Barbie Gill Graynor Ostatnia Wojna Światów Przekład Grażyna Garztecka The LastWar of Worlds En - ? Pl - 1992 Dla celów Dyskusji z intelekualnymi poganami (choć w innych celach niekoniecznie). Kardynał Polatuo Homo składa się z zewnętrzności, wnętrzności i wewnętrzności. A) Zewnętrzność Homo składa się z ciała i zmysłów. Zewnętrzność Homo tworzy tzw. „rzeczywistość obiektywną”, z której Homo nie jest zadowolony, gdyż kształtuje ją zbytnia różnorodność osobników Homo, będących gatunkiem stadnym, choć składającym się z indywidualistów. Przypuszcza się, że ograniczoność „rzeczywistości obiektywnej”, spowodowana ograniczonością zewnętrzności Homo, jest przyczyną utworzenia tzw. ,,sensu”, który zapobiega zakłóceniom „rzeczywistości obiektywnej”. Brak zakłóceń „rzeczywistości obiektywnej” określają Homo tzw. „nudą”, „szarą codziennością”, „wegetacją”, „smutną koniecznością”, „taką naszą dolą” Up. Wnioskuje się więc, że tzw. „sens” jest szkodliwy dla gatunku Homo. Raport OX/C12/10 I - ZAKŁÓCENIA W pewnym szarym, przeciętnym mieście, w którym życie człapało, a emocje przelewały się między nową lodówką, zasuszoną miłością i wynikami rozgrywek w ping-ponga, pewnego szarego, przeciętnego wieczora zdarzyło się coś nieprzeciętnego, a więc niepojmowalnego. I stało się to na siódmym piętrze pewnego seryjnego produktu miejscowych budowlanych, należącego do niewybijającej się ponad przeciętność dwuosobowej rodziny. Gospodarz, którego współmałżonka nazywała czasem Fredem, czasem Ptysiem, Robaczkiem, Kartofelkiem, Kociaczkiem, Misiaczkiem, Prosiaczkiem, czasem... Zresztą nieważne. Każde imię było wskaźnikiem aktualnego stosunku emocjonalnego do partnera. A więc gospodarz odważył się być częścią tego świata, odkąd znalazł schronienie w solidnych i obszernych ramionach małżonki. Wyładowując całą swą wylewną opiekuńczość, którą natura obdarzyła ją w nadmiarze w stosunku do sparszywiałych kotów, zapchlonych psów i bezradnych chłopców, pozwoliła się oswoić i nawet w tym celu stała się głupia jak większość kobiet w mieście. Oryginalne myśli, niekontrolowane marzenia, czy szokujące nieśmiały umysł ambicje peszyły i powiększały kompleksy partnera, więc w skutecznie pomniejszonym mózgu zostały jej nieszkodliwe, bezkształtne pragnienia. Fred był z zasady nieszczęśliwy i nie miał żadnych pragnień. Czy to z braku inwencji, którą pozostawiał innym, czy wyobraźni, o której nie miał pojęcia nawet, że istnieje, a może zwykłego wygodnictwa, nazywał żonę tylko Miską lub Żabą. Określenie „Miśka” obejmowało emocje od umiarkowanie pozytywnych do najpaskudniejszych, natomiast „Żaba” najwyższe uniesienia miłosne i najwyższy stopień własnego zagrożenia. Gdy świat zwracał na niego tak mało uwagi, iż wydawało mu się, że umarł, skamlał: „Nędza jestem, Żaba...” Wielkie, wilgotne, poczciwe, cudownie zatroskane oczy Żaby wilgotniały jeszcze bardziej, a z jej gardła wydobywało się uspokajające muczenie. Fredowi najpierw w głowie, potem w innych częściach ciała pojawiały się niezbite, choć skromne dowody życia. Najczęściej jednak tuszował swoje niedostatki odpowiednio mocnym, zdecydowanie męskim zachowaniem. Ze swoimi wąskimi ramionkami i chudymi rączynami sprawiał wrażenie dziecka, które powinno być już w łóżku, więc hałasuje, aby udowodnić, że wcale, ale to wcale nie jest śpiące. Wieczór jak co dzień przebiegał spokojnie i nic nie wskazywało, aby coś nadzwyczajnego miało ten spokój zakłócić. - Rybku...? - dobiegł troskliwy głos z kuchni. Taaa? - odpowiedział uprzejmie Rybek, nie odrywając oczu od interesującego artykułu w popołudniowej gazecie. Była to zacięta polemika kilku panów na temat zaśmiecania ulic. Jeden twierdził, że mandaty, drugi, że przymus sprzątania, trzeci, że za łeb, czwarty, że za łeb to innych, itd. Tylko jeden bezsensownie wtrącał od czasu do czasu: „Śmietniczki!” Miśka wypełniła sobą drzwi. Kolację chcesz? spytała. - Najwyższa pora - mruknął Fred i znacząco spojrzał na zegarek. - Co byś chciał? - A co jest? - Żółty ser. Taaa...? - spytał wyczekująco i zatopił się głębiej w lekturze. - No więc? - Co więc?! - Co ci zrobić? - Mogą być jajka. - Jest tylko żółty ser. - Więc po co pytasz?! - Fred nerwowo potrząsnął gazetą. - Zapytać już nie wolno? - zdziwiła się szczerze. - Przecież widzisz, że czytam! - Myślałam, że chcesz jeść. - Już nie chcę! - wrzasnął Fred i po męsku uderzył pięścią w stół. Starannie zaczesane na łysinę kosmyki opadły mu na czoło. Takie obnażanie słabości zawsze peszyło go, co nieuchronnie wywoływało ataki furii. - To zaraz ci przygotuję - zapewniła Miśka i szybko zniknęła w kuchni. Fred przyczesał włosy, pobębnił palcami po oparciu fotela, co było gorsze niżby walnął pięścią, zerknął na zegarek i włączył telewizor. Właśnie miały się zacząć wieczorne wiadomości. Wysportowani młodzieńcy w panterkach podpalali chatę z trzciny. Wzdęty, mały i czarny golas z zainteresowaniem patrzył na długaśnego papierosa, którego podsuwał mu dzielny żołnierz, szczerzący do kamery piękne zęby. Potem pojawiły się sceny z karnawału: ludzie poprzebierani w zwierzęta, zwierzęta w ludzi i było to niezwykle zabawne. Miśka wniosła kanapki z serem. Fred zaczął jeść zapominając o urazie, gdyż pokazywano właśnie wyławianie zwłok ofiar powodzi. Przy relacji z konkursu Miss Natura dostał czkawki. Spurpurowiał i wykrztusił: - Przecież wiesz, że nie mogę bez picia! - Fusy jeszcze nie opadły. - To daj wo... eek... dy eek... Z miną cierpliwego bernardyna poczłapała do kuchni i po chwili przed Fredem szarpanym czkawką i śmiechem - pokazywano bokserskie rozgrywki pań - stała szklanka parującej wody. - Przecież to eek wrzątek! - krzyknął wypuszczając szklankę. - Zaraz wystygnie - zapewniła. - Przez ten eeek czas zdechnę! Daj eeek z kranu. - Tę truciznę? Na ekranie pojawiła się sfilmowana za pomocą ukrytej kamery akcja terrorystów. Zamaskowani faceci wygarniali z pistoletów maszynowych do gości jakiejś restauracji. Czyjaś krew poprawiła barwę sosu pomidorowego, czyjaś głowa zburzyła pięknie zdobiony tort, odpryski szkła obsypały czyjeś podziurkowane plecy, jakieś palce rozgrzebywały sałatkę jarzynową z majonezem, czyjś brzuch bezsensownie osłaniał się obrusem. Trzaskające butelki, czerwone wykwity na bieli, wrzaski, przekleństwa, modlitwy... - Ale chwycone... - sapnął z podziwem Fred. Z wrażenia stracił czkawkę i nawet tego nie zauważył. Tego, że troskliwa małżonka zmieniła ostygłą wodę na świeżutką herbatę także nie zauważył, gdyż przez chwilę dzięki interesującej pracy kamery poczuł się po właściwej stronie pistoletu. I przez tę chwilę był równie ważny, a więc równie żywy jak bandyta. Gdy przedziurawiono bandytę, mruknął: - Pieprzony grzdyl. Ponieważ sam był bardzo słabym człowiekiem, uwielbiał to bardzo mocne słowo. I użył tego mocnego słowa ponownie, gdy natknął się na herbaciany wrzątek. I wybiegł z tym słowem z pokoju, choć popędziło za nim uspokajające wyjaśnienie: - Wylałam, skoro już fusy... Wrócił z zadowoloną miną i mokrą brodą. Miśka mruknęła z wyrzutem: - Zrobiłeś to złośliwie. - Co to jest? - wskazał obraz w telewizorze. - Trzęsienie ziemi. - Gdzie? - Gdzieś... Nie usłyszałam. - Gapisz się i nie wiesz na co? - Mam poważniejsze problemy. - Ale go skręciło! - jęknął z zachwytem Fred, na widok zniekształconego w kraksie samochodu. Z uchylonych drzwiczek zwisała ręka, a skrupulatny funkcjonariusz mierzył centymetrem jej odległość od ziemi. Przy takich scenach zawsze powtarzał z satysfakcją: - A widzisz? - Lecz tak naprawdę nie stać go było na samochód. - Widzę - Miśka odpowiedzią wyprzedziła pytanie, gdyż zamierzała wgryźć się w kanapkę. - Cicho! - ryknął Fred. Atomowy grzyb wypełnił ekran. Informowano radośnie o kolejnej, udanej próbie wybuchu i obiecywano, że następne będą jeszcze bardziej udane. I w tym niezwykle interesującym momencie ekran przecięły poziome paseczki. Fred wypróbował wszystkie gałki, lecz obraz stawał się coraz gorszy i wkrótce oprócz paseczków nic na nim nie zostało. Miśka z bólem obserwowała mordercze zabiegi małżonka, gdyż z litości zostawiła mu pozór wolnej woli. (Gdyby ją miał naprawdę, nie wiedziałby co z nią zrobić.) - Zrób coś z tym! - Fred łupnął przeklętą skrzynkę. Na widok przeżuwających beznamiętnie szczęk żony dodał zgryźliwie: - Zaraz będzie twój ulubiony serial. Nagłe przypomnienie wstrzymało miarowy ruch przeżuwania. Zdecydowanie odsunęła Freda, wprawnie, choć bezskutecznie pokręciła tu i tam. - To u nich - stwierdziła. - Bez planszy? - zauważył sceptycznie. - Może samolot przelatuje? - ożywiła się. Fred wyjrzał przez okno, jednak ani wzrok, ani słuch nie doniosły mu o jakimkolwiek obiekcie nad głową. - To nie rozumiem... - Miśka była zdumiona własną bezradnością. Fred też czegoś nie rozumiał. I to tak bardzo nie rozumiał, że jego oczy zrobiły się wielkie, choć zwykle były maluśkie, brwi uniosły się jakby chciały wyskoczyć z czoła, a z otwartych ust wydobyła się strużka śliny z zawartością nie popitych kanapek z serem. Tuuu... eee... coś siedzi - wyjąkał. Strużka spłynęła na kołnierzyk nienagannej koszuli. Ubrania Freda zawsze były schludne i nienarzucające się. W różnych odcieniach bieli, czerni i szarości były odbiciem kolorów miasta. - To wywal - poradziła Miśka sprawdzając odbiór na innych kanałach. Wszędzie witały ją paseczki, choć w nieco innych układach. - Z siódmego piętra? - Co za różnica? W łazience jest muchozol. Rzeczowość małżonki pozwoliła Fredowi otrząsnąć się z osłupienia. Otarł rękawem usta i wychrząkał dławiącą gardło kluchę. - Słuchaj! Ale to nie jest robak. To jest jakby... Jakby... ktoś... - Więc go zaproś na herbatę. Ja tego nie naprawię - westchnęła. - On wszedł - ponuro poinformował Fred. - Kto? - Ten facet. - Jaki facet? - Pieprzony facet z pieprzonego parapetu. - Mówiłam, że muchozol... - Czy nie rozumiesz co mówię?! To jest człowiek! A raczej... człowieczek - poprawił. - Dobrze się czujesz, Maleństwo? - zaniepokoiła się Miśka. - Jeśli ja Maleństwo, to jak jego nazwiesz? Karakonek? Mróweczka? A może Bakteryjka? - wysyczał Fred, wskazując roztrzęsioną ręką parapet. - Czy on według ciebie przypomina pieprzonego karalucha?! Miśka pochyliła się nad parapetem. Potem pochyliła się jeszcze bardziej i jeszcze... i: Aaaa! wrzasnęła odskakując. - Aaaa! - zawtórował jej Fred i też odskoczył. - Ugryzł cię? - zainteresował się. - Nie, ale on rzeczywiście wygląda jak człowiek... Człowieczek - sprostowała. - Więc czemu wrzeszczysz?! - Bo... on taki malutki. - To jeszcze nie powód. - Uważasz, że to normalne? - Noooo... - A widzisz - parsknęła, aż jej sztucznie blond włosy wysypały się z misternego koka. - To również nie jest powód! - Więc proszę, zaproś swojego gościa. - Taki sam mój jak i twój. Coś w rodzaju rozumnego przebłysku pojawiło się w oczach Miśki. Zniżyła głos do szeptu: - Sądzisz, że on może nas rozumieć? - Skąd mam wiedzieć? - wyszeptał Fred. - To spytaj. - O co? - Fred skrzywił się niechętnie. Nie cierpiał nowych znajomości. - Nooo... chociażby kim jest. - To chyba mniej więcej widać, nie? - Mniej więcej to za mało - stwierdziła stanowczo. Fred podciągnął spodnie, wepchnął głębiej koszulę, poprawił nie istniejący krawat i mruknął: - W porządku. Na twoją odpowiedzialność. (Jakby kiedykolwiek było inaczej.) - A więc... czym ty właściwie jesteś? - Nie czym, lecz kim - syknęła Miśka. - Może więc sama spytasz? - Fred z godnością wycofał się na bezpieczniejsze pozycje. - Czy mógłby się pan przedstawić? - Miśka zaświergotała czule, pochylając się nad gościem. - I co? - zaszemrał niecierpliwie Fred. - Nic. Ojej... - Co powiedział? - zaniepokoił się Fred. - Nic. - Więc czemu wrzeszczysz? - Bo włazi do doniczki. - I co z tego? - Nic z tego! W ogóle nic z tego, że obgryza fikusa, że wlazł, że... W ogóle nic! - zdenerwowała się Miśka, choć zdarzało jej się to niezwykle rzadko. - Nie krzycz, bo go przestraszysz! - wrzasnął Fred i tupnął nogą, bo to zawsze dodawało mu odwagi w najtrudniejszych momentach. - A mnie można przestraszać? - oburzyła się Miśka. - Cicho, jeszcze pomyśli... - A co mnie to obchodzi? Nie dość, że włazi, to jeszcze będzie myśleć. Bezczelny. - Słuchaj, a może on nie rozumie po naszemu? - zastanowił się Fred. - A ty rozumiesz nie po naszemu? Zresztą on mi nie wygląda na takiego, który by znał jakikolwiek ludzki język. - Ludzki... - jak echo powtórzył Fred i zamyślił się. Wreszcie puknął się w czoło: - Pewnie, że nieludzki powiedział i wychylił się przez okno starannie unikając kontaktu z objadanym fikusem. Miśka na wszelki wypadek przytrzymała go za pasek u spodni. - Czego tam szukasz? - spytała. - Talerza. - Przecież są w kuchni. - Latającego spodka. Myślałem, że to może być UFO. - I co? - Nie ma nic. Nawet tych kolorowych bąbelków, które puszczają. - On nie wygląda na UFO - stwierdziła. - A skąd wiesz, jak powinien wyglądać? - parsknął Fred. - Wszyscy to wiedzą - odparsknęła. - Zresztą czy tak powinno zachowywać się UFO? Zrób coś z nim, zeżre cały kwiatek. Fred zesztywniał. Nie był stworzony do zadań heroicznych. - Zauważyłaś jak jest ubrany? - zaszemrał cichutko i wolniutko z nadzieją, że czas jakoś faceta wyjaśni. - Pewnie, jak krasnoludek - wypaliła prostodusznie. - No, właśnie. Czerwona czapeczka, bufiaste spodnie i jeszcze ta broda... Może to rzeczywiście krasnoludek? odważył się sformułować dręczące go od dłuższego czasu podejrzenie. - Wierzysz w krasnoludki? - Nie wierzę. Ale on na takiego wygląda. Miśka pochyliła się nad doniczką. - Fakt, wygląda. I coś mówi - poinformowała z podnieceniem. Fred zastygł z otwartymi ustami, a Miśka w przedziwnym skręcie z uchem wycelowanym w doniczkę. W absolutnej ciszy słychać było tylko ich przytłumione sapanie i coś w rodzaju melodyjnego szmeru. Ale i to wkrótce ucichło. - Zrozumiałaś coś? - Chyba śpiewał. - Ale co to znaczy? - Że lubi śpiewać - wyjaśniła Miśka. - Zrozumiałem coś jak „głupia krówka”... - Słyszałam „biedna mrówka”. Poza tym mrugało wtedy światło. - Kiedy? - Gdy śpiewał. Było jak w dyskotece - powiedziała z podejrzanym rozmarzeniem w głosie. - Bzdura. - Mrugało wyraźnie - powtórzyła stanowczo. - To nic nie znaczy. Często przecież mruga. - Wzruszył ramionami. - Zobacz, wychodzi z doniczki. - Zabierz moją cytrynkę! - Po co? - Bo też ją zeżre. - Raczej nie. Wszedł na kaloryfer - uspokoił małżonkę. - Pewnie zmarzło biedactwo - zatroskała się niespodziewanie. - W lipcu? - Rzeczywiście, teraz nie grzeją. Ale pamiętam z bajek, że one najchętniej siedzą w piecu. - Chyba na piecu? - spytał z przekąsem. - Możliwe. Nie pamiętam dokładnie. Tymczasem pozostawiony własnemu losowi telewizor rozszalał się na dobre. Nie dość, że paseczki zmieniły się w bzykające głośno zygzaki, to jeszcze zaczęło w nim coś strzelać. Zaniepokojona Miśka czymś pokręciła, coś wcisnęła, łupnęła pięścią w obudowę, lecz trzaski i bzyki były coraz donośniejsze. - Wyłącz go wreszcie! - krzyknął Fred. - Aaaa! - pisnęła Miśka odskakując od telewizora. - On jest tutaj. - W środku? - Na antenie. - I co? Fred zbliżył się ostrożnie, starając się wypatrzeć intruza. - Majta nogami - doniosła Miśka. - Anteny chyba nie zje. Najwyraźniej jest roślinożerny. - A kto go tam wie... Zdaje mi się, że to on wywołuje usterki - ucieszyła się, jakby było z czego. - Przecież zaczęły się, zanim tam wlazł. - Ale teraz są większe. - Bo huśta anteną. - A światło? - Miśka nie ustępowała. - Przynieś jakiś słoik. Zekranujemy go i sprawdzimy - zaproponował Fred. - Chcesz go do słoika? - zaniepokoiła się Miśka. - Nic mu nie będzie. - Trochę głupio... Nie wypada. A jeśli to naprawdę kosmita? - Krasnoludki nie są kosmitami. To nasze rodzime te... bajki - uspokoił ją Fred. - A jak zacznie się mścić? - Eeee tam... - zaprzeczył niepewnie. - Nie pamiętasz, czy krasnoludki są dobre czy złe? - Nie pamiętam. Ale chyba dobre, przecież były dla dzieci. - Smoki też były dla dzieci - przypomniała Miśka. - Ale smoki ginęły, a krasnoludki miały się całkiem nieźle. Pamiętasz tę królewnę, co z nimi spała? - zarechotał. - No, dobrze. Spróbujemy - ustąpiła Miśka i poczłapała do kuchni. - Podziurkuj nakrętkę! - krzyknął za nią Fred. Gdy z kuchni dobiegały uderzenia młotka, Fred obserwował krasnoludka, który zagrał najpierw na nosie, potem pokazał język, a wreszcie rozpoczął popisy tańca na linie, a raczej antenie. To jeszcze bardziej utwierdziło Freda w przekonaniu, że ma do czynienia z czymś swojskim, a nie kosmicznym. - Tyle wystarczy? - Miśka pokazała podziurawioną nakrętkę. - Przecież nie będziemy go przechowywać. Wyrzucimy gdzieś. - Wyrzucimy?! - oburzyła się. - No to wyniesiemy. Może do ZOO? - Lepiej pokazać fachowcowi. - Znasz fachowca od krasnoludków? - Fred zachichotał nerwowo. - Może Drabinka? - zaproponowała. Był to jej kolega szkolny, namiętny kolekcjoner i tropiciel kosmicznych śladów. Kiedyś opowiedziano mu bajeczkę o talerzu wiszącym nad chałupą. „Wisiało toto i błyskało ze trzy godziny. Były kwiaty, orkiestra, kieliszki i nawet przemówienie okolicznościowe, lecz nic z talerza nie wylazło. Delegacja chciała nawet zapukać, ale wisiał ze cztery metry nad ziemią, więc niby jak?” Wtedy ten naiwniak spytał: - Nie mieliście drabinki? - Od tej pory nazywano go Drabinką. - Przecież on poluje tylko na UFO - mruknął niechętnie Fred. Nie lubił tego rozkudłanego obszarpańca z nosem w chmurach i koglem-moglem w mózgu. - To niekonwencjonalny umysł - zacytowała usłyszane gdzieś zdanie. Nie rozumiała tego słowa, lecz miała nadzieję, że Fred także nie rozumie. - Zawsze mówiłem, że to wariat. - Pokiwał głową z taką miną, jakby właśnie potwierdziły się jego najgorsze przypuszczenia. - Lepiej go złapmy - Miśka ucięła rozmowę i podsunęła słoik pod roztańczonego na antenie ludzika. Pacnęła z góry przykrywką. - Uciekł - oświadczyła. - Gdzie? - zaniepokoił się Fred, uważnie obserwując okolice swoich nóg. - Skąd mam wiedzieć? Śmignął czapeczką... Jak mysz. Z łazienki buchnęła ogłuszająca muzyka. W tle ochrypły głos grzmiał rytmicznie do słów: „Nie zapalajcie mi świec, dopóki żyję, ojej”. Ponieważ w łazience nie było niczego, co mogłoby wydawać tego rodzaju dźwięk, Fred zbladł, a Miśka mocniej zacisnęła w dłoni słoik i ruszyła w stronę różowo oszklonych drzwi. - Uważaj! - pisnął Fred, gdy nacisnęła klamkę. Spojrzała na niego z wdzięcznością, mruknęła uspokajająco i weszła. - Gra rezerwuar - oświadczyła z niestosownym zupełnie rozbawieniem. Fred ze świstem wypuścił powietrze, które przez całą, najdłuższą w życiu minutę, zatrzymał w płucach, zacisnął usta jak człowiek usiłujący przetrwać straszliwy atak bólu i prawie biegiem wpadł do łazienki. Rozległ się dźwięk spuszczonej wody. Piosenkarz zagulgotał: „czulllości wielllgiej” i zamilkł. Cisza była przerażająca jak po morderstwie. Fred wyszedł spokojny i zadowolony. - On nie miał prawa grać - oświadczył. - Może tam wpadł tranzystor? - Tam była tylko woda. Woda nie ma prawa grać - powtórzył z naciskiem. - Więc może on? - przeraziła się Miśka. - Może... - Czyś ty zwariował? Spuściłeś krasnoludka do klozetu?! - Spuściłem tylko wodę. Chyba mi to wolno we własnym domu? - Przecież to morderstwo - wyszeptała. Nigdy tak nie szeptała i nigdy nie miała tak przeraźliwie suchych oczu. To było dla Freda nie do pojęcia, jak nie do pojęcia było znalezienie istotki drobniejszej i bezradniejszej od siebie. - Czy spuszczenie wody w klozecie można nazwać zbrodnią? - spytał znacznie mniej pewnie. - A jak nazwać spuszczenie człowieka do kanalizacji? Tylko dlatego, że mały - wysyczała. Fred chciał powiedzieć, że jego nieraz spuszczano do kanalizacji, choć nie był aż tak mały, i że to wcale nie jest takie złe, bo jest pewną formą zainteresowania człowiekiem. Pewna forma zainteresowania człowiekiem jest zawsze lepsza od braku zainteresowania człowiekiem. Jednak na widok przedziwnie obcej twarzy żony powiedział tylko: - Muchozol lepszy? - Odczep się. Wtedy nie wiedziałam. - A teraz wiesz? - Wiem! - Ciekawe... - I ty także wiesz! Wiesz, że krasnoludki były zawsze przyjaciółmi człowieka. - Jak nagle wraca ci pamięć. - Pomagały palić w piecu i sprzątać, i... - Masz centralne. - Jesteś wulgarny i podły morderca! Nie chcę... Nowa salwa muzyki nowoczesnej z kuchni przerwała wyjaśnianie, czego Miśka nie chce. Piosenka była o ptaszku z kompleksami. Śpiewał, że nie umie śpiewać i cały świat bił mu brawo, by ze zgryzoty nie umarł ptak, lecz od oklasków ogłuchł ptak. Wstydząc się swej szarości, skrył się nad chmurami, słońce go pozłociło, lecz oślepł ptak. „Czym może być taki samotny wrak?” - ptak rozpaczliwie łkał. „Bądź naszym królem!” - krzyknęły inne ptaki, rzuciły mu robaki i odleciały w dal. - Zdaje się, że twoja pomoc domowa ma się całkiem nieźle. Sprawdź, może już myje naczynia? - Teraz? - jęknęła Miśka. - Po tym, co mu zrobiłeś? Teraz on może być... może mieć negatywny stosunek do człowieka. Narozrabiałeś, to sam wypij. - Chyba rzeczywiście się napiję - powiedział Fred i otworzył barek. - Tobie też wlać? - Nie! Idź tam natychmiast! Fred westchnął ciężko. To jednak nie była ta sama Miśka. Tamta nie pchałaby go w paszczę lwa, lecz ukręciłaby kark bydlakowi. Ale ty jeszcze zapłaczesz. I to jak po mnie zapłaczesz - pomyślał mściwie i jednym haustem opróżnił kieliszek. Gdy zniknął w kuchni, Miśka napełniła kieliszek ponownie i pokonała go w trzech podejściach. - Tym razem gra twój ulubiony rondelek - poinformował Fred krótko i pociągnął z butelki. - Przecież był pusty - zdziwiła się. - Myślisz, że tylko pełen zupy powinien grać? - Ja już nic nie myślę - powiedziała osłabłym nagle głosem i opadła na fotel. W tym momencie miała ochotę być malutką, bezradną kobietką, czyjąś laleczką po prostu. (Tak, to nie była „ta” Miśka.) - Zajmij się nim - poprosiła, licząc na błysk litości. Błysk kieliszka i szklistych oczu Freda rozwiały te złudzenia. Rozwalił się na drugim fotelu i niemal czule skręcał opadający na czoło kosmyk w ciasną spiralkę. - Więc co z nim będzie? - zaniepokoiła się bardziej nietypowym stanem małżonka, niż kłopotliwym lokatorem. - Mnie nie przeszkadza - oświadczył Fred wyniośle. - A muzyka? - Nie taka zła. - A jeśli on i w nocy? - Mogę spać przy muzyce - ziewnął ostentacyjnie. - Ale ja nie mogę! Gdzie słoik? - poderwała się, gotowa upolować wszystkie krasnoludki świata. - W kuchni. Tylko uważaj, bo zlewozmywak kopie. - Jak to kopie? - Prądem wali. Nie radzę ci puszczać wody. - I tak spokojnie to mówisz? Przecież on chce nas pozabijać! - Napięcie nie jest duże - zapewnił Fred. - Teraz nie jest. A później? Jeśli wszystko zacznie kopać?! Na fotelu elektrycznym nie będzie ci tak wygodnie! Trzasnęła drzwiami do kuchni, uświadamiając małżonkowi własną determinację; samobójczą decyzję pozostania z krasnoludkiem sam na sam, czyli oko w oko, inaczej twarzą w twarz, a naukowo w bezpośredniej konfrontacji. Myśli Freda gwałtownie zmieniły orbitę. Chciał, żeby pocierpiała za naiwną litość i zdradę, lecz nie do tego stopnia. Po co od razu narażać życie?! - Zdenerwował się, gdyż odczuł to jako podwójną zdradę. Po prostu straszliwie bał się zostać sam. Wkroczył do kuchni w samą porę - Miśka sunęła na czworakach. - Co... co się dzieje? - wyjąkał pełen najgorszych podejrzeń. - Poluję - syknęła, potrząsając wielką ścierą. - Kuchenka też już wali. - To nie ma sensu. Już wolę zadzwonić po Drabinkę - powiedział Fred. Pomyślał, że świat niewiele straci pozbywając się błazna. - Cześć! - wypalił na dźwięk podnoszonej z drugiej strony słuchawki. Jak zwykle odpowiedziało mu niecierpliwe sapnięcie. Tajemnicą Drabinki było, że go tu właściwie nie ma. Uważał, że ten świat jest okropny i ktoś się pomylił zsyłając go na tę planetę. Czekał, aż go zabiorą i nie próbował urządzić się tu na stałe. Jego znajomości były ulotne i czysto przypadkowe, tak jak i miejsca pobytu. Jego doświadczenia ziemskie były zatrważająco ubogie i niewinne. Nie wiedział na przykład nic o kobietach i prawie nic o pieniądzach. Natomiast wyobraźnia dostarczała mu mnóstwo informacji o lepszych światach. Studiował przeloty UFO, by wyjść im pewnej nocy na spotkanie. Wierzył, że ma z nimi kontakt telepatyczny, choć nie potrafił odróżnić rozmów z sobą od rozmów z nimi. Na wszelki wypadek starał się zawsze wypaść w nich jak najkorzystniej. Odzewu oczekiwał przez telefon, dlatego zawsze podnosił słuchawkę i prawie nigdy się nie odzywał. Bezlitośnie wyciskał flaki z informatorów i spokojnie wysłuchiwał obelg. Ludzie nie mogli sprawić mu przykrości, ponieważ zupełnie go nie obchodzili. - Mam dla ciebie interesującą wiadomość - poinformował Fred. Sapanie stało się nieco głośniejsze. - Jest bezpośredni kontakt. - Fred nadał swemu głosowi ton maksymalnej sensacji. - Gdzie? - szczeknęła słuchawka. - U nas, w domu. - Żart? - Tym razem nie. Boję się o Miśkę. Rozumiesz... - głos Freda załamał się płaczliwie. - Jadę. - No i załatwione - oświadczył Fred odkładając słuchawkę. - Trochę nieuczciwie - mruknęła Miśka. - A jeśli on nie zechce wyjść? Wiesz jaki Drabinka jest wrażliwy, a w niewidzialnego krasnoludka nie uwierzy. - On wierzy we wszystko. Poza tym ja też jestem wrażliwy i nie... Dzwonek u drzwi przerwał dalsze zwierzenia. - Tak szybko? - zdziwiła się Miśka. Fred wzruszył ramionami. - Zawsze mówiłem, że to wariat. Przed drzwiami stał przystojniaczek w czyściutkim, niebieściutkim kombinezonie z elegancką, skórzaną torbą przewieszoną przez ramię. Na widok gospodarza pokazał w uśmiechu rząd pięknych zębów. - Zdaje się, że macie państwo kłopoty z prądem? - bardziej stwierdził niż spytał. - Tak, a właściwie... - zmieszał się Fred. Nikogo przecież o tym nie zawiadamiał, a i kłopoty miały posmak metafizyki. I był to niezwykle wstydliwy posmak. - No, właśnie - przystojniak uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Jestem elektrykiem. - Ale... - zaczął Fred, lecz elektryk poklepał go uspokajająco po ramieniu i wszedł do mieszkania. - Ale skąd pan wie? - nie ustępował Fred. - Chyba zawiadamialiście? - Właśnie, że nie! - To bardzo niesłusznie - zatroskał się elektryk. - Ale my i tak wszystko wiemy - dodał poufale, zniżając głos do szeptu. - To znaczy kto?! - głos Freda zabrzmiał piskliwie. Panicznie bał się facetów, którzy wiedzą wszystko. - O co chodzi, Ptyśku? - Miśka wyjrzała z pokoju, a jej spojrzenie obmacało gościa od żółtych bucików po złotą czuprynę, zatrzymując się dłużej na błękitnych oczach. - Mieliśmy awarię w prądowni i zakłócenia powinny wystąpić właśnie tutaj. Ale skoro szanowny małżonek twierdzi, że nie, to przepraszam wyjaśnił elektryk z promiennym uśmiechem. - Chwileczkę. Czyś ty, Mordko, z byka spadł? Jak to nie mamy? - zdziwiła się Miśka. - Zlewozmywak wali, piecyk wali... - Więc nie pomyliłem się - ucieszył się przystojniak. - Kuchnia? - Owszem - potwierdził zrezygnowany Fred. - Zaraz się tym zajmę. Z prądem trzeba ostrożnie - powstrzymał małżonków. - Ależ on ma oczy - westchnęła Miśka. - Nie sądzisz, że to dziwne? - zastanowił się Fred. - Oczy? - Jakie oczy?! Ten elektryk. - Właśnie o nim mówię - potwierdziła Miśka. - Ma takie strasznie niebieskie oczy... - Ale czemu tu przylazł?! - wrzasnął Fred (każdy mąż na jego miejscu by wrzasnął). - Skoro mieli usterkę, to przyszedł ją usunąć - wyjaśniła Miśka. - Czy taka usterka jest w ogóle możliwa? I jeszcze mówi w prądowni... - Fred zamyślił się. - Przecież nie masz pojęcia o tych sprawach - prychnęła lekceważąco. - A tobie ten błękit mózg... - urwał, gdyż elektryk wyjrzał z kuchni. - Tu wszystko w porządku. Czy jeszcze gdzieś? - Owszem, łazienka - wyszeptała wniebowzięta Miśka. - Rezerwuar czasami gra rocka - dodała i nie wiadomo czemu zachichotała głupkowato. - Tak myślałem - ucieszył się elektryk i pomaszerował do łazienki. - Nie wypuszczę go bez wyjaśnień - warknął Fred. - To może ja przygotuję kanapki? - pisnęła w podnieceniu Miśka. - Ja ci dam kanapki. - Gotowe. Przepraszam i do widzę... - Chwileczkę - Fred zdecydowanie zastąpił mu drogę. I chociaż sięgał przystojniakowi ledwie do ramienia, jego pełna determinacji mina wystarczyła, by zatrzymać nawet dzikiego słonia. - Zanim pan wyjdzie, poproszę o parę wyjaśnień. - Proszę uprzejmie - wyszczerzył się przystojniak i rozsiadł wygodnie w fotelu. Komplet foteli z kanapą były dumą Miśki - ich pokrycia imitowały łaciate futerka króliczków. - To może... - zaczęła Miśka, lecz mąż przerwał jej brutalnie: - Żadnych kanapek! - A więc - zwrócił się do elektryka - czy możliwe, aby w wyniku awarii u was wystąpiły tego rodzaju usterki u mnie? - Och, nie takie już się zdarzały odpowiedział lekceważąco elektryk. - Innym też rezerwuary grały? - Nie zauważyłem, żeby grał. Raczej bulgotał. - Więc coś pan tam grzebał?! - Zlikwidowałem napięcie z sedesu. - Ceramika pod napięciem? - jęknął zdruzgotany Fred. - I to wszystko z usterki w elektrowni?! - Czy ja mówiłem, że w elektrowni? - zdziwił się elektryk, a jego oczy zrobiły się jak dwa błękitne jeziorka. - Och, Perełku... - szepnęła z wyrzutem Miśka, zatapiając się w tych jeziorkach bez reszty. - Od razu wiedziałem, że to nieczysta sprawa - wysapał Perełek z satysfakcją. - Co pan ma na myśli? - zdziwił się jeszcze bardziej właściciel błękitów. - Jesteście z tej samej bandy, i tyle! - Kto? - Pan i ten drugi... ten krasnoludek! - krzyknął oskarżycielsko Fred. - Ach... krasnoludek... - elektryk zmierzył go uważnym spojrzeniem. - Tak! Właśnie krasnoludek! On psuje, a pan naprawia. Znakomita spółka. Dużo już zarobiliście? - spytał Fred i podniósł słuchawkę telefonu. - Co chcesz zrobić, Ździebełko? - zaniepokoiła się Miśka. - Dzwonię na policję i nie przezywaj mnie przy obcych! - Ależ, Fredzie, przecież on nie chciał pieniędzy spróbowała przekonać wściekłe Ździebełko. - Tym gorzej. Pewnie coś zwędził - zapewnił Fred i wykręcił numer. - Zapewne mydło i szczoteczkę do zębów - parsknął rozbawiony elektryk. - Już inni to sprawdzą... Halo?! Proszę pana, złapałem dwóch oszustów. Jeden podaje się za elektryka, drugi za krasnoludka... Jak wyglądają? Jeden jak elektryk, drugi jak krasnoludek... No pewnie, że mały... Czy ja wiem? Nie mierzyłem. Na oko z dziesięć, piętnaście centymetrów... Czy pan oszalał? Mam wierzyć, że to krasnoludek? ...... Już jestem spokojny... Tak... Nie piłem... Elektryk? Normalny. Tak, duży... Nie! Większy ode mnie! ...... Zatrzymałem go... Na razie siedzi, ale mogę go związać... Dobrze... Proszę bardzo: ulica Sierotki 56... Nie! Nie Sierotki Marysi! ... Przecież nie krzyczę! ... Tak, Sierotki 56 mieszkania 77, siódme piętro... Dobrze, czekam - sapnął i odłożył słuchawkę. - Co za bęcwały tam siedzą. Pytali, czy elektryk też jest krasnoludkiem. Jakby takich było na pęczki! A pana ucieczka będzie przyznaniem się do winy - zakończył zwycięsko. Elektryk całkowicie zignorował Freda i z uroczym uśmiechem zwrócił się do jego małżonki: Chętnie napiłbym się herbaty. - Oczywiście... czy pan naprawdę zamierza czekać? Mąż ma ostatnio rozstrojone nerwy. - Nie śpieszę się, a skoro zostałem zaproszony... - Jak pan woli. A ty przestań tupać! - krzyknęła na męża wybijającego nogą jakiś rytm. - Nieźle grasz tę komedię - syknął Fred, gdy żona zniknęła w kuchni. - Ale nie na mnie takie oczka. - Usiłował powstrzymać nogę, która - wbrew woli swego właściciela, wystukiwała coraz żwawsze tempo. - Kto wie gdzie widz, a gdzie aktor - westchnął elektryk. - Twój kolega stoi za drzwiami - dodał. Drabinka dobrnął do progu pokoju. Jeszcze nie miał powodu, aby posunąć się dalej. Był niewiarygodnie chudy - jak zwykle. Był chorobliwie blady - jak zwykle (twarz wystawiał wyłącznie ku gwiazdom, słońce przesypiał). Był też niechlujny - jak zwykle (miał spodnie składające się z łat, i to były jego jedyne spodnie. Miał też tylko jedne buty, które dawniej nosiły dumną nazwę adidas. Kiedyś wyprał je w automacie i straciły jakąkolwiek nazwę.) - No, więc? - spytał. Można przypuszczać, że pytanie to skierowane było do Freda, choć wzrok Drabinki ugrzązł w błękitnym kombinezonie elektryka. - To tylko jego wspólnik - wyjaśnił Fred. - Kogo? - Krasnoludka. - Jakie cechy? - zainteresował się Drabinka. Zawsze interesowały go cechy, choć sam nie potrafiłby podać cech zwykłego krzesła. Wiedział bowiem tylko, jak rzeczy powinny wyglądać i jak mogłyby wyglądać. - Krasnoludka - odpowiedział Fred. Była to najbardziej precyzyjna informacja, jaką Drabinka kiedykolwiek otrzymał i nie bardzo wiedział, jak się w tej sytuacji zachować. Wsparta na biuście Miśki taca ze szklankami przepchnęła go z drzwi w stronę fotela. Gdy usiadł na nim w milczeniu, to wszystkim się wydało, że opuścił nie tylko mieszkanie, lecz i planetę. Za pomocą medytacji bardzo często uciekał w tę piegowatą pustkę - niekończący się bezsens dla innych. - Co mu zrobiłeś? - Miśka z niesmakiem spojrzała na Freda. Nigdy nie był w tym stopniu okrutny. Elektryk bez przerwy patrzył czystymi, błękitnymi oczami i nie mrugał. Fred z obrzydzeniem kontemplował własne paznokcie, pozwalając nodze nasycić się chwilową wolnością. - Krasnoludek to mistyka doniósł z oddalenia Drabinka. - Sam jesteś mistyka - odpowiedział Fred z nieukrywaną pogardą. Miśka ohydnie rozsłoneczniona patrzyła jak elektryk bełta herbatę. (Psychologia kobiet w ogóle jest nieciekawa.) - Naszczuł na niego policję - powiedziała. - Kryminały mnie nie interesują - oświadczył, jakby zraniony w żywe mięso, Drabinka. - Krasnoludek to coś więcej niż kryminał - zauważył elektryk. - Zleź pan z tej metafizyki, bo nie wytrzymam. Krasnoludek to nie jest inne istnienie, tylko idiotyzm! - zawył Drabinka. - Po co operować pojęciami? Czyż nie lepiej przyjąć jakąś inną logikę, zamiast wyć nad nieprzydatnością własnej wyobraźni? Czymże w końcu jest istnienie? Orbitowaniem elektronu, podziałem komórki, czy wyuzdaną przez wieloznaczność normą? - spytał elektryk. Fred triumfował. Tak naukowy bełkot nie miał prawa wyjść z ust elektryka. Była to jednak siła nieczysta. Miśka była zachwycona i uparcie podsuwała gościowi herbatniki. Drabinka był nieszczęśliwy. Nikt mu jeszcze nie zarzucił ograniczoności wyobraźni. Po raz pierwszy w życiu ktoś skaleczył jego ziemskie ego. W tym wypełnionym emocjami momencie zabimbał gong. - To gliny - ucieszył się Fred i z dziwnym podrygiem pobiegł otworzyć. Wkroczyło ich dwóch. Jeden miał doskonałą postawę, wyprasowane spodnie, obszerny, skórzany płaszcz, a w jego oczach widziało się od razu, że dowodził ludźmi. Do wąskich, bladych warg przytwierdzony miał jadowity uśmieszek, a do niskiego czoła czarne, twarde, ostrzyżone na jeża włosy. - Inspektor Rex przez X - przedstawił się, zadzierając przy tym nos, podobny do kaczego dzioba. Umysł inspektora zabagniały tajemnice. Był bezlitośnie czujny. W portfelu nosił prawo jazdy, bieżący rachunek za pranie (nie miał kobiety, która robiłaby mu to, a także inne rzeczy bezpłatnie) oraz jedno zdjęcie. (Był na nim trzyletnim, bystrym zuszkiem, stojącym u boku umundurowanego tatusia. Mamusia w tym czasie oddalała się z prędkością pociągu w nieokreślonym kierunku, z padalcowatym, głupawym roznosicielem mleka.) Drugi gość włochatą bryłą wznosił się za inspektorem. Nad białym fartuchem uśmiechała się życzliwa fizjonomia oswojonego gangstera. Lecz w tym uśmiechu nie było sympatii, tylko czysto kliniczne zainteresowanie. - A to kolega Brat - przedstawił inspektor morsa w ludzkiej postaci. Celowo pominął określenie „doktor”, gdyż obłąkani zadziwiająco nerwowo na nie reagowali. Poza tym lubił nic nie znaczące miano „kolega”, przy którym miano „inspektor”, pęczniało jak atomowy grzyb. Doktor uważał, że ma mózg w rozkładzie. Skończył psychiatrię, aby go złożyć, kiedy nastąpi ostateczny rozpad. Jego filozofia brzmiała, że człowieka nic nie jest w stanie uratować, z wyjątkiem remontu u psychiatry. Filozofia inspektora brzmiała: „Jeśli nie jest winny dziś, to będzie winny jutro”. Poza tym uważał, że człowiek powinien być prosty i jasny. Człowiek prosty i jasny w ocenie doktora był debilem. - Na waszym miejscu szczerze bym wyznał wszystko - powiedział inspektor, gdy jego zadziwiająco świdrujące oczka zakończyły rutynową lustrację pomieszczenia. - Może istnieją jakieś okoliczności łagodzące? Może się nawet okazać, że nic wam nie grozi. - To ten - wyznał prosto i szczerze Fred, wyciągając oskarżycielsko palec w stronę elektryka. - Jaśniej proszę - zażądał inspektor. Fred miał dziś wyjątkowe szczęście do nierozgarniętych facetów. Miśka posadziła go na kanapie i wysunęła się na pierwszy plan. Lubiła pierwszoplanowe role. - Ja wszystko wyjaśnię - powiedziała. - Więc tak: przez okno wlazł krasnoludek zeżarł fikusa bałam się nawet o cytrynkę ale on wolał antenę... - Zeżarł antenę? - spytał domyślnie inspektor. - Nie, on jest wyłącznie roślinożerny. Na antenie tylko pośpiewał i potańczył. Piosenka była o biednej mrówce lub zdechłej krówce... - To nieistotne. Proszę dalej polecił inspektor, wymieniając znaczące spojrzenie z „kolegą”. - No, więc... kontynuowała Miśka - od tego powstały usterki w telewizorze, a z rezerwuaru i rondelka zrobiło się radio. Poza tym, prądem waliła kuchenka, zlewozmywak i jak twierdzi ten pan - wskazała elektryka - sedes. - A więc w sedesie też był krasnoludek? - inspektor zwrócił się do elektryka. - Nic nie wiem o krasnoludku. Jestem z pogotowia energetycznego. Nastąpiło przebicie fazy i wystąpiły drobne usterki. Naprawiłem, lecz państwo poprosili, abym na pana, inspektorze, poczekał. - W celu... - jakby kontynuując zdanie, dopowiedział inspektor. - W celu udowodnienia mi, że jestem wspólnikiem krasnoludka. - Stosowali przemoc? - O nie! Nawet herbatę dostałem. - Więc co pana wstrzymało przed odejściem? - zdziwił się inspektor. Elektryk podszedł do inspektora i szeptem wyjaśnił: - Nie chciałem go zostawiać w takim stanie. - Oczami wskazał podrygującą rytmicznie nogę Freda. - Rozumiem. Jest pan wolny. Sami się nim zajmiemy. - Krótki uścisk dłoni zakończył tę poufną i przyjacielską wymianę informacji. - Puszczacie go?! Przecież... Wszystko wyjaśnię! ryknął Fred, lecz silna dłoń żony przywołała go do porządku. - Przestań, Bąbelku - powiedziała i Fred umilkł jak wyłączone radio. Opanowała go nieokreślona żałość, sieroctwo i bezradność. - Ja też pójdę - oświadczył Drabinka, rozsupłując szczudlaste kończyny, które niebywale udało mu się splątać. W trudnych momentach medytacji nogi zawsze mu się splątywały. - A pan, kim jest? - spytał inspektor. - Podobno człowiekiem - mruknął Drabinka niezadowolony, że przeszkadzają mu w uwalnianiu wyobraźni od ziemskiej grawitacji. - To kolega - pośpiesznie wyjaśniła Miśka. - Ufolog. Chciałam pokazać mu krasnoludka. - I co pan o nim sądzi? - zainteresował się inspektor. - O kim? - Krasnoludek czy kosmita? A może kosmiczny krasnoludek? - Jak go pan zobaczy, to mi opowie - warknął Drabinka. - Więc pan też go nie widział? - Inspektor był coraz bardziej rozczarowany - liczba winnych zastraszająco malała. - Czy pańscy znajomi miewają często... takich gości? - spytał milczący do tej pory doktor. Przez cały czas pisał coś w czarnym, grubym notesie. Był znudzony. Psychiatrycznie nie był to interesujący przypadek. - Wypraszam sobie - zaprotestowała Miśka. - Gdyby udało mi się go złapać, inaczej byście nas traktowali. - Słoik! Pokaż im słoik i fikusa! - Fred otrząsnął się ze swego nieszczęścia, gdy znów poczuł żonę u swego boku. - No, cóż... Kwiatek jak kwiatek. Trochę obskubany - ocenił niezbity dowód inspektor. - Aaa! Więc tu jest ten krasnoludek! - zagrzmiał przyjacielsko doktor Brat, wyjmując z rąk Freda słoik. - A te dziurki, żeby miał świeże powietrze? Bardzo przystojny krasnoludek - zacmokał z podziwem. - Ja wiem, że wariat to najlepsze wyjście - wysyczał Fred. - Ale ja się nie przyznam! - Na dowód odebrał słoik i dokładnie wytrząsnął jego niewidzialną zawartość. - A więc to był żart? - warknął złowieszczo inspektor. - Może on was drogo kosztować. - Widzisz? Lepiej było go ścierką - powiedziała Miśka i niespodziewanie wybiła taneczny rytm nogami. - Doktorze, zostawiam panu tę sprawę - mruknął zniechęcony inspektor. - Nic tu po mnie. - Powinien być trup? - Fred zarechotał nerwowo. - Powinien mechanicznie potwierdził inspektor i w tym momencie wyciął pięknego hołubca. Z przerażeniem spojrzał na doktora. - Czy...? - Pięknie pan tańczy - zachichotała Miśka. - To może być zaraźliwe? - zaniepokoił się inspektor. - Pana zachowanie to sugeruje, lecz... - Wiem, wiem. To za mało, żeby jednoznacznie i tak dalej. Więc co robimy? - Nie powinien pan teraz wychodzić. Nikt nie powinien wychodzić - oświadczył doktor. - Tak, tak. Zaraza, może się rozprzestrzenić - Fred pękł krótkim, histerycznym śmieszkiem. - Niepotrzebnie wypuściłem tamtego - zmartwił się inspektor. - Przecież mówiłem... - zaczął Fred, lecz przerwał na widok wykrzywionej wściekłością twarzy inspektora. - Zostawił adres? - szepnął doktor. - Nie. Jak to się mogło stać? - jęknął inspektor. Myślami znalazł się w gabinecie szefa. Już widział jego bluzgające jadem i śliną usta. (Szef cierpiał na urojoną wściekliznę.) Szminki jednak nie używał, a te usta były wściekle pomalowane. Ach, to ta kobieta! z ulgą przeniósł się ze służbowego dywanika na realną, prywatną wykładzinę z PCW. Miśka coś zawzięcie tłumaczyła, lecz dla inspektora nie miało to znaczenia. Prawie wszyscy ludzie w mieście mówili rzeczy bez większego znaczenia. - Milczeć! - ryknął i usta Miśki pozostały nieruchomo otwarte. Ścisnął za rękę doktora i wyszeptał, a oczy miał rozlatane: - Może jednak... - Niestety. Mnie też już wzięło - oznajmił smutno doktor. - Przecież pan nie tańczy. - Ale widzę krasnoludka - doktor wskazał kąt między segmentem (typ „Niezapominajka II” do samodzielnego montażu. Nikt, nigdy nie zapomni tych chwil) a barkiem (typ „Jaś i Małgosia” bez samodzielnego montażu). Zasupłany na parapecie Drabinka zadziwiająco sprawnie rozsznurował się i jednym susem znalazł się we wskazanym przez doktora punkcie planety. - Widzę go! Ja też go widzę! - ucieszył się, choć symptomy choroby powinny go raczej przerazić. - Rozejść się! Inspektor odsunął ufologa i sam zajrzał w kącik. Po chwili odwrócił się i otarł spotniałą nagle twarz. Stanowiła ona kombinację wstydu, nieufności, bezradnej wściekłości i jakby rozżalenia. Taaak powiedział. Zawsze starał się być niejednoznaczny. - Nigdy nie spotkałem się z tak wyrazistym obrazem zbiorowej halucynacji - zacmokał z podziwem doktor. - Halucynacja? - inspektor zamlaskał, jakby chciał rozprowadzić tę kropelkę nadziei po całym organizmie. - On nie jest halucynacją - oświadczył z kąta Drabinka. Wcisnął się między meble tak, jakby pragnął swym ciałem odizolować to ciekawe miejsce od reszty świata. - Ułożyłem zapałki: jedna, przerwa, dwie zapałki i przerwa. To może być przedstawiciel innej cywilizacji. Co ja mówię? To musi być przedstawiciel obcej cywilizacji. Widocznie często odwiedzali Ziemię, stąd legendy i bajki. To potwierdza moją hipotezę - bełkotał podniecony do granic przyzwoitości. - Tak zwane cuda na przykład mają znacznie większy zasięg, ale bez porównania mniejszą wyrazistość - kontynuował własną myśl doktor. - Ale wtedy działa olbrzymia siła sugestii, poparta chęcią ujrzenia tego co inni. Czy pan chciał zobaczyć krasnoludka? - A wyglądam na takiego? - obraził się inspektor. - No właśnie. Ja też o tym nie myślałem. A więc musi tu być jakiś inny mechanizm... - O czym wy pleciecie?! To realna istota! Zupełnie realnie przesuwa zapałki - entuzjastycznie poinformował Drabinka. - Ułożył pęczek z trzech? - domyślił się doktor. - Wręcz przeciwnie. Język matematyki jest mu obcy. Ale schował zapałki do pudełka. - Mówiłam, że krasnoludki zawsze sprzątają - ucieszyła się Miśka. - Kosmiczna bzdura - mruknął inspektor. - Jeśli jest prawdziwy, trzeba go złapać i oddać do analizy. - Nogi inspektora zaczęły w tym momencie pięknie stepować. - Bardzo interesujące. Brak pozytywnego stosunku do własnego postrzegania wywołuje nieracjonalność działań - powiedział w zamyśleniu doktor. Zbliżył się do kącika obleganego przez Drabinkę z zapałkami, ułożonymi teraz w dwóch szeregach: jedna, przerwa, dwie, przerwa, trzy, a następnie dwie, przerwa, dwie, przerwa, cztery. Krasnoludek pomiędzy nimi także stepował. - Do analizy z nim! krzyknął doktor, po czym z satysfakcją popatrzył na swoje podrygujące nogi. - Ścierą go! dodał i zatańczył jak cygański niedźwiedź. Zabić! - ryknął i odstawił tak karkołomny balet, że przewrócił fotel i kopnął inspektora. - Żartowałem! - wrzasnął i nogi zaczęły stopniowo się uspokajać. - Moje spostrzeżenia potwierdziły się - wyjaśnił. - Myślę, że to kontakt. Tańczymy, gdy jest z nas niezadowolony - radośnie oznajmił Drabinka. - To znaczy, że nas rozumie - powiedział inspektor i zdecydowanym, służbowym krokiem podszedł do krasnoludka. - Dość tych kawałów, obywatelu. To może cię drogo kosztować. Już ja... - przerwał, gdyż nogi poniosły go w efektownym kankanie. - Proszę odwołać - poradził doktor, obserwując czerwoną ze wstydu twarz inspektora. - A cóż ja takiego powiedziałem? - wydyszał inspektor. - Jednak się obraził. Myślę, że nie miał jeszcze kontaktów z prawem - zachichotał Fred. - Niech go cholera... Oj, i raz, i dwa, rybka oczko ma - zanucił do tańca inspektor. - Inspektorze... - z naciskiem powiedział doktor. Trudno. Autorytet władzy i słoń na trąbie gra trą la la... - On żartował, bo jest na służbie - szepnęła do kącika Miśka. - On musi na służbie żartować - zapewniła, bo bała się o meble. Inspektor powoli wracał do normy, czyli nerwowej sztywności. - Myślę... - zaczął Drabinka, lecz inspektor spurpurowiał i wysyczał: - Ja zabraniam o tym myśleć. Wyraz twarzy inspektora zdradzał, że zwariuje na miejscu, jeśli ktoś cokolwiek jeszcze pomyśli. Doktor zaczął podwijać i tak już zbyt wysoko zawinięte rękawy fartucha, obnażając skołtunioną zwierzęcość swych kończyn. Zdawało się, że czarna walizeczka, stojąca u jego stóp, nie wytrzyma konfrontacji z tak brutalną siłą i rozsypie się zaraz, natychmiast, zanim nadejdzie pierwsze dotknięcie. Wszyscy z napięciem patrzyli w twarz doktora, zastanawiając się kogóż te przygotowania mogą dotyczyć. Doktor patrzył na wszystkich z groźną, nie budzącą zaufania życzliwością. Nagle dla wszystkich świat rozpękł się na milion kawałków, a potem te kawałki odnalazły się, połączyły i jakoś niezwykle ciasno zapadły w sobie. Przez chwilę był to bardzo niewygodny świat. Potem zrobiło się luźniej i normalniej, choć otoczenie zmieniło się w niepojęty sposób. Ach, więc to jest ten obłęd - pomyślał doktor. - To wcale nie jest takie straszne. Więc jednak - pomyślał Drabinka. Najważniejsze nie bać się niezrozumiałego, a wtedy wszystko jest jasne i proste - pomyślał inspektor. Ooooo... - pomyślała Miśka. Myśli Freda nie zawierały okruszyny treści. - Cześć! - zagrzmiał rudy i brodaty po pępek dryblas w czerwonej czapeczce i błękitnych, bufiastych portkach. - Jak wam się teraz podoba? - Fantastycznie! - zachwycił się Drabinka. - A gdzie jesteśmy? - Ciągle w tym samym miejscu, tylko nieco mniejsi - wyjaśnił dryblas. - Poznaję go! To krasnoludek - oświadczyła Miśka. Inspektor też go poznał. Był to fakt plujący w twarz. Fakt niewyjaśnialny zdrowym umysłem, a na obłęd inspektor nie mógł sobie w takiej chwili pozwolić. Zagłębił się w swój jednoznaczny świat, pełen krwawych, lecz wyjaśnialnych tajemnic i tu znalazł rozwiązanie. Wyszarpnął spod pachy rewolwer. - Krasnoludek? - zwilżył językiem wargi, spojrzenie mu się zamgliło. Jakim specjałkiem nas szanowny krasnoludek ugościł? Opium? Heroinka? A może coś z nowości? Jakieś specjalite de la mezą na większą skalę? To malutki eksperyment, czy załatwiliście całe miasto? Gaz? Wirusy? Dla kogo, gnido, pracujesz?! Gadaj! Krasnolud pogwizdując zgarniał rękami powietrze. To, co zgarnął, zgniótł w kulkę, następnie rozciągnął, uklepał tu i ówdzie, dźgnął trzy razy palcem, jakby robił dziurki i domniemane dziurki rozciągnął. - To by wiele wyjaśniało - rzekł w zamyśleniu doktor. - Rodzaj halucynogennej broni. - A gdzie jest Ptyś? - zaniepokoiła się Miśka. Krasnolud przetarł rękawem niewidzialną formę i mglisty kształt zafalował w powietrzu. - Co ty kombinujesz? Pytałem cię o coś - warknął inspektor, potrząsając pistoletem. - Mów mi Karmin. Czy możesz mi tu zrobić dziurkę? - krasnolud wskazał miejsce na majaczącej formie. Inspektor ironicznie skrzywił usta. Myślisz, że to zapalniczka? - Starannie wycelował we wskazany punkt i strzelił. Był to zadziwiający strzał. Pocisk wolno wynurzył się z lufy i skierował do celu pociągając za sobą nitkę gumiastej materii. Z kląśnięciem zanurzył się w półprzejrzystej masie, wciągając za sobą rozmiękłą masę pistoletu, którą inspektor wypuścił z obrzydzeniem. Karmin popluł i przeszlifował dokładniej swoje dzieło rękawem. Jakby ścierał kurz maskujący - coraz większa powierzchnia ukazywała się oczom patrzących. Był to rodzaj niekształtnego, bulwiasto-dziurawego placka, lewitującego w powietrzu. - To jest bez sensu - jęknął inspektor, zdruzgotany przede wszystkim utratą broni. Bez broni czuł się jak bez gaci. - Przecież wy bezsens uznajecie za normę - zdziwił się Karmin. - Ale tym bezsensom nadaje się pozory sensu; pozorne cele, pozorne role, pozorne ruchy, nawet sens istnienia jest tylko pozorny. Zawsze w tym świecie czułem się nonsensem - parsknął Drabinka. - To tylko filozoficzna poza - powiedział doktor. - Sens życia jest jasny: przedłużenie gatunku. - A więc życie dla życia. A to - Karmin wskazał placek - jest bycie dla bycia. Natomiast cel, rolę...? Zawsze można nadać. - Gdzie jest Ptyś?! - krzyknęła Miśka. - Jaki ptyś? - zdziwił się inspektor. - Mój mąż. Siedział na fotelu zanim... - Chwileczkę - przerwał jej Karmin i wskoczył na placek, który natychmiast wzniósł się w górę, znikając ponad krawędzią łaciato-włochatej budowli, a raczej gigantycznego fotela. Drabinka odkasłał wzruszenie łaskoczące w gardle i powiedział: - Panowie, udało się wreszcie nawiązać kontakt z inną cywilizacją... - Nie bredź pan warknął inspektor. To jest zamach, a nie kontakt. - Przecież nas tylko zminiaturyzował. Trudno było rozmawiać przy takiej różnicy wzrostu, więc nas zrównał - wyjaśnił niezwykle zadowolony Drabinka. - Więc czemu, u diabła, sam się nie zrównał?! - ryknął inspektor. Nikt nie zdążył inspektorowi odpowiedzieć, gdyż z góry dobiegł skrzekliwy głosik Freda: - Żaaabaaa! Co z nami zrobili! - darł się histerycznie Ptyś, zwisając głową w dół z opadającego powoli placka. Karmin trzymał go za pasek od spodni i puścił dopiero po wylądowaniu. - Żaba, karaluchy z nas zrobił! Robaczki! Liliputy skubane! - wył Fred, a Miśka tuliła go i muczała, patrząc z wyrzutem rozwodnionymi oczami na krasnoludka. Doktor napełniał strzykawkę. Karmin ustawiał placek na kant i rozciągał dziury. Inspektor wpatrywał się w przestrzeń z martwym uśmiechem na cienkich wargach. Jego oczy mówiły, że coś wiedział, lub coś podejrzewał. Drabinka już wiedział, że jest niczym wobec wszechświatowego nonsensu i tajemnic, które ten nonsens rodzi. Uspokojony Fred pochlipywał cichutko i wydawało się, że zaraz uśnie. - Można wchodzić - powiedział Karmin, wskazując jedną z dziur. - Po co? - spytał inspektor. - W tę? - upewnił się Drabinka i zanurkował w otwór. - Zabraniam! - wrzasnął inspektor, gdy Miśka ruszyła w stronę dziury. Głowa Freda chwiała się pod jej pachą. - No, cóż... Nie mogę zostawić pacjenta rzekł doktor, ujmując Freda pod drugie ramię. Nigdy nie czuł rozdwojenia tak silnie jak teraz. Wiedział, że to sztuczka, iluzja, wytwór oszalałego mózgu, a jednak pociągała go tajemnicza głębia urojonego świata. Pociągało go również wybujałe ciało Miśki, jakby stworzone do robienia dzieci. Bardzo lubił ciała do robienia dzieci, choć nie lubił dzieci. - Wróć! - rozkazał inspektor. - Pan jest do użytku służbowego! Dezerter! Doktor wzruszył ramionami i przecisnął Freda przez dziurę. - Wchodzisz? - spytał Karmin. - Wypchaj się - warknął inspektor. Gdy krasnolud jako ostatni zniknął w otworze, mózg inspektora rozpoczął sprawną, rutynową pracę: dlaczego zapraszał właśnie do tej dziury, a nie do dwóch pozostałych? Wleźli jak myszy do pułapki. Zajrzał ostrożnie do tej pułapki, lecz panowała tam kompletna ciemność. Zajrzał do drugiej dziury, lecz tam była gęsta mgła. W trzeciej natomiast lała się woda. Wślizgnął się (wszędzie i zawsze się wślizgiwał) w mgłę. B. Wnętrzności Homo są jedynym elementem wiążącym zewnętrzność Homo z wewnętrznością Homo. Poza tym są nieistotne. RaportOX/C12/11 II - NIEISTOTNE PRZEJŚCIA Drabinka przedzierał się przez ciemność w kierunku cienkiego, poziomego pasemka światła. Za sobą słyszał sapiący głos Miśki: - Jeszcze druga noga... Już go mam. - Ależ ciemnica - mruknął doktor. - Tutaj jest światło! - zawołał Drabinka i aż skurczył się od ogłuszającego pogłosu. - W ciemności proszę nie krzyczeć - skarcił go ostry głos Karmina. Zapaliło się światło. Znajdowali się w identycznym mieszkaniu, tyle że dostosowanym do ich aktualnych rozmiarów. Drabinka pod nosem miał ścianę, choć w ciemności widział światło w odległej perspektywie. Poczuł się oszukany. - Dlaczego? - wyszeptał, obserwując Karmina krzątającego się jak pokojówka. Sprawdzał, poprawiał, wygładzał, jakby centymetr w tę lub w tamtą, miał jakiekolwiek znaczenie. Miśka natomiast była niezwykle zadowolona. Pozbyła się uspokojonego doszczętnie małżonka, rzucając go na fotel i myszkowała w szafach, kuchni, łazience, coraz niezłomniej wierząc, że to jej własne gniazdko. Nawet resztki kanapek z kolacji i przewrócona przez inspektora szklanka, były jak należy. Doktor usprawiedliwiony szaleństwem, wodził za nią rozmydlonymi oczami. - Więc po co to wszystko?! - bluznął rozczarowaniem Drabinka. - Będziecie tu dorastać do swych własnych rozmiarów - wyjaśnił Karmin. - Poza tym, musicie nauczyć się tańczyć - robicie to naprawdę okropnie. Odwiedzi was nauczyciel tańca. - Ale po co? - jęknął Drabinka. - A po co chodzisz, jesz, śpisz? - pytaniem odpowiedział Karmin. - Przepraszam - wtrącił doktor - wymieniłeś czynności fizjologiczne. Natomiast taniec... - Jest równie niezbędny jak sen i jedzenie. Macie anemię psychiczną, która wycieńcza organizm jak białaczka, lecz znacznie wolniej i paskudniej, bo daje tylko pozór życia. - Taniec jest odprężeniem, krótkim wyzwoleniem emocji, rytuałem, natomiast życie... zaprotestował doktor. - Jest życiem - dokończył Karmin. - To chciałeś powiedzieć? - Właśnie. I dlaczego akurat taniec, a nie malarstwo, literatura? - To tylko mnożenie pozorów życia. Zrozumiesz to, jeśli zrozumiesz taniec. Teraz odpoczywajcie, bo rano zacznie się nauka. - Co jest na zewnątrz tego mieszkania? - spytał Drabinka. - Wy to lepiej wiecie. Odpoczywajcie - niespodziewanie ciepło powiedział Karmin i wszyscy poczuli się niezwykle zmęczeni. *** Inspektor wąchał mgłę. *** Drabinka osunął się na fotel. Chciwe myśli czepiały się jeszcze czerwonej brody Karmina, lecz zatonęły w czarnej czarności. Przez jakąś szparę sączyło się światło i postanowił dotrzeć do tej szpary. Tam było rozwiązanie i nowy świat. Ciemność pętała nogi, stawiała opór niczym płynna smoła, lecz każdy pokonany centymetr zbliżał go do prawdziwego świata. - Pobudka! Śniadanie podano! - zapiał czyjś głos i ciemność rozdarła się jak stara szmata. Po pokoju krzątał się cherlawy, uszczęśliwiony bubek w kanarkowożółtych kalesonach. Poklepywał pochrapującego doktora, podszczypywał wynurzające się spod rozczochranych włosów policzki Miśki i sterczące spomiędzy jej wybujałych kształtów, kanciaste pośladki Freda. Wtuleni w siebie, leżeli na podłodze. - Co pan robi w moim domu? W dodatku w takim stroju?! - spytał obudzony brutalnie gospodarz, wydobywając się z przytulnych zakamarków żony. - Nie czas na wyjaśnienia, gdy stygnie żarcie i pachnie ziemia - zanucił człowieczek. - Miśka! - wrzasnął Fred. - Co tu się dzieje?! - Nudzisz - sapnęła Miśka i przeciągnęła się. - Nie pamiętasz? - spytał człowieczek i zajrzał Fredowi głęboko w oczy. Fred jakoś zesztywniał, potem nagle przywiądł, spochmurniał, znów osunął się na podłogę i zapadł w sobie. Kołysząc się w przód i w tył na kościstym zadku, powtarzał cichutko: - Nie chcę... Protestuję... Doktor wyrzucaniem ramion pogłębiał oddechy. - Nie zawracaj głowy, Frędzelku, i chodź jeść - powiedziała Miśka, sadowiąc się przy obficie zastawionym stole. Doktor pożerał serdelki, jakby pożerał Miśkę. Miśka w trakcie jedzenia wprawnie demonstrowała światu swą przedsiębiorczość. Fred każdym przełknięciem demonstrował swoje tragiczne przeżycia. Dla Drabinki nędza tych przeżyć była wprost potworna. *** Inspektor łykał mgłę. *** - Zanim przystąpimy do pierwszej lekcji tańca - powiedział człowieczek w kanarkowych kalesonach - powinienem się przedstawić. Mam jednak tak skomplikowane imię, że nie warto. I tak w przyszłości nazwalibyście mnie Kogucikiem, choć doprawdy nie rozumiem dlaczego. Zaczynamy od tańca brzucha. - Teraz? Po jedzeniu? - zaniepokoiła się Miśka. - Szczególnie po jedzeniu. To są wyjątkowo życioaktywne momenty. Wasze brzuchy są teraz niezwykle zadowolone, więc pozwólcie im wyrazić tę radość. Teraz lecę. Wrócę na drugą lekcję - obiecał Kogucik i wskoczył na parapet. Tu pomachał zgiętymi w łokciach rękami i wyskoczył. - Czy oni w ogóle nie uznają drzwi? - parsknął Fred. - Co my właściwie mamy robić z naszymi brzuchami? - spytała Miśka. - Dać im pożyć - roześmiał się doktor. - Idę się zdrzemnąć, a mój brzuch, jeśli chce, niech sobie żyje na własną rękę - oznajmił Fred, kierując się do drugiego pokoju, w którym znajdował się małżeński tapczan. - Dostał dawkę męską, a nie dziecięcą - wyjaśnił doktor. - Nie znoszę skubańców - oświadczył Fred, zatrzymując się w drzwiach. - Kto to jest skubaniec? - zainteresował się doktor. - To wariat, który robi różne świństwa, żeby udowodnić, że inni są wariatami. - Czyż to nie miłe być czasem wariatem? - zachichotał doktor. - Lecz znacznie gorszy jest pieprzony skubaniec - warknął Fred. - Oooo! A cóż to takiego? - mlasnął w udanym zachwycie doktor. - To facet, który robi wszystko, żeby udowodnić, że żyje. - Na przykład? - Zabija, aby udowodnić, że inni są trupami - wyjaśnił Fred i trzasnął za sobą drzwiami. - To bardzo wrażliwy człowiek - powiedziała Miśka. - Nieeeewątpliwieee - wymruczał doktor, zastanawiając się nad psychologicznym aspektem wybuchu tego kurdupla. Miśka podsunęła mu rozwiązanie: Hałaśliwy, bo nieśmiały - powiedziała. Drabinka czuł się coraz gorzej. Nie był przyzwyczajony do tłumu. Znów poczuł odrazę do każdego, który się otarł, lub dopiero chciał się otrzeć o jego osobowość. Pragnął uciec w gwiazdy, lecz za oknem niebo było bezwstydnie nagie, lubieżnie błękitne i beznadziejnie puste. W dole natomiast nie było szarego miasta. W ogóle nie było żadnego dołu. Tuż pod parapetem była trawa i ogród: drzewa, krzaczki, kwiatuszki, basen odbijający pustkę nieba, obrzydliwie słodka altanka obrośnięta różami i bluszczem i służące człowieczym dupskom ławeczki. - To nie jest żaden inny świat, tylko idiotyzm - pomyślał Drabinka, wychodząc przez okno. Miśka krzyknęła ze zgrozy, lecz sekundę później krzyknęła z zachwytu. - Wariaci - powiedział doktor. - Bawią się nami, jak dzieci lalkami. - Czyż dzieci są zwariowane dlatego, że się bawią? - spytała Miśka. - Popsuć zabawkę, niewielka strata - mruknął doktor. - Boi się pan, że nas popsują? Czyż nie jesteśmy wystarczająco popsuci? - roześmiała się. - Co pani ma na myśli? - zadyszał jej w ucho doktor. - Och, nic, co mogłoby zainteresować psychiatrę - odpowiedziała szeptem. - Pani jest szalona! - stwierdził z zachwytem. Takie powiedzonko nieuchronnie doprowadzało kobiety do prawdziwych szaleństw. - Nie mieści się pani w żadnym schemacie - dodał, widząc jej podejrzliwą minę. - Zawsze byłam mocno zbudowana, ale to nie znaczy... - nadąsała się. - Mówię o psychiatrycznych schematach. Przy pani ja sam nie mieszczę się w schemacie normalności - wysapał pożądliwie. - Nie dziwię się - oszacowała jego zwalistą postać. - Czy w tym można się kąpać? - wskazała lśniący szafirowym niebem basen. Na brzegu Drabinka w ponurej zadumie zdejmował spodnie. - Myślę, że tak. Na halucynację jest zbyt realistyczny - ostrożnie odpowiedział doktor. - Więc to nie jest moje mieszkanie. Nigdy nie miałam balkonu - westchnęła smutno. - Proszę iść, ja wrócę po kostium. *** Inspektor macał mgłę. *** Drabinka ociekał wodą i klepał się po gołym brzuchu. Sprawdził, czy basen nie jest jakąś dziurą w inny świat i przy okazji spłukał część melancholii. - Ciekawe, jak on chciałby tańczyć? - spytał. Doktor miętosił grube fałdy zwisające mu z pępka, jak spuszczona kurtyna z ciała. Wylały się na białe, płócienne, higieniczne, lecz zbyt obwisłe, zbyt obszerne i zbyt staromodne gatki. Ostatnio bardziej poświęcał się głowom niż ciałom. Spróbował upchnąć zwinięte w kłębek kompromitujące troczki, zerkając z nienawiścią na Drabinkę, który z uporem maniaka próbował ruszyć brzuchem, wzdymając go i wciągając. Skubał przy tym swą pergaminową skórkę - okrutny kontrast dla tłustych opon doktora. - Pewnie wzdłuż albo w poprzek - mruknął ponuro doktor. - Hallo! - zawołała wesoło Miśka. Zbliżała się w skąpym kostiumie, demonstrując światu swą efektowną zewnętrzność. Doktor chlupnął do wody, nie zdążywszy pozbyć się drugiej skarpetki. Opony i troczki były zbyt kompromitujące. Pruł wodę jak torpeda, wyrzucał fontanny jak wieloryb. Miśka zanurzała się z wdziękiem, zstępując po schodkach i popiskując, gdy trafiały ją krople wody. - Gówno prawda - odpowiedział doktorowi Drabinka. Tokująca parka wywołała w nim obrzydzenie. Wycofał się jako element fizycznie, umysłowo i moralnie nie pożądany. Zawsze był takim elementem, gdyż chciał nim być - szczególnie w miejscach, gdzie wszystko zionęło nieznośną pospolitością. C. Wewnętrzność Homo składa się z myśli, uczuć, wolnej woli, ambicji i duszy. Wewnętrzność Homo tworzy tzw. „rzeczywistość subiektywną”, z której Homo nie jest zadowolony, gdyż nie pokrywa się z „rzeczywistością obiektywną” czyli „sensowną”, którą może przeżyć swoją zewnętrznością zaopatrzoną w zmysły. Wnioskuje się więc, że niemożność przeżycia „rzeczywistości subiektywnej” jest nieszczęściem gatunku Homo. Raport OX/C12/12 III - WEJŚCIA Mgła była tak gęsta, że inspektor nie widział nic, co miało tę pozytywną stronę, że i on nie był widziany. Jedną z zasad inspektora było: „Zaskoczyć przeciwnika, a wyjaśnienia zostawić na później”. Krew myśliwego tętniła mu w żyłach. Posuwał się bezszelestnie po gładkiej, prawie śliskiej powierzchni, a jego wyczulony nos łowcy wyczuwał czyjąś obecność. Ten podejrzany zapach towarzyszył mu, odkąd przekroczył dziurę. Często zatrzymywał się, aby uchwycić jakiś szelest czy skrzypnięcie, które potwierdziłoby jego podejrzenia. Obwąchał nawet siebie, lecz to nie było to. Tak, inspektor nie ufał nikomu i niczemu - nawet własnym zmysłom. Szczególnie jeśli zostały poddane jakiejś podejrzanej obróbce psychochemicznej. Przez kogo? Obcy wywiad? Nowy gang? Wykluczone - o tym by wiedział, bo wszędzie miał wtyczki. Doświadczenie szalonego naukowca? - Oni wszyscy są szaleńcami - mruknął. - Długo tak będziesz się kręcił? - warknął zniecierpliwiony głos i silna łapa chwyciła inspektora za kołnierz. Zanim zdążył wykonać jakikolwiek ruch odwetowy, wypchnięto go w ostre światło. Przynajmniej wydawało się ono ostre po mglistej szarzyźnie. Stał przed wielkim, w kształcie podkowy, stołem. Wyfraczeni panowie i strojne paniusie siedzieli przy nim sztywno i nieruchomo, wlepiając oczy w stojące przed nimi paczuszki. Wszystkie identycznie opakowane w purpurowy ze złotymi gwiazdkami papier i przewiązane złotą wstążeczką. W zagięciu podkowy, centralnym punkcie stołu, siedziała młoda para. Kobietę spowijał gęsty, biały welon, a głowę zdobił wianuszek z purpurowych róż. Pan młody natomiast był goły, przynajmniej w części, której nie przesłaniał stół. Stół znajdował się w sali o kamiennych, źle ociosanych ścianach i lustrzanej podłodze. Jedyną ozdobą był wielki żyrandol, rozpryskujący światło w setkach szlifowanych szkiełek, rozmnożonych odbiciem w podłodze. Inspektor obejrzał się. Stojące za nim dwa potężne draby uśmiechały się usłużnie, a ich potwornie opięte liberie lokajów puszczały w szwach przy każdym ruchu. Wtedy wydawały dźwięk podobny do skrzypienia starych drzwi. Drzwi, które mogłyby w tej sali wydać jakikolwiek dźwięk, w ogóle nie było. Okien, niestety, także nie było. Był natomiast słup mgły. Kotłował się za plecami lokajów i wszystko wskazywało na to, że całą długą podróż inspektor odbył po obwodzie koła o dwumetrowej średnicy. Poczuł spóźniony nieco zawrót głowy. - Proszę zaczynać przemówienie - szepnął jeden z lokajów, nachylając się ku inspektorowi. Towarzyszyło temu dłuższe trrryt... Ramiona lokaja jakby się rozluźniły, co świadczyło, że lśniąca kamizelka podzieliła się na dwie połówki. Drugi lokaj stał nadal sztywny, nadziany i zaszyty jak indor faszerowany przed włożeniem do piekarnika. - Jakie przemówienie? - zaniepokoił się inspektor. Tego jeszcze nikt nigdy od niego nie wymagał, o co miał w głębi duszy pretensję. (Ludzie zawiązują supły na wszystkim i to ich podnieca. Rozsupłanie traktują jak smarknięcie, a ja jestem facetem, który rozsupłuje - tłumaczył inspektor wszechobecną niechęć do siebie. Odpłacał pogardą, nieufnością i brutalnością, czując, że jest po właściwej stronie.) - Weselne oczywiście. Młoda para czeka, goście też głodni - wyjaśnił lokaj. - To niech jedzą - parsknął inspektor. - Co mnie to obchodzi, choć nie wiem doprawdy, cóż takiego mogliby jeść. - Wskazał nagi stół, nie licząc paczuszek, które były prawdopodobnie prezentami. Miał nadzieję, że wniesienie potraw ujawni jakieś wyjście z sali. Na wszelki wypadek należało usunąć się spod lokajskiej kurateli. Ciężkie łapy zawróciły go na miejsce. - Dlaczego ja mam przemawiać? zaprotestował inspektor. - Jestem tu obcy, nawet młodej pary nie znam. - Strącił bezczelne łapska. - Właśnie dlatego. Tylko obcy nie musi wstydzić się swych życzeń - powiedział uprzejmie lokaj i mocniej ścisnął ramię inspektora. - W porządku - zgodził się inspektor i uścisk natychmiast zelżał. - A więc, drodzy państwo - powiedział wesoło, czekając, aż goście spojrzą na niego. Niestety, wszyscy jeszcze bardziej przylgnęli spojrzeniem do swych paczuszek. - A więc - podjął inspektor - obchodzimy dziś niezwykle przyjemną uroczystość. Oto ci młodzi ludzie postanowili kroczyć ze sobą... - przerwał, gdyż panna młoda odsunęła z twarzy welon i wściekłym spojrzeniem wcisnęła mu dalsze słowa z powrotem w gardło. Bolesny kuksaniec w żebra zachęcił go do mówienia. Odchrząknął i kontynuował, starając się nie patrzeć na dziewczynę. - Kroczyć ze sobą przez wspólne... - Kątem oka dostrzegł gwałtowny ruch w okolicach welonu i schylił się odruchowo. Purpurowa róża ze świstem przeleciała nad jego głową. Po błyszczącej kamizelce lokaja rozpływała się róża, a raczej plama czerwieni. Lokaj jakby się zdziwił i jakoś tak wstydliwie przykrył plamę dłonią. Krew wyciekła mu spomiędzy palców. Zakolebał się w przód i w tył, zanim runął twarzą na podłogę. *** Drabinka chciał wydostać się z ogrodu, lecz kolczaste gałązki żywopłotu tak gęsto się rozkrzewiły, że była to osłona równie nieprzenikliwa jak mur. Szedł wzdłuż zielonej ściany, wypatrując najmniejszej choćby luki. Nie znalazł jej, za to potknął się o wózek z narzędziami ogrodniczymi. Postanowił wyciąć niewielki kawałeczek. Wraz z pierwszym kłapnięciem nożyc rozległ się bolesny jęk. Rozejrzał się w poszukiwaniu właściciela głosu, lecz nic nie zakłócało ciszy, z wyjątkiem odległych śmiechów doktora i Miśki. - Może ktoś jest po drugiej stronie? - pomyślał i ciachnął następną gałązkę. - Aj! Wandal! - rozdarł się ktoś ponownie. Wyglądało, jakby krzyczał żywopłot. Drabinka ostrożnie ujął jedną gałązkę i zaczął wolniutko wyginać. - Boli, ajajaj... - zajęczała. Drabinka puścił natychmiast i bąknął coś na kształt „przepraszam”. - Bezczelny, chuligan, sadysta - rozszeptał się oburzony żywopłot. - Jeszcze raz przepraszam. Nie wiedziałem, że jesteście rozumnymi roślinkami - wyjaśnił dysząc z podniecenia. Gałązki rozchichotały się. - Kto ci powiedział, że jesteśmy rozumne? Widziałeś kiedy rozumne rośliny? Głupek. Baran. Dureń - padało między salwami śmiechu. To pewnie próba - pomyślał Drabinka i spytał uprzejmie: - Więc jak mam przejść na drugą stronę? - Możesz zbudować most - zaproponował jakiś głosik. - Albo tunel - dodał inny. Była to rzeczywiście rozsądna propozycja, tym bardziej że żywopłot nie wyglądał na zbyt szeroki. - Masz szczęście, że się płytko korzenimy - pocieszono go, gdy odrzucał pierwsze łopaty ziemi. - Tylko potem zasyp to ładnie. Trudno tak wisieć w powietrzu. Chyba doceniasz, jak się dla ciebie poświęcamy - dodał inny głos, gdy rył pod korzeniami. Wynurzył się po drugiej stronie brudny, spocony, lecz zadowolony, że zachował się w sposób godny istoty cywilizowanej. Brukowana kostką uliczka ciągnęła się między żywopłotowymi ścianami. Nad jedną z nich wystawało kawałek faceta, bezlitośnie znęcającego się nożycami nad bezbronnymi roślinkami. Miał komiczny wygląd zwykłego śmiertelnika. - Dlaczego pan to robi? - spytał Drabinka. - Porządek musi być, no nie? - odpowiedział ogrodnik, nie racząc obdarzyć swego rozmówcy spojrzeniem. A jednak spytał: - Gdzie się tak ubabrałeś? - Kopałem. Czy pan ma inny żywopłot niż tamten? - Taki sam, ale bardziej oswojony. Powinieneś go wyrównać, chłopcze. Zobacz, jak się panoszy - wskazał gałązki wystające aż na chodnik. - Ależ to rozumna roślina. Rozmawiała ze mną - zaprotestował Drabinka. - Jak trafią na naiwnego, to gadają. Nie przejmuj się tym, chłopcze, i tnij. Widzisz, jaki mój cichutki? - Przecież je to boli. Krzyczą. - Koń też wierzga, gdy go ujeżdżają, a potem jest zadowolony. - Czy ja wiem? - mruknął Drabinka. - Te krzaczki mówiły coś niezwykłego? - zainteresował się ogrodnik. - Eeee tam, darły się jak baby przy straganie - parsknął Drabinka i zrozumiał, że się wygłupił. Czyż istota rozumna mogłaby być tak prymitywna? Był już blisko swej dziury, gdy dogonił go głos ogrodnika: - Idź tam, gdzie kiszki prowadzą, to może brzuch zatańczy. - Machnął na pożegnanie ręką i zniknął za żywopłotem. Drabinka dwukrotnie powtórzył w myślach radę ogrodnika i za każdym razem jedyny sens tej rady brzmiał: idź do dupy. - Ale dał się nabrać, naiwniaczek - zachichotały gałązki, gdy przeciskał się przez tunel. - Cicho, bo wam gałązki uszkodzę - zagroził. - Tylko bez szantażu - pisnął z oburzeniem głosik. - I zakopać tę dziurę! - Doskonale. Zaraz wytnę sobie wygodniejsze przejście - powiedział Drabinka i złowrogo szczęknął nożycami. - Ależ po co? - zaszumiał przymilnie żywopłot. - Kawałek dalej jest furtka. *** Miśka była niezwykle radosna. Po raz pierwszy spotkała kogoś, przy kim czuła się malutka i było to niezwykle przyjemne uczucie być holowaną, a nie holownikiem. Doktor rzucał jej lepkie spojrzenia i skubał sterczące z nosa włoski, gdy czuł, że się czerwieni. Beztroską zabawę w basenie przerwało wkroczenie Freda. - Czy wyście zgłupieli?! - zawołał. - Kąpać się w takiej sytuacji?! - O co ci chodzi, Mirabelko? - zdziwiła się Miśka. - Trzeba coś robić! Uciekać! Działać! - Doktorze, on się rozchoruje - zaniepokoiła się Miśka. - Ma pan całkowitą rację. Ale do ucieczki trzeba się przygotować, odpocząć, zrelaksować tłumaczył doktor. Objął Freda po ojcowsku; czule, zbawiennie, wychowawczo, izolujące, wszechwiedzące i w ogóle... odkażająco. Miśka już okno przyciemniła, spulchniła poduszkę i kocyk rozpostarła. - Żaba! - beknął Fred w niewytłumaczalnym odruchu buntu i żalu. Położyła go siłą, tym razem z pewnym zniecierpliwieniem. Mało się nie rozbeczał z bezsilnej złości. Doktor z nieoczekiwaną lekkością przeskoczył parapet, przysiadł naprzeciw Freda na sapiącym pufie, wbił włochate ręce w kolana, a wzrok w ofiarę. Zagruchał. Fred słuchał tych cichych, spowolnionych słów, płynących szmerem kojącym do rozbełtanego mózgu i ukorzył się przed tym prawdziwym znawcą ducha. W tej chwili dałby mu pokrajać się na plasterki, zjeść i jeszcze życzyłby smacznego. Za szczypiące ukłucie w ramię miał ochotę ucałować te silne, opiekuńcze ręce, zatonąć w ich czarnym, skołtunionym puchu lub przynajmniej zakwilić jak szczęśliwe niemowlę. - Strasznie przeżywa, maleństwo - westchnęła Miśka nad posapującym przez sen małżonkiem. - Histeria - beztrosko wyjaśnił doktor. - Ale ma racje, coś robić trzeba. - W takim stanie? Przecież teraz jesteśmy jak... krasnoludki! - To wszystko jednak musi być iluzją. Jest zbyt nieprawdopodobne. Widziała pani, co może hipnoza - wskazał ssącego palec Freda. - Gaworzył jak niemowlak. A jeśli jest perfekcyjna? - zawiesił głos znacząco. - Czy zanim to się stało... to znaczy ten krasnoludek, nie widziała pani jakiś dziwnych oczu? Odrętwiającego spojrzenia? - Był! Z oczami! - krzyknęła Miśka, lecz po chwili namysłu przywiędła. - Elektryk był po krasnoludku, ale oczy to on miał - zapewniła. - To już coś jest. Mógł dostać się do mieszkania wcześniej i zasugerować, że jest krasnoludkiem. - Niemożliwe. Elektryk nie miał brody i czapeczki. - To drobiazgi. Mógłby udawać nawet złotą rybkę zapalał się coraz bardziej do własnej teorii. - Ciekawe, po co to robi? Odizolował inspektora, lecz ja także jestem na policyjnym etacie - zaśmiał się złowieszczo. - Musimy go rozpoznać i to jest zadanie dla pani. Nie zdążyłem przyjrzeć się jego oczom. - Takie strasznie niebieskie. - A więc wykluczamy Kogucika, ten ma zupełnie bezbarwne, czyli rodzaj fantoma. - Czego? - Postaci iluzyjnej, nie istniejącej, nieprawdziwej. - A ogródek też jest iluzyjny? - Oczywiście. Przecież nie miała go pani na balkonie. - W ogóle nie miałam balkonu - potwierdziła. - Ale czy to znaczy, że wypadliśmy przez okno? I już nie żyjemy? - przeraziła się. - Trzymają nas w lodówce, a my tu... - mówiła z coraz większym obłędem w oczach, cofając się, jakby doktor był upiorem. - Ależ spokojnie, kochanie. Żyjemy i wcale nie zamierzam przerwać tego interesującego zajęcia. W hipnozie przeżywa się różne rzeczy, tak jak we śnie. Mogą nas powiesić, a po przebudzeniu okazuje się, że po prostu w pokoju jest duszno. Teraz przeżywamy bardzo przyjemny sen, co oznacza, że sprawca nie jest sadystą - tłumaczył doktor z rumieńcem na rozjaśnionej zrozumieniem twarzy i oczami lśniącymi higieną umysłową. - Trzeba powiedzieć Fredowi, że to wszystko jest sztuczne - ucieszyła się Miśka. - Jak w kinie. - Powiemy, gdy się obudzi. Po zastrzyku jeszcze trochę pośpi. Może więc skorzystamy z pięknego snu? - To nieuczciwe, gdy on biedny... Lepiej chodźmy do sąsiadki. Sprawdzimy, czy ona też jest krasnoludkiem. - To bez sensu. We śnie hipnotycznym świat może być identyczny albo całkiem inny. Za drzwiami mogą być schody, ale może tam być także rzeka - wyjaśnił doktor. - Więc sprawdzimy. Mnie nie jest wszystko jedno, czy tam są schody czy rzeka. Poza tym, może ten hipnotyzer już sobie poszedł? - Zdecydowanie ruszyła do drzwi. - Chce pani ruszać w świat w tym stroju? Gdy doktor ubrany wrócił znad basenu, Miśka czekała z ręką na klamce. Miała na sobie połatane dżinsy, pomarańczowe trampki, flanelową koszulę w kolorze yellow bahama, w pasie związany rękawami sweter, na ramieniu zwój sznura od bielizny, przy pasku latarkę, menażkę i tasak kuchenny. - Jeśli mam stawić czoło niewiadomemu, to wolę być przygotowana - wyjaśniła. - Tam jest sprzęt dla pana - wskazała kąt, w którym leżał ciasno upakowany plecak. Pod surowym, nie znoszącym sprzeciwu spojrzeniem, zarzucił plecak z miną bohatera ruszającego na front. - Gotowy? - spytała Miśka. Tak jest - odpowiedział doktor. Miśka otworzyła drzwi. *** Inspektor szybciej niż własna myśl zanurkował pod stół, chwytając po drodze jedną z paczuszek. Sam nie wiedział po co. Trzymając ją w zębach, posuwał się na czworakach między nogami gości. Na razie nikt go nie gonił. Przygniótł niechcący kolanem jakąś damską stopkę i skurczył się oczekując wrzasku lub przynajmniej kopniaka. Stopka jednak pieszczotliwym, łasząco-wężowatym ruchem wślizgnęła mu się między uda. Gdyby nie paczuszka w zębach, splunąłby z obrzydzenia. Popełznął dalej, starannie omijając inne stopki. Zbliżał się do zakrętu, a więc do panny młodej. Była szybka i celna. Niebezpieczna. Tym razem on był szybszy, lecz tu, pod stołem miał znacznie gorszą pozycję. Chociaż kto wie? Mógłby ściągnąć ją tu za nogę albo ugryźć. Nie, straciłby paczuszkę. Dlaczego właściwie strzeliła? Przecież tylko mówił, w dodatku rzeczy bez znaczenia. A może nie lubi rzeczy bez znaczenia? Zawrócić? Gdzieś bardzo, bardzo głęboko zatliło się pragnienie powrotu do tamtej przyjaznej stopki. Zostało jednak szybko ugaszone krótkim, rzeczowym splunięciem, ze względu na paczuszkę, również w głębi duszy. Paczuszka zahuśtała się, boleśnie obijając szyję. A więc dalej! - rozkazał sobie inspektor. Nogi wystające spod fałd tiulu były zbyt długie, zbyt smukłe, zbyt gładkie i zbyt gołe. Dolna połówka pana młodego również okazała się goła i w dodatku bezwstydnie gotowa do akcji. A może to on był głównym przeciwnikiem? Lecz w czasie incydentu nawet nie drgnął. Jego twarz była spokojna, jak twarz trupa - myślał intensywnie inspektor. Tu, pod stołem, pan młody wyglądał znacznie żywiej. Noga panny młodej zakołysała się. Inspektor znieruchomiał. Stopa musnęła podłogę, jakby czegoś szukała. - Mnie pomyślał inspektor. Lecz stopa wsunęła się w szparę i jakoś tak niedbale podrzuciła na uniesionych palcach klapę w podłodze. Podrzuciła i cofnęła się. - Pułapka - pomyślał inspektor. Noga bezwstydnie otarła się o udo pana młodego. - A może nie pułapka? - zastanowił się inspektor. - A gdyby nawet, to czy może być gorsza od obecnej? Inna pułapka, inne możliwości - pomyślał. Klapa otwierała się lekko i bezszmerowo. Inspektor poczuł bijący z otworu zapach morskiej wody. Na dół prowadziła przerdzewiała drabinka. Najniższy szczebel wyłaniał się spod żółtego, skrzącego się w blasku słońca piasku. Inspektor zstępował w dół czujnie. Zanim zamknął klapę, zerknął na nogi panny młodej, które w tej samej chwili zaczęły się rozchylać. Delikatna dłoń trzymająca różę zaczęła pieścić męskie udo. Najpierw palcami, potem płatkami kwiatu. Gotowość pana młodego przekroczyła wszelkie pojmowalne granice. I wtedy piękna dłoń odwróciła kwiat - kolczasta łodyga zagłębiła się w ciało. Róża traciła kolor, który spływał po bladej skórze. Inspektor poczuł mdłości. Zamknął klapę i szybko zsunął się na dół. Paczuszka wypadła z zaciśniętych zębów, które przegryzły wstążeczkę. Siedział na gorącym piasku i przesypywał go z dłoni na dłoń. Żaden element jego mózgu nie był na miejscu. - Taaa - powiedział. W tym „taaa” mieściła się cała nędza świata i własna wewnętrzna chwała. *** Drabinka zanurzył się w basenie. Ziemia wżarła się w skórę, jak wieczysty ślad zbrodni. Skrobał paznokciami najczarniejsze miejsca, lecz pozostawały tak samo czarne. - Pożyczyć ci mydło? Stała nad nim posągowo biała, bez jednej skazy, jednej zbytecznej fałdki na blaszanym fartuszku, opasującym biodra. Świetliście zielone jak u kota oczy, równiutkie, białe i ostre jak u kota ząbki, lśniące wszystkimi odcieniami płomienia, sterczące pierzaście jak u kota perskiego włosy, długie, jakby metaliczne paznokcie tańczące na obnażonych piersiach i w ogóle... Jednym słowem to było to. Gdy wyciągnął rękę, popatrzyła tak, że Drabince wydało się, iż powiedział coś cudownego, choć jego usta poruszyły się tylko. Podała mydło, błyskając jednym okiem, drugie przesłoniły włosy i tylko jej pozaziemski uśmiech znieruchomiał. Mydło było malutkie i różowe. - Tylko mi je oddaj - powiedziała. - Oczywiście - zapewnił. Brud znikał teraz niespodziewanie łatwo, ale i mydło niespodziewanie szybko się wymydlało. Skończyło się w połowie mycia. Spojrzał przepraszająco. - Przecież obiecałeś - wysyczała, a jej nieskazitelną twarz zniekształcił paskudny grymas. - Zaraz przyniosę - zapewnił Drabinka i pognał do mieszkania. Powrócił dzierżąc zwycięsko mydło Miśki. - Co mi tu wciskasz? Tym chcesz zmywać ziemię? - prychnęła, rzucając cenny łup w trawę. Odnalazł je i namydlił brud, milcząc wyniośle. - Dziwne - stwierdził po raz pierwszy w życiu, gdy brud został gdzie był. - I co, gnojku, nadal twierdzisz, że to mydło? - roześmiała się Ruda. Nie był to przyjemny śmiech - przypominał zanikające echo. Nie odpowiedział nic, pełen pogardy i zaciekłej, ponurej dumy. - Oddaj moje mydło. - Drapieżne pazurki wydłużyły się i jakoś zezwierzęciały. - Oddam - powiedział. - Przyjdę po nie na pewno - warknęła i odeszła. Jej gołe pośladki obnażały plugawą pospolitość. Był wstrząśnięty i rozczarowany. Doskonałość podarła się na strzępy. Wraz z nią zbrukała się nadistota i jego nadzieja. Cały świat mógł teraz być świetlisty i nieskazitelny, bez jednej fałdki na żelazobetonowym fartuszku okrywającym blagę. - Dziwka! - syknął, gdy znikła w zaroślach pogwizdując. - Chciałbym teraz móc pogwizdywać - pomyślał Drabinka. Odniósł bezużyteczne mydło do łazienki. Fred niespokojnie rzucał się na tapczanie. Coś pomamrotał, a potem niespodziewanie mocnym głosem powiedział: - Trzeba zakopać ten dół, bo spadnę. - Po czym zachrapał znowu. Drabinka nie sądził, aby majaczenie Freda miało cokolwiek wspólnego z żywopłotem, a mimo to opanowała go chęć natychmiastowego zakopania tunelu. Karanie bezczelnej roślinki wydało mu się głupie i okrutne. Wrzucił i starannie udeptał ziemię. Próbował zagadywać żywopłot, lecz ten milczał jak najzwyklejszy żywopłot i to Drabince sprawiło dodatkową przykrość. Przed włożeniem porzuconego tu uprzednio ubrania, obejrzał ciało. Nie tylko nie było świeżego brudu, ale i stary gdzieś zniknął. Nawet nagie stopy były czyściutkie jak po kąpieli. Furtka poddała się z niechętnym skrzypnięciem. Zrobił krok naprzód i znalazł się przed wejściem do sklepu z napisem „Mydło”. Olbrzymi, ozdobny szyld znacznie przekraczał szerokość fasady, wciśniętej między ścianę żywopłotu i stertę pustych opakowań. Gdy wchodził do środka, nad drzwiami cichutko zadźwięczał dzwoneczek. Dziesiątki mydlanych aromatów tworzyły trudny do wytrzymania zaduch. Drewniane, szczelnie zamknięte okiennice zatrzymywały to ciężkie powietrze jak skarb. Mała, ciemna klitka pokratkowana była półkami jak ul, a każdy segmencik wypełniały mydła. Sprzedawca poderwał się na widok klienta tak szybko i radośnie, że Drabinka przestraszył się i obejrzał, czy nie wślizgnął się za nim jakiś papież. - Jakie sobie życzysz, kochasiu? - spytał przymilnie sprzedawca. Był podobny do smoka, choć zasuszony, jednooki i przymilny staruszek, zwykle nie przypomina smoka. - Różowe - powiedział Drabinka, wpatrując się w jedyne oko sprzedawcy, by znaleźć tam nienawiść. Przeżył wstrząs, gdyż ujrzał piękno doskonałe. Gotów był godzinami wpatrywać się w tę krzaczasto-gwiaździsto-kleksowato rozpływającą się czerń źrenicy, niczym dziura wsysająca własnym zapadaniem wszystkie brudy świata; wielobarwną plamistość układającą się w obojętną szarość. - Interesuje cię moje oko? - spytał sprzedawca. Usiadł, pogrążając się w cieniu półek jak w cieniu swego losu. - Jest szare - powiedział Drabinka i przestał patrzeć. Czyż to nie dziwne w pospolitości widzieć dziwność? - pomyślał. - Więc jakie mydło podać? Chyba wiesz, kochasiu, że kolor mydła wiele znaczy? Drabinka nie mógł sobie przypomnieć, czy o tym wiedział, czy nie, i to go poirytowało. - Różowe - powtórzył. - Och, różowości to ja mam wiele powiedział sprzedawca i na potwierdzenie zaczął układać na ladzie różowy stos. Jedno z mydełek wydało się Drabince właściwe, lecz właściwy kolor miało tylko opakowanie. W środku był czerwonobiały marmurek. - Potrzebuję dokładnie w tym kolorze - pokazał sprzedawcy papierek. - Ach taaak... Takie, co zmywa ziemię? - zatroskał się staruszek. - Ale po co? Przecież ziemia sama wraca do ziemi. - Wzruszył ramionami i zgarnął stertę mydeł pod ladę. - Muszę oddać. Pożyczyłem - jęknął błagalnie Drabinka. - Nie mam takiego mydła. A od obcych nie pożyczać. Wiadomo, co wcisną? A takiej rzeczy się nie darowuje - zrzędził sprzedawca, tracąc uprzednią przymilność. - Mam to w nosie - oświadczył Drabinka. - Nie, to ktoś ma w uchu - wyszeptał sprzedawca. - Kto? - A nie zdradzisz? - Po co? - zdziwił się Drabinka. - Ohoho! - zapiał sprzedawca dwuznacznie. - Ale ci zaufam. To smok. On trzyma takie mydło w uchu - wyszemrał cichutko. - Chodź - skinął na Drabinkę i podreptał na zaplecze. Magazyn, wypełniony kartonami po sufit, wydawał się nie mieć końca. Niewielka ilość światła wpadająca ze sklepu, rozjaśniała tylko parę metrów wąskiego przejścia. - Pożyczę ci latarkę - powiedział sprzedawca. - Ale... - To się nie liczy. Poza tym, ja nie jestem już obcy. - Drabinka poczuł, jak chłodny metal wślizguje się w jego dłoń. - Idź prosto, a kiedy ręka zatańczy, znajdziesz go - powiedział sprzedawca, zamykając za sobą drzwi. - To naprawdę dobra latarka - dodał, pojawiając się ponownie na moment w szparze i błyskając w ciemności białkami oczu. Oczu? - zastanowił się Drabinka i ruszył przed siebie. *** Fred obudził się z wrażeniem, że jakiś uporczywy młotek rytmicznie wali go po mózgu. Próbował wstać, lecz głowa nie chciała odkleić się od poduszki. Przetoczył się na bok. - Miśka! - krzyknął, lecz wyszło to słabo i skrzekliwie. Odchrząknął i powtórzył głośniej: - Miiiiśka! Nie pojawiła się w drzwiach, czuła i zaniepokojona. Nie pojawiła się w ogóle. Było to zadziwiające. - Czyżby usnęła? Może poszła do sklepu? Przez zasłony przedzierało się słońce. Wraz ze słońcem przedarło się przypomnienie. - Więc oni tam... mnie... tu... W ramach protestu, miał ochotę wysikać się do łóżka. Postanowił jednak wstać, choćby to było ponad ludzkie siły. Poczłapał do łazienki. Obmył twarz i łyknął proszek od bólu głowy, popijając go prosto z kranu. Zachłysnął się wodą, krzywdą i żalem, gdy nie powstrzymał go zatroskany głos: „Otrujesz się, kochanie!” Tak, teraz mógłby się otruć i nie miałby go kto powstrzymać. Gdzie ona polazła? Sama? A może nie sama? Doktora też nie ma! - wstrząsnęła nim myśl. Przez chwilę nie mógł złapać tchu i uspokoić rozdygotanych szczęk. Nagle dziwny, niedorzeczny pomysł zawładnął nim z potworną siłą. Sprać! Obić tę mordę głupią, a Misce plunąć w twarz. Straszliwą falę żalu zastąpiło uczucie zadowolenia. - Już ja was urządzę mruknął, przeczesując opadający na niewłaściwą stronę kosmyk. Wymięta, poszarzała twarz nie dodawała odwagi, więc szybko opuścił łazienkę ignorując drwiące lustro. Pokonując parapet, strącił ulubioną cytrynkę żony. W pierwszym odruchu chciał ją podnieść, lecz myśl o łajdactwach w krzakach wrzasnęła o zemstę i rozdeptał roślinkę. Nie wołał więcej. Możliwość nakrycia tych wyuzdanych zwierzątek wyzwalała w nim osobliwe uczucia: upajanie się własnym poniżeniem, a jednocześnie podniecającą perspektywę ujrzenia cudzego strachu. Bezszelestnie posuwał się od krzaczka do krzaczka. Nasłuchiwał. Każde kolejne niepowodzenie wywoływało w nim rozczarowanie, lecz tym mocniej wzbierała w nim wściekłość pomieszana z żalem nad sobą. Było to cierpienie tak silne, że przyszła mu do głowy arcyponętna myśl, by skończyć ze sobą. Na złość! Lecz w ten sposób pozbawi się satysfakcji obejrzenia jej żalu, rozpaczy, poczucia winy i nienawiści do doktorka. Chciał, aby cierpiała i rozumiała, jak on cierpiał. Miał siedem lat, gdy urodziła się siostra. Był przerażony. Cała uwaga rodziców skupiła się na obrzydliwym, pokracznym i wrzeszczącym stworku. Musiał ich za to ukarać. Schował się pod łóżko i z rozkoszą przysłuchiwał się zaniepokojonym jego nieobecnością wołaniom. Chodzenie tam i z powrotem stawało się coraz bardziej nerwowe. Jedynie ojciec nie odkładał gazety. Jakby zrozumiał i podjął wyzwanie. Było mu zimno i niewygodnie, lecz czekał na strach ojca. Zamiast tego, doczekał się jego gniewu. Jakżeż nienawidził wtedy tego ciskającego gazetą człowieka. I bał się wyjść. Postanowił zostać pod łóżkiem na zawsze. Umrzeć, by umarł ojciec z poczucia winy. Głód przeszkodził w tej okrutnej zemście. Teraz też czuł się opuszczony, oszukany, pozostawiony z nie zaspokojoną żądzą zemsty jako krasnoludek. I dlaczego? W jakim celu sfabrykowano ten spisek na jego rodzinny spokój? Żeby nauczył się tańczyć? - Ale po co? - wrzasnął histerycznie, gdy uświadomił sobie bezsens wszystkiego. I gdzie, u licha, wszyscy zniknęli? Przecież nie wyszli w tym stanie na ulicę? A może urośli, gdy on spał, zamiast uczyć się tańca? - Ja umiem tańczyć! - krzyknął i dla potwierdzenia słów odtańczył kawałek tanga, potem walca, wreszcie zdesperowany powyginał ciało w rytmie zapamiętanego z młodości twista. Spocił się i zdyszał z gorliwości, lecz nie dostrzegł najmniejszych zmian w otoczeniu. Nie było też widza, potrafiącego docenić jego umiejętności. Do mieszanki wściekłości, żalu, strachu i osamotnienia doszło jeszcze poczucie bezsilności i tego już świadomość Freda nie potrafiła udźwignąć. Zrzuciła z siebie cały ten przytłaczający balast i pogrążyła się w obronne otępienie. Obojętny na wszystko Fred poczłapał na brzeg basenu. Jego zmysły zarejestrowały brak wody w basenie, a na jego dnie kanapki z sałatą. Na bodźce wzrokowe zareagował żołądek, więc Fred zszedł na dno. Kubki smakowe wyraziły aprobatę, więc Fred usiadł na dnie i jadł. Jadł nawet wtedy, gdy basen ponownie się napełnił. Najwidoczniej jednak uśpiona świadomość Freda nie poinformowała go, że nie może żyć pod wodą, dzięki czemu mógł spokojnie skończyć posiłek, a następnie wyciągnąć się wygodnie dla lepszego trawienia. Jedynie oczy buntowały się nieco, zmuszone oglądać niebo przez dwumetrowy słup wody, ale przetarł je brutalnie pięścią i uspokoiły się. - Czy możesz przesunąć się trochę? - spytała różowa rybka w białym welonie, zatrzymując się nad jego nosem. - Jestem tu umówiona na tarło - wyjaśniła wstydliwie i z różowej zrobiła się czerwona. Fredowi było wszystko jedno, gdzie trawi, więc przesunął się uprzejmie. - I jeszcze odwróć się - poprosiła rybka. - W nagrodę dam ci kartofla - obiecała. - Nie chce mi się kartofla - odpowiedział leniwie, lecz przewrócił się na bok. W końcu było mu wszystko jedno. - Dziękuję. Skombinuję ci za to jakąś dżdżownicę - szepnęła rybka i musnęła welonem jego ucho. - Taka młoda, a już - pomyślał Fred z niesmakiem i zapatrzył się w barwną ścianę basenu. Kafelkowa mozaika przedstawiała front białego dworku skąpanego w kwiatach. W oknach stały doniczki z cytrynkami, co uparcie nasuwało mu jakieś przykre skojarzenia, więc przeniósł wzrok na drzwi oplecione pnącymi różami. Myśli są najważniejszym objawem homowatości, jak ,,sens” jest najważniejszym objawem „rzeczywistości obiektywnej”. Znajdowanie myślami ,,sensu” oraz „sensu” w myślach, jest głównym zadaniem wewnętrzności Homo. Ponieważ ,,sens” Homo widzi, a nie myśli go lub czuje, trudno rokować pomyślny wynik trudów Homo. Wnioskuje się więc, że zobaczenie myśli umożliwi Homo zobaczenie ,,sensu” w myślach. RaportOX/C12/13 IV - KAŻDY JEST PANEM SWYCH MYŚLI Miśka otworzyła drzwi. W oczy chlusnęło jej oślepiające światło reflektorów, uszy wypełnił ryk samochodowego silnika i pisk hamujących opon. - Proszę wsiadać, Jego Wysokość oczekuje - zaszemrał usłużny głos. Przetarła oczy, w których uparcie pulsowały świetliste kółeczka. Silna ręka doktora opasała jej ramiona. Odpowiedział ze złością: - Czy Jego Wysokość ma zwyczaj zatrudniać piratów drogowych? - Proszę wybaczyć, lecz chora ma silny atak. Oto dokumentacja. Nie mamy chwili czasu - wyjaśnił kierowca. Miśka poczuła, że ręka doktora popycha ją naprzód. Jeszcze niewyraźnie, bo jak przez migotliwą zasłonę, ujrzała słabo oświetlone wnętrze wielkiego, luksusowego samochodu. Zapadła się w gąbczasto miękkie siedzenie. Obok zapadł się doktor i natychmiast zatonął w lekturze. Poczuła się urażona, że nagle zrobił się taki samowystarczalny. Przed sobą miała drobniutkie plecy i łysą, osadzoną na cienkiej, wiotkiej szyjce, główkę kierowcy. Jego ubranie dziwnie szeleściło i fascynowało przedziwnym, jakby ruchomym deseniem. Silne reflektory oświetlały drogę, której jakby wcale nie było. Szara przestrzeń rozciągająca się wokół szarzała przed nimi nieco jaśniejszym odcieniem. Beton - pomyślała Miśka i skupiła uwagę na niezwykłej tkaninie, okrywającej plecy szofera. Takie to jakieś... - pomyślała i dyskretnie, samymi czubkami palców zgniotła małą fałdkę pod kołnierzem. Zaszeleściła jak bibułka. - No, właśnie - potwierdziła w myślach swe przypuszczenie. Skubnęła fałdkę mocniej i kawałek tkaniny został jej w palcach. Przestraszona zerknęła na doktora. Nie widział nic, poza karteczkami popstrzonymi drobniutkim pismem. Szturchnęła go łokciem i podsunęła pod nos obdarty skrawek. Odpędził ją, jak natrętną muchę, nie przerywając lektury. - Niech pan zobaczy - wyszeptała, szarpiąc doktora za ramię. Popatrzył na nią nieobecnym wzrokiem. - To niezwykle ciekawy przypadek - powiedział w zadumie. - Ja też tak uważam - zapewniła z przejęciem. - To wygląda jak papier. - Na potwierdzenie słów chwyciła zwisający z pleców kierowcy strzępek i pociągnęła. Obdarty płat materiału obnażył nagie i blade ciałko. Spojrzała na doktora triumfująco, lecz ten znowu czytał. Szarpnęła więc czerwone obicie fotela i ono również okazało się sztuczne. Z coraz większym zapałem obdzierała wnętrze samochodu; papierowa tapicerka osłaniała tekturowy szkielet, który z łatwością dał się dziurawić palcem, szare szyby obsypały się od delikatnego pstryknięcia, a do samochodu wtargnęło słoneczne światło i ryk wiwatujących tłumów. Zanim ujrzała cokolwiek, okna przesłoniła lawina kwiatów. Gdy zatkały okienka, wciskano je łodygami przez dziurki, które wydłubała w karoserii. Zapach kwiatów najpierw upajał, potem zaczął mdlić. Te, które najwcześniej wpadły do środka, już gniły. Miśka czuła, jak rozmazują się pod stopami, a wdzierały się ciągle nowe, jeszcze świeże, jeszcze kolorowe, by po chwili zmienić się w szarozieloną, bezkształtną masę. - Zrób coś z tym! - wrzasnęła, zwalając stertę więdnących kwiatów na karteluszki doktora. - Wszystko będzie dobrze - uspokoił ją łagodnym głosem. Zbyt łagodnym! - Sądzę, że jest to zespół Disco Namajama. - Jaki zespół?! - Disco Namajama, właśnie go wymyśliłem - powiedział, rumieniąc się skromnie i skubiąc włosek sterczący z ucha. - W sprzyjających warunkach zadziwiająco łatwo rodzą się odpowiedzi. Setki lat można zastanawiać się, dlaczego jest tak, jak jest i nie rozumieć, dlaczego jest tak, jak właściwie nie jest, lub nie jest takie, lecz jakby inne. Miśka nie słuchała. Z przerażeniem patrzyła, jak bezkształtna masa przeobraża się w ślepe pulsowanie robaków. - A przyjdzie taka chwila - kontynuował doktor i pstryk, wszystko jasne. Psychika ludzka jest jak kurtyna lub cebula. Należy ją podnieść lub obrać kolejno wszystkie warstewki, jeśli jest bardziej skomplikowana. Czasem można zobaczyć niespodziewane dno. Obierasz piękno, zdejmujesz doskonałość i wciąż zdejmujesz, aż trafisz na pustkę albo robactwo - mówił, wpatrując się w gorączkowy ruch na swych kolanach. Miśka przebiła głową tekturowy dach. Szarpiąc się wściekle poszerzała otwór. Jej nogi coraz głębiej grzęzły w kwiatowym bagnie. Gdy podciągnęła jedną, puściło z niechętnym cmoknięciem. Wsparła się kolanem o oparcie kierowcy i podciągnęła drugą nogę. Tekturowe oparcie wygięło się niebezpiecznie. Gwałtownym podrzutem ciała stanęła na ramieniu kierowcy, po czym odbijając się od jego głowy wydobyła się na dach. Samochód stał na dziedzińcu ponurego zamczyska. Między posągami suszyła się bielizna. Trzeba wyciągnąć tego wariata - pomyślała, zsuwając się na ziemię. Zamulone drzwi nie chciały się otworzyć, lecz mocne szarpnięcie rozdarło je na pół. Walcząc z obrzydzeniem, wyciągnęła doktora spod kłębowiska robaków. - Psuje mi pani psychoanalizę - powiedział z wyrzutem, gdy przeszkodziła mu w swobodnym przeżywaniu najgłębszych uczuć. Nie stawiał jednak oporu, gdy ciągnęła go po bruku niczym worek kartofli. - Niedogodności dla ciała są strawą dla ducha - powiedział. Miśka z zadyszką w płucach, lecz ogniem w oczach, wróciła po kierowcę. Była burzą, gdy rozdzierała drzwi jak niebiosa i cofającą się lękliwie falą, gdy zajrzała do środka. Na łysej czaszce kierowcy widniał wyraźny odcisk buta. Głowa wgnieciona była w ramiona, z których jedno nienaturalnie opadło, a nad drugim sterczała wygięta w kabłąk szyja. - Jasny gwint... - mruknęła i wróciła do doktora. Zrzucał ze swych papierków pojedyncze robaczki. - On był też sztuczny - oświadczyła. - I zgniótł się. Co złego jest w zabiciu kukły? - spytała wyzywająco. - Tu w ogóle wszystko jest sztuczne jak halucynacja. Zostaw pan te cholerne papierki! - potrząsnęła doktorem. - Dlaczego pani mnie szarpie? - zdziwił się. - Dobry sobie... Sam zobacz, czym i z kim przyjechaliśmy. To jest cholerne oszustwo! Doktor rozejrzał się. - W porządku, jesteśmy na miejscu. Muszę iść do chorej - powiedział wstając. - To jest w porządku?! - wskazała strzępy auta. - Co to jest? - Tym przyjechaliśmy - parsknęła. A kierowała tym woskowa kukła. Czy pan nic nie zauważył? - Rozważałem niezwykle interesujący przypadek. Właśnie mam się nim zająć. - Przecież to tylko sen. Po co leczyć jakieś senne mary? - Jesteśmy cząstką tego snu. Realnym składnikiem tego świata, a więc wszystko, co nas otacza, jest równie realne jak my sami. Nie będę leczyć sennego widziadła, tylko realną istotę - wyjaśnił. - Taką samą jak ten kierowca? - spytała słodko, lecz straszna to była słodycz. - Właśnie - potwierdził doktor i ruszył w stronę zamkowych drzwi. - Więc zobacz, jaki on realny! - Wyciągnęła z samochodu urwaną rękę kierowcy i dogoniła doktora. - Zobacz! Odwrócił się ze wstrętem i przyśpieszył kroku. - Nie brzydzi to pani? - spytał. - Dureń! - wrzasnęła i rzuciła ręką w plecy doktora. Owinęła się elastycznie wokół jego szyi. Strącił ją, jakby była jadowitym wężem. - Ta łupinka, to istna makabra, nie chcę poznawać, co pani ma głębiej - oświadczył z nie ukrywaną pogardą. - Wariatowi nigdy nie dałabym się obrać - odpowiedziała dumnie. Doktor wkraczał do zamku z antyczną godnością. Godność Miśki była sponiewierana. Opuściła zamkowy dziedziniec, by przespać gorycz w najbliższym stogu siana. *** Zawodowa trzeźwość inspektora szybko zwyciężyła irracjonalną reakcję. Odrzucił piasek, otrzepał ręce i przeprowadził szybką lustrację otoczenia. Z prawej morze, z przodu plaża w fioletowe plamki, z lewej wydma, z tyłu odległy tłumek, nad głową niebo z bezsensownie zawieszoną w powietrzu klapą. Oczywiście należało natychmiast zbadać teren za wydmą. Co niewidoczne, to niebezpieczne. Wcisnął paczuszkę za klapę płaszcza i ruszył pod górkę. Trudna to była górka. Piach osuwał się przy każdym kroku, nie rosło nic, czego mógłby się chwycić. Fiołki, które bezsensownie obsypały plażę i wydmę, były zbyt słabe. Tłumek jakby się zbliżył i wyglądał podejrzanie, zakładając, że tłumy w ogóle mogą być nie podejrzane. Miał wiele cech wspólnych z tłumem oczekującym na powieszenie skazańca. I miał jeszcze coś, co przerażało, choć inspektor nie potrafił konkretnie ustalić co. Przyśpieszył. Pot zalewał mu oczy, a ciało oblepiało mokre ubranie, gdy zorientował się, że grzebie wciąż w tym samym miejscu. Tylko za nim urosła nowa górka piasku, którą zdążyły prawie całkowicie porosnąć fiołki. - Lubią wilgoć, dranie - mruknął, strącając kroplę wiszącą na czubku nosa. A tłumek zbliżał się i bił brawa. Inspektor popędził przez plażę. Bliżej wody grunt był twardszy, chłodna bryza orzeźwiała. Zostawił tłum daleko za sobą i wciąż biegł. Już nie ze strachu, lecz nigdy nie biegło mu się tak lekko. Mógłby obiec cały świat, przeskakując rzeki, przefruwając góry, a potem... No, właśnie. Po co miałby tak biec? - to rzeczowe pytanie podcięło mu nogi. Zgubił rytm, poczuł serce, zabolały go mięśnie. Większa fala zmoczyła mu buty i spodnie. Zaklął i cofnął się, by jakaś nowa przybłęda go nie zaskoczyła. Coś zmieniło się w otoczeniu, choć była to wciąż ta sama plaża. Aha, brakowało fiołków, a wydmy porastała przyzwoita, nadbrzeżna trawa. Na krawędziach ostra jak noże, szorstka, lecz taka właśnie powinna być. Po niej nie trudno wdrapać się na wydmę. Inspektor opróżnił z piasku buty, przetrzepał skarpetki i dokładnie oczyścił stopy, szczególnie między palcami. Przez moment miał ochotę wejść do wody, lecz szybko przywołał się do porządku. Byłaby to zwykła, szczeniacka lekkomyślność. Wbił nogi w buty, obciągnął płaszcz i ruszył na wydmę. Gęste kępy trawy były solidnym oparciem dla stóp. Szybko znalazł się na szczycie. Przed nim była druga wydma, a na jej wierzchołku sterczała bezsensowna furtka. - Może jakaś tablica informacyjna? - pomyślał, wspinając się na drugą górkę. Jednak to była furtka. Obszedł ją wokoło, lecz nic nie wskazywało, aby miała jakiekolwiek przeznaczenie. Posiadała solidne zawiasy i kołatkę, tkwiła mocno w futrynie i była zamknięta na klucz. Splunął. Na następnej wydmie zauważył identyczną furtkę. Wydawało mu się, że wydmy wypełniły cały świat. Wchodził na jedną, pojawiała się następna. I na każdej identyczna furtka. Słońce trwało wysoko i nieruchomo. Miał wrażenie, że widzi słońce po raz pierwszy w życiu. Nigdy nie było uciążliwe, więc traktował je jak żarówkę, wyznaczającą porę dnia i roku. Teraz odczuwał je jako kawał ognia liżącego mu głowę i plecy, spiekającego wargi aż do krwi. Skórzany płaszcz parował wilgocią swego właściciela. - Muszą się kiedyś skończyć - przekonywał siebie inspektor i szedł dalej. Potem człapał. Wreszcie pełznął. Odpoczywał w mizernym cieniu kolejnej furtki i pełznął dalej. Z trudem łapał wysuszające wnętrzności powietrze, walczył z oczami, które uparcie podsuwały mu świat rozfalowany i rozmazany, i z sercem, które boleśnie biło mu w gardle. - Jesteś najbardziej perfidną istotą, jaką kiedykolwiek spotkałem - wymamrotał do furtki, siedząc w paseczku cienia. - Znam się na mamieniu. Wszyscy mamią - nie wiem, czy to takie słowo, ale mamią. Rozumiesz, o co mi chodzi - błazen błaznuje, morderca morduje, ludzie łudzą. Wiesz, co to złuda? To największe świństwo. Ale jeszcze większe jest mamić. Mama mami. Mama mami, mama... - zakwilił w nim ohydny, dziecięcy głosik. Ostatki wilgoci spłynęły mu po policzkach. - Widzisz, płaczę przez ciebie. Czy to nie wstrętne? Nienawidzę cię! - uderzył pięścią w obojętne deski. - A wiesz dlaczego? Bo jesteś niejednoznaczna! - powtórzył uderzenie, wkładając w nie całą swą mizerną energię. - Tylko ja mam prawo być niejednoznaczny - zaszlochał na sucho, a potem obojętnie, w rytmie własnego słabnącego serca, zaczął uderzać kołatką. - Chwileczkę, chwileczkę, nie pali się - dobiegł, jakby z drugiej strony drzwi, zasapany głos. Więc to już to? - pomyślał inspektor, gdy po drugiej stronie furtki zobaczył wciąż te same bezludne wydmy. - Głupi koniec. Nawet mnie nie zastrzelili - wymamrotał bez sensu, gdy furtka uchyliła się, a uśmiechnięta staruszka z białą aureolą zaprosiła go do środka. - Wchodź, bo mi piachu nawieje. I wytrzyj nogi dziecinko - zaświergotała czule. Wycierał nogi długo, jakby to miało zdecydować, czy pójdzie do nieba czy piekła. Dlaczego z białą, nie złotą - zastanowił się czujnie, zanim przekroczył próg. Odurzająca, parująca, zielona obfitość chłodną płachtą spowiła jego ciało. *** Drabinka puścił snop światła w przejście między kartonami. Zachowanie sprzedawcy wydało mu się bez sensu, lecz postanowił nie przeciwstawiać się niczemu w tym świecie. Bo jednak to musiał być inny świat, skoro można w nim mówić o smokach swobodnie. A więc iść z prądem, nie protestować, nie przeciwdziałać i do niczego nie przykładać własnej miarki. To był podstawowy błąd bohaterów powieści fantastycznych. Uporządkować, poukładać, nazwać, znaleźć sens. Nie, od sensu trzeba trzymać się z daleka. I skoro sprzedawca odesłał go do smoka z mydłem w uchu, należy go odnaleźć. Lecz co zrobić, aby zatańczyła ręka? - myślał Drabinka, przesuwając się między opakowaniami. Przeciwległy kraniec magazynu ciągle pozostawał w cieniu. Spotkam smoka, gdy zatańczy ręka, więc w zasadzie należy zająć się ręką, zamiast pchać się dalej - pomyślał i wykonał ręką parę tanecznych gestów. Przynajmniej wydało mu się, że są taneczne. Łokieć od siebie, dłoń do siebie, rozstawić palce, trochę pofalować i pokołysać, wyprost i znów morska fala - dręczył swą kończynę, lecz smoka nie było nadal. Przejście stawało się coraz ciaśniejsze i coraz mniej starannie poustawiano tu pudła. Wciąż o nie zawadzał, potykał się, lub przeciskał w przewężeniach. Uderzył się boleśnie w łokieć o wystający kant. Łupnął w odwet sterczące pudło. Poddało się jakoś tak miło, sprężynująco, a jednocześnie ulegle. Więc jeszcze raz: bach! I bach, bach... Chciał przerwać to kompromitujące zajęcie, lecz ręka jakoś samoistnie, płynnie i rzeczowo dążyła na spotkanie pudła bach, bach, bachbbbach i bach! Niesmak przeszedł w ciekawość. Patrzył na rękę i wiedział, że to ręka, bo jak inaczej wiedzieć o ręce? Spróbował pomyśleć o niej coś więcej, lecz wciąż pozostawała informacja: „ręka”. Znajdowała się ona w nietypowym dla siebie stanie, ale odpowiedzieć, jaki był typowy stan tej ręki, to by oznaczało potraktować ją osobno. - Ona jest czymś, gdy jest mną, a nie czuję, aby teraz była mną - pomyślał Drabinka. - Ona ma osobistą radość i wydziela ciepły smród rozgrzanego ciała. Czy to jest smród mojej ręki, czy ręki jako ręki? Czy może istnieć, a więc i śmierdzieć ręka jako ręka? Klinicznie znaczy to: padlina. - Tak nie zachowuje się padlina! - krzyknął z oburzeniem. - Pewnie, że nie - zachrypiał smok, wyłażąc z pudła. - To twoja latarka? - spytał. Drabinka z zainteresowaniem obejrzał najpierw uspokojoną niespodziewanie rękę, a potem smoka. - Istnienie jest nieskończone - pomyślał. - Latarka jest twoja? - powtórzył smok niecierpliwie. Był zadziwiająco podobny do sprzedawcy mydeł, choć trzygłowa, trójogoniasta, łuskowata i infantylnie skrzydełkowata istota nie jest zwykle podobna do miłych staruszków. - Nie, pożyczona - odpowiedział Drabinka. - Tak myślałem ja - westchnął smutno smok. - Mogę się z tobą zamienić ja. - To „ja” dodawała zawsze głowa, której zabrakło słowa, jeśli zdanie było dwurzędowe. - Pytałem, czy ty się zamienisz ja? - smok niecierpliwie uderzył trzema ogonami. - Wyglądasz jak smok odpowiedział bez sensu Drabinka. - Dobrze. Odgadłeś pierwszą zagadkę. Teraz druga. - Chcesz zdobyć latarkę - domyślił się Drabinka. - Skąd to wiesz? - zdziwił się smok, a jego ogony zaczęły nerwowo uderzać po głowach. - Trzeciej na pewno nigdy nie odgadniesz i wtedy cię pożrę. Ciekawe, jak by gadał, gdyby jedną z głów rozbolały zęby - zastanowił się Drabinka. Na przykład: Trzeciej na pewno nie odgadniesz, wtedy cię... pocałuję - mógłbym pomyśleć. Dobrze, że ma zdrowe zęby. A może niedobrze? Muszę zdobyć to mydło. Tylko delikatnie i dyplomatycznie, bo bestia jest nerwowa. - Czy już mam zaczynać ja ja? - warknęły kolejno głowy. Drabinka natychmiast wyłączył w myślach drugą głowę i wyszło mu: „czy mam ja?” - Masz mydło w uchu - zachichotał. Smok zadrżał, jego łuski stanęły na sztorc, tak samo ogony. - Kto mnie zdradził? - wysyczał, a potem nagle spotulniał jak łaszący się kotek. - Chyba nie chcesz mojej zguby ojej? - Ale chcę nagrodę. Nie ma gry, gdy ryzyko jest jednostronne. Mydło! - wyciągnął rękę, aż drżącą z hamowanej chęci, by w coś pobuchać. - Mam wolną rękę. Nie odpowiadam za nią - dodał złowieszczo Drabinka. Smok potrząsnął środkową głową i na dłoń ufologa spadło małe, różowe mydełko. - Może dasz mi na pocieszenie latarkę? - zaszlochały głowy i uchyliły niewidoczne do tej pory, dodatkowe oczka. Drabinka był pewien, że głowy są jednookie. Te dodatkowe były tak świdrujące, przebiegłe i tak nieprzytomnie chciwe, że Drabinka cofnął się i w jakimś odruchu samoobrony puścił snop światła prosto w te oczka. Smok ryknął potrójnie boleśnie, potrójnie rozdzierająco i trójskokiem wpadł między pudła. - Mam zwyczaj oddawać długi - wyjaśnił Drabinka i zawrócił do sklepu. Zanim oświetlił drogę, dostrzegł nad podłogą jasną smugę. Jak wtedy... a potem w sennym koszmarze. - Hasło! - krzyknął ktoś z góry. Sprzedawca siedział na pudłach pod sufitem i majtał nogami. - Idź tam, gdzie kiszki prowadzą - warknął Drabinka. Nie lubił szczeniackich zagrywek. - Nie dajesz się zaskoczyć, kochasiu - smutno powiedział sprzedawca. Zwinnie zszedł na dół. - Muszę przyjąć z powrotem latarkę - westchnął ciężko i wyciągnął dłoń. - Martwi się pan odzyskaniem własności? - zdziwił się Drabinka. - Ja się nie martwię, jestem wściekły. Uwielbiam dłużników - dodał melancholijnie. A może jednak nie chcesz mi jej zwrócić? Bez niej będzie ci ciężko. A z nią jeszcze ciężej? - roześmiał się Drabinka. - Ciekawiej. Dla mnie mydła są wystarczająco ciekawe. - Wobec tego... Może rzeczywiście... Mogę oddać później? - Ależ oczywiście - zapiszczał radośnie staruszek. Stał się nagle ruchliwy i wesolutki. Drabinkę nieco to zdziwiło - zupełnie nie znał się na ludziach, a staruszek przypominał nie tylko smoka, ale i człowieka. Sprzedawca usłużnie otworzył drzwi i przepuścił Drabinkę przodem. Buchnęła fala mydlanych zapachów, lecz zamiast malutkiego sklepu, była tu wielka arena. *** Fred umysłowo wysterylizowany, jednolity i odproblemiony, trawił doskonale. Nie rozumiał, czemu kłopocze się ta miła staruszka, stojąca w kafelkowych drzwiach kafelkowego domu. Rybka wracająca z randki musnęła ucho Freda. - No, no - pomyślał, a raczej jakby za niego pomyślano - tak z przyzwyczajenia. Babinka z kafelkowej mozaiki koniecznie coś chciała. Kiwała i kiwała, a jej baloniasta spódnica chwiała się jak dzwon. Fredowi było wszystko jedno czy leży tu, czy pójdzie tam. Może pójść, czemu ma nie iść, skoro wołają. Podniósł się i choć nogi nie chciały się przestawiać, a ciało wciąż dążyło do pozycji horyzontalnej, jakoś dobrnął do drzwi. Cóż był to w końcu za trud, wobec wszystkich jego trudów życia. - A któż to słyszał tak się moczyć, niby jaka ryba? - krzyknęła babinka, załamując ręce. - Trupowato coś wyglądasz, młodzieńcze - powiedziała, wyżymając mu rękawy. - Boli mnie głowa - stęknął, gdyż pod wpływem energicznych działań babci świadomość zaczęła wracać na swoje miejsce. - To nie to - zaprzeczyła stanowczo po obmacaniu, pogłaskaniu i poklepaniu w łysinkę. Ty urodzony, lecz nie dobudzony. Dlatego trupowatość ci doskwiera. Masz pozór życia i nie odczuwasz absolutnych radości i najgłębszych smutków. - Smutki to ja odczuwam - oburzył się Fred i strząsnął troskliwie obmacujące go ręce. Babinka nadal jednak obsuszała go, rozcierała, masowała, jakby rzeczywiście chciała nieboszczyka przywrócić do życia. Fred nie śmiał brutalniej odrzucić tych opiekuńczych gestów, bo być może były to ostatnie dobrotliwe gesty w jego życiu. - Jakie staranne, ofiarne i pracowite jak pająki są te ręce - myślał, usprawiedliwiając ich zachłanność i jakąś żarłoczność. Głos babci stał się śpiewny, jak głos wróżącej cyganki, rysy jej twarzy wyostrzyły się, oczka zmalały i poczerniały - była podobna do sępa. Strącił haczykowate paluchy i cofnął się na usztywnionych strachem nogach. Starucha nie ruszyła się, choć jej palce nadal przebierały po wyimaginowanym ciele, tylko gadała nadal. - Sen dla jawy, to jakby śmierć dla życia - mówiła. - Jak lunatyk obraża noc, korzystając z jej mocy, lecz nie ceniąc jej piękna, tak ty poruszasz się na jawie, nie odczuwając życia. Obrażasz życie chodząc po świecie z duszą uśpioną. Straszysz żywych jako trup ruchliwy. Czymże jest bowiem twój ruch? Czekaniem, wspominaniem... Niczym więcej. - Dążeniem! - wtrącił Fred. - Tak, martwe potrzebuje uzasadnienia, usprawiedliwienia swojego ruchu. Byle jakiego celu na wabia, aby ruszać się, ruszać się. - Cele nie zawsze są byle jakie - zaprotestował. - Zawsze! Zawsze okazuje się, że jest inny, znacznie ważniejszy, więc naprzód: prawa, lewa, prawa, lewa, stop! Jest nowy cel, lecz i ten jest byle jaki, więc co? Marsz dalej: prawa, lewa, prawa, lewa... - Ale ja żyję! Czuję serce i jest mi niedobrze, ale to tym bardziej znaczy, że żyję! - Obudź się, a staniesz się nieśmiertelny. Ciało to padlina, kawałek psującego się stopniowo mięsa. - Sępy też są z mięsa - wysyczał. - I uwielbiają padlinę. Ale ja wciąż żyję. Podniósł ciężki stołek z zamiarem walki do końca. - Czemu się denerwujesz? Czy ja co złego mówiłam o mięsie? Mięso jest potrzebne, bardzo potrzebne, chociażby do robienia dzieci. Oczywiście nie widzę potrzeby robienia dzieci, ale niektórzy to lubią. Inni lubią, aby ich mięso było podziwiane albo dopieszczane, moczone lub opalane, bite albo golone - różne są gusty. Nie, nic złego o mięsie nie można powiedzieć. Mięso chodzące, fruwające czy pływające - wszystkie dobre. Ale ty się denerwujesz nie z powodu swojego mięsa. Ty zwątpiłeś. Idź i udowodnij sobie, że żyjesz, a odnajdziesz spokój i siłę - wyszeptała mrużąc ptasie oczka i pokazując drabinę, która znikała gdzieś w suficie. - Mam przebijać głową sufit? Aha, jeśli głowa wytrzyma, to jestem żywy, a jeśli nie, to trup? - roześmiał się hałaśliwie. - Boisz się rozpaść, trupie?! - zaskrzeczała zwycięsko, a Fredowi zrobiło się jeszcze bardziej niedobrze. Coś w nim się trzęsło i galaretowiało, świat zatracił ostrość konturów i śmierdział padliną. - Już się rozpadasz? Wspaniale! - wrzasnął sęp. Teraz już Fred nie miał wątpliwości, że to sęp krąży wokół. Skrzydła imitowały chustę na starczych ramionach, a puchnąca żarłocznością spódnica to był ogon sępa udający spódnicę. - Czy poczeka, aż umrę całkiem, czy zaraz będzie mnie zjadał? Musi przecież poczekać! Teraz to będzie bolało. Nie może mnie tak żywcem... - Ciociu, znowu rozrabiasz - dziecięcy głosik przebił się przez szum skrzydeł. - Jaaa? Fred przetarł oczy i świat znów nabrał konturów. W drzwiach stał dziesięcioletni może chłopczyk o pyzatej buzi i złotych włoskach aniołka. - Proszę wybaczyć, ale tak trudno ją upilnować - powiedział do Freda. - A ty wracaj pod łóżko - rozkazał sępowi, który miał znowu wygląd poczciwej babinki. Podreptała niepewnie w miejscu, wyłamała kościste palce, usta ułożyła w podkówkę. Ale... zaczęła, lecz chłopczyk przerwał jej ostro: - Właź! Ciotka wzdychając, jęcząc i biadoląc, wcisnęła się pod łóżko. Barwna kapa zasłoniła ją niczym kurtyna, a spoza niej dobiegało tylko cichutkie pochlipywanie. Fred ze zdumieniem i oburzeniem obserwował to niesmaczne widowisko. Choć przed chwilą gotów był łeb ukręcić straszliwej babie, to teraz był dla niej pełen współczucia, natomiast bezczelnemu chuliganowi miał ochotę sprawić porządne lanie. Fala najgorszych obelg cisnęła mu się na usta. Przeprowadzał w myślach pobieżną ich cenzurę, by nie deprawować małolata, gdy ten uśmiechnął się do niego tak słodko i smutno zarazem, że Fred wstrzymał obelgi i oddech. - Bardzo cię przestraszyła? - spytał aniołek głosem tak zatroskanym, że nawet Miśka tak nie potrafiła. - Nnnie... Nie bardzo - wyjąkał speszony Fred. - Uwielbia to, wstrętna jędza - wyjaśnił łagodnie aniołek. - Nie można jej spuścić z oka, zaraz kogoś upoluje i zabełta mu w mózgu. Próbowałem przykuć łańcuchem, lecz przegryza, kneblowałem - połyka, przybijałem do podłogi - wyrywa. Chyba zamuruję tę dziurę - westchnął aniołek, wskazując szparę pod łóżkiem. - Udusi się - zaprotestował Fred. - Ha, ha, to ty jej nie znasz. Prędzej cegły się rozsypią, niż ona się udusi - roześmiał się chłopak i wspaniałym saltem skoczył na łóżko. - Ajajjaj! - dobiegł bolesny skrzek spod łóżka. - Tam są kolczaste sprężyny. Trochę ją łaskoczą zachichotał chłopaczek i podskoczył kilka razy na łóżku. Jęki wzmogły się. - To okrutne - szepnął przerażony Fred. - Znacznie mniej niż ona - zapewnił chłopiec. - Przekonałbyś się, gdybym w porę nie nadszedł. Ciekawe, jak cię dopadła? - Sam tu przyszedłem. - Niemożliwe. Tego miejsca właściwie nie ma. Fikcja, produkt wyobraźni artysty glazurnika. Jak można trafić do miejsca, którego nie ma? - Nie wierz mu, on jest nienormalny - wyszeptała ciotka, uchylając kurtynę. Fred udał, że nie słyszy cennej wskazówki i odpowiedział siląc się na obojętny ton. - Zwyczajnie, przez basen. - Więc nie jesteś płucodyszny? - aniołek zdziwił się jeszcze bardziej. - Chyba nie przypominam ryby? - obraził się Fred. - Przypominam ci więc, że do twoich obowiązków należy oddychanie - surowo powiedział chłopiec. - Siedzisz i gadasz pod wodą, by uniknąć odpowiedzialności i konflikty życia zostawić poza sobą nie czoła im tylko tyłek aż do dna basenu i sumienia gulgoczesz logicznie martwy bulgasz kulgasz mulili... Fred chciał parsknąć ironią w twarz gówniarzowi, lecz z jego ust wydobyło się tylko smętne gullll gulll i trochę bąbelków dwuszeregiem popłynęło pod sufit. Mglisty kształt poderwał się w górę i pożerał te bąbelki, potem popłynął wokół Freda, błyskając złotem łusek. - Drabina! przebiła się do świadomości Freda rozwodniona myśl. Widział ją bliską, majaczącą niewyraźnie w rozfalowanej toni. Gdy w ostatnim porywie energii przebijał głową sufit, dobiegł go głośny śmiech ciotki. Tzw. „sprzeczność uczuć” Homo jest wynikiem zderzania się wyobrażeń, oczekiwań, marzeń itp. z tzw. „sensem”, który jako widzialny dla zmysłów Homo, dominuje nad niewidzialnością uczuć Homo. Wnioskuje się więc, że materializacja wyobrażeń, oczekiwań, marzeń itp. zapobiegnie tzw. „rozdarciu” Homo, umożliwiając osiągnięcie zespolonego szczęścia. Raport OX/C12/14 V - KAŻDY JEST PANEM SWEGO SZCZĘŚCIA Doktor z antyczną godnością wstępował na pałacowe schody. Myślał: Rozdwojenie osobowości - w porządku. Ale tak sugestywne oddziaływanie na otoczenie... Czyżby sugestiologia dwukierunkowa? Jednak jej źródło tkwi w chorej. Musi mieć nieprzeciętne zdolności. Może tylko bawi się otoczeniem? Napisali jednak, że cierpi. Udaje? Typ masochistki? Psiakrew, przecież już miałem rozwiązanie. Nawet nazwę. Ta idiotka wszystko popsuła. Skąd ona wytrzasnęła tę trupią rękę? - wzdrygnął się na wspomnienie krwawego ścierwa. - Rozdepcze pan księżniczkę! - krzyknął ktoś ostrzegawczo i szarpnął doktora za ramię. Wyrwany brutalnie z rozmyślań, popatrzył z niesmakiem na wypełnioną kimś zbroję. Mijał wiele takich zbroi na schodach, lecz sądził, że są puste. Zbroja poprowadziła go w boczny korytarz i wepchnęła do niewielkiego pokoiku. Była w nim prycza wysłana słomą, bogato rzeźbiony fotel i równie ozdobne, wielkie lustro. Największą część pokoiku zajmowała dziwna maszyna, w której obok zębatych kół napędzanych parą, dźwigni, zegarowych tarcz i wahadeł, była cała masa guziczków i ekranów, które pulsowały barwami, zygzakami, a nawet kaczorem Donaldem. - Jaśnie Wysokość zaraz przybędzie - oświadczyła zbroja i wyszła zamykając za sobą drzwi obite skórą. Nie miały od wewnątrz klamki. W pokoju nie było także okna, a ściany wyłożone były różowymi kafelkami. Nad pryczą wisiał obraz, obrócony stroną pomalowaną do ściany. Doktor chciał go odwrócić, gdy skrzypnęły otwierane drzwi. Stał w nich tłusty pasterz z fujarką w ręku, słomianym kapeluszu i nędznej, płóciennej koszulinie, przepasanej sznurkiem. - Przepraszam za ten strój, ale córka właśnie jest polną żabką, więc towarzyszę jej wśród naszych urodzajnych łąk, pól i asfaltów - powiedział grubas radośnie. - Więc pan jest Jaśnie... Grubas psyknął ostrzegawczo i położył palec na ustach. Cichutko zamknął za sobą drzwi, uważnie obejrzał podłogę i wreszcie uspokojony zwalił się na pryczę. - Będę tu spędzał trochę czasu, więc przy okazji nasiąknę sianem - wyjaśnił obkładając się słomą. - Bo to jest siano, nieprawdaż? - zaniepokoił się. - Wydaje mi się, że słoma - powiedział łagodnie doktor. Miał miłe przeczucie, że znajdzie tu niejeden ciekawy przypadek. - Och, to przykre - zasmucił się grubas. - Ale też rośnie, nieprawdaż? - Rośnie - potwierdził doktor. To doskonale, bo córka ma ostatnio tendencje do natury. Nie byłoby w tym oczywiście nic złego, każdy ma w swoim życiu tendencje do natury, ale ona zbytnio utożsamia się z naturą. Cierpi przy tym biedactwo okrutnie, szczególnie gdy chodzi o martwą naturę, lub zminimalizowaną formę natury żywej. Czy pan wie, jak bolesne jest być bakterią? Zresztą i pchła nie ma słodkiego życia westchnął. - Nie mówiąc o karaluchu - dodał doktor. - Właśnie. Proszę więc poruszać się ostrożnie i nie zabijać żadnych karaluchów, pajączków, czy innych stworzonek. - Wszystkie mam leczyć? - spytał doktor domyślnie. - To byłoby zbyt trudne nawet dla pana. Leczyć pan będzie córkę w przerwach między atakami. Gdyby jednak atak zaczął się u pana, proszę jej nie przeszkadzać, bo mogłaby się rozpaść doszczętnie, biedulka. Potrzebuje wtedy lustra, więc proszę dbać, aby zawsze było czyściutkie. Wszystkie brudy na lustrze odbijają się na niej, jak skazy na urodzie lub charakterze. Na przykład ślady much zostają jej w formie piegów, a odcisk cudzego palca zostawia w niej ślad cudzej osobowości. Ale dlaczego pan nie nasiąka? Z takim zapachem nie może pan jej spotkać! Proszę natychmiast nasiąkać! - rozkazał Jaśnie Wysokość, przesuwając się na pryczy. Ponieważ z chorymi nie należy się spierać, doktor wcisnął się w słomę obok Jaśnie Wysokości. - Do czego służy ta maszyna? - wystękał spod przygniatającego go ciała grubasa, który uznał, że wystarczająco nasiąknął i próbował wstać, przetaczając się po doktorze. - To chyba widać? - wysapał Jaśnie Wysokość. - Ma pan tu wszystko, co niezbędne psychiatrze: młotki do kolana, wahadła do oczopląsu, urządzenia do bioprądów i psyprądów, odruchów, bezruchów, echosonda, mózgosonda, różne celografy, fizylafy, biolafy, encelafy... Chyba nie będę uczył lekarza? - parsknął, wypluwając kawałek słomy. - A w tej żelaznej szafie z czaszką jest łaźnia z aktualnie obowiązującym zapachem - dodał, wychodząc z pokoju. Doktor wyskoczył z pryczy. Miał wrażenie, że oblazło go wszelkie możliwe robactwo. Gryzło, łaskotało, drapało. Suche i ostre kłosy sterczały z ubrania, jak szczecina ze starego materaca. Wytrzepywał spodnie, gdy uchyliły się drzwi. Blade, piegowate dziewczątko z warkoczykami nieśmiało spojrzało na doktora. - Można? - Chwileczkę, dziecino, tylko zrobię z tym porządek. - Och, mnie to nie przeszkadza. Bardzo lubię gołych facetów - zapewniła dziewczynka i wsunęła się do pokoju. Miała na szyi wełniany szalik i grube podkolanówki na chudych nogach. I to było wszystko, co na sobie miała. - Najważniejsze, że jesteś sam - rzekła. - Nie wydaje mi się - mruknął doktor i szybko naciągnął spodnie. - Och, ja się nie liczę, pod warunkiem, że nie będziesz mnie nazywał Franciszką Józefiną Matyldą Boską. - A jak mam cię nazywać? - Mów mi Prymulko. Jest w tym świeżość wiosny i poetyka natury, i dominacja... - Skąd dominacja? - Od prym. Na przykład być prymuską. Nie znoszę prymusek, wiesz? Taką wszyscy każą naśladować, brać z niej przykład i w ogóle. Jak prymuską może być indywidualnością, skoro wokół krążą same kopie? A czasami udaje im się prześcignąć ideał. I co ma robić biedna prymuską? - Nooo, odstąpić prym innym - niepewnie powiedział doktor. - Bzdura! Prym jest przyrodzony, określony dziedzicznie, fizjologicznie, psychicznie, a nawet metapsychicznie i bezwarunkowo. Jak więc go można odrzucić? Można tylko uciekać w formy nie podrabialne, w kamuflaż, w którym sam zapominasz, jak naprawdę wyglądasz, w kłamstwo, którego sam nie odróżnisz od prawdy, zacierając za sobą ślady tak, że sam nie potrafisz odnaleźć siebie. Jest tylko jakiś niejednoznaczny upiór bez ciała i twarzy. Czy można lubić takiego upiora? - Mimo to mam nazywać cię Prymulką? Coś cię pociąga do tego upiora, Prymulko. - Bzdura! To jest moja obowiązkowa rola. Jako księżniczka urodziłam się prymuską i taką umrę. I nie waż się więcej nazywać mnie Prymulką! - Blade oczęta księżniczki zalśniły zielonym światłem. - Więc to ty jesteś moją pacjentką? - Nie pszszszeszszkacaj - zasyczała księżniczka i stanęła przed lustrem. Oho - pomyślał doktor - próbuje swoich sztuczek. - Oparł się plecami o lustro i zacmokał z udanym podziwem: - Cudowna metamorfoza! Wprost nie poznaję... - przerwał, ze zdumieniem wpatrując się w twarz dziewczyny. Zaczęła porastać sierścią, nos skrócił się i poczerniał, małe uszka wynurzyły się z włosów. Z wrażenia przylgnął do lustra całym ciałem, jego spocone dłonie bezradnie próbowały odepchnąć szklaną taflę, nie pozwalającą cofnąć się przed straszliwym widokiem. - Fffffon! - parsknęła księżniczka i pacnęła doktora drapieżną łapą po policzku. Odrzuciło go na bok, przeturlał się aż pod pryczę. Ruchy księżniczki przed lustrem przypominały drgawki epileptyka, ale przemiana szła teraz niezwykle szybko. Już po chwili doktor mógł podziwiać wielkiego, puszystego, jasnoblond kota w szaliku i skarpetach. - I sssso ssszwaniaszszku? Piepszsznęło cię w głofe, soo? Móff sso szujeszsz. Mófff szczeszsze. Sstrach? Siekawośś? A mosze głód? - Po co chcesz to wiedzieć? - wykrztusił doktor. - Chcę si pomóss, Siapusiu. Cośś cię gryssie - widzę po twojej twarzy. Móff, Siapusiu... - wymruczała księżniczka i pieszczotliwie otarła się o jego ramię. - Przecież to ja mam cię leczyć - zaprotestował. - Rozumiem wszystko, to kolejna ucieczka od siebie, od księżniczki prymuski, ale jak ty to robisz, u diabła? Jakieś sztuczki, omamy czy co? - A więc masz omamy - podchwyciła księżniczka, coraz sprawniej posługując się swym kocim języczkiem w ludzkiej mowie. - Od rasu posnałam, sze s tobą coś nie tak. I leczyć ma mnie fariat? Nie przejmuj się. Od dawna masz omamy? - Odkąd poznałem ciebie. - A więc rodzaj szokowego... Nie, raczej zwykła schizofrenia maniakalna - zastanawiała się głośno, uderzając rytmicznie czubkiem ogona w kolano doktora. Mimo że uderzenia były leciutkie, ich precyzja stawała się dla doktora coraz bardziej męcząca. Bał się ruszyć, gdyż każde jego drgnienie wywoływało drgnięcia drapieżnych pazurków. Tylko nie zwykła - powiedział, byle coś powiedzieć i odwrócić uwagę księżniczki od kolana. Ból stawał się coraz dotkliwszy; z trudem powstrzymywał się przed odsunięciem nogi. - Odruchy całkowicie nieprawidłowe, brak koordynacji gałek ocznych - poinformowała obojętnie. - Co chcesz od moich odruchów? - oburzyła się zawodowa część doktora. - Nie odsuwasz kolana, chociaż powinno cię boleć. A może nie boli? - Boli - powiedział doktor i rozmasował nogę. - Więc masz cechy masochistyczne... - Po prostu nie chciałem ci przeszkadzać. - Każdy tak mówi, a w głębi wie swoje. Żeby poznać tę głębię wystarczy podnieść kurtynę, obrać cebulę - zamruczała księżniczka, a doktora olśniło: Moje słowa, mój ślad, brudne mną lustro - pomyślał i wybuchnął śmiechem. - Musisz odpocząć - powiedziała łagodnie księżniczka-kocica. - Traktujesz mnie jak chorego. - Jesteś całkiem zdrowy - zapewniła nazbyt skwapliwie. Popatrzyła uważnie, mrużąc kocie ślepia i nagle wrzasnęła: - Więc leżeć, psie! Najlepszą terapią w przypadkach paranoi jest włączenie się do gry. Doktor posłusznie padł na podłogę. Poczuł, że lubi uczucie upokorzenia i dumny był z tego, że je lubi. - A teraz ci zatańczę - wymruczała księżniczka, prężąc grzbiet. Z maszyny medycznej popłynęła melodia. Ciało kocicy zafalowało. Płynny, nienaturalnie spowolniony ruch zespalał się z dźwiękami, które stopniowo nabierały tempa. Stojąc na tylnych łapach, kocica rozkołysała tułów ruchem tańczącej kobry. Ta istota nie miała kręgosłupa, nie miała kości, nie dotyczyła jej grawitacja ani żadna fizyka. Była tym, czym była ta melodia - wszechświatowym aktem płciowym. Wir, szaleństwo, rozkosz do bólu, euforia, iskrząca mgła... *** Miśkę obudził jakiś dźwięk. W pierwszej chwili nie mogła zrozumieć, skąd w łóżku znalazło się tyle siana, lecz widok ponurego zamczyska przywrócił jej pamięć. Z zadowoleniem stwierdziła, że jej podejrzenia o tandetności tej halucynacji potwierdziły się całkowicie. Zamek rozłaził się w szwach, niczym kpina ze zdrowego rozsądku. Powykrzywiane wieże ledwie trzymały się na trzaskających fastrygach, w murach ziały postrzępione dziury, a okna powiewały jak naderwane łaty. - Knociarze - mruknęła, wydobywając się ze stogu siana. Od bramy zbliżał się dziwny korowód. Cyrkowo poprzebierane postacie ruszały się jak kukły na sznurkach - krótkimi, kanciastymi i gwałtownymi szarpnięciami. Pod dyktando bębna przestawiały zbyt sztywne, to znów zbyt miękkie nogi, w groteskowych gestach wyłamywały ręce. Tylko zakryte maskami głowy trwały nieruchomo, wpatrzone w unoszoną nad czołem kolumny trumnę. Podrygiwała na drągach w rytmie melodii. - Sadyści - warknęła Miśka, wyciągając z włosów resztki siana. Karykaturalny balet drażnił ją, jak wszystko co bez szacunku odnosiło się do spraw poważnych. A pogrzeby to była dla niej najpoważniejsza sprawa. Lubiła włączać się w te smutne uroczystości, by patrząc jak płaczą opuszczeni, uronić kilka osobistych łez. Zawsze po pogrzebie wyglądała ładniej - wypoczęta i świeża. A pożegnania filmowe wyciskały jej z oczu całe strumienie i wtedy była naprawdę piękna i szczęśliwa. Bęben przyśpieszał. Korowód tańcząc, wijąc się i podrygując, był coraz bliżej. Podskakiwało wieko trumny. Łzy rozżalenia nad profanowanym nieboszczykiem zakręciły się Misce w oczach. Miała ochotę dołożyć tym pajacom po malowanych gębach. Rzuciła w nich garścią siana. Trafiony zachwiał się, wypadł z rytmu, a bęben zadudnił wściekle, jakby chciał towarzyszyć mu w tym zachwianiu, nie opuszczając innych tancerzy. Bezładne dźwięki rozproszyły korowód, chaos zmienił się w szaleństwo. Siano fruwało w podmuchach nagłego wiatru, a wirujący w tańcu grabarze zagłuszali jego szum śpiewem: Dojrzewaj nam trupie Smakuj smak Zobacz widok Poczuj czucie Śpiewem mów Przetańcz bycie Stwarzaj świat Boś nie gnój Nie mielizna Nie zgnilizna Robaczywa padlina Strach manekina Ooooodrzuuuuć... Obudzi cię światło Muzyka wiatru Więc tańcz trupie Bo słońce gorące Doooojrzeeewaaaaj... Miśka z oburzeniem patrzyła, jak wytrząsają zawartość trumny: woskowego kierowcę z odciskiem buta w głowie. - Więc to tak? - pomyślała. - Może jeszcze będą robić mi wymówki? Gdy do obnażonego ciała kierowcy dorzucono jego urwaną rękę, wiatr nagle ucichł, tancerze znieruchomieli w pół ruchu, a słońce jakoś mocniej przypiekło. Kierowca topniał, zmieniał się w bezkształtną kluchę. Była różowa i pulsująca, przelewająca się i bujająca w kształty obłędu. Całkiem nieokreślone - pomyślała Miśka. - Drabinka kiedyś powiedział, że istnienie wyższe jest nieokreślone. Więc Toto jest istnienie wyższe. Tymczasem Toto jakby wstało i powęszyło. Przyturlało się do najbliższego tancerza i szturchnęło nieśmiało w rękę. Ręka odpadła. Manekin - pomyślała Miśka. - Cóż można wymagać od manekina? Toto kwiczało radośnie i obtrącało kolejne rączki, główki i nóżki. - Bawi się, maleństwo - pomyślała Miśka. Toto zbliżało się, Miśka poczuła bijące od niego ciepło. - Przecież się nie roztopię - ta myśl ją nieco zdenerwowała. - Przecież nie jestem z wosku - próbowała uspokoić się i cofnąć w bezpieczniejsze miejsce. Nie mogła. - Uciec, uciec, uciec! - załomotało jej w głowie i nagle spod nóg uciekła jej ziemia. Patrzyła z góry na swe znieruchomiało ciało i krzątające się obok Istnienie. Cóż mogła obchodzić ją ta blond lala z rozrzuconymi gniewnie rękami i śmiesznie rozwianą fryzurą. To była tylko lala. A jednak, gdy Toto odłamało znieruchomiały nad uchem loczek, poczuła się urażona. - Taki bezkształt śmie odkształcać! - Opadła w dół i uruchomiła bezwładną rękę, która z głośnym plaśnięciem wylądowała na serdelkowatej wypustce. Nieszczęśliwy i oburzony ryk rozdarł ciszę. Różowość przeszła w czerwoność, wypustka w dziecięcą piąstkę, a kluska w kluskowate niemowlę. - Lala be! - oświadczyło, rozczulając Miśkę. - No, noo - zagruchała. - Lala be! - powtórzył bobas gniewnie i szarpnął jej nogawkę. Rozdarła się jak papier. Miśka z niedowierzaniem obmacała wystrzępione spodnie, które w jej rękach były z bardzo solidnej tkaniny. Teraz tę solidność szarpały maleńkie, różowe piąstki. Zrobiło jej się nieprzyjemnie, a nawet strasznie. Znowu myśl o ucieczce zawładnęła nią z całą siłą. Tuż obok był lasek, niemowlak zajął się czyjąś głową. Pierwsze gałęzie smagnęły ją po twarzy, gdy usłyszała oburzony krzyk: - Lala! Moja lala! Gdy wydało jej się, że zostawiła daleko za sobą niebezpieczne dziecko, padła na puszysty mech z trudem łapiąc oddech. - Lala bach? - zatroskał się dziecięcy głosik. Twarz bobasa wisiała tuż nad nią, a jego ciało rozciągnięte jak różowa guma do żucia, znikało gdzieś za drzewami. - Nieee... - jęknęła. - Nie? - zdziwiło się Toto i mała rączka z plaśnięciem przybyła zza drzew. Pyzata buzia zaczęła ssać ją z przejęciem. - Zostaw mnie! Odejdź! - krzyknęła Miśka, wymacując dyskretnie wiszący u paska tasak. - Jak ulośnę. Dziecku lala - zapewnił bobas i druga rączka przywędrowała, by podłubać w nosie. - Więc rośnij szybko, bo ci lala sprawi takie lanie... - oświadczyła Miśka podnosząc się z ziemi. - W końcu potwór, nie potwór, nie pozwoli terroryzować się smarkaczowi - myślała, obciągając skróconą nogawkę. - Tyle wystarczy? - sepleniący głosik zmienił się w skrzekliwy dyszkancik. Stojący przed nią tłusty chłopak skrzywił się, odkaszlnął i powtórzył pytanie niskim barytonem. Najwyraźniej przechodził mutację. - Myślałem, że jesteś ładniejsza - ocenił Miśkę krytycznie i skrzywił się pogardliwie. - Jak mogłem bawić się takim czupiradłem? - Trochę się potargałam - powiedziała, odruchowo poprawiając fryzurę. - Poza tym, żywa istota nie może bawić się inną żywą istotą. A przynajmniej brutalnie dodała po krótkim namyśle. - Teraz zabawki ci już niepotrzebne. Cześć! Złapał ją za rękaw. Rękaw został mu w palcach. - Przecież jesteś sztuczna, a w dodatku tandetna. - A ty jesteś istnienie nieokreślone! I w ogóle szczeniak! I jeszcze golas! - wykrzyczała. Wściekłość i strach zmieszały się w trudny do wytrzymania cocktail i łzy siknęły jej z oczu. - Bo ja mogę być wszystkim naraz - pochwalił się chłopak. - Bądź sobie nawet drzewem, albo byle czym! parsknęła. Chłopak wzruszył ramionami i podniósł ręce, które natychmiast zaczęły wypuszczać pędy, pędy pokryły się pączkami, z pączków rozwinęły się liście. Ciało porosło korą i oto w lesie przybyło jeszcze jedno drzewo. - No i dobrze. Mam to w nosie - mruknęła Miśka i odeszła między prawdziwsze drzewa. Tak na wszelki wypadek. Czy ta halucynacja nie jest za długa? - zastanowiła się. - I do diabła, co to za sen, z którego nie można obudzić się w najgorszym momencie?! - Obudzisz się w tańcu - powiedział ktoś śpiewnie. Wśród drzew pląsał, niczym jaka nimfa, człowieczek w żółtych kalesonach. - Kogucik? - zdziwiła się Miśka. - Czy tańczył twój brzuch? Czy tańczyła noga? Jedynie nędzny ruch ręki. To nie wystarczy, by się obudzić - powiedział nauczyciel tańca. - Mam tańczyć, gdy jakiś potwór depcze mi po piętach? Ciekawe jakbyś drygał, gdyby wyrwał ci parę kłaczków? W tańcu nie stwarza się potworów. Tylko z trupa wychodzą upiory, więc tańcz! - Lepiej byś zapiał, abym wyrwała się z tego idiotyzmu. A jeszcze lepiej zadzwoń jak budzik, koguty mnie nie budzą. Nauczyciel zagwizdał melodyjnie, uderzył w gałązki wydobywając z nich dźwięki gitary i zanucił: Dzyń, dzyń, dzyń... Błąka się dziewczyna Dryń, dryń, dryń... Świata dla niej nie ma Zatrzaśniętych drzwi szuka A otwarte mija. Dzyń, dzyń, dzyń... Senne w pudle widziadła Dryń, dryń, dryń... Czy niewolę lalka odgadła Gdy pudło zmęczone pęka A pokrywa spadła? Dzyń, dzyń, dzyń... Dryń, dryń, dryń... - zakończył melancholijnie, a gałązki zadźwięczały jak struny harfy. Takie budzenie dobre dla skazańca, bo i tak nie może spać - powiedziała Miśka do oddalających się pleców Kogucika. Trzasnęły łamane gałęzie i z krzaków wyłoniła się gęba Istnienia. Przyczłapał jak małpa na czterech klocowatych łapach i tylko z grubsza przypominał człowieka. Wyrastające tu i ówdzie gałązki świadczyły, że pozbył się formy drzewa bardzo niestarannie. - Bycie drzewem jest nudne - oświadczył. Miśka westchnęła. - Gdybyś był milszym chłopczykiem i nieco mniejszym, może bym się tobą zajęła. - Och, mogę się zmniejszyć. - Zaczął kurczyć się jak przekłuty balonik. - To ma być ładniejsze?! - Miało być mniejsze i milsze - odpowiedziało zwiotczałe, pomarszczone stworzenie. Miśka przypomniała sobie uroczego chłopaczka, którego znalazła kiedyś pod grzybkiem w wesołym miasteczku. Z płaczem tulił pluszowego misia i wołał wessaną przez rozbawiony tłum mamusię. - Dobrze? - delikatny głosik wyrwał ją ze wspomnień. Śliczne jak z obrazka dziecię mrugało welonem rzęs i marszcząc zgrabniutki nosek, obwąchiwało misia. Nad nim wznosił się kapelusz blaszanego muchomora. - Możesz mi mówić mamusiu - Miśka zaszczebiotała czule i odważyła się nawet pogłaskać mięciutkie loczki. - Nie cierpię powtórzeń. To zupełnie jak ja - ucieszyła się. - Kiedyś na przykład... - Miałaś się mną zająć - przerwał jej chłopczyk niecierpliwie. - A co ja niby robię? - Nic. - Cóż innego można robić w lesie? Gdybym miała pod ręką wesołe miasteczko... - Chciałabyś mieć coś pod pachą?! to jest wesołe? - Ani się waż kombinować! Mówiłam o krótkiej drodze! - Drogę mogę ci załatwić - powiedział malec, odrywając Misce drugi rękaw. - I może być nawet bardzo krótka - dodał przedzierając go na pół. Następnie rozłożył skrawek na trawie i uroczyście nań wstąpił. Wyciągnął malutką, pełną tęsknoty rączkę i Miśka tę rączkę ujęła w swe silne dłonie. Droga była w kolorze koszuli. W kolorze yellow bahama był piasek i kamienie z niego sterczące, a nawet usychająca w słońcu trawa. - Ileż przy nim jest do zrobienia - pomyślała Miśka, gdy mały brutalnie szarpał ją naprzód, wprost między złowieszcze skały koloru yellow bahama. *** Inspektor poczuł, że coś przypala mu gardło, a w język wbija się tysiąc drobnych igiełek. Chciał odwrócić głowę, lecz silna dłoń powstrzymała go, a miły głos uspokoił: - Pij, synku, pij... - Teraz na języku poczuł rozpływający się cudowną słodyczą płyn. Zrobiło mu się tak dobrze... Dobrze jak nigdy. Miał ochotę, by ktoś pohuśtał go w ramionach, lub zanucił słodką kołysankę. Miękka, dobra dłoń pogładziła go po policzku, szyi, potem zjechała niżej i delikatnie wsunęła się pod płaszcz. Coś go w tym miejscu nieznośnie uwierało, lecz ręka zaczęła wyciągać niewygodny przedmiot. - Jak to wyciągać?! - ocknęła się w inspektorze czujność. Uchylił leciutko powieki, tak by dla patrzącego z góry było to niewidoczne, i obserwował dłoń. Pomarszczona, upstrzona starczymi, brunatnymi plamami, lecz niezwykle pewna i zwinna, rozpinała płaszcz próbując wyciągnąć paczuszkę. Chwycił myszkującą rękę i podniósł oczy na jej właścicielkę. Dobrotliwy uśmiech rozjaśnił twarz staruszki, która otworzyła mu furtkę. Mimo gęstej sieci zmarszczek, jej oczy błyszczały młodzieńczym blaskiem, okalały je długie, wciąż czarne rzęsy, mimo że włosy staruszki były rzadkie i siwe. Piękne zęby mogły świadczyć o doskonałej protezie, ale te oczy... Gdy twarz uśmiechała się, oczy pozostawały zimne. - Co pani robi? - zapytał, przybierając swój zwykły, zawodowy ton. - Takiś ambitny, synku, że aż się dusisz. Po co ci to? - wskazała oczami paczuszkę. - To moja sprawa - warknął inspektor podnosząc się z trawy. - Pijesz moje mleko, synku, a taki jesteś niegrzeczny - skarciła go staruszka, chowając obwisłą pierś pod zdobny cekinami serdaczek. - Jak to? Więc pani mnie... - inspektor przerwał czując mdłości. - Czyżbyś chciał powiedzieć, że już nie ssiesz? - zdziwiła się staruszka. - Wyglądasz tak młodo. Chyba nie masz więcej niż osiemdziesiąt lat? - A do ilu lat karmi się piersią? - Po osiemdziesiątce zaczyna się powoli odstawiać. Przy setce można przestać w ogóle, chyba że dziecko źle się rozwija - wyjaśniła staruszka, rzucając chciwe spojrzenie na paczuszkę, którą inspektor starannie wciskał pod płaszcz. - Więc ile pani ma lat? - Możesz mi mówić mamusiu. I nie pomyl się przypadkiem, bo gdybyś nazwał mnie babcią... - zawiesiła głos i popatrzyła tak, że nieustraszonemu inspektorowi ciarki przeszły po plecach. - Mam dopiero 235 lat i zapamiętaj to sobie synku. Nigdy nie pomyl tej liczby i nigdy nie używaj innej. - Zapamiętam, proszę pa... - Mamusiu poprawiła go i trzasnęła batem po nogach. Nie było to zbyt bolesne, ale zaskakujące, gdyż bystry wzrok inspektora nie zauważył poprzednio bata w rękach staruszki, tak samo jak nie zauważył, gdzie go następnie schowała. - Wypraszam sobie - syknął inspektor wściekle. Nie mógł przecież użyć siły wobec tak leciwej kobiety. Tym bardziej, że wyraźnie miała pomieszane zmysły. Tylko skąd w piersiach tak starej kobiety mleko? Jeszcze czuł jego obrzydliwy smak w ustach, choć musiał przyznać, że poczuł się po nim bardzo wzmocniony. Postanowił podjąć grę, którą narzucała, dla dobra śledztwa. - Dobrze, mamusiu - powiedział potulnie. - Nie lubię bić dzieci, ale czasem to konieczne dla ich własnego dobra. - Staruszka znów uśmiechała się serdecznie i czule głaskała go po głowie. - Włóczysz się całymi godzinami, a ja się zamartwiam. Pewnie znów łaziłeś po drzewach? - Nie. Byłem nad morzem - wyjaśnił grzecznie. - To źle. Ale cieszę się, że nie kłamiesz, chociaż nie mówisz wszystkiego - powiedziała staruszka i podreptała przez ogród. Inspektor podążył za nią czując, że musi się jakoś wytłumaczyć. Sprawił jej przykrość, a tak bardzo potrzebuje pić... I pogłaskać... Czuł, że się rozpłacze, jeśli mamusia odejdzie obrażona. - Ja... Ja jeszcze zmoczyłem spodnie. Ale już wyschły - zapewnił. - A potem tak biegłem, biegłem... Żeby się nie spóźnić - zaszlochał. - No, dobrze. Widzę, że się starasz - powiedziała Mamusia, wprowadzając go do białego, czyściutkiego i niezwykle przytulnego domeczku. Dom pachniał ciepłem, czułością, był jak mięciutka kołyska. Inspektor przytulił się do przygarbionych pleców staruszki. - Mniam, mniam - mlasnął prosząco. Chwilę później usypiał w swej kołyseczce, oblizując się po nowym karmieniu. *** Przed Drabinką była arena, a za nim zatrzaśnięte przez sprzedawcę drzwi. W ściskającej i niewygodnej ciszy czuł na sobie tysiące wyczekujących spojrzeń, padających z wypełnionych po brzegi trybun. Kiedyś rozmawiał z piosenkarką. Powiedziała, że najbardziej chce, aby publiczność ją lubiła. Drabinka też chciał, aby publiczność go polubiła. Chciał im powiedzieć coś ważnego, ale co? - Jedyne, co mogę zrobić, to zachowywać się przyjaźnie - pomyślał. - Może oni oczekują czegoś więcej? - zastanowił się, gdy jego serdeczne uśmiechy i braterskie gesty wywołały złowrogi pomruk widowni. - Pewnie jakiegoś bohaterstwa, lecz gdzie szukać wskazówki? - Oświetlił latarką leżącą w ponurym cieniu arenę. Wraz z błyskiem światła, tłumy ryknęły owacyjnie. Posypały się barwne confetti, serpentyny, papierowe kwiaty i laurki. Drabinka podniósł jedną z nich i odczytał: „Bohaterze nasz słomiany Przejdź przez wszystkie tajne bramy, Rozjaśnij podziemia ciemne, Życzą ci bracia i siostrzyczki wierne.” Przeczytał kilkakrotnie ostatnią linijkę przeżywając tortury wzruszenia. - A jednak - wyszeptał i chwycił następną laurkę. „Jeśli cię ciekawość żre Zapal jaśniej światło swe, Niech powstanie twoja droga, To nie rada lecz przestroga.” Trochę go to zaniepokoiło. Na kolejnej było napisane: „Pod powłoką pozorności Kryjesz swoje sztywne kości, Grząskie ciało męczy ciebie, Lecz tajemnic szukasz w niebie.” Te laurki musiały być jakimś kluczem, zagadką, którą powinien rozwiązać! „Kto odrzuca tajemnice Upiorem kroczy przez życie, Kukłą poruszają sznurki, Tobą sterują warunki. Odrzucaj okoliczności Dobre dla publiczności, Stwórz deszcz, słoneczny świat, Nie czekaj, gdy więdnie kwiat.” Następna wypisana była niewprawną, dziecięcą rączką i brzmiała jak wyliczanka: „Trzy dwa raz Kot w doktora wlazł Twój przyjaciel ryba Przyjaciółka kima. Sześć pięć cztery Klatką są bariery Ugryź krokodyla Perły dla goryla.” Drabinka odrzucił dziecięcy żarcik i złapał nowy tekst: „Błaznuj smutny błaźnie, Zanim cię zbłaznują, Płacz, by inni śmiać się mogli, Zawiedzeni plują. P.S. uważaj na mydło!” Pomacał kieszeń, lecz mydło tkwiło na miejscu. Ten tekst go zaniepokoił. Od innych mąciło się w głowie. Jeszcze raz puścił snop światła na arenę. Był jak roziskrzona białym piaskiem droga, a na jej krańcu rósł kwiat. Pod wpływem światła kwiat pęczniał, pulsował, wyrzucał z siebie barwy niczym kolorowe tęcze, rozchodzące się promieniście w ponurą szarość poza świetlistym kręgiem. Drabinka przeczuł, że każda tęcza prowadzi do jakichś wrót, kryjących tajemnice wszechświata, lecz by tam dotrzeć, musiałby zniszczyć kwiat. - Nie zniszczę go, bo to na pewno jest próba - myślał idąc ku roślinie. Wiązka światła z latarki niczym laser obnażyła spęczniałe korzenie pożerając ziemię. - Czyż korzenie to nie coś w rodzaju kiszek? - zastanowił się. „Idź tam, gdzie kiszki prowadzą” - powróciło jak natrętna melodia. - Grunt to tylko pozór pewności i trwałości. To iluzyjna siła, która pozwala się podnieść, by potem z nadwyżką odebrać to, co pożyczyła. Wierzyciel dający pozór oparcia, a naprawdę przykuwający niewolniczo - myślał Drabinka posuwając się tunelem wyżeranym przez światło. Nie uszkadzało korzeni, które jak pulsujące, gumowe rurociągi tłoczyły z wysiłkiem swą zawartość. - Jeśli one znalazły, to i ja znajdę - powiedział do siebie Drabinka, a jego głos wzmocniło echo. Poczuł się nagle jak aktor odgrywający ułożoną przez kogoś rolę. Przecież wszystkie napotkane do tej pory trudności okazywały się tak złudne jak nić pajęcza dla słonia. Chciał mieć wygodną rolę obserwatora, a przytłaczało go nieodparte wrażenie, że jest obserwowany. Trudno zresztą się dziwić: przecież on tu jest gościem. - Dlaczego jednak te teksty są tak głupie? - mruknął. - Nabierają mnie na jakąś pseudo wegetację - z obrzydzeniem popatrzył na korzenie. - Dlaczego nie są zwyczajnie zdrewniałe, roślinne? Dlaczego tak głośno bulgocą? I dlaczego, u licha, obmacują moje ciało jak ruchliwe macki ośmiornicy?! - krzyknęły , przerażone myśli Drabinki. Jeden z korzonków zapuścił się do kieszeni, gdzie ukrył mydło. Wściekle uderzył go kantem dłoni i korzeń rozprysnął się, ochlapując go śmierdzącym sokiem. Inne potulnie odsunęły się i podjęły monotonną pracę rurociągu. Czują mój strach - pomyślał Drabinka i postanowił za wszelką cenę się uspokoić. W tym celu wyciągnął z kieszeni zmiętą laurkę. „Gdy już myślisz To co wyśnisz, Zbieraj ziarno Nie bądź sarną.” Był to jakiś nieznany tekst. Widocznie przypadkowo dostał się do kieszeni. Drabinka wygładził inną laurkę. „Ślepa kręcisz się ofiaro Czekasz zwycięstw Męczysz ciało Ryjesz w śmierci Szukasz marzeń Złudą śmierdzisz Spranych wrażeń.” Ten tekst był również mu nie znany. Równie wieloznaczny jak inne, i jak inne kryjący w sobie jakąś wskazówkę, której nie potrafił zrozumieć. Jedyne co pojął, to aluzja dotycząca marzeń. Więc czego naprawdę szukam? - zastanowił się, prąc naprzód przez potulnie rozstępujące się korzenie. - Innego świata? To jest inny świat. - Skierował światło latarki skosem w górę. Przez chwilę wydało mu się, że widzi nad sobą ogromną gębę z rozdziawionymi ustami i wywalonym językiem. Lecz był to tylko układ korzeni owijających gęstą siecią schody prowadzące na górę. Łatwiej wiedzieć czego się nie chce, niż wiedzieć czego się chce - myślał wstępując na schody. Na szczęście były całkiem zwyczajnie drewniane. U szczytu ujrzał wąskie pasemko światła. - Czyż nigdy do nich nie dotrę? - pomyślał, bojąc się rozpaczliwie, by nie zabłysło światło, a odległe drzwi z tajemnicą nie stały się zwykłą ścianą. Drzwi były przegniłe. W świetle latarki ujrzał resztki obłażącej farby i liszaje pleśni. Pchnął drzwi czubkiem buta. Nie drgnęły nawet. Pchnął mocniej, a potem z całych sił naparł. Stawiły opór jak betonowa ściana. Załomotał wściekle pięściami, lecz obsypało się tylko trochę farby, a dźwięk łomotania nadszedł z opóźnieniem i jakby z daleka. Czy one są wciąż tak daleko? - błysnęła mu niedorzeczna myśl. - Jak mogą być daleko, skoro je widzę i czuję? - odpowiedział sobie i jakby na potwierdzenie wystukał na drzwiach fragment jakiejś melodii. Powróciła po kilku sekundach zza pleców i zakończyła się głuchym trzaśnięciem windy. Puścił snop światła na schody. Ujrzał ogniste włosy i metalowy fartuszek. - Zgaś to! - wrzasnęła dziewczyna osłaniając oczy. - Masz mydło? - Od dawna. - Pokonałeś smoka? - zdziwiła się i błysnęła w ciemności zielonym okiem. - Nie było to trudne - parsknął Drabinka. - Widocznie to zadanie nie należało się tobie - stwierdziła Ruda. - Oddaj mydło. - Dokąd prowadzą te drzwi? - spytał Drabinka, siląc się na obojętny ton. - Nie twoja sprawa. - Skąd wiesz? Może tam właśnie jest dla mnie zadanie? - Nie moja sprawa. - Bo nie oddam ci mydła. A te drzwi rozwalę - warknął. - Po co? Wystarczy wybrać dzwonek - roześmiała się. Usłyszał oddalające się kroki. - Poczekaj! Jaki dzwonek? Weź mydło... Winda zatrzasnęła się z hukiem. Drabinka jeszcze raz oświetlił drzwi. Na ścianie obok ujrzał cały zestaw tabliczek z kolorowymi przyciskami. Czyż mógł ich przedtem nie zauważyć? Nieważne. Skupił się na odczytaniu tekstów zamieszczonych na tabliczkach. „Twardy łeb, pusta sieć, Ucho strusia, blada twarz, Chcesz to mieć? Zadzwoń raz.” „Jeśliś łobuz, cham i drań, Szajba cię pod górę pcha, A na ścierwo kładziesz chrzan, Więc zasuwaj razy dwa.” „Masz prusaki albo wszy? Więc naciśnij razy trzy.” „Nie czujesz się jawą syty? Dłubiąc w nosie tworzysz sfery? W izolacji mnożysz byty? A więc brzdąknij razy cztery.” „Sfera bardzo krótkich spięć, By się włączyć walić pięć.” „Gdy sześć razy wciśniesz, Złotem błyśniesz, sławą tryśniesz!” „Siedem szans Siedem śmierci Siedem kroków Siedem twierdzisz?” Drabinka ze wzruszeniem i bez wahania nacisnął guzik cztery razy. *** Fred przebił ciastowaty sufit i łapczywie łykał powietrze. - Psujesz ogródek, brzydki krecie! - krzyknął ktoś piskliwie. Fred odważył się spojrzeć. Sterczał do pasa nad kopczykiem ziemi wśród róż. W oknie białej chatynki siedział inspektor. Był w krótkich spodenkach, bawił się miotłą i maj tał nogami. - Lepiej byś pan pomógł - warknął Fred, odrzucając na boki ziemię. - Przyniosłeś papuniu? - spytał inspektor, przekrzywiając główkę jak zaciekawiona sowa. Znów coś kombinuje - pomyślał Fred, wyciągając nogi z ziemi. - Daj papuniu! - rozdarł się inspektor i machnął miotłą. O milimetry minęła się z głową Freda. - Albo oszalał, albo znów mnie próbuje wrobić w szaleństwo - domyślił się Fred. - Jeśli nie jesteś Mamusią, to mów mi Królu. I złóż mi hołd - rozkazał inspektor. - Nnnie rozumiem... Czy pan... - Król! - krzyknął inspektor i dźgnął Freda w brzuch. - Kim jesteś, prostaku? - Nie poznajesz mnie in... królu? spytał Fred, zaglądając inspektorowi w oczy. Nie znalazł w nich tajemnicy. Z jednoznacznością inspektor wyglądał ślicznie. A więc obłęd - ta myśl była dla Freda wielce sympatyczna. - Chodź, pokażę ci moje zabawki - rozkazał inspektor. Fred z zainteresowaniem obejrzał pobojowisko na podłodze. - Naprawisz mi je? - poprosił inspektor. - Tak strasznie chciało mi się je rozkręcać. Nie kochały mnie - wyznał smutno. - A ty je kochałeś? - Fred rozgrzebał butem szczątki. - No jasne! Ale najbardziej kocha je Mamusia. Będzie się gniewać. Fred wybrał starannie wszystkie zabawki w dobrym stanie, a następnie starannie zmiażdży} je obcasami. Inspektor z oczami pełnymi lękliwego niezrozumienia ssał palec. - Zawsze o tym marzyłem - wyjaśnił Fred. - Mamusiuuuuu... - rozbeczał się inspektor. - Papusiuuuu... - przedrzeźnił go Fred i poszedł do kuchni. Dolatywał stamtąd zapach zupy. Inspektor łakomym wzrokiem śledził ruch łyżki - talerz, usta, talerz, usta. Fred zakrztusił się pod tym uporczywym spojrzeniem. Napełnił drugi talerz i postawił przed inspektorem. Wyjątkowo zręcznie jak na małe dziecko, pojął sztukę jedzenia łyżką, choć najpierw zamieszał w zupie palcem. - A cóż to za zabawa? spytała z oburzeniem staruszka w cekinowym serdaku. Stała w drzwiach i wspierając się pod boki, mierzyła Freda czujnym spojrzeniem. - To mój kolega, Mamusiu - wyjaśnił inspektor. - Jak mogłeś nakarmić dziecko kartoflanką?! Przecież z kartofli pędzi się spirytus! Zresztą sam jeszcze jesteś dzieckiem. - Bez przesady - bąknął Fred i niepewnie przestąpił z nogi na nogę. - Nie ma kto się tobą zająć? - zatroskała się staruszka. - Ostatnio nie. - Chodźmy do ogrodu - poprosił inspektor. - Będziesz pił moje mleczko, synku? - zagruchała Mamusia. Ambicja, strach i litość nad sobą walczyły w Fredzie zawzięcie, gdy zastanawiał się nad odpowiedzią. - Chodźmy do ogrodu - zaproponował inspektor i cmoknął go w rękę. Zmroziła Freda ta powszechna dobroć oblewająca go jak gęsty syrop, słodki i obezwładniający niczym lep na muchy. - Chodźmy do ogrodu - zgodził się, uznając to chwilowo za najlepsze wyjście. Inspektor łasił się przy nodze. Gdy domek zniknął wśród drzew, inspektor podsunął Fredowi pod nos zaciśniętą pięść. - Jeśli ruszysz moje mleko, to nos ci rozkwaszę - zagroził. - No, nooo. To nasz dzielny stróż prawa na straży mleczka teraz stoi. Lecz oświadczam ci, kretynie, że mleka nie znoszę. - A ja nie znoszę kartoflanki. No, może troszeczkę - przyznał wstydliwie inspektor. - Ode mnie się nie doczekasz. Słyszałeś, że to dzieciom szkodzi - roześmiał się Fred. - A jeśli odstąpię ci jednego cycusia? - Jakiego cycusia? - Od mleczka - wyjaśnił inspektor. - Jak to? Więc... Więc ona... Ty ją ssiesz? - z trudem wyjąkał Fred. - Ssę - dumnie odparł inspektor. Tzw. „wolna wola” jest dumą każdego Homo. W „rzeczywistości obiektywnej” „indywidualna wolna wola” zdominowana jest przez „stadną wolną wolę”. Zdominowanie „stadnej wolnej woli” przez „indywidualną wolną wolę” trwa zwykle krótko i kończy się przykro dla obu. Dlatego „indywidualna wolna wola” jest utrzymywana w niewoli. Dla wytworzenia „stadnej wolnej woli” wystarczą dwa osobniki Homo zetknięte w „rzeczywistości obiektywnej”. Wnioskuje się więc, że wyzwolenie tzw. „indywidualnej wolnej woli” może śluzy ć szczęśliwości Homo tylko w „rzeczywistości subiektywnej”. Raport OX/C12/15 VI - KAŻDY JEST PANEM SWYCH CZYNÓW No, doktorku! Czy ja za spanie ci płace? - rozległ się czyjś nieprzyjemny głos. Doktor nieprzytomnie popatrzył na chudego jegomościa w dżokejskim stroju. Jego spiczasta broda i wąskie, zacięte usta drgały z niecierpliwości. - Kim pan jest? - spytał, unosząc się na łokciu. Leżał na podłodze wśród rozrzuconej słomy, nagi i zmarznięty. Przyrzucił swą nagość garścią słomy i rozejrzał się w poszukiwaniu spodni. - Czy była tu moja córka? - spytał jegomość, nerwowo uderzając szpicrutą po cholewach. - Nie znam - mruknął doktor. Starał się doczołgać do maszyny medycznej, na której zawisły kalesonki. Miały poobgryzane troczki. Dżokej zdjął je czubkiem szpicruty. - Widziałeś księżniczkę? - spytał ostrzej. - Proszę mi to oddać, nie będę rozmawiał w tym stanie - oświadczył doktor. Zastanawiał się, jak by tu podciąć bocianią nóżkę - upokarzanie przez bezczelnego wymoczka nie sprawiało mu przyjemności. - Najpierw odpowiedź, potem gacie - powiedział jegomość, powiewając nimi nad głową. Jakby przeczuwał co dzieje się w głowie doktora, trzymał się bowiem w bezpiecznej odległości. - No, więc była! Chociaż mam wątpliwości, czy rzeczywiście księżniczka. Ale wściekła kocica na pewno! - wrzasnął doktor i upragnione gatki spadły na jego głowę. - Ona na tym polega, że wywołuje wątpliwości. Więc mówisz: kocica? - spytał z rozczuleniem dżokej. Doktor w miarę ubierania nabierał pewności siebie. - A pan kim jest? - spytał. - Nie poznajesz? Czyż nie leżeliśmy we wspólnym łożu, nie nasiąkaliśmy zespołowo dla dobra mej córki? - Więc Jaśnie Wielmożny tak schudł? - tym razem zdziwił się doktor. - Musiałem. Trudno utrzymać się na koniu z taką tuszą - powiedział smutno jegomość, pociągając spiczastym nosem, jakby zamierzał płakać. - Więc księżniczka jest teraz koniem? I Jaśnie Wielmożny ją ujeżdża? - domyślił się doktor. - Bzdura! Uważasz, że księżniczka pozwoliłaby wozić na sobie cudzy tyłek? Nawet gdyby to był tyłek własnego ojca?! - A więc? - spytał doktor, przybierając swój zwykły, nieco wyniosły, lecz dobrotliwy ton. - A więc przeczytaj to - powiedział ponuro Wielmożny, podając zmiętą karteczkę. Doktor wygładził ją starannie, usiadł wygodnie w fotelu i uważnie przeczytał tekst. Król w tym czasie przemierzał niespokojnym krokiem pokoik podzwaniając ostrogami. Tekst brzmiał następująco: „Ja usunę wasze skazy, Umysłową nadam normę. Przeskoczycie parę razy Płotek, dołek, górkę, formę. Test jest czysto naukowy, Nie pomoże, nie zaszkodzi Bo przeszkodą wasze głowy - Doświadczenie mury płodzi. Hopaj, siupaj! Kuj podkowy! Kuku, szukaj! Szalik nowy.” - Nie rozumiem... - powiedział doktor, patrząc pytająco na króla. - Więc kto ma rozumieć?! Przecież za coś ci płacę! - zdenerwował się Wielmożny. - Wypraszam sobie ten ton. Po pierwsze, nie dostałem żadnej zapłaty, po drugie, wygody jakie mi tu... - Czyż nie spałeś z księżniczką? - wysyczał król i niebezpiecznie uniósł szpicrutę. Doktor nie pamiętał, co robił z księżniczką, pomyślał więc, że ze zwariowanymi królami lepiej się nie spierać i zmienił ton. - A więc, jak Jaśnie Wielmożny rozumie ten list? Odwołuję się tu tylko do lepszej znajomości córki. Nie zdążyłem jej poznać na tyle, by wyciągać z tego tekstu jednoznaczne wnioski. Ale wspólnymi siłami... - dodał szybko, widząc niezadowolenie na twarzy swego pracodawcy. Król uspokoił się nieco. Lekkim uderzeniem szpicruty wyrzucił doktora z fotela i sam się w nim rozsiadł. - Podkowy mogą dotyczyć tylko konia - powiedział. - Skakanie przez przeszkody na koniu to chyba jasne. A więc księżniczka jest teraz jakąś przeszkodą na torze wyścigowym. Problem tylko jaką? To bardzo niejasne. I płotek, i dołek, i nasze głowy... Nigdy nie wyrażała się tak trudnymi zagadkami. - Wydaje mi się, że głowy są aluzją do naszych barier psychicznych, a nie przeszkód dla konia - wyjaśnił doktor. - Skąd by się wzięło u mojej córki takie psychiatryczne zacięcie? Czy nie dotykałeś lustra? - zaniepokoił się Wielmożny. - Zaskoczyła mnie - speszył się doktor. - Ajajaj... - zatroskał się król. - A przecież uprzedzałem... - Zaskoczyła mnie... - powtórzył doktor. - Oooo, tak! Ona potrafi zaskakiwać - niespodziewanie wesoło potwierdził król. - Ma to po matce. - A gdybyśmy przestali jej szukać? Czy znudzona nie powróci sama? - Przecież jej właśnie o to chodzi! Ona nie chce być znaleziona! - wykrzyknął król, podrywając się z fotela. - Ona nie chce być księżniczką! Rozumiesz, durniu?! Woli być nogą stołową! Karaluchem! Kupką żwiru! Szmatą! A przecież każda chciałaby być księżniczką! Ona jest nienormalna! Musisz ją zmusić, by chciała być księżniczką! - zakończył piskliwym skrzekiem i wybiegł trzaskając drzwiami. - Żeby ją zmusić, muszę ją najpierw mieć - mruknął pod nosem doktor i spróbował nożem kuchennym, który znalazł się w zapakowanym przez Miśkę plecaku, otworzyć drzwi. Przylegały jednak do futryny tak mocno, że nie mógł wetknąć nawet czubeczka. - Czy długo mam czekać, skarbie? - rozległ się dziewczęcy głosik, a na jednym z ekranów pojawiła się piegowata buzia księżniczki. - A jak mam się stąd wydostać?! - ryknął doktor i z rozmachem kopnął drzwi. - Często masz takie napady? - zainteresowała się głowa księżniczki. - Zawsze, gdy robią ze mnie idiotę! - A często robią? - podchwyciła głowa, spuszczając oczy, jakby coś zapisywała. Doktor zorientował się, że to jego linie papilarne kierują zachowaniem księżniczki, przybrał więc obojętną minę i zagwizdał jakąś spokojną melodię. Apatia była maską, która skrywała gorączkową działalność umysłu. - Depresja! - krzyknęła triumfalnie księżniczka i znów coś zapisała. Doktor odegrał skomplikowaną pantomimę znudzenia. - Mylisz się, mała - powiedział. - Wykonałem swoje zadanie, więc jestem spokojny. - Jakie zadanie? - Znalazłem cię - wyjaśnił niedbale. - Doprawdy? - roześmiała się księżniczka, a jej twarz zafalowała w barwnych pasemkach. Potem jednak wróciła do poprzedniej postaci, choć jakby z większą ilością piegów. - Więc oddaj mnie tatuśkowi. Na co jeszcze czekasz? - Nie mam zamiaru szarpać się z jakąś głupią dziwką, która podaje się za księżniczkę, a w gruncie rzeczy jest niczym - oświadczył doktor, rozwalając się na fotelu. Postanowił walczyć jedyną bronią, jaką miał pod ręką biernym oporem i manifestacyjną pogardą. - Jeśli chce być wszystkim, to w rezultacie jest niczym. To chyba jasne, nie? - Zaczynasz mi się podobać, gnojku powiedziała księżniczka i uśmiechnęła się zalotnie. - Nie zależy mi na tym. - Ale mnie zależy, więc chodź tu do mnie - rozkazała, wystawiając z ekranu rękę. Doktor aż zadrżał z podniecenia na widok takiego sukcesu, lecz opanował się i nadal utrzymał kamienną twarz. - Phi - powiedział. - Noooo?! - zniecierpliwiła się księżniczka. - Nie mam zamiaru spełniać zachcianek kogoś, kto jest niczym. Czaruj sobie innych, ja mam wyższe... Nie dokończył, gdyż ręka niespodziewanie wydłużyła się jak gumowy wąż, owinęła się wokół niego i błyskawicznie wciągnęła przez ekran. Siedział na gałęzi, głupkowato przyglądając się wielkiemu boa, sunącemu wolno w jego kierunku po sąsiednim konarze. - Sądzisz, że w tej postaci jesteś powabniejsza? - spytał węża, gdy ocknął się z zaskoczenia. Wąż nie odpowiedział, lecz zamarł w bezruchu. Tylko jego ślepia wpatrywały się z uporem w twarz doktora. - Skacz, durniu! - usłyszał szept przy uchu i silna dłoń zepchnęła go z gałęzi. Wysokość nie była duża, lecz nie przygotowany boleśnie poczuł skutek upadku. Jednak nie zdążył nawet dobrze go sobie uświadomić, gdyż nad głową rozległ się dziki wrzask i koło niego z plaśnięciem wylądowała wijąca się spazmatycznie połówka węża. Poderwał się i spojrzał w górę. Księżniczka z mieczem w ręku pastwiła się nad drugą połówką, wciąż oplatającą grubą gałąź. Wreszcie i druga część potwora spadła na ziemię. Księżniczka ukazała białe ząbki w triumfalnym uśmiechu i wetknęła miecz za szalik, którym była dla odmiany przewiązana w pasie. - I co na to powiesz, gnojku? - No, cóż... - zachrypiał doktor. Odchrząknął, podciągnął spodnie, co mu dało czas na uspokojenie nerwów, i dokończył w miarę opanowanym głosem. - Prawdziwa księżniczka pewnie by się takim zajęciem nie babrała. - I oto chodzi. Nie zniosłabym prawdziwej księżniczki. Ale udawać ją zawsze mogę. To nawet zabawne. Znając mnie, nikt się nie domyśli, że ja to ja. Pomyślą, że to jakaś służąca doszła do perfekcji w gonieniu ideału. To pomysł godny prawdziwie psychoanalitycznego rozumu - doktor wyraził swe uznanie. Wystarczyło teraz poinformować dyskretnie króla o nowym przebraniu księżniczki i miał to z głowy. - Tylko co z tobą zrobić? - zastanowiła się dłubiąc w nosie. - Po co masz robić ze mną cokolwiek? - zaniepokoił się doktor. - Przecież znasz moją tajemnicę. - Etyka lekarska... - zaczął, lecz dziewczyna przerwała mu brutalnie. - Pieprzysz, braciszku. Muszę być pewna. Mogłabym cię posiekać i zakopać, lecz czasem potrafisz być milutki - zakończyła z figlarnym uśmiechem. - Nooo, wiesz... - Nie przeszkadzaj, myślę - ucięła krótko. Gdy księżniczka dumając położyła się na trawie, doktor niespokojnie krążył wokół drzewa. Intensywnie myślał, w jaki sposób wydostać się z rąk małej wariatki. Szczątki potężnego węża bezlitośnie podsuwały mu najgorsze przypuszczenia, wykluczając wszelkie nadzieje na damską wrażliwość, delikatność, czy choćby litość. Ta bezwzględna istota była zdolna do wszystkiego, by zachować swą wyimaginowaną osobowość. Niezwykłą zdolnością sugestii potrafiła dokonywać prawdziwych cudów. Na przykład teraz. Był pewien, że znajduje się nadal w pokoju, bo przecież trudno przejść przez ekran monitora, a widzi wokół egipskie piramidy, po których łażą wielkie stada turystów, widzi przycumowany do szubienicy okręt piracki, a wokół niego tłoczących się przekupniów oferujących drewniane nogi, skalpy, świńskie ryje, kubły śmieci, amfory z winem, owoce i diabli wiedzą co. Zgiełk targujących się widm przeszkadzał mu myśleć. Jeśli zawodzi go zmysł wzroku, to może dotykiem wyczuje ściany pokoju. Lecz jeśli i to zawiedzie? Może wpaść król. Tak czy inaczej jego głowa jest w niebezpieczeństwie. Uciekać? Jak, jeśli wszystkie zmysły zawodzą? Rozbije sobie łeb o ścianę, a gwiazdki, które zobaczy przed oczami, uzna za klejnoty pięknej damy lub jarmarczne sztuczne ognie. - Ojej! - jęknął boleśnie i złapał się za głowę obmacując ją ostrożnie, gdyż rzeczywiście z jednej z piramid wytrysnął strumień ognistych iskier. - Czy coś ci się stało? - spytała księżniczka, z zainteresowaniem obserwując jego poczynania. - Uderzyłem się w głowę. - O drzewo? - Nie rób ze mnie durnia! Chyba widzisz, że o ścianę! - O jaką ścianę? - zdziwiła się. - Już ja dobrze wiem, cwaniaro. Wszędzie wokół są ściany. Ale są też i drzwi. I powiadam ci, że choćbym jeszcze sto razy miał walić łbem, to i tak je znajdę! - A więc tak, jak przypuszczałam: zespół Disco Namajama - mruknęła pod nosem księżniczka. - Jaka Namajama?! Wypuść mnie stąd, diablico, bo, słowo daję, zrobię ci krzywdę! - ryknął wściekle doktor. Przechodnie popatrzyli na niego z zainteresowaniem. - Szkoda, że wcześniej tak się nie zachowywałeś. Nie musiałabym szukać rozwiązania, jak zamknąć ci gębę. Jako wariat możesz sobie krzyczeć - i tak nikt nie uwierzy. Szkoda tylko mojego pomysłu. Jest równie miły dla mnie, jak i dla ciebie - powiedziała smutno. - Mów, może będzie lepszy niż to zamknięcie. To naprawdę zbędne. Powinieneś odpocząć. Coś ci zapiszę na... - Mów! - Jeśli to cię uspokoi... Chciałam ci zaproponować spółkę: ty zmieniłbyś się w brylancik, a ja oprawiłabym go w złoto. Z solidnej oprawy nie uciekłbyś, a w nocy, gdyby był nastrój... - zawiesiła głos znacząco. - Nie umiem zmieniać się w brylancik. Ani w psie gówienko, ani nawet w przystojnego kocura. I nie sądzę, żeby to ktokolwiek potrafił - wycedził doktor i dla podkreślenia tego „ktokolwiek”, dźgnął palcem książęce czółko. - Jesteś niezwykle ciekawym przypadkiem. Szkoda - powiedziała, zatrzymując przejeżdżającą obok karetę. - Może kiedyś... Jeśli znajdę trochę czasu... Na razie zostawiam ci receptę. Cztery zaprzęgnięte do karety konie ruszyły, gdy księżniczka wyrzuciła przez okno szalik. „Sto uderzeń głową w mur Sto lat życia Nieplanowa setka dziur Setka jadowitych żądeł Sto odwrotów Warto skomleć Jeśli lubisz liczbę sto?” Tak było nabazgrane na szaliku, przesiąkniętym zapachem końskiego potu. Doktor odrzucił go ze wstrętem. Głównie do siebie, za to, że sięgnął po tę „receptę”. Czyżby uwierzył we własny obłęd? Należało przede wszystkim jakoś się zlokalizować. Teren wokół drzewa miał już przebadany, więc należało trzymać się tego miejsca i nie oddalać więcej niż dwa metry. Taka była mniej więcej powierzchnia pokoju. Na wszelki wypadek ułamał gałąź (ciekawe jak bardzo wydawała się realna, gdyż musiał przegryzać jej elastyczne włókna) i poruszał się zamiatając przestrzeń przed sobą. - Hej, bracie! - krzyknął jakiś ciemnoskóry chudzielec w turbanie. - Potrzymaj mi wielbłąda. - Nie widzisz, że jestem zamknięty? - odpowiedział doktor i zatonął w myślach. - Jeśli drzewo jest środkiem, to jest pryczą. Księżniczka musiała zniknąć za drzwiami. Wobec tego... Skąd takie pragnienie? - zdziwił się, oblizując wyschnięte wargi. - Soczek! Świeżutki soczek z pomarańczy! - zachwalała przekupka, podsuwając dzban przechodniom. Zauważyła oblizującego się doktora i szybciutko przydreptała pod drzewo. - Dać soczku? Wspaniały! Mrożony! - Spływaj, maro. Myślisz, że napiję się złudzeniem? - parsknął doktor i zatkał nos, gdyż aromat był zbyt sugestywny. - Mój sok złudzeniem?! Sam jesteś złudzenie! Siedzi taki i łudzi... - Nikogo nie łudzę. - Mnie złudziłeś. Swoim pragnieniem, szlag by je trafił! A możeś ty chytry? Nooo, powiedz, chytryś? Doktor ze znudzoną miną przesunął się na drugą stronę pnia. - Nieeee, ty nawet o cenę nie pytasz, takiś pewny. Ale nadzieję całkiem bez pokrycia to lubisz dawać. Tak trzeba, powiesz. „Trzeba” to święte słowo, choć nic nie znaczy. „Chcieć” - to jest dopiero słowo! Chcę pić, to piję, chcę iść to idę. Lubisz setkę, lecz brakuje ci jedynki. Jesteś jak dwa zera - oznajmiła przekupka i wmieszała się w tłum przechodniów. - Dwa zera - mruknął doktor. - Król mówił, że w szafie jest łazienka. A skoro łazienka, to i woda. Więc trzeba macać! Omijając gnijące już kawałki węża, zataczał wokół drzewa kręgi. W odległości dwóch metrów ściany nie wymacał. Czyżby pomylił się w obliczeniach? Sprawdzać dalej, czy wrócić? Owszem, sprawdzi, ale ospale i bez entuzjazmu. Tylko dlatego, że nic innego nie ma akurat w planie. Gałąź uparcie nie trafiała na żadną przeszkodę. Hałaśliwa wycieczka szkolna przecięła doktorowi drogę. Umazany czekoladą chłopczyk pokazał mu język, a dziewczynka z różową kokardą pacnęła w niego resztką loda. Zimna i lepka złuda spłynęła doktorowi po policzku i ugrzęzła w kąciku ust. Gdyby nie zdrowy rozum, przysiągłby, że to prawdziwe lody. Pijąc wodę z fontanny zrozumiał, że jest to łazienka. A więc stragan z pamiątkami, do którego wabiła półnaga Murzynka, był maszyną diagnostyczną, rozklekotana, porzucona ryksza musiała być fotelem. Wszystko pasowało idealnie z wyjątkiem odległości, które oczywiście musiały być pozorne. Roztrącając przechodniów wrócił na pryczę. Oparł się o pień myśląc sennie: Dlaczego oni wszyscy tańczą? - Rytmicznie podrygiwały sylwetki turystów, nawet ciężkie piramidy zdawały się falować w melodyjnym szumie targowiska. Doktor zrozumiał, że przechodzi bolesny, lecz wielce obiecujący kryzys. „Kukuryku! Dosyć spania! Zagubionym czas szukania W zakamarkach swego ciała, Swego ducha w gąszczu myśli. Niewolniku! Szukaj siebie Kukuryku!” - Czego się wydzierasz? - Doktor z obrzydzeniem patrzył na baletowe ewolucje nauczyciela tańca. - Lepiej otwórz mi drzwi. - To nie należy do moich kompetencji - odpowiedział Kogucik, z zainteresowaniem oglądając padlinę węża. - Ale tego boa mógłbym złożyć z powrotem. Te zwierzęta mają nadzwyczaj harmonijne ruchy. Harmonijne aż do zniewolenia. Do zapamiętania! Do najdoskonalszej doskonałości! Do... - Lepiej go zostaw jak jest przerwał mu doktor, zaniepokojony subtelnymi drgnięciami ogona. Możesz chyba wychodząc zostawić drzwi uchylone? - Nie jestem kompetentny - powtórzył uparcie Kogucik. - Mogę ci jednak dać radę: „Siecią myśli oplatany W niej poszukaj własnej bramy Wysłuchaj melodii życia Setek rytmów, setek kroków Taniec wali wszelkie ściany.” - A najlepiej idź do piramidy. W nich kryją się wszelkie pytania - dodał Kogucik oddalając się, według wszelkich obliczeń, przez ścianę. - Ale gdzie drzwi?! - ryknął doktor. - Twoje drzwi są bardzo daleko - odkrzyknął Kogucik, zanim wchłonął go tłum. - Ci dowcipnisie uwielbiają zagadki - mruknął doktor. - Każdy lubi zagadki - zgodnym chórem oświadczyły trojaczki, wystawiając zza drzewa- pryczy głowy pokryte pęczkami rudych włosów, które wyrastały z nich jak kępy zielska. - I wy chcecie mnie podręczyć? - westchnął doktor. Powoli zaczynało być mu wszystko jedno. Świadomość własnej choroby i jednoczesna pewność, że nie jest to jednoznaczna świadomość, bo im więcej szaleństwa widział wokół, tym normalniejszy czuł się na jego tle, chociaż z drugiej strony teoretycznie tylko wariat uważa się za normalnego... Jednym słowem smród psychiczny. - Nie zgadłeś - oświadczyły trojaczki. - Czemu chowacie się za drzewem? Boicie się mnie? - Dwa pudła! - wrzasnęły dzieciaki i wyskoczyły zza drzewa. Cała trójka miała na sobie zbyt duże, kraciaste spodenki i koszulki z nieprzyzwoitymi napisami. Wszyscy pulchni, rumiani, piegowaci, każdemu brakowało przednich zębów. Doktor starał się dostrzec jakąś różnicę między nimi, lecz wyglądali jak własne lustrzane odbicia. - Pudło! - krzyknęli wybuchając śmiechem. - Przecież nic nie mówiłem. - Ale patrzyłeś. Chyba nie zaprzeczysz, że szukałeś różnicy? - Nie zaprzeczę. A wy nie zaprzeczycie, że znacie drogę... nooo, chociażby do piramidy? - Nie zaprzeczymy - oświadczyły trojaczki. - Więc prowadźcie! - Najpierw nam zaśpiewaj - zażądali chłopcy. - Przykro mi, zupełnie nie mam głosu. - Więc kto ci pozwolił gadać, jeśli nie masz głosu? - oburzyli się. Ich twarze były teraz złe, małe rączki zaciskały się w piąstki. Doktor wiedział, co to upór dziecka, więc westchnął i zanucił: „Wlazł kotek na płotek i mruga...” - Nooo?! - zaskowyczeli podnieceni chłopcy i doktor zaśpiewał dalej: „Ładna to piosenka, nie długa...” Poczuł się trochę lepiej, gdyż nie zabrzmiało to najgorzej. - liii?! - wrzasnęły trojaczki. „Nie długa, nie krótka, a w sam raz, Zaśpiewaj koteczku jeszcze raz” - zakończył ochoczo doktor, a malcy podjęli melodię i kontynuowali: „Wlazł kotek na płotek i żuje A myszka mu w kiszkach tańcuje.” Doktor dośpiewał: „Skręciły się kici wnętrzności Króciutki to taniec sytości”. Dalej wszyscy śpiewali razem i razem wędrowali do piramidy. „Trochę się ta myszka spóźniła I w tańcu ją kiszka strawiła. Fałszywie zanucił koteczek Kopnęło go życie w tyłeczek.” Doktor ryczał z bliźniakami i było mu niezwykle wesoło, beztrosko i szczęśliwie. Z piosenką wstępowali na schody wiodące do wnętrza piramidy. Wionące mrocznym chłodem, rozśmieszało doktora ponurą tajemniczością, beznadziejnym zamyśleniem, kamienną obojętnością i posępnością. Ze śpiewem przekraczał pocieszne, ludzkie szkielety, fantazyjnymi kopniakami rozpylał szczątki ich odzieży, a gałęzią, którą zabrał spod drzewa, wystukiwał rytm na wyszczerzonych czerepach, na nosach zadumanych posągów, na kratach, za którymi coś pojękiwało, skamlało lub wyło śmiesznie. Piosenka układała się dalej: „Kat zwolni twą głowę z krawata Lecz w tańcu niewielka to strata”... - przerwały trojaczki, gdyż doktor zatrzymał się w drzwiach na szczyt piramidy. Że był to szczyt, wskazywały okienka wychodzące na wszystkie strony świata. Wpadające przez nie światło wyciosywało w jakby materialnym powietrzu gigantyczne, graniaste kryształy, przecinające się wzajemnie płaszczyzny, kąty i krawędzie. I w to wszystko weszły trojaczki, choć doktorowi wydało się, że tafle światła poćwiartują go tak samo, jak poćwiartowały salkę. Zawstydził się własnego lęku i zagrzmiał: „Bądź kotkiem napłotkiem i mrugaj, Bądź młotkiem lub spodkiem, lecz fruwaj! Wyrastaj jak z ciasta i mleka, Bo wszystko wraz z myszką ucieka! Ucieka jak wariat od sera Czy wariat doktora wybiera?” Umilkł, speszony milczeniem trojaczków. Wyglądali przez niewielkie okienka, a przenikające przez ich rude czupryny słońce nabrało czerwonej poświaty. - No, właśnie. Czy wariat doktora wybiera? - powtórzył pytanie, które zrodziło się w piosence. Teraz wydało mu się ono bez sensu. Tak samo jak cała piosenka i ten straszliwy przemarsz wśród szczątków ludzkich, i ta mącąca zmysły komnata. - Czy można zmącić zmącone? Czy może istnieć nierządzone? Czy nierządzenie to przymus, czy obowiązek, czy przyjemność? Czy oblepianie jest zalepianiem, czy narzucaniem? A może zatykaniem? Czy barwienie jest widzeniem, czy widzenie jest barwieniem? Czym się różni inwencja od rewolucji, a obstrukcja od destrukcji? - pytania ciurkiem płynęły z ust doktora, choć próbował powstrzymać tę idiotyczną lawinę. - Czy myśl jest lotem, a polot samolotem? Czy świadomość jest świadoma? Czym różni się wariat? Czym różni się człowiek?! - doktor wykrzyczał pytania, błądząc wzrokiem po płomiennych głowach trojaczków. - Czym różni się człowiek? - jak echo powtórzyła jedna z głów. - Tym, że ma jeden pieg więcej - odpowiedziała druga. - Albo nie ma wcale - dodała trzecia. - Więc człowiek różni się tak bardzo? - zdziwił się doktor, a własne zdziwienie zadziwiło go jeszcze bardziej, bo jak się można dziwić tak bezsensownej odpowiedzi. Lecz właśnie bezsensowne odpowiedzi powinny wzbudzać zdziwienie, bo sensowne wzbudzają tylko zrozumienie i podziw, a więc w zasadzie wszystko jest w porządku, choć mogłoby się wydawać pozornie, że nie jest. Lecz przecież pozór jest po to, żeby wywoływać wrażenia nieprawdziwe, a więc odrzucając pozorne wrażenie, pozostanie, że wszystko jest w porządku - miotał się w myślach doktor. - W środku są same pytania - powiedział jeden z chłopców. - A odpowiedzi na zewnątrz - dodał drugi. - Jedno i drugie jest twoje - uzupełnił trzeci. - To prezent za śpiew. Baw się nim tak, aby dał ci radość tańca. - Czyż zabawki nie są dla dzieci? A taniec i śpiew...? Może kiedyś...? Zresztą kim wy jesteście? Ptakami czy posągami? Dlaczego wznosicie się w górę, choć jesteście z kamienia? - doktor wyrzucał z siebie bełkotliwe pytania, gdyż jego zmysły nie mogły pojąć zmian, jakie zaszły w trojaczkach. Zdawał sobie sprawę tylko z jednego: że go opuszczają. - Dlaczego wznosicie się ku niebu, którego nią ma? A sklepienie jest nieprzenikalne nawet dla wzroku. Czy przebijacie się ciałem, czy myślą? Kim są te istoty, w które powielacie się tam w dole?! Czyje to istoty biją się tak okrutnie?! Czy te pytania nigdy się nie skończą?! - wykrzyczał doktor i wychylił się przez okienko. W tym samym momencie dał sobie odpowiedź: - Tu, na zewnątrz, pytania się kończą. A te małe na dole, to moje. Biją się za mnie, umierają dla mnie, czekają na mnie, żyją ze strachu przede mną. Silny podmuch wiatru cofnął doktora do wnętrza salki. - Lecz cóż ja mam z tym wspólnego? Czyż życie składa się wyłącznie z pytań i odpowiedzi? Czy nie można urządzić się wygodniej? Bardziej pośrodku? - zadał sobie pytanie doktor i umieścił głowę w połowie okienka - ni to wewnątrz, ni to na zewnątrz. Wspaniała, uspokajająca bezmyślność ogarnęła zmęczony umysł doktora. Uśmiechając się głupkowato zanucił pod nosem: „Plum, plum, plum Kapie świat Plum, plum, plum Zdechły Brat Bim bam bom Dynda czas Bim bam bom Ryki mas Pam param Letka cichota Pam param Ala ma kota.” *** Yellow bahama droga była drogą krótką. Za yellow bahama skałami wszystkie kolory świata wirowały na karuzelach, diabelskich młynach, górskich kolejkach, błyskały neonami i sypały iskrami sztucznych ogni. Miśka była zachwycona. - Czy to się nigdy nie zatrzymuje? - wskazała kołujące koniki. - A powinno? - spytało Istnienie Wyższe w formie miłego chłopczyka. - Przecież nie wskoczę w biegu, kochanie. Chłopczyk złapał przelatującego konia, Miśka dosiadła go z obrażoną miną. - Nie jesteś za silny na swój wiek, kochanie? - spytała. - Już drugi raz nazwałaś mnie „kochanie”. Nie znoszę... - Wiem, wiem, króliczku. Nie znosisz powtórzeń - przerwała mu niecierpliwie. - Wskakuj na drugiego grzecznie, dziecko musi być miłe. Konie ruszyły. Zawirowało jej w głowie jak kiedyś, z pewnym studentem. Freda tylko raz namówiła na jazdę. Dostał mdłości. - To głupie! - wrzask oburzonego dziecka wyrwał ją ze wspomnień. - Już wolę bawić się tobą! - Czy ty nie jesteś za stary na swój wiek? - zauważyła cierpko i zsiadła z konia. - Ale tu dla każdego coś się znajdzie - dodała, widząc nieprzyjemny grymas na dziecięcej buzi. Gabinet krzywych luster był ogromny. Miśka zachichotała patrząc na swe odbicie zwyrodniałe w pędzie do wzrostu. Zwyrodniałość w baloniastości się objawiająca, wywołała w niej jeszcze większy przypływ wesołości, a przesunięcie góry w stosunku do dołu i dołu w stosunku do góry wycisnęły jej z oczu łzy śmiechu. - Zobacz, jakie mamy serdelkowe nogi! A tu jakby samochód po głowie przejechał! - rżała, biegnąc od lustra do lustra. - Chcesz mnie takiego? - Ależ skąd?! Jak bym mogła lubić takiego potwora?! - oburzyła się. - Skoro cię bawi... - Bo jest na niby - powiedziała, wpatrując się w swe kolejne odbicie. Było tak zadziwiające, że nie zauważyła jak dziecię pokazało jej język, pstryknęło w lustro, a utrwalone odbicie wyszło i odmaszerowało kalekim chodem w przeciwną stronę. To, co teraz widziała w lustrze, miało rozdarte, krwawiące serce, choć poza tą raną niczym nie różniło się od niej samej, nie wyłączając obdartych rękawów i nogawki. Także twarz odbicia nie było twarzą roześmianą czy zadziwioną, lecz rozbolała jak na pogrzebie. Nie był to czas na cierpienia szlachetne, więc ruszyła dalej szukać wesołości. Następne odbicie było rozczulone aż do pęknięcia. Dalsze zatroskane do bólu. Potem było odbicie z sercem wzdętym miłością, a jeszcze kolejne było wspaniale nagie duchowo, i tu odpoczęła przed dalszym zwiedzaniem. Potem znów patrzyła, jak rozkwita dowolnością kształtów jej osobowość różnorodna. Wszystkie programowo niedokładne, jakby niewykończone, niedomyślane, owinięte w pojęciomaski, emocjomaski, zmysłomaski i duchomaski. Tak często nie poznawała siebie, aż zapomniała, na co patrzy. I kiedy uwolnione z lustra odbicie dotknęło jej przypadkiem, przechodząc obok, odskoczyła z krzykiem. - Wypuściłem je wszystkie - pochwalił się chłopiec. Miasteczko pierwotnie bezludne, teraz zaroiło się od postaci zbyt przerażających, by patrzeć bez lęku. Lecz dziecko było zadowolone. Jego przepołowione odbicie hałaśliwie zapraszało do namiotu: „Tylko dla pań Uciechy mam! Wygodne łoże! Każdą rozłożę! Uczucia błogie! Bo zamknę kram Tylko dla dam!” - No, wiesz! - parsknęła Miśka ruszając w przeciwną stronę. Była tam mała scenka, po której spacerowały papugi w sweterkach. Tatuś papug udawał, że czyta gazetę i wciąż poprawiał zbyt wielkie okulary. Mamusia papuga udawała, że robi na drutach, a papuzięta kopały piłeczkę i kłębek wełny. Potem wszedł gołąb w służbowej czapce. Zakręcił się, zrobił kupę i rzucił list. Papug wrzasnął: - Dziękuję! Papugowa: - Brrrawo! Papuziątko: - Trrruje! Kurtyna opadła, Miśka klaskała, odbicia obmacywały się wzrokiem wzajemnie, Istnienie nawijało na palec nitkę. Kurtyna uniosła się, na scenie byli teraz ludzie. Ona i on przebrani za papugi przycupnęli na gałęzi. Udawali ptasie zaloty, aż wkroczył człowiek udający niedźwiedzia. Niedźwiedź ryknął okrutnie, a dzielny mężczyzna-papug zasłonił ukochaną i dziobnął intruza w łeb. Niedźwiedź pokazał kły i muskuły, lecz w tym momencie wpadła nieustraszona Myszka Miki i dźgnęła Niedźwiedzia włócznią w zadek. Uciekł z rykiem, wszyscy się całowali, kurtyna opadła. Miśka klasnęła raz i przerwała zmrożona spojrzeniem dziecka. - Wyrzucę cię - powiedziało. - Lecz najpierw przerobię, bo strasznie mnie męczysz. - Ależ, złotko, jeśli cię męczę, to tylko z miłości. Nie widzisz, że robię dla ciebie wszystko? Nawet o te zjawy tak zwanych bliźnich nie miałam pretensji. A co w zamian dostaję? Twoje grymasy, a nawet groźby! I to ma być Istnienie Wyższe?! - mówiła coraz gwałtowniej, gdyż przed oczami stanęły jej własne zniszczone zabawki. - Dzieci są okrutne - myślała. Co niekochane - wyrzucają, co brzydkie - niszczą. Jak pozbyć się gówniarza? - zastanawiała się, tuszując niepokój bełkotem. - Cóż mogę ci więcej pokazać? Na świecie nie ma nic oprócz miłości, głodu i władzy. Miłością cię darzę, głodna jestem, a władzy nie wykorzystuję. Lecz tobie wciąż mało zabawy... Wiem! Zabawimy się w chowanego. To bardzo trudne, więc będziesz musiał wykorzystać wszystkie swoje umiejętności. Spróbuj tak się schować, abym cię nie znalazła. Im mniejszy będziesz, tym trudniej... - To ci się nie uda - przerwał jej chłopiec. - Nie rozumiem... - Rozdeptać mnie. - Skąd wiesz? To znaczy... Co ci przyszło do głowy? - speszyła się. - Czyżby czytał w myślach? - W porządku - zgodził się niespodziewanie. - Łatwo mnie nie znajdziesz - roześmiał się nieprzyjemnie i pobiegł między cyrkowe namioty. Zauważyła, że rzucił swego pluszowego misia, który wstał, otrzepał się i poczłapał w przeciwną stronę. - Mam nadzieję, że nigdy - mruknęła, gdy dziecko zniknęło jej z oczu. Strzelnicę obsługiwała lustrzana karykatura Miśki. Była chorobliwie cienka, nienaturalnie giętka i rozjaśniona uczuciowo. Ze szczęśliwym uśmiechem odkurzała półki - kończyła ostatnią i wracała do pierwszej, jakby nic poza jej malutką budką nie miało znaczenia. - Kim ty właściwie jesteś? - spytała Miśka, choć nie przypuszczała, by taka zjawa mogła cokolwiek odpowiedzieć. - Człowiekiem - odpowiedziała zjawa i odkurzała dalej. - Nie możesz przerwać na chwilę? - zniecierpliwiła się Miśka. - Życie nie trwa wiecznie. - Przecież kurz tak szybko się nie zbiera. - Człowiek musi mieć w życiu jakiś cel - wyjaśniła zjawa. - Nie masz żadnych klientów - zauważyła Miśka. - Bez trudności nie byłoby radości - odpowiedziała chudzina bez sensu. - Odkurzanie jest radosne? - A cóż można robić więcej? - Chociażby nowy sweter - parsknęła Miśka. Zauważyła, że znacznie go ubyło - szczeniak pewnie pruł sweter, gdy oglądała przedstawienie. - Czy można zmienić głowę, nogę albo sweter? - spytała zjawa. Jakże chętnie pokazałaby tej idiotce, że można. Mogła jednak zaprezentować zdejmowanie swetra! Z satysfakcją obserwowała, jak jej pokracznej bliźniaczce gęba otwiera się ze zdumienia, oczy rozbłyskują niezdrowo, a potem gasną w odruchu współczucia. - Nie wiedziałam, że jesteś kaleką. Biedactwo - westchnęła zjawa. - Gówno tam! Żebyś sama tak zdrowa była! - wrzasnęła Miśka. - To pewnie mi się śnisz - stwierdziła zjawa i nucąc pod nosem wróciła do odkurzania. - Sama jesteś halucynacją! Zwykłym, pozornym obrazkiem! Widmo! Odprężona skierowała się ku elektrycznym samochodzikom, które jeździły i zderzały się bez pasażerów, a więc bez sensu. Czasami jakaś bezmyślna karykatura ładowała się miedzy pojazdy i samochodziki rozwlekały ją w kawałkach. Mięso, krew i kości wyglądały tak prawdziwie, że Miśka wycofała się z obrzydzeniem. Na scenie ponownie rozgrywała się sztuczka o zakochanych papugach i niedźwiedziu. Miśka nagrodziła przedstawienie oklaskami i omijając szykujące się do występu ptaki, wślizgnęła się za kulisy. Niedźwiedź w rozpiętej na piersiach skórze, wachlował sobie mokrą od potu twarz. Myszka Miki, którą okazała się paskudna karlica, ostrzyła na cegle włócznię, a parka zakochanych papug tłukła się bezgłośnie po głowach. Miśka chrząknęła. - Przepraszam, nie przeszkadzam? - spytała. - Przeszkadzasz, ale takie jest życie, niestety - westchnęła karlica, nie przerywając pracy. - Nikt sobie roli nie wybiera, a scenariusza się nie zmieni, niestety. - Raz próbowałaś - mruknął Niedźwiedź. - Ale mnie odcięli, niestety. - Czy im to nie zaszkodzi? - Miśka zatroskała się, gdy mężczyźnie papugowi poleciała krew z nosa. - Nie ma prawa. Muszą być zakochani wyjaśniła karlica. - Przecież pozabijają się! - zdenerwowała się Miśka. - Niemożliwe. Trupy nie mogą się kochać, niestety. - Gadasz i gadasz, a na scenie nie jesteś - mruknął Niedźwiedź. - Ale mam widza, niestety. - Bez sensu. Scenariusz jest scenariusz, jak rola jest rola, jak przerwa jest przerwa, jak scena jest bycie, a widz jest sens. Nie można grać w przerwie lub widzieć niedosiężny sens. Chyba, że zwariowałaś - oświadczył Niedźwiedź. - Zawsze chciałam zobaczyć sens, niestety - powiedziała karlica i po raz pierwszy obdarzyła Miśkę smutnym spojrzeniem. - Bo zawsze byłaś stuknięta - wysapała Papuzica i aż przysiadła pod ciosem swego partnera. - Pewnie tak, bo widzę go wyraźnie. I nie jest on najciekawszy, niestety. Chyba znów się powieszę - chlipnęła karlica. - O czym ty gadasz?! - zdenerwowała się Miśka. Czy cała ta halucynacja jest tylko o śmierci lub rodzeniu? Nikt tu nie żyje normalnie - pomyślała. - Taki sens jak ty, jest bezsensowny. Dla czegoś takiego nie warto się męczyć, niestety. - W co ty mnie wrabiasz?! Nie jestem żadnym sensem! - oburzyła się Miśka. - Jeśli nie jesteś widzem, to kim jesteś? Bo mi się zdaje, że jesteś widzem, niestety. Scenariusza przecież nie zmienisz. Musiałabyś samym reżyserem być, lecz ja jestem nie wierząca. Tego co gram nikt nie może zmienić, niestety. - A dlaczegóż bym miała nie zmienić? - parsknęła Miśka. - Wasza sztuczka jest nędzna, za mało w niej życia. Mówię, bo znam się trochę. - Przypomniała sobie teatrzyk szkolny, w którym sama grała trzy główne role, nie mówiąc o reżyserowaniu i wymyśleniu scenariusza. Nigdy co prawda do premiery nie doszło, bo na każdej próbie zmieniała akcję, ale to tylko dlatego, że miała strasznie dużo pomysłów. - Tylko czy oni zechcą? - spytała, wskazując pozostałych członków zespołu. - Jeśli w ciebie uwierzą, niestety. - Już ja im pomogę - zapewniła Miśka. Silnym pchnięciem rozdzieliła walczącą parkę. Mężczyzna w piórkach niespodziewanie mocno runął pod ścianę, a jego partnerka zawisła głową w dół na gałęzi. Miśka niechętnie wydęła wargi - znów miała wrażenie, że otaczają ją kukły, tak słabe i lekkie były ich ciała. Dziewczyna jednak drżała niezwykle prawdziwie, chłopak modlił się, Niedźwiedź rozdrapywał pierś. Uderzyła go trzonkiem tasaka po łapach. - Zzzzawsze byłłłem wwwierny, Reżyserze - wyjąkał, wyszarpując kłaki z futra. Najspokojniej zachowywała się karlica - obgryzała jedynie paznokcie. - Czy oni powariowali? - spytała Miśka. - Oni uwierzyli - szepnęła uroczyście karlica, po czym wymierzyła sobie siarczysty policzek. - Po co to robisz? - zdziwiła się Miśka. - Żeby się obudzić. - Mogę ci w tym pomóc - powiedziała Miśka i trzepnęła ją w drugi. - A więc tak - zaczęła, gdy wszystkie oczy zwróciły się na nią w oczekiwaniu pełnym nabożnego skupienia. Ożywimy akcję. Więcej uczucia, grozy, napięcia, trudności na tle miłości. Ty - wskazała dziewczynę-papugę - będziesz ciężko chora, nawet umierająca. Ty jednak - wskazała Papuga - z narażeniem życia zdobędziesz lekarstwo. Wydrzesz je straszliwemu Niedźwiedziowi, który poprzysięgnie ci zemstę. Kochana wyzdrowieje, lecz w tym pięknym momencie zjawi się Niedźwiedź. Będzie walka i ty polegniesz - oświadczyła coraz bardziej roztrzęsionemu Papugowi. - Niedźwiedź porwie dziewczynę, by ją poślubić, lecz ona dla ratowania cnoty popełni samobójstwo. Wkracza Myszka Miki, by winny poniósł karę. Walka straszna! Ostra włócznia przeciw ostrym pazurom! Dużo krwi! - podniecała się Miśka. - Takie ciuknięcie w zadek nie przekonuje. Przebijesz go - poinstruowała karlicę. - Taaa, trzy trupy bardzo ożywią tę sztuczkę - cmoknęła z zadowoleniem. - Obejrzę was z widowni - oznajmiła, widząc wchodzące za kulisy ptaki. Połykała łzy, gdy na scenie miłość i radość przeplatały się z bólem i cierpieniem. Tryskała obficie krew, wrzask umierających przyprawiał o dreszcze, triumf poharatanej Myszki wzruszeniem ściskał za serce. Och, jakże chciała ich uściskać! Wycałować! Zanurkowała pod opadającą kurtyną. spaniale, dzieci! To było cudowne! Byłeś fantastyczny! klepnęła leżącego Niedźwiedzia. Skurczone cielsko rozprężyło się odsłaniając sterczącą z brzucha włócznię. Kałuża krwi rozlała się po scenie, szkliste oczy nieboszczyka patrzyły przerażająco obojętnie. Uśmiech ześlizgnął się Misce z twarzy, stopił i zwinął jak wosk. Głowa Papuzicy była prawie oddzielona od ciała, gdyż odgrywając samobójstwo skorzystała z tasaka. Papug rozorany był pazurem od góry do dołu, wnętrzności leżały obok. Na gałęzi huśtała się powieszona za głowę Myszka Miki. - Dlaczegoooo? - jęknęła Miśka, cofając się przed kurtynę. - Dlaczegooo? - powtórzyła, gdy kurtyna uniosła się, a na makabrycznym pobojowisku rozpoczęły swój spektakl ptaki. - Dlaczego? - powtarzała, mijając w otępieniu kalekie odbicie. - Dlaczego? - pytała, zanurzając się w snop barwnych iskier. Ostre, drobniutkie ukłucia otrzeźwiły ją nieco. Z urządzeń podobnych do obrotowych deszczowni tryskały strumienie ogni sztucznych, tworząc rodzaj świetlistego deszczu, przesłaniającego resztę świata. Osłoniła głowę skrawkiem swetra i zanurzyła się głębiej w to miejsce bez cieni żywych i umarłych, cieni istnień i manekinów, własnych cieni, własnych snów, bo to miejsce jakby samo snem było. - Czyż jednak za tą świetlistą kurtyną wszystko nie było snem? Kukiełki i cienie... A że takie żywe...? - myślała, patrząc jak iskry spryskują piasek pod jej nogami. - Ten gówniarz wszystko potrafi - mruknęła. - Gówniarz! - ryknęła i od razu poczuła się lepiej. Jedna z iskier zaczęła gwałtownie rosnąć, aż stała się źle uformowanym Istnieniem. - Tym razem ci wybaczę, bo mnie znalazłaś - odezwało się dziecinnym głosem. - Co mi wybaczysz? - Dwa razy nazwałaś mnie gówniarzem. To ładne słowo, lecz psujesz je nadużywaniem. - Ty jesteś sobą czy odbiciem? - spytała Miśka, nie mogąc dopatrzeć się w tej bylejakości kształtów ani kawałka dziecka. - Jestem tam, gdzie siebie poznaję, bo poznać siebie, to siebie stworzyć. Rekwizyty nie mają znaczenia, ani kierunek ruchu na scenie - mówiło Istnienie dziwnie spowolnionym głosem, a Miśka chciała uciec, czy choćby odwrócić wzrok od mącącego umysł widoku rozpływającego się ciała, w którym tkwiły błękitne jak dwa jeziorka oczy. I jakoś wbrew sobie zapragnęła zanurzyć się w te chłodne wody, spłukać coś... - Poznać świat to świat stworzyć - usłyszała głos, jak dobiegające echo w tej chłodnej przejrzystości, gdzie ciało nieważkością roztańczone sunie ku świetlistym rozbłyskom, pulsującym jak muzyka, jak życie... Jakieś ręce wyciągnęły się do niej w błagalnym geście. - Dlaczego błagalnym? Przecież ja dając niszczę - pomyślała leniwie. - A więc te ręce muszą być drapieżne! Dlatego szarpią błękit, pozwalając, by przez dziury wlewała się pustka, której nie widzę, której nie słyszę, nie czuję, a którą się staję, gdy... - Tonę! - wrzasnęła i wyszarpnęła ciało z błękitu. Światło uciekło, iskry zaszczypały w twarz. Na szczęście wraz z powabnym błękitem zniknęło ciało Istnienia. *** - Ssę! - powtórzył mocniej inspektor, gdy Fred popatrzył na niego jak na przedmiot brudny, śmierdzący i oślizły. - Gdzie tu jest wyjście? - spytał Fred zduszonym głosem. - Chodź, to niedaleko. - Inspektor chwycił Freda za palec i podskakując radośnie, pociągnął między drzewa. Na skraju ogrodowej dróżki inspektor dziwnie zmarkotniał, jakoś osunął się w siebie i zmalał, jakby ktoś nakłuł jego powłokę. Puścił palec Freda, jak gdyby stwierdził nagle, że trzyma żmiję i w zakłopotaniu zaczął miętosić swój kaczy nos, obciągać spodenki i wykonywać wiele innych zbędnych gestów, mogących przywrócić mu powagę. - Tu gdzieś powinna być furtka - powiedział wreszcie. - Furtka powinna być w płocie. Chyba mi się nie zdaje, że wokół jest tylko pustynia? - spytał Fred ironicznie. Przez chwilę myślał, że inspektor znormalniał, lecz najwyraźniej miał pogorszenie. - To wydmy. Ale bez furtki tam nie wejdziemy. Poza tym, ta stara coś mi ukradła i najpierw to odzyskamy, a po... Głośny trzask pejcza przerwał mu w pół słowa. Mamusia była chyba wyjątkowo wściekła, gdyż bat chlasnął ich po nogach wyjątkowo boleśnie. - Jak śmiesz mówić na mnie „Stara”? - wysyczała wściekle. - Zabieraj swoje łachy i wynocha! - Odeszła między drzewa, kręcąc obfitym zadkiem. - Najpierw, stara złodziejko, oddasz wszystko - wycedził inspektor i skinąwszy na Freda, ruszył w stronę domu. - Lepiej zwiewajmy - szepnął Fred. - Jeśli chce nas wyrzucić, to znaczy, że koniecznie musimy tu zostać. Nie pozwolę, aby wyrolowała mnie stara baba. - Chce pan tam wejść, inspektorze? - zaniepokoił się Fred, gdy przycupnięci w krzakach nasłuchiwali łomotów dobiegających z chaty. - Nie mów pan do mnie inspektorze, bo wszystko się wyda - syknął inspektor. - Możesz mi mówić Ins, to brzmi jak imię. - Nie ma pan własnego? - Mam, ale nie zamierzam aż tak się spoufalać. - Rozumiem, Ins. - To nawet przyjemnie brzmi. Przez okno wyleciały spodnie inspektora, za nimi skórzany płaszcz i marynarka. Inspektor ubrał się pośpiesznie, sprawdził zawartość portfela, obmacał kieszenie. - Zwiewamy? - wyszeptał Fred. - Nie zwróciła najważniejszej rzeczy i ja to odzyskam. Patrz pan, wychodzi - syknął, nurkując w krzaki obok Freda. Mamusia stojąc w progu rozejrzała się, szczególnie długo zatrzymując wzrok na miejscu, gdzie kryli się mężczyźni. A może tylko im się wydawało? Uśmiechnęła się bowiem pod nosem i podreptała w przeciwną stronę. - Widziałeś pan? - zaszemrał inspektor z podnieceniem. - Wyszła - potwierdził Fred. - Do tego nie trzeba wielkiej spostrzegawczości. Chodzi o to, co niosła. - Coś niosła. - Coś! I jak z takim pracować?! To była paczuszka, durniu. W czerwonym w złote gwiazdki papierze, przewiązana złotą wstążeczką. Ukradła mi ją, jędza. - W środku jest coś cennego? - zainteresował się Fred. - Gdyby nie było, to po co by ją kradła? Cekinowy serdak Mamusi błyskał w słońcu, co znacznie ułatwiało obserwację. Fred wlókł się niechętnie za przemykającym od drzewa do drzewa inspektorem. A drzewa obsypane były interesującymi owocami. Fred zrywał je i próbował. Uszata śliwko-gruszka miała smak drożdżowego ciasta, słoniowe nogi - jak je w myślach określił - smakowały wytrawnym winem, a placko-dynie krwistymi befsztykami. - Chcesz pan się otruć? - warknął inspektor, gdy zauważył beztroskie zachowanie towarzysza. - Przecież to nie wygląda na przyzwoite owoce. - Trzeba by poobserwować ptaki - mruknął Fred, odgryzając kawałek ryjo-gniazdka, pienistego jak szampan. - A widzisz pan takie? - Chyba nikt nie hodowałby trujących owoców? - To już rozsądniejszy argument - zgodził się inspektor, tym bardziej że widoczna w cieniu wielkiego drzewa Mamusia również jadła zebrane w fartuch po drodze owoce. - Ale czy z taką co wiadomo? - pomyślał inspektor i zerknął uważniej na Freda. Oprócz obrzydliwego zadowolenia i paru czarnych pestek na brodzie, nic nie zmieniło się w jego twarzy. Inspektor dyskretnie zerwał obijającą mu ramię szyszko-cebulę, obiecując sobie, że nie spróbuje wcześniej niż jutro, jeśli ten chłystek do jutra przeżyje. Fred przeżuwał i patrzył na Mamusię, która także żuła. - Jak Miśka - westchnął cichutko. Zamiast jej szukać, uganiał się za jakąś niewyjaśnioną paczuszką. Wiedział, że inspektor nie da mu nawet polizać cennego skarbu, lecz bał się zostać sam w miejscu, gdzie nie ma nawet ptaków, gdzie na drzewach rosną befsztyki, a niewinnych ludzi traktuje się batem. - Nie sapać! - syknął inspektor i przycisnął Freda do ziemi. Oczami wskazał miejsce, gdzie była Mamusia. Stała teraz w cieniu drzewa i rozmawiała z kobietą w białym welonie i wianku z purpurowych róż. Stara gestykulowała i potrząsała paczuszką, a panna młoda stała sztywno jak mumia i tylko nieznaczne skinienia głowy świadczyły, że nią nie jest. Inspektor podczołgał się bliżej, korzystając z gęstej osłony krzaków. Jednak żaden dźwięk nie wydostawał się spoza ostro zarysowanej granicy cienia. Nagle gwałtowny ruch pod welonem. Błysk nagiego ramienia. Stara cofnęła się, a następnie dziwnie płynnym i nienaturalnie spowolnionym ruchem osunęła się na ziemię. W jej piersi tkwiła róża. Patrzyli na blednący kwiat i czerwień, która spłynęła po błyszczącym serdaku, pożerając cekinowe migotania niczym brunatna chmura na rozgwieżdżonym niebie. Nie wiadomo skąd wyłonił się koń, czarny jak bryła mroku. Biały welon rozpostarł się na wietrze jak żagiel, odsłaniając nagie, smukłe ciało, gdy panna młoda pogalopowała w głąb cienia unosząc paczuszkę. I choć nie opuściła granicy wyznaczonej przez rozłożyste drzewo, jej sylwetka malała w odległej perspektywie, aż zniknęła wsączona przez atramentową czerń trawy. - A więc mamy pierwszego trupa - z satysfakcją oświadczył inspektor. - Jest pan pewien, że ona nie żyje? - przestraszył się Fred. Nigdy nie widział żywego trupa. - Absolutnie. Widziałem już takie przypadki, a właściwie jeden przypadek. To było na weselu tej ślicznotki i to ja byłem wtedy celem. - Zabiła pana? - jeszcze bardziej przestraszył się Fred. - Ciekawe dlaczego później zmieniła zdanie? - myślał głośno Ins. - I dlaczego pomogła mi uciec? Fred nie dosłyszał ostatnich słów. Gdy inspektor przekroczył granicę cienia, widział tylko jego poruszające się bezgłośnie usta. - Jak ryba - pomyślał Fred. Inspektor chyba o coś pytał pochylając się nad pobielałą i rozkwitającą w szaleńczym tempie różą, gdyż spojrzał na Freda wyczekująco. Chciał odpowiedzieć, lecz tylko zakłapał rozdygotaną szczęką. Nie dość, że trup i róża, to jeszcze ogłuchł. Zatoczył się na rozmiękłych nagle nogach, a potem nad nim zawirowały gałęzie. - ...chłop, a mdleje jak baba - wdarły się do uszu Freda brutalne słowa i na dodatek coś boleśnie trzasnęło go w policzek. - Dlaczego wszyscy mnie biją? - pomyślał rozżalony, patrząc nieprzytomnym wzrokiem na skrzywioną twarz inspektora. - A więc tak wygląda diabeł - stwierdził beznamiętnie. - Nareszcie - wysapał diabeł. - Weź się w garść chłopie, bo przed nami ciężka robota. Wydaje mi się, że ten cień... To dziwne... Ale tam wszystko wygląda inaczej. Na przykład ta róża. Widzisz ją? - skierował głowę Freda na zwłoki. Róża rosła i pączkowała, gdy tymczasem z obfitego ciała Mamusi zrobiła się sucha mumia. W tym stanie nawet nie wyglądała strasznie, a jednak Fred poczuł mdłości. Inspektor w podnieceniu kontynuował: - Gdy byłem w cieniu, róża więdła, a ciało przybierało na wadze. Puchło w zadziwiającym tempie i gdyby nie moja praktyka... Poza tym, tam rozciąga się zupełnie inna kraina. Ta panna nie zminiaturyzowała się, lecz rzeczywiście odjechała. Nie widziałem szczegółów, gdyż tam ściemnia się. Zobacz pan, jaki ten cień robi się czarny. Musimy się pośpieszyć, dopóki widać cokolwiek. Zauważyłem stado koni. Jest jeszcze szansa ją dogonić. - Po co? - jęknął Fred, gdy inspektor pociągnął go w stronę cienia. - Przecież popełniono morderstwo! - Co mnie to obchodzi? Chcę znaleźć żonę! Po co mi goła wampirzyca?! - wrzasnął Fred, szarpiąc się w rękach inspektora. - Ależ oczywiście - niespodziewanie łagodnie odpowiedział inspektor, lecz chwytu nie rozluźnił. - Pojedziesz ze mną grzecznie. Po drodze wszystko ci wyjaśnię. O żonę się nie martw, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak jest blisko. - Znajdzie ją pan? - Fred popatrzył błagalnie. - Oczywiście. Pozostałych też znajdę. Po to tu jestem - zapewnił Ins. Fred pozwolił wprowadzić się w ciemny obszar, chociaż nie był do końca przekonany, aby przedstawiciel prawa mógł cokolwiek zdziałać w tym świecie pozbawionym jakichkolwiek praw. Odwrócił wzrok od nieboszczki, choć inspektor chciał, by koniecznie potwierdził odmienność wrażeń po tej i po tamtej stronie granicy. - No, popatrz pan tylko. Jest już jak balon. Brzuch pewnie zaraz trzaśnie, bo ubranie już pękło. No i spójrz pan, jaką ma gębę. Spuchła, a oczy wielkie. Powinny się zapaść. Język wyłazi - w porządku, nie mieści się. Ale dlaczego te uszy tak się kołyszą? - Dość - jęknął Fred i zataczając się pobiegł po czarnej, trzeszczącej trawie. Stado pasących się koni działało uspokajająco. Nigdy przedtem nie wciągał ich zapachu z taką przyjemnością. Nigdy zresztą tak wyraźnie go nie czuł. Bał się koni. Tylko raz uległ Misce i wsiadł na starą kobyłę. Z rozczuleniem przypomniał sobie jej opiekuńcze dłonie, delikatnie nakładające maść i kompresy na obtarte pośladki. Jakże chętnie poświęciłby je raz jeszcze dla takiej chwili. - Które bierzemy? - rzeczowe pytanie inspektora przerwało Fredowi rozmyślania. - Ale... - bąknął niepewnie. Nie widział powodu, dla którego miałby się teraz narażać, tym bardziej że konie nie były starymi szkapami. Rżały, parskały, a nawet wierzgały. - Spodziewałem się tego. Że też mi przyszło pracować z takim niedorajdą. - Inspektor skrzywił się pogardliwie. - Wypraszani sobie! Nie jestem pańskim podwładnym, a do współpracy się nie wpraszałem! - I po co te nerwy? Tym bardziej, że tam stoi jakaś bryka - odpowiedział Ins pojednawczo i wskazał cień rysującego się w ciemności pojazdu. Zaprzężony był w dwa łaciate konie i skrzypiał niemiłosiernie. Gdy wsiedli, konie ruszyły. Inspektor szalał w poszukiwaniu lejców. - Noooo! W prawo! W prawo, bydlaki! - darł się, okładając konie swym płaszczem, gdyż bata także nie znalazł. - Jadą to jadą - mruknął po nosem Fred i rozparł się wygodnie. - Ale ta dziewczyna pognała w inną stronę! Trzeba zmusić te bydlaki! Nooo! W prawo! Konie pędziły jednak trasą, którą same wybrały, nie zważając na polecenia władzy. - Sądzę, inspektorze, że na tym terenie one są bardziej kompetentne - Fred zarechotał. Czuł wdzięczność dla tych stworzeń za to, że nie pobiegły śladem wampirzycy. - Co pan tam wiesz... - Ty zdaje się wiesz wszystko, Królu? - Ironię schowaj dla szanownej małżonki. Zaczynam podejrzewać, że oboje jesteście zamieszani w ten spisek. Chociaż wydajecie się na to zbyt głupi. Ja przynajmniej takich agentów bym sobie nie wybrał. - Jeśli to spisek, to na kosmiczną skalę. Jak sądzisz, szanowny Ins, na której planecie bawimy? Na Księżyc i Mars to nie wygląda. Lecz pan zapewne przeprowadził już niezbędne obserwacje? - z udaną powagą spytał Fred. - Ciebie naprawdę nieźle rąbnęło, bratku - zacmokał z zatroskaniem inspektor. - Ale uspokój się. Zapewniam cię, że nie opuściliśmy naszej mamuśki Ziemi. Mam natomiast wątpliwości, czy nadal znajdujemy się pod adresem Sierotki Marysi... - Sierotki pięćdziesiąt sześć - warknął Fred. - No, właśnie. Mieszkania siedemdziesiąt siedem. - Zauważyłem, że nie znajdujemy się tam od pewnego czasu - stwierdził zgryźliwie Fred. - Pozory, kochaniutki, zauważyłeś. Tylko pozory. A pozory lubią być mylące. Wpuszczono do waszego mieszkania jakiś gaz. Stąd przywidzenia. Krasnoludki i tym podobne... Może to być jakiś środek halucynogenny, który wywołuje wyjątkowo sugestywne przeżycia. Może leżymy na podłodze, albo snujemy się jak lunatycy... Sądzę jednak, że nas przewieźli i wykonują testy. Dlatego też staram się za wszelką cenę być sobą: czujnym, nieufnym, obowiązkowym i lojalnym stróżem prawa. - Po co? - Fred zdziwił się szczerze. - Twoja naiwność jest rozbrajająca. Komu może zależeć na zmąceniu mózgów? - zawiesił głos. - Wrogowi, kochasiu! Zawodzą zmysły: czucie, widzenie, wszystko! Można nami manipulować dowolnie. Więc co robimy?... Stawiamy opór! Z własnej, suwerennej osobowości! Jesteśmy jak szczury w labiryncie, lecz szczur wpada w panikę i biega jak głupia mysz. - Rozumiem. A powinien zachować godność szczura i czekać, aż go wyjmą? - rzucił domyślnie Fred. - Albo spojrzeć w górę i plunąć w oczy obserwatorom? - Każde doświadczenie kiedyś się kończy. Ale masz rację, chodzi właśnie o tę godność. Nie dać się przerobić, rozumiesz? Być sobą bez względu na okoliczności. - Poczekajmy więc, aż nas wyjmą. Chętnie się zdrzemnę. Chyba doktorek za dużo mi przywalił - Fred ziewnął. - Pozwolić morderczyni uciec bezkarnie? - oburzył się Ins. - Mówiłeś, że to pozór. Pewnie chodzi o tę paczuszkę? - Bo to może być klucz - zwierzył się inspektor poufnym szeptem. - Od mieszkania? - Klucz do zagadki. Za bardzo go ukrywają, a to wiele znaczy. - Więc pan nie zna zawartości tej paczki? - zdziwił się Fred. - Tak bym tego nie ujął... - Jasne. Chcesz mieć wszystko dla siebie, panie Ins. Wciągasz mnie do niebezpiecznej roboty, mydląc oczy bajeczkami o honorze i obowiązku. Mamuśkę ssałeś też służbowo? Bo honoru w tym znaleźć nie potrafię. - Sam widzisz, co mogą zrobić z człowiekiem. Trzeba działać, a pan mi w tym pomoże. Już nie proszę, lecz żądam, gdyż zagrożona jest suwerenność naszego państwa - oświadczył inspektor uroczyście. - Jak działać?! Co działać?! Ścigać mam jakąś dziwkę?! - zdenerwował się Fred, lecz równie szybko uspokoił. - A więc dobrze. Prowadź, inspektorze, bo na razie prowadzą nas te pozorne konie, I odnoszę, pozorne oczywiście, wrażenie, że od pewnego czasu przestaliśmy mieć styczność z poczciwym, choć pozornie dziwacznym gruntem. Z satysfakcją obserwował blednącą twarz inspektora, który dopiero teraz zauważył, że unoszą się w powietrzu, a pod nimi rozciąga się mglisty welon. - To ona. Na pewno ona - wysapał. - To jej welon, choć wygląda jak mgła. Właśnie we mgle ją poznałem. Wszystko pasuje. Wyszedłem ze słupa, a ona siedziała. A potem bach! Pierwszy trup. Pomogła uciec i teraz też jest blisko, więc może nie jest tak źle? - Czy pan się gorzej czuje? - zainteresował się Fred, a w tym pytaniu zabrzmiała źle skrywana nutka nadziei. - To nie to. Analizuję fakty. I wiesz pan do czego doszedłem? - Nooo? - Że ona szuka z nami kontaktu. To może być sprzymierzeniec wbrew pozorom. - A pozory lubią być mylące - uzupełnił Fred. - Właśnie! To prawda, że zabiła starą, ale czyż sami nie mieliśmy na to ochoty? - Ja nie miałem. Tak samo jak nie mam ochoty spotykać się z tą panienką i jej kwiatuszkami. Szczególnie jeśli ona ma na to ochotę. Poza tym wysiadam - oświadczył Fred wyniośle i wstał. - Oszalałeś pan? Z samolotu też byś tak wysiadł? - Przecież to złudzenie, zawodzą tylko zmysły, a poza tym wszystko jest w porządku. Więc skoro ten welon nie jest drogą mleczną tylko szmatką, nie widzę powodu, aby na niej nie zdrzemnąć się ździebko. To znacznie lepsze niż pańskie gadanie i krwawe naguski. - Siadaj, do diabła! - ryknął inspektor i brutalnie usadził Freda na ławce. - Jest pan niekonsekwentny, inspektorze - zauważył Fred z satysfakcją. - Więc to jednak może być mleczna droga? - Nie sądzi pan, panie kolego, że gwiazdy powinny być nad głową, a nie pod nogami? - No, tak. Welon pod kołami powietrznego rydwanu jest słuszniejszy - stwierdził z przekąsem Fred. - To może być po prostu powiewająca w oknie firanka, a to na dole - światła samochodów i neonów - wskazał barwne migotania przebłyskujące przez welon. - To rzeczywiście proste - mruknął Fred. - Tak więc, jeśli czujesz pod nogami lub tyłkiem coś trwałego, to się tego trzymaj. - Całe życie trzymałem się czegoś trwałego i mocnego. - I tak trzeba. Na złe to ci nie wyszło. - Nie jestem pewien - szepnął Fred. Cała przeszłość legła przed nim, jak sponiewierana dziwka. Powoli wypełniało go jakieś dziwne, nowe, a jednak jakby znane uczucie. Wyłaziło z najgłębszych zakamarków ducha, plując goryczą, jadem, pogardą i zdumieniem. Jak mógł żyć do tej pory w mroku tworzonym przez cienie, które podpierały go, wytyczały drogę i nie przepuszczały do niego promyczka światła. Maski, manekiny, roboty do podtrzymywania, osłaniania, rzucania cienia. Tak trwałoby dalej, gdyby nie znalazł się na takim dnie, że liczenie na kogokolwiek stało się ostatecznym absurdem. Może to ostatnia szansa wyjścia z cienia? A on, bałwan, dureń, depcze ją, wyszydza, topi we łzach lub przesypia. Tak, Fredzie, czas się obudzić! - Spójrz pan! A nie mówiłem?! - krzyknął inspektor. Wyrwany z rozmyślań Fred popatrzył za jego wyciągniętym palcem. Wysuszony, łykowaty i półnagi człowiek posuwał się równolegle do ich pędzącego rydwanu, popychając przed sobą wielką, rzeźbioną szafę. - Czy pod panem jest grunt? - spytał inspektor. - Czy to ma znaczenie? Może jest pode mną, może nade mną? - odpowiedziała chudzina. - Dla mnie ma to istotne znaczenie: chciałbym wreszcie wysiąść! - Jeśli znalazłeś swoje drzwi, to wysiadaj. - Nic nie znalazłem - parsknął inspektor. - Ale ty pewnie wiesz, gdzie szukać? - Twoich? Nie wiem - zapewnił chudzielec. - Możesz skorzystać z moich drzwi, tu znajdziesz wszystko, jeśli tylko wiesz, czego szukasz. Podjechał ze swoją szafą bliżej i gościnnie uchylił drzwi. Powiało z nich tajemnicą. - Jestem fachowcem od wyjaśniania - pochwalił się inspektor i szturchnął łokciem Freda. - Idziemy. - Beze mnie - oświadczył Fred. - To jest rozkaz! - Wypchaj się. - Noooo? - zniecierpliwił się chudzielec. - A jedź sobie, gnojku, nawet na księżyc - warknął inspektor i wskoczył do szafy. Drzwi natychmiast zatrzasnęły się za nim. - A ty nie chcesz spróbować? Jeszcze nie wiesz, czego szukasz? - spytał właściciel szafy. Fred poruszył się niespokojnie - faktycznie jeszcze nie wiedział. Odrzucił siebie, lecz wewnątrz pozostała pustka, której nie umiał zapełnić. - Teraz szukam siebie - odpowiedział. - Więc lustro będzie drzwiami dla ciebie - powiedział mężczyzna odpychając swą szafę. Konie pognały szybciej. - A więc mnie ciągle nie ma - mruknął do siebie Fred i ta myśl dziwnie go uspokoiła. Lecz gdy już odnajdzie siebie, chciałby móc wszystko. Do tej pory był facetem, który nie mógł nic. Ale co to znaczy „wszystko”? - Fred dojrzewał w straszliwym tempie. - Nie chcę być stąd - dotąd. Najlepiej być wszystkością. Rozejrzał się i pomyślał, że warto by krzyknąć coś zadziwiającego - nikt nie miał nad nim kontroli. - A więc gdzie to pieprzone lustro?! - wrzasnął, a ostatnie słowo zwielokrotniło echo, przeradzając się w rytmiczny tętent koński. Zatrzepotał tiulowy żagiel ogarniając powóz jak mgielny opar, tylko czarny cień konia oraz połyskujące nad nim plamy czerwieni zakłócały nieskazitelną biel. - Szukasz czegoś, Kotuś? - spytał damski, lecz ochrypły i jakiś padalcowaty głos. Smukła noga wysunęła się spomiędzy tiulowych fałd i połaskotała Freda pod brodą. Fred zrozumiał to, czego nie rozumiał: nie odczuwał strachu. - Pieprzonego lustra! - powtórzył z jakimś dzikim zacięciem. - Czy wy nie potraficie żyć bez drzwi? parsknął pogardliwie głos, a figlarna nóżka wbiła się w koński bok. Koń stanął dęba, coś pacnęło na kolana Freda i welon odpłynął w czarną przestrzeń. Paczuszka była dokładnie taka, jaką opisał inspektor. - A ten dureń szuka jej w szafie - zachichotał Fred, rozrywając opakowanie. W środku było niewielkie, tandetne lusterko. - Trochę małe na drzwi - mruknął, widząc tylko fragment twarzy. Cisnął lusterko daleko przed końskie łby. Zamigotało jak gasnąca iskra. Gdy wydawało się, że wypalona iskra umarła, rozgorzała nowym płomieniem. Ogień łapczywymi jęzorami chlastał czarną pustkę i wypalał w niej jaśniejący słońcem otwór. Konie przyśpieszyły zwabione blaskiem, jak ćmy do lampy. Po tamtej stronie także pędziły łaciate konie. - A więc to to - wyszeptał Fred, gdy jego konie zanurzyły się w lustrzanej tafli. Przez moment widział odbicie własnej twarzy. Wykrzywiona w ironii, rozpalona jakimś złym światłem, lecz pełna odwagi i pewności siebie, jakiej Fred nigdy nie doznał. I była w niej także straszliwa pogarda. Freda ogarnął lęk tak straszliwy, że chciał wyskoczyć. Tamta twarz skupiła w sobie całe zło świata. Uciec chociażby w śmierć! Uciec! I nagle zobaczył własny strach. Twarz wykrzywioną przerażeniem, z obłędem w oczach i kłapiącą szczęką. Wstrętny, obmierzły widok. - Gnida! - splunął z pogardą, miażdżąc kołami wozu to nędzne, roztrzęsione ciałko. Fred wjechał w światło bez cieni. *** Po naciśnięciu dzwonka Drabinka wstrzymał oddech i zamarł w oczekiwaniu. Starał się wyłowić najlżejszy szmer, który wskazywałby, że zbliża się ktoś, by mu otworzyć. Usłyszał tylko łomot własnego serca i ciche poskrzypywanie zawiasów, jakby drzwiami poruszał lekki wiaterek. Pchnął je delikatnie. Ustąpiły miękko i potulnie. Oczy przyzwyczajone do mroku oślepiło słoneczne światło. Przeszedł przez próg, osłaniając je dłonią - bał się, by zniecierpliwiony gospodarz nie zatrzasnął mu wejścia ponownie. Znajdował się w mieście. Mógłby tak oczywiście je nazwać, gdyby szare, nieforemne kostki wielkości kilkunastopiętrowych wieżowców miały okna i drzwi, gdyby baniaste, walcowate lub spiralne, półprzeźroczyste budowle nie utrzymywały się nad ziemią na pojedynczych palikach grubości kija od szczotki, gdyby ruchome chodniki nie prowadziły bezsensownie do nieba i nie kończyły się w połowie drogi, gdyby krzyżujące się iglice nie wyglądały jak złomowisko starych, połamanych wież Eiffla, gdyby... Jednym słowem w ogólnych zarysach przypominało to wyludnione miasto, a w szczegółach... W szczegółach nie przypominało to niczego, choć fragmentami wydawało się dziwnie bliskie i znajome. Wszechświat nie jest zbyt urozmaicony - pomyślał Drabinka, patrząc na szare kostki, które przypominały betonowe, ziemskie osiedla. - Chyba, że moje zmysły są zbyt ubogie, aby ujrzeć ten świat takim, jaki jest rzeczywiście. Jeden z ruchomych chodników kończył się nad przezroczystą półkulą, utrzymującą się nad ziemią na skręconej spiralnie pochylni. Drabinka pomyślał: - Jeśli nie oczami, to tyłkiem rzeczywistość wymacam - i wskoczył na chodnik, który zadrżał, a następnie przyśpieszył, jakby uszczęśliwiony niespodziewanym pasażerem. Dla utrzymania równowagi, Drabinka przysiadł na piętach. Krawędź półkuli zbliżała się szybko. Chodnik w ostatnim momencie jeszcze przyśpieszył, jakby chciał pasażerowi dać większy rozpęd, po czym wyrzucił go do wnętrza budowli. Przyjęła Drabinkę miękko, poddając się naciskowi jak delikatna błonka, potem znów się naprężyła i Drabinka zjechał w dół, wprost na spiralną pochylnię. Gdy gigantyczna zjeżdżalnia wypluła go na ziemię, miał ochotę wrzeszczeć i gryźć. To było bez sensu! Niesprawiedliwość! Czyż winien był ułomności swych zmysłów? Bo przecież to nie mogła być zwykła zjeżdżalnia! A jeśli była? - To było okrutne przypuszczenie, łamiące opór wobec potworności życiowej. Nie wrzasnął więc, ani nie ugryzł, lecz powlókł się uliczkami szukając sensu w tym okrucieństwie lub cienia ułudy, że to wcale nie jest tak. Bo przecież bezsensowne jest tylko pozornie to, co dziwne i niepojęte, a to, co zrozumiałe, ma sens, choć obrzydliwy pospolitością. Uliczki się rozwidlały, rozwidlały i rozwidlały. A każde rozwidlenie znów się rozwidlało. I Drabinka brnąc przez te zawiłości miasta i własnych myśli uznał, że wszystko jest cudownie niezwyczajne i dlatego brakuje w tym sensu, co jest obowiązkiem niezwyczajności. Jakże wspaniałe musiały być istoty ten świat zamieszkujące - zapuścił swą wyobraźnię na dno najgłębszego bezsensu, lecz i to, co tam znalazł, wydało się tylko groteską zwyczajności. - A może tu nie ma nikogo? - przestraszył się. - Przecież chodniki nie jeździłyby, gdyby nie było tu żywego ducha! - Podciągnął spodnie, zaostrzył czujność i ruszył na poszukiwanie żywego ducha. Jakże to miasto kipiało życiem! Gdy wydawało się Drabince, że idzie martwym zaułkiem, nagle spod ziemi wynurzał się sinawy pęcherz lub z zardzewiałego pręta wypączkowywała sterta tęczowych baniek. I wszędzie jeździły chodniki. Czasami przecinały się tak, że chłód go przenikał na myśl o wpadnięciu na skrzyżowanie. Mijał budowle, w których były dziury prowadzące do innych dziur albo nigdzie nie prowadzące; mijał kształty, jakby tylko dla kształtów stworzone i niczego więcej, wchodził pod dachy bez ścian i między ściany bez dachów, zważając tylko, by była podłoga, bo zdarzało się, że i tego brakło; patrzył na niebo przez kraty nie zagradzające niczego, przez mgliste opary zawieszone w powietrzu jak fale mętnego szkła; zaglądał do rur, w których syczało i bulgotało, choć były całkiem puste, i sycił się, sycił bezsensem, który wyższy sens zawierał. A kiedy ujrzał przed sobą długi mur z czerwonej cegły, był już tak nasycony, że z zadowoleniem powitał tę nędzną prozę. Idąc wzdłuż szorstkiej, zniszczonej ściany, cieszył się, że rozumie tę szorstkość i wyrwy przez czas spowodowane, które służyły do podglądania dla wścibskich oczu, i tę solidność ceglaną, przed intruzem chroniącą. Na końcu muru stało krzesło. Było ono jeszcze jedną częścią znanej rzeczywistości, jakkolwiek banalną i nieważną. A jednak ciało Drabinki zapragnęło gwałtownie poczuć realną prawdę, jaką zawierał ten fragment znienawidzonego świata. Krzesło było zwykłe: drewniane, gięte, lakierowane i raczej tandetne - niezbyt wygodne i skrzypiące. Mimo to, gdy na nim usiadł, to jakby znalazł brata, a raczej przyjaciela, gdyż brata nie posiadał (przyjaciela również, lecz było to łatwiejsze do wyobrażenia). Krzesło stało między betonową kostką wielkości kiosku a czymś w rodzaju wielkiego, skamieniałego, lecz niezwykle żywotnego (Drabinka też pojąć tego nie mógł, lecz pojmować niczego już się nie starał) wachlarza. Od tego miejsca budowle rozbiegały się promieniście. Drabinka patrzył w perspektywy uliczek, a gdy jakieś wyjątkowe dziwadło zakłócało mu wewnętrzny spokój, dotykał gładkiego drewna i od razu czuł się lepiej. Odległe migotanie natrętnie przyciągało wzrok. Zbliżało się i znów oddalało, wreszcie przycupnęło w cieniu czegoś o kształcie baraniego rogu. Skoro się rusza, może być żywe - pomyślał Drabinka i ruszył w tamtym kierunku. Był w połowie drogi, gdy migotanie wypełzło z cienia. Teraz mógł dostrzec wyraźnie kształt opalizującej kuli, podskakującej nerwowo pół metra nad ziemią. Gdy podszedł bliżej, kula spłaszczyła się, potem wyrosła w kształt piramidki na szklanych nóżkach. Próba kontaktu? - zastanowił się Drabinka, gdy nóżki niecierpliwie zatupały. Schylił się i na piasku narysował kreskę, odstęp, dwie kreski, odstęp, trzy kreski. Tymczasem piramidka wróciła do kształtu kuli i rozmnożyła się w dwie kule, jedna nad drugą, co przypominało bałwana. Potem na jego szczycie wypączkowała jeszcze jedna i jeszcze... Coraz wyżej. Raptem zachwiał się słup kuleczek, załamał i runął w dół. Rozsypały się wszystkie na proszek. Jedynie szklane nóżki podreptały w zakłopotaniu, z każdej wystrzelił snop iskier, które jak zimne ognie ułożyły się na niebie w słowo „dupa”. Następnie nóżki zmiękły i jak przezroczyste dżdżownice wpełzły w piasek. - Nie zrozumieliśmy się - bąknął Drabinka i powrócił do krzesła, by poezję kontaktu przetrawić prozą kontaktu. Zauważył, że mebel nie jest tak surowy w kształcie, jak na początku sądził. Oparcie było leciutko wygięte dla wygody pleców, a siedzenie miało dwa subtelne wgłębienia. I wcale nie był tak niewygodny. Lekki podmuch wiatru przytoczył do jego stóp niekształtny, bezbarwny balon. Drabinka kopnął go dalej. Ze zdziwieniem obserwował jak balon nabiera rozpędu, by zderzyć się z pączkującym prętem. Rozległ się głośny trzask i dyskowate pączki poleciały w różne strony. Jak wirujące piły tarczowe przecinały wszystko, co stało im na drodze. Wgryzały się w szary beton, podcinały subtelne podpory budowli, które waliły się wzbijając tumany kurzu, nawet solidność muru nie potrafiła oprzeć się ich niszczycielskiej zajadłości. Drabinka uciekał, ściskając pod pachą krzesło. Wszędzie coś się waliło, rozsypywało, rozpryskiwało. Instynktownie trzymał się muru i równie instynktownie skorzystał z dużej wyrwy. Po drugiej stronie było spokojniej. Dominowały tu formy cięższe i solidniejsze, choć znacznie mniej nieziemskie. Ale i tu było niebezpiecznie. Ażurowa, ciężka konstrukcja zachwiała się, a potem złamała spadając na wybrzuszający się spod ziemi pęcherz. Przez rozciętą powłokę wypłynęła gęsta, bulgocąca, zielonkawo-szara maź. Jej nieprzyjemny zapach z czymś się Drabince kojarzył, lecz nie było czasu nad tym się zastanawiać - płynęła coraz szerszym potokiem jak lawa. Porwał krzesło i pobiegł ku wyższej części miasta. To jednak głupie - odważył się sformułować dręczące go od pewnego czasu wątpliwości. Był zmęczony, głodny i coraz bardziej zniecierpliwiony. W końcu jak długo można napawać się abstrakcją? - Dobrze, że przynajmniej ocaliłem ciebie - powiedział do krzesła i zaskoczony sensem zawartym w tym zdaniu, powtórzył je raz jeszcze. - Ile przyjemności może dostarczyć banalność - zaśmiał się z własnego upodlenia. Jakiś kołtun toczył się naprzeciwko, więc odskoczył pod ścianę. Wyglądało to jak kolczasty krzew, w którego gałęzie wplotły się jakieś nici czy włosy, a może cieniutkie druciki, gdyż pobłyskiwały metalicznie. Zatrzymał się jakieś dwa metry przed Drabinką i jeszcze bardziej najeżył. Drabinka chciał się cofnąć, lecz z przeciwnej strony sunął nad ziemią kiszkowaty, szary balon. Zatrzymał się w bezpiecznej odległości przed kołtunem. Przed dłuższą chwilę stały nieruchomo, jak dwa koty oceniające wzajemnie swe siły. Wreszcie w kołtunie coś się ruszyło. Splątane nici zaczęły wypełzać spomiędzy kolców i porządkować się w pasma. Część z nich utworzyła rodzaj pajęczych nóg, pozostałe skręcały się w długie bicze. Kiszkowaty balon także zmieniał swą formę. Bardziej teraz przypominał szarą torpedę drżącą z niecierpliwości nad ziemią. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Krótki świst bicza i ostra miotełka, którym był zakończony, rozorała bok torpedy. Z uszkodzenia trysnął strumień różowej wody, dając torpedzie błyskawiczny odrzut. Jej baloniasta powłoka wbiła się na ostre kolce kołtuna, zalewając go różową cieczą. Bicze zadrgały spazmatycznie, pajęcze nóżki podreptały w miejscu, a następnie rozplecione, pojedyncze nitki spróbowały wrócić między pozlepiane cieczą gałązki. Zaiskrzyło i kołtun stanął w płomieniach. Ta krótka walka sparaliżowała Drabinkę tak kompletnie, wstrząsnęła nim tak dokładnie swoim brakiem logiki, że przysiadł obok krzesła tam, gdzie stał, to znaczy pod ścianą, której jedyną funkcją było posiadanie bramy. - Może to były prymitywne zwierzęta? - szepnął do siebie, a może do krzesła, patrząc na wspólną kupkę popiołu. Przytulił policzek do chłodnego drewna i zapatrzył się w miękki wzór słoi, w różnych odcieniach miodu. W zagłębieniach na siedzeniu układały się jak linie papilarne, odciśnięte na wieki przez życie. - Jesteś, przyjacielu, bardziej żywy niż wszystkie bestie w tym świecie. Twój cel przynajmniej jest jasny. Starzejesz się, by przeżyć, innym pomagasz dojrzewać do śmierci. A to wszystko wokół jest symulacją materii podszywającą się pod pozór życia - szeptał Drabinka do krzesła, które ulegle odchyliło oparcie pod naporem policzka. Na przykład ten kamień - myślał Drabinka - ma kształt ludzkiej głowy, strzela ślepiami na boki jak polująca żaba i głupkowato się szczerzy. Zupełnie jak szefowa. Co tu właściwie robi głowa szefowej? No tak, miał tydzień temu skończyć sprawozdanie. Pewnie poluje na nie, idiotka. Jeśli będziesz się upierała, znów zmienię pracę. Nie doczeka się - zaśmiał się w duchu, obserwując jak długi jęzor szefowej wyłapuje fruwające na wietrze kartki i pożera je chciwie. To były laurki. „Raz straszydło w nosie zbrzydło, w chlewie pasło się na masło, potem trzasło, gnojeni plasło” - zdołał przeczytać na jednej. - Smacznego - mruknął Drabinka, gdy tekst zniknął w przepastnej gębie. Głowa splunęła świńskim uchem i rozejrzała się za nowym kąskiem. Właśnie leciała kartka ozdobiona kwiatkiem. To był taki sam kwiat, jaki Drabinka widział na arenie, a więc laurka była przeznaczona dla niego. Chwycił ją, nieznacznie tylko wyprzedzając zręczny jęzor. Kopnął szefową w podbródek, aż głowa potoczyła się w popiół, z oburzeniem strzygąc uszami i mlaskając wściekle. Na laurce było napisane: „Kukuryku, już pobudka! Na głód dobre są bajeczki, a więc rychło stołu szukaj i wciąż trenuj taniec brzucha”. Zamiast podpisu narysowany był kogut w żółtych kalesonach, co jednoznacznie określało nadawcę. - Dobry sobie - parsknął Drabinka. - Gdzie ja tu znajdę stół? - Jeśli oddasz mi deser, to ci powiem - zaszczebiotała słodko głowa szefowej, usiłując przeturlać się z ucha na brodę. - Ten list jest dla mnie. - Więc tym smaczniejszy - szefowa mlasnęła tak chciwie, że ślina spryskała Drabince buty pod byłą nazwą adidas. Nawet teraz wścibska - pomyślał Drabinka z niesmakiem. Zgniótł laurkę w twardą kulę i wycelował w bezczelną główkę. - Życzę smacznego szanownej pani - powiedział uprzejmie, gdy głowa rozprysnęła się, a elastyczny jęzor uciekł jak przerażona żmijka. Drabinka uśmiechnął się pogardliwie. - Tak właśnie kończą przyziemne stworzenia - powiedział do krzesła. Przeciągnął dłonią po oparciu. - Wydawało mi się... Tak, tylko mi się zdawało - odpędził głupie podejrzenie, że jest jakby bardziej jeszcze wygięte. Drewno było jak drewno. Zamiast szukać dziury w całym, należało odszukać stół. Przeszedł przez bramę i wdepnął wprost na ruchomy chodnik. Poniósł go w górę, co miało tę dobrą stronę, że w dole kotłowały się kołtuny. Grupowały się wokół barwnych proporców, które z łopotem próbowały się wyrwać i wzbić w powietrze. Jednemu nawet to się udało i wyglądał jak latawiec trzymany na pojedynczej nitce przez upartego kołtuna. Na latawcu zauważył napis: „Ratunku”. Właśnie zbliżał się do nitki i gdyby tylko miał czym ją przeciąć... Obmacał kieszenie, lecz wyczuł tylko mydło i latarkę. - Może? - pomyślał z nadzieją i wypuścił w kierunku nitki snop światła. Zatliła się i pękła. Latawiec zatrzepotał jak uwolniony ptak, pokazał napis: „Wypchaj się” i odleciał. - Niewdzięcznik - parsknął Drabinka i czulej przytulił krzesło. W dole wybuchła panika. Tląca się nitka podziałała jak lont. Kilka kołtunów buchnęło płomieniem. Nadleciała szara torpeda i rozpyliła różowy płyn. Płomień zgasł, a torpedę rozszarpały kołtuny. Chodnik zakręcał gwałtownie i zapatrzony w okrutny spektakl Drabinka stracił równowagę. Spadając, chwycił mocniej krzesło i zamknął oczy. Plum, plum, plum, ciapu, ciap - usłyszał delikatny jak westchnienie dźwięk, gdy wylądował mięciutko i przytulnie. Zielonkawo-szara maź nie oblepiała go, tylko lizała i kołysała, gdy płynął na dnie otwartego od góry bąbla. Ciepły masaż rozluźnił mu mięśnie, kości straciły swą sztywność, czuł się zespolony z tą dobrą falą wchłaniającą w siebie chłód metalu, nieustępliwość betonu i kruchą pewność plastiku. Coś ziębiło mu palce i tymi palcami wyjątkowo czule zajęło się rozkoszne błotko. Rozluźnił je i chłód odpłynął. Błotko mlasnęło w zachwycie i wypluło Drabinkę na bruk. Wylądował wraz z krzesłem pod latarnią. Była stara; gazowa i zdobna rzeźbami w drewnie. Cała była z drewna. Może dlatego maź wycofała się, nie znajdując dla siebie strawy. Pożarła tylko latarkę i suwak u spodni. Obok latarni stał słup oklejony afiszami. Drabinka usiadł na krześle i zaczął czytać. Reklamowały burdele i dancingi, polowania i mecze, żaden jednak nie oferował posiłków. Za to na czarnym afiszu znalazł wyniki loterii, w której głównym fantem była wycieczka na ostatnią wojnę światów. Przeczytał zwycięskie numery: 235,1IIIII, 100, 500, 1000. Nie wyjaśniały niczego, a głód dokuczał coraz bardziej. Uliczka brukowana kocimi łbami wiodła między kamieniczkami o spadzistych dachach. Płaskorzeźby imitowały okna i drzwi. Nad niektórymi wesołe amorki wiły girlandy, z gzymsów zerkały fauny i nagie nimfy, figlowały kamienne małpiszony. Nad innymi dostrzegał pracowite traktory wśród łanów zbóż, wijące się taśmy produkcyjne z rzędem gotowych na wszystko butelek lub figlujące z piłką kamienne drużyny. W imitacjach okien tkwiły imitacje twarzy, czasem kota, doniczki z kwiatkiem, dziecięcej rączki, a nade wszystko udrapowanych firan. Ulicę tarasowała gotycka kolumna, z której sterczały zbrojeniowe pręty podtrzymujące spękane kawałki różowego marmuru. Drabinka oparł się o kolumnę. Był zmęczony, a krzesło zostało tam, pod latarnią. Było jak czysta esencja osamotnienia i wyczerpania. Stąd widział wyraźnie, jak oparcie mocno wygięte jest do tyłu w geście płaczu do nieba, jak siedzenie zapadło się żebracze, a nogi zmęczeniem rozmiękłe rozkraczyły boleśnie. - A więc jednak - szepnął do siebie Drabinka i wrócił. - Cierpisz wraz ze mną, przyjacielu - powiedział do krzesła i usiadł na nim. Było jak mogący złożyć się w każdej chwili leżak. - Nadwerężyłem cię mocno. Ale przecież mogę siedzieć na ziemi. A nawet położyć się. I po co cię właściwie targałem? - spytał i pomyślał nagle: - Czy ja nie wariuję przypadkiem? - Po co ja to zrobiłem, ty kołku! - krzyknął rozwścieczony własną głupotą i kopnął krzesło. Przewróciło się, a jego pokrzywione nogi i ironiczny tyłek sterczały bezradnie do góry. - Schowaj dupsko, pokrako! - Z rozmachem kopnął własny odcisk ciała. - Stół! Stół mi potrzebny! - Wyobraźnia podsuwała mu różne smakowite dania, ślina wypełniła usta, żołądek drgał w bolesnych skurczach, a bezmyślny grat drwiny sobie urządzał. Dołożył mu jeszcze jednego kopniaka i poszedł w stronę samotnego parasola, tkwiącego na środku ulicy. *** - Dobry inspektor to zdrowy inspektor - powiedział do siebie Ins Rex, lądując w szafie na stercie miękkich szmat. Myślami jednak był przy poważniejszych sprawach. Ten mebel mógł być przecież pułapką. Zbyt pochopna decyzja. Lecz ryzyko to jego zawód, a ściganie to obowiązek. Niepokojące szmery przerwały rozmyślania inspektora. Krótko błysnęła latarka. Zdążył zauważyć, że wnętrze szafy jest jakimś starym, zagraconym strychem. Tylko trzeszczenie podłogi wskazywało, że tajemniczy przybysz nie opuścił pomieszczenia. Wręcz przeciwnie, poczynał sobie coraz bezczelniej. Coś miękko pacnęło na podłogę, zgrzytnęły jakieś stare zawiasy, potem coś z głuchym łoskotem potoczyło się, obijając po drodze jakiś szklany przedmiot. Ochrypły głos zaklął pod nosem. Inspektor przyczaił się. Najwyraźniej plądrował tu złodziej. Jak jednak obezwładnić przeciwnika, którego nie widać i który, co gorsza, może być drabem bez skrupułów? Inspektor gotów był zginąć na posterunku, lecz może trochę później. Zresztą cóż to był za posterunek? Wyjaśnienie tego wydało mu się znacznie ważniejsze niż bijatyka z jakimś pośledniejszym rabusiem. Chodziło przecież o bezpieczeństwo państwa, a nie jakiegoś zapchlonego strychu. Zakopał się głębiej w śmierdzące stęchlizną szmaty i wstrzymał oddech. Łomoty i przekleństwa rozlegały się teraz coraz częściej i głośniej. Coś ciężkiego zwaliło się koło inspektora. Czuł, że ciężar przechyla się coraz bardziej, boleśnie przygniatając mu biodro. Spróbował odepchnąć go wolną ręką. Poszło niespodziewanie lekko; zsunął się z głośnym łoskotem. - Więc tu jesteś, ptaszyno? - wycharczał pieszczotliwie rabuś. Ostre światło oślepiło inspektora. Zawsze czujny i gotów do akcji, chciał skoczyć na niewidocznego w cieniu napastnika, lecz silna łapa uniosła go za kołnierz i potrząsnęła jakby był workiem kartofli. - Aresztuję pana! - wrzasnął wściekle inspektor i wierzgnął nogami. - Oczywiście, ptaszyno. Pozwól jednak, że najpierw cię nieco odkurzę uprzejmie odpowiedział właściciel łapy i potrząsnął inspektorem powtórnie. Potem przedmuchał mu uszy i kazał wysmarkać nos. Tego było inspektorowi stanowczo za wiele. Z rozmachem trzasnął pięścią tam, skąd przyszedł podmuch i z satysfakcją poczuł, jak pod ciosem kruszy się cudzy nos. - Fe! Ja fe ftaram i faka fciecznoś z rozżaleniem powiedział głos. Jego właściciel wziął inspektora pod pachę i poniósł przez ciemność. Skrzypnęły otwierane drzwi, inspektor z westchnieniem ulgi powitał światło. Znajdował się w korytarzu do złudzenia przypominającym korytarz w jego rodzinnym komisariacie. Olejna lamperia połyskiwała kolorem zielonego groszku, kontrastując z szaro- stalowymi drzwiami i drewnopodobną wykładziną na podłodze. Miłe światło jarzeniówek dopełniało tego obrazu swojskości i trwałej codzienności. Jednak w tej scenerii wiszenie pod pachą złodziejaszka było tym bardziej uwłaczające. Inspektor szarpnął się, próbując dosięgnąć pięścią brzucha napastnika, a piętą jego pośladków. Nawet mu się to udało, lecz nie wywarło na przeciwniku żadnego wrażenia. Maszerował tak samo spokojnym i równym krokiem przez korytarz i tylko jego nosowy głos wykazał zaniepokojenie: - Ufkodif fe i oberfe ot fefa. - Postaw mnie, kreaturo! Sam do niego pójdę - warknął inspektor, gotów narazić się na wszelkie uszkodzenia, byle jego honor nie doznał uszczerbku. Tym bardziej że gdzieś trzasnęły drzwi, zadudniły szybkie kroki. Inspektor szarpnął się, puścił w ruch ręce i nogi. - Juf, juf... - uspokoił go porywacz, skręcając w jedne z drzwi. Postawił inspektora ostrożnie na podłodze i strzepnął mu z kołnierza niewidoczny pyłek. Poczerwieniały z wściekłości Rex chciał go walnąć w zapuchnięty nos, lecz dryblas niespodziewanie wyprężył się na baczność i zasalutował. Inspektor obejrzał się, lecz byli w pokoju sami, nie licząc wielkiego portretu na ścianie. Dziwny to był obraz już na pierwszy rzut oka. Lecz gdy inspektor przyjrzał mu się dokładniej, stał się jeszcze dziwniejszy, gdyż w namalowanej postaci rozpoznał siebie. Ubrany był w mundur generalski, a liczne medale nanizane na sznurek zwisały mu z szyi niczym ozdobne naszyjniki, jeden nad drugim od szyi do pasa. Surowo zmarszczone brwi i dumnie zaciśnięte usta były doskonałym zwieńczeniem munduru tak wysokiej rangi. Jednak koń na biegunach, którego generał Rex dosiadał, był jakąś ironiczną błazenadą, którą podkreślał siedzący u jego stóp pluszowy miś. - Co to znaczy? - spytał wyprężonego na baczność dryblasa. - Nie rofumiem... To ja nie rozumiem! Gdzieś mnie przywlókł? Co to za kpiny?! - wrzasnął inspektor, wskazując portret. - Fe jecie geneae - wyjaśnił dryblas. - Jakie jecie?! Zrób coś z tym nosem, bo nic nie rozumiem! - Taje! - krzyknął służbiście dryblas i chwycił się za nos. Rozległo się głośne chrupnięcie. - Już, generale! - Dlaczego nazywasz mnie generałem? - spytał łagodniej inspektor, gdyż posłuszeństwo dryblasa wzbudziło w nim podziw. Przyjrzał mu się dokładniej. Spuchnięty nos zniekształcał trochę wielką, płaską twarz. Obwisłe powieki nadawały mu wygląd poczciwego buldoga. Potężna sylwetka z trudem mieściła się w mundurze, który dziwnie przypominał piżamę. Jednak naszywki na pasiastym kołnierzyku i pas z bronią rozwiewał te podejrzenia. Utwierdził natomiast inspektora w przypuszczeniu, że znalazł się w obcych rękach. A pasiasty, flanelowy mundur kamuflował właściwe barwy wroga. Cóż jednak znaczy ten „generał”? Przekupstwo? - A jak mam nazywać generała? - zdziwił się szczerze dryblas. - Kim ty właściwie jesteś? - Adiutant Pies do usług - dryblas złożył głęboki, całkiem nieprzepisowy ukłon. - Nie Pajac przypadkiem? - parsknął inspektor. - Przypadkiem nie, generale. Czy rozpoczniesz teraz rządy, generale, czy po kolacji? - Rządy, mówisz? Nie widzę tu jednak konia na biegunach. Bo zdaje się taki tron mi przyznaliście? - Natychmiast każę dostarczyć, generale! Adiutant zasalutował krótko i wyszedł. Inspektor rozejrzał się po pokoju. Był tu regał wypełniony książkami, wygodna kanapa, bujany fotel przy olbrzymim, sięgającym od ściany do ściany biurku, do którego można się było dostać albo na czworakach, albo po blacie. Podłogę zdobił wspaniały, puszysty dywan. - Więc oni pracują w takich warunkach - jęknął inspektor ze zgrozą. Wyciągnął jedną z książek, lecz miała tylko okładkę. Inne także okazały się tylko okładkami. Niedorzeczne tytuły bez treści: „Szukawka pukawka”, „Oj, dyna, dyna koło komina”, „A ku ku!”, „235 urodziny”, „235 to twoja wygrana!”, „Kup los dla Mamusi!”, „Ściśle tajne, pssst” w środku była złożona starannie karteczka: „Spalono na stosie w 235 r. n.e.”. Albo jestem w domu wariatów, albo ze mnie chcą zrobić wariata - pomyślał inspektor. - Mam jednak prawo przypuszczać, że chodzi o to drugie. Są konsekwentni od początku, kcz to ich błąd! Wszelka konsekwencja to prawidłowość, a prawidłowość to schemat, a schemat to... klucz! I ja go zdobędę! Doskonale, będziemy się bawić! - Taje, generale! W co będziemy się bawić?! - ryknął od drzwi adiutant Pies, ściskając pod pachą konia na biegunach. - Zapewne masz jakieś propozycje? - spytał podchwytliwie inspektor. - Jestem do usług, generale. I cały sztab również. Czekamy na rozkazy. Mamy szukać teraz czy po kolacji? - A czegóż to chcecie szukać? A może powinienem spytać kogóż? Proponujecie zabawę w chowanego, czy może w kotka i myszkę? A może w ślepą babkę? - Myślałem, że pan szuka paczuszki, generale. Czy mamy szukać ślepej babki? Natychmiast przekażę... - Stój! Inspektor zatrzymał odwracającego się ku drzwiom adiutanta. - Skąd wiesz o paczuszce? - Jestem po to, by wiedzieć. A sztab, żeby szukać - wyjaśnił Pies. - Gdzie chcecie szukać? - zainteresował się inspektor. - Od strychu do piwnic, generale! - Więc ograniczycie się tylko do tego budynku? - Czy istnieje coś poza tym budynkiem? - zdziwił się adiutant. - Chyba nie sądzisz, że to cały świat?! - Czy pan źle się czuje, generale? - zaniepokoił się Pies. - W porządku, możesz odejść i zacząć poszukiwania. A więc miałem rację - pomyślał inspektor, z satysfakcją zacierając ręce. Do ciężkich kroków adiutanta oddalającego się korytarzem dołączyły odgłosy trzaskania drzwiami, szybkie kroki biegnących, gwizdki, komendy, a nawet strzały. Inspektor miał ochotę obejrzeć sobie ten doskonale wyreżyserowany spektakl, lecz okazanie nieufności mogło popsuć jego plany. Muszę uwierzyć, że on uwierzył. Pogwizdując pod nosem dosiadł konia. Na pewno obserwują go, więc jak na wariata przystało: buju, buju, buju... - zanucił. Cichutko skrzypnęły drzwi. Inspektor rozhuśtał się beztrosko, lecz wewnętrznie sprężył się jak osaczony jaguar. Wpatrzył się w coraz szerszą szparę na wysokości klamki, gdzie mogła pojawić się lufa, gotów w każdej chwili do obrony lub ataku. - Cześć! - rozległ się głosik znacznie poniżej tej wysokości i tuż nad podłogą pojawiła się żółta łapka, a za nią puchaty pyszczek pluszowego misia. - Zagnałeś ich do roboty, więc pomyślałem, że się nudzisz. Zresztą tam zrobiło się niebezpiecznie, a przede wszystkim hałaśliwie - oświadczył miś, wślizgując się do pokoju. Cichutko zamknął za sobą drzwi i zatarł łapki z zadowoleniem. - Znowu ich przechytrzyłem. Inspektor ze zdumieniem obserwował krzątającą się po pokoju zabawkę. Miś wyciągnął nie wiadomo skąd malutki stoliczek. Jak wytrawny kelner nakrył go obrusem, a spomiędzy książek wyciągnął talerz z rybą w galarecie, - Chodź, zakąsimy - zaprosił oniemiałego inspektora. Ta zabawka wydała mu się zbyt doskonała, nawet jak na obecny poziom elektroniki. - Coś się tak głupio rozdziawił? Ryby nie widziałeś? A może źle ją przyrządziłem? - spytał zaczepnie miś. - Nnnie... - bąknął inspektor, zsuwając się z konia. Jeśli to jakiś nowy podstęp, to nie jest to w porządku. Mógł stawić czoło wszystkiemu, ale pluszowemu misiowi? Te kpiny posuwają się stanowczo za daleko. To jest po prostu świństwo! Obraza ludzkiej godności! - myślał oburzony inspektor, zasiadając do ryby. Jeśli ma wygrać, musi przestać się dziwić. Wariat nie dziwi się niczemu. - To bardzo smaczna ryba - pochwalił, wprowadzając tym misia w zachwyt. - Nawet nie wyobrażasz sobie, jak mało ludzi potrafi docenić moje starania. Pewien kot zarzucił mi, że za mało używam soli. Wsypałem mu więc do talerza całą solniczkę. - I zjadł? - udał zainteresowanie inspektor. - Zjadł. Był strasznie dumny. Wiesz, jak z tymi kotami jest. Długo zamierzasz tu zostać? - zmienił niespodziewanie temat. - A jak sądzisz? spytał ostrożnie inspektor. Na pewno chcą wybadać, czy nie planuje ucieczki. Naiwne metody. - Myślę, że szybko się znudzisz. Ci brutale są strasznie jednostronni. Albo szukają, albo strzelają, albo biją po pyskach. - A ich szef? - zainteresował się inspektor. - Ty jesteś szefem, więc nie bardzo mi wypada... - zakłopotał się miś. - A ty, czym jesteś? To zależy... - Od czego? - podchwycił inspektor. - Od gustu szefa. - Nie pamiętam, abym gustował w pluszowych misiach - parsknął inspektor. - Nie chodzi o formę, lecz treść - obraził się miś. - Ciągle nie widzę związku. Jaką ty treść... - Sam powinieneś wiedzieć! W końcu to ty mnie, a nie ja ciebie! - pisnął z oburzeniem miś. Inspektor poczuł zawstydzenie, którego nie potrafił sobie wyjaśnić. Przez chwilę jadł w milczeniu. - Ty też sądzisz, że cały świat mieści się w tym budynku? - spytał ostrożnie, obserwując spod oka reakcję misia. - To zależy od ciebie - odpowiedział obojętnie i zabrał opróżniony talerz. - W jakim sensie? - Normalnym. Będzie dopóty, dopóki jest ci potrzebny - odpowiedział miś. - Przecież nigdy nie był mi potrzebny! - zniecierpliwił się inspektor. - Czyż nie chcesz znaleźć paczuszki? - A co to ma do rzeczy...? - Chyba łatwiej znaleźć coś w budynku niż na przykład na pustyni? Inspektor westchnął z rezygnacją. Jak wytłumaczyć temu durniowi, że ścigany obiekt nie chowa się tam, gdzie poszukującemu wygodnie? Zresztą po cóż cokolwiek tłumaczyć zabawce? Czyżby naprawdę zaczął wariować? Niezłą rozrywkę dostarczył podsłuchującym. Ale to bardzo dobrze. Niech mają pewność. - Łatwiej w budynku - potwierdził skwapliwie. - No, właśnie - sapnął z zadowoleniem miś. Ciszę na korytarzu zakłóciła seria z pistoletu maszynowego. Ktoś wrzasnął, zatętniły kroki biegnących. - Chyba są na tropie - miś pisnął z podnieceniem i zaczął wyciągać okładki z regału. - Po co to robisz? - zainteresował się inspektor. - Trzeba się przygotować do ewakuacji. Mogą tu być w każdej chwili - szepnął nie przerywając pracy. - Po co mi te okładki? - Żeby wypełnić je treścią. Chyba zamierzasz jeszcze w życiu coś robić po znalezieniu paczuszki? - Na pewno nie pisać książek - zapewnił inspektor. - One same się napiszą. Wystarczy, że będziesz tańczył wyjaśnił miś. - Tańczyć też nie zamierzam. - Więc ty jesteś sztuczny? A wyglądasz jak żywy. - Puchaty pyszczek wydłużył się z rozczarowania. - Jeśli ktoś z nas jest sztuczny, to na pewno nie ja - odpowiedział z przekąsem inspektor. Miał coraz większą chęć rozpruć to bezczelne zwierzątko. Ciekawe czy na widok własnych trocin dalej miałby ochotę się wymądrzać. - Ciekawe, że kukły są zawsze takie pewne siebie - mruknął pod nosem miś. - Właśnie... - potwierdził ironicznie inspektor. Korytarzem zbliżały się pojedyncze, ciężkie kroki. Adiutant Pies stanął w szeroko otwartych drzwiach. Jego mundur był w strzępach, ręka wisząca na temblaku krwawiła, brudna, oblepiona pajęczynami twarz wykrzywiała się w grymasie cierpienia i triumfu. Adiutant zrobił krok naprzód, zachwiał się, a potem runął twarzą na podłogę. Z jego ręki wypadła wprost pod nogi inspektora znajoma paczuszka. Inspektor podniósł ją i obejrzał. Na pewno ta sama. Nawet przegryziona jego własnymi zębami wstążeczka zgadzała się. Wcisnął paczuszkę pod połę płaszcza, którego poza własnym domem nigdy nie zdejmował. Spróbował wymacać adiutantowi puls, zajrzał mu w oczy. Niestety, ten człowiek z całą pewnością już nie żył. I gdyby nie było to absurdem, inspektor na podstawie wieloletniej praktyki przysiągłby, że nie żył już od wielu dni. Tak szybki rozkład ciała był po prostu niemożliwy. Gnijące mięso odłaziło od kości i jeszcze te robaki o oczodołach... Po raz pierwszy inspektor przy takim badaniu poczuł mdłości. Zataczając się wyszedł na korytarz. Było mu w tym momencie wszystko jedno. - Widzisz, on też nie tańczył! - pisnął z satysfakcją miś, doganiając inspektora. Pod pachą taszczył tylko jedną okładkę z biblioteki. Lecz inspektor o nią nie pytał. Na korytarzu leżało mnóstwo ciał w równie szybko posuwającym się rozkładzie jak ciało adiutanta. Wszystkie w identycznych, przypominających piżamy mundurach. Chciał jak najszybciej zbadać zawartość paczuszki, lecz jeszcze szybciej chciał opuścić tę trupiarnię. Mając tak precyzyjny cel, inspektor mógł znowu precyzyjnie myśleć: skoro znajdował się na poziomie strychu, muszą być jakieś schody w dół. Zbliżając się do zakrętu przyśpieszył. Są! Dziwne jakieś... Miękkie, lepkie, kląskające jak bagno... Lecz w dół! Ściany falują rozchichotane... Bzdura! To ten cholerny miś. Ile tu może być pięter? Byle nie do piwnicy. Wszystkie drzwi jednakowe. Kto wymyślił takie drzwi?! Gdzie jest wyjście? Straszliwy zaduch... Ciała rozmiękłe spływają jak tłuste błoto... Gdzie drzwi?! A jeśli zamknęli?! Klucz! W paczce powinien być klucz! Nerwowo rozerwał papier. - Jest! - krzyknął zwycięsko na widok zardzewiałego klucza w ozdobnym pudełku. - Więc otwieraj - parsknął wyniośle miś, podchodząc do najbliższych drzwi. - Skąd wiesz, że to te? - Co za różnica? Kukły mają swoje role i muszą je zagrać bez względu na drzwi. Proszę, oto twój scenariusz powiedział miś wręczając mu okładkę, po czym rozwiał się w powietrzu. Mają lepszą technikę, niż sądziłem - pomyślał inspektor, patrząc na puste miejsce po misiu. Z roztargnieniem rozłożył okładkę zatytułowaną: „Ostatnia szansa 235”. W środku była niewielka karteczka zapisana niezgrabnym pismem: „Patrzenie światy prostuje, A twoje je skrzywia, Bo jest równe i twarde Jak krzesło i siekiera. Tajemnicę i przyszłość otwierać Chcesz zardzewiałym kluczem, Gdy ona minęła. Niewiarą pokonany ryczysz, Więc miłego na wojnie tańca Mamusia ci życzy.” - Znowu ta przeklęta Mamusia? - zaklął pod nosem inspektor. - Głos zza grobu? Mogą mnie uważać za wariata, lecz nie za idiotę! Zmiął karteczkę i wepchnął klucz do pierwszego z brzegu zamku. Przekręcił się z lekkim zgrzytem. - Czy możliwe, abym trafił przy pierwszej próbie? - zaniepokoił się Ins. Może wszystkie są jednakowe? Lecz wyjście może być tylko jedno. Ostrożnie uchylił drzwi. Słabo oświetlona gazowymi latarniami, brukowana uliczka była jakby z innej epoki. - W takich warunkach zapewne pracował Holmes pomyślał z miłym dreszczykiem emocji. Tu przestępstwo czaiło się w każdym cieniu, za każdym rogiem cichych kamieniczek, których nie rozjaśniały nawet słabe światła z okien. Doskonałe miejsce na melinę. Opuszczony, przeznaczony zapewne do rozbiórki fragment miasta, może rodzaj skansenu? Tak, tu mogła swobodnie rozlokować się cała banda szpiegów i niejedno laboratorium doświadczalne. Teraz śpią łajdaki. Ciekawe czy mają systemy alarmowe, czy tylko strażników? - zastanawiał się inspektor, obmacując czujnym wzrokiem każdy cień i każdy załomek muru. - Psiakrew, jakaś broń mi potrzebna - mruknął pod nosem. - Więc czemu sobie nie zrobisz? - spytał ktoś za plecami. Inspektor wolno podniósł ręce. - A więc nie udało się - jęknął w duchu, rozpaczliwie szukając sposobu obezwładnienia strażnika. Coś szarpnęło go za nogawkę. Czyżby pies? Wolniutko, aby nie sprowokować przeciwnika, opuścił głowę i zerknął za siebie. Między jego szeroko rozstawionymi nogami stał bezczelnie pluszowy miś. Tzw. ,,ambicja” jest wewnętrznym pędem do poprawiania zewnętrzności oraz przerabiania „rzeczywistości obiektywnej”. Chęć poprawiania i przerabiania świadczy o niezadowoleniu z dzielą tzw. Boga vel Szatana. Wnioskuje się więc, że dla zaspokojenia tzw. ,,ambicji”, Homo powinien otrzymać możliwości tzw. Boga vel Szatana. Raport OX/C12/16 VII - KAŻDY JEST PANEM ŚWIATA Po co ma kota? - spytał czyjś głos tuż za plecami doktora. - Po prostu ma i już - odpowiedział doktor, tkwiąc głową ni to wewnątrz, ni to na zewnątrz piramidy. - A skąd go ma? - nie ustępował głos. - Nudzisz - mruknął doktor i odwrócił się, by obejrzeć intruza. Wysuszony słońcem, wiatrem i głodem nagus w wielkim turbanie oddał kilka ukłonów, zanim przemówił wskazując na leżące u jego stóp zawiniątko: - Czyż to nie twa własność, panie? - A cóż tam jest? - zainteresował się doktor. Nagus rozwinął pakunek. Były w nim szczątki wielkiego boa. - Skąd wiedziałeś, że go zgubiłem? - ucieszył się doktor. - Czyż nie kazałeś, panie, go szukać? Czyż twoi poddani nie są po to, by ci służyć? Czyż twoi, panie, pacjenci nie są po to, byś ich leczył? Czyż twoja ciekawość nie jest po to, by ją zaspokajać? Czyż twoja, panie, własność nie jest po to, by ją odzyskiwać? sypał pytaniami nagus, gdyż był wewnątrz piramidy, która była pełna pytań. - Czyż twoje gadulstwo nigdy się nie skończy? Czyż nie pragnąłem prowadzić badań w samotności? Czyż nie powinieneś raczej poganiać mych wielbłądów? - przerwał mu doktor. Poganiacz cofał się ku drzwiom, a rozwścieczony doktor posuwał się za nim. - Czyż chęć nagrody może usprawiedliwić zejście z posterunku? Czy też chęć poznania pytań? Chciałeś wiedzieć, o co pyta Bóg? A może poznać ostatnie pytanie?! Albo pierwsze?! Może najwyższe?! Gdzie ja właściwie jestem? - zdziwił się nagle doktor, gdy przekroczył drzwi najwyższej sali. Stał pod gołym niebem na rozpalonym przez słońce piasku. - Wśród poddanych, panie - odpowiedział poganiacz uprzejmie, po czym wypiął na doktora swoje chude pośladki. Doktor zaskoczony nieprzyjemnie chciał udać, że tego nie zauważa i odwrócił głowę. Setki pośladków zaświeciły mu w oczy bezwstydną golizną. - Przyjmij nasz hołd, panie! - ryknęły wypięte tłumy. Starał się dostrzec tego pana, któremu tak niskie ukłony składano, lecz oprócz piramidy nie było tam nic. - Komu oddajecie hołd? - zwrócił się do poganiacza. - Tobie, Panie! - ryknął skwapliwie poganiacz, a tłum powtórzył za nim: - Tobie, Panie! - Odwróć się do mnie twarzą. Nie będę gadał z twoim tyłkiem. I nie wrzeszcz tak - wyszeptał doktor, stojąc u boku zgiętego wpół poganiacza. - Nie śmiałbym, Panie, odwrócić się tyłem do twoich myśli, które pozbawione twojego jasnego ciała, błyskawicą mogłyby pokarać brak czci należnej. Twe ciało jest nam drogie, Panie, i radzi jesteśmy gościć je wśród nas, lecz to tylko ciało, Panie. Lecz jeśli widok naszych tyłów sprawia twym oczom przykrość, racz Panie stanąć na tle swych myśli w piramidzie więzionych, a nasze wierne przody ujrzysz. - Dobrze, lecz towarzyszyć mi będziesz - zgodził się doktor i pociągnął poganiacza za sobą. Mijał zgięte w ukłonie sylwetki nagusów i wydało mu się, że nie od dziś zna ten ubogi ludek. Tak, widział ich z góry. Jakim cudem przebył drogę z komnaty? Stracił przytomność? Pamięć? Najważniejsze, że może obejrzeć swój lud z bliska. Nie sądził, że jest w tak złym stanie. Szkielety obciągnięte wysuszoną skórą. A ileż materiału mieści się w tych wielkich turbanach. Trzeba będzie to zmienić. Gdzie mieszkają? Czyżby pod parasolami? Rozejrzał się po okolicy, lecz oprócz wielkich, trzcinowych parasoli, nie dostrzegł żadnych innych budowli. Zatrzymali się u stóp piramidy. Teraz doktor miał swój lud zwrócony twarzami do siebie. Ogarnęło go wzruszenie. - Moi kochani! - krzyknął pod wpływem wielkiej fali czułości do tego biednego i wiernego tłumu. - Zstąpiłem do was, by nieść wam dobro, by podnieść was z nędzy, by uczyć was żyć! Nie kłaniajcie się kamieniom, gdyż jestem wśród was! Nie kłaniajcie się głuchym pomnikom, gdyż swoje myśli zabrałem ze sobą! Nie kłaniajcie się pustym komnatom, gdyż pytania i odpowiedzi są przy mnie! - coraz głośniej wykrzykiwał doktor, z satysfakcją obserwując poruszenie wśród tłumu. - Czy jesteś pewien, Panie, swych słów? - wyszeptał zaniepokojony poganiacz. - Czy w głowie węża można pomieścić wszystkie pytania i odpowiedzi wszechświata? - Chyba nie wyglądam na węża? - roześmiał się doktor. - Nie wyglądasz, Panie, i to jest niepokojące. Czy twe sztywne ciało potrafi zatańczyć życie i śmierć? - A po cóż mam to tańczyć? - Chcesz pozostawić, Panie, swych wiernych w oczekiwaniu?! - krzyknął przerażony poganiacz. Tłum zafalował, zaszumiał. Szum narastał zmieniając się w ponure grzmoty. To było jak zbliżająca się burza. - Nie zostawię was! - przekrzyczał grzmoty doktor i otarł strużki potu spływające mu po skroniach. Cisza, która teraz nastąpiła, była gorsza od grzmotów. Wiedział, że musi coś powiedzieć. Że ten milczący tłum na coś czeka. Ale na co? Czyżby odpowiedź została tam, w górze? Jeśli brak obietnic, trzeba rozkazywać. To odwróci ich uwagę. Czy posłuchają? Tak. Już tam, na szczycie piramidy odnalazł tę odpowiedź: - Te małe na dole biją się za mnie, umierają za mnie i żyją ze strachu przede mną. Żyją w chwale mojej i nadziei swojej na... Szkoda, że nie odczytał tej odpowiedzi do końca. Jakież oni mogą mieć nadzieje? Na lepsze życie? Na pewno! A jeśli to masochiści? - pomyślał z nagłym niepokojem, patrząc na pokiereszowane ciała. Nie przejmują się krwawiącymi ranami, a ich oczy są głodne. - Zaspokoję wasz głód! - oznajmił głośno doktor, gdyż pojęcie głodu miało tak wiele znaczeń. - Zaspokoję, gdyż waszym Bratem jestem! Tłum zafalował w podnieceniu. Poganiacz zanucił pod nosem smętną melodię. To podsunęło doktorowi pomysł. - Wyśpiewajcie swój głód! - rozkazał, pilnie obserwując najbliższe twarze. Reakcja była natychmiastowa. Nerwowe napięcie ustąpiło, rysy złagodniały, a na ustach pojawiły się głupkowate uśmieszki. Najpierw z tłumu wydobył się melodyjny pomruk. Melodia nabierała czystości, a szelest słów był jak dźwięk instrumentu. „Nadzieją żyją umarli Na nową, długą walkę. Tajemnicę życia śmierci wydarli: Trzeba mieć własną bajkę. Nieżywi proszą o wyrok: O bajkę szczęśliwą lub smutną, Okrutny lub piękny widok, O drogę łatwą lub trudną. Stwórz, Panie, dla nas bajkę! My wypełnimy ją treścią. Zapal bajarza fajkę, Obdaruj życia pieśnią!” Pieśń ucichła, a w głuchej ciszy setki oczu wpatrywały się błagalnie w twarz doktora. - Więc mam po prostu opowiedzieć wam bajkę? - ochryple wyszeptał doktor. Trudno mu było uwierzyć, aby tłum wynędzniałych, głodujących, lecz dorosłych ludzi żebrał o bajkę. Chyba nie była to zgraja obłąkańców? A gdyby nawet, to czy obłęd mógł w tak identycznej formie opanować tyle osób? Zbiorowa psychoza? - Opowiesz? - spytał błagalnie poganiacz. - Opowiesz? - powtórzył tłum. Doktor chciał skromnie odpowiedzieć, że nie zna... nie pamięta żadnych ciekawych bajek, lecz powaga i napięte oczekiwanie powstrzymały go. Ktoś wręczył mu wspaniałą fajkę, ktoś przypalił. Aromatyczny, gęsty dym osłonił go przed natarczywymi spojrzeniami. - Żył sobie pewien chłopiec - zaczął opowiadać doktor, gdyż poczuł niezwykłą chęć opowiadania. - Było mu dobrze, spokojnie i nic nie wskazywało, aby jego los mogło cokolwiek zakłócić. Niestety. Pewnego spokojnego dnia pojawił się krasnoludek, który porwał chłopca. W nowym, dziwnym świecie kazano chłopcu, który był lekarzem, wyleczyć zaczarowaną księżniczkę. Lecz ta szalona dziewczyna nie chciała przyjąć pomocy. Wraz ze swym ojcem uwięziła chłopca, próbując sztuczkami doprowadzić go do obłędu. Lecz on nie poddał się. Odnalazł drzwi i uciekł z więzienia. Teraz błąka się po obcym świecie i szuka drzwi, które pozwolą mu wrócić do własnego świata - zakończył z westchnieniem doktor. - Opowiadaj, Panie - usłyszał szept przy uchu. - Nie ma w twej bajce miejsca dla nas? Nie przyznasz nam żadnych ról? Odmówisz nam życia? - W swej wędrówce - kontynuował doktor - spotkał chłopiec ubogi lud i stał się mu Bratem. Z wielkich, niepotrzebnych turbanów kazał szyć im odzież, wyprowadził z pustyni, która nie mogła ich karmić. Zaprowadził do miejsca, gdzie drzewa rodziły obficie owoce, gdzie bujna trawa była jadłem dla ich bydła, a okoliczne lasy pełne były łownej zwierzyny. Nauczył ich budować domy, łączyć się w pary, by płodzili dzieci, których dotąd nie mieli. W tak pięknym miejscu lud wyzdrowiał - zakończył doktor. - Czy był chory, Bracie? - Tak, gdyż nie wierzył we własne życie. Lecz wyleczyłem mój lud z obłędu śmierci. A jaki morał tej bajki? Taki, jak w każdej bajce: dobro zwycięża zło, mądrość głupotę, a lekarz pacjenta. I morał ten stał się mądrością mojego narodu, który w dobrobycie zapomniał o śmierci - wzniosłym tonem zakończył doktor, wypuszczając ostatni kłąb dymu. Aromatyczna chmurka rozwiała się i doktor ujrzał prześliczne domki wśród uginających się pod ciężarem owoców drzew, białe owieczki skubiące soczystą trawkę; dorodni myśliwi nieśli na drągach dorodną zwierzynę, dorodne dzieci witały ich radosnym wrzaskiem, a tłuste kobiety słały im całusy. - A więc bajka rzeczywistością się stała? - wyszeptał doktor. - Czy to może ja w imaginacji się pogrążyłem? A może ten dym halucynacje wywołuje? - Splunął i odrzucił fajkę. Jakiś spasiony przechodzień zwrócił mu ją z szacunkiem. - Nie ciskaj naszym losem, Bracie. Dałeś nam radość życia, więc dziel ją z nami - powiedział uniżonym tonem. Doktor tylko jęknął głucho i przyjął fajkę. Przecież nie można dyskutować z halucynacją. Nie można tak żyć! Z halucynacji w halucynację! Gdzie podziała się rzeczywistość?! Czy ja sam jestem rzeczywisty? A może jestem tylko cudzym wymysłem?! Jakiegoś krasnoludka lub zwariowanej księżniczki? - rozpaczliwe myśli szarpały umysł doktora. - Czy ja mogę istnieć, jeśli miejsca, w których przebywam, są wymyślone? Czy jestem naprawdę, jeśli czuję trawę, której nie ma? Czy mogę oddychać wymyślonym powietrzem?! Odżywiać się wymyślonym jedzeniem?! Być Bratem zmyślonych stworzeń?! Najwyższą władzą, wśród halucynków? - zachichotał nerwowo. - A więc jestem najwyższej rangi wymysłem! - Wspaniały wymysł wśród miernych pomysłów! - głośno obwieścił światu. - Czy coś się stało, Bracie? - zaniepokoiła się kobieta ustawiająca przed nim tacę z jedzeniem. - Ależ skąd?! Najwyżej zwariowałem - roześmiał się beztrosko. Więc ja cię wymyśliłem, ślicznotko? Niezły ze mnie artysta. Spróbował przyciągnąć do siebie dziewczynę, lecz grymas przerażenia na jej twarzy powstrzymał go. - Jakąż to dałem wam moralność, że odrzucasz swego Brata? - rzucił jej gniewne pytanie. - Nie odrzuciłabym swego Brata, lecz mam już swoją dwójkę - wyszeptała przerażona dziewczyna. - To znaczy masz męża? - Skoro tak go zwiesz, i ja go tak zwać będę. - Wiec przyślij mi jakąś wolną - rozkazał. Dziewczyna dygnęła i zniknęła wśród owocowych krzewów. Skoro mam śnić, to niech to będzie przyjemny sen - pomyślał doktor i wgryzł się w barani udziec. - A iluzja niech będzie smaczną iluzją. - Oto ona, Bracie - oświadczyła ślicznotka, popychając przed sobą kilkuletnią dziewczynkę. - Kogo mi przyprowadziłaś?! - Wolną, Bracie, od pary. Jej dwójka, czyli mąż, nie umie jeszcze chodzić, a następna jedynka już w drodze - wyjaśniła dziewczyna. - Więc wy od urodzenia...? - A czy powinno być inaczej, Bracie? - Zabierz ją i daj mi wódki - powiedział z rezygnacją. - Co to jest wódka, Bracie? - O tym też zapomniałem? To trzeba natychmiast skorygować. Więc znikajcie i nie przeszkadzać mi. Dziewczyny uciekły w krzaki, a doktor wziął w usta fajkę. Przypalił ją wiecznym kagankiem i zatonął w aromatycznych kłębach. - A więc - kontynuował bajkę - ludzie łączyli się w pary kiedy chcieli i z kim chcieli. Mogli nawet nie łączyć się wcale. Dzięki podstępności boa, posiedli umiejętność wytwarzania wspaniałych wódek, koniaków i win. Uwielbiali pracować i służyć swemu Bratu. Nie mogli odmówić mu niczego, nawet własnej żony, gdyż dał im życie. Kobiety pozbawione były fałszywego wstydu, a mężczyźni nosili się wytwornie. Kłęby dymu rozwiały się. Naga dziewczyna ustawiała przed nim butelkę ze złocistym płynem i baniasty kielich. Z rozkoszą wciągnął wspaniały aromat koniaku. Między drzewami kilku mężczyzn we frakach i melonikach toczyło wielkie beczki. - Co oni robią? - spytał łaszącą się jak kotka dziewczynę. - Wino już dojrzało, Bracie. - Czemu tak się wystroili? - To obowiązujący strój. Czyż coś zaniedbali? - zaniepokoiła się dziewczyna. - Nieeeee... W porządku. Myślałem, że się spili - wyjaśnił, wyciskając z butelki ostatnie krople. - To ich obowiązek, Bracie. - Nakładałem taki obowiązek? - Boa, Bracie. - Co boa, do diabła?! - zniecierpliwił się doktor. Sięgnął po następną butelkę. - Kazał pić, by ciebie oszczędzić, Bracie - wyskomlała przerażona dziewczyna. - Trzeba utłuc to bydlę - stwierdził stanowczo. - Dlaczego? - Bo jest złe - wyjaśnił. - Dobro zwycięży zło. Dobro, mądrość i lekarz zawsze zwyciężą, Bracie. Nie trzeba tłuc - powiedziała z uśmiechem i ustami musnęła jego rękę. - Czasami trzeba pomóc losowi - mruknął, przyciągając do siebie dziewczynę. Cudownie odprężony i rozleniwiony, leżał na miękkich skórach sącząc bursztynowe wino. Z zadowoleniem patrzył na krzątające się wokół ogniska postacie. Nagie dziewczyny oprawiały dorodnego jelenia, mężczyźni we frakach rąbali drewno, toczyli beczki, obciosywali kamienie na nowy dom dla swego Brata. Trzcinowa chata, w której mieszkał, była niezwykle ozdobna, lecz jakże niepraktyczna. Wystarczył mocniejszy kopniak, by przedostać się do mieszkania władcy. A władcy w zasadzie tego nie lubią. *** - Jak można zrobić świat? Przecież już dawno jest zrobiony - zastanawiała się Miśka, brnąc przez ognisty deszcz. - Zupełnie wystarczyłby mi kawałek dachu nad głową - mruknęła, osłaniając głowę skrawkiem swetra. Zgasły ostatnie spadające iskry. Była to tak nagła zmiana, że odruchowo spojrzała w górę sprawdzając stan zachmurzenia. Nad głową wisiał kawałek dachu jak bezkształtna łata na niebie. Jednak bestyjka działa nadal - domyśliła się. - Czyżby nowa zabawa? - Niech ten deszcz się skończy! - rozkazała głośno. Iskry zgasły jak zdmuchnięte. Okolica była szara i kamienista. Jedynie wesołe miasteczko, od którego zbytnio się nie oddaliła, urozmaicało ponury pejzaż. Widoczne nawet stąd ponure widma nie zachęcały do powrotu. Ciekawe, czy on może wszystko wyczarować? - zastanowiła się i rzuciła: - Niech tu stanie dom. Powietrze zafalowało i pojawiła się bryła o dziwnie niestabilnym kształcie. Puchła, rozciągała się we wszystkie strony lub niespodziewanie zapadała jak źle rosnące ciasto. - Nawet nie wie, jak wygląda przyzwoity dom - prychnęła pod nosem. Przypomniała sobie uroczą willę, którą widziała na wycieczce za miasto. Bryła przybrała jej kształt. Więc jednak czyta w myślach - pomyślała z niechęcią, lecz pocieszyła się niemal natychmiast: - Za dużo musiałabym tłumaczyć. Przecież nie znam się na budownictwie. Otworzyła drzwi, lecz za nimi była ściana. - No, właśnie - mruknęła i zamykając oczy wyobraziła sobie wnętrze: trzy pokoje, kuchnię, łazienkę. Chyba za szybko myślała, bo wszystko było nieco krzywe lub niewykończone. Na bieżąco nanosiła poprawki. W wygodnym fotelu poczuła zmęczenie i głód. Trzeba coś przygotować - pomyślała niechętnie. - A może.... - Proszę jajecznicę. Dużo! Zapachniało smażonym boczkiem. Na podłodze stała miednica pełna jajecznicy. - Jak w bajce.... - westchnęła, gdy nie dojedzone resztki wraz z brudnym naczyniem po prostu zniknęły. - Ten potworek jest coraz sprawniejszy. Trzeba będzie jakieś ciuchy. Może zlikwidować te lustrzane zmory? - zastanowiła się. - Chyba ich to nie boli? - Przypomniała sobie twarze wykrzywione bólem i strachem, gdy wpadały pod elektryczne samochodziki w wesołym miasteczku. - Chyba jednak boli - stwierdziła niechętnie. Skoro nie wychodzą z miasteczka.... Zrobię sobie sweter, ogródek, telewizor... Ktoś odchrząknął, zaszeleściły kartki. Miśka wyrwana z marzeń usiadła gwałtownie i rozejrzała się po pokoju. Grymas niepokoju przetopił się w pełen błogiego zadowolenia uśmiech. Pojawił się telewizor. Czarny przystojniaczek czytał wiadomości siedząc na gałęzi. Na jego ramieniu nastroszona papuga w okularach dodawała własne komentarze. Spiker: - Katastrofa zniszczyła poszerzane w ramionach marynarki oraz obowiązujący w tym sezonie kolor zgniłej zieleni. Papuga: - Co znacznie zwiększyło ubezpieczenie dyktatorów swobody. Spiker: - Specjalna komisja ustala przyczyny upadku reform i kalesonów, przecenionych z powodu gwałtownego spadku wartości na giełdzie. Papuga: - W wyniku stresu część popełniła samobójstwo nieestetyczne. Estetyka to moralność! Spiker: - Terroryści skosili nowy rodzaj wyhodowanych zbóż, które nie zgodziły się na uwolnienie przywódcy. Walki trwają. Papuga: - Zboża zagroziły niebezpieczną dla zdrowia mutacją oraz niewykonaniem planowanych zbiorów z grządki. Spiker: - Obfite deszcze utrwaliły pokój między Mabundą i Makabundą. Wycofano drzewa z terenów walk. Papuga: - Prognozy przewidują długotrwałą suszę. Spiker: - Do Wesołego Miasteczka zbliżą się zmechanizowane oddziały. Lustra wstrzymały produkcję. Papuga: - Bezpańskie odbicia zginą rozrywkowe, nie stanowiąc skutecznej bariery dla agresora. Czy to przypadkiem nie o moim miasteczku mowa? - zastanowiła się Miśka. Był to pierwszy sensowny komunikat, lecz jego treść brzmiała złowieszczo. Papuga wyiskała się pod skrzydłem, dziobnęła spikera i zaskrzeczała ponownie: Trzypokojowy przywódca miasteczka, w trosce o dobro obywateli, skonsumował jajecznicę. Miśka ze złością wcisnęła wyłącznik. Zamiast zgasnąć, obraz zafalował, błysnął efektownymi zygzakami, które po chwili ustąpiły nowemu obrazowi. On miał głowę w przesiąkniętych bandażach, ona rozmazany na policzkach tusz do rzęs, kolejarski gwizdek ponaglał bezlitośnie. Ona wskoczyła do ruszającego pociągu, on pomachał zerwanym z głowy bandażem. Krótka seria z pistoletu maszynowego rozorała mu plecy. Ona jeszcze na schodkach pociągu, jeszcze kiwa pożegnalnie chusteczką, lecz już widzi, już rozumie... Skacze. Przejeżdżające z łoskotem wagony wciągają ją pod siebie. On jeszcze się czołga tam, gdzie leży chusteczka; znaczy krwią bezludny peron i czołga się. Jeszcze metr, pół metra! Centymetry dzielą wyciągniętą rękę od białej szmatki, na której zostały ślady tuszu, gdy on umiera. Miśka wybiegła z pokoju ocierając łzy. Była gotowa stawić czoło wszelkiej przemocy i okrucieństwu. Miała teraz takie możliwości! Wypleni zło, a swojemu miastu zapewni spokój, aby mogli kochać się bezpiecznie. I żaden mechaniczny oddział temu nie przeszkodzi! - myślała biegnąc przez skalistą równinę do miasteczka. - Muszę mieć samochód, to za długo trwa. A te biedactwa nawet dachu nad głową nie mają. Ale nie umiem prowadzić. Więc może samochód z kierowcą? Samochód był duży i wygodny jak tapczan. Kierowca był malutki, lecz zawsze miała słabość do drobiazgu. Prowadził bardzo sprawnie. - Do luster! - rozkazała. Należało koniecznie zwiększyć ilość odbić, gdyż strasznie dużo zginęło przy mechanicznych urządzeniach rozrywkowych. Wybierała najbardziej zniekształcające lustra. - Im będą straszniejsze, tym skuteczniej odstraszą wroga - myślała, uwalniając swe odbicia. Czy jednak wygląd jest wystarczającą bronią? Przypomniała sobie zdalnie sterowane rakiety, wielkie armaty i bomby. To stanowczo za mało i stanowczo zbyt wolno - oceniła niewielką garstkę odbić ustawionych w dwuszeregu. - Powielajcie się same. Pięćset sztuk z każdego lustra - poleciła i upewniwszy się, że wszystko idzie jak należy, opuściła gabinet. Teraz należało zająć się uzbrojeniem. - Na początek bomba! - rozkazała. To, co pojawiło się przed nią, było okropne - strasznie ciężkie, nieporęczne i brzydkie. - Do bani z taką bombą! Przecież kobiety nie mogą tego dźwigać! Niech będą leciutkie jak balony, różowe w złote gwiazdki i bardziej kwadratowe - łatwiej układać. Może być pięćset sztuk - zdecydowała, zadowolona z pierwszego egzemplarza. - Teraz rakiety koniecznie. Mogą być fioletowe w żółte paseczki i z wiatraczkami, by sterowały się same. Byle nie za głośno, po co straszyć ludzi. Niech będzie z pięćset sztuk. - I jeszcze dla każdego wygodną armatkę, żeby była do strzelania i do spania - oznajmiła wsiadając do samochodu. Broń rozmnażała się błyskawicznie, brakowało miejsca do parkowania. - Biedactwa, tak niepewne schronienia mają - mruknęła na widok cyrkowych namiotów i drewnianych straganów. - Niech będą betonowe. - Błyskawicznie przerobiła wszystko, co kruche i wiotkie, na solidne schrony. - I koniecznie osłona maskująco-odstraszająca wokół miasteczka - zdecydowała. - A lotnictwo? - przypomniała sobie nagle. Zdaje się przenieśli je ostatnio w kosmos. To nawet lepiej, nie będą tu hałasować. - A więc: sputniki kosmiczne - z pięćset sztuk, odrzutowce kosmiczne - też z pięćset. I jeden helikopter niekosmiczny dla mnie - dodała po namyśle. - Także z kierowcą. - Jak myślisz, to chyba wystarczy do obrony? - spytała kierowcę. - Ja nie myślę, generale - odpowiedział kierowca, skręcając ostro przed betonowym straganem. - No więc dodamy z pięćset czołgów: ciepłych, wygodnych i przytulnych. W porządku? - W porządku, generale - potwierdził kierowca. - No to wracamy do domu. Tu robi się strasznie tłoczno. Wybierz jakąś nową trasę. Wszędzie maszerowały uzbrojone po zęby odbicia. Te gospodarniej sze układały bomby i rakiety w porządne kupki, te zmyślniejsze zagospodarowywały czołgi, inne wzajemnie poniewierały swą godność w imię miłości, tłukąc się puchatymi armatkami po głowach, aż furkotały barwne pomponiki. - Mimo wszystko chyba sobie poradzą. Nie sądzisz? - spytała z niepokojem kierowcę. - Nie sądzę. - Dlaczego?! - oburzyła się. - Bo prowadzę. - Ależ masz ograniczony program. Chyba cię przerobię. Za kogo ty się właściwie uważasz? - Za kierowcę. - A poza tym? Kierowca to tylko zawód. - Nie tylko, lecz wszystko. - A życie? - Jazda to życie - powiedział z przekonaniem i ostro wyhamował przed domem. Biedna istota - pomyślała Miśka wysiadając z auta. Dalsze jej myśli pochłonęło projektowanie obiadu. W telewizji szedł jakiś film muzyczny. Miśka jadła pieczonego indyka z frytkami i ze znudzeniem patrzyła na taniec oberwańców, sławiących w pieśni taniec życia, gdy tymczasem za ich plecami rozżarzona lawa wulkaniczna nieubłaganie zbliżała się do ich gołych stóp. Nie mogła patrzeć na taki idiotyzm - przełączyła odbiór na inny kanał. Ruda naguska prowadziła nudny wykład o moralności dłużników i nadludzkiej cierpliwości wierzycieli, którzy wyciągną swą należność choćby z flakami. A swoich pancernych koleżków mogą sobie w d... włożyć. I w ogóle, niewypłacalni dłużnicy od początku byli świniami i do końca nimi zostaną. Miśka przełączyła program, lecz na ekranie znów pojawił się brunet z papugą. Zaklęła pod nosem, wzięła w garść indycze udo i poczłapała na piętro, gdzie teren był jeszcze nie zagospodarowany. Idąc po schodach przypominała sobie ekskluzywne wnętrza z żurnali i filmów. Chciała coś zrobić pod gust Freda, lecz zupełnie nie pamiętała, czy małżonek miał jakikolwiek gust. Owszem, kiedyś zachwycił się wybiegiem dla lwów. Były tam barwnie podświetlane, szklane pagórki, porośnięte czerwonym mchem skałki i okute stalową siatką drzewa. Były też okorowane pnie, na których bestie tępiły pazury, a w otaczającej wybieg fosie efektownie pieniły się sztuczne fale. Otworzyła drzwi. Szum fal wyrwał ją z rozmyślań. Miała przed sobą wybieg dla lwów, dokładną kopię tamtego. Tylko lwów brakowało - na szczęście. Miśka zachichotała. Ten wybieg znacznie przerastał powierzchnię domu. Na oko z dziesięć razy. - Niech zostanie, Fred się ucieszy - zdecydowała. - Lecz jakiś mostek, proszę. Jeszcze dwa ogrodowe leżaki i stolik. Tu klomb różany. Ułożyła się wygodnie na leżaku i rozejrzała krytycznie: udeptana ziemia, mało słońca... A więc trawopodobny dywan na całość (w prawdziwej trawie są mrówki, poza tym kłuje), dach szklany, pnie porośnięte bluszczem i parę palm. Kwitnące bzy i szeroki tapczan. I jeszcze nocny stoliczek z lampką, a tam na dole obraz. Mogą być słoneczniki - pomyślała sennie, kładąc się na tapczanie. - Teraz kocyk... poduszeczka... Fred będzie zachwycony! Jeśli zechce, zrobię mu nawet lwa. Ale malutkiego... *** Ten rozświetlony świat wypełniały brutalne garby gór, jak grzbiety przedpotopowych jaszczurów. Fred zagwizdał, aż konie stanęły dęba i pognał przez skalne urwiska. Przelatywał obok bezdennych, pożądliwych przepaści, przeskakiwał grzmiące, zmętniałe czerwienią wodospady, miażdżył skarłowaciałe, jeżące się kolcami drzewka, rozrywał pajęczynowe firany. Konie tonęły we własnej pianie, lecz Fred popędzał. Reagowały na jego gwizdy jak na smagnięcia batem. Roznosiła go energia, żądza walki i niszczenia, lecz brakowało przeciwnika. Znęcał się więc nad końmi, kierując je w najbardziej niedostępne miejsca. Ze śmiechem wyskoczył z powozu, który zaczął staczać się w czarną, wionącą chłodem przepaść, pociągając za sobą konie. - Nie byłyście wystarczająco dobre! - krzyknął, a potem wzniósł twarz do nieba i zawył. Był to potężny zew. Ożyły martwe skały powtarzając echem ten wilczy śpiew. Sypnęły lawiną kamieni, które pokornie i cicho legły u stóp Freda. Odpowiedział swym poddanym zwycięskim śmiechem, który rozkruszył dumne szczyty, pogrążając je w przepaściach. Fred wzniósł ręce i bez najmniejszego wysiłku, z lekkim tylko poszumem wzniósł się w powietrze. Czuł ściągnięte dzikim uśmiechem mięśnie twarzy, gdy leciał nad skalistą pustynią, w którą obrócił niepokorną krainę. Nigdy więcej nie pozwoli, by padł na niego czyjś cień. Wśród ruin błysnął migotliwy, elektryzujący błękit. Było to malutkie jeziorko. Nieco dalej leżało drugie. Jak oczy elektryka - pomyślał Fred z odrazą. Runął ku dołowi jak wielki, drapieżny ptak, co dojrzał ofiarę. Srebrne błyskawice ryb strzeliły na boki, gdy przeciął zimną taflę. Jedynie jakaś różowa rybka w białym welonie podpłynęła bliżej i z ciekawością zajrzała mu w twarz. - To znowu ty? - spytała. - Zawsze musisz przeszkadzać mi w randkach? Mój narzeczony właśnie płynie, więc odwróć się lub idź sobie. Fred chwycił głupkowatego narzeczonego. Był to wyjątkowo tłusty i apetyczny węgorz. Wyciągnął wijące się cielsko na powierzchnię, nie zważając na histeryczne wrzaski panny młodej. Były one wybornym tłem dla wspaniałej uczty, którą sobie urządził. - Na ciebie też przyjdzie kolej - oznajmił rybce, wrzucając resztki węgorza do wody. - Doprawdy? - spytała, wynurzając się z wody w żółtych kalesonach. - Uważasz, że jako rybka jesteś atrakcyjniejszy niż jako kogut? A może jesteś pedałem? - zarechotał Fred. - To jakaś obelga? - zainteresował się Kogucik. - Zależy. Dla jednych obelga, dla innych komplement. - Więc pozwolisz, że potraktuję to jako komplement. Dla twojego dobra oczywiście. - Grozisz mi? - Przestanę uczyć cię tańca. Jeśli to nazywasz groźbą, to grożę. - Ależ to najwspanialsza groźba, jaką kiedykolwiek słyszałem - roześmiał się Fred. - Będę ci niesłychanie wdzięczny, jeśli ją spełnisz. A teraz wynoś się do diabła! I nie szlajaj się za mną w postaci głupkowatych rybek! - Każdy nadmiar lepiej wytańczyć, niż dać mu wybuchnąć. To ostatnia lekcja, której ci udzieliłem - oświadczył Kogucik i tanecznym krokiem pobiegł po kamieniach. - Poczekaj! Zamiast tych głupot, powiedz mi, jak się przemieniać w różne takie... Rybki czy inne... - Słuchaj własnego ciała, to i ono cię wysłucha - odkrzyknął Kogucik i zniknął między skałami. - Już dosyć się nasłuchałem. Zawsze kończyło się to chorobą - mruknął Fred. Po raz pierwszy w tej krainie przypomniał sobie Miśkę. Fala gorącego wstydu oblała go na myśl, że pozwalał się niańczyć jak niedorozwinięte dziecko. Czyż tak bardzo różniła się od Mamuśki? Z prawdziwą lubością poniewierała jego godność w imię miłości, gnoiła z troskliwości, pieściła z sentymentu do zwierząt. Pozwolił, aby wściekłość narosła w nim, biorąc za źródło wszystkie nieszczęścia, jakie przeżył, i aby rozgrzewała go w surowym świecie, jaki go otaczał. Poniżenie, strach, niedosyt, niepewność, wszystko to ucierał jak wybuchowy krem. Nienawiść odradzała go i wzmacniała. - Nienawidzę - syknął przez zaciśnięte zęby. - Nienawidzę! - krzyknął i wrzucił ciężki kamień do jeziorka. - Nieeenaaawidzę! - zaskowyczał jak uwięziony wilk. Miał ochotę gryźć, szarpać, burzyć, by ruiny przysypały wieloletnie upokorzenie. Leciał nienawidząc. Pod nim poszarpane skały, zamarłe w przedśmiertnych gestach, resztki dumnych szczytów, jak wyciągnięte błagalnie ręce ku niebu, gdzie Fred, dumny autor ich ruiny, kołował. Jedno tylko miejsce było nie naruszone. Wyniosłe skały nadal bałwochwalczo wznosiły swe łby. Jak pełni chwały zwycięzcy otaczały pierścieniem zieloną łączkę, pełną barwnych kwiatów. Fred zniżył lot jak sęp wietrzący padlinę. Tam, w dole, wśród upstrzonej barwami zieleni, stał fortepian. Świetliste błyski pojawiały się na klawiszach, gdy uderzały w nie palce muzyka. Fred zapikował. Głośna fala akordów niczym sprężysta ściana odrzuciła go w górę. Zakołował. Muzyka jeszcze huczała mu w głowie, a rozszarpane myśli bezładnie i bezsensownie podsuwały fragmenty dawnych zdarzeń, dziecięcych wyliczanek, urywki rozmów, snów i filmów. Przycupnął na jednym ze szczytów. Myśli stopniowo porządkowały się, muzyczny szum wypierało dudnienie oszalałego wściekłością serca. Nie ma takich gór, by się przed nimi zginać ze strachem, nie ma takich istot, które mogłyby go zatrzymać. I po cóż próbuje ta marna istotka w czerwonej czapeczce? Jego muzyka będzie silniejsza. Fred wzniósł głowę i zawył. A była to pieśń potężniejsza od poprzednich. Był w niej cały ból istnienia, całe zło, które niesie ze sobą życie, jego beznadziejność i bezsensowność, proch, w który się przemieni i błoto, z którego powstało. Zdrżała pod nim skała, a na zewnątrz pierścienia kamienie w szary piach się rozsypały. Fred zwycięsko popatrzył na człowieczka przy fortepianie. Dłonie zatańczyły na klawiszach. Fred chciał całość ogarnąć spojrzeniem, tak jak ogarniał swój świat, lecz tylko rozbiegane palce dostrzegał. Wypełniły cały kadr, każdy zakamarek ziemi i nieba. Ręce tańczyły po kamieniach, górach, jeziorach i pustyniach. Pieściły rozkołysane drzewa, a ptaki jak zdobne pierścienie siadały na palcach. Tanecznie pląsały wśród gwiazd, które jak błękitne krople rosy osiadły na klawiszach. A wokół twarze jak maski pajaców, zastygłe w grymasie cierpienia, że są maskami, wtopione w skalisty amfiteatr, gdzie tylko wiatr nie znużony wiekami ma prawo odgrywać swój koncert. Maski zasłuchane, złudzone nadzieją na życie. Kamienne głowy w kształt góry złożone czekają. Lecz na cóż mogą czekać? - By ktoś to czekanie przerwał! - krzyknął Fred i strącił w dolinę głaz dumny ze swej bliskości do nieba. Głaz toczył się pociągając całą lawinę za sobą. Fred czekał, aż bezczelnego grajka zasypią, lecz one jak potulne psy u jego stóp zamarły. Muzyk spojrzał w górę, tam gdzie Fred do hymnu zwycięstwa się szykował i zaśmiał się. Skały echem śmiech powtórzyły, bluźnierczą radość swego kamiennego bytu bogom oznajmiając. *** Samotny parasol kawiarniany tkwił na środku ulicy, lecz nauczony doświadczeniem Drabinka nie oczekiwał gościnnie otwartych drzwi. Natomiast jego wyobraźnia dorysowała pod parasolem malutki, wiklinowy stoliczek. Przy takim właśnie spędzał bezchmurne noce na tarasie cichej kawiarenki, sącząc aż do świtu filiżankę kawy. Ocknął się z marzeń, gdy zderzył się ze stoliczkiem. Z niedowierzaniem przejechał palcami po zarysowanym blacie. Sam kiedyś wydrapał ten nieokreślony kształt kilku przecinających się płaszczyzn. Wyczarowany ze wspomnień stolik był rzeczywistością. - Nareszcie - wyszeptał, jakby bał się spłoszyć ten nierealny realizm. Przypomniał sobie list Kogucika: „Na głód dobre są bajeczki...” - A więc... Stoliczku, nakryj się - wymówił zaklęcie ochrypniętym z przejęcia głosem, a w myślach stworzył przyrumienionego smakowicie kurczaka. I oto leżał na stole: pachnący, rumiany, lecz z głową popiskującą bezczelnie. Drabinka zamknął oczy i naniósł poprawki. Teraz kurczak zachowywał się jak na pieczeń Przystało, a obok stała szklanka wina. Pobiegł po krzesło. Kurczak czekał uczciwie i nic nie wskazywało, aby miał być mirażem. Chciwie wgryzł się w soczyste udko. - No, no... - mruknął, gdy na próbę wyczarował hulajnogę. Nie miała co prawda jednego kółka, lecz nie starał się specjalnie. To była tylko próba. - Co by tu teraz? - zastanowił się i czknął głośno z nadmiaru wina. - Może rower? Szybciej zwiedziłbym miasteczko. Nie, to głupie. Teraz, gdy mogę wszystko? Zafundował sobie wannę z pienistą wodą do kąpieli. - A więc mogę wszystko - wysapał z przejęciem. Ciepła woda i pełny żołądek rozleniwiły go, a świadomość wszechmocy uszczęśliwiała. Teraz mógłby zrealizować swe marzenia. Stworzyć kosmitów? Nie, to nie będą prawdziwi kosmici. Musiałby sam lecieć do gwiazd. Najpierw rozejrzy się tutaj. Warto by jakąś broń przeciw kołtunom, latarkę przecież stracił. Aha, nowy suwak do spodni. Może oswoi ten proporczyk? popatrzył sennie na łopocącą w górze płachtę. - Tak, proporczyk niezbędny jest w walce... - błysnęła mu ostatnia myśl, po czym zachrapał smacznie. Zapewne byłby szczęśliwy, widząc jak płachta zniżyła lot, cichutko zakołowała nad nim, a następnie wylądowała obok rzuconej na ziemię odzieży. Lecz zapewne byłby niemile zdziwiony, widząc jak gość zręcznie wyciąga z kieszeni mydełko, potem podrywa się i odlatuje. Obudziło go zimno. Woda w wannie wystygła, pianka przestała być pianką, ponadto zesztywniał mu kark i czuł się ogólnie, jak wymoczony śledź. Ubierając się zamówił nowy suwak przy rozporku oraz dzbanek kawy. Z zadowoleniem stwierdził, że krzesło wcale nie jest obwisłe, a wgłębienia na pośladki minimale, w sam raz, aby było wygodnie. - Czyżbym cię, przyjacielu, niesłusznie skrzywdził? Może cię nadużywałem? - spytał Drabinka, oglądając krzesło uważnie. - Szkoda, że nie umiesz mówić. A może...? Drabinka skupił się i krzesło zaskrzypiało, zachrypiało, zaskrzeczało, wreszcie odchrząknęło i powiedziało: Nareszcie. Chcesz usłyszeć, co o tobie myślę? - Domyślam się - mruknął Drabinka, pamiętając jak potraktował nieszczęsny mebel. Ale zawsze żył z przedmiotami martwymi w stanie wojny. Wiecznie rozpadały mu się w rękach, atakowały go, przestawały działać, albo gubiły się złośliwie. Nawet teraz jego własna skarpetka, którą pieczołowicie rzucił na brzeg wanny, nasiąknęła wodą cała dzięki magicznemu działaniu naczyń włoskowatych. - Raczej wyjaśnij mi, dlaczego wciąż się odkształcasz - powiedział. - Ja się nie odkształcam, lecz dokształcam - wyjaśniło dumnie krzesło. Drabinka starał się dostrzec, skąd wydobywa się głos, lecz ono mówiło chyba całym sobą. - Obwołałeś mnie przyjacielem - kontynuowało krzesło - więc starałem się zasłużyć na to miano. Wczuwałem się w twój nastrój i dzieliłem go z tobą. Czyż nie było ci lżej? Gdy byłeś zmęczony, ja byłem jeszcze bardziej, gdy się bałeś, i ja się kuliłem. Pamiętasz, jaki byłem mięciutki, gdy ty sflaczałeś? Ciebie też bolała noga, gdy mnie kopałeś, lecz to mnie smuciło. Przyjaciel zawsze powinien czuć się gorzej. Ogólnie chyba nieźle się sprawiłem? - Wolałbym, abyś był dla mnie podporą, a nie karykaturą. - Czy wyobrażasz sobie, abym się cieszył, kiedy ty cierpisz? Albo biegał, kiedy ty padasz? Albo pozostał twardym, gdy tobie niezbędna jest miękkość? Nie! Stworzyłeś mnie przyjacielem i takim pozostanę - oświadczyło krzesło. - Możesz mnie wyrzucić, pogruchotać, pognębić ostatecznie! Ale chyba tego nie zrobisz? - zaniepokoiło się. - A w ogóle mógłbyś dodać mi jeszcze trochę samodzielności. Chyba nie chcesz nosić mnie przez cały czas? Tym bardziej, że mam dwa razy więcej nóg od ciebie. Drabinka skupił się i krzesło wierzgnęło radośnie. - Tak jest znacznie lepiej - oświadczyło i pogalopowało ulicą. Może to i lepiej - pomyślał Drabinka, patrząc za oddalającym się przyjacielem. - Zawsze mogę stworzyć zwykłe, poczciwe krzesło. Nie zdążył jednak nacieszyć się wolnością, gdy krzesło przygalopowało z powrotem. - Pewnie chciałbyś posiedzieć, ale pozwól, że odpocznę chwilkę - powiedziało i rozkraczyło nogi. - Jak chcesz. Ja idę - powiedział Drabinka i ruszył brukowaną uliczką. - Chyba nie sądzisz, że cię opuszczę, przyjacielu. Wiesz, wymyśliłem już imię dla siebie. Możesz mi mówić Sęk. Nie sądzisz, że to bardzo piękne imię? Z sęka bierze się wszelkie życie. Wyrasta z niego gałąź, potem pączkuje i wreszcie strzela listowiem wypełniającym przestrzeń. A gdy nadchodzi czas godów, przybiera się barwnymi kwiatami i zapyla świat cały, by go wypełnić własnym jestestwem. Tak, sęk to istota świata. To piękny i harmonijny początek wszystkiego. Ciebie zaś nazwę... - Już mam imię - przerwał mu Drabinka. - Piotr. - Ale to nic nie znaczy - prychnął pogardliwie Sęk. - Nie ma w tym nic drewnianego. Chyba nie powiesz, że jesteś metalowy? - Więc mów mi Drabinka - westchnął ufolog. Gadatliwy towarzysz bardzo przeszkadzał obserwować teren, który za zakrętem uliczki zmienił się niespodziewanie. Imitację starych kamieniczek zastąpiły teraz migotliwe, przecinające się przestrzenie, co trochę przypominało barwny kalejdoskop lub silnie zabarwione strumienie światła, przenikające się w różnych płaszczyznach. Jakaś postać wynurzyła się z tego migotliwego obszaru i zbliżała szybkim, drobniutkim kroczkiem. Drabinka rozpoznał sprzedawcę mydeł. Ucieszony, wyszedł mu naprzeciw. Jego radość szybko prysnęła, gdy sprzedawca wyciągnął rękę i ostrym tonem zażądał: - Latarka! - Przykro mi, ale ją straciłem. - Więc ją odzyskaj! - Ona już chyba nie istnieje. Coś ją pożarło - Drabinka odpowiedział smętnie, lecz po chwili dodał z ożywieniem: - Ale zaraz zrobię identyczną. - Skupił się i po chwili trzymał identyczną latarkę w dłoni. - Proszę - powiedział obrażonym tonem, podając sprzedawcy latarkę. - Co mi tu wciskasz, kochasiu? - warknął staruszek i z obrzydzeniem odrzucił latarkę. Chwilę turlała się, a potem jak mała żmijka zygzakowatymi ruchami uciekła za kamień. - No więc? Jak sobie wyobrażasz spłacenie długu? - zachichotał złośliwie staruszek. - Doprawdy... - bąknął Drabinka, lecz przerwało mu krzesło. - Może go kopnąć? - A co to za straszydło? - zdziwił się sprzedawca. - Jestem Sęk, do usług. Ale jeśli sądzisz, że pozwolę ci na sobie usiąść... - I ja takiemu powierzyłem swój najdroższy skarb - powiedział staruszek, patrząc z politowaniem na ufologa. - No cóż, zadowolę się więc mydłem. Drabinka sięgnął do kieszeni i stwierdził ze zgrozą, że mydło także zniknęło. - Obskubała cię taka jedna szmata - oświadczył Sęk. - Przyleciała, ukradła i odleciała. - Jaka szmata? Czy to była ruda kobieta? - spytał Drabinka. - Przecież mówię, że szmata. A kolor to miała raczej niebiesko-żółto-zielono i napisowo - wyjaśniło krzesło. - No cóż, w tej sytuacji zmuszony jestem jako prokurator oskarżyć cię o zagarnięcie cudzego mienia. Jako adwokat nie mam nic na twoją obronę, jako sędzia skazuję cię na wojnę, jako wykonawca mianuję cię generałem. Oczywiście w twoim interesie jest, byś tę partię rozegrał na moją korzyść. Wylosowałem twój numer: IIIIII, a więc moja wygrana jest w twoich rękach. A raczej w twoim ciele. Tak więc, dbaj o ciało, kochasiu - zakończył staruszek i zniknął w migotliwej czerwieni. Drabinka miał tyle pytań: z kim walczyć, gdzie walczyć, czym walczyć i o co walczyć, że bez wahania rzucił się za sprzedawcą. Czerwień była ciepła, trochę kłująca i piekąca w oczy. Mimo płynących obficie łez, starał się dojrzeć drobną sylwetkę, lecz widoczność kończyła się na odległość wyciągniętej ręki. Szukanie czegokolwiek w takim miejscu było bez sensu. Cofnął się więc, potykając o rozgadane krzesło. - Twoje szczęście, że nie musiałem tam włazić. Mógłby mi się rozpuścić lakier, a i tak zdążyłem się rozeschnąć. To naprawdę nieładnie narażać przyjaciela na takie przykrości. Wszystkie stawy mnie łamią. Chyba nie chcesz, abym stracił resztkę żywicy? - A dlaczego miałbyś tracić? - wysapał Drabinka, ocierając łzawiące wciąż oczy. - A czym mam kapać? Tobie to nie szkodzi, bo i tak jesteś prawie sama woda, ale mnie robaki napoczną jak nic. - Chyba nie musisz mnie naśladować we wszystkim, do cholery? - Nie muszę, ale lojalność... - Idź do diabła! Mam teraz twardy orzech do zgryzienia - warknął Drabinka. - Ależ ja jestem specjalistą od takich spraw - ucieszył się Sęk. - Doprawdy? - Jasne! Wcale nie musisz go rozgryzać. Jak dojrzeje, sam pęknie - zapewniło krzesło, drepcząc w podnieceniu za ufologiem. - Może rzeczywiście masz rację - powiedział w zamyśleniu Drabinka. - Ale uzbroić się muszę. Nigdy nie wiadomo gdzie i kiedy pojawi się wróg. - Nie musisz, lecz musimy - sprostował Sęk. - Ja też proszę o zbroję. - Jak to sobie wyobrażasz? - roześmiał się Drabinka. - Od wyobrażania to ty jesteś. Ja mogę tylko sugerować. - Więc sugeruj. - A więc tak: trochę liści, żeby szumieć na postrach, trochę kolców, mocne pędy, kwiatki na wabia... - I korzenie, żeby podrosnąć? - zakończył ze śmiechem Drabinka. - Masz lepsze propozycje? - spytał Sęk obrażonym tonem. - Owszem - powiedział ufolog i puścił w ruch wyobraźnię. Po chwili krzesło zaopatrzone było w dwie ruchome podpórki pod łokcie, które dla Sęka były rękami. Każda dłoń zaopatrzona była w pięć małych luf. Nad oparciem wyrosła mała, obrotowa wieżyczka ze sterczącymi wokół armatkami. Ponadto krzesło opancerzone zostało blachą, a do nóżek miało przytwierdzone kółeczka. - Coś ty ze mną zrobił? wykrztusiło oburzone krzesło, gdy wczuło się w swą nową postać. - To dla twojego bezpieczeństwa. Jesteś teraz niepalne i możesz walczyć strzelając do wroga z dużej odległości. A na kółkach znacznie szybciej będziesz się poruszać - zapewnił Drabinka. - Może choć jeden kwiatuszek? - poprosił Sęk. - Albo parę pędzików... - Niech będą pędziki - zgodził się Drabinka, gdyż przypomniał sobie, jak skuteczną bronią były warkocze kołtunów. A żeby już całkiem uszczęśliwić przyjaciela, dołożył mu na końcu każdego elastycznego i mocnego pędu czerwoną różyczkę. - To bardzo ładnie z twojej strony - szepnął wzruszony Sęk i wypróbował jeden ze swych iście stalowych pędzików na dużym kamieniu. Owinął go, a potem cisnął z taką siłą, że w murze najbliższej kamieniczki wybił sporej wielkości dziurę. Rozochocony ścisnął inny kamień i ten rozsypał się jak bryłka gliny. - I co? - rzucił dumnie. - Wspaniale - pochwalił Drabinka i wziął się za własne wyposażenie. Przede wszystkim blaster. - Nie wiesz, jak wygląda blaster? - spytał Sęka. Nie doczekawszy się odpowiedzi, stworzył blaster. Na szczęście znajomość szczegółów technicznych okazała się zbędna. Na wszelki wypadek dołożył jeszcze pistolet laserowy, parę granatów i połyskliwy kombinezon. - Jak wygląda pole siłowe? - spytał Sęka. I tym razem jego pytanie spotkało się z pogardliwym milczeniem. Stworzył więc pole siłowe w kwiatuszki. - Chyba nie sądzisz, że będę chodził w tym balonie? zaprotestował Sęk. Rzeczywiście pole było niewygodne, więc je bez żalu zlikwidował. - Wiesz - powiedział w zamyśleniu Drabinka - sądzę, że tę wojnę zorganizowała Ruda. Mści się za mydło. A sprzedawca jest jej wspólnikiem. Od początku mi się nie podobał. Był dziwnie podobny do smoka. - Zobacz! - wrzasnął Sęk, wskazując swoimi pięcioma lufami niebo. - To ona cię okradła! W górze leciała płachta z napisem: Ha, ha. - Niewdzięcznik - syknął Drabinka, rozpoznając uwolniony z nici kołtunów proporczyk. Wycelował pistolet i nacisnął. Płachtą szarpnęło. Jeszcze przez chwilę rozpaczliwie próbowała utrzymać się w powietrzu, zanim opadła u stóp Drabinki jak zwiędły liść. Cofnął się od niej ze wstrętem. Upleciona była z gęstej siateczki drobniutkich żyłek, ruchliwych jak wyrojone robactwo. Z wyszarpanej dziury płynęła szarozielona, gęsta ciecz. Sploty wciąż zmieniały wzór. Teraz ułożyły się w napis: Świnia. - A ty jak się zachowałeś? Nie jak proporczyk, lecz podła wesz. Gdzie moje mydło? Odpowiedź układała się z trudem. Najwyraźniej robaczki czy żyłki były osłabione. Drabinka dał więc nieszczęsnemu stworzeniu głos. Szybko tego pożałował. - Proporczyk to możesz sobie powiesić na czole. Za dobre sprawowanie. A do mnie z większym szacunkiem, proszę - zatrajkotało stworzenie damskim, obrażonym i niezwykle dumnym głosem. - Po pierwsze jestem damą, po drugie napraw, coś sknocił, zanim się całkiem rozlezę. Tylko supełki mają być ładne. Żebyś mnie nie zeszpecił, bo będę się zacinać. No! Nie gap się jak słup, tylko zawiązuj! Drabinka pokonując obrzydzenie, zaczął wiązać poprzerywane, ciepłe żyłeczki, a dama trajkotała dalej: - Ostrożnie, robisz to bez znieczulenia! Jeszcze nikt mnie tak nie potraktował. Rozumiem jeszcze wykorzystać z honorem i rzucić z honorem. Ale tak bez honoru dziurawić? - A ty zachowałaś się z honorem? Ja cię uwolniłem, a ty zabrałaś mi mydło - parsknął Drabinka. - Nadałeś mi tak honorowy sens, że sama już nie muszę zachowywać się honorowo. A mydło było mi potrzebne. Strasznie się ubabrałam, a flaga musi być czysta. Plama na fladze to plama na honorze, nieprawdaż? Tak głośno o tym śniłeś, że przesiąkłam na wylot. - Nie pamiętam, o czym śniłem... - To była piękna wojna... - westchnął romantycznie Sęk. - Aleś go przerobił - zacmokała flaga. - Teraz jest znacznie przystojniejszy. Ma jakieś bojowe dostojeństwo. Chętnie bym się zadała z tym jego czubkiem. - Nie radzę. Mogłabyś nabawić się paru nowych dziurek - ostudził jej zapał Drabinka. - Chyba już wszystkie związałem. - Mam nadzieję. Nie cierpię frędzelków. - Czym ty właściwie jesteś? - Flagą. Przecież sam nadałeś mi taki sens. - A czym byłaś przedtem? - Bezsensem. - Czy może istnieć bezsens? - Nigdy nie widziałeś bezsensu? - zdziwiła się Flaga. - Noooo... może... ale co w takim razie robiłaś na nitkach kołtunów? - Powiewałam bez sensu. Ładnieje nazwałeś. Do czego one służą? - spytała podniecona i skręciła się w tubę przypominającą wielkie ucho. - Myślałem, że ty mi to powiesz. - Bardzo miło, że pamiętasz o mej wrodzonej dumie ucieszyła się Flaga. - Według mnie kołtun jest do kołtunienia. - Długo będziecie tak gadać? - zniecierpliwił się Sęk. - Jeszcze trochę i zakorzenię się. A szanowna dama, skoro ma ambicję być prawdziwą flagą, a nie byle szmatą, powinna się oprawić na jakimś szlachetnym drzewcu. Wydaje mi się, że tamto godne jest uwagi. Drąg był niezły, lecz stanowił podstawę dużej budowli przypominającej zgnieciony plaster miodu. Drabinka stworzył identyczny kij i szybko oddalił się, gdyż w budowli zaczęło coś brzęczeć i dźwięk ten kojarzył się niebezpiecznie z dużym rojem pszczół. - Nie rozumiem, po co wymyślasz tak niebezpieczne rzeczy - gderał Sęk. Na szczęście nie sprzeciwiał się, gdy ufolog na nim usiadł. - Trudno panować nad skojarzeniami wyjaśnił Drabinka, gdy niebezpieczeństwo zostało daleko za nimi. - Spisaliście się bardzo dzielnie - dodał, kiedy poczuł oburzone drżenie przyjaciela i szarpnięcie niezadowolonej przyjaciółki. Flaga załopotała dumnie, a Sęk wypuścił salwę honorową ze wszystkich luf w migotliwy obszar. Coś zakwiczało, zakotłowało się w czerwonej mgle, która rozpełzła się na boki odsłaniając pojękujące chrapliwie istoty. Wielki, kudłaty blond łeb i pulchne łapy ciągnęły za sobą odwłok cieniutki i rozwidlający się w coś, co przypominało chude nogi w obszarpanych dżinsach. Istota zarzęziła i padła twarzą na piasek. W jej plecach ziała duża dziura. Natomiast druga istota posuwała się niepewnie na krótkich, kabłąkowatych łapkach, również w niebiesko-spranym kolorze, tułów natomiast w kolorze yellow bahama, długi i giętki, przedziwnie falował jakby miał się złamać, lecz nie zdecydował jeszcze czy zrobić to w prawo, czy w lewo. Sęk wrzasnął i pogalopował nie zważając na ułatwiające ucieczkę kółka. Drabinka go nie powstrzymywał. *** - Gimnastykujesz się? - spytał bezczelnie miś. Inspektor z ulgą opuścił ręce. Miał wielką ochotę dać gówniarzowi kopniaka. Jednak nie nasłali mu tej zabawki dla rozrywki. Na pewno miś miał nadajnik, należało więc grać zbłąkanego wariata. - Cieszę się, że jesteś - powiedział z obłudnie głupkowatym uśmieszkiem. - Chyba zabłądziłem. - Szukałeś wyjścia, więc znalazłeś. Teraz chcesz broń i nie znajdujesz, bo chcesz nieprecyzyjnie. Masz sieczkę w myślach - oświadczył miś pogardliwie, co niezwykłe zdenerwowało inspektora. Właśnie precyzją myśli szczycił się najbardziej. - No, więc? Jaką broń na wojnę wybierasz, generale? - Łuk i strzały - mruknął wściekle inspektor. Jednak wściekłość zmieniła się w zdumienie, gdy ujrzał, że w dłoni dzierży łuk, a plecy obciąża mu kołczan ze strzałami. - Jjjak to zrobiłeś? - wyjąkał. - Nie ja, lecz ty. A w ogóle jesteś nudny. Zamiast tańczyć wojnę, interesujesz się głupstwami - powiedział miś. - Wojna to nie przyjemność, lecz obowiązek - wyjaśnił inspektor, kontemplując łuk. Ocknął się, gdy miś trzasnął za sobą drzwiami. Był znowu sam. Powiesił łuk na ramię - szanował broń, jakąkolwiek by była. Ulica była długa, milcząca i pusta. Latarnie stały rzadko i rzucały słabe światło, wydobywając z kątów mętne cienie. Inspektor prześlizgiwał się wzdłuż murów, obmacując każdą wnękę, w której powinny być drzwi, a których nie było. Były tylko zręczne imitacje. To wygląda coraz gorzej - pomyślał inspektor. - Muszę mieć przyzwoity pistolet! Czubkiem buta kopnął jakiś przedmiot. Kawałek obnażonej lufy zdradzał zawartość zawiniątka. Inspektor czule odwinął pistolet i obwąchał. Była to dobra broń, lecz brakowało nabojów. - Gdzie je zdobyć? - zastanowił się inspektor i w tym samym momencie z rękawa jego płaszcza zaczęły wypadać naboje. - Kuglarskie sztuczki - mruknął, nadstawiając kieszeń. - Tyle by w zasadzie wystarczyło - pomyślał, gdy kieszeń była pełna. Naboje zaczęły wypadać wolniej i tylko od czasu do czasu cichy dźwięk „dzyń” o bruk świadczył, że produkcja ustała „w zasadzie”. - Kuglarskie sztuczki - powtórzył inspektor ponuro. Uważał to wszystko za dalszy ciąg iluzji, a pistolet schował wyłącznie z szacunku dla broni. Inspektor poruszał się bezgłośnie, niby cień jastrzębia nad polami. Był równie niesłyszalny dla siebie jak dla innych. I dlatego w tej ciszy uchwycił daleki, dziwny dźwięk. Były to nieregularne, miękkie pacnięcia, przerywane cichym terkotem. Pac, trrr, pac, trr - dźwięk stawał się coraz bliższy. Inspektor wcisnął się w załomek ściany. Jakiś podskakujący kształt poruszał się środkiem ulicy. Inspektor nie rozpoznał w nim nic, co by przypominało cokolwiek. Co najwyżej fioletową w żółte paski kaszankę z wiatraczkiem. Przy każdym trrr z wiatraczka wydobywał się snop iskier i dymu, kaszanka unosiła się wtedy, by parę metrów dalej opaść z głośnym plaśnięciem. Kiedy zniknęła za zakrętem, inspektor wytarł zwilgotniały kark. Czyżby całe miasteczko było laboratorium doświadczalnym? A więc wolność okazała się pozorna. Ruszył nie zważając na kolejną zbliżającą się kaszankę. Tak jak poprzednia, przeskakała obojętnie środkiem ulicy. Gdy ucichł jej terkot, inspektor wyłowił nowy dźwięk. Był jak miękkie człapanie wielu nóg. Zbliżała się grupa ludzi. Przed sobą miał jaśniej oświetlone skrzyżowanie. Grupa nadchodziła z prawej. Może pójdą prosto lub skręcą w przeciwną stronę? - pomyślał inspektor. Ściany domów były na tym odcinku bezlitośnie płaskie. Rozbawione nagie nimfy i pracowite traktory na ścianach, zdobiące imitacje drzwi i okien, były okrutną ironią dla kogoś, kto potrzebował natychmiast prawdziwej dziury. Pozostawało ukryć się w cieniu ogłoszeniowego słupa, który sterczał na środku ulicy. Światło z najbliższej latarni dobiegało tu słabo, rozjaśniając tylko niewielki fragment afiszowej mozaiki. Inspektor przylgnął do słupa. Wodząc bezmyślnie oczami po zniekształconych bliskością literach i cyfrach, wsłuchiwał się w coraz bliższe kroki. Trudno było zorientować się w liczebności grupy - człapanie było nieregularne, przerywane czasem drobnym truchtem, czasem zniecierpliwionym przytupem. Ten marsz był produktem chorobliwie złej organizacji. Kątem oka inspektor zarejestrował cyfrę, która jakoś go zaniepokoiła. Spojrzał uważniej: to była cyfra 235 - jego cyfra. Odsunął się krok od słupa i w słabiutkim świetle odczytał fragment czarnego afisza: ...umery loterii - 235, IIIIII, 100, 500, 1000. Główna nagroda: ostatnia wojna światów! A więc są nawet rozrywki dla wariatów - pomyślał inspektor i to była jego ostatnia myśl na ten temat. W jasnym kręgu światła pojawiła się pierwsza postać. Inspektor odporny na różne widoki, tym razem mimowolnie jęknął. Była przecięta w połowie, a obie części rozłaziły się w przeciwne strony. Góra w kolorze yellow bahama płynęła obok dżinsowato-łaciatych nóg w pomarańczowych trampkach, a wszystko to połączone było cieniutkim, poziomym paseczkiem. Blond-kołtuniasty balon mógł być głową, gdyby szyja nie była cienką, długą niteczką. - Żadna przyzwoita głowa nie ma prawa utrzymać się na tym! - krzyknął w myślach inspektor i głowa rzeczywiście spadła. Gdy turlała się po bruku, patrzyła wielkimi, zwilgotniałymi oczami. Potem zamrugała jakby czymś zdziwiona, w kąciku błysnęła łza i z tym błyskiem głowa umarła. Inspektor mocniej wtulił się w cień. Człapanie zmieszało się z odgłosem nadlatującej kaszanki. Właśnie jakaś rozpływająca się na wszystkie strony świata poczwara przechodziła naprzeciw jego kryjówki, gdy kaszanka przypadkowym lądowaniem wgniotła jej głowę w demonicznie piersiasty tułów. Poczwara jęknęła, rozrzuciła szeroko ręce, z których wypadł miękki tobołek wprost pod nogi inspektora, a potem miękko plasnęła na bruk. Jej nogi w pomarańczowych trampkach drgnęły spazmatycznie, zanim znieruchomiały na amen. Mijające trupa paskudy zatrzymywały się na chwilę, sikały strumieniem łez, a następnie jak rozjuszone bestie ruszały śladem cichnącej w dali kaszanki. Inspektora interesowało głównie ich uzbrojenie. Zauważył tylko puchate tobołki ze sterczącymi rurami, które każda trzymała pod pachą, i dziwnie niekształtne toporki w miejscu, gdzie łączył się połatany dżins z yellow bahama kolorem. Gdy ostatnia poczwara ominęła słup, inspektor podniósł tobołek. Był to rodzaj poduszki na kółeczkach, z lufą i dyndającym pod nią pomponem. Inspektor uśmiechnął się pogardliwie - zabawka godna wariata. Wycelował rurę w oddalające się plecy poczwar, szarpnął pomponik. Poduszka drgnęła mu w rękach, z rury ze świstem coś wyleciało, bruk i ciała poczwar strzeliły w górę. Idiotyzm albo przypadek - pomyślał inspektor, obracając w rękach poduszkę. Pociągnął jeszcze raz. Gdy rozwiał się tuman kurzu i pyłu, z niedowierzaniem popatrzył na wielką dziurę w murze po drugiej stronie ulicy. To nie ma prawa strzelać! - pomyślał prawie z rozpaczą. I rzeczywiście: groźna lufa nagle sflaczała i chociaż inspektor dla próby szarpał pomponem, nic nie wystrzeliło. Odrzucił byłą broń ze wstrętem. Z wyrwy w budynku wiało wilgotnym chłodem. Inspektor przyczaił się, by rozróżnić w szumie zieleni inne szelesty znaczące. Tzw. ,,dusza” określa stan bytu Homo. ,,Dusza” w wewnętrzności Homo oznacza bycie w „rzeczywistości obiektywnej”. ,,Dusza” w zewnętrzności Homo oznacza bycie w „rzeczywistości subiektywnej”. Wewnętrzność swą Homo zatrzymuje w głębi ,,duszy”, a ,,duszę” w swej wewnętrzności. Tzw. „obnażanie duszy” śluzy tzw. „zbawieniu”, co można zrozumieć jako częściowe ulotnienie „duszy” w zewnętrzność, czyli częściowy niebyt w „rzeczywistości obiektywnej” oraz częściowy niebyt w „rzeczywistości subiektywnej”. Wnioskuje się więc, że pełny byt Homo może osiągnąć przez połączenie obu rzeczywistości, czyli zespolenie zewnętrzności Homo z wewnętrznością Homo w tym, co istotne dla Homo. RaportOX/C12/17 VIII - KAŻDY JEST PANEM ŻYCIA Miśkę obudziło łaskotanie. Na poduszce, przytulony do jej policzka, drzemał malutki lewek. - Aleś ty, dziubdziulek, śliczny! - zawołała, tuląc go do bujnej piersi. Fred będzie zazdrosny - pomyślała z niepokojem. Zawsze był zazdrosny o każdą okruszynę czułości. Ciekawe, co teraz robi, biedaczysko? Pewnie już się obudził. Chyba nie zechce mnie szukać, głuptasek? Ktoś chyba się nim zajmie? Doktor zwariował, ale jest jeszcze Drabinka i krasnoludek. Zresztą dobrze mu zrobi trochę strachu, ostatnio za dużo się wymądrzał i zadzierał nosa. Chętnie bym mu go utarła. - I ty teś, plawda, pimpelku? - zwróciła się do lewka. - Pieszczoszek cholerny, jajecznicy mu się zachciało. Maminsynek kopany. Grzdyl oskrobany! - Miśka zdenerwowała się niespodziewanie. I co gorsza, nie potrafiła sobie wyjaśnić nagłej niechęci do małżonka W miarę napływu wspomnień, niewykorzystanych szans szarego życia i własnego, umysłowego upodlenia, ogarniała ją coraz większa wściekłość. Była krową, poczciwą idiotką karmiącą wymionami dorosłego samca! Była dzikim zwierzęciem w klatce, zniewolonym przez karykaturalnego pokurcza, którego główną bronią był strach, nieporadność, nędza i szlochanie. Krążyła po wybiegu miotając się między nienawiścią i resztkami litości. I przypomniała sobie ręce wabiące bezsilnością i błaganiem, ręce wijące się jak robaki. Ręce, które rozszarpały błękit pełen życia, zalewając go nicością płynącą z nienawiści do wszystkiego co silniejsze, piękniejsze, trwalsze. Wątpliwości zniknęły. Znów była spokojna, lecz całkiem innym spokojem. Była opanowana i precyzyjna jak bestia szykująca się na polowanie. - Ta postać jest niegodna lwa. Bądź królem dla wszystkich i przyjacielem dla mnie - rozkazała. I oto stanął na skale lew potężny i ponury jak prorok, majestatyczny jak patriarcha, skrzydlaty jak szatan. Zrzuciła z siebie strzępy brudnych szmat i naga zanurzyła się w fosie. Sztuczne fale działały jak masaż. Ciało nabrało dawno zapomnianej elastyczności, skóra równomiernie poróżowiała, a w mięśnie wstąpiła siła, długo powstrzymywana na wodzach subtelności. Kąpiel zmieniła ją nie tylko zewnętrznie. W każdej cząstce jej ciała kipiała żądza działania, wyzwolona spod wszelkich obowiązków i odpowiedzialności. Otrząsnęła się z wody jak szczeniak, z długich włosów sypnęły fontanny kropel. Lew ryknął i niecierpliwie rozłożył skrzydła. Miśka pisnęła z zachwytu i naga wskoczyła na miękki, lśniący grzbiet. - Droga! - krzyknęła. Szklany dach rozprysnął się odsłaniając niebo. Miśka przymknęła oczy, wystawiła twarz na wiatr, pozwalając mu szarpać włosy i studzić rozpłomienione podnieceniem policzki. Odnajdzie swoje szczęście w błękicie, gdzie lekkość, beztroska, wyzbycie ciężarów i nieodpowiedzialność, gdzie rozluźnienie wszelkich więzów, rozprzęgnięcie się granic. Niedługo marzyła o tym szczęściu. Nad wesołym miasteczkiem snuły się ciężkie, bure dymy rozrywane wybuchami ognia, który jak czerwony gejzer wyrzucał w powietrze kawałki betonu i fontanny ziemi. Pędziła nad gigantyczną kupą gruzu. Na ścianach pożarów rysowały się czarne sylwetki lustrzanych karykatur. Ostrzeliwały się wzajemnie. Lew ryknął jakoś boleśnie i rzucił się między walczące Miśki. Instynktem zwierzęcia wyczuwał w tych przerażających, ludzkich formach swą przyjaciółkę i cierpiał z każdą zranioną i konającą od ran. Lew wariował. Miśka chwyciła go delikatnie za grzywę i tak samo delikatnie skręciła mu kark. Wokół zamykał się pierścień ognia, jedyną wolną od niego przestrzeń tarasowała porządnie ułożona sterta z martwych i półżywych ciał. Z determinacji zrodził się przypływ wszechmożności. Rozpostarła ramiona i wzniosła się ponad śmierć. Leciała nisko wypatrując wroga, lecz nigdzie nie dostrzegła istot, które nie byłyby jej własnymi karykaturami. Gdzieniegdzie widziała w miarę porządnie posuwające się kolumny. Wszystkie kierowały się w stronę czerwonej, migotliwej mgły i w niej znikały. Wylądowała obok pancernego łóżka na gąsienicach. Wszystko wskazywało, że był to jeden z czołgów, które zamówiła. Zjawy, wydając emocją zdławione pojękiwania, obejmowały właśnie czołg w posiadanie, sadowiąc się na poduszkach. - Co to jest? - Miśka przekrzyczała warkot silnika wskazując ścianę mgły. - Osłona maskująco-odstraszająca. Stamtąd nastąpił atak - wyjaśniła zjawa. - Gdzie wróg?! - wrzasnęła Miśka, a serce jej objął lodowaty chłód przeczucia. Czyżby okrutna pomyłka? Miłosna sprzeczka przeszła w lawinę? - Kto widział wroga?! - ryknęła potrząsając odbiciem, omdlewającym w bólu własnego wzruszenia. - Te, co widziały, nie żyją - chlipnęła zjawa i zemdlała doszczętnie. Miśka wzniosła się w górę i poszybowała ponad mgłą. W oddali widziała zarysy miasta rozłożonego na skalistej ziemi. Tylko z jednej strony miasta dotykał suchotniczy lasek, upstrzony rzadkimi kępami rozkrzewiającej się bujniej zieleni. Tam właśnie najczęściej pojawiały się wykwity ognia i dymu, tam wynurzały się z osłony maskującoodstraszającej jej bojowe oddziały. Wytłuką zwierzęta! - pomyślała ze zgrozą i skierowała lot w najgorętszy punkt. Za plecami usłyszała basowy poszum rozcinanego powietrza. Podmuch uderzył ją w twarz. Przez zasłonę słonej wody, gdyż łzawiły jej oczy, ujrzała fioletową w żółte paski rakietę samosterującą. Za nią nadlatywały następne. Miśka wzniosła się wyżej. Widziała jak wybuchają wśród drzew i maszerujących oddziałów. Wyrzucona na oślep z mgły różowa w złote gwiazdki bomba eksplodowała wśród czołgów. Ocalałe czołgi wypuściły salwę, zmiatając czoło kolumny. Uwolnione przypadkowo z czołgów rakiety niezdarnymi podskokami wysterowały się do miasta, miażdżąc po drodze niedobitki. - To już przesada pechowatości - jęknęła Miśka, gdy w zamieszaniu bratnie drużyny ostrzelały się wzajemnie z armatek ręcznych. - Wy macie żyć! - ryknęła. Zanurkowała w środek jatki z przekleństwem na ustach i batem w dłoni. *** Doktor był naprawdę szczęśliwy - wszyscy go kochali. I on wszystkich kochał, bo po raz pierwszy uwierzył, że jest za co go kochać. Jeżeli teraz tak radośnie oprawiają jelenia, to dlatego, że dał im jelenia i możność radosnego oprawiania. Miał dziką siłę dowolnego kierowania rzeczywistością, mógł więc uszczęśliwiać bez końca, tworząc raj dla ciał, a dla umysłów balsam. Jedna z dziewcząt oprawiających jelenia szarpnęła się, a potem uniosła nienaturalnie przegięta. Inne kobiety odciągnęły zwierzę i spokojnie podjęły przy nim pracę. Ta, która została, krzyknęła i uniosła się wyżej. Dopiero teraz doktor ujrzał przyczynę dziwnego zachowania. Olbrzymi boa oplótł jej ciało i teraz miażdżył. Cichy kwik i konwulsyjne drgnięcie ciała dziewczyny zakończyło tę nierówną walkę. Wąż pełznął powoli wlokąc za sobą ofiarę. Ludzie schodzili mu z drogi, by po chwili spokojnie wrócić do przerwanych zajęć. A wąż sunął teraz bezczelnie przed rezydencją Brata. Tyyy... Byle! - doktor spróbował podnieść się, lecz pijany świat zakołysał się gwałtownie. Jego władca zwalił się z przekleństwem na miękkie posłanie. Cisnął w gada opróżnioną butelką, kieliszkiem, własnym butem, a wreszcie fajką. - Byle! - powtórzył doktor, gdy boa zmiażdżył cielskiem i but, i kieliszek, i nawet fajkę, po czym zniknął wśród winorośli. Tyyy! - kiwnął na jednego z mężczyzn w przepisowym ubraniu. - Pasuje ci moja żona, Bracie? - spytał mężczyzna, uchylając w uszanowaniu melonik. - Diabli tam żona. Dlaczego nie ukatrupicie tego ścierwa? Kamieniem go albo toporkiem! Przecież ta wściekła bestia może tak twoją żonę... Albo i ciebie. - Doktor wykonał znaczący gest, to znaczy ścisnął własną szyję, wywalił język i zrobił zeza. - I co, Bracie? - spytał naiwnie wyfraczony elegancik. - Jak to co? Jak to co, się pytam?! - ryknął doktor. - A poza tym, co tam leci? - wskazał kiszkowaty przedmiot podrygujący w powietrzu. W pewnym momencie kiszka zawadziła o wierzchołek drzewa. Wystartowała jak rakieta w górę (bo naprawdę była rakietą), po czym wróciła. Po drzewie został tylko głęboki lej. - To atak - stwierdził doktor i beknął z wrażenia. - Przysłać żonę? - spytał uprzejmie mężczyzna. - Jaką żonę?! Nie rozumiesz, co mówię?! To atak! Wróg idzie! - ryczał doktor uciekając z rezydencji na czworakach. Elegancik szedł za nim z szacunkiem. - Czy wróg jest zły, Bracie? - spytał. - Oczywiście! Straszliwie zły! Co masz w tej głupiej pale?! - Jeśli myślisz o głowie, Bracie, to mam melonik. Jak się należy, przepisowo. Czy rozpoczniemy pieczenie, Bracie? - Teraz? - jęknął doktor zdruzgotany miejscową beztroską. To nawet trochę go otrzeźwiło, podniósł się obłapiając drzewo. - Trzeba przygotować się do walki - polecił słabo. - Dobro zawsze zwycięża. Zło poniosło klęskę na sam jego widok. Teraz czas uczcić Bra... Huk eksplozji zagłuszył dalsze słowa. Doktor padł na ziemię i osłonił głowę. Posypały się na niego bryłki ziemi, strzępy chaty i winorośli. Popatrzył na stojącego obok elegancika, strząsając z włosów ziemię zmieszaną z sokiem winogron. - Nadal uważasz, bałwanie, że walka skończona? - wycedził. Taaa... - stęknął mężczyzna, zachwiał się, a potem jak kłoda zwalił na twarz. Z jego pleców sterczała ogromna drzazga. Doktor poczołgał się w stronę ogniska. Mężczyźni nabijali jelenia na rożen, kobiety poprawiały makijaż. Jedna z dziewczyn próbowała zapudrować brzydką ranę na czole. Chwilę później upadła. Obok leżało jeszcze kilka trupów. Gwizd rozcinanego powietrza zwiastował kolejny nalot. - Kryć się! - wrzasnął doktor i osłonił głowę ramieniem. Rozpłaszczonym na ziemi ciałem wyczuł wstrząs. Kilka drzew w sadzie strzeliło w powietrze, buchnęły krwawe języki ognia. Jedno z drzew wylądowało niebezpiecznie blisko. Mężczyźni natychmiast nim się zajęli, by wzmocnić płomień w ognisku. - Trą ta ta, będzie uczta dla Brata - zanuciły wesoło kobiety, obracając rożen. Doktor zrozumiał, że ten optymizm jest chorobliwy. Wśród drzew majaczyły wysokie, chude i wiotkie jak młode brzózki postacie. Płomień i grzmot rozerwały je na krwawą miazgę. Jakiś otumaniony niedobitek potknął się o stertę drewna i runął wprost w ognisko, pociągając za sobą jelenią pieczeń. Zaskwierczało, swąd palonych włosów i mięsa zmieszał się z aromatami przypraw. Kobiety ratowały pieczeń, mężczyźni wydłubywali kijami niepożądany dodatek, a doktor rzygał. Jakiś potwór potknął się o jego rozwalone w krzakach ciało. Upadł i więcej się nie poruszył. Obok rozpuchłego, jak nadymany materac, trupa leżała puchata poduszka z lufą i pomponem. Doktor w otępieniu szarpnął za pompon. Poduszką szarpnęło, a z ogniska, pieczeni i ludzi utworzył się jednolity krem. - Wspaniały wymysł wśród miernych pomysłów mruknął doktor i jak samotny partyzant z armatką pod pachą wszedł w gąszcz porzeczkowych krzaków. Wśród nich rozlegały się śmiechy, pijackie pohukiwania, podzwaniało szkło. - Mierny wymysł - powtórzył doktor, kierując lufę na swój radosny ludek. Prysnęło ziemią i mięsem. Minął go oddział wroga. Potwory wyglądały jak kaczory Donaldy wyjęte spod prasy. Pomarańczowe placki niosły harmonie spranej niebieskości i yello bahamości. Gdy przeszedł ostatni szereg, doktor odwrócił się i dał ognia. To, co zostało żywe, ostrzelało się nawzajem. Ochłapy drgającego mięsa jeszcze strzelały, gdy doktor ruszył dalej. Nienawidził rozumiejąc, że po tym wszystkim nikt na świecie już go więcej nie pokocha. On też już nie mógłby pokochać nikogo. Pozostaje ucieczka w szaleństwo. Ależ już dawno uciekł! Dlaczego nim się nikt nie zajmuje?! Gdzie białe łóżko szpitalne i dobry zastrzyk? Dlaczego wraz z nim oszalał cały świat? I dlaczego z tego szaleństwa kpi ten idiota w czerwonej czapeczce? Miał czelność nazwać się krasnoludkiem! - Krasnoludy pod muchomory! - ryknął do poświstującego na fujarce Karmina. Siedział na gałęzi i poświstywał, a w rytm melodii wyłaziły korzenie tańcząc jak oswojone węże. - Węży też mam dość - oświadczył doktor nie zwalniając kroku. - Chciałem cię uspokoić - rzucił za nim Karmin. - A czy ja jestem wąż? - mruknął gorzko doktor. Sądziłem, że jesteś łagodniejsza bestia - Karmin zarechotał. Tyy, pijany trochę jestem, ale na trzeźwo nie strzelam celnie - warknął doktor, mierząc ze swej poduszki w krasnoluda. To doskonale! Na wojnę powinni chodzić wyłącznie nietrzeźwi - ucieszył się Karmin. - A jaką mamy aktualnie wojnę? - Ostatnią. Nie zapomnij swojego numeru: sto. Bardzo ładna cyfra, szczególnie gdy odejmie się jedynkę. - Znowu kpisz? - To by cię nie uspokoiło. Raczej ci zagram - oświadczył poważnie Karmin i dmuchnął w fujarkę. Zapulsowały nowym życiem korzenie, zafalowała ziemia. Doktor wygarnął z armatki. Lej w ziemi wypełnił się zielonkawo-szarą, śmierdzącą bryją. - One tylko tańczyły - powiedział smutno krasnolud. - Były obrzydliwe - doktor splunął, wepchnął armatkę pod pachę i skierował się na bezpieczniejszy teren. Były tam głównie nietańczące kamienie. A jeden z tych kamieni toczył mężczyzna we fraku. Brudna naguska ponaglała go przyjaznymi szturchnięciami. Doktor starając się utrzymać równy krok, prosty kierunek i godność, zbliżył się do swych poddanych. - Gdzie to taszczysz? - spytał surowo. - Do wsi, na twój dom, Bracie - wyjaśnił elegancik. - Nie słyszysz, co tam się dzieje? - wskazał łunę nad drzewami. Nawet tu dobiegały odgłosy wybuchów i strzelaniny. - Zanim dojdę, dobro nad złem zwycięży, Bracie. - Diabła tam zwycięży. Nawet broni nie macie. - Dobro bez broni zwycięża, samą słusznością jedynie - powiedziała naguska z przekonaniem. Doktor ciężko siadł na kamieniu, splunął zgęstniałą śliną w szary piasek. Jak bez fajki bajarza wyjaśnić tym głupcom? - Czy ja jestem dobry? - spytał. - Bardzo dobry - zapewnili zgodnie. - A tamto drzewko jest dobre? wskazał skraj zagajnika. - Bardzo dobre, bo owoc daje. Doktor wycelował i strzelił. Z rozdartego pnia wyszedł jęk dziwnie ludzki, a z rany chlusnął gęsty, szarozielony sok. - I co na to powiecie? Jaki jest finał, gdy dobro z dobrem się zmierzy? - Zło przegra - twardo powtórzyła naguska. - Ten strumień - wskazała płynącą w ich kierunku strużkę soku - pochłonie zły ogień, a drzewo znów płomiennie zakwitnie. Było to rozumowanie bezsensowne, lecz równie bezsensowna była wspinaczka strumienia pod górę. Doktor poczuł się wyjątkowo ohydnie. Stanął na chwiejnych nogach i splunął w dół, tam gdzie mazisty sok nadpełzał. - Kiedyś jeszcze nadziejecie się. I przypomni wam się śmierć. Zakwitnie czernią, a nie płomieniem. Taaa... Kolcem nadziany, czarną różą śmierci zakwitnie - zaśmiał się chrapliwie w pijackim zachwycie nad swą poetycką duszą. Roznosiła go fantazja i polot, rozśmieszały zatroskane niespodziewanie twarze pajacowatej parki. Stanowczo za mało pajacowate! - Nazbieracie mi grzybów - rozkazał. - Marynowanych obowiązkowo! I pozdrówcie ode mnie boa! - dorzucił, gdy gorliwie pobiegli do lasu. Przez chwilę miał ochotę strzelić do tych głupawych istotek. Rozśmieszyła go jednak myśl, że w raju, który stworzył, pozostał jedynie tak znamienny trójkąt: ona, on i boa. - Już on się nimi zajmie - mruknął spluwając pod nogi. Słońce zachodziło, lecz rozgrzany dniem piasek parzył w bosą stopę. Bolała głowa. Jego własny świat rozszarpany. Ściga go duch drzewa. Włożyć by chłodną lufę w usta... Proste, gdy nic nie zostało z człowieka... Czy jednak nic? - Gówno! - ryknął i strzelił w potężniejący strumień. - Same gówna! - Rozpylił głaz na jego dom przeznaczony. *** Inspektor dostrzegł w półmroku zgiętą sylwetkę człowieka, przemykającą wśród krzewów. Postać zataczała się, czasem opadała na ręce i tak przebywała kilka metrów, potem znów w pozycji pionowej przewalała się od drzewa do drzewa. Ranny albo pijany - pomyślał inspektor i ruszył za podejrzanym osobnikiem jak bezgłośny cień. Miękkie, wilgotne poszycie tłumiło kroki. Ciemna postać opadła na kolana. - Eeeek - głośne czknięcie rozległo się w ciszy jak wystrzał. Inspektor wykonał „padnij”, zanim uświadomił sobie znaczenie dźwięku. Poczuł się jak dureń. Cała wściekłość zszarganej dumy przeniosła się na pijaczka. - Tyyyy - warknął, podnosząc łajdaka za kołnierz. Alkoholowy odór wionął mu w twarz. Odrzucił go z obrzydzeniem jak brudny łach. Pijaczek z nerwowym pośpiechem przeczesywał palcami trawę. - Co tu robisz? - spytał inspektor służbowym tonem. - Szukam i szukam. Pomóż, bo mi Brat kazał nazbierać koszyk. Gdzie ja go mam? Gdzie mój koszyk?! - ryknął pijaczek płaczliwie i rzucił się w ramiona inspektora. Unik, szybki cios w kark i napastnik zwalił się w środek kolczastego krzewu. Inspektor otrzepał ręce i poprawił na ramieniu łuk. - Jasno się robi, a ty spać się pokładasz? - spytał damski głos zza krzaka, a ciało leżącego ktoś szarpnął niecierpliwie. - Aha, mamy więc przyjaciółeczkę - zagruchał inspektor. Huśtał się za plecami kobiety, przenosząc ciężar ciała z palców na pięty. Na jego ustach wykwitł pełen obrzydzenia i pogardy uśmieszek. Kobieta była odrażająco naga, szara i wymięta. Mała kurewka, jeszcze jej mało - pomyślał inspektor. Ty wiesz? On chyba umarł - stwierdziła bardziej zdziwiona niż zmartwiona. - Doprawdy? - zarechotał inspektor. - To te kolce. Spójrz, jak go podziurawiły. Dotknij ręki, jest zimna. Tu powinny być żyły, a są korzenie. Widzisz, jak pulsują? Musimy uciekać, on wkrótce zakwitnie - trajkotała kobieta z nabożnym przejęciem. - W czerwoną różyczkę zapewne? - W czarną różę śmierci - szepnęła. - No tak, przecież ma na sobie czarny frak. Pewnie chciałaś go oskubać? Wygląda na nadzianego faceta. - Kolcem nadziany, czarną różą śmierci zakwitnie - wybełkotała naguska, cofając się między drzewa. - Chwileczkę - inspektor chwycił ją za nadgarstek. - Po co go tu przywlokłaś? Forsą zaśmierdział? - Nie rozumiem. Grzybów dla Brata szukam. Marynowanych obowiązkowo - wysapała, usiłując wyswobodzić rękę. - Ty, mała, też za dużo wypiłaś. Spływaj, zanim twój towarzysz zakwitnie. Spróbował odwrócić mężczyznę na plecy. Zatrzeszczały roślinne ścięgna, ciągnące się za ciałem jak upiorne nici. Z pękniętych chlusnął śmierdzący rozkładem sok. Z rozdziawionej gęby trupa wypełzał giętki, pulsujący pęd. Strzeliło z niego kilka odrostów zapuszczając się w zmętniałe oczy. - Szukają wilgoci - pomyślał inspektor. Patrzył jak nasycone, nabrzmiałe i silne, pną się w górę pociągając za sobą twarz niczym zdartą maskę. Lecz ta maska żyła. Otwory na usta i oczy rozchylały się i zamykały z miękkimi cmoknięciami. Inspektor poczuł erekcję. Przenikliwy dreszcz fascynacji rozkładem i jakby porodem jednocześnie. To było głodne. Inspektor miał ochotę podać mu do possania palec, lecz jakaś resztka chłodnego rozsądku kazała mu włożyć w cmokliwe, rozdymane żądzą usta, lufę pistoletu. Naciśnięcie spustu było tylko wytrenowanym odruchem. Huk wystrzału zlał się z rykiem, przypominającym grzmot wybuchającego wulkanu. Ziemia wydęła się. Padając, dostrzegł inspektor drobne, ssące wiry. Stoczył się z wybrzuszenia, lecz i tu ziemia zaczęła wpadać w niespokojne drgawki. Biegł, a wokół coś wrzało, kipiało, mruczało. Gałęzie chlastały go po twarzy, kolce szarpały nogawki. Wbiegł na łysy pagórek. Wschodzące słońce roświetliło ziemię, ukazując plujące zielonoszarym błotem wrzody na jej ciele. Drzewa, o które się otarło, zdawały się tańczyć pod wpływem błotnistych liźnięć. A ono wciąż przelewało się ku niemu, jak wielka kropla rtęci, która się nie rozmazuje, lecz pełznie wbrew logice cieczy. Trawa, po której błoto przeszło, stawała się zieleńsza, a krzewy rozkwitały barwami, rozsiewając odurzający zapach. - A więc jesteś mięsożerna, bryjo? - wycedził inspektor, gdy ujrzał, jak wspina się pod górę, ku jego nogom, z obrzydliwym, a jednocześnie lubieżnie pociągającym kląskaniem. Strzelił. Bryja mlasnęła i ruszyła szybciej. Strzelał raz za razem. Bryja liznęła mu buty. Chciał się cofnąć, lecz jęzor naparł na jego plecy i wznosił się ku szyi. Rzucił pistolet w rozwierającą się przed nim gardziel. Dziesiątki języków liznęło jego ciało. Czuł, jak wślizgują się w nogawki i rękawy. Były ciepłe, pieszczotliwe, wyuzdane cudownie... Przez dłuższą chwilę rozkoszował się błogim rozleniwieniem. Jego ciało wypełniało się energią, jakiej nigdy nie zaznał. Chyba że przez chwilę tam, nad brzegiem morza. Znów miał ochotę zerwać się i pędzić przed siebie albo dać komuś w pysk, rozpieprzyć cokolwiek. Na przykład to bezczelne błotko. Obmacało, popieszczochało i poszło. Tylko kipiąca do obłędu zieleń świadczyła, że tutaj było. - Ciekawe czy szanowny nieboszczyk już zakwitł? - Inspektor wstał i podciągnął spodnie. - Cały metal kurwa obżarła - stwierdził nieprzyjemnie zaskoczony brakiem suwaka przy rozporku, klamerki przy pasku i guzików przy płaszczu. Przewiązał płaszcz w pasie nogawkami spodni. - Gdzie uciekła ta goła dziwka? - zastanawiał się schodząc w zielony gąszcz, skrywający gdzieś czarną różę śmierci. Wysoka i ostra trawa chlastała jego obnażone łydki, kolczaste krzewy szarpały płaszcz, a gałęzie drzew starały się wyłupić mu oczy, lecz krok inspektora był twardy i zdecydowany. Nie czuł bólu, tylko narastającą wściekłość, gdyż wśród zieleni dostrzegł czerwoną czapeczkę. Pod jego ciężkimi butami skamlała miażdżona trawa, stękały pękające gałązki, wzdychała wgniatana ziemia. Nad te wszystkie odgłosy wznosił się płaczliwy dźwięk skrzypiec. Czapeczka była coraz bliżej - ostatnie drzewo, ostatni krzew. - Nie idź dalej - Karmin powstrzymał inspektora wyciągniętą ręką. - A czemuż to, mądralo? Mam ochotę obejrzeć swoje dzieło - warknął inspektor, uderzając krasnoluda kantem dłoni w zgięcie ramienia. Powstrzymująca go ręka opadła, lecz jakby z własnej woli, powoli, spokojnie. - Lepiej słuchać, niż oglądać, szczególnie dla ciebie - powiedział Karmin. Inspektor przywołał na twarz najstraszliwsze szydercze spojrzenie, na jakie potrafił się zdobyć. - Co mi zarzucasz? - spytał zaczepnie. - Niemożność słuchania i tańczenia. Tylko tyle? Zapomniałeś jeszcze o niemożności grania, gwizdania, śpiewania, fruwania i ćwierkania. - Nie zapomniałem, lecz to za mało, by pokonać różę śmierci. - Więc wiesz, że chcę ją zabić? - Śmierdzisz tym na odległość - powiedział Karmin. - A ty śmierdzisz kryminałem. Lepiej przyznaj się, gnojku, dla kogo pracujesz? - Dla ciebie. - Kpisz sobie? - inspektor zacisnął pięści. - Ha! Oto problem honoru! Idź, załatw go sobie - zaśmiał się Karmin, po czym rozpłynął się w powietrzu. Inspektor wcisnął pięści w kieszenie płaszcza i zagwizdał pod nosem jakąś fałszywą melodię. To było zbyt głupie, aby zareagować mądrze. Jękliwe skrzypce wydały dźwięk podobny do rechotu starej czarownicy. - Już ja ci pochichoczę - mruknął inspektor i zdjął łuk z pleców. Szarpnął cięciwę. Zagrała pięknie, złowieszczo. Założył strzałę i ruszył w stronę róży. Jej ciemne błyski widać było nawet przez gęste krzewy. Melodia stała się nagle słodka, kojąca. Ciche tony usypiały, obiecywały spokój i wytchnienie. Inspektor poczuł, że nic mu się nie chce. Obojętność - to jedyne, co w tej chwili czuł. A przecież miał coś ważnego do załatwienia. O co chodziło? Czy to ważne, gdy trawa taka miękka? Cóż z tego, że przebija podeszwy... jest dobra jak strzała, którą ściska w zaciśniętej pięści. Ta muzyka przeszkadza pięści. Trzeba ją zagłuszyć, zanim wystrzelą trawy na spotkanie ciała. Z zaciśniętego gardła wydobył się najpierw charkot, a potem melodyjny skowyt, zagłuszający na chwilę dźwięk skrzypiec. Lecz ta chwila wystarczyła, aby inspektor zruzumiał perfidię pułapki. Zasłonił uszy, nabrał powietrza w płuca i ryknął: „Marsz, marsz brygado bojowa. Szlachetny przyświeca nam cel! Zbrodnicza potoczy się głowa, Wybieli czerń, rozjaśni biel!” Do zasłoniętych uszu docierały strzępy muzyki skrzypiec. Przyspieszył i ryknął ponownie: „Marsz, marsz o ład i spokój, Ciszę bezpieczną w domach, O międzyludzki pokój I sen bezpieczny na tronach!” I to ma być róża? - pomyślał inspektor wzgardliwie, na widok pofałdowanego niechlujnie, czarnego fraka. Siedział na krzaku odwrócony plecami, pusty, wymięty, i tylko rękawy poruszały smyczkiem, a długie poły zwijały się i rozwijały w paroksyzmie lubieżnej żarłoczności. Inspektor opanował niespodziewany, paraliżujący lęk i uciskając uszy aż do bólu, skrzekliwym głosem zaśpiewał: „Do szturmu twardym krokiem marsz! Na niepokorne bydło Wyciągnij broń i zasłoń twarz, Prawem twój miecz i skrzydło!” *** Fred zapominając o muzycznej barierze skoczył w dół, by muzykowi pięścią śmiech do gardła wepchnąć. Wylądował na stercie kamieni obok lśniącego czernią fortepianu. - To ty? - W muzyku rozpoznał Karmina. - To ja. Dobrze się bawisz? - wesoło spytał krasnolud i palcem uderzył w klawisz. Wysoki ton zabrzmiał jak ironiczny chichot. - Przestań! krzyknął Fred, gdyż odczuł go jak szpikulec przeszywający mózg. - Czyż nie szukałeś przeciwnika godnego siebie? Przeciwstawiam moją muzykę twojej, więc odpowiedz, zamiast jęczeć - oświadczył Karmin. - A jeśli twój głos jest zbyt słabą bronią, stwórz instrument, który zagłuszy melodię mojego. Palce krasnoluda delikatnie przebiegły po klawiszach. Melodia niezaspokojonej tęsknoty rzuciła Fredem o ziemię. - Gdybym miał trąbę... - jęknął, drąc pazurami zieloną trawę. Duża kępa wraz z ziemią została mu w rękach. Patrzył jak puchnie, twardnieje, a wreszcie złoci się kształtem wielkiej trąby. Zadął w nią potężnie. Ryknęła melodią goryczy i bólu, topiąc w sobie fortepianowe dźwięki nadziei. Karmin uderzył śmielej, wypuszczając nie znające barier marzenia. Zamgliła się kotlina, zafalowały skały uwalniając kamienne twarze, rozjaśnione teraz i szczęśliwe. Fred przez chwilę poczuł się okruchem skały, której dano szansę. Tak, szansę... Urzeczywistnić marzenia... Zwyciężyć! Niech gong się odezwie, jak tarcza słoneczna wielki! Niech zawtóruje mu perkusja o tysiącu talerzy i tysiącu bębnów! Niech zgrzytliwe skrzypce zajęczą tysiącem rozrywanych strun! Niech tysiąc palców szarpie jelita tym pozornie szczęśliwym, aby ich skowyt zagłuszył pozór, a ból przywrócił rzeczywistości! Niech zagrzmią organy tysiącem piszczałek na pogrzebach ożywionych! Niech wtóruje im tysiąc werbli żałobnych w przegranej bitwie! A tysiąc dzwonów zaśpiewa cmentarzom! - Fred krzyczał, a wokół niego wyrastały tysiące instrumentów, pochłaniając polanę. Tworzyły piramidę zrównującą się z najwyższymi szczytami, które kruszyły się pod naporem jej masy i dźwięków. Była to symfonia okrutna jak życie. Głośna jak protest. Zgrzytliwa jak walka. Bezwzględna jak śmierć. - Cóż robisz tu jeszcze ze swą złudnie błyszczącą nadzieją? - parsknął pogardliwie Fred. Karmin przestał grać i w zadumie patrzył na piętrzące się wokół instrumenty. - Tego się nie spodziewałeś, prawda? Zatkało cię? Czemu nie bębnisz w swoje pudło?! Chcesz się poddać?! Nie sądzisz chyba, że masz jakieś szansę?! - wrzeszczał Fred, rozwścieczony jego milczeniem. - Żal mi tej polanki - powiedział Karmin. - Cóż znaczy jakaś polanka przy tak potężnym dziele?! - Im większe dzieło, tym większy będzie jego upadek. Patrz, już trzeszczą twoje bębny i pękają skrzypce pod ciężarem organów i dzwonów. Patrz, jak wygięły się biedne talerze pod naporem innych. Twoja muzyka jest krótka, choć bardzo zaborcza i hałaśliwa. Więcej w niej słów niż uczuć. Szkoda mi tej polanki - zakończył Karmin z westchnieniem. - Teraz ty jęczysz - roześmiał się Fred. - Żal ci tego, żal tamtego... Tak, wielkie dzieło już umiera. Lecz czyż to nie wspaniała śmierć? Tysiące ostatnich westchnień, ostatnich dźwięków, połączą się w milion akordów rozpaczy. Ten upadek to będzie najwspanialszy koncert! Czysta improwizacja! Kto, kogo? Jakim dźwiękiem będzie umierał bęben, jakim skrzypce, a jakim kolejne piszczałki w organach? Symfonia jednorazowego użytku! - Interesuje cię głos śmierci? Twój zew był głosem śmierci - powiedział Karmin. - Dla innych. Lecz ja... - Wiem. Cóż zrobisz z tą siłą? - Stworzę instrument jeszcze wspanialszy. Jego śmierć nie tysiącem, lecz milionem akordów zadźwięczy - powiedział z powagą Fred. - Po co ci to? - zdziwił się Karmin. - Dlatego, że zawsze bałem się zniszczenia, a teraz chcę je wynieść ponad tworzenie i byt, który jest strachem. Stworzyć istotę, której celem będzie sama śmierć, a nie życie. Dać życie to krótki gest, dać piękne umieranie to łaska. - Chciałbyś skorzystać z takiej łaski? - Już raz siebie zabiłem - roześmiał się Fred. - Czy można umrzeć ponownie? Jestem ostatnim martwym człowiekiem na całym tym martwym świecie. Istota, którą stworzę, będzie szczęśliwa mogąc umrzeć tak twórczo, jak nie może tego zrobić omotane strachem życie. - Jesteś jak wąż próbujący połknąć własny ogon, lecz własnej głowy nie pożresz. - Nie zamierzam - powiedział wesoło Fred i wzniósł ręce do lotu. Zakołował ostatni raz nad czerwoną czapeczką i rzucił na pożegnanie: - Zamierzam być nieśmiertelny! A innym dam tysiąc śmierci! Jęk walących się instrumentów dognał go bolesną falą. Bezładne dźwięki mieszały się z grzmotem umierających gór. Fred przyśpieszył. - To było brzydkie - mruknął pod nosem. - Inaczej trzeba, inaczej. Należałoby zmienić wszystko. Nie jedno życie, lecz każdą śrubkę tego smrodliwego świata należałoby przerobić. To musi być prawdziwe dzieło! Symfonia! Sztuka! Po co sztuka? A jednak sztuka. W niej jest taka obrzydliwość dowolności. A ja mogę wszystko, piekło czy raj... Czy jest jakaś różnica? Kto śmiał bez mojego udziału je segregować?! Ja sam! Sam muszę to załatwić! - Sam zdecyduję, co piekłem, a co rajem! - głośno oznajmił światu. Lecz świat milczał, gdyż był pustynią martwą. Nawet wiatr gdzieś uciekł nie mając z czym poharcować. Strzępy czerwonej mgły zaśmiecały przestrzeń kryjąc horyzont. - Zapełnię pustkę wielokrotnie, by wielokrotnie mogła ze śmierci się zradzać! Niech żywe karmi się martwym, by samo trupem się stało. Lecz niech to piękne będzie, bo wstrętna jest śmierć człowieka. - Niech śmierci istot nowych towarzyszy blask i dźwięk zwycięski! Niech śmieszność i smutek stanowią ich ciała! A głowy uwieńczy czerwona korona błazna! Żywotność serca automat samoniszczący zastąpi, a korpus wypełnią barwne błyskawice, niczym sztuczne ognie na cześć śmierci dające wiwat! I nich ten marny dołek za cały świat swój mają! Fred wylądował na skraju wielkiego grajdoła, w którym natychmiast zaroiło się od drobnych istotek. Miały w sobie coś ze ślimaka i kondensatorka, i koziołka, a głowy ich wieńczyły czerwone, błazeńskie czapeczki. Rozpadały się w pióropuszach barwnych iskier i powstawały, by znów wystrzelić na kształt fajerwerka. Obraz efektowny, lecz milczący. Jak wydobyć dźwięk nadający symfonii treść? Melodię pragnień, cierpień, rozterek, radości i strachu? Gdzie głos pękających strun skrzypiec, jęk rozgniatanych piszczałek, krzyk trzaskających bębnów? Gdzie to wycie oznajmiające finał? - wołały wygłodniałe marzenia Freda. Musiał zaspokoić ten głód. Trzeba zejść w ten ludek i niczym spragniony wody kwiat ssać rozkosz śmierci, by wypełnić suche jelita życiem. Nażreć się i rozrosnąć, sięgając korzeniami tam, gdzie rytm upartego pulsu przeszkadza umierać. *** Sęk zwolnił, gdyż kółka grzęzły w szarym piachu. W strzępach czerwonej mgły skryły się budowle miasta, bruk zabytkowej uliczki zmienił się w ponurą, kamienistą pustynię. Drabinka milczał, by spanikowane krzesło nie wyrzuciło go z siodła. Tym bardziej że zjeżdżali właśnie w wielki grajdoł, w którym mrowiły się malutkie istotki w czerwonych czapeczkach. Nie były to jednak krasnoludki. Wyglądały raczej jak małe kondensatorki z główkami ślimaków na kozich nóżkach. Kondensatorki bez przerwy błyskały kolorowo, kopciły i wybuchały. Chrzęst rozgniatanych kółkami Sęka ciałek był zgrzytliwy jak mechanizm starego zegarka. A przecież sądząc po czapeczkach zdobiących ślimacze główki, były to istoty żywe. A może nawet rozumne, choć Drabinka nie pojmował ich samobójczych działań. - Zwycięstwo! - zafurkotała dumnie Flaga, gdy zmiażdżyli ostatnią istotkę na swej trasie. - Pleciesz - warknął Drabinka. - A co? Pokonali nas? - zaniepokoiła się. - Przecież nie walczyliśmy z nimi. - Ja walczyłem - oświadczył dumnie Sęk. - Nie masz pojęcia, jak nacierpiały się moje kółka. Mam obawy, że się sfrustrowały. Kółka były po prostu czymś oblepione i po oczyszczeniu znów kręciły się raźnie. - Cóż to za przeciwnik? - mruknął Drabinka. Ponurym spojrzeniem objął kłębiące się pobojowisko. - Chyba nie o taką wojnę chodziło? - Nie tańczący zawsze ma wątpliwości - powiedział Karmin, materializując się jak duch po drugiej stronie mikroświatka. - Tańczący ich nie ma? - rzucił ironicznie Drabinka. W tańcu wszystko w jedność się zespala. - Dobro ze złem, ciało z duszą, dusza z Bogiem i tak dalej? - roześmiał się ufolog. - Duperele - parsknął krasnolud. - Istota z wszechświatem. Czy wtedy mogą być wątpliwości lub niemożności? Jakby dla zademonstrowania tego, zawirował jak tancerka na lodzie, zmieniając się stopniowo w niewielkie tornado. - Cóż to? Teatrzyk dla mnie urządzasz? Zdążyłem już zauważyć, że masz nadludzkie możliwości. Nietrudno je mieć na takiej planecie, gdzie wszystko jest hokuspokus. Spróbowałbyś takich cudów na Ziemi - powiedział Drabinka, gdy tornado stało się znów Karminem. - A więc nie jesteśmy na Ziemi? - Chyba mi nie wmówisz, że to Paryż, Wiedeń lub Nowy Jork? - wskazał odległe miasto. - Każdy ma takie miejsce, na jakie zasłużył. Tańcząc można mieć wszystkie miejsca naraz. - I cóż ja bym robił we wszystkich miejscach naraz? - Nie miałbyś wątpliwości i długów. - Więc wiesz? - speszył się Drabinka. - Przecież tańczę. - I jesteś wszędzie? To zapewne wiesz, gdzie jest latarka i mydło? - Według twoich spostrzeżeń miejsca i czasu latarka jest tam, gdzie jeszcze nie jesteś, a mydło tam, gdzie już nie jesteś. Musisz spłacić dług według własnych możliwości - oświadczył Karmin. - Za latarkę zostałem generałem, a jaki wyrok w sprawie mydła? - Zostałeś mordercą - powiedział Karmin dziwnie zmienionym głosem. - Pamiętaj, że masz numer I-II-III. Jego czerwona czapeczka stała się rudą czupryną, spod której zerkały drwiąco zielone oczy dziewczyny w pancernym fartuszku. - Naprawdę chciałem ci oddać - bąknął Drabinka. Dziewczyna zaśmiała się hałaśliwie. - Więc pełzaj dalej, pajacu! Flaga zafurkotała z oburzeniem, krzesło zaskrzypiało nerwowo i wypuściło serię ze swych dziesięciu luf. Pociski przeszyły dziewczynę jak mgłę, która rozwiała się pozostawiając tylko rechoczący śmiech. Wkrótce i on się rozwiał. - Dlaczego strzelałeś? - spytał oburzony Drabinka. - Zrobiłem tylko to, na co ty miałeś ochotę - wyjaśnił Sęk. Czy miał temu durniowi tłumaczyć, że ochota a działanie to dwie różne rzeczy? Że sprzątnął mu sprzed nosa okazję nawiązania kontaktu z prawdziwym kosmitą czy może kosmitką? Prymitywny umysł Sęka nie pojąłby wszystkich subtelności skomplikowanej psychiki. Pozostawały wybuchowe istotki. Sprawiały jednak wrażenie, że nic prócz samounicestwiania ich nie interesuje. Przyjrzał się bezładnej bieganinie. Właśnie jakaś istotka wybuchła rozpadając się na elementy, które starannie wyzbierano i poskładano do kupy. Nowo narodzony albo odremontowany osobnik wypuścił smugę dymu i iskier, po czym porwał jeden z kawałków świeżo rozwalonego pobratymca i włączył się do brygady remontowej. Następnie pobiegł dalej i znów wybuchł. W ten sposób kółko zamknęło się. Cóż za bezsensowna egzystencja. Nie, z takimi stanowczo nie mógł znaleźć wspólnego języka. Jednak na wszelki wypadek postanowił zwrócić na siebie uwagę. Współistnienie zewnętrzności z wewnętrznością w ramach pojedynczego osobnika Homo wpływa destrukcyjnie zarówno na jego wewnętrzność jak i zewnętrzność. Destrukcyjność indywidualnego Homo wypływać może ze stadnej struktury Homo. Wnioskuje się więc, że solidaryzację wewnętrzności z wewnętrznością Homo osiągnie w konfrontacji wewnętrzności i zewnętrzności innych osobników Homo. Raport OX/C12/18 IX - GŁÓWNA WYGRANA: OSTATNIA WOJNA ŚWIATÓW Miśka leciała nad głowami rozszalałych w walce odbić i smagnięciami długiego bata starała się przywrócić porządek. Wściekłość zmieniała się w rozgoryczenie. Jej dzieło unicestwiało się wzajemnie, bez celu i bez sensu. Huczące zawziętością płomienie pożerały las: drzewo za drzewem, każdy krzak, trawkę, poduszkę mchu zmieniały w yellow bahama pustynię. - Zawracać, idiotki! Tu są bezbronne sarny i zające! - wrzeszczała Miśka przekrzykując eksplozje swych ślicznych rakiet i bomb. Zakotłowało się wśród oddziałów. Załkały odbicia nad tą okrutną prawdą, wzdęte cierpieniem serca pękły z hukiem, krwawiące żalem serca chlusnęły potokami czerwieni, z której coś się rodziło. - Tam szukajcie wroga! - Miśka wskazała wyłaniające się z czerwonej mgły zarysy budowli. Były dziwnie obce w swych wymyślnych kształtach i złowieszczych kulistych blaskach. Wylądowała obok muchomora, którego krew odbić zrodziła. - Ta ziemia nasiąka niebezpiecznie - przywitał ją tu Karmin i za pomocą złocistych pałeczek głos werbli wydobył z nogi grzyba. - To wszystko przez ciebie! Przez ciebie wszystko umiera! - rzuciła mu w twarz. - Nietrwałe owoce rodzisz - roześmiał się Karmin. - Co ty tam wiesz?! Jak dorwę tych chuliganów... Nie widziałeś ich przypadkiem? - Wszędzie jest chuligaństwo - Karmin rozejrzał się wokół. - To niechcący, moje wojsko szukało wroga. - Wróg się rodzi, gdy sokami życia nasiąka ziemia. Tam, pod powierzchnią rodzi się bestia, korzenio-jelita zwierzęco-roślinną esencją napychając, a ty dostarczasz jej karmy. Nasyci się bestia ostatnią wojną światów... - Co tym tam wiesz! - przerwała mu Miśka. - Wyślę z pięćset... - Ta liczba jest również twoim przeznaczeniem. To główny los w wojennej loterii - twój los - mówił Karmin i rozpływał się na piasku jak czerwony kleks na bibule. - Co ty tam wiesz, głupi, jeśli cię wcale nie ma - parsknęła Miśka, gdy piasek wchłonął tę czerwień. Leciała nad piekłem. Beton, cegły, szkło, strzępy błonkowate, gumowate i nie zidentyfikowane strzępy miasta lewitowały w górę, wyzwolone energią rakiet, bomb i pocisków. Pomknęła do miejsca, gdzie dym był rzadszy i tylko pojedyncze wybuchy sygnalizowały potyczkę. Koło ceglanego muru skupiły się najbardziej macierzyńskie odbicia. Tryskając czułością próbowały przygarnąć, utulić i ukochać jakąś zabłąkaną, włochatą istotę, która strzelała wprost w wyciągające się miłośnie ręce i nabrzmiałe słodyczą piersi i usta. Miśka z wrzaskiem runęła na niewdzięczne bydlę. Ujrzała rozszerzające się przerażeniem oczy doktora i chlasnęła batem bezczelną gębę. Błysk w jego rękach. Coś świsnęło jej nad głową. - A więc to tak?! - ryknęła, wyczarowując dla siebie armatkę. Szarpnęła za pompon. W chmurze dymu uniosły się kawałki cegieł i ludzi. W tej rąbance rozpoznawała własne fragmenty: obszyta dżinsem noga, ręka w yellow bahama strzępach, na blond tleniony skalp i jeszcze coś z wnętrza. Miała nadzieję, że to coś jest z doktora. Nie mogła wylądować, aby to sprawdzić, gdyż ziemia koło muru dziwnie się wybrzuszyła, a potem pękła wchłaniając karmę. *** - Jestem zmęczony! - ryczał doktor, strzelając do wszystkiego, co ruszało się w zasięgu wzroku. Rozmaitość sunących przez miasto potworów najpierw go przerażała, potem zadziwiała bezmyślnością walki. Wystarczyło, że strzelił w maszerującą kolumnę, by powybijały się wzajemnie. Najpierw go to bawiło, teraz czuł się zmęczony i wściekły. Alkohol wyparował w ciągu nocy, którą spędził w nieustannym marszu. Niestrudzony soczek wciąż płynął jego śladem, nad głową przelatywały nieobliczalnie wybuchające kaszanki i równie nieobliczalnie sypały się wybuchowe, różowe kostki. O, jakże piękne i bezpieczne wydały mu się teraz chwile spędzone u boku nieobliczalnej księżniczki. Dlaczego pozwala, aby tak cierpiał? Czyjeś ręce pogładziły go po głowie, jakieś ręce wtuliły go w obfitą pierś, dziesiątki długich, glistowato miękkich rąk wyciągało się ku doktorowi, a za nimi rybio cmokliwe usta i lepkie jak błoto spojrzenia. Wsparł się plecami o ceglany mu i strzelał wyciosując sobie wśród napierających zewsząd ciał przejście do dziury, którą minął wcześniej. Jakiś krzyk w górze. Goła baba z rozwianym włosem i biustem leciała na niego jak torpeda. To ona rzucała trupem! - rozpoznał zniekształconą wściekłością twarz Miśki. Jej bat jak rozpalone ostrze smagnął mu bark. Strzelił i zanurkował w dziurę. Biegł, a za jego plecami walił się świat. *** - Narysować swój system kontaktowych znaków: I-II-III? - zastanawiał się Drabinka, obserwując bieganinę w grajdole. - Czy zwrócą uwagę, gdy tak są zaaferowane wybuchaniem i zmartwychwstawaniem? Jeśli te znaki staną się dla nich przeszkodą... Drzewcem flagi zaczął ryć znaki w piasku. Krechy były na tyle głębokie, że stanowiły wystarczającą katastrofę dla maleńkich istotek, by zostać zauważone. Wpadały w te rowy, a osypujące się skiby na brzegach uniemożliwiały wszelką pomoc lub samodzielne wyjście. Wybuchały więc w dołach i nie wstawały więcej, gdyż nie miał kto ich wyremontować. Jakaś biało-szara kruszyna wzniosła się nad te rowy jak bąk. Nie miała na łebku czerwonej czapeczki, a tylko strzępek rozwianych włosów i połyskującą spod nich łysinę. Ciałko zadziwiająco podobne do ludzkiego okrywała biała koszula i ciemne spodnie. - Czyżby się udało? - pomyślał Drabinka z dreszczem emocji. - Z półinteligencji wyłoniła się inteligencja. Ewolucja czy przypadek? A może efekt mojej ingerencji? Właściwe istoty zamieszkują głębsze warstwy ziemi, a te w czapeczkach to ich biologiczno-mechaniczne roboty. Rozregulowały się, lecz dopiero moja ingerencja zwróciła uwagę właścicieli. Teraz jeden z nich robi porządek - ułożył sobie Drabinka składną teorię na cały ten mikroświatek i już bez niepokoju mógł obserwować poczynania biało-szarego bąka. Jego możliwości były zadziwiające. Zatrzymywał się w locie nad brzegiem rowu i jakby tylko samą siłą woli skupiał piaszczystą skibę w spiczasty kopiec, a potem ten kopiec zwalał w dół, na kłębowisko czapeczek. Gdy rów wypełnił się nimi po brzegi i tylko piaszczysta wypukłość znaczyła ten wielki grobowiec, człowieczek-bąk wpił się weń ustami i ssał. I pęczniał. Rósł jak niedorzeczny szarością kwiat, który ma niedostatek karmy, aby wypełnić się barwą. Drabinka w odruchu litości zebrał zmiażdżone przez Sęka ciałka i wcisnął je czubkiem buta w zapadły grób. Stopę przeszył straszliwy ból. But rozlazł się, a przez powstałą dziurę zaczęły wypełzać żyły i ścięgna. Pulsowały jak korzenie tęczowego kwiatu, gdy wędrował podziemnym tunelem. Coś czarnego jak wielki skrzep wybroczyło z rany i rosło pokrywając świat wybuchowych istotek. Zabarwił się różowością człowiek-kwiat, jego pragnieniem rozwarte usta były otwierającym się do życia pąkiem. Pęczniała rozwarta gęba i czyż nie była to twarz znajoma? Twarz Freda wiecznie czegoś głodna! Straszliwsza niż ból i rana... Nie, rany nie było, tylko czarny skrzep, spod którego jęki miażdżonych jak zgrzytliwy pisk skrzypiec. A w skrzep wymierzona strzała. - Jak śmiesz?! - ryknął Drabinka, gdy ujrzał naciągającego łuk inspektora. Ten czarny kształt zrodził się z jego bólu, wykarmił go sobą oraz istotkami, aby mógł zakwitnąć, wybuchnąć kształtem i kolorem nad własną szarość i szarość świata. Była to pierwsza rzecz, którą stworzył, i była to rzecz wspaniała w swej niezwykłości, nawet jeżeli czasem przybierała nieciekawe rysy Freda, dlatego nie pozwoli nikomu jej uszkodzić. Szczególnie takiemu łachowi jak inspektor. - Jak śmiesz! - powtórzył. - W imieniu prawa - powiedział inspektor. - Najpierw musisz zabić mnie, a później moje dzieło - oświadczył Drabinka, kierując blaster w inspektora. - Nie twoje, gnojku, lecz moje. To ja zrobiłem trupa i z niego rośnie ta róża. W imieniu prawa... - inspektor skierował strzałę w Drabinkę. - Strzelaj! krzyknął Drabinka i schował się za oparcie Sęka. - Nie mogę - oświadczyło krzesło. - Strzelaj! Dlaczego nie strzelasz?! Chcę tego! - Nieprawda. Boisz się i ja też się boję. - Nie boję się. Mamy lepszą broń od niego. Daj ognia! - A co na to prawo? Lepiej uciekać - zaproponował roztrzęsiony Sęk. - W tym świecie gwiżdżę na prawo - Drabinka splunął i mocniej ujął blaster - szczególnie, gdy mnie okrada. *** Ciągle sucho i głodno. Ludek umierał z pompą, lecz wstawał nie dostarczając karmy. Nie powinny wstawać - stwierdziła świadomość Freda, gdy on sam ze swymi zmysłami przewąchiwał wnętrze ziemi, gdzie puls był uparty, a zapach życia drażniący. Przetoczyły się twarde kółka po ciałkach niepokornych, ziemia nasiąkła wabiąc głodnego Freda. Czuł żyły pęczniejące od energii życia. Lecz mało jej było w tych istotkach dla śmierci stworzonych. Sucho i głodno - wołała świadomość Freda i do natarcia instynkty rzuciła, by karmę zdobyły. Kopce piasku samą wolą rosły, gotowe swym ciężarem soki wycisnąć i słabnące tętna zatrzymać. Potem śpiew wilka i kopce lawiną ruszyły, by żywych w trupy, a trupy w inne życie przelać. Fred ssał i życiem pęczniał. Sucho i głodno - wołała świadomość Freda, gdy zmysły strumień gorącej energii wyczuły. Siła głodu była tak wielka, że rozerwała tkanki więziące strumień. Fred chłeptał energię, sam się nią stając. Świadomość z ciałem się złączyła w krwi lepkiej i słodkiej jak mleko matki. Czyjś strach i ból napełniły go siłą i rósł. Pod ziemią krzyczała roślina szarpana pięćsetkrotną eksplozją. Fred zapuszczał jelito- korzenie i pił szarozielone soki życia. Kipiała agonia pięćsetkrotnie rozmnożonego bytu, a Fred rósł i potężniał chłonąc łapczywie czerwone soki. Stawał się kwiatem czarnym jak skrzep, powabnym jak róża. Róża otwierała płatek za płatkiem, powiekę pod powieką, wszystkie oślepłe jasnością, aksamitne, powabne. Rozchyliła usta jak pąk, w których drzwi dla wszystkich, co nie znajdując własnych miotają się w klatce pozorów istnienia. Bo tylko śmierć nie jest pozorem, a on: Fred-róża jest śmiercią. Lecz nie straszną, a rozkoszną jak kwiat, jak czarna otchłań snu spokojnego, jak jedyna i ostateczna prawda i cel, który nie jest pozorem. Róża rozchyliła drzwi-usta, by nażreć się i silniej rozkwitnąć, a rozpychając się zapachnić sobą cały świat. *** Inspektor miał ochotę rozszarpać ubliżający naturze łach, lecz bał się odsłonić uszy, by nie omotała go ta melodia posłusznej śmierci. A rękawy monotonnym ruchem przesuwały smyczek po skrzypcach. Nawet ten ruch usypiał. Inspektor kopnął krzew, z którego wyrósł frak. Kolce przebiły skórę, schwytały nogę jak drapieżne pazury. Zatrzeszczały roślinne ścięgna, ciągnące się za mięśniami jak upiorne nici. Inspektor wrzeszczał. A wrzeszcząc deptał, miażdżył, rozrywał. Nasiąkała ziemia. Frak zapuścił rękawy i ssał. Wzdymał się, a rośliny wokół usychały zmieniając się w szary popiół. Pozostawał piach i kamienie. I przestrzeń jakby skurczona. Co było odległe, bliskie się stawało. W otworze kołnierza czarny skrzep wyrastał jak głowa. Straszna w pożądliwości i nienawiści, choć jeszcze twarzy nie widać. Inspektor łuk naciągnął i w łeb wycelował. Jakiś krzyk obok. Cóż tak podskakuje ten chudzielec z rozbieganymi oczkami? - Jak śmiesz?! - zaskrzeczał. Nad jego głową łopotała flaga. Obca flaga, a obok obcy pancerny tron i dziesięć wycelowanych luf. Chce zagarnąć naszego trupa pomyślał inspektor i wycelował strzałę w lufy. Konfrontacja zespolonych Homo ujawniła głębsze pokłady wewnętrzności Homo, które nie ujawniane są zewnętrzności Homo, oraz płytsze warstwy zewnętrzności, które nie dopuszczane są do wewnętrzności Homo. Głębsze pokłady wewnętrzności w znacznym stopniu pokrywają się z płytszymi warstwami zewnętrzności. Wnioskuje się więc, że integracja osobnika Homo może nastąpić na szczeblu głębszego pokładu wewnętrzności z powierzchniową warstwą zewnętrzności. Raport OX/C12/19 X - WYJŚCIA Widziała siebie konającą tysiące razy. Szkaradne postacie, które jednak były nią samą, a przynajmniej jej zniekształconym obrazem, pławiły się we własnej krwi, szarpały bliźniacze ciała na strzępy. Zabijały siebie wielokrotnie, jak wielokrotnie się w lustrach zradzały. Jakże silnym musiałby być człowiek, by widzieć własną śmierć powieloną w tysiącach obrazów. Miśkę siły opuszczały. Wykrwawiała się z nich tak, jak wykrwawiał się spłodzony z niej lud. Już nie złowieszcze okrzyki i nawet nie błaganie towarzyszyły świśnięciom jej bata. Teraz już tylko łkała dobijając te, którym nie udało się skonać od razu i zazdrościła im. Tego, że takie słabe, bezradne, bezmyślne. Kukły ginące z uśmiechem sukcesu na ustach. Szybko przeżyły to, do czego je stworzyła i zażywają spokoju jako kupa śmierdzącego gnojowiska. Czy autor tej kupy zazna kiedykolwiek spokoju? Czy można pozbawić się myśli? Zakopać wspomnienia jak trupy? Zapomnieć o innych, by żyć samemu? Ciemność jak kurtyna otwiera się, dom lalek ukazując. Ciepły, przytulny jak wnętrze kwiatka... jak pąk odurzeniem chroniący przed sobą... To były jej drzwi! *** „Cisza sobą głośna, Senne płaszczyzny betonu, Róża nabrzmiała ciemnością, Pęknięty świat...” - mruczał doktor, idąc przez ruiny miasta. Powietrze drgało praniem pocisków, rozbijane budowle wielką kurzawą wznosiły się do nieba, jakieś przebiegające cienie, jakieś oszalałe bólem twarze i mięso... Wszędzie dużo krwi i mięsa. Lecz doktor był zmęczony. Zmęczony zewnętrznością. Teraz jego umysł wypełniała poezja. Tyle było spraw, o których nikt mu wcześniej nie powiedział, a o których sam chciałby teraz śpiewać na cały świat. Byle tylko ciszę rozprzestrzenić na te dźwięki nieustępliwe, raniące echa, dźgające uszy natrętnym wrzaskiem i łomotem. Byle tylko ciemność rozpostrzeć na te bolesne błyski, na okrutny kalejdoskop kształtów i barw. „Plum, plum, plum Kapie świat Plum, plum, plum Zdechły Brat Bim, bani, bom Ryki mas Pani param Letka cichota Pam param Ala ma kota” - zanucił cichutko doktor. Czarna i wielka jak chmura róża schyliła ku niemu swój pąk. Przekroczył zapraszająco rozwarte drzwi, za którymi czekała cisza, ciemność i poezja. *** Odwróciła się wolno czarna postać. Twarz w skrzepie jak okrutna maska. - To twarz tego wariata! Z Sierotki! A więc jednak wspólnik! - krzyknęły z satysfakcją myśli inspektora, potwierdzając przenikliwość umysłu. Rozchyliły się poły fraka. Otworzyły się czarne drzwi. Inspektor otarł z kątów ust spieczoną pianę. Czyżby szefowska wścieklizna? Nieraz przecież spryskał śliną twarz Podwładnego. Wściekła hiena żerująca na cudzych sukcesach. A tu, w przytulnej, rozpalającej czerwieni biały Welon i nagością wabiąca noga. Bezczelny, pociągający lubieżnością widok. Jedyny sojusznik w tym największym spisku, jakim było życie. - Poczekaj! - krzyknął inspektor i zanurkował w rozpalającą żądze, gorącą czerwień. *** Z pistoletu wystrzelił strumień światła. Lecz sekundę wcześniej Drabinka zauważył jak rozchyliły się płatki róży i niczym czarny cień wchłonęły inspektora i podążający ku niemu strumień. Sęk zadrżał z emocji lub strachu. - Zabiłeś go? - bąknął niepewnie, a Flaga szarpnęła się do ucieczki. Drabinka nie był pewny. - O! - powiedział, aby coś powiedzieć. - Przecież jestem generałem. A róża rozkwitała. Kolejne płatki rozchylały się, pochłaniając coraz więcej przestrzeni i światła. Dziwne, nieziemskie postacie z poduszkami w rękach lub na wielkich łożach sunęły w cień róży i tam znikały. - Nareszcie - sapnął ze wzruszeniem Drabinka. - Obca i niezwykle łagodna cywilizacja. - Skąd wiesz, że łagodna? Oni są potworni - jęknął Sęk. - Widzisz te poduszki? Te łóżka? Czy istoty śpiące mogą być agresywne? - uspokoił przyjaciela, a tym samym siebie i pognał za marzeniami w ciemność. *** Rozpasłe ciało Freda, świat jak groch wysuszony poczuło. Zmysły nie chwytały już pulsu najlżejszego, ni ciepła płynącego od życia. Sam czuł się życiem jedynym. Lecz cóż teraz, gdy cel osiągnął? Nie ma już kto umierać, a więc śmierć zwyciężył. Przynajmniej w jednym świecie. Tyle innych pozostało. Czym będzie, gdy wchłonie wszechświat cały? Tym czym jest teraz, lecz bez dalszej drogi. Ciemność, pustka, cisza i nuda. Róża śmierci jak czarna dziura. Wchłania przestrzeń, światło, życie i czas. - Niech się stanie światło! - rozkazał Fred. Wobec nieusuwalnej sprzeczności między wewnętrznością i zewnętrznością Homo, w wyniku której gatunek wykończy się przez tzw. „rozdarcie”, wnioskuje się o pozostawienie Homo jedynego, niesprzecznego wewnętrznie elementu, to jest wnętrzności. Raport OX/C12/20