Aksjonow Wasilij Pokolenie zimy I Hełmy scytyjskie Kto by pomyślał, że w ósmym roku rewolucji w Moskwie będą korki komunikacyjne! Całą ulicę Nikolską, która biegnie od Łubianki przez Kitajgorod do placu Czerwonego, zapchały tramwaje, powozy, samochody. Przy Bazarze Słowiańskim z furmanek wyładowują sadze z żywymi rybami. W bramie Tretiakowskiego Przejazdu straszliwy rejwach, rżą konie, trąbią ciężarówki, klną w żywy kamień wozacy. Na razie milicja interweniuje niemrawo, widocznie nie jest jeszcze przekonana do swoich nie politycznych, lecz miejskich, całkiem zwyczajnych obowiązków. Zresztą wszystko wokół wygląda jak jakieś amatorskie przedstawienie. Nawet złość jest udawana. A co najważniejsze - wszyscy grają chętnie. W gruncie rzeczy zakorkowanie Nikolskiej - zjawisko korzystne, to jakby szklanka gorącego mleka po dreszczach: zapowiada powrót do życia, budzi nadzieje. - Pomyśleć tylko, że jeszcze cztery lata temu panowała tu martwa cisza, gdzieniegdzie błąkali się żebracy i stały ponure kolejki po nadgniłe ziemniaki. A Nikolską jeździły tylko „budy” GPU - mówi profesor Ustriałow. - Oto, panie Raston, przykład urzeczywistnienia teorii „Przełomu”. Dwaj panowie pod czterdziestkę siedzą na tylnym siedzeniu w packardzie, uwięzionym na Nikolskiej. Obaj są ubrani po europejsku, mają na sobie drogie garnitury z eleganckich sklepów, ale jakieś drobne, chociaż całkiem wyraźne szczegóły wskazują, że jeden jest Rosjaninem, a drugi autentycznym cudzoziemcem, co więcej - Amerykaninem. Thowsend Raston, paryski korespondent wydawanej w Chicago „Tribune”, podczas swojej pierwszej podróży do czerwonej Rosji walczył z atakami irytacji. Po prawdzie nie były to ataki, irytacja nie opuszczała go ani na chwilę, po prostu czasami to uczucie było podobne do ćmiącego bólu zęba, a czasami przypominało gwałtowne objawy zatrucia pokarmowego. Pewnie zaczęło się to właśnie od jadła, kiedy pierwszego dnia jego radzieccy - pożal się Boże - koledzy, nieznośny Kolców i hulaka Bucharin, podejmowali go tutejszymi przysmakami. Ten kawior... Cóż z tego, że teraz w Paryżu szaleją za kawiorem, bo odkryto w nim jakiś potężny afrodyzjak, ale proszę państwa, przecież to tylko jajeczka ryby spokrewnionej z chrzęstnoszkieletowymi... A ich teatralność, ten permanentny stan jakiegoś uniesienia, budzący niekiedy lekkie odruchy wymiotne, ta chełpliwość, a przy tym brak pewności siebie, pytający wzrok... Wygląda na to, że Europę już rozgryźli, ale Ameryka ciągle ich zaskakuje. Rastona tutaj także coś zaskakuje. Zawsze uważał, że rozumie mechanizmy rewolucji. Swego czasu jego reportaże z Meksyku uchodziły za szczyty sztuki dziennikarskiej. Robił wywiady z członkami rewolucyjnych junt wielu krajów Ameryki Łacińskiej. A teraz uświadamia sobie, że owi „goryle” byli mu znacznie bliżsi niż tutejsi „twórcy historii”, podobnie jak szarlotka odpowiada mu bardziej od przeklętych „rybich jaj”. Czyżby bolszewicy rzeczywiście wierzyli, że decydują o losach świata? Gdybyż chodziło o zdobycie i utrzymanie władzy, o zmianę kierowniczej elity, ale przecież... Przygotowując się do podróży, Raston czytał tłumaczenia przemówień i artykułów przywódców radzieckich. W końcu sierpnia RKP(b)* poruszył wypadek, który zdarzył się w Ameryce. W czasie przejażdżki łódką po jakimś jeziorze w stanie Maine utonęli dwaj znani działacze bolszewiccy, przewodniczący „Amtorgu” Isaj Churgin i Efraim Sklanski, bliski towarzysz Trockiego w latach wojny domowej. Podczas pogrzebu, który odbył się w Moskwie, wszechmocny „wódz proletariuszy wszystkich krajów” dał wyraz dziwnemu, niemal metafizycznemu zdumieniu: „...nasz towarzysz Efraim Markowicz Sklanski... przeszedłszy przez wszystkie wielkie burze rewolucji październikowej... zginął w jakimś nędznym jeziorze...” * Rosyjska Partia Komunistyczna (bolszewików) - wszystkie przypisy tłumacza. Skąd ta pogarda dla jeziora, zdumienie „ahistoryczną” śmiercią? Oni rzeczywiście czują się pobratymcami mieszkańców Walhalli lub mitycznymi tytanami. Do diabła, w Ameryce mało kto zrozumie, że ci tutaj bardziej są opętani „walką klasową” niż poczuciem władzy. Rewolucja, jak się wydaje, jest po prostu szczytem dekadencji... Ruszył tramwaj oblepiony czarnymi jesionkami i szynelami żołnierskimi, przejechał kilkanaście metrów. Kierowca packarda z wysiłkiem kręcił kierownicą, by się włączyć do nurtu komunikacji miejskiej. Raston rozglądał się, ssąc wygasłą fajkę. Od czasu do czasu w bezbarwnym tłumie migały urodziwe kobiety o prawie paryskim wyglądzie. Przed wejściem do apteki, mieszczącej się w okazałym gmachu, stało dwóch młodych czerwonych oficerów. Rumiani i smukli, mocno ściśnięci pasami, rozmawiali z ożywieniem, nie zwracając na nikogo uwagi. Ich umundurowanie cechowało owo dekadenckie barbarzyństwo, jak całą tę rewolucję, tę władzę: przedziwne czapki ze sterczącymi szpicami i czerwonymi gwiazdami nad czołem, szynele do pięt ozdobione na piersi czerwonym szamerunkiem, brak naramienników kompensują jakieś zagadkowe figury geometryczne na rękawach i kołnierzu - armia chaosu, Mag i Magog. - Przepraszam, profesorze, mam do pana jedno pytanie, prowokacyjne, jak się mówi w Ameryce. Po ośmiu latach władzy rewolucyjnej co pan uważa za jej główne osiągnięcie? Dla podkreślenia wagi pytania Raston wyjął wieczne pióro i przygotował się do notowania odpowiedzi na marginesach bedekera. Profesor Ustriałow zaśmiał się sangwinicznie. Kto jak kto, ale on przepadał za „kawioreczkiem” i „łososikiem”. - Proszę nie pomyśleć, drogi panie Raston, że sobie stroję z niego żarty, ale głównym sukcesem rewolucji jest to, że KC ma o osiem lat więcej! Szczerze mówiąc, nawet ten facet z jego kiepską angielszczyzną i nutkami zadufania w głosie (skąd u Rosjan to poczucie wyższości, z jakim traktują ludzi z Zachodu?) irytował Thowsenda Rastona. Postać dwuznaczna. Były minister w rządzie białych na Syberii, emigrant, mieszka w Charbinie, przywódca ruchu „Przełom”, jest częstym gościem w czerwonej Moskwie. Jego najnowsza książka Pod znakiem rewolucji wywołała wiele hałasu na Zachodzie, a tutaj w każdym politycznym artykule cytują jego nazwisko. Zinowiew nazywa Ustriałowa szczególnie niebezpiecznym wrogiem klasowym, ponieważ pozornie aprobuje Lenina, chwali zbawienną „transformację centrum”, „hamowane lądowanie”, „normalizację” władzy radzieckiej, liczy na „NEP-owską burżuazję” i „mocne chłopstwo”... Zinowiew kpi z Ustriałowa typowo po bolszewicku - „kura śni o karmie”, „pan Ustriałow nie ujrzy panowania kułactwa jak własnych uszu”... A Bucharin nazywa go „wielbicielem cezaryzmu”. Ciekawe, do czego i do kogo się pije w ostatnim przypadku? W rozmowie z Ustriałowem Raston udaje prostaczka, płytkiego amerykańskiego dziennikarzynę. - Wszystko wraca na swoje miejsce - ciągnął Ustriałow - anioł rewolucji szykuje się do odlotu... Raston rozumiał, że profesor cytuje własną książkę. - Pożar rewolucji wygasł... Nie marksizm zwycięży, lecz elektrotechnika... Proszę się przyjrzeć zachodzącym tu zmianom. Jeszcze wczoraj żądano wprowadzenia komunizmu, a dzisiaj rozkwita własność prywatna. Wczoraj domagano się rewolucji światowej, a dzisiaj zabiega się o koncesjonowane umowy z zachodnimi kapitalistami. Wczoraj panował wojujący ateizm, a dzisiaj „kompromis z cerkwią”; wczoraj nieokiełzany internacjonalizm, dzisiaj - „uwzględnienie nastrojów patriotycznych”; wczoraj proklamowano całkowity antymilitaryzm i antyimperializm, oddawano wszechświat wszystkim narodom w Rosji, dzisiaj - „Armia Czerwona to duma rewolucji”, a w gruncie rzeczy siła jednocząca wszystkie ziemie rosyjskie. Kraj odzyskuje swoją odwieczną misję historyczną „Euroazji”... Częściowo rozładowano wozy przy Bazarze Słowiańskim i na Nikolskiej ruch zaczynał powoli wracać do normy. Uliczny tłum w rzeczy samej wyglądał dość optymistycznie. Lekki październikowy przymrozek poganiał ulicznych sprzedawców. Rumianolica handlarka oferująca pierożki i kulebiaki podobna była do kupcowej Kustodijewa. Inwalida z drewnianą nogą wesoło rozciągał miechy harmonii. Obok sprzedawano jakieś diabełki w szklanych słoikach. Amerykański gość nie wiedział, że dziwną zabawkę nazywano „amerykańskim podwodnym mieszkańcem”. - Proszę, proszę, otwarto księgarnię Sytina! - zawołał po rosyjsku Ustriałow, ale uświadomiwszy sobie, że Rastonowi nic nie mówi ta nazwa, z uśmiechem dotknął tweedowego ramienia. - Musi pan wiedzieć, że literatura i sztuka przeżywają prawdziwy rozkwit. Powstały spółdzielcze i prywatne wydawnictwa. Nawet w gazetach, nadal pozostających w ręku bolszewików, znacznie mniej nachalnej propagandy, a więcej rzeczowej informacji. Krótko mówiąc, choroba minęła, Rosja szybko wraca do zdrowia. Na szczytowej ścianie kamienicy, zwanej tu tak jak w Niemczech brandmauerem, widniał afisz filmowy - facet w cylindrze podobny do Douglasa Fairbanksa i ufryzowana blondynka, pewnie Mary Pickford. Obok jakieś rysuneczki w kubistycznym stylu i podpis cyrylicą. Gdyby Raston znał rosyjski, mógłby się dowiedzieć, że obok reklamy hollywoodzkiego przeboju umieszczono apel oświaty sanitarnej: „W socjalizmie nie ma miejsca dla wszy!” - A co na to ludzie partii, wojska, tajnej policji? - spytał Ustriałowa (wymawiał jego nazwisko „Justriałou”). - Nie uważa pan, że oni także przeżywają transformację? Żywa słowiańska twarz profesora, na której przed chwilą malowała się przesadna egzaltacja, nagle spoważniała, stężała w jakiejś ponurej zadumie. - Poruszył pan sprawę najważniejszą, panie Raston. Jeszcze wczoraj mówiłem o bolszewikach, że to „żelazne potwory o sercach ze stali i duszach robotów”... No cóż, ta metalurgia ma pewne uzasadnienie, kiedy się przypomni niektóre partyjne pseudonimy - Mołotow, Stalin... - Stalin chyba jest jednym z... - wtrącił dziennikarz. - Sekretarz generalny politbiura - wyjaśnił Ustriałow. - Podobno czołowi przywódcy nie darzą go zaufaniem, ale ten Gruzin, jak się wydaje, reprezentuje umiarkowany kierunek, który właśnie rośnie w siłę. Tylko takie potwory - profesor wrócił do tematu - ze swoją skondensowaną, okrutną energią mogły obalić rosyjską twierdzę, w której przed rewolucją nagromadziło się tyle zła. Jednak obecnie... Widzi pan, teraz daje o sobie znać upojenie władzą, to dominująca cecha tych ludzi. Teorie maszynowe są stopniowo wypierane przez ludzkie namiętności. - Ciekawe - mruknął Raston, szybko skrobiąc wiecznym piórem na marginesie bedekera. Ustriałow uśmiechnął się: oczywiście ciekawe, a jakże! - Myślę, że proces ten ogarnia wszystkie sfery i partię, i szczególnie wojsko. Pan chyba zwrócił uwagę na dwóch młodych dowódców przed apteką. Co za postawa! To nie są rozchełstani czapajowcy, lecz zawodowi wojskowi, oficerowie, chociaż jak na zachodni gust dziwacznie umundurowani. A propos umundurowania. Uważa się powszechnie, że wymyślił je sam Budionny, a w rzeczywistości wykonano je jeszcze w szesnastym roku według projektu malarza Wiktora Wasniecowa, więc mamy tu do czynienia z bezpośrednim nawiązaniem do tradycji... Scytyjskie wzory, drogi panie, pamięć o praojcach! Ustriałow zamilkł nagle i ze zdziwieniem spojrzał na Amerykanina. Co on tam pisze, jakby rozumiał wszystko, o czym mówię? Kto z nich w ogóle potrafi zrozumieć wieloznaczność ziemi środka, narodu kształtowanego w tyglu historii od piętnastu wieków? Ciągle trzeba przerywać swoje egzaltowane wywody. Ile razy sam sobie przyrzekał, że będzie przestrzegać brytyjskich zasad. Understatement - oto podstawa ich równowagi. Chrząknął. - Odnośnie do OGPU, pan nazywa to tajną policją... Czy sądzi pan, że jeszcze cztery lata wstecz emigracyjny historyk i zagraniczny dziennikarz mogliby jeździć po Moskwie samochodem Ludowego Komisariatu Spraw Zagranicznych? - Więc się pan nie boi? - strzelił bez namysłu Raston. Samochód tymczasem przejechał do końca ulicę Nikolską i jak wcześniej uzgodniono, zatrzymał się przed ozdobną fasadą Górnej Hali Targowej. Tu profesor Ustriałow i Amerykanin Thowsend Raston, reprezentujący wpływową „Chicago Tribune”, opuścili pojazd i udali się pieszo w stronę placu Czerwonego. Jakiś czas jeszcze do uszu kierowcy dobiegał wysoki głos „przełomowca”: „Rozumiem oczywiście dwuznaczność mojej sytuacji - wiele osób z kręgów emigracyjnych uważa mnie niemal za czekistę, a w Moskwie Bucharin oświadczył niedawno...” Dalszy ciąg zagłuszył tumult wielkiego miasta. Ledwo dwaj panowie w angielskich paltach zniknęli w tłumie, do packarda zbliżył się facet w czapce z baranka i kapocie koloru, który przed rewolucją nazywano grochowym*, a od tego czasu nic się nie zmieniło. - No jak tam, chłopie, o czym się burżuje zmawiali? - spytał kierowcę. * Grochowoje palto, palto koloru grochowin - tak nazywano agentów ochranki. Kierowca przetarł dłonią zmęczone oczy i dopiero potem spojrzał takim wzrokiem, że szpicel zdrętwiał, zrozumiawszy, z kim ma doczynienia. - Czy może się spodziewacie, że będę wam tłumaczył z angielskiego? Nagle nad Górną Halę Targową i zatłoczone uliczki starego Kitajgoroda wionęły lekkie i orzeźwiające śnieżynki - pierwsze płatki śniegu jesienią 1925 roku. A tymczasem dwaj młodzi dowódcy, których wygląd pobudził panów z prologu powieści do poważnych refleksji, wciąż jeszcze gawędzili przed wejściem do apteki Ferrejna. Kombryg Nikita Gradów i kompołk Wadim Wujnowicz, rówieśnicy dobiegający właśnie dwudziestego piątego roku życia, mieli już za sobą niezliczone pobojowiska wojny domowej, więc według ówczesnych pojęć byli całkiem dojrzałymi mężczyznami. Gradów służył w sztabie Zachodniego Okręgu Wojskowego, którym dowodził Tuchaczewski, Wujnowicz zaś zajmował stanowisko „delegowanego do specjalnych poruczeń przy Rewolucyjnej Radzie Wojskowej”, czyli był jednym z głównych adiutantów Frunzego, komisarza ludowego spraw wojskowych i morskich. Przyjaciele nie widzieli się od kilku miesięcy. Gradów - rdzenny moskwianin - ze względu na miejsce służby przebywał w Mińsku, a Wujnowicz, który pochodził z Uralu, po otrzymaniu nominacji do RRW wykierował się na mieszkańca stolicy. Teraz rozbawiony przewrotnością losu pokpiwał z Nikity. Spacerując z przyjacielem po Moskwie, na widok afisza jakby przypadkiem napomykał o premierze teatralnej i zaraz przerywał sobie: „Ach, pewnie w Mińsku nic o tym nie słyszeliście, przecież to prowincja!” 1 tak dalej, ot taka sobie zgrywa. Zresztą młodzi ludzie w budionówkach mało mówili o teatrze; ich rozmowa raz po raz schodziła na tematy poważniejsze; byli to bowiem poważni młodzi ludzie w stopniach, jakie w dawnym wojsku przyznawano dopiero po czterdziestce. Nikita przyjechał do Moskwy ze swoim szefem na naradę w sprawie reformy wojskowej. Przewidywano, że odbędzie się ona na Kremlu i będzie poufna, ponieważ ma w niej uczestniczyć bodaj całe politbiuro RKP(b). Już wtedy wszyscy opętani byli manią poufności. „Partia z przyzwyczajenia działa w konspiracji” - opowiadano sobie w Moskwie dowcip Karola Radka, naczelnego bolszewickiego wesołka. Sprawa się jednak komplikowała, ponieważ szef Wujnowicza, przewodniczący Rewolucyjnej Rady Wojskowej, komisarz ludowy spraw wojskowych i morskich Michaił Wasiliewicz Frunze od ponad dwóch tygodni przebywał w szpitalu z powodu nasilenia się choroby wrzodowej dwunastnicy. KC w braterskiej trosce o zdrowie ulubieńca wszystkich ludzi pracy, legendarnego dowódcy, który rozgromił Kołczaka i Wrangla, proponował przeprowadzenie narady bez niego, obarczywszy referatem Unszlichta, pierwszego zastępcę przewodniczącego RRW. Frunze jednak kategorycznie domagał się udziału w naradzie i w ogóle lekce sobie ważył chorobę. Ta właśnie sprawa dominowała w rozmowie młodych wojskowych, kiedy przed wejściem do apteki Ferrejna czekali na żonę kombryga Gradowa Weronikę. - Komisarz wścieka się, kiedy słyszy o swoim wrzodzie - rzekł Wujnowicz, barczysty mężczyzna o południowosłowiańskiej urodzie, gęstych czarnych wąsach i brwiach, spod których żywo błyszczały wyraziste oczy. Dorastał w przemysłowym miasteczku na Uralu, później zaś ze swoim szwadronem dotarł do południowego wybrzeża Krymu i dopiero tam, wśród nadmorskich skał, spienionych fal, cyprysów i winnic zrozumiał, gdzie jest jego prawdziwa ojczyzna. Pewnie należałoby uczynić Nikitę Gradowa przeciwieństwem przyjaciela, to znaczy powiązać go z północą, z jakimś rosyjskim gotykiem, jeżeli coś takiego istnieje na świecie, chętnie byśmy to uczynili dodając do scytyjsko-macedońskiego kolorytu linię wareską, jednak gwoli prawdy zrezygnujemy z tej romantycznej pokusy, jako że Nikita przynajmniej w połowie wywodził się ze śródziemnomorskiej „kolebki ludzkości” - jego matka Mary Wachtangowna pochodziła z gruzińskiego rodu Gudiaszwilich. Zresztą w jego wyglądzie nie było żadnych cech gruzińskich, może poza rudawym zarostem i nieco wydatnym nosem, co równie często dotyczy Słowian, Węgrów, a także nie wciągniętych jeszcze w orbitę rewolucji światowej Irlandczyków. - A co o tym mówią lekarze? - spytał Nikita. Wujnowicz uśmiechnął się. - Lekarze mówią na ten temat mniej niż członkowie politbiura. Konsylium, które odbyło się ostatnio w szpitalu Sołdatienkowskim, orzekło, że można poprzestać na leczeniu zachowawczym, przywódcy jednak nalegają na operację. Znasz Michaiła Wasiliewicza, potrafi nie mrugnąwszy okiem skoczyć pod ostrzał karabinu maszynowego, a skalpel chirurga wprawia go w przygnębienie. Nikita, odchyliwszy połę długiego szynela, wyjął z kieszeni szafirowych bryczesów złotą cebulę, nagrodę przyznaną mu przez dowództwo po zakończeniu w 1921 roku marcowej akcji w Kronsztadzie. Weronika tkwiła gdzieś w aptece od czterdziestu minut. - Niekiedy mam wrażenie - powiedział, ciągle patrząc na leżący na dłoni piękny, drogi zegarek - że nie wszyscy wodzowie kochają bojowych dowódców. Wujnowicz zaciągnął się długim papierosem Palmira Północy i cisnął go na ziemię. - A szczególnie wysila się Stalin - powiedział z irytacją. - Partia, proszę ja was, nie może sobie pozwolić na chorobę Frunzego. Może Iljicz się mylił, jak myślisz, Nikito? Może „ten kucharz” nie zamierza przyrządzać „zbyt ostrych dań”? Albo właśnie zamierza i dlatego jest takim przeciwnikiem diety, preferując skalpel?! Wadim dotknął ramienia zdenerwowanego przyjaciela - spokojnie, spokojnie... - i rozejrzał się znacząco. Z apteki wyfrunęła wreszcie Weronika, piękność w selskinowym futerku, zasygnalizowała błyskami błękitnych oczu, niczym nadpływający jacht obalonego monarchy. - Co to za miny, towarzysze dowódcy? Czy szykujecie wojskowy zamach stanu? - zażartowała całkiem nie w porę. Wujnowicz wyjął z jej rąk ciężką torbę - ciekawe, co tak ciężkiego można nabyć w aptece? - i ruszyli przejazdem Teatralnym w dół, obok pomnika Pierwszego Drukarza w kierunku Metropolu. Ilekroć Wujnowicz widział żonę przyjaciela, zawsze musiał tłumić gwałtowne podniecenie seksualne. Ledwo się zjawiała, zaczynało się udawanie. Szczery mógł być z tą kobietą tylko w łóżku lub nawet... Cierpnąc ze wstydu i pożądania czuł, że mógłby postąpić z Weroniką tak, jak kiedyś z pewną paniusią w zdobytym pociągu białych, to znaczy odwrócić ją do siebie tyłem, pchnąć, pochylić, zadrzeć spódnicę. Co więcej, ilekroć widział Weronikę, natychmiast usłużna wyobraźnia malowała przed nim taką sytuację. Chamskie impulsy, wyrzucał sobie, brzydki spadek po wojnie domowej, hańba dla wykształconego dowódcy regularnej armii czerwonego mocarstwa. Nikita - to mój przyjaciel, Weronika także mój przyjaciel, a ja udaję ich wspaniałego przyjaciela... Pożegnali się przy Metropolu. W budynku tym tuż nad Wrublowską mozaiką Księżniczka Marzenie Wujnowicz miał kawalerski pokoik. Gradowowie poszli do tramwaju, czekała ich długa jazda z trzema przesiadkami do Srebrnego Boru. Póki się trzęśli w zaduchu zatłoczonego tramwaju, pod ostrzałem wrogich spojrzeń, Nikita milczał. - No, co znowu? - szepnęła Weronika. - Kokietujesz Wadima - mruknął. - Czuję to. Może nieświadomie, ale kokietujesz. Weronika zaśmiała się. Ktoś spojrzał na nią z zachwytem. W tramwaju roześmiana piękność. Powrót do normalnego życia. Ponura starucha z oburzeniem zacisnęła wargi. - Głuptasie - szepnęła czule Weronika. Z przezroczystego zielonkawo-różowego nieba spadały gdzieniegdzie białe płatki, lekki przymrozek zapowiadał gimnazjalistom łyżwiarskie uciechy. Minęli zgrzybiałe Choroszewo, za nim opustoszały tramwaj pomknął ku stacji końcowej w zakolu Srebrnego Boru. Stary sosnowy park, staw Biezdonka ściśnięty pierwszym przymrozkiem, płoty i wille, w których zapalały się już światła i dymiły kominy - nieoczekiwana idylla po rozgardiaszu panującym w nieco bezmyślnej Moskwie. Od pętli do domu rodziców trzeba było jeszcze przejść pieszo z pół wiorsty. - Co to za ciężar w torebce? - spytał Nikita. - Kupiłam ci brom na cały miesiąc - odpowiedziała wesoło, zerknąwszy ukosem na męża. Jak zwykle pod wpływem cierpienia jego piegowata twarz wyglądała zabawnie. Nie odrywał wzroku od ziemi. - Do diabła z twoim bromem - mruknął. - Daj spokój, Nikito! - zirytowała się Weronika. - Po tej delegacji nie sypiasz od dwóch tygodni. Wykończył ciebie ten Kronsztad! Październikowa wyprawa do twierdzy morskiej wyglądała jak zwykła delegacja wyższego dowódcy - do Leningradu wagon specjalny, stamtąd kuter żeglugi przybrzeżnej do Ust Rogatki. W przystani, na wybrzeżu i w mieście panował porządek, wzorowe zgranie wszystkich służb. Oddziały marynarzy w czarnych kurtkach wybijając krok maszerowały do łaźni i z łaźni. Niektórzy śpiewali Lizawietę. Na okrętach liniowych ćwiczono zasady sygnalizacji. Nad zatoką snuły się podobne do pelikanów nowomodne hydroplany. Odcinki czasu, jednakowe dla wszystkich obecnych, odmierzał dźwięczny dzwon okrętowy. Czysty morski świat, można by rzec angielski, a w każdym razie bardzo daleki od rosyjskiej rzeczywistości. Nic i nikt nie przypomina o wydarzeniach sprzed czterech lat. Tylko raz, wspinając się do fortu Totleben, usłyszał za sobą spokojny głos: - Wygląda na to, towarzyszu kombryg, że dobrze znacie drogę. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał wzrok starszego artylerzysty - byliście tutaj? wtedy? niemożliwe... Poniewczasie Nikita z bólem uświadomił sobie, że to jego zdumienie miało sens łatwy do rozszyfrowania - Jakim cudem nie zostałeś rozstrzelany? - Byłem na urlopie - powiedział artylerzysta całkiem beznamiętnie. - A ja szturmowałem wasz fort! Dlatego znam drogę. - Nikita z pewnym wyzwaniem podniósł głos, chociaż rozumiał, że adresat jest niewłaściwy; skoro artylerzysta nie został rozstrzelany, pewnie cieszy się zaufaniem, w przeciwnym razie spotkałby go los tych, którzy odpowiedzieli przed ludem i rewolucją za ów wściekły antybolszewicki wybuch w marcu 1921 roku. Artylerzysta odwrócił wzrok i bez słowa wskazał gościowi trap - proszę, będziemy radzi - a uczynił to tak, że Nikita zrozumiał, iż adres nie całkiem był niewłaściwy. Cały dzień Nikita sprawdzał rozmieszczenie nowych obuchowskich dział w fortach Totleben i Piotr I, razem ze specjalistami z zakładu i reprezentantami dowództwa Floty Bałtyckiej analizował dokumentację i ustne uwagi artylerzystów, dopiero pod wieczór powołując się na zmęczenie został sam i pieszo poszedł do miasta. Chyba zdawał już sobie sprawę z tego, że coś go ciągnie tam, na plac Kotwiczny, miejsce ówczesnych wydarzeń. Z bulwaru nadmorskiego obejrzał zewnętrzną redę i tkwiące tam szare sylwetki dwóch olbrzymów, chyba tych samych; nic nie zdoła wymazać z owych dział i kominów pamięci o zaciekłości okrętów liniowych. Szeroka płaszczyzna wodna, kręcące się po niej kutry i łodzie, kolorowe światła sygnalizacyjne migające na olbrzymach przy redzie - wszystko wokół wydawało się tego październikowego wieczoru szczególnie czyste i wyświeżone. Wtedy zaś ta przestrzeń była biała, jakby na zawsze skuta lodem, złowieszcza. Okręty liniowe stały burta przy burcie, oblodzone do najwyższych nadbudówek, z brudnym, wydeptanym śniegiem na pokładach. Nikita uświadomił sobie, że nawet on, zwiadowca, czuje wrogość do tej zamarzniętej „markiziej kałuży”, jak marynarze nazywali Zatokę Fińską. Po lodzie nacierały na twierdzę niezliczone tyraliery żołnierzy ubranych w białe płaszcze. Cztery i pół roku później, stojąc przy pomniku Piotra Wielkiego i obserwując ożywiony ruch na falach zatoki, pomyślał co innego: gdyby wówczas bunt wybuchł o miesiąc później, los republiki bolszewickiej byłby przesądzony. Wyzwolone z oków lodu okręty wojenne mogły zablokować Oranienbaum, uniemożliwiając koncentrację sił rządowych. Do „Pietropawłowska” i „Sewastopola” dołączyłyby niewątpliwie „Gangut” i „Połtawa”, a za ich przykładem także inne jednostki bałtyckie. Trudno było ręczyć nawet za legendarną „Aurorę”, wszak jeszcze tydzień przed wybuchem buntu cały Kronsztad uchodził za dumę i bastion rewolucji. A potęga Floty Bałtyckiej mogła stać się lontem detonującym wybuchy w całym kraju. Płonęła już Tambowszczyzna. Nie przypadkiem Lenin mówił, że Kronsztad jest niebezpieczniejszy niż Denikin, Kołczak i Wrangel razem wzięci. Republika bolszewicka mogła utonąć w wodzie uwolnionej od lodu. Uratował nas lód. Wydarzenia zdeterminowane przez historię i przebiegające losowo fizyczne procesy przyrodnicze pozostają w dziwnej, powiedzmy wprost - w oburzającej zależności. Naszym głównym sojusznikiem podczas natarcia na Krym, a także podczas tłumienia powstania kronsztadzkiego był lód. Może należałoby postawić lodowi pomnik? Cóż to za bzdura, prawa walki klasowej, dla których bazą jest lód, spowolnienie ruchu jakichś żałosnych cząsteczek! Jednakowoż nie te paradoksy były przyczyną cierpień kombryga Gradowa. Chodziło o to, że w pewnych określonych lub nieokreślonych momentach swego życia zaczynał się nagle czuć zdrajcą, nieomal ciemięzcą wolności. No i proszę, oto dwudziestoletni płomienny rewolucjonista, gotowy w każdej chwili oddać życie za Czerwoną Republikę, bohatersko wywiązuje się ze swego zadania, a jednak... Powoli szedł wzdłuż żółtego z białymi kolumnami gmachu resursy morskiej, salutował mijając marynarzy, nawet odpowiadał uśmiechem na kobiece spojrzenia - Kronsztad zawsze słynął z urody marynarskich żon - i wspominał marcową zamieć śnieżną, kiedy w ciemnościach, zrzuciwszy na lodzie białą kapotę uszytą z dwóch prześcieradeł, wdrapał się na nadbrzeże, pędem przebiegł przez bulwar i ruszył wzdłuż tego budynku, fałszywy marynarz, swój chłop, nawet miał na piersi świeżutki tatuaż: „Pociąg pancerny »Czerwony Partyzant«„. Sam dowódca armii Tuchaczewski wybrał spośród najpewniejszych tuzin supertajnych zwiadowców. Mieli oni, działając w pojedynkę, przed decydującym natarciem unieruchomić działa i otworzyć bramy fortów. Liczyła się każda chwila, nad zatoką już zaczynały wiać wilgotne zachodnie wiatry. Tamtej nocy bez przeszkód dotarł do konspiracyjnego mieszkania, rano zaś... właśnie rano zaczęła się udręka. Obudziły go dźwięki orkiestry. Pełną słońca ulicą w kierunku placu Kotwicznego maszerowała kolumna marynarzy; wesolutkie gęby, nad nimi na tle jaskrawoniebieskiego, posztormowego nieba chwiał się transparent zrobiony w pośpiechu, jednak z całkiem czytelnym marcowym hasłem: PRECZ Z RZĄDAMI KOMISARZY! Oznaki powstania widniały wszędzie. Nikita zaraz po wyjściu na ulicę - w torbie miał dwa mauzery, cztery granaty i fałszywe zaświadczenie komitetu floty sewastopolskiej - ujrzał rozklejone na murze ulotki „Wiadomości Rady Kronsztadzkiej” z apelem rewkomu, informacją o odparciu ataku i o przydziale żywnościowym, a także zjadliwy wierszyk adresowany do przywódców. Aż przyniosło Kalinina, Miękki jęzor w pół arszyna, Chociaż nam słodziutko piał, Każdy się już z niego śmiał. Bojąc się o wyrok srogi, Wziął komisarz za pas nogi! Niespokojny, z bólem głowy, Trocki rozkaz śle surowy: „Zaprzestańcie nieporządków, Bo wystrzelam jak zająców, Kiedy zbiorę wierne pułki, Nie ucieknie nikt od kulki!...” Ale chłopcy dzielni, śmiali, Już komitet swój wybrali, Z każdej groźby sobie kpią, I wciąż papieroski ćmią!* W kierunku placu Kotwicznego pojedynczo i grupami wciąż szli i szli marynarze. U podnóża Soboru Morskiego i wokół pomnika admirała Makarowa kłębił się wielki tłum czarnych marynarskich czapek i błękitnych kołnierzy. Gdzieniegdzie widniały żołnierskie szynele i półkożuszki. Kręcili się chłopcy, czasem migały także zdenerwowane kobiece twarze. To wszystko nazywano „Załogą Kronsztadu”. Grało kilka orkiestr. Muzyka zagłuszała strzelaninę raz po raz wybuchającą nad zatoką. W ogólnym tumulcie nie słychać było warkotu bolszewickich aeroplanów, które wyglądały jak jarmarczne sztuczki, chociaż niekiedy spadały z nich śmiercionośne paczuszki i ulotki z pogróżkami „czerwonego feldmarszałka” Trockiego. Panował odświętny nastrój. Nikita nie wierzył własnym oczom. Zamiast groźnych, krwiożerczych spiskowców pod przewodem białogwardzistów, którzy wyczołgali się z podziemia, widział coś na kształt festynu ludowego, tysiące ludzi w porywie entuzjazmu. Dziwne miejsce. Bizantyjska sylweta soboru, pomnik człowieka w skromnym płaszczu. Walc Fale Amuru i wybuchy. W niebie podobne do zabawek aeroplany otoczone lotkami - jak kłaczki waty - z pocisku szrapnelowego. Fatalistyczna gra, czy też - że się odwołamy do ojca Jana! - nowa soborowość, spowiedź buntu? Z trybuny dobiegały krzyki mówców: ...Towarzysze, drogą radiową zwróciliśmy się do całego świata!... * Przaeł. Sławomir Kędzierski. ...Bolszewicy kłamią o francuskim złocie!... ...Rady bez potworów!... Niemal po każdym zdaniu potężne „hura”. ...Głos zabierze przewodniczący komitetu rewolucyjnego Pietriczenko!... Spośród czarnych szyneli na trybunie wysunęła się pierś opięta pasiastą koszulką. Ten nie lęka się zimna. Na mauzer za daleko. Może celuje już do niego któryś z naszych, z pozostałej jedenastki? - Towarzysze, proponuję przegłosować drugi wniosek załóg okrętów liniowych. Żądamy odwołania Trockiego! Będziemy walczyć aż do zwycięstwa! Nikita z przerażeniem patrzył na ludzi wrzeszczących jednogłośnie. Zwycięstwo! Zwycięstwo! Zreflektowawszy się, zaczął również wywijać czapką i wołać „Zwycięstwo!” Ktoś klepnął go po plecach. Starszawy wąsaty marynarz z sympatią spojrzał na młodą twarz. - Dźwigniemy Rosję, bratku?! - Hura! - wrzasnął Nikita, nagle przeszły go ciarki, zrozumiał, że krzyczy szczerze, że porwał go wir powszechnego uniesienia, że właśnie tutaj po raz pierwszy znalazł to, czego szukał przez wszystkie lata od natarcia na Metropol w 1917 roku poczynając, kiedy jako siedemnastolatek przyłączył się do oddziału Frunzego - uniesienie tak gwałtowne, że musiał je podzielić. Ależ to zdrajcy, przez swoje marynarskie zadufanie, zepsucie, anarchizm rodem od Machny, od tego „Hej, jabłuszko...” odważyli się, dranie, targnąć na Rewolucję! Jakie może być uniesienie czy sympatia do tej hałastry?! Otworzyły się drzwi soboru, wyszedł pop z krzyżem, zaczęto wynosić trumny ze zwłokami poległych podczas wczorajszego natarcia. Orkiestry zagrały Marsyliankę. Marynarze pozdejmowali czapki. Zwiadowca Gradów uczynił to także. Bolesna chwila pożegnania, dygotał cały - pewnie nadchodzi kres rozpasania, trwającej od lat czterech zbrodni pod pozorem walki ze zbrodniami, łzy napływają do oczu... Ocknij się, to bunt nowogrodzki, wolna Ruś, a ty zadasz im cios w plecy!... ...Kiedy było po wszystkim, Nikitę, który z dwoma kolegami ocalał z tuzina zwiadowców, nagrodzono złotym zegarkiem szwajcarskiej firmy Longines. Następnie skierowano do szpitala. Kilkanaście dni miotał się i majaczył powalony okrutną gorączką, a w krótkich chwilach przytomności przyglądał się oblodzonym krzewom i gilom za oknem oranienbaumskiego pałacu. Nigdy z nikim nie rozmawiał o przyczynach i przebiegu owej choroby. Po prostu wyzdrowiał i wrócił do szeregu. W kręgach partyjnych i wojskowych nie poruszano tematu wydarzeń kronsztadzkich, chociaż krążyły plotki, że sam Lenin miał na tym tle atak histerii. Podobno kwiczał i zaśmiewał się: „Strzelaliście do robotników, towarzysze! Do robotników i chłopów!” W „kręgach” nie mówiono także o tym, że to Kronsztad wyprowadził kraj z ciężkiej choroby wojennego komunizmu, spowodował zwrot do NEP-u, by się wzmocnił. Gdyby nie ten straszny wstrząs, przywódcy nigdy by się nie wyrzekli „poważnie i na długo” swoich teorii. Weronika, córka znanego moskiewskiego adwokata, która trzeci rok była żoną Nikity, wiedziała o skrywanym urazie męża, chociaż rozumiała, że nie wszystko wie. W ostatnich dwóch tygodniach, po powrocie Nikity z delegacji, zaczęła poważnie lękać się o stan jego nerwów. Nie mógł spać, kręcił się w nocy po mieszkaniu, palił bez przerwy, a kiedy na chwilę zapadał w płytką drzemkę, plótł jakieś nonsensy, wśród których jednak czasem niczym widma pojawiały się zdania, hasła i strzępy drukowanych kronsztadzkich herezji. „...Zawgorodin ofiarował dwudniową rację chleba i paczkę papierosów; Iwanów, palacz z »Sewastopola« - szynel; pracownica rewkomu Cymmerman - papierosy; Putilin z portowej pracowni chemicznej - parę butów...” „...Dowódca baterii towarzysz Gribanow zasługuje na zaufanie!...” „...Kupołow, kurwa mać, nie widzieliście, chłopcy, tego lekarza Kupołowa?...” ...Powstań, ludu chłopski! Dzień nowy się zaczyna - Zrzucimy Trockiego I cara - Lenina!... „...Do wszystkich ludzi pracy w Rosji, do wszystkich ludzi pracy w Rosji...” Kiedyś odważyła się go spytać, czy nie powinien odejść z wojska i wstąpić na uniwersytet, na medycynę wzorem ojca, przecież ma dopiero dwadzieścia pięć lat, przed trzydziestką będzie lekarzem jak się patrzy... Dziwne, nie skrzyczał jej, tylko pokręcił głową w zamyśleniu - za późno, Nika, za późno... Chyba jednak nie o wiek mu chodziło. Doszli wreszcie do furtki, na której jak za dawnych czasów lśniła miedziana tabliczka z wygrawerowanym napisem „Doktor B.N. Gradów” - co prawda według nowej pisowni. Za furtką ceglany chodnik, wijąc się między sosnami, prowadził do ganku, do solidnych drzwi obitych ceratą, do dużego piętrowego domu z mansardą, tarasem i oficyną. Oto wyspa zdrowego rozsądku, przyzwoitości, ostoja najlepszych tradycji rosyjskiej inteligencji - tak myślał człowiek, który stanął w progu tego domu. Borys Nikiticz Gradów, profesor Pierwszego Instytutu Medycznego i starszy konsultant Szpitala Sołdatienkowskiego uchodził za jednego z najlepszych chirurgów w Moskwie. Nawet twórcy historii musieli się liczyć z takimi specjalistami. Wprawdzie przywódcy partyjni nie byli jeszcze starzy, ale działalność konspiracyjna, aresztowania, zesłania, rany nadwątliły zdrowie wielu z nich, dlatego luminarze medycyny zawsze byli traktowani przez partię ze szczególną estymą. Nawet za komunizmu wojennego, kiedy wiele willi porozbierano na opał, w domu Gradowa świeciły się okna i unosił dym nad kominem, a teraz w czasach NEP-owskiego rozkwitu życie wróciło do normy, do „przedjaskiniowego” - jak to określał przyjaciel domu Leonid Walentinowicz Pułkowo - okresu historii. Na przykład zawsze rozbrzmiewał fortepian. Pani domu, Mary Wachtangowna, była absolwentką konserwatorium w klasie fortepianu („Niestety, moimi głównymi koncertami byli Nikitka, Cyryl i Ninka”) i każdą wolną chwilę poświęcała muzyce. „Mary Chopinem odstrasza leśne diabły” - żartował profesor. Po dywanach spacerował potężny i najłagodniejszy w świecie owczarek niemiecki Pitagoras. Z biblioteki zazwyczaj dobiegały męskie głosy - nie kończące się „Słowian rozmowy”. Niania, której przypadła ważna rola w „głównych koncertach” Mary Wachtangowny, snuła się po pokojach z naręczem upranej bielizny lub w przedpokoju płaciła rachunki za dostarczane do domu mleko i śmietanę. Nikita powiesił na jelenie rogi futerko Weroniki i swój szynel, pięciokrotnie chyba cięższy od selskinów. Cicho, żeby nie spłoszyć pianistki, skierował się za żoną na mansardę, ale matka go usłyszała. - Pamiętajcie, Nikito, o uroczystej kolacji! - zawołała niespodziewanie młodym głosem. Na mansardzie, skąd otwierał się widok na zakole rzeki Moskwy, kopuły w Choroszewie i Sokole, Nikita zaczął rozbierać żonę. Całował jej ramiona, czułość i pożądanie przesłoniły mroczny Kronsztad. Jak dobrze, że kobiety znowu mogą kupować jedwabną bieliznę. Cóż, może Wujnowicz ma rację, może stłumienie owego buntu zapoczątkowało odrodzenie państwowości rosyjskiej? Kreml i okolice Wokół Kremla zawsze krążyło więcej bajd i plotek niż jaskółek wokół jego murów w pogodny letni dzień. A szczególnie w naszych czasach, kiedy od ośmiu lat w twierdzy mieszkają wodzowie światowego proletariatu. Na przykład baszta Spasska. Wprawdzie nosi imię Spasa, jest już jednak symbolem czegoś całkiem innego. Zdobi ją jeszcze dwugłowy orzeł, ale w południe kuranty wydzwaniają Międzynarodówkę, a o północy żałobny marsz rewolucyjny. W mieście mówi się, że pod Kremlem trwa rozbudowa sieci skrytek-studzien i podziemnych otworów podsłuchowych. Krążą dziwne opowieści o życiu domowym Kamieniewów i Stalinów, o Demianie Biednym, nadwornym bolszewickim rymotwórcy, zakwaterowanym w gmachu byłego Arsenału drzwi w drzwi z przywódcami, który w niezliczonych kalamburach stołecznych literatów występuje jako Demian Lokajewicz Nadwornow. Dziwnych i niesamowitych wieści przybyło, kiedy głównego lokatora po śmierci zabalsamowano, wyniesiono spoza murów kremlowskich w kryształowej trumnie i każdy go mógł obejrzeć. Cóż to za meandry wyobraźni! Jak je pogodzić z filozofią materialistyczną, z Engelsem, który zażyczył sobie w testamencie, by jego prochy rozsypano nad oceanem? Zamknięto wielkie sobory kremlowskie, ale ich kopuły i krzyże nadal płoną złotem, ledwo słońce zdoła się przebić przez środkoworosyjskie mgły, lśnią i migoczą w sąsiedztwie czerwonej powodzi nowych sztandarów i symboli - skrzyżowanych narzędzi pracy podobnych z kształtu do pająka. Co cię czeka w tym nieprzewidywalnym świecie, dumna twierdzo włoska, wznosząca się na wzgórzu Borowickim, trzykrotnie - w odstępach dwustu lat - palona, przez chana Tochtamysza, hetmana Gosiewskiego i cesarza Napoleona, i znowu dźwigająca z gruzów swe zębate mury? Trzy samochody marki Rolls-Royce należące do Narkomatu Obrony przecięły plac Czerwony, jakby się kierowały do bramy Spasskiej, ale minęły ją, zjechały ku rzece Moskwie, okrążyły Kreml od południa i zachodu i wtoczyły się do środka przez położoną przed mostem pękatą basztę Kutafija. Opracowana niedawno taktyka nagłych zmian tras miała zapobiegać aktom terrorystycznym. Taktyka zresztą niezbyt wyrafinowana, oparta na starodawnej mądrości „strzeżonego Pan Bóg strzeże”, gdyby jednak rzeczywiście przy bramie Spasskiej czyhała zasadzka (wszak nie brak i za granicą, i w kraju całkiem sprawnych wrogów władzy bolszewickiej) Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona mogła za jednym zamachem stracić całe dowództwo. W pierwszym bowiem samochodzie jechał komisarz ludowy Frunze, w drugim dowódca okręgu Zachód Tuchaczewski, w trzecim dowódca okręgu Wschód - Wasilij Bliicher, pierwszy kawaler Orderu Czerwonego Sztandaru. Komisarz ludowy był ponury. Wybrał się na naradę wbrew decyzji politbiura. Nie choroba go przygnębiała, lecz właśnie ta okoliczność. Przeklęte owrzodzenie w ostatnim czasie jakoś mniej dokuczało. Lekarze czynili nadzieje, uważali, iż może mieć miejsce samoczynny proces gojenia się ranek. Ale ta przykra, coraz bardziej natarczywa troska towarzyszy... Można ich oczywiście zrozumieć, ubiegłoroczna tragedia, śmierć Iljicza, wstrząsnęła partią, czy to jednak nie asekuranctwo i - powiedzmy wprost - czy ktoś nie prowadzi podstępnej gry? Frunze nigdy nie podnosił głosu (najbardziej w świecie obawiał się, że się może z czerwonego dowódcy, świadomego rewolucjonisty przekształcić w despotę i żołdaka ze starego reżymu rodem). Potrafił jednak tak modulować głos, że każdy mógł zrozumieć, iż dyskusja skończona. Takim właśnie modulowanym głosem kazał wczoraj przynieść do sali szpitalnej mundur, ubrał się i udał do komisariatu, a stamtąd na Kreml. W samochodzie z nikim nie rozmawiał, starał się nawet nie patrzeć na wiernego Wujnowicza. Dziwnie pozmieniały się charaktery przywódców. Przyjrzyjmy się niektórym z nich; im dalej w przeszłość odchodzą czasy wojny domowej, to znaczy im bardziej ci ludzie dorośleją, a może się nawet starzeją, tym więcej wykazują brzydkich cech: kłótliwość Zinowiewa, złowieszcza tajemniczość Stalina, tumiwisizm Bucharina, nicość Klima, pieniactwo Unszlichta - znamy wartość każdego z nich oddzielnie, ale razem stanowią pojęcie wyższego rzędu, stanowią „wolę partii”. Paradoks polega na tym, że bez tego pojęcia - Lenin to rozumiał - nie możemy istnieć, po prostu rozpadamy się bez tego mistycyzmu. Frunzego dręczyła świadomość, iż dzisiaj zignorował to pojęcie, dopuścił się samowoli, nieważne, że uczynił to dla dobra sprawy, dla dobra republiki. Jak się mówi, gniotło go w dołku, a kiedy rolls-royce wjechał na bruk placu Czerwonego, miał wrażenie, że lekkie wstrząsy odbijają się w żołądku. Przyłożył rękawiczkę do czoła. Kursanci szkoły WCIK-u*, pełniący służbę wewnętrzną w pomieszczeniach rządowych, prężyli się w postawie na baczność. Na ich twarzach, które w zasadzie powinny być pozbawione wyrazu, malowało się uwielbienie - korytarzami i schodami pałacu kremlowskiego bowiem kroczyli trzej legendarni dowódcy, nieco z tyłu za nimi szli ich pomocnicy, dawniej zwani adiutantami. Czyż nie jest to zdarzenie godne zapamiętania na całe życie? Kroczyli twardo i pewnie, a ich prezencja stanowiła ideał męstwa i wczesnej dojrzałości. No bo przecież Frunze miał dopiero czterdzieści lat, Bliicher - trzydzieści pięć, a Tuchaczewski trzydzieści dwa. Czy jakaś inna armia na świecie miała dowódców tak młodych, a jednocześnie posiadających tak wielkie doświadczenie bojowe? Ostatnia para kursantów, stojących na warcie przy sanktuarium, otworzyła drzwi. Dowódcy weszli do sali posiedzeń - duże okna, sufit zdobny stiukami, kryształowe żyrandole, wielki owalny stół. Jedni uczestnicy narady spacerowali jeszcze po sprężystym dywanie z Buchary, opowiadali sobie dowcipy, inni siedzieli przy stole pogrążeni w dokumentach. Wszyscy w sile wieku, jeżeli po pięćdziesiątce - to niewiele, wszyscy w świetnym nastroju, sytuacja w republice była doskonała. Nosili trzyczęściowe solidne garnitury lub partyjne uniformy (frencze z dużymi nakładanymi kieszeniami, * Wsierossijskij Centralny)’ Ispołnitielnyj Komitiet, Wszechrosyjski Centralny Komitet Wykonawczy. bryczesy, buty z cholewami) i zwracali się do siebie według zwyczaju od dawna przyjętego w partii w tonie nieco gburowatym, a zarazem drwiąco-ciepłym, jak ludzie złączeni wspólną sprawą. Być może obserwator, jak na przykład profesor Ustriałow ukazany w naszym prologu, byłby dostrzegł pierwsze oznaki rozwarstwienia, tego, co w przyszłości nazwano „etyką partyjną”, zgodnie z którą jednemu wypadało zwracać się do kogoś per „Nikołaju” lub „Grigoriju”, a ktoś inny powinien był podkreślać dystans dzielący go od potężnego bonzy przez dodanie do owego „Nikołaja” imienia odojcowskiego lub nawet użycie zwrotu „towarzyszu iks igrek”, my jednak podkreślimy z zadowoleniem, że na razie wszyscy byli ze sobą na ty. „Przełomowcy”, którzy jak wszyscy rosyjscy inteligenci uwielbiali kolekcjonować fakty potwierdzające stworzoną a priori teorię, znaleźliby oczywiście w tej grupie przywódców oznaki lubianej przez siebie „aury władzy” - tkwiące w takich drobiazgach, jak zaokrąglone nieco kształty, solidne garnitury, swobodny sposób bycia, państwowość utrwalona w fałdach rysów twarzy; natomiast naszym skromnym zdaniem przyczyny owych oznak są całkiem inne, nie metafizyczne bynajmniej, co się zaś tyczy fałd na twarzy, to z pewną nieśmiałością sformułujemy następujące pytanie: czy nie są to przypadkiem ślady po nieograniczonej przemocy i okrucieństwie, których ci ludzie dopuszczali się jeszcze niedawno? Wejście wojskowych wywołało na sali poruszenie. „Niemożliwe, przyszedłeś, Michaile?! Co za niespodzianka!” - z teatralną emfazą zawołał Woroszyłow, chociaż wszyscy dawno wiedzieli, że Frunze opuścił szpital i jedzie na Kreml. Kilka osób wymieniło spojrzenia; fałszywy okrzyk Klima w jakiś sposób podkreślał dziwną i w pewnym sensie nieodwołalną dwuznaczność gromadzącą się wokół komisarza ludowego spraw wojskowych i morskich. Przewodniczący RKL* Ryków ogłosił rozpoczęcie obrad. Członkowie politbiura i zaproszeni goście, sadowiąc się, nadal gawędzili lub studiowali dokumenty, by podkreślić, że nie interesuje ich Frunze jako człowiek dotknięty chorobą. Ci, którzy przy wejściu uścisnęli mu dłoń, usiłowali zlekceważyć obserwację, * Rada Komisarzy Ludowych. 28 iż ręka komisarza ludowego, jakkolwiek nadal krzepka, jest jednak nadmiernie spocona, inni zaś, których wzrok przypadkiem przesunął się po jego twarzy, bronili się przed myślą, że szukają w niej objawów niedokrwienia. Frunze tymczasem pod ostrzałem taksujących spojrzeń rzeczywiście poczuł się źle. W obawie przed kompromitacją próbował niespostrzeżenie, pod osłoną teczki, wyjąć z kieszeni i łyknąć kolejną tabletkę, jednak zamiast tego odwrócił się do Szkiriatowa. - Gdzie jest Stalin? - spytał. Szkiriatow aż się cały podał ku Frunzemu, świdrował go oczami, wyjątkowa wprost obłuda malowała się na jego szerokiej twarzy, co podkreślało jej wrodzoną asymetrię. - Towarzysz Stalin prosił o wybaczenie, spóźni się nieco, właśnie przyjmuje delegację z Kantonu. Frunze poczuł ból, jak wtedy podczas wrześniowego ataku na Krymie. Ból nie był dotkliwy, ale budził obawy, że będą następne ataki, silniejsze, że zostanie skompromitowany wobec politbiura, co więcej - po raz pierwszy uświadomił sobie, że się pozwoli zaprowadzić na stół operacyjny. Te obawy wytrąciły go z równowagi, walił się w gruzy porządek świata. Usiłował maskować swój stan pozornym zainteresowaniem bieżącą polityką. - Dziwne. Wydaje się, że Unszlicht uzgodnił wszystko z generalissimusem Hu Chan-minem... - Co ci, Michaile Wasiliewiczu? - Szkiriatow przysunął mu szklankę z wodą. Frunze już nie zauważył, że Ryków nakazał innym członkom narady, by zostawili go w spokoju, mgliście uświadamiał sobie, że zgodnie z zatwierdzonym porządkiem obrad Tuchaczewski zabrał głos jako pierwszy. Na porządku dziennym była reforma wojskowa - umiłowany twór Frunzego, którym komisarz ludowy spraw wojskowych i morskich szczycił się bardziej niż szturmem na Perekop. Zgodnie z reformą Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona, jakkolwiek zmniejszona o pięćset sześćdziesiąt tysięcy ludzi, miała być dwukrotnie silniejsza i trzykrotnie sprawniejsza pod względem zawodowym. Wprowadzano - podwójne, personalne i terenowe - zarządzanie, ustawę o powszechnym obowiązku wojskowym, a także oczekiwane z utęsknieniem jednoosobowe dowództwo, co oznaczało odsunięcie komisarzy politycznych, będących źródłem nieustannych intryg i bałaganu. Reforma ostatecznie likwidowała zwyczaje czasów partyzanckich i stanowiła podstawę dla rozwoju potęgi sił bojowych ZSRR. Głowa Frunzego opadła na stół, wydała przy tym dziwny martwy jakiś dźwięk, pod którego wpływem drgnęli wszyscy członkowie potężnego gremium. Frunze natychmiast się podniósł i skierował do wyjścia, jednak w połowie drogi do drzwi zachwiał się, przycisnął do ust chusteczkę, zbroczyła ją krew, a on osunął się na dywan. Kursanci ze służby wartowniczej, wyraźnie nie przeszkoleni w zakresie postępowania w podobnej sytuacji, miotali się bezładnie po sali - od chorego do okna, od okna do telefonu, natychmiast jednak, to znaczy prawie natychmiast, zjawili się sanitariusze z noszami. Nie wiadomo, czy nosze stanowiły część „medycznego wyposażenia” posiedzeń politbiura, czy też dostarczono je specjalnie tego dnia. W zamieszaniu nawet postronny uważny obserwator mógł stracić głowę i przeoczyć znaczące spojrzenia wymieniane przez niektórych uczestników narady. Zresztą z pewnością odzyskałby równowagę, słysząc tragiczny okrzyk Woroszyłowa: - Krym nie pomógł Michaiłowi! W czasie bardzo teatralnej sceny przy leżącym na ziemi człowieku (każdy dwór, zwłaszcza w momentach bezkrólewia, przypomina teatr, Kreml nie był wyjątkiem), postronny obserwator mógł usłyszeć zjadliwy szept Zinowiewa: - Za to pomógł Józefowi... Trudno orzec, czy wszyscy obecni usłyszeli odżywkę Zinowiewa, w każdym razie niewątpliwie doszła ona do samego Stalina. Stalin zjawił się niespostrzeżenie, wszedł przez małe drzwi niewidoczne na tle ściany - w swoich miękkich kaukaskich butach - cicho przeszedł przez salę. Okrążył stół, w jakiś dziwny sposób wyminął Zinowiewa, który przez chwilę miał wrażenie, że obok kręci się kot stepowy, i zbliżył się do noszy. Frunze, któremu właśnie robiono zastrzyk z kamfory, ocknął się i cicho wystękał: - To z nerwów, z nerwów... Sanitariusze dźwignęli nosze. Stalin na pożegnanie dotknął ramienia komisarza. - Trzeba zaangażować najlepszych lekarzy - powiedział. - Budrenkę, Ragozina, Gradowa... Partia nie może sobie pozwolić na utratę takiego syna. Ma rację Lew, myślał Zinowiew, ten człowiek mówi tylko to, co go bodaj na milimetr wywyższa ponad nas wszystkich. Stalin podszedł do stołu, usiadł na swoje miejsce, jedno z wielu, które jednak nie wiadomo dlaczego okazało się w środku owalnego stołu. Czy znowu według praw sztuki teatralnej - ten człowiek zjawił się w przełomowej chwili - czy też z innych powodów, oczy skamieniałych członków politbiura i rządu patrzyły na Stalina. Było jasne, iż pomimo wszystkich dwuznacznych plotek na temat choroby Frunzego, załamanie się potężnego dowódcy wniosło pod kremlowskie sklepienie motyw przeznaczenia, jakby gdzieś w pobliżu przemknęły walkirie. Stalin przez chwilę obserwował przez okno obłoki płynące spokojnie na październikowym niebie. - Ale drzewo życia jest wiecznie zielone... - powiedział. Towarzysze o długim stażu emigracyjnym przypomnieli sobie, że tę strofę z Fausta lubił także powtarzać nieodżałowany Iljicz. - Wróćmy do obrad. - Stalin lekkim gestem wezwał do kontynuowania porządku dziennego. Tego dnia pod wieczór do willi profesora Gradowa w Srebrnym Borze zjeżdżali liczni goście. Wydawano wielką rosyjsko-gruzińską ucztę z okazji czterdziestej piątej rocznicy urodzin pani domu Mary Wachtangowny. Z Tyflisu przyjechał starszy brat jubilatki, a także dwaj jej siostrzeńcy - Otari i Nugzar. Oczywiście nikt nie wątpił, że tamadą* przy świątecznym stole będzie Galaktion. Piękny Gruzin zawsze uważał, że uczty mają wielkie znaczenie w życiu, i cenił je bardziej niż swoją pracę jako farmaceuta, zresztą bardzo szanowany w mieście u podnóża Góry Króla Dawida. Burze rewolucji, upadek krótkotrwałej niepodległości Gruzji, nawet ubiegłoroczne powstanie bestialsko stłumione przez czekistów Blumkina nie wpłynęły na wygląd ani na percepcję świata tego „śródziemnomorskiego człowieka”, którego wizyta, zda się, zapowiadała początek opery włoskiej lub przynajmniej flakon „miłosnego napoju”. Galaktion, rzecz jasna, nie przyjechał do Srebrnego Boru z pustymi rękami. W tym celu zabrał ze sobą siostrzeńców, * Mistrz ceremonii podczas uczty (z gruzińskiego). „nierobów”, żeby pomogli przetransportować trzy beczułki wina ze słynnej piwnicy Klareti, pół tuzina wędzonych prosiąt, worek mieszanych orzechów, worek fig, dwa kosze wspaniałych adżarskich mandarynek, kosz rumianych gruszek (niczym piersi młodych Greczynek) - czyż mógłby bez gruszek pokazać się u siostry? - dzban saciwi wielki jak starożytna amfora, dwa wiadra lobio, trochę przypraw - adżika, tekemali, szaszmika, szmekali. Takie tam drobiazgi. Natychmiast po przyjeździe wuj Galaktion dokonał inspekcji przygotowań do uczty. Zapasy gospodarzy zrobiły na nim wielkie wrażenie. Były tu wódki, koniaki, przeróżne zakąski w galarecie, delikatesy całkiem zapomniane, które się zjawiły w „wyziewach NEP-u”, jak anchois i śledzie „załom”, grzybki marynowane i solone, ogóreczki, pomidorki, kilka rodzajów serów - od świeżutkiego z Holandii do zwyrodniałego roąuefortu, a także jego wysokość jesiotr. W duchówce ku ogólnej radości dochodził barani comber. - Mary, siostrzyczko, gratuluję! Oto, mili państwo, co znaczy NEP! Najlepsza nowa polityka ekonomiczna - to stara polityka ekonomiczna, a najlepsza polityka - to do diabła z wszelką polityką! - oświadczył Falstaff z Tyflisu. Większość przybyłych już gości wybuchnęła śmiechem, a młody poeta Kalistratow, który dopytywał się ciągle, gdzie jest Nina, młodsza córka Gradowów, zacytował Majakowskiego: NEP lubić się da, Chyba pan nie przeczy? Tak - odparłem ja - Kiedy jest do rzeczy. Nawiasem mówiąc, tego wieczoru nie wszystkim dopisywał humor. Cyryl, średni syn Gradowów, historyk marksista, który wiosną ukończył uniwersytet, nietaktowny politycznie żart stryja skwitował poirytowanym wzruszeniem ramion. - Nie znoszę żarcików i rymowanek na temat NEP-u - rzekł do Kalistratowa. - Wszyscy uważają, że z nami koniec, a to przecież tylko „na dłuższy czas”, ale nie na zawsze! - Myślę, że starczy go na moje życie - westchnął lekkomyślny Kalistratow i bez zwłoki pospieszył do bufetu. Cyryl, wyprostowany jak struna, blady i poważny, w swojej ubogiej kosoworotce był z wyglądu podobny do dawnych fanatyków podziemia i wyróżniał się spośród wystrojonych gości. Chętnie by się wycofał do swego pokoju, zasiadł do książek, nie chciał jednak sprawić przykrości matce. Do licha z NEP-em, wszyscy „byli” podnieśli głowy, emigranci z zapartym tchem obserwują sytuację, uważają, że rzeczywiście można zawrócić historię wstecz. No cóż, od wuja Galaktiona nie można wiele wymagać, ojciec żyje tak, jakby polityka nie istniała, typowy okaz specjalisty, mama jest zajęta swoimi „Szopenami”, modli się ukradkiem, nadal uwielbia symbolistów, „wiatr z dala przyniósł pieśni wiosennej echo”, nawet nasze pokolenie także jest tknięte rozkładem, nawet brat, przystojny kombryg, nie mówiąc o Weronice... Można było zrozumieć oburzenie młodego purytanina, spojrzawszy na jego rodziców. Odbiegali od rewolucyjnej estetyki, podobnie jak ich gościnna uczta nie przypominała jadłospisu jakiejkolwiek radzieckiej fabryki-stołówki. Piękna Mary w długiej jedwabnej sukni z głębokim dekoltem, ze sznurem pereł na szyi, włosy zaczesane do góry i upięte w antyczny kok. Profesor, Borys Nikiticz Gradów, pięćdziesięcioletni mężczyzna wciąż jeszcze młodzieńczo szczupły, dobrze się prezentował w garniturze od pierwszorzędnego krawca, może starannie podstrzyżona bródka nie całkiem pasowała do modnego krawata, stanowiła jednak konieczny szczegół w galerii znakomitych lekarzy rosyjskich. Oboje wyglądali tego wieczoru co najmniej o dziesięć lat młodziej, niż wynikało z ich metryk, i promienieli wzajemną czułością i przywiązaniem zgodnie z najlepszymi tradycjami niedobitej inteligencji rosyjskiej. Goście Gradowów w większości także wywodzili się z inteligencji, zwanej obecnie „warstwą”, niby warstwa sera w placku. Wszyscy na początku przyjęcia z zainteresowaniem skupili się wokół przyjaciela domu, fizyka Leonida Walentinowicza Pułkowo, który właśnie wrócił z wyjazdu służbowego do Anglii. Spójrzcie tylko na Leonida, Anglik wypisz, wymaluj, jak nie przymierzając Sherlock Holmes. A właśnie że nie, prawdziwym Anglikiem obwołany zostanie wkrótce inny gość, znany pisarz Michaił Afanasjewicz Bułhakow; ten ma nawet monokl w oku! Nawiasem mówiąc, Weronika, która pomagała teściowej podejmować gości, nie raz i nie dwa czuła na sobie wcale nie angielskie, to znaczy całkiem nie powściągliwe spojrzenia znakomitego literata. - Wiero, kochanie - rzekła Mary Wachtangowna. Chyba tylko ten zwrot mógł świadczyć o tradycyjnych spięciach na linii teściowa - synowa: synowa mianowicie wolała, by nazywano ją Niką, teściowa zaś przez zapomnienie stale mówiła Wiera. - Posłuchaj, duszko... - ten zwrot także trafił tu prosto z jakiegoś tyfliskiego salonu! - Gdzie się podziewa twój mąż? Weronika wzruszyła olśniewającymi ramionami, a uczyniła to tak, że Michaił Afanasjewicz Bułhakow tylko westchnął i odwrócił się. - Nie wiem, tnatnan - tym maman Weronika chciała się zrewanżować teściowej za Wierę, ale chyba Mary Wachtangowna nie zwróciła na to uwagi. - Rano Nikita towarzyszył dowódcy na Kreml, ale miał wrócić przed trzema godzinami... Byłoby dobrze, gdyby w ogóle nie wrócił, pomyślał Bułhakow przechodząc obok z kieliszkiem wina w ręku. - Piję zdrowie Mary, mojej Mary miłej! Samotnie, zamknąwszy drzwi piję zdrowie Mary! - obwieścił jakiś krasomówca, nawiązując do wiersza wielkiego rosyjskiego poety. Zaczęły się żywiołowe toasty. Wuj Galaktion zaprotestował z oburzeniem, tłumaczył, że nie nadeszła jeszcze pora, wygłaszanie toastów to wielka sztuka, Rosjanie ze swymi barbarzyńskimi inklinacjami powinni uczyć się od starszych cywilizacji, które wyrabiały znakomite wina w czasach, kiedy Scytowie dopiero uczyli się żuć dzikie konopie. Dom napełnił się wesołym, chaotycznym gwarem, przyjęcie osiągnęło stan pozwalający stwierdzić, iż było udane. Właśnie wtedy za oknem wybuchła petarda, jedna, druga, rozległy się dźwięki bębna i młode głosy skandujące jakieś wierszowane bzdury, coś takiego: „W rewolucji siedmiolecie, żegnaj stary marny świecie! Rewolucja się rozpala, władza rodzinę obala!” To przybyli „błękitnobluzi”, kolejna przygoda najmłodszej latorośli Gradowów, osiemnastoletniej Niny. Goście wyszli na ganek i taras, by obejrzeć program przygotowany przez sześcioosobową grupę. - Zaczynamy spektakl buffo pod tytułem Rewolucja rodzinna. - zapowiedziała jedna z dziewczyn - jak się okazało Nina - i zrobiła gwiazdę. Nina po matce odziedziczyła ciemną gęstą grzywę, aktualnie bezlitośnie obsmyczoną zgodnie z nakazami proletariackiej mody, po ojcu - jasne oczy promieniejące życzliwością, od reszty świata zaś, który niezmiennie budził jej podziw, tak potężną porcję młodzieńczego zachwytu, że sama niekiedy wydawała się nie osobną istotą, lecz częścią młodego zachwycającego świata, jak gwiazdy mrugające spoza koron sosen lub poezje Pasternaka. Ta ognista istota ma do spełnienia ważną rolę w niniejszej opowieści, dlatego przykro nam informować, iż akrobatyczny wyczyn, podczas którego pojawiła się na niniejszych stronicach, zakończył się niezręcznym upadkiem na pupcię, na szczęście dość sprężystą. W ogóle buffo wypadło nieciekawie, niemal chałowato, w dodatku nie obyło się bez nietaktu. Proletariacki przyjaciel córeczki profesora, przerośnięty dryblas Siemion Strojło, w ciasnawym cylindrze i dziwacznym fioletowym płaszczu narzuconym na organizacyjną koszulę, wyrecytował drewnianym głosem: Jam profesor starej daty, Hojnie forsą obłożony, Całe miasto mówi o tym, Żem jest tyran dla swej żony. Pozostali członkowie trupy zrobili za jego plecami chwiejną piramidę i jęli wykrzykiwać: - Za przykładem Kołłontaj, swojej żonie wolność daj! - Nasza Mary z buntu rada, już buduje barykadę! - Odgarnąwszy włosy z czoła, mówi: „jestem wolna pszczoła!” -”Odejść z domu jam gotowa, brawo związki zawodowe!” Wyglądało na to, że każdy wykrzyknik coraz bardziej podważał równowagę. Goście, zamiast śledzić marny tekst, obserwowali chwiejącą się piramidę, która się w pewnej chwili rozsypała. Na szczęście nikt nie ucierpiał, pozostał jednak niesmak, spowodowany nie tyle nieudolnością widowiska, ile raczej obłudą pseudobuntu: nie było wątpliowści, „błękitnobluzi” wyraźnie popierali panująca ideologię, a goście Gradowów uważali się zawsze za liberałów opozycjonistów. - Proszę państwa, prosimy do stołu! - wołał wuj Galaktion. Otari i Nugzar zachęceni zaproszeniem zanucili coś gruzińskiego i zawirowali wokół Niny w lezgince. Klapa Rodzinnej rewolucji zmartwiła Ninę nie mniej niż jej imienniczkę Zarieczną klapa utworu Trieplewa w utworze Czechowa. Jednak Nina, w przeciwieństwie do swojej imienniczki, nie zdążyła się jeszcze zmęczyć życiem, więc zapomniawszy szybko o proletariackiej estetyce, wróciła do swoich korzeni, to znaczy wspięła się na palce i leciutko jak piórko pomknęła w gruzińskim tańcu. - Zdaje się, że to twoje najlepsze dzieło - powiedział Gradowowi fizyk Pułkowo. Podczas gdy goście zajmowali miejsca przy ogromnym stole, dwaj starzy przyjaciele korzystając z zamieszania stanęli przy oknie, za którym między wierzchołkami sosen jaśniało niebo nad pobliską Moskwą. - Jak się tu czujesz po Anglii? - spytał Borys Nikiticz. Leonid Walentinowicz wzruszył ramionami. - Od tygodnia jestem w domu, teraz już Oksford wydaje mi się dziwny. Jak oni mogą żyć bez tych wszystkich... hm... krócej mówiąc, bez tego uniesienia? - Czy nie chciałbyś tam zostać? Jesteś samotny, nic ciebie tu nie trzyma, a możliwości prowadzenia badań naukowych są tam z pewnością większe... Pułkowo z uśmiechem klepnął Gradowa po ramieniu. - Jak to chirurg, od razu trafiłeś na bolące miejsce! Wiesz, Rutherford proponował mi pracę w swoim laboratorium, ale... Widocznie jednak coś mnie tutaj trzyma... Pogrążeni w rozmowie nie zauważyli, że się zdarzyło coś, co zakłóciło wesoły gwar. Do pokoju weszli dwaj wojskowi z dystynkcjami dowódców i rozglądali się, nie zdejmując szynelów. Byli to Nikita i Wadim. - Zuch, Nikita! - zawołał wreszcie Pułkowo. - Kombryg? Niesłychane! Teraz, Borysie, masz dzieci w komplecie! Jesteś z nich zadowolony? - Jak by tu rzec... - Borys Nikiticz domyślił się, że się wydarzyło coś ważnego i patrzył na syna. - Dobre mamy dzieciaki, ale... Rozumiesz, wciągnęły ich inne sprawy. Żadne z nich nie kontynuuje rodzinnej tradycji... Nikita wreszcie odszukał wzrokiem ojca i szedł do niego przez przestronny salon, lawirując między gośćmi. Starał się delikatnie uwolnić od siostry, która uczepiła się jego lewego ramienia, i odsuwał Weronikę, biegnącą za nim z prawej strony i zasypującą go pytaniami. W ślad za nim podążał poważny i surowy - ani jednego spojrzenia na Weronikę - Wadim Wujnowicz. Widok mężczyzn w mundurach zwycięskiej Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej budził niepokój, chociaż obaj zachowywali się nienagannie. Może sprawiła to przyniesiona przez nich w beztroski świat ucztowania woń rozległych przestrzeni, mieszanina jesiennej wilgoci, benzyny, jakichś wielkich pomieszczeń, ujeżdżalni, koszar, szpitala wojskowego. - Cieszę się, że pana widzę, Leonidzie Walentinowiczu, witam w kraju, witam, ale mam ważną sprawę do ojca. Z tymi słowami Nikita ujął Borysa Nikiticza pod rękę i poprowadził władczo do gabinetu. Wujnowicz zatrzymał się, by rozpiąć kołnierz szynela, i ruszył za nimi. Tę chwilę zapamięta na całe życie - jako najgorętsze mgnienie młodości - szept Weroniki: „Co ci jest, Wadimie?...” - Dzieją się ważne sprawy, ojcze. Narkom miał atak, zasłabł podczas narady na Kremlu. Politbiuro domaga się operacji. Zdania lekarzy są podzielone. Proszą, byś wziął udział w konsylium. Sam Stalin wymienił twoje nazwisko. Być może, twój głos zadecyduje. Wybacz, że tak się stało, ale mama oczywiście zrozumie. Wujnowicz zawiezie ciebie do szpitala i przywiezie z powrotem. Nikita mówił krótkimi zdaniami, jakby wyciągał papierową wstęgę z aparatu telegraficznego. Szykując się do wyjścia, profesor myślał o tym, że wszystkie te wydarzenia zubożyły syna, a także jego samego. Zniknęła przed pojawieniem się wczesna młodość Nikity, różne urocze wybryki rozważane w rodzinie z całą powagą. Z wieku chłopięcego Nikita od razu wkroczył w dojrzałość, osaczyły go te wszystkie przeklęte wydarzenia, teraz nie da się z nim rozmawiać inaczej niż serio. - A ty chyba zostaniesz z matką? - Oczywiście. Ani goście, ani jubilatka nie zdziwili się nagłym wyjazdem pana domu w towarzystwie „pięknego oficera”. Nieraz wzywano wybitnego chirurga w najmniej odpowiednich chwilach. Zaczęto tylko kombinować, kto się tam na górze wykopyrtnął, ale wkrótce uwagę biesiadników przyciągnął aromat baraninki upieczonej w ziołach. - Na zdjęciach rentgenowskich, proszę panów, przepraszam, towa... szanownych kolegów, widzimy wyraźnie niszę wrzodową dwunastnicy, jednakowoż wszystko wskazuje na to, że mamy w tym przypadku do czynienia z intensywnym procesem zbliznowacenia, lub nawet z całkowitym wygojeniem. Uważam, że krwotoki występujące w ostatnim okresie były spowodowane powierzchownym owrzodzeniem ściany żołądka, skutkiem zastarzałego nieżytu żołądka. Takie wrażenie odniosłem podczas palpacji, a ja swoim palcom, proszę pa... przepraszam, kolegów, ufam bardziej niż promieniom Rentgena - stary profesor Lang zakasłał, urwawszy zdanie, po chwili dokończył poirytowanym tonem: - proszę panów i towarzyszy! Duży gabinet w administracyjnym budynku Szpitala Sołdatienkowskiego był wypełniony po brzegi. Przewodniczył, lub może tylko siedział w środku przy aparacie rentgenowskim, lekarz naczelny Szpitala Wojskowego, Ragozin. Uważano, że Ragozin zna najlepiej ważnego pacjenta, ponieważ prowadził go w ciągu kilku ostatnich miesięcy i towarzyszył mu podczas niedawnej wyprawy na Krym. Zresztą w tym gronie nawet Ragozinowi trudno było grać pierwsze skrzypce. Na sali znajdowało się co najmniej pół tuzina luminarzy: Griekow, Martynow, Pletniow, Burdenko, Obrosow, Lang, przed chwilą przyjechał Gradów, oczekiwano słynnego profesora Wiszniewskiego z Kazania... Było też na sali kilka osób, które pomimo białych fartuchów wyraźnie nie należały do świata lekarskiego. Ludzie ci, poważni i uważni, usadowieni w kącie, wsłuchiwali się w każde słowo, ale głosu nie zabierali, sama ich obecność dawała do zrozumienia, że to sprawa wielkiej państwowej wagi. Ma rację Lang, pomyślał Gradów biorąc od Ragozina teczkę z notatkami lekarzy i wynikami analiz. Na sali są panowie i niewątpliwie towarzysze. - Co pan proponuje, Gieorgiju Fiodorowiczu? - spytał Ragozin. - Czy należy zastosować leczenie operacyjne? Lang się pocił, mienił na twarzy, raz po raz wyciągał dużą, wymiętoszoną chustkę do nosa. - W mojej klinice, kochani, zastosowałbym w takim przypadku dietę i wodę mineralną. Zwykle chorzy... - Czy jednak możemy ryzykować? - przerwał Ragozin. - To nie jest zwykły chory! - Niech mi pan nie przerywa! - Lang z irytacją uderzył dłonią w stół. - Dla mnie wszyscy chorzy są zwykli! - Czy mógłbym zbadać komisarza? - szepnął Borys Nikiticz do doktora Oczkina. Kiedy szli korytarzem, Wujnowicz nie odstępował ich ani na krok. Przy drzwiach na klatkę schodową stali czerwonoarmiści. W pokoju obok sali, w której leżał Frunze, profesor Gradów zauważył na wieszaku szynel komisarza - cztery romby na kołnierzu i duża gwiazda na rękawie. A tymczasem w profesorskiej willi w Srebrnym Borze odbywało się coś, co można nazwać jednym z paradoksów rewolucji: przebój sezonu charleston zachwycał burżuazyjnych „wapniaków” i oburzał postępową młodzież. - Po jakie licho nam ta dekadencka moda - oświadczył przyjaciel Niny Siemion Strojło, drągal z podmoskiewskiej Marinej Roszczy. - Kapitaliści wymyślili te drgawki, żeby wytrząsać jarząbki z ananasami, proletariat czegoś takiego nie potrzebuje. - Przecież tam głównie proletariat tańczy charlestona - powiedział Pułkowo, który po pobycie w Oksfordzie objechał pół Europy. - Chłopcy i dziewczęta z ludu, inni zresztą także, każdy kto ma chęć. - Zachodnie głupoty! - Strojło aż machnął potężnym łapskiem. - Czy ma pan zamiar, przyjacielu, wdrażać proletariuszy w arkana kroku baryni i kamaryńskiego? - wtrącił się do dyskusji Michaił Afanasjewicz Bułhakow, błysnąwszy ironicznie monoklem. - Ależ nie! Rewolucja tworzy nową estetykę, powstaną nowe tańce - broniła przyjaciela osiemnastoletnia Nina. - Wrytmie marszowym? - spytał niewinnie Sawwa Kitajgorodski, asystent z katedry Gradowa, uosobienie taktu i dobrego wychowania. - Tylko bez prowokacji - burknął Strojło. Nie patrzył na „specjalistę”, ale wyraźnie dawał mu do zrozumienia, żeby nie podskakiwał i nie podrywał Ninki, dziewczyna należy do zwycięzców. - Ależ towarzysze! - zawołała Nina. Bardzo pragnęła przekonać wszystkich, porwać za sobą. - Cóż to takiego, ten charleston! Taka bzdura! Nic dla nas nie znaczy! Bądźmy wyrozumiali! Możemy tańczyć go dla zgrywy, jako parodię! Odwróciła się gwałtownie - ruchy porywiste, kanciaste, LEF*, nowa estetyka - zakręciła korbką patefonu, nastawiła płytę Momma, buy me ayellow bonnet, pociągnęła Stiopę * Lewyj Front (iskusstwa), Lewy Front (Sztuki) - grupa literacka założona przez Majakowskiego i pismo w Moskwie w latach 1923-29. Kalistratowa: to parodia! Parodia, parodia! - ucieszył się poeta i z entuzjazmem jął wymachiwać nogami od kolan na boki z wielką jak się okazało wprawą, aż rozwiewały się poły eleganckiej marynarki, specjalnie wykupionej z lombardu z okazji tego wieczoru. Nina zresztą także dotrzymywała mu kroku, z rozkoszą parodiowała dekadencki taniec, który przypłynął ku rosyjskim brzegom z Georgii i Karoliny Południowej od ludzi nigdy nie używających takich słów jak „dekadentyzm”. Wkrótce wszyscy podskakiwali, wszyscy parodiowali, nawet miłujący życie wuj Galaktion pomimo ośmiu pudów żywej wagi, nie mówiąc o szczupłych dżygitach-siostrzeńcach, nawet jubilatka nie bez przerażenia, podniósłszy ciężką jedwabną suknię ponad trochę kanciaste kolana... Stara drewniana podłoga dygotała i kołysała się, niania z lękiem zerkała z kuchni, pies szczekał rozpaczliwie... Być może, stary świat jest skazany na zagładę, ale willa runie wcześniej... Nawet kombryg, nawet on pod wpływem swej uroczej żony, rozpłomienionej Weroniki, wykonał co najmniej tuzin parodyjnych kroków, dudnił po podłodze Strojło, co prawda nie do taktu, za to z zapałem... Tylko surowy marksista Cyryl Gradów, wierny zasadom, obserwował z antresoli podskakujące towarzystwo. - Nie bocz się, Cyrylu - powiedział starszy brat, który wchodził na antresolę z butelką i dwoma kieliszkami. - Wypijmy zdrowie naszej mamy! - Piłem już aż za dużo - burknął Cyryl. - Tyś, jak się zdaje, także, towarzyszu kombryg. Nikita, który był w połowie schodów, zaczął się wycofywać udając, że przeżywa afront. Cóż to za facet, ten Cyryl. Tkwi na górze niczym członek prokuratury wojskowej. Kombryg rzeczywiście wypił co najmniej sześć pełnych kieliszków wódki i ze dwie lub trzy szklanki wina gruzińskiego. Dopiero po tej porcji alkoholu się odprężył. Na początku wieczoru czuł się jak widmo, lub raczej żandarm do zleceń w „Rewizorze”, z tą różnicą, że na jego widok nikt nie wpadał w odrętwienie, przeciwnie - rozstępowano się przed nim, omijano go, a on sam czuł się skrępowany. Wykonał kilka telefonów do sztabu i komisariatu ludowego; włączył się do zabawy, kiedy miał pewność, że Frunze całkiem odzyskał przytomność i czuje się dobrze. Jakiś czas spoglądał na obecnych z dziwnym uśmieszkiem. Miał wrażenie, że on jeden wśród krewnych i gości jest rzeczywistym człowiekiem, reprezentantem rzeczywistego świata, świata wojskowych. Stopniowo jednak alkohol, smaczne jedzenie, wesoły gwar, diabelski charleston, piękna kobieta tchnąca żarem młodości i powodzenia, która należała tylko do niego i do nikogo więcej, sprawiły, że zapomniał o swoich rombach i naszywkach na rękawie i znów był zwykłym dwudziestopięcioletnim mężczyzną. Z kieliszkiem w ręku spacerował po pokojach, wtrącał się do rozmów, głośniej niż inni śmiał się z kawałów, obracał wokół siebie zręczną siostrzyczkę... Odtańczył nawet burżuazyjną parodię i usiłował rozruszać mrukliwego brata, aż nagle ujrzał piękną i roześmianą żonę w gronie kilku mężczyzn. Oszołomiła go obrzydliwa myśl: psie gody! Wtedy uświadomił sobie, że jest nieprzytomnie pijany. Gdzieś w pobliżu, w rozgwarze innych głosów dał się słyszeć obrzydliwy dyszkant rozpijaczonego młodziana z podkrążonymi oczami... „Młodość nas wiodła w bój na bagnety, młodość nas cisnęła na lód pod Kronsztadem...” Doskonale znał ten typ sztabowych kokainistów z bohemy, o zadartych dumnie nosach i skrzywionych wyniosłych ustach, zawsze poirytowanych... tacy zawracali w głowie wierszykami i białym proszkiem... komu? Naszym dziewczynom, zaciągali nasze dziewczyny do sztabowych zakamarków, romantycznych dziur, hańbili nasze dziewczyny w komórkach, szafach na ubrania, nawet w wygódkach, wykorzystywali nasze dziewczyny na kanapach, za kanapami, na fortepianach, na stołach bilardowych, pod fortepianami, pod stołami bilardowymi, w piwnicach, na dachach, nasze dziewczyny, w zgniliźnie zburzonych szklarni... a później podsuwali nasze dziewczyny komisarzom, czekistom, różnym draniom... nasze dziewczyny, bestużewki, wychowanki Smolnego, a sztabowa hołota rechocze, brząka na gitarach, we włosach papierowe kwiatuszki... młodość, rewolucja... Jeszcze zdawał sobie sprawę z tego, że w głowie kotłują się bzdury, w dodatku białogwardyjskie, że niewiele widział w sztabach owych pohańbionych naszych dziewczyn, ale nie mógł już opanować wściekłości i zrobił krok w kierunku romantyka rewolucji. - Ciekaw jestem, czy osobiście byliście w Kronsztadzie? - Proszę sobie wyobrazić, że byłem! - zawołał zapalczywie „młodzian”. Wyglądało na to, że chętnie przyjmuje wyzwanie. Białe oczy, drgający policzek; „młodzian” nie był młodszy od kombryga. - Brałem udział w natarciu! - Rozumiem. - Nikita ścisnął jego ramię, przysunął się bliżej. - Więc widzieliście egzekucje? Widzieliście, jak likwidowaliśmy marynarzy dziesiątkami, setkami? - Oni do nas także strzelali! - „młodzian” usiłował uwolnić ramię. - Twierdza była siedliskiem białego terroru!... - Kłamstwo! - ryknął nagle Nikita tak groźnie, że gwar ucichł, tylko z płyty dobiegał miauczący murzyński głos. - Marynarze nie strzelali do nas, nie strzelali do bolszewików! Oni zabierali nam obuwie! - Twarze otaczające Nikitę jakoś dziwnie przesunęły się przed jego wzrokiem, zniknęła objętość, pozostały tylko płaszczyzny. Zwolnił miękkie ramię. - Konfiskowano buty aresztowanych, to prawda - wymamrotał. - Buty dawano bosym członkom załogi... Komunistom w zamian za buty wydawano łapcie... Łapcie, proszę towarzyszy! - znowu podniósł głos. - Nie rozstrzeliwano! Nawet mnie, zwiadowcę, nie rozstrzelali! To my ich później... bez litości, jak kaci!... Zaskoczeni goście milczeli. Nagle zadudniły kroki na schodach. Z antresoli stoczył się Cyryl, podskoczył do brata. - Milcz, Nikita! Nie powtarzaj oszczerstw! Weronika zawisła już na ramieniu męża, pociągnęła go gdzieś w głąb domu, mama Mary szła za nimi z tacką, na której stały buteleczki z lekami. Wuj Galaktion gestami starał się uspokoić gości, że niby nic się nie stało, zdarza się. Na progu Nikita zdążył jeszcze krzyknąć: - Oprawcy! Krwawa łaźnia! Do dupy z waszą romantyką! Komisarz ludowy rzeczywiście czuł się znacznie lepiej. Uśmiechał się, kiedy palce Gradowa niczym niezależny wnikliwy badacz ugniatały jego brzuch i nadbrzusze. - Pański syn, profesorze, służy w sztabie Tuchaczewskiego? Znam Nikitę. To dzielny żołnierz i prawdziwy rewolucjonista. Borys Nikiticz siedział na brzegu łóżka, wsparty biodrem o biodro komandarma. Znakomity medyk przebadał tysiące pacjentów, jednak nigdy przedtem, nawet w czasach studenckich, nie zastanawiał się nad tym, że leżący przed nim człowiek z pojęcia społecznego przemienia się w pojęcie fizjologiczne i patologiczne. Ale ciało, rozpłaszczone pod jego palcami, nadal promieniowało magią władzy. A może on choruje jakoś inaczej? - przemknęła przewrotna myśl. Może jego żołądek łączy się z Perekopem? Przy obmacywaniu jamy brzusznej nieco powyżej dwunastnicy, pod całkiem pokaźną warstwą tłuszczu profesor wykrył w kilku punktach słabe pobudzenie bólowe. Być może, ma miejsce niewielki wysięk, lekkie podrażnienie otrzewnej. Wątroba w najlepszym porządku. Teraz osłuchajmy serce. Kiedy profesor pochylił się nad piersią chorego, czyli nad siedliskiem bohaterskiej legendy, Frunze na chwilę odsunął stetoskop i szepnął prawie prosto do ucha: - Nie potrzebuję operacji, profesorze! Czy pan rozumie? W żadnym wypadku nie trzeba mnie operować... Oko w oko. Białkówka nieco żółtawa. Powieki na chwilę się przymykają, to znak, że profesor Borys Nikiticz Gradów obdarzony zostaje całkowitym zaufaniem. Chyba dzieje się coś niedobrego, pomyślał Borys Nikiticz, opuszczając salę komisarza. Dziwny patos Ragozina, prośba... hm... pacjenta... Dziwne „dworskie” tajemnice. Wszędzie posterunki, jacyś dziwni ludzie... Wydaje się, że wojsko i GPU przejęły szpital... Ledwo zdążył zrobić kilka kroków, kiedy ktoś dotknął jego ramienia. - Proszę tu wstąpić, profesorze, czekają na pana - powiedziano tonem nie znoszącym sprzeciwu. I tym samym tonem do Wujnowicza: - A na was, towarzyszu dowódco pułku, nie czekają. W gabinecie ordynatora oddziału wzięły go w kleszcze dwie pary oczu. Białe fartuchy, włożone na wojskowe bluzy, nie maskowały rzeczywistej przynależności służbowej tych ludzi, nie ukrywali jej zresztą. - Na polecenie rządu mamy ustalić pańskie zdanie o stanie zdrowia towarzysza Frunzego. - Właśnie zamierzam zreferować swoje wnioski na konsylium - odrzekł niemal arogancko, usiłując ukryć irytację. - Najpierw poinformuje pan nas - powiedział jeden z czekistów. „Bez wahania strzelę ci w łeb, sukinsynu” - zda się, mówiły jego oczy. Drugi był łagodniejszy. - Pan, panie profesorze, rozumie oczywiście, iż stan zdrowia komisarza Frunzego to sprawa szczególnej wagi. Borys Nikiticz osunął się na krzesło i usiłując opanować zdenerwowanie (nadmierne pocenie się bowiem świadczyło o zdenerwowaniu) powiedział, iż zgadza się z opinią Langa - choroba poważna, jednak operacja nie jest konieczna. - Pańskie stanowisko jest sprzeczne ze stanowiskiem politbiura - wyrecytował z naciskiem osobnik, którego jako specjalistę od mokrej roboty Borys Nikiticz niemal podświadomie nazwał „gangsterem”. - Jak się zdaje, w politbiurze nie ma jeszcze lekarzy - rzekł złośliwie. - Po co w takim razie wezwano mnie na konsylium? „Gangster” utkwił w jego twarzy nieruchomy wzrok, to było nie do zniesienia. - W ten sposób, Gradów, pogłębia się nieufność, która się wokół pana nagromadziła. „Nieufność, która się nagromadziła”... Spocił się całkiem, czuł wilgoć spływającą spod pach, rozumiał, że nie jest to objaw irytacji, lecz przejmującego strachu. Czekista wyjął z raportówki grubą teczkę, niewątpliwie zawierała materiały zbierane przez Państwowy Zarząd Polityczny na profesora B.N. Gradowa! - Uściślijmy pewne szczegóły, Gradów. Dlaczego pan nigdy nie napisał w żadnym kwestionariuszu, że pański wuj był doradcą ministra finansów w rządzie samarskim*? Nie przywiązywał pan do tego żadnej wagi czy też może zapomniał? Nie zna pan jego paryskiego adresu - ulica Vogirare numer 88? I pański przyjaciel, Pułkowo, nie odwiedzał pańskiego wuja? Czy pan osobiście kontaktował się z profesorem Ustriałowem? Jakie polecenia za jego pośrednictwem otrzymał pan od przywódców emigracyjnych? Pytania smagały jak okrutny bicz, przerwa po siódmym, ostatnim, była niczym pętla zaciskająca się na szyi. - Co wy mówicie, towarzyszu? Jak można coś takiego mówić... Starannie wyprasowana chusteczka, którą otarł twarz, błyskawicznie przemieniła się w odrażającą szmatę. - Pies ci towarzyszem! - „Gangster” walnął pięścią w stół. Borys Nikiticz szarpnął wytworny krawat. Kiedy po wszystkim analizował swoje zachowanie, poniżające odruchy, tłumaczył się sam przed sobą zaskoczeniem. Pewnie tak było; czyż mógł przewidzieć, że w klinice, gdzie spędził pół życia, zostanie tak brutalnie potraktowany? - Opanuj się, Benedykcie! - upomniał kolegę drugi czekista, ten „łagodny”, i zbliżywszy się do Gradowa, dotknął jego * Kontrrewolucyjny rząd powołany 8 IV 1918 roku w Samarze przez eserowskich deputowanych do Zgromadzenia Ustawodawczego. ramienia. - Pan wybaczy, profesorze, Benedykta niekiedy zawodzą nerwy. To skutki wojny domowej... tortury w białogwardyjskich kazamatach... Walka klasowa, Borysie Nikiticzu, przybiera czasem okrutne formy... Cóż robić, my sami stajemy się ofiarami historii... Dlatego właśnie, by uniknąć błędów, chcielibyśmy rozwiać nieufność do pana, która rzecz jasna dotyczy także pańskich dzieci. Pomimo wielkiego szacunku dla pańskiej wiedzy, uważamy za ważne, by uczony takiej klasy prezentował słuszną linię, dowiódł, że losy republiki nie są mu obojętne, że się opowiedział po naszej stronie, kierując się sercem, a nie zimnym wyrachowaniem burżuazyjnego specjalisty... Chcielibyśmy, by w sprawie tak ważnej, jak ratowanie zdrowia naszego bohatera komandarma Frunzego, nie zasłaniał się pan zakłamanym obiektywizmem... nie uchylał się... Borys Nikiticz nisko pochylił głowę, obleciał go strach. - Nie powiedziałem przecież, że są przeciwwskazania do operacji... - wymamrotał. Dłoń, spoczywająca pieszczotliwie na jego ramieniu, nacisnęła je lekko, między nią i ramieniem wytworzył się jakiś intymny kontakt. - W pewnych przypadkach metody radykalne są skuteczniejsze niż leczenie zachowawcze... Dłoń cofnęła się. Nie podnosząc głowy wiedział, że czekiści wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Przytrzymując raportówkę obijającą się o biodro, Wadim Wujnowicz pędził po schodach na spotkanie Bazylewiczowi, który właśnie nadjechał w towarzystwie dwóch sztabowców z Moskiewskiego Okręgu Wojskowego. - Melduję, towarzyszu Bazylewicz, iż komisarz ludowy zdecydował się na operację. Propozycje politbiura poparła większość konsylium. Trwają przygotowania... Dowódca MÓW, jakby chcąc ostudzić impet zdyszanego dowódcy pułku, powoli rozpiął szynel, rozejrzał się po holu, zatrzymał dłużej wzrok na schodach i oknach, za którymi w jesiennej szarudze czerniały pnie drzew na tle pierwszego śniegu. - Z dublować posterunki GPU naszymi chłopakami - rozkazał z cicha jednemu ze sztabowców. - Tak jest - brzmiała lakoniczna odpowiedź. Wadim nie potrafił ukryć ulgi. Miał wrażenie, że przybycie Bazylewicza zapobiegnie najgorszemu, potężna logika Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej zrobi swoje, za chwilę się okaże, że dziwna, złowieszcza dwuznaczność, która zapanowała w Szpitalu Sołdatienkowskim, jest zwykłym wytworem wyobraźni. Około północy najważniejsi goście opuścili willę Gradowów, co pobudziło nieznużonego tamadę Galaktiona Gudiaszwilego do smutnych rozważań nad naturą „starszych braci”, to znaczy Rosjan. - Ze smutkiem obserwuję dzisiejszych moskwian. Jacyś oni zbytnio europejscy, rozumiesz, wypisz, wymaluj Niemcy. Tacy to i bawić się nie umieją - perorował ze swoim gruzińskim akcentem, puściwszy w niepamięć niedawne wypowiedzi o scytyjskich barbarzyńcach. Nadal jednak trwał na stanowisku, usiłując spić przynajmniej pozostałych biesiadników. Bardziej od śmietanki towarzyskiej martwili wuja Galaktiona młodzi ludzie, którzy co prawda nie rozjechali się do domów, ale też nie zwracali zbytnio uwagi na znakomite trunki. Stłoczeni w kuchni, namiętnie dyskutowali o problemach rewolucji światowej, o której od dawna wszystkie narody w basenie Morza Śródziemnego nawet słyszeć nie chciały, a oni darli się w niebogłosy, jak przekupnie na bazarze, zapomniawszy, że człowiek raz w życiu bywa młody. („Tylko jeden raz, droga Mary, wiesz o tym równie dobrze jak ja”). Dyskusja wybuchła na pozór żywiołowo, jednak nikt nie wątpił, że wybuchnie. Byłoby dziwne, gdyby dyskusja na tematy polityczne, tak popularna w środowisku młodych intelektualistów, partyjniaków i sympatyków partii, nie przesłoniła w końcu wszystkich spraw drugorzędnych: flirtu i alkoholu, kawałów, poezji, ploteczek teatralnych, a musiało do tego dojść w kuchni - właśnie tu - wśród stert brudnych talerzy. Zapaleni rewolucjoniści stanowili, rzecz jasna, decydującą większość, jednak każdy miał własną wizję najkrótszej drogi ku uszczęśliwieniu ludzkości. Na razie młodzi nie boją się „organów”, ponieważ w ich odczuciu Czeka-GPU jest oddziałem ich własnej władzy, można więc krzyczeć, gestykulować, nie ukrywać sympatii do różnych frakcji, na przykład do trockistów z ich „permanentną rewolucją” lub do jakiejś do dzisiejszego wieczoru nie znanej „platformy Kotowa-Usaczenki”, do antybiurokratycznej „nowej opozycji” i nawet do „betonowych” stalinistów, którzy chociaż nudziarze, mają także prawo do wypowiedzi, nie wolno, chłopaki, nikomu zamykać ust, na tym polega sens partyjnej demokracji. Z tej nieprawdopodobnej wrzawy wyjmiemy na razie kilka zdań, by czytelnik mógł wyobrazić sobie ich potężne echo, rozlegające się w uczelnianych audytoriach owych czasów. „...Najwyższy czas skończyć z NEP-em, bo się udusimy z nadmiaru dostatku...” „...Socjalizm zginie bez poparcia Europy!...” „...Wasza Europa tańczy charlestona!...” „...LEF - to fałszywi rewolucjoniści! Snobi! Esteci!...” „...Bucharin tańczy, jak mu kułacy zagrają!...” „...Słyszeliście, chłopaki, że w Monachium powstała partia narodowo-bolszewicka? Drobnomieszczańskie brednie nie mają granic!...” „...Dlaczego nie opublikowano testamentu Lenina? Stalin zagarnął władzę!...” „...Wleczecie się w ogonie za trockizmem!...” „...Lepiej być w ogonie lwa, niż w tyłku szewca!...” „...Za coś takiego w dawnych czasach policzkowano!” Czasy były „nowe”, więc obeszło się bez policzkowania, chociaż „proletariacki przyjaciel” Niny, Siemion Sawieljewicz Strojło, raz po raz ważył w ręku nie napoczęty słoik „królewskich” rydzów. Profesor Gradów automatycznie szorował ręce i przedramiona, unikając wzroku kolegów. Co prawda pozostali członkowie ekipy chirurgicznej - Griekow, Ragozin, Martjanow i Oczkin - również koncentrowali uwagę na myciu rąk. Tej nocy nikt nie miał chęci do demonstrowania „profesorskich nawyków”, takich jak opowiadanie dowcipów, nucenie arii operowych, westchnienia, pomrukiwania i inne cudactwa, do których tak skorzy są moskiewscy luminarze, uwielbiani przez całkowicie sfeminizowany średni personel chirurgiczny. W tych murach nigdy dotąd nie odkażało rąk aż pięciu naraz znakomitych chirurgów, nigdy też nie odbywało się to w atmosferze takiego napięcia. Z sali operacyjnej wyszli anestezjolodzy, zameldowali o pomyślnym przebiegu dawania narkozy. Pacjent usnął. Gradów, który miał zacząć operację, to znaczy otworzyć jamę brzuszną, polecił, by podczas operacji ani na chwilę nie zaprzestano kontroli tętna i ciśnienia krwi. Czy przygotowano wszystkie leki pobudzające czynności układu sercowo-naczyniowego? To główny aspekt operacji. Trzymał już ręce w gumowych rękawiczkach w powietrzu, kiedy Ragozin, który także ukończył odkażanie, poprosił go na słówko. - Co się z panem dzieje, Borysie Nikiticzu? - Nic mi nie jest - wymamrotał Gradów. - Źle pan dzisiaj wygląda, kochany. Twarz rozedrgana, ręce, jak się zdaje, także się trzęsą... - Czuję się całkiem dobrze. Pan wybaczy, ale nic mi nie drży. Nie należy przed operacją... dziwię się, ale to niezbyt etycznie... - Tak, tak - powiedział Ragozin, zdawało się, że ogląda twarz Gradowa zmarszczka po zmarszczce. - Myślę, mój drogi, że nie powinien pan bezpośrednio uczestniczyć w operacji. Proszę być obok, na wypadek gdyby zaszło coś nieoczekiwanego, a my zaczniemy z boską pomocą... Mój Boże! - pomyślał Gradów. Nie uczestniczyć w tym! Nie rozumiejąc, o co chodzi, oszołomiony, zaskoczony, ale już wolny, odsunięty od udziału w tym, wzruszył ramionami, usiłując ukryć swoje uczucia. - No cóż, pan jest szefem. Czy mogę zdjąć rękawiczki? - O, kochasiu, tu nie ma szefów - powiedział twardo Ragozin. - Wszyscyśmy tu, pan również, jednakowi uczestnicy operacji. Proszę być w pogotowiu! Gradów usiadł na kanapie w rogu pokoju przedoperacyjnego, odchylił głowę i przymknął oczy. Nie widział czterech chirurgów, którzy niosąc w powietrzu wyjałowione ręce, niczym kapłani jakiejś starożytnej religii, wchodzili za drzwi z matowym szkłem. Nad ranem młodzi, co najmniej tuzin osób, wybrali się nad rzekę Moskwę. Pod stopami na płytkich kałużach chrzęścił lód. Między koronami sosen w przezroczystym kosmosie błyszczały gwiazdy i tkwił „księżyc złocisty i młody, który dni nie zna ani lat...” - Podobno mówił to niedawno w Domu Architektów - powiedział Stiepan Kalistratow. - A pamiętasz, także tam! - zawołała Nina. - Nigdy nie zapomnę tego głosu... „Ach, będę się miotał po ciemnym taborze ulicy Za czarną karetą, gałązką czeremchy w jej wnętrzu, Za śniegu woalem, za młyna odwiecznym turkotem...”* Słuchasz mnie, Siemionie? No, Sioma? Wlokła pod rękę, ciągnęła za sobą tego swego wybrańca, drągala Strojłę, bez przerwy coś do niego mówiła, tarmosiła, a on łaskawie pozwalał się prowadzić, chociaż niekiedy pod wpływem dziewczęcych porywów mylił krok i zaczynał biec truchtem uwłaczającym godności proletariusza. Po kiego diabła pchali się nad rzekę, po tych kretowiskach, kałużach, korzeniach i te wiersze jakiegoś Mandelsztama, zbzikowane profesorskie dziatki... - Cóż to za bzdury, te wszystkie tabory, śnieżne woale - mruknął basem. - Ależ Sioma! - jęknęła zmartwiona Nina. - Przecież to geniusz, nie rozumiesz... - Chyba Siemion ma rację - odezwał się Sawwa Kitajgorodski. Miał na sobie długie czarne palto, w ciemnościach jaśniał gors śnieżnobiałej koszuli. - Czeremcha i śnieg nie pasują do siebie... Ile wyrozumiałości dla rywala! - ucieszyła się Nina i zawołała do idącego przodem Kalistratowa: - A ty, Stiopa, co o tym sądzisz? - Nie mam zamiaru dyskutować z osłami! - odpowiedział, nie odwróciwszy nawet głowy. Serce Niny zakołatało z emocji; wszyscy trzej byli w niej zakochani, to zabiegi o jej sympatię... Puściła ramię Siemiona i pędem pobiegła ku urwisku. W dole srebrzyło się i gdzieniegdzie połyskiwało złotem zakole rzeki. Na drugim brzegu jaśniały nieliczne światła Choroszewa i Sokoła. Do świtu było jeszcze daleko, jednak odległe dachy i dzwonnice Moskwy rysowały się dość wyraźnie, co zapowiadało, iż w pierwszego listopada 1925 roku miasto będzie się pławiło ogromnym świetle rzadkiego w Rosji gościa, gwiazdy o imieniu Słońce. Nina odwróciła się ku nadchodzącym. Są już blisko, wielbiciele i przyjaciele - Siomka, Stiopa, Sawwa. Luba Fogelman, * Przeł. Maria Leśniewska. Misza Kantorowicz, brat Cyryl, kuzyni Otari i Nugzar, Oleńka Łaziejkina, Cyla Rozenblum, Miriam Bek-Nazar... Widać wyraźnie twarze, oświetlone księżycem lub porannym brzaskiem, a może po prostu opromienione młodością i rewolucją. „Jestem szczęśliwa! - miała ochotę zawołać. - Jestem szczęśliwa, że to właśnie teraz! Że przeżywam to właśnie teraz! Że dane jest mi żyć właśnie teraz!” Świt zastał ich w okolicy parku Timiriaziewskiej Akademii Rolniczej, na rynku Inwalidnym. Właśnie chichocząc pili kwas, kiedy na słupie odezwał się głośnik radiowy. Zgrzytał i stękał jakiś czas, aż wreszcie wychrypiał: „Obywatele Związku Radzieckiego!” Znowu dały się słyszeć jakieś kakofoniczne dźwięki, które stopniowo przekształciły się w żałobną melodię z wagnerowskiego Zmierzchu bogów. Wreszcie lektor odczytał: „...Odezwa KC RKP(b)... Do wszystkich członków partii, do wszystkich robotników i chłopów... ...Towarzysz Frunze wielokrotnie wychodził cało z grożącego mu niebezpieczeństwa. Wielokrotnie śmierć zaglądała mu w oczy. Wyszedł obronną ręką z bohaterskich walk wojny domowej i włączył się z właściwą sobie energią, z całym talentem twórczym w sprawę budownictwa naszej niepokonanej Armii Czerwonej... ...I oto teraz ten posiwiały żołnierz odszedł od nas na zawsze... Zmarł wybitny rewolucjonista komunista... Zmarł nasz wspaniały towarzysz walki...” - Cyrylu! - zawołała Nina do brata. - Szybko! Nadjeżdża tramwaj! Do domu! Tak było zawsze, podczas wszystkich zakrętów historii i losu Gradowowie spieszyli co prędzej do domu, by zebrać się razem. Dopiero później, w latach trzydziestych dom jawił się im nie jako twierdza, lecz jako pułapka. Borys Nikiticz czekał na ganku bloku chirurgicznego na samochód. Drżał cały, jakby miał potężnego kaca, bał się podnieść oczy na nadspodziewanie piękny poranek. Jacyś ludzie, w fartuchach i bez nich, dopadli go, kiedy był już na schodach, i podsuwali do podpisu nieskończone kartki protokołów. Podpisywał nie czytając i myślał o jednym - do domu, szybko do domu. Zajechał samochód, wyskoczył z niego czerwonoarmista. Zjawił się dowódca pułku Wujnowicz. Gradowa zatrzęsło, jakby rosła, wroga sylweta Wujnowicza wyemitowała potężną falę. - Fokin, zawieziesz to gówno do domu! - usłyszał. Pierwsze intermedium. Prasa ...Zaburzenie świadomości rozpoczęło się czterdzieści minut przed zgonem. Śmierć nastąpiła wskutek pooperacyjnego paraliżu serca... Powołano komitet do przeprowadzenia pogrzebu w składzie: to w. tow. Jenukidze, Unszlicht, Bubnow, Lubimow, Michajłow... ...Zmarły był wybitnym członkiem rządu... ...Odbyło się posiedzenie Rewolucyjnej Rady Wojskowej, przewodniczył Unszlicht, zastępca towarzysza Frunzego, w posiedzeniu wzięli udział członkowie Rady - Woroszyłow, Kamieniew, Bubnow, Budionny, Ordżonikidze, Łaszewicz, Baranów, Zof, Jegorow, Zatonski, Eliawa, Chadyr-Alijew... ...W Kronsztadzie i Sewastopolu oddać salwy honorowe z dział lądowych i pokładowych, w pierwszym - 50 salw, w drugim - 25... ...W ceremonii pogrzebowej wezmą udział: oddział komisarzy politycznych, oddział sił powietrznych Moskiewskiego Okręgu Wojskowego i Pierwsza Zbiorcza Kompania Floty Bałtyckiej. Odpowiedzialny - dowódca okrętu XVII tow. Fabricius. ...Nie czas na żałobę! ...Z protokołu sekcji zwłok: w jamie brzusznej dwieście centymetrów sześciennych krwistego ropopodobnego płynu... Analiza wykazała obecność paciorkowców... Rozpoznanie anatomiczne: okrągły, zbliznowacony wrzód dwunastnicy... Ostre ropne zapalenie jamy brzusznej... Powiększenie grasicy... Operacja spowodowała nasilenie przewlekłego stanu zapalnego, trwającego od 1916 roku po usunięciu wyrostka robaczkowego, co w połączeniu z nadwrażliwością organizmu na narkozę spowodowało szybko postępującą niewydolność układu krążenia i zejście. Przyczyną krwotoków występujących w ostatnim okresie było powierzchowne owrzodzenie. Sekcję zrobił profesor A.I. Abrikosow... ...Telegram tow. Trockiego do KC partii: „Jestem wstrząśnięty! To okrutny wyłom w pierwszym szeregu naszej partii! Bolesna strata przed ósmą rocznicą Października!...” Zwłoki po zabalsamowaniu zostały przeniesione do sali konferencyjnej... Wartę honorową zaciągnęli członkowie sztabu generalnego, najbliżsi towarzysze Ryków, Kamieniew, Stalin, Zinowiew, Mołotow... Służbę pełnią kursanci szkoły WCIK... ...Kondolencje - z ambasady japońskiej, od pełniącego obowiązki attache wojskowego Turcji p. Bedy-Beja, od wojskowego attache Estonii p. Kurska... N. Bucharin: „...Frunze - uosobienie łagodności - był wspaniałym dowódcą...” S. Zorin: „...Promienisty szlak...” M. Kolców: „...Trzon gwardii bolszewickiej nosi w sobie niezatarty ślad carskich represji... KC winien zwrócić baczną uwagę na topniejące szeregi...” ...W związku z wielkim zainteresowaniem społecznym i narastającymi plotkami odnośnie do operacji drukujemy wyciąg z historii choroby. ...Poczynając od 8 października systematycznie odbywały się konsultacje z udziałem profesorów N.A. Siemaszki, Budrenki, Gradowa, Martynowa, Ragozina, Langa, Kaniela, Kramera, Lewina, Pletniewa, Obrosowa, Aleksandrowa i innych... Skłonność do krwotoków wymagała interwencji chirurgicznej... ...Zajeżdżają samochody. Właśnie przybył chiński generalissimus Hu Chan-min... Delegacje zakładów przemysłowych... Na trumiennym wieku złota broń... W Sali Kolumnowej politbiuro w pełnym składzie... Po Zmierzchu bogów grają Międzynarodówkę... 5 listopada... Śnieżyca... Przemówienie Stalina: „...Towarzysze, to był ciężki dla nas rok. Wyrwał z naszych szeregów wielu towarzyszy z kierownictwa... Może tak właśnie być powinno, by starzy towarzysze lekko i zwyczajnie odchodzili do grobu. Niestety, wcale nie łatwo i zwyczajnie zastępują ich nasi młodzi towarzysze... Miejmy nadzieję, ufajmy, iż partia i klasa robotnicza wytężą wszystkie siły, by przyspieszyć wykuwanie młodych towarzyszy, którzy zastąpią starych...” Tuchaczewski: „...Drogi, kochany przyjacielu!... Poznałem Michaiła Wasiliewicza w okresie załamanie się Frontu Wschodniego... Cała postać towarzysza Frunzego emanowała spokojem i pewnością... Żegnaj!...” ...CIK ZSRR mianował tow. Woroszyłowa na stanowisko komisarza ludowego spraw wojskowych i morskich; pierwszy zastępca M.M. Laszewicz, drugi zastępca I.S. Unszlicht. Drugie intermedium. Lot sowy Czterechsetletni Tochtamysz rzadko opuszczał swoje gniazdo pod dachem wieży Wodowzwodnej. Wyglądało na to, że sędziwy ptak miał jeden cel - przetrwać stulecia w sennym zamyśleniu. Po co to czynił - chyba nie wiedział sam (sama). Dopiero kiedy wokół warowni ulegał zakłóceniu zwykły bieg dni, Tochtamysz z sobie tylko znanego otworu wpadał nocą w strumień moskiewskiego powietrza i wykonywał przegląd murów, jakby się chciał upewnić, czy są dostatecznie trwałe. Tak było tej nocy, odebrawszy czujnikiem, nie odkrytym dotąd przez ornitologów, jakiś niepokój wśród nowych książąt, zwanych komisarzami, Tochtamysz wyruszył na zwiady, latał bezszelestnie i chociaż bez wdzięku, jednak z pewnością właściwą swemu gatunkowi. Wzniósł się na wysokość pięćdziesięciu sążni - w powietrzu prócz pary zapyziałych wron nie widać było nikogo, zalatywało jak zwykle spalenizną i łajnem, prochu nie wyczuł, zatoczył szerokie koło nad swoim schronieniem, zniżył lot, minął bramę Borowicką, przemknął się nad Orużejną Pałatą i Pałacem Potiesznym, zbliżył się do Arsenału... Panowała cisza, ciągnęło wilgocią, posterunki na miejscu, drzwi zaryglowane, nic nie zdradzało niepokoju komisarzy, który Tochtamysz wyczuł swoim radarem, tylko coś się miotało na podwórcu przed Arsenałem. Tochtamysz usiadł we wgłębieniu rynny, z obrzydzeniem odwrócił się od leżącego tam zdechłego wróbla - od półtora wieku bowiem nie żarł padliny - i obserwował miotające się coś, co było tutejszym poetą dworskim Demianem, który używał przydomku „biedny”, chociaż był bogatszy od wielu innych. Sędziwy ptak widział już kiedyś tego człowieczka, poczuł do niego odrazę i zapamiętał go. Demian maskował swoją mysią krzątaninę - rewolucyjną romantyką, beztalencie swoich wierszydeł - aktualnością. Dlaczego się on tak miota, niczym borsuk najadłszy się pokrzyku? Ależ tak! To objaw natchnienia! W groźnych czasach najazdu w swojej poprzedniej postaci Tochtamysz słynął z ostrego słuchu. Sięgnął do dawnej umiejętności i usłyszał mamrotanie: - ...Przyjacielu, drogi przyjacielu... - mamrotał Demian, załamywał ręce, wznosił mięsistą twarz ku niebu, może wypatrywał księżyca lub uznał dwoje płonących sowich oczu za gwiazdy i szukał u nich pomocy. - To było tak niedawno!... Jak dziś pamiętam (am, am, am), agitkę napisałem jednym tchem (em, em, em), i Wrangla ci odezwę wrogą czytam (am, am, am)... Ich fange ani „Zaszynam”... Kpiliśmy obaj z wroga (ga, ga, ga)! Ich fange aw/...Tak było rzeczywiście (ście, ście, ście)! Jaśniałeś cały: chłopcy rwą się w bój (ój, ój, ój)! Za dwa tygodnie my „zaszniemy” także (że, że, że)... Potem patrzyliśmy na morze przez teleskop (kop, kop, kop)... A tyś mocarną dłonią do zwycięstw księgi wpisał „Czerwony Perekop” (kop, kop, kop)... Później będą rymy, najważniejsze, by się natchnienie nie rozwiało... Rymy później... I nagle się spełniło to najgorsze... Nie rozumiem (em, em, em), widzę przed sobą twarz... twarz żywą! (ą, ą, ą)... Skromny, nieskazitelny wódz (ódz, ódz, ódz), żałobnych myśli moc (oc, oc, oc). Nie starcza sił, by ująć wszystko w słowach pożegnania. Trzeba zadzwonić do „Prawdy”, natychmiast... Tochtamysz nie mógł dłużej słuchać tych bzdur, śmignął w dół i wionął na poetę swymi strasznymi skrzydłami, by zatkać mu brudną gębę. Leczenie Chopinem Koniec roku dobiegł w szeleście ciągle niejednoznacznych gazet, w łoskocie tramwajów, których w Moskwie wciąż przybywało, w wirowaniu nad miastem czarnopiórego ptactwa, w coraz głośniejszych synkopach charlestona, walczącego o lepsze z triumfalnymi, jakkolwiek załamującymi się czasem, dźwiękami proletariackich orkiestr. Nadeszły śnieżyce, a później śniegi spłynęły, zazieleniły się sady i opadły z nich liście, nim na początku października 1926 roku nasza powieść wraz z mleczarką Pietrowną znowu wkroczy do willi Gradowów w Srebrnym Borze. Drzwi do wszystkich pokojów na parterze pootwierane. Było pusto, czysto i jasno. Z biblioteki dobiegała muzyka Chopina. Mary Wachtangowna, jak to ona, grała gwałtownie, z temperamentem, jakby nadając środkowoeuropejskim nizinnym pasażom odrobinę kaukaskiego staccato. Od czasu do czasu jednak obrzucała szybkim, uważnym spojrzeniem twarz męża, który siedział w głębokim fotelu, zasłoniwszy oczy dłonią. Obok niego w klasycznej pozie młodego, dobrze ułożonego psa siedział Pitagoras. Wysokie uszy zwierzęcia również chłonęły kaskadę dźwięków, nie sprawiających przykrości. Od czasu do czasu po pokojach przemykała się bezszelestnie, w wełnianych skarpetach Agasza, układała w bieliźniarce upraną bieliznę, spoglądała na pana domu, ocierała oczy rożkiem chustki. Przez szczeliny między palcami Borys Nikiticz patrzył na natchniony profil żony. Dziwne, myślał, jej książęcy profil nigdy nie podniecał mnie erotycznie. Kiedy natomiast odwracała ku mnie twarz o chłopskich szerokich kościach policzkowych i pełnych wargach... Dlaczego myślę o tym w czasie przeszłym? Jesteśmy jeszcze młodzi, nasze libido wciąż... Mleczarka Pietrowna, objuczona ciężkimi bańkami, koszem i wiadrem, pchnęła drzwi i ujrzała poranną idyllę. Patrzcie no, rozrzewniła się. Żyje nasz burżuj. - Bój się Boga, Pietrowna, ciszej! - podskoczyła do niej Agasza. - Chodźmy do kuchni! - Co u was się tu dzieje? - spytała ciekawie Pietrowna, kiedy w kuchni wyładowywała śmietanę i biały ser. - Profesor leczy się muzyką - odrzekła znacząco Agasza. - Przeziębił się, czy jak? - Ach Pietrowno, Pietrowno - skarciła ją Agasza. - A mój na wszystkie choroby ma jeden lek, szkło - westchnęła Pietrowna. - Jedna szklanka nie pomoże, łyka drugą. I po kłopocie. - Idź już, Pietrowna, idź. Wsunęła babinie - czyściutkiej i zdrowej jak rzepa - pieniądze, a sama stanęła przy odrzwiach, by posłuchać. Mary zakończyła koncert wspaniałym glissando i wstała. - Jak się czujesz, Bo? Borys Nikiticz także wstał z fotela. - Dzięki, Mary! Wiesz przecież, że to preludium zawsze dobrze mi robi. - Podszedł do żony, objął ją za ramiona, usiłował odwrócić twarzą ku sobie. Mary Wachtangowna wymknęła mu się delikatnie, wskazało okno. - Spójrz, już przyjechał Pułkowo! Ścieżką prowadzącą od furtki, wśród spadających żółtych liści szedł niespiesznie Leonid Walentinowicz Pułkowo w swojej „sherlock-holmesowskiej” jesionce. - Lońka pomimo bałaganiarstwa zawsze jest punktualny - uśmiechnął się profesor. - Idźcie wszyscy na spacer - poleciła Mary Wachtangowna. - Ty także, Pitagorasie. Pies zerwał się radośnie, jął biegać po pokoju, czasami niczym zając podkurczając tylne łapy. Agasza stała już przy drzwiach z paltem i kapeluszem profesora. - Pozwolę sobie przypomnieć, że Nikitka i Weronka przyjdą na kolację prosto z dworca - powiedziała. - Tak, tak, nie zapomniałeś, Bo? Spotykamy się dziś wszyscy za dwie i pół godziny - powiedziała surowo Mary Wachtangowna, pragnąc opanować ekstatyczne uczucie więzi łączącej całą rodzinę. Widocznie pies nie zdołał opanować podobnego uczucia, albowiem podskoczywszy, musnął językiem podbródek swej pani. - Tak, tak, Pitek! Ty rzecz jasna pamiętasz! - ucieszyła się. - W razie czego przypomnij panu, gdyby zamiast spacerować dla zdrowia, wybrał się ze swoim przyjacielem na tor wyścigowy. Cały ubiegły rok Borys Nikiticz pomimo napadów depresji pracował jak szalony. Przy stole operacyjnym nie miał już równych sobie, reprezentował poziom godny mistrza najwyższej klasy, wirtuoza sztuki chirurgicznej. W rzeczy samej z lancetem i kleszczykami w ręku czuł się niczym dyrygent i skrzypek solista jednocześnie. W chwilach natchnienia - niekiedy bowiem odczuwał prawdziwe chirurgiczne natchnienie! - wydawało mu się, że fragment świata, znajdujący się w owej chwili pod jego kierownictwem - asystenci, pielęgniarki, narzędzia, pacjent rozpostarty na stole operacyjnym - uważnie chłoną nie tylko jego słowa, chrząkanie, kasłanie, najdrobniejsze gesty, lecz także nie sformułowane myśli i wykonują je niezwłocznie, nie ze względu na służbową podległość, lecz na wymóg harmonijnego współbrzmienia. Na jego wykładach panował tłok. Lekarze ze stołecznych klinik i prowincjonalnych szpitali wykłócali się ze studentami o miejsca. Mówiono, że nawet uniwersyteccy filologowie tam bywali, rzekomo po to, by się przekonać na jego przykładzie, iż część starej rosyjskiej inteligencji zachowała żywotność i żarliwą ideowość. Miał wielki dorobek teoretyczny, stworzył własną szkołę naukową. Artykuły poświęcone rozwojowi jego oryginalnej koncepcji zabiegu chirurgicznego wywoływały ożywione dyskusje na posiedzeniach Towarzystwa Chirurgicznego, a także w prasie krajowej i zagranicznej. Młodzi chirurdzy, jego uczniowie, z najzdolniejszym z nich Sawwą Kitajgorodskim na czele, z dumą nazywali siebie gradowowcami. Więc bądź co bądź... ale co tam, do licha... Pewnie żaden z tych „gradowowców”, z wyjątkiem być może Sawwy, nie domyślał się nawet, że niekiedy ich idol zgrzytając zębami padał na kanapę, staczał się po śliskiej skórze na dywan, na klęczkach rozglądał się szalonym wzrokiem, żałośnie podnosił w górę bródkę, jakby w poszukiwaniu ikon, których zgodnie z nakazami dziedzicznego pozytywizmu Gradowowie nie mieli w domu chyba od stu lat. Raz po raz dopytywał się sam siebie, co się wówczas wydarzyło w Szpitalu Sołdatienkowskim. „Nic się nie wydarzyło, po prostu odsunięto mnie, zlekceważono” - mówił z arogancką dumą, że niby to osądź według uznania, Sędzio Najwyższy, ja nie czuję się ani kłamcą, ani tchórzem. Jakiś czas dręczył się tak i pojękiwał, jeżeli jednak nie pojawiła się w porę Mary i nie pobiegła do fortepianu, zaczynał się załamywać. Tak, spietrałem się, tak, wystraszyłem się czekistów, ale któż się nie boi tych drabów, no... No i to wszystko, litościwy Panie! Dopiero w trzeciej fazie, o ile Mary przegapiła rozwój sytuacji, Borys Nikiticz zabierał się do swojej garderoby - a to koszulę na piersi rozszarpie, niczym marynarz kronsztadzki, a to kamizelkę rozpruje - i wykrzykuje donośnie: „Wspólnik! Wspólnik!” W takich chwilach uważał się za bezpośredniego współuczestnika morderstwa Frunzego, wtedy obowiązkowo zjawiała się Mary z roztworem bromu, ze swoją ciepłą piersią i kojącym Chopinem. Borys Nikiticz dręczył się tak nie dlatego rzecz jasna, że zginął komisarz ludowy, bohater, potężny działacz państwowy - Frunze nie był lepszy od innych, taki sam okrutnik jak wszyscy, morderca jeńców - ale był pacjentem, istotą świętą zgodnie z nakazem sumienia lekarskiego. Na szczęście napady niesprawiedliwości, właśnie niesprawiedliwości, wobec siebie występowały coraz rzadziej. Kiedy w chwilach spokoju profesor Gradów wspominał ową ubiegłoroczną noc październikową, to myślał tylko o tym, w jaki sposób Ragozin i jego koledzy wysłali dowódcę armii w niebyt. Nawet obecnie, nie bacząc na niemal jawny cynizm tych ludzi, o czym miał okazję przekonać się osobiście, nie dopuszczał myśli, że któryś z chirurgów mógł po prostu na przykład przeciąć arterię. Wszak lekarze są lekarzami, a nie jakimiś budionowcami! Dobiegł daleki dzwon tramwaju. Szczęśliwe dzieci śmigały na rowerach. Mniej szczęśliwe, ale także rozradowane, podskakiwały na hulajnogach domowej roboty. Z łopotem poderwało się stadko gawronów, zawirowały w powietrzu liście. Dwaj przyjaciele z gimnazjalnych lat, profesor Borys Nikiticz Gradów i Leonid Walentinowicz Pułkowo spacerują w klasycznym stylu moskiewskich inteligentów - kapelusze zsunięte z czoła, jesionki rozpięte, ręce splecione na plecach, z twarzy promieniują myśli i wzajemna sympatia. Wędrują wzdłuż nie kończących się płotów, kierują się w stronę zagajnika, podchodzą ku torom tramwajowym, przywołują Pitagorasa, który pędzi do nich z zabawnie otwartym pyskiem, biorą go na smycz. - Wiesz, Bo... - Pułkowo przystanął na chwilę. - Przedwczoraj przeczytałem w „Wieczorce” informację o tobie. Nie pochwaliłeś się, że zostałeś naczelnym chirurgiem Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej! Potęga! Gradów skrzywił się trochę, ale przyjął żartobliwy ton. - Tak, szanowny panie, noszę teraz lampasy generalskie, nie równaj się ze mną, szaraku! Ciebie, ubogi fizyku, nie stać na rower, a ja dysponuję służbowym samochodem z kierowcą czerwonoarmistą! Rozumiesz? Pułkowo czym prędzej zdarł z głowy kapelusz, pochylił się w pas i powiedział przypochlebnie: - Tak jest, jaśnie panie, doskonale to rozumiem, mam wzgląd i szacunek... Gradów zatrzymał się nagle, ze złością pchnął laską pień pobliskiej sosny. - Wiem, co masz na myśli, Lo! Chodzi o moje nagłe nominacje w ostatnim roku! Jeszcze niedawno bez żadnych stanowisk, a dziś kierownik katedry, naczelny konsultant Ludowego Komisariatu Zdrowia, a ostatnio RChACz... - denerwował się coraz bardziej, wydawało się, że mówi to nie do przyjaciela, lecz do jakiegoś szerokiego audytorium. - Chyba rozumiesz, że mam w wielkiej pogardzie te wszystkie stanowiska? Jestem tylko lekarzem, tak jak mój ojciec, dziadek i pradziadek. Nie zrobiłem nic złego ani nic bohaterskiego, ale jestem lekarzem, a nie... nie... Pułkowo ujął przyjaciela pod ramię, pociągnął pustą aleją przed siebie. Z lewej strony kręcił się i podskakiwał Pitagoras. - Nie denerwuj się, Bo! O co chodzi? Nikt nie żąda od ciebie bohaterstwa, lecz pomocy, dobra... Gradów spojrzał na niego z wdzięcznością. Pułkowo zawsze znajdzie potrzebne słowo. - Właśnie - powiedział Gradów spokojniej. - Dlatego przyjmuję te stanowiska, chodzi mi o chorych, o medycynę, rozumiesz, Lo? Konkretnie chodzi o wdrożenie mego systemu miejscowego znieczulenia w operacjach jamistych. To bardzo ważne, rozumiesz? - Musisz mi dokładnie wytłumaczyć - powiedział poważnie Pułkowo. Gradów nie kazał się prosić, złapał przyjaciela za guzik, pociągnął za sobą, co należało do ich tradycji. - Widzisz, narkoza ogólna, w każdym razie w tej postaci, którą stosuje się u nas, to rzecz niebezpieczna. Nawet nieznaczne przedawkowanie może mieć skutki... - zaciął się nagle, zdumiony nieoczekiwanym domysłem. - Nieznaczne przedawkowanie i... - wsparty o pień sosny dyszał ciężko. Dlaczego nie wpadłem na to wcześniej? - myślał. Eter w połączeniu z chloroformem. Wpompowali w swego dowódcę armii dodatkową butlę przeklętej mieszaniny i załatwili go. Tak, przypominam sobie, pomyślałem wtedy, że czuć eter bardziej niż zwykle, ale... Pułkowo znowu ciągnął go za sobą. - Chodźmy, Bo, chodźmy! Dotleńmy się, pomaszerujmy, rozruszajmy stare kościska! Co najmniej kwadrans ostro maszerowali duktem w milczeniu. Skręcili w niegęstą brzezinę i rozeszli się w różne strony pomiędzy wysokimi białymi drzewami. Pitagoras ganiał od jednego do drugiego, jakby po to, by utrzymać łączność. Wkrótce zresztą nawiązana została łączność dźwiękowa. Inicjatorem był Leonid Walentinowicz, który wyraźnie przypominał Borysowi Nikiticzowi czasy, kiedy jako gimnazjaliści wałęsali się po lesie i od czasu do czasu śpiewali operowe duety. - Podaj mi dłoń, ślicznotko - niskim basem prosił Pułkowo. - Ślicznotka panu nie da - odpowiadał tenorem Gradów, całkiem jak Sobinow. Las wkrótce się skończył. Spacerowicze dotarli do urwistego brzegu rzeki Moskwy i ruszyli w stronę domu. Pułkowo w poczuciu spełnionego obowiązku - spacerował, dotlenił się - nabijał fajkę. - A co tam u ciebie, Lo? - spytał Gradów. - Ze mną dzieje się coś dziwnego - uśmiechnął się Pułkowo. - Od jakiegoś czasu zauważyłem za sobą obstawę. - Pewnie jak zwykle kobiecą? - zażartował Gradów. Fizyk, stary kawaler, uchodził w ich środowisku za uwodziciela, chociaż nikt nie potrafił wymienić uwiedzionych. - Gdybyż kobiecą! - Pułkowo uśmiechnął się znowu. - Na razie chodzą za mną mężczyźni z wyraźnym piętnem Łubianki na twarzy. Być może zresztą, że są tam również kobiety. - Oni! Znowu oni! - zawołał Gradów. - Czego, do diabła, mogą od ciebie chcieć? - Nie mam pojęcia - fizyk wzruszył ramionami. - Może chodzi o moją podróż do Anglii albo o korespondencję z Rutherfordem? Zabawne. Kto w GPU może się interesować budową jądra atomowego? Borys Nikiticz spojrzał z ukosa na swego zwykle pewnego siebie i ironicznego przyjaciela i pomyślał nagle, że chyba nie ma on na całym świecie nikogo bliższego od niego, Gradowa. - Posłuchaj, Lo, może chcesz, żebym porozmawiał z kimś od nich na górze? Mogę się czegoś dowiedzieć... - W żadnym razie, nie trzeba. Powiedziałem ci tak, po prostu. No, na wszelki wypadek... - A może przeniesiesz się do nas? Pomieszkasz, powiedzmy, pół roku? Niech widzą, że nie jesteś sam, że masz liczną rodzinę? Leonid Walentinowicz ze wzruszeniem położył rękę na ramieniu przyjaciela. - Dzięki, Bo, ale to całkiem zbędne. Przecież czasy komunizmu wojennego minęły. Wieczorem w podmoskiewskiej willi odbyła się uroczysta kolacja, jedna z tych, które długo pamiętali członkowie niewielkiego klanu - stuprocentowa obecność. Zarządzano ją zwykle z okazji przyjazdu z Mińska dowódcy brygady Nikity i Weroniki, jednak możliwość spotkania całej rodziny była jedynie formalnym powodem. Wszyscy rozumieli, że znaczenie spotkania całej rodziny polega na przypomnieniu wspólnych wartości, ożywieniu poczucia łączącej wszystkich trwałej więzi, które mamę Mary przyprawiało o bicie serca. Tak oto wszyscy lub prawie wszyscy zgromadzili się przy stole, tylko Ninki brakuje; ta koza oczywiście musi się zawsze spóźnić. - Co z tą latawicą, Ninką? - Weronika odęła kapryśne usta. Ślicznotka roztyła się ostatnio, ledwo się mieści w obszernej, uszytej na zamówienie poleskiej sukni. Wargi i nosek ma obrzmiałe, w każdej chwili może wybuchnąć płaczem. Jestem od Ninki starsza ledwo o kilka lat, myśli, a już chodzę z brzuchem, jak głupia wiejska baba, a Ninka pewnie gdzieś tam słucha Pasternaka albo kręci się koło Meyerholda... A wszystko przez tego egoistę, Nikitę... Rozpromieniony Borys Nikiticz pochylił się ku synowej, ukłuł ją szczeciną w policzek, podniósł kielich. - Szanowny panie Borysie Czwarty! - zwrócił się do ogromnego brzucha Weroniki. - Wiem, że pan mnie słyszy i że w odróżnieniu od dzisiejszego pokolenia rewolucjonistów, zamierza przywrócić tradycję i kontynuować Gradowowską dynastię lekarzy! Weronika skrzywiła się, żart teścia wydał się bardziej mdlący niż wspaniałe przysmaki ustawione na stole. Nikita odwrócił się z niepokojem do niej, ale Weronika przezwyciężyła obrzydzenie i nagle nieoczekiwanie dla samej siebie odpowiedziała teściowi całkiem zgrabnym żartem: - On pyta, gdzie ma studiować medycynę: w Moskwie czy Leningradzie? Nagrodzono Weronikę zgodnym wybuchem śmiechu, - O co tu pytać? - ryknął groźnie Borys Trzeci, to znaczy profesor Gradów. - Oczywiście w moim instytucie, pod okiem dziadka! Przepili do siebie, zabrali się do zakąsek, a Weronika znowu zaskoczyła sama siebie, gdyż nagle zapragnęła marynowanych pomidorów, i sięgnęła po cały półmisek. Stuknęły wejściowe drzwi, rozległy się szybkie kroki, do jadalni wbiegła Nina; rozwiane włosy koloru ciemnego kasztana, szafirowe oczy płonące chronicznym młodzieńczym uniesieniem, kołnierz palta podniesiony, pod pachą teczka, na ramionach plecak z książkami. - Witam rodzinkę! Z piskiem podskoczyła do Weroniki, całus w usta, w brzuszek, z rozpędu siadła na kolana brata-dowódcy, z tragiczną powagą uścisnęła dłoń brata-aparatczyka - uszanowanko, towarzyszu niezłomny! - niczym angielska lady podała dłoń do ucałowania Leonidowi Walentinowiczowi Pułkowo i na koniec wycałowała wszystkich pozostałych. Najczulej rzecz jasna ucałowała Pitkę, Pitagorasa. - Mogłabyś przyjść punktualnie przynajmniej ze względu na przyjazd brata - mruknęła Mary Wachtangowna. Nina, ciągle jeszcze zdyszana z powodu szybkiego marszu, zgrywy, czy też pod wpływem „historycznego uniesienia”, wyciągnęła z plecaka najnowszy numer „Nowego Mira” i cisnęła na stół, aż zadzwoniły sztućce. - Proszę bardzo! W mieście okropna awantura! Staliniści ryczą z wściekłości. Czy wiecie, chłopcy, że cały nakład „Nowego Mira” z Nie zgaszonym księżycem został skonfiskowany? Całkiem zwariowali! Chodzi o to, że tracą grunt pod nogami! Wszyscy z uśmiechem obserwowali podekscytowaną dziewczynę. Nawet mama Mary udawała tylko, że się gniewa, a tak naprawdę z trudem ukrywała uwielbienie. Szczerze zachmurzony był tylko Cyryl. Z irytacją pukał palcami w stół i przyglądał się siostrze zmrużonymi oczami, niemal w stylu śledczych z GPU. A Nina ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że nikt z obecnych nie orientował się w sprawie „Nowego Mira”. To, co wzburzyło cały wydział i w ogóle „młodą Moskwę”, tu w Srebrnym Borze było ledwie dalekim echem, jak łoskot przejeżdżającego tramwaju. - Za pozwoleniem, czy szanowna pani mogłaby wyjaśnić, co to za księżyc, który wywołał tyle hałasu? - spytał Pułkowo. - Powieść Borysa Pilniaka. Nie słyszał pan? - A czego dotyczy, maleńka? - włączył się ojciec. - Nie słyszeliście? Niemożliwe! - zaśmiała się Nina. - Pamiętacie, jesienią ubiegłego roku? Śmierć dowódcy armii w Szpitalu Sołdatienkowskim? Nie przeczytałam jeszcze, ale powieść dotyczy tego wydarzenia, Pilniak robi aluzje do niejasnych okoliczności... Zamilkła nagle na widok skamieniałych twarzy. - O co chodzi? Przy stole zapadło niezręczne milczenie. Nina obrzuciła wzrokiem towarzystwo. Ojciec siedział nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Matka, nie odrywając od niego strwożonych oczu, bąkała coś drżącym głosem, niewiele z tego można było zrozumieć: „...cóż to za niestosowne... dziwne... co za bzdura...” Pułkowo znieruchomiał z kieliszkiem w ręku. Cichutko skamlał Pitagoras. Agasza, zaciskając usta, szorowała ściereczką błyszczący półmisek. Cyryl przyglądał się sałatce na talerzu. Na twarzy Nikity malowało się nieukrywane cierpienie, a oczy jego pięknej żony zaszły łzami. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Agasza pobiegła do przedpokoju i po chwili wróciła w towarzystwie rosłego wojaka o rumianej twarzy, który strzelił obcasami całkiem jak za caratu i ryknął: - Młodszy dowódca Słabopietuchowski! Na rozkaz towarzysza profesora samochód z Pierwszego Szpitala Wojskowego! Borys Nikiticz spojrzał na zegarek, westchnął. - To już pół do ósmej. - Wstał, ucałował Mary Wachtangownę. - Wrócę natychmiast po operacji. Młodszy dowódca Słabopietuchowski skierował się do wyjścia, podkręcając wąsa szepnął coś starej pannie Agaszy, aż spiekła raka. Profesor wyszedł za nimi. Mary Wachtangowna, dumnie podniósłszy drżący podbródek, demonstracyjnie unikała spojrzenia córki. - Cóż to za okrucieństwo! - powiedziała. - Jaki egoizm! Ojciec całym sercem oddaje się swoim pacjentom, swojej misji! Pracuje dzień i noc... - Co tu jest grane?! - zawołała Nina. - Czy to MChAT? Nikita dotknął ramienia siostry swoją ciężką ręką z naszywką na rękawie. - Uspokój się, Nino - i łagodnie do matki: - może powinniśmy, mamo, jej wyjaśnić? - Nie myślę, by to było potrzebne! - Mary Wachtangowna zerwała się od stołu. - Nie ma tu nic do wyjaśniania! - i zacisnąwszy dramatycznie ręce na piersi, opuściła jadalnię. - Porozmawiamy jutro - szepnął do Niny Nikita, idąc za matką. Kolacja, zapowiadająca się tak pogodnie, wyglądała niczym pobojowisko. Cyryl koniuszkami palców z obrzydzeniem odsunął numer „Nowego Mira”, spode łba przyjrzał się Ninie. - Skoro ten oszczerczy numer został zakazany, to powiedz mi, skąd go masz? Nina schwyciła „Nowyj Mir”. - Nic ci do tego, pachołku stalinowski! - odcięła się. Cyryl walnął pięścią w stół całkiem w partyjnym stylu. - Uważasz się za ideową trockistówkę? Kretynka! Lepiej pisz swoje wierszyki i nie pchaj się do opozycji! Oboje młodzi Gradowowie załomotali krzesłami i wybiegli z jadalni każde w inną stronę. Agasza jęknęła nie w stylu MChAT-u, lecz tak jak zwykły wyrażać zmartwienie kobiety w jej rodzinnym Zamoskworieczu, czyli na sposób przyjęty w Teatrze Małym, i zniknęła w kuchni. Zdezorientowany Pitagoras pośliznął się na parkiecie wszystkimi czterema łapami. Przy stole, jeszcze przed chwilą tak gęsto obsadzonym, pozostali tylko Pułkowo i Weronika. Ta ostatnia przyłożyła do oczu chusteczkę, by powstrzymać łzy, w końcu jednak otarła nosek i całkiem nieoczekiwanie wybuchnęła śmiechem. - A nasz Cyryl całkiem zbzikował na tle linii partyjnej - powiedziała. Pułkowo napełnił kieliszek, nadział na widelec ćwiartkę solonego rydzyka... - Taak, no cóż, namiętności - powiedział dokładnie to, co powinien powiedzieć zatwardziały kawaler dżentelmen, świadek kłótni w dużej rodzinie. Weronika uśmiechnęła się, pewnie chciała dać mu do zrozumienia, iż pamięta, jak przed rokiem w tych ścianach prawie ze sobą flirtowali. - Widzi pan, Leonidzie Walentinowiczu, w ubiegłym roku w dniu urodzin naszej Mary szalałam, wdzięczyłam się, a teraz... - wskazała swój brzuch. - Widzi pan, jak zbrzydłam. - Odzyska pani urodę, Weroniko Aleksandrowno, natychmiast po porodzie - powiedział Pułkowo. - Tak pan myśli? - ucieszyła się jak dziecko i zaraz się naburmuszyła. - Jaka jestem głupia! Pułkowo spojrzał na zegarek, zaczął się żegnać, ujął w dłonie rękę Weroniki. - Nawiasem mówiąc, ostatnio często gram w bilard z pewnym przystojnym wojskowym, dowódcą Wadimem Wujnowiczem. Często wspomina państwa... Szczególnie panią... - Proszę nie mówić mu, że przyjechaliśmy! - zawołała. Oboje drgnęli, z gabinetu dobiegły gwałtowne fortepianowe akordy. Pitagoras skoczył do drzwi, uderzył w nie łapami. Natychmiast zjawiła się Agasza, schwyciła psa za obrożę. - Ciszej, Pitek, teraz nasza pani leczy się sama! Mary Wachtangowna muzykowała całą resztę wieczoru. Nina w swoim pokoju na piętrze miała czasem wrażenie, że fortepian zwraca się do niej osobiście, żąda, a czasem prosi, by zeszła się wytłumaczyć. Złościły ją te domniemane wezwania: ukrywają coś przed nią, a potem czynią wyrzuty. Zarzucają jej obojętność, chociaż sami mają w nosie życie córki! Czy bodaj raz matka albo ojciec, nie mówiąc o braciach, spytali ją, co się dzieje w „Niebieskiej bluzie”, w „Lito”, jak się układają stosunki z przyjaciółmi, z Siemionem... Rozmawiają z nią żartobliwie, jak z dzieckiem, jakby nie doroślała, nie przejmowała się problemami rewolucji. Zresztą co ich obchodzi rewolucja! Są szczęśliwi, że jej znaczenie maleje w życiu kraju, że szybko wraca ich komfortowa powszedniość. Czym w gruncie rzeczy różnią się moi rodzice od NEP-manów, od takiego Narimanchana z Moskiewskiego Wschodniego Towarzystwa Kredytowego, o którym niedawno pisał Michaił Kolców? Tamten triumfuje w swoim banku chronionym przez odźwiernych w zielonych mundurach, a tutaj - cierpienia fortepianowe niczym w dworach szlacheckich i wieczorowe toalety podczas wyjazdów do opery... Wraca „normalne życie” - czyż to nie powód do radości! Tarzała się na łóżku w ubraniu, usiłowała czytać Opowieść nie zgaszonego księżyca, ale nie mogła się skoncentrować, zdania umykały, w głowie kotłowały się gorzkie myśli. Żyję jakoś bez sensu, nie wiadomo dlaczego pozwalam Siemionowi tak mnie traktować, dlaczego krępuje mnie moja romantyka, dlaczego wstydzę się moich wierszy, dlaczego nie jestem szczera sama wobec siebie, że nudzą mnie zebrania komórki, dlaczego... Zasnęła z otwartym „Nowym Mirem” na brzuchu, obudził ją dopiero warkot nadjeżdżającego samochodu. Trzasnęła furtka, Nina wyjrzała przez okno, zobaczyła swego kochanego tatuśka. W rozpiętym palcie szedł ścieżką w stronę domu, księżyc oświetlał jego wesołą twarz. Widocznie operacja się udała. Stuknęły drzwi, zastukały obcasiki. Kochana mamuśka biegła przywitać małżonka. Słychać było wesołe głosy. Nina zgasiła światło, ale wciąż siedziała z czołem opartym o szybę. Księżyc płynął po niebie nad srebrnoborskimi sosnami. Teraz ścieżką prowadzącą do domu kroczył barczysty młodszy dowódca Słabopietuchowski. Rozległ się jego głos niczym ryk lokomotywy: - Patrzę, Agafio Wasiliewno, a piec kuchenny jeszcze odrobinkę dymi. - Szkoda gadać, towarzyszu Słabopietuchowski! To hipopotam jakiś, a nie piec! Sążeń drew na tydzień pożera! - odrzekła Agasza wibrującym ze szczęścia sopranem. Nina wyjęła cieniutki tomik Pasternaka, otworzyła na chybił trafił. Przeczytała: Wyobraź sobie dom, gdzie jasna, chyża, 0 ruchach lekkich jak ruchy geparda, W jednym z bocznych pokojów ukryła się cisza 1 zwinięta na kuli leży pod bilardem. W końcu rzeczywiście zapanowała cisza. Nina zapadała już w drzemkę, kiedy się jej wydało, że gdzieś w pobliżu, w pokoju rodziców ktoś uprawia miłość. To niemożliwe. Uśmiechnęła się i zasnęła. IV Linia generalna Rankiem północne babie lato sypnęło gęstym, zimnym deszczem, pozbawionym wszelkiej poetyczności. Cyryl Gradów w kusym paltociku i cyklistówce, ukrywszy za pazuchą książki, maszerował pospiesznie przez osiedle do pętli tramwajowej. W połowie drogi dopędził go samochód osobowy. Obok kierowcy siedział starszy brat, Nikita w mundurze dowódcy dywizji. Samochód zahamował, Nikita uchyliwszy drzwi zaprosił Cyryla: - Jadę do Komisariatu Ludowego, siadaj, podrzucę cię! - Dziękuję, wolę tramwajem - odpowiedział Cyryl, nie zwalniając. Nikita powiedział coś do kierowcy, samochód powoli ruszył obok Cyryla. Czerwony dowódca z uśmiechem obserwował odętego aparatczyka. - Daj spokój wygłupom! Zmokniesz! - Nie szkodzi - mruknął Cyryl i nagle się wściekł. - Jedźcie, panie generale! Nie przywykłem do generalskich samochodów! Nikita zirytował się nieco. - Jacy ci marksiści dumni! Przecież sam także jesteś w randze zwierzchnika miasta, drugi sekretarz krasnopresnienskiego rejkomu, to nie żarty! Cyryl bez słowa skręcił w boczną ulicę. Kierowca spojrzał pytająco na dowódcę dywizji: prosto czy na prawo? Jedź za nim! - wskazał ręką Nikita. Samochód skręcił w ślad za Cyrylem, wjechał w kałużę, mętna woda chlusnęła na uciekiniera. Nikita wychylił się z okna. - Posłuchaj, Cyrylu, dawno chciałem ci to powiedzieć. Po co pielęgnujesz ten swój pseudoproletariacki styl? Skąd wyciągnąłeś te szmaty? W domu wiszą ze trzy nie używane przyzwoite jesionki, a ty chodzisz w takim łachu! Spodnie na siedzeniu tak wytarte, że przejrzeć się w nich można. Po co ta demonstracja? - To żadna demonstracja! - ryknął młodszy brat. - Dajcie mi wreszcie spokój! Moje partyjne uposażenie wynosi sto dwadzieścia trzy ruble miesięcznie. Za to muszę się ubrać i wyżywić. W partii istnieje jeszcze zdrowy rozsądek. Nie mamy zamiaru brać przykładu z tych, którzy wnoszą w szeregi RChACz obyczaje z czasów caratu. Boleśnie dotknięty Nikita roześmiał się w głos. Zapomniał nawet, że obok jest kierowca z trójkątnymi naszywkami. - Cha, cha, cha! Czy myślisz, że twoi ukochani przywódcy prowadzą takie ascetyczne życie jak ty? - To są drobnomieszczańskie plotki, dowódco dywizji! - Cyryl oskarżycielsko pogroził bratu palcem. W końcu ulicy ukazał się tramwaj, udekorowany reklamą znanego lefowca Aleksandra Rodczenki: „Kupuj nitki-makarony, będziesz z nich zadowolony”. Cyryl dał spokój bratu i pognał do pętli. Poirytowany Nikita zatrzasnął drzwi samochodu. Kiedy mijali przystanek, obserwował ludzi, którzy na wyprzódki pchali się do tramwaju, by zająć miejsce siedzące. Wyznał sobie w duchu, że już zapomniał, jak to wygląda. Przy ładnej pogodzie pasażerowie pomimo ścisku w tramwaju jak jeden mąż szeleszczą gazetami, potrafią zręcznie rozłożyć je ponad głowami lub między nogami. Tego dnia mokre gazety nie szeleściły i rozkładały się opornie, ludzie jednak czytali je jak zwykle łapczywie. Postępowi cudzoziemcy stale podkreślają, że w ZSRR czytelnictwo kwitnie. Niedawno Cyryl dyskutował o zagadnieniach prasy z asystentem ojca Sawwą Kitajgorodskim. Po prawdzie nie dyskutował, o czym można dyskutować z typowym liberałem burżuazyjnym? Po prostu na przykładzie Sawwy sprawdzał słuszność partyjnych wytycznych. Oczywiście pan Kitajgorodski nie jest zadowolony. Co są warte wszystkie NEP-owskie wolności, skoro rządząca partia dysponuje prasą, nie przywrócono bowiem żadnej przedrewolucyjnej gazety? Oto czego chcą: chodzi im nie tylko o NEP-owskie sklepy, lecz także o rozpasaną prasę. A więc w tej dziedzinie nasza linia jest słuszna. Żadnych ulg. Tym razem Trocki ma rację - prasa to najpotężniejsza broń partii! Cyryl stał w kącie trzęsącego się wagonu, ściśnięty między trzema mokrymi, ponurymi pasażerami o proletariackim - podobnie jak on sam - wyglądzie. Przed oczami migały tytuły gazetowe. Prasa partyjna to źródło wiadomości o przeróżnych wydarzeniach. Bardzo dobrze, że są opatrzone partyjną interpretacją: czytelnik nie musi w pojedynkę zmagać się z faktami, prasa uczy go, jak należy się nimi posługiwać, jak je traktować z partyjnych pozycji. Rozstrzelanie winnych defraudacji; kułacy, duchowni, byli urzędnicy carscy zostali pozbawieni praw wyborczych; rośnie eksport drewna; wysiedlenie za kupno mieszkania; piłka nożna: reprezentacja cukrowników i mleczarzy wygrała z „Kuźnią proletariacką”; centralne lotnisko imienia towarzysza Trockiego: nowe samoloty „Ludowy Komisarz Spraw Wojskowych i Morskich”, „L.B. Krasin”, „Imienia Towarzysza Nette”, lot balonem, astronauta - słuchacz Akademii Floty Powietrznej towarzysz Fiodorow... Mnóstwo faktów. Czerwona republika tętni życiem; a oto odpowiedź Piłsudskiemu; są również reklamy - farby do włosów basmachna, woda kolońska Potrójna - to pod gusty mieszczan. Cyryl odwrócił się do okna i wyciągnął grubą książkę. Udawał, że nie widzi dwóch całkiem sympatycznych dziewczyn, o wyglądzie sekretarek lub maszynistek, które chichocząc rozmawiały wyraźnie o nim. - Taki przystojniacha, nie uważasz? - powiedziała jedna. - Na mój gust zbyt poważny - odrzekła koleżanka. - Co on tam czyta? - bez żenady zajrzała pod łokieć Cyryla. - No, no, Podręcznik hindi! Cyryl milczał twardo, hinduskie słowa wirowały w głowie bez jakiegokolwiek sensu, jakby potęgując bezsens otaczający ostatnio jego niepowtarzalną osobę: kłótnie z Ninką i Nikitą, zaszargane i mokre ubranie, gazetowe bzdury, zdenerwowanie i lęk spowodowane obecnością tych dwóch dziewczyn. Tramwaj zbliżał się do Piesczanych, trzeba się było przesiadać. Pasażerowie szykowali się do następnego natarcia. Zdaniem dowódcy dywizji Gradowa został wezwany do Moskwy z powodu co najmniej błahego. Nowy komisarz ludowy do spraw wojskowych i morskich Kliment Jefriemowicz Woroszyłow wygłaszał referat o współczesnej strategii wojskowej, no i pięknie, po co odrywać tylu terenowych dowódców od ważnych zajęć praktycznych, konkretnie od doskonalenia współdziałania kawalerii z lekkimi czołgami w warunkach natarcia na lasostepowej równinie? Zresztą także z przyczyn osobistych wyjazd był nie na czasie - Weronika w dziewiątym miesiącu ciąży. Nikita spodziewał się, że żona tym razem zostanie w Mińsku pod opieką doświadczonych lekarzy okręgowego szpitala wojskowego, którzy znali wszystkie jej „wariactwa”, ale Weronika nie chciała o tym słyszeć: „Nawet o tym nie myśl! Jak bym mogła zrezygnować z okazji! Muszę wpaść do tętniącej życiem stolicy, wyrwać się bodaj na tydzień ze spleśniałego Mińska!” Prowincjonalna wegetacja, bezmyślne marnowanie „najlepszych lat” - to główne tematy rodzinnych pogawędek. Kiedy dopisywały humory, Nikita pozwalał sobie żartować z żony, nazywał ją „czwartą siostrą Czechowa”, powtarzającą melancholijnie hasło „do Moskwy! do Moskwy!” W chwilach smutku, kiedy Weronika wpadała w chandrę, Nikita niekiedy uciekał z domu, bez żadnej potrzeby szedł do sztabu, przesiadywał tam nie zapalając światła, odpędzał własne kronsztadzkie smutki. Teraz siedział w wielkiej sali konferencyjnej w Komisariacie Ludowym, patrzył na lśniącą gębę referenta, ale myślał o żonie, o tym że - niech Bóg broni - zacznie rodzić gdzieś na Pietrowce lub w Pasażu Łubiańskim, dokąd się z pewnością wybierze, by zwiedzić najmodniejsze sklepy. Woroszyłow najwyraźniej rozkoszował się rolą wodza naczelnego, filozofa wojskowego i stratega. Krępy, rumiany, ze starannie przystrzyżonymi wąsikami, nawet w doskonale uszytym mundurze wyglądał na zamożnego kupca z mostu Kuźnieckiego. Uważny obserwator mógł dostrzec w jego twarzy o sprytnych oczkach objawy wyjątkowej głupoty. Od czasu do czasu Kliment Jefriemowicz zastygał w bezruchu, pewnie pragnąc w ten sposób podkreślić swoją wielkość. Po referacie Nikitę zaczepili trzej dziarscy dowódcy. Jednego z nich poznał od razu - Ochotników! Uściskali się. Ochotników zerknął na jego dystynkcje. - Oho, jużeś dowódca dywizji! - Nie spodziewałem się, że ciebie spotkam, Jakubie! - powiedział Nikita. - Dawno przyjechałeś z Zakaukazia? - Jestem na kursie, w akademii. Zgłębiam tajniki wiedzy - zaśmiał się Ochotników. - Poznaj się z kolegami. Arkadij Heller, Wołodia Pietienko. Uścisk dłoni świadczył, że są zawodowymi wojakami, co stwierdził Nikita z zadowoleniem. - Miło mi poznać. Czy myśmy się, Arkadij, nie spotykali gdzieś? - Oczywiście - powiedział Heller. - Na polskim froncie w październiku dwudziestego roku. Pociąg pancerny „Postrach Października”. - Tak jest! - zawołał Nikita. Z sali konferencyjnej wyszedł właśnie Woroszyłow w asyście starszyzny. Pod pachą miał teczkę z wygłoszonym przed chwilą referatem. Na pyzatej twarzy malowało się oczekiwanie, widocznie spodziewał się zachwytu na twarzach dowódców palących na korytarzu. Ochotników niedbale wskazał głową narkoma. - Co sądzisz o referacie nowego wodza naczelnego? Nikita dyplomatycznie wzruszył ramionami. - Czyż nie drugi Karl von Clausewitz! - powiedział ironicznie Heller. - Wspaniały teoretyk! - zaśmiał się Pietienko. Nikita roześmiał się. - Widzę, chłopcy, że Moskwa was także demoralizuje. Ochotników ujął go pod ramię, zajrzał w twarz. - A jak? Oczywiście opozycja jest przesadnie hałaśliwa, ale ma wiele racji. Wojsko lepiej od innych zna styl pracy biurokratów. Z czasem Nikita zrozumiał, że ta krótka rozmowa uświadomiła mu kilka ważnych tematów, które nurtowały stolicę. „Biurokratami” nazywano tu stalinistów, czyli większość aktualnego politbiura. Słuchacze Akademii Wojskowej imienia M.W Frunzego byli związani ze środowiskiem dowódczym. Wypowiedzi Ochotnikowa, Hellera i Pietienki świadczyły, iż narzucanie Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej „biurokratycznego” stylu kierownictwa wywołuje w tych środowiskach niezadowolenie. Wprawdzie nie stały się one jeszcze sojusznikami opozycji, ale wyraźnie darzą ją sympatią, chociażby z tego powodu, że zwalcza ona tych, którzy w miejsce dwóch tak wybitnych osobistości jak Trocki i Frunze wykreowały na stanowisko zwierzchnika sił zbrojnych nieudolnego Woroszyłowa. A wszak sympatie armii - to sprawa poważna. Rozmowa została przerwana w najciekawszym momencie, czego później Nikita nie mógł odżałować. Korytarzem nadchodził właśnie dowódca pułku Wujnowicz. Ich spojrzenia spotkały się, ale Wujnowicz szybko odwrócił wzrok, wyraźnie chciał uniknąć przyjaciela. - Wadim! - zawołał Nikita. Wujnowicz nie odwrócił się, minął go i skręcił w boczny korytarz. - Wadim, niech cię diabli! Nikita zostawił „studentów” i pobiegł za Wujnowiczem, także skręcił w boczny korytarz. Byli teraz sami w pustym skrzydle budynku. Na parkiecie dudniły kroki oddalającego się Wujnowicza. Cóż to za bzdura! myślał - Nikita. Zerwać z najbliższym przyjacielem z powodu dwuznacznej sytuacji, w której się znalazł jego ojciec. Nawet jeżeli ojciec był zamieszany w brzydką sprawę, co ja jestem winien? Zresztą ojciec nie ma z tym wszystkim nic wspólnego, po prostu... Cóż to za bzdura! - Nie wygłupiaj się, Wadim! Porozmawiajmy! Wujnowicz nie zareagował, otworzył drzwi na klatkę schodową i zniknął za nimi. Sekretarki, referenci i ochrona Komitetu Miejskiego WKP(b) w Moskwie bez zachwytu - delikatnie mówiąc - obserwowali najście robociarzy-partyjniaków w skórzanych kurtkach i kufajkach, cyklistówkach i czerwonych chusteczkach tłoczących się w siedzibie komitetu. Budynek od lat wyglądał przyzwoicie - wyfroterowane parkiety, dywanowe chodniki umocowane na marmurowych schodach miedzianymi prętami, bufetowe w białych czepeczkach roznosiły do gabinetów herbatę i kanapki, rozmawiano ściszonymi głosami, popielniczki niezwłocznie oczyszczano, popiersia wielkiego Lenina odkurzano dokładnie, być może dokładniej niż niegdyś znajdujące się tu nimfy Towarzystwa Handlowego. Nagle w zadbanych wnętrzach zjawiają się proletariusze - bo jak ich nazwać? - wołają do siebie głośno, tupią, smarczą, omiatają z butów błoto, cuchną brudem i machorką. Wydaje się, że to nawrót wojennego komunizmu. W sali konferencyjnej na drugim piętrze panował tłok, zebrali się tam pracownicy komitetu miejskiego, komitetów rejonowych, aktywiści partyjni z największych zakładów. Cyryl Gradów swoim zwyczajem ubrany byle jak, w odwiecznej marynareczce i perkalowej rubaszce wyglądem bardziej pasował do ludzi z przedmieść niż do wypielęgnowanych dygnitarzy, co go bardzo cieszyło. Nawiasem mówiąc, starsi towarzysze doceniali jego teoretyczne przygotowanie, a drobne pseudodemokratyczne dziwactwa traktowali wyrozumiale: młody człowiek ma dość czasu, by w końcu opanować zasady partyjnej etykiety. Sekretarz komitetu miejskiego, który właśnie przemawiał, reprezentował okaz dobrze zapowiadającego się partyjniaka połowy lat dwudziestych: kurtka kroju wojskowego jak u Stalina, bródka przystrzyżona na modłę Rykowa, wszechwiedzący Bucharinowski uśmiech. - Towarzysze - mówił - opozycja podjęła rozpaczliwe wysiłki, by ponad partią zwrócić się do robotników. Jej przywódcy zjawili się w organizacji podstawowej zakładów Awiapribor i usiłowali nie dopuścić do realizacji uchwał partyjnych. Inni zorganizowali zebranie podstawowej organizacji partyjnej przy służbie trakcji Kolei Riazańskiej, robotnicy zmuszeni zostali do wybrania do prezydium wątpliwej wartości towarzyszy Tkaczowa i Sopronowa! Przemawiał na zebraniu członek politbiura Trocki. W organizacji partyjnej Ludowego Komisariatu Finansów przemawiał Reinhold. Opozycja wysłała swoich ludzi na gościnne występy do zakładów Mocarz, Kauczuk, Morse i Ikar. Z przykrością trzeba podkreślić, iż Państwowa Komisja Planowania i Instytut Czerwonej Profesury są strażą przednią opozycji, ich ludzie stale uprawiają agitację wśród robotników zajezdni tramwajowej i Zakładów Iljicza. Podobnie przedstawia się sytuacja w Leningradzie, ale to nie nasza sprawa. Komuniści Moskwy mają przed sobą zadanie bojowe - uniemożliwić opozycji jakiekolwiek kontakty z klasą robotniczą. Szczerze mówiąc, najlepszym rozwiązaniem byłoby włączenie organów GPU, nie możemy sobie jednak na to pozwolić, ponieważ wybuchnie okropny wrzask. Jeszcze dzisiaj musimy wysłać grupy aktywistów do wszystkich zakładów, w których według sprawdzonych informacji... Sekretarz komitetu miejskiego uśmiechnął się. Wymowny uśmiech, pomyślał Cyryl. Czekistowski, wszechmocny, bezczelny, mętny uśmiech. Wezbrała w nim gwałtowna nienawiść do tego człowieka, ale zaraz stłumił w sobie zdradzieckie, „liberalne” uczucie. Nie należy dopatrywać się w nim podłości, w ogóle nie należy traktować go jako człowieka osobnego. Reprezentuje wszak partię, a teraz mamy jedno zadanie - nie dopuścić do rozłamu! - ...Według wiarygodnych informacji - ciągnął sekretarz KM - wieczorem podjęte zostaną kolejne próby storpedowania uchwał partyjnych. Za chwilę towarzysz Samocha podzieli towarzyszy na grupy. Sekretarz komitetu miejskiego skończył przemówienie, zszedł z mównicy do mas, odpowiedział na kilka pytań, przeważnie kierując pytających do towarzysza Samochy, po czym z wyraźną ulgą zniknął w drzwiach prowadzących na zaplecze, gdzie stała wygodna kozetka. Towarzysz Samocha, chłop obrotny i energiczny, w skórzanej kurtce, która zapewne pamiętała dobre czasy Czeka, sprawnie rozdawał skierowania do poszczególnych zakładów. Wręczywszy Cyrylowi papier z pieczątką Wszechzwiązkowej Centralnej Rady Związków Zawodowych (zalegalizowane oszustwo na wypadek, gdyby opozycja chciała dowieść, że to akcja zorganizowana przez komitet miejski i GPU), powiedział bez zbędnych ceregieli: - Udasz się, Gradów, wraz ze swoją grupą, na połączone zebranie pracowników trakcji, służb drogowych i elektrotechniki Kolei Riazańskiej. Skomunikują się z wami towarzysze z zarządu. Sytuacja napięta. Mogą się zjawić przywódcy opozycji z wysokiego szczebla. Robotnicy są wzburzeni, a wiadomo, jak Lew Dawidowicz potrafi oddziaływać na tłum. Macie utrącić ich uchwały! Za wszelką cenę! Kontaktujcie się z GPU! Rozmawiajcie z robotnikami! Postarajcie się zapamiętać wahających się. Rozumiesz? Zaczyna się moja wojna, pomyślał Cyryl. Manewry oskrzydlające, działania pozorowane, zasłony dymne. - Rozumiem, towarzyszu Samocha! Kiedy skierowania zostały rozdane, zaproszono aktywistów na obiad do stołówki komitetu miejskiego. Delegowani byli zachwyceni: zapowiedziano bowiem takie smakołyki, jak łosoś, pieczona gęś, prosię w galarecie. Cyryl jednak nie uległ pokusom. Niechaj towarzysze wykpiwają urawniłowkę, ale ja z moim burżuazyjnym pochodzeniem muszę przestrzegać zasad. Po wyjściu z komitetu miejskiego znalazł na Solance tanią jadłodajnię, w której za kapuśniak z wkładką, makaron po marynarsku i kompot zapłacił niecały rubel, dokładniej osiemdziesiąt siedem kopijek. Usadowił się ze swoim posiłkiem przy oknie, skąd widać było całą stołówkę pod łukowym sklepieniem i moskwian na ulicy. Wydawało się, że życie tych ostatnich kręci się wokół tramwajów: wyskakiwali z jednych, wpychali się do innych, niecierpliwie zerkali na zegarki, w oczekiwaniu na swoje „Anki” i „Burki”, pędzili na inne przystanki, by załapać się na wozy kursujące innymi trasami. W ostatnich latach zapanował w Moskwie nieprawdopodobny pośpiech, wszystko w biegu, wskakują, wyskakują, wołają do siebie „na razie!”, „wszystkiego!” I nikt się nie domyśla, że oto szykują się wydarzenia, które, być może, zadecydują o losie kraju w konkretnym punkcie rekonstrukcji. Tegoż dnia o przedwieczornej porze Weronika Gradowa, młodziutka żona dowódcy dywizji, siedziała na skwerze na rogu Pietrowki i mostu Kuźnieckiego. Od rana penetrowała sklepy, pytała o ceny, nie mogła już, niestety, niczego mierzyć prócz kapeluszy. W końcu kupiła sobie wymarzony polski żakiet z przemytu. Przeczytała niedawno w „Izwiestiach” satyryczny dwuwiersz Majakowskiego: „W tych żakietach na Pietrowce działa babska banda, A pochodzą one z Polski jako kontrabanda” - i gorąco zapragnęła przyjechać ze swego Mińska, znaleźć się na Pietrowce i zdobyć żakiet z Polski. Nie będę przez całe życie turlać się z brzuchem, niedługo odzyskam smukłą sylwetkę, wystroję się w żakiet i dołączę do owej babskiej bandy. Powołany przez satyryka do życia tajemniczy klan zuchwałych moskwianek, wystrojonych w „polskie” żakiety, wbrew intencjom autora wydał się Weronice niesłychanie atrakcyjny, jednak w najbliższym czasie mogła jedynie o nim marzyć. Zrozumiała nagle, że najbardziej ją bolą obojętne spojrzenia mężczyzn. Dawniej na jej widok ich oczy jakoś głupiały z wrażenia, każdy, dosłownie każdy mężczyzna odwracał się, by jeszcze raz na nią spojrzeć. Teraz nie odwraca się żaden, wszystko stracone, ciąża - to przedwczesna starość. Nerwowo zerkała na zegarek: Nikita spóźnia się, a Borys Czwarty kopie. Skąd pewność, że to będzie syn? Gradowowski patriarchalizm. A ja na złość im urodzę dziewczynkę, później rzucę swego żołdaka i wyjadę do Paryża, do wuja. Wychowam gwiazdę filmową, drugą Gretę Garbo... Pojadę z nią gdzieś jeszcze dalej, do Hollywood... W ten sposób kiedyś moja twarz - jej twarz - wróci do tej paskudnej Moskwy, jak plakat Mary Pickford na słupie ogłoszeniowym. Poczuła się źle, położyła dłoń na brzuchu pod obszernym płaszczem, oddychała z trudem. Nie daj Boże, zacznie się tutaj. Za słupem ogłoszeniowym z nazwiskami Pickford, Fairbanksa, Jackie Coogana i pary gimnastycznej Łarionowa-Diabollo zatrzymała się dorożka. Wyskoczył z niej wojskowy. Nie od razu uświadomiła sobie, że to Nikita. - Nareszcie! - zawołała, kiedy się zbliżył taki wspaniały ze swoimi dystynkcjami. Ucałował ją z uśmiechem. - W tym stanie, miła pani, trzeba odpoczywać w łóżeczku, a nie umawiać się na randki z oficerem! Weronika zdenerwowała się, skrzywiła, o mało nie wybuchnęła płaczem. - Czy ty nie rozumiesz, że nie ma dla mnie życia bez Moskwy? Jestem szczęśliwa, kiedy mogę się przespacerować Stolesznikowem. Raz na sto lat przyjechałam do Moskwy i mam siedzieć w Srebrnym Borze, czekać na narodziny Gradowowskiego potomka? Kpiny sobie ze mnie stroisz? Nikita jął całować jej policzki, zaczerwieniony nosek. - No już dobrze, dobrze, kochanie. Niedługo będzie po wszystkim! Weronika odwracała twarz. - Chodzi ci tylko o dziecko, o mnie wcale nie myślisz! - No, Nikuś, dziecinko! Otarła chusteczką twarz. - Co tam w tym waszym komisariacie? - spytała już spokojnie. - Przenieśli ciebie wreszcie do Moskwy? - Wprost przeciwnie, otrzymałem nominację na zastępcę szefa sztabu Zachód. - Więc znowu ten brudny Mińsk - powiedziała ze smutkiem. - Gdyby tak Warszawa należała do nas. Nikita drgnął. Nieoczekiwanie lekkomyślna kobieta trafiła w samo sedno strategicznych dyskusji. - Co ty pleciesz, Niko! Warszawa? - A bo co? Było nie było stolica, Europa! - Zrozumiała już, że poruszyła temat zakazany, i z dawną rozkoszą droczyła się zalotnie z mężem, żartowała. - Trzeba wreszcie zdobyć Warszawę, pomieszkać tam trochę, a potem się wycofać. Zgłoś taki wniosek swoim szefom. A Nikita już się zaśmiewał: - Nie wygłupiaj się, kotku! Lepiej spójrz, jaką mam dla ciebie niespodziankę - bilety do Meyerholda! Weronika nie posiadała się z radości. - Bilety do Meyerholda?! W dodatku na Mandatl Zuch z ciebie, Nikito! - Dawno nie widział takiej radości na jej twarzy. - Na kiedy? Na dzisiaj? - spochmurniała nagle. - Nie zdążę się przebrać! Nikita znowu wycałował jej oczy, policzki, nos. - Wikusiu-Nikusiu, po co masz się stroić? Wyglądasz prześlicznie jak na... - zająknął się, ponieważ zrozumiał, że o mały włos, a chlapnie głupstwo - ...rewolucyjny teatr. Zjemy kolację w Nationalu i przekonasz się, że wszyscy będą podziwiali twoją suknię z białoruskimi wzorami. - Chciałeś powiedzieć, że z takim brzuchem wszystko ujdzie - burknęła Weronika zaskakująco łagodnie. - Wiesz, Nikito, wśród wszystkich paskudnych mężów nie jesteś najgorszy. Mój Boże, jak ja marzyłam, żeby pójść do Meyerholda! Połączone zebranie podstawowych organizacji partyjnych przy Kolei Riazańskiej odbywało się w przestronnej parowozowni. Hala była tak wielka, że kilkuset ludzi zmieściło się w jednym kącie, gdzie ustawiono podium, a na suwnicy zawieszono portret Lenina wiecznie żywego. Za plecami zebranych rysowały się sylwety parowozów, co stwarzało jakiś mistyczny nastrój, jakby słonie bojowe zamykały wyjścia z placu w starożytnym Babilonie. Uczestnicy spotkania mieli na sobie przeważnie odzież roboczą, a na głowach czapki i chustki, nie zdążyli się przebrać po pracy. Delegaci z komitetu miejskiego, zgodnie z wytycznymi dzisiejszej narady, siedzieli grupkami pospołu ze „skórzanymi kurtkami” i rozglądali się uważnie. Niekiedy zjawiali się ludzie w zwykłych garniturach i krawatach. Na takich patrzono podejrzliwie, szczególnie kiedy facet był w kapeluszu lub nosił okulary. Krótko mówiąc, było wilgotno i obrzydliwie. Pomimo wewnętrznego żaru, chwytały zimne dreszcze: nieopodal trwała praca, od czasu do czasu bezpartyjni robotnicy otwierali ogromną - by tak rzec - cyklopową bramę, wtedy w hali gwizdała październikowa szaruga. Dlaczego nie wybrałem lingwistyki? - pomyślał gorzko Cyryl Gradów. Przecież tak lubię języki! Siedziałbym sobie teraz w bibliotece. Ale kto ma walczyć o prawdziwy socjalizm, jeżeli wszyscy inteligenci uciekną do lingwistyki i mikrobiologii?... W prezydium pod portretem Lenina siedziało kilku reprezentantów opozycji i „linii generalnej”. Na trybunie perorował Karol Radek, facet całkiem obcy rosyjskiemu proletariatowi, a może i podejrzany. To on był autorem krążących po Moskwie plotek o niedołęstwie radzieckiej biurokracji, które obrażały nie tylko stalinistów, lecz w pewnym stopniu także zwykłych śmiertelników, ponieważ zawierały aluzje do bezwładu umysłowego narodu rosyjskiego. Ruszczyzna Radka była poprawna gramatycznie, ale ten fatalny akcent, ta jakaś niewyraźna, bełkotliwa wymowa! Kiedy powiedział „towarzysze”, robotnicy trakcji zaczęli się uśmiechać i wymieniać znaczące spojrzenia. Jako świadomi członkowie partii, internacjonaliści, nie wypowiadali się rzecz jasna o narodowości mówcy, ale z pewnością każdy z nich pomyślał „po co przysłali tego żydłaczącego Żyda” albo „zanadto żydowski ten Żyd” czy w najlepszym przypadku „całkiem obcy ten towarzysz Żyd”. A tymczasem mówca rozwijał swoje druzgoczące pod względem logicznym tezy: - ...Idea obecnego KC o zbudowaniu komunizmu w jednym oddzielnym kraju cuchnie stęchlizną niczym poszechońskie stare dzieje. Dalibóg, towarzysze, bezsensowność tej tezy musi przywieść na myśl powiatowych tępaków w dawnej Rosji, opisanych przez wspaniałego satyryka Sałtykowa-Szczedrina. Towarzysze, stalinowski KC częstuje robotników guliwerowskimi porcjami przaśnego patriotyzmu, a tymczasem rady tracą robotniczy charakter, prywatny kapitał hamuje tempo uprzemysłowienia, wpadamy w poślizg na arenie międzynarodowej, tracimy sympatię międzynarodowego proletariatu! Towarzysze, towarzysz Trocki, wódz światowego proletariatu, wraz z innymi współtowarzyszami Iljicza apelują do was - tchnijmy nowe życie w naszą rewolucję! Radek opuścił mównicę rozczarowany - w ciągu tygodnia nastroje kolejarzy zmieniły się nie do poznania. Na początku gdzieniegdzie rozlegały się anemiczne oklaski i okrzyki „Racja”, „Hura!” „Precz zcentrystami!”, wkrótce jednak zagłuszyły je gwizdy i wściekły ryk: „Precz z trockistami!”, „Ściągnijcie go z prezydium!”, „Żadnych porozumień z opozycją!”, „Stulcie pyski!”, „Precz z partii!” Później trudno już było cokolwiek zrozumieć w „burzy protestów”. Radek uświadomił sobie, że uczestnicy zebrania zostali odpowiednio przygotowani. To był błąd, ten lekkomyślny przyjazd tutaj, to przemówienie ze „szczedrinami” i „guliwerami”, co gorsza czyż nie było błędem samo angażowanie się po stronie antystalinistów? Cyryl Gradów, jak większość obecnych, oburzał się, zrywał się z miejsca, potrząsał pięściami, wykrzykiwał jakieś bzdury. Porwało go błogie uczucie jedności. Jedność klasowa - to cudowne uczucie, myślał. Wreszcie je poznałem. Gdzieś z tyłu przy jednym z remontowanych parowozów stała grupa pracowników GPU z Samochą na czele. Ci wyraźnie nie zachwycili się „poczuciem jedności klasowej”, ponieważ znali je od dawna. Uważnie obserwowali zebranie partyjne kolejarzy, czasami szeptem wymieniali uwagi. Na razie wszystko odbywało się zgodnie z planem. - Proszę o głos! - zawołał w stronę prezydium Cyryl Gradów ze swego trzeciego rzędu. Przewodniczący podniósł dzwoneczek. I gest, i dźwięk były zabawne na tle ryczącego tłumu w ogromnej parowozowni. W końcu jednak głos przewodniczącego zdołał pokonać ogólny rejwach: - Uwaga, towarzysze! Kontynuujemy dyskusję! Zgodnie z kolejnością zapisu głos ma towarzysz Preobrażenski! Preobrażenski, jeden z przywódców opozycji, energicznie wstał od stołu prezydialnego, poprawił pas i bluzę z dobrego sukna i skierował się na trybunę. - Proszę ogłoś w sprawie formalnej! - wołał Cyryl. Nagle na pomost wskoczyli dwaj młokosi w kaszkietach. Nie wyglądali na robociarzy, pewnie byli złodziejaszkami z Marinej Roszczy. Uśmiechając się bezczelnie, rozpostarli ręce, by zatrzymać opozycjonistę. Barczysty Preobrażenski chciał siłą przepchnąć się do mównicy, ale chłopcy uczepili się go z dwu stron, co prawda nie mogli go przewrócić, jednak zatrzymali w miejscu. - To skandal! Łajdacy! - krzyczał Preobrażenski. W odpowiedzi po ogromnej hali przetoczył się głośny rechot. Tymczasem Cyryl wskoczył na pomost i zajął mównicę. - Proszę o uwagę, towarzysze! - zawołał co sił w płucach. Trochę się uciszyło, chociaż ciągle jeszcze to tu, to tam rozlegały się gwizdy i krzyki. - Jestem młodym komunistą, towarzysze - mówił Cyryl. - Jedność partii jest dla nas dzisiaj sprawą najważniejszą! Zgłaszam wniosek o potępienie rozłamowej, wyniosłej postawy towarzyszy Trockiego, Zinowiewa, Piatakowa! Proponuję podjąć uchwałę o przerwaniu dyskusji z opozycją! Rozległ się ryk aprobaty. - Racja! Wara im od partii! Nie dopuścimy do rozłamu! Precz z dyskusją! - wołali robotnicy wymachując czapkami. Preobrażenski, który zdołał się wreszcie uwolnić od swoich prześladowców, podszedł do mównicy. - Co się tu dzieje? - uderzył w nią pięścią. - Zorganizowana prowokacja? Żądam udzielenia mi głosu! Cyryl nie patrzył na stojącego obok człowieka, zdyszanego i spoconego. - Proponuję nie udzielać głosu towarzyszowi Preobrażenskiemu! - zawołał głośno. Odpowiedział mu znowu głośny wybuch antyopozycyjnych okrzyków. - Precz! Precz! Precz! - wołała sala. Preobrażenski machnął ręką i wrócił na swoje miejsce. Zebranie jednak trwało jeszcze ze dwie godziny i zakończyło się w nocy. Opozycja została rozgromiona. Wracali z zebrania w ciemnościach, potykali się o szyny, ale wciąż jeszcze wykłócali się miedzy sobą. Preobrażenski, idący wraz z grupą swoich towarzyszy, milczał. Ten nocny powrót przez niezliczone tory, wśród przeróżnych kolejarskich urządzeń, nie wiadomo dlaczego przypomniał mu emigranckie czasy przed rewolucją. Wypierają nas stąd, pomyślał. Stajemy się obcy. Kto wie, czy znowu nie będziemy musieli emigrować. Odwrócił się i ujrzał młodego człowieka, który zabrał mu mównicę. Poczekał na niego. - Gradów, można na słówko? Z młodej twarzy nie zniknęły jeszcze ślady przeżytego niedawno uniesienia, o ile nie był to wstyd. Cyryl zatrzymał się. - O co chodzi, towarzyszu Preobrażenski? Preobrażenski zaproponował mu papierosa, zapalił sam. - Czy rzeczywiście nie rozumiecie, co się dzieje? Nie rozumiecie, że opozycja - to po prostu próba powstrzymania Stalina? - Stalin walczy o jedność partii, nie ma o czym mówić! - uciął Cyryl. Preobrażenski przyjrzał mu się uważnie. - Chirurg Gradów to wasz ojciec? - Tak. Ale co to ma wspólnego z dyskusją? - rzucił ostro. Preobrażenski cisnął papierosa i ruszył przed siebie. - Do widzenia, towarzyszu Gradów - powiedział przez ramię. V Awangarda teatralna Tego wieczoru, kiedy Weronika i Nikita Gradowowie wybrali się na Mandat, w sali prób odbywało się zebranie grupy i aktywu teatru Meyerholda. Aktorzy grający w Mandacie przyszli na zebranie ucharakteryzowani, w strojach scenicznych, pozostali w modnych bluzkach i swetrach, i rzecz jasna w długich różnobarwnych szalach zarzuconych na ramiona, obmotanych na szyi - to był znak rozpoznawczy: wspaniała moskiewska bohema. Większość „aktywu” stanowiła ucząca się młodzież. Młodzi ludzie zajmowali tylne rzędy, tłoczyli się pod ścianami, siedzieli nawet w przejściach na podłodze. Zebranie rzecz jasna było zebraniem tylko z nazwy. W rzeczywistości to był jeden z rzadkich przypadków, kiedy „Mistrz ukazywał się ludowi”. Meyerhold i Zinaida Rajch niedawno wrócili z podróży do Europy. „Pierwsza lady” wyglądała olśniewająco i miała świetny humor. Dzieła najlepszych paryskich krawców, prezentowane w Moskwie, nie budziły nawet zawiści teatralnych pań, tak kosmicznie były niedostępne, można się było jedynie nimi zachwycać. Z widowni promieniowały również łapczywe spojrzenia mężczyzn, którzy wyraźnie mieli ochotę na potarganie wspaniałej toalety. Mistrz ubrany w szykowny popielaty garnitur w jodełkę, także diabelnie zagraniczny, był nieco ponury. Wiedział już, że niedawna premiera Rewizora wywołała wiele hałasu na łamach wrogiej prasy. Podkreślając niedbale zdania smukłą dłonią, honorowy czerwonoarmista Samodzielnego Moskiewskiego Pułku Strzelców relacjonował wrażenia z zagranicy. Teatry europejskie przeżywają stagnację. Zagranica nie przeskoczyła Reinhardta. Inscenizacje na poziomie Teatru Małego, dekoracje prymitywnie realistyczne. Całkowity brak stylu, eksperymentu. Nie chodzi o obawę przed eksperymentowaniem, lecz o niezrozumienie jego sensu. Nawet we Włoszech dno. Teatr Pirandella ledwo zipie dzięki subsydiom. Są jednak rzeczy interesujące. Na przykład wspaniałe ceremonie kościelne. Oto teatr! Albo Murzyni, jazz, dixieland, Niemcy szaleją, ogromny sukces. Należałoby stworzyć taką trupę z naszych Cyganów. Na razie ubiegam się o ściągnięcie Murzynów do nas. Spokój, spokój, nic jeszcze nie wiadomo, trwają rozmowy. Początkowo Francuzi robili nam trudności z wizami, boją się „czerwonej dżumy”. Tymczasem właśnie w Paryżu, może także w Londynie lewicowe środowiska artystyczne interesują się naszym teatrem. Dla tych ludzi Moskwa staje się teatralną Mekką. Naszą szkołę uznano za jedyny żywy kierunek. Na tym tle wypowiedzi niektórych naszych gazet o Rewizorze wyglądają jak nieudany spisek gnijącej burżuazji. Takie na przykład wierszydło w „Izwiestiach” warte jest wszystkich pieniędzy... Wziął ze stołu gazetę, z obrzydzeniem potrząsnął za rożek, gazeta się otworzyła. - „Morderca - przeczytał. - Epigram-recenzja z Meyerholdowskiej inscenizacji Rewizora”: Złośliwy guz, co zżera piękne ciało... Wielkie jest twe zwycięstwo, równie wielki grzech, Nie zasłużyłeś sobie tytułu do chwały, Boś, Meyerholdzie, zabił Gogolowski śmiech! I zdarzył się jeden z niezliczonych maleńkich cudów znanych z Meyerholdowskich prób, zniknął zmęczony nieco i wyniosły mistrz. Odpowiednio przeczytany głupi czterowiersz wywołał potężny wybuch śmiechu, jakby widzowie na własne oczy ujrzeli radzieckiego tępaka-autora. Meyerhold uśmiechał się z zadowolenia. Cieszył się, że jest w Moskwie, wśród „swojej młodzieży”. W tłumie „aktywu” na końcu sali stała Nina Gradowa, policzki jej płonęły z zachwytu, błyszczące oczy i zęby migotały w nieustannym ruchu, czupryna była rozwichrzona. Meyerhold to jej idol. Była szczęśliwa, że go widzi i słucha, więcej, przeżywała jakieś wspaniałe olśnienie. Oczywiście zapomniała, że dzisiejsza wyprawa do teatru jest szczególna, że na sali przebywa Albow, przywódca nielegalnej trockistowskiej organizacji, szykuje się „akcja”. Sztuka Nikołaja Erdmana Mandat od samego początku była jak kanister benzyny dla rozgorączkowanych, grożących wybuchem partyjno-komsomolskich i intelektualno-artystycznych środowisk Moskwy. Opowiadano sobie, że dosłownie każda replika ma ukryte znaczenie i należy ją rozumieć dwojako, a inscenizacja sprawia, iż ironia, drwina, szyderstwo biczują kacowskich biurokratów, czekistów, centrystów, całe to plugastwo, które z uporem niszczy romantykę rewolucji. W ubiegłym roku na premierze u Meyerholda rzeczywiście wydawało się, że każde zdanie to krople benzyny pryskające na rozżarzone węgle. Część widowni klaskała, zaśmiewała się, szalała z zachwytu, część z oburzeniem syczała, szurała, pokrzykiwała „Hańba!”, tupała nogami i wymachiwała partyjną pięścią, o której niedawno Majakowski (esteci-wielbiciele uznali, że poeta całkiem oszalał) napisał słowa przejmujące dreszczem: „Partia to ręka milionopalca, w jedną miażdżącą pięść zaciśnięta”*. Awangardowy spektakl sprowokował publiczną awanturę, w której starły się dwie siły polityczne - opozycja i zwolennicy rządowej linii generalnej. W tamtych czasach coś takiego możliwe było tylko w Moskwie. Tamtego wieczoru Mandat grano po raz kolejny, więc nie oczekiwano żadnych szczególnych wydarzeń, ale widownia jak zwykle wrażliwie reagowała na wszystkie zuchwałe aluzje. Oto przykład. Pijany Kataryniarz kuśtyka na krzywych nogach przez proscenium i oznajmia: „Pamiętam, Pawełek jeszcze tyci siedzi na moich kolanach i cięgiem powtarza: »Kocham proletariat, wujaszku! Bardzo kocham!«„ Sala śmieje się, klaszcze, nastrój żartobliwej antyrządowej zmowy podnieca widzów. Weronika klaszcze, zapomniawszy o swoim brzuchu, klaszcze stalowymi dłońmi jej małżonek, Nikita Gradów, dowódca dywizji RChACz. Nagle młoda dziewczyna na jaskółce zawołała dźwięcznym głosem: Przeł. Adam Ważyk. - Hańba stalinowskim dwulicowcom! Tu i tam na widowni zerwały się zwarte grupki młodych ludzi. Rozległy się donośnie skandowane hasła: - Precz ze zdradą, głupotą, okrucieństwem! - Do diabła z Kobą! - Precz biurokraci oszuści! Precz ze Stalinem! Nikita spojrzał na balkony. - Mogę przysiąc, że miedzy nimi jest nasza Ninka - szepnął żonie. - Mój Boże! - przeraziła się Weronika. Zapanował chaos. Jedni widzowie oburzali się: „To skandal! Barbarzyństwo! Wiecujcie na swoich uczelniach, ale nie pchajcie się do teatru! Nie przeszkadzajcie, chcemy obejrzeć przedstawienie!” Drudzy bronili manifestantów: „Słusznie! Precz ze stalinowskimi sługusami! Mamy ich dość!” Niektórzy po prostu dobrze się bawili: wesoło, zadziornie, może to pomysł Meyerholda? Ciekawe, czym się to skończy? Część widzów usiłowała wydostać się z sali. Gdzieniegdzie zaczęły się przepychanki. Przejściem biegł w górę starszy bileter, trzymając się oburącz za głowę, a w stronę sceny z głośnym śmiechem waliła wyraźnie podchmielona poetycka wataha ze Stiopą Kalistratowem na czele. Stiopa wołał głośno do przyjaciela na scenie: - Gratuluję, Goszka! Dziś lepiej niż na premierze! Tak trzymać! To rola nowoczesnego teatru! Skandalizować! Teatr to skandal! Po wygłoszeniu tej odkrywczej myśli, znanej od czasów Gribojedowa, Stiepan rzucił przez ramię do Tomka Fruchta, swego adiutanta: - Zanotuj! - Już jest! Zanotowałem! - dał głos Tomek. Rozgardiasz się potęgował. Nikita obserwując wzburzony tłum zapomniał na chwilę o żonie. A kiedy wreszcie na nią spojrzał, zdrętwiał. - Co tu robić? Co tu robić! - jęknął jak uczniak, a nie dowódca dywizji. Weronikę chwyciły kurcze. Zaciskała zęby, łapała powietrze otwartymi ustami. Po twarzy spływał jej pot. Suknia zmokła. Nikita, wyrzucając sobie lekkomyślność, schwycił żonę pod pachy i przedzierał się do wyjścia. - Przepraszam, obywatele, proszę zrobić przejście! Żona ma bóle porodowe! Proszę wezwać karetkę! Jakiś młodzian, na oko z bohemy, ze śmiechem wskazał ich palcem. - Patrzcie, coś takiego tylko u nas! Dowódca dywizji targa swoją kobietę! Baba rodzi przez Meyerholda! Nikita z wściekłości kopnął młodzieniaszka w tyłek. - Zróbcie przejście, dranie! - wyszarpnął rewolwer z kabury. - Rozstąpić się, bo będę strzelał! Ludzie rozsunęli się błyskawicznie, jeszcze dobrze pamiętano podobne pogróżki. Nikita zgarnął zwijającą się w bólach żonę i skierował się ku wyjściu. Stiopa Kalistratow zatrzymał Ninkę Gradową, która przeskakując stopnie pędziła na dół. - Witam, obywatelko! Posłuchaj, przyjechali Ormianie, poeci, szykuje się sabantuj*. Chodźmy na szampana! Ninka zaśmiewała się w jego ramionach. Oto szczęście! - pomyślał. Trzymać ją w ramionach, roześmianą, po prostu nimfę! Niestety, nimfa wymknęła się, odsunęła. - Tyś, Stiopa, niepoprawny, taki dekadent z bohemy! No cóż, myślał Stiopa, nie da się całe życie tulić w ramionach ognistej i roześmianej. Dzięki opatrzności za to jedno mgnienie. Schodami dostojnie kroczył proletariusz Siemion Strojło. - Ciągle jesteś z tym Stojłą? - uśmiechnął się Stiopa. Ninka rozzłościła się jak zwykle. - Nie Stojło, lecz Strojło jak „stroić”! I natychmiast przylgnęła do swego wybrańca. Dalej schodziła razem z nim, uwieszona na jego ramieniu, oglądając się co jakiś czas na zbitego z tropu Stiepana. A jednak jestem wdzięczny opatrzności, myślał poeta. Mijali go ludzie z grupy Ninki. Wśród nich zwracał uwagę mężczyzna po trzydziestce, o lwiej czuprynie i w okularach, to był Albow. - Akcja się powiodła - podsumował krótko. Nad ranem, kiedy Nikita Gradów w poczekalni szpitala położniczego Grauermana osiągnął stan agonalny, zjawił się lekarz dyżurny - w szpitalu już wszyscy wiedzieli, że położnica * Święto wiosny obchodzone hucznie przez Tatarów i Baszkirów, tu - synonim wesołego rejwachu. jest żoną dowódcy dywizji, syna profesora Gradowa - z wiadomością, że urodził się chłopiec. Waga i wzrost imponujące, maluch jak trza. - ...Więc idźcie do domu, towarzyszu dowódco dywizji, odpocznijcie i przyjdźcie po południu, wtedy pokażemy wam pierworodnego. Nikita ogłupiały, w rozpiętym szynelu i zsuniętej na czubek głowy budionówce, wyszedł na ulicę i pomaszerował przed siebie, nie wiadomo dlaczego szedł coraz szybciej, ostro ścinając zakręty. W arbackich zaułkach było bezludnie i ciemno, tylko gdzieś daleko na przedzie w oświetlonym oknie wystawowym widniał globus. Widok ten przywołał Nikitę do rzeczywistości, komdiw ocknął się i nagle uświadomił sobie, że tej okropnej nocy ukochana kobieta w cierpieniach urodziła mu syna. - Mam syna! - wrzasnął i popędził w kierunku globusa. W szybie wystawowej widział swoje odbicie, rozwiane poły długiego szynela, błyszczące wysokie buty. Wybiegł na Arbat. Spoza dachów widniał krzyż nie zburzonej, niewielkiej cerkwi. - Syn, syn... mam syna! - Przeżegnał się raz, drugi raz, ale zaraz cofnął palce od czoła, od czerwonej gwiazdy. Wyciągnął rewolwer i strzelił w powietrze. - Hura! - Nie strzelać! - rozległ się jakiś głos w pobliżu. Nikita, rozejrzawszy się, zobaczył w bramie starca z kijaszkiem w ręku. Pewnie to był stróż. - Proszę się nie bać, nic się nie stało, po prostu urodził mi się syn, Borys Czwarty Gradów, rosyjski lekarz. - To nie powód do strzelania - powiedział starzec, wychodząc z bramy i mijając Nikitę. Okazało się, że nie jest to wcale starzec, lecz mężczyzna w średnim wieku z laską w ręku, ubrany w staroświeckie, eleganckie palto. Wysokie czoło i łysina na czubku głowy połyskiwały leciutko. Wokół tych lśniących płaszczyzn rozwiewały się srebrzysto-złote kędziory. Czyżby to był Andriej Bieły? VI VRKP(b) O przedwieczornej porze pogodnego październikowego dnia - wspaniałe babie lato! - Siemion Strojło, instruktor rejonowego Osoawiochimu* czekał na Ninkę Gradową w gabinecie pomocy naukowych na pierwszym piętrze Domu Kultury dzielnicy Czerwona Preśnia. W promieniach słońca, wpadających przez wąskie okno, widać było grubą warstwę kurzu na pomocach naukowych i sprzęcie treningowym, granatach, maskach przeciwgazowych, spadochronach. Można z tego było wywnioskować, że szanowny towarzysz instruktor niezbyt pilnie przykłada się do pracy. Siemion Strojło nienawidził tych bzdur, ni diabła się w nich nie wyznawał. Stanowisko otrzymał jako człowiek o czystej ankiecie w ramach awansu społecznego, nie zamierzał jednak zbyt długo tu siedzieć, miał przed sobą wielką karierę. Na razie był zadowolony - nie trzeba się przemęczać, a co najważniejsze ma klucze do trzech gabinetów, wielka wygoda jeżeli chodzi o spotkania z dziewczynami. W środku pokoju na stole demonstrował swoje żelazne wnętrze przecięty na pół ciężki karabin maszynowy Maksim. Na ścianach wisiały propagandowe plakaty, które Siemion czasem omiatał z kurzu. Ogromna proletariacka pięść rozgniata angielski krążownik, wyglądający jak marna jaszczurka: „Nasza odpowiedź Curzonowi!” A na niebie w promieniach bijących od * Obszczestwo Sodiejstwija Oboronie i Awiacyonno-chimiczeskomu Stroitielstwu SSSR, Towarzystwo Popierania Obrony i Budownictwa Lotniczo-Chemicznego ZSRR. sierpa i młota szybuje klucz sterowców: „Zbudujemy eskadrę sterowców imienia Lenina!”... W pokoju było gorąco. Siemion leżał na sofie w samym podkoszulku z emblematem klubu sportowego „Buriewiestnik”. Palił, popijał z gwinta portwajn Trzy Siódemki - tatko nazywa to „trzy siekierki” - i czytał wyświechtaną książczynę Księżniczka Kasyno. Przyjdzie, kurna, myślał. Zobaczy mnie w samym podkoszulku, z butelką i bulwarowym powieścidłem i zachwyci się - mój Boże, jakiż on prosty, jaki wyzwolony! Taki ma gust dziewczyna! Siemion Strojło szczycił się romansem z profesorską córeczką, wypielęgnowaną Ninką Gradową, ale jednocześnie ta sytuacja irytowała go, musiał bowiem stale grać rolę narzuconą przez zwariowaną pannicę. Widziała w nim idealnego proletariusza, prostego, wyzwolonego, korzystającego bez wahania ze wszystkich bogactw świata, które teraz należały do niego, ponieważ budował przyszłość. A więc musiał nieustannie demonstrować swoją plebejskość, pewność siebie, nawet chód zmienił, poruszał się niespiesznie, koślawo, zwiesiwszy ramiona o potężnych bicepsach. Z usposobienia zaś był Strojło zawsze zaaferowany, skory do dzielenia włosa na czworo, wcale nie taki silny fizycznie na jakiego wyglądał, nienawidził hantli. Krótko mówiąc, Ninka widziała w nim raczej lalkę proletariusza niż rzeczywistego robociarza, którym nie był pomimo czystego kwestionariusza. Ani tatko, ani dziadzio nie wytwarzali wartości materialnych, ponieważ wywodzili się z marienroszczenskich magazynierów. No, ale nie krzywdował sobie, dziewczyna jak cukiereczek, pożytku z niej wiele, jednak... Z korytarza i klatki schodowej dobiegały lekkie kroki. Ale, kurna, punktualna co do minuty! Nina przemknęła przez hol i każdy, kto spotkał ją w tym przestronnym wnętrzu, patrzył ze zdziwieniem: skąd ta promienność, ten optymizm w dziesiątym roku rewolucji? Sprzątaczka chrząknęła znacząco. - Widzisz, do instruktora na ksiuty przybiegła - pokazała ją stróżowi krzywym palcem. Ten cmoknął, otarł nos rękawem. - Gładka lala... Nina przemknęła korytarzem, szarpnęła drzwi z tabliczką „Pomoce naukowe”. Wpadła do pokoju, potrząsnęła świeżutkim wydaniem tygodnika „Krasnaja Now’”. - Wstawaj, leniuchu! Popatrz, wydrukowali moje wiersze! Otworzyła tygodnik, oparła się o półcekaem, przeczytała głośno: Czyż mogłabym zapomnieć, choć czas wartko płynie, Twoje oczy, Odysie, słodycz twoich warg, Białe żagle nocami jak kwiaty jaśminu, Mury kamiennej twierdzy, surm daleki gwar? Siemion udał, że ziewa. Demonstruję proletariacki brak wychowania, pomyślał. - O czym napisałaś? Nina w milczeniu patrzyła gdzieś przed siebie. - O czym ten wiersz? - dopytywał się Siemion. - O nocy - powiedziała Nina. Siemion rzucił pod kozetkę butelkę, wstał, przeciągnął się. - Możeś, Ninko, głodna? Wskazał otwartą puszkę z mięsną konserwą i bochenek chleba moskiewskiego. Przecząco pokręciła głową. - Nie masz ochoty na takie świetne żarcie? - zdziwił się. - A może łykniesz portwajnu? Dziwaczka z ciebie, toż to Trzy siódemki! Wzięły go słodkie ciągoty, odpiął pasek od spodni. - Dobra, jak nie, to nie, chodź tu do mnie! Nina żachnęła się, niby to oburzona, chociaż w tej chwili pragnęła nieprzytomnie tego prostego, zwykłego chłopaka. - A niech cię, Sioma! Ja ci czytam wiersze, a tobie jedno w głowie... Przyciągnął ją do siebie, po gospodarsku zadarł spódnicę. - No, chodź już! Po co te ceregiele! Tyle razy ci mówiłem, żebyś była prostsza! Uległa mu, zamknąwszy oczy. - Tak, masz rację - szeptała - mój kochany... będę prostsza... - ale tak naprawdę wyobrażała sobie jak zwykle, że jest ofiarą proletariackiego gwałtu, zdobyczą zwycięskiej klasy. Na korytarz przywlokła się sprzątaczka ze swoją szczotką, by posłuchać skrzypienia sofy. Przykuśtykał stróż. Zapadł zmierzch, a Nina wciąż jeszcze nie mogła oderwać warg od twarzy i szyi swego znużonego pana i władcy, czule głaskała jego spocone włosy. - Mój cesarzu Osoawiachimie - szeptała. - Dość już tych czułości - mruczał zadowolony. Łyknął portwajnu, zapalił. - Muszę ci, Nino, coś powiedzieć. Jesteś świetną babką, ani słowa, nie zaszkodziłoby jednak trochę więcej aktywności. Kiedy zbliża się ta chwila, no wiesz, powinnaś robić tak - pokazał ręką, co powinna robić. - Taka fala z grzywaczem, a ty, kochanie, nic! Zaśmiała się, wcale nie była obrażona. - Siomka, Siomka, jaki z ciebie głupek! Siemion wstał, włożył spodnie i bluzę, usiadł okrakiem na krześle. - I jeszcze jedna sprawa, kochanie, tym razem od naszego koła, to znaczy od samego Albowa. Polecił mi przekazać, że nie jest z ciebie zadowolony. Za mało czasu poświęcasz na pracę w kole, a za dużo tym... - potrząsnął z obrzydzeniem tygodnikiem „Krasnaja Now’”. - Białym żaglom nocą jak kwiaty jaśminu... Aleś zalała. Przecie żeś komsomołka, nie po drodze ci z takimi jak Stiopka Kalistratow! - Jesteś zazdrosny, Osoawiachimie - zaśmiała się Nina. Siemion uderzył pięścią w stół. A pięść, chociaż niezbyt masywna, ale w takich chwilach wydawała mu się młotem kowalskim. - Cooo? Ja poważnie mówię, a ty znowu swoje... Dobrze wychowana panienka! Nina usiadła na kozetce. - Albow rzeczywiście to powiedział? Siemion skinął głową. - Aha. Pracujemy, można rzec, w podziemiu - powiedział - a Gradowa gania na lefowskie imprezy. Nina, spojrzawszy na zegarek, zerwała się. W zatęchłym powietrzu Osoawiachimu zatrzepotały jej szmatki - spódniczka, bluzka, sweterek, szalik. Ubrała się w mgnieniu oka, teraz nic nie wskazywało na to, że jeszcze przed chwilą zażywała uciech miłosnych u stóp pogańskiego bożka - przepołowionego karabinu maszynowego. - Spóźnimy się na uniwersytet, Sioma! Towarzysz Strojło wyciągnął wepchniętą pod biurko grubą teczkę z drukowanymi materiałami. Na Manieżną dotarli pół godziny później. Musieli wynająć dorożkę na koszt komórki, by nie spowodować załamania się całego planu z przyczyn jak najbardziej nieusprawiedliwionych. Była właśnie moskiewska godzina szczytu. Obok uniwersytetu, dzwoniąc i pryskając iskrami z przewodów, wlokły się przeładowane tramwaje. Krzyczały wniebogłosy handlarki gorących pierożków z podrobami - ważne ogniwo studenckiej gastronomii. Niekiedy widać było studencką gębę przeżuwającą pierożek ze smakiem, o czym świadczył nieprzytomny wzrok. Przy bramie uniwersyteckiej pod latarnią widniało ogłoszenie. Audytorium komunistyczne. Dzisiaj o godzinie 8 wieczorem. LEF! Algebra rewolucji! Czyta poeta Siergiej Trietiakow. Wystąpią również: Poeta Stiepan Kalistratow, Bez tytułu. Konstruktor Wladimir Tatlin opowie o aparacie Letatlin. Strojło i Nina, rzuciwszy okiem na ogłoszenie, weszli do bramy, pędem przecięli podwórze obok pomnika Łomonosowa i wbiegli na reprezentacyjne schody. Kiedy znaleźli się w Audytorium Komunistycznym, sala była pusta, chociaż nad katedrą wisiała już makieta futurystycznej maszyny do latania, podobnej do pterodaktyla. - Zdążyliśmy. Chwała pracy, nie ma jeszcze nikogo - szepnęła Nina. - Do roboty! - rozkazał Siemion. Pobiegli schodami w górę, rozrzucając ulotki. Zadanie wykonali szybko, po czym ulokowali się przy scenie, w pierwszym rzędzie i otworzyli podręczniki, jak ludzie, którzy lekturą skracają sobie czas oczekiwania na koncert. Od czasu do czasu wymieniali spojrzenia i chichotali. Poza wszystkim innym jesteśmy z Siomą towarzyszami walki, myślała Nina, jakby tłumacząc się przed kimś. Ale ma ślepia! - myślał Siemion. Kilka minut później do audytorium runął tłum. Ktoś znalazł ulotkę, przeczytał głośno: „Ratujmy rewolucję! Precz ze Stalinem!” W drugim rzędzie czytano inne hasło: „Nie dopuśćmy do termidora! Hańba stalinowskiemu KC!” Studenci nie po raz pierwszy mieli do czynienia z wywrotowymi ulotkami trockistów i opozycji. Znajdowali je w internatach i stołówkach, czasem były rozklejone na ścianach, kiedy indziej rozłożone paczkami z wezwaniem: „Przekaż kolegom”. Jedni identyfikowali się z nimi, inni mieli je w nosie. Czasem wybuchały spontaniczne wiece, kiedy indziej można było zobaczyć studenta, który z ulotką ukrytą w pięści pędził do toalety. Tym razem wyglądało na to, że hasła trafiły do młodzieży, tu i tam rozległy się okrzyki: „Precz!”, „Hańba!” Wkrótce jednak znaleźli się prześmiewcy-żartownisie - cóż to za okazja powygłupiac się wieczorem przed dziewczynami! - którzy zaczęli kombinować: „Dwakroć precz!” „Hańba trzykrotnie!” „Precz do kwadratu!” „Hańba do sześcianu!” Gruchnęły śmiechy. „Oto algebra rewolucji!” Tego dnia nastrój nie sprzyjał politykowaniu. Tymczasem Audytorium Komunistyczne pękało wprost w szwach. Ludzie stali w przejściach i w drzwiach. Wśród spóźnionych był asystent profesora Gradowa, młody lekarz Sawwa Kitajgorodski. Utknął w przejściu i dryfował, aż znalazł się w kącie, gdzie mógł się nawet oprzeć ramieniem o ścianę. Na scenie był już poeta, Siergiej Trietiakow, ale Sawwa nie patrzył w tamtą stronę. Szukał wzrokiem na sali pewnej twarzy. Wkrótce znalazł ją - Nina Gradowa! Nie szkodzi, że jak zwykle w towarzystwie swego kretyna, ale była tu! „Wchodzę do mrocznych świątyń, zanoszę pokorne modły...” Poezja nie była obca młodemu lekarzowi, chociaż utknął na symbolistach i nie miał zamiaru posuwać się dalej. Amfiteatr ryknął, wyładował się i ucichł. Siergiej Trietiakow, przyjaciel Majakowskiego, stanął na skraju sceny. Był bardzo wysoki, nie niższy od samego Majaka, nie wyglądał jednak na trybuna, miał powierzchowność inteligenciaka jak Sawwa Kitajgorodski: okulary, garnitur z kamizelką... Majakowski nosił garniturzysko, Trietiakow - garniturek. W jego wykonaniu lefowski impet - te wszystkie ryki i potrząsanie pięściami - wydawały się zabawne. Trietiakow mówił: Pierwiastek kwadratowy zRKP! Podzielić na: Naprzód! Uważnie strzec! Cisnąć! Ani kroku wstecz! Dodać: Elektryfikacja! Razem! Marsz! Dodać: Pragnienie, by świat był - Nasz! Odjąć: Gadanie! Odjąć: Brudy! Odjąć: Kłamstwa cynika! Wynik: To Droga Października! Końcówkę wiersza korzystnie podkreślał rym, czym autor wyraźnie się szczycił, nie zastanawiając się nad dwuznacznością wynikłą z zestawienia tych wyrazów. Studenci wydziału filologicznego ryknęli z zachwytem: „Brawo, Siergiej! Brawo LEF!” - Podoba się panu? - spytała Sawwę stojąca obok „literacka pannica”, dzierlatka z długim warkoczem i grzywką. Sawwa wzruszył ramionami, dziewczyna się zaśmiała. - Mnie także nie bardzo się spodobało. To ma być algebra? Zwykłe rachunki dla czwartej klasy! Tłum zachwiał się. Biodro dziewczyny dotknęło biodra Sawwy. Przemknął niestosowny prąd. Pannica uśmiechnęła się obłudnie. - Przepraszam. Sawwa kręcił się, usiłował stworzyć przestrzeń między dwoma ciałami różnej płci. - Rzeczywiście jest ciasno... Nina targała Siemiona za rękaw. - Powiedz, czy ta poezja jest ci bliższa? To, Sioma, dla mnie bardzo ważne! Ale Strojło burknął pogardliwie w swoim „proletariackim” stylu: - Gówno i tyle. Pęcherz mi pęknie. Muszę się odlać. Zaczął się przeciskać między rzędami do wyjścia. Nina zdążyła jeszcze szepnąć: „Prostaczku miły!” Odwrócił się, warknął: „Dość tego!” i do studentów: - Po nogach depczę? Może mam chodzić po waszych głowach? Strojło wszedł do przestronnej, wyłożonej glazurą toalety starego uniwersytetu. Przy oknie ujrzał stojącego młodzieńca w półwojskowym stroju, który, być może, czeka na niego. Kiedy zabrał się do załatwiania potrzeby, młody człowiek podszedł. - Cześć, Strojło! - Cześć - odpowiedział Strojło zapinając się. - Wpadniemy do komitetu zakładowego? - spytał bardzo pozytywny młodzieniec. - Czemu nie - zgodził się Strojło. Pokój, w którym mieścił się komitet zakładowy, był równie przestronny jak toaleta. O tej porze było tu bezludnie, tylko w głębi, przy lampie biurowej człowiek w średnim wieku przeglądał jakieś papiery. Ze ściany spoglądał uważnie Włodzimierz Iljicz Uljanow (Lenin) w ozdobnej ramie. Człowiek spod lampy biurowej wstał na widok wchodzących młodych ludzi. - Witajcie, towarzyszu Strojło - powiedział. - Przejdźmy może od razu do sprawy. Ilu ludzi było na ostatnim posiedzeniu? - Dziewiętnastu, towarzyszu komisarzu - odpowiedział służbiście Strojło, odpiął klapkę, wyjął kartkę papieru. - Oto wykaz. Komisarz wziął go, przeczytał głośno kilka nazwisk: „Albow, Briechno, Gradowa, Gałat...” Wsunął kartkę do kieszeni, uścisnął mocno dłoń Strojły. - Dziękuję, Siemionie! Robisz wielką, ważną dla nas wszystkich robotę! Strojło przyjął postawę zasadniczą, jego rozpromieniona twarz wyglądała głupawo. - Ku chwale ludu pracującego! Tymczasem w audytorium miejsce Siergieja Trietiakowa zajął Stiepan Kalistratow - wymiętoszona welwetowa bluza, szal zarzucony na ramię, rozwichrzona, „jesieninowska” czupryna. Jak zwykle trudno było określić stopień zamroczenia alkoholowego Stiepana - gruntowny, średni czy też zaledwie lekki. Tak czy inaczej poeta recytował w ponurym natchnieniu: Gdzieś buczy syrena fabryczna. Płaska pustynia dokoła. Służba wartownicza. Nie słychać śpiewu anioła... Ucieczką od samotności Są nocne sekrety spelunek I arzamaski trunek Zwany „Tęsknotą”... Nina Gradowa patrzyła na Kalistratowa jak zaczarowana. Stiepan podobał się publiczności, zwłaszcza dziewczynom, chyba bardziej niż Trietiakow. Każdy jego wiersz nagradzano burzliwymi oklaskami. Pewnie jedynym człowiekiem w audytorium, który nie uległ jego urokowi, był Sawwa Kitajgorodski. Nie odrywał wzroku od twarzy Niny zamyślonej i promieniejącej jakimś wewnętrznym światłem. Kiedy nie ma obok „proletariusza”, Nina zmienia się, tak właśnie, promienieje, na tym, proszę państwa, polega jej niezwykłość! Szept „literackiej pannicy” oderwał Sawwę od tych rozważań. - Podobno Kalistratow jest bliski zerwania z LEF-em! - Niemożliwe - obruszył się Sawwa - A co z rewolucją? Dziewczyna spojrzała na niego z uśmiechem. - Niektórzy mają jej dość! Ktoś z widowni rzucił Kalistratowowi kwiaty. Wiecznie podpity bard nadspodziewanie zręcznie złapał je w locie, przycisnął do piersi, a następnie przekazał do pierwszego rzędu Ninie Gradowej. Studenci wyciągali szyje, cała sala chciała koniecznie wiedzieć, kogo poeta obdarował. Policzki Niny płonęły pośród goździków. - A tę osóbkę pan zna? - spytała „literacka pannica”, mówiąc prosto do ucha Sawwy. - Młoda poetka Nina Gradowa. Podobno... - Przepraszam - przerwał jej Sawwa, przepychając się ku wyjściu. Tymczasem Siemion Strojło wracał do Niny, nie zważając na nogi osób siedzących w tym rzędzie. Padł na swój fotel, bez słowa wyrwał z rąk Niny kwiaty i cisnął do dalszych rzędów w amfiteatrze. A Stiepan, podnosząc głos, recytował swój najbardziej znany wiersz Taniec marynarski. Późną nocą w domu Gradowów nie spał tylko potężny, lecz łagodny młody Pitagoras. Starając się nie zanadto stukać pazurami, spacerował po pustych pokojach, oświetlonych jedynie promykami księżyca wpadającymi w szczeliny między zasłonami. Niekiedy wchodził do kuchni, wspinał się na tylne łapy i spoglądał przez okno. W końcu zauważył to, czego tak pilnie wypatrywał, pobiegł do drzwi wejściowych, usadowił się przy nich i cichutko zaskamlał. W zamku szczęknął klucz, weszła Nina, natychmiast zdjęła obuwie, by cichutko, na palcach, nie budząc domowników przemknąć się do swego pokoju. Pies rzucił się ku niej, a ona rozpostarła ramiona. - Dzięki ci, Pitku, żeś na mnie czekał tak cichutko. W towarzystwie Pitagorasa przeszła przez jadalnię i salon, kiedy nagle spostrzegła, że w głębi gabinetu pali się lampka. Zajrzawszy, zobaczyła ojca. W szlafroku i kapciach siedział na kanapie i czytał „Nowy Mir” z Opowieścią nie zgaszonego księżyca. Tatko kochany, rozczuliła się Nina. Chciała wymknąć się na schody, kiedy ojciec podniósł nagle głowę i ujrzał dwie sympatyczne gęby - jedną z wielkimi oczami, drugą z wielkimi uszami. Odłożył „Nowy Mir”. - Posiedź ze mną chwilkę, Nino. Siadła powoli na dywanie u jego stóp. Rozwichrzył jej krótką grzywkę. - Ta powieść, którą wtedy przyniosłaś... Trafiła mi się przypadkiem... Taak... To dość abstrakcyjny utwór... Chociaż można... - jakiś czas plótł trzy po trzy, ale w końcu powiedział twardo: - Musisz wiedzieć, że mnie tam nie było. Zostałem odsunięty w ostatniej chwili. I oczywiście, gdybym tam był, to... Rozumiesz, co mam na myśli? Nina ujęła jego dłoń, przytuliła do policzka. - Rozumiem, tatko. Teraz wszystko rozumiem. Wierzę, że ciebie tam nie było... Westchnął. - Niestety, to nie całkiem tak. Kiedyś opowiem ci wszystko... Ale... Oni oczywiście uważają mnie za obcego. Awansują mnie, wiążą w jeden wspólny węzeł, nagradzają, ale wszyscy doskonale wiedzą, że jestem dla nich obcy i cała moja szkoła także, jesteśmy po prostu rosyjskimi lekarzami, nawet młodzież, jak Sawwa Kitajgorodski. - A jaki on jest, ten Sawwa? - spytała Nina całkiem nie obojętnie. Wspaniale, że pyta o niego, pomyślał ojciec. Ciekaw jestem, czy kiedykolwiek pytała o mnie taka dziewczyna. - O - powiedział - Sawwa to przyszły luminarz, jestem tego pewny. Dobrze się nam współpracuje w dziedzinie znieczulenia miejscowego. Wiesz, nie jest mu łatwo, ma na karku rodzinę siostry, a zarobki młodych lekarzy są niskie. Dorabia w pogotowiu. - A dlaczego ostatnio... przestał do nas przychodzić? - spytała. Ojciec znowu był zachwycony, tym razem jakąś kokieterią w jej głosie. - Sama najlepiej wiesz dlaczego, chytrusko - zaśmiał się. - Ponieważ ty bywasz wśród obcych. Ocierała się o jego rękę niczym kotka. - Cóż to za bzdura! Leżący obok Pitagoras energicznie lizał jej nogę. Z góry, z sypialni ciuchutko zeszła Mary Wachtangowna. Bez słowa stanęła w drzwiach gabinetu, patrzyła na męża i córkę, którzy jej nie zauważyli. - Gdybyśmy wszyscy urodzili się pół wieku wcześniej! - westchnął profesor. - Co to, to nie! - oburzyła się nagle Nina, nawet rękę ojca puściła. - Może mi nie wierzysz, ale jestem szczęśliwa, że żyję właśnie teraz! Że właśnie teraz, w dwudziestych latach dwudziestego wieku jestem młoda! Wszystkie inne epoki bledną w porównaniu z naszą! Ojciec pogłaskał ją po głowie. - Nie krzycz na mnie, Nino, ale uważam, że powinnaś na jakiś czas wyjechać z Moskwy. Oczywiście Nina podniosła głos: - Czyś ty zwariował, tatko?! Dokąd mam jechać? W tejże chwili matka usiadła obok, przytuliła ją. - Na przykład do Tyflisu, do wuja Galaktiona - powiedziała słodziutko. - Zanadto, córeńko, angażujesz się w politykę. Kierowca ojca, młodszy dowódca Słabopietuchowski mówił w sekrecie Agaszy, że interesuje się tobą GPU. Nina, chociaż poczuła niepokój, zaśmiała się wesoło: - Co za głupstwa! Też mi źródło - Słabopietuchowski! Oczywiście w GPU nie brak głupoli, ale nie mamy ustroju Mussoliniego! Zerwała się, pociągnęła matkę za rękę. - Lepiej zagraj nam, mamo! Mary Wachtangowna uśmiechnęła się. - Teraz nie wolno grać nocą. Mamy dziecko. Obudzimy naszego Borię! - Bardzo proszę - nie ustępowała Nina - zagraj cichutko. Nokturn Chopina, no ten, wiesz... Dopięła swego, matka podniosła się z dywanu i z uśmiechem usiadła przy fortepianie. - To przecież staroszlachecka romantyka, odrzucasz to, wolisz jazz i dodekafonię... Leciutko dotknęła klawiszy. Mąż i córka słuchali z zachwytem, wymieniali spojrzenia. Pitagoras słuchał także, siedział w pozycji doskonale ułożonego psa i tylko strzygł uszami. W drzwiach pojawiła się Agasza. Z sypialni wyszli Nikita z Weroniką, która natychmiast po porodzie zabrała się do swojej powszedniej funkcji - olśniewała urodą. Cyryl, jak się okazało, od dawna siedział na schodach z zamkniętymi oczami. Z gabinetu widać było amfiladę pokoi starego przestronnego domu. Nina ogarnęła wzrokiem swoje rodzinne gniazdo. Mój Boże, jakże ich wszystkich kocham, nawet zwariowanego Cyryla! Po prostu nie mam prawa tak bardzo ich kochać... W sypialni zapłakało dziecko. Mary Wachtangowna zdjęła ręce z klawiatury. - No proszę! Borys Czwarty raczy się gniewać! Pierwszy śnieg spadł w końcu października. Fizyk, Leonid Walentinowicz Pułkowo jechał tramwajem wzdłuż Czistych Prudow, kiedy z błękitnawego nieba zaczęły spadać lekkie kryształki. Pułkowo machinalnie stwierdził, że nadszedł kres babiego lata, i szykował się do wyjścia. Nie miał głowy do obserwacji zjawisk przyrodniczych, w ostatnich dniach śledzono go w sposób demonstracyjny. Teraz także na pomoście stoi facet w kapeluszu, niewątpliwie wywiadowca, który nie tylko się nie ukrywa, lecz przeciwnie, wyraźnie chce, by go zauważono, zachowuje się tak, jakby grał w filmie i chciał dowieść, że ten oto pan w angielskim reglanie i czapce z astrachańskich karakułów jest obiektem jego zainteresowania. Nawet moskwianie, których trudno zadziwić, przyglądają się ciekawie. Kiedy tramwaj zaczął hamować przy przystanku, wywiadowca znowu demonstracyjnie wychylił się z wagonu i wskazał komuś Pułkowo - w porządku, nie zgubiłem go! Na przystanku czekali na Pułkowo dwaj faceci. Oni także nie ukrywali się, odebrali sygnalizację z tramwaju i przyglądali się profesorowi z kwaśnymi uśmiechami. Pułkowo, mijając ich, ironicznie uniósł czapkę. Faceci zarechotali, wymienili spojrzenia i natychmiast pomaszerowali za „niedobitym burżujem”, utrzymując zaplanowany dystans - to znaczy tuż przy nim. Ostatnio Pułkowo żałował, że nie przyjął propozycji Borysa i nie przeniósł się do Srebrnego Boru. Nie był pewny, czy w czasie jego nieobecności nie penetrują jego kawalerskiego mieszkania. Co więcej, nie wiedział nawet, czy ktoś nie wchodzi do niego w nocy, podczas snu. Spotykał szpiclów na każdym kroku - na schodach, w bramie, w księgarni, koło instytutu i w instytucie, nawet na koncertach w konserwatorium, na które miał abonament od wielu lat. Co robić? Zwrócić się do milicji - głupio, a pisać skargę do GPU - nie miałoby sensu. Skręcił do swego zaułku i ujrzał pod domem, tuż przy daszku z matowego szkła w stylu art deco duży czarny samochód. Przy kierownicy siedział czerwonoarmista. Pewnie po mnie przyjechali, pomyślał z ulgą. Wreszcie się sprawa wyjaśni. Z samochodu wysiadło dwóch ludzi, jeden po cywilnemu, drugi w mundurze GPU. - Profesor Leonid Walentinowicz Pułkowo? - spytał pierwszy. - Dzień dobry, jesteśmy z OGPU. Proszę się zapoznać, oto nakaz rewizji. Pułkowo potrzymał chwilę urzędowy papierek pewną ręką (cóż za wspaniałe opanowanie!) i zwrócił go pierwszemu czekiście. - Mogę wiedzieć, czego panowie szukają? - spytał z uśmiechem. - To my pytamy - uciął ponuro drugi. Za plecami profesora już stał czerwonoarmista z imponującym pistoletem za pasem. Pułkowo eleganckim gestem zaprosił gości do mieszkania. Rewizja dobiegała końca. Czekista, który grzebał w biurku profesora, pozamykał szuflady i dołączył do kolegi przeglądającego książki na regale. Pułkowo z fajką w zębach siedział grzecznie w fotelu. Na jego kolanach spał kot. Z punktu widzenia tego ostatniego w przytulnym kawalerskim mieszkanku, gdzie niestety zapach tytoniu utrudniał nieco kocią sygnalizację, nie działo się nic szczególnego. Po prostu przyszli w odwiedziny dwaj miłośnicy książek. Nawet obecność w drzwiach nieruchomej postaci w mundurze nie wydawała się czymś dziwnym. - Skończyliśmy - powiedział pierwszy czekista, ten w eleganckim garniturze. - Niczego nie konfiskujemy poza tym oto - wskazał palcem wiszącą na ścianie mapę Anglii z chorągiewkami, oznaczającymi podróże profesora. - Po co to panom? - zdziwił się Pułkowo. - O tym dowie się pan później. A teraz, profesorze, musi pan udać się z nami. - Czy to znaczy, że zostałem aresztowany? - profesor powiedział wreszcie pytanie, które dręczyło go cały czas, kiedy czekiści grzebali w jego papierach i książkach. - Nazwijmy to „szczególnie ważnym spotkaniem” - uśmiechnął się czekista. Pułkowo wzruszył ramionami. - Jeżeli to nie jest areszt, to mógłbym nie jechać z panami. - To nie wchodzi w rachubę, profesorze. Pan pojedzie z nami. - Czekista pochylił się i zdjął z profesorskich kolan wspaniałego persa. Tego kot bardzo nie lubił. Nikt prócz pana nie miał prawa go podnosić. Zwierzak syknął i szarpnął pazurami rękę bibliofila. Drugi czekista, ten, który miał na kołnierzu dystynkcje starszego stopniem oficera, zdjął ze ściany mapę Anglii i zaczął ją zwijać w rulon. Dopiero na widok całkiem zwyczajnej czynności Pułkowo niemal konwulsyjnie drgnął. - Czy ma pan jodynę? - spytał pierwszy czekista, zaciskając podrapaną rękę. Zapadał wczesny zmierzch, kiedy samochód wiozący Pułkowo dotarł do placu Łubiańskiego, zatłoczonego ciężarówkami i dorożkami. W gęstniejącej śnieżycy zbliżał się zwalisty, niechlubnej sławy gmach w stylu końca stulecia. Obecnie w rozkwicie NEP-u budynek ten, w którym kiedyś mieściło się towarzystwo ubezpieczeniowe, nie budził już takiego lęku jak w czasach „czerwonego terroru” i „wojennego komunizmu”. Jednak także dzisiaj w potocznych rozmowach pomijano go milczeniem, a jeżeli wspominano, to jakoś półgębkiem, z dwuznacznym uśmieszkiem, z przymrużeniem oka, co świadczyło o zastarzałym strachu. W piwiarniach moskiewskich faceci pod dobrą datą opowiadali niekiedy o „kazamatach Łubianki”, o tym, że obecnie także odchodzi tam mokra robota. Po mieście krążyły wieści o trzech okrutnych łubiańskich katach, nazywanych w duchu Gogolowskiego Wiją - Ryba, Maga, Gel. O obecnym przewodniczącym GPU, Wiaczesławie Rudolfowiczu Mienżyńskim, wyniesionym znowu na szczyt czekistowskiej władzy, różnie mówiono w inteligenckich środowiskach. Wiadomo było, że się wywodzi z rodziny petersburskiego dygnitarza szlacheckiego pochodzenia, to znaczy, iż podobnie jak jego poprzednik - zdradził katolicyzm dla rewolucji. W czasach przedkatastroficznych wcale nie zawsze należał do niezłomnych leninowców, publikował bowiem obraźliwe pamflety na wodza wszystkich ludzi pracy, jednak ze względu na wyjątkowe zalety intelektualne właśnie Lenin wydźwignął go na stanowisko komisarza ludowego finansów, a następnie ze względu na jakieś inne zalety - do prezydium Czeka, gdzie przetrwał wszystkie najgorętsze lata od 1919 roku. O osobistych cechach Mienżyńskiego krążyły całkiem sprzeczne wieści, czasem przedstawiano go jako szalonego rozpustnika, postrach kobiet lub amatora chłopców, alkoholika i narkomana, kiedy indziej jako ascetę, niemal kastrata, jak poprzednik, Feliks Edmundowicz. Samochód wjechał do bramy prowadzącej na wewnętrzne podwórze Łubianki i zatrzymał się przy frontowych drzwiach, co dodało Leonidowi Walentinowiczowi nieco otuchy. Na znak konwojenta Pułkowo wygramolił się z samochodu, spojrzał na fasadę budynku i powiedział z nerwowym śmiechem: - Aha, oto ona, „Rosja”! - To Państwowy Zarząd Polityczny - sprostował czekista. - Tylko wróble na dachu nie wiedzą o tym - ciągnął lekkomyślnie Pułkowo. - Ale my, starzy moskwianie, ciągle jeszcze pamiętamy waszych poprzedników w tym gmachu, towarzystwo ubezpieczeniowe „Rosja”. - Proszę iść za mną, obywatelu Pułkowo - powiedział czekista. Ciarki przeszły Pułkowo po skórze, a następnie zalała go fala gorąca. Uświadomił sobie, że ani razu nie nazwano go „towarzyszem”, co w ich rozumieniu oznacza szacunek, zwracano się do niego per „profesorze”, a teraz ten obojętny zwrot zastąpiono złowieszczym „obywatelem”; oni tak mówią o aresztowanych, o wrogach. Usiłował się bronić wisielczym humorem. - Rozumiem... - wymamrotał - sformułowania świadczą, że zbliża się zakończenie... Pewnie wyślą na Sołowki, myślał idąc w obstawie dwóch agentów korytarzami „Luby”. Podobno można tam ocaleć, wielu inteligentów... Przecież nie zabiją, nie wsadzą do piwnicy, do tych ryb, magów i gelów. Tymczasem na pierwszy rzut oka otoczenie wyglądało całkiem niegroźnie. Najpierw prowadzono go przez ogromny hol z portretem Lenina i chichoczącymi między sobą wartownikami, którzy nie zwrócili uwagi na profesora. Później wspaniałymi schodami, które miały robić dobre wrażenie na klientach „Rosji”, weszli pół piętra wyżej do windy. Winda, wbrew oczekiwaniom, pojechała na dół. Leonid Walentinowicz struchlał. A więc jednak do piwnicy? Winda się zatrzymała. Zamiast ponurych sklepień i narzędzi tortur profesor ujrzał zwyczajny, jasno oświetlony korytarz z mnóstwem drzwi. Za niektórymi z nich uspokajająco terkotały maszyny do pisania. Nagle dobiegł przeraźliwy jęk. Jednak gdzieś tutaj torturowano człowieka. Profesora zaprowadzono do innej windy, która jechała w górę. Wreszcie zaszokowany i blady stanął przed wielkimi rzeźbionymi drzwiami z czarnego dębu. W gabinecie szefa towarzystwa ubezpieczeniowego zgodnie z logiką obecnie urzędował przewodniczący OGPU W.P Mienżyński. Pułkowo ujrzał mahoniowe meble, duży dywan perski, biurko osłonięte zielonym suknem, portrety Lenina i Dzierżyńskiego. Przy biurku siedział mężczyzna uczesany z przedziałkiem, o wyglądzie inteligenta. Na widok wchodzącego, a raczej wprowadzonego Pułkowo mężczyzna z wyrazem miłego zdziwienia na twarzy wstał i zbliżył się z wyciągniętą dłonią. - Cieszę się, że mogę poznać towarzysza - zaterkotał uprzejmie. - Dziękuję, za przybycie. Mienżyński jestem! Pułkowo uścisnął jego dłoń i nie ukrywając ulgi sięgnął po chustkę, by otrzeć czoło i policzki. - Ja także się cieszę, towarzyszu Mienżyński. - Usiłował przypomnieć sobie ów humorek, który mu dotychczas pomagał, ale wypadło to dość żałośnie. - Przyznaję, że musiałem przebyć długą drogę od „obywatela”, jak mnie nazywano - wskazał oczami agenta - do „towarzysza”, co usłyszałem tutaj. Mienżyński zaśmiał się dobrodusznie. - Nasi chłopcy niekiedy przeginają pałę. - Ujął profesora pod rękę, poprowadził w głąb gabinetu, zwierzył się poufnym tonem: - To ludzie o bohaterskiej przeszłości, ale niekiedy zawodzą ich nerwy. Zaprowadził Pułkowo do foteli i stolika w kącie gabinetu. Odwrócił się do agentów. - Dlaczego, towarzysze, nie wyjaśniliście towarzyszowi Pułkowo, że chcę z nim porozmawiać? Po co te tajemnice? No dobrze, możecie odejść. Chyba nie ma sensu mówić o rewizji, pomyślał Pułkowo. - Proszę siadać, Leonidzie Walentinowiczu - zaprosił Mienżyński. - Może odrobinę koniaku? - Dziękuję. Nie odmówię. Mienżyński nalał kieliszki, pokazał profesorowi etykietkę. - Dawniej Szustowski, obecnie Ormiański, pięć gwiazdek. Na mój gust lepszy od Martela. Pańskie zdrowie! Łyknął, przysunął fotel i z uśmiechem obserwował twarz gościa, która zaróżowiła się i zaczynała się ożywiać. Po czym przeszedł do sedna sprawy. - Wiele słyszałem o pańskiej ubiegłorocznej podróży do Anglii, Leonidzie Walentinowiczu. Rząd uważa, że powinna ona przynieść korzyści radzieckiej nauce... Właśnie o tym, o pewnych perspektywach współczesnej nauki mam zamiar z panem porozmawiać, zanim jednak to uczynię, chciałbym uściślić nasze informacje o pańskich kontaktach z niektórymi osobami... Profesora znowu zmroził gwałtowny strach. Czyżby dowiedzieli się otym? Ale o co chodzi? Przecież to sprawa całkiem osobista... Czyżby dzisiaj także to było zakazane? - Przede wszystkim z panem Krasinem - ciągnął Mienżyński, wpijając się w profesora, powiedzmy wprost - niezbyt dżentelmeńskim wzrokiem. Westchnienie ulgi zostało oczywiście zauważone. Ten zimny wzrok notował pewnie każde najlżejsze drgnienie mięśni twarzy. - Przepraszam, Wiaczesławie Rudolfowiczu, ma pan na myśli naszego ambasadora, towarzysza Krasina, który zmarł przed kilkoma miesiącami? - Pan Krasin zmarł we właściwym czasie. Pan rozumie, co mam na myśli? - Przepraszam, nic nie rozumiem. Przecież Krasin był już ambasadorem we Francji podczas mojego pobytu. W drodze powrotnej, w Paryżu zostałem rzeczywiście przedstawiony... - Wiemy otym - przerwał Mienżyński. - A w Anglii?... Krasin dwa razy przyjeżdżał do Anglii, kiedy pan przebywał w tym kraju. Czy zapoznał pana z jakimiś osobami z brytyjskiego rządu? - Nie mógł mnie z nikim zapoznawać, ponieważ go nie widziałem - wykrztusił Pułkowo. - Dobra odpowiedź, towarzyszu Pułkowo - zaśmiał się sztucznie Mienżyński. Profesor pomyślał ni stąd, ni z zowąd, że gdyby nie rewolucja, Mienżyński nigdy nie zostałby szefem służb specjalnych. Zapewne byłby sobie lewicowym dziennikarzem albo maklerem na giełdzie. Czyżby rewolucja mogła z każdego człowieka zrobić czekistę? - Ma pan szczęście, Leonidzie Walentinowiczu - ciągnął życzliwym tonem Mienżyński - ma pan szczęście, kochany, że się nie spotkał z Krasinem w Anglii... Ani w hotelu w drodze z Londynu do Cambridge, ani w klubie Ateneum... Dobrze, że się pan nie spotykał z nim nigdzie prócz Paryża. Gdzie to miało miejsce, zapomniałem, chyba na przyjęciu w ambasadzie? Jeżeli życzy pan sobie, uchylę rąbka tajemnicy. Krasin został już kanonizowany, prawda o jego brytyjskich kontaktach nigdy nie zostanie ujawniona, ale ludzie, którzy mieli nieostrożność związać się z nim, z pewnością oberwą. Doceniam pana jako uczonego, Leonidzie Walentinowiczu. Widzi pan, trochę po amatorsku interesuję się współczesną fizyką. Ta nauka ma przyszłość. Dobrze byłoby, aby wybitni intelektualiści trzymali się z dala od polityki. Ludzie pokroju Krasina i jego przyjaciół ze służb brytyjskich nie są odpowiednim towarzystwem dla pana, profesorze. Niech się pan trzyma swoich przyjaciół. Przyjaźni się pan z Ernestem Rutherfordem i świetnie... Proszę mi o nim opowiedzieć! W trakcie rozmowy szef potężnej instytucji dwakroć dolewał koniaczku i gościowi, i sobie, i raz po raz upijał z kieliszka. Profesor miał nawet wrażenie, że przenikliwe oczy przesłoniła lekka mgiełka. Jął opowiadać Mienżyńskiemu o pracach Rutherforda. Kiedy na tapecie jest genialny uczony, o czym można mówić, jak nie o jego pracach? - ... Po przeprowadzeniu pierwszej reakcji jądrowej Rutherford całkowicie poświęcił się tej dziedzinie. Przepowiedział istnienie neutrino i spodziewał się, że schwyta tę cząstkę w laboratoryjnych doświadczeniach. Rzeczywiście jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Ernest z sympatią traktuje moje doświadczenia w dziedzinie niskich temperatur i ideę wyładowań wielkiej częstotliwości w gazach dużej gęstości... Mienżyński słuchał uważnie, kiwał głową, nagle klepnął kolano Pułkowo i po pijacku zaśmiał. - A jak się panu podoba Meyerhold, Leonidzie? Nabił nas wszystkich w butelkę swoim Gogolem. Wybrałem się, oczywiście incognito, na Rewizora, żeby odetchnąć, pośmiać się... A tu zamiast wytchnienia na scenie jakieś diabelstwo, pachnie siarką... Jak pan myśli, to nie dla klasy robotniczej i chłopstwa? Nie czekając na odpowiedź, Mienżyński skierował się ku swemu biurku. Ale zaraz zmienił kierunek i pomaszerował w stronę małych drzwi w kącie pokoju. Zachwiał się mocno, dotarłszy do drzwi odwrócił się w stronę Pułkowo. - Słowo daję, żyjemy na pograniczu jakiejś mistyki - powiedział. - Czytałem niedawno wypowiedź pańskiego Rutherforda o planetarnej budowie atomu. Czy to znaczy, że nasz Układ Słoneczny może być po prostu atomem, a Ziemia - jednym z elektronów? - To nie jest wykluczone - powiedział Pułkowo. - Cha! Cha! - zawołał Mienżyński. - Wspaniała wizja! Ze śmiechem wyszedł do sąsiedniego pokoju. Pułkowo siedział jakiś czas sam, usiłował pozbierać myśli uciekające jak neutrino, zrozumieć co to wszystko znaczy, dlaczego Czeka interesuje się fizyką. Mienżyński wrócił całkiem trzeźwy, nie wiadomo zresztą, czy bodaj chwilę był pijany, czy udawał. Usiadł obok profesora. Jakiś czas wpatrywał się w niego bez słowa. - Czy to prawda, Leonidzie Walentinowiczu - spytał twardo - że badania atomowe mogą doprowadzić do zbudowania potężnej broni? Wieczorem śnieg szybko się roztopił na skutek odwilży, którą przywiało do Moskwy. Szalał potężny południowy wiatr, wyrywając z rąk parasole. Bo i Lo, wspierając się nawzajem, szli powoli bezludną uliczką w Srebrnym Borze. - Coś mu odpowiedział na pytanie obroni atomowej? - spytał Gradów. - Powiedziałem, że potrwa to co najmniej sto lat - wzruszył ramionami Pułkowo. Gradów uśmiechnął się. - Dziwni ludzie ci bolszewicy. Czasami mam wrażenie, że pomimo całego materializmu działają pod wpływem jakichś mistycznych impulsów. Weźmy dla przykładu zabalsamowanie Lenina, wystawienie zwłok i oddawanie czci. A jeżeli chodzi o czas, to oni dzielą go przez cztery. Wiesz, pewnie uratowała ciebie broń atomowa. Oni chcieliby mieć ją za ćwierć wieku. Spoza płotu wytoczył się potężny drab w milicyjnym mundurze, zachwiał się, przyłożył dłoń do czapki. - Tak jest, towarzyszu profesorze! Broń ma być za ćwierć wieku! - ryknął. - Co tu robicie, Słabopietuchowski? - obruszył się Gradów. - Znowu podsłuchujecie? I dlaczego jesteście w milicyjnym mundurze? Słabopietuchowski, zadowolony z wrażenia, zameldował wesoło: - Wypisałem się z bohaterskiej RChACz i zapisałem się do bohaterskiej milicji, towarzyszu profesorze. Agafia Wasiliewna zaświadczy, że już trzeci dzień jako dzielnicowy mam baczenie na dom i majątek. Jedno pytanko, towarzyszu profesorze. Czy aby gdzieś w kieszeni profesora nie zawieruszyła się trzyrublóweczka? W końcu miesiąca Nikita, Weronika i Borys Czwarty wracali do Mińska. Ściślej - wracali rodzice, bo ważniacki maluch, urodzony moskwianin, wyruszał w swoją pierwszą w życiu podróż. W tłoku i hałasie panującym na Dworcu Białoruskim rodzina Gradowów spotkała się przy wagonie sypialnym, który nazywano „międzynarodowym”. Mary przyjechała z domu ze swoim ukochanym wnuczkiem, nieco później dołączył Borys Nikiticz, wreszcie przymaszerował poważny jak zwykle Cyryl. Nikita trzymał w ramionach Borysa Czwartego. Ciężki niemowlak chuchał komdiwowi w policzek, co w tym ostatnim budziło niewypowiedzianą czułość. Agasza, były młodszy dowódca, a obecnie dzielnicowy Słabopietuchowski i nieznajomy czerwonoarmista kończyli załadunek bagaży. - Dlaczego na peronie tylu członków dowództwa? - spytał Cyryl starszego brata. Wyraz jego twarzy świadczył, iż ma prawo pytać i spodziewa się, że brat mu odpowie. Nikita zrozumiał to i odpowiedział jak swój odpowiada swemu. - Wielkie manewry na polskiej granicy. - Hej - powiedziała Mary. - Dajcie mi potrzymać najpiękniejsze dziecko w świecie. Borys Czwarty znalazł się w jej ramionach, teraz chuchał w jej policzek. - A gdzie Weronika? - spytał Borys Nikiticz. - Kupuje czasopisma na drogę - powiedział Nikita, wspinając się po stopniach, by z góry wypatrzyć w tłumie żonę. - Oto i ona! Jak zawsze w swoim repertuarze, zapomniała o wszystkim na świecie! Weronika z naręczem czasopism powoli torowała sobie drogę w tłumie podróżnych i odprowadzających, cywilów i wojskowych, chłopów, radzieckich urzędników. Zaczytana nie dostrzegała nikogo, nawet myszkujących wkoło bezdomnych chłopców. - Weroniko Aleksandrowno! - powiedział z cicha jakiś głos w tłumie. Podniosła oczy i ujrzała Wadima Wujnowicza. Smagły, mocny, wąski w pasie był bardziej podobny do Gruzina niż półkrwi Gruzin Nikita. Patrzył na Weronikę z nieukrywanym zachwytem, lub raczej nie był w stanie go ukryć. Wydawało się, że za chwilę porwie ją w ramiona. - Wadim! - zaśmiała się. - Wystraszył mnie pan. Ten szept szpiegowski: „Weroniko Aleksandrowno!” Dawno rozszyfrowała uczucia, jakimi darzył ją ten mężczyzna, i instynktownie usiłowała rozładować dramatyczne napięcie, przemienić je w lekki flirt. - Proszę wybaczyć, nie miałem zamiaru niepokoić pani, ale... - zaciął się Wadim. - Pan także jedzie do Mińska? - spytała. - Proszę wpaść do naszego przedziału, jedziemy w „międzynarodowym”. Przedstawię panu Borysa Czwartego. Nikita ze stopnia wagonu widział ich oboje. Wiedział, że były przyjaciel nie ma tu nic do roboty prócz tropienia jego żony. Poczuł się podle, w dodatku ujrzał nagle maszerujący po peronie niewielki oddział, jakby pół plutonu, marynarzy w czarnych mundurach z błyszczącymi guzikami i powiewającymi wstążkami przy beretach; jeden z nich w pierwszym szeregu z gwizdkiem bosmańskim na szerokiej piersi. Nikicie wydało się, że za chwilę marynarze skierują na niego broń i zemszczą się za Kronsztad. - Nie mogę przyjść do przedziału - powiedział cicho Wadim. - Chciałem tylko życzyć pani szczęścia. Weronika z wesołym śmiechem ujęła go pod rękę. - Pan jest taki dziwny! Życzyć szczęścia! - Pomachała do męża całą paczką czasopism. - Patrz, Nikito, kogo złapałam! Wadim uwolnił rękę, cofnął się i zniknął w tłumie. Oddział marynarzy zatrzymał się, wykonał w lewo zwrot przy wagonie międzynarodowym, w którym prócz Gradowa jechał także gławkom Zachodniego Okręgu Wojskowego Tuchaczewski. Okazało się, że to muzykanci. Za chwilę na peronie rozległy się dźwięki Przez doliny i przez wzgórza. Chwilę przed odjazdem pociągu peronem przemknęła niczym huragan Nina. Zdążyła zawisnąć na szyi brata, wycałować bratową, pohuśtać na rękach wspaniałego bratanka. Pociąg ruszył powoli. Nikita i Weronika przytuleni do siebie stali w drzwiach wagonu. Uśmiechali się i posyłali całusy. Wszystko odbywało się pomyślnie przy wtórze brawurowej interpretacji czerwonoarmiejsko-białogwardyjskiej piosenki z ostatniej wojny. Odprowadzający jak przystało machali rękami, chustkami i kapeluszami. Mary Wachtangowna, zasmucona rozstaniem z najukochańszym wnukiem, wtuliła twarz w miękki szalik na piersi męża. Dzielnicowy Słabopietuchowski raz po raz wyciągał zza cholewy ćwiartkę wódki. Widocznie w jego świadomości miało miejsce pewne przesunięcie czasu. - Szła dywizja w bój! - ryczał za odjeżdżającym pociągiem. - Hajda na Warszawę! - Dość tego, Słabopietuchowski! - skarcił go Cyryl Gradów. - Czy zdajecie sobie sprawę, co to znaczy? Dzielnicowy wyciągnął do niego ćwiartkę i był bardzo zdziwiony, kiedy propozycję, zrobioną ze szczerego serca, odrzucono. VII „Okularem błyska” W listopadzie 1927 roku Thowsend Raston znowu porzucił Paryż, by odbyć podróż na „Czerwony Wschód”. W odróżnieniu od wyprawy sprzed dwóch lat, tym razem przyczyna była konkretniejsza - naświetlenie hucznych obchodów, które miały się odbyć w Moskwie w związku z dziesiątą rocznicą rewolucji październikowej. Dziesięciolecie nieprawdopodobnej władzy, w porównaniu z którą nawet akcje czarnych koszul i przemówienia Mussoliniego wyglądały jak gierki komedii delFarte! Władza trzyma się mocno, wygląda na to, że nie ma zamiaru się zmieniać, to znaczy wyzbywać się swego nieprawdopodobieństwa, podążyć w kierunku, który zapowiedział ówczesny rozmówca Rastona, mister Ustriałow, teoretyk ruchu „Przełom”. W odróżnieniu od profesora emigranta Raston nie czuł respektu dla „historycznej misji Rosji”, jeżeli w ogóle kiedykolwiek zakładał, że taka misja istnieje, a świat cywilizowany powinien się z nią liczyć. Raston po prostu widział absurdalność i bezczelność nowej władzy, która powstała na ruinach imperium, i ani przez chwilę nie wątpił, że bolszewicy zlikwidują ten cały swój NEP, w momencie kiedy uznają, że nie jest im potrzebny. Pierwszy cykl „rosyjskich” korespondencji Rastona, napisany w postaci dyskusji z pewnym rosyjskim historykiem, który przechodzi na pozycje radzieckie, cieszył się powodzeniem. Odtąd Raston pilnie obserwował Wschód. Wiedział 112 o trwającej właśnie wewnątrzpartyjnej walce i za grosz nie wierzył żadnej stronie. Ustriałow, rzecz jasna, zwróciłby uwagę na to, że linia generalna pokonuje opozycję, występującą z ultrarewolucyjnymi hasłami. Oto dowód umacniania się idei normalnej państwowości. Stalin - to pragmatyk, dąży do silnego państwa, a nie światowego pożaru, potrzebuje NEP-u, zdrowych finansów, dobrego zaopatrzenia, zadowolonego, sytego społeczeństwa. Bullshit! - mamrotał Raston w odpowiedzi na wymyśloną przez siebie możliwość - komunizm umacnia się złowieszczo w tym kraju, umacnia się jego linia generalna, a nie rozgadana opozycja. Opozycja, pomimo swego rewolucyjnego demonizmu, ciągle jeszcze jest echem liberalizmu. Prawdziwy komunizm zaczyna się od Stalina. Rano siódmego listopada Raston wyszedł z Nationalu i skierował się pieszo na plac Czerwony, dokąd otrzymał przepustkę dzięki WOKS-owi*. Towarzyszyła mu Halina, tłumaczka z WOKS-u, młoda blondyna, która zachowywała się jak źle ujeżdżony rumak, to znaczy jakoś dziwnie szarpała się w różnych kierunkach i rozglądała jednocześnie w różne strony. Może przespać się z nią? - myślał Raston. Przyjemności będzie niewiele, ale można się będzie pochwalić Hamingwayowi w Clozerie de Lilas, że spałem z czekistką. Położył dłoń nieco poniżej talii Haliny. Jej tyłek umknął spod ręki jak odłamek lodu spod buta w czasie roztopów. Duże botki przeszły w nerwowy galop. - Proszę mi przetłumaczyć te wszystkie hasła - poprosił. Na placu Manieżnym stały szeregi uczestników defilady; niektóre jak na komendę „spocznij”, inne maszerowały w miejscu albo zaczynały posuwać się w kierunku Kremla. Pożoga jednobarwnych, czerwonych sztandarów podgrzewała mocno szary dzionek. Z murów Muzeum Historycznego, Grand Hotelu i gmachu byłej dumy spoglądały portrety Lenina, Stalina, Bucharina i innych członków politbiura. W zasadzie na tych portretach widać jedną twarz, pomyślał Raston. Różni ich tylko zarost. Halina uroczystym tonem tłumaczyła hasła z ogromnego płótna na fasadzie Muzeum Historycznego: * Wsiesojuznoje Obszczestwo Kulturnoj Swiazi, Ogólnozwiązkowe Towarzystwo Związków Kulturalnych. - „W górę czerwone sztandary! Proletariusze świata! Ludzie pracy całej Ziemi! Szykujcie się, walczcie o zwycięstwo Rewolucji Światowej!” Więc to tak! - uśmiechnął się w duchu Raston. A gdzie są pańskie zasadnicze różnice, panie Ustriałow? Maszerujące ulicą oddziały Armii Czerwonej demonstrowały nowinkę - hełmy stalowe w kształcie jajka. Przemaszerował oddział sanitarny kobiet w błękitnych chustkach. Pułk Osoawiachimu maszeruje w miejscu. Obok potrząsa zaciśniętymi pięściami pułk „czerwonych żołnierzy frontowych Niemiec”, niektórzy pomimo wilgotnej i zimnej moskiewskiej aury w krótkich bawarskich spodenkach. Bawarskie łydki, białe i masywne, wzruszają stołeczną publikę. Podpity facet w proletariackim kaszkieciku woła płaczliwie do Niemców: - Dalibyście Hindenburgowi do wiwatu, bracia, gdybyście mieli kaemy! - Sieg heil! - ryczą Niemcy podtuczeni w Moskwie. Z głośników nad całym placem rozbrzmiewało już przemówienie Nikołaja Bucharina wygłaszane z trybuny na Mauzoleum. Raston i tłumaczka przyspieszyli kroku. Zaczęła się defilada. - Proletariusze! - wołał teatralnie Bucharin. - Chłopi pracujący! Żołnierze Armii Czerwonej i Floty! Pięć lat z karabinem w ręku walczyliśmy przeciwko potężnym siłom wroga! Rozgromiliśmy ich do cna! Złamaliśmy grzbiet właścicielom ziemskim! Obaliliśmy bandy kapitalistów! Pięć lat walczyliśmy z upadkiem i ubóstwem, z kapitałem prywatnym i wyzyskiwaczami! Dźwignęliśmy kraj z otchłani i szybko idziemy do przodu! Dzisiaj wypieramy kapitał, otaczamy kułaka! Kim jesteśmy? Jesteśmy masami! Milionami! Robotnicy, pracujący chłopi! Niech żyje Wielka Rewolucja Październikowa! Że też po takim przemówieniu ludzie mogą jeszcze na coś liczyć! - pomyślał Raston. Czemu by nie miał podarować mi tego wiecznego pióra? - myślała tłumaczka, patrząc jak gość - „gość niezwykły, nawet niebezpieczny”, ostrzeżono ją - robi w notesie jakieś stenograficzne zakrętasy swoim montblankiem ze złotą stalówką. - Oszalałabym z radości! - Czy to prawda, pani Halino, że opozycja szykuje się dzisiaj do wystąpienia? - spytał Raston. - Podobno ma odbyć się kontrdemonstracja? Nie słyszała pani o tym? Przebiegły ją ciarki. Nie przypadkiem ją ostrzegano! To rzeczywiście człowiek niebezpieczny! - Co pan mówi, panie Raston! W takim dniu?! Przecież to wielkie święto państwowe! Czy nie jest pan sympatykiem naszego kraju? - Nie jestem! - burknął. O godzinie dziesiątej na murze kremlowskim zapłonęła cyferka X. Z bramy Spasskiej wyjechał na białym koniu komisarz ludowy spraw wojskowych i morskich Woroszyłow. Był dobrym jeźdźcem, swobodnie siedział w siodle, widać było, że się rozkoszuje dzisiejszym występem: patrzą na niego tysiące oczu, podziwiają „pierwszego czerwonego oficera”! Po zakończeniu uroczystości odbierania meldunków defiladę otworzyła kawaleria. Przed Mauzoleum sunęły oddziały jeźdźców w spiczastych budionówkach, trzymając w rękach lance z różnobarwnymi proporczykami. „Dziwne umundurowanie” - notował Raston. „Armia chaosu. Gog i Magog”. Jakby po to, by spotęgować wrażenia „niebezpiecznego gościa”, przez plac przegalopował narodowy pułk kaukaski. Fruwały czarne peleryny i niebieskie kaptury. Na trybunach dla gości zagranicznych, na których przeważały delegacje partii komunistycznych z różnych krajów, panował zachwyt. Raston, rozglądając się, widział płonące oczy i pięści podniesione wysoko w komunistycznym pozdrowieniu. Ktoś, chyba Hiszpanie, zaintonowali Międzynarodówkę. Za chwilę śpiewała ją w rożnych językach cała trybuna. Ktoś położył Rastonowi dłoń na ramieniu, widocznie uważając go za przyjaciela. Dranie! - pomyślał dziennikarz, ale uśmiechał się, ukazując trzydzieści dwa białe, amerykańskie zęby. W pokoju wypoczynkowym za trybuną na Mauzoleum stał wielki stół z przekąskami, winem i dużym samowarem. Zjawiali się tu przywódcy, mignęli Mołotow, Kalinin, Tomski, Jenukidze, Klara Zetkin... Przez otwarte drzwi dobiegała muzyka i łoskot defilady. W kącie pili herbatę Stalin i Bucharin. Szklanka lekko dzwoniła o metalową oprawkę w nieproletariackim ręku Nikołaja Iwanowicza, Józef Wissarionowicz natomiast uosabiał pewność i niezmienność, statecznie zjadał kanapkę po kanapce z kawiorem. Jak to Gruzin umiał jeść ze smakiem. Bucharin, spadkobierca pozbawionej talentów pozytywistycznej inteligencji, nieapetycznie pił herbatę. - Są dokładne informacje, Józefie - szeptał - że opozycja szykuje wystąpienia co najmniej w Moskwie i w Leningradzie. Stalin uśmiechał się, to znaczy leciutko rozsuwał wargi pod wąsami. - Nie denerwuj się. Klasa robotnicza nie pozwoli na awantury garstce niegodziwców. - Czy Mienżyński jest zorientowany? - dopytywał się nerwowo Bucharin. Stalin chrząknął. - Nie denerwuj się, kochany. Zmienił się hałas dobiegający z zewnątrz. Zacichał miarowy łoskot butów o bruk. Grało kilka orkiestr. Szurały tysiące podeszew. Chaotyczna kakofonia odgłosów. Okrzyki wyrażające miłość do rządu. Zaczął się pochód ludzi pracy stolicy. Raston wypytywał tłumaczkę o dziwaczne karykatury płynące nad kolumnami. Dziewczyna wzdychała, przewracając oczami: no tak, krótko mówiąc to satyra polityczna... W końcu zagryzła wargi ze złością. Za tę wstrętną ciekawość proszę bardzo, powiem! - Przywódcy brytyjskiego imperializmu MacDonald i Chamberlain! Aha, jasne, teraz Raston sam zaczął się orientować. Oto płynie olbrzymia postać światowego robotnika z młotem. Przed nim widać obrzydliwe pyski imperialistów w cylindrach, z cygarami w zębach. Zręczne chłopaki pociągają za sznurek. Robociarz podnosi młot i wali w cylindry. Po sprawiedliwie wymierzonej karze młot unosi się w górę, a cylindry się prostują. „Zabawne, robociarz nie może ostatecznie zniszczyć kapitalistów, bo skończy się całe widowisko” - wyzłośliwia się Raston w notesie. Nagle pojawiła się ogromna kolumna Chińczyków. Nad nią na szczudłach telepią się kukły imperialistów. Skończył się motyw satyryczny. Kolumny moskiewskich zakładów niosą plakaty i hasła z radosnymi meldunkami o swoich osiągnięciach. Gdzieniegdzie widnieją portrety Stalina, Kalinina, Rykowa. Przedstawiciele kolumn wykrzykują przez wielkie tuby z ocynkowanej blachy: - Niech żyje Stalin! - Niech żyje wszechzwiązkowy sołtys! - Niech żyje nasz ojczysty radziecki rząd! Robotnicy Zakładów imienia Lenina nieśli szeroki transparent: „Za leninizm, przeciwko trockizmowi!” Twerską, pryncypialną ulicą Moskwy z hotelami, restauracjami i sklepami, wypełniały kolumny manifestantów, powoli posuwające się w kierunku placu Czerwonego. Pogoda sprzyjała wylewnym uczuciom, a także niewylewaniu za kołnierz napojów orzeźwiających. Grały orkiestry, panował świetny nastrój. Na balkonie hotelu Paryż nad głowami manifestantów stało sześciu działaczy z kierownictwa. Pozdrawiali idące dołem kolumny, wykrzykiwali przez tuby hasła rewolucyjne, rozrzucali zamaszyście świąteczne ulotki. Idący pod balkonem robotnicy z Michelsona odpowiadali głośnym „hura!” i oklaskami. - Kogo, towarzysze, oklaskujecie?! - wołał co sił w płucach Cyryl Gradów. - To opozycjoniści! Trockiści! Rozłamowcy! Cyryl stał na ciężarówce ze spuszczonymi klapami. Razem z nim na wszystkie cztery strony świata wołało kilku innych agigatorów z Komitetu Rejonowego WKP(b) na Krasnej Presni. Początkowo „michelsonowcy” nagradzali ich także oklaskami, zorientowali się jednak, że towarzysze rozrabiają jakoś całkiem nieświątecznie. Zaczęli uważniej obserwować hotel Paryż, klasowa świadomość podpowiedziała, że coś tu nie gra: w oknach widniały portrety Trockiego i Zinowiewa, kiedy się dokładniej wsłuchali, okazało się, że z balkonu wołano „Precz ze stalinowską biurokracją!” Właśnie spada ulotka, łap ją, Piotrku, przeczytaj! Co tu czytać, każdy widzi, że to karykatura na naszą partię. Patrzcie, towarzysze: „WKP(b) za kratami”. - Wpadliście, bracia! - zaśmiał się ktoś. Ktoś inny ze złością wywijał pięściami. - Oszukali, sukinsyny - wołano - zepsuli nasze święto! - Z zaułka wyskoczyli młodzi, silni chłopcy, poleciały na balkon jabłka. - Bijcie draniów! Przed hotelem stała zwarta grupa opozycjonistów, co najmniej ze dwie setki, większość wyglądała na studentów lub inteligentów, nie brakowało jednak robotników. Kołysało się kilka transparentów z rozbijackimi hasłami: „Niech żyje opozycja!”, „Niech żyją Trocki i Zinowiew - wodzowie światowego proletariatu!” Z zaułków wciąż wysypywali się chłopcy na schwał, przedzielali kolumny, wypierali wiecujących, wychwytywali spośród nich kogoś, bili w słabiznę, kopali, ciskali na bruk. Mówców na balkonie bombardowano zgniłymi jabłkami, kaloszami. Opozycjoniści rozumieli już, że żarty się skończyły. Usiłowali spleść dłonie, wołali chórem: „Precz ze Stalinem! Precz ze stalinizmem!”, bronili się nieudolnie, jakby byli tołstojowcami, a nie takimi samymi zajadłymi komunistami jak tamci. Raz po raz zajeżdżały milicyjne budy. Przybywało zorganizowanych patriotów, przyłączali się do nich manifestanci z nadchodzących kolumn. Wkrótce wypieranie opozycjonistów przemieniło się w pogrom. Opozycjoniści, rzuciwszy swoje hasła, rozbiegali się na wszystkie strony, usiłując ukryć się w bramach lub zgubić w tłumie. Wyłapywała ich milicja i pakowała do bud. Ze swojej ciężarówki Cyryl z ciężkim sercem obserwował rozwój sytuacji. Skojarzenia literackie, których naturalnie nie brak było w Gradowowskim domu, zachęcały do porównania dzisiejszych wydarzeń z czymś, co należało do „haniebnej przeszłości”. To przecież - deja vu - ochotnoriadcy* rozpędzają wiec socjaldemokratów! Obok zacierał radośnie ręce towarzysz Samocha. Cyryl, przezwyciężając obrzydzenie, wziął czekistę za guzik. - Co się dzieje, Samocha? Napuściliście chuliganerię z Marinej Roszczi? Samocha, chłop rosły i przystojny, nawet nie spojrzał na młodzika. - Nie szkodzi - powiedział. - To wyjdzie im na zdrowie! Daj spokój inteligenckim głupotom, Gradów. Historia nie lubi żartów! Może Samocha ma rację, myślał Cyryl. Pewnie tak. Czas wyrzucić białe rękawiczki, jak uczył Lenin. Nie jestem lepszy od Samochy. Przecież kiedyś na Preobrażenskim patrzyłem wesoło na dwóch wisielców w takich chuligańskich czapkach! * Skrajni czarnosetnicy, którzy pomagali policji zwalczać ruchy robotnicze. Nagle ujrzał w pobliżu dwóch, właśnie dwóch, w takich samych czapkach ze ściętymi daszkami, szarpiących się z kobietą, która niosła portret Trockiego. Jeden zdarł jej chustkę z głowy, drugi wczepił się we włosy. Cyryl, nie panując nad sobą, zeskoczył z ciężarówki i popędził na pomoc. Podobizna Trockiego z ułamanym kijem wyśliznęła się z rąk kobiety, Trocki na ułamek sekundy po raz ostatni ukazał się nad rozkrzyczanym tłumem i spadł na bruk. Natychmiast legendarną twarz zadeptały ciężkie buciory. A przecież jeszcze niedawno ryczano co sił w płucach przy wtórze harmonii: „Patrz do góry, na te mury, tam Trockiego portret. Okularem błyska, burżuazja pryska!” Oprychy w czapkach bez daszka dali spokój kobiecie, naskoczyli na Cyryla, złapali go za klapy, przycisnęli do muru. Gęby mieli rozradowane - ale życie! Cyryl bronił się jak mógł, co rozbawiło ich jeszcze bardziej. Teraz jeden napastnik naciskał na jego szyję, usiłując przygiąć głowę do ziemi, a drugi wykręcał rękę na plecy. - Puszczajcie! - rozpaczliwie krzyknął Cyryl. - Nie... nie jestem trockistą! Uznaję generała linię partii! - Ty uznajesz generalną, a my żołnierską! - zarechotali napastnicy. „Rycerz rewolucji”, Samocha, w swoim skórzanym umundurowaniu bez pośpiechu podszedł do kotłującej się trójki, wyraźnie się nie spieszył - niechaj ten mięczak Gradów zapamięta nauczkę. Pokazał czerwoną legitymację OGPU, marksistę zwolniono. W innej stołecznej dzielnicy, na rogu Mochowej i Wozdwiżenki, skąd widać basztę kremlowską, pękatą Kutafię, sytuacja układała się inaczej. Wiec znacznie liczniejszy przebiegał spokojniej. Nikt nie atakował rozbijackich haseł i plakatów. Fasadę Czwartego Domu Rad zdobił wielki portret Trockiego. W otwartym oknie nieopodal portretu od czasu do czasu ukazywał się oryginał, wymachiwał pakietem tez i wykrzykiwał płomienne hasła, utrzymane w najlepszym stylu Frontu Południowego z dwudziestego roku: - Stoimy, towarzysze, przed wyborem: rewolucja albo termidor! Tłum odpowiadał burzą oklasków i okrzyków wyrażających aprobatę. Trocki teatralnie odwracał się od okna, łykał aspirynę. Głowa pękała mu od bólu. Trzeba było działać trzy lata wstecz, wyrzucał sobie kolejny raz. I zwrócić się do żołnierzy, a nie do studentów. Obok wiecujących w kierunku placu Czerwonego powoli sunęły kolumny głównej manifestacji. Jej uczestnicy obojętnie patrzyli na wiec i hasła. Ukazanie się w oknie Trockiego wywoływało rzecz jasna okrzyki zdumienia. Wódz krzywił się. To zwykła ciekawość, a nie objaw solidarności. Pewnie ukazanie się Szalapina wywołałoby aplauz głośniejszy. W jednej z kolumn szła wielka grupa młodzieży. Uważny widz mógłby założyć, że są to raczej zwolennicy opozycji niż linii generalnej. Młodzież szła spokojnie, nawet jakby apatycznie, nie reagowała na płomienne wezwania płynące z Czwartego Domu Rad. Siemion Strojło niósł plakat „Chwała Październikowi!”, Nina Gradowa portret „wszechzwiązkowego sołtysa”, lubieżnego Kalinina z kozią bródką, a kierownik koła Albow odważył się dźwigać podobiznę znienawidzonego Koby. Młodzi musieli ze wszelką cenę pomyślnie dotrzeć do placu Czerwonego. Kolumny znowu utknęły, grupa Albowa, około setki młodych trockistów, stała naprzeciwko Czwartego Domu Rad. Chcąc nie chcąc, młodzi z daleka patrzyli na portret ukochanego wodza i okno, w którym właśnie mignął oryginał. Albow z niepokojem obserwował towarzyszy, drżących z podniecenia - byle tylko nie puściły im nerwy! Nina Gradowa rozejrzała się. - Przysięgam - szeptała do ucha Siemionowi - że tu pełno agentów Stalina! Spójrz tam, to z pewnością szpicle! - A jakże! Gdzie mają być, jak nie tutaj? - burknął Siemion, obejmując jej ramiona lewą ręką, jakby chciał przekazać pewność siebie i niezachwianą wiarę w klasową słuszność. Z trudem mógł zachować spokój i rytmiczny, szeroki krok, czyli główne cechy swojej maskarady. Dygotał wewnętrznie, aż go ponosiło, by zachowywać się całkiem inaczej - rozglądać się, kręcić, ukrywać wzrok. Niedługo wszystko się rozstrzygnie. Dziewczyna z pewnością zrozumie, kim on jest w rzeczywistości, wtedy przekonamy się, kochasz czy nie, profesorska córuniu! Sprawdzimy szczerość twego uczucia, kogo kochasz bardziej, swój gówniany trockizm czy swego chłopa. Przecież potrafię poprowadzić cię twardym krokiem w nowe życie! Spoza plakatów, jakby spoza meyerholdowskich dekoracji wychynęła ładna buzia Oleńki Łaziejkinej. - Patrzcie, to on! Lew Dawidowicz! - szeptała gorąco. W oknie rzeczywiście ukazał się znowu Trocki. Znieruchomiał z podniesioną ręką, wreszcie zaczął wykrzykiwać wezwania: - Żądamy uprzemysłowienia kraju! Żądamy demokracji wewnątrzpartyjnej! Płomień rewolucji, towarzysze, ogarnie za chwilę Europę i Indie! Burzą się już Chiny! Biurokracja to kajdany dla rewolucji światowej! Wiecujący pod oknem nagrodzili go burzą oklasków i okrzyków, poleciały w górę czapki. Ludzie pracy, którzy szli w kolumnach, nadal patrzyli na wiec, jakby to było przedstawienie. Kolumny powoli podążały w kierunku Kremla. Albow szeptał do swoich podopiecznych: - Tylko bez emocji! Mamy iść spokojnie. Naszym celem jest plac Czerwony. Na Wozdwiżence ludzie nagle zamarli. Z dachu Czwartego Domu Rad powoli opuszczał się hak. Dwie pary czyichś rąk, które wysunęły się z dymnika, szarpały gruby sznur, usiłując zahaczyć portret Trockiego. Opozycja ryczała z oburzenia. - Patrzcie, próbują zerwać portret! - wołał ktoś z zachwytem w kolumnie. Trocki jakiś czas wykrzykiwał swoje żądania, widocznie nie zdawał sobie sprawy z sytuacji, po czym znowu znieruchomiał w teatralnej pozie. Otworzyło się sąsiednie okno, ukazał się najbliższy sojusznik, Murawiow, w ręku trzymał szczotkę do podłogi. Wychyliwszy się z okna, przesuwał szczotkę po murze, usiłował w ten sposób unieszkodliwić podłe zamierzenia GPU. - Hura! - ryczały radośnie na ten widok drepczące w miejscu kolumny. Walka szczotki z hakiem przykuła uwagę wszystkich. Trocki odsunął się od okna. - Przegraliśmy - powiedział do swoich bliskich. - Masy są bierne. W rzeczywistości było inaczej: pod naciskiem szczotki hak zmuszony został do haniebnej ucieczki. Masy klaskały z zachwytem. Brak poczucia humoru uniemożliwił wodzowi permanentnej rewolucji skorzystanie ze swojej jedynej szansy. Pochód trwał cały dzień. W sali na zapleczu Mauzoleum obsługa po raz dziesiąty od nowa podawała do stołu. Czasami uchylały się drzwi i wtedy można było obejrzeć barczyste postacie wodzów, którzy bez wytchnienia pozdrawiali manifestantów. Dobiegały okrzyki zapewniające o sympatii, tupot maszerujących kolumn, ryk orkiestr. Służbę wartowniczą wewnątrz Mauzoleum pełniła kaukaska, osobista ochrona Stalina. Dwaj dżygici uzbrojeni w rewolwery i kindżały czuwali przy bramie podziemnego tunelu prowadzącego za kremlowski mur. Wkrótce jeden z nich usłyszał coś niepokojącego. Otworzywszy drzwi, ujrzał w tunelu szybko zbliżających się trzech dowódców RChACz. - Kto ich wpuścił?! - wrzasnął góral. - Stój, bo strzelam! Zjawili się jeszcze dwaj jego koledzy, ręce na rękojeściach kindżałów. Dowódcy parli do przodu, byli tuż, wymachiwali przepustkami. - Do diabła! - huknął basem jeden z nich. - Z rozkazu szefa akademii, Roberta Piotrowicza Ejdemana przybyliśmy, by ochraniać rząd! Oto przepustka! Dowódca pułku Ochotników, dowódcy batalionu Heller i Pietienko! Z drogi! Wartownik wziął przepustki, zaczął je studiować. Dowódcy byli dziwnie spięci, wodzili oczami po sali bufetowej, jakby wypatrywali kogoś wśród wchodzącej i wychodzącej starszyzny. Osetyjczyk ochroniarz popatrzył ostro na ważniaka Ochotnikowa, nawet się odrobinę uniósł na palcach, jak ogar przed skokiem. - Fałszywa pieczątka na waszej przepustce! Wahał się jeszcze, czy ma do czynienia z najgorszym, ale instynkt podpowiadał mu, że należy działać szybko, bo będzie za późno. Pietienko wyrwał mu z rąk przepustkę. - Bez pieczątki nie widzisz, kim jesteśmy? Nie widzisz naszych orderów, dzikusie? Wartownik zagwizdał. Do bufetu błyskawicznie zbiegli się wartownicy i pracownicy sekretariatu. - Złożyć broń! - rozkazał ktoś. Otworzyły się drzwi z trybuny, weszli Stalin, Ryków i Jenukidze. - Co tu się dzieje, towarzysze? - zapytał ze zdziwieniem któryś z nich. Na widok Stalina Ochotników, Heller i Pietienko rzucili się do przodu. Wartownicy zawiśli na nich. Wyglądało to głupio: wywracające się stoły, spadające talerze i butelki, samowar, który parował, zsunąwszy się w kąt, wystraszeni przywódcy, kaukascy wartownicy kręcący się wokół protestujących głośno dowódców, a nad wszystkim unosiła się mocna, aż mdląca woń rozlanego koniaku. Trwało to ledwo kilka sekund, ale Stalin zrozumiał, że dzieje się coś bardzo niedobrego, być może to, co mu się czasem śniło ze wszystkimi szczegółami, co mu spędzało sen z powiek. To, co się dzieje w biały dzień nad świętym ciałem rewolucji. Trzeba natychmiast uciekać. Nie wolno się narażać. W następnej sekundzie Ochotników wyrwał się z rąk wartowników, podskoczył do Stalina i z całych sił zdzielił go pięścią w głowę. Buty Stalina rozsunęły się w kałuży koniaku, wódz upadł w kąt. Koniec rewolucji, przemknęło mu przez myśl, nim stracił przytomność. Osetyjczyk od tyłu pchnął Ochotnikowa kindżałem w plecy. Popłynęła krew. - Żywcem ich brać! - krzyczał Jenukidze. Stalin leżał w kącie w dziwnej pozie, wokół poniewierały się zakąski, które spadły ze stołów. Ochotników prawą ręką zaciskał ranę, w lewej trzymał rewolwer, lewa część jego pleców spływała krwią. W zamieszaniu próżno starał się wycelować do Stalina. Czerwony bohater straceniec wzdragał się strzelać do ludzi przypadkowych. Kilka sekund później dowódcom udało się z pistoletami w rękach dotrzeć do tunelu i uciec. Za murem kremlowskim czekały na nich motocykle. - Dranie uciekli! Jak się czujesz, Józefie? - Ryków pochylił się do Stalina. Stalin siedział skrzywiony, jakby przypadkowo łyknął octu. Rozpiął guziki, aby poprawić fałdy szynelu. - Nie uciekną daleko - bąknął. A pochód wciąż trwał. „My - czerwona kawaleria, śpiewać o nas będą za sto, za dwieście lat” - zawodziły dziewczęta w chusteczkach. Kolumna, do której wkradła się grupa Albowa, wchodziła na plac Czerwony wyposażona we wszystkie niezbędne symbole: ogromną trumnę „kapitalizmu rosyjskiego”, hydrę kontrrewolucji z głową Chamberlaina i makietę przyszłego Dnieprogezu. Przy fasadzie Górnej Hali Targowej kolumna rozdwoiła się wokół pomnika Minina i Pożarskiego. W tym miejscu Albow wyskoczył z szeregu i z szerokim zamachem cisnął na bruk portret Stalina. Portret odwrócony wąsatą gębą do góry ześliznął się w stronę szeregu czerwonoarmistów przed Mauzoleum. - Na nas czas, towarzysze - powiedział Albow. Trockiści rzucali już legalne plakaty i rozwijali nad głowami transparent z napisem „Precz ze zwolennikami termidora!” To samo hasło zawieszono na fasadzie Górnej Hali Targowej naprzeciwko rządowej trybuny dla honorowych gości. - Precz! Precz! - skandowali młodzi. Nina na przemian wymachiwała rękami lub kurczowo chwytała ramię Siemiona. - Precz! Precz! - wołała w uniesieniu. W tej chwili mogłaby pędzić pod ostrzałem karabinów maszynowych, polec, wyparować! - Precz! A tymczasem władze rozpoczęły kontrdziałanie. Przez plac biegła kompania, żołnierze ściągali karabiny, osadzali bagnety. Rozkaz brzmiał: bić bez litości. Z tyłu nacierał na kolumnę szwadron kawalerii. Uczciwi ludzie pracy rozsunęli się, wskazując jeźdźcom: „To nie my, to te Żydziaki!” Wymachiwali rękami, oburzali się: „Złójcie skórę bydlakom!” Kawaleria jednak miała wypchnąć grupę z placu na zaplecze Górnej Hali Targowej. Ze wszystkich stron pojedynczo, gwiżdżąc biegli milicjanci. „Łap zdrajców!” Ludzie Albowa, połączywszy ręce, bronili swego transparentu, w końcu jednak jeźdźcy i kolby karabinów zapędziły ich do ciemnej bramy prowadzącej na przechodnie podwórze. - Wykonaliśmy nasze zadanie! Rozejść się! - dobiegł skądś głos Albowa. Niestety, rozejść się nie było gdzie. W ciągu kilku minut trockiści znaleźli się w wąskim zaułku Wietoszyny, oddzielonym od placu Czerwonego masywnym budynkiem hali targowej. Tu zaczął się pogrom. Milicjanci i czerwonoarmiści bili pałkami, kolbami, szablami w pochwach. Pojawiły się skrwawione twarze. - Mordercy! - wołali trockiści. Powalano ich na ziemię, wleczono do milicyjnych bud. Niektórzy ratowali się ucieczką, usiłowali ukryć się w tłumie gapiów. Rozpoznanych wyciągano i katowano. Zapanowało przeraźliwe zamieszanie. Dwaj czerwonoarmiści z rechotem wlekli Ninę Gradową. Jeden trzymał dziewczynę od tyłu, drugi zrywał guziki od płaszcza. - Zaraz ci, suko, pokażemy! Ciąg ją tam, za te beczki! Tam jej pokażemy! Nina co sił w płucach wołała Siemiona, szarpała się ze śmierdzącymi żołdakami. Fala ryczących ludzi i jeźdźców odtrąciła napastników, pchnęła Ninę ku drzwiom sklepu z farbami. Drzwi uchyliły się, z ciemności wyjrzał jakiś pyszczek pomazany farbami. - Wejdź tu, panienko, ukryj się! Nina cofnęła się z przerażeniem i znowu zaczęła wołać Siemiona, i wtedy go ujrzała. W tej ponurej scenerii instruktor Osoawiachimu był pogodny, można powiedzieć - nawet promienny. Stał z papierosem na wysokim ganku hali targowej i wskazywał czekistom, kogo mają łapać w tłumie. Nina nie wierzyła własnym oczom, jęła więc przeciskać się przy ścianie do ganku. - Siemion! - zawołała jeszcze raz. Usłyszał ją, uśmiechnął się, wyciągnął rękę. - Gra skończona, Nino Borysowno - dobiegło do niej poprzez zgiełk. - Chodź tutaj! Widziała, jak jeden z czekistów klepnął Siemiona i wskazał kogoś w tłumie: „To ten?”, a Siemion kiwnął głową twierdząco: „Aha, ten!” - Kapuś?! - krzyknęła histerycznie. - Jesteś, Siemionie, kapusiem? Tłum znowu się zakołysał i porwał Ninę. Obejrzała się, zdążyła zauważyć, że Siemion wskazuje ją czekistom: tamta dziewczyna także. W tym momencie jakiś jeździec drzewcem lancy sięgnął jej głowy. Nina straciła przytomność. Walka się skończyła. Milicjanci upychali wymiętoszonych trockistów do bud. Gruby milicjant o okrągłej twarzy ciągnął za rękę bezwładną Ninę do rogu ulicy Nikolskiej. Nagle stróża porządku otoczyła hałastra uliczna, żebracy i przekupki handlujące gorącą strawą. - Ludzie, patrzcie! Zabili dziewczynę! Krwiopijcy, bandyci, uczennicę ślicznotkę wykończyli! Milicjant rozglądał się bezradnie. - A wy tu czego? Żyje dziewczyna! Trza ją aresztować, to przecie trockistka! Jakaś handlarka cisnęła w niego czerstwym kulebiakiem, buchnął wrzask: - Sam żeś trockista! Bezwstydniku! Krzyża nie nosisz! Pod sąd pójdziesz, dzielnicowy! Milicjant dał Ninie spokój i wziął nogi za pas, byle dalej od tych lumpów. Baby podniosły Ninę, przekonały się, że rzeczywiście żyje, otarły chustką podrapaną twarz i ukradkiem, żeby milicja nie widziała, poprowadziły ulicą Nikolską, gdzie stały karetki pogotowia. Z jednej wyskoczył wysoki, długonogi blondyn w lekarskim kitlu. Na widok Niny aż się zachwiał z wrażenia. - Nina! - wołał. - Nina! Całkiem jak w bajce: rozbój w Kitajgorodzie i Sawwa Kitajgorodski ze skrzywdzoną księżniczką w ramionach. W samochodzie Sawwa ułożył Ninę na noszach, zrobił zastrzyk z morfiny, otarł gazą twarz, zajodynował zadrapania, założył opatrunek na skaleczony przegub ręki. W drodze do szpitala w Szeremietiewie Nina na przemian traciła przytomność, a odzyskawszy ją, pojękiwała cichutko. Co prawda dzięki morfinie nic ją nie bolało, ale bardzo pragnęła widzieć przy sobie twarz Sawwy. A była to twarz niezwykła. Delikatna, jasna, żadnych wąsisk, brodawek, wągrów, po prostu gładka, ludzka twarz, w życiu nie widziała takich twarzy! Nie rozumiała, co się z nią dzieje, dokąd ja wiozą, czuła się jednak bezpiecznie i spokojnie, jak maleńka zapłakana dziewczynka otoczona troskliwą opieką. - To ty, Sawwa? Proszę cię, nie odchodź! Sawwa na pół przytomny z czułości klęczał obok na podłodze trzęsącej się karetki i trzymał Ninę za rękę. - Już dobrze, dobrze, cierpliwości - bełkotał - wszystko będzie dobrze... Przypomniała sobie wstrętne gęby czerwonoarmistów, ciosy kolb, jęknęła boleśnie, uniósłszy się na łokciu. - Co oni z nami zrobili! Czarnosecińcy! Bandyci! Koniec rewolucji, Sawwa! Do diabła z tą waszą rewolucją! - myślał Sawwa. Dzięki jej tylko za to, że przywiodła cię do mnie! - Spokojnie, Nino - błagał. - Przecież żyjesz, mam rację? Twoja młodość, twoja poezja żyją! Nina położyła się, na jej twarzy zjawił się narkotyczny uśmiech. - Piękną masz twarz, Sawwa! - szeptała. - Porównaj nasze twarze, twoją i moją. Moja - to gęba, a twoja twarz wielką literą pisana. Czy mógłbyś swoją twarzą pocałować moją gębę? Znajdź jakieś całe miejsce! Ostrożnie wyszukał nie skaleczone miejsce - z boku na podbródku i dotknął wargami. Na trybunach dla gości zagranicznych przy Mauzoleum powstało zamieszanie. Zauważono tam, że na trybunie rządowej dzieje się coś dziwnego, zniknęli Stalin i Ryków, Bucharin zaś rozgląda się z lękiem. Jakiś czas później Stalin zajął swoje miejsce w środku trybuny, ale był zmieniony na twarzy. Później na drugim końcu ogromnego placu zakotłowało się, pogalopował w tamtym kierunku oddział kawalerii. Na fasadzie zwalistego gmachu naprzeciwko trybuny zawisł krzywo transparent, powstała jakaś przepychanka, jedni chcieli go zawiesić, inni ściągnąć. Raston był wściekły, tłumaczka zawieruszyła się gdzieś w najważniejszej chwili, a może zrobiła to celowo, żeby nie tłumaczyć transparentu. Usiłował odczytać cyrylicę i nagle zrozumiał, że drugi wyraz ma związek z francuskim Le thermidor i wiąże się to z trockistowskimi zarzutami wymierzonymi w rządzącą frakcję partyjną. A więc opozycja rzeczywiście demonstrowała, a on sterczy tu wśród czerwonych głupoli i traci historyczne chwile! Ruszył przejściem w górę na poszukiwanie korespondentów „imperialistycznej prasy”. Bez entuzjazmu śpiewano Bandiera rossa! i Die Fahne hoch! Nagle twarzą w twarz spotkał znajomego pana w doskonale skrojonym tweedowym reglanie. - Profesor Ustriałow! Mam szczęście! Poznaje mnie pan? Ustriałow zatrzymał się, wyraźnie niezadowolony. Oczywiście poznał, ale udawał, że nie pamięta, tak, tak... Zerknął na boki. - To pan... Przepraszam, pan Raston zdaje się? Z Chicago, jeżeli się nie mylę... Żeby skończyć z tą komedią, Raston poufale ujął Ustriałowa pod rękę. - Co się tu dzieje, profesorze? Podobno odbywa się jakaś antyrządowa demonstracja? - Wiem tyle, co pan. Słowo honoru. - Ustriałow usiłował uwolnić ramię. - Może udzieli mi pan krótkiego wywiadu? Pięć minut przy Mauzoleum dwa lata później. Zgoda? - napierał Raston. Ustriałow uwolnił rękę, jego oczy cały czas uciekały, jakby nie widziały Amerykanina, z którym tak mu się dobrze rozmawiało przed dwoma laty. - Przepraszam, dzisiaj to nieaktualne... Jeszcze raz najmocniej przepraszam, nie mam czasu... Popędził schodami w dół, nawet na zegarek zerknął, że niby się spieszy. Raston musiał podnieść głos, by za odchodzącym Ustriałowem wykrzyknąć - jak na rasowego dziennikarza przystało - „prowokacyjne” pytanie: - Więc pańska teoria wzięła w łeb, panie Ustriałow?! Profesor potknął się lekko, zrobił jeszcze kilka prędkich kroków, wreszcie odwrócił się i ku zdziwieniu delegacji komunistów holenderskich zawołał: - Absolutnie nie! Trwa dalsze umacnianie państwowości rosyjskiej! Raston zniechęcony wsunął do kieszeni notes i wieczne pióro. Zjawiła się Halina, wyglądała głupio z dwoma balonikami oznaczonymi cyferką X. Poirytowany Raston pomyślał, że ukośne krzyżyki to zła wróżba - jestem tutaj po raz ostatni, nie brak na świecie innych tematów, mogę jechać na przykład do Hiszpanii, tam nie potrzebuję tłumacza. - Którędy można wyjść? - spytał Halinę. - Jestem zmęczony. - Towarzyszu Raston! - jęknęła obrażona pannica. - Nie jestem, do diabła, towarzyszem - burknął. Z fasady GUM* dawno zniknęło trockistowskie hasło. Nie kończący się pochód wciąż podążał na plac Czerwony. Raston patrzył na portrety Stalina wypływające spoza Muzeum Historycznego. Później wyjął notes i wpisał do niego dwa słowa: „Uwertura skończona”. Humor mu się nieco poprawił, tytuł był dobry. Trzecie intermedium. Prasa Kupno mieszkania zagrożone jest karą wysiedlenia z Moskwy: ludzie pracy w ciągu jednego miesiąca, elementy niepracujące w ciągu jednego tygodnia. W teatrze W. Meyerholda sztuka S. Trietiakowa Krzyczcie, Chiny! * Gosudarstwiennyj Uniwersalny)’ Magazin, Państwowy Dom Towarowy. W cyrku Nik-Diawolo - „Martwa pętla na rowerze”. W kinie gwiazdy ekranu - Gloria Swanson, Jackie Coogan, Ksenia Desin, Charlie Chaplin. Zostali pozbawieni praw wyborczych: kułacy, byli kapłani, byli urzędnicy carscy, podejrzane osoby uprawiające wolne zawody. Zdemolowano sklep Michajłowa i Dejna (Pokrowka 20). Siemaszko zdemaskował przyczyny narastającego chuligaństwa - młodzież wychowywała się w okresie samodzierżawia. Zniknął Nikołaj Siergiejewicz Lorenc, lat 29. Cicho zmarł protojerej, profesor teologii N.I. Bogolubski. Wrócił z urlopu członek kolegium Ludowego Komisariatu Spraw Zagranicznych, tow. Rotsztajn. Powszechnie znana pasta Chlorodent! Chnabasma! Woda kolońska Potrójna! Łóżka! Wydział zaopatrzenia dywizji. Przetarg, kapusta i kartofle na pudy. Zdemaskowano i unieszkodliwiono 49 szpiegów łotewskich. „Mieżrabpom* - Ruś”. Sztuka własna - Matka (temat zaczerpnięty od Gorkiego). W rolach głównych: W. Baranowska, N. Batałow, reżyser Pudowkin, operator A. Gołownia. Kolejna klęska Sun Czuanfanga. W Odessie został pobity felietonista. „Bezalkoholowa Ameryka”, karykatura: z kodeksu prawa płynie strumień samogonu. Gwoździe. Korki. Piły. Bielizna. * Mieżdunarodnaja Raboczaja Pomoszcz, Międzynarodowa Pomoc Robotnicza. Tezy tow. Rykowa na XIV konferencję partyjną „O sytuacji gospodarczej i zadaniach partii”. Pięćdziesięciolecie śmierci Michaiła Bakunia. Sala MGU przepełniona. Mówcy: rektor MGU A.J. Wiszniewski, ludowy komisarz oświaty A.W. Łunaczarski... „Nie wyrzekamy się naszych poprzedników!” Akademik EE Łazariow: „Genialne badania Łobaczewskiego dowiodły istnienia form przestrzeni o właściwościach odmiennych od przestrzeni, w której żyjemy...” Foemat Ł. Owałowa Stalowy propagandy sta. Zadedykowany Aleksiejowi Iwanowiczowi Rykowowi. Michaił Kolców. Sztuka czy partia? Wiele problemów mają słuchacze moskiewskich rabfaków*, którzy często chodzą w spodniach wytartych na siedzeniu i błyszczących jak lustro. Oto ich stan posiadania: 23 ruble stypendium, kotlety z kaszą gryczaną, wiara w rewolucję światową, wrzątek w bursie, trzy funty słoniny od ojczyma, przypadkowe bilety na coś tam. A oto ich niedogodności: obowiązek opanowania programu nauczania, obowiązki partyjne, obowiązki związkowe, obowiązki w dziedzinie obrony przeciwlotniczej i przeciwgazowej, irytująco wspaniałe okna wystawowe, zaległe składki, odmrożone nogi z powodu dziur w butach. Tow. N. Fomorski o Nowym Jorku: „...Ku naszemu zdziwieniu Statua Wolności okazała się w środku pusta... W centrum Nowego Jorku powietrze zanieczyszczone jest wonią spalin... Najwyższe nowojorskie drapacze chmur (do 58 pięter) budzą ogromną złość... Rewolucja proletariacka powinna zlikwidować to szkaradne miasto...” „Forozumienie robotników i nauki złączonych w jedność zgniecie w stalowym uścisku wszelkie przeszkody na drodze do postępu!” - Lassalle. „Duch Lenina unosi się nad bezdusznymi kolumnami liczb!” - L. Trocki. * Raboczij fakultiet, przyspieszone kursy przygotowawcze w zakresie szkoły średniej. Michaił Kolców: „Nie ma mowy o powrocie naszego handlu na zużyte szyny kapitalizmu... Państwo nie może zezwolić na anarchię wolnego rynku, »wolną grę cen«... Nie wstydźmy się, jeżeli odpowiednie organy przywołają niektórych do porządku...” Czwarte intermedium. Taniec psa Młody książę Andrzej, omyłkowo nazywany przez obecnych rodziców Pitagorasem, w świetnym jak zwykle humorze biegał miedzy sosnami, obszczekiwał gawrony i ganiał za wiewiórkami. Z daleka wyglądał groźnie: szeroka czarna pierś, czarna pręga na długim grzbiecie, mocne jasnoszare nogi, długie czujnie sterczące uszy, paszcza o połyskliwym uzbrojeniu. Samym widokiem, kiedy pędził jak burza, powinien był budzić śmiertelny strach wśród wiewiórek. Wiewiórki rzeczywiście uciekały, śmigały na sosny, chyba się jednak nie bały. Należy tu podkreślić, że wskoczywszy na drzewo, zatrzymywały się na najniższych konarach i stamtąd obserwowały księcia Andrzeja. Niekiedy miał wrażenie, że się z nim droczą. Co mam robić, jeżeli dopadnę którejś z nich? - myślał czasem. Nie wolno ich chwytać zębami, bo uszkodziłbym delikatną skórkę niewinnego stworzenia. Co mam robić? - wzdychał, siedząc pod sosną. Biegam szybko, dopędzić je to dla mnie pestka. Pewnego razu okazało się, że wcale nie musi dopędzać. Umykająca przodem wiewiórka nagle się zatrzymała i odwróciła do niego. Jej spojrzenie przypomniało mu spojrzenie Czuchonki* spotkanej pod Derptem podczas pierwszej wyprawy liwońskiej. Przysiadł na tylnych nogach, tak jak wtedy osadził w cwale konia. Ogarnęło go pożądanie, był zarazem onieśmielony i szczęśliwy. Wiewiórka patrzyła na niego bez lęku, jak owa dziewczyna w płóciennej szacie spoglądała na wspaniałego rosyjskiego witezia. Chwilę później przeważył w niej zwierzęcy pierwiastek i jak sprężyna śmignęła na niedostępny wierzchołek sosny. Książę Andrzej był pewny, że to tamta dziewczyna, a on sam, trzyletni owczarek niemiecki Pitagoras Gradów, kiedyś już chodził po tej ziemi jako książę rosyjski. Gdzieś tam skacze z towarzyszkami po gałęziach, spółkuje ze swoim samczykiem i czasem pozornie bezmyślnymi oczami patrzy na dół na niego. Wątpliwe, czy wie, kim była wtedy i kiedy to się działo, on zresztą także niezbyt dokładnie rozumie pojęcie „książę”, „Rosja”, „car Iwan”... Książę Andrzej nie znał swego imienia, być może dlatego, że znowu był zbyt młody. * Pogardliwa nazwa Finki. Lubił, kiedy starsi omyłkowo wołali na niego Pitagoras, a jeszcze lepiej - Pitka, co - jak mu się wydawało - w ogóle usuwało błąd. Kochał całą swoją rodzinę: matkę Mary, ojca Bo i wujka Lo, drugą matkę Agafię i drugiego wujka Słabopietuchowskiego (ilekroć słyszał to imię, miał ochotę powtórzyć je żartobliwie), starszych braci Nikitę i Cyryla, siostrę Weronikę, niedawno urodziła ona wspaniałego szczeniaka Borysa Czwartego, a szczególnie kochał siostrzyczkę Ninkę, która, niestety, rzadko się z nim bawi. Wszystko, co mu przypominało poprzednie życie, na razie zjawiało się w jego świadomości w postaci wybuchów szczęścia: rozległe przestrzenie przed ostatnim natarciem na Kazań albo połyskliwa tafla wodna, kiedy po raz pierwszy z oddziałem jeźdźców przebił się do Bałtyku, chwile zaspokojenia głodu i pragnienia, spotkania z ludźmi płci żeńskiej, gest, z jakim zaciągano zasłonę namiotu, spojrzenie przyjaciela, nim jeszcze stał się bestią... W momencie kiedy nagle pojawiało się spojrzenie przyjaciela lub sam przyjaciel „nim jeszcze stał się...”, książę Andrzej cicho powarkiwał, potrząsał uszami, żeby odpędzić to, co miało nastąpić, i ganiał wokół sosen, wokół mebli, znowu radosny w odblasku spraw teraźniejszych i minionych. Tego ranka Sawwa, który chciał się związać z rodziną księcia Andrzeja, przywiózł samochodem Ninkę i wniósł ją na rękach do domu, mówiąc, że nie powinna pozostawać w szpitalu. - Co się stało?! - krzyczała rozdzierająco matka. Ninę zaniesiono na górę do jej pokoju. Książę Andrzej prześliznął się do pokoju i ukrył pod łóżkiem. Zdecydowanie odmówił wyjścia stamtąd i nawet lekko warknął, kiedy druga matka usiłowała wyciągnąć go za obrożę. Wtedy ojciec kazał dać mu spokój. Nagle ujrzał ciemność, pogorzelisko, pole po bitwie, sylwetki maruderów, czarne mroczne płaty - symbole śmierci - wirujące gromady wron nad nieznośną wonią zbrodni. Czuł, że owe czarne płaty coraz bardziej zwarte i coraz większe gromadzą się nad ukochaną siostrą, a więc także nad nim. Stamtąd, z przeszłości, sunęła ławica czegoś przerażającego, zasłoniła widnokręgi, świat się skurczył do wielkości szybu, lochu, kamiennej studni, skąd wyciągano nie po to, by ratować, lecz na tortury, widział też stężałą twarz potwora, byłego przyjaciela, cara Iwana. Ile minęło czasu, książę Andrzej nie wiedział, nie zastanawiał się nad tym. Usiłował nie skamleć, chociaż właśnie skamlanie dobrze by mu zrobiło. Nagle ręka Niny zsunęła się z łóżka i zawisła tuż nad jego pyskiem. Dotknął jej, była chłodna nawet w porównaniu z jego zawsze chłodnym, wilgotnym nosem. Lizał ją swoim gorącym jęzorem, długim niczym strumień lawy. Ręka poruszyła się, ujęła oba jego ucha. - Pitek, kochany - szepnęła siostra. Złowrogie czarne płaty prysły, jakby je rozpędził skrzydlaty jeździec. Pies tańczył w promieniach księżyca, a może słońca, tego, co aktualnie tkwiło na niebie. Otwarły się nagle kazamaty, jakby pod naporem podmuchu potężnego wiatru. Młodość wołała wstecz. Dzień ucieczki pędził koliście ku zielonym wzgórzom Litwy. Wieś Goriełowo, kołchoz „Promień” Któregoś dnia przed wieczorem, wczesną jesienią 1930 roku, na dworcu Kazańskim w Moskwie, ściśle według rozkładu jazdy, a może prawie ściśle, podstawiono ku radości wszystkich odjeżdżających pociąg osobowy Moskwa-Tambów. W tamtych czasach ludzie radzieccy zawsze, ilekroć musieli wsiąść do pociągu, zachowywali się nerwowo, niemal wpadali w panikę. Dobrze funkcjonujący system komunikacyjny ciągle jeszcze wydawał się cudem, tym bardziej że znowu nastały trudne czasy, wiele artykułów powszechnego użytku, które za NEP-u były w każdym sklepie, teraz trzeba było zdobywać w Moskwie. Chłopki tambowskie, w odświętnych kaftanikach z pluszu, obwieszone tobołkami i torbami, wchodząc pod imponujące dworcowe sklepienie, stworzone po to, by zapowiadać wiek dwudziesty pierwszy, które jednak przypominały tylko nieodległą modę na modernizm z „Mira Iskusstwa” rodem, szykowały się do walki o wagon i miejsce. Staruszki przedzierały się przez tłum zdumiewająco sprawnie, pokrzykując przy tym na towarzyszki: „Szybciej, Masza, szybciej, co się tam guzdrzesz?... Czyje to dziecko? Kto zgubił dziecko?” Moskwianie nie najprzedniejszej klasy, reprezentowani bowiem głównie przez tragarzy, posyłali za nimi dosadne życzenia szczęśliwej podróży. Nie udało się przywrócić na dworcu przedrewolucyjnego ładu i pewnie się nie uda. Tatarzy i Czuwasze biwakowali na posadzce z glazury. W toaletach odchodziły przepierki. W powietrzu unosiła się nieusuwalna woń dworca Kazańskiego - mieszanina chloru, moczu, rozmiękłych suszonych moreli i rzygowin po sałatce warzywnej. Bracia Gradowowie nie spieszyli się. Jak przystało na młodych, pewnych siebie mężczyzn z odpowiednią pozycją społeczną, szli po peronie bez pośpiechu, zajęci sobą, nie zwracając na nikogo uwagi. Nikita dzisiaj rankiem przyjechał z rodziną z Mińska i kiedy się dowiedział, że młodszy brat jedzie do Tambowa, postanowił odprowadzić go na dworzec. Młodszy brat nie oponował. W ciągu minionych dwóch lat Cyryl jakoś zmiękł w swoim rygoryzmie i nie protestował, kiedy brat wydzwonił samochód z Komisariatu Ludowego. Złagodniały również jego rysy twarzy, teraz - chociaż nadal ubierał się jak robotnik, nawet na pierwszy rzut oka można w nim było poznać młodzieńca „z dobrego domu”. Może zresztą sprawiał to nowy szczegół w wyglądzie - okulary w drucianej oprawie, które zdradzały nieproletariackie pochodzenie. Nikita jak zawsze był w mundurze wyższego dowódcy RChACz, dopasowanym w najdrobniejszych szczegółach. Właśnie owo dopasowanie i doskonały krój odróżniały wyższych dowódców od średnich i niższych. Mundur niby ten sam - bluzy, pasy, bryczesy, buty z cholewami, jednak wyższego dowódcę można poznać z daleka, nie patrząc na dystynkcje. Ostatnio bracia widywali się rzadko, rozmawiali zaś jeszcze rzadziej, czasem przy stole w Srebrnym Borze. Oddaliły ich od siebie zajadłe kłótnie, wybuchające z byle powodu, a to o Kronsztad, a to o przywileje składu dowódczego. Dzisiejsze pożegnanie na dworcu Kazańskim miało załagodzić rozdźwięki, oczy Nikity, kiedy spoglądał na Cyryla, wyraźnie mówiły: „Nie bocz się, braciszku”, a wzrok Cyryla odpowiadał: „Ubdrałeś sobie, że się boczę!” No i znowu odżywał wieczny układ stosunków między nimi: Nikita darzył brata serdecznym uczuciem z lekkim odcieniem pobłażliwości, Cyryl zaś, równie do brata przywiązany, przyjmował wobec niego postawę obronną. Cyryl uwielbiał starszego brata od czasu, kiedy maminsynek Nika nagle i nieodwołalnie przeszedł na stronę czerwonych, jako kawalerzysta walczył bohatersko na wszystkich frontach wojny domowej i zrobił olśniewającą karierę wojskową. Cyryl nawet przed samym sobą nie śmiał przyznać, że to wybór starszego brata stał się bodźcem do studiowania „najbardziej postępowej nauki”. Wcale nie w tym rzecz, przecież on sam miał dość rozumu, by się zorientować, w jakim kierunku podąża historia. Czy zresztą dziwna ewolucja poglądów Nikity, obecna jego pozorna, starannie podkreślana bezideowość nie świadczą o tym, że Cyryl samodzielnie dokonał wyboru? Sytuacja wokół pociągu Moskwa-Tambów przypominała szturm Pałacu Zimowego. Nikita i Cyryl zatrzymali się przy latarni, by się uchylić od walizek i wielkich worków wleczonych do wagonów. Właśnie na całym dworcu rozbłysły światła, wyławiające z mroku na dworcowym murze w końcu peronu wielki portret Stalina i hasło „Niech żyje stalinowski plan pięcioletni!” Nikita zaproponował bratu drogie papierosy Palmira Północy, ten jednak wolał pięciokopiejkowe Nordy. - Co masz robić na tej Tambowszczyźnie? - spytał Nikita. Cyryl nie od razu odpowiedział, zajęty przypalaniem swego „gwoździa”, wreszcie wymamrotał: - Powstaje tam sieć szkolenia ideologicznego... - Akurat tego chłopi najbardziej potrzebują. Nieprawdaż? - uśmiechnął się Nikita. Cyryl nie zareagował na ironię. Nie chciał, by rozmowa stoczyła się na poważne, może nawet mroczne tematy i doszło do starcia między partyjną ideowością i udawanym cynizmem specjalistów wojskowych. - A w jakiej miejscowości konkretnie będziesz? - dopytywał się Nikita z jakąś dziwną nutką w głosie. - W Goriełowie i w kilku nowych kołchozach w goriełowskim powiecie, to znaczy rejonie - powiedział Cyryl i zamierzał poruszyć jakąś sprawę rodzinną, kiedy Nikita uśmiechnął się. - Nowe kołchozy w powiecie goriełowskim! - dotknął ramienia brata. - Bądź ostrożny, Cyrylu, w tym Goriełowie. - Co masz na myśli? - W dwudziestym pierwszym roku wszyscy mężczyźni z Goriełowa byli w armii Antonowa. Dwa razy w ciągu miesiąca zdobywaliśmy wieś z bronią w ręku. - A ty znowu swoje! - zawołał Cyryl z irytacją. Nikita uśmiechnął się, ale tym razem miał na myśli siebie, był wyraźnie zmieszany. - Tak, braciszku, wciąż jeszcze myślę o tamtych koszmarnych czasach. Jak to się stało, że my, wojsko powstańcze, tak szybko staliśmy się wojskiem oprawców? Cyryl ledwo się powstrzymał, żeby nie wybuchnąć, czułość do brata walczyła z poczuciem krzywdy wyrządzonej jego partii. - Niko, Niko, prawie dziesięć lat minęło, trwa całą parą kolektywizacja, a ty wciąż myślisz o anarchistach z Kronsztadu i bandytach od Antonowa! - Jesteś zdumiewająco naiwny - powiedział ponuro starszy brat. - Myślę, że właśnie nadszedł czas, by o tym wspomnieć. Czy uważasz, że nagłe odwołanie NEP-u, odebranie ziemi i rozpoczęcie kolektywizacji uszczęśliwiło ludzi? Czy to, do diabła, nie trockizm w najczystszej postaci? - Naiwny?! - zawołał Cyryl. - Powiedz, braciszku, czerwony dowódco, czy przeczytałeś bodaj jedną książkę Marksa? - Powiedział, co wiedział! - odkrzyknął w tymże tonie Nikita. - Oczywiście nie czytałem i nie mam najmniejszego zamiaru, nie zamierzam zostać okularnikiem! Cyryla zatkało, po chwili jednak wybuchnął śmiechem. Był wdzięczny bratu za nieoczekiwane skierowanie „trudnej” sprawy na żartobliwe tory. Nikita także śmiał się z zadowoleniem. - Co tam u Ninki? - spytał. Cyryl wzruszył ramionami. - Najnowsza sensacja to jej poemat w „Krasnej Nowi”. Modernistyczna bzdura. Przed dwoma miesiącami obroniła w Tyflisie dyplom, ale ciągle nie wraca. Matka nie rozumie, o co chodzi, a ja jestem pewny, że to znowu jakaś bezsensowna miłość. - No, a ty? - uśmiechnął się Nikita. - Co - ja? - nie zrozumiał Cyryl. - Nie jesteś jeszcze zakochany? - Ja? Zakochany? Bzdura! - Cyryl naburmuszył się ponownie. Nikita ze śmiechem objął brata za ramiona. - Dopiero po zakończeniu kolektywizacji? No nie? A może po uprzemysłowieniu? Czy też po wykonaniu planu pięcioletniego? W tejże chwili lokomotywa zagwizdała, zadźwięczał dzwon i rozległ się przeraźliwy krzyk konduktora: „Uwaga, obywatele pasażerowie, uwaga, obywatele pasażerowie, pociąg odjeżdża!” Obywatele zakotłowali się, jedni usiłowali czym prędzej wsiąść do pociągu, inni wyskoczyć na peron. Cyryl wepchnął się w tłum. Po tym zamieszaniu pociąg nie odchodził jeszcze z dziesięć minut. Cyryl tkwił przy mętnej szybie, ściśnięty z trzech stron workami, walizkami z dykty zamkniętymi na kłódki i koszami pełnymi zakupów zrobionych w miejskich sklepach - były tam sześciany ostro pachnącego mydła do prania, trzylitrowe butle oleju oraz głowy cukru rafinowanego wyzierające z granatowego opakowania. Nie mogąc się poruszyć, Cyryl minami sygnalizował bratu, żeby nie czekał, ale brat nie odchodził, stał na peronie uśmiechnięty, wyróżniając się zgrabną sylwetką i wyniosłą postawą, nie mówiąc o mundurze, spośród ubogiego tłumu czasów pierwszej pięciolatki. Co tu mówić o bezideowości czy o cynizmie właściwym dla wojskowego środowiska, pomyślał nagle Cyryl. To po prostu oficer, taki jakim by był w Anglii czy we Francji albo... oczywiście także w carskiej armii, w białej armii rosyjskiej. Jak mogłem to przeoczyć? Pomimo wszystkich swoich odznaczeń Nikita jest po prostu rosyjskim oficerem. Pociąg wreszcie ruszył, odpłynął Nikita, peron, dworzec wraz ze Stalinem, hasłem i wieżyczką zniknął w ciemnościach. Po co najmniej szesnastu, a najpewniej po dwudziestu godzinach jazdy pociąg zatrzymał się na przystanku, gdzie była tylko budka zwrotniczego i ze sto metrów dalej jego nędzna chałupa. Cyryl, zmęczony podróżą, wyskoczył albo raczej wytoczył się ze swoim tobołem z wagonu. Z rozkoszą odetchnął chłodnym powietrzem rozległych rosyjskich przestrzeni, zdjął czapkę, nadstawiając twarz na podmuch jesiennego wiatru. Pociąg zaraz ruszył w kierunku Tambowa, który niegdyś słynął balami w resursie obywateli ziemskich. Z przestrzeni, to znaczy z łagodnych wzgórz z ciemnymi krechami zagajników zmaterializował się wiejski chłopak, najwyżej dwudziestoletni, w czapce z czerwoną gwiazdką. Przyłożył rękę do daszka czapki. - Towarzysz Gradów? Dzień dobry. Jestem Ptachin Piotr Nikanorowicz, sekretarz komórki komsomolskiej w Goriełowie. Mam rozkaz odtransportować was. Jak to ludzie z awansu, Pietia Ptachin uwielbiał nowe słowa obcego pochodzenia. Nie dziwota - współczesna ideologia rosyjska była naczosnkowana cudzoziemszczyzną. „Proletariat ekspulsuje eksploatatorów” - wydawało się, że Pietia nigdy nie potrafi tego powiedzieć, okazało się jednak, że potrafi. W połowie drogi między przystankiem a chałupą zwrotniczego stał „transport” - wóz zaprzężony w szkapę. Dla wygody pasażerów wóz szczodrze wymoszczono słomą. - Daleko do Goriełowa? - spytał Cyryl. Opanowało go dziwne uczucie. Prostacka gęba Ptachina, furmanka, nagie pola, nad którymi niekiedy szybował jakiś czarny ptak, cały ten widok budził w duszy Cyryla głębokie uczucie pokrewieństwa, więzi z ubogą ziemią, świadomości, że on się stąd wywodzi, zaraz jednak budził się bolesny wyrzut i wstyd, spowodowane niemożnością przezwyciężenia tutejszego ubóstwa, chociażby dlatego że ono istnieje tu, na tej ziemi ukochanej. Wesolutki Pietia Ptachin odwiązywał konia. - Jechać mamy, towarzyszu Gradów, tyle co nic, będzie ze trzy godziny z hakiem. Chętnie złożę wam raport o naszej kolektywizacji. Mamy wielkie sukcesy, towarzyszu Gradów. Zmierzchało się, do wsi dotarli już w ciemnościach. Widniały jednak wiejskie chaty stojące przy wyboistej drodze. Gdzieniegdzie pełgały świeczki i lampki, kiedy nagle wśród nikłych źródeł światła zjawiło się jedno potężne i rozżarzone - świeże pogorzelisko, z którego unosił się różowy dym i strzelały płomienie ognia wzdłuż załamanych krokwi. Cyryla ogarnął ponury niepokój. - Oto i Goriełowo... - mruknął. - Goriełowo, Goriełowo... Pietia Ptachin z ogromną ciekawością patrzył na pogorzelisko. - A to, towarzyszu Gradów, sprawka Fiedki Sapunowa - komentował z ożywieniem. - Dzisiaj w południe przeklęty kułak cały swój chutor, całe duuże gospodarstwo podpalił, żeby nie iść do kołchozu. Rodzinę i całą chudobę wykończył, sam także udał się do swego Bozi, ale niedoczekanie jego, pewnikiem do piekła trafi, antonowiec przeklęty! Pożar u Sapunowów był głównym wydarzeniem we wsi. W świetle dogasających płomieni widniały sylwetki ludzi, słychać było zawodzenie kobiet. Ptachin zatrzymał konia nieopodal i obserwował tlące się bierwiona i płomyki wystrzelające tu i ówdzie. - Duuże gospodarstwo, duuże gospodarstwo - szeptał jakby bezmyślnie i raz po raz ocierał czapką twarz, jego wargi drżały. Cyryl pomyślał, że wraz z tragicznym odejściem Sapunowów odchodzi w przeszłość dawne życie zapyziałego komsomolca. IX Worki z tlenem L, rujnowanej stopniowo środkoworosyjskiej cywilizacji zbożowej przenieśmy się teraz do cywilizacji śródziemnomorskiej z gajami oliwkowymi, sadami brzoskwiniowo-morelowymi, winnicami, która z uporem godnym lepszej sprawy - jak by powiedziano w Instytucie Czerwonej Profesury - broni się przed nieubłaganym nadejściem czasów ścisłej reglamentacji żywności. Weźmy dla przykładu garbate uliczki starego Tyflisu. Kto by pomyślał, że oto zaczęła się pierwsza pięciolatka. Jak przed stu i dwustu laty dzwonią na bruku podkowy dorożkarskich koni. Z cienistych balkonów i krużganków pokrzykują ku sobie sąsiadki. Ich głosy brzmią gardłowo - to oczywiście banał, ale u Gruzinów dźwięk naprawdę powstaje w krtani, a nie w brzuchu pozbawionym akustycznych właściwości, właśnie z krtani dźwięk gwałtownie wyrywa się w górę, jak strumień fontanny i trafia na srebrną kulkę, która mu drogę zamyka, a wtedy charakterystyczny gest ręki pomaga pokonać tę przeszkodę. Tak jak w dawnych czasach wczesną jesienią z gałęzi drzew, wychylających się spoza płotów, zwisają wśród bujnego listowia dorodne gruszki i brzoskwinie. Podobnie jak „przed katastrofą” (według określenia pewnego nieuświadomionego farmaceuty), czyli przed szczęśliwym przyłączeniem do bolszewickiej Rosji, dwie matowe kule zdobią wejście do apteki przy placyku, a przez duże okno zakładu widać wujka, Galaktiona Gudiaszwilego w białym wykrochmalonym fartuchu, który konwersuje z klientami, są nimi przeważnie kobiety gruzińskie w ciemnych okryciach. Prawda, zmienił się szyld nad drzwiami wejściowymi. Napis „Apteka Gudiaszwilego”, zamalowany niedbale (czego jak nie grubiaństwa i niedbalstwa można się spodziewać po nowej władzy), daje się jednak odczytać. Ludzie w każdym razie mają go na myśli, a nie przekrzywiony kawałek dykty z niezrozumiałym tekstem: „Apteka nr 18 Goszdrawaptupra”. Przerażające potworki radzieckiej nowomowy: Workutles, Gruzpiszmasz, Osoawiachim... - Zatrzymaj się, kochany, przy aptece Gudiaszwilego! - Tak jest, batono! Dorożkarz zatrzymał konia. Pasażer, Lado Kachabidze, masywny mężczyzna po pięćdziesiątce, w kaukaskiej bluzie z nabijanym pasem, rozejrzał się na strony z rozkoszą. Spędził kilka lat na północy, wykonując ważne zadania partyjne, teraz wrócił i z przyjemnością rozglądał się po starych kątach. Niewiele się zmieniło w Tyflisie, myślał i zaraz odganiał od siebie następną myśl, która mogłaby tak wyglądać: „Tutaj niewieleśmy zniszczyli”, gdyby jej w porę nie odpędził i nie pomyślał po raz wtóry: „Niewiele się w Tyflisie zmieniło”. I oczywiście natychmiast odpędził nasuwającą się natrętnie drugą myśl. Zdumiewająco lekko jak na człowieka w tym wieku, Kachabidze wyskoczył z dorożki i wszedł do apteki. Dorożkarz, który jak wszyscy ludzie jego fachu w Tyflisie był ciekawski, zdążył zauważyć przez okno, że przybycie postawnego i władczego pasażera wprawiło w zachwyt wujka Galaktiona. Odrzucił on klapę lady tak gwałtownie, że się klienci wystraszyli, i z rozpostartymi ramionami wybiegł na spotkanie przybyszowi. Klienci byli wzruszeni. Przyjazd Kachabidze, nawiasem mówiąc, był uważnie obserwowany z pierwszego piętra budynku, w którym się mieściła apteka. Tam w mieszkaniu aptekarza, w dużym pokoju o zasłoniętych oknach, z portretami przodków na ścianach, to znaczy w bawialni, czyli jak się mówi na Kaukazie - w salonie, znajdował się kuzyn Galaktiona Nugzar, który niegdyś zachwycał gości profesora Gradowa ognistą lezginką. Przez szparę w zasłonach Nugzar obserwował przybycie znanego partyjniaka, a następnie, uchyliwszy drzwi na schody, nadsłuchiwał dobiegających z dołu głosów. Potem z głębi domu doniósł się inny dźwięk - postukiwanie obcasików na parkiecie, do salonu weszła Nina Gradowa. Sińce i zadrapania szpecące jej buzię przed trzema laty, kiedyśmy się z nią rozstali, zniknęły bez śladu. Mimo ważnych wydarzeń historycznych, które miały miejsce w tym okresie, Nina skończyła zaledwie dwadzieścia trzy lata. Co prawda w tej olśniewająco urodziwej kobiecie trudno było rozpoznać błękitnobluzą dziewczynę z pierwszych rozdziałów niniejszej książki. Nie zwracając uwagi na Nugzara, Nina poprawiła przed lustrem włosy i ramiączka wydekoltowanej sukienki. Nugzar chrząknął, zasygnalizował swoją obecność. Ledwo zaszczyciła go spojrzeniem, taki sobie nieco natrętny domownik. - Cześć, Nino! - odezwał się. - W tej sukience, przysięgam na Kaukaz, jesteś zniewalająca! Dokąd się pani dzisiaj wybiera, mademoiselle, przepraszam, madame? - Paolo obchodzi wydanie swojej nowej książki - powiedziała Nina. - Wszyscy poeci spotykają się przy kolei linowej. - Paolo Jaszwili! - Nugzar cmoknął. - Masz, dziewczyno, wspaniałych przyjaciół! Najznakomitsi literaci! Stanął za nią tak, by i jego odbicie znalazło się w lustrze. - Nieźle ze sobą wyglądamy, nieprawdaż, Nino? Odwróciła się ku niemu poirytowana. - Zapomniałeś, że ja także jestem poetką? - Dla mnie jesteś kobietą, która zadręczy mnie na śmierć - powiedział ponuro. - Gagatek z ciebie, Nugzarze! Jesteś niepoprawnym kobieciarzem! - śmiała się Nina. Tak się ze sobą przekomarzali. Nie sposób było poważnie traktować jego nieustannych i przez to ubliżających zalotów. Czy miała z tego powodu robić awanturę? Powodzenie u kobiet zepsuło chłopaka, dlatego błaznuje. - Ja i kobieciarz! - obruszył się, nie wiadomo szczerze czy nie. - Spójrz na mnie! Wykończyły mnie twoje odmowy! - Natrętne chłopaczysko! - zawołała Nina. - Chyba zapomniałeś, że jesteśmy ze sobą spokrewnieni?! Nugzar zaśmiał się sarkastycznie. - I to mówi jedna z najzagorzalszych zwolenniczek swobody seksualnej w dwudziestym wieku! A co z „teorią szklanki wody”? Co z Aleksandrą Kołłontaj i jej „miłością pszczół robotnic”? Dlaczego dla Paolo jest szklanka wody, a dla Nugzara nie ma? Dlaczego Tycjan skosztuje miodu, a Nugzar nie dostanie ani drobinki? Spokrewnieni! Może powiesz, że jesteś zamężna! - A jak! Jestem zamężna, cwaniaku! Kto ci nagadał o Paolo i Tycjanie? - Twój mąż jest do niczego, to żaden mężczyzna! - wołał Nugzar. Sprawa przybrała poważny obrót. Rzucił się ku Ninie, jak szalony całował jej ramiona i szyję. Wywinęła się i schwyciła ciężką lampę. Nugzar dysząc poszedł w głąb pokoju. Nagle odwrócił się gwałtownie, jakby się szykował do ciosu szablą. - Wiem, dlaczego przeniosłaś się do uniwersytetu w Tyflisie! Rodzice zmusili, kiedy wyszły na jaw twoje dziwne kontakty z opozycją trockistowską! - Bydlak! - zawołała głośno Nina. - Gdzie zbierasz te brudne plotki? Nugzar zrozumiał, że powiedział za dużo. Uśmiechnął się, „szabla” w jego ręku przekształciła się w dojrzałą brzoskwinię. - Żartowałem, Nino, nie przejmuj się. Przepraszam za te głupoty! Przecież wiesz, piękna kobieta zawsze jest narażona na plotki... A ja jestem pani paziem, wasza wysokość. „Królowa w baszcie na zamku Chopina grała, słuchając Chopina pokochał ją paź...” Widzisz, gruzińscy młodzieńcy także znają rosyjską poezję. Nina chciała już wyjść, ale on ciągle się przy niej kręcił, udawał pazia, utrudniał wyjście. - Daj spokój wygłupom, pozwól wyjść! Nugzar tańczył na palcach i wymachiwał rękami, jakby ją wachlował. - A może mam odwieźć panią na ucztę u Paola, wasza dostojność? Przyjedzie pani na Górę Dawida prawdziwym amerykańskim packardem z trzema srebrnymi trąbkami! Mój przyjaciel ma taki wóz i pożyczy go pani. Nie mogła powstrzymać się od śmiechu. - Idź, paziu, do stajni i poproś, by ci spuścili baty! - zręcznie wyminęła tańczącego Nugzara i uciekła z pokoju. Kiedy wstąpiła do apteki, by się pożegnać z wujkiem, zobaczyła go w objęciach jakiegoś poważnego dżentelmena. - Spójrz tylko, Nino, kto przyjechał! - zawołał wuj. - Dzielny Kachabidze wrócił! Jako krewniaczka możesz mówić do niego Lado! Nina błyskawicznie przestawiła się na inną operę - „spotkanie dzielnego Kachabidze”. Życie w Tyflisie w jej odczuciu wydawało się kalejdoskopem tematów operowych. - Witam, wujku Lado! Gratuluję powrotu! - zawołała i dopiero potem wybiegła na ulicę. Zaraz po niej zajrzał do apteki Nugzar. Już od progu, nie czekając na prezentację, wyciągał do gościa ramiona: - Kogo moje oczy widzą! Wujek Lado Kachabidze we własnej osobie! Legendarny komisarz! Pytacie, wujku, jak poznałem? Czytałem o was w gazecie, zresztą w wielu domach wiszą wasze portrety! Na rogu Nina wynajęła dorożkarza. Nugzar, wyszedłszy z apteki, sprężystym krokiem pomaszerował na dół, w kierunku śródmieścia, gdzie znajdowały się wielkie, jak czasem mówiono, „francuskie” hotele. Tymczasem w aptece Galaktion i Władimir wciąż jeszcze poklepywali się po plecach, przyglądali i żartowali. - Czy to sen, Galaktionie? Czyś to naprawdę ty? - To ty, Lado, w mojej starej aptece? Nie budź mnie, niechaj trwa ten sen! Kachabidze chodził po aptece, oglądał przedmioty znane od dzieciństwa (wszak kiedyś ojciec Galaktiona, Wachtang, także był właścicielem tej apteki) - szafy obrotowe z szeregami małych szufladek, srebrna maszyna licząca National przy kasie, lady osłonięte szkłem; były to rzeczy staromodne, solidne, rosyjskiego lub niemieckiego pochodzenia. - Wszystko tu jest jak dawniej - powiedział z zadowoleniem i westchnął. - Tyle że nie jesteś już właścicielem, tylko zwykłym radzieckim dyrektorem, kochany Galaktionie. Gudiaszwili pogroził mu palcem. - Mylisz się, kochany Lado, nie jestem dyrektorem, lecz zastępcą dyrektora. Dyrektora mamy partyjnego, towarzysza Bulbienkę. Przeniesiono go do nas z zajezdni kolejowej, gdzie także był dyrektorem. Ma duże doświadczenie w pracy z zastępcami dyrektorów. Kachabidze prychnął śmiechem. Wyraźnie rozkoszował się rozmową z dowcipnym kolegą szkolnym i krewniakiem, znanym farmaceutą Gudiaszwilim. - Szczęściarz z tego Bulbienki! Gdybym to na Uralu miał bodaj jednego takiego zastępcę jak ty! Ale ogólnie mówiąc, sprawy mają się nieźle, nieprawdaż? Galaktion westchnął. - Średnio. Wiesz, Lado, nigdy się nie spodziewałem, że w mojej aptece może brakować belladony, wymiotnicy, sody oczyszczonej... Teraz, niestety, muszę czasem się tłumaczyć, że zabrakło... Lado Kachabidze udał oburzenie: - Brak belladony czy wymiotnicy? Przecież to hańba dla socjalistycznego aptekarstwa! Przyrzekam, że zbadam tę sprawę! Przekonasz się, kochany, że pod koniec planu pięcioletniego ludzie pracy w naszym kraju będą się rozkoszować obfitością belladony i wymiotnicy! Galaktion ze śmiechu trzymał się za brzuch. - Powiem ci, Lado, szczerze. Jesteś jedynym komunistą, szychą komunistyczną, który mi się kiedykolwiek podobał. Zapraszam ciebie na ucztę! Już mieli opuścić zakład, aby się należycie do uczty przygotować kiedy do apteki wpadła starsza kobieta. Była zapłakana, nie mogła złapać tchu, wyciągała błagalnie ręce. - Ratujcie, dobrzy ludzie, pomóż, szlachetny Galaktionie! - Co się stało, szanowna Manan? - aptekarz podbiegł do niej, zapomniawszy w jednej chwili o wszystkim na świecie, o swoim gościu także. Niezwykły człowiek, pomyślał Kachabidze. Nie znam nikogo tak skorego do pomocy jak on. W każdym razie w partii takich nie mamy. - Takie nieszczęście! - płakała Manan. - Mój mąż, mój wierny Awesalom umiera! Pewnie już skonał, kiedy biegłam do ciebie, szlachetny Galaktionie, w tobie nasza jedyna nadzieja w tych ciężkich czasach. Niech Bóg błogosławi ciebie, twoich przodków, wszystkich twoich potomków i wszystkich krewnych. Galaktion ze zwinnością, zdumiewającą u człowieka o takiej posturze, skoczył do komórki, wyciągnął dwie poduszki tlenowe i popędził do wyjścia. Lado Kachabidze ruszył za nim. Po chwili pobiegła także Manan. Cała garbata uliczka, którą biegli w górę, a także sąsiednie zaułki uczestniczyły w wydarzeniu. Ludzie wychylali się z balkonów i okien, by obserwować dwóch poważnych ludzi spieszących wyboistym brukiem. Dwie pękate poduszki tlenowe upodobniały ich do złodziei, ale ludzie wiedzieli, o co chodzi, można było się zresztą połapać w sytuacji z monologu Manan, która w biegu sławiła „cały ród Gudiaszwilego i wszystkich aptekarzy, a także artystów” i ubolewała nad losem swego „niezapomnianego Awesaloma”. A Galaktion tłumaczył przyjacielowi: - W całym mieście nikt prócz mnie nie ma poduszek tlenowych! Wszyscy prócz mnie mają stale czasowe kłopoty zcamphora monobromatal A z okien i balkonów wołano: - Boże, błogosław naszego aptekarza, szlachetnego Galaktiona! Boże błogosław jego poduszki tlenowe! Nawet Lenin nie śnił o czymś takim! - myślał zdyszany Lado Kachabidze. Kiedy dobiegli na miejsce, zobaczyli, że grubas Awesalom siedzi sobie przed domem w cieniu figowca i spokojnie gra z sąsiadem w nardy. Na widok Galaktiona i Lado, którzy ledwo byli w stanie złapać oddech, i wciąż jeszcze lamentującej Manan, grubas zerwał się, nawet odrobinę podskoczył. - Wybaczcie, że nie umarłem! - krzyknął bijąc się w piersi. - Galaktionie drogi, uratowała mnie sama myśl o twoich poduszkach tlenowych. Mój Boże, kogo ja widzę w towarzystwie naszego wspaniałego aptekarza! Klnę się na proroka Eliasza, nigdy nie było w moim domu dostojniejszych gości! Kłaniam się nisko, Ladobatono! Cieszymy się wszyscy, że wróciłeś! Witaj w Kartli*, naszym wiecznym domu. Nie wypuścimy tych panów z domu, Manan, dopóki nie skosztują naszego chleba. Proszę do stołu! Jak widzimy, Galaktion nie był w tej okolicy jedynym specjalistą od kwiecistych przemówień. Manan nie trzeba było dwa razy prosić. Natychmiast zakrzątnęła się przy wielkim stole, który od stu lat stał w cieniu rozłożystej czinary. Liczne sąsiadki biegły już do niej z pomocą, a każda niosła jakiś przysmak. Stół zastawiono szybko - znalazły się na nim sterty owoców, półmiski z lobio, wędzonymi kurczętami, serem, przyprawy, gliniane dzbanki z winem. Zjawili się sąsiedzi - piekarze, fryzjerzy, listonosze... Dobry znak, myślał Kachabidze. Pierwszy wieczór w Tyflisie spędzam z ludźmi i chyba nawet wybiorą mnie na tamadę! Tak też się stało, wybrano go na honorowego tamadę. Wstał z rogiem pełnym wina w ręku. - Drodzy przyjaciele, kilka lat mego życia spędziłem na Uralu, budowałem tam socjalizm. Podczas zimnych i śnieżnych nocy marzyłem o mojej ojczyźnie. I oto teraz partia wezwała mnie z powrotem, na ważne stanowisko w ojczystej republice. Piję za naszą Kartli, za republikę, w której nie będzie złodziejstwa, łapownictwa, w której zakwitnie leninowski, prawdziwie leninowski styl pracy, towarzysze!... * Część wschodniej Gruzji, często pojęcie to obejmuje całą Gruzję. - Styl pracy - poważnie kiwali swoimi głowami piekarze i listonosze. - Styl pracy? - zdziwił się fryzjer. Jak do nich trafił człowiek formatu mojego Lado? - westchnął w głębi duszy Galaktion. - Niechaj Gruzja będzie oknem wystawowym socjalizmu w naszym wielkim ZSRR! - zakończył toast Kachabidze. Piekarze i fryzjerzy, pokrzykując z aprobatą, wychylali puchary. Galaktion z sarkastycznym uśmieszkiem wypił także. - Piję za obfitość belladony i wymiotnicy - powiedział. - Za nasze poduszki tlenowe, mój drogi! - szepnął Awesalom. Są w Tyflisie miejsca dziwnie podobne do Paryża. Z jednej strony, na przykład, widzimy fasady budynków w stylu końca ubiegłego wieku lub art deco, z drugiej - ozdobną kratę z żeliwa, ogrodzenie parku. Noc. Pustka. Duży czarny samochód z trzema srebrnymi trąbkami na błotniku, który stoi tuż przy sztachetach otaczających park, potęguje złudne wrażenie. Pasażer zresztą, siedzący przy otwartym oknie, nie wygląda na człowieka pracy: jeszcze młody, łysiejący, wypielęgnowany, ma nieco dziwne spojrzenie, błyskające niekiedy spoza szkieł osadzonych na mięsistym nosie. Kapitalista jakiś, pomyśli przypadkowy przechodzeń i zaraz sprostuje w myśli swój błąd: Przecież to Ławrientij Beria, wszechmocny czekista! Pryskają paryskie złudzenia. Z bocznej uliczki szybkim krokiem wyszedł Nugzar, kierując się w stronę packarda. Beria przez okno wyciągnął do niego rękę odwróconą dłonią do góry. Nugzar klapnął w nią dłonią i pochyliwszy się, szepnął do starszego przyjaciela: - Przyjechał, Ławrientiju. Widziałem go na własne oczy i ściskałem w domu wujka. - Siadaj, jedziemy - powiedział Beria. Nugzar dał nura do samochodu. Packard ryknął i ruszył. Ubogi kinto na rogu przeżegnał się ze strachu. Na zboczu Góry Króla Dawida wznosi się biały pałacyk. Mieszkańcy sąsiednich budynków nie pamiętają już, że przed rewolucją należał on do Lionozowa, kupca z branży kawowo - herbacianej, wiedzą tylko, że się nie należy kręcić w pobliżu. Do tego pałacyku skierował się packard. Oficjalnie pałacyk był w gestii Rady Komisarzy Ludowych jako obiekt gościnny, w rzeczywistości rządziło się tu niepodzielnie GPU. Kiedy packard zajechał, przed gankiem stało kilka czarnych samochodów. Pod oknami i wzdłuż muru pełnili służbę ludzie w cywilu. Smagłe twarze przywodziły na myśl Włochy - może odbywa się tu spotkanie mafii lub czarnych koszul w pierwszych latach po narodzinach faszyzmu. Tutaj Nugzar nie mógł traktować za pan brat Ławrientija Pawłowicza, szedł więc pół kroku za nim, jak przystało na adiutanta, a nie młodszego przyjaciela. Dowódca ochrony wyprężył się służbiście. Beria zasalutował. - Czołem, towarzysze! Jak sprawy? - W porządku, towarzyszu Beria! W środku podobieństwo do mafii sycylijskiej jeszcze się spotęgowało. Przy stole sadowiło się kilkunastu rosłych, ponurych mężczyzn, ubranych w przyciężkie garnitury lub ubrania o półmilitarnym kroju. Niektórzy nosili w klapach znaczki deputatów WCIK, świadczące o przynależności do elity partyjnej, nie osłabiało to bynajmniej włoskich reminiscencji. Milkliwi ochroniarze postawili na stole wino i zakąski i wyszli. Uczestnicy spotkania podnieśli kielichy: Za naszą przyjaźń! Tu i tam na twarzach ukazały się uśmiechy, nie za szerokie, znane z literatury radzieckiej jako „powściągliwe”. - Zebraliśmy się tutaj, towarzysze, żeby porozmawiać o Lado Kachabidze, który właśnie wrócił do Gruzji, by zostać przewodniczącym Centralnej Komisji Kontroli - zagaił Beria. - Czy to jest rzeczywiście człowiek dobry, czy tylko udaje? Nestorze, Sergo, Arczylu, znaliście Lado od 1905 roku, czy jesteście pewni, że to przyjaciel, towarzysz, któremu możemy ufać? Wachtangu, Giwi, Wano, Murmanie, Rezo, Borysie, Zacharze i ty, Nugzarze, nie krępuj się, porozmawiajmy szczerze, jak rozmawiają partyjniacy! Pomimo zachęty przyjaciela Nugzar zachowywał się skromnie, jak przystało na najmłodszego w tym gronie: uważnie łowił każde słowo, więc każdy uczestnik narady - lub powiedzmy „zbiórki” - musiał zauważyć jego skromność i zaangażowanie. Przy stole zapanowało milczenie. Wymieniano między sobą spojrzenia. Wreszcie odezwał się Nestor, rówieśnik Kachabidze: - Nigdy mi się ten Lado nie podobał. Zaraz po nim zabrał głos Sergo, inny weteran: - Dużo sobie wyobraża towarzysz Kachabidze. Tylko on, znaczy się, jest prawdziwym leninowcem. Pozostali śmierdzą. Rozindyczony Arczyl uderzał palcem o blat stołu, wszyscy wiedzieli, co za chwilę powie. Tak było rzeczywiście. - Przed rewolucją partia wydelegowała Kachabidze do międzypartyjnego wywiadu, a wiecie, kto nim kierował? Eserowiec Burcew, ten co to zwiał za granicę. Teraz Lado chodzi z taką miną, jakby miał na wszystkich materiały o współpracy z Ochraną. Beria w swoich okularach gwałtownie pochylił się do przodu, jakby dał nura pod ramię Arczyla. - Łącznie z...? - Aż powiedzieć strach, z kim łącznie - rzekł Arczil nie patrząc na niego. - Wszystkich podejrzewa o zdradę „ideałów leninowskich”. Żadnego szacunku dla przywódców. Teraz rozpowiada, że wyda walkę korupcji w Gruzji, jakby tu byli kapitaliści. Jakiś czas w ponurej ciszy rozważano rewelacyjną informację. Wreszcie młody Wano spytał Berię: - Czy to prawda, że Kachabidze mówi na towarzysza Stalina Koba? - Wielu starych towarzyszy nazywa towarzysza Stalina Kobą - uśmiechnął się Beria. - To pseudonim partyjny, podziemie, nie ma na to rady - głos Berii zabrzmiał twardo. - Dzisiaj jednak co najmniej nie wypada nazywać Kobą wodza narodów ZSRR! - Czy możesz wytłumaczyć, Ławrientiju, dlaczego mianowano go przewodniczącym Centralnej Komisji Kontroli? Uważam... - zaczął rozgorączkowany Wachtang, ale Beria powstrzymał go miękkim ruchem ręki. - Chwileczkę, Wachtangu. Czy wypada, towarzysze, po pierwszym kieliszku, jak to robi Lado, opowiadać, że towarzysz Stalin ma sześć palców na jednej stopie, co rzekomo widział na własne oczy? Znowu zapadła cisza, tym razem ani martwa, ani pełna oczekiwania jak to było poprzednio, lecz raczej „ożywiona cisza”, której towarzyszyły błyski w oczach, uśmieszki, że niby „oto czym chcą nastraszyć”! Ktoś nawet zachichotał. - Po co robić z tego problem? - powiedział Sergo. - Jeżeli masz pięć, a nie sześć, nikt ci tego nie wypomina... Nestor pogłaskał wąsiki, rozłożył ręce. - Rzeczywiście, cóż to takiego - pięć, sześć? - Nie o to chodzi! - powiedział ostro Wano. - Otóż to, Wano, nie o to chodzi! - entuzjastycznie poparł go Beria. A Rezo walnął prosto z mostu: - Towarzysz Stalin nie wie, że Lado Kachabidze kpi sobie z niego, robi aluzje do jego przeszłości, opowiada obrzydliwości o ciele wodza, bo gdyby było inaczej, Moskwa nie skierowałaby go do nas na takie ważne stanowisko! - Chwileczkę, towarzysze! - zawołał Beria. Położył rękę na ramieniu Rezo, jakby podkreślając, że niekiedy przyjaciel może przerwać przyjacielowi, drugą ręką ścisnął przegub Nugzara i podał się do przodu, jakby płynął, błyskając binoklami. Zbliżał się najważniejszy moment „szczerej” rozmowy. - A może właśnie towarzysz Stalin doskonale zna poglądy Lado? - Beria zniżył głos niemal do szeptu. - Może dlatego skierował go do nas? Może towarzysz Stalin ufa swoim najwierniejszym towarzyszom w naszej republice, jest przekonany, że go nie zawiedziemy? Znowu zapadła cisza, tym razem najważniejsza. Każdy patrzył na wszystkich i wszyscy patrzyli na każdego. Wreszcie wszystkie twarze uśmiechnęły się jednocześnie. Wypito toast - za wierność! Podczas gdy na zboczu Góry Króla Dawida odbywała się narada wiernych ludzi partii, na jej szczycie trwała poetyczna uczta. Restauracja znajdowała się na końcu trasy kolejki linowej, wydawało się, że taras jest zawieszony na rozgwieżdżonym niebie. W dole - dolina Kury, wyrzeźbiona rękami Boga. Księżyc w pełni oświetla stłoczone dachy Tyflisu, zamek Metechi, zakola rzeki. Znajdźcie gdzieś pejzaż bardziej poetycki! Myślał sobie stary kataryniarz, stojący ze swoją maszyną w rogu tarasu nad samym urwiskiem: Człowiek depcze i depcze po tym prastarym świecie, ile lat - nie da się zliczyć, jest już jak Żyd Wieczny Tułacz, a jednak ciągle się daje zwieść magicznym sztuczkom księżyca. Starzec kręcił korbkę katarynki grającej cicho jakąś kaukaską melodię. Z jego ramion sfruwały dwie papużki, by roznosić gościom różowe karteczki z wróżbami szczęścia i pomyślności. Przy dużym stole ucztowało co najmniej trzydzieścioro poetów. Pewnie tej nocy zostanie przepite honorarium za nową książkę Paolo Jaszwilego. Nina siedziała między bohaterem wieczoru i tamadą, Tycjanem Tabidze, także znakomitym poetą. Bez przerwy wygłaszano toasty, coraz bardziej kwieciste... - ...A także za wiatr, który napełniał żagle „Argo”, a dzisiaj odwraca kartki twojej książki, kochany Paolo! W twoje ręce, Tycjanie-batono! Tycjan Tabidze już od dłuższego czasu stał z pucharem w ręku. Do obowiązków tamady należało zwracać uwagę zbyt rozgadanym mówcom, że wino nie czeka. - Przyjmuję toast za wiatr! - powiedział. - Paolo także wypije za odwieczny wiatr, który przyniósł do nas pewną osobę. Tę, która w ostatnich dwóch latach była natchnieniem gruzińskiej poezji. Podnieśmy, bracia poeci, puchary za Piękną Damę Tyflisu! Za Naszą Dziewczynę! Ten tytuł pozostanie przy niej bez względu na to, ile przeminie lat ani gdzie się znajdzie - w Moskwie, w Paryżu czy na Marsie! Zdrowie Niny Gradowej! Zerwał się Paolo, wzniósł puchar. Właśnie w tej chwili na ramię roześmianej i trochę zażenowanej Niny sfrunęła papużka z różowym bilecikiem w dziobie. Nina przeczytała głośno: Człowiek Ci najdroższy Przybędzie z pomocą! Gruchnął śmiech, wołano, że ten człowiek już przybył i oczywiście udzieli pomocy takiej dziewczynie... Nina śmiała się także. Była rada, że papużka w porę ściągnęła na ziemię górnolotne przemowy, w tej dziedzinie Gruzini nie mają umiaru. A poeci - chociaż także się śmiali, nie brakowało im przecież poczucia humoru - byli trochę zawiedzeni, że przerwano krasomówcze popisy. Kiedy więc śmiechy nieco przycichły, Paolo Jaszwili potrząsnął pucharem, by zabrać głos: - Przyjmuję wyzwanie mego brata Tycjana i pragnę podkreślić, iż w naszej Odwiecznej Ojczyźnie Nasza Dziewczyna... W tym miejscu przemówienie na wysokim diapazonie zostało przerwane. Z końca stołu wstał człowiek skołtuniony i pijany, jeżeli tak można powiedzieć o kimś, kto się dosłownie zataczał. Był to Stiopa Kalistratow, prawowity małżonek Niny, były lefowiec, były imażynista, poeta, który przeszedł przez wszystkie możliwe grupy poetyckie lat dwudziestych. Mimo kiepskiej kondycji fizycznej zagadał donośnie, jak niegdyś na estradzie: - Pozwolicie mężowi Waszej Dziewczyny powiedzieć kilka słów? Będę mówił zwyczajnie... Wybaczcie... Wy, poeci, chlejecie wino, wcinacie szaszłyki, uwodzicie moją uroczą, paskudną żonę i uważacie, że to wasze prawo, że tak będzie zawsze... A tu - gówno! Hańba i pustka - oto nasza przyszłość! Nie ma już Sieriożki Jesienina! Nie ma Wołodźki Majakowskiego. Gwiazdy źle nam wróżą, bracia! Ledwo zipie także wasz uniżony sługa Stiopa Kalistratow! Widocznie siły Stiopy już się wyczerpały, po wygłoszeniu tego monologu bowiem padł na krzesło i całkiem zwiotczał w ramionach swego przyjaciela, Otari, drugiego bratanka wuja Galaktiona, chłopca rozmarzonego i milkliwego niczym jeleń. Poeci, chociaż Gruzini, nie mieli Stiopie za złe naruszenie rytuału ucztowania. Co prawda ktoś mruknął: „Oto przykład typowo rosyjskiej histerii!” Ktoś inny zaprotestował: „Daj spokój! To spadek po futuryzmie, pour epater...” Większość jednak zwyczajnie współczuła mu: „Stiopa cierpi! To geniusz! Wypijmy jego zdrowie!” Nagle się coś wydarzyło. Przybiegł wykidajło, coś tam szeptał Jaszwilemu do ucha, a ten zrobił wielkie oczy. Wszyscy odwrócili się do drzwi, wypatrując przybysza. Na taras lekko wszedł niewysoki człowiek około czterdziestki. Rozpostarł ramiona, jakby miał zamiar objąć ucztujących poetów i wysokim głosem, niemal załamującym się z dumy i zachwytu, jął recytować: Można tędy lub owędy, Co tu kryć! Wszystko brednie, sherry-brandy, Ma cherie!* * Przeł. Wiktor Woroszylski. Wszyscy zerwali się z łoskotem. Osip! Przecież to Osip we własnej osobie. Niech żyje Osip Mandelsztam! Nina zamarła z wrażenia. Wiedziała, podobnie jak cały literacki Tyflis, że Mandelsztam jest gdzieś na Kaukazie, że kilka dni gościł tu u Zdaniewiczów, a później wyjechał do Armenii lub do Azerbejdżanu, ale nie marzyła nawet o tym, że zjawi się tu, nad miastem, w świetle księżyca, w oparach wina, tej nocy, kiedy ona - wiedziała o tym doskonale - w wydekoltowanej sukni wygląda tak zabójczo, że ten mężczyzna o szlachetnym czole, witając się z Paolo i Tycjanem, będzie się oglądał na nią oczami oszalałymi z wrażenia, jakby rozpoznał w niej jedną z „piękności trzynastego roku”, może nawet ową Słomkę, także Gruzinkę - jak Nina, zwłaszcza tej nocy - Salomeę Andronikaszwili! - Skąd się tu wziąłeś? - spytał głośno Paolo, odgrywając przed zorientowanym audytorium scenę spotkania dwóch braci w Światowej Poezji. - Z Armenii! - zawołał Mandelsztam. - Musiałem ratować się ucieczką! Posłuchajcie, oto kilka wersów! - zaczął czytać wyraźnie dla Niny: - „W Nagornym Karabachu, w krwiożerczym mieście Szusza, zakosztowałem strachu, bliskiego mi jak dusza...” - przerwał i spytał głośnym szeptem: - Na miłość boską, Paolo, kim jest ONA? - Młoda poetka Nina Gradowa, przed chwilą nadaliśmy jej tytuł Naszej Dziewczyny! - przedstawił z dumą Paolo. Dłoń Niny ujęły zimne łapki Mandelsztama. - Pani, Nino... jestem oszołomiony... Pani wygląda tak, jakby była stamtąd, zBrodiaczej sobakil... - „Ja was poznałem, o najświętsze słowa: Lenora, Ligia, Słomka, Serafita”* - wyrecytowała jak zaczarowana Nina. - O, pani pamięta! - wyszeptał. Zbliżył się do nich kataryniarz, zakręcił muzyczkę na cztery fajerki. Papużki gwałtownie zerwały się z jego ramion. Mandelsztam poszukał w kieszeniach. - Jak zwykle nie mam ani grosza... - Nic się nie należy - powiedział starzec. Nawet gruzińskie uczty niekiedy się kończą, nad ranem Nina i Mandelsztam znaleźli się we dwoje w śródmieściu. * Przeł. Maria Leśniewska. 154 Księżyc tkwił jeszcze na niebie, oświetlając liczne portrety Stalina i hasła pierwszej pięciolatki. Mijali żałosne wystawy bogatych niegdyś sklepów. - Ten Tyflis... - mruknął Mandelsztam - pomimo wszechobecności kociego pyska... - bez ceregieli wskazał palcem portret wąsatego przywódcy. - Tutaj mam wrażenie, że jeszcze nie wszystko zostało zniszczone, że NEP jeszcze żyje. Proszę spojrzeć, w głębi zaułka nie ma ani jednego portretu, ani jednego hasła, tylko tryskająca wodą fontanna... Tak jak przed katastrofą, Nino! A na stole, mój Boże, co za przysmaki! Twarze biesiadników pełne życia... I pani, Nino, po prostu podarunek losu! - Uściślijmy, Osipie Emiliewiczu - wtrąciła Nina. - Ja jestem podarunkiem losu czy Tyflis? - Dla mnie pani i Tyflis to jedność - powiedział. - Dla mnie niestety nie. Wracam do rzeczywistego świata. Przecież jestem moskwianką, Osipie Emiliewiczu. Nina ironizowała, obawiała się, że ulegnie nastrojowi, a chciała tego uniknąć. Mandelsztam patrzył na nią ze zdziwieniem. - Słyszałem o pani w Moskwie - powiedział. - Czytałem także pani poemat w „Krasnej Nowi”. Proszę mi wierzyć, widziałem spoza wiersza pani rysy. - Ujął delikatnie jej ramię powyżej łokcia. - Osipie Emiliewiczu... - Nina odsunęła się trochę. Była nieco wyższa od niego, może zresztą z powodu obcasów. Bez pantofli będziemy tego samego wzrostu, pomyślała. Co proszę, kochana, zdaje się, że zapomniałaś o istnieniu trybu warunkowego? Za nimi, gdzieś w głębi ulicy, dał się słyszeć warkot. Ledwo zdążyli się odwrócić, kiedy minął ich duży czarny samochód z trzema srebrnymi trąbkami. Nina drgnęła. Właśnie przed ucztą, kiedy opowiadała braciom poetom o żarcie Nugzara, jeden z nich wyjaśnił półgłosem, kto jeździ tym samochodem. Mandelsztam zauważył jej niepokój. Jego łapka przesunęła się po jej ramieniu do góry, wyraźnie oferując przyjacielskie objęcie. - Te duże czarne samochody... - powiedział. Wzrok mu jakoś stężał, już nie pamiętał o propozycji objęcia. - Kiedy je widzę, budzi się w mojej duszy coś wielkiego i czarnego jak one. Mam przeczucie, że stanie się coś złego, że wytępią nas wszystkich... - Znam to uczucie - powiedziała. Aby zajrzeć jej w twarz, musiał odrobinę wspiąć się na palce. - Jest pani za młoda - powiedział. - Przeżyłam ciężki zawód - rzekła z powagą. - Miłosny? - spytał. Pomyślał, że za chwilę opowie mu historię nieszczęśliwej miłości. - Zawiodłam się na rewolucji. Jest czarująca, stwierdził. Przystanęli przed miarowo szumiącą fontanną; młoda wysoka piękność i podstarzały niepozorny uwodziciel. Już bez wahania ujął jej ręce. Zdawało się, że zniknęły ostatnie drobiny fałszu, nadszedł czas szczerości. - Po tym wszystkim, co się wydarzyło, i przed tym, co się ma wydarzyć, dostrzegam każde spokojne mgnienie, każdy rozbłysk piękna, jak najcenniejszy dar, na który nie zasłużyłem. Nino! - usiłował przytulić ją, ale w tejże chwili rozległ się w pobliżu chichot, jakieś zachrypnięte „Cha, cha!” Odskoczyli od siebie i w ciemnościach wypatrzyli Stiopę Kalistratowa. Leżał na obmurowaniu fontanny, a jego długie włosy sięgały wody. Obok jak uosobienie smutku siedział milkliwy Otari. - Całuj go, całuj, moja paskudna żono - pozwolił Stiopa. - Nie łam się. Napiszesz w życiorysie, że spałaś z Mandelsztamem. Masz moją zgodę. Zamilkł, odwrócił się, prawie zniknął w ciemnościach, coś tam tylko chlupotało, nie był to płacz, lecz plusk. Niczym nocna modlitwa mrugał papieros Otari. Nina patrzyła w stronę, gdzie leżał Stiepan, wspominała, jak niecałe trzy lata temu, wieczorem, w przedostatni dzień roku, przyjechali ze Stiopą dorożką do Srebrnego Boru, wpadli do domu zarumienieni, podchmieleni. Oznajmiła wtedy swoim bliskim, że zgodnie z wolą rodziców wyjeżdża do Tyflisu, ale nie sama, lecz ze Stiopą, legalnym małżonkiem. Na tę wieść Sawwa Kitajgorodski, wbrew wszelkim zasadom dobrego wychowania, które mu wpajano w domu, wyskoczył z bawialni, odszukał swoje palto w stercie innych palt i zniknął bez słowa. Ogarnął ją wielki żal. Z powodu Sawwy, marniejącego Stiopy, czy może siebie, albo po prostu żal za tym, co minęło. Skoczyła ku Stiopie i zaraz odwróciła się jeszcze do Mandelsztama: - Proszę mi wybaczyć, Osipie Emiliewiczu, to mój mąż. Mój biedny hulaszczy towarzysz życia... Objęła ramiona Stiopy, potrząsnęła. - Wstań, wstań, głupku! Idziemy do domu! Podniósł się jako tako. Nina go podtrzymywała. Za nimi wlókł się Otari. Papieros zgasł. Mandelsztam nie ruszył się z miejsca. Nawet tutaj, w spokojnym zakątku, nie tkniętym katastrofą, poprzez gałęzie zerkał na niego portret Stalina. X Zorki, gołąbki, gwiazdeczki dzy jest na świecie coś równie zapyziałego jak wiejska ulica w Rosji? Nie chodzi, rzecz jasna, wyłącznie o ubóstwo jej materialnego wystroju, ale o jakąś trudną do sprecyzowania niezgodność z radością życia, ze świętem rewolucji. Tak trochę w gogolowskim duchu myślał propagandysta partyjny Cyryl Gradów, idąc przedwieczorną porą ulicą Goriełowa i dziwiąc się, dlaczego przy każdej nędznej chałupie spoza płotu wygląda stężała twarz gospodyni. A kobiety wypatrywały obłoku kurzu, który zbliżał się wolno. Zniecierpliwione wychodziły na ulicę, tkwiły przy bramach z rękami skrzyżowanymi na piersi. Wyraźnie nie mogły się pogodzić z tym, co się stało, tak dalece było to bezsensowne, sprzeczne z samą istotą rosyjskiej natury. Wraz z obłokiem kurzu zbliżało się potężne ryczenie. To ciągnęło do wsi, pod opieką stropionych pastuchów komsomolców - nie dorżnięte, skolektywizowane stado. Cyryl zatrzymał się, żeby przepuścić bydło. Kiedy stado weszło w opłotki, kobiety ogarnął jakiś amok, lamentowały głośno, przemawiały do swoich byłych żywicielek i wychowanek z żalem i czułością, tak charakterystyczną dla rosyjskich wieśniaczek w stosunku do ich krów. „Zorko, moja droga! Dlaczego cię ode mnie zabrano?!” „Gołąbeczko, najmilsza moja! Popatrz na mnie, no popatrz!” „Gwiazdeczko, żywicielko najmilsza, brudnaś cała, nie myta! Zniszczyli ciebie kołchozowi dranie!” A krowy na widok dobrze znanych zagród, słysząc nie zapomniane jeszcze głosy, to tu, to tam opuszczały stado i jak kiedyś - całkiem jeszcze niedawno - kierowały się do swoich dawnych bram, do swoich gospodyń. Niektóre kobiety rzucały się ku nim rozpaczliwie. A rozzłoszczeni komsomolcy na oślep chłostali biczami grzbiety zwierząt i głowy bab. Jedna z wieśniaczek, ujrzawszy wśród pastuchów własnego syna, powlekła go za czub. Coś tu nie gra, myślał Cyryl na widok tej sceny. Coś tu nie gra. Poza tymi słowami nic więcej nie przychodziło mu na myśl. Stał przy płocie z kamiennym wyrazem twarzy, był wstrząśnięty bezsensem zajścia i własną obronną tępotą. Oczy oślepiało zachodzące słońce. Nagle bardzo wyraźnie - jakby zapis na taśmie telegraficznej - przemknęła myśl: Nie ma dla mnie na świecie nic droższego niż te kobiety i te krowy! Zbliżył się zmieszany Pietia Ptachin. - Nie zwracajcie, towarzyszu Gradów, uwagi na te baby - wybąkał zaczerwieniony. - Żadnej świadomości klasowej, instynkt... instynkty prywaciarskie i tyle... Stado odeszło. Na ulicy zapanował spokój. Opadł kurz. Cyryl i Ptachin szli razem do klubu wiejskiego. Mieścił się, rzecz jasna, w cerkwi, to znaczy tak jak wszędzie oświata wzięła górę nad przesądami. Na poły zburzony budynek z dziurawymi kopułami i przekrzywionym krzyżem był świadectwem walki, a może pokojowego zbezczeszczenia. Z obu stron drzwi wejściowych wisiały dwa ogłoszenia. Jedno głosiło: „Kolektywizacja w kraju i niwelowanie różnic między miastem i wsią. Lektor towarzysz Gradów”. Drugie: „Knowania imperializmu brytyjskiego na Bliskim Wschodzie. Lektor towarzysz Rozenblum”. Na obu ogłoszeniach była ta sama data i godzina prelekcji. Nad ogłoszeniami w środku wisiał portret Stalina z przymocowanym do niego niczym broda czerwonym hasłem: „Zapewnimy 100-procentową kolektywizację!” Przed wejściem gromada ponurych chłopów paliła skręty z machorki. - Witajcie, towarzysze! - powiedział Cyryl. Nikt nie odpowiedział, nikt nawet na niego nie spojrzał. Natomiast wielu niedobrym wzrokiem popatrzyło na sekretarza Komsomołu. - Cóżeście, Ptachin, wyznaczyli dwie prelekcje na tę samą godzinę? - spytał Cyryl. - Po co ta konkurencja? Ptachin, który dawał chłopom uspokajające znaki, odpowiedział roztropnie: - Wszystko będzie dobrze, towarzyszu Gradów. Naszych, goriełowskich zmobilizowaliśmy dla was, a tamtych, z Niejełowa, no, z kołchozu „Nakaz Iljicza”, spędziliśmy dla towarzysza Rozenbluma. Miejsca nie zabraknie. Nie udało się Cyrylowi porwać audytorium ani historyczną wycieczką do utopijnych komun Saint-Simona i Fouriera, ani świetlanymi perspektywami. Goriełowscy chłopi siedzieli z kamiennymi twarzami, a kiedy się któryś odrobinę ożywił, to wyglądało na to, że knuje coś przeciwko lektorowi z Moskwy. A w sąsiedniej sali, gdzie nieznajomy Rozenblum niszczył imperializm brytyjski, raz po raz dały się słyszeć wybuchy śmiechu i głośne oklaski. Cyryl postanowił kończyć, pominął niektóre tezy, w przyspieszonym trybie dotarł do brawurowego zakończenia: - Zgodnie z programem partii, towarzysze, mają powstać ogromne zespoły rolnicze, które zapewnią kołchoźnikom najnowocześniejsze warunki pracy i życia. Zgodnie z nauką Lenina w krótkim czasie zostanie zniwelowana różnica między miastem i wsią, odejdzie wtedy w niepamięć dostrzeżony jeszcze przez Marksa „idiotyzm życia wiejskiego”! Wykład został zakończony, ale chłopi wciąż siedzieli, żaden nawet się nie poruszył. Czy to znaczy, że należy się pożegnać? Obudził się Ptachin, zaczął klaskać. Chłopi także zaklaskali. Cyryl, czerwony ze wstydu, zbierał swoje notatki. - Pytania, stawiajcie pytania! - wołał Ptachin. - Towarzysz Gradów odpowie na każde pytanie! Podniósł się dziadek, zarośnięty niczym leśny duch. - A gdzie będziecie ludzi leczyć, obywatelu nauczycielu? W szpitalu? - Leczyć? Z jakiej choroby? - spytał zaskoczony Cyryl. - No, pewnie z idiotyzmu! Zdezorientowany Cyryl otarł rękawem spocone czoło. Kpi, czy rzeczywiście niczego nie zrozumiał? Na szczęście Pietia Ptachin wiedział, jak należy wcielać w życie linię partii. - Wujku Rodionie, myślisz, że idiotyzm masz w dupie, a naprawdę to masz w głowie. Zrozumiałeś? Chłopi zarechotali niemrawo. Stary powiedział ponuro: - Pewnie tak. - Prelekcja skończona, towarzysze - rzekł Cyryl i pomyślał, że żaden z obecnych nie jest towarzyszem. Wszyscy wyszli na korytarz. Z sąsiedniej sali, czyli z kruchty, dobiegały wybuchy śmiechu i jakaś krzątanina trudna do rozpoznania. Cyryl z irytacji złamał papierosa. - Rozenblum, jak widzicie, potrafi znaleźć wspólny język z kołchoźnikami. Słyszycie, Ptachin, jak wspaniale reagują? - Pewnie ci z Niejełowa przytargali samogon, podgazowali, no i stąd ta reakcja. Otworzyły się drzwi, jakby pod naciskiem gwałtownych oklasków. Wyszli chłopi z Niejełowa, rozczerwienieni, potargani, ciągle jeszcze rechotali. Niektórzy chwiali się wyraźnie. A oto lektor, ów znawca chłopskich dusz - ku zdumieniu Cyryla okazało się, że to Cylka Rozenblum, jedna z zaprzyjaźnionych z Niną „błękitnobluzych”, z którą nieraz ścierał się podczas gorących dyskusji w Srebrnym Borze na temat generalnej linii partii. Młoda, ruda kobieta, piegowata jak indycze jajo, pomimo to nie pozbawiona uroku. Nosiła kapelusik modny ze dwadzieścia lat temu, bluzę wojskową z pasem dowódcy, długą spódnicę deklamatorki i buty z kirzy, jednak ten dziwaczny zestaw miał jakiś styl. - Tak, towarzysze - mówiła do otaczających ją chłopów. - Lew brytyjski jest dziś głównym wrogiem światowego proletariatu. Chłopi reagowali ze zrozumieniem. - Lew - zwierzę mocne, duże, ostre. Musi nielicho żreć! Ktoś prychnął, ktoś zarechotał. Prelekcja wyraźnie była udana. Cyryl z podziwem patrzył na Cecylię. Ucieszył go jej widok w tym świecie zabitym deskami, gdzie nic nie pasuje do teoretycznych schematów, opadają ręce i biorą w łeb niezachwiane przekonania. Nasza dziewczyna, moskwianka, marksistka, bolszewiczka pracuje tu wśród antonowców, a więc jesteśmy wszędzie. Poradzimy sobie. Cecylia zauważyła go, jak stoi pod ścianą, na której zachowały się jeszcze postacie świętych, ze śmiechem przedostała się do niego. - Cześć, Gradów, daj łapsko! - Rozenblum! Nie pomyślałbym, że lektor Rozenblum to ty, Rozenblum! Na długo przyjechałaś? - Na pięć dni - powiedziała Cecylia. - Ja także! Wrócimy razem! Uśmiechali się do siebie. Nad nimi na ścianie cerkwi wisiało hasło: „Odrąbiemy kułakom pazury!” - Chodźmy coś przetrącić - zaproponowała Cecylia. - Chodźmy przetrącić! - zgodził się entuzjastycznie, chociaż wcześniej nie cierpiał żargonu moskiewskich komsomolców. Twarz Pieti Ptachina promieniała szczęściem. Wyraźnie marzył o systemie oświaty partyjnej. Jednego z następnych pięciu dni, dokładniej ponurego popołudnia, kiedy tak wstrętnie mżyło, Cyryl i Cecylia z trudem brnęli po błocie. Goriełowo zatapiały deszcze. Plony gniły na polach, poranek ustroju kołchozowego wypadł w okresie wyjątkowo niekorzystnym. Na łodzi ludzie kontynuowali marksistowską dyskusję teoretyczną. Cecylia perorowała, wybijając ręką rytm: - Wieś rozwija się obecnie ściśle według naszej teorii, a Stalin, jako wybitny marksista, doskonale rozumie, że nie wolno pozwalać sobie na jakiekolwiek odchylenia. To prawo naukowe, rozumiesz, Gradów? Podstawowa dialektyka rewolucji! Cyryl uważnie śledził tok rozumowania, łowił każde słowo, kiwał głową, a z pochmurnego nieba wciąż siąpił deszcz. - Zgadzam się z tobą, Rozenblum. W dziedzinie teoretycznej nie ma między nami rozbieżności, co do praktyki zaś, mam wrażenie, że niekiedy zdarzają się wypaczenia... Skręcili za róg jedynego we wsi piętrowego, murowanego domu, w którym mieściła się rada i zarząd kołchozu. I tu przerwali dyskusję. W wiejskiej uliczce, którą mieli przed sobą, coś się działo. Na środku jezdni stało kilka wojskowych ciężarówek z otwartymi klapami. W obejściach po obu stronach ulicy kręcili się czerwonoarmiści uzbrojeni w karabiny z bagnetami, wypędzali z chałup płaczące kobiety, rozkrzyczane ze strachu dzieci, oszołomionych starców, wywalali na ziemię ubogi dobytek. A wiejscy aktywiści niezwłocznie „kolektywizowali” drobny inwentarz, a także kury i kaczki, kijami, kamieniami, albo po prostu kopniakami rozpędzali zbędnych domowników - psy i koty. Koty zgodnie z kocią naturą pryskały błyskawicznie do sobie tylko znanych kryjówek albo umykały na drzewa, skąd mogły obserwować przebieg wydarzeń jako świadkowie historii ludzkości, co czyniły od wieków, poczynając od epoki piramid. A psy - wierne swoim domom - były tu jedyną siłą stawiającą opór, to znaczy szczekały i rzucały się na napastników. Cyryl i Cecylia słyszeli dobiegające z różnych stron rozpaczliwe krzyki: „Co wyrabiacie, bandziory!” „Bójcie się Boga, rabusie!” „Łajdaki przeklęte, krwiopijcy!” Przemknął dowódca oddziału, dziko wrzeszcząc odpinał kaburę. - Milczeć, pomiocie kułacki! Będę strzelał! - wystrzelił jednak w górę. Zaszokowani odchodzącą na ich oczach praktyką Cyryl i Cecylia zapomnieli o teorii. Bez słowa szli powoli wzdłuż kolumny ciężarówek. Przy jednej spotkali swego przewodnika po Goriełowie, komsomolca Ptachina. Z mądrą miną pisał coś w notesie. - Co się tu, do diabła, dzieje, Ptachin? - spytał Cyryl. - De-por-ta-cja obcego klasowo elementu, towarzyszu Gradów. - Ptachin zaczął poważnie, ale w końcu zachichotał nerwowo. - Wysyłamy ich na bezkresne obszary bratniego Kazachstanu dla ich własnego dobra. Nie pójdą tam pieszo, towarzyszu Gradów, widzicie przecież, zatroszczono się o nich, przysłano ciężarówki. - Tych tutaj uważacie za kułaków? - Cyryl prawie dygotał. Cecylia uspokajająco ujęła jego rękę. - Czasem, niestety, praktyka odbiega od teorii, nie da się uniknąć kosztów. Piotrze, czy jesteście pewni, że to wszystko kułacy? W odczuciu Cyryla Ptachin swoją roztropnością przypominał przedrewolucyjnego subiekta, chociaż skąd subiekt w tej dziczy! - Proszę się łaskawie nie niepokoić, towarzyszu Gradów i wy także, towarzyszko Rozenblum! - zatrajkotał Pietia. - Sprawdzano dokładnie. Mam tu wszystkich kułaków i podkułaczonych średniaków, wykaz został zatwierdzony tam! - znacząco wskazał kciukiem niebo. Duża ciemna chmura, płynąca w poprzek nad wsią, zda się, nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Cyryl i Cecylia pożegnali Ptachina i przyspieszyli kroku, by jak najprędzej oddalić się stąd. A pogrom trwał. Czerwonoarmiści odbierali od kobiet i wyrzucali nadmiar rzeczy - kołdry, poduszki, zegary z kukułką, samowary, patelnie i rondle. Raz po raz pomagali sobie kolbami, czasami rozlegały się ostrzegawcze strzały. Cyryl i Cecylia wyszli poza wiejskie opłotki, wszystko, co widzieli, szybko się oddaliło, jak koszmar mizernej cywilizacji. Odwieczna przyroda, starsza od słowa „Ruś”, dawała spokój, wyciszenie, rozpościerała ponury wprawdzie, ale szeroki horyzont. Skręcili w boczną drogę, było tu trochę suszej. - No, cóż robić, walka klasowa... - westchnęła Cecylia. Cyryl nie odpowiedział, podniósł jakiś patyk, przełamał na kolanie, zatrzymał się. - Tego już za wiele, Rozenblum! Widziałaś tych kułaków... to nędzarze... Docierały do mnie słuchy, nie chciałem wierzyć, ale... podobno przysłali tu jakieś nieprawdopodobne zlecenia na wywózki, może jako karę za bunt Antonowa... Skrajności zawsze są szkodliwe. Niszczymy samą istotę rosyjskiego rolnictwa! Nie wiem, co o tym sądzisz, ale ja mam zamiar poinformować KC o moich obserwacjach! Był poirytowany, zaczerwieniony, a ona patrzyła na niego jakimś innym wzrokiem. - Czyś, Gradów, nie słyszał powiedzenia „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”? Stalin wie o wszystkim, doskonale zdaje sobie sprawę z sytuacji, z możliwości wyskoków. Nie mówmy już o tym! - Nagle położyła ręce na ramionach Cyryla, zajrzała mu głęboko w oczy. - Posłuchaj, Gradów, a co byś powiedział na odrobinę gimnastyki? Odsunął się od niej gwałtownie. - Co masz na myśli, Rozenblum? Po jej piegowatej twarzy przesunął się leciutki jak cień ważki uśmiech. - Po prostu rozładowanie seksualnego napięcia. Chyba się nam należy coś przyjemnego po tygodniu krzewienia oświaty politycznej? No, Gradów, nie bądź czyścioszkiem burżuazyjnym! Spójrz, tam na pagórku, szopa. Świetne miejsce na taką okazję. Opuszczona szopa okazała się niezbyt atrakcyjna „na taką okazję”. Dach był dziurawy, na zgniłej podłodze stały beczki z wodą. Na drzwiach wisiała kłódka, ale przez rozsunięte deski można było bez trudu dostać się do środka. Cecylia rozejrzała się, znalazła jako tako suchy kąt, przyniosła tam naręcze jako tako suchej słomy, rozłożyła swój płaszcz, ściągnęła płaszcz z Cyryla, później zdjęła spódnicę - były pod nią obrzydliwe fioletowe majtasy z nogawkami do kolan - rozpięła bluzę i odwróciła się do Cyryla. No, Gradów, do dzieła! Cyryl nie mógł się zabrać do dzieła, był straszliwie zmieszany, nie wiedział, co robić. A ona speszyła go jeszcze bardziej, kiedy wydostała spod bielizny dwie piersi ogromne niczym białe gęsi. Że też coś takiego się zdarza! Cecylia, ciągle się uśmiechając, przejęła inicjatywę. Po zakończeniu „odrobiny gimnastyki” leżeli obok siebie i patrzyli przez dziury w dachu na niebo, coraz ciemniejsze i bardziej deszczowe. - Jesteś... niezwykła, Rozenblum, po prostu cudowna...-szepnął Cyryl, oszołomiony nieznanymi wrażeniami. Cecylia usiadła, odkaszlnęła jak stara palaczka, białe gęsi nieprzyzwoicie drgnęły, jakby na stawie od podmuchu wiatru. - Jak to się stało, towarzyszu Gradów, że do lat dwudziestu ośmiu byliście prawiczkiem? - spytała urągliwie. Pochyliła się nad nim, zaczęła całować z nieoczekiwaną czułością. - No cóż, witaj w świecie ludzi dorosłych, profesorski syneczku! Nagle zauważyła, że Cyryl wyłączył się z miłosnych igraszek i z trwogą patrzy gdzieś za nią. Obejrzała się i spostrzegła w kącie oczy, obserwujące ich spoza sterty rupieci. Zerwali się oboje. - Kto się tam ukrywa? Wyjdź! - wołał Cyryl. Oczy zniknęły. Cyryl podskoczył do kąta, porozrzucał zgniłe beczki i stare chomąta, wyciągnął chłopca w wieku siedmiu lub ośmiu lat, śmierdzącego i przeraźliwie chudego. Chłopiec usiłował się wyrwać, bronił się, ale mógł tylko zacisnąć piąstki, taki był słaby. Ugryzł nawet Cyryla, jego zęby zostawiły na skórze jedynie białe ślady. Żałosny opór chłopca budził w sercu Cyryla przejmującą litość. - Dlaczego podglądałeś, nicponiu?! - powiedział groźnie, ale zaraz zmienił ton i już nie szarpał chłopca, tylko go podtrzymywał. - Co tu robisz, mały? Jak masz na imię? Gdzie są twoi rodzice? Chłopiec otwierał usta do krzyku, ale zamiast krzyku wyrywał się z nich szept. - Puść! Krwiopijcy, bezbożnicy! Nie pojadę do Kazachstanu! Pozwólcie umrzeć! W końcu stracił przytomność. Kiedy Cyryl z chłopcem w ramionach i wlokąca się za nim Cecylia dotarli do głównej ulicy Goriełowa, załadunek na ciężarówki „wrogiego elementu” dobiegał końca. Czerwonoarmiści, niczym żniwiarze po wytężonej pracy, odpoczywali przy płocie, żartowali, palili. Pietia Ptachin także był zadowolony, sprawdził wszystkie wykazy i wszystko się zgadzało. Tylko baby zachowują się niestosownie. Taka na przykład Makariewna wygraża pięścią z ciężarówki, wymyśla od antychrystów. - Gadasz głupstwa, Makariewna! - spokojnie skarcił ją Ptachin. - Skoro nie było Chrystusa, to i antychrysta nie ma! - Słyszysz, Gradów? - zaśmiała się Cecylia. - Ptachin Dostojewskiego zjechał! Komsomolec odwrócił się i zobaczył Cyryla z chłopcem na rękach. - Wspaniale, towarzyszu Gradów! Gdzieżeście go dopadli? - zawołał ucieszony. - Co to za dziecko? - spytał Cyryl. - A kto ma być, jak nie Mirta Sapunow, nasienie kułackie! Na ciężarówkę go, towarzyszu Gradów. Załadowane niemożebnie, ale takiego smarkacza da się upchnąć. W ciasnocie, ale w zgodzie, no nie, baby? - Gdzie są jego rodzice? - dopytywał się Cyryl. - Przecie się spalili! Widzieliście, towarzyszu Gradów, pogorzelisko. Ociec Mit’ki, Fiodor, dawno powiedział, że jak ma do kołchozu iść, to lepiej podpali cały majątek i siebie z rodziną na dodatek. Mieli do niego jechać towarzysze z nakazem, kiedy się dopuścił karygodnego czynu na szkodę państwa. Pomogę wam, towarzyszu Gradów, wepchnąć Mit’kę. - Precz z rękami! - powiedział Cyryl tak ostro, że sam był zaskoczony. - Zapomnijcie, Ptachin, o tym chłopcu. Pojedzie do Moskwy ze mną i z towarzyszką Rozenblum. Komsomolec aż zbladł na taki obrót sprawy, pokręcił się bez sensu, wyciągnął zza pasa teczuszkę z tasiemkami jak przy kalesonach. - Jakże tak, towarzyszu Gradów? Mam tu najnowszą instrukcję, według niej należy wywieźć stąd wszystkie elementy kułackie, nie bacząc na wiek! Kieruje się wszystkich do Kazachstanu, gdzie będzie z nich większy pożytek! Wasze postępowanie, towarzyszu Gradów, jest sprzeczne z instrukcją. Znaczy się, nie mogę pozwolić na taką samowolę. Będę musiał sy-sy-gna-li-zować! Rozejrzał się dookoła za dowódcą oddziału, ale nie było go w pobliżu, a bał się odejść na poszukiwanie, by w tym czasie towarzysz Gradów nie uciekł z kułackim pomiotem na ręku. Cyryl także nie wiedział, co począć. Żal mu było chłopaka, który bezwładnie leżał w jego ramionach, szlochając i pojękując półprzytomnie. Jeżeli jednak za chwilę zjawi się dowódca oddziału, będzie po wszystkim. Wtedy do akcji wkroczyła Cecylia. Za ramię odciągnęła na bok komsomolskiego aktywistę, mocno ścisnęła jego dłoń w przegubie, wionęła kobiecym ciepłem. - Czy aby jesteś pewny, towarzyszu Ptachin, że zawsze słusznie interpretujesz politykę partii? Czy nigdy nie cierpiałeś z powodu braku wykształcenia? Mogę ci pożyczyć niektóre prace naszych największych teoretyków. - Wyciągnęła z wypchanej torby kilka broszurek i włożyła je Ptachinowi za pas. - Masz tu Zinowiewa, Kalinina, Bucharina, Józefa Wissarionowicza Stalina. Bierz, towarzyszu Ptachin, i pogłębiaj wiedzę. Ucz się, ucz się i jeszcze raz ucz się, jak nakazywał Włodzimierz Iljicz! Oszołomiony i zachwycony Ptachin trzymał się za pas. Cecylia zwolniła wreszcie jego przegub z partyjnego uścisku, kiwnęła mu - idź i ucz się! A Cyryl z Mitią na rękach wycofywał się szybko. Cecylia podążyła za nim energicznym, partyjnym krokiem. Kilka minut później wyprzedziła ich z warkotem, chybocząc się niebezpiecznie na wybojach i pryskając błotem, kolumna wojskowych samochodów. Dobiegające z nich zawodzenie i płacz niewiele się różniły od ryczenia krów. XI Tenis, chirurgia i działanie obronne W tysiąc dziewięćset trzydziestym roku jesień się spóźniała. Niekiedy rankami wyraźnie pachniało śniegiem, zaczynały prószyć lekkie białe płatki, ale nagle, jakby dla potrzeb naszej opowieści, wracało babie lato; na tle nietrwałego błękitu Srebrny Bór wyglądał jak najwspanialsze dzieło przyrody. Takiego ranka na progu profesorskiej willi pojawiła się rodzina Gradowów młodszych: Nikita jak zwykle w mundurze, z teczką, co oznaczało, że się wybiera do Ludowego Komisariatu Obrony, Weronika w stroju tenisowym uzupełnionym rakietą i ich czteroletni już synek, Borys Czwarty, w marynarskim mundurku, ale z szablą u boku. - Proszę cię, Nikito, pamiętaj, że ja nie mam najmniejszego zamiaru wracać na Białoruś! - Weronika mówiła to tonem kapryśnym i poirytowanym, czyli poważnie. - Dość już tego! Urodziłam się bądź co bądź w Moskwie. Nie mam zamiaru marnować najlepszych lat w tej dziurze! Musisz wreszcie zażądać przeniesienia do Moskwy! Twoje artykuły drukuje prasa, uchodzisz za teoretyka! Odważ się wreszcie! Nikita nerwowo zerkał na zegarek. - Dobrze, kochanie, dobrze, nie denerwuj się. Jestem pewny, że zostaniemy w Moskwie. Uborewicz wyraźnie powiedział, że chętnie zabrałby mnie do Sztabu Generalnego. Jestem prawie przekonany, że... to znaczy... Spoza zakrętu ukazał się samochód z Ludowego Komisariatu Obrony. Borys Czwarty był w rozterce - czy ma pędzić w stronę samochodu, czy też zostać z matką. Zwyciężyło poczucie obowiązku. - Mama ma rację - powiedział do ojca. - Tu lepiej. Ja także chciałbym zostać tutaj, z Pitagorasem. - Doskonale to rozumiem. - Dowódca dywizji miał niewyraźną minę. - Proszę, wierzcie mi, sam tego pragnę... Weronika uśmiechnęła się wreszcie. - Jestem całkiem pewny - ożywił się Nikita. - Całkiem pewny, że przeniosą mnie do Moskwy! Ucałował żonę i syna, i wsiadł do samochodu. - Dlaczego tatuś nie gra w tenisa? - spytał surowo Borys Czwarty. Dziwne jest życie, myślał Nikita. Jeszcze wczoraj mój kajtek tylko cmokał i fukał, a teraz formułuje poważne pytania. Samochód ruszył. Na korcie tenisowym czekał już na Weronikę partner, piękny starszy mężczyzna i dwóch innych starszych panów. Wszyscy trzej reprezentowali ocalały z rewolucji i odrodzony typ „znakomitego adwokata”, który, nawiasem mówiąc, zajmował się obecnie czymkolwiek z wyjątkiem obrony oskarżonych. Gra przebiegała sprawnie, zarumieniona Weronika dynamicznie miotała się po korcie, wiedząc doskonale, że jest cudowna. - Damy wam, chłopaki, popalić! - wołała do przeciwników, a oni promienieli ze szczęścia, po prostu młodnieli na oczach, odpierając ataki urodziwej „czerwonej generałowej”. - Jest pani, Weroniko, boginią tenisa! Borys Czwarty miał także zajęcie, biegał wokół kortu po piłki. Wśród nielicznych widzów w kącie trybuny siedział wojskowy w czapce zsuniętej na twarz. Weronika rozpoznała w nim dowódcę pułku Wujnowicza. W tym czasie w Ludowym Komisariacie Obrony trwała narada grupy wyższych dowódców Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Na ścianie przestronnego gabinetu wisiała ogromna mapa ZSRR. Przed nią z kijkiem w ręku przechadzał się - jak uosobienie powściągliwej siły - komandarm pierwszego stopnia Wasilij Bliicher, dowódca Armii Dalekiego Wschodu. Jego referat o sytuacji strategicznej pochłonął Nikitę Gradowa nie mniej niż jego żonę - tenis. - Obecnie ośrodek działalności wojskowo-politycznej przeciwko naszemu krajowi przemieszcza się na Daleki Wschód - mówił Bliicher. - Szczególnego znaczenia nabierają plany Japonii dotyczące stworzenia marionetkowego państwa mandżurskiego przy naszej granicy. Zwróćcie, towarzysze, uwagę na mapę. Niebieskie strzałki wskazują kierunek ruchu japońskich sił lądowych i floty. Niebieskie strzałki sił japońskich niczym ryby szturchały wymię i okolice ogona potężnej krowy Związku Radzieckiego. Bliicher korygował je kijkiem, dowódcy pilnie notowali. - W najbliższych miesiącach powinniśmy być przygotowani do konfrontacji - ciągnął Bliicher - może nawet do bezpośredniego starcia z silnym przeciwnikiem. Japończycy umieją walczyć... - uśmiechnął się - i lubią. - Uśmiech komandarma wyraźnie mówił: „My także lubimy tę robotę”, słuchacze tak właśnie go rozumieli. Bliicher przeszedł przez salę, zatrzymał się przy Nikicie Gradowie, stopę w lśniącym bucie oparł o poprzeczkę krzesła. - Właśnie u nas, na Dalekim Wschodzie, przydadzą się, Nikito Borysowiczu, wasze strategiczne talenty. Proponuję wam stanowisko szefa mego sztabu w Chabarowsku. Nikita zaskoczony patrzył nie na twarz komandarma, lecz na lśniącą cholewkę jego buta. Wszyscy odwrócili się do niego z uśmiechem. O takiej propozycji młody dowódca mógł tylko marzyć! Czyż nie wróży ona błyskotliwej kariery?! - Jestem zaskoczony, Wasiliju Konstantinowiczu - wybąkał Nikita. - Ja szefem sztabu?... W Chabarowsku?... - Zgadzacie się? - Bliicher wyciągnął do niego rękę. - Czy mógłbym zrezygnować z takiej propozycji! Zerwał się sprężyście, poprawił bluzę, uścisnął wyciągniętą dłoń. Jest jakieś podobieństwo między Bliicherem i nieboszczykiem Frunze, pomyślał nagle. Na sali zaklaskano z aprobatą: czerwone wojsko, braterstwo broni! Po referacie Bliicher w towarzystwie podkomendnych z Chabarowska i Nikity wyszedł na korytarz. Od razu wydawał praktyczne polecenia: - Waszym zastępcą, Nikito Borysowiczu, będzie dowódca pułku Strielnikow. Poznajcie się. Kombata Sietanycha mianuję na stanowisko waszego starszego adiutanta. Pozostałych współpracowników dobierzecie sobie sami. To na razie wszystko. Jesteście wolni do godziny czternastej trzydzieści pięć. Rozeszli się. Nikita powoli kroczył korytarzem i zatrzymał się przy jeszcze jednej mapie ZSRR - map w narkomacie nie brak. Zielone niziny, brązowy łańcuch Uralu, znowu zieleń Syberii Zachodniej, nasuwające się z południa kępy Ałtaju i tak dalej, wreszcie Chabarowsk... Osiem tysięcy kilometrów od Moskwy... Weronika rzuci mnie... Nagle ktoś mocno klepnął go po ramieniu. Drgnął. Dawno wyzbyto się takich poufałości, a Nikita nie znosił tego nawet w czasach wojny domowej, cóż dopiero teraz. Zwłaszcza kiedy klepią cię co sił, a potem zjawia się jakaś rozpromieniona mało znana gęba jakiejś szychy z NKWD. Nie od razu poznał Siemiona Strojłę. Po wyjeździe Niny do Tyflisu nie tylko go nie spotykał, ale nawet zapomniał o nim. - Gratuluję! To wielki sukces! Będziemy więc pracowali razem! Właśnie otrzymałem skierowanie do wydziału specjalnego przy twoim sztabie! - darł się Strojło. - Przepraszam, my się chyba nie znamy - powiedział poirytowany Nikita. - Nie odstawiaj lejbgwardii, Nikito. Niewiele brakowało, a bylibyśmy krewniakami, zanim Ninka uciekła do Tyflisu od swoich trockistowskich kumpli... Nikita gwałtownie odsunął go, zdziwiony, że wbrew wyglądowi żaden z niego atleta, i odszedł szybkim krokiem. Strojło popatrzył za nim z kwaśnym uśmiechem. Wymyślony niegdyś i dawno zapomniany proletariusz obudził się w nim teraz i był boleśnie dotknięty. Nikita zaś udał się natychmiast do tymczasowego gabinetu Bliichera. Komandarm coś pisał, siedząc pod portretem Stalina. Nikita podszedł do niego zdecydowanym krokiem. - Proszę o wybaczenie, Wasiliju Konstantinowiczu, za przybycie bez wezwania, ale jestem zmuszony zrezygnować ze stanowiska szefa sztabu ADW Bliicher skończył pisać zdanie i dopiero wtedy spojrzał chmurnie. Jak wszyscy ludzie, którzy dowodzą wielotysięcznymi jednostkami wojskowymi, nie znosił objawów niesubordynacji. - Przyczyny? - Do wydziału specjalnego przy sztabie skierowano człowieka, do którego nie mam zaufania. - Nikita zdawał sobie sprawę z tego, że właśnie nabawił się potężnego wroga. A uraza komandarma rozwiała się równie szybko, jak się zrodziła. Rozumiał ten punkt widzenia. Człowiek z jego otoczenia dobiera sobie własne otoczenie i czyni to otwarcie, bez obłudy - to można zrozumieć. Wyjął wykaz nowych nominacji. Złote niemieckie pióro zatrzymało się przy nazwisku Strój ło. - Ten? - Tak. Siemion Strojło. Złote pióro wykreśliło niepożądane nazwisko. Bliicher uważnie spojrzał na komdiwa Gradowa, czy docenił ten objaw zaufania. Przekonał się, że docenił. Możliwe, że właśnie w tej chwili Weronika, zmęczona popisami na korcie, przerwała grę. Wtedy dostrzegła Wujnowicza. - Skąd pan tutaj, Wadimie? Pewnie wyglądam okropnie! Gdzie się pan podziewał? Po prostu człowiek zniknął z pola widzenia! Skonsternowany Wujnowicz, żałując, że nie wycofał się stąd pięć minut wcześniej - nie mógł oderwać oczu od gracji na korcie - kręcił w ręku czapkę, która go nie ukryła, i mamrotał bez ładu i składu: - Zwykły przypadek, zbieg okoliczności. Przechodziłem tędy, usłyszałem stukot piłki... Lawn-Tennis, nigdy tego nie widziałem, a tu nagle pani we własnej osobie, nie spodziewałem się, słowo honoru... Nie przerywała tej gadaniny, patrzyła na niego z uśmiechem, jakby chciała, by zrozumiał, że jego uczucie nie jest jej niemiłe, w każdym razie w tej romantycznej formie. Kiedy zamilkł, powiedziała swoim żartobliwie kokieteryjnym tonem, który jej zdaniem znakomicie pasował do sytuacji: - Więc to tak? Nie myśli pan o mnie? Ładny mi przyjaciel! No dobrze, jest pan aresztowany! Chodźmy do nas, wszyscy się ucieszą! Wadim zmienił się na twarzy. Ucieszą się, zwłaszcza profesor, pomyślał. Włożył czapkę, zasalutował. - Pani wybaczy, Weroniko Aleksandrowno, nie mogę. Muszę pędzić na dworzec. Wyjeżdżam do Tadżykistanu. - Na długo? - spytała z żalem i pomyślała: Jak w powieściach. - Może na zawsze. - Wadim odwrócił się i skierował do wyjścia. Jaka świetna męska sylwetka, myślała Weronika, patrząc za nim. Nietrudno sobie wyobrazić, jak by mnie wziął... Podbiegł Borys Czwarty zdyszany i zaczerwieniony po dwugodzinnych szaleństwach wokół kortu. Korzystając z nieoczekiwanej łaskawości babiego lata, Gradowowie wynieśli samowar na werandę. Do tradycyjnej herbaty podano domowe konfitury w kilku odmianach i państwowe obwarzanki. Tego wieczoru do stołu zasiedli: Borys Nikiticz, jego asystent Sawwa Kitajgorodski, Mary Wachtangowna, służąca, czyli według obecnego słownictwa pomoc domowa Agasza, „bogini tenisa” Weronika, dostojny Borys Czwarty i nowy członek rodziny, „kułackie nasienie” Mitia Sapunow. Już ponad tydzień Mitia mieszkał w Srebrnym Borze. Pojawienie się półżywego chłopca wywołało szok i strach. Teraz zmienił się nie do poznania, dobrze odżywiony, wykąpany, ostrzyżony, w przyzwoitym sweterku. Tylko spojrzenie pozostało dzikie, można by rzec spojrzenie zaszczutego zwierzaka, gdyby nie jakaś hardość, jakaś przejmująca wrogość, która się w nim niekiedy pojawiała. Zdarzało się to zresztą coraz rzadziej. Mitia zaczął się nawet uśmiechać - kiedy mama Mary głaskała go po głowie lub dokładała mu na talerz kawałek sera czy wędliny. Uśmiechał się także z czułością, kiedy przyjaciel domu, Pitagoras, poszturchiwał go pyskiem, domagając się pieszczoty. Przy herbacie Borys Nikiticz i Sawwa gawędzili na tematy zawodowe. - Kolegium narkomatu zaaprobowało pański wniosek. Proszę się przygotować - powiedział Gradów. - To wspaniale! - ucieszył się Sawwa. - Więc znieczulanie metodą Gradowa znajdzie zastosowanie w praktyce! - Tak jest! - uśmiechnął się profesor. - Prędzej niż się można było spodziewać. Operujemy pojutrze. Na schodach od strony parku ukazała się para młodych marksistów. Trzymali się za ręce i spoglądali na siebie promiennie przez dwie pary okularów. Wszyscy patrzyli na nich, ale oni zajęci byli tylko sobą. Agasza nalała im herbaty, usiedli przy samowarze. Jego żar jeszcze bardziej uwydatnił piegi Cecylii. Cyryl nie zwracał uwagi ani na herbatę, ani na konfitury, interesowały go wyłącznie te piegi. - Co ci jest, Cyrylu? - spytała surowo Mary Wachtangowna, której wybór syna nie przypadł do gustu. - Po prostu przed chwilą zarejestrowaliśmy się z Rozenblum - oznajmił Cyryl. - Mój Boże! Nie będzie wesela? - załamała ręce Agasza. - Czy w łóżku także mówicie do siebie po nazwisku? - prychnęła Weronika. - Weroniko! - skarciła ją teściowa. A Cyryl skwitował śmiechem odżywkę Weroniki i jakoś głupawo kiwał głową do domowników, ściskając pod stołem dłoń Cecylii. Zniknął chmurny dogmatyk, jego miejsce zajął zakochany uczniak. Cyryl nawet żartował! - Musieliśmy się pobrać, skoro już mamy ośmioletniego syna! Mary Wachtangowna zaniepokoiła się. - Czy nie uważacie, że dla dobra Miti to my, ja i Bo, powinniśmy go zaadoptować? Cecylia natychmiast dała spokój miłosnym spojrzeniom. - Dziecko, Mary Wachtangowno, powinno być z rodzicami, to znaczy z nami - powiedziała kategorycznie. - No i znowu zostałem dziadkiem! - zażartował Borys Nikiticz. - Mogłem po raz czwarty zostać ojcem, a tymczasem jestem dziadkiem po raz drugi! - A ty jak myślisz, Mitia? - spytała Mary Wachtangowna. Chłopiec drgnął, odwrócił wzrok. - Ja piję herbatę - burknął z pełnymi ustami. - Odpowiedź godna mędrca! - zawołał profesor. Wybuchły oklaski. Mary nie śmiała się, głos jej drżał lekko, kiedy bardzo poważnie powiedziała: - Nalegam, nawet żądam, by Mitia został z nami, przynajmniej do czasu, kiedy będziecie mieli przyzwoite mieszkanie. Opuściła werandę z wysoko uniesionym podbródkiem, jak uosobienie obrażonej godności. Za chwilę z głębi domu dobiegły gwałtowne dźwięki fortepianu. - Słyszałeś? - powiedział do syna Borys Nikiticz, po czym odwrócił się do swego asystenta i wyłączył ze skomplikowanych rodzinnych spraw. - Proszę wziąć jutro wolny dzień, odprężyć się i odpocząć. Operacja powinna mieć przebieg nienaganny i błyskotliwy, kochaneczku. Sawwa zaczął się żegnać, chociaż wcale nie miał ochoty iść do domu. Zawsze, ilekroć bywał w Srebrnym Borze, miał wrażenie, że się spotyka z Niną. Agasza, która doskonale rozumiała jego cierpienia, zrobiła dla niego paczuszkę ze swoim tradycyjnym przysmakiem - pasztecikami. Idąc z kuchni, zerknęła do okna. - A oto i Nikitka wraca - oznajmiła słodkim głosikiem. - Wesolutki taki maszeruje. Weronika na widok męża idącego od furtki teatralnie zapaliła papierosa. Jakiś on nazbyt wesoły, pomyślała. Dwa dni później w klinice chirurgicznej Pierwszego Moskiewskiego Instytutu Medycznego odbyła się oczekiwana od dawna operacja z zastosowaniem nowej metody znieczulania. W amfiteatrze wokół stołu operacyjnego wszystkie miejsca były zajęte. Znaleźli się tam zresztą tylko lekarze i aspiranci. Studenci starszych lat tłoczyli się na oszklonych balkonach pod samym sufitem. Operacja przebiegała nadspodziewanie gładko. Opracowany w ostatnich miesiącach zestaw znieczulający doskonale działał na pień i zakończenia nerwów. Pacjent był spokojny, żartował z pielęgniarkami. Co pięć minut Gradów pytał go o samopoczucie, a Józef Aleksandrowicz, czcigodny stroiciel fortepianów, niezmiennie odpowiadał, że czuje się doskonale. Sawwa Kitajgorodski założył ostatnie szwy i pacjenta zabrano. Chirurdzy odeszli od stołu, zdjęli maski. W amfiteatrze klaskano. - A więc, towarzysze, możemy uznać, że poczynając od dzisiejszego dnia, metoda znieczulania opracowana przez zespół Gradow-Kitajgorodski została wdrożona do praktyki! - ogłosił profesor. Sawwa był oszołomiony, zresztą dziwili się wszyscy obecni, rzadko który profesor tak beztrosko dzieli się dorobkiem naukowym ze swymi asystentami. Kiedy zostali w gabinecie sami, pielęgniarka przyniosła dwie zlewki z rozcieńczonym spirytusem. Sawwa i Borys Nikiticz trącili się. - Jakże to tak, Borysie Nikiticzu! - Sawwa na chwilę ujął rękami głowę. - Metoda Gradowa-Kitajgorodskiego? Nie zasłużyłem, słowo honoru! - Ależ tak, zasłużył pan - nie zgodził się profesor. - Był pan przy mnie od samego początku, harował ciężko i w laboratorium, i w klinice, miał pan tyle świetnych pomysłów! Zresztą w ogóle... - Chciał dokończyć: „traktuję pana jak syna”, ale tylko położył rękę na ramieniu Sawwy. - Proszę mi powiedzieć, dlaczego wtedy, w dwudziestym siódmym nie pobraliście się z Niną? Sawwa milczał zakłopotany. Krtań ścisnęła tęsknota słodka i bolesna, tak niewłaściwa w murach kliniki chirurgicznej. - Ja... słowo daję, nie wiem... Najpierw był Siemion, później Stiepan. Rozstanie z Siemionem, romans ze Stiepanem. To poeci, Nina i Stiepan, czyż nie mam racji? A ja tylko skromny lekarzyna... Mój Boże, przecież ja kocham pańską córkę ponad życie!... Tylko o niej myślę, kiedy... kiedy nie operuję, Borysie Nikiticzu... - Ona niedługo wraca, mój drogi - powiedział Gradów. Żywił do swego asystenta wielką sympatię i współczuł mu. Skromny lekarzyna! W końcu ubiegłego wieku, kiedy adorował Mary, dyplom lekarza był szczytem prestiżu. Za nowej władzy wszystkie dawne prestiże straciły na znaczeniu. - Nina wraca! - zawołał Sawwa, ale zaraz się zaciął, odwrócił się do okna. Za szybą na gałązce brzozy kołysał się wróbelek. Spod jego ogonka spadła drobna kropelka. Ptak nastroszył zwycięsko piórka i odleciał w nieznanym kierunku. XII Katarynka-szarlatanka Na północ od stolicy Gruzji w przezroczystym powietrzu czerniał odległy łańcuch górski. Znacznie efektowniejsze szczyty górskie można było obejrzeć na tablicy z dykty ustawionej zaraz za wejściem do miejskiego ogrodu zoologicznego. Na ich tle namalowano wspaniałego górala kaukaskiego w czerkiesce z gazyrami* i kindżałem przy pasie. Zamiast twarzy - owalny otwór. Ukazała się w nim okrągła rosyjska gęba męża-nicponia, Stiopy Kalistratowa. Proszę - Stiopa jako romantyczne abrek. Fotograf z wąsami cesarza Wilhelma lub komandarma Pierwszej Konnej Siemiona Budionnego uniósł pojemnik z magnezją, dał nura pod osłonę. - Proszę powiedzieć „rodzynek”, batono! - Kiszmisz! - krzyknął Stiopa. Rozbłysła magnezja. Fotograf wynurzył się spod osłony. - Brawo! Jest pan najlepszym moim modelem w tym roku! Dokąd mam wysłać zdjęcie? Moskwa, Paryż, Monte Carlo? - Sołowki, łaskawy panie! W naszych czasach wszyscy przyzwoici ludzie odpoczywają w Solówkach. Pewnie i ja w najbliższym czasie tam wyjadę. Wyraźnie grał dla widzów, ku jego zmartwieniu - jak się okazało, w pobliżu nie było nikogo prócz Rycerza Smętnego Oblicza, wiernego Otari. Widzowie zaś, dla których się wysilał, gromadka roześmianej młodzieży łącznie z jego osobistą małżonką, Niną Gradową, byli nieopodal, ale nikt nie zwracał uwagi na Stiopę. * Ładownice naszyte na czerkiesce na piersiach. Nina, jej kuzyn Nugzar, młody poeta Mimino, tancerka Szaliko i malarz Sandro Pewzner - kręcili się przed klatką, z której spozierał na nich, podniósłszy się na tylne łapy, ogromny brunatny niedźwiedź. Nie dało się określić, kto tu był widzem, a kto artystą. Zachowanie wszystkich, chyba niedźwiedzia także, było przepojone jakąś fałszywą ironią, tanią teatralnością, co się zdarza niekiedy młodym ludziom po długiej nocnej uczcie i porannych poprawinach z alkoholem. Nina dokazywała najbardziej. - Kochany rosyjski niedźwiedziu! - wołała, wyciągając ręce. - Rodaku! Towarzyszu życia! Coś czuł, biedaku, kiedy po słodkiej drzemce obudziłeś się w obrzydliwej klatce? Mój drogi! Mój Lermontowie, zesłany na Kaukaz! Pragnę ciebie ucałować! Pozornie nie zwracała na nikogo uwagi, ale zerkała na męża w towarzystwie Otari. W jej skołatanej, zamroczonej alkoholem głowie budził się jakiś sprzeciw. Nagle nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, przelazła przez ogrodzenie, podbiegła do klatki, szarpnęła drzwi. Zamek - nie zamknięty, jak się okazało - spadł, drzwi się otworzyły. Nina weszła do środka. Niedźwiedź, niczym Sobakiewicz w teatralnej interpretacji znakomitego poematu, odwrócił się do niej niespiesznie. Nina wspięła się na palce i złożyła na jego pysku wspaniały pocałunek. Skrajem oka zauważyła, że Stiopa pędzi do niej co sił, a za nim podąża Otari. - Co robisz, wariatko! - wołał rozpaczliwie Stiepan, załamując ręce. Nugzar zatrzymał go przy klatce, zacisnął mu usta. - Nie drzyj się! - rozkazał ostro. A niedźwiedź tymczasem położył przednie łapy na ramiona Niny i dreptał przy niej, tak jak Sobakiewicz w salonie, jakby się bał, że nadepnie jej na nogę. Z otwartej paszczy zwierzęcia zalatywało smrodem. Nikt się już nie śmiał. Co się stanie za chwilę? Nina zaś nadrabiała miną i błaznowała dalej: - Biedny mój niedźwiedziu! Mój Lermontowie! Mój kochany! W rzeczywistości bała się poruszyć pod łapami niedźwiedzia. Jaka niezwykła śmierć! - pomyślała. A niedźwiedź wyraźnie miał zamiar wykorzystać okazję do zabawy. Stiepan odepchnął Nugzara. - Zawołajcie dozorcę! Ze szlauchem przeciwpożarowym! - krzyknął histerycznie. Pobladły Sandro Pewzner, pokonując zawroty głowy, gramolił się - nie wiadomo po co - na ogrodzenie. Co można zrobić w takiej sytuacji? Nie daj Boże zwierzę się wystraszy, okaleczy Naszą Dziewczynę, gwiazdę Tyflisu. Nugzar jednak ściągnął go na ziemię, a następnie całkiem opanowany przeskoczył ogrodzenie, szarpnął drzwi i co sił kopnął niedźwiedzia poniżej grzbietu. Oszołomione zwierzę opadło na cztery łapy, a Nugzar wyciągnął Ninę i zamknął klatkę. Niedźwiedź zaryczał przeraźliwie, w stronę zajścia pędzili już pracownicy zoo. - Co się tu dzieje! - wołał kierownik. - Chuligaństwo! Jesteście aresztowani! - Schwycił Sandro za klapy. - Coś ty za jeden, próżniaku? - Jestem artysta malarz, Sandro Pewzner. Młody awangardysta, któremu niedawno pewni towarzysze przekonująco radzili, by się przełączył na tory realistycznej, proletariackiej sztuki, mimo alkoholowego zamroczenia czuł palący wstyd. - Mamy podżegacza! - wrzeszczał strażnik. - To ten Pewzner zaczął! Z tarapatów znowu wybawił ich Nugzar. Rozkazującym tonem odwołał na stronę starszego strażnika i, pokazawszy mu dyskretnie czerwoną legitymację NKWD, powiedział: - Spokojnie, drogi towarzyszu, nikt nie doznał krzywdy, wasz podopieczny jest zdrowy i cały. Dziewczyna zażartowała, batono! To taki poetycki wyskok. A klatki należy zamykać, bo może z tego skorzystać wróg... Pracownik zoo natychmiast zapomniał o pretensjach. Artystyczne towarzystwo skierowało się do wyjścia. Alkohol wyparował. Wszyscy, z wyjątkiem Nugzara, czuli się podle, wyrzucali sobie tchórzostwo. Nina biła się w piersi z powodu wygłupów i brawury. Nugzar spojrzał na zegarek. - Przepraszam najmocniej, na mnie czas. Spotkamy się wieczorem u taty Niko. Ucałował Ninę w policzek, jak przystało na krewnego i odszedł swoim szybkim krokiem, zniknął gdzieś za zakrętem. Wkrótce rozeszli się pozostali. Tego samego dnia wczesnym wieczorem Nina i Stiopa powoli szli garbatą staromiejską uliczką w kierunku knajpki, gdzie na szyldzie z napisem „Duchan Taty Niko” namalowano białą farbą jak na obrazie kubisty-prymitywisty „Stołówka nr 7, Miejskie Zakłady Żywienia”. Stiopa od czasu do czasu zostawał w tyle. Nina, odwróciwszy się, zobaczyła, że mąż wciąga nozdrzami z ręki biały proszek. Wzruszyła z pogardą ramionami. - Przestań natychmiast! Kroku nie potrafisz zrobić bez tego! Spakowałeś się? Pamiętasz, że jutro jedziemy do Moskwy? Stiepan spojrzał na nią dziwnie. - Musimy pomówić, Nino. Wstąpmy najpierw do taty Niko - wymamrotał. U taty Niko mimo pięciolatki stalinowskiej ciągle jeszcze panowała atmosfera dawnego Tyflisu. Knajpkę odwiedzali dorożkarze i świat artystyczny. Ściany zdobiły jaskrawe prymitywistyczne obrazy w stylu Pirosmaniego. Ale tato Niko, „król duchaniarzy”, jak go nazywano w mieście, nie miał humoru. Zamiast witać gości z otwartymi ramionami, jak zazwyczaj bywało, siedział przy barze z przyjacielem malarzem i użalał się, że nie jest już gospodarzem u siebie, lecz tylko zastępcą dyrektora. - Wszystko zabrali, wszystkie rondle upaństwowili, wszystko prócz twoich obrazów. Jestem niczym. Przysłali partyjniaka. Skończyła się, przyjacielu, cała epoka! Malarz pocieszał go lekkomyślnie, jak na ludzi tego zawodu przystało. - Poczekaj, drogi Niko. Przyjdzie czas, kiedy zapłacą ci krocie za moje obrazy! Nina ze Stiepanem usiedli w kącie i zamówili butelkę wina. - Dużą! - zawołał Stiepan do odchodzącego już kelnera. - Można od razu dwie - dodała Nina. - Co się dzieje, Stiopa? - spytała, kładąc rękę z dwoma pierścionkami - od Paolo i Tycjana - na jego drżącą piąstkę. Stiopa skrzywił się, jakby go zęby bolały. Chciał, żeby wiedziała jak cierpi. Później wziął się w garść, oburącz odgarnął włosy do tyłu. - Nie pojadę do Moskwy - powiedział. A w śródmieściu w tym czasie panował tłok i hałas. Ze wszystkich stron nadjeżdżały przepełnione tramwaje. Trąbiły samochody. Wymyślali sobie dorożkarze. Nugzar niczym torpedowiec przebił się przez tłum. Dotarł do ulicznego sprzedawcy lemoniady. Razem ze szklanką napoju otrzymał od niego ciężkawą paczuszkę. Włożył ją do kieszeni, z przyjemnością wychylił szklankę, po czym zniknął w przejściowej bramie. Nina i Stiepan pili wino, nie patrzyli na siebie. - Coś pękło, Ninko, w naszych stosunkach - powiedział smutno Stiepan. - Trafne słówko „pękło” - jeszcze smutniej powiedziała Nina. - Kiedy chodzi o nadmuchany balonik... - Ty święcisz sukcesy, a ja wypadłem z obiegu. - O czym ty mówisz? Jakie sukcesy? - oburzyła się Nina. - Przeklęty niedźwiedź! - wybuchł nagle Stiepan. - Po tej hecy zrozumiałem wszystko! To była próba, którą mi los zaserwował, i okazało się, że jestem gównem! - Pleciesz bzdury - powiedziała powoli z przygnębieniem i irytacją. O tej samej godzinie przewodniczący Centralnej Komisji Kontroli, Lado Kachabidze, siedział w przestronnym gabinecie, pod obrazem, na którym jego ukochany wódz czyta gazetę „Prawda”. Brak portretu Józefa Stalina, co od razu rzucało się w oczy, sygnalizował, iż w tym lokalu obowiązuje powaga, rzeczowość i partyjna uczciwość, czyż bowiem Lenin pochłonięty lekturą „Prawdy” nie jest wzorem powagi i uczciwości? Lado Kachabidze, po dniu wypełnionym naradami i spotkaniami, w samotności przeglądał pocztę i coś notował. Gdzieś w głębi budynku zaskrzypiały drzwi. Rozległy się szybkie, lekkie kroki. Zbliżyły się. Ktoś otworzył drzwi gabinetu. Kachabidze podniósł głowę i ujrzał człowieka, który mierzył do niego z rewolweru. Otworzył usta i wtedy padł strzał. W Duchanie Taty Niko zjawił się znany w mieście kataryniarz z papugami. Cała trójka miała dzisiaj dobry dzień, raźnie dźwięczała starodawna melodia, kataryniarz podśpiewywał, papużki fruwały nad stolikami. W mieście często się głowiono, jak to się dzieje, że papużki nie uciekają od kataryniarza, czy może są przywiązane niewidzialnymi sznurkami? Tylko najwięksi pijacy rozumieli, że kataryniarz w odczuciu papużek jest „ojczyzną”. - Kocham ciebie, Nino, jak dawniej, ale nie mogę jechać z tobą - mówił z przejęciem Stiepan. - Boję się Północy. Północ pożre mnie, jak kiedyś mamuty pożarły kozy. - Mamuty były zwierzętami trawożernymi, ciemniaku - sprostowała Nina. - Co tu będziesz robił sam jeden? Nie zarobisz nawet na wyżywienie. Przejęcia starczyło Stiopie tylko na jedno zdanie. Po chwili znowu oklapł. - Coś tam wymyślę... - zamamrotał. - Wino tanie... ser... zielenina. Pamiętaj także, że wierny Otari jest zawsze obok. Stale o nim zapominała, tak jak się nie pamięta o cieniu człowieka, a Otari rzeczywiście chodził za jej mężem jak cień. Odwróciła się w kierunku, który wskazywał podbródkiem mąż. Tam przy pojedynczym stoliku siedział Otari, melancholijny jak łabędź. Wyraźnie czekał, aż Stiopa skończy rozmowę z żoną. Nina nagle doznała olśnienia, zrozumiała wreszcie, co tak trwale łączy tych dwóch mężczyzn. Ach, o to chodzi! A ja, kretynka, nawet o tym nie pomyślałam! Zaśmiała się serdecznie, aż głowę podparła rękami. W drzwiach, prowadzących na zaplecze, pojawił się tęgi mężczyzna w wojskowym pasie - od niedawna dyrektor stołówki nmer siedem, należącej do Miejskich Zakładów Żywienia. Zdecydowanym krokiem przeciął salkę i popchnął kataryniarza do wyjścia. - Wynoś się, kinto! Prywatne usługi są zakazane! Dwie papużki równocześnie usiadły mu na ramionach, w dziobach trzymały różowe bileciki. Dyrektor odruchowo sięgnął do pasa, gdzie jeszcze niedawno był przypięty nagan. Tato Niko westchnął ze smutkiem: skończyła się epoka, niech żyje epoka! Ona także się skończy - westchnął wypędzany filozof świadczący prywatne usługi. Tej nocy w domu aptekarza, Galaktiona Gudiaszwilego, panował rozgardiasz. Kręciły się z lamentem kobiety. Pan domu leżał półprzytomnie na kanapie, a z jego ust od czasu do czasu wyrywał się szept: „To niemożliwe! Mój Lado żyje!...” Ukochany bratanek Nugzar, o twarzy skamieniałej z bólu, siedział na poręczy kanapy, trzymając za przegub rękę wuja. W takiej właśnie chwili wróciła do domu Nina. - Co się zdarzyło, wujku Galaktionie? - rzuciła się do niego. Wujek zasłonił dłonią oczy. - Nugzar przybiegł z okropną wiadomością, zastrzelono Lado w jego własnym domu - powiedział. - Przybiegli sąsiedzi, mówią, że to prawda, całe miasto już... Ale ja nie wierzę, mój Lado żyje... Nina złapała się za głowę, później załamała uniesione w górę ręce, tak jak to czynią wszystkie gruzińskie kobiety. Zbliżył się Nugzar, zabrał ją na bok. - Bądź dzielna, Nino... - Kto to mógł zrobić? - spytała szeptem. Nugzar także odpowiedział szeptem, co prawda donośnym. - Podobno trockiści zemścili się na nim za dawne sprawki. - To bzdura, trockiści nie stosują terroru indywidualnego! - zaprzeczyła z oburzeniem. Zajrzał jej w oczy, miała wrażenie, że z obłudą. - Skąd wiesz, Nino? Uderzyła go piąstką w dłoń, schwyciła papieros z leżącego na stole pudełka i zaraz go rzuciła. - To prawdziwa puszka Pandory! - zawołała. - Czy stało się coś jeszcze? - spytał ciekawie. - Nic się nie stało, ale jutro mam pociąg... Rozumiesz? Wyjeżdżam do Moskwy... Nie spakowałam się jeszcze... Te wszystkie nowiny... - miotała się bezradnie. - Z pakowaniem nie ma problemu - powiedział roztropnie Nugzar. - Chodźmy, pomogę ci. Zaufaj kuzynowi. Jakby skuło ją to zdanie, skamieniała odwrócona do Nugzara plecami, potem powoli spojrzała na niego. Gwałtowna fala radości wstrząsnęła jego ciałem. To był jego dzień. Nina w milczeniu ruszyła na górę, Nugzar poszedł za nią. W jej pokoju panował nieład, rzeczy porozrzucane, otwarte walizki - puste. Nina zaczęła wrzucać do nich wszystko, co jej wpadło do ręki - białe pantofelki, książki. Nugzar podszedł do niej z tyłu, za ramiona odwrócił ku sobie. Dzisiaj nie stawiała oporu. Przeciwnie, nagle zapragnęła oddać się komuś bez reszty, do końca, do jakiegoś końca nieznanego, nawet dalej, to znaczy wyznać wszystko. Pewnie wyczuł to, bo powiedział zdławionym głosem: - Jesteś świetną dziewczyną, nie boisz się niedźwiedzi... - Nie boję się bestii groźniejszych od niedźwiedzia - szepnęła z dwuznacznym uśmieszkiem, rozpinając jego koszulę. On zdjął z jej pleców żakiet. Poruszali się powoli, pewnie chcieli zapamiętać smak każdej sekundy. Kiedy w końcu ciąg sekund minął, Nina ciągle jeszcze nie mogła odzyskać spokoju. Z zamkniętymi oczami całowała ramiona i szyję swego mężczyzny. Nagle usłyszała mu bezgranicznie podły głos: - Widzę, że abrek przypadł ci do gustu. Skończyło się wszystko. Otworzyła oczy. - Ty jesteś abrekiem? - Oczywiście ja. Dzielny rozbójnik! - zaśmiał się Nugzar. Odsunęła się od niego. Nagość wprawiła ją w zażenowanie. - Abrek nie szantażuje kobiet - rzekła, chociaż rozumiała, że oszukuje sama siebie, udając po wszystkich burzliwych wyznaniach biedną zastraszoną ofiarę. Nagle wstrząsnął nią straszny domysł, usiadła na łóżku. - Ach, teraz wszystko zrozumiałam! To ty zabiłeś wujka Lado Kachabidze! Nugzar schwycił ją za ramiona, przewrócił, zacisnął usta dłonią. - Kretynka! Nigdy więcej nie pleć takich głupstw! Za to mogą zabić nas oboje i innych, kto to usłyszy! Rozumiesz? Znowu zaczęło się wszystko. Odwróciła się od niego, oczami pełnymi strachu i smutku patrzyła w ciemne okno. XIII Życiodajne bakterie W Srebrnym Borze u Gradowów od rana idylla rodzinna. Wszyscy zasiedli do śniadania: profesor, profesorowa, starszy syn - komdiw, jego czarująca małżonka, ich wyniosły syn Borys Czwarty, średni syn profesora - marksista z żoną marksistką, ich syn, Mitia, urodzony w wieku lat ośmiu, troskliwa pomoc domowa Agasza i oczywiście naczelny ideolog rodzinnej harmonii, młody owczarek Pitagoras. - Każdego ranka należy wypijać szklankę zsiadłego mleka - pouczał rodzinę Borys Nikiticz. - Wielki Mieczników odkrył w nim życiodajne bakterie, sekret długiego życia. Więc wszyscy piją zsiadłe mleko, nie ma wyjątków. Ciebie to także dotyczy, Nikito! Szef sztabu Armii Dalekiego Wschodu drgnął. - Mnie także? - Szybko opróżnił szklankę. Dobry chłopak, pochwaliła go wzrokiem matka. - Do licha z długowiecznością! - prychnęła tenisistka. - Skoro mam gnić w tunguskich bagnach! Nikita spuścił oczy. Piłeczkę odbiła Mary. - Co za język, Weroniko! Tu są dzieci. Mitia, który oswoił się z nową sytuacją, parsknął śmiechem. - Do licha, do licha z długowiecznością! Rozwiała się bez śladu wyniosłość Borysa Czwartego. - Do licha! Do licha! - wołał, naśladując Mitię. Widać było, że chłopcy zaprzyjaźnili się mimo różnicy wieku. „Nasienie kułackie” zmienił się nie do poznania. Agasza czesała go z przedziałkiem, żeby wyglądał na chłopca z „dobrego domu”. Tylko czasem w nocy zrywał się z zamkniętymi oczami i gdzieś pędził, ale zdarzało się to coraz rzadziej. Borys Nikiticz pogroził Weronice, ogarnął domowników pozornie srogim spojrzeniem, zadowolony ze spełnionego obowiązku popatrzył na zegarek i wstał. Coś go jednak gryzło. Wreszcie przypomniał sobie - opera! Zniknął groźny i sprawiedliwy Pan i Władca, został profesor, który proszącym tonem zwrócił się do żony: - Kochanie, można na chwilkę? Mary wiedząc, że coś jest nie tak, poszła za nim do gabinetu. - Co się stało, Bo? - Musimy przełożyć naszą wyprawę do opery. - Wiedziałam, że tak będzie! Pewnie nigdy się do opery nie wybierzemy! - Wiesz, kochanie, Główny Zarząd Medyczny Ludowego Komisariatu Obrony prosi o terminowe zreferowanie naszej metody znieczulenia miejscowego. Zwołałem zebranie całej grupy badawczej. Nie wyrobimy się przed początkiem przedstawienia. Mary obraziła się. „Wyprawa do opery”, jak to określił profesor, na nową inscenizację Carmen była dla niej wielkim wydarzeniem, dzisiaj z tego powodu obudziła się w radosnym nastroju. A on traktował to jako przyczynę irytującego pośpiechu, przeszkodę na drodze do kolejnych sukcesów. Inaczej przedstawiała sobie w młodości przyszłe życie! Opera, koncerty, stałe obcowanie z muzyką! Owszem, praca, dzień powszedni, walka, ale także muzyka, wzruszenie, bez tego życie byłoby jałowe. - Zdaje się, Borysie, że po prostu nie potrafisz odmawiać swoim zwierzchnikom! Masz zaszczyty, stanowisko, ale zostałeś ubezwłasnowolniony! Gradów błagalnie rozłożył ręce. - Nie masz racji, kochanie! W przedpokoju rozległ się dzwonek. Agasza pobiegła otworzyć drzwi. W progu ukazała się imponująca postać byłego młodszego dowódcy RChACz, obecnie dzielnicowego Słabopietuchowskiego. Szepnął coś Agaszy do ucha. Załamała ręce i pociągnęła go okrężną drogą, żeby nie widać było z jadalni, do gabinetu. Tu wygrażała mu rękami, tupała, wreszcie z oburzeniem poskarżyła się państwu: - Pomyśleć tylko, Słabopietuchowski przyszedł po Mitię! Wynoś się, bezwstydniku, żebym ciebie więcej tu nie widziała! Dzielnicowy zaczerwienił się jak burak, zacisnął szczęki. - Co ma do tego Słabopietuchowski, Agafio Wasiliewno? Słabopietuchowskiego wezwano gdzie trza, postawiono na baczność i rozkazano. Przyszło zawiadomienie z obwodu tambowskiego o bezprawnym wywiezieniu młodocianego elementu kułackiego, który obecnie przebywa w rodzinie profesora Gradowa. Należy niezwłocznie zabrać wymienionego z domu profesora i do czasu innych poleceń umieścić w przytułku dla dzieci. Dlaczego, Agafio Wasiliewno, częstujecie mnie „bezwstydnikiem”? Zostawcie sobie swego „bezwstydnika”! Podniósł głowę wielce rozżalony i w końcu amfilady ujrzał kuchenny kredens, w którym stały graniaste szklanki, a także - wiedział o tym doskonale - karafka z domową nalewką. - Wściekli się całkiem, dranie! - zawołała Mary, którą ponosił gruziński temperament. Profesor Gradów zirytował się także: - To przekracza obszar dobra i zła! Umieścić młodocianego w przytułku - jak wam się to podoba? - Dranie, całkiem się wściekli w poczuciu bezkarności! Cóż to za dranie! - Mary nie mogła się uspokoić, profesor także o mało się do niej nie przyłączył. - Spodziewam się, Bo, że nie dopuścisz do tego? - wciąż podniesionym głosem spytała nagle. Profesor, jakby sam należał do bolszewickiej biurokracji, zarządził: - Mary, zostań. Słabopietuchowski i Agafia, jesteście wolni. Czekajcie. Nikomu ani słowa! W kuchni Słabopietuchowski jedną ręką przygarnął do siebie Agafię, drugą sięgnął po karafkę. Agasza zmiękła w jego uścisku. - Jak mogłeś, Słabopietuchowski? Gdzie twoje obietnice? Przecież oni są dla mnie jak rodzina, a Mitia, sierotka biedna, najbardziej. - Ni stąd, ni zowąd odepchnęła potężne ramię. - Idź natychmiast do swoich kierowników, powiedz, że Miti w domu nie ma. Z mamusią Cecylią wyjechał do partyjnego sanatorium! - rozkazała. Słabopietuchowski był zachwycony pomysłowością przyjaciółki, nawet humor odzyskał. - Tak jest, Agafio Wasiliewno. Pozwólcie, że dla większej śmiałości zainkasuję buziaka i dwieście gramów! Borys Nikiticz zdecydowanie skierował się do aparatu telefonicznego, nie zdążył jednak podnieść słuchawki, bo telefon zadzwonił. Mary zacisnęła z niepokoju ręce. - Sawwa? - zdziwił się profesor. - Świetnie, że pan dzwoni. Proszę zawiadomić wszystkich, że odwołuję dzisiejszą operację i spotkania. Słucham? Jest pan szczęśliwy? To znaczy? Ach tak, rozumiem! W takim razie do wieczora. Odłożył słuchawkę i powiedział do żony: - Nina i Stiepan wracają dzisiaj. Zadepeszowała do Sawwy, jest nieprzytomny z radości, biedaczysko. Ale Mary przyjęła nowinę obojętnie. - Proszę cię, Bo, o Ninie - później! Teraz tylko Mitia. Musisz ratować chłopca! Profesor usiadł przy biurku, wyjął notes w safianowej oprawie, znalazł numer centrali kremlowskiej. Mój Boże, jakże nie chciał tam dzwonić! Każda chwila zwłoki wydawała się ulgą. - Przynieś mi, Mary, garnitur, no, wiesz który, z tymi ich orderami - poprosił. Kiedy żona wyszła, podniósł słuchawkę. - Proszę mnie połączyć z sekretariatem przewodniczącego CIK, towarzysza Kalinina! Mary już przybiegła, niosąc ciemny garnitur z dwoma orderami Czerwonego Sztandaru w klapie. Ostatnio profesora dekorowano raz po raz, a ordery - ciężkie żelastwo należało nosić przy okazji różnych uroczystości państwowych. Gradów zaczął się przebierać, nie odkładając słuchawki telefonicznej. Zdążył zdjąć marynarkę, kiedy na drugim końcu przewodu odezwał się energiczny chłopski głos człowieka z awansu społecznego. - Dzień dobry - powiedział Gradów - tu kawaler Czerwonego Sztandaru, profesor chirurg Gradów. Muszę się porozumieć z towarzyszem Kalininem. Sprawa nie cierpiąca zwłoki. Tak, tak... Co macie zamiar zrobić, towarzyszu? Zbadacie sytuację? Bardzo proszę. Tak, poczekam. Zdjął buty i spodnie, żona podała wyjściowy garnitur, nagle w słuchawce odezwał się Kalinin swoją charakterystyczną gwarą drobnych twerskich kupców. Nigdy dotąd nie widziałam u Bo tego żylaka na prawym podudziu, myślała Mary, patrząc na roznegliżowanego męża. Pewnie to skutek wielogodzinnych operacji na stojąco. Gradów mówił z godnością i szacunkiem, czyli tak jak należało rozmawiać z „wszechzwiązkowym sołtysem”, o którym w Moskwie opowiadano, że wprawdzie nie jest złoczyńcą, ale tchórzem i bezwstydnikiem. - Muszę koniecznie porozmawiać z wami, Michaile Iwanowiczu, w pilnej sprawie. To potrwa najwyżej kwadrans - zręcznie wiązał krawat, ramieniem przyciskając do ucha słuchawkę. - Tak? Jestem bardzo wdzięczny. Zaraz przyjadę. Odłożył słuchawkę i zaprezentował się żonie. Ucałowała go w czubek głowy i odsunąwszy się trochę, obejrzała z aprobatą. Nawet z tymi barbarzyńskimi orderami było mu do twarzy. - Nie miałam racji, Bo, nie zostałeś ubezwłasnowolniony. Wszystko skończyło się pomyślnie. Profesor uzyskał na Kremlu zapewnienie: „Możecie, towarzyszu Gradów, spokojnie pracować”. Wieczorem w Srebrnym Borze panowała radość. Mitia ganiał z Borysem Czwartym po wszystkich pokojach, nie domyślając się nawet, co mu groziło. Teraz uległ odświętnemu nastrojowi, który zawsze panował w tym domu, kiedy cała rodzina była w komplecie. W jadalni grał patefon, nakrywano do stołu. Najweselszy był rzecz jasna Pitagoras, ponieważ wiedział wszystko. A poza tym przecież przyjechała Nina, ukochana siostrzyczka! Mary z rumieńcami na twarzy obcałowywała „człowieka wolnego duchem”, czyli swego ślubnego. - Dzisiaj nasz tato jest bohaterem! Referując przebieg audiencji, Borys Nikiticz nie bez poczucia humoru podkreślał jej znaczenie: - Oto co znaczy być rosyjskim lekarzem, kochani! Członek rządu... i to jakiego rządu... rozmawiał za mną jak równy z równym! Spojrzał uważnie na Ninę. Była blada, jakby przyjechała z mglistego Piotrogrodu, a nie z południa. Uświadomił sobie nagle, że jest sama. - A gdzie Stiepan? Nina milczała, ale zaraz włączył się do rozmowy ożywiony, żeby nie rzec rozpromieniony, Sawwa Kitajgorodski: - Wjeżdża na stację pociąg, proszę państwa, Nina wysiada i widzę, że jest... sama! Rozglądam się, niestety, Siepana nie widać, nie materializuje się w przestrzeni! Szukałem go nawet w przedziale, ale nie znalazłem... Po prostu był nieobecny! Spojrzał na Ninę, a ona uśmiechnęła się do niego osobiście! Do asystenta katedry chirurgii ogólnej. Uśmiech troszeczkę smutny, ale wyraźnie przeznaczony dla niego! Profesor uśmiechnął się ze zrozumieniem, jego uśmiech skierowany był także do Sawwy. - Zmartwiła pana ta nieobecność, przyjacielu, nieprawdaż? Zamiast dwóch osób spotkać jedną to wielka przykrość. Pewnie po raz pierwszy od czasu „sprawy Frunzego” Borys Nikiticz był w takim dobrym nastroju. Złapał w biegu swego wnuka, Borysa Czwartego, wziął na kolana. - Może przynajmniej Borys Czwarty wzorem dziadka zostanie znakomitym rosyjskim lekarzem? - Zostanę, dziadku, zostanę! - wołał mały. Z kuchni dzielnicowy Słabopietuchowski przepijał do wszystkich graniastą szklaneczką. Agasza kręciła się z półmiskami pasztecików i nóżek w galarecie. Nikita, Weronika, Cecylia, Cyryl, Nina i Sawwa - młodzież z domu Gradowów, teraz, w trzydziestym roku, już zmężniała - wyszli zapalić na werandę. - Pomyślcie, stary nie puścił pary z ust, wszystko załatwił sam. - Nikita zaciągnął się papierosem. - A mógłbym pomóc, przez Bliichera, jest członkiem KC... - Ciszej, towarzysze, Mitia o niczym nie wie - powiedziała Cecylia. - Nie powinien zresztą nic wiedzieć o swojej przeszłości. Niechaj zostanie pełnowartościowym radzieckim człowiekiem. Nina obrzuciła ją prawdziwie gruzińskim spojrzeniem, ale nic nie powiedziała. Nikita się uśmiechnął. - Chyba jednak ten przypadek nie pasuje do waszych historycznych kryteriów? - powiedział do Cecylii i Cyryla. - Wyjątki nie negują istnienia procesu - powiedział Cyryl. - Jeżeli o mnie chodzi, to wolałabym znaleźć się w sferze działania przypadku, a nie procesu! - zaśmiała się Weronika. Agasza wołała do stołu. Pomimo rozbieżności ideologicznych i zgryzot - a może właśnie dzięki tym ostatnim w domu tego wieczoru panował nastrój radości i sympatii. - Jaka szkoda, że nie możemy mieszkać wszyscy razem - ubolewała mama Mary. A Nina uśmiechała się boleśnie. Nie wróciła jeszcze do domu. Powoli, niczym pociąg, który w zwolnionym tempie przejeżdża przez węzłową stację, przeżywała kolejny raz wydarzenia ostatnich dni: rozmowę ze Stiepanem, morderstwo Lado Kachabidze, noc z mordercą i wreszcie krótki epizod z podróży do Moskwy - kolejowe wrażenia współczesnej Anny Kareniny. ...Pociąg powoli jechał przez stację węzłową Rostow-Nachiczewań. Nina paliła na korytarzu „wagonu międzynarodowego” i jak zaklęta nie odrywała wzroku od okna. Na sąsiednim torze w mdłym świetle latarń przesuwały się bez końca wagony towarowe, „czterdzieści osób, osiem koni”, w których wieziono na Wschód, na wieczne osiedlenie rodziny kułackie z Ukrainy i Kubania. Z okienek umieszczonych pod samym dachem wyzierała mozaika oczu i ust, układając się w jedną twarz, bladą, prawie żółtą. Gdzieniegdzie drzwi wagonów były nieco rozsunięte, pewnie wbrew przepisom, by wpuścić odrobinę powietrza. Dobiegały stamtąd przekleństwa, lament, płacz dzieci. Gdzieś histerycznie jęczała harmonia. Nie wiadomo, ile załadowano koni, ale ludzi z pewnością napchano ponad normę. Wzdłuż torów stała ochrona - krępi czerwonoarmiści z karabinami. Od czasu do czasu pojawiali się żołnierze z psami ze specjalnych jednostek NKWD. Nina wciąż patrzyła na wagony śmierci. Nagle ktoś odwzajemnił jej spojrzenie. Z okienka wagonu towarowego patrzyła na nią - piękną młodą kobietę podróżującą „wagonem międzynarodowym” - straszna, obrzmiała twarz nieokreślonej płci, twarz „zbiorcza” z mnóstwem oczu. Była w nich nienawiść i pogarda. Piąte intermedium. Prasa XVI Zjazd WKP(b) przebiegał pod hasłem „Czas skończyć z prawicową opozycją!” Partia cierpliwie usiłowała i nadal usiłuje wyprowadzić z błędu towarzyszy, którzy odeszli od leninizmu. Jednak przywódcy prawicy nie udowodnili, iż potępiają swoje błędy, zrywają z nimi ostatecznie, nie pozostawiając sobie żadnej możliwości powrotu do prawicowo-oportunistycznych wahań. Tow. Bucharin w swoim artykule nie tylko nie przyznaje się do popełnionych błędów, lecz nawet pozwala sądzić, że nie rezygnuje z prawicowo-oportunistycznej pozycji. Wystąpienia na zjeździe przywódców prawicy tow. Ugłanowa, Tomskiego i Rykowa budzą obawy zjazdu. Partia ma prawo oczekiwać od tow. Rykowa bardziej precyzyjnych wypowiedzi. Propagowania i obrony poglądów prawicowych nie sposób pogodzić z przynależnością do WKP(b). Byli wyznawcy tych teorii powinni udowodnić, iż zwalczają prawicowców. Partia nie jest arką Noego, lecz walczącym związkiem współwyznawców. Tylko jedność zapewni nam zwycięstwo nad wrogami komunizmu. Przedterminowa i masowa subskrypcja pożyczki państwowej „Pięciolatka w cztery lata” w zakładach Leningradu. Ural ogarnęła masowa fala inicjatyw. Zgodnie z informacją MOSPO* kartki na mięso z trzeciej dekady czerwca z numerami 13, 14, 15 są ważne do 3 lipca włącznie. Termin ważności kartek pracowniczych i dziecinnych na wyroby tekstylne z drugiego kwartału został przedłużony na trzeci kwartał. Na 25-lecie powstania: światowy film Pancernik „Potiomkin” Zebrać w całości plony z pól kołchozowych! Bolszewickim przykładem poprowadzić za sobą gospodarzy indywidualnych! Do Moskwy przybywa wszechzwiązkowa sztafeta samochodowa, motocyklowa i rowerowa. Składanie meldunków odbędzie się na stadionie „Dynama”. W miesięcznym terminie należy dostarczyć makulaturę! Japońskie statki do połowu krabów kłusują na radzieckich wodach. Ze słowa końcowego towarzysza Stalina. 3 lipca 1930 roku: „...Przywódcy prawicowej opozycji powinni... zerwać ostatecznie ze swą przeszłością, uzbroić się na nowo i zespolić w jedną całość z KC naszej partii w jego walce o bolszewickie tempo rozwoju, w jego walce z prawicowym odchyleniem. Innych środków nie ma. Jeśli byli przywódcy prawicowej opozycji potrafią to uczynić - to dobrze. Jeśli nie - niech mają pretensje sami do siebie”. (Długotrwałe oklaski całej sali. Wszyscy wstają i śpiewają Międzynarodówkę). Do wszystkich budowniczych sterowca „Prawda”, do wszystkich grup współpracy, do redakcji gazet. Prosimy powiadomić o zebranych * Moskowskij Obłastnoj Sojuz Potriebitielskich Obszczestw, Moskiewski Obwodowy Związek Stowarzyszeń Konsumenckich. kwotach i przelać je na konto sterowca „Prawda”...Włókniarz Iwanów wpłacił 25 rubli w złocie. „Wysyłam wam dla proletariackiego skarbu 25 rubli w złocie. Długo je przechowywałem, miałem zamiar sprawić sobie zęby, ale widzę, że to nie czas. Proponuję ogłosić zbiórkę wyrobów ze złota. Każdy coś ma. Z partyjnym pozdrowieniem, Iwanów”. ...Dziennikarze, przebywający w domu wypoczynkowym w Soczi, oraz drukarze zamiast wianka na grób Tarasa Kostrowa przekazują na fundusz sterowca 420 rubli. ...Do 27 września wpłynęło 193 452 r. 97 kop., 3000 lirów włoskich, 150 rupii, 7 marek niemieckich, 4 złote obrączki i różne inne cenne przedmioty. „Prawda” będzie się unosiła nad ziemią radziecką! Uzupełnić wrześniowy niedobór zboża specjalnymi dostawami! Wzmóc ostrzał kułaków i prawicowych oportunistów hamujących kolektywizację! Szerzej i mocniej wykorzystywać inicjatywy mas w walce o nowe miliony kołchoźników! My, rolnicy indywidualni z kiszłaku Zarient w rejonie margełańskim, przekonani o wyższości kołchozów, wstępujemy do kołchozu imienia Stalina! Zainteresowanie budownictwem sterowców jest ogromne! Z terenu. Pod osłoną anonimów. Dyskusja na temat referatu o wynikach zjazdu w Instytucie im. Plechanowa pozornie świadczy o zgodzie z generalną linią partii... tymczasem większość anonimowych kartek świadczy o tym, iż szereg towarzyszy nie zgadza się z uchwałami zjazdu bądź też wątpi w ich słuszność. Autorzy niektórych anonimowych kartek szyderczo dowodzą, iż kolektywizacja się załamała. ...W czasie studiowania uchwał XVI Zjazdu partii organizacja partyjna w Moskiewskim Instytucie Gospodarki Krajowej im. Plechanowa powinna zwrócić uwagę na ugodowe nastroje zdradzane przez wielu członków partii i dać im zdecydowany odpór. Bojowo zbierać plony i realizować dostawy! Wyciągnąć surowe konsekwencje w stosunku do winnych marnowania produkcji warzyw! Są podsądni, dlaczego ich nie sadzą? W dwutygodniowym terminie zmobilizować trzydziestu pisarzy i włączyć ich do składu brygad przodowników pracy! Zlikwidować nienadążanie literatury za wymaganiami budownictwa socjalistycznego! Nowiny dnia. W Anapie rozpoczął się proces szkodników spółdzielczych. Pierwsze zamknięte sklepy przydziałowe w Leningradzie. Odkryto wielkie złoża ołowiu. W Stalingradzie odbył się proces Kubickiego, pracownika Awtopromtorga*, oskarżonego o pobicie kierowcy, Tadżyka. Społeczność surowo potępiła ten jaskrawy przypadek wielkomocarstwowego szowinizmu. Decydujący etap likwidacji kułactwa. ...Dopóki problem „kto kogo” nie został rozstrzygnięty, walka klasowa w naszym kraju się zaostrza. Produkcja drobnotowarowa co dzień i co godzinę rodzi kapitalizm. ...Całkowita kolektywizacja będzie potężnym ciosem wymierzonym w kułactwo, szczególnie na obszarach zbożowych. Pod rydwanem zwycięskiego socjalizmu kułactwo czyni ostatnie rozpaczliwe wysiłki, by pociągnąć za sobą średniaka, biedniaka i nawet poszczególne warstwy proletariatu miejskiego. Likwidacja kułactwa jako klasy to nasze najważniejsze zadanie. Organy OGPU w Moskwie zlikwidowały dwa duże ugrupowania „byłych ludzi”. Na czele jednego z nich stał typowy ideolog kułacki profesor Kondratiew. Obok istniała grupa inteligentów mienszewickich i sympatyzujących z mienszewikami - Gromana, Bazarowa, Suchanowa i innych. Za granicą. Podejrzane przeloty polskich samolotów. Powstanie miejscowej ludności w Indochinach. Ożywienie działalności białogwardyjskiej w Charbinie. Hitler, przywódca faszystów niemieckich, pertraktuje z magnatami przemysłowymi w zagłębiu Ruhry. OGPU zdemaskowało szpiegów i sabotażystów działających w zaopatrzeniu ludności w najważniejsze artykuły spożywcze, którzy zamierzali poprzez wygłodzenie kraju wywołać niezadowolenie szerokich mas robotniczych i w ten sposób przyczynić się do obalenia dyktatury proletariatu. Szkodnictwo uprawiane w przemyśle mięsnym i rybnym, produkcji konserw i przetwórstwie owocowo-warzywnym, a także w odpowiednich ogniwach Ludowego Komisariatu Handlu. * Centrala handlu samochodami. 194 Z zeznań profesora Riazancewa (byłego ziemianina i generała intendentury): „Uważałem, że podstawową klasą, nosicielką kultury jest burżuazja...” Profesor Karatygin (były redaktor gazety kadeckiej): „Niewiara w możliwość odbudowania przez władzę radziecką gospodarki naszego kraju, negowanie kolektywizacji, nastawienie na gospodarkę indywidualną i konieczność zachowania stosunków kapitalistycznych - oto charakterystyczne dla nas poglądy... Za działalność szkodniczą w przemyśle chłodniczym otrzymałem od Riazancewa 2500 rubli...” Lewandowski (kierownik wydziału zbytu i dystrybucji Wszechzwiązkowego Zjednoczenia Przemysłu Mięsnego): „Dążyliśmy do wyeliminowania państwa z przemysłu mięsnego, przekazując ten rynek w ręce prywatnego kapitału...” Odgłosy w kraju w związku ze zdemaskowaniem grupy przestępczej: Zniszczyć bezlitośnie podłych przestępców! Pozdrawiamy OGPU - obrońcę rewolucji! Bądźcie czujni! W odpowiedzi na szkodnictwo w przemyśle spożywczym ludzie pracy jeszcze ściślej zwierają swe szeregi wokół partii bolszewickiej i zobowiązują się z honorem rozpocząć trzeci, decydujący rok pięciolatki. W miejsce pojedynczych szkodników, klasa robotnicza wydeleguje do aparatu setki i tysiące organizatorów budownictwa socjalistycznego. Metalowcy z zakładów elektrycznych żądają surowego wyroku. Pozdrawiają OGPU - miecz dyktatury proletariatu. Żądamy dla szkodników najwyższego wymiaru kary - rozstrzelania. Demian Biedny: „GPU w swej publikacji zdemaskowało machinacje. Szkodnicy wpadli wreszcie. Siedzą w areszcie! Kontrrewolucja się ciska. A my ją w pysk! Chcieli władzy inteligenciaki. Przeliczyli się jednak bydlaki! W tych nerwach pośliznęli się na konserwach!” Rozstrzelać! Żądamy surowej kary dla agentów międzynarodowej burżuazji! Kolegium OGPU po rozpatrzeniu na polecenie CIK Rady Delegatów Robotniczych, Chłopskich i Wojskowych, a także Rady Komisarzy Ludowych sprawy przeciwko członkom kontrrewolucyjnej organizacji w zaopatrzeniu, postanowiło: Riazancewa, Korotygina, Karpienkę, Estrina, Dardyka, Lewandowskiego, Wojłoszczikowa, Kupczyna, Nigzburga, Bykowskiego, Sokołowa... (łącznie 48 osób) jako aktywnych uczestników szkodniczej organizacji i zajadłych wrogów władzy radzieckiej - ROZSTRZELAĆ. Wyrok wykonano. Przewodniczący OGPU Mienżyński „Walka o jakość produkcji - walką o socjalizm!” Z przemówienia tow. Kujbyszewa na konferencji poświęconej jakości produkcji. Do Redaktora gazety „Prawda”. Szanowny Towarzyszu Redaktorze! Proszę o zamieszczenie mego oświadczenia. W nr 9 dyskusyjnej kolumny „Prawdy” zamieszczono mój artykuł pt. „Przed XVI Zjazdem Partii”. Obecnie dochodzę do wniosku, że bardzo się myliłem, a rację mieli towarzysze, którzy mnie skrytykowali. Moje poglądy dotyczące problemów kolektywizacji były zgodne z linią prawicowych oportunistów, a nie z linią partii. Uznaję swoje wystąpienie za błędne i szkodliwe, całkowicie podzielam poglądy partii na zagadnienia kolektywizacji. Dołożę starań, by w praktyce naprawić popełnione przeze mnie błędy. Z komunistycznymi pozdrowieniami, Mamajew Szóste intermedium. O czym szumi dąb Wśród drzew rosnących w ogrodzie Nieskucznym, położonym nad rzeką Moskwą na zboczu łagodnego wzgórza, rósł dąb liczący osiemdziesiąt lat. Jego górne gałęzie szumiały: „Butaszewicz, Butaszewicz!”, środkowe i dolne wtórowały: „Pietraszewski!”, a w koronie gwizdały krzyżodzioby: „Dost! Dost!” Drzewo to, w odróżnieniu od innych drzew w parku, wykiełkowało daleko stąd, setki wiorst na północ, w wilgotnym ujściu krótkiej, lecz pełnowodnej rzeki. Po rozpędzeniu tajnych kółek zawiązek dębu długo leżał w odnodze rzeki, w której odbijały się pałace, iglice, mosty, obłoki, a także prawie nie istniejący, niewidzialny przyszły dąb, uosabiający ideę zlikwidowanych kółek. Pewnego razu rozpętał się sztorm, burza z piorunami, wtedy to potężna trąba powietrzna porwała zarodek dębu, a może ideę dębu, i niosła na południe wśród innych idei, cząstek zarodników, a także drobnych żabek wyciągniętych z bagien. W końcu dąb spadł na zbocze łagodnego wzgórza w ogrodzie Nieskucznym w starej stolicy. Wydarzyło się to pewnej ciepłej, wilgotnej nocy, w przestworzach zmagały się ze sobą pierwiastki południowy i północny, błyskawice wyławiały z ciemności kolumny okrągłej altanki, w której jakaś zuchwała para uprawiała miłość, oświetlały pnie drzew, drobne fale na powierzchni stawu. Zarodek dębu, lub może idea dębu, czepiał się czegoś rodzimego, spulchnionego niedawno przez kogoś rodzimego, ta substancja była w strugach deszczu czarna, lepka i pachnąca, a zarodek dębu czuł patetyczny lęk: czy się potrafi zakorzenić. Potrafił. Zakorzenił się i oto osiemdziesiąt lat później, w roku 1930, wznosi się, stroszy w podmuchach wiatru, jak wszystkie drzewa wokół zajęty jest głównie fotosyntezą, ona to, jak świadczą niedawne badania, stanowi początek wszystkiego, ale w konarach lub między nimi wciąż żyje pamięć o kółku, a raczej niesprecyzowana idea kółka, głośny stukot skórzanych kaloszy, które zrzucano w przedpokoju, wymiana literatury i poglądów, „list Bielińskiego do Gogola”, Fiodorze, moje serce, proszę przeczytaj głośno, łamigłówki przesłuchań, werble podczas fałszywej egzekucji. Pewnego dnia przed wieczorem w altance przebywała para, mężczyzna pod czterdziestkę i młoda dziewczyna. Podobnie jak jego przeciwnik, Bliicher kochał się w sztabowej adiutantce. Jej główka spoczywała na jego szerokim ramieniu opiętym skórzanym płaszczem, wzruszający nosek obok gwiazdy marszałkowskiej, a on spoglądał na gałęzie dębu i rozważał, co należy robić właśnie teraz, każda zwłoka bowiem może sprawić, że będzie za późno, czy ryzykować, by wejść do historii jako zbawca rewolucji... Słusznie rozumuje, myślał dąb, emitując fale dodające otuchy. Myśl tak dalej. Zadanie technicznie nietrudne, zastanawiał się Wasilij. Trzeba następnym razem przyjechać z Chabarowska z dobraną grupą ochrony, wejść na teren Kremla, aresztować szubrawców z rudym karaluchem na czele, nadać przez radio apel, prosić wszystkich o pozostanie na stanowiskach, unieważnić kolektywizację, przywrócić NEP, zapobiec zbliżającemu się głodowi. Od rzeki ciągnęło zdradzieckim chłodem. Ze strony śródmieścia wraz z ciemnymi obłokami, gęstymi niczym dym z elektrociepłowni, napływał lęk. Dąb usiłował odwrócić uwagę dowódcy armii od przygnębiających szczegółów i wciąż śpiewał swoją pieśń „Butaszewicz, Pietraszewski”, gwizdały krzyżodzioby: „Dost! Dost!” Jednak pod skórzaną zbroję przedostawały się strumyki przygnębienia, niepokoiły gwiazdę i wzruszający nosek. Tak czy inaczej podobne przedsięwzięcie miało niewiele szans na powodzenie, bardzo niewiele. Bez sojuszników operacja w centrum jest niemożliwa, poszukiwanie sojuszników oznacza katastrofę, Mienżyński ma wszędzie kapusiów. Nieważne, że zabiją, ważne, że zapiszesz się w historii nie jako zbawca rewolucji, lecz jako zdrajca. Bezludną aleją ogrodu Nieskucznego zbliżał się do altanki jeszcze jeden zbawiciel rewolucji, kat Kronsztadu i Tambowa, dowódca armii Tuchaczewski. Na jego ramię złożyła główkę jeszcze jedna młodziutka dziewczyna Sił Zbrojnych, fryzjerka z Ludowego Komisariatu. Takie to były czasy: mocni reżymowi mężczyźni szukali romatycznych przygód. Dąb był poruszony całym swym jestestwem. Spiknijcie się, chłopaki! - przekonywał. Wasia i Misza, zostańcie przyjaciółmi, wszak obu was nurtują te same myśli. Dowódcy armii tymczasem, widząc jeden drugiego, zeszli ze swoich przyszłych konnych pomników, a serca im kołatały ze strachu. Tuchaczewski gwałtownie zawrócił swoją panią, mignął i zniknął w półmroku świerków. Bliicher także odsunął wzruszający nosek, zbiegł pospiesznie po schodach altanki, obcasy zadudniły na asfalcie i zapadła cisza. Pomijając wszystko inne, dowódcy armii nie mieli pewności, czy ich dziewczyny nie pracują dla Mienżyńskiego. Małoduszni! - zaszeleścił dąb skrajem korony, a za chwilę pochłonął go podziw dla zorzy wieczornej, która właśnie jaśniała nad Moskwą. XIV Pałac hrabiego Ołsufiewa W dzień Moskwa wyglądała jak zwykle, wszędzie mrowił się tłum poprzecinany liniami tramwajowymi. Ludzie oblepiali każdy pojazd komunikacji miejskiej - tramwaje, autobusy, wprowadzone niedawno trolejbusy - niczym mrówki kawałek cukru. Prawie zniknęły dorożki, zastąpiły je taksówki, pojawiały się jednak tak rzadko, że można je było zaliczyć do miejskich legend. W 1935 roku uroczyście oddano do użytku pierwszy odcinek kolei podziemnej z ruchomymi schodami, stacjami o marmurowych ścianach i sufitach zdobionych mozaikami. Minęły dwa lata, a wciąż jeszcze w dzień i w nocy z wielkim zadęciem sławiono to wydarzenie. Metro połączyło park w Sokolnikach z Parkiem Kultury nad rzeką Moskwą, co miało mniejsze znaczenie praktyczne, niż wydrążenie tunelu między Zamoskworieczem i Rogatkami Twerskimi, czyli połączenie dwóch części miasta przedzielonych rzeką, jak przewidywał projekt opracowany przed pierwszą wojną światową. Ale wydźwięk propagandowy przesłaniał względy praktyczne. Najwspanialsze na świecie! Podziemne pałace! Wielki sukces komsomolskich budowniczych! Serca ludzi pracy przepełnia duma! Dowód troski partii, rządu i osobiście towarzysza Stalina! W całym mieście miejsce NEP-owskich reklam zajęła „poglądowa agitacja i propaganda” - hasła, portrety Stalina i innych przywódców, którym udało się uniknąć rozstrzelania, rzeźby, wykresy. Moskwianin patrzył na nie, ale ich nie widział, tylko czuł podświadomie, że są tutaj, że go osaczają, tak będzie zawsze, trzeba więc siedzieć cicho i nie wychylać się. Poza tym dzień jak co dzień, zorganizowane tłumy pędziły do pracy i z pracy, wystawały w kolejkach, w niedziele wybierano się na mecze „Spartak”-”Dynamo” lub do kina na wesołe komedie Grigorija Aleksandrowa Cyrk i Świat się śmieje. Odbywały się pokazowe procesy niedawnych przywódców - Rykowa, Bucharina, Zinowiewa, Kamieniewa. Nie miały jednak wpływu na powszedni tok życia stolicy, może tylko trochę więcej mężczyzn stało przy gablotach, w których wisiały gazety. W milczeniu czytali przemówienia prokuratora Wyszyńskiego, czasem padała uwaga: „Ale mówca!” „Wspaniały!” - zgadzał się ktoś inny, po tej wymianie zdań gromadka pryskała w różne strony do tramwajów czy autobusów. Co innego, kiedy się odbywały uroczyste powitania polarników lub lotników-bohaterów. Wtedy na ulice wylęgały tysiące moskwian! Uśmiechano się, wiwatowano, grały orkiestry. Jednak powszednich dni było w stolicy więcej. W nocy zaś na moskiewskich ulicach czaił się strach. Z żelaznej bramy na Łubiance wyjeżdżały na zadanie dziesiątki „suk”. Na ich widok moskwianin odwracał wzrok, podobnie jak człowiek odpędza od siebie myśl o nieuchronnej śmierci. Spraw, Panie Boże, by nie po mnie jechali ani po moich bliskich! Dzięki Bogu, minęli moją bramę! Wóz zatrzymywał się przy domach, których adresy figurowały w nakazach aresztowania, czekiści niespiesznie wchodzili do środka. Nocą tupot butów na schodach lub odgłosy jadącej w górę windy były zapowiedzią zgrozy. Ludzie nadsłuchiwali przy drzwiach, drżeli ze strachu. Czyżby na nasze piętro? Nie, pojechali wyżej. Oczywiście po Kolebańskiego; można się było spodziewać; wiedziałam, że tak będzie; czy pani także; tak, wie pani, oni się nie mylą... Czasem z mieszkania aresztowanego dobiegał powstrzymywany, zdławiony szloch, to dawała o sobie znać histeria niestosowna w społeczeństwie radzieckim, ale ciągle jeszcze obecna, w takich przypadkach „rycerze rewolucji” używali argumentu nie do obalenia: Moskwa nie wierzy łzom. Płacz się uciszał, proszę o wybaczenie, to nerwy - mówił zawstydzony głos. Zwykle jednak sprawę załatwiano gładko, bez naruszania dyscypliny. Szybciej, szybciej, wszystko zostanie wyjaśnione! Kwitła literatura realizmu socjalistycznego. Całkowicie wytępiono formalizm. Radzieccy poeci, dramaturdzy i prozaicy, zorganizowani w jednym związku, żwawo tworzyli dzieła pożyteczne dla ludzi pracy. Ludzie garnęli się do życia społecznego. Wczoraj na przykład w „Prawdzie” i w innych dziennikach ukazały się pierwsze listy od ludzi pracy z żądaniami kary śmierci dla oskarżonych w procesie „wrogów ludu”, dzisiaj zaś obradują pisarze w swoim pięknym pałacyku przy ulicy Worowskiego, dawniej Powarskiej, piszą apel do humanitarnego rządu. Bywają czasy, drogi towarzyszu rządzie, kiedy należy powściągać humanitarne zapędy, wrogów trzeba karać z całą bezwzględnością! Zebranie odbywało się w dużej sali restauracyjnej, z której wyniesiono stoły i wstawiono dodatkowe krzesła i mównicę. Kara śmierci! Bojowe partyjne żądanie dudniło pod wysokim sklepieniem, krążyło wokół wspaniałego żyrandola, odbijało się od witraży w strzelistych oknach, skrzypiało na parkiecie, po którym przed dwudziestu laty fruwali z guwernantkami potomkowie Ołsufiewa. Poeta Witia Gusiew postanowił włączyć poezję do ogólnego bojowego nastroju. Wbiegł na trybunę, gwałtownym ruchem głowy odrzucił do tyłu czuprynę. - Jako poeta, towarzysze, swoje uczucia zaprezentuję w mowie wiązanej! W hrabiowskim pałacu zaterkotał twardy proletariacki wiersz: Gniew ludu jednym woła słowem! Oto je mówię - rozstrzelanie! Za plan zniszczenia Kraju Rad, Za zdradę uprawianą skrycie, Rozstrzelać zdrajców w imię życia, W imię szczęśliwych przyszłych lat! Zuch z tego Gusiewa, sala klaskała jak szalona. Delegaci Wydziału Kultury KC WKP(b) uśmiechali się po ojcowsku. Wielki talent, a przecież to zwykły robociarz, damy radę, towarzysze, bez dekadentów! Nina Gradowa siedziała na antresoli za ozdobną, drewnianą kolumną. Oczy miała zamknięte. Z jej twarzy łatwo było odczytać ból i wstyd. Siedzący obok dawny wielbiciel, krytyk, nawrócona gwiazda formalistycznej szkoły, klaszcząc entuzjastycznie, szeptał z wzrokiem skierowanym w sufit: - Daj spokój, Nino! Obserwują ciebie. Klaszcz, no, klaszcz! Otworzyła oczy i przekonała się, że rzeczywiście kilka osób patrzy na nią. Tchórzliwi bracia pisarze wyraźnie dopatrywali się wyzwania w jej skamieniałej twarzy i nieruchomych rękach. Kiedy rozejrzała się po sali, większość zestrachanych ludzików odwróciła pospiesznie wzrok, dwie lub trzy osoby patrzyły nieco dłużej, jakby apelując do niej o rozsądek, a potem wzięły ją w dwa ognie z dwóch przeciwnych stron oczy przenikliwe i uważne, które wyraźnie rejestrowały zachowanie uczestników zebrania. Nina spuściła głowę i zaczerwieniwszy się, jak hrabianka Masza Ołsufiewa na pierwszym balu, zaklaskała. - Projekt uchwały: zwrócić się do rządu radzieckiego z prośbą o zastosowanie względem bandy trockistowskich sługusów najwyższego wymiaru kary - dobiegło z prezydium. - Rozstrzelać ich jak wściekłe psy. Głosujemy, towarzysze. Kto jest za uchwaleniem tego wniosku? Proszę podnieść rękę! Kto jest przeciwny? Kto się wstrzymał od głosowania? Wniosek przyjęto jednomyślnie! Znowu wybuchły oklaski, jakieś okrzyki Nina klaszcze razem z całą salą, klaszcze, klaszcze, nagle stwierdza z przerażeniem, że chyba klaszcze raźniej i bardziej pewnie, nawet w unisono. Pisarze w jednym szeregu ze wszystkimi, z górnikami, hutnikami, dojarkami, świniarkami, krawcowymi, traktorzystami, żołnierzami-pogranicznikami, kolejarzami, a także z lekarzami, nauczycielami, artystami, aktorami, wulkanologami, paleontologami oraz z pasterzami, rybakami, ornitologami, zegarmistrzami, farmaceutami, marynarzami i lotnikami domagali się stracenia grupy zdrajców. Wychodzili z sali w dobrym nastroju, pokrzepieni wspólnym porywem, wspólnym apelem do rządu, zapomnieli nawet o międzygrupowych konfliktach, osobistych nienawiściach, o wzajemnej konkurencji. Niektórzy kierowali się do bufetu na duży koniak i smakowitą kanapkę z siewrugą, zagadywali jeden drugiego, pytali kolegę, jak idzie praca nad powieścią czy sztuką, kiedy wybiera się nad morze... Krytyk, były formalista, z werwą opowiadał o jakiejś głupiej recenzji zamieszczonej w „Litieraturnej Gazecie”. Wyglądało na to, że chce dać Ninie do zrozumienia, by niezwłocznie zapomniała o tym, co się przed chwilą wydarzyło, to była czcza formalność, nie angażująca sumienia, taka sobie czynność konieczna jak parasol podczas ulewy, nie było w niej nic zdrożnego ani zobowiązującego, zwykła śmieszna bzdura. Szli powoli ulicą Worowskiego w kierunku placu Arbackiego, obok zagranicznych ambasad. Z ambasady afgańskiej patrzył na nich Afgańczyk o rzeźbionej twarzy, ze szwedzkiej - niezbyt wyrazisty Szwed, za oknami norweskiej przemknęła mlecznoskóra Norweżka. - No i cóż, Kazimierzu, poklaskaliśmy sobie? - Nina przerwała perorę eleganckiego towarzysza spaceru. - Poklaskaliśmy do woli, nieprawdaż? Rączkami klap, klap, klap, nóżkami tup, tup, tup, no nie? Pisarze rosyjscy domagają się kary śmierci, pięknie! Krytyk w milczeniu zrobił kilka kroków, później z irytacją machnął ręką i zawrócił w przeciwnym kierunku. Nina przeszła przez plac Arbacki i bulwarem Gogola skierowała się do stacji metra „Pałac Rad”, to znaczy tam, gdzie za brudnym płotem widniały jeszcze ruiny cerkwi Chrystusa Zbawiciela. Spokojny tok życia bulwaru, pozornie nie tknięty stalinowskimi porządkami, ciepły wieczór późnego lata nie tylko nie uspokoiły jej, lecz przeciwnie, pogrążyły w rozdrażnieniu. Reagowała gniewem na ciekawe spojrzenia mężczyzn. Zresztą czy w tym mieście są mężczyźni? A może kobiety są lepsze? Czy zostały tu jeszcze baby? Kim jesteśmy wszyscy? Tu rej wodzi arcydiabeł, a my, drobne diabły, tańczymy jak on zagra. Przy stacji metra czekał Sawwa, zaprzeczenie beznadziei i pesymizmu. Rosły, jasnooki, w szarym garniturze z granatowym krawatem, oparty o latarnię zagłębił się w lekturze małej, niezwykłej książeczki, oprawnej w miękką skórę, z resztkami pozłoty na brzegach stronic. On, proszę państwa, w wolnym czasie pasjonuje się bukinistyką, wyszukuje rzadko spotykane książki, czyta zagraniczne powieści, doskonali język francuski. Za sam wygląd mogą go aresztować w każdej chwili! Nina podbiegła do męża, przytuliła się, objęła ramionami. - Sawwo, kochany, pomyśl tylko, wszyscy głosowali za rozstrzelaniem, żądali rozstrzelania, ta zakała, ten Wit’ka Gusiew - w mowie wiązanej, wszyscy klaskali, ja - Sawwo - także, ja także żądałam rozstrzelania! Nie wyszłam z sali, klaskałam jak wszyscy, jak obrzydliwa nakręcona lalka! Ucałował ją, otarł chusteczką nos, spocone czoło, ostrożnie ominął oczy, żeby nie rozmazać tuszu. - Gdybyś wyszła, to tak jakbyś popełniła samobójstwo - powiedział, bo co miał powiedzieć? - Pisarze rosyjscy! - ciągnęła. - Zamiast prosić o ułaskawienie, żądają kary śmierci! Ruszyli bulwarem w przeciwnym kierunku. W drodze do domu, a mieszkali teraz u Sawwy, przy ulicy Bolszoj Gniezdnikowski nieopodal Gorkiego, musieli wstąpić do żłobka po Lenkę. - U nas również było takie zebranie - powiedział. - Wszędzie się teraz odbywają. Wszędzie, rozumiesz, bez wyjątku. - Ty także głosowałeś za rozstrzelaniem? - wzdrygnęła się. - Na szczęście właśnie operowałem - wzruszył ramionami z poczuciem winy. Przejechali kilka przystanków tramwajem linii A i wysiedli przy swoim zaułku. Żłobek był z drugiej strony bulwaru. - Spójrz! - Sawwa wskazał bramę ich domu. - Wyszedł Rogalski, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Przedwczoraj wykluczono go z partii, jednogłośnie, rozumiesz? Jednogłośnie wyrzucono z Akademii, pozbawiono wszystkich tytułów. Widzisz, jak go unikają sąsiedzi? Anna Stiepanowna w popłochu przeszła na drugą stronę ulicy, żeby się z nim nie witać! Były akademik nauk historycznych, zazwyczaj rześki i ostentacyjnie daleki od powszednich problemów współobywateli, teraz poruszał się jak kaleka. Został napiętnowany, ta świadomość wyraźnie go przygniatała, czuł, że jest na ulicy intruzem. Po raz pierwszy ujrzeli w jego ręku siatkę na zakupy z dwiema pustymi butelkami od mleka. - Dzień dobry, Jakubie Mironowiczu - pozdrowił go Sawwa. - Dobry wieczór, Jakubie Mironowiczu. - Nina celowo podniosła głos. I zrobiło się jej przykro: to takie płaskie, głupie, jakby chciała zademonstrować odwagę albo zrekompensować niedawne tchórzostwo. - Dzień dobry - odpowiedział obojętnie Rogalski mijając ich. Nawet nie podniósł głowy. Sawwa odprowadził go wzrokiem. - Jest już w innym wymiarze. Życie się skończyło, oczekuje aresztowania. Podobno spakował rzeczy w węzełek i czeka. Nina załamała dłonie. - Dlaczego, Sawwo, po prostu czeka? Dlaczego nie próbuje uciec? Przecież istnieje coś takiego jak instynkt, który każe ratować się ucieczką przed niebezpieczeństwem. Mógłby wyjechać na Południe, nacieszyłby się przynajmniej na ostatek południową przyrodą. Dlaczego po tych wszystkich nagonkach, wykluczeniach ludzie zachowują się jak sparaliżowani? - Nino, kochana, tylko się nie obraź, a ty dlaczego dzisiaj klaskałaś obrzydliwemu Gusiewowi? - spytał Sawwa obejmując ją za ramiona. - Bałam się okropnie - szepnęła. - Nie tylko, jest inna przyczyna ważniejsza niż strach... - Masz na myśli masową hipnozę? - wykrztusiła. - Właśnie - kiwnął głową. - Wy wszyscy przyłożyliście się do jej stworzenia. - A ty nie? - zerknęła na niego. Czuła, jak się napinają mięśnie jego ramienia. - Nigdy nie brałem udziału w tej brudnej grze - powiedział ostro. - Jak to mam rozumieć? - zbliżyła twarz do jego twarzy. Z daleka wyglądali jak para zakochanych, którzy prawią sobie dusery. - Chodzi ci o rewolucję? Tak? - Tak. - Milcz! - szepnęła i dłonią zacisnęła mu usta. Ucałował jej dłoń. XV Niepokonana i legendarna Vv tamtych latach powstał nowy potężny gatunek - radziecka piosenka masowa. Soliści i chóry nauczyli się śpiewać z ogromnym zadęciem, zaangażowaniem, entuzjazmem. Sieć radiowęzłów roznosiła ich głosy na czarnych talerzach-głośnikach do każdego zakątka. Od najdalszych kresów aż do Moskwy, Od południa za polarny krąg, Chodzi człowiek pełen czułej troski, Jak gospodarz wśród ojczyzny łąk. Niby Wołga życie wartko bieży, Aby w przyszłość wody jasne nieść, Wszystkie drogi naścież dla młodzieży, Siwym włosom zasłużona cześć*. Toczyło się to przez cały kraj, przez jedenaście stref godzinnych, rozbrzmiewało na Dalekim Wschodzie, płynęło z głośnika umieszczonego na słupie przy przejeździe kolejowym nieopodal małej stacyjki w Priamuriu. Pogoda była paskudna, bez przerwy siąpił deszcz, bańki na kałużach nie wróżyły zmiany na lepsze... „Wszyscy schowają dziś twarze, Pod parasoli osłony, I nikt nie zauważy, Że znowu jestem wstawiony” - Nikita mówił w myśli wiersz ulubionego niegdyś, teraz prawie zapomnianego poety. Za ogromną rzeką, czyli już nad Chinami, w masie chmur pojawiła się niesprecyzowana zapowiedź, iż lato nie zrezygnuje ze swoich praw. * Przeł. Lucjan Szenwald. Osobowa „emka” dowódcy korpusu Gradowa zatrzymała się przed przejazdem kolejowym. Semafor migał czerwonym światłem. Jednym z torów magistrali kolejowej powoli, niczym dzisiejszy deszcz, toczył się nieskończenie długi pociąg towarowy. Nikita nie odrywał oczu od szczękającej na styku szyn, ponurej kawalkady wagonów. Jak wszyscy wokół wiedział, co za ładunek się w nich mieści: ludzi tych wieziono do Władywostoku, dokładniej do portu Waninskiego, skąd mieli płynąć na Kołymę. Kierowca dowódcy korpusu, sierżant Waśkow, również był zorientowany. Patrzył na pociąg wzdychając, wyraźnie miał ochotę na rozmowę. - O co chodzi, Waśkow? Co tak wzdychasz? - spytał ponuro Nikita. - Dziwię się, towarzyszu dowódco, że nigdy nie myślałem o tym, ilu w naszym kraju jest wrogów - wymamrotał kierowca. Nie patrzył na przełożonego. Na niezbyt bystrej twarzy malował się chłopski spryt. - Nie mów o tym nigdy, Waśkow - powiedział Nikita. - Trzymaj język za zębami. Zrozumiałeś? Sierżant siąknął nosem, połknął obowiązkowe „tak jest, towarzyszu dowódco korpusu”. Podczas częstych wyjazdów służbowych przyzwyczaił się do poufałego sposobu bycia zastępcy dowódcy do spraw operacyjnych i nie mógł zrozumieć, dlaczego został skarcony, przecież można sobie pogawędzić, czekając na otwarcie drogi. Załomotały zderzaki, pociąg się zatrzymał. Jacyś ludzie biegli w kierunku lokomotywy, tu i tam rozsuwano drzwi do wagonów, wychylali się wartownicy, rozlegały się krzyki, coś się działo. A tymczasem za „emką” Gradowa ustawiła się spora kolejka furmanek kołchozowych i wojskowych samochodów, wracających po ćwiczeniach z poligonu. - Szef jedzie - powiedział Waśkow, wskazując boczne lusterko. Nikita odwróciwszy się ujrzał znany wszystkim samochód pancerny Bliichera o barwach ochronnych. Nikita wysiadł. Marszałek już szedł w jego stronę swoim zwykłym krokiem, bardziej niż pewnym, można rzec agresywnym. Uścisnęli sobie dłonie. - Co się tu dzieje, Nikito Borysowiczu? - Przejeżdża pociąg specjalny, Wasiliju Konstantinowiczu. - Pociąg specjalny - uśmiechnął się Bliicher. Odrzucił połę skórzanego płaszcza, wyjął papierośnicę, zaproponował Gradowowi papierosa. W ciągu minionych lat wymiana papierosów była jedynym objawem poufałości między nimi. Nie przeszli na ty, mówili do siebie po imieniu i imieniu ojca, zachowali dystans według pisanego i niepisanego kodeksu wojskowego. W ostatnich miesiącach oddalili się od siebie jeszcze bardziej. Nikita nie zwierzał się nikomu, nawet Weronice z irytacji, jaką budził w nim Bliicher, niechętnie myślał o tym, że traci zaufanie do dowódcy. W maju enkawudziści bezczelnie, na oczach całego sztabu, zabrali jednego z najbardziej szanowanych dowódców Armii Dalekiego Wschodu, komkora Alberta Łapina, dowódcę lotnictwa. Bliicher nie zrobił nic, by go ratować. Dokonywano aresztowań we wszystkich jednostkach. Aż wreszcie wybuchła sprawa „spisku wojskowo-faszystowskiego”, która wstrząsnęła całą Robotniczo-Chłopską Armią Czerwoną. Błyskawicznie i nieodwołalnie zbrukano kilka ikon rewolucji, takich jak Tuchaczewski, Uborewicz, Jakir, Gamarnik, Ejdelman. Jeszcze większym wstrząsem był fakt, że w składzie sądu, który skazał tych ludzi na śmierć, znaleźli się Bliicher, Dybienko, Biełtow, Kaszyrin... To tak jakbym ja sądził Cyryla i Ninkę, myślał Nikita. W takich chwilach czuł ociężałość w całym ciele, a przed oczami zjawiał się skrwawiony mur w twierdzy kronsztadzkiej. W pociągu specjalnym działo się coś niezwykłego. Bliicher i Gradów stali w odległości około dwudziestu metrów od jednego z wagonów. Słychać było jakąś gwałtowną przepychankę, zgiełk wielu głosów. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk: - Towarzysze! Czerwoni dowódcy! Nie wierzcie kłamliwym oskarżeniom! Nie jesteśmy wrogami! Jesteśmy komunistami! Jesteśmy wierni sprawie Lenina-Stalina! Rozległ się dziwny śpiew. Wkrótce wojskowi i kołchoźnicy zebrani przy przejeździe kolejowym rozpoznali hymn WKP(b), to znaczy francuską pieśń „Międzynarodówka” śpiewaną zdławionymi męskimi głosami. W górnej części wagonu odsunęła się deska, czyjaś ręka cisnęła w stronę szlabanu paczkę trójkątnych listów. - Błagamy na Boga, wyślijcie te listy - przebił się przez „Międzynarodówkę” jeszcze jeden głos. Odwołanie się do Boga i ryk ateistycznego hymnu! Część listów spadła na tory, część wiatr zdmuchnął w stronę zagajnika, jeden wylądował tuż przy wyglansowanych butach dowódcy korpusu Gradowa. Nikita podniósł go, włożył do kieszeni. Bliicher spojrzał na niego chmurnie, ale udał, że tego nie widzi. Rozumiał oczywiście, jak teraz traktują go podkomendni. Każdy dowódca myśli sobie: czy teraz moja kolej, towarzyszu marszałku? Gdybyż wiedzieli... Kilku uzbrojonych żołnierzy z obstawy podbiegło do zbuntowanego wagonu, podsadzając się wzajemnie, wtargnęli do środka, w ciemność, gdzie bieliły się twarze śpiewających. - Milczcie, jebana wasza matka! Nauczymy was, kurwa, śpiewać! Równoległym torem nadjechała drezyna, wyskoczyli z niej jacyś kolejowi naczelnicy. Dwóch podbiegło do Bliichera, pewnie chcieli wyjaśnić, co się stało z transportem. Ale marszałek nie słuchał. - Niezwłocznie rozładować przejazd. W razie potrzeby rozformować skład. Macie na to dziesięć minut, ani sekundy więcej! - wyszczekał, nie wyjmując rąk z kieszeni skórzanego płaszcza. Odwrócił się zamaszyście i pomaszerował do swego samochodu pancernego. Nikita w milczeniu spuścił oczy. Śpiew w wagonie umilkł. Znowu, który to już raz, przypomniał sobie kronsztadzki lód, mury twierdzy i trzech parlamentariuszy Armii Czerwonej. Jeden z nich wołał przez megafon: „Marynarze, przyszliśmy ogłosić ultimatum wodza naczelnego, Trockiego! Poddajcie się, jeżeli chcecie zachować życie!” Marynarze stojący na murze twierdzy wybuchnęli śmiechem. Był między nimi Nikita zwiadowca. Stamtąd udał się na plac Kotwiczny. Potrząsnął głową, by odpędzić bolesne wspomnienia. Prawie się to udało, tylko na chwilę jeszcze raz mignęła w pamięci twierdza, kiedy salwami strzelano do braci marynarskiej. A on, młodziutki Nikita, był jednym ze zwycięzców... Weronika przekonała się, że życie w Chabarowsku wcale nie jest takie złe. Otrzymali przestronne mieszkanie w jednej z kamienic w stylu konstruktywistycznym przy pryncypialnej ulicy. Trzy pokoje, duża kuchnia, łazienka z piecykiem gazowym. Udało się skompletować przyzwoite umeblowanie. Co prawda Nikita uważa, że mieszkanie wygląda niedorzecznie, ale co on tam wie. W mieście jest teatr muzyczny i nawiasem mówiąc, przy Domu Armii Czerwonej działa kółko tenisowe. Są partnerzy całkiem do rzeczy, na przykład lekarz wojskowy Berg albo starszy lejtnant Wieriesajew ze sztabu lotnictwa, facet o szalonych oczach. Można się uśmiać, obserwując rywalizację tych dwóch z innymi. Trzeba prowadzić dom otwarty. Nikita często wyjeżdża, ale też często wpada z gromadą dowódców, trzeba ich nakarmić, zabawić rozmową. Weronika dba o sportową kondycję. Bywa na premierach. Niedawno odbył się koncert zespołu jazzowego Leonida Utiosowa. Przypominał trochę odeskie widowiska jarmarczne przemieszane z propagandą, ale było tam kilka całkiem ciekawych bluesów. Trzydziestotrzyletnia Weronika wyglądała po prostu wspaniale. Szkoda, że lata lecą tak szybko. Gradowowie często jeździli do Władywostoku, do Władika - jak mówią tutaj. Na brzegu zatoki Złoty Róg pod ostrzałem marynarskich spojrzeń Weronika czuła się niekiedy tak, jakby wróciły czasy wczesnej młodości. Wspomniała strofy Aleksandra Błoka: Gdy na ostrzu swego scyzoryka Pyłek znajdziesz gdzieś z odległych stron - Świata jawi ci się postać tajemnicza, Otulona kolorową mgłą!* Obserwowała statki zacumowane w zatoce i fantazjowała. Wyobraźmy sobie na przykład, że siły zbrojne ZSRR zostały doszczętnie rozgromione. Biedny Nikita dostał się do niewoli, ale oczywiście wróci stamtąd kiedyś w dobrym zdrowiu. Na razie stoimy na wzgórzu, obserwując horyzont. Wypatrujemy statków. Ukazały się dymy, płynie flota zwycięzców. Kim są? Japończykami? No nie, to przesada! Z Japończykiem? Co prawda podobno Japończycy bardzo dbają o higienę. Ale nie, to będą Amerykanie, wspaniali kowboje o wspaniałych zębach. Będzie wśród nich jakiś romantyczny i rycerski Ronald, Kalifornijczyk; upojne dźwięki bluesa, wspomnienia o tych chwilach pozostaną na całe życie... Cóż to za bzdura! Nie miała zbyt dużo czasu na czytanie, ale czytała, głównie „Internacjonałkę”**, współczesna literatura radziecka była * Przaeł. Sławomir Kędzierski. ** Miesięcznik „Mieżdunarodnaja Litieratura” poświęcony literaturze zagranicznej. nie do czytania, wydawano wyłącznie rzeczy pisane na zamówienie społeczne. W tych latach jeździli do Moskwy trzy razy, a każdy pobyt stanowił istny kołowrót. Wspaniały samochód z komisariatu, Weronika wyskakuje, potem wskakuje z zakupami, wszyscy podziwiają oczy ciskające błękitne płomienie, jak by powiedział poeta. Lepiej bywać w Moskwie, niż stale mieszkać według stołecznej rutyny, myśli czasem Weronika. To byłoby na tyle. Aha, w tym okresie urodziła się córeczka. A więc mają dziewięcioletniego syna i trzyletnią córeczkę, starczy, ród nie zaginie. Pewnego wieczoru zdarzyła się rzecz nieprawdopodobna. Zjawił się z wizytą Wadim Wujnowicz, dawny przyjaciel dowódcy pułku, po dwunastu latach niewidzenia, jeżeli nie brać pod uwagę owych niby to przypadkowych spotkań na dworcu i korcie tenisowym. Jakby z nieba spadł! Przyjechał na Daleki Wschód ze swego niemal kiplingowskiego Turkiestanu! Czyżby specjalnie po to, by...? Podała herbatę w salonie, serwis do herbaty pochodził z moskiewskiego komisu, znawca poznałby od razu kuzniecowską porcelanę, ale Wadim wyraźnie nie znał się na porcelanie, nie zwrócił uwagi, chyba nawet nie widział zawartości swojej filiżanki, teraz Weronika siedziała naprzeciwko niego, z umiarem ciskała błękitne płomienie i uśmiechała się z przyjazną kpiną. - Własnym oczom nie wierzę! To rzeczywiście pan? No proszę, szpakowate skronie, angielskie wąsiki... Z wiekiem jest pan jeszcze atrakcyjniejszy, bardziej stylowy. No, jak pan żyje, proszę opowiedzieć, drogi Eugeniuszu Onieginie. Jest pan żonaty? Zawsze kiedy się z nim spotykała, miała wrażenie, że za chwilę rozszaleje się burza erotyczna, ale chwila trwała już dwanaście lat. Mówił spokojnie, z jakąś rezygnacją, chociaż nie ulegało wątpliwości, że on... co tam zresztą, oczywiście to głównie on, od niego się zaczęło, nie może zapomnieć o niej ani na chwilę... - Tak, jestem żonaty, mam trzydzieści siedem lat i ciągle jestem dowódcą pułku. Żyjemy w dziurze zapomnianej przez Boga przy granicy afgańskiej. Moja żona to dzikie zwierzątko. Mamy troje dzieci. Kocham je. To właściwie wszystko... Uśmiechnął się znowu. Widocznie był szczęśliwy, że ją widzi. Ona to także rozumiała. Ogarnęło ją dziwne uczucie, wydało się nagle, że bez wielbiciela, odległego o tysiące kilometrów, straciłaby urodę. - Ciągle jest pan romantykiem. Proszę się przyznać! Czy nie mam racji? Napięcie między nimi wzrosło niebezpiecznie, trzeba było przeczekać, pozwolić, by bodaj trochę się rozwiało. Po kłopotliwej pauzie Wadim powiedział: - Czy byłem kiedykolwiek romantykiem? Chociaż... Pani oczywiście nie pamięta, ale ja nie zapomniałem pewnej przelotnej chwili przed dwunastu laty... To trwało krótko... Pani nie może pamiętać, ale... był płomień i żar, głos i oddech... sedno naszej młodości. Pani mi to dała, to ciągle we mnie żyje... Patrzyła na niego oszołomiona wyznaniem, potokiem niejasnych emocji. Wydało się, że za chwilę ona także przypomni sobie to, co jej powiedział, jeszcze tylko chwilkę, ale chwilka minęła, stuknęły drzwi, przyszedł ślubny, dowódca korpusu Gradów. Wadia! Nika! Spotkaliśmy się wreszcie! Kopę lat! Poklepali się po ramionach, po plecach, poboksowali żartobliwie, jakby nie było owego przydługiego rozdźwięku. Chodźmy, przy stole opowiesz o wszystkim! Jak to dobrze, że jutro wolny dzień! Siedzieli do późna w nocy, w kuchni, jak zwykle, kiedy się spotykają przyjaciele. Na stole, nakrytym przez Weronikę, panował już bałagan. Pan domu wydłubywał szproty prosto z puszki. Osuszyli trzy butelki Moskiewskiej, przed chwilą odkorkowano czwartą na strzemiennego. Rozmowa o wspólnej przeszłości raz po raz schodziła na tematy współczesnej sytuacji wojskowo-politycznej. Weronika się w końcu zirytowała. - Do diabła z wami, chłopcy! Wałkujcie swoje poważne zagadnienia beze mnie! Chcę spać! Wstała, zachwiała się uroczo i opuściła kuchnię. Wadim odprowadził ją wzrokiem, wyjął kolejnego papierosa, zgniótł, wyrzucił, wstrząsnął się, jakby siłą woli chciał odpędzić zamroczenie alkoholem, położył dłoń na ramieniu przyjaciela, tuż przy rozpiętym kołnierzu z generalskimi rombami. Panowała między nimi dziwna subordynacja. Nikita, chociaż rówieśnik Wadima, zawsze uznawał jego starszeństwo, teraz mimo wielkiej różnicy stopni to uczucie spotęgowało się jeszcze bardziej. - Pomówmy szczerze, Nikito - powiedział Wadim. - Oczywiście wiesz, dlaczego przed dwunastu laty zerwałem z wami kontakty? - Znam jedną przyczynę. - Drugą także znasz! - Wadim ścisnął ramię Nikity. - Nie wiem doprawdy, która jest pierwsza, a która druga - uśmiechnął się Nikita. Wadim wyprostował się, krzesło skrzypnęło pod jego ciężarem. - Dobra, to nieważne. Ważne, że teraz mam dwie przyczyny, by wrócić. Nikita przesiadł się na parapet. Za oknem świeciła się tylko elektryczna gwiazda na Domu Armii Czerwonej. - Wymień jedną z nich - rzekł i po chwili wahania dodał: - Drugą znam. Zamilkli. Czy on rzeczywiście ma zamiar się spowiadać? - myślał z irytacją Nikita. Opowiadać liryczne kawałki, zwierzać się mężowi swojej bogdanki? Prowincjonalny dowódca może po pijaku narozrabiać! Spojrzał na Wadima i zrozumiał, że się myli, Wujnowicz zasługuje na poważne traktowanie. - Przyjechałem, Nikito - powiedział Wadim - by się dowiedzieć, co sądzisz o ostatnich wydarzeniach w kraju, w siłach zbrojnych. - Co masz na myśli?... - spytał Nikita, chociaż nie było potrzeby pytać. O czym mogli rozmawiać dwaj przyjaciele, pod warunkiem że odrzucą wszystkie tabu i niedomówienia? Właśnie o tym, o czym w tamtych czasach nie rozmawiał nikt, ani przyjaciele, ani małżonkowie - o dżumie. - Znasz skalę aresztowań? - Domyślam się. Jest piekielna. - A jak należy rozumieć przerażające zeznania dowódców, ich przyznanie się do faszystowskiego spisku? - Odpowiedź jest tylko jedna. - Tortury? To nie są smarkacze, to generałowie. Jak by się zachowali, gdyby się dostali w ręce kontrwywiadu Wrangla, jak ty byś się zachował?... - Pewnie byłoby lżej. - Może masz rację. Może bardziej boli, kiedy swoi biją, tego po prostu nie da się znieść... - Może. A może są okrutniejsi, bardziej sadystyczni... - Ale po co? Czego on jeszcze chce? Jest panem i władcą, najwyższym autorytetem. A może boi się wojska? Spisek faszystowski? Bzdura! To wszystko na rękę Hitlerowi. Armia pozbawiona dowództwa w przededniu nieuniknionej wojny! Tuchaczewski... - Ciszej! - O co chodzi? Masz grube mury, dowódco korpusu. Tuchaczewski przed dwoma laty ostrzegał przed nieuniknionym starciem z Niemcami, a teraz w Sztabie Generalnym mówi się cichutko o ewentualnym sojuszu z państwami Osi przeciwko Entencie. Szaleńcy! Świt zastał ich na balkonie. Kończyli palić szóste pudełko Kazbeków. Nikita ubolewał w duchu, że diabli wzięli poranny rytuał: amory z Weroniką, półgodzinną gimnastykę z hantlami, zimny prysznic, zdrowe „Miecznikowowskie” śniadanie. Wadim był roztrzęsiony po tej rozmowie, drżały mu usta, od czasu do czasu całym ciałem wstrząsał lekki dreszcz. - Czy to prawda, że Bliicher nie tylko był członkiem składu sędziowskiego, lecz także zeznawał przeciwko Tuchaczewskiemu? - Dał się przekonać innym marszałkom, że powinien dopomóc organom śledczym - wybąkał Nikita. - No cóż, teraz jego zabiorą na Łubiankę - uśmiechnął się złośliwie Wadim. - Pewnie przygotowano już celę dla bohatera. Nikita milczał. Rozmowa wydała mu się przydługim koszmarem. Oto cena jaką przyszło zapłacić za młodzieńcze porywy. - Nawiasem mówiąc, on może jeszcze temu zapobiec - powiedział cicho Wadim. Patrzył na ciemniejące we mgle drzewa. Za parkiem płynął niewidoczny, ale wyczuwalny Amur. - W jaki sposób? - Nikita instynktownie ściszył głos. Pomyślał nagle, że Wadim znowu steruje ich rozmową. - Powinieneś wiedzieć w jaki. Wojskowy wie, jak ma zapobiegać działaniom wroga. Nikita drgnął, przytrzymał się balustrady. Na dole z sutereny wytoczył się stróż Chariton z miotłą. - Wiesz, Wadimie... - wykrztusił Nikita. - Jak możesz myśleć o czymś takim? To zagraża rewolucji! - O jakiej rewolucji mówisz! - Wadim otwierał usta jak do krzyku, ale mówił cicho. - Dawno nie ma rewolucji! Czy ty tego nie rozumiesz? Zamilkł i patrzył pytająco na Nikitę. A ten jak chłopiec tylko zerkał spode łba. Nie miał nic do powiedzenia. Oczywiście dawno wiedział, że rewolucja się skończyła, ale nigdy nie sformułował tego nawet w myśli ani od nikogo nie słyszał, teraz usłyszał po raz pierwszy od towarzysza broni. Milczał oszołomiony tym objawieniem i wezwaniem do działania. Wadim widząc, że się nie doczeka odpowiedzi, uderzył pięścią o balustradę. - Wszystko się wali, gorzej nie może być, do dupy, chujowo. Wszyscy jesteśmy skazani. No i dobra! Jak chcesz, to ci powiem drugą przyczynę, dlaczego przyjechałem. Nikita wzruszył ramionami. - Powiedziałem już, że wiem dlaczego. - A jednak muszę ci powiedzieć - upierał się Wadim. - Będziesz wiedział jeszcze lepiej. Kocham twoją żonę, marzę o niej stale, w dzień i w nocy. Cztery tysiące trzysta osiemdziesiąt dni nie przestaję o niej myśleć... Nikita objął go za ramiona, potrząsnął lekko. Dobrze, dobrze, nie przejmuj się. My, mężczyźni i żołnierze widzieliśmy niejedno. Powiedziałeś i koniec. Ty powiedziałeś, a ja wysłuchałem, reszta minie wraz z życiem. Nagle przypomniał sobie coś ważnego, co na szczęście nie tyczyło ani pierwszej, ani drugiej przyczyny przyjazdu Wadima, wyjął z kieszeni trójkątny list, który miał dzisiaj wrzucić do skrzynki na listy, ale znowu zapomniał. - Słuchaj, Wadim, stąd jedziesz do Moskwy? A tu właśnie moskiewski adres... - Dostarczę - burknął Wadim. - Wiem, jaki to list, tak składają listy więźniowie. Dostarczę natychmiast po przyjeździe... - uśmiechnął się. - Przynajmniej tyle zrobię... - uśmiechnął się znowu. - Znasz wiersz: „Rdzaweśmy listowie na rdzawych dębach...”? W powszednim rytmie pracy sztabowej Nikita zazwyczaj zapominał o złych przeczuciach. Praca szła nadzwyczaj sprawnie, nawet precyzyjnie, biegali w te i we w te młodzi adiutanci, wartownicy prężyli się w postawie na baczność i strzelali obcasami, terkotały maszyny do pisania, przyjeżdżali dowódcy dużych związków taktycznych i dziarskie chłopaki z przygranicznych grup wywiadowczych, dzwoniły telefony, utrzymywano łączność radiową ze wszystkimi jednostkami rozmieszczonymi na ogromnym obszarze od Alaski do Korei. Sytuacja w południowej części regionu komplikowała się coraz bardziej. Japończycy prowadzili intensywne rozpoznanie Armii Czerwonej, usiłując określić jej moc bojową. Nietrudno było przewidzieć kierunek dalszych działań: w przypadku wybuchu wojny na zachodzie zaatakują i zagarną Kraj Nadmorski z Władywostokiem i Chabarowskiem, może nawet sięgną dalej, aż po Bajkał. Szef wydziału operacyjnego, dowódca korpusu Gradów, często organizował odprawy dowódców związków taktycznych. Zwykle uczestniczył w nich marszałek Bliicher. - Znamy w ogólnych zarysach ich strategię, towarzysze - mówił Nikita - niekiedy jednak trudno się zorientować w ich codziennej taktyce, chociaż, muszę to powiedzieć bez fałszywej skromności, nasz wywiad działa nieźle. Wskazał w południowo-wschodniej części ogromnej mapy kierunek przemieszczania się jednostek armii generała Toguczi i niezrozumiałą koncentrację wojska w okolicach jeziora Chasan. Kijek sunął po mapie niczym dłuto rzeźbiarza. Bliicher wraz z innymi dowódcami patrzył na męską postać jednego z najdzielniejszych swoich towarzyszy broni z kampanii dalekowschodniej, niezawodnego w każdej sytuacji, człowieka, który budził wiarę w sens tego, co w odczuciu marszałka wydawało się niekiedy bezsensowną grą jakichś zdradzieckich półgłówków. Miejmy nadzieję, że jego nie... - myślał marszałek, nie formułując do końca swoich obaw. Po aresztowaniu Łapina, a szczególnie po skazaniu Tuchaczewskiego obawa o losy podkomendnych nawiedzała go stale, stała się niemal obsesją, właśnie obsesją, dręczyła, zatruwała życie, być może dlatego, że nie miał odwagi sformułować jej do końca. Tylko w nocy, we śnie zjawiała się w całości w postaci - co za perfidia! - wstążki papieru z tekstem zapisanym alfabetem Morse’a: „mam - nadzieję - że - mnie - tchórza - który - zdradził - towarzysza - broni - Misze - nie - aresztują”. Pod wpływem tego snu potężny marszałek zrywał się z łóżka jak dziesięcioletni chłopiec. Odprawę przerwano z powodu przybycia szefa radiowęzła, który przyniósł szyfrówkę od Woroszyłowa. Dowódcę Armii Dalekiego Wschodu pilnie wzywano do Moskwy. Z szyfrówką w ręku Bliicher na chwilę zapomniał o sytuacji na Dalekim Wschodzie. Oto, być może, zakończenie myśli, które tchórzliwie odpędzałem od siebie. Podniósł się sprężyście, jak zwykle poprawił bluzę, „kontynuujcie, towarzysze” i wyszedł z wydziału operacyjnego. Dowódcy, domyśliwszy się, że szyfrówka zawiera coś szczególnie ważnego, pogrążyli się w notatkach. Dawniej wymieniliby znaczące spojrzenia, dzisiaj każde spojrzenie może zostać uznane za wrogi wyskok. Po zakończeniu odprawy Nikita jak zwykle zajrzał do gabinetu Bliichera. Dowódca poinformował go o treści szyfrówki. Coś się w gabinecie zmieniło. Aha, pachnie tytoniem, domyślił się Nikita i ujrzał popielniczkę, w której leżały trzy papierosy nadpalone i przełamane. Bliicher zaś niedawno rzucił palenie. Uzgodnili zmiany w dyslokacji dwóch brygad zmechanizowanych. - Operację należy rozpocząć przed moim powrotem z Moskwy - powiedział Bliicher. Zapadła cisza, wreszcie Nikita podniósł głowę pochyloną nad notesem, spojrzał marszałkowi w oczy. - Rzeczywiście wybieracie się do Moskwy, Wasiliju Konstantinowiczu? Oczy marszałka były mroczne, co to - strach czy groźba, nie sposób rozpoznać. - Dziwne pytanie, Nikito Borysowiczu - powiedział powoli. - Czy mogę zlekceważyć wezwanie samego komisarza ludowego? Jadę niezwłocznie, jak tylko samolot zostanie przygotowany. Nikita nie odrywał wzroku od oczu marszałka. - Tak, rozumiem, ale... Jedziecie do Moskwy, Wasiliju Konstantinowiczu, bez żadnej obstawy? W oczach marszałka pojawił się gniew. - Jeszcze jedno takie pytanie, Nikito Borysowiczu, a każę was aresztować. Przez chwilę ich oczy nie mogły się rozłączyć. Strach i okrucieństwo - oto co nas obecnie niszczy, myślał Nikita, wychodząc z gabinetu marszałka. Nie dzieje się nic szczególnego. Co prawda powstała osobliwa zmowa milczenia, wiele milionów ludzi umówiło się bez słów, że z nimi nic szczególnego się nie dzieje. Kłopoty mają tylko ci, którzy zawinili, z nami porządeczek, dzień jak co dzień. „My nowe życie stworzymy i nowy ład. A ponad nami jak sztandar płynie pieśń...” A tak naprawdę torturują nie tylko aresztowanych, wszyscy narażeni jesteśmy na tortury. Takie myśli nurtowały dowódcę korpusu Nikitę Gradowa, kiedy w zaciszu przytulnego mieszkania przeglądał zagraniczną prasę wojskową. Dzwonek i głośny łomot w drzwi. To koniec! Teraz nastąpi wybuch płaczu żony. Rzeczywiście rozpłakała się bez zwłoki. Płacz, a nie okrzyk zdziwienia, więc się spodziewała. W pokoju zrobiło się tłoczno, weszło co najmniej siedmiu czekistów, trzech z pistoletami w ręku, przyszli bądź co bądź po wojskowego, a nuż zacznie brykać. Nikita nie brykał. Starszy stopniem czekista podszedł do niego z niedobrym uśmiechem. - Idziecie z nami, Gradów. Oto nakaz aresztowania. Nikita poznał tego majora. Podczas jednego z koncertów w Domu Armii Czerwonej kilkakrotnie oglądał się na nich. Chyba na koncercie jazzowym Leonida Utiosowa. Można było nie zwrócić na to uwagi, Weronika przyciągała spojrzenia mężczyzn, ale zapamiętał tę jasnooką gębę w typie artysty filmowego Stolarowa. Nikita trzymał w ręku obrzydliwy świstek papieru - nakaz aresztowania. I nagle przypomniał sobie głupi dziecinny kawał. Podaje się papierek. Pokażę ci sztuczkę, chcesz? Chcę! Chcę! Zgnieć ten papierek. Dobrze, zgniotłeś. Dziękuję ci, daj tu! Ze zgniecionym papierkiem żartowniś biegnie do klozetu. - Mogę wiedzieć, majorze, pod jakim zarzutem jestem aresztowany? - spytał Nikita. Major uniósł ze zdziwieniem brwi, dystynkcje zasłaniał cywilny płaszcz. - Nie domyślacie się, Gradów? - uśmiechnął się. - Wkrótce wam pomożemy. Gdzie się uczyli tej mimiki, tych uśmieszków z ferajny rodem? Wydawało się, że to banda szpera w mieszkaniu. Czekiści otwierali szafy, zdejmowali książki z regałów. Byle nie patrzeć na szlochającą Weronikę. Byle samemu się nie rozbeczeć. Demonstracyjnie mówią do mnie po nazwisku, bez „towarzysza” i stopnia, po to żebym zrozumiał, co się wydarzyło; skończyło się, jesteś niczym, nie dowódca korpusu, nie towarzysz... - Żądam... - Zapomnij to słowo, Gradów! No proszę, już przeszedł na ty. Widocznie jednak to wbrew przepisom, bo znowu per wy: - Pomyślcie, Gradów, o swojej współpracy z wrogiem partii i narodu, byłym marszałkiem Blucherem. Zaczęli go bić już w więźniarce. Jeden zdzielił w szczękę, drugi w oko, trzeci w ucho. Major szarpnął i rozdarł sukienną bluzę. Po chwili Nikita przestał uchylać się od ciosów. Zresztą w jego odczuciu nie były to ciosy. Miał wrażenie, że na jakiejś rozżarzonej płaszczyźnie toczy się gwałtowny bój. Na firmamencie odblaski wybuchów. Bronimy się. Ulegamy w nierównej walce. Koniec. XVI Hejże, dziewczęta! Hejże, ślicznotki! Weronika z dziećmi dotarła do Moskwy w dwa tygodnie po aresztowaniu męża. Nigdy jeszcze nie przeżyła czegoś bardziej upokarzającego niż ostatnie dnie w Chabarowsku. Dosłownie nazajutrz po katastrofie zjawili się faceci z kwaterunku i kazali natychmiast zwolnić mieszkanie. Sąsiedzi pierzchali na jej widok, jak od zadżumionej. Wczorajsi koledzy z podwórka wymyślali dzieciom od „trockistów-faszystów”! Borys Czwarty pobił się z przyjacielem, synem prokuratora okręgowego. Przyszedł z pokrwawionym nosem. Co prawda prokuratora także wkrótce zgarnięto, więc przed wyjazdem chłopcy się pogodzili. W NKWD, dokąd poszła po zaświadczenie o mężu, traktowano ją grubiańsko lub - co jeszcze boleśniejsze - całkiem obojętnie. W poczekalni siedzieli jacyś paskudni, spasieni sierżanci o tłustych gębach kastratów. Kręciły się, tupiąc buciorami, dupiaste bezpłciowe baby w bluzach i pasach wojskowych. Nie mamy żadnych informacji o obywatelu Gradowie Nikicie Borysowiczu. Jak to nie macie, przecież zabrano go dopiero wczoraj, dopiero przedwczoraj! Później mówili: Na razie nie mamy, proszę przyjść za kilka dni, za dwa dni, pojutrze, jutro. Siedziała w poczekalni i szlochała, nad nią wisiał portret Lenina pełnego mądrości, a naprzeciwko portret Dzierżyńskiego z sadystycznym uśmiechem. Wreszcie któregoś dnia ze zbrodniarskich wyżyn zszedł zbrodniarskimi schodami jasnooki zbrodniarz z dystynkcjami majora i oznajmił, że Gradowa Nikitę Borysowicza wysłano do Moskwy. Po tych słowach uważnie obejrzał Weronikę jakimś nie całkiem męskim spojrzeniem i dodał, że radzi jej, by mniej myślała o zdrajcy ojczyzny, a więcej o swoim dalszym losie. Popędziła na dworzec - zająć kolejkę po bilety, potem do szkoły po świadectwa Borysa, później zaczęła się pakować, nosić rzeczy do komisu. W zrujnowanym mieszkaniu zjawili się rzeczoznawcy od wyceny mebli, zaproponowali kanciarskie ceny, a ona musiała się zgodzić. Znalazła się w pustce, jakby nie spędziła w tym mieście siedmiu lat, jakby - do diabła! - nigdy nie była tu bądź co bądź królową balu. Nie pokazali się u niej ani lekarz wojskowy Berg, ani starszy lejtnant Wieriesajew ze sztabu lotnictwa, nie mówiąc o tenisistach mniejszego formatu. Zresztą kto wie, może i oni sami mają całkiem inne sprawy na głowie niż mecze tenisowe. Wyglądało na to, że w gmachu sztabu OKDWA* odbywał się pogrom. Tylko sierżant Waśkow, kierowca dowódcy korpusu, zaoferował pomoc w pakowaniu. Chodził po pokojach, rozglądał się, nie wiadomo, szpiegował czy chciał coś buchnąć. A może rzeczywiście żal mu było dzieci. Niech sobie chodzi, było nie było żywa istota. Depeszę do Srebrnego Boru Weronika nadała z dworca przed samym odjazdem: „Wracam na stałe z dziećmi. Nikita chyba w Moskwie. Całuję, płaczę. Weronika”. Chyba zrozumieją, co się wydarzyło, jeżeli jeszcze nie wiedzą. Zresztą jakim cudem mogliby się dowiedzieć? Zdaje się, że o aresztowaniu Bliichera pisała prasa, pewnie wspomniano przy okazji o Nikicie: „Zdemaskowano i unieszkodliwiono jeszcze jedną grupę spiskowców faszystowskich...” Zaczęła się długa podróż przez całą Syberię. W wagonie panował zaduch, nie dało się otworzyć okien, zalatywało potem, nadpsutą żywnością, wszyscy się drapali, dzieci szalały z nudów, ludzie chrapali, pierdzieli, a głównie żarli. Po postoju nad Bajkałem żarli omule, przed Omskiem jakąś - jak się okazało - słynną wędzoną słoninę, wszędzie chrzęściło jedyne higieniczne opakowanie: skorupki jaj. Konduktorzy od czasu do czasu sypali chlorek, żeby ludzie nie zarażali się nawzajem jakimś paskudztwem. Weronika w gruncie rzeczy pierwszy raz jechała zwykłym wagonem z miejscówkami. Jedyną pociechą był mały tomik Puszkina. Ukryta w kącie, * Osobaja Krasnoznamionnaja Dalniewostocznaja Armia, Specjalna Armia Dalekiego Wschodu odznaczona Orderem Czerwonego Sztandaru. powtarzała w nieskończoność w myśli lub szeptem: „Pismo kochania, żegnaj! Ona rozkazała... Gorej, pismo kochania: nastał już czas... Stało się! Poczerniałe zwinęły się karty, Zachowując ślad tylko, jeszcze nie zatarty, Bielących się... W piersiach mi tak ścisnęło... O popiele drogi, W smutnym losie - zakładanie pociechy ubogiej, Zostań ze mną na piersi stroskanej na wieki...”* Strofy pełne goryczy dodawały otuchy. Nie tylko nasze życie zostało zrujnowane, on także cierpiał; ludzkie smutki dają ukojenie... chyba to jedno co człowiekowi zostaje, ale to wcale niemało. Zmaltretowani i ogłupiali „nikitiacy” - jak w Srebrnym Borze nazywano tę część rodziny - wytoczyli się z pociągu na Dworcu Jarosławskim prosto w ramiona Mary Wachtangowny i Borysa Nikiticza. Kobiety, łącznie z pięcioletnią Weroniką, popłakały się. Dwaj Borysowie milczeli. Profesor zauważył, że jego ukochany wnuk spogląda spode łba, trochę tak jak Mitia, kiedy go przywieziono z Goriełowa. Cały dzień „nikitiacy” kąpali się, robili przepierki, suszyli bieliznę. Po czym wpakowali się do łóżek zasłanych czyściutkimi prześcieradłami, pod odwieczne Gradowowskie puchowe kołdry. Dzieci zasnęły błyskawicznie. Weronika, zwinąwszy się w kłębek, leżała w dobrze sobie znanym łóżku, w którym pewnie poczęła Borysa Czwartego, słuchała odgłosów dużego domu. Gdzieś skrzypiał parkiet, szurały czyjeś kroki, dzwonił głosik Agaszy, powarkiwał Pitagoras, niekiedy na strychu zawodził wiatr, co sprawiało, że dom wydawał się jeszcze przytulniejszy. Nie myślała o Nikicie. W ogóle o niczym nie myślała, rozkoszowała się spokojem, jaki tu odnalazła. Jak przez sen usłyszała o depeszy od rodziców, którzy z ośrodka literackiego na Krymie przysłali serdeczne uściski i pozdrowienia dla córki i uroczych wnuków. Nie wyszła spod kołdry, by nie tracić błogiego poczucia spokoju. Wieczorem przy uroczystej kolacji zebrała się cała rodzina - Borys Nikiticz, Mary Wachtangowna, Cyryl z żoną Cecylią i przybranym synem, piętnastoletnim Mitią, który przylgnął do Srebrnego Boru, uważając go za swój dom. Byli Nina i Sawwa, ich dwuipółletnia córeczka Lenka, przyjaciel domu stary kawaler Pułkowo i Pitagoras, ciągle jeszcze we wspaniałej * Przeł. Ignacy Despot-Zenowicz. 222 formie pomimo bardzo poważnego jak na psa wieku. Zasiadła do stołu Agasza, chociaż po prawdzie raczej kursowała między jadalnią i kuchnią, a także jej prawie oficjalny towarzysz życia - Słabopietuchowski, dobrze znany w tej części Podmoskowia były dzielnicowy, obecnie zaś inspektor raifo* i jednocześnie zastępca kierownika miejscowego leśnictwa. Ten ostatni więcej czasu spędzał w kuchni przy kredensie z karafeczką, niekiedy jednak wracał do ogólnego stołu, by bawić towarzystwo najnowszymi informacjami o knowaniach Mussoliniego przeciwko Abisynii. Oczywiście zasiedli do kolacji honorowi dziś goście - Weronika, Wierusia i Borys Czwarty. Nie było tylko ogólnego ulubieńca, tutejszego „czerwonego generała” Nikity. Jego nieobecność sprawiła, że zaniknął nastrój z dawnych czasów, milczenie, żadnych uśmiechów, tylko westchnienia, prawie stypa. Mary usiadła przy Weronice, głaskała ją po głowie, całowała w policzek albo w ramię. Po raz pierwszy synową i teściową połączyła taka więź. Borys Nikiticz, głaszcząc jedną ręką czuprynę Borysa Czwartego, drugą podniósł kieliszek z nalewką. - Wypijmy za naszego Nikitę! - powiedział. - Jestem pewny, że z honorem wyjdzie z tej strasznej próby. Mary, Weroniko, wkrótce wszystko się ułoży. Wczoraj pewien dygnitarz szepnął mi: „Bądźmy dobrej myśli, profesorze, zdarzają się pomyłki...” Tak właśnie powiedział, pomyłki... Wszyscy pamiętali, jak to przed siedmiu laty Borys Nikiticz zademonstrował przydatność swoich kremlowskich kontaktów, więc szept dygnitarski potraktowano poważnie, humory się poprawiły, Mary przeżegnała się demonstracyjnie, pan domu kiwał głową uspokajająco, a Cyryl rzekł z przekonaniem: - Jestem pewny, że Nikitę uniewinnią. Może to potrwa miesiąc, może dwa, z pewnych względów sprawa Bliichera jest zagmatwana, pełna sprzeczności, prawdopodobnie zgarnięto przy okazji wielu niewinnych ludzi. Nie ulega jednak wątpliwości, że kiedy to wszystko zostanie rozwikłane, Nikitę zwolnią. - Jeżeli rzeczywiście jest niewinny - powiedziała Cecylia. Wszyscy odwrócili się w jej stronę i nagle spostrzegli, że ta kobieta jest jakby na uboczu, wyobcowana, wyraz jej twarzy * Rajonnyj finansowy)’ otdieł, rejonowy wydział finansowy. świadczy o przynależności do wspólnoty znacznie ważniejszej niż rodzina Gradowów. Nina żachnęła się, wbiła w nią palący wzrok: - Powiedziałaś, Cylu, „jeżeli”? Jak to należy rozumieć? Co w twoich ustach znaczy „niewinny”? Czyś ty zwariowała? Cecylia ledwo raczyła odwrócić głowę w stronę byłej „błękitnobluzej” towarzyszki, obecnie zaś szwagierki. Z pewną wyniosłością, nie nadmierną zresztą, i z poczuciem wyższości ideologicznej przedstawiła swoje stanowisko: - W zasadzie organy dyktatury proletariackiej nie działają niezgodnie z przepisami lub niesprawiedliwie. Wprawdzie w warunkach zaostrzającej się walki klasowej mogą się zdarzać pomyłki, ale bardzo rzadko. Otóż, towarzysze... - Cecylia wyraźnie czuła się jak lektorka na wykładzie; zapomniała już o ataku Niny, wypięła ogromne piersi w kierunku słuchaczy, na jej twarzy rozjarzyły się piegi. - Otóż, towarzysze, sam fakt aresztowania świadczy, iż aresztowany dopuścił się jakiegoś błędu politycznego lub ideologicznego. W tych trudnych czasach, kiedy powstał potężny geopolityczny spisek przeciwko Związkowi Radzieckiemu i niewątpliwie zmontował swoje liczne filie wewnątrz kraju, w tych trudnych czasach, towarzysze, nie można ręczyć nawet za samego siebie, nie mówiąc o krewnych lub przyjaciołach. Organy ścigania lepiej od nas wszystkich znają sytuację, zbadają sprawę i zaprowadzą porządek. Bezgraniczne zaufanie do organów ścigania to konieczny element partyjności! Cyryl siedział ze spuszczonymi oczami. Ostatnie promienie słoneczne, wpadające przez szczelinę między dwoma szybkami - czerwoną i niebieską, rzucały na jego twarz jakiś kubistyczny ornament. Abstrahując od klasowego punktu widzenia, to, co mówi Cecylia, budzi przerażenie, ale z klasowego, partyjnego punktu widzenia ona ma rację, Cyryl nieraz miał za złe bratu - by tak rzec - niedostateczną ideowość. - Co ona plecie! - zawołała Nina. - Kochani, posłuchajcie tylko! - Cóż tak zdziwiło w moich słowach członkinię Związku Pisarzy Radzieckich? - docięła Ninie Cecylia. - Z twego rozumowania wynika, że nie protestowałabyś, gdyby aresztowano twego ojca, no nie? Organy ważniejsze od ojca, prawda? - Nina prawie syczała. - Tak jest! - krzyknęła Cecylia. Jej krzyk był dla Cyryla jak smagnięcie biczem. - Rozenblum! - zawołał. - Gradów! - Cecylia uderzyła pięścią w stół. - Kocham swego ojca, ale jako komunistka jeszcze bardziej kocham partię i jej organy! - Nino... - Mary Wachtangowna położyła dłoń na drżącą rękę córki. Zapadła cisza. Okazało się nagle, że nawet tutaj, w kręgu rodziny nie ma miejsca na szczerość. Weronika płakała, osłaniając chustką twarz. - Mary - szeptała - gdybyś widziała te ich potworne gęby... Mary wstała, pociągnęła za sobą Weronikę. - Chodźmy do gabinetu, zagram ci, kochanie, Chopina. Zaraz wstał Pułkowo. - Czy mogę także posłuchać? - Ja również - dołączył do nich Borys Nikiticz. W gabinecie rozlokowali się malowniczo: Mary przy fortepianie, Lo - oparty o fortepian, Gradów - w ulubionym fotelu, tym samym, w którym kiedyś „leczył się muzyką”, Weronika na dywanie u jego stóp, obok niej siedziała śliczna Wierunia, oparłszy policzek na kolanach mamy, wtoczyła się do gabinetu maleńka Lenka Kitajgorodska, także usiadła na dywanie wpatrzona w babunię. Brawurowy polonez, którym Mary zaczęła koncert, od pierwszych taktów przekreślił kłótnię przy stole i nawet NKWD. Nagle pianistka dała spokój klawiszom, zerwała się od fortepianu i rzuciła ku drzwiom. - A gdzie chłopcy?! - wołała z przestrachem. - Czy ktoś widział Mitię i Borię? Rzeczywiście, zapomniano o chłopcach. Znaleziono ich w ogrodzie. W gęstniejącym zmierzchu grali w piłkę ledwo już widoczną, szybki i zręczny Borys Czwarty i Mitia - krępy, przysadzisty, dużo od Borysa starszy. Wierzchołki sosen różowiły się jeszcze, ale na coraz ciemniejszym zielonkawym niebie ukazała się już gwiazda Gradowowskiego domu. Była odrobinę zapłakana. W tamtych czasach życie nie szczędziło dziwnych zmian sytuacji. Kilka dni po opisanej wyżej rodzinnej kolacji w Srebrnym Borze Cecylia Rozenblum jak zwykle pracowała w Bibliotece Instytutu Polityki Światowej. To świetne miejsce do wzbogacania wiedzy teoretycznej, nie brak tu zresztą bieżącej informacji, instytut prenumerował ponad tuzin zagranicznych gazet, organy bojowe Kominternu. Można sobie wyobrazić, z jaką tęsknotą i nadzieją proletariusze Francji, Anglii, USA spoglądają na Wschód, na Moskwę, kiedy podczas strajku blokują bramy swoich zakładów, by nie wpuścić tam łamistrajków. A ci hitlerowcy, cóż to za cynicy, oni także nazywają siebie socjalistyczną partią robotniczą. A tymczasem ich supernowoczesne samoloty bombardują w Hiszpanii republikanów! Przed Cecylią piętrzyły się tomy klasyków na litery „m” i „1”, mur chroniący przed okrucieństwem codzienności. Wewnątrz tej twierdzy Cecylia szeleściła prasą komunistyczną. Oto gdzie jest harmonia - tylko tu, pomimo sprzeczności w ruchu robotniczym, my sami tworzymy naszą harmonię. Przechodzący obok kolega zawołał ją do telefonu. - Zdaje się, że dzwoni do ciebie w jakiejś sprawie Gradów - powiedział z uśmiechem. Stosunki miłosne „młodzieńca surowych zasad” (Cyryl pozostał nim nadal, chociaż miał już trzydzieści pięć lat) i niechlujnej, rozkojarzonej, trochę dziwacznej Rozenblum były stałym tematem żartów w „teoretycznych środowiskach Moskwy”. Telefon wisiał na ścianie nieopodal stołu, przy którym wydawano książki. Pod nim był mały, okrągły stolik i gięte krzesło. Słuchawka wisiała główką w dół. Drgnęło coś skrytego, jakiś atawistyczny odruch. Najdroższy głos towarzysza Gradowa szybko zlikwidował drobną rysę na świadomości materialistycznej. - Cześć, Rozenblum! Tu Gradów! Cyla westchnęła radośnie. - Cześć, Gradów! Po co dzwonisz? Wrócisz dzisiaj późno? - Nie - powiedział Cyryl. Jego głos, a raczej on sam odpłynął gdzieś od telefonu, ale wrócił po chwili. - Nie o tym chciałem mówić. Nie czekaj na mnie. - Co znaczy „nie czekaj”? Jedziesz na delegację? Na długo? - Ostatnio pod wpływem udziału w zajęciach seminaryjnych Cyla nauczyła się podkreślać każde słowo w najprostszych zdaniach. - Posłuchaj, Cylu. - Cyryl po raz pierwszy, odkąd się poznali, zwrócił się do niej po imieniu. - Dzwonię z gabinetu śledczego NKWD. Otrzymałem wezwanie. Myślałem, że to z powodu Nikity, ale się myliłem. Chodzi o mnie. Mają nakaz aresztowania mnie. - Cyrylu!!! - krzyk rozległ się w całej sali. Połączenie przerwano. Cecylia wydała jakiś zwierzęcy, z głębi trzewi płynący jęk i zsunęła się z krzesła na ziemię. Słuchawka telefoniczna kołysała się jakiś czas, nim znieruchomiała. Ani jedna głowa nie podniosła się w czytelni, koledzy pilnie studiowali literaturę. Nikt się nie odważył zbliżyć do Rozenblum, wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Temat komicznej miłości dobiegł końca i wyparował. Cecylia opanowała się wreszcie i czym prędzej uciekła z instytutu. Przed biegnącą, tęgą i postarzałą w ostatnich latach kobietą zmieniały się, migały i tłoczyły obrazy, jak ujęcia w jakimś szalonym, futurystycznym filmie: korony drzew z gawronami, brama instytutu, wągrowaty pysk portiera w zbliżeniu, autobus z podniesioną maską, para z przegrzanego silnika, wdrażanie teorii w praktykę i odwrotnie, odwrotnie, odwrotnie, praktyka, która niczym walec wyrównuje delikatną substancję teorii... Tak oto pewnego dnia trzeciej pięciolatki dwoje zagorzałych bolszewików zaczęło mówić do siebie po imieniu. Kilka dni później odbyło się w instytucie otwarte zebranie partyjne. Cyli kazano usiąść w pierwszym rzędzie, wiadomo było, że ma się odciąć od wroga narodu C.B. Gradowa. Pracownicy instytutu, w większości ludzie przyzwoici, chociaż zatrudnieni w paskudnej instytucji, współczuli biednej Cyli, ciężko wyrzec się męża nawet dla wielkiej sprawy. W dodatku podświadomie, a może prawie świadomie każdy z nich myślał o sobie w takiej sytuacji, być może, jutro nadejdzie moja kolej, młyn czystki miele coraz szybciej. Do uczuć humanistycznych można też zaliczyć podniecenie, które ogarnęło widzów przed oczekującym ich spektaklem. Cztery nałożone na siebie profile obojętnie patrzyły ze ściany nad prezydium na ptasie harce za oknem, mrugał tylko Engels, ściśnięty przez Marksa i Lenina, za to Stalin, najbliższy z całej czwórki do audytorium, zachował niewzruszony spokój. Przewodniczący, sekretarz komitetu zakładowego partii, Riepa (w przeszłości czerwony strzelec łotewski) otworzył zebranie: - Zebraliśmy się dzisiaj, towarzysze, by zaaprobować aresztowanie przez organy NKWD byłego członka naszej rady naukowej Gradowa i potępić zdradziecką działalność tego człowieka, który na zlecenie wrogich ośrodków dywersyjnych przedostał się do... Riepa zająknął się nagle. Z rozpędu chciał powiedzieć, że zdrajca Gradów przedostał się do „naszego zdrowego zespołu”, ale się ugryzł w język. Czyż można nazwać „zdrowym” zespół, z którego w ciągu miesiąca zabierano siódmego pracownika? Powie, że zespół jest „zdrowy”, a później będzie odpowiadał za osłanianie innych zdrajców. Zakasłał surowo i zakończył zdanie: - ...naszego zespołu. Potknięcie Riepy nie uszło uwagi, nie było jednak wymiany spojrzeń. Obecnie w takich sytuacjach spuszczano wzrok. W ostatnich latach podobne zebrania w urzędach i instytucjach stały się czymś w rodzaju rytuału, tak jak pożegnanie pracowników odchodzących na emeryturę, tyle że odbywały się bez udziału zainteresowanego. Mówcy płonęli wprost z nienawiści do niego. Ludzie prawie przywykli do takiego porządku rzeczy. Kręci się facet, starszy albo młodszy pracownik naukowy, zbiera składki związkowe, robi gazetkę ścienną, ubiega się o skierowanie na kolonie dla dzieci, potem przestaje przychodzić do pracy, widocznie jest na zwolnieniu lekarskim albo go zabrali, raczej to drugie. A skoro tak, to z pewnością zrobią zebranie, by go potępić i odciąć się od niego. Odcinają się koledzy z pracy, kochankowie, rodzina. Wprawdzie sprawa powszednia, ale dość ciekawa. Czasem przyjdzie na myśl, że może mnie także... Wtedy zdrowy rozsądek słusznie przypomina, że przecież mnie nie ma za co, mam czyste sumienie. A kiedy sam Wszechmocny zmrozi krew w żyłach strasznym pytaniem: „A co Gradów ma na sumieniu, bydlaku?”, wtedy zwyczajnie uciekamy od odpowiedzi. Tamtego dnia zebranie miało zwykły przebieg. Zabrało głos kilku kolegów Gradowa. Mówili o tym, że już w pierwszych pracach Gradowa można dostrzec zamaskowane przesłania prawicowotrockistowskiego bloku. Mówili o możliwości kontaktów z opozycją w latach dwudziestych, o przychylności wobec kułaków. Mówili o konieczności zlikwidowania raz na zawsze wszystkich form zamaskowanej działalności kontrrewolucyjnej. Czekano na przemówienie kandydata nauk historycznych Cecylii Rozenblum, do dnia dzisiejszego legalnej małżonki zdemaskowanego wroga. Pewne kobiety w sali, konkretnie bibliotekarki, które po kryjomu zbierały wiersze Achmatowej, miały w głębi serca za złe Cyli, że przyszła na zebranie, mogła przecież zachorować, popaść w depresję... Towarzysz Riepa udzielił głosu towarzyszce Rozenblum. Cyla, idąc na trybunę, miała przed oczami swego ojca, owego abstrakcyjnego ojca, z powodu którego doszło do ostrej scysji u Gradowów w Srebrnym Borze. Konkretny ojciec, cichutki i skromniutki księgowy Naum, także radził jej, by nie szła na zebranie, jeżeli chce zachować ludzką godność. Dygotała, nie mogła się opanować. Masywna mównica chwiała się od każdego ruchu jej ciała, dzwoniły obijając się o siebie szklanka i karafka. - Towarzysze - powiedziała - to najcięższa chwila w moim życiu. Wolałabym po prostu oddać życie za partię i socjalizm. Znałam Gradowa jako bezkompromisowego zwolennika linii generalnej partii, wiernego leninowca, nieugiętego stalinowca. Zawsze zwalczał najmniejsze odchylenia od linii przyjętej przez stalinowskie politbiuro. Darzę wielkim szacunkiem nasze wspaniałe organy dyktatury proletariackiej, towarzysze, ale muszę stwierdzić, że tym razem dopuściły się błędu. Bardzo proszę kierownictwo NKWD o ponowne rozpatrzenie decyzji o aresztowaniu Cyryla Gradowa, w przypadku zaś gdyby ta rewizja wypadła niepomyślnie dla mnie... proszę... - Cyla szarpnęła głowę do tyłu, jakby w ataku duszności, a jednocześnie zacisnęła oburącz gardło, usiłując powstrzymać jęk. - Proszę, aresztujcie mnie także! Ja i Gradów to jedność! Gradów i Rozenblum są nierozdzielni! Nie mogę bez niego żyć, towarzysze! Na sali było cicho jak makiem zasiał, nikt się nie spodziewał takiego spektaklu. Cyla opuściła mównicę, opierając się o nie zajęte krzesła dotarła do ściany, zsunęła się z podwyższenia i półprzytomna padła na swoje miejsce. Bibliotekarka, sekretna wielbicielka Achmatowej, pobiegła po wodę. Towarzysz Riepa, który pod wpływem strachu zapłonął gniewem, walnął pięścią w prezydialny stół. - Cóż to za oburzające przemówienie?! - zagrzmiał. - Rozenblum nie szanuje swoich towarzyszy, swojej organizacji partyjnej! Oczekiwaliśmy od niej szczerej samokrytyki z powodu braku czujności wobec zamaskowanego wroga, a ona, wyzbywszy się wszelkich zahamowań, uległa głosowi płci. To niegodne członka partii! To hańba! Proponuję udzielić Cecylii Rozenblum surowej nagany, a jej sprawę przekazać do komitetu rejonowego! W tym czasie na wszystkich placach i we wszystkich mieszkaniach z głośników radiowych płynęła rześka pieśń w marszowym rytmie: Hejże, dziewczęta! Hejże, ślicznotki! Niechaj pieśń o nas płynie w świat! Niechaj w melodii dźwięcznej, słodkiej, Rozsławi czyny naszych lat! Miliony ludzi w całym kraju, łącznie z czekistami oraz przyszłymi więźniami, z przyjemnością wspominało scenę z filmu - maszerującą kolumnę przepięknych, piersiastych dziewczyn. W kraju powstał kult radzieckiej blondynki. Radzieckie Hollywood - ogromny ośrodek filmowy „Mosfllm”, zbudowany na dawnych Worobiowych, obecnie Leninowskich Wzgórzach, powołał do życia mirażową piękność radosnych pięciolatek. Lubow Orłowa, Marina Ładyninas, Lidia Smirnowa, urodziwe blondynki o białych zębach i długich nogach, maszerowały w szeregach entuzjastek, żegnały czule odjeżdżających w dal bohaterskich mężczyzn: lotników, polarników, funkcjonariuszy Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych. Każdy film obowiązkowo kończyły wspaniałe, hollywoodzkie w formie, lecz głęboko socjalistyczne w treści sceny sławiące czyny kraju radzieckiego i jego obywateli - zalew sztandarów, triumfalne schody wznoszące bohaterów ku niebu lub przeciwnie, umożliwiające im zejście do wiwatujących mas. Nie stroniły od patosu ani lekka komedia, ani melodramat, rozwiewały się sukienki z krepdeszynu, migały białe pantofelki i koszule w stylu apaszowskim, należy tu jednak podkreślić, że w przeciwieństwie do burżuazyjnej zgnilizny i bezideowości, stosunki między budowniczymi socjalizmu układały się na całkiem nowych, humanistycznych zasadach. Po raz pierwszy w historii na olbrzymim obszarze kuli ziemskiej, to znaczy na jednej szóstej powierzchni jej lądu, odwróconej ku Gwieździe Polarnej, tak wspaniale rozkwitł optymizm. Dzieci w szkołach pod nadzorem nauczycieli zamalowywały atramentem nazwiska i zdjęcia wczorajszych bohaterów, obecnie wrogów w podręcznikach historii radzieckiej. W następnym roku podręczniki zostaną zmielone i nikt nie będzie pamiętał o tych, co zniknęli pod plamami atramentu. Nie brakowało zresztą bohaterów. Niemal co tydzień życie tworzyło nowych. Słynni lotnicy nazywani „sokołami stalinowskimi” uratowali czeluskinowców! Oto pierwsi bohaterowie Związku Radzieckiego, lotnicy Lapidiewski i Wodopianow, a oto znakomity, bohaterski brodacz Otto Juliewicz Szmidt! Dryfująca stacja Papanina przepłynęła nad biegunem północnym! Z pomocą im spieszy lodołamacz „Krasin”! Górnik Aleksy Stachanow ustanowił rekord wydobycia węgla! Czkałow, Bajdukow i Bielaków przelecieli bez lądowania do Ameryki nad biegunem północnym! Tysiące ludzi wyszło na ulicę spotykać wspaniałych synów Ojczyzny. A oni jechali otwartym samochodem środkiem dopiero co rozszerzonej ulicy Gorkiego, spoza chmury ulotek błyskały ich radosne uśmiechy. Wychowankowie Komsomołu! Bojownicy partii! Radzieccy kompozytorzy tworzyli coraz to nowe wspaniałe pieśni. „Moja ziemio wolna i szeroka, Z tobą żyć, za ciebie umrzeć daj!*” Dzieci biegły ku Mauzoleum Lenina z naręczami kwiatów. Ojcowie narodu, którzy jeszcze zdołali ujść z życiem, bandyci Koby Dżugaszwilego witali je z rozpostartymi ramionami. Mamłakat, dziewczynka z Uzbekistanu, ta co więcej od innych uzbierała bawełny, tuliła brzoskwiniowy policzek do ospowatej twarzy mordercy. „Słońce goręcej pali, I krew przyspiesza bieg, Spogląda z uśmiechem Stalin, Zwykły radziecki człek”. A jak wypiękniała Moskwa! Milicjanci noszą białe hełmy i niciane rękawiczki. Radzieccy specjaliści potrafią przesuwać całe domy, kiedy trzeba poszerzyć ulicę. Jeżdżą po mieście nasze radzieckie samochody, „emki” i ZIS-y! Republikańska Hiszpania, której udzielamy wsparcia w wojnie z faszystami, przysyła nam pomarańcze, każda owinięta jest ślicznym cieniutkim papierkiem. Tętni życie sportowe. Nasi piłkarze walczą z najlepszą europejską drużyną Basków. Nina Dumbadze, kobieta o imponującej posturze, krajanka naszego wodza, ma znakomite wyniki w rzucie dyskiem. Niezrównany Nikołaj Ozolin zadziwia wszystkich sukcesami w skoku o tyczce. A ile wokół liryki! „Pamiętasz, Sasza, nasze spotkania, W nadmorskim parku pośród drzew? W mojej pamięci pozostanie Rozkwitły kasztan, słowiczy śpiew”. W magicznym półmroku wyobraźni ukazują się jakieś marmurowe schody, wazony, rzeźby, a wszystko to należy do ludu. W resortowych domach wypoczynkowych rozbrzmiewa dziewczęcy śmiech, dziecinna * Przeł. Lucjan Szenwald. swawola, pogoń w szlachetnych zamiarach, by po prostu zawiadomić: „Jutro, Wiero, lecę, nie mogę powiedzieć dokąd, rozumiesz?” - „Tak, rozumiem! Wracaj jak najszybciej!” A więc kocha! A więc żegnaj, nasz żołnierzu młody, Pilnie naszych granic strzeż! Gdy do domu wrócisz, w rącze tany Swoją dumną lubą bierz!* A w nocy, nie przeszkadzając żyć, kochać, pracować, jeździły ulicami suki. Zakochani nie zwracali na nie uwagi. Każdy w końcu ma własne sprawy. Moskwianin ciągle jeszcze wzdrygał się, słysząc w nocy windę, nadsłuchiwał kilka minut, potem układał się wygodniej, zdaje się, że tym razem przeszło bokiem, chyba w ogóle rzadziej to się zdarza, może mnie ominie ten kielich goryczy, a jutro - niedziela, można pójść na mecz, do kina - wyświetlają Cyrk, albo na występ humorysty Smirnowa-Sokolskiego! Na lotnisku w Tuszynie trwała kolejna impreza. Trybunę i część pola wzlotów wypełniał podniecony tłum. Ogólną uwagę przyciągał duży trójmotorowy samolot z duraluminium, stojący na uboczu, który można by uznać za jakiegoś wypchanego potwora, gdyby nie duży napis „ZSRR”. Grały orkiestry, powiewały sztandary, maszerowały oddziały pionierów z trąbką i bębnami. Odbywał się wiec z okazji planowanego przelotu bez lądowania z Moskwy na Daleki Wschód kobiecej załogi w składzie: Walentyna Grizodubowa, Polina Osipienko i Marina Raskowa. Nad półkolistą fasadą Centralnego Klubu Lotniczego widniał wielki portret Stalina w budionówce. Mniejsze podobizny w budionówce i bez widniały na całym polu. Tu i tam widać było wprowadzone niedawno do obiegu podwójne portrety - podobny do kota Stalin ściskał w ramionach skośnooką myszkę Mamłakat. Tłum trzymano z dala od samolotu, impreza koncentrowała się wokół trybuny, na której stały trzy pilotki, potężne dziewoje ubrane w kombinezony i skórzane hełmy. Z trybuny wygłaszano hasła, a widzowie odpowiadali na nie wybuchami * Przaeł. Sławomir Kędzierski. entuzjazmu. Krzątali się fotoreporterzy, raz po raz błyskała magnezja. Nina Gradowa, która spóźniła się na początek uroczystości, energicznie przepychała się przez tłum. Samolot-potwór, Stalin niczym kot... odpędzała od siebie antyradzieckie skojarzenia, legitymowała się na prawo i na lewo czerwoną legitymacją prasową z redakcji tygodnika „Trużenica”, aż wreszcie dotarła do samej trybuny. - Cześć, Walentyno! - zawołała do Grizodubowej. - Jestem z „Trużenicy”. Proszę was, jako dowódcę pierwszej w świecie kobiecej wyprawy, o kilka słów dla naszych czytelniczek! Grizodubowa zauważyła ją, wyciągnęła rękę i pomogła wejść na trybunę. Męska, pełna odcisków graba. Nina wyjęła notes i eleganckie wieczne pióro Montblanc, podarunek Ilji Erenburga, który niedawno wrócił z zagranicy. Grizodubowa, przekrzykując hałas, zadudniła jej do ucha niczym „motorów gorejąca stal”. - Kobiety! Dziewczęta! Żyjemy w bajecznych czasach! Kto by mógł pomyśleć, że rosyjskie baby wyzwolone z kajdanów odwiecznego niewolnictwa będą pilotować samoloty, dowodzić statkami, prowadzić ciągniki i samochody? Nigdy nikomu się o tym nie śniło, tak jak nie potrafią w to uwierzyć współczesne zniewolone kobiety na burżuazyjnym Zachodzie! Dedykujemy nasz lot wielkiej stalinowskiej konstytucji, najbardziej demokratycznej konstytucji w świecie i jej twórcy, słońcu naszej ojczyzny, Józefowi Wissarionowiczowi Stalinowi! Wyrecytowawszy to jednym tchem, Grizodubowa wyjęła pudełko papierosów Palmira Północy. - Zapalisz, koleżanko? - zaproponowała Ninie. Zapaliły, uśmiechając się do siebie z sympatią. Niną owładnęło nagle słodkie i zdradzieckie uczucie współudziału w tym przedstawieniu. Zeskoczyła z trybuny i energicznie skierowała się ku wyjściu. Skoro trzeba gdzieś pracować, to niby dlaczego nie w tygodniku „Trużenica”? Nie ma ucieczki od propagandy i pustosłowia, a tu w dziale reportażu - przyzwoici ludzie, którzy z dystansem traktują rzeczywistość, kobiety nowoczesne, w dodatku lubią moje wiersze. Tak myślała Nina, zbliżając się do redakcji w gmachu przy ulicy Puszkinskiej i jak zwykle szukając wzrokiem szczegółów miejskiego pejzażu, nie związanych z „nimi” - poety z żeliwa, latarń z żeliwa, „gawronów czarnych niczym węgiel”, ocalałych kopuł cerkwi Narodzin Najświętszej Bogurodzicy w Putnikach... I to ja, „błękitnobluza”, futurystka tęsknię do pamiątek przeszłości, wyszukuję jej skrawki zapamiętane z dziecinnych lat, z tamtego świata, w którym nie było jeszcze dżumy... W redakcji szybko spreparowała artykuł o wiecu w Tuszynie i oddała Irinie, kierowniczce działu, z którą przyjaźniła się pomimo co najmniej dziesięcioletniej różnicy wieku. Irina, stara panna, chodziła z Niną i Sawwą do konserwatorium na koncerty albo do MChAT-u. Więcej nie było w Moskwie nic ciekawego; na wystawach wyłącznie fermy trzody chlewnej, awangardziści gdzieś się poukrywali. Zdarzały się jednak cuda. „Internacjonałka” na przykład wydrukowała fragment niesamowitej prozy niejakiego Joyce’a, ukazało się czterotomowe wydanie Marcela Prousta. Ernest Hemingway, pisarz należący do amerykańskiego „straconego pokolenia”, na szczęście dla nas przyłączył się do „sił postępowych” w Hiszpanii, opowiedział się zdecydowanie przeciwko generałowi Franco, więc może wydadzą go u nas. Krótko mówiąc, były jeszcze tematy do przedyskutowania, więc dyskutowali całymi godzinami w kuchni albo gdzieś na bulwarze o zachodniej literaturze. O własnych pisarzach, poprzednich, lepiej nie mówić, nic dobrego z tego nie wyniknie. Wielu nazwisk nie należy nawet wymieniać, jakby nie było ich wcale. W kącie redakcyjnego pokoju zagwizdał czajnik. - Herbata, dziewczynki! Rozpakowano zawiniątka z kanapkami, któraś przyniosła domowe wypieki, zaczęła się wesoła przerwa śniadaniowa. Wszyscy wiedzieli, że dwaj bracia Niny zostali aresztowani, ale nigdy o nich nie pytano. W miejscach publicznych nie wypadało rozmawiać o aresztowanych. Nina uświadomiła sobie, że w miejscach publicznych nie wypada nie tylko mówić, ale nawet myśleć o podobnych smutkach, jakby aresztowania i instytucje radzieckie istniały w różnych wymiarach. Nie wiadomo, czy tę dziwną zasadę podyktował strach, czy też irracjonalna nadzieja, że pewnego dnia koszmar rozwieje się sam przez się, więc lepiej go nie przywoływać. A może przeciwnie, trzeba krzyczeć o nim, wrzeszczeć? - myślała niekiedy Nina i replikowała sama sobie, że ją natychmiast zwiną, nim ktokolwiek usłyszy krzyk. A na razie piły herbatę, dowcipkowały. Nina opowiadała o ostatniej delegacji na Krym, gdzie robiła wywiad z ważną osobistością, przewodniczącym krymskiego CIK-u, towarzyszem Ibrahimowem. Sytuację współczesnej kobiety tatarskiej towarzysz Ibrahimow scharakteryzował następująco: „Dawniej tatarski kobieta był zaklaczony kobieta, my zrobiliśmy z niej kobieta publiczny!” Dziewczyny śmiały się do łez. Nina nabrała werwy. - To przecież wspaniały neologizm w futurystycznym stylu - zaklaczenie! Czy nie wydaje się wam, dziewczyny, że każda z nas jest odrobinę zaklaczona? Po herbacie Irina zabrała ją do swego gabinetu, żeby porozmawiać o materiale. Nina spojrzała na kartkę pokreśloną czerwonym ołówkiem. - Nie gniewaj się, Nino, musiałam troszkę porozrabiać - powiedziała szefowa. - Dobrze napisałaś, ale za dużo twojej zwykłej ironii... - Znalazłaś tu moją zwykłą ironię? - uśmiechnęła się Nina. - No, powiedzmy ślady twojej zwykłej ironii. - Irina także się uśmiechnęła. - Irino! - Nino! Patrzyły sobie w oczy. Irina ze swoim ostrym noskiem, krótko ściętymi włosami i redaktorskimi okularami miała wygląd kobiety złośliwej. W rzeczywistości zaś była samotną łagodną osobą, o czym Nina wiedziała doskonale. Teraz przykryła ręką rękę Niny. - Minęły czasy ironii, Nino. Nastały czasy bohaterstwa. Nina wzruszyła ramionami. - W czasach bohaterstwa nie da się przeżyć bez ironii, Irko. - A z ironią nietrudno zginąć. - No i uzgodniłyśmy stanowiska! Pośmiały się smutno. XVII Nad wiecznym pokojem Straszne Lefortowo, podobnie jak inne więzienia w kraju, było przeludnione, jednak bójki o miejsce na pryczach zdarzały się rzadko, ponieważ siedzieli tu więźniowie polityczni, przeważnie inteligenci, skłonni nawet do przedrewolucyjnej solidarności. W wielu celach ułożono harmonogram korzystania z prycz. Godzina w pozycji poziomej, można spać, można marzyć o kobiecie, a później ustąp miejsca towarzyszowi historycznych wydarzeń. Czekając w kolejce do pryczy, więźniowie stali pod ścianami albo siedzieli jeden przy drugim na śliskiej podłodze. Po dłuższym przebywaniu w takiej pozycji zaczynało się niekiedy wydawać, że to jakiś makabryczny tramwaj jadący w nieznanym kierunku. Odstępstwa od tej zasady przysługiwały niektórym osobom wracającym z przesłuchania. Kiedy więźnia przynoszono z przesłuchania, miał miejsce na pryczy bez kolejki. Jeżeli zaś wracał o własnych siłach, nie korzystał z żadnych ulg. Była również kolejka do kibla, zawsze ktoś na nim siedział, załatwiając się na oczach wszystkich. Prócz uciążliwych niewygód są pewne plusy, które dodają otuchy. Zastanówmy się - rozmawiali po cichu dwaj wykładowcy Uniwersytetu Moskiewskiego, filolog i biolog, którzy spotkali się przypadkiem w jednej celi - panuje tu zaduch i smród, brak miejsc leżących, ale są czynniki korzystnie działające na psychikę. Kiedy ciebie tu wepchną, myślisz sobie: co tu luda, a więc nie ja jeden podpadłem! To dodaje otuchy, zauważył pan? No a porządkowe obyczaje, kolejka do pryczy i do kibla, czyż nie świadczą o pewnym poziomie stosunków międzyludzkich? Z ludźmi i śmierć miła - mówi przysłowie. Tu zaś obecność ludzi podtrzymuje na duchu, pomaga przetrwać. Zawsze znajdzie się jakiś wesołek, który potrafi poprawić nastrój. No proszę, jak ten Miszanin zagaduje nowicjuszy. Klasycy znali siłę kolektywu. Umieli też, szubrawcy, posługiwać się nią. Pyta pan, kogo nazywam szubrawcami? Oczywiście klasyków! Tymczasem kurduplowaty Miszanin, moskiewski taksówkarz spryciula, rzeczywiście bawił się sam i zabawiał innych. Wypytywał nowicjusza rzeczowo tak jak na dworcu: - A wy, towarzyszu, w jakiej sprawie? Przybysz na widok tej gęby uświadamiał sobie, że jego sprawa nie stanowi kresu ludzkiej cywilizacji. Wzruszał ramionami. - W sprawie wywiadu polskiego - mówił. - Nie rozumiem, dlaczego chodzi właśnie o wywiad polski, można by znaleźć coś poważniejszego. Może dlatego, że mam nazwisko na „ski”? Krótko mówiąc „pe sza”, czyli „podejrzany o szpiegostwo”. Miszanin kiwał głową ze zrozumieniem, ściskał dłoń i szedł do następnego nowicjusza. - A ty, przyjacielu, w jakiej sprawie? - Szkodnictwo - brzmiała odpowiedź. - Pracowałem, rozumiesz, jako kucharz w stołówce przy zakładach Łożyska Kulkowe, wykryto u nas spisek trucicieli robotników, tak wygląda sprawa. Miszanin znowu kiwał głową, chrząkał ze zrozumieniem: jasne, gdzie strawa, tam o wyrok nietrudno, i człapał do wieśniaka z tobołkiem, który wśród ludzi z miasta wyraźnie czuł się zagubiony. - A ty coś zbroił, nieszczęśniku? Za co ciebie zgarnęli? - Za Marksa, kochaneńki, za Marksa. Poszedłem do klubu na odczyt „Czy jest życie na Marksie?” i pytam, czy będzie nabór na planetę Marks? Tego samego dnia zabrali. „Tyś przeciw kołchozom był, trockisto bucharinowski”. Miszanin chichotał, ściskał chłopa za ramiona, zaglądał do tobołka, masz tam słoninkę, marksisto? Dobrych dostaliśmy koleżków: polski szpieg, szkodnik-truciciel i marksista, trockista-bucharinowiec! Załomotały zasuwy, drzwi otworzyły się, dwaj czekiści weszli do celi, trzeci zawołał z korytarza: „Gradów na przesłuchanie!” Nikita odepchnął się od ściany. Był wykończony, przesłuchania odbywały się codziennie, a niekiedy nawet dwa razy dziennie. - Trzymaj się, dowódco - szepnął Miszanin, chociaż sam na przesłuchaniach wcale się nie trzymał, bez oporu podpisywał wszystkie bzdury, które mu podsuwano. „Trzymaj się, dowódco” - brzmiało dobrze, widocznie dopatrywał się w tym zwrocie jakiejś szczególnej więziennej poezji i zawsze mruczał do półżywego człowieka, którego znowu czekało okrutne bicie: „Trzymaj się, dowódco!” Nagle klatkę schodową jak płomień ognia przeszył rozdzierający krzyk: „Nikito!” Dowódca korpusu, którego wlekli pod ręce dwaj czekiści, potknął się. Krzyk, wzmocniony echem klatki schodowej, dotarł do jego uszu z niższego piętra niczym przez watę zbędnych i niemych minionych lat i na chwilę przywołał obrazek z dzieciństwa: Nikita i Chołmski, jego przyjaciel, płyną jolką w kierunku zakola rzeki Moskwy, a maleńki Cyryl rozpaczliwie krzyczy na brzegu - Nie zabrali go! Cyryl, którego także wlekli dwaj oprawcy, nie zważając na nic rzucił się ku poręczy. Przed chwilą na podeście schodów, dwa pietra wyżej, mignęła droga osoba, starszy brat. Już go nie było widać, a Cyryl wciąż jeszcze wymachiwał ramionami i wołał głośno: - Nikito! Widziałem ciebie! Nikito, bracie! Zaskoczeni przez chwilę strażnicy oderwali go od poręczy. Odwrócił się do nich zdziwiony i rozpromieniony, jakby ujrzał brata co najmniej na pokładzie spacerowego statku. - Widziałem tam przed chwilą brata, towarzysze! Jeden strażnik zdzielił go rękojeścią pistoletu w plecy, drugi pchnął kolanem w pachwinę. A kiedy Cyryl się przewrócił, skopali go buciorami. - Wilk ci towarzyszem! Wieprz bratem! Pociągnęli do otwartej żołnierskiej latryny. - Gębą do kibla! Niech skosztuje gówna, trockista przeklęty! Godzinę później półżywego Nikitę wepchnięto z powrotem do celi. Twarz, szyja, pierś - skrwawione, oczy podpuchnięte, podbrzusze - ciemne, mokre, nie wiadomo czy to krew, czy mocz. Współwięźniowie zwolnili zaraz dolną pryczę, ułożyli go na wznak, otarli szmatą krew, dali łyk wody. Dowódca korpusu nie jęczał, nie wiadomo było, czy czuje ból. Jakiś czas później zaczął bełkotać. Miszanin, który pochylił się nad nim, usłyszał coś bezsensownego: „...od Zawgorodina - dwudniowy przydział - chleba - paczka - machorki - od Iwanowa - palacza - szynel - od Cymmermana - papierosy - od Putilinej - para butów...” Miszanin poskrobał się w głowę - od dowódcy korpusu w malignie można oczekiwać czegoś więcej. - Tego nie mogę zrozumieć. Nigdy bym się nie spodziewał, że nasi będą stosować tortury - szepnął filolog do biologa. Biolog spojrzał na niego, uśmiechnął się. Stuknęła facetowi czterdziestka, trafił do Lefortowa i ciągle jeszcze dziwi się, że „nasi” robią coś takiego! - To, proszę ja pana, nie są wcale tortury, to „dwadzieścia dwie metody prowadzenia aktywnego śledztwa”, jak mi wytłumaczył mój śledczy. Śmiał się, że wprowadzony zostanie żelazny rygor. Po weryfikacji na najbardziej trudnych więźniach nowe metody aktywnego śledztwa będą stosowane masowo, wtedy pewnie nie ominą nas. Filolog wzdrygnął się. - Może mnie pan potępi, ale ja nie wytrzymam ani chwili, natychmiast podpiszę wszystko, co mi podsuną, niech tam rozstrzelają! Biolog ze smutkiem spojrzał na kolegę. - Są rzeczy gorsze niż własna śmierć, mój drogi. Filolog odpowiedział jakimś cichym, ale bolesnym pomrukiem, jakby szczęki rozdarł okropny ból. Nie, miejmy nadzieję, że to będzie tylko rozstrzelanie, nic więcej... W kącie celi rozległ się śmiech. To niezrównany Miszanin opowiadał, jak się tu dostał. - Z lenistwa, towarzysze, jestem ofiarą swego lenistwa. Nikt nie zawinił prócz mojej dupy, drodzy towarzysze. Ciekaw jesteś, kmiotku, jak to się mogło stać? Ty nie wiesz, co to lenistwo? Dobra, posłuchaj, opowiem historię prostą, jak Szekspir. Waśka Leszczyński... Mam takiego kumpla... Posuń się - położę się trochę. Więc wzielim tuzin „żiguli”, trzy ćwiartki i dwie małpki Moskiewskiej specjalnej i popijaliśmy sobie do późna w garażu. O czym żeśmy pierniczyli - nie pamiętam, o dziewczynkach, o meczu „Spartak”-”Dynamo”, aż gadka zeszła na to, który z naszych wodzów przystojniejszy. Ja gardłuję za Woroszyłowem, a on - za Kaganowiczem, żelaznym komisarzem. Pożarliśmy się okrutnie, bez potrzeby wspomnieliśmy Stalina. W nocy, już w łóżku, pomyślałem, że trzeba zameldować o Waśce Leszczyńskim. Ale pod kołdrą cieplutko, w głowie wóda buzuje, baba pod bokiem, nie chciało się wyjść. A rano przyszli po mnie. Waśka Leszczyński nie leniuchował... Nikogo nie interesowało, czy Miszanin kłamał, czy też przyjaciel, którego on miał zakapować, sam nadał na niego. Ważne było to, że w jego relacji czekistowski koszmar miał wymiar rodzajowy, a więc jakby trochę komiczny. Napięcie malało, zaczynało się wydawać, że władza nawala jak podpity kierownik ADM-u, ale nic to, w końcu przywoła ją ktoś do porządku, najpewniej zrobi to Sam Gospodarz. Nikita na przemian majaczył w omdleniu i odzyskiwał przytomność, wracając do niemal optymistycznej rzeczywistości, a kiedy usłyszał zakończenie „wesołej historyjki” Miszanina, ocknął się całkiem. Może wtedy, w Chabarowsku Wadim Wujnowicz także nie leniuchował? Właściwie ta myśl dręczyła go od chwili aresztowania. Czyżby Wadim? Czyżby przestraszył się i zameldował o rozmowie, którą sam sprowokował? A może posłano go w tym celu? Niemożliwe! Wadim - człowiek honoru - nie może być kapusiem i prowokatorem. Raczej można stracić zaufanie do siebie samego niż do takiego człowieka. Chociaż kto wie... W śledztwie ani razu nie padło nazwisko Wujnowicza. Czekiści szaleli z wściekłości, pletli bzdury, układali coraz bardziej bezsensowne historie zdrady i szpiegostwa, a jedyna poważna poszlaka, jedyna podstawa do oskarżenia i skazania, owa rozmowa o świcie na balkonie, w której w gruncie rzeczy chodziło o powstanie, pozostała na uboczu. A może?... Może jeszcze sięgną do niej, by oszołomić doniesieniem Wujnowicza i złamać w ten sposób opór? Dzisiaj na początek rzucili się na niego gromadą i po prostu szarpali. Jeden, zdjąwszy pas, chłostał go klamrą po twarzy, piersi, ramionach. Stosowali „metody aktywnego śledztwa”, wśród nich najulubieńszą - zaciskanie członka i moszny drewnianymi kleszczami. Przeraźliwy ból po przekroczeniu jakiegoś progu prawie znikał. Dowódca korpusu nieświadomie śmiał się i płakał chłopięcym głosem. Nagle w przebłysku rozżarzonej przestrzeni mignął obraz Weroniki, kiedy dotyka jego członka, tak nieznośnie obolałego. Potem lekarz, ich lekarz, zbadał tętno i orzekł, że można kontynuować. Wsunęli go głową do wąskiej skrzyni i poszli sobie. Wszystko zniknęło, stracił orientację, miał zamiar umrzeć, ale wrócili, rozległ się głos lekarza: „Na dzisiaj dość”. Więc nadszedł czas płacić za Kronsztad, za Tambów... Płacić za tchórzostwo, za to że zabrakło odwagi przemyśleć wszystko do końca, za fascynację rewolucją. Byliśmy zuchami w gromadzie, kiedy zawładnął nami stadny instynkt walki, stadna romantyka, sam na sam z własnymi myślami każdy był tchórzem. W ten sposób ulegliśmy stalinowskiej hipnozie. Wadim był silniejszy ode mnie, potrafił przezwyciężyć ją o własnych siłach. Kiedy odtrącałem Wadima, wiedziałem, że nie ma żadnych szans, a jednak drżałem o własne życie, może jakoś mnie ominie? Wstyd ginąć z ręki czekistowskiego ścierwa. Niechajby raczej wtedy w Kronsztadzie dosięgła marynarska kula. Dziwne, ale pomysł Wadima miał szansę powodzenia. Można było opracować kilka schematów taktycznych. Według jednego z nich do Moskwy zostaje wysłany koleją batalion zwiadowczy. Wojskowe przejazdy kolejowe są zagmatwane, nikt by się nie połapał, co to za jednostka i dokąd się udaje. Batalion zjawia się w Moskwie przed sesją Rady Najwyższej, zajmuje Kreml i aresztuje Stalina. Według innego schematu grupa uderzeniowa przybywa do Moskwy trzema samolotami. Gdyby żaden z tych wariantów się nie powiódł, można było ratować się ucieczką, wywołać masowe powstanie, wyzwolić więźniów na Kołymie i w Kraju Nadmorskim, próbować odtworzyć Republikę Dalekowschodnią. Zaproponować Bliicherowi urząd prezydenta, a gdyby odmówił, samemu zaryzykować albo wysunąć kandydaturę Wadima. Wszystkie wielkie zmiany zaczynają się od zera. Krótko mówiąc, należało ryzykować, zamiast zdawać się na łaskę losu... Tak w przerwach między przesłuchaniami myślał Gradów i zawsze odważne rozważania kończyła zdradziecka myśl: może jednak Wadim zjawił się na polecenie Czeka? - Pan śpi, Nikito Borysowiczu? - spytał cicho jakiś miły głos. Nikita z trudem odwrócił głowę i ujrzał Kołbasjewa. Łącznościowiec Floty Bałtyckiej, w celi lefortowskiego więzienia także zajmował się łącznością. Miał stałe miejsce przy rurach centralnego ogrzewania. Wachtę pełnił całą dobę, odbierał i nadawał wszelkie informacje przekazywane telegrafem więziennym, to znaczy wystukiwane na rurach centralnego ogrzewania ze wszystkich zakątków potężnego gmaszyska. Nikita jeszcze na wolności słyszał o tym człowieku, piterskim inteligencie, miłośniku jazzu. Nie mogła go przeoczyć czekistowska miotła i zmiotła tutaj. To straszne, że oni potrafią wytropić każdą cenną indywidualność, a z drugiej strony - podstawa do dumy, było nie było dzielisz los nie z szubrawcami, lecz z ludźmi wybitnymi. - Jest depesza do pana, Nikito Borysowiczu. Na twarzy Kołbasjewa - sińce, ślady po przesłuchaniach, ale jasne oczy ciągle z ciekawością patrzą na świat. - Prawdopodobnie nadeszła z drugiego piętra przez blok sanitarny. Proszę posłuchać - mówił szeptem, prosto do ucha Nikity: - Do Nikity Gradowa od brata Cyryla. Widziałem ciebie na klatce schodowej. Jestem na drugim piętrze. Nasi zdrowi. Przyjechała Weronika z dziećmi. Moje śledztwo skończone. Przyznałem się do winy. Nie daj się męczyć. Podpisuj wszystko. Ściskam. Kocham. Nikita szlochał. Więc wzięli Cyryla. Może Ninkę także. Mało prawdopodobne, że darują jej kontakty z opozycją i udział w trockistowskiej demonstracji. Mogą aresztować ojca. Myśl o tym, że będą przeżywali to, co on przeżywa, była nie do zniesienia. Koniec, wali się cały nasz świat. Wszystko zostanie zniszczone, to pewne. Nagle pamięć podsunęła strofę bluźniercy Maj akowskiego: „Jeśliś jest rzeczywiście, Boże mój, Boże, jeśli dywan gwiezdny Twe ręce utkały...” Cela uciszyła się, po raz pierwszy słysząc to, czym się na każdym przesłuchaniu rozkoszowali czekiści: dziecinne łkanie twardego żołnierza. Kołbasjew uścisnął mu rękę. Nikita odwzajemnił uścisk. - Dzięki, Siergieju Adamowiczu - wybełkotał. Opanował wreszcie łkanie, podniósł się trochę, oparł plecami o ścianę. - Zaśpiewam panu coś Sydneya Becheta, dobrze? - zaproponował Kołbasjew. Zanucił jakąś melodię synkopową, korzenną, z krótkimi partiami werbla, które wybijał dłońmi o kolana, coś, co Nikita - jak mu się wydawało - słyszał wiele razy. - Co to, Siergieju Adamowiczu? - The Yellow Bonnet - powiedział Kołbasjew i nucił dalej. Ależ tak, płytę z tą piosenką nastawiano raz po raz chyba trzynaście lat temu, tak, dokładnie w dwudziestym piątym roku, kiedy w Srebrnym Borze obchodzono uroczyście dzień urodzin mamy, tamtego wieczoru Wadim zabrał ojca do Szpitala Sołdatienkowskiego, gdzie nad ranem umarł komisarz ludowy obrony Frunze. - Momma buy ayellow bonnet - nucił cichutko Kołbasjew. Z tymi melodiami znakomity marynarz zniknie na zawsze w śmietnisku katorżniczej Rosji, w unicestwiającej zimnicy. Niedawno Siemion Sawieliewicz Strojło awansował na wyższe stanowisko i wyższy stopień woskowy, został mianowicie starszym śledczym i starszym majorem KGB, przydzielono mu imponujący gabinet w najważniejszej części Łubianki, której sama nazwa napawa strachem wrogów rewolucji na całym świecie, a także różnych sprzedawczyków w kraju. Gabinet był - jak się rzekło - wspaniały, ze stiukowym plafonem i ziemiańskim żyrandolem, z dwóch wielkich okien otwierał się rozległy widok na Moskwę od placu z najnowszą stacją metra aż do kremlowskich baszt wyzierających spoza dachów Kitajgoroda. Na ścianach w statecznym kolorze bordo wisiały stateczne portrety Lenina, Dzierżyńskiego, wielkiego J.W. Stalina i obraz Lewitana Nad wiecznym pokojem - alegoria potęgi duchowej narodu. Masywne biurko osłonięte było zielonym suknem z miedzianymi narożnikami, biurko, które przetrwało niejedną zawieruchę. Aż korci, by we wnętrzu z takim godnym wystrojem przyjmować petentów, wsłuchiwać się w ich żale, zgłębiać okoliczności. Niestety, w dobie zaostrzenia się walki klasowej wraz z postępami budownictwa socjalistycznego trzeba się było zajmować niewdzięczną pracą, konkretnie analizowaniem skuteczności nowych metod prowadzenia śledztwa. Starszy major KGB Strojło zbliżał się do czterdziestki, był teraz postawnym, pewnym siebie dowódcą czekistowskim, komsomolskie hece, które pamiętamy z wcześniejszych rozdziałów, a zwłaszcza tatusiowe pogaduszki i żarciki dawno się skończyły. Właśnie widzimy go przy oknie z trzema młodszymi oficerami. Zrobili przerwę na papierosa i zaśmiewali się, opowiadając żydowskie kawały. „Koledzy wołają do Abrama: Słuchaj, twoja żona zdradza ciebie z naszym księgowym. Z jakim księgowym, wścieka się Abram i łapie jakiś ciężki przedmiot. No, z tym wysokim brunetem w okularach. Abram z ulgą kiwa głową: ach, to nie jest nasz księgowy...” W tym czasie na środku gabinetu siedział na krześle zwiotczały wróg ludu, z jego ramion i piersi zwisały strzępy munduru wojskowego. Pracował z nim młody lejtnant. Właśnie ująwszy więźnia za podbródek, pchnął jego głowę do tyłu, ukazała się potłuczona i obrzmiała twarz dowódcy pułku Wujnowicza. Lejtnant pochylił się i zbolałym głosem szepnął mu do ucha: - Nie upieraj się, Wujnowicz! Przyznaj się wreszcie, to będziesz mógł odpocząć. Czy nie rozumiesz, że ciebie tu wykończą? - Na chuja mi twoje rady, gadzie! - Wujnowicz z trudem poruszał okaleczonymi wargami. Wybuch wściekłości zmiótł lekki objaw współczucia. Krawędzią dłoni lejtnant zdzielił więźnia w szyję. Strojło, słysząc cios, odwrócił się, spojrzał na zegarek. - Koniec przerwy, chłopcy. Czas wrócić do pracy. Usiadł w fotelu, równie wspaniałym jak gabinet - w takim fotelu dobrze byłoby siedzieć z dziewczyną na kolanach - zagłębił się w studiowaniu dokumentów. Równolegle do nadzorowania przebiegu śledztwa należało zapoznawać się z mnóstwem zakończonych spraw, sprawdzić zgodność z przepisami, obecność niezbędnych pieczęci i podpisów, przywiązywano bowiem wielką wagę do przestrzegania praworządności socjalistycznej. Pozostali oficerowie (coraz częściej używano tego terminu, uważanego dawniej za haniebną pozostałość po białych) otoczyli Wujnowicza. Czterech mocnych żołdaków przeciwko jednemu na poły żywemu wrogowi ludu. Dlaczego aż tylu? Ponieważ w sprawie Wujnowicza, przysłanej wraz z nim z Turkiestańskiego Okręgu Wojskowego, umieszczono uwagę: „Skłonny do buntu”. Major przesunął papieros w tę i we w tę stronę przed oczami więźnia. - Kontynuujmy, Wujnowicz - powiedział leniwie. - No już dobrze, nie bądź takim mrukiem. Opowiedz o spotkaniach z francuskim attache wojskowym. Kto ciebie z nim skontaktował? Kiedy? Kiedy zostałeś zwerbowany?... Zapomniałeś wszystko? Pamięć ci znowu nawala? Szkoda, będziemy musieli obudzić twoją pamięć... Wadima aresztowano w miejscu dyslokacji jego jednostki wkrótce po powrocie z Dalekiego Wschodu, więc nie zdążył już przeczytać w gazetach informacji o zdemaskowaniu i aresztowaniu grupy wrogów, którym udało się przedostać do dowództwa Dalekowschodniej Armii Czerwonej - marszałka Bliichera, dowódcy korpusu Gradowa i innych. Resztki naiwności nasuwały myśl, iż, być może, aresztowano go nie bez podstaw, wszak w ostatnich miesiącach miał kilka spotkań z byłymi kolegami z pułku, rozmawiał z nimi prawie szczerze o możliwości wystąpienia wojska przeciw NKWD. Nie można wykluczyć donosu: najdzielniejsi w przeszłości żołnierze obecnie lękają się turkotu furmanki. Źle myślał o Nikicie, zbyt ponure było milczenie dowódcy korpusu owego ranka, kiedy niedwuznacznie zaproponował mu działanie. Prócz tego Nikita nie musi przepadać za swoim byłym przyjacielem, który obraził jego ojca i kochał się w jego żonie. Nikita to człowiek wyjątkowej uczciwości i honoru, w dawnych czasach nigdy nie posądziłby go o zdradę, ale dawne czasy minęły, obecnie ludzie kierują się zasadą „lepiej będzie, jeżeli dzisiaj ciebie, a mnie dopiero jutro”. Co tu myśleć o buncie, kiedy byle jaki czekistowski gnojek zjawia się w biały dzień w jednostce wojskowej i na oczach całego sztabu aresztuje lubianego dowódcę! Już na początku śledztwa przekonał się, że NKWD nie wie nic o jego niedawnych wyjazdach i sondowaniu nastrojów w wojsku. Mieli własny nieudolnie opracowany scenariusz jego przestępczej działalności. Były tam jakieś nieprawdopodobne spotkania z wojskowymi attache, rozmowy z agentami basmaczów spoza granicy afgańskiej, krótko mówiąc - plany wyrwania Turkiestanu z braterskiej rodziny narodów radzieckich i utworzenie emiratu białogwaryjskiego. W odczuciu Wadima odpieranie bzdurnych oskarżeń było poniżające i bezsensowne, ale nie mógł się z nimi pogodzić. Bogu niech będą dzięki, że nie trafili, nie pomyśleli o przeprowadzeniu rzeczywistego śledztwa, chociaż może lżej byłoby znosić męczarnie za konkretną sprawę! W Taszkiencie dawali mu wycisk starą metodą. Otaczali w trójkę lub w czwórkę, zaczynało się szydercze, agresywne przesłuchanie, wszyscy wrzeszczeli, potem któryś, zniecierpliwiony tupetem i przewrotnością wroga, kopał go albo zadawał cios pięścią w ucho, w końcu rzucali się na niego wszyscy. Znał takie przesłuchania, widział podczas wojny domowej i - nie ukrywajmy - sam w nich kilkakrotnie uczestniczył, kiedy jako dowódca plutonu zwiadowczego dostarczał do sztabu armii „języka”. Teraz mógł się przekonać, jak się czuł ów „język”. Podczas wojny domowej nie wymyślono jeszcze „dwudziestu dwóch metod aktywnego przesłuchania”. Dowódca pułku poznał je, kiedy go przewieziono z Taszkientu do Moskwy na Łubiankę. Tu także trzymał się twardo. Widocznie dzisiaj nadszedł moment przełomowy, nie przypadkiem przesłuchanie odbywa się nie w zwykłym pokoju, lecz w dygnitarskim gabinecie, gęba gospodarza siedzącego przy biurku, jakiejś szychy z Czeka, wydawała się Wadimowi jakby znajoma. Postanowili pewnie, że za wszelką cenę, stosując najbardziej drastyczne środki, wymuszą podpisanie protokołów, a jeżeli nie załamie się, nie podpisze, to dostanie czapę. Współtowarzysze z łubiańskiej celi mówili, że trwających w uporze w końcu po prostu rozstrzeliwują, a później preparują dokumenty według swego widzimisię. Nawet najmniejszy ruch sprawiał ból. Wadim podniósł głowę i obwiódł wzrokiem czterech śledczych. Dwóch - majora i kapitana - znał z poprzednich przesłuchań, ci traktowali go z jakąś swojską, sadystyczną poufałością. Dwaj lejtnanci zjawili się dzisiaj po raz pierwszy, ten zaś przy biurku, najstarszy rangą, pozornie nie uczestniczył w przesłuchaniu, pochłonięty sprawami większej wagi, ale od czasu do czasu podnosił ciężki wzrok i wtedy stawało się jasne, że spotkanie z tym człowiekiem nie wróży nic dobrego. Pierwsza część przesłuchania miała zwykły przebieg: idiotyczne pytania o kontakty z Francuzami i basmaczami, pojedyncze, oszałamiające ciosy w głowę lub w brzuch. Potem była przerwa na papierosa, teraz nadeszła druga, poważniejsza część „rozmowy”. Major pstryknął palcami, lejtnant przytoczył metalowy stolik na kółkach, trochę podobny do chirurgicznego, chociaż wyraźnie nie sterylny. Leżały na nim instrumenty „śledcze”. Na ich widok Wadim się wzdrygnął. Dwie, trzy metody już poznał, ale najgorsze jeszcze go czekało. Nie dam się, nie dam się! Niech mnie wykończą w walce! Może któryś z nich nie wytrzyma, wystrzeli, może uda się odebrać rewolwer albo dostanę się do okna, wyłamię kratę... Myślał gorączkowo, w następnej sekundzie zerwał się, kopniakiem przewrócił „chirurgiczny” stolik, podniósł nad głową krzesło, jął kręcić nim nad głową z dzikim skowytem zaszczutego zwierzęcia. Starszy major Strojło przyglądał się tej scenie z ukosa. Na wszelki wypadek odpiął kaburę rewolweru. Co za bydlę się trafiło! Widziałem już gdzieś tego - zajrzał do dokumentów - Wujnowicza. Ach tak! Czy nie na daczy Gradowa w dwudziestych latach? Oczywiście, koleś Nikity, wszystko jasne, wtedy także zalatywało od nich białą gwardią. Jeden z lejtnantów zaszedł od tyłu zbuntowanego więźnia, wskoczył mu na plecy, a ten, nim się przewrócił, zdążył zdzielić majora krzesłem w głowę. W końcu czterech czekistów poskromiło buntownika. Wreszcie mogli sobie użyć. Młócili wszystkimi kończynami, pomagali głowami. - Uważajcie, towarzysze! - powiedział Strojło. Rozumiał swoich kolegów. Na tym odcinku pracy niełatwo zachować łagodność ducha. Cóż robić, czasem pod wpływem spotkań z wyrzutkami społeczeństwa jak ten, budzą się w naszych ludziach negatywne emocje. On sam niedawno miał przykrą wpadkę. Podobnie jak dzisiaj, inna brygada przesłuchiwała tak zwaną „starą bloszewiczkę”, żydowską gnidę, która dawno zaprzedała się faszystom włoskim. Przesłuchanie przebiegało normalnie, aż w pewnej chwili starej odbiło, zaczęła przemawiać jak na wiecu: „Przesłuchiwali mnie żandarmi, ale nigdy... Żandarmi nigdy nie podnieśli ręki na kobietę! Biali także nigdy, jak wy tutaj!... Nikt nigdy!...” Nagle doznała olśnienia: „Tylko gestapo przesłuchuje jak wy! Gestapowcy! Gestapowcy!” Starszy major KGB Strojło nie mógł tego dłużej znosić, nie potrafił zachować - zgodnie z radami Feliksa Edmundowicza - zimnej głowy, gorące serce rozpaliło się nieco ponad miarę, a czyste ręce zostały troszeczkę zbrukane. Zerwał się, odepchnął towarzyszy otaczających więźniarkę, rzucił staruchę na leżankę, szarpnął spódnicę na głowę, rozpiął swój pas z gwiazdą na klamrze i co sił chłostał zwiotczałe pośladki. „Masz, suko, za swoje spotkania z Włodzimierzem Iljiczem, masz, stara jędzo, za Marksa z Englesem i za program Gotajski!” W końcu stara zamilkła, a on sam dostał drgawek z wymiotami, jak to się zdarzało w czasach odległej młodości z profesorską córeczką; aż się wstydził przed towarzyszami. W dodatku cuchnęli oboje - starucha i starszy major. Nie wolno tak pracować, kochani, trzeba się uczyć panowania nad sobą, chociaż można nas zrozumieć: mamy do czynienia z mętami społecznymi, więc nie da się uniknąć ekscesów. Czekiści skuli Wujnowiczowi ręce, związali nogi. Leżał na parkiecie głową do ściany, nad nim unosił się odwrócony obraz Lewitana Nad wiecznym pokojem. Nagle wyraźnie i głęboko zrozumiał to, co próbował wyrazić barwami artysta, a co mu się nie udało, ponieważ żadne barwy, żadne słowa, nawet żadna muzyka sformułować tego nie może. Wstrząśnięty swoją przenikliwością zapomniał o cierpieniach, o czekistach, o wszystkim co było treścią jego życia, o Weronice, o której pamiętał, nawet nie myśląc o niej. Pragnął jednego - zapamiętać chwilowe olśnienie, ale zaraz się rozwiało. Czekiści rozpinali mu spodnie, szykowali się do zastosowania jeszcze jednej metody „aktywnego przesłuchania”. Trzech pracowało, czwarty, młody lejtnant, wymiotował w kącie nad zlewem. Strojło spakował swoje teczki do szuflady i zamknął ją na klucz. Na biurku została tylko teczka Wujnowicza, otwarta na zapisanej maszynowo stronie z oddzielną linijką na dole: „Zgadzam się z wnioskami śledztwa”. Brakowało tu drobiazgu - podpisu podejrzanego, z tego powodu wynikła cała awantura, ryki, walka i smród spowodowany wymiocinami lejtnanta. Na odchodnym Strojło powiedział: - Kontynuujcie, towarzysze, on musi to podpisać. Major spojrzał na niego z wściekłością. Tego dnia Strojłę czekała jeszcze jedna ważna sprawa, musiał mianowicie obejrzeć nowe wyposażenie bloku, w którym wykonywano najwyższy wymiar kary. Aby tam trafić, trzeba było zjechać na jeden z podziemnych poziomów Łubianki i siatką korytarzy dojść do całkiem niepozornych drzwi prowadzących do bloku, w którym odbywały się egzekucje. Skazanych, rzecz jasna, doprowadzano innym wejściem, to przeznaczone było wyłącznie dla personelu. Za drzwiami panowała wzorowa czystość, pachniała świeża farba. W pokoju wypoczynkowym dwaj sierżanci grali w warcaby. Z radia płynęła niegłośna muzyczka - nadawano operetkę Mam’zelle Nitouche. Przeszedłszy korytarzem około piętnastu metrów, Strojło znalazł się w znakomicie urządzonym pomieszczeniu - nazwijmy je - produkcyjnym. Oto przestronny pokój oczekiwania. Stąd skazańcy pojedynczo udadzą się do celi śmierci. Strzelec w specjalnej kabince będzie miał przed sobą potylicę skazańca odwróconego twarzą do ściany. Wygląda to wszystko trochę medycznie, coś jakby rentgenoskopia. Za szybą siedzi pomocnik, który włącza silnik samochodowy, zagłuszający strzały i inne niepożądane dźwięki, na przykład okrzyki propagandowe, niektórzy wrogowie bowiem nie rezygnują z nich nawet w ostatniej godzinie swego życia. Urobek, to znaczy zwłoki, z celi śmierci trafią do pomieszczenia z niską temperaturą, gdzie będą się gromadziły aż do przybycia specjalnego samochodu, który zajeżdża na wstecznym biegu pod okno wychodzące na wewnętrzne podwórze. Stamtąd rynną zsuną się prosto do skrzyni i zostaną przewiezione w wyznaczonym kierunku. Strojło dokładnie obejrzał wszystkie pomieszczenia i był zadowolony; nawet w takiej dziedzinie należy przestrzegać współczesnych, humanitarnych wymogów. Po jego wyjściu do wyremontowanego bloku śmierci przywieziono pierwszą grupę klientów, dwunastu mężczyzn z kilku moskiewskich więzień. Był wśród nich znany nam żartowniś Miszanin, który do końca nie zdawał sobie sprawy z tego, co go czeka. - Nielicha łaźnia, chłopaki! - dodawał sobie otuchy w pokoju oczekiwania. - Czy się mamy rozbierać? - Nie ruszaj się! - ryknął konwojent. Przyszedł oficer dyżurny. Sierżanci zostawili warcaby i zabrali się do pracy. XVIII Nie warto płakać! Nad Srebrnym Borem trwało radosne babie lato. Pogodny, głęboki błękit nieba, złote, czerwone i rdzawe korony drzew liściastych, jakoś odmłodniałe drzewa szpilkowe. Łagodny wiaterek przeczesywał zagajniki i szeleścił uspokajająco, wszystko w porządku, nic złego się nie dzieje, jeżeli spadło kilka listków, to tylko ze względów estetycznych, tylko po to, by ich lot podkreślił ogólną harmonię. Kołysały się lekko pajęczyny, fruwały między nimi - także dla harmonii - młodziutkie motyle, które dopiero co wyzwoliły się z oszukanych poczwarek. Piękno niepewności. - A może odwrotnie - pomyślał głośno Leonid Walentinowicz Pułkowo. - Mówiłeś coś, Lo? - spytał Borys Nikiticz Gradów. - O pięknie - powiedział fizyk. - Zastanawiałem się, czy jest trwałe. - O to musisz zapytać naszą poetkę - uśmiechnął się Gradów i zaraz spochmurniał, uświadomił sobie, że z trojga jego dzieci dwóch synów jest w więzieniu, tylko córka pozostaje jeszcze na wolności, tylko Ninka, do której radził skierować pytanie o trwałość piękna. Dwaj starzy przyjaciele - starzy nie tylko ze względu na wieloletnią przyjaźń, lecz jako mężczyźni już po sześćdziesiątce - stali na wysokim brzegu rzeki Moskwy. W dole holownik ciągnął barkę z pustymi beczkami. Wysoko w błękicie unosiły się dwa wąskoskrzydłe szybowce. - No, pomyśl tylko, szybuje bez silnika. - Pułkowo obserwował szybowce, osłoniwszy oczy dłonią. - Zauważyłeś, Bo, że obecnie młodzież szaleje na punkcie latania? Szybowce, balony, spadochrony... Skąd tyle odwagi? - Dzisiaj odwaga przeniosła się na niebo - powiedział sarkastycznie Gradów. - Na ziemi jej nie uświadczysz. - Może dawna odwaga umarła, urodziła się nowa, nam nie znana? - zastanawiał się fizyk. - Jeżeli tak jest, to znaczyłoby, że tchórzostwo również się odmieniło - rzekł chirurg. Zaśmiali się niewesoło. - Za dużo dzisiaj filozofujemy. - Gradów odwrócił się od rzeki. - Chodźmy już! Skraj lasu sięgający rzeki był ulubionym miejscem na pikniki. Gdzieniegdzie pozostały ślady po niedzielnych imprezach - puste butelki od portwajnu, wódki, piwa, puszki po konserwach, skorupki jaj, opakowania po czekoladzie, nawet skórki pomarańcz hiszpańskich: skończył się w kraju głód, półki sklepowe zapełniała coraz większa obfitość tego, co zwyczajem głodnych lat nazywano żarciem. W zaroślach poniewierały się strzępy gazet, na niektórych zachowały się czytelne urywki słów, najczęściej strasznych: „Hańba zdra...”, „Surowy wyr...” - Zanieczyszczenie przyrody będzie w przyszłości niezwykle ważnym zagadnieniem - powiedział Pułkowo. - W Srebrnym Borze już jest ważnym zagadnieniem - burknął Gradów. Maszerowali żwawo ścieżką biegnącą wzdłuż domków letniskowych. Zażywali ruchu przed obiadem jak za dawnych czasów. - Nawiasem mówiąc, nie brak zagadnień ważniejszych. Gradów rozejrzał się, dookoła ani żywej duszy, wskazał laską jedną z willi, w spokojnych oknach odbijało się błękitne niebo, sosny i nawet od czasu do czasu śmigające tu i tam wiewiórki, które się w ostatnich latach bardzo rozmnożyły. - Widzisz tę willę, Lo? Pamiętasz Wołkowa z Narkomtiażpromu*? Zabrano go przed tygodniem, a willę opieczętowano, prawdopodobnie zostanie skonfiskowana. A tamta, z drugiej strony, trzecia w szeregu, tu mieszkali Jarczenkowie, na pewno go pamiętasz, wysoki urzędnik Narkomfinu**, z awansu, ale * Narodnyj Komisariat Tiażełoj Promyszlennosti, Ludowy Komisariat Przemysłu Ciężkiego. ** Narodnyj Komistariat Finansów, Ludowy Komisariat Finansów. świetny specjalista, bywał u nas z żoną. Po aresztowaniu go natychmiast wyrzucono jego rodzinę, a dom zabito deskami. Tam w głębi, nad stawem - podobna historia: działacz partyjny, Trifonow, jego syn Jurek grywał z naszym Mitią w tenisa i w piłkę nożną... Każdej nocy nawiedzają Srebrny Bór. Wygląda na to, że zbliża się moja kolej. Czego mogę się spodziewać po aresztowaniu chłopców? Dwa ostatnie zdania powiedział szczególnie gładko, widocznie nie opuszczała go myśl o aresztowaniu. Zresztą kto w tych czasach nie myśli o aresztowaniu, tylko ja nie myślę, jestem jakimś dziwnym wyjątkiem, zastanawiał się Pułkowo. Tak jakby mnie to nie dotyczyło, jakby nie mogli mnie zabrać każdego dnia, zwłaszcza po doświadczeniach z lat dwudziestych, rewizja, rozmowa na Łubiance... Nie jest to fatalizm, fataliści myślą o fatum, a ja mam głowę zajętą dniem powszednim, doświadczeniami, wykładami, wyjazdami, układam plany, tak jakby nie było żadnych przeszkód. Dziwna, chyba nawet niepoważna gra z samym sobą... Pod stopami chrzęściły drobne suche gałązki, miękko się uginało zleżałe igliwie. Raz po raz śmigały wiewiórki. Nad płotem okalającym willę Jarczenki siedział na gałęzi duży wiewiórczy samiec. Mister Wiewiór, pomyślał Pułkowo. Minąwszy go, odwrócił się. Zwierzątko w klasycznej pozie z szyszką w łapkach podobne było do Lenina czytającego „Prawdę”. Leonid Walentinowicz zauważył, że jego przyjaciel także obserwuje wiewiórkę. - Popatrz, popatrz, jaki zuch - mruknął. Spojrzeli na siebie, zaśmiali się. - Posłuchaj, Bo, nie trzeba myśleć o aresztowaniu - powiedział Pułkowo. - Diabli wiedzą, czasem mam wrażenie, że zabierają ludzi na chybił trafił, całkiem przypadkowo. Nie można niczego przewidzieć, to działa tak jak gromada zbłąkanych kul. Niekoniecznie jedna z nich jest przeznaczona dla ciebie. Spróbuj myśleć o innych sprawach, przecież masz ich niemało, a jeżeli o aresztowaniach, to tylko o chłopcach, o tym, jak można im pomóc, albo o sąsiadach, o wszystkich tylko nie o sobie. Rozumiesz? Ja sobie radzę w ten sposób. Gradów słuchał, patrząc w ziemię, potem powiedział spokojnie: - Może myślisz, że znowu trzęsę portkami, jak wtedy, w dwudziestym piątym roku? Nie, teraz jest całkiem inaczej. Pułkowo spojrzał przez ramię, za nimi nie było nikogo prócz wiewiórki zajętej obróbką szyszki. - A poza tym, Bo, wodzowie starzeją się, potrzebują lekarzy, ciebie uważają - zgodnie z rzeczywistością - za jednego z najlepszych chirurgów, w ogóle cudotwórcę, uzdrowiciela. Jesteś im potrzebny! Gradów wzruszył ramionami. - To żadna gwarancja. Profesora Pletniewa także uważano za cudotwórcę i uzdrowiciela, a jednak został oskarżony o otrucie Gorkiego. Moja pozycja w kremlowskiej służbie zdrowia nie pomogła chłopakom. Wiesz, Lo, na górze dzieje się coś okropnego, jakiś straszny przełom, niczym złośliwa białaczka... Onegdaj Aleksander Nikołajewicz, wiesz, kogo mam na myśli, opowiadał mi straszną historię. Wysączyliśmy karafeczkę nalewki, którą robi Agasza, to rozwiązało mu język. Rozbeczał się i wyłożył wszystko. Pamiętasz nagłą śmierć Ordżonikidze? Ściągnięto wtedy Aleksandra Nikołajewicza do podpisania protokołu. Razem z nim uczyniło to sześciu innych luminarzy, rzeczywiście byli to świetni lekarze, niezależnie od oceny ich postawy. Aleksander Nikołajewicz oglądał zwłoki, pozostali także, wszyscy na własne oczy widzieli na skroni ranę postrzałową i wszyscy podpisali konkluzję, iż przyczyną zgonu był atak serca. To znaczy bez najmniejszego oporu zrobili to, czego od nich żądano. Nie było żadnych dodatkowych pytań, pouczono ich, że mieli do czynienia z ważną tajemnicą państwową, i rozwieziono do domów. Powiedz mi z łaski swojej, Lo, czy to tajemnica państwowa, czy... - zatrzymał przyjaciela i szepnął mu do ucha: - brudna sprawka przestępczej bandy? Pułkowo przeszły ciarki. - Jak uniknąłeś tego, Bo? Muszę powiedzieć, że zdziwiłem się wtedy naprawdę, nie znalazłszy twego nazwiska w szanownym gronie. Gradów splótł ręce na plecach i ze spuszczoną głową poszedł przodem. - Rozumiem, o co chodzi - powiedział. - Wtedy, w dwudziestym piątym roku nie uniknąłem, a teraz - tak. Po prawdzie uratowała mnie Mary. Zaciągnęła zasłony, zamknęła drzwi gabinetu, a kiedy o mnie pytano telefonicznie lub przez posłańców, mówiła: nie ma Borysa Nikiticza, jest w Leningradzie lub w Murmańsku, dokładnie nie wiem, gdzie przebywa w chwili obecnej. Gdybym był na konsylium, podpisałbym także, co do tego nie ma żadnych wątpliwości, ale... ale nie o tym chciałem mówić, Lo, nie o słabych i grzesznych... Zresztą cóż, nikt nic zrobić nie może... Jakiś czas szli w milczeniu. Łagodną aurę babiego lata przeszył nagle podmuch zimnego wiatru. Rozwiał nieliczne jeszcze opadłe liście na leśnej ścieżce i rzadkie kosmyki na głowach przyjaciół. - Bo, mój drogi Bo! - powiedział Pułkowo, a Gradów o mało się nie potknął ze zdziwienia, ponieważ podczas łączącej ich od pół wieku powściągliwej przyjaźni nie używali takich słów. Leonid Walentinowicz zorientował się, że popełnił gafę, zmylił krok, zaczął coś mówić z iście chłopięcą nonszalancją. To także brzmiało nienaturalnie, ale pomaleńku wykaraskał się ze swojej sentymentalnej zapaści. - Wiesz - powiedział - zawsze ci zazdrościłem, że jesteś lekarzem, że tak fajnie... - użył dawno zapomnianego młodzieżowego słowa - wykonujesz swój zawód i jest to praca pożyteczna, potrzebna ludziom, a ja się zagubiłem w nieskończonych teoretycznych doświadczeniach... - Pewnie teraz przestałeś zazdrościć? - uśmiechnął się Borys Nikiticz. - Teraz życzyłbym ci, żebyś był fizykiem i pracował razem ze mną. - A to dlaczego? - zdziwił się Gradów. - Ponieważ czasem mam wrażenie, że moja dziedzina zapewnia jakąś dziwną gwarancję. Może kruchą, ograniczoną, ale jednak gwarancję. Pamiętasz moją rozmowę z Mienżyńskim sprzed dziesięciu lat? Więc dzisiaj zagadnienie superbroni jest stokroć bardziej palące. Co jak co, ale wywiad mają dobry... - To znaczy, kto ma? - spytał Gradów. - „Oni”, to znaczy „my” - wyjaśnił Pułkowo i ciągnął dalej: - Wywiad wciąż dostarcza informacje o badaniach jądrowych w Wielkiej Brytanii, Niemczech i w Stanach Zjednoczonych. Nasi obawiają się, że nie dotrzymają kroku Zachodowi. Moim zdaniem na razie obawy są bezpodstawne, zanim możliwa będzie produkcja broni atomowej, należy zbadać parametry łańcuchowej reakcji rozszczepiania, w tym celu należy zgromadzić odpowiednie ilości materiałów rozszczepialnych, potrzebna jest taka na przykład fantastyczna substancja jak ciężka woda, można o tym mówić godzinami, ale... jeżeli nagle w badaniach zajdzie jakieś decydujący przełom, a to nie jest wykluczone, ponieważ pracują tam genialni fizycy, chociażby Einstein, Bohr albo młody amerykański uczony Oppenheimer, wtedy się okaże, że ZSRR jest bezbronny i będzie musiał skapitulować! - To okropne! - zawołał Gradów. - O czym ty mówisz, Lo? Pułkowo spojrzał jakoś dziwnie na przyjaciela, którego przeraziła możliwość kapitulacji Związku Radzieckiego, i z uśmiechem wzruszył ramionami. - To tylko rozważania teoretyczne, Bo, przecież rozumiesz. W obecnej zawiłej sytuacji politycznej trudno przewidzieć, kto przed kim musi kapitulować. Chciałem tylko powiedzieć, że partia otacza nas, fizyków jądrowych, troskliwą „ojcowską opieką”. Pięciokrotnie zwiększono nasze płace, obsypano różnymi przywilejami. Faceci z KC, z NKWD szwendają się po pracowniach, zachęcają do pracy, nieomal głaszczą po głowie. „Jeżeli macie jakieś życzenia, proszę natychmiast powiedzieć”. Wyobraź sobie, że otrzymałem delegację na dwa miesiące do Cambridge... Gradów potknął się, zakręciło mu się w głowie. - Do Cambridge? Więc jedziesz za granicę, do Anglii? Pułkowo ujął go za ramię. - Tak, Bo, wyjeżdżam za dwa dni, o tym właśnie chciałem ci powiedzieć. Trudno mi uwierzyć, wstydzę się, że wyjeżdżam w takim okropnym czasie, ale przez dwanaście lat nawet marzyć o tym nie mogłem! Ujrzeć ich oboje! - Oboje, Lo? - Gradów tak był oszołomiony, że ledwo się mógł poruszać. - Co znaczy „oboje”? Usiedli na bierwionach przygotowanych do wywózki i Lo wyznał Gradowowi swoją tajemnicę. W 1925 roku w Cambridge miał romans z młodą Niemką, asystentką Rutherforda, Klaudią, to znaczy Kławą. Wspaniała dziewczyna o możliwościach naukowych Marii Skłodowskiej-Curie i urodzie Mary Pickford. Miała wówczas dwadzieścia pięć lat, a stary grzesznik - jak pamiętasz, mój rówieśniku, patriarcho rodziny - liczył sobie pół wieku. - Nie było w moim życiu nic piękniejszego niż ten romans. Różnica wieku dodawała mu jakiegoś uroku, który sprawiał, że szaleliśmy oboje. Jeździliśmy do Paryża, mieszkaliśmy w tanim hotelu w Dzielnicy Łacińskiej. Piliśmy wino, tańczyliśmy. Porozumiewaliśmy się jakąś mieszaniną różnojęzycznych słów, Klaudia mówiła, że „bezcześcimy leksykę”, ale to było urocze. Jesienią jeździliśmy niekiedy do Brighton, godzinami włóczyliśmy się po plaży, pisaliśmy na piasku formuły... Co tam mówić, było wspaniale! Wyjechał i ze smutkiem stwierdził, że zaczyna ją zapominać, sądził, że ona także go zapomni. Okazało się jednak, że zostawił jej pamiątkę, z czasem przybierającą na wadze. W 1926 roku Klaudia urodziła syna. Pułkowo dowiedział się o tym przypadkiem, od pewnego wspólnego przyjaciela, który nie orientował się w ich sprawach sercowych. Napisał do Klaudii - pamiętasz, w tamtych czasach można było jeszcze korespondować z zagranicą - pytał taktownie, czy nie powinien czuć się ojcem dziecka. Odpisała, że owszem, tak właśnie jest, ale Pułkowo może spokojnie spać, sama wychowa Aleksandra - zrozumiał, że Klaudia specjalnie wybrała imię o międzynarodowym brzmieniu - z pomocą swoich rodziców. Ile poczucia godności i taktu ma ta kobieta! W 1927 roku wymienili kilka listów, myślał już o ubieganiu się o następną delegację, ale wtedy zaczęła się historia z GPU. Największe obawy budziła myśl, że GPU dowie się o jego ukochanej i synu. - Wtedy nie mogli oskarżyć o kontakty z cudzoziemką, bądź co bądź trwał NEP, ale samo wspomnienie o nich w tej instytucji napawało mnie przerażeniem. Okazało się, że czekiści nic o nich nie wiedzą, ponieważ w przeciwnym razie Mienżyński z pewnością uciekłby się do szantażu. Teraz także nic nie wiedzą. Czy pozwoliliby mi jechać, gdyby wiedzieli, że mam w Anglii rodzinę? Właściwie do chwili obecnej nie wiedział o tym nikt na świecie. Teraz wiesz ty, Bo. W dwudziestym siódmym roku napisałem do niej ostatni list, w którym dałem do zrozumienia, że musimy przerwać korespondencję. Znając ją zakładałem, że obserwowała sytuację w Rosji i rozumiała, ku czemu zdąża nasz kraj. Tak mijały lata. Niekiedy przyjeżdżał nasz wspólny przyjaciel, który cieszy się opinią „postępowego cudzoziemca” i dzięki temu przyjaźni się nie tylko ze mną, lecz z całym ZSRR, przywoził mi pozdrowienia od niej. Dowiedziałem się od niego, że jej rodzice wyemigrowali z Niemiec - ich rodzina miała żydowskie korzenie - teraz mieszkają razem pod Londynem. A więc dzieciństwo Saszy przebiega w rodzinie, wśród kochających ludzi. W ubiegłym roku cudzoziemski przyjaciel przywiózł czasopismo z referatem o cząstkach elementarnych, który wygłosiła na seminarium, ale nie referat jest ważny, lecz, spójrz, Bo... Pułkowo bardzo przejęty wyciągnął z kieszeni wygniecione czasopismo naukowe, w którym wśród obszernych tekstów, formuł i wykresów zamieszczone było niewielkie zdjęcie „Grupa uczestników seminarium przed willą Grace Fonteyn”. Przedstawiało około dziesięciu osób rozlokowanych na plecionych krzesłach w typowo angielskim ogrodzie. Była wśród nich jedna pani. Borys Nikiticz nie dopatrzył się w niej podobieństwa do Mary Pickford, lecz ku swemu zdziwieniu znalazł jakieś wspólne cechy ze swoją Mary w czasach jej młodości. A na drugim planie, obok tarasu był dziesięcioletni chłopiec z piłką nożną przy czubka buta. - To on - szepnął Leonid Walentinowicz łamiącym się głosem. - Jestem pewny, że to Sasza. Jest w wieku Borysa Czwartego. Wysłała mi to pismo, żebym mógł zobaczyć syna. Spójrz, Bo, chłopiec ma przedziałek, krótki nosek, cała jego postać... No, co ty na to? - Rzeczywiście jest do ciebie podobny - powiedział Gradów to, czego się po nim spodziewano. Starszy pan się rozpromienił. Nawet w czasach studenckich Gradów nie widział swego przyjaciela tak wzruszonego. Sam także był bardzo przejęty. Pułkowo często czymś zaskakiwał, ale tym razem przeszedł samego siebie! Rodzina w Anglii! - Wiesz, w gabinecie mam doskonałą lupę - powiedział. - Chodźmy, zaraz obejrzymy twego Saszę. Jakiś czas szli w milczeniu. Ukazał się już dach willi Gradowów. Borys Nikiticz zatrzymał się. - Chyba już się nigdy nie zobaczymy... - rzekł nie patrząc na Pułkowo. - W każdym razie nie w tym życiu. Muszę ci powiedzieć coś bardzo dla mnie ważnego, może najważniejszego. Nigdy nie rozmawialiśmy szczerze o wydarzeniach dwudziestego piątego roku, o operacji komisarza ludowego Frunze. Otóż musisz wiedzieć, że nie bacząc na nic, byłem i jestem uczciwym rosyjskim lekarzem. Rozumiesz? Takim jak mój ojciec i dziadek... Dobrze wychowany i zawsze opanowany profesor fizyki objął gwałtownie Borysa Nikiticza, jego ramiona trzęsły się od szlochu. - Mój kochany Bo... Mój przyjacielu, najbliższy, jedyny... Nadużywanie przez inteligencję rosyjską zaimka „my” często stawia ją w głupiej sytuacji. No bo nie da się powiedzieć na przykład „my robimy czystkę”, kiedy ty właśnie jesteś jej ofiarą, albo „my walczymy z tak zwanymi wrogami ludu”, skoro ty jesteś tak zwanym wrogiem ludu. W ostatnich dniach Borys Nikiticz miał kłopoty z tematem „my - oni”. Ponieważ nie bez podstaw uważał się za zwolennika starego reżymu, zwykle słowem „oni” nazywał władzę, ale podczas rozmowy z Pułkowo uraziło go stwierdzenie „co jak co, ale wywiad mają oni...” Logiczne nieporozumienie: o jaki wywiad chodzi - „ich”, czyli zachodni, czy też nasz, to znaczy radziecki? Ale, proszę państwa, to coś głębszego niż logika. Po prostu utożsamiasz się, chłopie, z tym państwem. Jego potężny totalitaryzm odcisnął na tobie swoje piętno. Teraz warczysz i nawet ciskasz gromy na „nas”, a nie na „nich”. Za pozwoleniem, mówiąc „my”, mam na myśli nie reżym czy państwo, lecz społeczeństwo, Rosję. Ale czy za starego reżymu, za czasów „zgniłego liberała” Mikołaja Romanowa, mówiłeś tak kiedykolwiek? Wszak zawsze odróżniałeś „ich” - cara, ochranę, urzędników. Teraz zaś słowem „my” podświadomie obejmujesz wszystko, a może przede wszystkim Stalina, politbiuro, Czeka, chociaż nie znosisz tego wszystkiego, nieprawdaż? Jakże mogę włączać do pojęcia „my” tych, którzy aresztowali moich synów? - myślał z rozpaczą. Wyobrażał sobie chłopców w bolszewickim więzieniu. W mieście mówią o okropnych torturach stosowanych obecnie. Ale to pewnie przesada, u nas to niemożliwe, „u nas”... Od dawna był przygotowany. W tajemnicy przed Mary spakował „podróżną” walizeczkę - zmianę bielizny, sweter, przybory toaletowe, schował ją w dolnej szufladzie biurka w swoim gabinecie. W Pierwszym Instytucie Medycznym, gdzie miał katedrę, odbyło się już kilka aresztowań. Na razie zabierali szeregowych pracowników. Podobnie było w Wojskowej Akademii Medycznej. Nie ruszono wybitnych profesorów, ale podobno zbliżała się ich kolej. - Spodziewa się pan aresztowania? - spytał go niedawno staruszek Lang. - Jeżeli o mnie chodzi, to sobie wróżę, gdzie trafię wcześniej - na Łubiankę czy też dalej, dokąd nawet oni nie sięgną. Przykro było patrzeć na Mary. W ciągu kilku miesięcy przybyło jej dziesięć lat, zapomniała o dumnych minach, gwałtownych gestach, od dawna nie siadała do fortepianu. Widać było, że nieustannie myśli o Nikicie, Cyrylu, o wnukach, 258 o rozpadającym się domowym ognisku, którym zawsze się szczyciła. Niekiedy na jej twarzy malowała się wola działania, ale szybko wypierał ją wyraz bezradności i szczerości, który Borys Nikiticz uwielbiał. Dom popadł w odrętwienie. Nawet stary już, ale całkiem jeszcze sprawny Pitagoras rzadziej biegał z chłopcami do ogrodu, wolał spędzać czas przy Mary albo w kuchni z Agaszą, która już nie nastawiała ciasta na słynne, lubiane przez wszystkich paszteciki, nawet słoiki z konfiturami i marynatami szykowała na zimę z mniejszym niż dawniej entuzjazmem. Słabopietuchowski, chociaż w ciągu minionych lat zdążył się ożenić z córką naczelnika zarządu milicji i doczekał się dzieci, nie zerwał przyjaźni z Agaszą i jej karafeczką. Zjawiał się często z zasępioną miną, siedział w kuchni informując Agaszę o tym, że „czynniki” mówią źle o Gradowowskiej willi i zastanawiają się, co z nią zrobić w niedalekiej przyszłości. - A ty co radzisz, Słabopietuchowski? - dopytywała się zrozpaczona Agasza. - Co tu można radzić - odpowiadał ponuro. - Moja informacja nie działa na nich. Idźcie do cerkwi, postawcie świecę, oto moja rada. Weronika po kilku tygodniach załamania stopniowo odzyskiwała równowagę. Co dwa dni chodziła na Łubiankę, by uzyskać informację o mężu. Zawsze słyszała tę samą odpowiedź: „Śledztwo w toku, paczki i widzenia zakazane”. Trzeba było godzinami stać w kolejce, by dostać się do okienka, przy którym urzędowali enkawudowscy ludzie-automaty. Bezbarwne, bezpłciowe, pyzate gęby. Nie wiadomo było, czy rzeczywiście mają wiadomości o aresztowanych, czy mówią na odczepnego. Nie działały na nich uśmiechy, jakby byli kastratami. Natomiast męska część populacji Moskwy jak dawniej reagowała na widok Weroniki. Niektórzy jej reprezentanci zamierali, kiedy się zbliżała, jakby była wcieleniem ich marzeń. Pomimo tragizmu sytuacji Weronika nadal potrafiła rozkoszować się ukochaną stolicą. „Pokazać się” na Pietrowce lub na moście Kuzneckim - w tym było „coś”, i to „coś” pozostało nadal. Nikita rozumiał to i zawsze, ilekroć nadarzała się okazja, zabierał ukochaną małżonkę do Moskwy. Wiedział doskonale, że nie należy do kobiet łatwych i chociaż czasem pozwala sobie na kokieterię wobec mężczyzn ze swego środowiska, nigdy nie przekroczy dozwolonych granic. Teraz również bezbłędnie poznawała na moskiewskiej ulicy „mężczyzn ze swego środowiska”, czasem niektórym pozwalała zbliżyć się do siebie. Niestety zwiewali gdzie pieprz rośnie, kiedy się tylko dowiedzieli, że jest żoną Gradowa, owego dowódcy korpusu. Nawet nieustraszony lotnik, słynny Walery Czkałow, który pewnego razu zaproponował, że ją odwiezie swoim samochodem do Srebrnego Boru, dowiedziawszy się, kim jest, stropił się ogromnie i pod pretekstem braku czasu odprowadził ją do tramwaju. Takie zachowanie nie było dla niej czymś nowym, poznała je na korcie. Wszyscy starzy partnerzy na jej widok zaczynali się spieszyć. W tym kraju mężczyźni tracą męskość, wkrótce nie będzie żołnierzy. A może rzeczywiście partia tenisa zagrana z nią na korcie w Srebrnym Borze była wielkim ryzykiem? Członek Injurkolegii Morkowiew odważył się, przegrał z nią elegancko, a nazajutrz zniknął. Co prawda niektórzy partnerzy bez jej winy dawno już gdzieś się zapodziali. Jeżeli wszystkich odważnych i uczciwych aresztują, kto będzie walczył z imperializmem? Weronika dużo czasu spędzała teraz z dziećmi, zwłaszcza z Wierunią, uroczym stworzeniem, która bez wytchnienia rysowała lub zbierała rośliny do zielnika. Boria zaś nie dawał matce takich szans, po lekcjach zostawał w szkole, w jakimś kole modelarskim, albo z Mitią jeździł na stadion. Początkowo były z nim kłopoty w szkole. Pewnego razu wstrętna nauczycielka matematyki zbeształa go wobec całej klasy za źle odrobione domowe zadanie, za ściąganie od kolegi z ławki, w końcu wskazując demaskatorskim palcem jedenastoletniego chłopca wrzasnęła: „Teraz każdy widzi: jaki ojciec, taki syn! Jabłko niedaleko pada od jabłoni!” Borys Czwarty przyszedł do domu wściekły i zapłakany. Weronika popędziła do szkoły po jego dokumenty. Dyrektor jednak przekonał ją, by tego nie robiła. Boria jest lubiany przez wszystkich, świetny piłkarz, zapomnijmy o zajściu godnym ubolewania, koleżanka przesadziła, przecież sam towarzysz Stalin podkreślał, że syn nie odpowiada za ojca, przeniesiemy Borię do klasy równoległej. Weronika po raz pierwszy widziała współczucie w oczach obcego człowieka. Nie mogła powstrzymać łez. A więc Boria nadal uczęszczał do piątej klasy tej samej szkoły przy szosie Choroszewskiej, gdzie w siódmej klasie uczył się jego najbliższy przyjaciel i przybrany kuzyn Mitia, były Sapunow, który w rodzinie Gradowów prawie zapomniał swoje dawne nazwisko. Pomimo różnicy wieku chłopcy spędzali czas razem, w kole modelarskim, na przejażdżkach rowerowych, na korcie oczekując zmierzchu, kiedy dorośli rozejdą się do domów, by wymienić bodaj kilka rzutów prawie niewidoczna piłką. „Gracze klasy zmierzchu” - ironizował były sąsiad Jurek Trifonow, serdeczny przyjaciel obu i partner z kortu. - Dorośniemy, wtedy pokażemy tym draniom - powiedział kiedyś Mitia, przerywając rozgrywanie etiudy Capablanca. Borys Czwarty trochę się zmartwił - był bowiem pewny wygranej, a okazało się, że Mitia zajęty jest całkiem czymś innym. - Komu pokażemy? - spytał Borys. - Komunistom i czekistom - powiedział Mitia z nienawiścią. - To oni złamali życie naszych ojców. Jak ja ich nienawidzę! - A Stalina? - spytał cicho Borys Czwarty. - Stalin nie ma tu nic do rzeczy. On o niczym nie wie. - Mitia mówił z przekonaniem. - To wielki przywódca całego świata, rozumiesz? On nie może wiedzieć o wszystkim. Oszukują go! Szkoła, do której chłopcy chodzili, uczestniczyła w październikowych obchodach, maszerowali wraz z innymi członkami koła modelarzy. Kiedy zbliżali się do placu Czerwonego, chłopców ogarnęło oszałamiające wzruszenie. Wkrótce ujrzeli Mauzoleum, a na nim postać Stalina w jasnoszarym szynelu, z uczuciem szczęścia i jakiegoś triumfu szli w wielotysięcznym tłumie. On jest tam, w miejscu gdzie bije serce całego kraju, więc wszystko będzie dobrze, wrócą ojcowie, zatriumfuje sprawiedliwość! Gdyby teraz kazał mi umrzeć, myślał Borys Czwarty, nie zawahałbym się ani chwili, na ogień karabinów maszynowych, na zasieki z kolczastego drutu albo wpław z torpedą na faszystowskie okręty! Kułacki syn Mitia przeżywał to samo. - Poczekaj, Boria - szeptał - kiedy dorośniemy, zawiadomimy Stalina, kto jest naprawdę jego przyjacielem, a kto wrogiem! Mitia od dawna wrósł w rodzinę Gradowów, w głębi serca uważał za matkę Mary, a nie zwariowaną, niechlujną Cecylię, swoją, by tak rzec, metrykalną matkę. Po aresztowaniu Cyryla Cecylia się do reszty zaniedbała, chodziła nie czesana, w brudnej bieliźnie, często zalatywało od niej odrażająco, była to woń biedy, ogromnego smutku, degrengolady. Prawdziwą udręką było dla Miti przebywanie w domu, to znaczy w małym pokoiku komunalnym na czwartym piętrze tak zwanego Ludowego Domu na Warwarce, gdzie Cecylia spędzała długie godziny z książkami, nie odzywała się słowem, czasem tylko zaczynała siąkać nosem, pojękiwać patrząc nie widzącym wzrokiem na ulubione popiersie Karola Marksa, które stało przy ścianie pod mapą świata, a kędzierzawa głowa klasyka podpierała lodową poduchę Antarktydy. W końcu Cecylia zrywała się z miejsca. - Dlaczego wciąż się wyrywasz do nich? Jesteś moim synem, musisz być ze mną! Zgłodniałeś? Ugotuję ci zupę! Pędziła do wspólnej kuchni, rozpalała prymus, zapałki łamały się w jej dłoniach, nerwowo pompowała naftę, płomień parzył ręce. Nieporadność „Żydówki” wywoływała chamski rechot sąsiadów. - Ciociu Cylo, nie chcę zupy - błagał Mitia. - Lepiej daj mi trochę pieniędzy, to kupię pasztetowej z bułką. Zupy Cecylii - to był szczyt absurdu. Dziadek Naum, jej ojciec, wzruszał ramionami: „Cylka ma dorosłe dziecko? To dar czasów”. W końcu zjawiała się Mary, sama albo z dziadkiem Bo, i zabierali Mitię pod swój dach, gdzie nocą nad dużym, przytulnym domem kołysały się i szumiały sosny, gdzie kręcił się przyjazny Pitagoras, a rankiem pachniały świeże bułeczki z serem, gdzie mieszkał Borys Czwarty, który urodził się po to, by - jak tu mówiono - kontynuować dynastię. Chyba to Mitia pierwszy zauważył zajeżdżającą pod bramę „emkę” z zasłonami na bocznych oknach. Nie wiedział, co go obudziło w środku nocy. Huczał potężny wiatr, pewnie zagłuszył warkot samochodu osobowego. Mitia, wyjrzawszy przez okno, zobaczył wóz, który właśnie wjechał w smugę światła z rozkołysanej latarni i zatrzymał się przy ich bramie. Może zresztą nie Mitia pierwszy ujrzał „sukę”, lecz sam dziadek Bo, od kilku nocy cierpiący na bezsenność. - Więc przyjechali - szepnął, jak mu się później zdawało z ulgą wkładając szlafrok, by otworzyć drzwi długo oczekiwanym gościom. Za jego plecami stała już Mary, jakby także czekała na tę chwilę. Z samochodu bez pośpiechu wysiadała nocna brygada: mężczyzna w wojskowej czapce i jesionce narzuconej na mundur, kobieta w skórzanym płaszczu i kokieteryjnie włożonej męskiej czapce, młodszy dowódca ze służbowym owczarkiem na smyczy. - Mój Boże, co tu ma tropić pies - szepnął Gradów. Młodszy dowódca zręcznie, jakby to robił wiele razy, włożył rękę między sztachety, odsunął zasuwę furtki, spuścił psa ze smyczy i ruszył za nim. Z tyłu szli pozostali. Zbliżali się powoli dokładnie tak, jak postacie z koszmarnych snów. Pies nie reagował na leśne zapachy, które by zawróciły w głowie każdemu zwykłemu przedstawicielowi psiego rodu. Borys Nikiticz objął żonę. - No widzisz, po mnie także przyjechali. Mary z Gudiaszwilich wybuchnęła po raz ostatni gwałtowną gruzińską wściekłością. - Nie wpuszczę ich do domu! Idź, dzwoń do Kalinina, do Stalina albo do diabła! Borys Nikiticz ucałował jej policzek, pogłaskał ramię. - Mary, kochana, uspokój się! Losu nie da się oszukać. W końcu tam także są potrzebni lekarze. Może jakoś to przetrzymamy. Postaraj się jak najszybciej sprzedać willę, jeżeli jej nie skonfiskują, i jedź do Tyflisu, do Galaktiona. A teraz... w gabinecie jest walizeczka, przygotowałem ją z myślą o takiej sytuacji... Mary przestała dygotać. Przygarbiona odsunęła się od męża. - Dawno wiedziałam o walizeczce, włożyłam do niej ciepłe skarpetki... - szepnęła. Na dole zadźwięczał dzwonek, raz i drugi, potem rozległ się łomot do drzwi: „Otwierać! Natychmiast!” Dom Gradowów budził się w przestrachu. Szczekał Pitagoras, szurała kapciami Agasza, z góry zbiegli chłopcy. Borys Nikiticz zdecydowanym krokiem podszedł do drzwi, miał na ramionach szlafrok, ale był w spodniach i butach. - Mój Boże, kto to może być o tej godzinie? - szepnęła Agasza. - Czy znowu na operację? Borys Nikiticz otworzył drzwi i zdumiał się wyrazistością twarzy, które ujrzał. Malowały się na nich różne uczucia, wszystko poza obojętnością. Promieniowały po prostu radością życia. Ci ludzie byli nie tylko fachowcami w swojej dziedzinie, lecz także entuzjastami, nawet wielkimi miłośnikami twardej, bezlitosnej władzy. W tym zespole jedyną istotą wykonującą beznamiętnie swój zawód była suka tej samej rasy co Pitagoras, na jej widok stary pies zaskomlał w przestrachu, zaczął się czołgać do kuchni, w końcu ukrył się pod leżanką. - Jesteśmy z NKWD - powiedział mężczyzna w płaszczu. - Mamy nakaz aresztowania... - Proszę wejść. - Gradów usunął się z przejścia. - Jestem przygotowany. Tę scenę ćwiczył wiele razy, postanowił zachować całkowity spokój, jakby ci, z którymi miał do czynienia, nie byli ludźmi. Nie powinni widzieć nawet pogardy dla siebie, w jego odczuciu byli robotami-grabarzami, a nie żywymi istotami. Najstarszy stopniem uśmiechnął się. Pewnie spotykał już takich twardzieli. Wyraźnie nie był robotem. Lubił obserwować bezradne zachowanie nieboraków, podejrzanych o najobrzydliwszy syfilis - zdradę państwa. Enkawudziści weszli do środka. Dowódca zlustrował wzrokiem obecnych. Odwrócił się do Borysa Nikiticza, znowu uśmiechnął się z oburzającą wprost wyższością. - Proszę się nie denerwować, profesorze. Mamy nakaz aresztowania obywatelki Gradowej Weroniki Aleksandrowny, pańskiej synowej. - Mamusieńko, mamusieńko! - zawołał Borys Czwarty całkiem dziecinnie. Weronika, która dopiero teraz schodziła z góry wiążąc powoli szlafrok, nagle usiadła na schodach, podparła oburącz głowę. - Waj! - zawołała z gruzińska Mary, podbiegając do niej. W sypialni płakała maleńka Wierunia. Zawodziła Agasza. Plecy Weroniki wstrząsnęły się. Dobiegł dziwnie niski, nie pasujący do niej szloch. Enkawudzistka w skórzanym płaszczu wysunęła się do przodu. - Proszę wszystkich obecnych o przejście do pokoju jadalnego. Nie warto płakać. Moskwa nie wierzy łzom. Niedługo przyjdą świadkowie, wtedy zaczniemy rewizję - oznajmiła głosem doświadczonego reżysera podobnych imprez. Młodszy dowódca z psem uśmiechnął się półgębkiem do Agaszy. - Żyjecie tu jak burżuje! - zajrzał pod leżankę, gdzie ukrył się Pitagoras. - Proszę go zamknąć w jakiejś komórce, żeby nie było przykrych niespodzianek - znacząco poklepał kaburę z pistoletem. Borys Nikiticz był zaskoczony i wstrząśnięty. Nie czuł najmniejszej ulgi, nawet podświadomej, że nie po niego przyjechali, a więc pozostanie na wolności. W odróżnieniu od Mary - która później wyrzucała sobie, iż pewnie w jej okrzyku „waj” zabrzmiała mimowolna radość, ponieważ niebezpieczeństwo ominęło najbliższego człowieka - w odróżnieniu od niej Borys Nikiticz był poniżony takim obrotem sprawy. Przygotował się do przyjęcia okrutnego ciosu, jak powinien to uczynić mężczyzna, uczony, rosyjski lekarz, wytrwać z godnością do ostatniego tchnienia, i nagle cios dotknął istotę bezbronną, delikatną, która w niczym nie zawiniła - jakby on sam miał coś na sumieniu - kobietę! W takiej sytuacji nie mogło być mowy o opanowaniu, nawet w stosunku do podłych robotów. Wprost płonął wściekłością. - Na jakiej podstawie aresztujecie bezbronną kobietę zamiast mnie?! - wrzasnął nagle do szefa enkawudzistów. Ten usiadł przy stole, rozłożył swoje papiery, spojrzał paskudnie na drżącego z gniewu starca. - Proszę się pohamować, profesorze. Pańska synowa jest podejrzana o współuczestnictwo w sprawie pańskiego syna Gradowa Nikity Borysowicza. Przejdźmy do rzeczy. Jak długo obywatelka Gradowa mieszka u pana? Zjawili się milicjanci i świadkowie. Byli nimi kioskarka z kiosku przy pętli tramwajowej i... towarzysz Słabopietuchowski. Na twarzy tego ostatniego odcisnęły swoje piętno koleje jego losu. Podczas rewizji Słabopietuchowski milczał ponuro, siedząc w kącie pokoju. Cała operacja trwała dwie, trzy godziny. Ponieważ obywatelka Gradowa W.A. nie mieszkała oddzielnie, lecz wspólnie z innymi, należało zrewidować całą willę, jednak rewizję przeprowadzono formalnie. Sierżant z psem obszedł nie wiadomo po co wszystkie pokoje. Pies wyraźnie nie rozumiał, co ma robić, denerwował się, siadał na tylnych łapach, zatrzymywał się bez przyczyny, później pędził do przodu. Enkawudzistka przetrząsnęła bibliotekę, również nie znalazła niczego, co mogło dotyczyć sprawy, prócz albumów ze starymi zdjęciami, na których występował młody Nikita w towarzystwie innych dowódców RChACz. - Nie ważcie się tego ruszać! - zawołała Mary Wachtangowna. - To nie są ich albumy, lecz nasze! Moje i męża, zasłużonego lekarza RSFRR, trzykrotnie odznaczonego! Precz z rękami! Enkawudzistka, zmieniwszy się na twarzy, cisnęła jej albumy i zabrała się rzetelnie do pracy, zrobiła mianowicie wykaz osobistego mienia Weroniki, to znaczy jej strojów, które przebyły niemało kilometrów z paryskich sklepów do moskiewskich komisów, stamtąd na dalekowschodnie rubieże socjalistycznego mocarstwa i z powrotem do Moskwy, a teraz miały ponownie trafić na wystawy stołecznych komisów. Były tu rzeczy wywołujące szczególną wściekłość umundurowanego babsztyla - kupony szyfonu i krepdeszynu, futro, rakiety do tenisa, flakony francuskich perfum. Gdyby od niej zależało, za same stroje posłałaby paniusię na rozstrzelanie, oddawszy przedtem do zabawy chłopakom i dziewczynom. Prócz ciuchów były tu również osobiste albumy Weroniki i paczki listów - po kiego diabła przechowywać stare listy, z zasuszonymi kwiatkami z Krymu? - no i najważniejsze: książeczka oszczędnościowa z wpisem na pokaźną kwotę. Szef starannie przepisał ten wykaz. - Decyzja o osobistym majątku podjęta zostanie później, na razie umieścimy wszystko w pokoju zatrzymanej, a drzwi do niego opieczętujemy. Słowo „opieczętować” zaintrygowało Borysa Czwartego. Uświadomił sobie, że chciałby się przyjrzeć, w jaki sposób topi się lak i odciska pieczęć. Wydarzenia ostatniego okresu, aresztowanie ojca i stryja, a teraz matki, to znaczy tragiczny rozpad rodziny, prócz bólu i smutku wywołał dziwne podniecenie w sercu chłopca, dojmujące uczucie odmiany losu. Niekiedy Borys Czwarty wyobrażał sobie, że jest włóczęgą odtrąconym przez wszystkich, chłopakiem kutym na cztery nogi jak bohater Jacka Londona, który w zatoce San Francisco z kłusownikami poławiał nielegalnie ostrygi. Nagle drgnął na dźwięk swego imienia, które wymienił sam dowódca brygady enkawudzistów. - Gradowowie Borys Nikiticz w wieku jedenastu lat i jego siostra Wiera Nikiticzna, lat sześć, tymczasowo, aż do czasu dalszych decyzji, pozostają pod opieką dziadków. Profesorze, proszę się tu podpisać. - Co to znaczy „tymczasowo”?! - zdenerwowała się Mary Wachtangowna. - Co znaczy „do czasu dalszych decyzji”? Wnukowie zawsze będą z nami, aż do naszej śmierci! - Ta sprawa zostanie rozpatrzona - powiedział enkawudzista. - Być może, zaopiekuje się nimi państwo. - Po moim trupie! - zawołała Mary. - Ty... - syknął enkawudzista, przyglądając się jej uważnie, jakby chciał dać do zrozumienia, że przy takim stanie nerwów możliwe jest zakończenie sprawy w sposób wymieniony przez obywatelkę. - Spokojnie, Mary! - Profesor objął żonę. - Nie oddamy im dzieci w żadnym przypadku. Jutro złożę wniosek o adopcję obojga. - Cha, cha, cha! - zarechotał nagle przewodnik psa. - O co chodzi, Jepifanow? - odwrócił się ku niemu szef. - Tak sobie pomyślałem, towarzyszu majorze, że dzieciaki będą się nazywały Borysycze, a nie Nikiticze... - To już wszystko - powiedział główny enkawudzista. - Pożegnajcie się z rodziną, Weroniko Aleksandrowno! - podniósł się i nagle spotkał spojrzenie nastolatka, Dmitrija Gradowa, byłego Sapunowa, urodzonego w 1923 roku, spojrzenie pełne nieprzejednanej nienawiści. Tacy w razie jakiejś ruchawki będą nas mordowali. Wykończą wszystkich do najniższych stopni. Mary i Weronika przytulone do siebie zalały się łzami. Czyżby kiedykolwiek te dwie kobiety rywalizowały między sobą? - Weroniko moja, kochana, najmilsza... - Dość czułości - odezwała się enkawudzistka. - Świństwa robić potrafią, a teraz się rozczulają! Weronika otarła łzy i całkiem nieoczekiwanie ukazała się jako kobieta opanowana i zorganizowana. - Do widzenia, dzieci, nie lękajcie się niczego. Wokół nas są także dobrzy ludzie. Opiekuj się siostrą, Borysie. A ciebie, Mitia, bardzo proszę, byś zatroszczył się o moje dzieci. Słuchajcie wszyscy babci i dziadka. Do widzenia, Mary kochana, do widzenia, Bo. Ucałujcie ode mnie Ninę, Sawwę i Lenę. Jakoś oględnie zawiadomcie moich rodziców. Do widzenia, Agasza, zawsze będę ciebie pamiętała. Wam także życzę zdrowia, Słabopietuchowski! - I ja życzę pani zdrowia, droga, kochana Weroniko Aleksandrowno - bez chwili wahania powiedział Słabopietuchowski. Jego twarz wykrzywił grymas, jakby rysa na kamieniu. XIX „Tyflis śni mi się garbaty” W Srebrnym Borze panował jeszcze szok i rozgardiasz po wydarzeniach okropnej nocy, kiedy w mieszkanku pewnej małej, szczęśliwej rodziny zadzwonił budzik. Ojciec rodziny, od niedawna profesor i doktor nauk medycznych, trzydziestoczteroletni Sawwa Kitajgorodski jak zwykle wyciągnął rękę i wyłączył zegar, by żona i córeczka nie obudziły się przed czasem. Dopiero teraz zauważył, że leży w łóżku sam, przez uchylone drzwi ujrzał Ninę, która w koszulce z emblematem „Spartaka” i w barchanowych majtkach krzątała się w kuchni. Przeciągnął się, aż chrząsnęły stawy. Polezę sobie z dziesięć minut, jeżeli się trochę spóźnię, nie szkodzi, profesorowi ujdzie. Ninka prawdopodobnie zajęta jest swoją „gazetką ścienną”, układa „chochmy”. „Chochma”, czyli kawał, była najmodniejszym moskiewskim słówkiem, które niedawno trafiło do stolicy z Odessy pod żaglami Leonida Utiosowa z „południowej szkoły prozatorskiej”. Wszyscy mówili o „chochmach”. Czy są nowe „chochmy”? Znakomita „chochma”! Skończ z tymi „chochmami”! Kitajgorodscy należeli do nielicznych szczęściarzy, mieli oddzielne mieszkanie, podczas gdy ogromna większość moskwian gnieździła się w mieszkaniach komunalnych ze wspólną kuchnią. Pewien pacjent Sawwy, zasłużony pracownik Mosgorispołkomu* ze średniego szczebla, w podzięce za udaną operację potrafił skierować podanie Sawwy tak szczęśliwie, że przed dwoma laty przydzielono mu pokój * Moskowskij gorodskoj ispołnitielnyj komitiet, Moskiewski Miejski Komitet Wykonawczy. z kuchnią w dziewięciopiętrowym wieżowcu w zaułku Bolszoj Gniezdnikowski. Gmach w stylu rosyjskiej moderny został zbudowany przed pierwszą wojną światową i wyglądał raczej jak hotel niż dom mieszkalny. Budowano go z myślą o młodej moskiewskiej inteligencji: prawnikach, lekarzach, pracownikach bankowych. Każde mieszkanie, nazywane podówczas studiem, składało się z jednego dość obszernego pokoju ze wspaniałym, dużym oknem, kuchni i łazienki. W naszych czasach zapomniano o kawalerach, mieszkania były zapchane rodzinami, niekiedy wielodzietnymi i wielopokoleniowymi, ale wszyscy szczycili się, że mają oddzielne mieszkanie. W wieżowcu dotychczas sprawnie działały windy, a na dachu był rozległy taras, zbudowany dla młodych samotnych panów, by mogli sobie spacerować pogrążeni w myślach o pracy zawodowej, poezji symbolicznej, dywidendach na giełdzie i przede wszystkim o pięknych dziewczętach. Obecnie na dachu bawiły się dzieci. Wysokie metalowe kraty, które miały chronić przedrewolucyjnych kawalerów od przesadnego symbolizmu, dzisiaj skutecznie chroniły dzieci od próbowania swoich sił w lotnictwie. W mieszkaniach nie było telefonów, za to szczęśliwym zrządzeniem losu całe dziewiąte piętro zajęło po przebudowie obrzydliwe wydawnictwo „Sowietskij Pisatiel”, więc Nina mogła w każdej chwili wpaść do koleżanki, by stamtąd wykonać telefon. Zresztą redakcja „Trużenicy” była tuż, dwie minuty spacerkiem na prawo, przejść przez ulicę Gorkiego i jeszcze raz skręcić za rogiem na prawo na ulicę Puszkinską. Nina nadal współpracowała z „Trużenicą”, chociaż jej przyjaciółka, kierowniczka działu Irina, zniknęła przed kilkoma miesiącami. Zniknęła i cisza. Gdzie jest Irina? Mamy teraz, Nino, nową szefową, poznajcie się: Angelina Dormidontowna, przodownica pracy z Gżatska... Miło mi, ale gdzie jest Irina? Nie pracuje w naszej redakcji. A dokąd się przeniosła? Proszę cię, Nino, to są niemądre pytania. Ach tak, wciąż to samo, był człowiek i zniknął, a głupich pytań nie należy stawiać - czyż to nie wspaniała chochma?! W niektórych środowiskach inteligenckich nieustanny i powszechny terror NKWD tak spowszedniał, że zamiast przerażenia budził wisielczy humor. Nina umieściła w kuchni odezwę do swego ślubnego: „Jeżeli wezmą ciebie wcześniej, podczas mojej nieobecności, sprawdź, czy wyłączyłeś gaz w kuchence i przyrządy elektryczne!” Wydawało się, że dzięki temu życie jest znośniejsze. Zaginiona Irina nie miała racji, resztki humoru ułatwiały życie, a rezygnacja z niego niczemu nie służyła. Poza tym, jeżeli można tak określić resztę życiowych problemów, życie Niny i Sawwy można by uznać za niemal szczęśliwe. Lenie szło już na trzeci roczek, oboje przepadali za nią. Nina się ustatkowała. Dostrzegła nagle, że jej dawny adorator, nieco śmieszny inteligencik Sawwa, jest wyjątkowo przystojny. W dawnych czasach nie zwracała uwagi na jego sylwetkę, dopiero kiedy poszła z nim do łóżka, przekonała się, że ma szerokie i muskularne ramiona, gibki tułów i wąskie biodra. Kiedy pochylał się nad nią z tą swoją płową czupryną, wydawał się jej prawdziwym rycerzem północy, istną „jasnowłosą bestią”. Wspaniały, słodki kochanek, wierny mąż, prawdziwy dżentelmen, cudowny przyjaciel - czego więcej może potrzebować kobieta, nawet kiedy uchodzi za „kontrowersyjną poetkę”? A Sawwa ani nie myślał o żadnych dodatkowych przeżyciach, ani się nie zastanawiał nad rodzinną harmonią, on po prostu nie wyobrażał sobie życia z inną kobietą. Oczywiście niekiedy cierpiał. Wyrzucał sobie, że nie jest w stanie stworzyć Ninie warunków do pracy twórczej. Jest poetką, potrzebuje niekiedy gwałtownych uczuć, wzlotów i upadków, emocjonalnych cyklonów, w przeciwnym razie muza ją opuści, on zaś mógł jej dać tylko swoją miłość, spokojną, pewną i zrównoważoną. No cóż... Nina czasami miała wrażenie, że Sawwa wystawił jej carte blanche na krótkotrwałe przygody. Była prawie pewna, że nie przeoczył kilku jej spotkań z Erenburgiem, który właśnie wrócił z Europy. Słynny „moskiewski paryżanin”, poeta, dziennikarz światowej sławy... Ujrzała go w Nationalu, siedział samotnie pod oknem z fajką w zębach przy lampce koniaku. Potknęła się nawet, jak rumak osadzony wodzami. „To Erenburg, wrócił właśnie z Hiszpanii, oczywiście przez Paryż. Chce go pani poznać?” - powiedział ktoś. Wszystko było jasne od pierwszej chwili. Spotykali się kilka razy w mieszkaniu jego przyjaciela. Siedział na parapecie, jak zwykle błądził gdzieś wzrokiem, czytał z notesu wiersz o smutku przemijania, tęsknocie, Paryżu... Ona, jak czyniła niegdyś z innymi poetami, a niekiedy także z łajdakami, rozpięła mu koszulę. Wydawało się, że wraca dawne szaleństwo, że oto przeżywa kwintesencję istnienia. Ktoś napomknął, iż organy dosłownie depczą Erenburgowi po piętach, a więc i ona została zarejestrowana. Należy jednak wątpić, czy to sobie uświadomiła, i z pewnością nie brała pod uwagę „organicznych” względów, kiedy z goryczą stwierdziła, że wszystkie emocje wyparowały, więc nie warto kontynuować spotkań. Tajemnica ta znalazła odbicie w cyklu poetyckim, o którym wtajemniczeni mówili z dwuznacznymi uśmiechami, a poetka, odetchnąwszy pełną piersią świeżym morskim powietrzem, wróciła do swego męskiego ideału - to znaczy do profesora Kitajgorodskiego. No cóż, wiedziałem, z kim się żenię, myślał Sawwa. Znam ją od dawna, znam tysiąckrotnie lepiej niż ona mnie. Jest moim szczęściem w tej postaci, w jakiej istnieje. Przeciągnął się jeszcze raz i wyskoczył z łóżka. Wykonał ćwiczenia rozluźniające lewe kończyny, następnie prawe. Zrobił stójkę na rękach. Później poszedł, by wyciągnąć z łóżka Lenkę. - Wstawaj, maleńka, czas do pracy - powiedział. Dziewczynka żłobek nazywała „pracą”. Wszedłszy do kuchni z dzieckiem w ramionach zobaczył, że Nina zawiesza na ścianie nowy plakat: na wyraźnie pochlebnej karykaturze Sawwy widniał wiersz: Młody profesor Sawwa - Chirurgii naszej sława. Mężczyzna piękny jak bóg. Nie zna ni smutku, ni trwóg. Wczoraj kupił patefon. Ubiega się o telefon. Depeszę mu śle kobieta: „Myślę o Panu. Garbo Greta”. Pośmiali się oczywiście, a najgłośniej Lenka. Nie umiała jeszcze czytać i zażądała, by jej powtórzono wiersz, chciała go zapamiętać i powiedzieć w „pracy”. - Nie mów tylko o Grecie Garbo, kochanie - powiedziała Nina - bo zdemaskujesz nasze kontakty z zagranicą. Zamiast „Depeszę mu śle kobieta: Myślę o Panu. Garbo Greta” - powiedz „Nadeszła depesza z Pskowa: Pochwała od profesora Iwanowa”. - Dobrze - zgodziła się Lenka. - Tak nawet lepiej. - Co za profesor Iwanów? - oburzył się Sawwa. - Twoja matka, niepoprawna „błękitnobluza”, jest koniunkturalistką. Dla Grety Garbo zaryzykuje własną skórę. Zabrał córeczkę do łazienki, umył ją i sam wziął prysznic. Własna łazienka - czy to nie wspaniale? Później ugotował córce kaszkę mannę, a Nina usmażyła jajecznicę. W końcu zasiedli wszyscy do stołu. - Twoja skóra, profesorze, jest gruba jak u słonia. Dzisiejszej nocy winda trzy razy jeździła na górę i w dół, a ty nic a nic, pochrapywałeś tylko - powiedziała Nina. - Dlaczego miałbym się budzić, skoro nie nadeszła moja kolej? - spytał Sawwa. - Mam się zrywać, kiedy jadą po kogoś innego? - Co za logika! - zachwyciła się Nina. - Kogo zabrali tej nocy? - spytał lekko, jakby to go zbytnio nie interesowało, a Nina także udała znudzoną paniusię. - Dozorca powiedział, kiedy chodziłam po gazetę, że zabrano troje. Żadnych niespodzianek. Golempolskiego, Jakowlewą Małgorzatę Nazarownę i Szapirę z żoną. - A więc czworo, a nie troje - poprawił Sawwa. - Co? - spytała Nina zajęta szukaniem w gazecie programu radiowego. - Jeżeli Szapirę zabrano z żoną, to znaczy, że dzisiaj zabrano cztery osoby. - Oczywiście - zgodziła się Nina. - Golempolskiego wzięto samego, Małgorzatę Nazarownę także, a Szapirę z żoną. To znaczy łącznie cztery osoby. Lenka krztusiła się już swoją kaszką, spodziewała się wybuchu śmiechu. Sawwa kiwnął z aprobatą. - Nielichy połów. Nina zaśmiała się. Lenka zawtórowała jej radośnie. W tej chwili rozległ się dzwonek. - Widocznie przyszli po piątego! - zawołał Sawwa. - A może także po szóstą? - powiedziała figlarnie poetka. Sawwa poszedł otworzyć. Oczywiście bzdury, rano nikogo nie zabierają, nie było takiego przypadku, żeby przyszli o porze, kiedy ludzie wybierają się do roboty, pewnie i u nich o tej godzinie odbywa się zmiana dyżuru. Może nadeszła depesza od Grety Garbo? Trzeba tu nadmienić, że sympatia piękności z dalekiego Hollywood do moskiewskiego lekarza Sawwy Kitajgorodskiego była od dawna tematem żartów wśród rodziny i przyjaciół. A może ściągnęliśmy na siebie nieszczęście tymi chochmami, myślał Sawwa otwierając drzwi. Rzeczywiście stało za nimi nieszczęście w postaci starej kobiety z regionu Kaukazu, o zaciśniętych tragicznie ustach i zapadniętych oczach. Nie od razu poznał teściową. - Ojca wzięli?! - wykrzyknął, poznawszy ją wreszcie. Po raz pierwszy nazwał ojcem swego wieloletniego naukowego kierownika. Mary zaczerpnęła haust powietrza, dotknęła dłonią serca, zachwiała się i musiała się oprzeć o futrynę. - Gorzej, Sawwo, Weronikę... Wyskoczyła Nina, na widok chwiejącej się, bladej matki krzyknęła do Sawwy: - Nie stój tak, czy nie widzisz, co się dzieje? - i poprowadziła matkę do środka. Po bezsennej nocy Mary Wachtangowna złapała pierwszy tramwaj, by zdążyć, nim córka i zięć wyjdą do pracy. Bała się, że wyzionie ducha w zatłoczonym, dusznym wagonie. Może chroniły ją gorzkie myśli, nie pozwoliły obsunąć się w czarną dziurę. Później jednak już bezmyślnie, oszołomiona strasznym nieszczęściem, znowu zaczynała się obsuwać. „Źle się czujecie, obywatelko?” - spytała ze współczuciem jakaś pasażerka, ale właśnie zbliżył się jej przystanek i musiała się przepychać do wyjścia. Sawwa i Nina ułożyli matkę w kuchni na kozetce, otworzyli lufcik, przynieśli poduszki i koce. Po sporej dawce kropli nasercowych Mary wróciła do życia. Twarz wygładziła się, odzyskała zwykły koloryt. Przyjechała do dzieci, by się poradzić. Nie można dłużej czekać, bo nas zniszczą. Zabrano synów, pozostaliście nam tylko wy i Cylka. Ale Cylka zajęta jest wyłącznie pisaniem podań i notatek do Komitetu Centralnego, chce ich przekonać, że Cyryl przestrzegał poszczególnych wytycznych linii generalnej. Postanowiłam działać. Nie pozwolę, by moje dzieci znikały w kazamatach. Co mogę zrobić? Może nic, a może wiele. Jestem Gruzinką, jak Stalin. Dostanę się do niego! Mary zapomniała o swoim samopoczuciu. Jej oczy płonęły, jakby grała finał brawurowej uwertury Rossiniego. Wybierze się do Tyflisu, odnowi swoje dawne kontakty z krewnymi i przyjaciółmi, wynajdzie łańcuch, dzięki któremu będzie mogła dotrzeć do drzwi Stalina. Przecież wszyscy Gruzini są krewniakami, no nie? Co o tym myślisz, Nino? A ty, Sawwo? Sawwa milczał. W jego odczuciu poszukiwanie „łańcuszka” do Stalina to tak jakby wybierać się w gości do smoka zionącego ogniem. Sawwa nigdy nie myślał o Stalinie jako o Gruzinie ani w ogóle przedstawicielu gatunku Homo sapiens. Nie mógł sobie wyobrazić go jako pacjenta o anatomii właściwej dla całego rodzaju ludzkiego. Nina siedziała jakiś czas zamyślona, z nich trojga najlepiej znała Tyflis. - Wiesz, mamo, to nie jest zły pomysł. Nie trzeba sobie zbyt wiele obiecywać, ale jakiś promyk nadziei istnieje. W Gruzji także nie brak bestialstwa, ale tam niekiedy ludzie przypominają sobie o swoim człowieczeństwie w całkiem nieoczekiwanych sytuacjach. A tu - to tylko Moloch... Mary nabrała otuchy. - Masz rację! Na przykład mój brat, Galaktion, zna całe miasto i jego wszyscy znają! Przy okazji jakiejś uczty porozmawia z tym i owym, szepnie słówko. Jestem pewna, że znajdzie dla mnie dojście do Berii, a przez niego... Są inne możliwości. Słyszałam, że mój siostrzeniec Nugzar Lamadze zrobił wielka karierę... - Nie zbliżaj się do niego, mamusiu! - Nina złapała matkę za rękę. - To straszny człowiek, on... - zająknęła się. Mary spojrzała na nią uważnie: - Przypadkiem wspomniałam Nugzara, można obejść się bez niego. Do kuchni wpadła Lenka. Trzymając nad głową lalkę z podczernionymi oczami i wąsami, wołała triumfalnie: - Patrzcie, mamusiu i tatusiu! To była Greta Garbo, a teraz jest doktor Iwanów! Mary nie była w swoim rodzinnym mieście ponad dziesięć lat - ile dokładnie? Jedenaście, dwanaście? Ostatni raz przyjeżdżała do Tyflisu w grudniu dwudziestego siódmego roku, kiedy towarzyszyła swojej „zwariowanej lewaczce”, żeby nie powiedzieć „nieopatrznej trockistce” do bezpiecznej przystani przy aptece wuja Galaktiona. Miasto w tym czasie zmieniło nazwę na Tbilisi, by tym sposobem zatrzeć kolonialne skojarzenia. Rzeczywiście Tbilisi brzmi bardziej po gruzińsku, nie miała co do tego zastrzeżeń, chociaż wolała starą nazwę. Jej zdaniem Tyflis budził raczej skojarzenia kosmopolityczne. To było miasto-bazar, miasto-karnawał, brama łącząca Zachód i Wschód. Kiedy dojeżdżali do miasta, ogarnęła się, przyczesała szpakowate już włosy, upięła w koczek, podmalowała usta dobrą szminką, włożyła kapelusik Weroniki nie umieszczony w enkawudowskim wykazie. Przejrzała się w jednym z luster, których nie brakowało w „międzynarodowym” wagonie - i była zadowolona: przystojna pani w nieokreślonym wieku, w krótkim futerku od Miura i Meriliza kupionym w 1913 roku, kuśnierze w dawnej Rosji znali swój fach! Siedziała w kapeluszu i futerku przy oknie, za którym przepływały łagodne wzgórza w jesiennych barwach i zbliżał się Tyflis. Przypomniała sobie ni stąd, ni zowąd krótki okres niepodległości. Na początku wojny domowej udało się jej wyjechać z małą Niną z wygłodzonej Moskwy na Południe. Szesnastoletni Cyryl odmówił wyjazdu z nimi. Uciekać od rewolucji, o nie! Przyrzekł tylko, że nie zaciągnie się do pułku Nikity, dopóki nie ukończy szkoły. Wojna domowa, ogarnęła wiele tysięcy wiorst i odcięła Tyflis od Moskwy. W Gruzji powstała niepodległa republika, którą rządził liberalny mienszewik Noe Żordania. Wszędzie szalał rozgardiasz, panował głód, śmierć zabierała żniwo tysięcy istnień, a na Zakaukaziu wolni Gruzini pospołu z Ormianami, Persami, Rosjanami, Grekami, Żydami popijali w cieniu kasztanów wino i zajadali świeżutki lawasz, rzodkiew, zieleninę, niezłe jak na ówczesne warunki szaszłyki, jak zwykle wspaniałe saciwi z orzechami, lobio, drobne rybki cchwali. W Tyflisie bujnie rozkwitło życie artystyczne. Jeszcze w czasach wojny z Niemcami wielu poetów i artystów przeniosło się ze stolicy na Południe, by uniknąć powołania do wojska, później zaś uciekali tam od czerwonych, białych, zielonych, to znaczy od wszystkich, którzy nie rozumieli, że to rewolucja w sztuce ratuje świat, a nie banalne armaty, wulgarne szable i paskudna broń masowego rażenia, czyli karabiny maszynowe. Powstawały teatrzyki i kawiarenki, w których spotykała się cyganeria. Poeta futurysta Wasilij Kamieński czytał swój poemat Stieńka Razin w cyrku, galopując na białym ogierze. Siergiej Gorodecki na łamach wydawanego przez siebie pisma, grupującego symbolistów, z zapałem znęcał się nad rządem. Pewnego razu na okładce tego pisma ukazała się karykatura Noego Żordanii w postaci obrzydliwego kozła. Na ten widok premier uśmiechnął się tylko: „Och, ci poeci!” Tycjan Tabidze, członek grupy poetyckiej Błękitne Rogi, spotkał kiedyś na prospekcie Gołowińskim burmistrza Tyflisu: „Dlaczego, Tycjanie, spacerujesz w towarzystwie młodej żony po moim mieście z taką ponurą miną?” - spytał. „Nie mamy dachu nad głową, panie burmistrzu - poskarżył się Tycjan. - Nie mamy pieniędzy na apartament”. Burmistrz wyjął z kieszeni klucz: „Właśnie zarekwirowałem pałacyk Klubu Kupieckiego. Mieszkaj w nim wraz z młodą żoną i pracuj. Niechaj Gruzja czyta twoje wiersze”. Tejże nocy odbyła się w Klubie Kupieckim uczta z tańcami, cyganeria stawiła się w komplecie. Była tam również Mary, którą zaciągnął krewniak, ognisty młody malarz Lado Gudaszwili. Zapoznał ją ze wszystkimi: z Błękitnymi Rogami, to znaczy z Tycjanem i jego przyjaciółmi Paolo i Grigołem, z młodymi moskwianami i piotrogrodczykami futurystami, którzy właśnie utworzyli grupę „41 stopni”, z braćmi Zdaniewiczami, z Igorem Tierentjewem, ze słynnym Aloszą Kruczenychem. Tamtej nocy zjawił się również genialny „przewodniczący Globu Ziemskiego”, Wieliemir Chlebnikow. Ledwo zipał, był w łachmanach, dziurawych butach i żołnierskich owijaczach. Okazało się, że przybył z Astrachania, przedarłszy się przez armie będące ze sobą w stanie wojny. Natychmiast zorganizowano zbiórkę na jego rzecz. Mary ofiarowała pierścionek zdjęty z palca. Chlebnikow spojrzał na nią i zbladł: była w wydekoltowanej sukni! Takie robiła wrażenie na mężczyznach! W Tyflisie roiło się od młodziutkich poetek i malarek, Mary zaś miała już trzydzieści dziewięć lat. Szalał za nią wówczas pewien ormiański futurysta, niejaki Kara-Derwisz. Zapraszał na imprezy literackie do Fantastycznego Duchanu i Pawiego Ogona, do teatru miniatur na przedstawienia „dra”, czyli absurdalnych sztuk Ilji Zdaniewicza. Na tle tutejszej młodzieży był jej najbliższy wiekiem, ale zachowaniem dystansował chłopców, potrafił na przykład paradować z ważką namalowaną na policzku lub trzecim okiem na czole. Na takie spotkania zabierała zawsze dwunastoletnią Ninę, przede wszystkim po to, by podkreślić przyjacielski charakter znajomości z Kara-Derwiszem, to znaczy wyeliminować wszelką intymność - jesteśmy tylko przyjaciółmi, proszę państwa! Cóż to były za wieczory! Zapamiętała Iljuszę Zdaniewicza, szalenie wytwornego i bladego, który nieprzytomnie kochał się w Mielnikowej. Gorący futurysta, zajadły wróg wszelkiej „błokowszczyzny”, w poszukiwaniu istoty poezji przyszłości eksperymentował z dziedzinami drastycznymi, sprośnymi, zajmował się na przykład tematem analnym, a Mielnikową wielbił tak, jak bohater Błoka wielbił swoją Piękną Damę. Jakie tytuły miały owe „dra”? Był, jak się zdaje, Janko, król Albanii, a także Dupa do wynajmu... kogoś tam przyklejono do krzesła, biedak nie mógł wstać... Wspaniała bzdura. Nina patrzyła na to wszystko szeroko otwartymi oczami, wielkimi jak jeziora, a najbardziej przyciągały jej uwagę poetki - Tania Wieczorka i Lala Gaprindaszwili. Może tamte wieczory zaprowadziły ją do poezji. Patrzcie, znowu zjawił się Chlebnikow, jak zwykle w łachmanach, czyta jakiś proroczy kawałek: „Graka chata czroro-ro, linii, edi, lap, lap bem. Libibibi niraro Sinoacho cetcerec!” Proszono Mary, by zagrała. Zagraj coś atonalnego, Mary! Zagraj ze Zwycięstwa nad słońcem, oto nuty. Mary zasiadła do instrumentu, jeżeli można tak nazwać pianino w „Fantastycznym Duchanie”, i zamiast atonalnej muzyki Matiuszyna grała Beethovena. Gwar głosów wygasał, ściszało się szuranie stóp, „oszw czichoczoch czach” - powiedziałby Chlebnikow. Młodzi ludzie wyraźnie nie zamierzali „wyrzucać Beethovena z parostatku współczesności”. Na niektórych twarzach Mary dostrzegła szczere wzruszenie. Jakże cudowny był Tyflis tamtej wiosny, trwającej trzy lata - kwitnąca wyspa wśród morza krwi, przemocy, tyfusu, arka Noego Żordanii, nikt nie miał pewności, czy nie zatopią jej wezbrane fale rozruchów, może przez to życie wydawało się tak lekkie i wspaniałe aż do zawrotu głowy. Pewnie dlatego Mary dostała zawrotu głowy, kiedy spotkała jego wzrok. Nie, nie był to Kara-Derwisz, niechaj imię tego mężczyzny na zawsze pozostanie tajemnicą, był o piętnaście lat młodszy i oczywiście pisał wiersze, z nim jednym Mary zdradziła swego Bo. W dwudziestym pierwszym roku, kiedy było po wszystkim, udało mu się uciec za granicę, zniknął tam na zawsze. Nie wracają stamtąd ani ludzie, ani ich nazwiska. Nie jest jej potrzebny teraz, na progu starości. Nie trzeba przywoływać jego imienia nawet w pamięci - nazwijmy go po prostu Tyflisem. Tym bardziej nie warto wspominać tragikomicznej strony romantycznej przygody, maleńkich kpinek Wenery, które jej przekazał, w tamtych czasach trudno się było tego ustrzec. Wszystko minęło, oczyściło się, rozpłynęło w dalekiej przeszłości. Pod koniec dwudziestego roku cały ten „srebrny wiek” przeniesiony na południe wyparował i odleciał dokądciś, może ku swoim źródłom na wyspach greckich. Republika gruzińska dogorywała. W roku dwudziestym pierwszym wdarła się na jej obszar Armia Czerwona, skończyła się wolność, grzeszna Mary wraz z córką wróciła do Moskwy, gdzie - jak się jej wydawało - zachował się jeszcze ostatni skrawek wolności, willa w lesie z fortepianem i kochający Bo. Tyflis zresztą wkrótce odżył, za czasów NEP-u rozbrzmiewał sazandariami*, prastary człowieczy dom bronił się jak potrafił przed próbami przekształcenia go w zawszone koszary. Pewnie dziesięć lat później moja córka także zakosztowała tutaj „srebrnego wieku”, myślała Mary Wachtangowna Gradowa, z domu Gudiaszwili, dojeżdżając do swego ojczystego miasta. Nikt nie wyszedł po nią na dworzec. Widocznie nie dostarczono na czas depeszy, to się zdarza, w przeciwnym razie dudniłby tu donośny głos brata, pachniały naręcza kwiatów i wprost na peronie trwała próba generalna toastów, które zostaną wygłoszone podczas uczty. W Tbilisi nie było już dorożkarzy, a o taksówkę trudno. Mary nie wiedziała, co robić - trudno z walizami pchać się do tramwaju. Zobaczyła wreszcie przechowalnię, zostawiła swoje bagaże i pojechała do śródmieścia. Z okien tramwaju zachłannie obserwowała ulice. W zasadzie miasto się nie zmieniło, tyle tylko że szarawe dachy, lekko różowe fasady, głębokie granatowe cienie upstrzone były mnóstwem czerwonych płacht z hasłami socjalizmu. Wysiadła z tramwaju w centrum i pieszo ruszyła dawną ulicą Gołowina, obecnie prospektem Rustawelego. Takiej zmianie nazwy można tylko przyklasnąć - czyż pryncypialna ulica stolicy gruzińskiej nie powinna nosić liczącego sobie osiemset lat imienia rycerza królowej Tamar, skarbnika i poety, zamiast nazwiska rosyjskiego generała? Niestety, jeszcze dwa gruzińskie nazwiska zdobiły każde skrzyżowanie - Stalin i Beria. „Niech żyje wielki przywódca ludzi pracy całego świata towarzysz Stalin!”, „Niech żyje * Muzyk ludowy (z perskiego). przywódca ludzi pracy na Zakaukaziu towarzysz Beria!” - tu i ówdzie widniało pismo gruzińskie na przemian z górującą ideologicznie partyjną cyrylicą. Nad kim tu górować, obywatele świata pochowali się po kątach, siedzą cichutko, wielu z nich zresztą opuściło ziemski padół, tak nieżyczliwy dla kosmicznych eksperymentatorów. Sztuka należy do ludu, a więc lud powinien ją rozumieć! Spójrzcie na socrealistyczne obrazki zdobiące wystawy, na rzeźby pioniera z szybowcem, pogranicznika z karabinem, dziewczyny z wiosłem! Mary rozglądała się wokół. Wydaje się, że tłum się nie zmienił: zatroskane, poważne kobiety, dzieci z teczkami do nut i futerałami na skrzypce - każda „przyzwoita” rodzina w tym mieście posyłała dzieci na naukę muzyki, tacy jak dawniej mężczyźni, można ich z grubsza podzielić na leniwych i figlarnych. Mniej widać ludzi w stroju gruzińskim, za to więcej milicji. Prawie zniknęły pojazdy konne, kursują trolejbusy, suną samochody, chłopcy pędzą jak szaleni na rowerach. Czegoś brak... Czego? Zwykłego tyfliskiego gwaru głosów, stałego klekotu naszego dziwnego języka, który niegdyś otaczał człowieka, ledwo się wyszło na ulicę. Zagłusza go warkot samochodów, czy może ludzie rozmawiają ciszej? Mniej jest lub prawie zniknęły tak liczne niegdyś na głównej ulicy knajpki, duchany, kawiarenki, piwniczki, ogródki kawiarniane. Uchowały się jednak tu i tam. Oto na przykład lokal Napoje Lagize, wprawdzie nie ma na szyldzie godnego pogardy nazwiska wyzyskiwacza, ale na wystawie stoją znane od niepamiętnych czasów szklane słoje z syropami - jaskrawobordowym, jaskrawocytrynowym, jaskrawozielonym. Mary wstąpiła do dużej sali i zamówiła szklankę napoju. W kącie sprzedawano świeżutkie chaczapuri. Aż ślinka płynęła, tak pięknie pachniały. Troszkę zmieszana zamówiła w ojczystym języku dwie sztuki. Sprzedawca spojrzał na nią jakoś dziwnie i odpowiedział łamaną ruszczyzną. Zjadłszy chaczapuri, Mary powędrowała dalej. W tym miejscu skręcała z ulicy Gołowina, kiedy szła do brata. Ulice pięły się coraz wyżej, wkrótce znalazła się w starym mieście, gdzie, jak się wydawało, wszystko wyglądało jak dawniej: zadaszone balkony, skrzypiące okiennice, duże kocie łby pod stopami. Z daleka, skądś z góry dobiegał niewyraźny śpiew. Wkrótce będzie w domu, na małym placyku, przy aptece z dwoma dużymi matowymi kulami nad wejściem, ujrzy brata, wybuchowego Galaktiona, on na pewno coś wymyśli, pomoże Mary ratować zagrożoną rodzinę, w każdym razie ją pocieszy. Śpiew zbliżał się, teraz już rozróżniała śpiewaną kilkoma głosami melodię kremanczuli. Dziwna, ponura pieśń, która, być może, przetrwała z czasów najazdu perskiego. Starcze głosy. Zajrzała na podwórko, przy stole pod czinarą siedziało czterech starców. Widocznie grali w nardy, nim zaczęli śpiewać. Zamknęli oczy i zagłębili się w dalekich światach, w swojej polifonii. Wzruszył ją ten śpiew, nagle poczuła, że wejście na stromiznę przekracza jej siły, nierytmicznie waliło serce, nogi zmiękły. Ujrzała wreszcie matowe kule. Szyld „Apteka Gudiaszwilego” zamalowany, nieczytelny. A to co? Okna także zamalowane białą farbą, nie da się zajrzeć do środka, drzwi zabite skrzyżowanymi deskami. Wygląda na to, że zakład zamknięto. Dlaczego? Z powodu remontu? A może remanentu? Minęła główne wejście zdumiona, nawet panicznie przerażona doszła do drzwi, za którymi znajdowały się schody, prowadzące w górę, do mieszkania farmaceuty. Zadzwoniła ręcznym dzwonkiem i nagle zauważyła, że są jeszcze dwa inne dzwonki. Przy jednym z nich napis, zrobiony na deszczułce chemicznym ołówkiem, głosił: „Bagramian - 2 razy”, „Kanaris - 3 razy”. Przy drugim zaś krótko: „Bobko”. Dokwaterowali? Niemożliwe! Czyżby władze zabrały część mieszkania znakomitego farmaceuty, którego wszyscy w mieście nazywają „szlachetnym Galaktionem”? Jeszcze raz szarpnęła dzwonek. W środku rozległy się kroki, odsunięto trochę zasłonę w oknie, ktoś spojrzał przez wizjer. Odezwał się kobiecy głos, niemiły, jakby się sypały metalowe wióry: - Obywatelka do kogo? - Do Gudiaszwilego! - powiedziała Mary do zamkniętych drzwi głośno, ale z wielką godnością. - Takiego tu nie ma - odpowiedział głos. Na chwilę zapadło milczenie. „Takiego tu nie ma” - brzmiało jak absurd. Tak jakby spytać na Kaukazie o Elbrus i usłyszeć w odpowiedzi: „Takiego tu nie ma!” - Przepraszam, co to znaczy nie ma? - głos Mary drżał, wymykał się spod kontroli, dławił go szloch wspinający się krtanią w górę. - Jestem jego siostrą. Przyjechałam z Moskwy w odwiedziny do brata, do jego żony Giuli i do bratanków... Za drzwiami rozległ się bezmyślny, metalowy śmiech. Potem niski męski głos oznajmił: - Już tutaj nie mieszkają, obywatelko. Proszę się poinformować w piątym wydziale milicji. Drzwi pozostały zamknięte. W oknie opadła zasłona. Wizjer przesłonięto. Pochylona nisko, usiłując utrzymać równowagę, Mary pokuśtykała spod drzwi na środek placyku, tu zachwiała się oszołomiona i przerażona niespodziewaną obcością tego miejsca. Byłaby upadła, gdyby ktoś nie podtrzymał jej mocną ręką i nie sprowadził z pagórka brukowanego kocimi łbami na cienistą boczną uliczkę. Tu podniosła twarz i ujrzała przy sobie znanego z lat dziecinnych grubasa Awesaloma. - Mary, droga - szepnął. - Nie powinnaś była tu przychodzić. Przenocujesz u nas, a jutro wyjeżdżaj jak najprędzej. Nie powinnaś teraz być w Tbilisi, droga Mary, w żadnym przypadku. Prowadzenie sprawy własnego wuja postawiło Nugzara Lamadze w nader trudnej sytuacji. Coś takiego mogło się przyśnić w koszmarnym śnie - usiąść na przeciwko wynędzniałego, zmęczonego Galaktiona w charakterze niezłomnego śledczego, oślepiać go jaskrawym światłem żarówki. Niekiedy miał wrażenie, że sprawa farmaceuty Gudiaszwilego i nielegalnej trockistowskiej grupy, która ukrywała się pod szyldem apteki numer osiemnaście, była zamachem na niego samego, zmierzała do przerwania jego szybkiej kariery. Od samego początku, kiedy usłyszał w zarządzie o przygotowaniach do aresztowania Galaktiona, usiłował odsunąć się od tej sprawy możliwie najdalej, nie zwracać na nią uwagi, jako że innych spraw było pod dostatkiem. Jednak pewnego razu na przyjęciu z okazji wręczenia republice przechodniego Czerwonego Sztandaru jego stary przyjaciel, który obecnie wspiął się na niebotyczne szczyty, zostawszy uznanym przywódcą narodów Zakaukazia, zaprowadził go do ogrodu i tam z dala od innych biesiadników spytał o sprawę aptekarza Gudiaszwilego. - Wiem, że to twój krewniak, jest ci ciężko, rozumiem, pragnę jednak uprzedzić, że niektórzy towarzysze mają wątpliwości. Zgodzisz się, że to naturalne: ty jesteś siostrzeńcem, on - wujem. Wszyscy wiedzą, że Galaktion miał w pogardzie naszą partię, samą ideę, w związku z tym... Ławrientij Pawłowicz zrobił pauzę, podszedł do fontanny z syrenami, nadstawił dłoń pod strumień wody - podobno „przywódca narodów Zakaukazia” w temacie pauz wzorował się na samym Stalinie - długo bawił się wodą, uśmiechał się, można było pomyśleć, że zapomniał o rozmowie - Nugzar w milczeniu stał z tyłu w regulaminowej odległości - wreszcie wrócił do swoich rozważań: - ...W związku z tym jego związanie się z trockistowskimi zdrajcami, sierotami po Lado Kachabidze, nie było dla nikogo zaskoczeniem. Dlatego jako twój stary kumpel od kielicha i spraw damsko-męskich... - zaśmiał się figlarnie. - Pamiętasz packard z trzema srebrnymi trąbkami? Krótko mówiąc, radziłbym ci poprowadzić osobiście śledztwo w tej sprawie, udowodnisz w ten sposób swoje oddanie rewolucji. Znęca się nade mną, pomyślał Nugzar. Mógłby w tej chwili ogłuszyć Berię ciosem pięści w potylicę i zepchnąć pałą w dół sadzawki. Znęca się nade mną, co jest mało prawdopodobne, albo chce mnie wypróbować. Może zamierza uczynić mnie swoim poplecznikiem, najzaufańszym z zaufanych. Robi karierę, potrzebuje oddanego sobie człowieka, w tym celu musi najpierw tego człowieka złamać. Tak podpułkownik Nugzar Lamadze, naczelnik wydziału, wschodząca gwiazda komisariatu ludowego w skali wszechzwiązkowej, objął sprawę prowincjonalnego aptekarza Gudiaszwilego. Nigdy, aż do zakończenia śledztwa, nie pozwolił sobie na najmniejszą poufałość, nie nazwał Galaktiona „wujkiem”, zgodnie z instrukcją mówił do niego „wy”, bezlitośnie zalecał stosowanie „konwejera”, kiedy uparciucha usiłowano załamać bezsennością i pragnieniem. Pozwolił sobie tylko na jedno niewielkie odstępstwo od regulaminu: wychodził z pokoju, w którym prowadzono śledztwo, kiedy na wezwanie zjawiali się dwaj sierżanci, by dać nauczkę wstrętnemu starcowi. Jeżeli nie podpisze, od razu wezwę sierżantów i wyjdę na pół godziny, myślał Nugzar, patrząc z ciemności na oświetlony jaskrawą lampą worek gówna, który niegdyś był jego jowialnym, hałaśliwym wujem Galaktionem. Niech ma żal do siebie samego. - No jak tam, podejrzany Gudiaszwili, dzisiaj znowu macie zamiar milczeć? Radzę skończyć z wygłupami. Wiemy już doskonale, w jaki sposób uczyniliście ze swego domu i instytucji radzieckiej, jaką jest apteka numer osiemnaście, przytulisko dla podziemia trockistowskiego. Wiemy, że się to zaczęło w roku trzydziestym, tego dnia kiedy przyjechał do was bliski przyjaciel Trockiego, wywiadowca Włodzimierz Kachabidze. Cóż, Gudiaszwili, dzisiaj znowu milczycie? Wuj Gudiaszwili z trudem rozchylił potłuczone wargi pod wspaniałymi niegdyś, a obecnie obwisłymi i pożółkłymi wąsami. - Dzisiaj porozmawiamy, drogi siostrzeńcze, dzisiaj ci coś opowiem. Nugzar uderzył pięścią w stół. - Zabraniam nazywać mnie siostrzeńcem! Trockistowski podnóżek nie jest mi wujem! - O tym właśnie chciałem ci powiedzieć, Nugzarze, przepraszam, obywatelu śledczy - ciągnął Galaktion, pozornie nie reagując na uwagę Nugzara. Wyglądało na to, że powziął jakąś decyzję i nie ma zamiaru się cofać. - Mówicie, że się związałem z trockistami, jakbyście zapomnieli, że trockizm to jedna z frakcji komunistycznych. Jakbyś zapomniał, że zawsze mdliło mnie od waszego przeklętego komunizmu ze wszystkimi frakcjami. Od całej waszej brudnej sprawy! Zrozumiałeś, szakalu? Galaktion siedział wyprostowany, patrzył prosto na Nugzara, jego oczy błyszczały dumnie. Wściekłość niczym sprężyna wypchnęła Nugzara z fotela. Nie panując nad sobą, porwał z biurka ciężki marmurowy przycisk i z całych sił zdzielił Galaktiona w czoło. Oczy starca ciągle błyszczały, gdy zsuwał się na podłogę. Parę razy konwulsyjnie drgnęły ręce i nogi, z otwartych ust spłynęła jakaś strużka, po czym ciało znieruchomiało, to znaczy przekształciło się znowu w worek gówna. Nugzar stał nad nim. Bydlę przeklęte, pomyślał wreszcie, zawsze mnie lekceważyłeś. Tego pedała, Otari, traktowałeś poważnie - to dobry poeta! - a mnie uważałeś za szczeniaka i błazna. Rodzina Gudiaszwilich zawsze z góry traktowała nas, wszystkich Lamadze. Uważaliście się za lepszych. Stary głupcze, nie rozumiesz, że ratuję ciebie przed rozstrzelaniem, chcę ci skombinować tylko poparcie, a nie bezpośredni współudział... Otworzyły się drzwi. Bez pukania, jak zwykle, wbiegła sekretarka, młodszy lejtnant Bridasko, pantofelki lekko stukały po parkiecie, nawet nie spojrzała na ciało leżące na podłodze - to zwykła rzecz - i jęła szeptać na ucho swemu pięknemu szefowi: - Przed chwilą odebrałam ważny telefon, towarzyszu podpułkowniku! Od niego telefonowano, Nugzarze, od Ławrientija Pawłowicza. Kazano przekazać, że czeka na ciebie, masz zaraz przyjechać! Rozumiesz?! Nugzar spojrzał ponuro na rozanieloną komsomołkę. Nie wie, głupia, ileśmy razem rozrabiali z tym Ławrientijem Pawłowiczem, „wodzem narodów Zakaukazia”. Czubkiem buta dotknął leżącego ciała. Nie poruszyło się, jakby rzeczywiście było workiem z czymś tam. Nugzar spocił się, ledwo ukrywał przerażenie. Ruchem ręki powstrzymał frywolny ruch bioder młodszego lejtnanta Bridasko. - Proszę wezwać lekarza - powiedział oficjalnie. - Podejrzany Gudiaszwili zasłabł na serce. Po czym ominął „worek z czymś tam” i szybko opuścił gabinet. Ławrientij zawsze budził w nim lęk. Kiedy się spotykał z tym szubrawcem - tego słowa użył Nugzar, rozważając ten temat - miał wrażenie, że wchodzi do klatki z drapieżnikiem, nie z owym ogłupiałym niedźwiedziem, z którym Ninka całowała się tamtego dnia, szczęśliwego od samego rana, lecz z prawdziwym krwiożerczym mordercą, z jaguarem. Co prawda po pierwszych minutach obcowania bezsensowne uczucie zagrożenia mijało. Pojawiały się mniej groźne skojarzenia - świnia, goryl lub po prostu podły człowiek. A po kilku kieliszkach Ławrik wydawał się sympatycznym koleżką, nie podlejszym od ciebie, taki sam goryl i świnia jak ty. Beria miał teraz w budynku KC nowy gabinet, w którym Nugzar jeszcze nie był, właściwie nie był to gabinet, lecz amfilada pokoi, którą zaczynał sekretariat, następny był gabinet, a za nim - pokój wypoczynkowy, lub może klatka z jaguarem. Były tu foteliki w stylu rokoko, wspaniałe żyrandole, zasłony z ciężkiego jedwabiu, obowiązkowe trzy portrety - Lenina, Stalina i Dzierżyńskiego. Nugzara wprowadzono do gabinetu i zostawiono samego. Po kilku minutach wszedł Beria, wymienił z podpułkownikiem uścisk dłoni, po czym obejrzał się, by się przekonać, że są sami, i mocno objął przyjaciela. Nugzar odetchnął, rozwiały się ciężkie przeżycia, które leżały na sercu, również te z ostatniej chwili - marmurowy przycisk, nieruchome ciało kochanego niegdyś wuja... Ze szczerością, która zadziwiła go samego, odwzajemnił uścisk - oto przyjaciel, który nie pozwoli mi zginąć. Beria wyjął z mahoniowej szafki karafkę z koniakiem i dwa kryształowe puchary. Po pierwszym łyku zrobiło się ciepło na sercu. - Siadaj, Nugzarze. - Beria wskazał sofę z nóżkami w kształcie gryfonów, sam usiadł obok. Niewiele zmienił się w ciągu tych lat, mężczyźni, którzy wcześnie łysieją, później się nie zmieniają, oczywiście zaokrąglił się nieco, lub raczej - jak to się mówi - zmężniał. Błyski rzucane przez zagraniczne binokle, towarzyszące każdemu ruchowi głowy, przywodziły Nugzarowi na myśl ogólnego arcywroga Trockiego. „Okularem błyska, burżuazja pryska...” - Och - westchnął Beria. - Im więcej władzy, tym mniej wolności. Pamiętasz, Nugzarze, dawniej, z dziewczynami na daczę packardem i tam do rana! To były czasy! Problemy polityczne załatwiało się od ręki, jak na rewolucjonistów przystało... Pamiętasz, jak to robiliśmy? Zdjął binokle, zajrzał przyjacielowi w oczy, a nie było to wcale bezradne spojrzenie krótkowidza, pewnie robił aluzję do chwili, kiedy Nugzar z pistoletem w ręku otworzył drzwi i ujrzał dwóch czytelników, Lenina na ścianie i Kachabidze pod nim przy biurku. - W męsko-damskich sprawach także trzymaliśmy fason, no nie, Nugzarze? - ciągnął Beria i szturchnął nogę Nugzara swoim krągłym kolanem. - Jeszcze teraz jebaki z nas jak trza! Posłuchaj, zostawmy bodaj na kilka minut te cholerne sprawy, pogadajmy o tym, za czym obaj przepadamy, o kobietach. Muszę ci się przyznać, Nugzarze, że najbardziej na świecie uwielbiam rosyjskie baby! Wolę rosyjską babę od naszej gruzińskiej księżnej. Kiedy dymam rosyjską kobitkę, czuję się jak zdobywca, no nie? Tak jest zawsze, jakbyś niewolnicę pierdolił albo płatną kurwę, dobrze mówię? Zgadzasz się ze mną? Ciekawe zjawisko, prawda? Ciekawe, jak pod tym względem jest z taką półkrwi. Nigdy, niestety, nie miałem półkrwi Gruzinki, półkrwi Rosjanki. A ty, Nugzarze, miałeś takie doświadczenia? Może opowiesz towarzyszowi? Co ci jest? Jak nie chcesz, to nie mów, nie zmuszam. Zastępca naczelnika wydziału śledczego do spraw specjalnych Nugzar Lamadze czuł się, jakby go wrzucono jednocześnie do wrzątku i do przerębli lodowej. Fale gorąca i lodowatego zimna ogarniały jego ciało jednocześnie. Zdębiał cały, a jednocześnie nerwy szalały, w skroniach łomotała krew. Bliski omdlenia ześliznął się ze skórzanej sofy i ukląkł przed Berią na jedno kolano. - Ławrentiju, błagam! To był jeden, jedyny raz w trzydziestym roku, nie widziałem jej więcej i nic o niej nie wiem! Beria wstał, poszedł w głąb gabinetu, napełnił puchary. Nugzar zaś, ciągle klęcząc, patrzył na jego plecy i czekał na wyrok. Kłamał oczywiście. W 1934 roku przyjeżdżał do Moskwy i spotkał się z Niną. Wiedział o niej wszystko: trzeci rok zamężna, mąż był lekarzem, ona znaną poetką. Chyba jednak nie zapomniała tamtej nocy, myślał. „Tamta noc” - to była w jego odczuciu prawie cała jego młodość i z pewnością cały ów wczesnojesienny dzień ttysiąc dziewięćset rzydziestego roku, kulminacja przygód młodego arbeka - uratowanie Niny z pazurów potężnego zwierzęcia, zamach, morderstwo pod portretem Lenina, kłamstwo, teatr, gra, szantaż i wreszcie zdobycie Niny! W czasie pobytu w Moskwie poświęcił dwa dni na śledzenie Niny. Widział ją, kiedy wychodziła z mężem z domu ojca, jak szli na przystanek tramwajowy całując się i śmiejąc, jak się rozstali w centrum Moskwy. Później Nina szła samotnie bulwarem zamyślona, pozornie nie zwracała uwagi na męskie spojrzenia, siadała na ławce, poruszała wargami, pewnie układała swoje wierszyki, od czasu do czasu robiła jakiś zwycięski gest i śmiała się bezdźwięcznie, widział ją w kolejce do kasy teatralnej, na Twerskiej wchodziła do redakcji miesięcznika „Znamia”, potem spotkała znajomą i trajkotała jak uczennica, w wesołym towarzystwie zjadła obiad w Domu Literatów, dostał się tam dzięki swojej legitymacji w czerwonej okładce i kontynuował obserwację nie zauważony, ona zresztą nie rozglądała się zanadto. Ciągle była piękna, a może nawet piękniejsza niż w Tyflisie, Nugzar płonął z pożądania albo, jak by powiedział Ławrientij, „chuj mu stanął”. W pewnej chwili podczas dwudniowej obserwacji lub romantycznej udręki pomyślał sobie, że nie warto jej zaczepiać, dać spokój, jaki ma sens to szalone uczucie na odległość, głupi romantyzm? Natrząsał się z samego siebie. Patrzcie go, co za arbek! Fragmenty „tamtej nocy” przemknęły w pamięci. Nazajutrz podszedł do niej przy straganie z książkami na Teatralnym Podjeździe. Kupiła tam kilka książek i miała przejść na drugą stronę ulicy, na przystanek autobusowy, ale coś się dostało do pantofelka. Oparta o latarnię zdjęła pantofel. Nugzar podszedł do niej z tyłu: - Organy dyktatury proletariatu pozdrawiają poezję radziecką! Nie oczekiwał tak gwałtownej reakcji na głupawy żart. Drgnęła konwulsyjnie i odwróciła się, ujrzał twarz zmienioną lękiem. Zresztą grymas lęku zniknął, nim mogła się zorientować, kto ją zaczepił. Widocznie zwyciężyło opanowanie. Ach, to on! Teraz wybuchnęła śmiechem. Pewnie także wróciły wspomnienia. - To ty, Nugzarku! Cóż to za żarty! Od takich żartów można wykitować! Przygarnął ją po przyjacielsku. Podobało mu się, kiedy mówiła do niego „Nugzarek”, jakby byli kumplami. - Wiesz, Nino, wszystkiego się o tobie dowiedziałem! - śmiał się. - Z kim sypiasz, z kim jadasz obiady - czujni strażnicy ojczyzny wiedzą wszystko! - Więc to tak! Drugi dzień wydawało mi się, że ktoś za mną chodzi - powiedziała. Gawędząc szli w dół placem Teatralnym w kierunku hotelu Metropol, gdzie Nugzar wynajął elegancki pokój. Pochwaliła jego garnitur - szerokie ramiona, świetnie skrojone spodnie - po prostu oksfordzki szyk! Przed hotelem ujął ją za rękę, zatrzymał. Spojrzała na niego spode łba jak „tamtej nocy”. - O co chodzi? - spytała cicho. - Chodź do mnie - powiedział trochę zbyt dramatycznie. Ze śmiechem wzruszyła ramionami. - Chodźmy! - i poszła przodem, beztrosko wywijając paczuszką książek kupionych przed chwilą. Żaden problem, jesteśmy dziećmi dwudziestego wieku, nie uznajemy przesądów. Dalsze wydarzenia rozwinęły się inaczej, niż to sobie w oddali wyobrażał. Wszystko przeminęło, „tamta noc” się nie powtórzyła. On nie był już młodym rozbójnikiem, ona także się zmieniła, to nie tamta oszołomiona winem, zrozpaczona i bezradna dziewczyna, którą nietrudno zdobyć, przeciwnie - to szczęśliwa w małżeństwie i w swoim zawodzie, pewna siebie kobieta, która postanowiła przyprawić pikantniej codzienną strawę. Mogłoby się to odbyć inaczej, skierować się w stronę „tamtej nocy”, gdyby z miejsca odmówiła i ustąpiła dopiero później pod wpływem strachu, pod groźbą, że zdemaskuje jej trockistowaską przeszłość. Sam wszystko zepsuł swoim żartobliwym tonem, a ona niezwykle zręcznie podjęła grę, no i wyszedł - Nuzgarek! - na durnia. „Tamta noc” się nie powtórzyła, nie było gwałtu na „pożądającej ofierze” - jak to wielokrotnie w myśli określał. Było jeszcze coś, czego nie potrafił rozpoznać, co czyniło ją niezależną. Dopiero pół roku później zrozumiał, kiedy do Tyflisu dotarła wiadomość, iż Nina Gradowa urodziła córeczkę. Była w ciąży podczas ich spotkania. Panna Kitajgorodska przypominała już o swojej obecności. Afekt do kuzynki irytował i gnębił podpułkownika. Wokół zamykano tysiące ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z trockizmem, a Ninka, wstrętna żmija, rzeczywiście była trockistką, kto jak kto, ale on wiedział to dobrze, figurowała w ewidencji jako członkini nielegalnej grupy Albowa, przebywającego obecnie na emigracji. Znał dobrze właściwości działania swoich ukochanych organów, rozumiał, że bez konkretnych dowodów winy można trafić na Kołymę albo dostać czapę. Nurtował go niepokój, może się tak ułożyć, że wszystko wyjdzie na wierzch, ona, dziewczyna jego marzeń, bohaterka „tamtej nocy” wpadnie - trudno ją było sobie wyobrazić w lagrowym baraku - a jego, ku radości zawistnej hołoty, wypędzą z szeregów, później zaś zniszczą. W trzydziestym siódmym sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej. Po aresztowaniu braci Ninę mogli zabrać jako krewną. Machina represyjna, choć ślepa, ma węch, którym całkiem nieźle wyłapuje obcych. Tak się właśnie stało. Pół roku wstecz z Moskwy przysłano sprawę Niny z poleceniem „dopracowania”. Miejski zarząd NKWD w Moskwie zbierał materiały na Gradową N.B., siostrę skazanych wrogów ludu, podejrzaną o kontakty z agentem wywiadów francuskiego i amerykańskiego I.G. Erenburgiem. Ani słowem nie wspomniano o przynależności do kółka trockistowskiego. Widocznie tamta stara sprawa z doniesieniami Strojły była prowadzona przez inny departament i teraz leżała gdzieś w szafie wśród milionów innych teczek. Nową przysłano do Gruzji, by uściślić informacje o kontaktach podejrzanej ze zdemaskowanymi niedawno wrogami ludu Paolo Jaszwilim i Tycjanem Tabidze. I co ciekawe - w tym samym czasie Erenburg stale jeździł za granicę i drukował w „Prawdzie” reportaże z frontów wojny domowej w Hiszpanii. Ta okoliczność dodała Nugzarowi otuchy, pomyślał, że jeżeli będzie działać sprytnie, może uda mu się uratować Ninę i jej rodzinę. Ze względu na wspomnienia z lat młodości, czy jak. Każdy ma w sercu „tamtą noc”, złotą chmurkę na górskim szczycie, dla Nugzara takim wspomnieniem była ta przeklęta Ninka z grzywą rudawych włosów i sztormową pogodą w szafirowych oczach. Przydzielił sprawę wraz z naręczem innych teczek najbardziej leniwemu wśród swoich pracowników i zatroszczył się o to, by wydawała się niezbyt ważna. Po kilku tygodniach Nugzar przyczepił się do lenia, zrobił mu piekielną awanturę i przeniósł go do Kutaisi. Pozostałe po nim sprawy rozdzielił między innych funkcjonariuszy, a teczuszkę Niny wrzucił na dno skrzynki wysyłanej do archiwum. Mogła tam leżeć do końca wieku, o ile rzecz jasna nie upomni się o nią Moskwa, gdyby się tak stało, wtedy - żegnaj, chmurko o szafirowych oczach! - a winą za przeoczenie można obarczyć leniwego pracownika. Zresztą wszelkie znaki na niebie i ziemi świadczyły, że w Moskwie także panował bajzel spowodowany masowym terrorem rewolucyjnym, może zresztą stamtąd przywędrował w teren. Nugzar zaś uważnie czytywał publikacje Erenburga i z aprobatą kiwał głową, świetny publicysta, znakomite pióro, prawdziwy reportażysta antyfaszysta! A teraz ten okrutny cios z najmniej oczekiwanej strony! Sam Ławrientij wie o mnie i Ninie! Może już została aresztowana i każą mi poprowadzić śledztwo, by „zamknąć usta towarzyszom”? A może zaraz powie, żem kłamał, rozjuszy się, wyciągnie brauning, który zawsze nosi w wewnętrznej kieszeni marynarki, tuż nad śledzioną, i zastrzeli mnie tu, gdzie klęczę na jednym kolanie jak katolik w kościele? Takie rzeczy mu się zdarzały. Wszyscy wiedzą, że kilka osób wykończył na dywanie. Później wzywał obsługę. „Zasłabł na serce. Zabierzcie go i zmieńcie dywan!” - mówił. No cóż, zasłużyłem na to! Szkoda, że to będzie kulka, a nie marmurowy przycisk, w każdym razie przynajmniej zrównam się z wujem Galaktionem i nie będę musiał prowadzić sprawy mojej chmurki... Beria zbliżył się z dwoma pucharami jakiegoś wspaniałego trunku. - Wstań, Nugzarze, dość tych wygłupów! Nugzar zerwał się, przyjął kielich podany przez „wodza narodów Zakaukazia”, trącił się, wypił jednym haustem. Beria zaśmiał się. - Lubię ciebie, draniu jeden! Odstawił swój kielich, położył dłoń na ramieniu Nugzara, posadził go wygodnie na sofie, zajrzał głęboko w oczy, jakby je świdrował. - Cieszę się, że zawsze mnie trafnie rozumiesz, Nugzarze. Teraz posłuchaj nowin. Czasy marszałka Jeżowa dobiegają kresu. Przenoszą mnie do Moskwy, rozumiesz sam, na jakie stanowisko. Bezpośrednio po prawej ręce Jego. Ty jedziesz ze mną. XX Schody z marmuru W domu Gradowów było cicho, mroczno, drętwo, wydawało się, że członkowie rodziny, którzy tu pozostali, unikają ruchu, żeby nie roztrwonić resztek ciepła. Przypominało to czasy komunizmu wojennego, kiedy brakowało opału, teraz jednak przepalano w „przedrewolucyjnych” kaflowych piecach we wszystkich pokojach, a z kuchni często dobiegały zapachy smacznych potraw. Jedna Agasza, spośród mieszkańców domu w Srebrnym Borze, była ruchliwa: biegała po domu ze stertami uprasowanej bielizny, ustawiała słoiki z marynatami i konfiturami, zagniatała ciasto, naprawiała stare kołdry i zasłony, dyrygowała palaczem i kierowcą Borysa Nikiticza, jeździła na rynek Inwalidów po zakupy. Mijał dzień, a wieczorem znowu ręce pełne roboty - ściągnąć dzieciaki na kolację, przygotować pościel, podać do stołu, sprzątnąć ze stołu i pozmywać, dopiero po tym wszystkim można było usiąść gdzieś nieopodal Mary, odetchnąć przy muzyce dawnych kompozytorów. Agasza posunęła się bardzo, z zamoskworieczeńskiej mieszczki w nieokreślonym wieku przemieniała się w staruszkę w nieokreślonym wieku; takie budzą podziw energią i pracowitością, potrafią bowiem do późnych lat wykonywać żmudną domową robotę. W pradawnych czasach Agasza jako młoda panienka, córka drobnego kupca, przemarzła okropnie podczas zapustnej zabawy i zapadła na obustronne zapalenie jajników. Odtąd skazana była na bezdzietność i staropanieństwo, bo któż by chciał mieć żonę z takim defektem? Dom Gradowów zastąpił jej rodzinę, stał się jedynym przytuliskiem wśród - jak mówiła - wszechświatowego zamętu. Teraz czując, że dom się chwieje, tłumiła niepokój pracą, ciągle coś szorowała, froterowała, prała. Myślała, że nie może runąć dom taki zadbany, przytulny, ciepły. Co zrobić, co wykombinować, by ludzie, którzy tu jeszcze zostali, czuli się pewniej, nie chodzili wciąż skuleni, jakby im było zimno? A jednak było zimno, podle, nieprzytulnie. Mary wróciła z Tbilisi zmieniona, wspaniałe plany wzięły w łeb. W tragicznym nastroju czekała, kto będzie następny: Cyla, Bo czy Ninka, jedyne dziecko, które jej pozostało, a może wnuków także zabiorą złoczyńcy bezlitośni i pewni swoich racji. Nina, która przyjeżdżała tu czasem z Sawwą i Lenką, by się dotlenić, nie mogła znieść tragicznego spojrzenia matki, zaczynała prosić: „Nie patrz tak na mnie!” „Tak się boję, kochanie, z twoją przeszłością...” - bełkotała bezradnie Mary. Nina śmiała się sztucznie, siadała przy matce, całowała ją. „Mamuśku, nie możemy siedzieć i czekać, my chcemy jeszcze żyć! A przeszłość... co tam przeszłość! Czy ty nie rozumiesz, że teraz nie aresztują z tego powodu? Wtedy - tak, to było karalne, a teraz zabierają za co innego”. Jej pewność siebie, odwaga, humor działały na Mary uspokajająco. Kto wie, może rzeczywiście takich odważnych i zuchwałych nie ruszają obecnie? Za to Cecylia Rozenblum, zaniedbana, tępawa, opętana marksizmem-leninizmem, była w jej odczuciu skazana. Każdy przyjazd Cyli do Srebrnego Boru wydawał się Mary cudem. Jeszcze jej nie aresztowano? Wciąż jeszcze pisze swoje podania i odwołania do różnych instancji partyjnych, ciągle usiłuje udowodnić niewinność Cyryla, jego wierność linii generalnej, wierność Stalinowi? Cecylia także starała się ją uspokoić: „Pani rozumie, Mary Wachtangowno, weszliśmy w nieunikniony i konieczny historyczny cykl. W warunkach budowania socjalizmu w jednym, oddzielnym kraju występują okresy zaostrzenia się walki klasowej. Obecnie zbliża się zakończenie tego cyklu, zbliża się czas na podsumowanie wyników oraz korygowanie zastosowanych metod, pani rozumie, podkreślam - korygowanie zastosowanych metod. W związku z tym jestem pewna, że Cyryl Gradów wróci do zwykłej, owocnej pracy. Nie możemy sobie pozwolić na marnowanie takich cennych pracowników!” „Kogo masz na myśli, Cylu, mówiąc my?” - pytała smutno Mary. „My - to partia” - odpowiadała z tupetem synowa. Do diabła z wami, myślała teściowa, szła do fortepianu, przeglądała utwory w tonacji minorowej. Niekiedy nastrój w domu bywał nieco lepszy, zdarzało się to, gdy Borysowi Nikiticzowi udała się szczególnie trudna operacja. Otwierano wówczas butelkę wina z tak zwanej moskiewskiej piwniczki wuja Galaktiona. Agasza wyjmowała z piecyka kulebiak, który zda się czekał na podobną okazję, ożywiały się dzieci zapomniawszy o nieobecnych rodzicach, po kolacji profesor prosił żonę, by zagrała „coś ze starego repertuaru” i Mary grała z ciężkim sercem. Pozornie życie Borysa Nikiticza się nie zmieniło. Nadal wygłaszał wykłady, był szefem eksperymentalnej pracowni, zapraszano go na konsultacje, również do kremlowskiej polikliniki. Jak dawniej musiał w nagłych przypadkach przerywać obiad lub jechać do chorego nocą. Nigdy na to nie narzekał, zawsze zjawiał się tam, gdzie go oczekiwano, ponieważ trudne sytuacje mieściły się w jego „filozofii lekarza rosyjskiego”, którą odziedziczył po ojcu Nikicie i dziadku Borysie. Mary miała wrażenie, że obecnie szczególnie gorliwie jeździ na wezwania, czeka przy bramie dużo wcześniej, niż może przyjechać po niego samochód, wygląda na to, że korzysta z okazji, by uciec z domu. Stary Pitagoras zawsze odprowadzał pana do bramy. Teraz siedział przy nim, czekając na samochód. Profesor w czapce nasuniętej na uszy, z podniesionym kołnierzem patrzył w głąb ulicy, czasem głaskał łeb Pitagorasa, powtarzając bezmyślnie: „No tak, Pitagorasie, no tak”. W psich oczach malowała się miłość do pana i zdziwienie, zwierzę pomimo swej mądrości nie rozumiało, co się dzieje w domu. Gradów cenił sobie bardzo nocne wezwania. Pomoc udzielona nocą to sprawa w dwójnasób szlachetna. Nie wiadomo dlaczego darzył nocnych pacjentów szczególnym uczuciem, wszystkich, chociaż obecnie zdarzali się wśród nich ludzie dziwni. Niedawno pewien nocny pacjent wprawił profesora w głębokie zakłopotanie, spowodował dręczące rozważania natury praktycznej i filozoficznej, nawiasem mówiąc... Zresztą powiemy o tych rozważaniach później, a na razie powtórzmy, że zawodowa strona życia Borysa Nikiticza Gradowa się nie zmieniła. Co innego społeczna strona życia luminarza medycyny radzieckiej. Dawniej musiał się opędzać od zaproszeń do prezydiów, wywiadów, wizyt zagranicznych delegacji. Teraz jak ręką odjął, a był to objaw złowieszczy - to odłączenie od tak zwanego społecznego, zakłamanego i idiotycznego życia radzieckiego. Były również inne objawy zbliżającego się niebezpieczeństwa, przede wszystkim spojrzenia współpracowników w instytucie, klinice, pracowni. Niektórzy zerkali po złodziejsku - jesteś tu, jeszcze ciebie nie zabrali? Czasem czyjeś oczy uciekały w bok lub w zamyślenie, no cóż, tu są wyłącznie intelektualiści zajęci wielkimi sprawami. Dostrzegał też spojrzenia pełne sympatii, które zresztą także szybko umykały, spojrzenia „płochliwych gazeli”. Nieustanne uczucie zagrożenia było udręką. Czuł się jak w potrzasku. Gdyby był sam, zdobyłby się na krok desperacki - rzuciłby wszystko, wyjechał na wieś, do wiejskiego szpitala, gdzieś w Azji Środkowej lub w górach. Nie mógł sobie na to pozwolić, nie mógł narażać swoich bliskich na skutki takiego posunięcia, zresztą nie poprawiłby w ten sposób sytuacji tych, którzy są za murami. Jeden z kremlowskich pacjentów radził mu, by napisał wzruszający list na szczebel najwyższy, dał nawet do zrozumienia, że gotów jest dopilnować doręczenia. Borys Nikiticz usłuchał tej rady, zasiadł do pisania, męczył się, kreślił i mazał tekst, szukał sformułowań przekonujących i wiernopoddańczych, ale nie pozbawionych poczucia godności, myślał o pozyskaniu do tej pracy siły fachowej, to znaczy poetki Niny Gradowej, ale wtedy się okazało, że ów życzliwy pacjent nagle zniknął, jakby się zapadł pod powierzchnię życia, która to powierzchnia, pochłonąwszy go, zabliźniła się błyskawicznie. I tak żyli w drętwocie i paraliżującym strachu, drobiąc kroki i ściszając głos, aż któregoś dnia w gabinecie profesora w klinice zadzwonił telefon i kobiecy sopran - istna fanfara entuzjazmu - oznajmił: - Drogi towarzyszu profesorze, dzwonię z Krasnopresnienskiego Rejkomu Partii! Przed chwilą włókniarki Krasnej Presni zgłosiły waszą kandydaturę na delegata do Rady Najwyższej. Czy zgadzacie się kandydować do najwyższego organu władzy naszego kraju i reprezentować w nim naszą wspaniałą naukę medyczną? - Proszę wybaczyć, ale to brzmi jak jakiś niestosowny żart - wymamrotał profesor. Głos zaśmiał się życzliwie i sympatycznie, dokładnie jak w filmie Wołga, Wołga. Jaki ten profesor roztargniony, mędrzec oderwany od dnia powszedniego. Nie wie, że w całym kraju trwa akcja zgłaszania kandydatów! - Ależ drogi profesorze, to nie jest wcale żart, właśnie wyjeżdżamy do was - przedstawiciele rejkomu i rejonowego komitetu wykonawczego, włókniarki, dziennikarze. To takie radosne wydarzenie - włókniarki zgłaszają profesora medycyny! Gradów rzucił słuchawkę, o mało nie krzyczał z wściekłości. Kraj idiotów! Synów wtrącono do więzienia, a ojca wybierają do Rady Najwyższej! Trzeba się ratować! Nie zdawał sobie sprawy ze swoich czynów, wkładał już płaszcz - jak najszybciej do domu! Instynkt, który się jeszcze zachował, kazał mu ukryć się pod własnym dachem, ale już do drzwi pchał się sekretarz komitetu zakładowego, wyjątkowo obrzydliwy typ, w którym skoncentrowały się najniższe instynkty, niedawno patrzył na profesora wzrokiem bazyliszka, a teraz ściele się do stóp. - Borysie Nikiticzu drogi, co za zaszczyt dla naszego instytutu! Absurdalny kołowrót trwał cały dzień. Przybiegły „płochliwe gazele”, w oczach zachwyt i uwielbienie: a więc wszystko minęło, można odetchnąć? Ci ze złodziejskimi oczami także przybyli licznie, teraz absorbuje ich pytanie, czy synowie Gradowa wyjdą z więzienia. Przyjechali dziennikarze z „Moskiewskiej Prawdy”, „Miedicinskiej Gaziety”, „Izwiestii” z notesami i ołówkami: Jak towarzysz profesor zareagował na te wspaniałą wiadomość? „Jestem bardzo zaszczycony, jakkolwiek wątpię, czy zasłużyłem na taki zaszczyt...” - burczał ze swego fotela. Wszyscy śmiali się z zachwytem: patrzcie, jaki mruk, prawdziwy naukowiec, to nie ulega wątpliwości! Kiedy minęło pierwsze oszołomienie, zaczął rozważać dziwne i nieoczekiwane wyróżnienie, rozumiał, że to inicjatywa odgórna, pewnie z najwyższego szczebla, i to go przerażało, to było bagno. Trzeba się dobrze zastanowić, nim skorzysta z tego koła ratunkowego. Wieczorem Mary jednoznacznie zareagowała na nowinę: - Czy masz zamiar przystać do tych debili? Weźmiesz udział w komedii wyborów? Poprzesz swoim nazwiskiem morderców? Bez słowa poszedł do sypialni, trzaskając kolejno wszystkimi drzwiami. Na ulicy czekał samochód, by zawieźć go do zachwyconych włókniarek. Wyszedł z sypialni w granatowym garniturze i najlepszym krawacie, można by rzec elegancki starszy pan, gdyby nie trzy barbarzyńskie ordery. - Niektórzy mogą sobie pozwolić na gniewne gesty, mnie nie wolno - powiedział do popiersia Hipokratesa, jak zwykle podczas konfliktów. - W odróżnieniu od pewnych nieodpowiedzialnych i lekkomyślnych osób, nie mogę odtrącić poniżającej hańby. Muszę myśleć o tych, których spotkało nieszczęście, o ich rodzinach, które, być może, uratuję godząc się na hańbę. Muszę także myśleć o instytucie i moich uczniach! - Podniósł pięść, rozejrzał się, gdzie by lepiej uderzyć, uderzył w stół jadalny, zadźwięczało całkiem nieźle. - W końcu, do diabła, muszę myśleć o chorych! - zawołał i wyszedł. W ostatniej chwili, zamykając drzwi zdążył zauważyć, że Agasza się przeżegnała, a za jej przykładem także Mary. Obie są zadowolone, pomyślał. A może nawet szczęśliwe. Pewnie nie na długo, ale na razie nawałnica ich ominęła. „Żyje się nam lepiej, żyje się weselej!” - głosiła krótka wypowiedź, ściślej stwierdzenie, a właściwie trafna obserwacja, ułożona z ogromnych czerwonych liter na oknach Centralnego Telegrafu w obramowaniu żarówek. Widniało pod nią nazwisko obserwatora - J. Stalin i jego podobizna. Jemu też przypisywano zasługi w dziedzinie podnoszenia poziomu życia i dalszego rozwoju zabawowości. Dotyczyło to przede wszystkim wystaw sklepowych przy ulicy Gorkiego. Pisano w gazetach: „Moskiewski Gastronom ma się czym pochwalić w okresie przednoworocznym!” Były tu zwoje kiełbas, fortece z serów, piramidy z puszek anchois, hojnie rozsypane czekoladki, szyjki butelek owinięte sreberkiem wyglądały dalibóg jak parada kirasjerów carskich. Dzięki temu rumieńce na twarzach przechodniów były żywsze, śmiech brzmiał donośniej, a oczęta błyszczały wesoło. Są jeszcze niestety i u nas ludzie, których nic nie cieszy. Troje takich ponuraków szło główną ulicą Moskwy w górę, dwóch mężczyzn o całkiem przyzwoitym wyglądzie i bardzo przystojna kobieta. Wszyscy troje palili, taka to nasza inteligencja. Byli to Sawwa Kitajgorodski, Nina Gradowa i jej dawny przyjaciel z czasów Tyflisu, malarz Sandro Pewzner. Dopiero co przyjechał spoza gór i z miejsca zjawił się u Niny, od lat pragnął ujrzeć ją w naturze, wspomnień o niej bowiem nie zmąciły ani romanse, ani wino, ani malarstwo. Nie był pewny, jak go przywita Nina mężatka i jej małżonek lekarz. Ale przywitali wspaniale, nawet serdecznie, z miejsca dali odczuć, że jest „swój”, to znaczy jest człowiekiem z ich kręgu, że mu ufają i od niego oczekują zaufania. Sawwa wybierał się po „paliwo” do kolacji, Sandro jako Gruzin nie puścił go samotnie na tę wyprawę, dołączyła do nich Nina, postanowili więc przespacerować się i pokazać gościowi nowe centrum Moskwy. W sklepie, nawiasem mówiąc, odbyła się niezbyt elegancka scena - Sandro koniecznie chciał płacić. Ledwo ujrzał Ninę przy kasie, zaraz pędził do niej z banknotami w ręku; kiedy zauważył, że Sawwa ma zamiar uregulować rachunek, natychmiast odpychał go ramieniem, rzucał kasjerce pieniądze z okrzykiem „Reszty nie trzeba!” Krótko mówiąc bogaty, szczodry Gruzin, wschodni kupiec. Tymczasem za obrazy płacono mu grosze, pracował w stowarzyszeniu malarzy na źle płatnej urzędniczej posadce, do jego obowiązków należało rozpowszechnianie w zakładach pracy portretów i popiersi wodzów. Był typowym Gruzinem, powierzchowność miał także gruzińską, nosił czarne wąsiki, dużą czapkę z daszkiem i jesionkę. Żydzi ze zdumiewającą łatwością upodobniają się do narodu, wśród którego przyszło im żyć. Rosyjskiego Pewznera bez trudu można odróżnić od polskiego, a Pewznerzy gruziński i turecki nie mają ze sobą nic wspólnego. W końcu nasza trójka, obciążywszy butelkami przepastne kieszenie, opuściła Gastronom i powoli szła w górę, w kierunku zaułka Bolszoj Gniezdnikowski. Padał spokojny, miękki śnieg, leciutko wirując na zakrętach. Niektórzy przechodnie nieśli choinki. Na sklepowych wystawach obok dziadków mrozów stały portrety ojca ludzi pracy całego świata, który przypominał tymże, iż doroczna idylla przemija szybko, a pięciolatka trwa wiecznie. Sandro opowiadał Ninie i Sawwie straszne nowiny z Tbilisi: - Tycjana zabrali, ślad po nim zaginął, Paolo zastrzelił się... Błękitne Rogi uznano za dywersyjną mienszewicką organizację. Aresztowano Stiopę Kalistratowa, był sądzony za trockizm, dostał chyba dziesięć lat i pięć lat pozbawienia praw obywatelskich. Podobno Otari został po prostu zastrzelony w NKWD... Nina zdjęła rękawiczkę, dotknęła dłonią policzka Sandro. Wiadomości o aresztowaniach inteligencji gruzińskiej od dawna docierały do Moskwy. Sandro opowiedział o najstraszniejszych. W takich przypadkach „wisielczy humor” jest bezradny, ofiarami są nie tylko ci, którym odebrano życie, lecz także pozostali na wolności, przeszłość zionie czarnymi dziurami, a najgorsze polega na tym, że pustkę usiłują ukryć pod płachtami, które są zadrukowane czarnobiałymi kłamstwami. - Ożeniłeś się, Sandro? - spytała Nina. - Gdzie tam - westchnął. - Przyjaciele znikają, ja także czekam codziennie, jak tu myśleć o ożenku. Nawet kochankę niebezpiecznie jest mieć w takiej sytuacji. - Aha, kochankę! - powiedział Sawwa. - Tak - kiwnął Sandro. - To moja dawna dręczycielka. Nina ją zna. - On ma na myśli sztukę - wyjaśniła Nina. - Co teraz malujesz? - Ryby, ptaki, drobne sylwetki jeleni, fragmenty pejzażu, nakrycia stołu, to wszystko w fantastycznych układach, rozumiesz. Dość, żeby oskarżyć o formalizm. Czasem dwa, trzy płótna odwożę do ciotki w Baku. Może tam uda się coś zachować. - Chyba jednak fala zaczyna się zmniejszać - powiedział Sawwa - można to zauważyć, kiedy się mieszka w wielopiętrowym budynku. - Posłuchajcie, kochani, chciałem was o coś zapytać. Niektóre ruchy rąk Sandro podkreślające treść tego, o czym mówił, zdradzały dziwne podobieństwo do teatru marionetek. Teraz także odwrócił się na lewo i na prawo, to znaczy do Niny i do Sawwy, trzymając zgięte w łokciach ramiona dłoniami do góry. - Posłuchajcie, malarz to głupek, człowiek o niewielkim intelekcie. Nie rozumiem tego, co się dzieje. Nie potrafię tego wytłumaczyć ani historycznie, ani filozoficznie. Może wy mi wyjaśnicie? - Sawwa ci wyjaśni, ma na ten temat własną teorię. - Nowoczesne dzieje Rosji wyglądają jak szereg przybojowych fal - powiedział Sawwa. - To fale odwetu. Rewolucja lutowa - to odwet wzięty na arystokracji za pychę i tępą obojętność w stosunku do ludu. Październik i wojna domowa - odwet na burżuazji i inteligencji za rozpętanie rewolucji. Kolektywizacja i rozkułaczanie - zemsta na chłopach za okrucieństwo w wojnie domowej, za wytępienie duchowieństwa, za masowe rzeźnie. Obecne czystki są zemstą na rewolucjonistach za gwałty na chłopach... Co czeka nas jeszcze, trudno powiedzieć, ale logicznie można wykoncypować jeszcze kilka fal, nim skończy się cykl w pogoni za nierealnymi celami... Sandro szedł jakiś czas w milczeniu. - Wiesz - odwrócił się do Sawwy - gotów jestem przyjąć twoją teorię. - Wszak to metafizyka - rzekła Nina troszkę figlarnie. - Otóż to! - wykrzyknął Sandro. Kilku przechodniów obejrzało się na nich. Stojący obok afisza mężczyzna z fajką, o wyraźnie cudzoziemskim wyglądzie - gości zagranicznych rzadko się teraz spotykało w Moskwie, więc zwracali na siebie uwagę - wyjął z ust fajkę i przyjrzał się im. - Chyba jesteśmy zbyt głośni - powiedziała Nina. - Zapomnieliście: „Żyjemy lewitując nad ziemią, Rozmawiamy ze sobą niemo. A gdy powie ktoś głośniej pół zdania, Zaraz góral z Kremla się kłania”? - To zdaje się Osip? - spytał Sandro. - Tak, podobno zapłacił za to życiem - powiedziała Nina. - Czyżby Osip?... - Nie ma pewności, ale w każdym razie jest tam. Sandro przeżegnał się. - Żegnasz się, Sandro? - spytała półgłosem Nina. Zmieszany nie odpowiedział. Cudzoziemiec, a był to amerykański dziennikarz Thowsend Raston, długo patrzył na oddalającą się trójkę, dopóki ich sylwetki nie zniknęły w śnieżycy i tłumie przechodniów. Dopiero przyjechał, zostawił walizkę w Nationalu i wyszedł na wieczorny spacer. Dawniej takie spacery dawały mu pomysły do najciekawszych artykułów. Spodziewał się ujrzeć powszechne zakłamanie, rzeczywistość go zaskoczyła, ponieważ zakłamanie utrwaliło się, nabrało cech stabilności i nikt go prócz Rastona nie dostrzegał. Dlatego na tle złowieszczego teatru pozorów szczególnie wyróżniała się trójka stosunkowo młodych ludzi, którzy powoli szli w tłumie, zajęci rozmową nie mającą nic wspólnego z ogólnym zakłamaniem. Raston nie nauczył się dotąd rosyjskiego, więc sens rozmowy pozostał dla niego nie znany, jednak sam widok tych ludzi mógł być mottem do nie napisanego jeszcze artykułu. Pierwsza sesja nowo wybranej Rady Najwyższej miała się zacząć kilka dni przed Nowym Rokiem. Raston musiał niemal zrobić w WOKS-ie awanturę, by zdobyć akredytację na pierwsze uroczyste posiedzenie. Wiedział, że z balkoniku dla prasy zagranicznej zobaczy tylko prezydium, klaszczących z godnością przywódców i entuzjazm na sali. Zresztą stały korespondent „Timesa” powiedział mu, że nic ciekawego nie będzie, poza przywódcami klaszczącymi z godnością i entuzjazmu delegatów. Mocno przykręcono śrubę, myślał Raston. Niesłusznie nazywają niekiedy bolszewików „czerwonymi faszystami”, są twardsi od operetkowych włoskich szubrawców. To raczej można by w nerwach powiedzieć o Mussolinim, że jest „czarnym bolszewikiem”. Na całym świecie jeden tylko człowiek dorównuje Józefowi - Adolf Hitler. Dwudziesty wiek wydał dwie okazałe formy socjalizmu - klasową i narodową. Raston nie odważył się formułować tych myśli dosłownie. Z powodu publikacji o reżymie radzieckim liberalna lewica obwołała go „reakcjonistą”. Liberalna lewica, do której niegdyś sam należał! Zachodnia inteligencja odrzuca rasizm, ale łatwo daje się nabrać na hasła klasowe. Aluzyjnie, poprzez zestawianie analogicznych cech usiłował wykazać, iż oba reżymy są niemal identyczne. Liberałowie, niestety, nie potrafili odczytać jego przesłania. Nawet Feuchtwanger, po ucieczce od nazistów, oklaskuje bolszewików. Pozwolił się ogłupić „publicznymi procesami”. Co prawda Stalin na razie nie morduje Żydów, ale niedługo dojdzie do tego. Pisarze, z wyjątkiem nielicznych, nie rozgryźli jeszcze istoty rzeczy, a tymczasem zbliżają się przerażające wydarzenia. Dwa reżymy, na razie wrogie, niewątpliwie zbliżą się do siebie w niedługim czasie. Później zaatakują Zachód. Niemiecki przemysł i rosyjskie zasoby - taki cios załamie cywilizację atlantycką. Na świecie powstanie ustrój bez liberałów lewicowych i prawicowych. Słowem „liberał” czekiści i gestapowcy będą sobie wycierać tyłki. Po kiego diabła przyjechałem tu, przecież wiem wszystko bez pobytu w Moskwie! Po co jeżdżę do tego kraju? Co mnie kusi? Nawet kochanki tu nie mam. Kobiety pryskają błyskawicznie, kiedy się dowiedzą, że jestem Amerykaninem. Wygląda na to, że czystki, egzekucje i łagry wytępiły w tym kraju wszystko, co żyje. Wydaje się, że nawet tutejsze drzewa są zastraszone. Dawniej można było pogadać z przechodniem na ulicy, można było w pewnym stopniu polegać na tłumaczu. Teraz wszyscy tłumacze WOKS-u są pod ścisłym nadzorem Czeka. Zwykli ludzie uważają tłumaczy za oficerów Czeka i nie ukrywają tego. Jak przetłumaczona zostanie rozmowa i co z tego wyniknie dla rozmówcy? A ja, pijaczek i leń, w ciągu tych lat nie nauczyłem się rosyjskiego. Po co tu przyjechałem i błąkam się po ulicach niczym głuchoniemy, w dodatku nie chodzę samotnie, zawsze z obstawą... Chyba się zgubili, bo wyszedłem na wolną przestrzeń... Tak myślał znany na zachodzie komentator polityczny Thowsend Raston, wchodząc na plac Czerwony, gdzie spacerował na początku naszej opowieści z profesorem Ustriałowem, „przełomowcem”, który zniknął bez śladu, nie spowodowawszy przełomu. Plac został starannie odśnieżony, jakby nie było dzisiaj śnieżycy. W przezroczystym granatowym niebie wyraźnie rysowały się wieże i zębate mury podświetlone reflektorami i ozdobione czerwienią sztandarów. Ogromne portrety przywódców jak zwykle budziły w Rastonie surrealistyczne skojarzenia. Na całym placu, pojedynczo i grupami, bez pośpiechu szli ludzie. Wszyscy w jednym kierunku - do bramy w wieży Spasskiej. Dawniej onieśmieleni stali w kolejce do ciała Lenina, przypomniał sobie Raston, teraz pod Mauzoleum nie ma nikogo prócz warty. O co chodzi? Ach tak, domyślił się, idą na sesję. To są właśnie delegaci, „gospodarze kraju i losu”, jak mu tłumaczono w WOKS-ie. Ludzie mieli wesołe twarze, byli pulchni, ciepło ubrani, może nawet zbyt ciepło. Sporo było między nimi Azjatów, to oni szli w grupkach. Wśród wybrańców ludu o wyglądzie wybitnie ludowym Raston ujrzał nagle twarz inteligencką. Był to mężczyzna w starszym wieku, z bródką, w okularach, miał miękki kapelusz i świetne, stare palto, w ręku trzymał laskę. Warto byłoby porozmawiać z tym panem, pomyślał Raston. Być może, zna języki obce... To był Borys Nikiticz Gradów, delegat do Rady Najwyższej ZSRR z krasnopriesnieńskiego rejonu Moskwy. Idąc na uroczystą sesję, która miała się odbyć na Kremlu, wspominał poranną rozmowę z żoną. Chłopcy byli w szkole, Wiera w przedszkolu. Mary i Agasza szykowały dla nich niespodziankę - stroiły noworoczną choinkę. Piękne drzewko jak zawsze przywiózł Słabopietuchowski. Zabawek było co niemiara. Dzieci będą klaskać i tańczyć z zachwytu. Sierotki, chociaż rodzice żyją, potrzebują świątecznej odmiany. Mary nagle zaciągnęła męża za guzik do gabinetu. - Posłuchaj, Bo, może warto opowiedzieć dzieciom o tym, co to za święto, o bożonarodzeniowej choince, skąd pochodzi ten obyczaj, w ogóle o tym? Borys Nikiticz, wysłuchawszy propozycji, natychmiast, jak to on, obraził się prawie do łez. Obraził się i rozgniewał. - Wybacz, Mary, ale mam wrażenie, że mnie stale wypróbowujesz! O co ci chodzi? Chcesz jeszcze raz dowieść, że jestem gównem, że nie potrafię powiedzieć „nie” temu, czego nienawidzę, i „tak” temu, co kocham? Czy tego chcesz dowieść? Mary zacisnęła błagalnie ręce na piersi. - Jak możesz to mówić, Bo, mój kochany?! Przecież wiem najlepiej, jak ciężko doświadcza cię los! Czyż mogłabym ciebie wypróbowywać? Spytałam, ponieważ jesteś mądrym i najbliższym mi człowiekiem. Sama nie wiem, co mam robić. Po prostu boję się, że możemy zaszkodzić dzieciom, opowiadając im o Chrystusie... Borys Nikiticz zrozumiał ją i zawstydził się swoją reakcją. Przytulił żonę, czułość rozgrzała mu serce. - Nie gniewaj się, Mary. To ten stres, w którym ciągle żyjemy. Wydaje mi się, że nie należy obecnie wprowadzać dzieci w tajniki wiary, poczekajmy. Dzieci są otwarte, skłonne do uniesień, w ich sytuacji może to ściągnąć na nie kłopoty. Wiem, że zbliżyłaś się do religii, że jest ci podporą. Czasami także bym chętnie poszedł do jakiejś tajnej świątyni. Teraz każda świątynia była tajna, właśnie znajdował się przed jedną z nich. Sobór Wasyla Błogosławionego, także podświetlony z okazji uroczystej sesji parlamentu stalinowskiego, nabrał jakiegoś nowego wyrazu. Piszą o nim w gazetach, że „należy do historycznego zespołu placu Czerwonego”. Widocznie zrezygnowali z planu wyburzenia go. Podobno po wysadzeniu w powietrze i ostrzelaniu z armat cerkwi Chrystusa Zbawiciela los Wasyla Błogosławionego był przesądzony, zbuntował się jednak naczelny architekt Moskwy. „Jeżeli chcecie wysadzić Wasyla Błogosławionego, to wysadźcie go razem ze mną” - tak miał powiedzieć. Podobno wysokie grono przywódców zaskoczone nieoczekiwaną niesubordynacją nie wiedziało, jak na to reagować, nastąpiła zwłoka, później zaś zrezygnowano z wcześniejszych planów, „historyczny zespół architektoniczny” ocalał. Borys Nikiticz zapragnął nagle przeżegnać się przed cerkwią, jak ów architekt rzucić wszystkim wyzwanie, zdjąć czapkę i przeżegnać się. Zdjął czapkę, jakby się na chwilę chciał ochłodzić, i pod osłoną palta nakreślił krzyżyki, drobne, ale trzy. Czynił to skrycie nie tylko pod wpływem strachu, naturalnego w warunkach radzieckiej rzeczywistości, lecz także z powodu pozytywistycznego wychowania, które dał mu ojciec Nikita za aprobatą dziadka Borysa. Chyba jednak poglądy wyniesione z domu rodziców traciły na znaczeniu. Czerwone szaleństwo, biorące swój początek za wysokimi murami kremlowskimi, podważało wiarę w zdobycze naukowe i triumf ludzkiego umysłu, nawet w nic niewinną teorię ewolucji. Rozchwiała się filozofia, trzeba było szukać jakiegoś innego, trwałego oparcia. Wtem jakiś mężczyzna wyprzedził nieco profesora i uchyliwszy kapelusza spytał po angielsku: - Excuse me, sir, by any chance, do you speak English?* Profesor był tak zaskoczony, że się nawet zachwiał lekko i musiał oprzeć się na lasce. Język angielski pod tymi murami, nieopodal... Stalina? Tu samo powietrze powinno by było zdusić angielszczyznę. - Yes, I do - szepnął jak uczniak. Nieznajomy uśmiechnął się przyjaźnie. Gradów odpowiedział mu uśmiechem. Mój Boże, cóż to był za cudzoziemiec! - Would you be so kind, sir, to give me afew minutes? Fm American journalist** - powiedział uszczęśliwiony Raston. Nadarzyła się okazja porozmawiać z przedrewolucyjnym rosyjskim inteligentem bez pośrednictwa WOKS-owskich tłumaczy! Borys Nikiticz bez słowa skręcił gdzieś w bok i czym prędzej pomaszerował, raczej popędził przed siebie. Amerykański dziennikarz! Co się dzieje, znowu mnie wypróbowują, w dodatku w jaki sposób! Mam rozmawiać w cztery oczy z cudzoziemcem, do tego dziennikarzem, kiedy synowie są w więzieniu, a sam za chwilę znajdę się na tej okropnej imprezie, kiedy jestem dwa kroki od Stalina... Tego już za dużo! Najszybciej jak mógł zmierzał do gardzieli bramy Spasskiej, jakby tam szukał ukrycia. Przed bramą jednak trzeba było zwolnić, czerwonoarmiści sprawdzali legitymacje delegatów. Borys Nikiticz opanował się wreszcie, otarł pot z czoła. Jestem tchórzem, marnym niewolnikiem, karcił sam siebie. Hańba! Z tyłu, tuż spoza ramienia usłyszał jakiś niski męski głos. - Tak trzymać, profesorze. Wałęsają się tutaj różni tacy, szpiegują. * Przepraszam, czy pan mówi po angielsku? ** Czy mógłby pan poświęcić mi kilka minut? Jestem amerykańskim dziennikarzem. Gradów odwrócił się, wszedł nawet pod sklepienie bramy, ale nikogo nie zauważył, tylko cień sowy na murze. Delegaci powoli - ściśle według pouczenia: powoli, uroczyście, towarzysze! - wchodzili marmurowymi schodami w Wielkim Pałacu Kremlowskim. Wzdłuż całego pierwszego odcinka schodów i na podeście stali reporterzy, fotoreporterzy, operatorzy kroniki filmowej. Świeciły się potężne reflektory. Na twarzach delegatów malowało się ogromne szczęście. Szczególnie efektownie wyglądali delegaci narodów środkowoazjatyckich, którzy wprost promienieli szczerą miłością do stojących wyżej. A tam, na szczycie marmurowych schodów, czekali na wybrańców narodu członkowie Politbiura WKP(b) uśmiechając się i klaszcząc, był między nimi Stalin w popielatym mundurze i wysokich giemzowych butach. Oklaskiwał wszystkich razem i każdego z osobna, niektórych zaś delegatów zatrzymywał, by powiedzieć kilka słów i wysłuchać ich. Gradów wchodził na schody obok młodego konstruktora samolotów, którego spotkał w westybulu. Znał go z Domu Uczonych, ten konstruktor miał opinię geniusza aerodynamiki, poza tym chyba jakiś czas adorował Ninę. W odróżnieniu od delegatów ze słonecznego Uzbekistanu raz po raz patrzył na zegarek i cały czas opowiadał Borysowi Nikiticzowi o perspektywach sondowania górnych warstw atmosfery za pomocą rakiet. Gradów nie słuchał go, obserwował zbliżanie się matowo błyszczących wspaniałych czarnych butów. Wzdrygał się wewnętrznie na wspomnienie tych stóp bez butów i okropnej tajemnicy. Była to tajemnica głęboka i tak smrodliwa, że najchętniej zapomniałby o niej na zawsze. - Nadchodzi oto, Józefie Wissarionowiczu, wybitny chirurg, profesor Gradów - powiedział Mołotow, ciągle klaszcząc. W ostatnim okresie starzy przyjaciele w obecności osób trzecich zaczęli mówić do Stalina Józefie Wissarionowiczu, podczas gdy on jak dawniej zwracał się do nich po imieniu. - Który to? Młody czy stary? - Stalin zmrużył oczy. Koba udaje, pomyślał Mołotow. Przecież zna doskonale obu. A ty po co udajesz, Skriabinie - pomyślał Stalin. Wiesz doskonale, że znam Gradowa. - Ten stary z trzema orderami - powiedział Mołotow. Stalin zerknął na niego z ukosa. - Zapoznaj mnie z nim, Wiaczesławie! Stalin znał Gradowa, ale wcale nie miał chęci zdradzać tajemnicy państwowej nawet osobom, które już ją znały, konkretnie Mołotowowi. Mniej więcej przed trzema miesiącami generalny sekretarz, który właśnie przebywał w swojej podmoskiewskiej rezydencji w Kuncewie, dostał nocą ataku konwulsji. W pewnej chwili miał nawet wrażenie, że umiera. Lękał się o sprawę, nie o siebie. Wprawdzie nie można odwrócić biegu historii, ale można go zahamować, nawet na dłuższy okres. Nie rodzą się na kamieniu tacy konsekwentni i zdeterminowani przywódcy, ludzie o tak potężnym umyśle, jak ten zwijający się właśnie w konwulsjach, biedny chłopczyk Soso. W głowie zapanował jakiś zamęt. Konwulsje miały przyczyny. Zaczęło się od wielkiego bankietu na cześć zdobywców Arktyki, na którym przejadł się niesamowicie. Stamtąd pojechali na letnisko do ziomka Ławrientija, który niedawno został komisarzem ludowym spraw wewnętrznych. W ścisłym gronie popijali i tańczyli z panienkami. Apetyt znowu dopisywał, a stolca nie było. Nad ranem Beria zaserwował takie kaukaskie smakołyki, że trudno się było powstrzymać od kolejnego przejedzenia. Saciwi orzechowe i szaszłyczki w sosie tekmali zawsze wywoływały zaparcie, dawniej potrafił poradzić sobie z irytującą dolegliwością bez niczyjej pomocy, włożywszy, jak dziadkowie robili, dwa palce do ust. Tym razem starodawny sposób nie zadziałał. Mijały dnie, nie przynosząc ulgi. Stalin był ociężały, ponury, na posiedzeniach rządu wściekał się o byle co, żądał oczyszczenia kraju ze wszystkich, ze wszystkich wrogów ludu! Nie chciał mówić o swojej dolegliwości lekarzom z NKWD, którzy stale przy nim dyżurowali. Wódz narodu cierpiący na zaparcie - to było poniżej jego godności. A z kolei lekarze nie mieli odwagi posądzić wielkiego człowieka o tak haniebną przypadłość. Dzień po dniu Stalin bohatersko walczył z utrapieniem, które się na niego zwaliło. Ukrywał się w pokojach, do których nikt nie miał wstępu, godzinami siedział na sedesie, przeglądał stare gazety z artykułami aresztowanych towarzyszy walki, przekonywał się, że miał rację, słusznie ich aresztowaliśmy! - czekał błogiej chwili. Błoga chwila nie nadchodziła, brzuch mu ciążył, jakby z ołowiu. W głowie panował jakiś chaos, nawiedzały myśli o matce, widocznie ołów w brzuchu wspinał się coraz wyżej, sięgał gardła, gdyby tak podzielić go na porcyjki dziewięciogramowe, wysłać w świat, mamy tu, towarzysze, oczywisty przypadek zatrucia ołowicą, przed czym bolszewicy niejednokrotnie ostrzegali. W takiej chwili szarpnął gwałtownie drzwi, zażądał lekarza i zwalił się na tapczan. Szybko wbiegli medycy z NKWD. - Co się stało, towarzyszu Stalin? - Zatrucie ołowiem - brzmiała odpowiedź. Lekarze stracili głowę. Jeden miał w dłoni dwie przeczyszczające tabletki. - Może to zaordynować? - spytał kolegę. - Co to? - Przecież wiecie! - Dobrze, niech będą te i tamte! Być może, tabletki wywołałyby pożądany skutek, gdyby zastosowano je pięć dni wcześniej, teraz jedynie spowodowały przykre ataki konwulsji, bryła ołowiu pozostała nienaruszona. Podczas jednego z ataków Stalin wymienił nazwisko Gradowa. „Sprowadźcie, łajdaki, Gradowa! Dobrego lekarza, profesora!” Zapamiętał to nazwisko z lat dwudziestych, z czasów poprzedzających ważne partyjne przedsięwzięcie, w którym Gradów częściowo brał udział. Stalin słyszał o tym wybitnym moskiewskim profesorze i w jakimś zakamarku umysłu rezerwował to dobre, rdzennie rosyjskie nazwisko uzdrowiciela, świetnego lekarza. W ciągu minionych lat życie się komplikowało, zaostrzała się walka klasowa, zmieniali się ludzie, nie sposób o wszystkim wiedzieć, ale w trudnej chwili nazwisko profesora odżyło w pamięci. Borys Nikiticz wracał do domu po operacji późno nocą, było zimno i wilgotno, huczał wiatr, dobra pora dla czarownic i diabłów. Na szosie Choroszowskiej zajechały drogę dwa wozy enkawudzistów. Zorientował się od razu, że nie jest to zwykły areszt, lecz coś poważniejszego. Dowódca grupy oznajmił metalowym głosem: - Pojedziecie z nami, profesorze. To sprawa państwowej wagi. - W samochodzie tym samym tonem, uniemożliwiającym dyskusję, dodał: - Uprzedzam, że sprawa jest ściśle tajna. W przypadku jakichkolwiek przecieków grozi surowa kara. Pacjent, to znaczy Stalin, leżał w gabinecie na tapczanie. W pokoju panował okropny fetor. Chory, półprzytomny, bełkotał coś po gruzińsku. Nikt nie miał odwagi zbliżyć się do niego, by rozpiąć mundur. W rogu pokoju stali wystraszeni lekarze z NKWD. - Proszę rozebrać chorego! - rozkazał Gradów, rozpinając mundur. Ochroniarze ściągnęli buty z nóg wodza. - Zdjąć mu spodnie! - zsunęły się spodnie z lampasami, odsłaniając zaskakująco marne kalesony. - Gazę! Watę! Ciepłej wody! Ceratę! Basen! - dyrygował profesor. - Zbliżcie się, panowie lekarze! - rozkazał enkawudowskim lekarzom. Z zainteresowaniem obserwował dwóch medyków służby specjalnej. Chyba nie mieli zbyt wielkiej wprawy w zawodzie Hipokratesa, może byli lepiej zorientowani w innych sprawach. - Rozpoznanie! - zażądał. Byli speszeni. - Całkowite ustanie perystaltyki... Zwężenie jelit... Nie mieliśmy odwagi, profesorze, zastosować środków... Sytuacja jest nietypowa... Towarzysz Stalin nie zwracał się... - Kalesony także zdjąć! - warknął Borys Nikiticz do ochroniarzy. Stalin leżał teraz przed nim całkiem nagi. Borys Nikiticz zabrał się do palpacji brzucha, twardego pod warstwą tłuszczu niczym kamień. Właśnie zaczął się atak konwulsji. Na ceratę skapnęła odrobina płynu. Na prawej stopie w rytmie odmiennym od reszty ciała podrygiwał szósty paluszek. Gradów spojrzał na twarz chorego. Cierpiące oczy pośród zmarszczek i dziobów patrzyły przytomnie. - Pomóż mi, kaco, a spełnię każde twoje życzenie - wychrypiał Stalin. - Jak długo nie mieliście stolca, towarzyszu Stalin? - spytał łagodnie Borys Nikiticz. Wiedział, że samo brzmienie jego głosu wpływa dobrze na chorych. Stalin także westchnął z wyraźną nadzieją. - Od dziesięciu dni - stęknął - a może dłużej, może od dwóch tygodni, no nie?... - Zaraz wam pomożemy, towarzyszu Stalin, zaraz wam ulży, trochę cierpliwości. - Gradów poklepał rękę Stalina i nagle uświadomił sobie, że oto leży przed nim nie „wódz narodów”, lecz po prostu pacjent. Wielu pacjentów klepał tak po ręku. Poprosił o wskazanie mu telefonu, połączył się z oddziałem lecznicy kremlowskiej w Kuncewie i przekazał polecenia. Trzej mężczyźni o charcich twarzach, którzy stali przy nim, uważnie słuchali każdego słowa. Dwadzieścia minut później ze szpitala przyjechały dwie pielęgniarki z niezbędnym wyposażeniem. Borys Nikiticz zmontował wysoką lewatywę, zrobił kilka zastrzyków - dożylnie eufilinę, podskórnie kamforę, domięśniowo magnezję. Kombinacja leków zadziałała błyskawicznie, usunęła napięcie, rozluźniła mięśnie gładkie, obniżyła ciśnienie krwi, wyrównała oddech i tętno. Lewatywa również spełniła swoje zadanie - po kilku minutach odbyło się przełamanie linii obrony, zburzenie murów babilońskich, nazywajcie to, jak się wam podoba, nie mówcie tylko, że się Stalin zesrał. A on sadził kupę za kupą, pielęgniarki ledwo nadążały podawać i wynosić baseny, pierdy strzelały tak donośnie, jakby gdzieś w górach schodziła kamienna lawina, zaczynała się budzić perystaltyka. Odrażający smród buchał falami, ponieważ skład każdej wydalanej warstwy różnił się od poprzedniej. Trudno to było znosić, należało po prostu uznać, że nie ma innej rady. Na chytrej, nieco zmienionej cierpieniem twarzy Stalina malował się błogi uśmiech. Nigdy w życiu nie doznał tak rozkosznego uczucia ulgi fizycznej i duchowej. Nawet podczas ucieczki z zesłania, nie mówiąc o rewolucji siedemnastego roku. W tamtych czasach po każdym wyzwoleniu miewał napady jakiegoś psiego dygotu, palącą potrzebę działania, dopiero teraz, po tym „przełomie” - tak sformułował w myśli - minął wszelki dygot, otwarły się przed nim niewysokie zbocza, rozległe przestrzenie pod błękitem niebios, łagodny, wschodniogruziński wrzesień, a pośród tego raju on sam, on sam na poły wtopiony w przyrodę, niemal molekularny, jakby nie miał nic wspólnego z rewolucyjnymi okropieństwami. Zanurzony w nastroju odprężenia i spokoju widział od czasu do czasu twarz z bródką i oczami pełnymi dobroci. „Jak się czuje chory?” - pytała twarz, życzliwie i szczerze pytała o samopoczucie jakiegoś pacjenta, nie ukrywajmy, pytała o Soso. „Dziękuję, profesorze, już całkiem dobrze...” Obok zjawiała się dobra człowiecza twarz. Proś mnie o coś, profesorze, wszystko spełnię. Proś o synów, a za dwa dni będą przy tobie. Proś, póki chcę się odwdzięczyć, bo może być za późno. Suliko-o-o... Nie mogę ciebie teraz o nic prosić, tyranie. Lekarz nie powinien prosić pacjenta w chwili, kiedy okazał mu pomoc, a ty ciągle jeszcze jesteś moim pacjentem, a nie krwawym tyranem... Mołotow zszedł o jeden stopień niżej, wyciągnął dłoń do Gradowa. - Gratuluję, profesorze, wyboru na delegata do Rady Najwyższej. Chciałbym przedstawić was towarzyszowi Stalinowi! Stalin uścisnął rękę Borysa Nikiticza. Był w świetnej formie. Umyte i wypomadowane wąsy i fryzura połyskiwały rudawo. - Gratuluję, profesorze! Świetnie, że w naszym radzieckim parlamencie obok robotników i kołchoźników zasiądą reprezentanci nauki radzieckiej, konkretnie naszej przodującej medycyny. Ich oczy się spotkały. Jeżeli poprosi mnie o synów, zniszczę go, myślał Stalin. - Dziękuję, towarzyszu Stalin - powiedział Gradów, wycofując się taktownie w kierunku gromady innych delegatów. Stalin z uznaniem odprowadził go wzrokiem. Naraz wydało mu się, że okno nad marmurowymi schodami przesłoniło ogromne sowie oko. Po chwili wrażenie się rozwiało. Siódme intermedium. Prasa Bohaterowie Związku Radzieckiego w Waszyngtonie. Od dawna żadne większe wydarzenie lotnicze nie było tak nagłośnione przez prasę, jak lot Czkałowa, Bajdukowa i Bielakowa. „Bohaterowie przestworzy”, „Zwycięzcy magnetycznej dżungli na szczycie świata”, „Stolica radziecka znajduje się bliżej, niż nam się wydawało” - tymi słowy prasa amerykańska pisze o wspaniałym wyczynie radzieckich bohaterów. Prezydent USA F.D. Roosevelt oczekuje lotników w Białym Domu. Milicja moskiewska aresztowała Burcewą, która wykonywała zabiegi przerywania ciąży w mieszkaniach pacjentek i w łaźniach. Radio. Biegun północny. Moskwa, KC WKP(b) na ręce towarzysza Stalina i towarzysza Mołotowa. Drogi Józefie Wissarionowiczu! Drogi Wiaczesławie Michajłowiczu! Nasza czwórka z radością przyjęła wiadomość o najwyższym państwowym odznaczeniu. Czeka nas wielki wysiłek, wiemy jednak, że otoczeni jesteśmy Waszą troską i miłością, a także życzliwością całego kraju. Nie będziemy szczędzili sił, by nie zawieść Waszego zaufania i w każdej sytuacji bronić honoru naszej ojczyzny. Papanin, Krenkel, Szyrszow, Fiodorow Ogłoszenie pożyczki państwowej przeznaczonej na wzmocnienie obronności ZSRR, ludzie pracy podjęli masową subskrypcję. Po dłuższym milczeniu Związek Pisarzy Radzieckich Karelii zdecydował się wreszcie na przedyskutowanie zagadnienia awerbachowszczyzny w literaturze. Dyskusja wykazała, iż przeżytki rapowszczyzny wywarły fatalny wpływ na literaturę karelską. Nacjonaliści burżuazyjni Luoto, Onnonen, Rajtunajnen ukierunkowywali pisarzy na stworzenie ogólnofińskiej (wyraźnie burżuazyjnej) literatury. Na skutek hołdowania tym trockistowsko-faszystowskim teoryjkom zaczęto autorstwo narodowego eposu Kalewala przypisywać Finom. Nacjonaliści zostali wykluczeni ze Związku Pisarzy. KC WKP(b) z głębokim smutkiem zawiadamia, iż po długiej chorobie zmarł wieloletni bolszewik, wybitny działacz gospodarczy w przemyśle ciężkim, członek KC WKP(b) Józef Wikientiewicz Kosior. Przemówienie kołchoźnika Daniły Oniszczenki: „Serdecznie gratuluję partii i rządowi ogłoszenia długo oczekiwanej pożyczki. Moi trzej synowie są żołnierzami Armii Czerwonej, Iwan jest dowódcą baterii, Michał - lotnikiem, Paweł - łącznościowcem. Dwaj pozostali synowie traktorzystami. Jeżeli wróg odważy się zbliżyć do naszych granic, ja i moi synowie pójdziemy bić wrogich gadów. Każdy członek naszej rodziny zadeklarował sto rubli pożyczki”. W ostatnich dniach w Niemczech zamęczono na śmierć kilku więźniów politycznych. Gazety wymieniają znanego niemieckiego sportowca Willi Grosseina, Walentyna Schmerera i innych. Dobiegła końca budowa największej inwestycji drugiej pięciolatki, podjęta z inicjatywy towarzysza Stalina: kanał Moskwa-Wołga został zbudowany! Pozdrawiamy budowniczych wspaniałej magistrali wodnej epoki stalinowskiej! Według wstępnych informacji Irina Wiszniewska (pierwszy pilot) i Katia Mielnikowa (drugi pilot) pobiły międzynarodowy kobiecy rekord wysokości lotu (6115 metrów). Odbył się pierwszy dwustronny transatlantycki przelot angielskiego statku powietrznego „Kaledonia” i amerykańskiego statku powietrznego „Sikorsky 42-W”. Wkrótce nastąpi uruchomienie transatlantyckich pasażerskich i pocztowych linii lotniczych. Faszystowscy mocodawcy zlikwidowanej faszystowskiej bandy Tuchaczewskiego i jego wspólników nie mogą się pozbierać po nieoczekiwanej ciężkiej klęsce. Dotychczas nie mogą odżałować swoich wiernych agentów. Nic dziwnego, wszak został unieszkodliwiony jeden z głównych wojskowo-szpiegowskich oddziałów faszyzmu. Cały świat obserwował oczywistą klęskę ich wywiadu. Autor artykułu w gazecie wojskowej „Deutsche Wehr” usiłował oczyścić Tuchaczewskiego z oskarżenia o szpiegostwo, ale musiał się zgodzić z tym, że to właśnie Tuchaczewski zorganizował spisek kontrrewolucyjny: „Tuchaczewski chciał zostać rosyjskim Napoleonem, zbyt wcześnie jednak odsłonił karty, lub - jak się to często zdarza - w ostatniej chwili został zdradzony”. „Sędziami zostali między innymi wojskowi proletariusze Bliicher i Budionny” - kontynuuje „Deutsche Wehr”. Nasz kraj szczyci się tymi „wojskowymi proletariuszami”, szczycą się nimi ludzie pracy całego świata. Oświadczenie „Deutsche Wehr” demaskuje wywiad faszystowski. Klienci żądają, by fryzjerzy myli ręce! Z przemówienia prokuratora ZSRR towarzysza Andrieja Januarowicza Wyszyńskiego: „...Wszyscy pamiętamy słowa wielkiego Stalina, iż nowa konstytucja ZSRR stanowić będzie pomoc i rzeczywistą podporę dla wszystkich, którzy obecnie zwalczają faszystowskie barbarzyństwo. Oto dlaczego obecnie tak szaleją nasi wrogowie. W ZSRR, kraju zwycięskiego socjalizmu, gdzie na trwałe ukorzeniła się prawdziwa kultura i demokracja, praworządność stanowi potężny oręż dalszego postępu, dalszej walki o socjalizm. Towarzysz Stalin wskazał na niebezpieczeństwo „idiotycznej choroby”, jaką jest niefrasobliwość, wskazał na konieczność przezwyciężenia tej niebezpiecznej choroby, byśmy mogli rozpoznać i zwyciężyć wroga. Obecnie kontrrewolucyjna i antyradziecka agitacja ucieka się do różnych chwytów i potrafi znakomicie zamaskować swoje antyradzieckie wystąpienia. Na przykład niedawno w mieście Kujbyszew zatrzymano na bazarze pewnego »głuchoniemego«, który miał na piersi deseczkę z kontrrewolucyjnym napisem: »Pomóżcie głuchoniememu, którego pozbawiono pracy, rozebrano, a teraz głodzą«. Na milicji wyjaśniono, że »głuchy« wcale nie jest głuchy, a »niemy« nie jest niemy, jest to rozkułaczony kułak, który wybrał sobie taki sposób walki przeciwko władzy radzieckiej”. Wielkie zwycięstwo „Spartaka” w meczu z piłkarzami Kraju Basków. „Spartak” zwyciężył 6:2. 40 tysięcy sportowców z 11 republik demonstruje na palcu Czerwonym siłę, zręczność, odwagę, płomienną miłość do ojczyzny i bezgraniczne oddanie najwierniejszemu przyjacielowi radzieckich sportowców towarzyszowi Stalinowi. Tańce, piramidy, kwiatowe czołgi! Młodość nasza godna i surowa Z dojrzałością skarbów nam bez liku dała. W dniach Stalina powraca od nowa Piękno, co Hellada w mitach opiewała. Nieba lazur dziś szczególnie jasny, Słońce nam jak nigdy pieszczotliwie świeci Swoją radość w żywe kwiaty stroją Zwycięskiego Października dumne dzieci* Widzieliśmy Stalina, widzieliśmy jego uśmiech, serdeczny, ojcowski... Na pierwsze wezwanie Stalina przemaszeruje przed wodzem cały nasz kraj, cały dzielny naród jeźdźców, górali, hodowców bawełny. Wracamy do domu natchnieni przez Stalina. Kierownik delegacji sportowców Tadżyckiej SRR Kornienko Komisarz delegacji Kuzi Akiłow Sportowcy Asłan Szukurow, Amito Jułdaszowa, Wali Małachow Uchwała CIK ZSRR: za wybitne zasługi w kierowaniu organami NKWD w toku realizacji zadań państwowych odznaczyć towarzysza N.T. Jeżowa Orderem Lenina. Towarzysz Jeżów jest typem bolszewika, którego słowa i czyny stanowią jedność. Historia wyznaczyła organom NKWD rolę, jak to sformułował towarzysz Stalin, „postrachu burżuazji, czujnego obrońcy rewolucji, nagiego miecza proletariatu”. Podły zdrajca i wróg socjalizmu Jagoda usiłował stępić ostrze naszego miecza. * Przaeł. Sławomir Kędzierski. Żelazna dłoń towarzysza Jeżowa, wysłannika Stalina i KC, przywróciła bolszewicki porządek. Miecz ten dzierży w ręku cały naród. Dlatego też NKWD ma miliony oczu i będzie miał ich więcej, miliony uszu, miliony rąk ludzi pracy, którymi kieruje partia bolszewicka i stalinowski KC. Ta siła jest niezwyciężona! Banda wrogów, która się ulokowała w kierownictwie Tadżykistanu dzięki pomocy przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych Tadżykistanu Rachimbajewa, hamowała rozwój ruchu kołchozowego w tej republice. Nacjonaliści burżuazyjni w Tadżykistanie pod kierunkiem Rachimbajewa, Aszurowa, Frołowa rozzuchwalili się. Nadszedł czas, by ich poskromić! Szkalowanie rzeczywistości ukraińskiej. Odessa. W Państwowym Muzeum Artystycznym Odessy otwarto wystawę obrazów i szkiców Ukrainy Radzieckiej. Dobór i rozmieszczenie obrazów ukazują Ukrainę i Mołdawię w krzywym zwierciadle. Oto wloką się drogą trzy zahukane ubogie kobiety. Oto inny obraz - wychudzona krowa, dwa koguty, przewrócone koryto, zabiedzona, brzydka kobieta... Tytuł obrazu Kołchoźnica-dojarka. ...A gdzie kołchozy ukraińskie, czyste ulice, nowe domy? Gdzie zamożni ukraińscy kołchoźnicy? Gdzie są wspaniałe mołdawskie tańce, pieśni? Gdzie stachanowcy? Tego na wystawie nie ma! Ta wystawa to bezczelny wyskok nacjonalistów ukraińskich. Wrogowie i szkodnicy spod znaku trockistów-bucharinowców, którzy działają w Zarządzie do spraw Sztuki przy Radzie Komisarzy Ludowych Ukrainy umyślnie skierowali pędzle niektórych malarzy na wrogie tory. Na czele Centralnego Komitetu Komunistycznej Partii Armenii dłuższy czas stał wróg narodu armeńskiego, godny pogardy zdrajca Chondżjan. Po zdemaskowaniu Chondżjana jego stanowisko zajął Amatuni. Nowy kierownik przechwalał się często, iż to on właśnie zdemaskował Chondżjana. Okazało się ostatnio, że Amatuni był wiernym poplecznikiem Chondżjana, kontynuatorem jego kontrrewolucyjnej działalności. Amatuni od dawna zdradzał interesy narodu, związał się z opozycją trockistowską. Ściągnął do siebie dasznackiego agenta Akopowa, popierając jego kandydaturę na stanowisko drugiego sekretarza. Stanowisko zaś przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych zajmował Gulajan, giermek Kamieniewa, rozstrzelanego wroga ludu. Plenum, które się niedawno odbyło, przekazało towarzyszowi Stalinowi bolszewickie słowo, iż wszyscy wrogowie narodu armeńskiego zostaną rozgromieni. Pijcie smaczne i pożywne kakao Ekstra! Koło dramatyczne w zakładach Awiachim wystawi sztukę W. Szekspira Romeo i Julia. W roli Romea wystąpi dyspozytor, towarzysz Drozdenko, Julii - rejestratorka, towarzyszka Kriuczkowa. Zachodnia granica BSRR. Ciemna noc. Żołnierze Straży Granicznej Wasilij Nikiszkin i Mikołaj Oskin, stojący na czatach, zauważyli człowieka, który przedostawał się na terytorium radzieckie. „Stój!” - rozkazał Nikiszkin. W odpowiedzi padł strzał. Żołnierze zastrzelili intruza. Podczas przeszukania znaleziono przy nim nagan z pięcioma nabojami, 300 rubli radzieckich, drewnianą skrzynkę z trującym proszkiem i butelkę z płynem. Zabity był agentem jednego z ościennych państw. Wypad wroga. W Radzie Miejskiej Kiemierowa działa jakaś wroga ręka. Wystawiane są tam zaświadczenia z podpisem zastępcy przewodniczącego Rady Miejskiej Gierasimowa i sekretarza odpowiedzialnego Wołochowa upoważniające do sporządzania spisów wyborców, wypisywane w sposób jednak kontrrewolucyjny i chuligański. TEŻE, najlepsze mydła toaletowe, cold cream. Czytelnicy kolejnego numeru pisma „Tichij okiean” ze zdumieniem przekonali się, że redakcja całkowicie zignorowała uchwały plenum KC WKP(b), które odbyło się na przełomie lutego i marca. Nic nie wskazuje na to, że redakcja wyciągnęła wnioski wynikające dla niej z referatu towarzysza Stalina. Wiele materiałów podsunął do pisma wróg. Autor artykułu o Japonii na przykład, pisze: „Faszyzm w Japonii na razie (!!) nie jest szczególnie (!) atrakcyjny dla mas...” Jak należy rozumieć „na razie”? Być może, faszyzm wkrótce będzie „szczególnie atrakcyjny dla mas” w Japonii? ...Wrogowie tak pewnie czują się w tym piśmie, że zamieszczają przedruki redakcyjnych artykułów z prasy japońskiej. Czyim interesom służy redaktor naczelny pisma G. Wojtinski? Nie ma niemal żadnego numeru pisma bez przemytu wrogich publikacji. Zdemaskowani wrogowie, zajmujący kierownicze stanowiska w Akademii Nauk Rolniczych i w Gławzierno*, przy Ludowym Komisariacie Rolnictwa ZSRR, włożyli wiele wysiłku, by zagmatwać sprawę uprawy zbóż. Uznanie, iż po zdemaskowaniu na froncie hodowli roślin sprawa wygląda pomyślnie, byłoby niewybaczalną niefrasobliwością. Nie ma wątpliwości, że korzenie szkodnictwa pozostały nienaruszone. Do Leningradu przybyły dzieci Hiszpanii. Statek motorowy „Koopieracja” zacumował przy latarniowcu. Na jego pokładzie znajdowało się ponad sześćset dzieci bohaterskich bojowników z Asturii, Bilbao i Santandera. Kilka godzin później przypłynął motorowiec „Feliks Dzierżyński”, który przywiózł jeszcze kilkaset dzieci. Rozbrzmiewają dźwięczne dziecięce głosy: „Viva Russia! Viva Stalin!” Wejdzie w wieki żelaznym szeregiem Bohaterów naszych imion brzmienie. Kraj radziecki kwitnie wiosny sadem, I uskrzydla nas radości tchnienie. Te dni jasne ojczyzny potężnej Rok dwudziesty swą pieśnią niech sławi! W przeszłość pełną sławy nieśmiertelnej Nas Stalina wciąż imię prowadzi. ** Według informacji baszkirskiego obwodowego komitetu partii członkowie partii w republice zgubili 377 nowych legitymacji partyjnych. Korzystają z tego wrogowie narodu, szpiedzy, dywersanci. Wiele legitymacji dostało się w ręce wrogów. Wszechdoniecki zlot stachanowców i górników przodowników pracy. Nikita Izotow w swoim przemówieniu powiedział: „Wykorzenić wszystkich szkodników do cna!” Pisarz Wsiewołod Wiszniewski robi reportaż z przedwyborczego zebrania włókniarzy. Na ustach u wszystkich - Stalin. Niemal * Gławnoje Uprawlenije Ziernowych Kultur, Główny Zarząd Upraw Zbożowych - przyp. red. ** Przaeł. Sławomir Kędzierski. każdy mówca gorąco i zarazem bardzo osobiście opowiada o swoim stosunku do Stalina. Włókniarz Zwieriew, przemawiając w imieniu ludzi pracy, którzy zgłosili kandydaturę Stalina do Rady Najwyższej ZSRR, powiedział: „Towarzysz Stalin interesuje się wszystkimi drobiazgami, wszystkimi szczegółami życia codziennego, pracy i zarobków robotników. Ileż usprawnień w pracy włókniarzy zawdzięczamy towarzyszowi Stalinowi!” Cztery tysiące rąk w jednym wspólnym porywie podnosi się za kandydaturą towarzysza Stalina. Ósme intermedium. Skok wiewióra Nie mógł przewidzieć, że tak szybko trafi znowu tam, gdzie niegdyś panował, i że nawet coś niecoś pozna. Niedawno, kiedy przytulny pałacyk i park w Górkach zaczęły się gwałtownie oddalać, Uljanow był przekonany, że spada do otchłani piekielnej, chociaż początkowo miał wrażenie, że to Górki spadają, a on szybuje w górę. Piekło - to jedyne słowo, które wówczas zachował ze swego nieubogiego słownictwa. Wkrótce zamieszanie związane z określeniem kierunku - w górę, w dół, w prawo, w lewo - minęło, przed nim rzeczywiście zaczęła się otwierać otchłań. Jakąś cząstką siebie czuł jeszcze, że coś kiedyś istniało - kawa i świeże bułeczki na przykład; coś gdzieś istnieje także obecnie - coś miarowego, podniosłego, muzycznego, coś co nie jest już osiągalne dla niego, rozumiał, że za chwilę to także zniknie, a wtedy nigdzie niczego nie będzie prócz otchłani piekielnej. W owej chwili nie zastanawiał się nad tym, czy zasłużył sobie na taki los, powiedzmy swoim okrucieństwem czy wiarołomstwem, ponieważ takie pojęcia jak „kara” zniknęły, zbliżająca się otchłań pochłonęła nawet takie ulubione tematy, jak „W jaki sposób zorganizować Rabkrin*”, które dźwięczały w nim do końca. Nagle coś drgnęło, jakby się włączył jakiś hamulec, jakaś odmiana spadochronu, nieubłagana otchłań piekielna, przemieniająca kwintesencję natury Uljanowa w kwintesencję cierpienia, zatrzymała się, a następnie zaczęła się oddalać, a Uljanow powoli spadał na spadochronie, a może wyparował, wędrując przez ogromne przestrzenie, w których niekiedy migały skrawki „Rabkrinu”, a nawet rozsypane nuty „nieludzkiej muzyki”, które pewnego razu sprawiły, że zapomniał o powołaniu rewolucjonisty. Istnienie powietrza i zawartej w nim wilgoci poczuł znowu dopiero w dziupli, wśród drobnych istotek ruchliwych i puszystych jak on * Rabocze-Kriestianskaja Inspiekcyja, Inspekcja Robotniczo-Chłopska. sam. Kiedy wysunął pyszczek spod brzucha matki, oszołomiły go ziemskie zapachy. Woń kory drzewnej, matczynych gruczołów, lekki zapach listowia, pączków, mrówek, robaków i nade wszystko woń rozgrzanej ziemi, były to zapachy nieznane, czekające na rozpoznanie. Zapiszczał radośnie i nawet jakby podskoczył, w tym niby podskoku było coś z nieprawdopodobnie odległej przeszłości, jakiś chichot z palcami wsuniętymi pod wycięcie kamizelki: o ho ho, moi wy kochani! Wiewiórcze dziecię rosło wyjątkowo szybko, w połowie lat trzydziestych srebrnoborscy miłośnicy przyrody zwrócili uwagę na wyróżniającego się wśród miejscowej populacji wiewiórek wyjątkowo dużego samca, tak dużego, że jakoś niezręcznie było mówić o nim w rodzaju żeńskim, zaczęto go więc nazywać wiewiórem. Należy podkreślić, że w tej postaci Uljanow także uchodził w swojej społeczności za autorytet. Nie posiadał oczywiście intelektu o właściwościach hipnotycznych, za to przyroda wyposażyła go w fenomenalne wprost możliwości rozrodcze. To stało się jego ulubionym zajęciem. Czuł, że w ten sposób spełnia swoje powołanie. Od wczesnego świtu aż do zmroku śmigał po sosnowych pniach, wykonywał długie skoki z gałęzi na gałąź, biegał po zleżałym igliwiu i po ścieżkach, po dachach i płotach w pogoni za rdzaworudymi ślicznotkami, które gorąco pragnęły, by je dopędził, dlatego uciekały co sił. Pogoń kończyła się wspaniałą kopulacją. Dopiero nocą pozwalał sobie na odpoczynek, czuł się bezpiecznie i przytulnie, drzemiąc na kołyszącym się lekko sosnowym konarze wśród szachownicy światła i cienia. Niekiedy - co prawda coraz rzadziej - nawiedzały go zwidy znikąd, wśród nich zębaty mur, jednak starał się je odpędzić. Srebnoborskie samce bezwzględnie uznawały jego przywództwo, nie gromadziły się jednak wokół niego, jak bywało w poprzednim życiu, przeciwnie, trzymały się z dala, nieśmiało kłusując na obrzeżach jego niezliczonego haremu. Jak na mocarza przystało, nie zwracał uwagi na nieśmiałych, a nielicznych, którzy odważyli się na niesubordynację, karał okrutnie, zaskakiwał z ukrycia i uśmiercał przegryzając zębami gardło. Wykonanie kary kojarzyło mu się mgliście z czymś, co już w jego życiu było. W miarę upływu czasu, kiedy zapłodnił kilka pokoleń samic, wśród nich swoje córki i wnuczki, nabrał spokoju. Nawiedzało go przeczucie pewnej harmonii, teraz już nie odpędzał od siebie rzadkich olśnień z tamtej przeszłości, czasem nawet zastanawiał się, czy za zębatymi murami nie rośnie jakiś orzech włoski. Pewnego razu przed zapadnięciem zmierzchu, kiedy po kolejnym stosunku odpoczywał wysoko w koronie sosny, spojrzawszy w dół ujrzał kobietę o smutnej twarzy, która siedziała na ławce. Nieraz już widział tę ludzką samicę, mieniącą się zwykle jasnymi barwami. Dawniej nie siadywała w ciszy i smutku, przeciwnie, mówiła głośno, często się śmiała, sprzeczała się donośnie, uwodziła przeważnie jednego mężczyznę. Teraz była smutna, roztargniona, jej barwy zszarzały, a towarzysząca jej zawsze woń kwiatów przywiędła. Czyż można ją było wyobrazić sobie siedzącą samotnie w lesie? Coś niesamowitego zaświtało w głowie Uljanowa: Z taką kobietą nigdy nie dopuściłbym do rozłamu w partii, nie stoczyłbym się do dyktatury... Zsunął się na ziemię, wskoczył na ławkę, znieruchomiał w swojej najefektowniejszej pozie i patrzył na kobietę. Poczuła jego obecność, odwróciła się. - Mój Boże, jaki wielki! - powiedziała Weronika i zaśmiała się prawie wesoło. - Można ciebie, dziadku Leninie, pokazywać pionierom! Ostrożnie wyciągnęła rękę do niezwykłego wiewióra. Nie uciekał. Widział nad sobą błękitny, pulsujący strumyk. Mógłby przegryźć go bez trudu, zacisnąwszy zęby w jednym błyskawicznym podskoku. Ręka dotknęła jego łebka i przesunęła się po grzbiecie. - Nie lęka się - dziwiła się Weronika. - No, chodź ze mną, chodź do domu, dam ci orzechów... Odchodziła ścieżką. Uljanow siedział pod sosną, wstrząsał nim orgazm. Tej nocy znalazł sobie kryjówkę obok domu, w którym mieszkała ta kobieta. Dom był jasno oświetlony, przez szczeliny w zasłonach widniały cienie, niekiedy widział także jej cień. Uljanow zapadał w błogą drzemkę. Tej nocy ją zabrano. Wprawdzie Uljanow nie rozumiał, co się dzieje, czuł jednak, że nigdy więcej jej nie zobaczy. W ostatniej chwili, nim zniknęła w samochodzie, zdążył przemknąć przez podwórze i pokazać się Weronice na szczycie słupa w płocie. Spojrzenie jej przesunęło się po niebie i padło na wiewióra, grymas przerażenia zmienił jej twarz. Drzwiczki samochodu się zatrzasnęły. Wspomnienie o niej nawiedzało czasem Uljanowa w dziwnym połączeniu z załomem zębatego muru, jakby w tym skrzyżowaniu przestrzeni i czasu bezpowrotne spotkało się z wonią świeżo parzonej kawy. Pewnego słonecznego i wspaniale błękitnego dnia Uljanow ujrzał bardzo wysoko nad sobą czarny punkt i zrozumiał, że to koniec. Nim pochłonęła go czerń, doznał olśnienia, zrozumiał, że krótkie wiewiórcze życie zostało mu dane po to, by mógł ochłonąć po poprzedniej diabelskiej trzęsionce.