennego wieczora, kiedy izraelski minister spraw zagranicznych Abba Eban zwołał do Warszawy swoich ambasadorów akredytowanych w krajach komunistycznych na naradę: jak ocieplić coraz chłodniejsze stosunki z tymi krajami? Narada nic nie pomogła, ale byli u nas na przedstawieniu, a gdy zapadła kurtyna, przyszli na scenę, gdzie ustawiliśmy się w linii i wymieniliśmy z nimi uścisk dłoni. Polski minister spraw wewnętrznych mógł mieć corpus delicti spisku syjonistycznego w sercu Warszawy, gdyby naprawdę umiał szpiegować. Nikt z nas nie ukrywał dumy z dzielnego, małego państewka żydowskiego. Nawet mój współlokator Buzgan, aktywista partyjny i litwak-rusofil z sowieckim obywatelstwem, którego nie chciał zmienić z powrotem na polskie. I to on zabrał mnie w piękne, majowe popołudnie do Jabłonny na raut z okazji święta niepodległości Izraela. Długi stół uginał się pod cytrusami, od których według Hłaski tak bujnie rośli izraelscy chojracy, i chodząc wokół tego stołu, wdałem się w rozmowę z Johnem Abramsonem, młodym nauczycielem ze szkółki dla dzieci amerykańskiej ambasady. W czerwcu jak co roku chodziłem do Spatifu na najlepszą w Polsce - i świecie - chłodną, słodką, aromatyczną, zawiesistą zupę jagodową, która była rozkoszą dla podniebienia i przełyku, a zarazem eliksirem i balsamem dla żołądka zatruwanego w niechlujnych zakładach zbiorowego żywienia i przekwaszanego w tłocznych tramwajach i autobusach, kolejkach do wędlin, do cytryn i wszelkiego innego koryta w dżungli, gdzie niczego nie starczało dla wszystkich i gdzie walczyło się o każdy kęs, odpierając ataki konkurentów o każdej porze dnia i nocy. Do Spatifu chodziło się dla towarzystwa i nie wypadało siedzieć samemu, ale zupa jagodowa stanowiła wyjątek, ją można było spożywać w samotności. Pytało się kelnerkę: - Czy jest dziś zupa jagodowa? - Owszem, jest. - No, to zostaję. I każdy to rozumiał. Podążam więc w pogodne, czerwcowe popołudnie przez plac Trzech Krzyży, gdy nagle przystaje przy mnie czerwony volkswagen. Kto? John Abramson. - Dokąd idziesz? - pyta mnie. - Na zupę jagodową. - A co to jest? - Tego się nie da powiedzieć. - Czy mogę pójść z tobą? - Czemu nie. Ledwo usiedliśmy, od stolika Dygata i Minkiewicza wstała i podeszła do nas moja przyszła żona - zgrabna, blada brunetka w obcisłej granatowej sukience i długich granatowych rzęsach - i dość płynną angielszczyzną spytała Abramsona, czy nie widział ostatnio jakiegoś jej znajomego Anglika. - Nie, ale może zechce pani z nami usiąść? - odpowiedział dżentelmen Abramson. Była aktorką z Kabaretu Starszych Panów i „Podwieczorku przy mikrofonie”. Bywała w Spatifie i w pobliskiej kawiarni „Szpilek”. W Spatifie siadała przy stoliku Dygata i Minkiewicza, a w kawiarni „Szpilek” przy stoliku Słonimskiego i Marianowicza - oba stoliki były swego rodzaju kabaretami starszych panów. Ostatnią zimę spędziła w Londynie i teraz czuła się w Warszawie osamotniona, bo wszyscy mieli jej za złe, że wróciła. Dlaczego? Bo myśleli, że będą mieli w Londynie metę. Co robiła całą zimę w Londynie? Wychodziła za pewnego Anglika, którego poznała tu, w Spatifie. Dlaczego wróciła? Bo w Londynie nie ogrzewano mieszkań i było jej ciągle zimno. Zjedliśmy zupę jagodową we troje, po czym Abramson powiada: - Taki ładny dzień, może byśmy pojechali za miasto? - Może do Pyr - zaproponowała moja przyszła żona. Bardzo chciałem pojechać z nimi, choćby po to, żeby nie zostawić mojej przyszłej żony sam na sam z Abramsonem, ale nie mogłem, bo musiałem wracać do teatru na próbę, o czym Abramson dobrze wiedział. W pogodne lipcowe popołudnie siedzę samotnie w Spatifie głęboko pochylony nad zupą jagodową - bo jak zupa jagodowa chlapnie, to plama na całe życie - gdy nagle staje nade mną ta sama blada brunetka w tej samej granatowej sukience i tych samych powłóczystych rzęsach. - Czy nie widział pan ostatnio Johna Abramsona? -, pyta. - Nie, bo wyjechał na urlop do Wiednia, ale może zechce pani usiąść. Zamówiłem jej zupę jagodową i mówię: - W kinie Klubowym idzie świetna angielska komedia, czy miałaby pani ochotę? Doszliśmy do placu Na Rozdrożu i ujrzeliśmy w oknie wystawowym cztery pięknie upierzone bażanty, prosto z polowania. Nigdy nie jadłem bażanta, a dużo o tym czytałem, więc pytam: - Czy miałaby pani na coś takiego ochotę? Bażanta zaś musieliśmy zanieść do domu, oskubać, wsadzić do pieca i jeszcze potem czekać na niego parę godzin przy butelce armeńskiego koniaku. Rano moja przyszła żona zerwała z powiek cieniste rzęsy i wydała mi się inną osobą. Ona też się zdziwiła, gdy pokazałem jej książkę z moim zdjęciem na obwolucie. - To ty?... Ucieszyło mnie to, że nie wiedziała, bo pisarz to była pozycja, natomiast jako aktor z marginesowego Teatru Żydowskiego mało się liczyłem, z czego wynikałoby, że uległa mojemu urokowi osobistemu, niemal bezinteresownie. Po trzech dniach i nocach rozstaliśmy się, bo przyrzekłem Śliwie, że mu pomogę w żniwach. Nie wiedziałem, kiedy wrócę, bo to zależało od pogody. Przyjechałem po dziesięciu dniach i od razu zadzwoniłem: - Hi, this is John... John Abramson, how are you? Właśnie wróciłem z Wiednia, czy możemy się zobaczyć? - Kiedy? - Zaraz. - Mogę dopiero o czwartej. - U mnie? - Nie, w kawiarni przy placu Trzech Krzyży. Po piętnastu minutach znów wykręciłem jej numer. - Halo, to ja, właśnie wróciłem z Makowca, czy możemy się zobaczyć? - Kiedy? - Zaraz. - Mogę dopiero o piątej. - U mnie? - Dobrze. Przyszła o wpół do szóstej. - Jestem zła na Abramsona - powiedziała od progu. Umówił się ze mną, pół godziny czekałam w kawiarni i nie przyszedł. No to w porządku, pomyślałem sobie. Zanim poznaliśmy się przy zupie jagodowej, moja przyszła żona czuła się tak osamotniona w Warszawie, że zaangażowała się do Jeleniej Góry i z nastaniem nowego sezonu grała tam w najlepszym polskim musicalu Niech no tylko zakwitną jabłonie, Agnieszki Osieckiej oczywiście, a ja co jakiś czas dojeżdżałem do niej nocnym pociągiem - noc w jedną stronę, noc w drugą, nocne życie. Jelenia Góra, malownicze niemieckie miasto, była harmonijnie wkomponowana w landszaft gór okrytych sinosiwymi niemieckimi świerkami, mało kto umiał tak komponować miasta jak Niemcy. Leżała w zacisznej kotlinie, której strzegły kolumny świerków w siwosinych niemieckich mundurach, choć nękały je i dziesiątkowały partyzanckie korniki i mordercze piły fabryki celulozy. Fabryka wypuszczała pod koniec dnia smród do złudzenia przypominający pierdnięcie po kiszonej kapuście, który jednak w przeciwieństwie do pierdnięcia nie rozchodził się, lecz siedział w kotlinie do późnej nocy. Ludzie uszczelniali okna i drzwi, wstrzymywali oddech na ulicy. Robotnicy w fabryce dostawali obłędu i często się zdarzały wypadki przy pracy - przeważnie pchnięcie ostrym narzędziem. Aktorzy nie pozostawali w Jeleniej Górze dłużej niż jeden sezon. Wyjątkiem był stary Z., którego nigdzie indziej nie chciano. Skonstruował sobie aparaturę z baterii i drutów, chodził z nią na ustronne wzgórza i nadawał: - Halo, Londyn, halo Londyn, tu Jelenia Góra, tu Jelenia Góra, odezwijcie się!... Aktorzy mieszkali w trzypiętrowym ciemnoszarym betonowcu w stylu hotelu robotniczego. Wąskie pokoiki, w których mieściło się wąskie łóżko, stolik, dwa krzesłai dwudrzwiowa szafa. Na każdym piętrze były dwie ubikacje, dwa prysznice i kuchnia na kilka gazowych płomieni. Stary Z. miał w swoim pokoiku elektryczną kuchenkę, którą sam sobie sporządził z drutów. Którejś nocy po paru kieliszkach biedak zaplątał się w druty i padając, siadł na rozgrzanej kuchence obu pośladkami. Najczulsze miejsce, ból nie do wytrzymania, a szpital cierpiał na chroniczny brak łóżek i środków uśmierzających. Chorzy leżeli na korytarzach, bo oprócz fabryki celulozy w Jeleniej Górze szalał przemysł chemiczny, elektrotechniczny, włókienniczy i metalowy, i wszędzie zarzynano się, jak nie ostrymi to tępymi nożami, które nie pokazują krwawienia. Przemysł w Jeleniej Górze miał także to do siebie, że wypijał ludziom wodę, która z trudem się wspinała na piętra i opadała z sił w najkrytyczniejszych chwilach. Człowiek się namydlał i nigdy nie wiedział, czy zdąży to mydło z siebie zmyć. Jeszcze gorsze emocje przeżywało się w ubikacji. 10. Błąd W Nowy Rok zadzwoniła do mnie Kamińska: - Dostałeś wielką nagrodę, gratulacje! Kiedy była dla kogoś łaskawa, mówiła per „ty”. Co wcale nie znaczyło, że my mieliśmy prawo tak mówić do niej. Wyróżnieniem był również zwrot „moje dziecko”, natomiast „przyjacielu” było ostrzeżeniem, jeśli nie naganą. Nie umiała powiedzieć, co to za nagroda, wiedziała tylko, że radio podało. Zadzwoniłem do radia, ale nic nie wiedzieli. Przyjechaliśmy na występy do Łodzi, wchodzę do Honoratki, a Marek Groński, kolega z Trójki TPD-owskiej, woła przez całą salę: - Podobno dostałeś niedobrą nagrodę... Po paru tygodniach zadzwonił ktoś z ZLP: - Mamy dla pana list z Genewy. „W związku z przyznaniem Panu nagrody literackiej zawiadamiamy uprzejmie, że regulamin naszej Fundacji nakłada na nas obowiązek wypłacenia nagrody laureatowi do rąk własnych na miejscu w Genewie” - przeczytałem w liście z listopadową datą. - Kto jeszcze dostał tę nagrodę? - spytałem. - Odojewski. Zadzwoniłem: - Czy wybiera się pan do Genewy po nagrodę? - Na razie nie... - odpowiedział zaskoczony. - A kiedy? - Jeszcze nie wiem... Odpisałem, że przyjadę najszybciej jak to będzie możliwe, i złożyłem na Koszykowej uprzejmą prośbę o pozwolenie. Co mi zrobią? Najwyżej nie pozwolą. Czekam miesiąc i drugi, a tu moja przyszła żona komunikuje mi, że chyba jest w ciąży. Karol Grunberg, historyk rodem z Drohobycza, gdzie nazwiska pisało się po niemiecku, znał w wydziale kultury komitetu warszawskiego towarzyszkę, która niedawno ułatwiła przydział mieszkania Odo-jewskiemu. Stary rozwodnik powiedział, że poleci mnie tej towarzyszce jako swojego kuzyna, musiałem mu tylko przyrzec, że zapoznam go z Kaliną Jędrusik, aktorką o interesującej żydowskiej urodzie, choć, notabene, osobiście jej nie znałem. Towarzyszka zaczynała pracę o ósmej rano jak Gomuł-ka. Przychodzę, a ona nie patrzy na mnie, lecz na ścianę z zegarem. - Ile mam czasu? - spytałem. Wykonała nieokreślony gest. - Piętnaście minut? - Raczej mniej. Zrozumiałem od razu, że doświadczona towarzyszka zasięgnęła zawczasu opinii sekretarza organizacji partyjnej mojego teatru. - My nie zajmujemy się przydzielaniem mieszkań - powiedziała - ale nieopodal w Alejach Ujazdowskich jest spółdzielnia mieszkaniowa, która przyjmuje wkłady dewizowe. - Jak długo się czeka? - Za dewizy? Może z pół roku... - Pół roku? Świetnie! - ucieszyłem się i pośpieszyłem do spółdzielni. Czekało się dziesięć lat i nikogo więcej na razie nie przyjmowali. Wszystko jednak skończyło się dobrze, bo dziecko po miesiącu się rozmyśliło i postanowiło się nieurodzić. A i Kalinie Jędrusik uszło płazem, żeby nie powiedzieć na sucho. - Ale jak będziesz miał mieszkanie, to ci załatwię telefon - nie dawał za wygraną mój rzekomy kuzyn. Na peronie czekał siwy pan Kallenbach, trzymając w ręku warszawską „Kulturę”. Srebrzyste jezioro, oczko w głowie Europy, oprawione było rzęsami platanów, ulice czyściutkie, że można lizać, słoneczny pokój w schludnym, secesyjnym hoteliku z bidetem na pierwszym planie - samo serce cywilizacji. Na kolacji u pana Kallenbacha dowiedziałem się, że również Wolna Europa zaliczyła Żydowską wojnę do najlepszych książek roku, zaraz po Austerii Stryjkowskiego, a przed Brychta Dancingiem w kwaterze Hitlera. To pewno to radio miała na myśli Kamińska, ale nie chciała powiedzieć, i tę „niedobrą nagrodę” miał na myśli mój szkolny kolega Groński. - A może nie chce pan wracać? - spytał mnie pan Kallenbach. - Możemy panu załatwić wyjazd do Paryża. Następnego dnia odbył się uroczysty obiad w hotelu. Wiosenne jagnięta w staromodnych platerach, dwa francuskie wina. Przy deserze przemówienia wokół stołu. Byłem pierwszym laureatem, który otwarcie przyjechał do nich z Polski i bardzo ich to ucieszyło, może jestem zwiastunem nowego kursu. Na koniec moja kolej i pytanie: - Dlaczego pan wraca? - Bo mam tam moją literaturę, mój teatr, narzeczoną, i ktoś przecież musi zostać. Wszyscy z zadowoleniem przyjęli tę odpowiedź, a profesor Krystyna Marek wyraziła przekonanie, że tym razem się nie pomylili. Była to pewno aluzja do Brychta, który po odebraniu nagrody odwdzięczył im się pamfletem pod donosicielskim tytułem Raport z Monachium, właśnie publikowanym w warszawskiej „Kulturze”. Wracałem przez Monachium, gdzie miałem zatrzymać się u Ericha, niemieckiego kompozytora, który kiedyś zahaczył o Warszawę i też poznał w Spatifie moją narzeczoną. Czekał na peronie ze swoją żoną i transparentem, na którym wypisali moje imię. Oboje wysocy, przystojni, eleganccy, mieszkali w niedużych, niskich blokach otoczonych drzewami, krzewami i trawą, w Ameryce takie mieszkania nazywały się garden apartments. Klatka schodowa pachniała czystością jak w Genewie i Tel Awiwie na Cafonie. Nowe meble były proste, funkcjonalne, mniejsze niż w Ameryce, większe niż w Izraelu, dużo lepsze niż w Polsce. Oboje dobrze mówili po angielsku i prawie nie czułem, że jestem w niemieckim domu. Co jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło i nie mogłem o tym nie myśleć, leżąc długo w nocy w ciemnym gabinecie z szeroko otwartymi oczami i nasłuchując. Erich był bardzo dumny ze swojej Bawarii i podkreślał, że ma ona mało wspólnego z resztą Niemiec, a zwłaszcza Prusami. Pokazał mi zamek z wariackim przepychem urządzony przez króla Bawarii, który zwariował. Postawił mi obiad w ulubionej piwiarni Hitlera, który zwariował Niemców, włącznie z Bawarczykami, Austriakami i większością sąsiedzkich narodów. I zamek, i piwiarnia należały do atrakcji turystycznych, z tą różnicą, że zamek był tylko zabytkiem, a w piwiarni wciąż podawano piwo, które pił Hitler, i nieprawdopodobną rozmaitość wieprzowych frykasów, które zawsze były niemiecką specjalnością jak muzyka. Trzecią miejscową atrakcją była Wolna Europa i mijając Englisches Garten, Erich spytał, czy chciałbym tam wstąpić. Wolałem nie. Wieczorem pojechaliśmy na kolację do ich przyjaciół, a tam stół zagięty w podkowę na dwadzieścia osób, krewetki z czerwonym sosem, w wysokich kielichach szampan, gratulacje. - O czym jest ta nagrodzona książka? - zainteresowała się jedna z pań. - Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musiałbym ją pani przeczytać - powiedziałem, przytaczając znaną anegdotę o Tołstoju i Annie Kareninie. - A jaki ma tytuł? - nalegała pani. - Wojna. - Wojna? - zdziwiła się. - I nic więcej? - A po co więcej? Jest znacznie krótsza od Wojny i pokoju, więc w zupełności wystarczy... - żartowałem dalej, bo gdybym powiedział Żydowska wojna, to cała kolacja byłaby na nic. - A z jakich stron pan pochodzi? - zainteresował się jeden z panów. - Z Warszawy. - Ach, z Warszawy! - ucieszył się. Inni też się ucieszyli. Pewno woleli Polaków z Warszawy niż z Wrocławia czy Jeleniej Góry. Następnego rana moja gospodyni, miła i bardzo cierpliwa, obwiozła mnie po wszystkich sklepach z obuwiem. Oglądałem, przymierzałem, ale nic mi się nie podobało, a potem podjechaliśmy do dealera używanych samochodów i kupiłem pierwszego czarnego volkswagena, jakiego mi pokazano. Był niemłody, rocznik 1961, ale miał nową tapicerkę i półautomatyczną skrzynię biegów, które przerzucało się bez pedału sprzęgła (prawie jak w samochodzie amerykańskim), bo należał przedtem do kierowcy bez nogi. Brakowało mi tylko radia, lecz z drugiej strony radio by mi zaraz w Polsce ukradli. Dlaczego kupiłem niemiecki samochód, i to po Niemcu, który nie wiadomo gdzie stracił nogę? Bo był najlepszy, jaki mogłem kupić za te trzy i pół tysiąca franków szwajcarskich (jakieś siedemset dolarów), które dostałem w Genewie. Czy miałem jeździć gorszym, bo jestem Żydem? Jechałem moim zdobycznym volkswagenem przez malownicze landszafty Bawarii, podziwiając sielski wdzięk i urodę ulubionej prowincji Hitlera i ukochanej ojczyzny Himmlera. Z niemieckim dużym „D” i czarnym orłem na tablicach rejestracyjnych jechałem przez górzyste krajobrazy Czech i zielony Dolny Śląsk. Wszyscy mnie dobrze traktowali: strażnicy, celnicy, przechodnie, których pytałem o drogę. Dużo lepiej niż tych, co jechali z rejestracją krajową. Z niemieckim orłem z przodu i z tyłu pędziłem betonową autostradą, którą zbudował Hitler, volkswage-nem, któremu on nadał tę nazwę i nawet współprojektował jako samochód dla każdego Niemca. Niewiele było pojazdów na tej hitlerowskiej autostradzie, prawie cała dla mnie, jechałem więc w doskonałym nastroju i chętnie podwoziłem ludzi, którym bardzo imponowało, że jadą z cudzoziemcem. Cóż z tego, że Niemiec? I nawet się nie dziwili, że mówię po polsku, a jeden młody człowiek skwapliwie mi pokazywał, że tam jest fabryka amunicji, a tam trochę dalej fabryka granatów - całkiem bezinteresownie, ideowy chłopak. Wprowadziłem moją niemiecką zdobycz w środek Warszawy, na Anielewicza, w sam środek byłego getta. W Polsce volkswagen, nawet stary jak mój, to był majątek i wszyscy za nim się oglądali. No i płaciło się odpowiednie cło: trzydzieści tysięcy złotych. Napisałem podanie do ministra, że nagroda za pracę twórczą. Volkswagen stał na strzeżonym parkingu i zbierał kurz, bo nie wolno było mi jeździć bez polskiej rejestracji, której nie mogłem dostać przed zapłaceniem cła. Po miesiącu minister łaskawie obniżył haracz do dwudziestu tysięcy, co prawie równało się moim rocznym poborom. Udałem się na plac Dzierżyńskiego, postałem godzinkę w kolejce, wypełniłem formularze, zapłaciłem sto złotych, znów postałem godzinkę w kolejce. - A gdzie stare tablice rejestracyjne? - spytał facet w okienku. - To są niemieckie tablice. - Nie szkodzi. - Ja zapłaciłem za nie w Niemczech pięćdziesiąt marek. - Nie szkodzi. - Powiedzieli, że jeśli odeślę, to mi zwrócą pieniądze. - My odeślemy. - A zwrócicie mi pieniądze? - Nie. - To ja nie dam wam ich tablic. - To nie dostanie pan naszych. Zatem jeszcze dwa tysiące złotych. A w tym czasie Brycht dostał i mieszkanie, i talon na nowiutkie alfa romeo za jedną piątą ceny, prawie tyle co moje cło. I sam Gomułka o nim powiedział: - To jest pisarz, któremu można rękę podać. Buzgan zabrał mnie tego roku do rezydencji izraelskiego ambasadora na seder. Prehistoryczna opowieść o niewoli, ucieczce i wyzwoleniu krążyła wokół stołu i odczytywali ją na głos ci, co umieli po hebrajsku. Najpłynniej czytał Stryjkowski, najsmutniej Rudnicki, najdramatyczniej bezbożnik Buzgan. W rocznicę powstania w getcie przyleciał delegat z Los Angeles. Stary Krakowski i ja zaprowadziliśmy go do kwiaciarni na rogu Alej Jerozolimskich i Kruczej i zamówiliśmy największy wieniec w historii tej kwiaciarni. I poszliśmy z tym wieńcem pod pomnik jako trzyosobowa delegacja, bo Krakowski miał w Los Angeles ciotecznego brata, a ja matkę. Cieszyłem się, że nareszcie coś dla niej robię i że idę obok siwego Krakowskiego, prawdziwego partyzanta, który był trzy razy zrzucany na spadochronie. Ledwo skończyły się kwietniowe uroczystości ku pamięci Żydów wymordowanych w Europie, zaczęło się przygotowanie propagandowe przed spodziewanym atakiem Arabów na tych, co ocaleli i schronili się w Izraelu. W Warszawie jeszcze się liczono ze słowami, ale radio wrocławskie, które słyszałem w Jeleniej Górze, otwarcie podawało w wątpliwość podstawy istnienia państwa żydowskiego i już nie miałem pewności, czy dobrze zrobiłem, wracając z Genewy, zamiast prysnąć do Paryża, jak mi podpowiadał pan Kallenbach. A w czerwcu, gdy Gomułka rozeźlony nagłym a niespodziewanym zwycięstwem Izraela oskarżył nas, resztkę Żydów, którzy zostali w Polsce, że jesteśmy „syjonistyczną piątą kolumną”, to już wiedziałem na pewno, że popełniłem błąd. „Piąta kolumna” była synonimem wroga wewnętrznego i zdrady, ale nie każdy pamiętał, że ten zwrot pochodził z hiszpańskiej wojny domowej: cztery kolumny generała Franco atakowały z zewnątrz, a rzekoma piąta od środka. I że ten zwrot frazeologiczny pomógł Stalinowi mordować w Hiszpanii trockistów i innych potencjalnych rywali. W obu przypadkach była to bezsprzecznie zdrada, tylko kto kogo zdradzał? Jaruzelski jakby na to czekał, od razu wyrzucił z wojska ostatnich stu kilkudziesięciu żydowskich oficerów, jacy ostali się po paru wcześniejszych akcjach „O” (odżydzanie). Moczar i jego partyzanci zaatakowali encyklopedię PWN, że też za dużo w niej Żydów, a najbardziej się oburzali na hasło Obozy zagłady, gdzie podano, że ginęli w nich prawie wyłącznie Żydzi. Niesezonowe małżeństwo - mówili Żydzi na mieście. Odradzał mi je zawsze nietrzeźwy Zdzisio Maklakiewicz w Spatifie, ale ja myślałem, że z zazdrości o nią. I zawsze trzeźwy Julek Stryjkowski w „Twórczości”, ale ja myślałem, że z zazdrości o mnie. Owszem, zawahałem się, niemal jak wtedy w Kalifornii, i jak wtedy przezwyciężyłem wahanie. Pojechaliśmy naszym starym volkswage-nem do urzędu stanu cywilnego na Nowym Świecie. Ja wystąpiłem w moim kalifornijskim, czarnym garniturku z alpaki, białym krawacie i z białym goździkiem w butonierce. Ona też nie pierwszy raz ślubowała, więc w tiulu w białe i szare ciapki. Stryjkowski przyszedł w eleganckim granatowym garniturze, który go trochę powiększał. Agnieszka w obcisłej, czarnej, sukience bez rękawów wyglądała seksownie] niż kiedykolwiek. Przyniosła z sobą aparat i zrobiła nam zdjęcia ze ślubnym bukietem, po czym zabrałem ich swoim czarnym volkswagenem na obiad do Pyr. W ogrodzie, na białym obrusie, w cieniu bielonych jabłoni. Podawano tam kaczki z własnego stawu nadziewane jabłkami z własnego ogrodu i sowieckiego szampana z Gruzji. Ja chciałem od razu szampana, ale te dwie prowincjuszki uparły się, że szampana pije się tylko na deser. Nie usłuchałem doświadczonych przyjaciół i straciłem przez to wiele cennych lat. Ale gdybym był usłuchał, to - jak pokaże dalszy ciąg przyczynowo-skutkowy - może straciłbym dużo więcej. Pojechaliśmy naszym poniemieckim volkswagenem na dwa miodowe tygodnie do Domu Pracy Twórczej w poniemieckiej Ustce, gdzie spaliśmy w poniemieckiej willi na trzeszczącym, poniemieckim łóżku i wyboistym poniemieckim materacu. Poniemieckie morze było mroczne i zimne i nabawiłem się od niego okropnego bólu w stawie barkowym, który budził mnie co godzinę, i żywiłem się przeważnie aspiryną. Szczypiorski, który bardzo się interesował Żydami, zabierał mnie na spacer po lesie i opowiadał o okupacji. - Panie, Niemcy są głupi, Żyda się poznaje po włosach - mówił mu jego fryzjer. A Szczypiorski miał kręcone, gęste, czarne włosy jak Żyd, z czego może sobie nie zdawał sprawy, nawet kiedy mi to opowiadał, ale jestem pewny, że zdawał sobie z tego sprawę jego okupacyjny fryzjer. W Domu Pracy Twórczej przebywał również pewien starszy wojskowy z wydawnictwa MON, który mi powiedział, że zwycięstwo nad Arabami to dla Żydów niedobrze. - A co byłoby dobrze? - spytałem, ale nie miał na to odpowiedzi. Poznałem tam także tłumacza z Interpressu, chudego, starszego pana, który niezdrowo wyglądał, przypuszczalnie z powodu alkoholu. Zabrał mnie do swojego pokoju, gdzie ze łzami w oczach wyznał, że Interpress każe mu tłumaczyć na angielski przedwojenne antysemickie paszkwile na eksport dla Arabów. Podczas moich miodowych tygodni nad morzem cenzura w Warszawie wykastrowała mi dłuższe opowiadanie, które zostawiłem w „Twórczości”. Wycięto między innymi wspomnienie o nocnym napadzie w Dobrem zimą 1945: „Ale do Frydów pobiegli, bo Frydowie byli Żydami. Frydowie pewno myśleli, że po tym, jak tyle przecierpieli i zostali przy życiu, prawie sami z całego miasteczka, to wszyscy im będą współczuli, dodawali otuchy, a może nawet cieszyli się nimi. A tymczasem oni pobiegli do nich, bo byli pewni, że Fryd, który odziedziczył piekarnię, ma pieniądze, a jeśli Żyd ma pieniądze, to każdy myśli, że ma prawo mu je odebrać”. Zezwolono tylko na krótką wzmiankę, że „do Frydów pobiegli, bo byli pewni, że Fryd, który odziedziczył piekarnię, ma pieniądze”.We wspomnieniu o obozie koncentracyjnym skreślono zdanie: „jeśli Hitler was nie wykończy, to my was wykończymy! - wołali niektórzy bezsilni wobec Uszera i innych (niepalących) Żydów, którzy handlowali niedopałkami papierosów”. Zatem nie wolno mi było pisać o antysemityzmie. Normalnie redaktor pokazywał autorowi miejsca zaznaczone czerwonym ołówkiem i wspólnymi siłami wykonywało się uniki, ale Stryjkowski wolał, żebym nie wiedział, bo obawiał się - całkiem słusznie - że się zdenerwuję i powiem coś, co się źle dla mnie skończy. - Nie będę już mógł nic więcej przyjąć od ciebie na ten lemat - ostrzegł mnie, gdy wróciłem do Warszawy. Nie musiał mi tego mówić. Cięcia cenzury wyraźnie wskazywały, że nie pozwolą mi więcej pisać o tym, co dla mnie najważniejsze, to znaczy nie pozwolą mi być prawdziwym pisarzem. A nie być pisarzem mogłem również w Ameryce. Jedna ze sztuk Szolema Alejchema, którą graliśmy w naszym teatrze, nosiła tytuł Trudno być Żydem, ale to było za cara. Teraz napisałby Me wolno być Żydem. Nie był to pierwszy raz i nie pierwsza ojczyzna, która zdradziła Żydów, a jednak byłem zaskoczony. Myślałem, że najbrzydsze już się stało i nie może się więcej powtórzyć, zwłaszcza w kraju mokrym od żydowskiej krwi. Ale znów okazało się, że logika nie ma z tym nic wspólnego. Ujrzałem to samo stare świństwo, największe świństwo kultury. Widziałem je na wskroś jak w sowieckim rentgenie: ja tiebia, blad’, na skwos’ wiżu! Po tym, co pamiętałem z dzieciństwa, czułem, że to ponad moje siły, że drugi raz już czegoś takiego nie przetrzymam. Nie bałem się, ale czułem gniew. I pogardę. I postanowiłem, że nie dam satysfakcji łobuzom i że wypnę się na nich przy pierwszej okazji, jaka się nadarzy. Taką okazją były planowane występy w Nowym Jorku. - Nie wiem, co mnie tam czeka i niczego ci nie mogę obiecać - powiedziałem do dopiero co poślubionej żony. - Może będę zwykłym robotnikiem. Nie mam prawa żądać od ciebie takiego ryzyka i nie namawiam cię, masz wolny wybór. Wybrała ryzyko. Które może nie wydawało jej się tak duże, bo miałem tam przecież matkę, i to u stóp Hollywood. 11. Ucieczka Zaproszono nas do Nowego Jorku dzięki Oscarowi, którego dostał słowacki film Sklep przy głównej ulicy z Idą Kamińską jako starą Żydówką za ladą. Zaproszono? Kamińska sama się wielokrotnie zapraszała, ale dzięki Oscarowi znaleziono tam nareszcie sponsorów. Skąd wiedziałem, że mnie zabierze? A stąd, że poleciała na Oscary bez odpowiedniej sukni, a w całym Hollywood i Beverly Hills nie było nic na jej przygarbioną, drobną figurkę i sytuację uratowała moja utalentowana mama, która w ciągu jednego dnia przerobiła jej suknię tak, że nie powstydziłaby się tej kreacji żadna z hollywoodzkich gwiazd. Mama oczywiście nic od Kamińskiej za to nie wzięła. Powiedziała jej, że zawsze ją uwielbiała, i jest szczęśliwa, że może ją widzieć, rozmawiać z nią, przyjmować w swoim domu, a do tego jeszcze coś dla niej zrobić. Obie sobie szczerze przypadły do gustu, bo mama też była niedużą, jasnooką, tlenioną blondynką i aktorką, która w swoim czasie grała główną rolę w naszej żydowskiej wojnie o życie, dzień w dzień i noc w noc nie schodząc ze sceny. Kamińską umiała to ocenić. Był jeszcze drugi powód, dla którego Kamińską mi powiedziała, że chce mnie zabrać do Ameryki. Otóż na zebraniu wyborczym do Rady Miejscowej, na którym dyrekcja jak zwykle wystawiła listę swoich kandydatów, ktoś z młodych robotników nieoczekiwanie zgłosił z sali moje nazwisko i cały polski personel techniczny poparł moją kandydaturę, wskutek czego dostałem najwięcej głosów i zgodnie ze statutem zostałem przewodniczącym, pierwszym demokratycznie wybranym przewodniczącym, związku zawodowego w komunistycznym kraju - i pragmatyczna Kamińska chciała mnie mieć po swojej stronie. Po czerwcowym przemówieniu Gomułki nasz wyjazd stanął pod znakiem zapytania i zawisł na włosku, ale Kamińska umiała wyperswadować rozeźlonym czynnikom, że odwołanie wyjazdu zrobi złe wrażenie w świecie i będzie wodą na młyn dla tych, co oskarżają polskie państwo ludowe o antysemityzm, natomiast nasze występy w Nowym Jorku, przeciwnie, zamkną im buzie. Musieliśmy się tylko zgodzić, że będzie nam towarzyszył - na nasz koszt - przedstawiciel Ministerstwa Kultury. Moja żona otrzymała tymczasem zaproszenie od mojej matki i złożyła podanie o paszport, o czym w teatrze nikt oczywiście nie wiedział, a w urzędzie paszportowym inny wydział załatwiał wyjazdy prywatne, inny służbowe. Wprawdzie kiedy siedzieliśmy w wysokim hallu na Koszykowej, z gabinetu na piętrze wyjrzał tęgi podpułkownik i rzucił okiem w naszą stronę, ale był to szwagier Słonia, który zawsze ułatwiał mi wyjazd. Dla niepoznaki przemeblowywaliśmy nasz pokój we wspólnym z Buzganami mieszkaniu. Specjalnie zatrudniłem naszego teatralnego stolarza. Przychodził codziennie po pracy z heblem, pokostem, lakierem i wstawiał nam nowy regał na książki. Telefon stał w przedpokoju. Ktoś zadzwonił, Buzgan podniósł słuchawkę. - Nie, absolutnie nie - powiedział po żydowsku, patrząc na mnie. - Pytali się, czy wy czasem nie patrzycie na tamtą stronę... - wyjaśnił po odłożeniu słuchawki. We wrześniu Kamińska obchodziła 50-lecie pracy artystycznej. Władze przysłały drugorzędnych figurantów i nie dostała żadnego orderu, ale przyszli znakomici warszawscy artyści, pisarze. I wszyscy Żydzi - chcieli być razem, jak w Jom Kippur w synagodze. Kamińska zagrała swoje najlepsze sceny z Mirełe Efros i Matki Courage. Widziałem ją w tych rolach dziesiątki razy. Mogłem patrzeć na nią w nieskończoność, jak na znakomity obraz, i słuchać w nieskończość jak muzyki. Niby mała i wątła, ale na scenie panowała niepodzielnie. Miała mały głos, więc grała „cienko”, jak na skrzypcach. Niewyżyty Buzgan grzmiał, miotał się, wszystko na wierzch, a ona przeciwnie, do środka, i ściszonym głosem wyciągała każdą najcieńszą, najbardziej przejmującą nutę. Nie widziałem lepszej Mirełe Efros, choć widziałem Chanę Rowinę w Tel Awiwie. I nie widziałem lepszej Matki Courage, choć widziałem Helenę Weigel na gościnnych występach w Polsce. Kamińska - wbrew założeniom Brechta - grała dosłownie, co było i ciekawsze, i bardziej przejmujące, a kto chciał, to i tak widział uniwersalną metaforykę i symbolikę. Po spektaklu wyszliśmy na scenę. Figuranci wydukali, co mieli do wydukania, artyści dorzucili garść prawdziwych słów. Jubilatka najpierw podziękowała wszystkim po polsku, a potem powiedziała, że chce zwrócić się do swojej publiczności w języku, którym całe życie przemawiała ze sceny, i wygłosiła krótkie przemówienie ku pokrzepieniu serc: - Nie upadajcie na duchu, kochani. Nie takie przetrwaliśmy burze, więc i tę przeczekamy. Złe wichry przeminą, muszą przeminąć... Wiedziała, że te słowa dojdą do niepowołanych uszu, bo byli na sali donosiciele, którzy rozumieli jidysz, a na scenie rywale bez skrupułów, ale nigdy jej nie brakowało odwagi i charakteru. I ezopowej zręczności: mogła zawsze wyjaśnić, że mówiąc o złych wichrach, myślała wyłącznie o sytuacji międzynarodowej.A tymczasem złe wichry przybierały na sile. Na początku października skazano na trzy lata więzienia Ninę Karsow, bo prowadziła dziennik Szymona Szechtera, który stracił wzrok na wojnie jako saper, lecz widział więcej od innych i zachował więcej odwagi, więc został historykiem i kronikarzem. Nina też częściowo straciła sprawność fizyczną, gdy wyrzucono ją jako małe dziecko z pociągu do Treblinki, ale wspólnie nieźle sobie radzili. Dysydentką została w naturalny sposób, gdy jej przybraną matkę Stanisławę Karsow wiele lat więziono i dręczono za służbę w kontrwywiadzie AK. To, że przy okazji wyrobiła aryjskie papiery wielu Żydom i uratowała żydowskie dziecko z pociągu wcale jej nie przysporzyło względów u ubeckich antysemitów. Ani u ubeckich Żydów, którzy musieli być „bezstronni”. Moja żona miała podróżować polskim frachtowcem do Brooklynu, a stamtąd naszym volkswagenem. Co, miałem może zostawić tej antysemickiej bandzie samochód, na który wydałem całą Nagrodę Kościelskich i jak głupi przyprowadziłem do Polski, dopłacając dwadzieścia tysięcy złotych cła? Żeby zabrać samochód, żona musiała wykazać się prawem jazdy, poszła więc w Jeleniej Górze na kurs. Trzy razy zdawała, bo musiała wiedzieć, z czego się składa samochód i z jakiego metalu i stopu powstała każda część. Wychudła, cień się zrobił z człowieka, aż w końcu wiedziała wszystko, tylko nie umiała jeździć, bo czas na naukę jazdy był bardzo ograniczony. Córka Kamińskiej też dopiero za trzecim razem zdała - nie pomogło nazwisko, przeciwnie - i też bała się siąść za kierownicę. Ja zdawałem w swoim czasie w Łodzi, dwa razy, ale jeździć nauczyłem się w Kalifornii, u mojej amerykańskiej żony. Frachtowce zabierały tylko kilkunastu pasażerów i jesienią rzadziej chodziły, musieliśmy więc zrobić jak najwcześniej rezerwację, ale Orbis nie chciał rezerwować bez wizy, a na wizę czekało się tygodniami i istniała obawa, że gdy przyjdzie wiza, to nie będzie miejsca na statku, a następny odejdzie, gdy ja już będę miał wracać, a jeśli nie wrócę, to żony oczywiście nie puszczą. To błędne koło mógł przerwać tylko Minkiewicz, który pływał do Ameryki, czasem z Dygatem, i nie brakło mu gorących wielbicielek w Orbisie. Podrzuciliśmy go ze Spatifu na róg Alej Jerozolimskich i Brackiej i siedząc w volkswagenie zaparkowanym przed wielkimi oknami Orbisu, patrzyliśmy, jak stary uwodziciel podchodzi do niezłej jeszcze blondyny za biurkiem i całuje jej rączkę, a ona się rozpromienia, jak on jej mówi coś zabawnego, a ona się śmieje, jak on przechodzi do rzeczy, a ona macha rączką - ależ, panie Januszu, dla pana zawsze, nie ma sprawy - po czym on wstaje, znowu całuje rączkę i rezerwacja jest. Prosiliśmy go, żeby nic nikomu nie mówił, co doskonale rozumiał, bo wyjazd za granicę każdy trzymał w tajemnicy jak długo się da, i było nam naprawdę przykro, że nie mogliśmy mu powiedzieć, jak wielką nam oddał przysługę. Żona zapłaciła sześć tysięcy za rejs tam i z powrotem, ale zabrakło jej na fracht samochodu w obie strony. - To niech pani zapłaci teraz w jedną stronę, a z powrotem to już w Nowym Jorku - sprytnie doradziła jej kasjerka Hartwiga, któremu zależało na dolarach. - Oczywiście - jeszcze sprytniej zgodziła się moja żona. Buzgan nie chciał więcej występować za granicą w cieniu Kamińskiej, załatwił więc sobie i swojej żonie gościnne występy w Paryżu i Brukseli i wyjechali już we wrześniu, zostawiając nas samych w mieszkaniu, czym bardzo nam ułatwili konspirację. Nie wyprzedawaliśmy się i zostawialiśmy prawie wszystko. Załadowałem do volkswa-gena tylko wszystkie słowniki, że niby żona będzie się w Ameryce uczyć, i książki, z którymi nie chciałem się rozstać, że niby będą jej jako aktorce niezbędne do pracy nad sobą: Mickiewicza, Norwida, Kasprowicza, Iwaszkiewicza, Czechowicza, Tuwima, Leśmiana, Schulza, Herberta, Borowskiego, Rudnickiego, Kijowskiego, Konwickiego, Stryjkowskiego z dedykacją „Młodemu, obiecującemu prozaikowi polskiemu”, Brandysa z dedykacją „Autorowi Żydowskiej wojny”, norymberskiego prokuratora Jerzego Sawickiego Głos ma prokurator z dedykacją za „trafny i przekonywający utwór o wojnie żydowskiej”, małą prozę Okudżawy pod świetnym polskim tytułem Jeszcze pożyjesz... z dedykacją „S uważanijem, na drużbu”, wierszowane żarty Minkiewicza (w uroczej okładce Henryka Tomaszewskiego) z „ojcowskim błogosławieństwem na nową drogę życia” dla nas obojga, Marysieńkę Sobieską Boya-Żeleńskiego, Sobieskiego Listy do Marysieńki, Historię sztuki filmowej Toeplitza. Oraz III Plenum PZPR i krótki kurs Historii Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii Bolszewików - żeby rozwiać wątpliwości celników. Zawiozłem żonę do Gdyni i pomyślnie załadowałem z samochodem na statek, który odszedł ósmego października, ale mój samolot startował dopiero dwunastego i mogli jeszcze zatrzymać mi paszport. Mogli mnie zdjąć z samolotu. Do Kopenhagi zabierał nas polski samolot, który mogli zawrócić z drogi. Pojechałem na lotnisko na czczo. W powietrzu podano nam kanapki z luksusową kiełbasą krakowską i szynką eksportową. W Kopenhadze wszystko to zwymiotowałem i nie brałem więcej wieprzowiny do ust. Paramount Hotel stał w sercu Broadwayu, który był sercem Nowego Jorku, który był sercem Ameryki, która była sercem świata. Ruch, hałas, rwetes, dzień i noc darły się policyjne syreny, a ostrzeżenia na drzwiach ciągle przypominały, żeby zamykać się na wszystkie spusty i nie wpuszczać nikogo, ale dawno już tak dobrze nie spałem. Wstałem za wcześnie, bo byłem o sześć godzin młodszy, wychodzę przed hotel, kto stoi i czeka wymięty, nieogolony? Frykowski. - Stary, masz papierosa? - spytał, jakbyśmy spotkali się przed Honoratką w Łodzi. Wyjąłem niebieską paczuszkę silesii. Weszliśmy do coffee shopu na amerykańską kawę, dużą a cienką. Zaproponowałem mu również amerykańskiego pączka, który nigdy się nie starzeje, ale tej zgagi nie chciał. Silesie były w Polsce bardzo popularne. Krótsze od innych, więc mniej trujące i tylko sześć złotych paczka, przywiozłem ich dwa kartony. Idę sobie pod wieczór przez pięknie zadrzewiony Washington Square, zachodzi mi drogę trzech młodych Murzynów. - Do you have a cigarette? Podałem moje silesie. Wziął w rękę, obejrzał, pomacał, powąchał. - What the hell is it? - powiedział i oddał mi z powrotem. Od tej pory zawsze miałem w kieszeni paczuszkę silesii. Nawet kiedy przestałem palić. Impresario nas sprowadził na cztery tygodnie, ale w Nowym Jorku wszystko zależało od pierwszego wieczoru. Jeśli recenzent w telewizorze podniesie kciuk, to można grać i grać, a jeśli opuści, to można zwijać dekoracje. Siedzieliśmy więc po premierze w barze Act One na Times Square, pijąc na koszt impresaria manhattan i whisky sour i spoglądając na wiszący pod sufitem telewizor, czekaliśmy w napięciu na wyrok. W napięciu, które ja oczywiście udawałem. Przybył ambasador Michałowski z Waszyngtonu z małżonką i ambasador Winiewicz z ONZ-u z małżonką, siedzieli z Kamińską i Melmanem, jej mężem. Melman nie łysiał, nie siwiał i miał godne zazdrości czarne kędziory, ale w Nowym Jorku na życzenie impresaria rozprostował je, bo przypominały murzyńskie. Nagle aplauz i wszystkie szklanki w górę. - Zwycięstwo! - zawołał impresario. - Za zwycięstwo! - wołaliśmy, stukając się szklankami. - Za nasze zwycięstwo! - dodałem, bo przypomniałem sobie asa wywiadu z sowieckiego filmu wojennego, który tak odpowiedział, pijąc z niemieckimi oficerami, i stuknąłem szklanką w szklankę towarzyszącego nam przedstawiciela Ministerstwa Kultury. Przedstawiciel wypił bez żadnych podejrzeń, ale czujny sekretarz partii spojrzał na mnie z ukosa. Po chwili zawołano mnie do ambasadorskiego stolika, ambasadorowa Michałowska chciała mnie poznać. Okazało się, że to Mira Michałowska, tłumaczka Hemingwaya, znana także jako Maria Zientarowa, autorka opowiadań dla dzieci. Przywołano też naszego bohaterskiego amanta Bergera, znali się ze Spatifu. - Panie Julku, zamykają Spatif, gdzie my teraz będziemy chodzić? - martwiła się tłumaczka tego pijaka Hemingwaya. Ambasador Michałowski, nobliwy, siwy pan uprzejmie się uśmiechał, Winiewicz zaś był sztywny jak Karenin i jak Karenin miał dużo młodszą, powabną żonę, więc poprosiłem ją do tańca. Winiewicz krzywo na mnie spojrzał, więc poprosiłem ją jeszcze raz. Bardzo dobrze i chętnie tańczyła. Nowy Jork był największym żydowskim miastem w historii. W latach 1870-1920 przybyło tu ponad milion Żydów ze wschodniej Europy, którzy uciekali od pogromów. Zwano ich rosyjskimi, bo pogrom to rosyjskie słowo. Harowali w sweat-shopach przemysłu odzieżowego, który należał do Żydów, ale dzieci posyłali do szkół. W 1920 prawie osiemdziesiąt procent studentów bezpłatnego City College stanowili Żydzi. W latach dwudziestych działało w Nowym Jorku tysiąc synagog, w których językiem kazań był jidysz, i grało jedenaście stałych teatrów żydowskich. W latach trzydziestych przybyli uchodźcy z Niemieć, po wojnie dipisi z obozów. Teraz mieszkało tu prawie dwa miliony Żydów i do tego prawie dwa razy tyle w suburbiach, ale jidysz utrzymywał się tylko w chasydzkich enklawach i grał tylko jeden teatr żydowski - nasz. I połowa publiczności siedziała już ze słuchawkami. Nigdzie nie było tylu Żydów i jeszcze nigdy nie przestawali oni tak szybko być Żydami. No ale graliśmy dzień w dzień przy pełnej sali jak za czasów, których ja nie mogłem pamiętać, więc Kamińska kwitła na scenie. I ulegała złudzeniu, że jej świat nadal istnieje i że będzie mogła tu ewentualnie znów przylecieć, a on będzie tu na nią czekał. Pchali się do nas za kulisy widzowie, którzy uciekli zaraz po wojnie, i po Kielcach, i po Październiku. Przybiegła pani Pola, moja wychowawczyni z Helenówka, która zawsze wierciła mi dziurę w brzuchu, żebym pisał po żydowsku. Uściskała mnie i ucałowała ze szczęścia, że widzi mnie na żydowskiej scenie, przysparzając mi nowych wyrzutów sumienia. W dziesięć dni po mnie wylądowała żona, ale volkswagen został na statku, bo strajkowali dokerzy. Tym lepiej, bo myśmy nie zamierzali uciekać od razu - nie mogłem tego zrobić Kamińskiej - a za przechowanie samochodu w porcie trzeba płacić. Koledzy byli zaskoczeni, gdy ujrzeli mnie w hotelu z moją własną żoną, ale się nie dziwili, że nic nie powiedziałem, bo każdy by postąpił tak samo. Menedżer hotelu okazał się człowiekiem i dał mi osobny pokój, nie żądając dopłaty, a Kamińska dała mojej żonie statystowanie w weselnej scenie Mirełe Efros, dwadzieścia dolarów za występ, więc mieliśmy co jeść. Oczywiście nikt nie wiedział, że w Brooklynie czeka nasz volkswagen. Żona zadzwoniła do Elżbiety Czyżewskiej, swojej koleżanki ze Spatifu i najpiękniejszej gwiazdy warszawskiej sceny, która nieopatrznie wdała się była w romans z Davi-dem Halberstamem, najprzystojniejszym korespondentem „New York Timesa”, a gdy antysemici z zawiści wyrzucili go z Polski, pojechała za nim do Paryża, wzięła z nim ślub i nie wróciła. W Warszawie grała główną rolę w sztuce Arthura Millera Po upadku, która przypominała dramat, jaki się był rozegrał między autorem a Marilyn Monroe. Halberstam, wysoki, jajogłowy intelektualista w grubych okularach, bardzo przypominał Millera, a Czyżewska była nie mniej piękna i utalentowana niż Monroe, i w końcu oba te dramatyczne małżeństwa w podobny sposób się rozpadły, choć w tym drugim obeszło się bez tragedii. Mieszkali na środkowym Manhattanie w jednej ze starych, szeregowych kamieniczek z wysokimi gankami, w jakich gdzie indziej mieszkali już tylko Murzyni, a na środkowym Manhattanie tylko prosperujący artyści i intelektualiści. Przyszliśmy na party i kto otworzył nam drzwi? Frykowski. Wprowadził nas po stromych schodach na górę, a tam drewniany stół bez obrusa, pęta przeróżnej kiełbasy, bochenki prawdziwego chleba - razowego, sitkowego, pytlowego - ogórki kiszone i małosolne, grzybki marynowane, korniszony i wszelkiej wielkości noże z drewnianymi trzonkami: tnij i jedz, co chcesz i ile chcesz. I oczywiście wódka: polska, fińska, rosyjska. Najpopularniejsza była kamchatka, na cześć półwyspu, który przylegał do Kołymy, też egzotycznej, ale wódki na jej cześć jeszcze w Ameryce nie wymyślono. Spotkaliśmy tam Tyrmanda. Nie znaliśmy się, lecz bardzo ciepło mnie przywitał. Niewysoki, ale przystojny, śródziemnomorski brunet w konserwatywnym, granatowym garniturku. W Warszawie podawał się za kurlandzkiego barona, do czasu gdy przyjechała z Leningradu Żydówka, która pisała się Tirmand i przedstawiła się jako jego kuzynka. W Ameryce był dopiero rok, a już drukował, nawet w ekskluzywnym „New Yorkerze”, i wszyscy w Nowym Jorku pytali mnie, czy go znam. - Jak on sobie radzi z angielskim? - spytałem Halberstama. - Ile ty masz lat? - Trzydzieści jeden. - Ty miałbyś jeszcze szanse, ale nie on - odpowiedział Halberstam. Pomylił się - obaj nie mieliśmy szans. Nie z powodu wieku. Myśmy przybyli z innej strefy czasowej: z przyszłości. W którą tutaj nadal wierzono lub chciano wierzyć, nawet jeśli z zastrzeżeniami. Oni wciąż jeszcze się wybierali tam, skąd myśmy już wracali, uciekali. My wdzieliśmy tę przyszłość na własne oczy, ale oni nam nie wierzyli. Jak prawiczki chcieli się przekonać sami, na własnej skórze. To prawda, że i my flirtowaliśmy z diabłem, ale myśmy musieli, a oni nie. No i myśmy robili to oportunistycznie, pragmatycznie, cynicznie, a ci frajerzy w dobrej wierze. I nie pozwalali wyprowadzić się z błędu. Nieufnie spoglądali na nas - jak prawiczki - podejrzewając nas o niecne zamiary. Owszem, była kwestia języka, ale nie angielskiego - myśmy mówili i myśleli zupełnie innym językiem. Toteż Tyrmand zniknął wkrótce z „New Yorkera”, „New York Timesa”, „Atlanticu” i innych prestiżowych czasopism. Tylko rok się utrzymał na uniwersytecie. - Tyrmand wziął się za bary z Ameryką - powiedział wówczas ktoś ze starych uchodźców. - Tak, i już ledwo zipię - odpowiedział Tyrmand, gdy mu przytoczyłem te słowa. Frykowski zaprzyjaźnił się w Nowym Jorku z Kosińskim. Obaj łodziacy-chojracy, Nowy Jork we wczesnych dreszczach rewolucji seksualnej kładł im się do stóp. Zwłaszcza nowojorskie damy nie pierwszej młodości, które miały powody do obaw, że rewolucja seksualna je pominie, a i wolały cudzoziemców, których - jak służących - nie trzeba się krępować. Kosiński i Frykowski górowali tu doświadczeniem, bo my w Łodzi mieliśmy już rewolucję seksualną za sobą i kto wie, czy to nie właśnie oni przywlekli ją do Ameryki, gdzie wciąż jeszcze nie wolno było podrywać nieznajomych kobiet, uścisnąć, przytulić, pocałować w miejscu publicznym nawet własnej żony (najwyżej musnąć w policzek) i gdzie flirt wciąż uważano za nieprzyzwoitość. Młoda cywilizacja, wciąż mieli problemy z seksem (większe niż z bronią palną), nie umieli sobie z tym poradzić, co widać było u Hemingwaya. Ale czy rewolucja seksualna ich nauczyła? Wprost przeciwnie. Kobiety zaczęły rzucać się na mężczyzn, zrywać z nich odzież, w pośpiechu, w obawie przedwczesnego orgazmu - u siebie! Tak przynajmniej to wyglądało na filmie. Pocałunek polegał na rozdziawianiu szczęk, ssaniu, wzajemnym zjadaniu się, z głośnym mlaskaniem i na maksymalnym zbliżeniu, żeby nie uronić żadnego z tych smakowitych szczegółów. W dłużyznach łóżkowych, które nic nie wnosiły, do znudzenia powtarzano parę wyzwolonych pozycji (najczęściej z nią na koniku) i to, co Hłasko już w Pierwszym kroku w chmurach określił jako ambarasująco „śmieszne ruchy”. W nagłym a niespodziewanym przeskoku od pruderii do histerii pojawili się natychmiast eksperci i technolodzy seksu, którym nigdy nie przyszło do głowy, że w seksie najbardziej seksowne jest to, czego nie można wyjaśnić i nie potrzeba. Nie jest dla mnie całkiem jasne, czy to Halberstam w końcu zrzucił Frykowskiego z tych wysokich schodów na Manhattanie, czy Frykowski Halberstama, bo obaj byli chłopami na schwał, ale tak czy owak Frykowski znalazł się znów na asfalcie i Kosiński, który już od dziesięciu lat prowadził w Nowym Jorku seksualną krecią robotę, zapoznał go z Abigail Folger zwaną Gibby - skromną, młodą kobietą, której ojciec był królem kawy. Tym razem jednak przeliczył się lub obaj się przeliczyli, bo rodzina odcięła królewnie fundusze: - Chcesz utrzymywać jakiegoś przybłędę z Polski, to spróbuj sama. A przy polskich artystach kręcił się również Micky Berger, samotny galicjaner w zaawansowanym średnim wieku, który miał fabrykę tkanin laminowanych w New Jersey, za rzeką, i chętnie zabierał nas do etnicznych restauracji, gdzie występowali śpiewacy z Galicji: Polacy, Żydzi i Ukraińcy, którym nie żałował napiwków. Miał apartament przy Central Parku jak każdy milioner, meble, jakich nie powstydziłby się król Ludwik, ale zrywał się o świcie i śpieszył za rzekę do swoich laminatów. - Jak Micky nie wstanie, to pieniądze śpią - mawiał jeden z ukraińskich śpiewaków. No więc Zosia Komedowa, będąc przejazdem w Nowym Jorku, wpadła na pomysł, żeby Micky jako przyjaciel polskich artystów dał pracę Frykowskiemu, który z wykształcenia był inżynierem włókniarzem. Micky powiedział, czemu nie. Spotkali się na przyjęciu u pewnej pięknej Polki, która się w Ameryce bogato rozwiodła i też lubiła się otaczać polskimi artystami, i Zosia zawołała do Frykowskiego: - Mam dla ciebie pracę w zawodzie! - U kogo, gdzie? - zainteresował się Frykowski. - U Micky’ego w fabryce. Frykowski poczerwieniał, uderzył ją na odlew w twarz i wyszedł. I nigdy jej tego nie przebaczył, co miało swoje konsekwencje w łańcuszku późniejszych wydarzeń. Chodziliśmy z całym zespołem teatralnym na przyjęcia do Światowego Kongresu Żydowskiego, Amerykańskiego Kongresu Żydowskiego, Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego, Amerykańskiego Kongresu Żydów z Polski. Wszędzie podawano bajgle, wędzoną białą rybę, zwaną dosłownie whitefish i krajane słodkie rogaliki, zwane rugelach lub rugalah. Wszędzie wygłaszano takie same kurtuazyjne przemówienia, wszędzie po angielsku, tylko w Kongresie Żydów z Polski po angielsku i po żydowsku. I wszędzie towarzyszył nam towarzysz z Ministerstwa Kultury, który nie rozumiał ani angielskiego, ani jidysz. Nie, nie udawał. Nieuctwo urzędowych delatorów było autentyczne i szczere, zwłaszcza w dziedzinie języków, co wcale im nie przeszkadzało w karierze. Przeciwnie, tylko takim państwo ludowe całkowicie ufało, zwłaszcza za granicą. Chodziłem z całym zespołem na wszystkie przyjęcia, ale nie chciałem jechać do Waszyngtonu, gdzie zaprosiła nas ambasada. Żona udała ciężkie dolegliwości kobiece. - Nie mogę zostawić jej samej w takim stanie - powiedziałem. - Zawołamy lekarza. - Lekarz na to nic nie pomoże. - To sprowadzimy pielęgniarkę. - Nie, ona boi się tu zostać, w środku Nowego Jorku, wśród obcych ludzi. Źle to zostało przyjęte, i w zespole, i w ambasadzie. Pojechali wygodnym czarterowym autokarem na koszt impresaria. Bardzo im się Waszyngton podobał: eleganckie, spokojne miasto, europejskie, nie dzikie jak Nowy Jork. A najbardziej byli zachwyceni ambasadą, że tak pięknie było i kulturalnie, i co za bufet: śledzik, szyneczka, krakowska sucha, grzybki marynowane, bigosik - wszystkie żydowskie kongresy mogą się schować. I jeszcze raz, że wszyscy w ambasadzie się bardzo, ale to bardzo dziwili, że nie przyjechałem. Przywieźli w prezencie od ambasady skrzynkę polskiej wyborowej i pudło amerykańskich papierosów marki Wilson, ale jakoś tak niefortunnie wypadło po pół butelki wódki i pół kartonu papierosów na głowę. Zebraliśmy się w recepcji, przedstawiciele Rady Miejscowej i organizacji partyjnej, żeby ustalić podział łupów. Z wódką nie mieliśmy problemu, bo w Teatrze Żydowskim mało się tego piło, gorzej było z papierosami. - Papierosy trzeba oczywiście dać tym, co palą - powiedziałem. Nie podobało się to sekretarzowi partii, który nie palił, ale nie miał wyjścia, więc się zgodził. Z zastrzeżeniem, że jeden karton damy przedstawicielowi Ministerstwa Kultury. - Dlaczego? - zdziwiłem się. - Przecież on nie pali. - To nic, trzeba dać. - Po co mu, jeśli nie pali? - Trzeba dać. - Za co? Czy za ciężką pracę?... Zapadła cisza. - Ja w imieniu towarzyszy oświadczam, że trzeba dać - prowokował sekretarz. - A ja nie widzę powodu, nawet gdyby sam towarzysz Gomułka oświadczył. Słysząc nazwisko Gomułki, recepcjonista nastawił uszu, a menedżer za biurkiem uniósł się w fotelu. Nastąpiła ogólna konsternacja i wszyscy w milczeniu się rozeszli, koniec narady. Następnego rana przed próbą Kamińska zarządziła zebranie na scenie przy spuszczonej kurtynie. - Z wielką przykrością dowiaduję się, że nasz młody kolega, który pierwszy raz występuje z nami za granicą, w bardzo nieodpowiedzialny sposób zachował się w publicznym miejscu - zagaiła Kamińska. - Wstyd! - zawołała jedna ze starszych koleżanek. - Skandal! - podbił stawkę sekretarz organizacji partyjnej. Towarzysze, niespełna połowa zespołu, byli święcie oburzeni moim bluźnierczym wezwaniem nazwiska Gomułki nadaremno, a bezpartyjni zgodzili się z Kamińską, że to karygodny brak odpowiedzialności z mojej strony, i w duchu przyznawałem im rację. - Czy kolega przyrzeka, że to się już nigdy nie powtórzy? - spytała surowo Kamińska. - Przyrzekam - odpowiedziałem szczerze i z przekonaniem. - To wszystko? - zdziwił się sekretarz organizacji partyjnej. - Ja bym go kopnął w dupę!... - zawołał krewki towarzysz Berger, który zawsze grał u nas pierwszego bohatera. - My do tej sprawy jeszcze wrócimy w Warszawie - zapewnił go sekretarz. Następnego dnia zaprosił mnie na lunch Richard Shepard, który regularnie opisywał w „New York Timesie” poczynania naszego teatru. - Czy masz jakąś rodzinę? - spytał. - Mam matkę w Kalifornii. - Masz matkę w Ameryce, a żyjesz tam? - zdziwił się. - Czy tak ci tam dobrze? - Między nami mówiąc, nie bardzo dobrze... - I co zamierzasz? - Jeszcze nie wiem. - Czy potrzebujesz pomocy? - Na razie nie... - Jeśli będziesz potrzebował, dzwoń do mnie o dowolnej porze. Na trzy dni przed naszym ostatnim występem powiedziałem Kamińskiej, że chciałbym polecieć do matki i poprosiłem o przedatowanie mojego biletu powrotnego do Warszawy. Kaminska była chłodną dyrektorką, ale czułą matką, która po wojnie dziesięć lat nie widziała swojej córki uwięzionej w łagrze, a poza tym nie mogła odmówić mojej matce. - Ale trzydziestego gramy w Warszawie. - Tak, oczywiście, wiem o tym. Shepard znów mnie zabrał na lunch. - A więc lecisz do matki? Gdzie ona mieszka, w Los Angeles? - W Beverly Hills. - Co, w Beverly Hills? - zawołał zdumiony. - I ty mi mówisz, że wracasz do Polski? - Ja nic nie mówię... - A więc co, nie wracasz?... - ściszył głos i wyciągnął notes z kieszeni. - Schowaj ten notes, bo ja nic nie mówię i jeśli coś napiszesz, zaprzeczę. Mogę ci tylko przyrzec, że jak będę miał coś do powiedzenia, to ty pierwszy się dowiesz. - OK. Wypytywałem łudzi, gdzie można tanio kupić radio do volkswagena, po czym kupiłem i wszystkim pokazywałem, utwierdzając ich w przekonaniu, że mój volkswagen, czyli cały mój majątek, stoi w Warszawie, a nie w Brooklynie. Strajk dokerów trwał miesiąc i samochód stał przez ten czas za darmo na unieruchomionym polskim frachtowcu, lecz za drugi miesiąc należała się opłata portowa. Za biurkiem siedział otyły brunet z nosowym brooklyńskim akcentem, Żyd albo Włoch. - Ile płacę? - spytałem. - A po co ty to tutaj przywiozłeś? - Żeby pojechać do Kalifornii. - Co, tym do Kalifornii? Chyba żartujesz? - Dlaczego miałbym żartować? - Mike, Joe, słyszeliście? On chce tym jechać do Kalifornii! - Co, tym do Kalifornii? - roześmieli się Mike i Joe. Nie rozumiałem, o co im chodzi. Samochód w Gdyni dobrze wysmarowałem i dopłynął bez rdzy ani żadnych widocznych uszkodzeń, odłamano tylko boczne lusterko, które w Polsce można było dobrze sprzedać. - A po co chcesz jechać do Kalifornii? - Bo tam mieszka moja matka. - To ty jedziesz do matki? - przybił pieczątkę i podał mi kwit. - Nic nie płacisz, jedź! Normalnie do Kalifornii jechało się jakieś pięć tysięcy kilometrów, ale myśmy uciekali od zimy - półkolem przez Pensylwanię, Maryland, Wirginię, obie Karoliny, Georgię, Alabamę, Missisipi, Luizjanę, Teksas. Południowcy ignorowali nas, niechętnie odpowiadali na pytania. Nikt nie chciał nam zainstalować radia w samochodzie. Pewno brali nas za jakąś odmianę Jankesów, którzy od kilku lat przyjeżdżali na Południe upominać się o prawa Murzynów, bo co mogli robić tu tacy z dziwnym akcentem jak my? Recepcjoniści w motelach ze zdziwieniem patrzyli na numer rejestracyjny naszego samochodu. - Co to za stan? - pytali. - Poland - odpowiadałem, bo stan i państwo to po angielsku to samo. Nie słyszeli o takim stanie, ale akceptowali moją odpowiedź, bo przecież wciąż przybywały jakieś stany. Drogi na Południu były powolniejsze. Jak wszystko, włącznie z mową. Bo na Południu nie wypadało się śpieszyć. Bo od pośpiechu można było się spocić, a nie wypadało. Dlatego nie jadało się zupy z wyjątkiem chłodnika i nie piło nic gorącego. Herbatę wyłącznie z lodem: ice tea. Pocili się tylko niewolnicy, stąd owe stare tabliczki: „For Coloured” i „For White”. Rdzewiały, lecz wisiały, zwłaszcza na ubikacjach. Na restauracjach już nie, ale nie widzieliśmy w nich ani jednego Murzyna. Oglądali się na ulicy, słysząc z tyłu kroki, i przepuszczali nas, jakby bali się mieć nas za plecami. Murzyńskie kobiety były ładniej ubrane niż białe, nie tylko na Południu. Prostowały sobie włosy, niektórzy mężczyźni też, więc jak ktoś miał jaśniejszą cerę, to trudno było zgadnąć: „kolorowy” czy opalony? W Teksasie nikt nie zwracał na nas uwagi. Zresztą mało kogo tam spotykaliśmy, bo Teksas to big country, wielki kraj, i przeważnie pusty. Więcej rewolwerów niż ludzi, więc każdy na dystans. „Z szacunkiem, bo się może skończyć źle”, jak u grubego Joska na ulicy Gnojnej i w filmie Baza ludzi umarłych według Hłaski. Wigilia zastała nas w motelu koło Fort Worth. Kupiłem żonie kaktusa i zatknęła na nim gwiazdę betlejemską, którą zabrała z Polski, i parę ręcznie malowanych bombek, na jakie w Ameryce nie każdy mógł sobie pozwolić. Radio grało nastrojowe staroangielskie kolędy, wcale nie gorsze od polskich, a w dodatku wiele wskazywało na to, że i nam coś się urodzi. Nowy Meksyk to już była inna planeta. Nawet Teksas nie miał tak wielkiego nieba i tylu gwiazd, tak nisko zawieszonych, że niemal zawadzało się o nie głową. „Kiedy czołem dosięgnę gwiazd...” - obiecywał sobie Tuwim. Tu się sięgało bez trudu. Powietrze miało zupełnie inny zapach. Krzewy nie tkwiły w ziemi, tylko toczyły się, podskakując jak wielkie piłki, gdzie wiatr poniesie, nie miały korzeni, a żyły. Motele im dalej na zachód, tym były tańsze i tym lepsze miały łazienki, kuchenki, maszynki do kawy. Jedzenie też było coraz tańsze i coraz większe porcje. Sandwicze tak grube, że, wydawało się, nikt tego nie ugryzie, a kobiety rozdziawiały delikatne buzie i jakoś się jednak mieściło. Przed dwunastoletnią dziewczynką postawiono talerz wielkości półmiska ze stekiem, który w Polsce starczyłby dla całej rodziny, a ona go sama wtrząsnęła. Kawa w Nowym Meksyku kosztowała pięć centów i dolewano za darmo, bez pytania. - W Teksasie brali za kawę dziesięć centów - wyznałem właścicielowi. - Chyba zwariowali! - odpowiedział. Ludzie na Zachodzie byli życzliwi dla obcych i chętnieby nam zainstalowali radio, ale nie w volkswagenie, bo nikt tu nie znał takiego samochodu. Nasz niemiecki weteran nie miał żadnych wymagań i prawie nic nie palił na szerokich, równych, gładkich, bezkolizyjnych drogach. A mógłby sobie pozwolić, bo galon benzyny kosztował dwadzieścia pięć centów, tyle co na Starym Kontynencie litr. W Górach Skalistych trochę się męczył i robił bokami na pierwszym biegu, bo jeszcze nigdy nie wspinał się tak wysoko i musiałem mu w końcu na stacji benzynowej wymienić teleskopy, które zaczęły przeciekać, bo od paru miesięcy bez chwili odprężenia dźwigał te wszystkie książki, które mu załadowałem w Warszawie. Za to po drugiej stronie gór leciał jak ptak w złotą krainę słońca i pogody sokiem pomarańczowym płynącą - pierwszy volkswagen, który o własnych siłach przejechał Amerykę od Atlantyku do Pacyfiku. I to jeszcze dźwigając pół literatury polskiej na tylnym siedzeniu. Zgodnie z przyrzeczeniem zadzwoniłem najpierw do Sheparda. - Już, już włączam maszynę! - zawołał, gdy tylko usłyszał mój głos. „Polski aktor prosi o azyl” - wołała następnego rana frontowa stronica „New York Timesa”. „Polski pisarz z żoną proszą o azyl - zawtórował «Los Angeles Times». - Przybyli na Zachodnie Wybrzeże polskim samochodem”. - Gdzie ten polski samochód? Gdzie ten polski samochód? - pytali fotografowie i kamerzyści. - Ale to przecież volkswagen! - Co, polski volkswagen? Gdzie on jest, pokażcie, pokażcie! 12. Wojna polsko-żydowska Polscy antysemici są przekonani, że Żydzi szczególnie interesują się Polską, ale trochę prawdy w tym jest. A to dlatego, że najwięcej Żydów pochodzi z Polski. Także ci, którzy twierdzą, że pochodzą z Rosji lub Austrii, a nawet ci, którym się wydaje, że są z Niemiec lub Francji. Poskrobać Rosjanina, to się ukaże Tatar, poskrobać Żyda, to Polska - z Kresami - jak nie w pierwszym pokoleniu, to w drugim lub trzecim. Polska mogłaby mieć dużo przyjaciół w świecie, gdyby chciała. Ale nie chciała, tak jak nie chciała swojej „kolonii” w Izraelu. Przeciwnie, robiła wszystko, żeby ich od siebie odstręczyć, odrzucić. Tak było przed wojną i tak było teraz. W Los Angeles mieszkało pół miliona Żydów i co tydzień występowałem w jakiejś organizacji, klubie czy synagodze. Wszyscy chcieli wiedzieć. Każdy miał w Polsce kogoś, kogoś w liczbie mnogiej - często bardzo mnogiej - i stracił. Każdy nosił w gorzkiej pamięci klucz od jakiegoś spalonego domu, dużo cięższy od tamtego z „Espańi, Espani”. Zapraszali mnie do siebie zwłaszcza ci, co urodzili się w Polsce, każdy z nich coś pamiętał. Na pozór pogodni amerykańscy mieszczanie w wygodnych amerykańskich mieszkaniach, ale każdy pamiętał coś złego i dziwili się, że tak długo w Polsce zostałem. W zamożnej, reformowanej synagodze na skraju Bever-ly Hills, gdzie siedziało się bez nakrycia głowy jak w kościele, jednym ze słuchaczy był uparty komunista, o czym nikt nie wiedział. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero z „Morgn-Frajhajt” (Jutro-Wolność), komunistycznej gazetki, która wychodziła w Nowym Jorku w języku jidysz. Napisał w niej, że opowiadałem „kłamstwa o Polsce Ludowej, jedno kłamstwo za drugim”. To było w styczniu. W lutym miałem odczyt w San Francisco, w Bay Council for Soviet Jewry, organizacji charytatywnej na rzecz sowieckich Żydów. Wielka sala, wielu mówców, wiele spraw organizacyjnych. Siedziałem z boku i czekałem na wezwanie na podium. Wtem przysiadają się do mnie z obu stron jacyś dwaj faceci - obaj w kapeluszach, choć nie obowiązywało nakrycie głowy, w płaszczach, jakby wpadli tylko na chwilę, i z przesadnie zagiętymi nosami, jakie nieczęsto spotykało się nawet u Żydów - i zaczęli mnie wypytywać: gdzie mieszkam, kiedy przyleciałem, do kogo, na jak długo, czym się zajmuję, z czego się utrzymuję? W końcu mnie to zniecierpliwiło i chciałem wstać, ale przysunęli się jeszcze bliżej, wręcz ściskając mnie między sobą, i nie mogłem się ruszyć. Wreszcie z mównicy padło moje nazwisko, wszystkie głowy zwróciły się w moją stronę i musieli mnie wypuścić. Na podium spytałem przewodniczącego, co to za jedni, ale gdy spojrzeliśmy w tamtą stronę, już ich nie było. Przypomniałem sobie o nich parę miesięcy później, gdy prasa podała, że w Pradze wyłowiono z Wełtawy ciało amerykańskiego działacza żydowskiej organizacji charytatywnej. Nocowałem u wiceprezesa, który w życiu prywatnym był producentem wody sodowej. Jedliśmy kolację przy wielkim stole z panoramicznym widokiem na zatokę San Francisco. Siedziałem vis-a-vis jego syna, który nosił długie włosy i zarost jak Pan Jezus, i wytarte hippisowskie łachy, ażeby wszyscy wiedzieli, że nie chce i nie potrzebuje pieniędzy swojego ojca. Od razu się z nim pokłóciłem. On uważał, że w Ameryce jest źle, a ja, że wręcz za dobrze. On twierdził, że amerykańska interwencja w Wietnamie jest zbrodnią, a ja, że obroną cywilizacji. On był przekonany, że jest rewolucjonistą, a ja, że próżniakiem. Ten trzeci pogląd zmieniłem, gdy wyszedł i jego matka powiedziała mi, że jeździł na Południe i narażał się, żądając praw wyborczych dla Murzynów i zniesienia segregacji rasowej. Następnego dnia gościnny gospodarz obwoził mnie po „chybotliwych wzgórzach, które się staczały do morza”, wśród chwiejących się domów, „które się staczały ze wzgórz”. Mżyło i przemoknięte wyspy otulały się mgłą. „Co my robimy w tym deszczu, co my robimy w tej mgle?” - dziwiłem się, patrząc na działacza żydowskiej organizacji w tyrolskim kapelusiku z małym rondem i na świętego Franciszka, który rozkładał nad zatoką ramiona jak krzyż, wcale nie wzbudzając we mnie zaufania, i miałem wrażenie, że „wyspy patrzą na nas spode łba, wzgórza zrzucić chcą nas do morza”. Wysiadłem z samochodu przy campusie i poszedłem starą aleją platanową wybrukowaną czerwonym klinkierem jak szosa koło Łowicza. Zaczekałem na Czesława Miłosza pod drzwiami jego klasy. A w jego gabinecie spotkałem Jana Kotta. Miał kontrakt w Berkeley na miejsce zmarłego w zeszłym roku Aleksandra Wata i powiedział, że po bieżącym semestrze wraca do Polski. - Niech pan poczeka, niech się pan nie śpieszy - powiedziałem. - Ach, my jesteśmy z innego pokolenia, my inaczej te sprawy widzimy - odpowiedział. Czułem się bezradny. To okropne wiedzieć, jak jest i jak będzie, i nie móc niczemu zaradzić. Pan Czesław zawiózł mnie do swojego pięknego domu na Niedźwiedzim Szczycie, ponad mgłą zatoki. Pani Janina upiekła lasagne, popiliśmy ją czerwonym kalifornijskim winem. Kott miał przyjść na kolację, ale nie przyszedł. Potem pan Czesław wiózł mnie swoim szwedzkim samochodem przez bardzo długi, bardzo wysoki most, a ja w duchu do niego mówiłem: „Co my robimy na mostach, które pną się do samego nieba... w melancholii chwiejących się domów, staczających się do morza wzgórz, plusku wysp, których nie znają statki naszej nadziei...”. Zdawało mi się, że „trzymamy się jeden drugiego, tak jak trzyma się deskę ratunku”, a gdy mówimy, to jak byśmy „wiązali, lepili tratwę z tych polskich słów...”. Zaraz po powrocie do domu wysłałem ten wiersz do Paryża i ukazał się w kwietniowym numerze „Kultury” z dedykacją „Polakom z San Francisco”. Tymczasem w Polsce Gomułka zdjął ze sceny stary dramat narodowy Dziady, który wydał mu się, i z pewnością był, jeszcze bardziej prowokujący niż przed dziesięciu laty nasze naiwne „Po prostu”. Znów zaprotestowali warszawscy studenci. I znów Gomułka wysłał policję z pałkami, która tym razem biła nawet na dziedzińcu uniwersytetu. Na to zbuntowali się studenci również w innych miastach, ale Gomułka miał swojego asa w rękawie: to wcale nie sprawa narodowa, to krecia robota piątej kolumny - i zaczęła się otwarta wojna. Przygotowanie artyleryjskie powierzono jak zwykle prasie. Komu to służy? - pytały nagłówki. Kto miał w tym interes? Co się za tym kryje? Czyje wpływy? Na te retoryczne pytania odpowiadały transparenty na wiecach: „Precz z Syjonistami!”, „Precz z V kolumną!”. Gomułka wszedł na mównicę pod transparentem „Każdy ma tylko jedną ojczyznę” i wskazał palcem, że w wydarzeniach marcowych „aktywny udział wzięła część młodzieży akademickiej pochodzenia lub narodowości żydowskiej”. Wyraził przekonanie, że „nikt nikomu nie jest w stanie narzucić poczucia narodowości”, ale „ludzie tacy powinni jednak unikać dziedzin pracy, w których afirmacja narodowa staje się rzeczą niezbędną”. Te subtelne aluzje przetłumaczono zaraz na bardziej jednoznaczne rezolucje, w których organizacje społeczne i zakłady pracy całego kraju domagały się „oczyszczenia aparatu państwowego i kulturalnego”, „całkowitego oczyszczenia z elementów syjonistycznych aparatu administracyjnego i naukowego”, „odizolowania ich (tych elementów) od uczciwie pracującego społeczeństwa polskiego” oraz „surowego ukarania wrogów Polski Ludowej”. Rozległy się okrzyki bojowe: „Ujawnić winowajców!”, „Zdemaskować do końca jawnych i ukrytych wrogów!”, „Zło wykorzenić do końca”. Nie była to nowa frazeologia. W haśle „Międzynarodowy syjonizm i jego krajowa ekspozytura nie mogą liczyć na żadne pobłażanie” wystarczyło podmienić jedno słowo, żeby czas cofnął się o trzydzieści lat. Ida Kamińska wzięła tego popołudnia środki uspokajające i usnęła w fotelu. Wtem słyszy dobrze jej znane okrzyki „Sieg Heil! Sieg Heil! Sieg Heil!”. Wstaje, zagląda do sąsiedniego pokoju, a tam jej mąż ogląda transmisję przemówienia Gomułki do aktywu partyjnego, który zachęcająco skanduje: Wie-sław! Wie-sław! Wie-sław! Pomyłka się okazała niewielka, bo tej samej nocy jakieś wyrostki dobijały się do Joanny Munkowej, wdowy po reżyserze najlepszego filmu o Oświęcimiu, wołając: „Juden raus!”. Dostała zawału serca i następnego dnia umarła w szpitalu. Ela Czyżewska przyleciała w styczniu do Warszawy zagrać w filmie Wajdy Wszystko na sprzedaż. Elegancka, wyszczuplona niczym nowojorska modelka, celnicy na lotnisku uśmiechali się do niej, prosili o autografy. Ale przed hotelem już wtedy widziała facetów w jesionkach z ubeckiej konfekcji i słyszała głośne uwagi: - Popatrz, jaka ona chuda. - Popatrz, co z niej zrobił ten Icek. Miała plener w śniegu, a tu dostaje zaproszenie do Pałacu Mostowskich. Próbowała odroczyć wizytę, bo pogoda mogła z dnia na dzień się zmienić. Także Wajda interweniował, że to przecież państwowy film, że szkoda państwowych pieniędzy. Nie, nie można odroczyć. Pół dnia, czyli cały dzień zdjęciowy, wypytywali ją o Tyrmanda i okoliczności naszej ucieczki. Czy wiedziała, czy słyszała, czy opowiadaliśmy, że ktoś nam pomagał, że ktoś wiedział? - Jak pani myśli, czy oni uciekli z powodów politycznych, czy merkantylnych? - Oczywiście, że merkantylnych, nie zna pan Żydów? - odpowiedziała bez namysłu Ela. Wiedziała, że nie można dumnie, bo trzeba film kręcić, więc zmobilizowała wszystkie siły aktorskie i okazywała anielską cierpliwość. A zaraz po awanturach marcowych ukazał się w „Walce Młodych” list otwarty do Wajdy z zapytaniem, dlaczego zaangażował do filmu „panią Halberstamową”, której mąż, będąc korespondentem „New York Timesa”, szkalował Polskę w amerykańskiej prasie? Czy nie ma w Polsce innych aktorek? Musiała przerwać kręcenie i wyjechać. Na lotnisku kazali jej otworzyć walizkę. - Ach, pani na stałe, to proszę zrobić dokładny spis wszystkich wywożonych przedmiotów. Musiała spisać każdą parę majtek, każdy biustonosz, podpaskę higieniczną. Otwierali szminki, wtykali palce w krem, rozcięli futrzany kapelusz. - Pani emigruje, to proszę do pokoiku. I striptiz, pierwszy w jej karierze. Z palcem w intymne miejsca, czego nie wolno w nawet najbardziej rozwiązłym zachodnim striptizie. A najgorsze, że to byli ci sami ludzie, którzy przedtem się uśmiechali i prosili o autografy. Odlot opóźnił się o godzinę. Siedziała zziębnięta w pustej poczekalni. Podeszła bufetowa. - Pani Elu, pani chciała herbatę - powiedziała, podając jej szklankę whiskey. „Koniec wasz bliski, pakujcie walizki!” - wołał „Głos Młodych”, pismo dla młodzieży robotniczej. I z dnia na dzień wyrzucano Żydów i każdego, kogo uważano za Żyda, nie tylko z uczelni, administracji, kultury, ale z wszelkich zakładów pracy. Nawet z żydowskich spółdzielni rzemieślniczych założonych za pieniądze zagranicznych Żydów. Pozbawiano pracy lekarzy, nawet w małych miastach, gdzie ich najbardziej brakowało. U hitlerowców decydowała rasa, u moczarowców wystarczało nazwisko. Starszego asystenta z wydziału matematyczno-fizycznego przyjęto z powrotem, gdy się wyjaśniło, że jego nazwisko nie jest żydowskie, lecz czysto niemieckie. Ale sekretarka ze spółdzielni usługowej, która nosiła żydowskie nazwisko swojego ojczyma, nie odzyskała pracy, nawet gdy udowodniła, że jest czystej krwi Rosjanką. Polska prasa popisywała się nazwiskami ludzi usuwanych z posad, demaskując przy tym ich „prawdziwe” nazwiska. Zagraniczni korespondenci skwapliwie to notowali i już nazajutrz podawał nam te rewelacje „Los Angeles Times”. Moja żona nie wierzyła własnym oczom: - Co oni z tej Polski robią? A ja budziłem się każdego ranka z ulgą, że nie budzę się w Polsce. Teraz wojna Polski Ludowej z Żydami stała się oczywista dla wszystkich. Tamten komunista z Be-verly Hills dostał ataku serca i umarł. Kott oczywiście zmienił swoje plany i został uchodźcą jak my. Po Marcu zaprosił mnie Ośrodek Badań Wschodnioeuropejskich na UCLA. Odczyt, który był otwarty dla publiczności, nosił tytuł Polish Writing Today i mówiłem głównie o tym, że na Zachodzie nie docenia się polskiej literatury, ale odpowiadałem na te same pytania co w żydowskich organizacjach i zadawali je tacy sami - jeśli nie ci sami - Żydzi. 13. O, Beverly Hills! Południowa Kalifornia była pustynią, którą cały rok przypiekało słońce, ale Beverly Hills osłaniał cień drzew. I nie jakieś skąpe palmy, lecz cieniste wiązy, klony, jesiony. Przed domami leżały gęste dywany z trawy przyzdobione wiecznie zielonymi krzewami i klombami wiecznie kwitnących kwiatów. Beverly Hills było ogrodem, gdzie każdego wieczora i rana bzykały i szemrały sprinklery - wiecznym majem. Słoneczne doliny i kotliny południowej Kalifornii krztusiły się od wyziewów spalinowych stężonych przez promieniowanie słoneczne, ale nie Beverly Hills. Dzięki owej słodko bzykającej i szemrzącej wodzie. Za którą się słono płaciło. Mieszkania w Beverly Hills kosztowały słono, ale na skraju stało trochę tańszych przystani z gipsu - cztery małe mieszkanka na dole, cztery na górze - dla ludzi z aspiracjami i znaleźliśmy coś takiego na Clark Drive, o kilkadziesiąt metrów od mamy i Uszera. Salonik, sypialka, kuchenka, łazienka, z całkowitym umeblowaniem: rozłożyste łoże małżeńskie na sprężynach, dwie lekkie, czarne kanapy z żelaza wyścielonego gąbką, stół z klapą, szafy i szafki w ścianach, carpet barwy kremowej od ściany do ściany. Wszystko razem za sto dwadzieścia dolarów miesięcznie, a ludzie: - O, Beverly Hills! Wbrew nazwie Beverly Hills leżało nie tyle na wzgórzach, ile u stóp wzgórz - bardzo fotogenicznych, z wielkim napisem HOLLYWOOD widocznym na dziesięć mil, oświetlonym w nocy i niedającym ani chwili spokoju. Nasz sąsiad za cienką ścianą całą noc trzaskał w maszynę do pisania - scenariusze oczywiście. Dziewczyna nad nami, której znów nie dali zagrać, płakała w telefon: - Już nie będę taka, przyrzekam... W Ameryce nie ma arystokratycznych tytułów, zamiast tego jest adres. - Gdzie pan mieszka? - W Beverly Hills. - O, Beverly Hills!... Dostawałem więc propozycje od kolegów ze studiów, którzy wylądowali w Szwecji, od kolegów z Teatru Żydowskiego, którzy wylądowali w Argentynie, od kolegów z żydowskiej szkoły podstawowej, którzy przepadli przed laty w Australii. Wszyscy mieli pomysły i chcieli pisać ze mną scenariusze. Pewien hollywoodzki zawodowiec, któremu na starość brakowało pomysłów, zaproponował, żebym mu ich szukał w polskiej literaturze, której tu nikt nie zna, i podzielimy się pół na pół. Nasz adres przyciągał do nas uchodźców marcowych przekonanych, że znamy sekret sukcesu, a przynajmniej sposób, jak na wygnaniu żyć. Odwiedzili nas Szymon Szechter i wypuszczona na wolność Nina Karsow, którą Amnesty International uznała za więźnia roku. - My chcielibyśmy się zaszyć gdzieś na wsi i tylko pisać, pisać, pisać - mówili, nie wiedząc, jakim luksusem jest tylko pisać, pisać, pisać. Wohl - współzałożyciel łódzkiej Filmówki, z której go na starość wyrzucono - siedział u nas na kanapie z rękoma złożonymi na wydatnym brzuchu i powtarzał: - Gienug giepyszt, gienug giepyszt. To było z przedwojennego dowcipu: stary Żyd przyszedł do lekarza i skarży się, że nie może siusiać. - A ile pan ma lat? - Sześćdziesiąt. - Gienug giepyszt (już dosyć pan siusiał) - odpowiedział lekarz. Wpadł parę razy stary Krakowski - wygnany z „Kamery”, która za jego kierownictwa wyprodukowała arcydzieła Munka Zezowate szczęście i Pasażerkę, arcydzieło Polańskiego Nóż w wodzie, arcydzieło Prusa Lalka i wszystkie trzy filmy według Hłaski: Pętlę, Bazę ludzi umarłych i Ósmy dzień tygodnia. Pokazał mi swój list do Cyrankiewicza: „Panie Premierze, Przed wojną byłem robotnikiem i członkiem Komunistycznej Partii Polski. Za działalność komunistyczną byłem więziony przez władze sanacyjne. W czasie wojny byłem żołnierzem w Armii Czerwonej, a potem oficerem w I Dywizji Wojska Polskiego imienia T. Kościuszki. Jako skoczek spadochronowy byłem trzykrotnie zrzucany na tyły wroga i walczyłem w partyzanckiej Armii Ludowej. Po wyzwoleniu brałem aktywny udział w organizowaniu nowego ładu społecznego, w który święcie wierzyłem. Od 1947 roku mój udział w organizowaniu ładu nie był już na tyle aktywny. Kariery wielkiej nie zrobiłem, ale zajmowałem dość wysokie stanowiska. Ostatnio byłem szefem produkcji zespołu filmowego. Z tego właśnie stanowiska usunięto mnie i pozostawiono - w moim wieku - bez środków do życia. Pan chyba wie, Panie Premierze, że w Polsce nawet człowiek na znacznie wyższym szczeblu niż ja nie jest w stanie nic zaoszczędzić z pensji na starość. Zresztą nawet gdybym miał środki materialne, to nie mógłbym żyć dłużej w kraju, gdzie dzień po dniu prasa, radio i telewizja i wszystkie państwowe urzędy szczuły na mnie i poniżały mnie i ludzi mojego pochodzenia. Przy wyjeździe z Polski - w myśl zarządzenia, które nie mogło chyba wyjść bez Pańskiego podpisu - zmuszono mnie do zrzeczenia się obywatelstwa polskiego. Wprawdzie polskie obywatelstwo nie przynosi teraz nikomu zaszczytu, ale chciałbym, żeby Pan wiedział, że ja nie zrezygnowałem z niego dobrowolnie. Stosunek pomiędzy nami, to jest Panem jako Premierem a mną jako obywatelem, jest przez to rozwiązany, miałbym jednak do Pana bardzo osobistą prośbę. To jest coś w rodzaju ostatniej przysługi, której się podobno nie odmawia. Przed czterema laty zmarła moja żona. Jeśli ma to jakieś znaczenie - a w Polsce obecnie ma - to moja żona nie była żydowskiego pochodzenia. Była córką znanej łódzkiej działaczki robotniczej, Tekli Borowiak, ja byłem jedynym «syjonistą» w tej ze wszech miar «czystej» rodzinie. Moja żona, Panie Premierze, była piękną kobietą i byłem do niej bardzo przywiązany. Postanowiłem więc, że będę spoczywać obok niej i zakupiłem na cmentarzu komunalnym w Warszawie miejsce obok jej grobu. Teraz sam Pan rozumie, że to już nie jest możliwe. Nie wiem i właściwie nie dbam już o to, gdzie zostanę pochowany, ale wiem, że na pewno nie tam - przecież nie pozwolicie mi nawet odwiedzić grobu żony. Chodzi mi więc tylko o stronę legalną sprawy. Nie, nie chcę żadnego odszkodowania i nie zwrócę się o nie, nawet jeśli przyjdzie czas, że będziecie wypłacać odszkodowania prześladowanym i deportowanym. Zresztą nie wiem, czy ja tej pory dożyję. Nie chcę nic za moje stracone lata i rany, uważam, że zasłużyłem sobie na swój los, skoro tak się dałem oszukać. Chcę tylko, żebyśmy się rozliczyli z tego jednego szczegółu: przecież ja zapłaciłem za mój grób. Nie o to mi idzie, ile tam zapłaciłem za swoje życie, ale o to, że zapłaciłem za swój grób. Może to upór starego człowieka, ale tego nie mogę darować i będę dochodził na drodze prawnej przed wszelkimi sądami tego, a gdybym nie był ateistą, to dodałbym - i tamtego świata. I znów nie o pieniądze mi chodzi, tylko o sprawy symboliczne: niech Pan będzie uprzejmy zarządzić, aby wypłacono mi i przesłano symboliczną złotówkę za mój grób”. Tu trzeba wyjaśnić, że Krakowski, który siedział przed wojną w sieradzkim więzieniu razem z Gomułką, organizował „nowy ład społeczny” jako zastępca Moczara w łódzkim UB, a że był waleczniejszym partyzantem niż Moczar, miał gęste, czarne kędziory i w przeciwieństwie do Moczara nie łysiał, więc odbił mu sekretarkę, którą była piękna córka Tekli Borowiak. Moczar za to ograniczył mu „udział w organizowaniu nowego ładu” i zadbał, żeby Krakowski „kariery wielkiej” nie zrobił. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że „wojna żydowska”, którą Moczar rozniecił w latach 1967-68, była w pewnej mierze trojańską. Jeden z wygnanych studentów jeszcze na długo przed Marcem usłyszał wyznanie warszawskiego taksówkarza, że ma brata w Ameryce, który dobrze zarabia, ale pracuje u Żyda, to on już woli jeździć taksówką po Warszawie. Ja odkryłem ten sposób myślenia też na długo przed Marcem. W lipcu 1963 pojechałem na wczasy FWP do Kudowy. Domy FWP miały znakomity system: nie używało się nazwisk i nikt nie pytał o stan cywilny, kompletny odpoczynek - od męża, żony, a w moim przypadku od tożsamości. Dobrze grałem w siatkówkę, bo w domu dziecka w Helenówku mieliśmy boisko, a maturę zrobiłem w Trójce TPD-owskiej, która miała wielokrotnie mistrzostwo Łodzi. Brakowało mi wzrostu, ale umiałem bronić i znałem taktykę gry, a Cypek Kosiński z naszej szkoły, który grał w krajowej reprezentacji juniorów, nauczył mnie wystawiać do ścięć. Obrano mnie więc kapitanem drużyny naszego domu wczasowego. Wygraliśmy wszystkie eliminacje i jesteśmy w finale - kto wygra, pojedzie na mistrzostwa okręgu do Polanicy - a tu nagle nikt nie kieruje do mnie piłki, nikt nie biegnie tam, gdzie wskazuję, nikt nie podaje na trzy tempa, a nawet na dwa, nikt nie wystawia i nie ścina, przebijają na drugą stronę jak popadnie, oddając piłkę za darmo i z ironicznym uśmiechem ignorują moje upomnienia. Przegraliśmy oczywiście z kretesem. Mieliśmy również świetną drużynę piłki nożnej, chojraków ze Śląska, przy których ja się nie liczyłem, ale pojechałem z nimi do Polanicy jako rezerwowy. Towarzyszyła nam młoda kucharka z koszykiem kiełbasy i skrzynką piwa. Ledwo ciężarówka ruszyła, jeden ze Ślązaków zażądał kiełbasy. Powiedziałem, żeby nie jadł przed meczem, to wszyscy inni również zażądali kiełbasy. Powiedziałem, żeby nie pili piwa, to wszyscy sięgnęli po piwo. I też przegraliśmy w beznadziejny sposób. Czy się tym zmartwili? Nie, byli bardzo zadowoleni. Dlaczego? Bo woleli przegrać niż posłuchać Żyda. Żydzi tego nie rozumieli. Ani przed Marcem, ani po. To się nie mieściło w ich żydowskich głowach. Pielgrzymowali do nas również przyjaciele, którzy zostali po tamtej stronie. Agnieszka, której Departament Stanu zafundował przejażdżkę po Ameryce, zatrzymała się u nas i przez tydzień spała w livingu na wąskiej kanapie. Ona nie bała się nawet zatrzymywać u Giedroycia pod Paryżem i załatwiała mu w Ameryce pewne sprawy finansowe, o których nikt w Polsce nie powinien był wiedzieć. Pojechaliśmy razem do Beverly Hills Hotel, gdzie mieszkał Polański, bo oczywiście miała dla niego scenariusz. Siedzieliśmy z drinkami w ręku, a Polański cały czas chodził, biegał, śpiewał, recytował, gestykulował, nie dopuszczając nikogo do głosu. Energia mu nie dawała spokoju, kipiała w nim, rozszadzała go, nie mieściła się w jego drobnym ciele. A Sharon cichutka, szczuplutka, prawie przezroczysta, starała się wcale nie przyciągać uwagi. Zainteresowała się tylko brzuchem mojej żony i zaraz się z nią zaprzyjaźniła, a później gdy sama zaszła w ciążę, regularnie do niej dzwoniła. Polański dał nam taki sam one-man show na urodzinach u Komedy - jego repertuar był niewyczerpany. Gdy się z nim witałem, zawsze miał na twarzy nieznaczny lub wieloznaczny uśmieszek, którego nie rozumiałem. Nigdy ze mną nie rozmawiał, choć mieliśmy dość podobne życiorysy, o czym on wiedział, a ja nie. Wszyscy inni - tak Żydzi, jak i Polacy - pytali mnie o to, co zrobiłem, co napisałem, co robię, co piszę, tylko nie on. Unikał, udawał, że tego nie ma. I wszystko było na wesoło. Musiało być. Jak w Honoratce i w Szkole Filmowej. Agnieszka dostała od Polańskiego telefon Hłaski i zaraz do niego zadzwoniła. Przyjechał rozłożystym, amerykańskim kabrioletem z lat pięćdziesiątych: aerodynamiczne linie jak samolot odrzutowy, lampy jak turbiny, czymś takim jeździł James Dean. Siedzenia były poprzecierane i tu i ówdzie wyłaziły pakuły, lecz nowa tapicerka kosztowałaby więcej niż cały ten samochód. Twarz miał obrzękłą i inny nos - zgrubiały, zgarbiony, od pięści lub czegoś twardszego (wiedziałem, bo też miałem kiedyś cieńszy i bardziej zadarty) i już nie bujną czuprynę Jamesa Deana, ale płaską grzywkę, która przykrywała dużo wyższe już czoło. Siedział na kanapie ociężale, z szeroko rozwartymi stopami w płaskich mokasynach, które przypominały bambosze. Nie poznałbym go. Gdyby nie Agnieszka, myślałbym, że ktoś tu w Kalifornii się pod niego podszywa. Nie chciał wina, tylko piwo, a jadł tylko mięso jak wilk, zostawiając wszystko inne na talerzu. Zabraliśmy go na drinka do pary młodych Amerykanów, którzy pisali skecze dla telewizyjnych sitcomów. Ledwo go było słychać, bo mówił pod nosem, pomrukując i powarkując amerykańskim „r”, ale brzmiał jak James Dean, Humphrey Bogart i Gary Cooper. Którzy jednak mruczeli do mikrofonu, więc każdy słyszał, co mruczą. Chodziliśmy we dwóch na walk around the block, spacer po czworoboku ulic. Tak chodzili po Beverly Hills ludzie, którzy nie bardzo mieli gdzie iść. Chwalił moją Żydowską wojnę. - Tylko po co ci te wielokropki? Rzeczywiście miałem ich tam dużo - maniera, którą wyniosłem z teatru, gdzie niemal każdą kwestię „myślowo” się zawieszało - i usunąłem je w późniejszych wydaniach. On za to nadużywał średników, które bywają niezbędne w składni angielskiej, ale nie w polskiej, i dałem mu to delikatnie do zrozumienia. Nie wziął tego pod uwagę, bo roiła się od nich jego ostatnia powieść, którą właśnie wtedy pisał. Ja pisałem już dalszy ciąg Żydowskiej wojny, na który w Polsce nie mógłbym sobie pozwolić, i spytałem go, jak zatytułować: Żydowskie zwycięstwo czy Gorzkie zwycięstwo? Skrzywił się: - Po co ci te przymiotniki? Zwycięstwo i już. - Ale to nie jest prawdziwe zwycięstwo. - To co? Kto przeczyta, i tak będzie wiedział. On znał rzemiosło jak mało kto. Kpił z prozy profesorskiej, gadatliwej i nudnej, która właśnie zaczynała się pienić, bo było coraz więcej studentów, a zatem i profesorów, i taki profesor, który wiedział już, jak się pisze, siadał i pisał - nie dlatego, że musiał, lecz dlatego, że wiedział jak - i wychodziło mu to nawet nie gorzej niż wielu autorom, których przestudiował. Zgodziłem się z nim, że pisarz może od biedy - lub z powodu biedy - zostać profesorem, ale nie na odwrót i że powinno się za coś takiego wyrzucać z uniwersytetu, ażeby wiedzieli, że pisarstwo jest ryzykowne. Obaj nie lubiliśmy studentów, którzy buntowali się w Ameryce, Francji, a nawet Niemczech Zachodnich. Przeciw czemu się buntowali? Przeciw wszystkiemu. Dlaczego? Bo nic im za to nie groziło. Myśmy mieli się przeciw czemu buntować, ale oni? - Ja lubię, kiedy biją studentów - wyznał z uśmiechem. Ja nie posunąłem się tak daleko, ale zgodziłem się, że w Ameryce, Francji i Niemczech Zachodnich jest im za dobrze i że wcale im to nie zaszkodzi, jeśli dostaną trochę w dupę. Rozbitkowie Bundu, którzy w Ameryce trzymali siv jeszcze na tratwie zwanej Workmen’s Circle, chcieli, że bym przemówił na wiecu przeciwko rozhuśtanej w Polsce histerii, którą Zosia Komedowa przezywała „wojną żydowską”. Zaproponowałem im Hłaskę, którego protest jako Polaka miałby większe znaczenie niż mój. Chętnie się zgodzili, ale Hłasko nie chciał. Pytałem, dlaczego. Nie, i już, żadnego wyjaśnienia. Pomyślałem sobie, że kto wie, może w duchu nie jest tak bardzo przeciwny owej „wojnie”. Nie wiedziałem, że cały czas miał nadzieję na powrót do Polski i że - jak wyznał później Zosi Komedowej - kilkakrotnie podejmował starania. Może nawet liczył na jakieś pomarcowe zmiany. Jeśli tak, to nie miałbym mu za złe, że nam wtedy odmówił. On nie mógł się obejść bez Polski, nie umiał bez niej żyć. Zosia, bliska znajoma mojej żony ze Spatifu, dwa tygodnie spała u nas na tej samej wąskiej kanapie co Agnieszka. Też należała do kobiet, które się nikogo nie boją. Odwiedził nas również nasz drugi ślubny świadek, Stryjkowski, którego sprowadził na parę miesięcy tak zwany Iowa Writers Program. Żona ugotowała nam na obiad zupę z suszonych polskich grzybów, które przywieźliśmy z Polski wbrew amerykańskim przepisom sanitarnym. A wieczorem zjedliśmy wystawną żydowską kolację - ryba faszerowana, rosół z makaronem i fasolą - u mamy, która trochę zanadto była oczarowana łagodnym, kulturalnym starszym panem. Niespodziankę sprawiła nam mistrzyni olimpijska Irena Kirszensztein, która startowała w Los Angeles na zawodach w hali. Z olimpijskim spokojem zajechała w biały dzień, na przekór wściekłej nagonce wszystkich reżimowych mediów, które piętnowały mnie jako niewdzięcznika, szkodnika, oszczercę i wręcz zdrajcę ojczyzny, co przez karygodną pomyłkę ocaliła mnie, wykarmiła, wykształciła i na domiar złego pozwalała publikować moje szkodliwe utwory. Mistrzyni zostawiła nam na pamiątkę portretowe zdjęcie z dedykacją dla naszego niemowlęcia płci żeńskiej i swój uroczy uśmiech, który przypominał, że sport był (miał być) tradycją rycerską, a nie igrzyskiem gawiedzi. Mieszkaliśmy już w Waszyngtonie, gdy odbył się tam festiwal teatrów studenckich, na którym największy sukces odnieśli zawodowcy z warszawskiej PWST pod kierownictwem Aleksandra Bardiniego. Poszliśmy do niego za kulisy z gratulacjami. Przeraził się, jakby ujrzał upiory, i w popłochu nas odprowadził na stronę. Wkrótce potem Departament Stanu sprowadził Kubę Morgensterna, reżysera filmowego, którego aryjska żona była przyjaciółką mojej aryjskiej żony. Zadzwonił i pozwolił zawieźć się do nas na kolację, ale tak, żeby nikt o tym nie wiedział. Natomiast Kisielewski przyjechał do Głosu Ameryki, śmiało podszedł do mnie na sali, gdzie siedziało nas za biurkami ze dwadzieścia osób - w tym co najmniej jeden szpieg - i otwarcie umówił się ze mną w recepcji swojego hotelu. Zabrałem go do restauracji moim srebrnym buickiem i rozmawialiśmy jak dwaj wolni ludzie. Oczywiście Żyd miał więcej powodów się bać i nie wiem, jak ja na ich miejscu bym się zachowywał, ale nie ulega wątpliwości, że wybór był: bać się albo się nie bać. 14. Drzewko figowe Zanim uciekłem z Polski, Żydowską wojną zainteresowało się wielkie amerykańskie wydawnictwo Doubleday, ale wicedyrektor Zaiksu, który osobiście czuwał nad transakcjami dewizowymi, uważał, że lepiej powierzyć książkę małemu, lecz ambitnemu wydawnictwu żydowskiemu w Londynie i renomowanej tłumaczce pani W., która stale współpracowała z Zaiksem. Kiedy oznajmiłem, że nie wracam do Polski, pani W. przysłała mi formularze swojego męża, który okazał się agentem literackim i był gotów reprezentować mnie na zasadzie wyłączności. Równocześnie radziła mi, żebym powstrzymywał się od wypowiedzi na tematy pozaliterackie, ale tej rady usłuchać nie chciałem. Po hałasie prasowym, jaki wywołałem, różne wydawnictwa zwracały się do mnie o egzemplarz i opcję, a ja lojalnie kierowałem je do mojego wyłącznego agenta i na tym się kończyło. Agent renomowanego telawiwskiego wydawnictwa, które w swoim czasie zaczęło pertraktacje z Zaiksem, poskarżył mi się, że mój londyński agent stawia za ciężkie warunki jak na malutki Izrael. Gdy mu o tym napisałem, mój londyński agent uniósł się honorem i wyłączył się z transakcji, w rezultacie czego książka natychmiast się ukazała, a ja - zgodnie z proporcjami Izraela - dostałem czterdzieści dolarów i nigdy ani centa więcej. Ambitne londyńskie wydawnictwo nie chciało zgodzić się na tytuł Żydowska wojna ze względu na współczesny konflikt arabsko-izraelski i starożytnego Józefa Flawiusza (o Wojnie żydowskiej Feuchtwangera nie wspomniano). Pod presją, „żeby nie odwlekać publikacji”, musiałem zaakceptować tytuł Child of the Shadows (Dziecko cieni), tandetny i błędny, bo nie dziecko jest głównym bohaterem książki, ale rodzice, jak wskazują choćby tytuły obu jej części: Ojciec i Matka. Poza tym tłumaczka uważała za konieczne ułatwić czytelnikom imiona i nazwiska, wskutek czego realistyczną opowieść polsko - żydowską zaludniły imiona i nazwiska, które nie były ani polskie, ani żydowskie, jak Bucek, Blumek, Tony, Elephant i Mrs. Abraham. Pani W. była tłumaczką gwarantowaną przez Zaiks, a ja nie bardzo znałem angielski więc nie wczytywałem się w odbitki korektorskie i wyłapałem tylko parę oczywistych niedorzeczności, jak „little Jesus’s grave” (grób małego Jezuska), bo pani W. - Żydówka, która przeżyła wojnę w Londynie - skrzyżowała wielkanocny grób ze żłobkiem bożonarodzeniowym. „Na aryjskich papierach”, gdzie rozgrywała się druga część opowieści, płaciło się za taką pomyłkę życiem. Dawałem książkę amerykańskim znajomym. Kiwali głowami z uznaniem, bo sam fakt publikacji po angielsku uchodził za sukces, ale nie widziałem, żeby robiła na nich wrażenie. Pytałem o angielszczyznę, to przyznawali, że jest poprawna, lecz twierdzili, że nikt tak nie mówi. Po latach, gdy zaistniała wreszcie okazja ponownego angielskiego wydania, postanowiłem przywrócić właściwe imiona postaciom i nagle, czytając zdanie po zdaniu, odkryłem, że tłumaczka nie rozumiała podstawowych realiów. Koce, na których leżeli ukrywający się w lesie Żydzi, przetłumaczyła jako dywany (rugs); ubranie brudnego Żyda w lesie jako garnitur (suit); wagon bydlęcy, w którym jechali Żydzi do Treblinki, jako wagon osobowy (coach); dróżnik był drużynowym (ganger); gajowy leśniczym (forester); strzelba gajowego karabinem (rifle); „wypadł (skacząc) z pociągu” zrozumiała jako „został wyrzucony z pociągu” (was thrown from the train); „zawróciłem, żeby się z nim (ojcem) pożegnać” przetłumaczyła: „pobiegłem, żeby się z nim pożegnać” (I ran back to take leave of him), a to dziecko po tygodniach w ziemiance ledwo chodziło; „wzięli (żydowskie dziecko) do siebie, do izby” - „wzięli (je) do swojej części chaty (to their part of the cottage); „na wsi się tak łatwo nie ginie” - „na wsi nie jest tak łatwo umrzeć” (it is not so easy to die in the country); „pomyślał (błędnie!), że to już koniec” - „zdał sobie sprawę, że to już koniec” (realised at once that this was the end); „poszukał sobie własnego dziedzica” (do interesów) - „znalazł sobie posadę u dziedzica” (a position with a landowner). Poza tym tłumaczka dopowiadała, niepotrzebnie, a często błędnie, na przykład po zdaniu: „lepiej, żeby gospodarz kazał ciotce od razu uciekać” dodała, że „ona była sama, więc łatwiej jej było uciec” (She was alone, so it was easier for her to get away), a wcale nie o to chodziło; zdanie: „Ginęli wtedy już ostatni błąkający się”, uzupełniła, pisząc, że „ginęli już wtedy powoli ostatni wędrowcy” (the last wanderers were slowly being wiped out), co też nie było prawdą; w zdaniu: „Najlepiej było tym, którzy umieli cały dzień spać i nie czuli przez sen, jak gryzły ich wszy” wstawiła słówko „nas”: „Najlepiej było tym z nas...”, a sześcioletni narrator wcale siebie tu nie zaliczał; podobnie zepsuła zdanie „wydawało się, jakby nic się nie stało”, pisząc: „wydawało się nam, jakby nic się nie stało”. Psuła prozę nadinterpretacjami, jak: „czerwona na twarzy” - „bardzo czerwona na twarzy” (very red); „nigdzie się nie ruszać” (w lesie) - „nie ruszać się nawet na cal” (not move an inch); „(drzwi) zasuwało się z drugiej strony szafą” - „zabarykadowywało się dużą szafą (barricaded by a large wardrobe); „wyprowadzili go z domu” - „wyciągnęli go z domu” {dragged him out of the house); „pójść do Wisły” - „rzucić się do Wisły” (throw ourselves into the Vistula); „nie chciałem iść do Wisły” - „nie chciałem rzucić się do Wisły (throw myself into the Vistula); „Nie pójdziemy do Wisły” - „Nie skoczymy do rzeki” (We shan’t jump into the river) - a była to rozmowa z dzieckiem, które matka nakłania do wspólnego samobójstwa, specjalnie używając eufemizmów. Na domiar złego kluczowe zdanie o ojcu: „Nie mógł i nigdy nie starał się przezwyciężyć w sobie wrodzonego lęku i wstrętu do broni”, tłumaczka „uzupełniła” jako „niechęć do broni palnej” (dislike of firearms), co zabijało kodę pierwszej części książki i wręcz ośmieszało portret człowieka, który zginął od siekiery. W zakończeniu części drugiej niemiecki żołnierz wyznaje, że dawno już nie jadł domowego obiadu, a gospodyni odpowiada: „Powiedz mu, że trzeba było siedzieć w domu, u żony, to by jadł! A tak to będzie tutaj ziemię gryzł...”. Tłumaczka zabiła tę scenę banałem: „A teraz może będzie musiał tu zostać na zawsze” (And now he might have to stay here for ever). Niemal równocześnie z wersją angielską ukazało się, staraniem mojego światowego agenta, wydanie holenderskie (sto funtów zaliczki!). Dałem egzemplarze moim nielicznym holenderskim znajomym - mieli zakłopotane miny. I nic dziwnego, bo był to przekład z angielskiego (uit het Engels vertaald). Dopiero teraz zrozumiałem, że mój światowy agent, do którego kierowałem potencjalnych wydawców obcojęzycznych, wysyłał im wersję angielską w przekładzie swojej żony. Nic dziwnego (i całe szczęście), że nie kupili. Kupiło tylko duże niemieckie wydawnictwo, które zapewniło sobie w swoim czasie egzemplarz po polsku. Otrzymałem tysiąc pięćset marek i mieli wydać książkę w ciągu dwóch lat, ale termin minął i nic. Zdążyłem już się rozstać z moim agentem i sam pisałem monity - raz, drugi i trzeci - nie raczyli nawet odpowiedzieć. Przypuszczalnie moje trefne nazwisko przeszkadzało im dużo taniej kupować w Zaiksie autorów krajowych. Minęły jeszcze dwa lata, zacząłem pracować w miesięczniku „Ameryka” w Waszyngtonie i opowiedziałem o tym dziwnym zachowaniu niemieckiego wydawnictwa jednemu z amerykańskich kolegów, którego żona pracowała w biurze adwokackim, więc jej kolega - bezpłatnie - napisał na firmowym papierze krótki list do mojego niemieckiego wydawcy, dlaczego nie dotrzymuje umowy i nawet nie odpowiada na listy, narażając autora na straty moralne i materialne. Podziałało natychmiast, książka zaraz się ukazała i znajomi germaniści zapewniali mnie, że w bardzo dobrym przekładzie, ale nikt jej nie zauważył, ani wzmianki w prasie, nie wiem nawet, czy w ogóle trafiła do księgarń. Znalazłem ją tylko raz po latach w Heidelbergu, w katalogu biblioteki uniwersyteckiej, gdzie mieli wszystko. Co to jest wolność? Siedzieć pod swoim własnym drzewkiem figowym i niczego się nie bać - mówili starożytni Żydzi. I bez obawy pisać - dodałby Żyd nowożytny. Tylko pytanie, skąd to drzewko wziąć? Moje honoraria u miejscowych Żydów wahały się od pięćdziesięciu do stu dolarów (tylko UCLA miało gest i zapłaciło mi dwieście pięćdziesiąt). Kolacje jedliśmy u mamy, która poza tym codziennie wpadała i wrzucała nam coś do lodówki. Żona, która zaczęła nosić szerokie sukienki ciążowe, przekwalifikowała się z wyczekującej na łut szczęścia aktorki na make-up artist. Malowała twarze i nakładała, a raczej wstawiała rzęsy - artystycznie, każdy włosek osobno - w hotelowym salonie piękności w nowoczesnym Century City. Zawoziłem ją tam i odbierałem, bo wciąż nie umiała prowadzić, a ciąża nie była właściwym okresem na tego rodzaju naukę. Raz przyjeżdżam, a ona wstawia rzęsy uroczej i wciąż atrakcyjnej Simone Signoret, choć trochę za tęgiej jak na Hollywood. Była dla nas bardzo miła i też wypytywała, bo też miała pod maską aktorską ciężko ranną żydowską duszę, też gdzieś tam z Polski i też chciała wiedzieć. Klientki były bezpretensjonalne i kazały sobie mówić po imieniu. Zwrot „Mrs.” oznaczał dystans i obojętność, familiarność zaś świadczyła o osobistej sympatii i życzliwości. Kamińska - którą podczas Oscarów umieszczono w Beverly Hills Hotel - przelękła się za pierwszym razem, gdy potężny portier ją poklepał (po plecach). Niektóre panie doszły do wniosku, że po co jeździć do Century City i przepłacać w drogim hotelu, jeśli za trochę hojniejszy napiwek można sobie sprowadzić artystkę do domu. Jeździliśmy więc krętymi wąwozami do niskich, ale rozległych domowisk zakamuflowanych w kosodrzewinie trudno dostępnych wzgórz, bunkrów cywilizacji na bezludziu - nic nie widać, nic nie słychać, a tu nagle amerykański fantastyczny superkomfort, jakiego nie wyobrażali sobie królowie. Mówi się, że głównym zajęciem Amerykanów jest robienie pieniędzy, ale kto tak mówi? Foreign bastards, którzy po to właśnie przyjechali do Ameryki. Bo kogo oni w Ameryce spotykają? Kto z nimi rozmawia? Kto ich zaprasza do domu? Tacy sami jak oni. Toteż nie wiedzą, że w prawdziwym amerykańskim domu wręcz nie wypada mówić o pieniądzach (ani o polityce, ani, broń Boże, religii). Tak jak nie wiedzą, ile dać lodu do scotcha, jak upiec stek, żeby nie był za twardy, czym polać sałatę, że martini zamawia się przed jedzeniem, a nie po, i że nigdy, ale to nigdy nie przychodzi się w gości z pustymi rękami. Nie mają pojęcia, jak niewiarygodnie czyste są amerykańskie podłogi, jak doskonale zorganizowane są amerykańskie żony, z jaką naturalną uprzejmością podejmują gości, z jak bezpretensjonalną elegancją podają do stołu i jak wytresowanych mają mężów (jednak Hemingway trochę wiedział, co pisze). Po wielu latach pojmują, że nie można obejść się bez dezodorantu. Po czym poznawało się w Ameryce Europejczyków? Po zapachu. Ale dopiero dentysta musi im powiedzieć, poniewczasie, że prócz mycia zębów niezbędne jest nitkowanie (flossing) i że trzeba dwa razy w tygodniu oczyścić szczoteczką wierzch języka - z odrobiną sody zwilżonej wodą utlenioną lub przynajmniej pastą - aby usunąć bakterie, które psują dziąsła i oddech. Po czym się poznaje Amerykanina? Po zębach. A innych? Po (nieprzyjemnym) wydechu. Głównym zajęciem Amerykanów nie jest robienie, lecz wydawanie pieniędzy. Co wcale nie jest łatwe, gdy się wszystko ma i w dodatku wszystkiego za dużo. Stąd nieustanne wysiłki handlu: co i jak by im tu jeszcze sprzedać? I nieustanne wysiłki artystów: jaką by tu jeszcze pokazać sztukę? I wciąż nowe triki. - Eto nie iskustwo, a chuligaństwo - mówił profesor Isaczenko, kiedy przechodziłem z nim koło rzeźb na campusie UCLA. I jaką by tu jeszcze założyć organizację charytatywną? Jaką jeszcze religię? Stąd wszyscy ci nawiedzeni, co się kąpią w pieniądzach zwolenników, którzy chcą je koniecznie wydać. I ciągle lunche, dinnery na jakiś cel, lecz przeważnie dla pań, które oprócz pieniędzy mają za dużo czasu i muszą coś z nim robić, bo się go boją. Panie najbardziej lubiły „baby shower”. Jedna z nich wydawała przyjęcie, na które przybywały z podarkami dla oczekiwanego dziecka, żeby od razu wszystko miało. Umawiały się nawet, co która kupi, żeby nie dublować podarków. Panie z klasy średniej kupowały czasem wspólnie droższy dar, jak łóżeczko czy wózek. Baby dostawało na ogół niejeden taki shower. Naszemu zrobiły shower przyjaciółki mojej żony i przyjaciółki mojej matki, i panie z polsko - żydowskich klubów, i szefowa z ekskluzywnego Century City, i klientki z nieprzystępnych wąwozów i wzgórz. Wymyślnie zdobione kołderki, kaftaniki, czepeczki, buciki, kojce, stojaki, stymulujące kolorowe mobile i nocniki ze stymulującą pozytywką (przeważnie z Mozarta). Wszystko w najwyższym gatunku, królewskie dary. Przyszła matka siedziała pośrodku i królowała, a panie miały dobre samopoczucie i ubaw. Mężczyzn na tych imprezach nie tolerowano, ale na showerze w najwyższym kręgu pozwolono mi jako kierowcy przycupnąć na boku, bo to było daleko, wieczorem i gdzie bym się podział wśród odludnych skał. Siedziałem więc w ogromnym salonie, za którego szklanymi ścianami skrzyły się wszystkie światła Hollywood, Beverly Hills i wszechświata. W pewnej chwili na gwiaździstym firmamencie ukazał się nieduży, siwy pan z dobrotliwym uśmiechem. Popatrzył na nas, pokiwał nam z aprobatą głową i zniknął. - Czy to Pan Bóg? - spytałem najbliższą z pań. - Prawie - odpowiedziała z tajemniczym uśmiechem. - Nasz gospodarz - wyjaśniła mi druga pani i też wieloznacznie się uśmiechnęła. Ujrzałem go po raz drugi kilka lat później na ekranie telewizyjnym. Przyznał się przed kamerami, że przez nieuwagę nie zadeklarował pięćdziesięciu czterech tysięcy dolarów, które dał na kampanię wyborczą Nixona. Ja mu wierzyłem, bo był właścicielem Occidental Petroleum, które szacowano wtedy na dwadzieścia miliardów, a jak się ma dwadzieścia miliardów, to trudno zauważyć pięćdziesiąt cztery tysiące. Nasze drogi skrzyżowały się zresztą na długo przed owym showerem w podniebnej rezydencji ponad Hollywood. Jego ojciec, litwak, założył w Ameryce partię komunistyczną, on zaś dorobił się na handlu z Leninem, gdy nikt jeszcze nie chciał handlować z bolszewikami, i uzyskał w Rosji monopol na produkcję ołówków, a w roku szkolnym 1943/44 moja matka nielegalnie uczyła dzieci na Podlasiu i mieszkaliśmy w wiejskiej szkole, gdzie Sowieci zostawili po sobie duży zapas tych ołówków. Były bardzo ładne i dobre, i bardzo nam się przydały - tymi ołówkami uczyłem się pisać. Jeździliśmy do Czerwonego Krzyża na wieczorowy kurs dla przyszłych rodziców - najważniejszy kurs, którego z niezrozumiałych powodów nie było w żadnym programie szkolnym. Uczono nie tylko karmić i przewijać, ale przede wszystkim co robić i czego nie robić, ażeby ułatwić nieświadomym niczego astronautom lądowanie na tej planecie, gdzie czekało ich sporo (przykrych) niespodzianek, i żeby przy tym nie zawsze łagodnym lądowaniu nie rozleciało się gniazdo, co nader często się zdarzało. Zgodnie z zaleceniem przećwiczyliśmy drogę do szpitala i pamiętaliśmy, że trzeba wyruszyć, gdy skurcze zaczną powtarzać się co dziesięć minut, ale nie odbyło się to zgodnie z przewidywaniami. Żona całą noc biegała do łazienki, lecz żadnych skurczów nie czuła. Biegała coraz częściej, ale czuła tylko parcie i ból, który narastał. W końcu oboje nie mogliśmy tego dłużej znieść i wyruszyliśmy do szpitala. Był już biały dzień, pełno samochodów na ulicach, więc jechałem cały czas na klaksonie, a żona coraz bardziej jęczała z bólu. Z trudem ją wydobyłem z naszego ciasnego volkswagena i musiałem mocno podtrzymywać, żeby nie upadła. Z windy już ją wyniosłem na rękach i zabrano ją na noszach półprzytomną. - Pierwszy raz? - pytali ludzie z głupim uśmiechem, gdy zdenerwowany nie mogłem usiedzieć w poczekalni. Wiek minął, zanim w drzwiach ukazał się Otek Lauterbach w zielonym kitlu lekarskim. Uśmiechnął się i wręczył mi różową odznakę z napisem „It’s a Girl!”, a ja nie zrozumiałem, o co chodzi, bo czekałem na wiadomość o żonie. Gdy mnie do niej zaprowadził, miała szarą twarz, białe wargi i błędne spojrzenie, a obok niej wiło się i kwiliło żałośnie sine stworzenie, które wyciągnięto na świat w ostatniej chwili, na sucho, bo wszystkie wody odeszły podczas owego całonocnego siusiania - bardzo twarde lądowanie. Później rozwożono zawiniątka w różowym lub niebieskim kolorze i przykładano je do piersi matek. Czarna pielęgniarka w białym kitlu i białych pończochach podała mojej żonie coś w niebieskiej kołderce. Żona się zdziwiła, bo dziewczynki owijano w różowe. Zajrzała do środka, a tam urocze Murzyniątko. Trochę ją to speszyło, bo była wprawdzie brunetką, ale nie do tego stopnia, i nie pamiętała, żeby tak dalece się zapomniała. - Przepraszam, ale mnie mówiono, że urodziłam dziewczynkę - powiedziała nieśmiało. Czarna pielęgniarka spojrzała i twarz jej prawie zbielała. - Och, najmocniej przepraszam! To pomyłka! Strasznie, ale to strasznie przepraszam!... Dobrze, że mieli te kołderki w dwóch kolorach i że dzieci dziedziczą różne odcienie skóry. W każdym razie jeśli ci, dziecino, się zdaje, że twoi rodzice nie są twoi, to bardzo możliwe, że nie są. Rodzicom właściwie wszystko jedno, bo dziecko - czy własne, czy nie - to tak i tak los z loterii, więc matki biorą, co im się do piersi przystawi. Gorzej jeśli w szpitalu coś odejmą - na przykład nie tę pierś lub nie tę nogę - co też się zdarzało. Na trzeci dzień, w słoneczny, kalifornijski poranek, gdy wybierałem się do szpitala, żeby zabrać żonę i dziecko do domu, ktoś z rewolwerem wszedł do liquor-store’u i wystrzelał w Uszera cały magazynek. Nie wieczorem, nawet nie w południe, kiedy już coś jest w kasie, ale z samego rana, kiedy nikt tego nie robi i nikt się nie spodziewa. Widziałem go później w sądzie: mały, cherlawy Murzyn w nieokreślonym wieku, alkoholik lub narkoman, bo kto inny przyszedłby o tej godzinie? Powiedział, że nie pamięta, co robił tego rana, i może rzeczywiście nie pamiętał. Bardzo szybko go złapali. Może za szybko. Policja chce się wykazać, prokurator chce zrobić karierę, a po latach okazuje się, że co trzeci skazany był niewinny. I na odwrót, że przez nadgorliwość policji trzeba wypuścić oczywistego mordercę - z powodów „technicznych”. To dlaczego mieliśmy wierzyć, że to był właśnie ten szmondak (ulubione żydowskie słówko Hłaski)? Mama nawet nie pojechała do sądu, nie chciała. Dzielnie stanęła za ladą, za którą padł jej mąż, ale na jej pomoc nie mogliśmy już liczyć. Przeciwnie, teraz to ona potrzebowała naszej pomocy. 15. U stóp Hollywood Niziński, fotografik i metaloplastyk z Zakopanego, wymknął się po Październiku do Anglii, gdzie miał ojca, który podczas wojny służył w marynarce. Kiedy kończył mu się legalny pobyt, ożenił się z Irlandką, która też była metaloplastyczką, i pomagał jej stylizować celtyckie miedzioryty. Przy okazji fotografował ezgotyczne zakątki Dublina. Zdjęcia te wykorzystano w scenografii do irlandzkiego dramatu w Indiana Umversity gdzie przybył ze swoją irlandzką żoną i jakiś czas studiował fotografikę, zanim zwabiło go Hollywood. Teraz rozwieszał marynarki w hurtowni Academy Clothing, która się znajdowała w dole miasta. Dół miasta, po angielsku downtown, to był rzeczywiście dół. Niżej plasowało się tylko Watts - dzielnica, którą latem 1965 jej mieszkańcy chcieli spalić - ale nazwa Academy Clothing sugerowała, że ubiera się tam Akademia Filmowa i kandydaci do Oscarów. Żonę zgubił gdzieś po drodze i potrzebował towarzystwa, zwłaszcza artystycznego. Toteż można było wstąpić do niego o dowolnej porze - jak do Spatifu. Na stoliku stał gąsiorek kamchatki - nie opłacało się kupować w butelkach - i piwo Schlitz jako utrwalacz. Kto nie czuł się na siłach, żeby odjechać, mógł zostać na noc, a ubogi wędrowiec z Polski na więcej nocy. Zatrzymywali się u niego także dziennikarze z kraju, którzy nie znali angielskiego i przez Nizińskiego zasięgali języka dla swoich sensacyjnych reportaży. Kiedyśmy przyszli pierwszy raz, koczował tam Abratowski, który właśnie przybył z Chicago. Na kudłatym, kremowym carpecie siedział również Komeda z urodziwą izraelską kandydatką do filmu imieniem Elana oraz operator po łódzkiej Szkole Filmowej Adam Holender, i amerykański aktor David Opatoshu. Abratowski - rozchełstany, brzuchaty, dwa wiechcie włosów po bokach głębokiej łysiny - siedział po turecku i nie zmieniał pozycji jak jogin. Nie mógł się otrząsnąć po śmierci Ludmiły Jakubczak, najlepszej w Polsce śpiewaczki jazzowej (O, rzecze diabeł, Ala-bama...), która zginęła w prowadzonym przez niego samochodzie na śliskim klinkierze między Warszawą a Łodzią, ale pisał muzykę, w każdej wolnej chwili, w każdym spokojniejszym miejscu, często w samochodzie na jakimś rozległym parkingu, gdzie było najciszej. Był wykształconym muzykiem i nie potrzebował do tego instrumentu, co podkreślał na każdym kroku, zwłaszcza przy Komedzie, samouku, który musiał każdą nutę wystukiwać na klawiaturze. Bardzo chciał się sprzedać do Hollywood, ale tu w zupełności wystarczał Komeda - co, mieli cały jazz importować z Polski? Grał więc w nocnych barach. Grał, ale przeważnie pożyczał pieniądze. A gdy już wszyscy wiedzieli, że nie wolno mu pożyczać, przenosił się do innego miasta. Komeda siedział cicho, prawie wcale się nie odzywał. Zaprosiliśmy go raz do siebie na kolację, też nie pamiętam, czy powiedział choć słowo. Nie potrzebował mówić, bo miał muzykę, dużo lepszy język, który nawet taki mistrz słowa jak Conrad nazywał „the art of arts”. Komeda, choć drobny i niepozorny, był jednak nordyckim rudawym blondynem, jacy mieli wielkie powodzenie w Izraelu, i jego izraelska kandydatka wpatrywała się w niego jak w obraz. Adam Holender, krakowiak, podczas studiów w łódzkiej Szkole Filmowej sypiał w mojej kawalerce - nie w celach rozrywkowych, ale dlatego, że nie miał gdzie. Teraz kręcił ze Schlesingerem arcydzieło Midnight Cowboy. Mieszkał w Nowym Jorku, ale pracował na obu wybrzeżach i sypiał przeważnie w samolotach. David Opatoshu grał w Exodusie dowódcę żydowskich terrorystów, który z zimną krwią pił gorącą herbatę, po rosyjsku, z kostką cukru w zębach. Jego ojciec, znany pisarz żydowski Josef Opatoszu - autor trylogii W lasach polskich, 1863 i Samotność - pochodził z leśnych okolic Mławy, gdzie mieszkali „Żydzi jak dęby”, jeśli wierzyć jego prozie. Graliśmy w swoim czasie w Teatrze Żydowskim adaptację tej epopei, Żydem-dębem był bohaterski Berger, a ja jego polskim przyjacielem - ramię w ramię, w szarych konfederatkach, powstańcy 1863. David, wysoki i bardzo szczupły, bardziej przypominał sosnę niż dąb. Do Nizińskiego przychodził również Andrzej Krakowski, który zdążył ukończyć Szkołę Filmową przed Marcem i też pracował w dole miasta przy szmatach, ale w innej firmie, o jedną przecznicę od „Academy Clothing”. Przychodził ze swoją siostrą Elą, która nie zdążyła skończyć warszawskiego Liceum Techniki Teatralnej i nie wiedziała, co z sobą zrobić, więc się wdała w romans, a nawet narzeczeństwo z dwa razy od niej starszym Nizińskim. On jej przyrzekł, że jak tylko zarobi, to założą sobie mały warsztat modelarski, ale nie zarabiał, bo z powodu kaca zbyt sporadycznie jeździł do pracy, i utrzymywała go przeważnie jego matka, pani Ewa, która przybyła tu w ślad za nim i od razu zrobiła karierę, większą niż my wszyscy, gotując u Franka Sinatry, Jacka Warnera, Vladzia Liberacego, Barbry Streisand, Zsa Zsy Gabor, Freda Astaire’a. Nasi filmowcy chętnie ją odwiedzali w tych rezydencjach, próbując dostać się do Hollywood od kuchni - gdzie mogli się przy okazji posilić. W Spatifie Nizińskiego bywał jakiś czas również Leszek Szymański, który skończył anglistykę na UW i chciał zostać Conradem. I nawet bardzo ładnie pisał po angielsku, ale nie udało mu się w Ameryce nic wydać, więc podążył wkrótce Conradowskim szlakiem do Australii i Nowej Zelandii. Nagle zwolniło się jedno z tanich mieszkań na Clark Drive, obok nas, w sąsiednim budynku. Ten sam gips, ta sama automatyczna pralka w garażu po pięćdziesiąt centów za cykl, nawet ten sam administrator, który własnoręcznie podlewał i strzygł oba trawniki i wykonywał wszelkie naprawy, bo miał za sobą kilka rozwodów i alimenty, które go zżerały do szczętu. Niziński zaraz się tam wprowadził i mieliśmy teraz do Spatifu przez trawnik. Był również starszy Spatif w hiszpańskiej willi z basenem na Bedford Drive, gdzie mieszkał Bronisław Kaper z MGM, kompozytor nagrodzonej Oscarem piosenki Hi-Lih, hi-Lili, hi-lo. Szczupły, wysportowany, ćwiczył szermierkę, pływał i prowadził aktywny, kawalerski tryb życia. Na jego fortepianie grywały młode pianistki z wszystkich kontynentów. Na jego patio spotykaliśmy Zubina Mehtę z piękną izraelską żoną, braci Gimplów, fenomenalnego Itzhaka Perlmana, któremu paraliż dziecięcy obu nóg nie przeszkodził zostać najlepszym i najpogodniejszym skrzypkiem świata, a nawet Henry’ego Millera, małego, pogodnego staruszka, który co pewien czas wchodził na górę na małą drzemkę. A w piwnicznym barze z czerwoną posadzką bywała młodzież: Ela Czyżewska, która rozeszła się z Halberstamem, Violetta Villas, która występowała w Las Vegas, Kaczanowski, który przedstawiał się jako Witold K. i cytował, co mówił o jego obrazach nieżyjący już Picasso. Spotkaliśmy tam nawet „Lolitkę”, niegdyś słynną w Warszawie małolatkę, którą za moich studenckich czasów widywałem przy takich przystojniakach, jak przyszły filmowiec Marek Piwowski, przyszły reporter telewizyjny Marek Sieczkowski, a nawet przyszły filozof Staszek Cichowicz. Wciąż miała linię i szyk - białe sombrero, czarne okulary, czerwony cabriolet - lecz nie reagowała już na urodę ani nawet status, tylko na pieniądze. Tak przynajmniej wyznała mojej żonie. A Ela Czyżewska powiedziała do mojej żony: - Nie narzekaj, masz dom, rodzinę i nie ganiasz za wiatrem w polu... Z Kaperem konkurował Henryk Wars z Columbia Pictures, który skomponował sygnaturkę muzyczną do serialu telewizyjnego o uroczym delfinku Flipperze i mieszkał w zacisznym Brentwood na Gretna Green Way, w białym dworku z mniejszym basenem i mniejszym, ale gęstym ogrodem w polskim stylu. Wars też zachował smukłość, choć ćwiczył tylko fortepian, i jak Kaper miał śródziemnomorski, długi nos (z profilu wyglądał jak Gershwin). Z powodu kości policzkowych i wąskich tatarskich oczu odbył zasadniczą służbę wojskową w Jeździe Tatarskiej, a w jego szafie wisiał brytyjski mundur, w którym przeszedł przez Bliski Wschód i z ziemi włoskiej do Anglii jako naczelny kapelmistrz Drugiego Korpusu. Wars miał żonę, młodszą od niego o piętnaście lat, i prowadził stateczny tryb życia, ale i do niego pielgrzymowała bohema. Komeda i Abratowski demonstrowali mu swoje kompozycje jazzowe, Loda Halama swoje niezrównane przedwojenne nogi, Violetta Villas swój niezrównany aktualny biust, dla którego jego syn stracił głowę i żonę. Bywał tam Lejtes, patriarcha przedwojennego filmu: Dziewczęta z Nowolipek, Granica, Barbara Radziwiłłówna, Kościuszko pod Racławicami. Jego żona Nina należała przed wojną do warszawskiego aeroklubu i była pierwszą w Polsce kobietą z licenq’ą pilota. Postawny i nobliwy jak większość spolszczonych żydowskich patrycjuszy z tamtych lat, w Hollywood był „domokrążcą”: reżyserował, co mu kto rzucił. Między innymi parę odcinków Bonanzy, o które mu się postarał „Papa Cartwright” z tego serialu, czyli Lorne Greene, który naprawdę nazywał się Leon Szklański i pochodził z Łodzi. Gdy wybuchła wojna, Lejtes kręcił film na Polesiu. Wojsko zarekwirowało mu samochód i nie udało mu się wrócić do Warszawy, ale przedostał się do Budapesztu i stojąc raz w kolejce po chleb, zobaczył węgierskiego reżysera, którego poznał parę lat wcześniej na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Moskwie, a który był krewnym Horthy’ego, regenta Węgier. Na interwencję Horthyego Niemcy wypuścili żonę i córkę Lejtesa z warszawskiego getta z glejtem do Budapesztu, ale pani Nina straciła pewność, czy żyje, i pokazując swoje fotografie w samolocie, w skórzanej pilotce i z rozwianym białym szalem, mówiła: - Ach, to było jeszcze za życia... Siostra Warsa kształciła głos w Mediolanie i nawet występowała w La Scali, zanim wpadła w oko arystokracie z rodziny Pacellich i wyszła za niego, a więc Wars, polski Żyd (prawdziwe nazwisko Warszawski), miał w swojej rodzinie papieża. Wars też zaczął od muzyki klasycznej - studiował kompozycję u Karola Szymanowskiego - i też został uwiedziony, ale przez tango i jazz. Polska, która się narodziła na nowo, chciała nowych melodii, a on miał ich, ile dusza zapragnie, a kiedy nadszedł film dźwiękowy, one tylko na to czekały. Filmy przychodziły i odchodziły, lecz melodie zostawały. Każdy umiał zaśpiewać Czy tutaj mie-eszka, panna Agnie-eszka, Święty Antoni, święty Antoni, cnotę zgubiłam pod miedzą, Umówiłem się z nią na dziewiątą, Tylko we Lwowie - wszystkie kapele podwórzowe to grały. A kto pamiętał filmy, z których pochodziły te hity? Woziliśmy do niego Agnieszkę, Stryjkowskiego, Mrożka. Był żywvm zabytkiem, który nam się cudem zachował, pośmiertnym głosem przedwojennej Warszawy. Dla Kapera zabrakło w przedwojennej Warszawie miejsca, bo całą muzykę filmową pisał Wars, więc wyjechał do Berlina, gdzie skomponował piosenkę Ninon do niemieckiego filmu Ein Lied fur dich, rozsławioną przez Jana Kiepurę, ukochanego przez Polaków „chłopca z Sosnowca”, którym również Hitler był zachwycony. Nikt oczywiście nie wiedział, że matka Kiepury była Żydówką. Sukces Ninon pomógł Kaperowi uciec z Niemiec z Kiepurą i większością niearyjskiej bohemy do Hollywood, które nie odmówiło im pomocy. Wars występował ze swoją orkiestrą we Lwowie, kiedy wybuchła wojna, i tam go zastali Sowieci. Bardzo im przypadła do gustu jego piosenka Tolko wo Lwowi, kazali ją grać i śpiewać, stała się ich drugim hymnem narodowym. „Żyt’ stało łutsze, żyt’ stało wiesielieje”, orzekł Stalin na zjeździe partii po wymordowaniu jej aktywu, więc powstało duże zapotrzebowanie na muzykę rozrywkową. Zachodnią Europę pożerała wojna, co było tym większym powodem do wesołości, a że Rosji udało się przy tej okazji połknąć pół Polski, Litwę, Łotwę, Estonię oraz parę połci Finlandii i Rumunii, więc radość dosłownie nie miała granic. W moskiewskich sklepach pojawiły się nawet bułki (ze zrabowanej pszenicy) i kiełbasy (ze zrabowanej świniny), pozwalano mieć pieniądze, pozwalano kupować. Orkiestra Warsa nie tylko dobrze zarabiała, ale była chroniona od zsyłki. Chcieli posyłać paczki ludziom, którzy ginęli z głodu za Uralem i kołem podbiegunowym, ale na to nie pozwalano. Elżbieta Warsowa poszła aż do ministerstwa, nic nie pomogło - „nielzia”. Natomiast do Warszawy - owszem. Posyłali więc paczki do warszawskiego getta, gdzie została Warsa pierwsza żona z dwojgiem ich dzieci. Był popularny w Moskwie, więc znalazł dojście do Aleksego Tołstoja, który był ulubionym pisarzem Stalina, i odpowiednie instancje sowieckie, będąc w partnerskich stosunkach z równoległymi instancjami niemieckimi, sprawiły, że dzieci Warsa i ich matka otrzymały przepustkę, która im pozwoliła wyjść z getta z żydowskimi opaskami na ramieniu, na oczach żandarmów, SS-manów i szmalcowników przejechać na Dworzec Wschodni i wsiąść w pociąg do Moskwy. Och, nie był to jedyny przykład komitywy nowych współwłaścicieli Europy. W tym samym czasie gestapo podejmowało w Krakowie delegatów NKWD, którzy przybyli uzgodnić współpracę w zwalczaniu polskiego oporu w obu strefach okupacyjnych. W każdym razie ich diabelski pakt, który przyniósł zgubę milionom ludzi, uratował życie jednej Żydówce z dwojgiem dzieci. Kiedy „wesoła wojna” zwaliła się w końcu sowieckim strategom na łeb, Warsa wraz z rodziną, grajkami i ich rodzinami wyciągnął z topieli generał Anders - czyż mógł odmówić powinowatemu papieża? W ten sposób powstała słynna Polish Parade - najliczniejsza orkiestra wojskowa w dziejach. Powojenna bieda wygnała Warsa z Anglii. Gdzie miał szukać chleba twórca polskiej muzyki filmowej, jak nie w Hollywood? Ale tu siedział już Kaper i tak jak przedtem nie mogli się zmieścić w polskim kinie, tak teraz nie mogli w amerykańskim. Na domiar złego Wars popełnił kardynalny błąd. Zdawało mu się, że gdzie jak gdzie, ale w Ameryce może mówić, co myśli, więc gdy hollywoodzcy entuzjaści pytali, jak tam było w Rosji, to opowiadał. Obwołali go faszystą, nikt nie chciał jego muzyki, nie dawano mu nawet nut do przepisywania. Elżunia zajęła się szyciem i siedem lat biedowali. Mieli tylko jeden luksus, pieska, z którym chodziła do parku. Któregoś dnia piesek zaczął się bawić z pieskiem jakiejś pani. Ta pani spytała ją, skąd jest, kiedy przyjechała, jak sobie radzi, więc Elżunia jej opowiedziała. A tamtej pani mąż był radcą prawnym Johna Wayne’a, kowboja, który nikogo w Hollywood się nie bał, a w dodatku nigdy nie zachwycał się Rosją Sowiecką, więc zażądał, żeby Wars komponował muzykę do jego filmów. Później pisał również muzykę do innych filmów, do dwóch seriali telewizyjnych i piosenki, które śpiewali Bing Crosby, Doris Day, Brenda Lee. Uczeń Szymanowskiego skomponował także kilka symfonii, poematów symfonicznych, preludiów, sonat i koncert fortepianowy na temat uchodźstwa polskiego pod tytułem Wielka droga, który zagrał nam na bankiecie sylwestrowym. Zawsze podkreślał swoją wdzięczność dla Andersa, że wywiódł jego i trzy tysiące innych Żydów z Rosji (trzy tysiące na siedemdziesiąt tysięcy Polaków, choć Żydzi stanowili jedną trzecią polskich uchodźców i zesłańców, którzy ginęli w sowieckim domu niewoli). Kaper, który nie widział wojny, okupacji ani Rosji, zachowywał się tak, jakby tego nigdy nie było, jakby do niego nie dotarło, jakby go nie dotyczyło. Nie chciał o tym słyszeć. Był muzykiem, miał czuły słuch, natychmiast zmieniał temat. Zachował w sobie tylko to, co wyniósł z poprzedniego życia, i zatrzymał się jak wielu innych uchodźców z jego świata i pokolenia. „Oni skamienieli” - mówił o nich Miłosz. Liczyło się tylko to, co było przedtem, „za życia”, jak mawiała Lejtesowa. Z tą różnicą, że u Kapera tamto życie wciąż trwało. Nieustannie dowcipkował. Nie potrafił poważnie rozmawiać, zawsze był gotów do żartów. Andrzej Krakowski był na biznesowym śniadaniu na Beverly Drive. Wychodzi z restauracji i widzi Kapera z facetem w garniturze i sandałach jak prosto z Polski. Andrzej się skłonił, a Kaper minął go jakby się nie znali, po czym nagle odwrócił się i zawołał: - Dzień dobry panu! - Dzień dobry - odpowiedział Andrzej skonfundowany. Zadzwonił do Kapera tego samego dnia, czy może go czymś uraził. - Ależ nie, tylko tamten dziennikarz z Polski pytał, czy dużo Polaków mieszka w Beverly Hills, więc mu powiedziałem, że sami Polacy, i w ten sposób mu udowodniłem.. Jego skorość do żartów była tu dobrze widziana, komponowała się z amerykańskim pozytywizmem i nieskomplikowanym optymizmem w hollywoodzkim stylu. Film przyszedł do Hollywood z Nowego Jorku. Przenieśli go stamtąd przeważnie Żydzi, którzy dorobili się na przemyśle odzieżowym, tradycyjnych, żydowskich szmatach. From rags to riches - jak mawiali Amerykanie -1 dosłownie: od szmat do bogactw. I gośćmi Kapera byli przeważnie Żydzi, ale nigdy nie słyszało się u niego tego i słowa. O wszystkim się mówiło, tylko nie o tym. Jak u Polańskiego. Przyjechał Mrożek, Kaper nas zabrał do Scandii, najlepszej restauracji. Mrożek wbił widelec w homara i zapryskał mi jasny, jedwabny krawat. Podszedł Billy Wilder (Garsoniera, Bulwar Zachodzącego Słońca, Miłość po południu, Świadek oskarżenia, sześć Oscarów!) - okrągły, uśmiechnięty, w czarnej koszulce polo, która bardziej się nadawała do homarów niż mój jedwabny krawat. Kaper! przedstawił nas, że z Polski, ale ani wtedy, ani nigdy potem nie wspomniał, że ten wiedeński uchodźca był z pochodzenia galicjanerem z Suchej. Artyści, u których to się nie liczyło. Światowcy, którzy byli ponad. Amerykanie, którzy nie chcieli wiedzieć. Rogacze, którzy nie chcieli mówić o rogach. Hollywood, które nie chciało znać sytuacji bez happy endu, bez wyjścia. Prawdziwego zła. Każdy oczywiście wiedział, że jest krzywda i niesprawiedliwość, Hollywood chętnie nawet się tym tematem zajmowało (i nieźle na nim zarabiało), ale miało zawsze pod ręką proste rozwiązania, jak postęp czy liberalizm (z ewentualną domieszką socjalizmu). Rosja Sowiecka oznaczała postęp w porównaniu z Rosją carską i pogromami (w Hollywood byli tacy, co osobiście je pamiętali), więc jak można było źle się o niej wyrażać? Pakt z Hitlerem był tylko taktyką, chwytem zapobiegawczym, łagry przejściowym wypaczeniem, nieudanym eksperymentem nowego systemu. Potwierdził to Chruszczow - swojski chłop, szczery, kubek w kubek Mickey Rooney. Po kryzysie kubańskim przybył osobiście, żeby Amerykę oswoić i rozweselić. Inwazja na Czechosłowację? Tak, to był problem, a nawet szok. Jak oni mogli nam to zrobić? Jak my ich teraz będziemy tłumaczyć? O inwazji dowiedzieliśmy się, gdy Czesi i Słowacy spali - u nas na Zachodnim Wybrzeżu był jeszcze dzień. Zadzwoniłem do Kapera - nie mógł uwierzyć, on naprawdę nie wiedział, co jest grane. A Wars wcale nie był zaskoczony. Komunizm nie komunizm, Warsa grały w Polsce wszystkie podwórzowe kapele, zwłaszcza w Warszawie, a najlepiej na Chmielnej - specjalnie się chodziło posłuchać. Tańczono go na wszystkich parkietach i śpiewano - bez podawania nazwiska. Po odwilży wyszło parę płyt z nazwiskiem i w wykonaniu najlepszych piosenkarzy, masę tantiem zebrał Zaiks. Amerykański Ascap zagroził, że wstrzyma wypłatę cennych dewiz za muzykę z Polski, więc Wars dostał wizę i wypłacono mu pieniądze, ale nie miał prawa ich wywieźć z Polski, więc rozdał: Fordowi, Forbertowi i innym przyjaciołom z przedwojennego filmu. Kiedy pokazano go w telewizji, wszyscy byli zdumieni, że te wszystkie niezapomniane szlagiery napisał jeden człowiek. Ale ambasador Michałowski podczas wizyt w Hollywood nie odwiedzał Warsa, tylko Kapera. Obaj jeździli tylko nowymi samochodami: Kaper cadillakiem, Wars continentalem. Pod koniec roku zwracali samochód dealerowi i brali następny rocznik. Za niedużą dopłatą, jeśli zważyć, że samochód był cały czas na pełnej gwarancji i prawie nic nie kosztowała obsługa ani naprawa. Obaj głosowali w Akademii Filmowej, bywali na posiedzeniach i podczas wręczania Oscarów, gdzie hollywoodzkim zwyczajem witali się jak serdeczni przyjaciele. Spotykaliśmy ich obu na przyjęciach u wspólnych znajomych, też zawsze uprzejmie rozmawiali, żartowali, śmiali się z tych samych dowcipów - przedwojenna szkołatowarzyska - ale nigdy nie przestawali sobie wzajemnie zazdrościć i u żadnego z nich nie mówiło się o drugim inaczej niż uszczypliwie. Elżunia Warsowa ciągle powtarzała, ze Kaper od dawna niczego nie skomponował, a Kaper imitował ją: „Mój Heniek, on wszystko umie!”. Najbardziej różnili się za barem: Wars się gubił, nie pamiętał, co z czym zmieszać i komu podać, Kaper nie miał z tym nigdy problemu. 16. Cyrograf Mrożek mi od razu powiedział, że z książek się nie utrzymam. Jego utrzymywał teatr. Jeździł od jednego do drugiego z rakietą tenisową i partnerką do tenisa (w szachy umiał grać sam z sobą) i niczego więcej nie potrzebował. Długi śródziemnomorski nos, czarny zarost wokół twarzy i wybitny talent - wszyscy myśleli, że Żyd. W Polsce to utrudniało mu życie, a w Ameryce przeciwnie. Zawieźliśmy go do ambitnego teatrzyku w Santa Monica, gdzie wystawiono Tango. Czekali na niego przed wejściem: dyrektor, reżyser, scenograf, choreograf. Bardzo się cieszyli, zaprowadzili nas do pierwszego rzędu, ale Mrożek nie chciał siedzieć w pierwszym rzędzie, tylko w ostatnim. Siadamy, grają, a Mrozek skręca się z bólu. W pewnej chwili mówi: - Ja stąd uciekam. - Jak uciekniesz, przecież oni stoją przy drzwiach? Ale Mrożek, człowiek teatru, od razu namacał okno za kotarą i skoczył, a ostatnie rzędy były na wysokości co najmniej pierwszego piętra! Nie powiedział, co mu tak dokuczyło, bo nam przedstawienie całkiem się podobało, dopiero później, gdy i mnie coś wystawiono na scenie, zrozumiałem, ze autor dużo więcej widzi niż widz. Dlatego teatry wolą zmarłych dramatopisarzy. A i lepiej być wystawianym po śmierci. Szekspir i Czechów połamaliby ręce i nogi, wyskakując z wszystkich tych ambitnych teatrów, które nieustannie im coś „poprawiają”. Wars zabrał mnie pewnego rana do Columbia Pictures. Siedziałem na pustej widowni, a on stał przed orkiestrą i patrząc w ekran, dawał znak muzyce, która zapowiadała, przepowiadała, podpowiadała i dopowiadała - ciszej lub głośniej, szybciej lub wolniej, spokojniej lub groźniej. Film dokumentalny może się bez tego obejść. I teatr, który jest samowystarczalny z natury. Wars dyrygował obrazami, które bez muzyki były płaskie jak ekran. Po nagraniu oprowadzał mnie i przedstawiał swoim bossom: - Mój przyjaciel, bardzo utalentowany pisarz. - Welcome, welcome! Zawsze potrzeba nam utalentowanych, młodych pisarzy... - odpowiadali. Nagle zrozumiałem, po co mnie z sobą przywiózł. Kochany, stary Wars. Pamiętał, jak ciężko mu było, zanim go tu wpuszczono, i - nie uprzedzając mnie - chciał mi dopomóc. Ale ja wiedziałem, że nie umiem pisać dla filmu. Wprawdzie pisałem dramatycznie, ale prawie bez dialogów i scen. Używając jak najmniej słów, chciałem w każdym jak najwięcej zmieścić, a taką prozę trudno tłumaczyć na inne języki, zwłaszcza zaś na tak kontretny jak film. Jeszcze w Warszawie Bossak i Krakowski chcieli, żebym zrobił scenariusz z Żydowskiej wojny. - Chce pan umowę, zaraz podpiszemy. - Chce pan zaliczkę, zaraz wypłacimy. - Dopiero, kiedy napiszę - odpowiedziałem. Spojrzeli po sobie, jeszcze takiego głupiego nie widzieli. - Żeby spokojniej spać - wyjaśniłem. Spotkałem potem na przystanku Kazimierza Brandysa. - Czy to prawda, że nie chciał pan wziąć zaliczki? - spytał z niedowierzaniem. Umówili mnie z reżyserem i naszkicowałem mu parę scen. Powiedział, że są za słabe dla filmu. - Matka musi zgodzić się na poniżenie, na przykład na usługę seksualną, co najmniej raz. Niech pan o tym pomyśli. - Dobrze, pomyślę - odpowiedziałem i na tym się nasza współpraca skończyła. A Hłasko, którego skusił do Hollywood Polański, podpisywał wszystko bez wahania. Wziął zaliczkę, jedną i drugą, przepuścił, a potem diabeł przychodził w nocy po jego duszę i nie dawał mu spać. Odwiedziłem go w jego kawalerce na Wilshire, okno było zawieszone czarnym kocem. - Mój grób - powiedział ze śmiechem. To samo później w dużo skromniejszym dupleksie na Poinsettia Place, gdzie wchodziło się po zewnętrznych drewnianych schodach jak do kurnika. Też nie umiał (nie chciał i nie mógł) pisać tego, czego od niego żądano, ale cyrograf podpisał. Nie mógł spać, bo nie mógł pisać, i nie mógł pisać, bo nie mógł spać. Pił, żeby usnąć, lecz alkohol nie pozwala długo spać, a on o tym nie wiedział: „nigdy nie na tyle pijana, aby przespać siedem lub chociaż sześć godzin bez przerwy” - pisał o bohaterce Brudnych czynów. Im więcej pił, tym mniej spał. Zawieszał okno kocem, żeby nie widzieć dnia, i wydzwaniał w nocy do ludzi, że chce przyjść. Zadzwonił do Adasia Holendra do hotelu. Adaś zawiózł go swoim wynajętym samochodem do ustronnego baru w Malibu, ponad plażą, gdzie piło się twarzą do oceanu. Hłasko pił za każdym razem, a Adaś co drugi raz albo co trzeci. Hłasko poszedł do toalety, a barman nachyla się do Adasia: - Skąd wy jesteście? - Bo co? - Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś wypił siedemnaście drinków za jednym posiedzeniem. - Już siedemnaście? - zdziwił się również Adaś. „Jak ten czas leci, jak ten czas leci...” - powiedziałby radca Węgrowicz ze wstępnego rozdziału Lalki. Niebo się rozjaśniało na wschodzie, gdy wyszli z baru. Na parkingu stał tylko ich samochód i - w dyskretnej odległości - policyjny, więc Adaś ujął Hłaskę pod ramię i poprowadził go w stronę plaży, ale jutrzenka na pogodnym, kalifornijskim niebie coś Hłasce przypomniała i zaczął śpiewać na cały głos: Utro krasit nieznym swietom stieny drewnie-wo Krem-la, prosypajetsa s rasswietom wsia sowietska-ja ziem-la!... - Nie drzyj się, przecież widzisz, że policja... - prosił go Adaś, lecz dla Hłaski policja nigdy nie była postrachem i nabrał jeszcze większego animuszu: Kipucza-ja, magucza-ja, nikiem niepobiedima-ja!... Adaś, Żyd z Krakowa, człowiek cywilizowany, nie chciał skończyć romantycznej nocy w areszcie, więc popchnął go lekko i Hłasko stoczył się z wysokiej skarpy, a za nim zanikająca pieśń: Mos-kwa ma-ja, stra-na ma-ja, ty sama-ja lubi-ma-ja!... Skarpa nad plażą była oczywiście piaskowa, miękka, nie jak w Hollywood, gdzie stoczył się później z Komedą. Dzwonił w nocy i do mnie: - Mam butelkę ballantine’sa, czy mogę wpaść? A ja miałem żonę w zaawansowanej ciąży, a później niemowlę, które się urodziło z kolką i darło się, gdy było głodne, a jeszcze bardziej, gdy się najadło, więc każda godzina snu była dla nas złotem. Przyjechał któregoś dnia, spojrzał na moje papiery na stole, sto siedemnaście stronic. - Jak widzę tę sto siedemnastą stronicę, to bym udusił! - powiedział i można było mu wierzyć. Polański kręcił uniwersalne filmy, Komeda pisał uniwersalną muzykę, Mrożek miał swój abstrakcyjny, uniwersalny teatr, ja kontynuowałem swoją polsko - żydowską historię, która nie była tak uniwersalna, ale szła za mną wszędzie jak pies, a wszystko, co on miał do napisania, zostało w Polsce. Czasem dwa tygodnie siedział zamknięty w pokoju i nic mu nie wychodziło. Takie tygodnie zdarzają się każdemu pisarzowi, ale on nie mógł sobie na nie pozwolić, więc się denerwował, wpadał w złość i jeszcze bardziej tracił perspektywę. Zresztą jego supermęska powściągliwość była zawsze tylko pozą (z hollywoodzkiego ekranu). Tracił również pewność siebie. Idąc na spotkanie z agentką, spytał mnie, czy to prawda, że sok żurawinowy pomaga. Widziałem tę agentkę, nie była młoda, ale jeszcze całkiem niezła i sok żurawinowy wydawał mi się całkiem niepotrzebny. Pisanie bywa przymusem artystycznym, obowiązkiem moralnym, środkiem utrzymania, lecz dla niego było testosteronem. Jak u Hemingwaya. Coś w tym jest, bo nic tak nie wzmaga męskiej potencji jak parę dobrze napisanych stronic. I dlatego pisarze mają powodzenie u kobiet - dobrzy pisarze. Nawet starzy, łysi i brzydcy jak Singer. Pióro i prącie to jak sprzężenie zwrotne. Wiąże się z tym jednak ryzyko zawodowe. I to podwójne, bo uwiąd jednego z nich pociąga za sobą uwiąd drugiego (wszystko jedno, co wpierw). Czy może być coś gorszego dla pisarza, który jest piewcą męskości? Dlatego Hemingway się zastrzelił. Kobiety to czują. One wiedzą, kiedy tekst jest „mocny”. W ogóle lepiej rozumieją język. Jest ich naturalną domeną, to przecież one uczą nas mówić. Lepiej opowiadają, lepiej słuchają i czytają. Większość czytelników to kobiety i pisze się przede wszystkim dla nich. Nic dziwnego, że w końcu wyparły mężczyzn z redakcji, wydawnictw, agencji literackich, filologii. I że coraz więcej pisarek. Mają talent, wyobraźnię, wdzięk, dobry smak, nie brak im dyscypliny, precyzji, logiki (Agatha Christie!). Niczego prócz testosteronu. Owej siły, którą znaleźć można w męskiej poezji i prozie. Hłasko miał ją w Polsce. Później to już były pozory, co wyraźnie widać w Brudnych czynach, a zwłaszcza w ostatniej powieści, najbardziej gniewnej, sadystycznej, mizoginicznej, której nie zdążył wydać. Wciąż miał talent godny zazdrości, ale z talentem jak z kobietą, coś trzeba zrobić, a on - Anteusz oderwany od ziemi - nie mógł, więc wpadał w tym większą złość. Był jeszcze młody i przystojny, ale kobiet już się przy nim nie widziało. Wciąż zażywał jakieś pastylki, na coś i przeciw czemuś, Otek Lauterbach mu wypisywał recepty. Jak kobieta w klimakterium chciał mieć usprawiedliwienie lekarskie przed samym sobą. Otek, który pochodził z zamożnej, fabrykanckiej rodziny, odbył studia medyczne w Krakowie. Na stojąco, pod ścianą, bo nie chciał siedzieć w getcie ławkowym. W 1939 zdołał uciec przez Zaleszczyki jak rząd i inni, co mieli stosunki lub pieniądze. Uchodźców leczył bezpłatnie - zarówno Żydów, jak i Polaków - zawstydzając tych spośród antysemitów, którzy znali takie uczucie jak wstyd. Miał dom w nowoczesnym, kalifornijskim stylu, z basenem, u stóp hollywoodzkich wzgórz, i urodziwą żonę, o dziesięć lat młodszą. Nie mieli dzieci i zapraszali nas na niedzielne popołudnia razem z maleństwem w koszyku. Ja pływałem, a Hłasko pił duńskie piwo, które Stefa specjalnie dla niego kupowała. Pod wieczór Stefa nakrywała stół, żeby nas dożywić. Czasem wpadał Komeda, wypijał drinka i siadał do pianina. Wtedy Hłasko stawał przy nim i zaczynał śpiewać coś z bohaterskiego repertuaru Armii Czerwonej. Najbardziej lubił Poluszko, pole, poluszko szyroko, pole, jedut po po-ole gero-o-oje, ejda Krasnoj Armi-i gero-jeee... Nikt nie śpiewał tego z lepszym wyczuciem kawaleryjskiego rytmu i rzewnego, rosyjskiego nastroju. Wraz z alkoholem wstępował w niego Rosjanin, co często można było zauważyć u Polaków. Zaczynali pić jak Francuzi, a kończyli jak Rosjanie, którzy w nich wstępowali lub raczej wyłazili z nich, jak z Rosjan Tatarzy. Ja też nie mogłem się temu oprzeć, stawałem przy nim i objęci wpół śpiewaliśmy jak duet z Ansambla Pieśni i Piaski sławetnej armii, którą obaj bardzo dobrześmy pamiętali. Nikt nie miał tak świetnych pieśni marszowych jak Rosjanie. I może Niemcy. Dwie najkrwawsze armie dwóch najmuzykalniejszych narodów. W Polsce najbardziej męską umiejętnością było prowadzenie samochodu, więc Hłasko nie poszedł na studia, tylko na kurs samochodowy, i został kierowcą. W Ameryce, gdzie samochód umiała prowadzić każda kobieta, Hłasko musiał zostać pilotem. Żeby zarobić na lekcje latania, znalazł sobie męską robotę w tartaku, ale z powodu alkoholu ją stracił. Gdy zastrzelono Uszera, nasz Buddy zląkł się i odszedł, i żaden inny Murzyn nie chciał stać w liquor-storze, zwłaszcza wieczorem. Zaproponowałem mamie Hłaskę, który nie tylko się nie bał, lecz przeciwnie, imponowała mu placówka, gdzie śmierć w każdej chwili mogła zajrzeć mu w oczy. Mój przyjaciel, więc mama przyjęła go bez zastrzeżeń. A Hłasko zaprzyjaźnił się zaraz z trunkowymi klientami, wśród których znajdował nie tylko towarzystwo, lecz także fascynujące charaktery i dialogi. Podejmował ich po godzinach butelką scotcha, a gdy długo nikt nie zachodził do sklepu, to sam sobie dodawał animuszu pod ladą. Wybór miał jak jeszcze nigdy wśród tego mnóstwa butelek, które jednak były dokładnie liczone. Mija tydzień, dwa, mama dziwnie na mnie patrzy. Po trzech tygodniach powiedziała, że będzie musiała jednak zrezygnować z pomocy mojego przyjaciela. Zapewniła mnie, że zrobi to bardzo delikatnie, bez żadnych zarzutów, ale Hłasko się poczuł urażony i przestał się z nami spotykać. - Jak Grynbergowie będą, to ja nie przychodzę - powiedział do Nizińskiego. Jeździłem do liquor-store’u, żeby mama nie stała tam sama. Któregoś dnia, gdy mnie nie było w domu, pod nasz adres w Beverly Hills zajechał zakurzony samochód z nowojorską rejestracją i wysiadł z niego wymięty Frykowski z wymiętą Gibby Folger, oboje wymęczeni tygodniową jazdą z Nowego Jorku. Samochód nie należał do nich, przeprowadzili go komuś, komu nie chciało się jechać taki kawał drogi. Gdy im zabrakło pieniędzy na motel, spali w samochodzie. Moja żona usmażyła pożywną jajecznicę na serze, która bardzo im smakowała, ale widząc, że nasze Beverly Hills to nie to, co sobie wyobrażali, pojechali dalej. Polański zaoferował Frykowskiemu stawianie dekoracji, ale jemu stukanie młotkiem uwłaczało. Natomiast zgodził się tresować delfiny do filmu The Day of the Dolphin. Pływał nie gorzej niż one i porozumiewał się z nimi lepiej niż z ludźmi. Twierdził nawet, że ich toniczny język jest subtelniejszy od ludzkiego, od „starych słów, wytartych i zniekształconych przez wieki nierozważnego używania”, nad którymi tak ubolewał Conrad, pisarz głębokich wód. Hłasko, który nie gardził żadnym zajęciem, jeśli widział w nim przygodę i ewentualny materiał, dostał w końcu dobrze płatną, męską robotę. Załatwił mu ją kapitan Wnorowski, który w czasie wojny służył w brytyjskiej marynarce, a teraz był czymś pośrednim między foremanem i menedżerem w małej hurtowni blachy w Compton, jakieś trzy kwadranse freewayem. Niziński pisał, że Hłasko „nosił [...] ciężkie arkusze blachy, które ranią ręce”. Zosia Komedowa w swoich wspomnieniach dodała, że „przenosił blachy z Portorykańczykarni”. Nawet profesor Koropeckyj, poważny slawista z UCLA, bezkrytycznie przytoczył relację Leszka Szymańskiego, że Hłasko „musiał gołymi rękami nosić arkusze aluminium” (had to carry aluminum sheets with his bare hands) - słowem głuchy telefon. I zagadka, bo który robotnik w Ameryce w drugiej połowie dwudziestego wieku „nosił” blachy? A jeśli już, to dlaczego nie w rękawicach? A dokładnie było to tak. Wysoka hala z rusztowaniami przy ścianach, na rusztowaniach dechy, na dechach palety, a na każdej palecie dziesiątki równiutko przyciętych arkuszy stali o wymiarach osiem stóp na cztery, przykryte deskami jak sandwicz i obciągnięte stalowymi taśmami. Do rusztowania podjeżdżał mały dźwig elektryczny z widelcem, podnosił widelec na wysokość upatrzonej palety, nadziewał ją, wiózł na środek hali i opuszczał na rozstawione stojaki. Do stojaków podchodzili dwaj mężczyźni w białych kaskach, seledynowych koszulach, granatowych spodniach i grubych czarnych kamaszach, rozcinali stalowe taśmy spężynowymi nożycami, obnażali lśniące arkusze nierdzewnej stali grubości od jednej do trzech ósmych cala, po czym stojąc naprzeciwko siebie, chwytali palcami krawędzie każdego arkusza i według wypisanego zamówienia przerzucali dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści arkuszy na równolegle przystawiony stojak. Ostre krawędzie stali nacinały palce i dłonie, ale w rękawicach nie dałoby się rozdzielić ciężkich, gładkich arkuszy, które ściśle do siebie przylegały. Nacięcia nie były głębokie i prawie nigdy do krwi, zwłaszcza gdy nabrało się trochę wprawy, ale nigdy się nie mogły zagoić, bo ledwo się zabliźniały, następowały nowe. W rezultacie stare i nowe nacięcia nakładały się na siebie, posiekana dłoń grubiała i sztywniała tak, że nie można było jej zamknąć (komunistyczna „robotnicza pięść” pewno nigdy nie należała do prawdziwego robotnika). Trudno było utrzymać w palcach nóż i widelec, nie mówiąc już o piórze. Przypowitaniu prosiło się o niezbyt serdeczny uścisk dłoni. Nawet pieszczota małżeńska taką ręką nie była przyjemna. Szymański zapamiętał, że Hłasko smarował dłonie dramatycznie czerwonym odkażaczem, ale to wcale nie było konieczne. Hłasko był po prostu hipochondrykiem i zawsze dramatyzował wszystko, co robił. Chodził z robotnikami na piwo, podpatrywał ich, wsłuchiwał się w dialogi. A słuch miał niezawodny. W Polsce parę miesięcy z kierowcami ciężarówek starczyło mu na epos. W Kalifornii z kilkunastu lekcji latania zrobił naszpikowaną fachowymi terminami powieść lotniczą, której głównym bohaterem jest doświadczony instruktor pilotażu, a zarazem uchodźca rodem z Ceny strachu i Skłóconych z życiem (chodziło o niedostosowanych, jak sugerował angielski tytuł Misfits). Większość powieści, która wyraźnie chciała być scenariuszem, stanowią sceny i dialogi. Sceny są świetnie skomponowane, plastyczne, wyraziste i niewyżyty talent prozatorski krzyczy z każdego zdania, bo on umiał pisać jak mało kto, nie miał tylko - jak to często bywa u Polaków - o czym. Dlatego dialogi są przeważnie o niczym, sentencjonalne, pretensjonalne, rezonerskie, miejscami nietrzeźwe. A charaktery upozowane, zmanierowane, przeszarzowane, jeszcze mniej prawdziwe niż w Brudnych czynach czy innych jego izraelskich fantazjach. W tle nie zabrakło protestu przeciwko wojnie wietnamskiej, która nie miała tu nic do rzeczy, oraz drwiny z Żydów. Jest więc krawiec Rosenblatt, który się podaje za chińskiego nauczyciela medytacji, karate i judo („muszę z czegoś żyć, nie?”); są bracia Hundebauch (Psi Brzuch), właściciele firmy rozprowadzającej komiksy („nie ma gówna, którego by pan u nas nie znalazł”), gdzie nadaje się robotnikom szydercze pseudonimy („takie, żeby nas krew zalała”) i nie pozwala im się ani na chwilę usiąść; jest zwariowana nielegalna imigrantka ukrywana przez własną rodzinę (i bita przez głównego bohatera w obrzydliwy sposób); jest nawet wdowa po dopiero co zastrzelonym właścicielu liquor-store’u, która liczy w quasi-jidysz („fynef zyben und zwanzig”) i poucza zatrudnionego sprzedawcę: „Uśmiechaj się, Morry, przez ciebie tracę klientów. Uśmiechaj się albo poszukaj sobie innej pracy”. Taki obraz Ameryki mógł liczyć na życzliwe spojrzenie PRL-owskiej cenzury, zwłaszcza w okresie burzliwych przemian marcowych, może nawet z nadzieją na to go namalował? Agnieszka - lojalna przyjaciółka, która miała swoje dojścia w Warszawie - mogła pośredniczyć w ewentualnym pojednaniu syna z marnotrawną ojczyzną, ale bratnia inwazja na Czechosłowację je opóźniła i książkę wydano dopiero w 1983. Po czasie, ale w PlW-ie, czołowym wydawnictwie państwowym, i mimo represyjnego stanu wojennego bez skreśleń i żadnych poprawek. Pozostawiono mu nawet przypuszczalny błąd maszynowy w tytule Palcie ryz każdego dnia. Sensowniejszy byłby tytuł Palicie ryż każdego dnia. Maszynopis miał także tytuł angielski: Riceburners, czyli „Podpalacze ryżu”, co miało swój sens. I potwierdzało, że miał to być scenariusz. Który Polański oczywiście odrzucił. 17. Bookstore Moje odczyty się skończyły i szczerze zazdrościłem Hłasce jego „krwawicy”, za którą dostawał w żydowskiej hurtowni blachy trzy dwadzieścia pięć na godzinę. Zgłosiłem się więc do Jewish Social Service Agency. Człowiek, który mnie przyjął, też był w swoim czasie pisarzem. - Znam to ciągłe czekanie na listonosza i na telefon - powiedział - i wiem, jak uspokajająco działa stała praca zarobkowa. I akurat jest potrzebny sprzedawca w bookstorze. Wprawdzie tylko dwa dolary na godzinę, ale bookstore to książki, czy to nie odpowiednie miejsce dla pisarza? - W jakich godzinach? - Od czwartej po południu do północy. - Księgarnia otwarta do północy? - Tak, bo to w downtown, tam ruch trwa do późnych godzin. - W downtown? - A czemu nie? Czy źle, że książki tam docierają? To niemal jak misja. Znajomi też mnie zachęcali: - Poznasz interesujących (czytaj przydatnych) ludzi. Poza tym mogłem jak dotychczas pisać od rana do obiadu. Bookstore znajdował się na Broadwayu, najruchliwszej ulicy downtown, ale w przeciwieństwie do nowojorskiego Broadwayu nie było tu żadnych teatrów ani nawet kin, tylko sklepy i reklamy jedna na drugiej oraz lepkie, zaśmiecone chodniki i smród cygar. Na nieskazitelnie czystych komercyjnych ulicach Beverly Hills też czuło się woń cygar, ale tam one pachniały, a tu śmierdziały. Bookstore był wąski i ciasny. Na jednej ścianie miał wyłożone czasopisma z gołymi dziwkami na okładkach, na drugiej książki na analogiczny temat, pod trzecią stał kontuar, za którym wznosiły się drewniane schodki na antresolę, gdzie trzymano zapas towaru, a front stanowiły drzwi i szeroka witryna. Nad kontuarem - jak w liquor-storze Uszera - piętrzyły się kartony papierosów wszelkich odmian, gatunków, rodzajów, a na kontuarze paczki gumy do żucia wszelkich nazw i kolorów, gdyż klienci bookstore’u lubili palić i żuć. Na półce za plecami sprzedawcy stało radio i grało aktualne przeboje. Z gazet sprzedawaliśmy tylko „Racing Form” dla grających na wyścigach i „Barron’s” dla grających na giełdzie. Jednym i drugim graczom potrzebne były nie tylko papierosy i guma do żucia, lecz także coś na zgagę, niestrawność i pochodne dolegliwości, więc na ladzie leżała cała gama odpowiednich tabletek. Sprzedawaliśmy oczywiście coca - colę, bo nigdzie (z wyjątkiem murzyńskiego Watts) nie było tak duszno jak w downtown, a nasi czytelnicy nieraz bardzo długo stali pod ścianą z gołymi dziwkami lub z fascynującymi książkami. Jednakże otworzyć butelkę i pić mogli tylko na zewnątrz, żeby nie zapryskać towaru. Czasopisma z dziwkami w lubieżnych pozach były zaszyte przezroczystą folią, ale wolno było wertować okazowe egzemplarze książek. Miały one charakter oświatowy, gdyż zawierały pouczenia i dobre rady dla początkujących i mało doświadczonych z pobudzającymi wyobraźnię szczegółami, które jak wiadomo są najcenniejsze w literaturze. Książki też były tu i ówdzie ilustrowane rozkraczonymi paniami, ale nie tak bogato i barwnie jak czasopisma, a sedno sprawy pokazywano tylko „na miękko” i szczegółów każdy musiał sam się dopatrzyć - w tekście. Czytelnicy zwracali się do mnie - jak to w księgarni - żebym im doradził, w której książce jest najwięcej „akcji”. Tłumaczyłem się, że jestem nowy i nie wszystko tu jeszcze przeczytałem, ale zabieram lekturę do domu i jak tylko natrafię na intensywną „akcję”, to specjalnie odłożę. Oprócz wdzięków kobiecych sprzedawaliśmy twarze - zarówno kobiet, jak i mężczyzn, które tkwiły w obrotowym stojaku przy drzwiach. Nagie wdzięki sprzedawało się anonimowo, natomiast twarze - z imieniem, nazwiskiem i nawet autografem. Na stelażu przed drzwiami trzymaliśmy parę zwyczajnych czasopism po hiszpańsku, których nikt nie kupował, i miesięcznik ilustrowany „So-viet Union”, jako appeasement wobec lewaków, którzy mogli być niebezpieczni. Raz ktoś z klientów pokazał mi na migi, że coś tam się dzieje. Wyjrzałem i zobaczyłem Murzyna, który przykucnął i wpychał sobie za pazuchę „Soviet Union”. Udałem, że nic nie widzę, lecz nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. Kradli oczywiście i nagie dziwki, ale właścicielka poinstruowała mnie, żeby nie reagować, bo w tej dzielnicy bardziej opłacała się strata niż awantura. Raz młody Murzyn z fryzurą afro otworzył butelkę coca - coli i zaczął na miejscu pić. Zwróciłem mu uwagę, że w księgarni nie wolno, to trzasnął butelką o posadzkę i wyszedł, nie płacąc. Zmiotłem i przetarłem posadzkę jakby nigdy nic. „Soviet Union” kupował tylko jeden brzydki, stary Żyd, któremu nic się w Ameryce nie podobało. Nie z Polski, bo po Marcu wciąż był komunistą. Brzydcy Żydzi zostawali komunistami, a brzydkie Żydówki komunistkami, bo nie mieli wyjścia. Analogicznie brzydkie gojki zostawały antysemitkami. Właścicielka, niebrzydka Żydówka z Argentyny (ciekawe, jaki interes tam prowadziła?), powiedziała mi, że do niedawna kolportowała również „Poland”, ale teraz nie chce ich znać. Downtown był mozaiką: Meksykanie w wielobarwnych koszulach, Japończycy w ciemnoszarych business suites, Europejczycy w sandałach, Hinduski w pstrych kokonach, Murzyni we wszelkich możliwych i niemożliwych strojach. Meksykanie wchodzili tylko po papierosy i cygara, i długo nie wiedzieli, które wybrać. Europejczycy przebierali podobizny hollywoodzkich gwiazd. Japończycy kupowali je, nie przebierając. Zwyczajni Amerykanie - bez marynarki, ale w krawacie przypiętym spinką, żeby się nie majtał - patrzyli na Japończyków i dziwili się: - To teraz oni nas zwiedzają? Kobiety rzadko zaglądały, nawyżej jakaś pijaczka po tabletki na zgagę. O północy spuszczałem kratę na okno i drzwi, wkładałem utarg w brązową torebkę na sandwicze (jak Uszer w liquor-storze) i chowałem w skrytce na antresoli, po czym pogwizdując z cicha dla animuszu, szedłem wąskim, ciemnym zaułkiem do mojego czarnego volkswa-gena. Wszystko to aż się prosiło o scenariusz pod tytułem Bookstore. Tło wytapetowane nagimi dziwkami i książkami w nie mniej zachęcających okładkach. Nad kontuarem wszystkie firmy amerykańskiego przemysłu tytoniowego. Na kontuarze reklamy wszelkich odmian gumy do żucia. Pod kontuarem coca - cola i pepsi - cola. Za kontuarem młody Sprzedawca w dokerkach i koszulce polo. Na półce za jego plecami radio gra (i śpiewa) „This is the dawning of the age of aquari-us, age of aquari-us, aquaaa-rius...”. Później, w zależności od akcji, będzie grało rytmy meksykańskie, nowoorleańskie, jazz Komedy, Alabamę Żylińskiego i Boogie-Boa Abratowskiego (niech ma wreszcie swoją szansę w Ameryce). Radio gra mariachi i wtańcowuja Meksykanie w wielobrawnych koszulach, każdy z nich chwyta karton papierosów, przerzucają się i żonglują. Radio gra dixieland i wbiegają Murzyni z fryzurami afro, chwytają butelki coca - coli i stepując, przerzucają je jeden do drugiego. Sprzedawca daremnie usiłuje chwytać latające butelki, ku uciesze zręcznych Murzynów. W końcu chwyta jedną i żąda zapłaty, na co Murzyn wyrywa mu butelkę z rąk, trzaska nią o posadzkę i wszyscy wybiegają w podskokach. W radiu rozlega się Alabama i wchodzą pojedynczy Erotomani, z wolna przesuwając się wzdłuż ściany gołych dziwek i pożerając je oczami. Są w różnym wieku, żują gumę, zdejmują z półki książki, kartkują je gorączkowo, po czym pojedynczo wychodzą, w szerokim rozkroku, jakby mieli mokro w spodniach. Solistka śpiewa przez radio: This is the dawning of the age of aquari-us, age of aquari-us, aquaaari-us... harmony and understanding, sympathy and trust abounding - no more falsehood or derisions, golden living, dreams of visions, mystic crystal’s revelations and the mind’s true libera-ation... Po czym po polsku: Wiek harmonii, pojednania, współczucia i zaufania, koniec fałszu, hipokryzji, złotych marzeń wiek i wizji, wyzwolonej myśli, gracji i mistycznej rewelacji... Na tle śpiewu wchodzi Komunista - stary, brzydki z egzemplarzem „Soviet Union” pod pachą. Komunista (na tle muzyki): No i co, lepiej ci w Ameryce niż było w Polsce Ludowej? Sprzedawca: A lepiej! Komunista: W Polsce Ludowej miałeś bezpłatną szkołę, szpital i mieszkanie prawie za darmo. Sprzedawca: Nie chciałbyś chodzić do tych szkół, leżeć w tych szpitalach, mieszkać w tych mieszkaniach. Komunista (zniecierpliwiony): Co to jest, że z tej wschodniej Europy przyjeżdżają sami faszyści? Komunista płaci i wychodzi. Na tle wciąż tej samej muzyki wchodzi zażywny Europejczyk w średnim wieku, krótkich spodenkach i tyrolskim kapeluszu. Wybiera kilka hollywoodzkich fotografii i bezdźwięcznie porusza ustami, licząc po niemiecku. Sprzedawca: Czy to prawda, że w Niemczech teraz lepiej niż w Ameryce? Europejczyk: A skąd wiesz, że ja jestem z Niemiec? Sprzedawca: Ja wiem wszystko... Europejczyk speszony płaci i szybko wychodzi, muzyka cichnie. Zjawia się rosły Amerykanin około sześćdziesiątki w kowbojskim kapeluszu, kraciastej koszuli i czerwonej chuście na szyi, twarz okala mu krótki, siwy zarost a la Hemingway. „Hemingway” (przeglądając fotografie hollywoodzkich gwiazdorów): On był wielkim aktorem. Sprzedawca (obojętnie): Ja też tak myślę. „Hemingway”: Czy wiesz, że on wierzył w reinkarnację? Sprzedawca: Musiał wierzyć, był przecież aktorem... Wchodzi blada Holenderka w męskich sandałach. Holenderka: Którędy się idzie do Hollywood? Sprzedawca: Do Hollywood się nie idzie, to prawie godzina autobusem. Holenderka: Ja lubię chodzić. Sprzedawca: Pani oczywiście z Holandii... Holenderka: Dlaczego oczywiście? Sprzedawca: Tak sobie... Ale ja, będąc Holendrem, wziąłbym autobus, bo trzydzieści trzy centy to taniej niż zdzierać sandały... Holenderka wyjmuje z kalejdoskopu Humphreya Bogarta i Jamesa Deana, patrzy to na jednego, to na drugiego, ale nie może się zdecydować i w końcu wychodzi, nie kupując. „Hemingway” wyciąga z kieszeni paczkę kleenexów, zdejmuje kapelusz i przeciera sobie czoło. „Hemingway”: Nie wiem, co zrobię, chyba zwariuję. Sprzedawca: Dlaczego? „Hemingway”: Bo to okropne. Sprzedawca: Co jest okropne? „Hemingway”: Ta ulica, ten wieczór... Sprzedawca: Dlaczego? „Hemingway”: Bo nic się nie dzieje. Sprzedawca (zdziwiony): To przecież dobrze... Sprzedawca przekręca gałkę radia, rozlega się zmysłowa muzyka w stylu smooth jazz, wchodzą tanecznym krokiem zmysłowe aktorki z pocztówek w burleskowych kostiumach i śpiewają w linii: If you let me tickle you, I will let you tickle me... Oraz po polsku: jeśli połaskoczesz mnie, to ja połaskoczę cię... „Hemingway” znów przeciera spocone czoło i próbuje wycofać się tyłem, ale zabiegają mu drogę nagie „artystki” z czasopism (w cielistym opakowaniu oczywiście) i w śmiałej erotycznej choreografii biorą go dosłownie w obroty - światło wygasa, ciemność, ale muzyka gra. W drugim akcie radio gra tango Warsa, zbliża się północ, Sprzedawca krząta się przed zamknięciem interesu, gdy nagle wchodzi Właścicielka, niemłoda, ale całkiem niezła, zadbana brunetka. Bez słów wyciąga Sprzedawcę zza kontuaru i tańczą drapieżne tango argentyńskie, w którym ona prowadzi jak mężczyzna, a on jest pomiataną kobietą. Sprzedawca próbuje się wywinąć z agresywnych objęć Właścicielki, ale daremnie, i w końcu ona przypiera go do ściany, zawisa mu na szyi i przygina jego kark do pocałunku. W tej chwili rozlega się telefon. Sprzedawca dosięga słuchawki i rozlega się głos jego dziewczyny. Głos Dziewczyny: Jak tam, kochanie, ile książek dzisiaj sprzedałeś? Sprzedawca: Na szczęście bardzo mało... Głos Dziewczyny: Jak to „na szczęście”? I to mówisz ty, obiecujący młody pisarz? Sprzedawca: Chciałem powiedzieć, że na szczęście nie miałem dużo pracy i mogłem sobie poczytać. Głos Dziewczyny: No dobrze, tylko uważaj na siebie, bo to downtown i noc... Sprzedawca: Dobrze, kochanie, będę bardzo uważał... Sprzedawca rzuca wymowne spojrzenie w stronę Właścicielki, która poprawia sobie włosy i wychodzi, kołysząc biodrami. Sprzedawca wciąga do środka sztalugi i zaczyna spuszczać kratę, gdy nagle w drzwiach staje jego dziewczyna. Dziewczyna: Chciałam zrobić ci niespodziankę... Rozgląda się, jest zaskoczona, zaszokowana, oburzona. Dziewczyna: I ty to nazywasz „bookstore”?! Sprzedawca: Nie ja, oni to tak nazywają. Dziewczyna: Dlaczegoś mi nie powiedział. Sprzedawca: Nie chciałem cię smucić... Radio zaczyna grać Miłość ci wszystko wybaczy, Sprzedawca ujmuje Dziewczynę za rękę, bierze ją w objęcia i powoli tańczą przytuleni i pogodzeni. W trzecim akcie, gdy Sprzedawca zaczyna opuszczać kratę, w drzwiach staje Właścicielka, odsuwa go, sama spuszcza kratę, a potem roletę, przygasza światło i wykonuje przed Sprzedawcą fachowy striptiz w takt Alabamy Żylińskiego, którą w radiu śpiewa Ludmiła Jakubczak: O, rzecze diabeł, Ala-bama, Noemi nogi ma jak gaaa-ma... Po jakimś czasie głos w radiu cichnie i na zasadzie voice-over śpiew kontynuuje Właścicielka: Look, says the Devil, Ala-bama! My breasts are sweeter than your maaa-ma... Gdy striptiz zbliża się do momentu kulminacyjnego, Sprzedawca biegnie na antresolę, Właścicielka chwyta go i rozdziera na nim koszulę. Tu mogłoby być parę wariacji na ponadczasowy temat cnotliwego uchodźcy Józefa i niecnej żony Putyfara. Idąc o północy do mojego czarnego volkswagena, który lśnił w ciemnym zaułku jak karawan, próbowałem zgadnąć, kto pracował na tej zmianie przede mną, dlaczego przestał i jak się skończy mój musical. Byłem pewny tylko jednego: ze zaoferowano mi tę pracę, bo nikt inny jej nie chciał. 18. Nieszczęśliwe wypadki Pracując w bookstorze, traciłem większość upojnych wieczorów u Nizińskiego i zaczynałem wypadać z obiegu. Raz, wyjeżdżając do pracy, zobaczyłem, że Niziński i Komeda wynoszą do samochodu torby podróżne. - Dokąd jedziecie? - spytałem. - Na narty - odpowiedział Komeda. - Trzeba coś robić - wyjaśnił Niziński. Komeda lekko utykał, a Niziński posuwał jedną stopę (pamiątki po polio), ale obaj dobrze jeździli na nartach, a w cudownej Kalifornii można było tego samego dnia jeździć na nartach i pływać w oceanie - żyć nie umierać. A Hłasko, choć duży, silny i najsprawniejszy z nas wszystkich, nie uprawiał żadnego sportu prócz alkoholu. Za duży i za silny, nie mógł sobie poradzić z ciałem. Którego Komeda prawie nie miał, on miał tylko głowę - pełną muzyki. Hłasko grał chojraka o żelaznych nerwach - Humphreya Bogarta, Johna Wayne’a, Gary Coopera - ale był pełen pasji, nad którą panował z trudem, a po popijanemu wcale. Komeda zaś był zawsze spokojny, nieważne, ile wypił. Hłasko pił, bo nie mógł pracować, a Komeda, bo za dużo pracował. Hłasko szukał zapomnienia, Komeda odprężenia. Hłasko pił ponuro, a Komeda pogodnie. Oto siedzą na kanapie u Nizińskiego. Hłasko ma koszulę rozpiętą do pępka, zakasane rękawy ukazują tatuaż, twarz wykrzywia mu pijacki grymas. Obejmuje ciężkim ramieniem szlachetną szyję Komedy, przytłacza go, przywala sobą. Komeda w tym bratnim uścisku wydaje się jeszcze drobniejszy, niż był. Jego miękkie, bujne loki połyskują jak złoto, choć zdjęcie jest czarno - białe. Oczy ma łagodne, pogodne, jakby się znajdował zupełnie gdzie indziej - jakby to był fotomontaż. Obaj byli samoukami, samorodkami - Hłasko sam nauczył się pisać, a Komeda sam nauczył się komponować. I obaj byli perfekcjonistami, ale Komeda chwytał muzykę z powietrza, a Hłasko wszystko z siebie wyciskał, wyduszał, wykrztuszał. Do Komedy ona przychodziła sama, do tego stopnia, że prosił fachowców, żeby mu sprawdzali, czy ona czasem nie przychodzi od kogoś innego. Hłasko boleśnie odczuwał tę niesprawiedliwość, więc jego miłość do Krzysia (bo to była miłość) była ambiwalentna, taka właśnie jak na ich ostatniej fotografii. Do tego Polański przyjmował wszystko, co mu dawał Komeda, a wszystko, co mu dawał Hłasko, odrzucał, więc tak wyglądałoby zdjęcie Kaina z Ablem, gdyby ich w swoim czasie sfotografowano. W Los Angeles nie widziało się na ulicy ludzi, tylko samochody. Żeby kogoś spotkać, trzeba było się umówić - na parę tygodni z góry. Nikt go tu nie znał i nie chciał znać. Nikt nie zwracał na niego uwagi w dyskretnych, mrocznych barach. A Hłasko, niewyżyty aktor, nie umiał być sam. Wywoływał sceny, choćby waląc w zęby za nic, żeby wystąpić w roli, znaleźć się w centrum uwagi. Policja, areszt - bardzo dobrze, bo więcej uwagi. Notowany (police record) - bardzo dobrze, przynajmniej policja go zna. „Aktor, reżyser i scenarzysta wszystkich swoich poczynań” - jak go określił Niziński, który wystąpił z nim w paru takich scenach. Ale Los Angeles i Hollywood to nie maleńki Tel Awiw i mało kogo interesował jakiś pijany awanturnik z obcym akcentem, podający się za polskiego pisarza. Tu policja i prasa miała pod dostatkiem ważniejszych ekscentryków cierpiących na niedosyt publicznej uwagi. Nie umiał być sam - nic fatalniejszego dla pisarza - i wciąż chciał przewodzić jak w Warszawie i Tel Awiwie. Mówił idziemy, to trzeba było iść, mówił siadamy, to trzeba było siąść, mówił pijemy, to trzeba było pić. Pojechaliśmy do sklepu meblowego, bo chciałem kupić biurko, i też: nie to, tylko tamto! A to przecież za moje pieniądze i dla mnie. Poza tym ja nigdy nie potrzebowałem przywódcy, sam umiałem sobie przewodzić, więc zawsze był między nami pewien dystans. No i chroniło mnie od niego to, że miałem żonę, dziecko i obowiązek, a Komeda był sam, nawet jeśli z tą swoją Elaną. Jego cierpka, mroczna, piekielna inteligencja (bo to miało coś wspólnego z piekłem) przyciągała do niego artystów i kobiety. Także owa z trudem powstrzymywana pasja. Ale nie na długo, bo po alkoholu czar pryskał. Stawał się agresywny, nieprzyjemny, wręcz niebezpieczny. „Poleciałem głową w lustro po Marka uścisku” - wspominał Niziński, który też nie umiał być sam. Poleciał głową w lustro, bo Hłasce nie podobało się to, co tam ujrzał. „Wszyscy się od Marka powoli odsuwali [...] w swojej małostkowości zatrzaskiwali drzwi przed pijakiem, awanturnikiem i łobuzem” - napisał z mimowolną szczerością Niziński. Wszyscy, tylko nie on i nie Komeda: „O każdej porze dnia i nocy drzwi Krzysia były dla Marka otwarte”. Obaj pozostali pod jego urokiem i przywództwem - wierni, lojalni i posłuszni do samego końca. - Siadamy! - mówił, to siadali. - Pijemy! - mówił, to pili. - Idziemy! - mówił, to szli, choćby i po ciemku na skały. Komeda mieszkał z Elaną, ale kochał się w Mii Farrow. A ściślej w muzyce, którą dla niej stworzył i którą ona odtworzyła piękniej, niż sobie wyobrażał. Zakochał się, jakby w swoim dziele. Miłość ta nie została odwzajemniona, ponieważ a) Mia Farrow miała kogoś innego, b) była zawodową artystką, która unikała uczuć utrudniających uprawianie sztuki, c) nieśmiały Komeda nigdy nie powiedział jej, że ją kocha. Nieszczęśliwa miłość kompozytora, którego potrzebowano i ceniono, nie uszła uwagi w Hollywood, które znało się na takich rzeczach, więc a) podrzucono mu na pocieszenie atrakcyjną aktoreczkę z Izraela, b) aktoreczka sama skorzystała z okazji, żeby mu się podrzucić, c) wziął, co miał pod ręką, jak szklankę kamchatki, żeby się odprężyć i wrócić do muzyki. Zosia dowiedziała się i przyleciała bronić swoich praw, i stanu posiadania i czegoś więcej. Wiele lat zabiegała i harowała jako jego menedżer, impresario, agent. Lansowała go, torowała mu i mościła drogę aż do Hollywood. Współtworzyła go jak artystka, stał się jej dziełem, największym osiągnięciem jej życia. Przyleciała tak prędko, jak mogła - to znaczy nie dość prędko, bo z Polski nie taki prędko można było przylecieć - a tu nikt nie stanął po jej stronie. Nikt nie chciał się wtrącać, a jak już, to lepiej było stać przy nim, bo on był tu, a ona tam, on coś tu znaczył, a ona nic, a poza tym była to normalna kolej losu, zwłaszcza w Hollywood. Przyleciała, przegrała i poleciała z powrotem do Warszawy, gdzie wprawdzie już nie było Spatifu, ale był dość duży klub porzuconych żon. Komeda mieszkał na skalistej skarpie nad Sunsetem. Przyjechał Hłasko, Niziński, usiedli i pili. Niziński pił spokojnie jak Komeda. Hłasko śpiewał, złościł się, bił, alkohol go rozsadzał, a Niziński siedział cicho, noga na nogę, ćmił papierosa jednego po drugim i im więcej pił,] tym mniej mówił. Zresztą i na trzeźwo - jeśli kiedykolwiek był całkiem trzeźwy - nie miał nic takiego do powiedzenia. Też artysta, szukał wypowiedzi przez swoją sztukę. Szukał i nie znajdował, co też często się zdarza. Elana zaś nie piła, albo bardzo mało, i nie rozumiała, co oni po polsku wygadują, więc poszła na górę spać. Niziński też się w końcu zmęczył i wyszedł niby do łazienki, a stamtąd cichcem do samochodu. Rusza w dół, a tu widzi, że ktoś leży w poprzek jezdni. Przyhamował gwałtownie - cud, że starczyło mu refleksu po tylu szklankach. Kto leży na jezdni? Komeda. A kto się chowa za drzewem i patrzy? Hłasko. Wracają wszyscy trzej do mieszkania, „w drzwiach stoi dziewczyna, rozespana, rozczochrana, zła” - wspomina Niziński. Komeda i Hłasko wdali się z nią w rozmowę, więc Niziński znów do samochodu i tym razem udało się. Komeda i Hłasko siadają i piją we dwóch, a potem idą się przejść. Po wódce, po ciemku, po skałach, a Komeda w dodatku po heinemedinie. Dlaczego po skałach, przecież była asfaltowa droga? Pijany nie wie dlaczego. Po to pije, żeby nie wiedzieć. I robić to, czego nie robi na trzeźwo (i o czym woli nie wiedzieć). Granica między świadomością i nieświadomością jest czasami nieuchwytna, nawet bez alkoholu. Oczywiście mógł to być nieszczęśliwy wypadek. Albo jedno i drugie, trochę jedno i trochę drugie (jak w mechanice kwantowej?). Oczywiście to tylko spekulacja, zwana także fikcją literacką, to znaczy niekoniecznie prawda, ale koniecznie prawdopodobieństwo. Usprawiedliwiona jeszcze i tym, że Hłasko stał się postacią literacką. Którą, notabene, sam stworzył. Pielgrzymowaliśmy do szpitala, do białego łóżka, na którym leżał ktoś ostrzyżony i wychudzony jak po Oświęcimiu, z przedziurawionym gardłem jak po morderstwie. Przywiązany był kilkoma kablami do życia, ale dawał o nim znać tylko palcami lewej ręki, które poruszały się jakby grał, jakby żyła w nim jeszcze muzyka. Jak bohaterski telegrafista z pewnego sowieckiego filmu wojennego, co nawet w komie nie przestawał wystukiwać meldunku i nie mógł umrzeć, dopóki mu ktoś nie odstukał, że meldunek przyjęty. Oczy miał półotwarte i Zosia była przekonana, że widzi i że słyszy, ale tylko ją. Przy łóżku leżał zeszyt i kto chciał, pisał do niego na wszelki wypadek. „Cześć, stary! Co po tamtej stronie?” - napisał wielkimi literami Polański, na wesoło jak zwykle. Frykowski przyniósł adapter i puścił mu jego kołysankę z Rosemary’s Baby w wykonaniu Mii Farrow. Andrzej Krakowski, który był przy tym, opowiadał, że Komeda uniósł się na łóżku, prawie usiadł. Zosia przyleciała tym razem wyjątkowo prędko. Udało jej się dotrzeć do samego Spychalskiego, głowy państwa, i państwo jej pozwoliło. Nie miała gdzie się zatrzymać, więc przyjechała z lotniska do nas. Komeda leżał nieprzytomny, ale spór o niego trwał nadal. Ja nie chciałem się opowiadać, ale Zosia była w rozpaczliwej sytuacji i nie mogłem jej odmówić pomocy. Nie miała samochodu, więc woziłem ją do adwokata, nie znała angielskiego, więc służyłem jej jako tłumacz. A to nie podobało się Frykowskiemu, który uważał się za rzecznika Komedy. Zadzwonił do mnie i mówi: - Stary, co ty się tak nią zajmujesz? - Bo jest moim gościem. - Ja ci radzę, żebyś przestał... - Dlaczego? - Zobaczysz... Zosia później twierdziła, że on usiłował otoczyć ją podejrzeniem o współpracę z bezpieką, ale mnie to nawet nie przyszło do głowy i przyjąłem jego słowa za pogróżkę osobistą, a że uważałem się już za Amerykanina, który bardzo nie lubi, gdy mu się grozi, zwłaszcza jeśli robi to jakiś z trudem mówiący po angielsku foreign bastard, więc nasza rozmowa była krótka. Powściągliwa, jak przystało na starych znajomych, ale dalsze kontakty towarzyskie były raczej wykluczone. Hłasko często przychodził do szpitala. Czuł się winny i wszystkim to mówił. Raz zatrzymał Andrzeja Krakowskiego w korytarzu: - Powiedz mi, że to nie ja zabiłem Krzysia. Modlił się o jego życie. - Jeśli Krzysio umrze, to i ja pójdę - powiedział do Nizińskiego przy butelce. To samo do Zosi Komedowej. Modlił się o jego życie jak o swoje. Niski stolik z kamchatką, schlitzem i gąsiorkiem jakiegoś niewyraźnego scotcha. Na kanapie przy stoliku Kaczanowski i Zosia. Hłasko w czarnej koszuli z krótkimi rękawami, czarnych spodniach, czarnych pantoflach przykucnął koło Zosi i korzy się, trzymając w jednej ręce jej dłoń, a w drugiej puszkę schlitza, na obu przedramionach widać tatuaż, a na ponurej twarzy piętno. Zosia, też niezupełnie trzeźwa, patrzy na niego z wyrazem współczucia i rozgrzeszenia, a Kaczanowski ze szklanką w ręku przygląda się z ukosa uważnym okiem artysty. Pewnego razu po paru szklankach u Nizińskiego wybuchnął: - Wy, skurwysyny, tu się bawicie, a tam człowiek umiera! Po czym nastąpiło mordobicie jak w Warszawie i Tel Awiwie. Przyjechała policja na motocyklach - kowboje w zgrabnych bryczesach, butach jak do konnej jazdy, z błyszczącymi koltami w olstrach. Niziński twierdził, że Hłasko, „scenarzysta wszystkich swoich poczynań”, wyreżyserował tę awanturę, ale mnie się zdaje, że ten wybuch był całkiem szczery. W końcu zabrakło pieniędzy, żeby płacić za umieranie Komedy w Kalifornii i Zosia zabrała go do Polski, gdzie jednak się umierało za darmo. Sharon była już w zaawansowanej ciąży, więc Polański wynajął od Terry’ego Melchera (syna Doris Day) ciche ustronie w jednym z dyskretnych wąwozów Bel Air. Kręcił wtedy film w Londynie, więc żeby Sharon nie była sama, wprowadzili się do niej Frykowski i Gibby. Hłasko zaś spakował walizkę i uciekł. Gdzie? W swoją przeszłość. Tam, gdzie zostawił siebie młodego, pięknego i - jeśli wierzyć w to, co powiedział o nim Iwaszkiewicz - czułego i niewinnego. Poleciał po swoich śladach, najpierw do Izraela. Do Esther? Pewno też, ale przede wszystkim do Soni Ziemann, która właśnie kręciła tam film z jego prozy, jak za dawnych, niewinnych, polskich lat. Szkoda, że nie było to Drugie zabicie psa, ani Nawrócony w Jaffie, tylko Wszyscy byli odwróceni - nieprawdziwy film z nieprawdziwej prozy. A w Izraelu czas biegł o wiele szybciej niż gdzie indziej i w ciągu dekady przeminął tam wiek, więc żadnego zdjęcia, że „Marek Hłasko znowu w Izraelu”, nikt w żadnym barze nie wołał „Maheczko! Maheczko!”, prawie nikt go nie pamiętał. Uciekł więc jeszcze dalej wstecz, aż do Wiesbaden. Najpierw mówiono, że samobójstwo. Potem, że nie wiadomo, bo przedawkowanie środków nasennych po alkoholu. No i nie zostawił ani słowa, więc może po prostu nieszczęśliwy wypadek. Wszyscy chcieli wierzyć, że samobójstwo, bo bardziej tragiczne. Ja nie, bo gdyby Hłasko chciał popełnić samobójstwo, to zrobiłby to tak, żebyśmy wszyscy wiedzieli, nie zmarnowałby takiej roli. A poza tym nieszczęśliwy wypadek wcale nie jest mniej tragiczny. Czy nie lepiej jest umrzeć wtedy, kiedy się chce, z własnej woli? Nawet jeśli przymuszonej. Z drugiej jednak strony samobójstwo może być nie całkiem świadome, półświadome, trochę tak i trochę nie (jak w mechanice kwantowej): a) tylko zasnąć, b) zasnąć, a potem zobaczymy, c) zasnąć, na pewno obudzą. Takie samobójstwo mało się różni od nieszczęśliwego wypadku. Zwłaszcza w nocy, po alkoholu, kiedy traci się wizję, proporcje, wolę. W kwietniu Komeda, w czerwcu Hłasko, a w sierpniu Frykowski. Oraz zakochana w nim biedna Gibby. I biedna Sharon zakochana w swoim nienarodzonym dziecku. I biedny Jay Sebring na śmierć zakochany w Sharon. Polański nie, bo kręcił wtedy film w Londynie i nie zdążył na ten weekend do rajskiego ustronia w Bel Air. Stary Krakowski wracał w czwartek do Niemiec, więc był tam na kolacji w środę. Z Wohlem i Andrzejem, który służył im swoim samochodem. Wohlowi nie chcieli w polskim konsulacie przedłużyć paszportu, powiedzieli, że może to załatwić tylko w Warszawie, a on nie chciał się na nich wypiąć, bo miał w Polsce troje dzieci i dwie żony - jedną w Warszawie, drugą w Łodzi. Odlatywał w sobotę, więc Frykowski zaprosił go i na ten piątkowy wieczór, ale Wohl miał w piątek pożegnalną kolację z Kaperem, więc przyrzekł, że wstąpi później z Andrzejem, który go woził, bo Wohl nie umiał prowadzić. Ale po kolacji już mu się nie chciało. - Oni są tacy nudni - powiedział do Andrzeja. - On znów będzie pokazywał tego swojego kolta. Frykowski, wchodząc w rolę bodyguarda Sharon na odludziu w Bel Air, kupił sobie srebrnego kolta i zdawało mu się, że jest nieśmiertelnym rewolwerowcem w westernie. U Czechowa i w hollywoodzkim filmie ten kolt musiałby wystrzelić, lecz w rzeczywistości nie musiał i nie wystrzelił. Wohl dowiedział się o wszystkim w samolocie, przed wylądowaniem w Nowym Jorku, gdzie czekali na niego Ela Czyżewska i Adaś Holender. Siedzieli tego wieczora u Eli przy zapalonych świecach i wspominali. Siedział z nimi także Kosiński, który później w Randce w ciemno szczegółowo opisał, jak to miał być owego fatalnego wieczora w Bel Air i tylko z powodu pomyłki z bagażem nie zdążył wsiąść do samolotu, ale wtedy u Eli nawet o tym nie nadmienił. Wohl, który jako operator Czołówki Filmowej przeszedł cało od Lenino do Berlina, robił sobie wyrzuty, ze nie dotrzymał przyrzeczenia Frykowskiemu, bo gdyby tam był, to wpłynąłby na przebieg akcji i może nie tak tragicznie by się to skończyło. Tylko w filmie fabularnym, panie profesorze, i nie taki nieruchawy, okrągławy gienug giepyszt jak pan. Frykowski dostał pięćdziesiąt razy nożem, staremu Wohlowi wystarczyłby raz. Bardzo łatwo zabija się cywilizowanych ludzi. Zwłaszcza kiedy są przekonani, że żyją w cywilizowanym świecie. Zanim pojmują, co się dzieje, jest już za późno. Jak u nas w 1942. Andrzej Krakowski miał dwadzieścia trzy lata, metr dziewięćdziesiąt, osiemdziesiąt kilo żywej wagi - on miałby szansę przedłużyć akcję na tyle, żeby komuś udało się zbiec. Jak u nas w 1942. Kaczanowski twierdził, że też był zaproszony i że ocaliła go sztuka, bo w transie malowania stracił poczucie czasu i ocknął się dopiero nad ranem. I powiedział prasie, że istnieje hit-list, lista śmierci, na której znajduje się i jego nazwisko, więc dano mu obstawę. Na zdjęciu, które mu zrobił Niziński, Kaczanowski z długą, artystyczną czupryną stoi wsparty o balustradę balkonu swego hollywoodzkiego mieszkania na tle skropionych słońcem cyprysów i posępnie patrzy w przyszłość, a obok niego krótko przystrzyżony, rosły policjant w białej koszuli z krótkimi rękawami, rewolwerem na szelce pod lewą pachą i niefrasobliwym wyrazem twarzy, oraz ramię i krótki rękaw takiej samej białej koszuli drugiego policjanta, który nie zmieścił się w obiektywie. Ja oczywiście nie byłem zaproszony. A byłbym, gdyby nie zatrzymała się u mnie skłócona z Frykowskim Zosia Komedowa. Która nie zatrzymałaby się u mnie, gdybym nie ożenił się z jej przyjaciółką ze Spatifu. A nie ożeniłbym się, gdyby nie zupa jagodowa, nie Abramson, nie Buzgan... Sharon kochała swoją ciążę albo bała się, albo jedno i drugie, w każdym razie musiała o tym mówić, a nie miała w Kalifornii rodziny ani lepszej partnerki do tych rozmów niż moja żona i często do niej dzwoniła, więc pewno byśmy oboje znaleźli się w fatalnym miejscu i czasie, gdyby nie Hłasko, Komeda i wypadek na skałach. Takim splotem przypadków i konsekwencji jest nasz los. Którego DNA - zgodnie ze starogrecką regułą - każdy z nas nosi w swym charakterze. Więc ilekroć żałowałem, że nie usłuchałem Maklakiewicza i Stryjkowskiego i przez to spatifowskie małżeństwo zmarnowałem kawał życia, zawsze sobie przypominałem, że mogło być dużo gorzej. „Wszyscy są zgodni, że to normalna dintojra i że Wojtek musiał być zamieszany w różne afery narkotyczno-handlowe” - pisał Andrzej Krakowski do ojca do Frankfurtu nad Menem. A tymczasem prawdziwym sprawcą był diabeł pod pseudonimem Manson, „Syn Człowieczy”, który też chciał być kimś, zwłaszcza artystą, co diabłom się czasem udaje. Zawinił również Terry Melcher, który nie chciał wydać mu płyty, i Manson nie mógł mu tego darować. Nie bez winy było nawet dziecko w łonie Sharon, bo gdyby nie ono, to Polański nie wynająłby tego bezludzia w Bel Air i zadźgano by tam zupełnie kogo innego. Trudno powiedzieć, kim był Frykowski. On sam nie wiedział. Studiował włókiennictwo, najmniej atrakcyjny kierunek na politechnice, bo był synem kapitalisty i gdzie indziej by go nie przyjęto. Dlaczego studiował? Bo by go capnęli do wojska. Dostał się do Szkoły Filmowej dzięki odwilży i stosunkom towarzyskim (finansowym?). Dlaczego do Szkoły Filmowej? Żeby kimś być - choroba z Honoratki, która niejednego zepsuła chłopa, a nie zrobiła popa. Już Conrad o takich pisał, że robią wszystko, żeby „w ekscentryczny sposób zmarnować życie wśród bohemy” - a więc uniwersalna choroba. No i uchodźstwo, które wszystkich wariuje. Jednych mniej, drugich więcej. Żydów mniej, Polaków więcej. A do tego słońce Kalifornii, które oślepia, poraża, rzuca się na mózg. I tyle się tam dzieje. Tylu powołanych i opętanych. Nie można bezkarnie leżeć nad basenem i być nikim, gdy każdy kimś jest, kimś był, kimś będzie. Więc jak się nie ma własnych skrzydeł, to lata się na cudzych. A na tamtych wysokościach trudno się utrzymać nawet na własnych, więc prędzej czy później się spada. Jak z haju. Gdy tymczasem straciło się umiejętność chodzenia po ziemi. 19. Męska przygoda - No, to zwolniło się miejsce dla następnego polskiego pisarza - powiedział kapitan Kazimierz Wnorowski, gdy tylko nadeszła wiadomość o Hłasce. - Ale niech pan, broń Boże, nie mówi, że jest pan pisarzem ani że ma pan wyższe wykształcenie, tylko matura. Hłasko, jak pan wie, był z wykształcenia kierowcą. Nie mogłem się równać z Hłaską pod żadnym względem, ale też miałem bary, więc mnie przyjęli. I może dlatego, że była to żydowska firma. Rodzinny interes - bracia, kuzyni, szwagrowie - siedzieli we front office za szkłem, przed które widzieli halę. Czasem przechodzili tam i z powrotem w żółtych kaskach, w których trudno ich było rozróżnić. Kapitan Wnorowski nosił kask ciemnoniebieski, na którym rozstrzelone litery K A Z przypominały gwiazdki oficerskie. - Peszyjaczełu! - witali mnie Murzyni. Nie żadni „Portorykanie”, tylko rodowici, amerykańscy Murzyni i jeden Meksykanin. A Singing Jeff zaśpiewał mi najbardziej polską piosenkę, jaką znał: Poluszka, pole-e, poluszka szyroka, pole...” I polski hymn narodowy: „So uszyjem to dła nas, sa sto łat nje bendże nas”. Śpiewał także po murzyńsku i po hiszpańsku, ciągle śpiewał. Zaczynaliśmy o siódmej. W ścianie tkwił kran z gorącą kawą. O wpół do dziesiątej wjeżdżała na halę srebrna furgonetka, podnosiła boczną klapę i ukazywała rzędy grubych, wysoce energetycznych sandwiczy na zimno lub na gorąco oraz wszelakiego rodzaju junk food w pięknych celofanowych torebkach, a kawę mieliśmy z firmowego automatu ile kto chciał, za darmo, cały dzień. O wpół do pierwszej wszyscy wsiadali w wielkie, amerykańskie landary i jechali na lunch, a ja wsiadałem do mojego małego volkswagena, odchylałem oparcie, opuszczałem szyby, wystawiałem nogi przez okno i w półleżącej pozycji starożytnego rzymskiego biesiadnika spożywałem sandwicz, który sobie przywoziłem z domu. Poza tymi dwiema przerwami pracowało się nieustannie i niezależnie od tego, czy było co robić, czy nie. Jeśli Kaz nie przyniósł zamówienia, to się brało młotek i coś przybijało, wszystko jedno co. Albo wyciągało się odwrotną stroną młotka gwoździe ze ściany i wbijało w trochę inne miejsce. W ostateczności brało się wielką szczotę i zamiatało. Nawet jeśli nie było co zmiatać, bo nie wolno było stać bezczynnie ani, broń Boże, usiąść, choćby nie wiem jak nogi wchodziły w tyłek. Czasem przychodziło zamówienie na drobniejsze kawałki blachy i wtedy ktoś musiał położyć się pod gilotyną i podtrzymywać je, żeby spadały płasko i nie rysowały się. Tam można było odprężyć krzyż. Nikt się nie kłócił ani nie bił, nikt nikomu nie wymyślał, nie groził, nikt nawet nie klął, najwyżej - shit (Hłasko musiał być tu nieco rozczarowany), ale czuło się napięcie, ciche, bez słów. Każdy chciał być potrzebny i dostać over-time (półtorej stawki, a w weekend podwójnie), więc patrzyło się na boki, kto kogo, kto komu, kto z kim, czyli przebiegłość, złośliwość, podstęp jak w polityce, biznesie - jak na górze, tak i na dole. Senior dostawał invoice i dobierał sobie partnera spośród sprzymierzeńców, a przeciwnik niech się szwenda, gdy inni pracują i pokazują go wymownym spojrzeniem, ażeby bossowie za szkłem widzieli. Korczakowcy w żydowskim domu dziecka pod Łodzią uczyli nas, że praca fizyczna to zaszczyt, a najuczciwsi ludzie to robotnicy, więc mój przyjaciel Chaim Preter - mocny, wysportowany - gdy go nie przyjęto do szkoły baletowej, poszedł do fabryki obrabiarek, która była chlubą robotniczej Łodzi. Po trzech miesiącach uciekł stamtąd bliski załamania nerwowego. W Polsce biedacy byli chudzi, a bogacze grubi, w Ameryce na odwrót. Tyło się pomimo ciężkiej pracy. Można nawet powiedzieć, że proporcjonalnie do pracy: im więcej ktoś pracował, tym więcej tył. Najtęższy był Slow Joe, który bardzo wolno chodził, drobnym kroczkiem, szeroko rozstawiając stopy i kołysząc się w ramionach. Taki chód - nie ma po co się śpieszyć, nie ma dokąd iść - widywało się u Murzynów i Rosjan. Także u rosyjskich Żydów, których Gomułka nolens volens repatriował z Rosji. Powolny Joe nic nie mówił, a jeśli, to tylko spojrzeniem, poruszeniem głowy, brwi, kątem ust i wszyscy go rozumieli, i stosowali się do jego spojrzeń, brwi, kącika ust. Za to Radical Jim, najmłodszy z nas, nieustannie mówił i ciągle o krzywdzie Murzynów. Aż mu w końcu powiedziałem: - Mnie nie musisz przekonywać, ja też jestem nie całkiem biały. - Jak to nie całkiem? - zdziwił się. - Popatrz na moje wysokie plecy, krótką szyję i szarawą skórę. My pochodzimy z szarej strefy pomiędzy Afryką a Europą i w Europie zawsze nas uważano za gorszych, a traktowano gorzej niż Murzynów. - Ale nie gorzej niż Murzynów w Ameryce. - Gorzej. - Nas traktowano jak towar, jak bydło! - Nas gorzej. - Nas bito i mordowano za byle co! - Nas za nic. Nikt tak nie mordował Murzynów jak Żydów. - Ja jestem pewny, że lepiej być Żydem - upierał się Radykalny Jim. - A ja, że Murzynem. Square Juan - niski, a szeroki w barach i biodrach, prawie kwadratowy - mało mówił i wciąż łykał pastylki na zgagę. Pracował w tej hali najdłużej ze wszystkich i wszystko umiał, ale invoice podawano zawsze komu innemu. Pewnego dnia kazano mi stanąć z nim przy stojakach. Przerzuciliśmy czterdzieści arkuszy, przykryliśmy, obciągnęli stalową taśmą i Juan podaje mi marker, żebym napisał, kto wykonał. - Jak się pisze twoje nazwisko? - spytałem. - Napisz, jak chcesz. - Co znaczy? Powiedz mi, jak się pisze! - Ja nie wiem. - Jak to, nie wiesz? Przeliteruj! - Przecież ci mówię, że nie wiem... Dopiero wtedy do mnie dotarło, że on jest niepiśmienny. Jedynym szczupłym wśród nas był Smiling Mike, który jeździł widelcem jak pan w siodle pośród pańszczyźnianych chłopów, kawalerzysta pośród piechoty, i uśmiechał się. Spytałem go: - Mike, co ty jesz, że jesteś taki smukły? - Pussy every night - odpowiedział z szerokim uśmiechem, który potwierdzał, że ta dieta mu służy, ale ja mu zazdrościłem tylko tego, co robił w dzień, w pozycji siedzącej, na własnym tyłku. Po pracy wszyscy pili piwo, bo to najlepsze na mięśnie i nerwy, ciało i duszę. Kwadratowy Juan opowiadał, że ma zawsze pełną lodówkę i jak ktoś przyjdzie, to proszę, idź, bierz, co chcesz - taki dostatek i meksykańska gościnność. Hłasko pił z nimi, po polsku, opierając sprawę o bufet. Ja nie. Zjednywałem ich sobie tym, że nie zabiegałem o overtime, a gdy Kaz mi go oferował, odstępowałem komuś innemu, mówiąc, że muszę do domu, bo dziecko, bo żona. I może myśleli sobie, że wygryzanie mnie niedobrze by wyglądało w oczach naszych żydowskich bossów za szybą. Zauważyłem nawet, że przeważnie mnie wołali pod gilotynę, gdzie mogłem się położyć i odpocząć. Jeździłem godzinę w jedną i godzinę w drugą stronę i ciągle bez radia, bo ani to, które kupiłem w Nowym Jorku, ani żadne inne nie pasowało do mojego starego volks-wagena. Byłem nawet w firmowym warsztacie VW, gdzie pracowali sami Niemcy - też nic mi nie umieli poradzić. - Pokaż - powiedział Kwadratowy Juan. - Musi pasować. Wziął śrubokręt, kleszcze i młotek i jeszcze zanim skończył się lunch, radio siedziało w volkswagenie i grało. I nie chciał za to ani dolara. W ten sposób dzięki niepiśmiennemu Meksykaninowi pewien polski pisarz mógł dziewiętnastego lipca 1969 roku podczas przerwy na lunch leżeć w starym niemieckim volkswagenie na zarupiecionym zapleczu żydowskiej blachami i z grubym amerykańskim sandwiczem w łapie słuchać pierwszych angielskich słów z Księżyca. Juan i wszyscy inni pojechali na piwo. Transmisja nie z tej ziemi mało ich obchodziła, a Radykalny Jim wręcz powiedział, że to kosztowne fanaberie białego człowieka za pieniądze, które dużo bardziej by się przydały Murzynom. Hłasko pił z nimi i notował w pamięci materiał, którego zawsze mu brakowało. Ja nie, bo ja miałem materiału pod dostatkiem, więcej nawet, niż mogłem unieść. Dla niego to była przygoda - jak prawie wszystko, co robił - a dla mnie zwyczajna konieczność. On potrzebował i szukał przygód, a ja przeciwnie, unikałem, uciekałem od nich, to one mnie szukały i dopadały. Wcale nie zamierzałem opisywać tej „męskiej przygody”. Zrobiłem to niejako za niego. Nie tak barwnie, jak on by to zrobił, ale kto umie tak koloryzować jak on? 20. Slawiści i Słowianie W ciągu tego lata przy odziedziczonej po Hłasce męskiej robocie zarobiłem na jakieś pół roku życia i czesne, które dla rezydentów Kalifornii nie przekraczało dwóch tysięcy. Z powodu adresu - co, Beverly Hills?! - o stypendium nie mogło być mowy, ale Bank of America nie odmówił mi żyrowanej przez Skarb Państwa pożyczki studenckiej na znikomy procent, którą spłacało się dopiero po studiach i w jakiś czas po rozpoczęciu pracy zarobkowej. Na podstawie dyplomu magisterskiego (za którego wywiezienie po Marcu zdarto by ze mnie trzydzieści tysięcy złotych) oraz indeksu (którego po Marcu nie pozwalano wywieźć przez bezinteresowną złośliwość) zakwalifikowałem się na studia dyplomowe na slawistyce. Wprawdzie niewiele ona obiecywała, bo od czasu odwilży i wizyty uroczego Nikity Chruszczowa wyprodukowano już dosyć slawistów, ale ja bym poszedł nawet na włókiennictwo, żeby tylko studiować. Bo co to jest wolność? Siedzieć na wygodnym krześle pośród czystych ścian, poruszać palcami, które z dnia na dzień, z godziny na godzinę się goją, i nic tylko myśleć, czyli robić to, co na Studium Wojskowym UW słusznie nazywano „pracą myślową”. Czerpać myśli garściami, przeglądać je, porównywać, wymieniać, rozwijać. Co jest największą przyjemnością? Nie wiedziałem, nie miałem pojęcia, że myślenie. W Rosji Sowieckiej i paru innych krajach komunistycznych posyłano po maturze najpierw do pracy fizycznej - wcale niezły pomysł. Slawistyka, jak wszędzie w Ameryce, była rusycystyką. Amerykańscy rusycyści bardzo starannie wymawiali każdą rosyjską głoskę, włącznie z gniewnie twardym „sz” i „ż” (które słyszy się czasem u Chińczyków) i sadystycznie dolnoszczękowym „y”, którego nie umie wymówić Polak. Bezbłędnie redukowali samogłoski - do czego po angielsku byli przyzwyczajeni, a co Polakowi prawie nigdy nie wychodzi - i tak się przykładali, że przez pierwsze piętnaście minut nikt by się nie domyślił, że nie są Rosjanami. Natomiast po tym kwadransie akademickim zaczynało brakować im słów, a zwłaszcza idiomów i nagle amerykański slawista z doktoratem nie był pewny, czy bohater „poszoł za chlieb”, czy może „za chliebom”. Nikt z nas, Słowian, nie miał takich problemów. W opowiadaniu Buszujący w Niemczech (które w 1967 tak mi obrzezała cenzura) mój porte-parole spotyka na drodze jugosłowiańskich robotników, którzy pytają go, czy jest Słowianinem, a on odpowiada: „Prawie, w każdym razie Polakiem”. To błąd, powinien był odpowiedzieć, że tak, gdyż można było ewentualnie dyskutować, w jakim stopniu jest Polakiem, ale Słowianinem był niewątpliwie. Bo kimże są Słowianie? Rasą? Tylko według hitlerowców. Wystarczy porównać Polaków i Czechów z Bułgarami lub Macedończykami. Kulturą? Też nie, bo każda jest inna, czasem krańcowo, nawet gdy się posługują tym samym językiem, jak Serbowie, Chorwaci, Bośniacy, czy prawie tym samym, jak Czesi i Słowacy. Nie ma czegoś takiego jak „tańce słowiańskie”. Serbowie i Bułgarzy tańczą po bałkańsku, grecku, turecku, tańce polskie nie mają nic wspólnego z rosyjskimi, słowackie mają rytm węgierski, a akrobacje ukraińskich Kozaków mało się różnią od chińskich. Polka, czeski taniec polny, który Polonia amerykańska obrała sobie za taniec narodowy, jest pochodzenia niemieckiego jak większość Czechów i prawie połowa Polaków. Nigdy nie było też czegoś takiego jak March Slavs, bo każdy z tych ludów maszerował w takt innego bębna (i przeważnie jeden przeciw drugiemu). Kim więc są Słowianie? Grupą językową - mówił profesor Isaczenko, elegancki Rosjanin o nienagannych manierach, który wykładał Slavic Peoples and Cultures (Ludy i kultury słowiańskie), zawsze przy przepełnionej sali. Grupą językową, którą łączy podstawowy zasób słów, podobna gramatyka i nic więcej. Jeśli nie liczyć wzajemnie przelanej krwi - dodałby jego wierny uczeń. Profesor Isaczenko był przystojnym wysokim blondynem o bardzo jasnych oczach, lecz wąskich jak u Azjaty. Pochodził z Petersburga, gdzie jego ojciec był adwokatem, a dziadek wiceprezesem Sądu Najwyższego. Po rewolucji uciekli do Austrii. Kształcił się w Wiedniu i Paryżu. Uczył w Lublanie, Berlinie, Bratysławie, Pradze. Po sowieckiej inwazji na Czechosłowację uciekł na Zachód. Mówił pięknie po rosyjsku, elegancko po angielsku i francusku, znakomicie po niemiecku, biegle po słoweńsku, słowacku i czesku, a ze mną bez trudu po polsku. Był wszechstronnym, niezawodnym, niewyczerpanym źródłem. Studenci - przeważnie młodzi ludzie, którzy zatęsknili do przeszłości swoich słowiańskich przodków - kochali go. Zbliżał się do sześćdziesiątki, a studentki wodziły za nim oczami. Nadaremno, bo miał piękną żonę, ze dwadzieścia lat młodszą od niego, też ze znakomitej rodziny (Trubiecka), którą poderwał na uchodźstwie. Słowianie nie byli na naszej slawistyce mile widziani. Za dobrze znali słowa i desygnaty, w ogóle za dużo wiedzieli. A zwłaszcza uchodźcy, którzy samą swoją obecnością utrudniali wzajemnie korzystną współpracę z tamtą stroną. Jak w Hollywood, nie należało mówić nic niepochlebnego o Rosji Sowieckiej. Reagowano obrażoną miną, wyniosłym milczeniem lub odpowiadano, że Ameryka jest niewiele lepsza, o czym my, uchodźcy, jeszcze nie wiemy. Uważano nas za nową wersję białych emigrantów, których nie trzeba poważnie traktować, i czarnych reakcjonistów, z którymi nie trzeba się liczyć. Nie lubiano także za dużo wiedzących dysydentów z tamtej strony, jak moskiewski student historii Andriej Amalrik, który przepowiadał, że zniedołężniałe stare „imperium wschodniosłowiańskie, wzniesione przez Niemców, Bizantyjczyków i Mongołów, weszło w ostatnie dziesięciolecie swojego istnienia”, a w każdym razie nie przetrwa Orwellowskiego roku 1984. Próbowano go wydrwić. Siedząc w Moskwie i na zesłaniu, nie mógł biedak wiedzieć, że jego imperium miało więcej zwolenników na zachodnich uniwersytetach niż na swoich. Myślenie było wielką przyjemnością, ale bardzo ryzykowną, jak od dawna ostrzegał Rosjanin Gribojedow, i wiedziałem, że lepiej trzymać język za zębami, ale nie mogłem, nie chciałem (nie po to uciekałem) i czułem, że otacza mnie to, co przedtem Warsa, a później Tyrmanda. Podtrzymywała mnie tylko życzliwość profesora Isaczenki, z którym fakultet musiał się liczyć, bo nikt nie przyciągał na slawistykę tylu studentów co on. Jego wykłady o ludach i kulturach słowiańskich były dwugodzinne. Wychodząc w przerwie na papierosa, przywoływał mnie i chodziliśmy po długim krużganku. Po zajęciach też często odprowadzałem go do samochodu, przez wielki, zielony campus, wśród wielkich, wiecznie zielonych drzew, nieśmiertelnych klombów i krzewów. Tak chodzili uczniowie z Sokratesem i były to najlepsze rozmowy w moim życiu. Pracował właśnie nad historią języka rosyjskiego i zatrudnił mnie do wyszukiwania polonizmów (trzy i pół dolara za godzinę jak przy przerzucaniu blachy, ale tylko dziesięć godzin tygodniowo, bo na więcej nie miał). W Rosji nie prowadzono takich badań, bo „jakże to, żeby jacyś tam Polacy mieli nas czegoś uczyć?” W „bratnich” krajach też lepiej było tym się nie zajmować. A polski wpływ trwał paręset lat, bo zachodnia cywilizacja szła do Rosji przez Polskę i dopiero w XVIII wieku znalazła bezpośrednią drogę z Niemiec i Francji. Polska mediacja zostawiła głębokie ślady językowe w rosyjskiej gospodarce rolnej (pług, folwark, fura, ekonom); cywilizacji miejskiej (aptieka, cech, poczta, ratu-sza, rynok, szkoła); kuchni (kuchnia, fartuk, bułka, kapusta, pietruszka); w wojsku: (artileri-ja, fortel, kawaleri-ja, kuchmistr’, manierka, rota, rotmistr’, wachta, wachmistr’); życiu towarzyskim (figura, fortuna, intryga, kanalia, kariera, karieta, karty, kawalkada, komnata, obligacy-ja, prostytucy-ja, taniec); życiu psychicznym (ambicy-ja, apopleksy-ja, fantazy-ja, fanabery-ja, fałsz). Nie brakowało także polonizmów oryginalnie polskich, jak banka (bańka lecznicza), chorunżyj, piechota, piekar’, piekarnia, ponczik, zamok, a co najważniejsze: wodka i zakuska - dwa wyrazy, bez których język rosyjski nie mógł się obejść. Nigdy przy wódce nie mogłem się powstrzymać, żeby nie przytoczyć tych dwóch przykładów. Amerykańscy rusofile mi nie wierzyli, mówili, że to „typowy polski nacjonalizm”, a Rosjanie - nawet ci z drugiego i trzeciego pokolenia - czuli się urażeni w swej dumie narodowej. Musiałem zaliczyć dodatkowy język zachodni, więc przejrzałem przed testem słownik niemieckiego i nagle przy sauer (kwaśny) widzę w nawiasie starogermańskie sur. Wiedziałem już, że prawie wszystko - od kuchni do kawalerii - co przeszło z Polski do Rosji, pochodziło z Niemiec, ale nie przypuszczałem, że nawet żur, żurek, arcypolska potrawa narodowa i narodowe panaceum na kaca. Pochwaliłem się tym odkryciem przy lunchu profesorowi Jakobsonowi, emeritusowi z Harvardu, który przyleciał na UCLA z gościnnymi wykładami, żeby sobie na kalifornijskim słońcu rozgrzać stare kości. Wielbiciel poetyki Norwida i osobisty przyjaciel Majakowskiego w porę umknął „językoznawcy” Stalinowi do Czechosłowacji, a później przed Hitlerem do Danii, Norwegii i Islandii, w czym pomagało mu jego nieco „skandynawskie” nazwisko. Mały, pokurczony na starość, nie miał już ciała, tylko wielką głowę wyłysiała z wierzchu i kudłatą po bokach jak u starozakonnego patriarchy. Trójkątna, semicka twarz, którą zaostrzał długi nos zakrzywiony jak kindżał Abrahama, a do tego skrajnie rozbieżny zez - nawet Sokrates nie mógł się z nim równać brzydotą - ale nie było na świecie lepszego slawisty. I przyleciał z żoną, Krystyną Pomorską, slawistką z MIT, która była ze trzydzieści lat od niego młodsza, bo lingwista umie każdą kobietę sobie przygadać. - A zna pan inny wyraz słowiański od tego samego sur? - spytał. - Ser - zgadłem bez trudu, ja, syn mleczarza z Radoszyny. - A tym bardziej rosyjski syr z owym przedłużonym „y”, którego ja nie umiem wymówić. - Dobrze, ale dam panu „atkę” z etymologii, jeśli powie mi pan polskie słowo z tego samego rdzenia, co to - powiedział, wskazując moją szklankę z sokiem pomarańczowym. To nie było takie łatwe, ani oczywiste, więc zacząłem poruszać ustami: - Juice... jus... czyli sok... Sok i posoka... jus... jucha! - Znakomicie, ma pan „atkę”! No a po rosyjsku? To już było proste, bo u wschodnich Słowian „ju” przechodzi w „u” jak jutro w utro, a więc ucha, zupa rybna, „sok” z ryby. Profesor H. - bardzo wysoki, chudy blondyn świeżo po Yale - twierdził, że literatura to czarne znaczki na papierze i że wszystko da się wyliczyć i obliczyć. Ja uważałem to o „znaczkach na papierze” za filisterski pomysł, ale liczenie, ilu kolorów używał Gogol we wczesnych utworach, a ilu w późnych, miało jakiś sens. Profesor H. umiał również swoją techniczną metodą pokazać nam czarno na białym, że Gogol, któremu za moich lat na UW wmawiano, że jest ojcem realizmu, nie był nawet stryjem czegoś takiego, ale przodkiem czegoś ciekawszego artystycznie, co się mnoży i prosperuje w literaturze do dziś. Podczas rozruchów studenckich, które w porównaniu z Berkeley były u nas znikome, nasz młody literaturoznawca zapuścił sobie szpicbródkę jak Dzierżyński i założył małe, druciane okularki jak Trocki, a ilekroć wspominał o rewolucji w Rosji, to ni z tego, ni z owego wtrącał uwagi o „naszej dzisiejszej rewolucji”. Wymieniałem wtedy spojrzenia z Vaculikiem, uchodźcą z Praskiej Wiosny, i Wadimem, marynarzem, który zeskoczył z sowieckiego statku. Wadim nosił długie, ciemne włosy jak Rasputin, żeby nie wydawać na fryzjera, lecz poza tym nie deklarował się - milczące, nieufne spojrzenie, jakby wciąż jeszcze był w Rosji. Natomiast krótko przystrzyżony, rudawy Vaculik (tak się przyjęło, ze Wadima wszyscy znaliśmy z imienia, a Vaculika z nazwiska) był upartym racjonalistą, który zawsze żądał wyjaśnień - jak Ameryka, to Ameryka. - O jakiej to „naszej rewolucji” pan mówi, profesorze? - spytał Vaculik. - Przeciwko komu i czemu? Czy zechciałby pan sprecyzować? - To nie jest przedmiotem mojego wykładu, Mr. Vacu-lik - odpowiedział profesor H. - Jeśli tak, to dlaczego porusza pan ten temat? I kogo ma pan na myśli, mówiąc „nasza rewolucja”? Czy nas? Spojrzałem po sali. Wnukowie i wnuczki Słowian milczeli i nie umiałem nic wyczytać z ich twarzy, ale profesor H. zmiarkował się i przestał nawiązywać do „naszej rewolucji”. Nadal jednak stawiał sobie kołnierz marynarki jak zziębnięty rewolucjonista w carskiej Rosji i jeszcze owijał szyję długim szalikiem, jakby zimno mu było w południowej Kalifornii, bardzo przypominając owych „ludzi niecierpliwie wyczekujących jutrzenki nowych er, nowych rewolucji”, których już pół wieku wcześniej zauważył Józef Conrad, uchodźca z imperium wschodnio-słowiańskiego. Profesor Isaczenko miał dla nich prostsze określenie: - S żyru biesjatsa. Wariują z nadmiaru. Minął rok od inwazji na Czechosłowację, zanim na UCLA ogłoszono wiec protestacyjny. Parę tysięcy nas przyszło na zielone stoki pięknego campusu u stóp niewidzialnych hollywoodzkich rezydencji krętego Bulwaru Zachodzącego Słońca. Najpierw z megafonów przemówił Handel: - Halleluya, halleluya, hallee-luu-ya! Wszyscy wznieśli palce rozstawione w literę V na znak wiary w zwycięstwo i przysięgi (mocniejszy jest rosyjski odpowiednik: kliatwa), po czym posypały się z głośników słowa oburzenia moralnego, ale nie o tym mówiono, co się działo w Czechosłowacji, tylko w Kambodży. O „zbrodniach” amerykańskiego lotnictwa, które bombardowało bazy niewinnych komunistów po kambodżańskiej stronie granicy, wciągając nas jeszcze głębiej w „brudną wojnę”. Czy dorzucili choć słówko, że i w Czechosłowacji coś nie w porządku? Ależ skąd! Tylko znów palce w górę i „halleluya, halleluya”, a parę tysięcy frajerów stało posłusznie pod hipnozą hipokrytów, oszustów, filistynów, którzy wyciągali łapki po władzę. Dla nas nie było to nic nowego. My, uchodźcy z przyszłości, znaliśmy ich, bo nieraz widzieliśmy ich na gorącym uczynku władzy i bardzo dobrze wiedzieliśmy, co potrafią, gdy jej dosięgną, ale nigdy jeszcze nie byliśmy w takim potrzasku. Ośrodek Badań Wschodnioeuropejskich, który po Marcu zainteresował się polskimi pisarzami, sprowadził któregoś dnia Artura Międzyrzeckiego, ale widziałem go tylko, jak wchodził z paru notablami fakultetu do windy i zdążył mi tylko pomachać ręką, nim zamknęły się automatyczne drzwi. Maria Kuncewiczowa miała publiczny odczyt, więc mogłem do niej podejść i - ku zdziwieniu fakultetu - rozmawiała prawie wyłącznie ze mną. Herbert wywołał jeszcze większą konsternację, żądając, żebym był na przyjęciu, które fakultet wydał na jego cześć. Byłem z nim również na kolacji u jakiejś dobrze sytuowanej anarchistki w średnim wieku. - S żyru biesjatsa - powiedziałem do Herberta, którego też trochę irytował buntowniczy światopogląd gospodyni. Herbert, dżentelmen z łagodną dziecięcą twarzą, nie dał nic po sobie poznać, lecz po paru toastach uniósł otwartą butelkę czerwonego wina, zaczął nią wywijać nad głową jak szablą, i tak spryskał eleganckie mieszkanie, że wyglądało jak po krwawej szarży kawalerii. Odsiecz zawdzięczam jednak głównie Krystynie Pomorskiej, która w obecności Jakobsona zrobiła na wydziale awanturę: - Co to jest? Jak wy tu traktujecie jednego z najbardziej obiecujących polskich pisarzy? Dostałem pół asystentury i mieszkanie w akademiku dla małżeństw studenckich: dwie sypialnie, półtorej łazienki i living room z wyodrębnioną przestrzenią stołową - za sto dwadzieścia dolarów jak nasze dwa razy mniejsze mieszkanko w Beverly Hills. A równocześnie poczta doręczyła mi dwie atrakcyjne oferty: od lotnictwa i od marines, żebym wstąpił do szkoły oficerskiej. I nie na kurs rezerwy ROTC, ale do służby czynnej, bo pilnie potrzebowali Słowian. Szkoda, że Hłasko o tym nie wiedział. Marines za darmo zwiedzali świat, a lotnikowi żadna kobieta nie odmawiała, więc nie wiedziałem, co lepiej, i na wszelki wypadek zostałem w Married Student Housing. Był to dwukondygnacyjny czworobok wokół podwórza zamkniętego dwiema żelaznymi bramami - jedną od ulicy, a drugą od strony garaży, za którymi dzień i noc szumiał freeway. Do górnych mieszkań prowadziły cztery klatki schodowe i krużganek wzdłuż wszystkich ścian czworoboku. Na podwórzu stały piaskownice i dzieci mogły bawić się cały dzień bez dozoru. Wychodząc gdzieś wieczorem, podrzucało się dzieci komuś z sąsiadów. Normalnie baby-sitting kosztował dolara za godzinę lub więcej, ale myśmy mieli co-op: za opiekę nad cudzym dzieckiem dostawało się punkty i płaciło się tymi punktami za opiekę nad swoim. Studenci pochodzili z różnych krajów i kontynentów, ale dzieci na podwórzu mówiły po angielsku i przez kilka dni słyszeliśmy wrzask naszej małej. Stopniowo nieporozumienia językowe zanikały i jej wrzask stawał się coraz rzadszy, aż w końcu ustał. Równocześnie przestała używać polskich słów i reagowała już tylko na angielski. Nasza jasnooka blondynka z prostymi włosami na polkę zaprzyjaźniła się zaraz z rudawym kędzierzawym rówieśnikiem imieniem Nimrod, którego ojciec, drobny Izraelczyk, do złudzenia przypominał króla Jordanii i wszyscy go nazywali King Hussein, oraz z uroczą czarnulką Chają, której ojciec, tęgi Saudyjczyk, chodził w białej arabskiej sutannie. Ta mała trójca stała się nierozłączna i wszyscy z przyjemnością patrzyli na to spontaniczne zbliżenie ludów i kultur. Na slawistykę przyjmowano każdego, bo im więcej było studentów, tym lepiej było dla profesorów, i z początku stawiano wszystkim dobre stopnie, lecz do Graduate School przepuszczano tylko nielicznych i mało kto dostawał dyplom. Z ośmiorga kandydatów zdało nas tylko dwóch, a high pass do doktoratu dostałem tylko ja i też wątpię, czy by mnie przepuścili, gdyby nie Isaczenko, Pomorska i Jakobson. Chciałem robić doktorat z literatury polskiej, zwłaszcza współczesnej, na przykład o Hłasce i naszym wykolejonym pokoleniu, ale profesor Isaczenko wziął mnie na spacer i mówi: - Kto się tu panem zajmie? Kto panu pomoże? Komu pan tu będzie potrzebny? Napisałem do pana Czesława do Berkeley, ale miał tylko ćwierć etatu. Poleciałbym na skrzydłach, gdybym nie miał żony i dziecka, a tak nie było rady, musiałem zostać pod zaborem rosyjskim. Pan Czesław zadzwonił potem, że w Toronto potrzebują wykładowcy literatury żydowskiej w przekładzie i że mnie polecił. Wypełniłem kwestionariusze, a tu żona nagle mi się zbuntowała: - Ja już więcej nie emigruję! Zupełnie zapomniałem to wziąć pod uwagę. Pan Czesław mnie powiadomił, że w Waszyngtonie wychodzi po polsku miesięcznik „Ameryka”, który potrzebuje współpracowników. Zaczęli przysyłać mi artykuły do tłumaczenia z angielskiego. Potem cudze przekłady do sprawdzenia i poprawienia. Potem po dwa przekłady tego samego tekstu, żeby wybrać co najlepsze z jednego i drugiego. Jednego przekładu dokonywał ktoś na emigracji, a drugiego ktoś w kraju. Emigrant rozumiał tekst i podtekst, ale nie bardzo mu to wychodziło po polsku, a krajowiec nie miał trudności z językiem, ale nie bardzo rozumiał, w czym rzecz, tłumacząc na przykład workoholik jako „pracujący pod wpływem alkoholu”. Podobnie jak pani W., gdy tłumaczyła na angielski moją Żydowską wojnę. W lutowy poranek, ciepły, słoneczny jak wszystkie poranki w południowej Kalifornii, zerwało nas z łóżek bombardowanie. Cały budynek drżał, dzwonił szybami, wszystkie meble się trzęsły, spadały garnki, zeskakiwały z półek talerze i szklanki, roztrzaskując się na podłodze, świecznik padł przepołowiony. Pobiegłem do dziecinnego pokoju, dziecko stało w łóżeczku i trzymało się za poręcz, raczej zdziwione niż przestraszone. Chwyciłem małą wpół i wybiegłem w piżamie na krużganek, żona w kusej piżamie wyprzedziła mnie i biegnie, że tylko jej gołe łydki śmigają, a niebo jasne, czyste, ani jednego bombowca. - Dokąd biegniesz? - wołam, ale ona nic, tylko biegnie dalej. Sąsiedzi otwierali drzwi i wyglądali, ale nigdzie nie biegli, bo wiedzieli, że od trzęsienia ziemi nie można uciec. Podłe uczucie, gorsze niż morska choroba. Podłoga się ugina i kołysze jak przy zawrocie głowy, ale przy zawrocie głowy wystarczy usiąść, a tu krzesło się chwieje, kanapa. Człowiek traci grunt pod nogami - dosłownie - i go nie odzyskuje. Silne kołysanie po kilku minutach ustaje, ale ziemia, która ożyła, porusza się nadal. Lub przestaje, a po paru minutach znów. Albo po godzinie, po paru godzinach, nawet po całym dniu. Jedzie się samochodem, a on nagle kołysze się na równej drodze. Sta]e się pod czerwonym światłem, a on posuwa się dalej. Siada się do stołu, jedzenie się rusza i - odechciewa się jeść. Gorzej niż na morzu, bo to przecież ziemia, jedyny punkt oparcia. - Czy tamta oferta z Toronto jest jeszcze aktualna? - zapytała żona. Zadzwoniłem - niestety, już nie. Skończyliśmy rok akademicki i nagle profesor Isaczenko wyjechał, bez żadnego pożegnania. - Dokąd? - Chyba do Austrii. - Na wakacje? - Nie, na zawsze. - Dlaczego? - Podobno musiał. - Dlaczego? - Podobno pominął w papierach, że należał kiedyś do partii. - Dlaczego należał? - Bo dzięki temu mógł zostać szefem Wydziału (Leiter der Lehrkanzel) Filologii Słowiańskiej w Bratysławie (w 1949) i Ołomuńcu (w 1955), szefem Wydziału Językoznawstwa w Instytucie Języków i Literatur Czechosłowackiej Akademii Nauk (1965). - Czy to zaszkodziło slawistyce? - Przeciwnie. - A Ameryce? - Retoryczne pytanie. - To dlaczego to pominął w papierach? Bo obawiał się - i jak widać słusznie - że biurokraci mu utrudnią życie. Nie przewidział tylko, że ktoś zechce wykorzystać tę nieformalność. Po co? Żeby się go pozbyć. Kto? Miernoty z tej lub z tamtej strony, jeśli nie z jednej i drugiej. Profesor Isaczenko był nominalnie lingwistą, ale mało kto znał tak literaturę rosyjską jak on, a z pewnością nikt na tym uniwersytecie, i nie wiedziałem, co począć po tym ciosie, gdy nagle miesięcznik „Ameryka” zawiadomił mnie, że jest etat w redakcji i że płacą za przeprowadzkę z całą rodziną i mieniem. Redakcja - jakby samo przeznaczenie po zatoczeniu wielkiego koła prowadziło mnie z powrotem, żebym zrobił w końcu jakiś użytek ze swojego wyuczonego zawodu. Żona była tym zachwycona, bo w Waszyngtonie nie było trzęsień ziemi (jeśli nie liczyć politycznych). - Przestaniesz się pętać, zaczniemy wreszcie żyć jak ludzie. 21. Epilog Niziński czuł się bardzo osamotniony. Kiedy pił z Hłaską i Komedą, to zdawało mu się, że kimś jest, że „coś robi”. Chodził za nimi jak cień i został ich cieniem. Ale co miał z sobą zrobić ich cień, gdy jeden po drugim zniknęli? „Kiedy już tak strasznie trudno być samemu z sobą, kiedy człowiek szuka, tęskni... I znowu co, i znowu gdzie? I nic się nie spełnia, i znowu dzień, słoneczny dzień w Kalifornii, i tylko smog” - tak pisał (pod wyraźnym wpływem alkoholu) niby o Hłasce, a naprawdę o sobie. Ela Krakowska miała tego dość i odeszła. Odeszła raz, odeszła drugi raz - była młoda, chciała żyć. Niziński łykał pastylki i dzwonił w środku nocy do Andrzeja, jej brata - żeby się pożegnać. Wróciła więc do niego - raz i drugi. W marcu 1971 jego matka kupiła mu lot dookoła świata, reklamową ofertę Trans World Airlines za tysiąc trzysta dolarów - okazja, ale wcale nie tanio. Poleciał przez Londyn, Tel Awiw, Bangkok, Singapur. W Londynie wstąpił do „Wiadomości” i zostawił swoje wspomnienie o Hłasce pod tytułem Piękni trzydziestoletni, które ukazało się 27 czerwca z fotografią Hłaski i Komedy w bratnim uścisku. W Tel Awiwie chodził po śladach Hłaski jak jego cień. Lecąc przez Bangkok i Singapur, wpatrywał się w „głęboką wodę” (deep water) Conrada. Gdy wrócił, wydaliśmy na jego cześć party u nas, w Married Student Housing. Zrobiłem z taniej amerykańskiej wódki gąsiorek cytrynówki, a żona przyrządziła tatara z polędwicy, przyszły wszystkie pokolenia - od Warsów, Lejtesów, Kapera do Andrzeja Krakowskiego i Eli. Kaczanowski, u którego wiek nie grał roli, bezczelnie zalecał się do mojej matki i wszyscy się świetnie bawili, a Niziński siedział pod ścianą, ćmił papierosa za papierosem i nie miał nam nic do opowiedzenia. W listopadzie pani Ewa znów mu kupiła bilet, tym razem prosto do Londynu, bo jej przyrzekł, że przywiezie sobie stamtąd żonę. I słowa dotrzymał, ale to pośpieszne małżeństwo nie pomogło, a może przeciwnie. Trzy razy łykał te pastylki i dzwonił do Andrzeja. Dwa razy Andrzej i Ela przyjechali, wyciągnęli go do samochodu i zawieźli do szpitala - tego samego, gdzie przedtem umierał Komeda. Za trzecim razem też zadzwonił i nagrał się, ale Andrzej i Ela wyjechali wtedy na weekend do Escondido koło San Diego, do znajomych. Gdy wrócili, zaraz do niego przyjechali i wezwali pogotowie, ale tym razem się nie zbudził. Wsiedli z jego matką na statek spacerowy w San Pedro i zgodnie z jego życzeniem rozsypali go na oceanie. Nas już wtedy nie było w Kalifornii. Kiedy moja matka umierała i nie chciała już jeść, pani Ewa przychodziła dla niej gotować. Dała mi wtedy na pamiątkę tom autokomentarzy Conrada pod tytułem Notes on My Books, który miała po swoim synu - bibliofilskie wydanie, z numerem 233 i kaligraficznym podpisem autora, na grubym, czerpanym papierze z eleganckim wizerunkiem złotego żaglowca wytłoczonym na okładce i grzbiecie. Ta redakcja w Waszyngtonie to był błąd. Drętwy urząd federalny, gdzie siedziało się od dziewiątej do piątej, czy było co robić, czy nie. Jeśli nie, to się udawało, na przykład wertując słowniki. Podobnie jak w tamtej hurtowni blachy, tylko tu się siedziało, a nie stało i bolał tyłek, a nie krzyż - nawet się mówiło: to work one’s ass off, urobić sobie dupę. Dziesięciopiętrowy stary biurowiec, tandeta o nierównych podłogach, które uginały się pod nogami. Pękające i łuszczące się sufity i ściany brudnozielonkawego koloru. Skrzypiące graty, których się pozbyto z innych biur, zapchane stosami zakurzonych, pożółkłych, nikomu niepotrzebnych papierów. Ponure, wąskie okna z widokiem na ponure, wysokie mury - ani skrawka nieba, ani promienia słońca, tylko martwe światło jarzeniowe. A jeszcze gorzej wyglądali ludzie. Nie redaktorzy, tylko urzędnicy, każdy z rangą i komu Pan Bóg dał urząd, temu dał rację - jak mówią Słowacy. Nikt się nigdy nie śmiał, uśmiechano się tylko z urzędowym przymusem. Wyciąłem parę gołych biustów z „miękko” ilustrowanego czasopisma i przykleiłem sobie nad biurkiem, to mi je zerwali, gdy wyszedłem na przerwę obiadową - żadnej rewolucji seksualnej. Praca polegała na krzyżowaniu przekładu krajowego z emigracyjnym i płodzeniu trzeciego, tak żeby dziedziczył wszystkie zalety rodziców bez żadnych ich wad. Poza tym dostawaliśmy od Amerykanów kolorowe ilustracje i fotoreportaże z podpisami, które wystarczyło przetłumaczyć i tak robiła redakcja rosyjska, ale u nas wymyślało się własne, żeby pokazać, że jesteśmy nie tylko tłumaczami i może żeby nie uświerknąć z nudów. A pobory, z których mieliśmy „wreszcie żyć jak ludzie”: jedną trzecią zabierały podatki i ubezpieczenia, drugą trzecią komorne, jedną szóstą spłaty za buicka, bo nie mogłem ciągnąć mojego starego monachijskiego volkswagena jeszcze raz przez kontynent. Próbowali zwabić również Tyrmanda, ale on kota w worku nie kupował, przyjechał, popatrzył. - To nie dla mnie - powiedział i ze współczuciem pokiwał nade mną głową. Jedynym rozpogadzającym akcentem były listy od naszych polskich czytelników. Pisali nam, że materializm jest płaską wiarą w pozory. Że Dziesięcioro Przykazań pochodzi z pozaziemskiej cywilizacji i stąd trudności w ich zastosowaniu na Ziemi. Że Bóg dał ludziom dziewięć zmysłów, a niektórym trzynaście, jeśli wliczyć inteligencję, rozsądek, wrażliwość, talent i „astrosolgen” (coś nie z tej ziemi). Informowali nas o sąsiadach, którym Żydzi zostawili na przechowanie swoje „wielowiekowe oszczędności”, i takich, co postawili sobie piekarnię na fundamentach z żydowskich nagrobków, pędzili bimber, nielegalnie bili świnie. Nasi czytelnicy przeważnie czegoś od nas potrzebowali, ale nawet jeśli pieniędzy, to nie zawsze z egoistycznych pobudek. Na przykład: „Zwracam się do redakcji «Ameryki» z uprzejmą prośbą o przysłanie mi jednego miliona sześciuset tysięcy dolarów na zlikwidowanie komunizmu. Chciałbym zbudować obóz zagłady na terenie Chełmicy koło Włocławka, dojazd z placu Wolności lub od dworca PKP autobusem linii ‘T do cukrowni, w której mógłbym uruchomić produkcję harmonijek ustnych. Aby zwabić komunistów, potrzebne mi będą długopisy, ryby w konserwach i artykuły elektroniczne, jak radioodbiorniki tranzystorowe i magnetofony. Jest to szybki sposób i niedrogi, więc mam nadzieję, że mój pomysł zostanie przez Waszą Redakcję niezwłocznie przyjęty”. Gdybym miał talent Mrożka, to zacząłbym w tym miejscu następny tom mojej opowieści. Pisałem na UCLA, ale nikt mnie już tam nie chciał. Wojskowa szkoła języków w Monterey poszukiwała Słowian. Zgodnie z instrukcją posłałem swój życiorys napisany po polsku i po rosyjsku - nie na maszynie, lecz ręcznie - i nagrany w obu językach na taśmie dźwiękowej. I co? Zakwalifikowano mnie jako nauczyciela języka rosyjskiego, ale nie polskiego. Dlaczego? Bo wybiera się niższe kwalifikacje, które nie zagrażają zwierzchnikom. Z dwojgazłego zostałem w Waszyngtonie i gdy tylko „Amerykę” zredukowano do dwumiesięcznika, przeniosłem się do Głosu Ameryki, wieży Babel, w której mieszały się języki i kultury i przynajmniej coś się działo. Też była selekcja negatywna, ale musieli mnie wziąć, bo pilnie potrzebowali ludzi, a ja byłem już zakwalifikowanym urzędnikiem federalnym. Ida Kamińska się pomyliła: tej burzy nie przetrwaliśmy, rozlecieliśmy się na cztery wiatry. Poszła za swoimi widzami. „Uważałam to za sprawę honoru” - napisała w swoich wspomnieniach. W Izraelu zaproponowano jej skromne izraelskie warunki, żeby dalej prowadziła swój teatr w swoim zamierającym języku. Nie przyjęła tej propozycji i przyjechała do Ameryki z przekonaniem, że po sukcesach w Hollywood i na Broadwayu Ameryka na nią czeka. To był jej drugi błąd, bo Ameryka widzi co roku więcej sukcesów, niż jest w stanie zapamiętać. A nowojorska lewica, która jeszcze przed rokiem hołubiła żydowski zabytek Polski Ludowej, teraz odwracała się zaambarasowana swoją naiwnością. Jeździła więc z miasta do miasta z mężem, córką i zięciem, grając swoje popisowe sceny z Mirełe Efros i argentyńskiego melodramatu - też o dumnej, starej kobiecie - pod wymownym tytułem Drzewa umierają stojąc. Poszedłem do niej z kwiatami, gdy wystąpiła w Los Angeles w stanowczo za dużej sali jakiegoś gimnazjum. Przyjęła mnie bardzo życzliwie i bez żadnych wyrzutów, że naraziłem ją na nieprzyjemności. Dwanaście lat jeździła po Stanach i Kanadzie, kurczowo chwytając się sceny. Poza tym miała tantiemy filmowe i rodzinę (doczekała w Ameryce prawnuczki), więc niczego jej właściwie nie brakowało. Niczego oprócz teatru, bez którego nie umiała żyć. „Mogliśmy pewnie nie wyjechać, wybrać - w imię czego? - sytuację, w której co chwila trzeba byłoby przełykać kolejne upokorzenie. Był pewnie inny wariant, możnabyło wybrać myślenie, że nie jest się Żydem, że to wszystko nie mnie dotyczy. To postawa mająca swoją tradycję (i zdaniem rabinów nawet biblijny Józef omal nie uległ jej urokowi). Ale dlaczego ze wszystkich potencjalnych ambicji «kim być» miałabym wybrać najbardziej absurdalną - nie być tym, kim się jest?” Tak napisała po latach Anna Frajlich, poetka, która urodziła się na uchodźstwie w Kirgizji, gdy jej rodzice uciekli ze Lwowa, wychowała się w poniemieckim Szczecinie, gdzie ich „repatriowano” po wojnie, wykształciła w Warszawie, a w 1969 roku wybrała ponowne uchodźstwo. Stary Krakowski miał to szczęście, że urodził się we Wrocławiu, więc Niemcy przygarnęli go jako repatrianta i spoczął we Frankfurcie nad Menem, na jednym z najstarszych żydowskich cmentarzy. Polska mu nie zwróciła owej symbolicznej złotówki za grób, który sobie był kupił na Powązkach obok ukochanej żony, ale jej rodzina dopisała go na jej nagrobku. Wohl pomógł Amerykanom założyć Instytut Filmowy i szkołę zwaną Center for Advanced Film Studies, którą miał poprowadzić, ale gdy przyleciał w sierpniu 1969 do Warszawy, żeby przedłużyć paszport, to mu go zabrali i więcej nie wypuścili: Chciałbyś umierać w amerykańskich luksusach? Nie, tak dobrze nie będzie... W 1985 Andrzej Krakowski przyleciał do Polski, bo brał udział w produkcji Białego smoka (The Legend of the White Horse), pierwszej koprodukcji polsko-amerykańskiej, więc poszedł go odwiedzić. Wohl umierał w pokoju gościnnym nad Spatifem, w wyścielonym watą wózku inwalidzkim, w piżamie z rozciętymi nogawkami, bo miał nogi jak banie. Nie chciała go ani jedna żona, ani druga, syn uciekł do Ameryki. Miał dwie córki, jedną w Warszawie, a drugą w Łodzi, ale opiekował się nim Kazimierz Konrad, operator filmowy. Spatif był znów otwarty, więc Andrzej zaprosił amerykańskiego współproducenta na obiad. Kelnerka podała im plastikowy jadłospis ze smakowitymi polskimi potrawami, które Andrzej długo objaśniał swojemu gościowi, aż w końcu kelnerka nachyliła się i mówi: - Niech się pan tak nie męczy, jest tylko śledź w oleju. Wielkim zaskoczeniem była dla wszystkich ucieczka Brychta. Po Raporcie z Monachium? „Byłem, psiakrew, w momencie pisania tych reportaży zielony politycznie jak arbuz” - tłumaczył się w paryskiej „Kulturze”. „Zielony po wierzchu, ale czerwony w środku jak każdy arbuz” - odpowiedział mu w londyńskich „Wiadomościach” stary Józef Łobodowski. Od czego on właściwie uciekał? Jeśli od siebie, to mu się nie udało. Najpierw zdradził Wolną Europę, później Gomułkę, później Giedroycia - niemal każdego, kto mu rękę podał. Czego on szukał na uchodźstwie? Jeśli legendy Hłaski, to stanowczo za długo żył (czasami to szkodzi). Abratowski grywał w Palm Springs, ulubionej miejscowości wypoczynkowo - rozrywkowej kalifornijskich dorobkiewiczów. Tego dnia siedział w samochodzie na wielkim parkingu wielkiego shopping center i pisał muzykę, czekając na kobietę, która poszła na zakupy. Chciała, żeby z nią poszedł, ale jemu szkoda było czasu i te amerykańskie sezamy przyprawiały go o zawrót głowy, na parkingu zaś było cicho i mógł sobie spokojnie komponować. A opodal stał samochód bandytów, którzy poszli obrabować sklep jubilerski i zrobili to tak nieumiejętnie, że policjanci puścili się za nimi w pościg. Podczas strzelaniny samochód Abratowskiego - według oficjalnej wersji - znalazł się na linii ognia, ale jest bardziej prawdopodobne, że policjanci wzięli go za kierowcę bandytów, tylko nie chcieli się do tej pomyłki przyznać. W Nowym Jorku słońce nie jest tak niebezpieczne jak w Kalifornii, ale jest to miasto bardzo pionowe, gdzie też można znaleźć się za wysoko. Kosińskiego znaleziono w wannie z plastikową torbą na głowie i policja uznała, że to samobójstwo. Ale czy człowiek, który jak Hłasko nie umiał żyć bez ściągania na siebie uwagi (nawet pływał w nieprawdopodobnej pozycji jogowej), wymyka się tak po cichu, bez żadnego wyjaśnienia? Ciągle udawał, maskował się, uciekając od prawdy, której miał oczywiście powody się bać, ale jeśli miało to być samobójstwo, to był to bardzo nieszczęśliwy wypadek. Polański zrobił w końcu film o tym, od czego uciekał, i był to jego największy sukces. Ale nie przestał uciekać i jego zagazowana w Oświęcimiu matka, z której w Polsce robił Francuzkę, a we Francji Rosjankę, nadal nie miała prawdziwego nagrobka. Frykowski przekazał swoją fatalną mutację synowi, którego spłodził z najpiękniejszą blondynką świata w mieście, które nomen omen przezywano „Hollyłódź”. Syn też chciał być kimś i też leciał do jupiterów jak ćma. Napisał nawet scenariusz o tym, co się stało z jego ojcem w Kalifornii, ale go nie zrealizował, bo zginął - też nocną porą, też w odosobnionej rezydencji wyższych sfer artystycznych i też od noża. Policja uznała, że to samobójstwo, nie wykluczając jednak, że był to nieszczęśliwy wypadek. W grudniu 1976 spotkałem w Waszyngtonie uchodźcę Andrieja Amalrika, którego zaprosił Departament Stanu. Spytałem go na osobności, czy wciąż wierzy, że Związek Sowiecki nie przetrwa 1984 roku. - Nie wygląda na to - powiedział, a więc nie on przekonał Departament Stanu, tylko na odwrót. Podpisał mi swoją książeczkę, a jego piękna żona, malarka, dorysowała przy dedykacji kwiatek. Zginął wkrótce w wypadku samochodowym w Hiszpanii. Drobny, wątły blondynek, wyglądał jak chłopiec - wystarczył mały, nieszczęśliwy wypadek. Tyrmand umarł w naturalny sposób, ale też trochę za wcześnie. Gdyby wytrzymał jeszcze cztery lata, to zobaczyłby na własne oczy, że kolos rzeczywiście stał na glinianych nogach i że zesrałsja Kola, a fellow travellers zbudzili się z hipnozy z ręką w jego nocniku. Zwrot „zesrałsja Kola” datuje się od klęski Mikołaja w wojnie japońskiej, lecz ja usłyszałem go w roku akademickim 1954/55 jako przepowiednię z ust pana Grzybowskiego, u którego mieszkałem kątem na Pradze. Wśród tysięcy desaperacidos - młodych ludzi, którzy w latach siedemdziesiątych zniknęli w Argentynie - Żydzi byli wyjątkowo wysoko nadreprezentowani. Nieraz z szescioramienną gwiazdą na skórze. Osiemdziesięciu pięciu poniosło śmierć, a trzystu odniosło rany, gdy w 1994 wysadzono budynek żydowskich instytucji, w którym mieściła się Hebraica. Policja, wyszkolona w swoim czasie przez niemieckich fachowców, nie wykryła żadnych sprawców. Okazało się, że ocean i pięćset lat to wciąż jeszcze za blisko Espańi, Espańi... Któregoś wieczora podnoszę w Waszyngtonie słuchawkę. Kto? Marek W. - Skąd dzwonisz? - Z Nowego Jorku. - Co tam robisz? - Szukam żydowskiej organizacji. - Co za żydowskiej organizacji? - No właśnie chciałbym, żebyś mi doradził... - A po co ci ona? - No przecież wiesz, że ja jestem Żydem... - powiedział z lekką drwiną, której nie umiał ukryć. - Nie znam takiej organizacji, ale może się dowiem, podaj mi swój telefon. - Nie mam telefonu. - To podaj mi swój adres. - Nie mam adresu. - To zadzwoń za jakiś czas. Automat przerwał rozmowę. Więcej już nie zadzwonił. W czerwcu 1981 przyleciałem do Tel Awiwu i z trzydziestego piętra nadmorskiego hotelu patrzyłem na plażę, gdzie niegdyś wylegiwał się Hłasko. Wróciłem lecz nikt mnie nie czekał miasto urosło przerosło dziewczyna się zestarzała czas dawno odszedł ulica którą tak dobrze znam wcale mnie nie zauważa jakbym w czapce niewidce albo po śmierci wrócił To samo czuł Hłasko, kiedy wrócił tam po raz ostatni, więc napisałem ten wiersz również za niego. Trzydzieści pięć lat po tamtym odczycie o niedocenianej literaturze polskiej znów zostałem zaproszony na UCLA. Prawie cały campus był zabudowany, zapchany tanimi budynkami byle jak. Egzotyczni studenci i studentki zza Pacyfiku żwawo kroczyli z książkami w plecakach, siedzieli z otwartymi książkami na ławkach, schodkach i murkach, leżeli na brzuchu, twarzą na otwartej książce i spali. Nie było już Ośrodka Badań Wschodnioeuropejskich, zaprosił mnie Ośrodek Badań Żydowskich. Literatura polska została już doceniona, tematem odczytu były dzieci w czasie Holocaustu. Dostałem tysiąc pięćset dolarów, a nie dwieście pięćdziesiąt, ale galon benzyny kosztował półtora dolara, a nie dwadzieścia pięć centów, a na skraju Beverly Hills zamiast gipsowych budynków z tanimi mieszkaniami dla młodych aspirantów w drodze do kariery stały drogie pensjonaty dla zamożnych emerytów. Nie zmienili się tylko moi słuchacze i gdy im zacytowałem po polsku: „Idą sobie dzieci drogą, siostrzyczka i brat”, to zgodnym chórem dopowiedzieli: „I nadziwić się nie mogą, jaki piękny świat...”. Nigdy nie żałowałem tamtych dwóch lat na kalifornijskiej rusycystyce. Więcej się tam nauczyłem niż przez cztery lata na warszawskiej dziennikarce i dwadzieścia lat za biurkiem w Waszyngtonie. Angielski jest zręczny i celny, lecz polskiemu pisarzowi nie pomaga, a nawet - jak to widać u Hłaski - czasami szkodzi. Jeśli czytałem cały wieczór po angielsku, to rano opornie mi szło pisanie, a jeśli po rosyjsku, to przeciwnie. Słowianinowi ten język dodaje skrzydeł. Wy usz-li Jesienin w swiet in-noj, letitie w zwiozdy wrie-zywajas’, niet wam awansa ni piw-noj - triezwost’. Profesor Isaczenko demonstrował nam na tym przykładzie, jak czterosylabowe wriezywajas’ równa się dwusylabowemu triezwost’ i nawet się z nim rymuje. Jaki inny język coś takiego potrafi? „Uszli” od „uchodzić”, z którego pochodzą „uchodźcy”, a wiersz ten napisał uchodźca Majakowski, który żył 37 lat, do uchodźcy Jesienina, który żył 30 lat - bo samobójcy też są uchodźcami, a może jeszcze bardziej. I każde słowo tej apostrofy można zaadresować do Hłaski. KONIEC