ALEXIS DE TOCQUEVILLE WSPOMNIENIA EDYCJA KOMPUTEROWA: WWW.ZRODLA.HISTORYCZNE.PRV.PL MAIL TO: HISTORIAN@Z.PL MMIII® CZĘŚĆ PIERWSZA Napisana w Tocqueville w lipcu 1850 roku. [GENEZA I CHARAKTER TYCH „WSPOMNIEŃ" – OGÓLNA FIZJOGNOMIA EPOKI POPRZEDZAJĄCEJ REWOLUCJĘ 1848 ROKU - OZNAKI ZWIASTUJĄCE TĘ REWOLUCJĘ1] Oddalonemu przejściowo od teatru spraw publicznych i — dla kruchości mego stanu zdrowia — niezdolnemu poświęcić się żadnemu większemu studium, nie pozostaje mi w mym osamotnieniu nic innego jak przez moment zastanowić się nad sobą, czy raczej rozpatrzyć się wokół siebie we współczesnych wydarzeniach, których byłem uczestnikiem lub świadkiem. Myślę, że z mej bezczynności najlepszy zrobię użytek, gdy odtworzę te wydarzenia, odmaluję ludzi, którzy na mych oczach brali w nich udział, by w ten sposób, jeśli zdołam, pochwycić i wyryć w mej pamięci zamazane rysy, które składają się na niepewną fizjognomię mojego czasu. Wraz z tym postanowieniem powziąłem i inne, któremu pozostanę nie mniej wierny; te wspomnienia będą odetchnieniem dla umysłu, a nie dziełem uczonym. Piszę je wyłącznie dla 1 Pierwszą część swoich wspomnień Tocqueville pozostawił nie podzieloną na rozdziały. Wyodrębnił je i opatrzył tytułami bratanek autora, Christian de Tocqueville, który w roku 1893 przygotował pierwsze wydanie Wspomnień. siebie. Będą one zwierciadłem w którym bawić się będę widokiem moich współczesnych i siebie samego, nie zaś malowidłem przeznaczonym dla publiczności. Nie przeczytają ich nawet najlepsi przyjaciele, ponieważ chcę zachować swobodę malowania bez pochlebstwa i siebie, i ich. Chcę szczerze odsłonić skryte pobudki, które każą nam działać, im i mnie zarówno jak innym ludziom, i pobudki te zrozumiawszy — opisać je. Słowem, chcę w tych wspomnieniach wypowiadać się szczerze i dlatego jest niezbędne, aby pozostały zupełnie sekretne. Nie zamierzam w mych wspomnieniach cofać się dalej niż do rewolucji 1848 roku, ani też prowadzić ich poza 30 października 1849 roku, kiedy opuściłem ministerstwo2. Zawarte w tych granicach wydarzenia nie są pozbawione pewnej wielkości, a również i moja ówczesna pozycja pozwoliła mi dobrze je widzieć, dlatego chcę je odmalować. Jakkolwiek nieco na uboczu, żyłem w obrębie parlamentarnego świata ostatnich lat monarchii lipcowej, a przecież miałbym kłopot z wyrazistym odtworzeniem zdarzeń tego czasu tak nieodległego, lecz tak zatartego w mej pamięci. Gubię wątek wspomnień pośród labiryntu małych incydentów małych idei, małych namiętnostek, osobistych poglądów i sprzecznych projektów, w którym wyczerpywało się życie ówczesnych polityków. W moim umyśle utrwaliła się tylko ogólna fizjognomia tych lat. Na mą to często spoglądałem z zaciekawieniem pomieszanym z obawą i wyraziście postrzegałem szczególne rysy, które ją charakteryzują. Oglądane z oddalenia i jako całość nasze dzieje między rokiem 1789 a 1830 jawiły mi się niczym obraz zaciekłej walki, jaka toczyła się między dawnym ustrojem, jego tra- 2 Tocqueville był ministrem spraw zagranicznych w gabinecie, który rozwiązał się 31 października 1849 r. na żądanie Ludwika Napoleona. dycjami, pamiątkami, nadziejami i jego ludźmi uosobionymi w arystokracji, a nową Francją wiedzioną przez klasę średnią. Wydawało mi się, że rok 1830 zamknął ten pierwszy okres naszych rewolucyj, czy raczej naszej rewolucji, ponieważ była tylko jedna rewolucja, ciągle ta sama w zmiennych obrotach fortuny i różnych namiętności, której początek widzieli nasi ojcowie i której my sami wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie zobaczymy końca. Wszystko, co się ostało z dawnego ustroju, zostało na zawsze zburzone. W 1830 triumf klasy średniej był ostateczny i tak zupełny, że wszelka władza, wszystkie swobody i prerogatywy, całe rządzenie znalazły się ścieśnione i jakby upchnięte w wąskich granicach owej klasy mieszczańskiej, z wyłączeniem — na mocy prawa — wszystkiego, co było pod nią oraz — mocą faktów — wszystkiego, co było nad nią. Tym sposobem została ona nie tylko jedynym przewodnikiem społeczeństwa, ale rzec można stała się ona jego dzierżawcą. Pozajmowała wszelkie urzędy, zwiększyła niebywale ich liczbę i przyzwyczaiła się żyć tyleż prawie ze skarbu publicznego ile ze swojej własnej przedsiębiorczości. I nieledwie jak rzecz cała się była dopełniła, zaraz też nastąpiło wielkie uspokojenie wszystkich politycznych namiętności, swego rodzaju powszechne pomniejszenie wszelkich wydarzeń i prędki rozwój publicznego bogactwa. Szczególny duch klasy średniej stał się ogólnym duchem rządów zapanował w polityce zewnętrznej równie dobrze jak w sprawach wewnętrznych duch aktywności i przedsiębiorczości, często bez poczucia przyzwoitości, na ogół stateczny, nieraz zuchwały przez próżność i egoizm, nieśmiały z temperamentu, umiarkowany w każdej rzeczy wyjąwszy upodobanie w dobrobycie, wreszcie mierny duch ten, zmieszany z duchem ludu lub arystokracji, może być niezrównany, sam natomiast zawsze da rządy pozbawione wielkości i cnoty. Rozpanoszywszy się jak nigdy żadna arystokracja, klasa średnia, którą należy zwać klasą rządową, utwierdziła się w swym panowaniu, a wkrótce w egoizmie i poczynała sobie niczym w prywatnej firmie każdy z jej członków tyle myślał o sprawach publicznych, ile mógł z nich wyciągnąć korzyści dla swych spraw prywatnych, i w swym małym dobrobycie łacno zapominał o ludziach z ludu. Potomność, która dostrzega tylko wielkie zbrodnie, a której umykają zazwyczaj przywary, nie dowie się być może nigdy, do jakiego stopnia ówczesne rządy przybrały pod koniec charakter towarzystwa przemysłowego, gdzie wszystkie operacje są nastawione na zysk, jaki mogą z nich osiągnąć jego członkowie. Przywary te wynikały z naturalnych popędów panującej klasy, z jej niepodzielnej władzy, z wycieńczenia i korupcji tego czasu. Do ich powiększenia znacznie przyczynił się król Ludwik Filip3. Był przypadkiem, który sprawił, że choroba stała się śmiertelna. Jakkolwiek władca ten był synem najszlachetniejszego w Europie rodu, chociaż w głębi duszy skrywał płynącą z tego dziedziczną dumę i z pewnością żadnego człowieka nie uważał za sobie równego, to jednak posiadał większość zalet i wad, które szczególnie przynależą niższym szczeblom społeczeństwa. Miał w zwyczaju regularność i oczekiwał tego od otoczenia. W zachowaniu był stateczny, pełen prostoty w przyzwyczajeniach i umiarkowany w gustach, z natury przyjaciel prawa i wróg wszelkich nadużyć, powściągliwy jeśli nie w pragnieniach, to w swych posunięciach, ludzki ale nie wrażliwy, zachłanny i łagodny, żadnych hałaśliwych namiętności, żadnych rujnujących słabości, żadnych rażących przywar, z cnót królewskich miał tylko jedną, odwagę. Grzeczności był niebywałej, 3 Ludwik Filip, książę Orleanu (1773 —1850) — potomek bocznej linii królewskiego domu Burbonów wywodzącej się od Filipa Orleańskiego, młodszego brata Ludwika XIV. Po rewolucji lipcowej 1830 r. i abdykacji Karola X, Burbona z linii królewskiej, Ludwik Filip został namiestnikiem generalnym królestwa, a 7 sierpnia królem Francuzów. lecz mało wyszukanej i bez wielkości, grzeczności raczej kupca niż władcy. Zupełnie nie gustował w literaturze i sztuce, kochał natomiast namiętnie przemysł. Pamięć miał znakomitą, zdolną do uporczywego przechowywania najdrobniejszych szczegółów. Jego konwersacja obfita, niezborna, oryginalna, trywialna, anegdociarska, pełna fakcików, pieprzu i sensu, dawała całą przyjemność, jaką można znaleźć w rozrywkach intelektu, gdy brak im delikatności i powagi. Umysł wyborny, lecz zacieśniony i skrępowany niedostatkiem wzniosłości i rozmachu w duszy. Światły, finezyjny, giętki i uparty, nastrojony wyłącznie utylitarnie i wypełniony taką pogardą dla prawdy oraz taką niewiarą w cnotę, że przytępiało to jasność jego umysłu, że nie tylko nie dostrzegał piękna bijącego zawsze z prawdy i prawości, lecz nawet nie rozumiał, jaki może z nich czasem płynąć pożytek, głęboki znawca ludzi, ale tylko poprzez ich wady, w religii niedowiarek jak wiek XVIII, w polityce sceptyk jak wiek XIX, sam bez wiary, nie wierzył wcale w wiarę innych, władzę i nieuczciwych dworzan kochał w sposób tak naturalny, jak gdyby rzeczywiście urodził się na tronie, z ambicjami powściąganymi tylko przez ostrożność, nigdy nie nasyconymi i nigdy przesadnymi, zawsze przyziemnymi. Wielu było władców podobnych do tego portretu, lecz w przypadku Ludwika Filipa zupełnie szczególna była analogia czy raczej rodzaj pokrewieństwa, rodzinnego wręcz podobieństwa między jego osobistymi wadami a ułomnościami jego czasu; dla współczesnych, a w szczególności dla rządzącej klasy czyniło go to władcą pociągającym oraz wyjątkowo niebezpiecznym i znieprawiającym. Stojąc na czele arystokracji miałby na nią być może wpływ dobroczynny. Jako przywódca burżuazji pchał ją ku naturalnym skłonnościom, którym była ona aż nadto gotowa ulegać. Swe wady połączyli rodzinnym związkiem i mariaż ten wzmocnił zrazu króla, następnie zdemoralizował klasę mieszczańską, a na koniec oboje doprowadził do zguby. Mimo, że nigdy nie występowałem w Radach króla, dość częste okazje otwierały mi do niego dostęp. Ostatni raz spotkałem go krótko przed katastrofą lutową. Byłem wówczas dyrektorem Akademii Francuskiej4 i miałem mówić z królem o nie wiem już jakiej sprawie tyczącej tej korporacji. Przedstawiwszy kwestię, która mnie sprowadziła, chciałem odejść, król mnie zatrzymał, siadł na krześle, mnie posadził na drugim i rzekł poufale: „Skoro pana widzę, panie de Tocqueville, porozmawiajmy. Pragnę by mi pan nieco powiedział o Ameryce"5. Znałem go wystarczająco, by zrozumieć, co znaczą te słowa: „to ja będę mówił o Ameryce". W rzeczy samej mówił o niej i osobliwie, i długo, zaś ja nie miałem ani możności, ani ochoty wtrącenia swojego, ponieważ rzeczywiście byłem nim zaciekawiony. Odmalowywał miejscowości, jakby miał je przed oczyma, przypominał sobie znamienitszych ludzi spotkanych przed czterdziestu laty, jakby rozstał się z nimi wczoraj, wymieniał ich nazwiska, imiona, mówił w jakim byli wówczas 4 Akademia Francuska została ufundowana patentem Ludwika XIII w 1635 r. Grupuje wybitnych przedstawicieli francuskiego życia umysłowego w tradycją ustalonej liczbie czterdziestu. W czasach Tocqueville'a dyrektor był wybierany co kwartał i przewodniczył posiedzeniom akademików. 5 Ludwik Filip przebywał w Ameryce w 1799 r. Tocqueville, wraz ze swoim przyjacielem Gustawem de Beaumont, pojechał do Stanów Zjednoczonych z oficjalną misją której celem było zapoznanie się z amerykańskim więziennictwem. Przebywali tam od maja 1831 r. do lutego 1832, a w roku 1833 opublikowali wspólnie napisany memoriał O systemie penitencjarnym w Stanach Zjednoczonych i jego zastosowaniu we Francji. Najcenniejszym rezultatem podróży stała się jednak książka O demokracji w Ameryce, której część pierwsza ukazała się w 1835, druga w 1840 r. i którą trzydziestoletni autor zdobył duży rozgłos. Do dziś jest ona uważana za jedną z świetniejszych analiz społeczeństwa amerykańskiego i zagrożeń związanych z procesem demokratyzacji, w którym Tocqueville widział główną tendencję rozwoju również i społeczeństw europejskich. wieku, wspominał koleje ich życia, genealogie, dzieci z cudowną dokładnością i mnóstwem szczegółów, nie będąc przy tym nudny. Bez odpoczynku powrócił z Ameryki do Europy, mówił mi o różnych naszych sprawach zagranicznych i wewnętrznych z niesłychanym brakiem pomiarkowania w słowach, bo nie miałem żadnego prawa do jego zaufania. Powiedział mi wiele złego o cesarzu Rosji, którego nazywał Panem Mikołajem6, lorda Palmerston7 potraktował mimochodem jako szelmę i zakończył opowiadając mi długo o hiszpańskich małżeństwach8, niedawno zawartych i o kłopotach, jakich mu przyczyniły ze strony Anglii. „Królowa ma o nie wielki żal i nie skrywa swej irytacji, ale przecież — dorzucił — te biadolenia nie przeszkodzą mi powozić moim fiakrem". Jakkolwiek powiedzonko to pochodziło z czasów dawnego ustroju, pomyślałem sobie, że należy wątpić, by użył go kiedykolwiek Ludwik XIV po przyjęciu sukcesji hiszpańskiej. Sądzę zresztą, że Ludwik Filip się mylił i, by się posłużyć jego słowami myślę, że hiszpańskie małżeństwa mocno się przyczyniły do wywrócenia jego fiakra. 6 Mikołaj I (1796-1855) - car Rosji od 1825 r. 7 Henry John Temple wicehrabia Palmerston (1784—1865) — angielski mąż stanu, od roku 1807 członek parlamentu i wielokrotny minister spraw zagranicznych. 8 Nazywano tak podwójną unię personalną o jaką z inspiracji Guizota starała się Francja celem zdobycia wpływu na politykę hiszpańską. 10 października 1846 r. królowa Izabela poślubiła swego kuzyna księcia Kadyksu a jej siostra — księcia de Montpensier najmłodszego syna Ludwika Filipa. Małżeństwa hiszpańskie przyczyniły się do całkowitego zerwania przymierza między Francją a Anglią. Nieco dalej Tocqueville porównuje starania Ludwika Filipa o zapewnienie ciągłości dynastii Burbonów w Hiszpanii do podobnych dążeń Ludwika XIV, który osadził na tronie hiszpańskim swego wnuka księcia Andegawenii (Filipa V Hiszpańskiego) w roku 1700, co doprowadziło do długoletniej wojny o sukcesję hiszpańską. Po trzech kwadransach król podniósł się podziękował mi za przyjemność, jaką wyniósł z naszej konwersacji (nie wyrzekłem dwóch słów) i pożegnał mnie widocznie mną zachwycony, bo tak zwykle bywa, że nabiera się dobrego mniemania o bystrości osoby, przed którą we własnym przekonaniu błyskotliwie się mówiło. Była to nasza ostatnia rozmowa. Władca ten, nawet w najkrytyczniejszych momentach, naprawdę improwizował swoje odpowiedzi dla najwyższych organów państwowych, w podobnych okolicznościach był równie wielomówny jak w konwersacji, lecz z mniejszym szczęściem i dowcipem . Zazwyczaj był to zalew gotowych frazesów wygłaszanych z fałszywą i przesadną gestykulacją, wielki wysiłek, aby wydać się wzruszonym i wielkie łomotanie się po piersiach. W takich przypadkach stawał się często niejasny, ponieważ puszczał się zuchwale i, by tak rzec, głową naprzód w długie zdania, których rozmiaru i końca nie mógł z góry przewidzieć i z których wydobywał się w końcu siłą gubiąc sens i nie kończąc myśli. Na ogół styl jego przy uroczystych okazjach przypominał sentymentalny żargon osiemnastowieczny, powtarzany z łatwą i osobliwie niepoprawną obfitością, coś z Jana Jakuba Rousseau9 poprawionego przez dziewiętnastowieczną kucharkę. Przypominam sobie jak jednego dnia, znajdując się w pierwszych szeregach i mocno na widoku podczas wizyty jaką Izba Deputowanych składała w Tuileriach, o mało nie wybuchnąłem śmiechem i nie spowodowałem skandalu, ponieważ, gdy król przemawiał, Remusat10, mój kolega w Aka- 9 Jean-Jacques Rousseau (1712—1778) — pisarz, publicysta, filozof, jeden z najwybitniejszych ludzi francuskiego Oświecenia. Dzięki przede wszystkim swej powieści Julia albo Nowa Heloiza (1761) uważany za współtwórcę preromantycznego sentymentalizmu. 10 Charles de Remusat (1797-1875) - literat i filozof, od r. 1846 członek Akademii Francuskiej. Deputowany do Zgromadzenia Narodowego, w okresie monarchii lipcowej i II Republiki związany z grupą lewego centrum. W r. 1840 minister spraw wewnętrznych. Pozostawił demii i w legislaturze 11 wpadł na pomysł, aby mi szepnąć złośliwie do ucha tonem poważnym i melancholijnym, tę piękną sentencję: „W tym momencie dobry obywatel powinien się przyjemnie wzruszyć, lecz akademik cierpi". W świecie politycznym tak utworzonym i tak kierowanym, rzeczą, której brakowało najbardziej, zwłaszcza pod koniec, było samo życie polityczne. Nie mogło ono ani się narodzić, ani utrzymać w owym prawnym kolisku zakreślonym przez konstytucję, dawna arystokracja była pobita, a lud wykluczony. Ponieważ wszystkie sprawy rozstrzygały się między członkami jednej i tej samej klasy, wedle jej interesów i jej punktu widzenia, nie można było znaleźć pola walki, na którym wielkie partie mogłyby toczyć wojnę. Ta osobliwa jednolitość pozycji, interesów i skutkiem tego poglądów, jaka panowała w obrębie tego, co pan Guizotl2 nazwał krajem legalnym, odbierała pięciotomowe pamiętniki (Mémoires de ma vie, Paris 1958 1967) obejmujące czas od Dyrektoriatu do początków III Republiki, w których nakreślił ciekawy portret Tocqueville'a. 11 Mianem législature określa się we Francji system ciał wydających ustawy (np. Senat wraz z Izbą Deputowanych), albo kadencję tych ciał. Miano Legislatywy przysługuje zwyczajnemu Zgromadzeniu ustawodawczemu w odróżnieniu od Konstytuanty — Zgromadzenia uchwalającego konstytucję. 12 François-Pierre Guillaume Guizot (1787 - 1874) historyk i mąż stanu. Od r. 1812 profesor Sorbony, potem członek Akademii Francuskiej - jego wykładów słuchał Tocqueville. W okresie Restauracji pełni ważne funkcje w różnych ministerstwach, sympatyzuje z liberałami. W czasach monarchii lipcowej był deputowanym i sprawował kolejno: urząd ministra spraw wewnętrznych, oświaty i spraw zagranicznych, stając się głównym rzecznikiem polityki konserwatywnej, która przyspieszyła upadek Ludwika Filipa i której ostatnim przejawem był sprzeciw wobec projektu ustawy zmierzającej do demokratyzacji prawa wyborczego, m. in. poprzez obniżenie cenzusu majątkowego uprawniającego do udziału w wyborach. Przy tej okazji wypowiedział swoje słynne: "Enrichissez vous!" (bogaćcie się). Po roku 1848 wycofał się z życia politycznego i poświęcił pracom historycznym. parlamentarnym debatom wszelką oryginalność i realność, a więc wszelką prawdziwą pasję. Dziesięć lat życia spędziłem w towarzystwie znakomitych umysłów, które podniecały się bez przerwy nie mogąc się rozpalić, które wysilały całą swą bystrość żeby wynaleźć jakieś poważne przedmioty sporu i nie potrafiły ich znaleźć. Z drugiej strony przewaga, jaką zyskał król Ludwik Filip w sprawach państwowych wykorzystując błędy, a zwłaszcza przywary swoich przeciwników, przewaga ta sprawiała, że nigdy nie należało zbyt się oddalać od poglądów władcy, aby tym samym nie oddalić sukcesu i sprowadzała różnicę między partyjnymi kolorami do drobnych odcieni, a walkę do słownych utarczek. Nie wiem czy w którymś z parlamentów (nie wyłączając Konstytuanty, tej prawdziwej z 1789 roku) zebrało się więcej różnorodnych i świetnych talentów niż w naszym podczas ostatnich lat monarchii lipcowej. Mogę jednak stwierdzić, że ci wspaniali mówcy srodze się nudzili słuchając się wzajemnie i co gorsza, że słuchając ich nudził się cały naród. Przyzwyczajał się on niepostrzeżenie do traktowania walki w Izbach raczej jako igraszek umysłu niż poważnej debaty, a tego wszystkiego, co dzieliło różne parlamentarne stronnictwa większość, centrolewicę, opozycję dynastyczną13 — jako wew- 13 Tocqueville charakteryzuje tu rzeczywiście jedną „rodzinę" po lityczną, kontynuującą tradycję stronnictwa liberalnego z czasów Restauracji, które po rewolucji lipcowej podzieliło się na konserwatywną „partię oporu" i reformistyczną „partię ruchu". W ostatnich latach monarchii konserwatyści dysponowali większością w Zgromadzeniu, ich czołowym przedstawicielem był Guizot. Reformistyczna mniejszość to centrolewica lub lewe centrum z Thiersem na czele oraz opozycja lub lewica dynastyczna z Odilonem Barrotem jako przywódcą. O podziale na frakcje parlamentarne decydowały bardziej osobiste animozje niż zasadnicze różnice poglądów politycznych: mniejszość nalegała na reformę prawa wyborczego i zerwanie z protekcjonizmem w gospodarce dla ocalenia monarchii, której tak samo jak większość była zwolenniczką. netrznych kłótni dzieci jednej rodziny, które usiłują wzajemnie się wykantować przy podziale spadku. Kilka głośnych faktów ujawnionej korupcji skłaniało go do podejrzewania wszędzie afer ukrytych, wyrobiło w nim przekonanie, że cała klasa rządząca jest skorumpowana oraz cichą dla niej pogardę, którą brano za ufną i zadowoloną uległość. Kraj był wówczas podzielony na dwie części czy raczej dwie sfery: w górnej, jedynej w której miało się mieścić całe życie polityczne, panowała apatia, niemożność i bezruch, w strefie dolnej przeciwnie, życie polityczne dawało o sobie znać poprzez gorączkowe i nieregularne symptomy, dostrzegalne dla uważnego obserwatora. Byłem jednym z tych obserwatorów i choć daleki byłem od myśli, że katastrofa jest tak bliska i że będzie tak straszna, to czułem jak w mym umyśle rodzi się niepostrzeżenie i wzrasta niepokój, jak zakorzenia się w nim przekonanie, że zmierzamy ku nowej rewolucji. Przyniosło to moim myślom wielką odmianę, bo powszechne uspokojenie i nijakość, jakie przyszły po rewolucji lipcowej, utrzymywały mnie długo w mniemaniu, że przyjdzie mi spędzić życie w społeczeństwie wycieńczonym i znieruchomiałym. I w takim przeświadczeniu trwałby każdy, kto spoglądałby wyłącznie do wnętrza rządowej fabryki. Wszystko wydawało się tam sprzęgnięte, ażeby obracając dźwigniami wolności wytwarzać olbrzymią władzę królewską, absolutną prawie do despotyzmu i działo się to bez wysiłku, skutkiem regularnej i spokojnej pracy całej machiny. Dumny bardzo z korzyści, jakie czerpał z owego przemyślnego mechanizmu, król Ludwik Filip przedłożył sobie, że jeśli tylko nie naruszy tego pięknego instrumentu, jak nieopatrznie uczynił Ludwik XVIII14, jeśli pozwoli mu 14 Ludwik XVIII (1755-1824) - wnuk Ludwika XV i brat Ludwika XVI, ściętego w styczniu 1793 z wyroku rewolucyjnej Konwencji. Wstąpił na tron w r. 1814 po upadku Cesarstwa, po powrocie Napoleona z Elby i w czasie słynnych "stu dni" schronił się w Gan działać wedle jego reguł, to nie grożą mu żadne niebezpieczeństwa. Starał się też wyłącznie o utrzymywanie go w dobrym stanie i używanie go zgodnie ze swymi zamiarami, zapominając przy tym o społeczeństwie, na którym spoczywał ten przemyślny mechanizm; był jak człowiek, co nie wierzy, że podpalono mu dom, ponieważ w kieszeni ma klucz. Tego rodzaju troskami i zabiegami żyć nie mogłem, co mi pozwalało sięgać okiem poza mechanizm instytucji i mnogość drobnych, codziennych faktów, ażeby przyjrzeć się stanowi obyczajów i nastrojom kraju. Tam zaś dostrzegałem wyraźnie jak gromadzą się oznaki, które zazwyczaj zwiastują nadejście rewolucyj i zaczynałem rozumieć, że w roku 1830 koniec aktu wziąłem za koniec całej sztuki. W październiku 1847 roku liczne grono moich parlamentarnych przyjaciół zebrało się, ażeby uzgodnić jakąś linię postępowania na zbliżającą się sesję ustawodawczą. Ustalono, że opublikujemy program w formie manifestu i mnie powierzono jego opracowanie. Potem pomysł tej publikacji został zarzucony, lecz rzecz, o którą mnie proszono zredagowałem15. Odnajduję ją teraz w swoich papierach i wyjmuję z niej te oto zdania. Przedstawiwszy apatię życia parlamentarnego, dorzucam: dawie, objął władzę ponownie w r. 1815. Po jego śmierci w r. 1824 rządy objął jego brat, hrabia d'Artois jako Karol X. Tocqueville sugeruje ironiczne porównanie między Ludwikiem Filipem, który swym konserwatyzmem ułatwił polityczną karierę Ludwikowi Napoleonowi Bonapartemu, przyszłemu Napoleonowi III, a Ludwikiem XVIII, którego reakcyjne rządy, sprawowane wbrew gwarancjom zawartym w Karcie konstytucyjnej, przyczyniły się do triumfalnego powrotu Napoleona z Elby. 15 Manifest ten, pod tytułem De la classe moyenne et du Peuple (O klasie średniej i o ludzie), został przedrukowany w IX tomie Oeuvres completes Tocqueville'a (Paris 1860-1865), wydanych przez G. Beaumonta. „... Nadejdzie czas, gdy kraj podzieli się znowu na dwie wielkie partie. Rewolucja francuska, która zniosła wszystkie przywileje i specjalne uprawnienia, pozostawiła wszakże jedno prawo, prawo własności. Nie trzeba, by posiadający żywili złudzenie, że ich pozycja jest mocna, by sobie wyobrażali, że prawo własności jest szańcem nie do zdobycia, ponieważ nigdzie dotąd nie został on zdobyty, albowiem nasz czas nie jest podobny żadnemu innemu. Gdy prawo własności było tylko źródłem i podwaliną dla wielu innych praw, broniło się bez trudu, lub raczej nie było atakowane; wówczas opasywało ono społeczeństwo jakby wałem obronnym, dla którego inne prawa były wysuniętymi umocnieniami; nie sięgały go uderzenia, nawet nie usiłowano poważnie go dosięgnąć. Dzisiaj natomiast, gdy prawo własności jawi się jako ostatnia już pozostałość po zburzonym świecie arystokratycznym, gdy wznosi się ono samotnie jako odosobniony przywilej pośród zrównanego społeczeństwa i nie pozostaje osłonięte przez liczne inne prawa, łatwiej podważalne, bardziej znienawidzone, dziś więc zagraża mu większe niebezpieczeństwo: każdego dnia musi ono samotnie stawiać czoła bezpośredniemu i nieustannemu natarciu opinii demokratycznych... ... Walka polityczna będzie się wkrótce toczyć między tymi, co posiadają a tymi, co nie posiadają; wielkim polem bitwy stanie się własność, zaś główne kwestie polityczne będą się rozgrywać wokół mniej lub bardziej głębokich modyfikacji prawa posiadaczy. Wówczas to ujrzymy ponownie wielkie publiczne poruszenia i wielkie stronnictwa. Dlaczegóż to znaki zapowiadające ten obrót rzeczy nie są dla wszystkich widzialne? Czy sądzi się, że to przez przypadek, skutkiem chwilowego kaprysu ludzkiego umysłu pojawiają się zewsząd te szczególne doktryny o różnych nazwach, lecz wspólnym głównym rysie, którym jest negacja prawa własności; które dążą wszystkie do przynajmniej ograniczenia, umniejszenia, osłabienia jego działania? Któż nie rozpoznaje w tym najnowszego symptomu tej starej choroby demokratycznej naszego czasu, której przesilenie być może jest bliskie?" Jaśniej i bardziej ponaglająco wyrażałem się w swoim przemówieniu do Izby Deputowanych 29 stycznia 1848 roku, zamieszczonym w «Monitorze» z 30 stycznia 16. Oto najważniejsze ustępy: „...Mówi się, że nie ma niebezpieczeństwa, bo nie ma rozruchów, mówi się, że ponieważ na powierzchni społeczeństwa nie ma nieporządku w sensie materialnym, to rewolucje są od nas daleko. Panowie, pozwólcie sobie powiedzieć, że sądzę, iż się mylicie. Bez wątpienia, nieporządek nie przejawia się w faktach, lecz wdarł się głęboko w umysły. Spójrzcie, co się dzieje w łonie tych klas pracowniczych które dziś, przyznaję, są spokojne. Prawdą jest, że nie targają nimi namiętności czysto polityczne w takim stopniu, jak niegdyś, lecz czyż nie widzicie, że namiętności z politycznych przemieniły się w socjalne? Czyż nie widzicie, że rozprzestrzeniają się w ich łonie poglądy, idee, które nie prowadzą wcale do obalenia wyłącznie tej ustawy, tego ministerium, tego nawet rządu, lecz do obalenia społeczeństwa, do wstrząśnienia podstawami, na których dziś ono się wspiera? Czyż nie słyszycie jak ciągle wśród nich się powtarza, że wszystko, co znajduje się ponad nimi, jest niezdolne i niegodne nimi rządzić, że dotychczasowy rozdział dóbr w świecie jest niesprawiedliwy, że własność opiera się na podstawach, które nie są sprawiedliwymi? I czyż nie sądzicie, że kiedy podobne poglądy się zakorzeniają i stają się prawie powszechne, że kiedy głęboko schodzą w masy, to muszą wówczas 16 «Le Moniteur Universel» dziennik założony w 1789 r. w Paryżu, zamieszczał sprawozdania z obrad parlamentu. Staje się oficjalnym dziennikiem rządowym w r. 1800, od r. 1869 zmienia tytuł na «Journal officiel». Tocqueville pomylił daty — przemówienie wygłaszał 27 stycznia, zostało opublikowane w «Monitorze» z 28 stycznia. prędzej czy później doprowadzić, nie wiem kiedy, nie wiem jak, lecz muszą wcześniej czy później doprowadzić do najgroźniejszych przewrotów? Takie jest, Panowie, moje najgłębsze przekonanie sądzę, że nie w porę zasypiamy na wulkanie, jestem o tym głęboko przekonany. Powiedziałem wam przed chwilą Panowie, że to zło doprowadzi wcześniej czy później, nie wiem kiedy, nie wiem jak, nie wiem skąd przyjdą, lecz wcześniej czy później doprowadzi do najpoważniejszych w tym kraju rewolucyj, bądźcie o tym przekonani. Kiedy przychodzi mi szukać w różnych epokach, u różnych ludów, jaka była rzeczywista przyczyna, która doprowadziła do ruiny rządzące klasy, dostrzegam oczywiście takie czy inne zdarzenie, człowieka, przypadkową lub powierzchowną przyczynę lecz wierzcie mi, że przyczyną rzeczywistą, przyczyną sprawczą, która powoduje utratę władzy przez ludzi jest to, że stali się oni niegodni by ją sprawować. Pomyślcie Panowie o dawnej monarchii, była ona silniejsza niż wy silniejsza swymi początkami, lepiej niż wy wspierała się na dawnych zwyczajach, na starych obyczajach, na starodawnych wierzeniach, była silniejsza niż wy, a jednak obróciła się w proch. Dlaczego? Sądzicie może, że sprawił to jakiś szczególny przypadek? Myślicie, że było to dzieło jakiegoś człowieka deficytu przysięgi w sali Jeu de Paume, La Fayette'a, Mirabeau?17 Nie Panowie, jest inna przyczyna ta, że klasa, która 17 Mowa o faktach i ludziach potocznie uznawanych za przyczyny wybuchu Rewolucji Francuskiej, deficyt — chodzi o olbrzymie niedobory w budżecie państwa i zarazem jeden z powodów zwołania Stanów Generalnych, od których minister finansów chciał uzyskać uchwalenie reformy podatkowej, przysięga — deklaracja uchwalona przez przedstawicieli stanu trzeciego 20 czerwca 1789 w sali Jeu de Paume, w której przysięgli sobie nie rozstać się zanim nie opracują i nie wtedy rządziła, przez swą obojętność, przez egoizm, przez swoje wady stała się niezdolna i niegodna rządzić. Oto prawdziwa przyczyna. Panowie! Jeśli jest słuszne żywić patriotyczną troskę w każdej epoce, to jakże słuszne jest żywić ją w naszym czasie! Czyż nie czujecie Panowie jakąś instynktowną intuicją, której nie da się uzasadnić, lecz która nie zawodzi, że w Europie znowu drży ziemia? Czy nie czujecie w powietrzu wiatru rewolucji? Tego wiatru, o którym nie wiadomo gdzie się rodzi, skąd przychodzi i kogo porwie. I w taką porę pozostajecie spokojni wobec zepsucia publicznych obyczajów, a to słowo nie jest zbyt mocne. Mówię teraz bez goryczy, zwracam się do was, jak sądzę, wyzbyty stronnego ducha partyjności, atakuję ludzi, wobec których nie czuję gniewu, lecz wreszcie mam obowiązek powiedzieć mojemu krajowi to, co jest moim głębokim i ustalonym przekonaniem. Otóż moim przekonaniem głębokim i ustalonym jest to, że psują się obyczaje publiczne, że zepsucie publicznych obyczajów was doprowadzi w krótkim, być może bliskim czasie do nowych rewolucji. Czyż nici królewskiego żywota są mocniejsze, trudniejsze do przecięcia niż u innych ludzi? Czy w godzinie, która właśnie wybija, macie pewność jutra? Czy wiecie, co może się stać z Francją za rok, za uchwałą dla królestwa francuskiego konstytucji „na trwałych podstawach opartej". Marie-Joseph Motier markiz de La Fayette (1757-1834) - polityk i generał. Zyskał sławę w walkach o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Przedstawiciel stanu szlacheckiego w Stanach Generalnych 1789 r., inicjował opracowanie Deklaracji praw człowieka i jako liberalny rojalista brał udział w Rewolucji Francuskiej. W czasach Restauracji był jednym z przywódców stronnictwa liberalnego, Honore- Gabriel Riqueti hrabia de Mirabeau (1749—1791) — polityk, przedstawiciel trzeciego stanu w Stanach Generalnych, rzecznik monarchii konstytucyjnej i jeden z najlepszych mówców rewolucyjnych. miesiąc, może za dzień? Tego nie wiecie, lecz macie świadomość, że nad horyzontem jest burza, że do nas nadciąga. Czy pozwolicie jej się zaskoczyć? Nie pozwólcie Panowie, błagam was! — nie proszę, a błagam. Padłbym przed wami na kolana, tak poważna i rzeczywista wydaje mi się groźba, tak bardzo jestem przeświadczony, że przed nią przestrzegać nie jest pustą formą retoryczną. Tak! groźba jest wielka! Zażegnajcie ją, gdy jest jeszcze na to czas. Naprawcie zło skutecznymi środkami, atakując je nie w symptomach, lecz w jego istocie. Mówiono o zmianach w ustawodawstwie. Skłonny jestem sądzić, że zmiany te są nie tylko pożyteczne, lecz konieczne, wierzę w potrzebę reformy prawa wyborczego, w pilność reformy parlamentarnej, lecz Panowie, nie jestem na tyle nierozsądny, ażeby nie wiedzieć, że to nie prawa przesądzają o losach ludów, nie, to nie prawny mechanizm tworzy wielkie zdarzenia, lecz sam duch rządów. Jeśli pragniecie, zachowajcie prawa, choć myślę, że to błąd, ale zachowajcie je, jeśli taka wasza wola, zachowajcie nawet ludzi co do mnie, nie wnoszę żadnego sprzeciwu, ale — na Boga — odmieńcie ducha rządów, albowiem — powtarzam to raz jeszcze — duch rządów dzisiejszych prowadzi was w przepaść" l8 Na ławach większości te ponure przepowiednie przyjęto obraźliwymi śmiechami. U opozycji zyskały żywy poklask, lecz bardziej przez ducha partyjności niż z przekonania. Tak naprawdę, nikt jeszcze nie wierzył poważnie w niebezpieczeństwo, które zapowiadałem, choć tak bliscy byliśmy upadku. Zwyczaj ubarwiania ponad miarę wyrazu swych uczuć i niepohamowanej przesady w wypowiadaniu myśli, zwyczaj zastarzały, jakiego ci 18 Fragmenty tego przemówienia zostały włączone do Wspomnień przez ich pierwszego wydawcę Christiana de Tocqueville, autor zostawił w swym rękopisie puste miejsce. wszyscy politycy nabyli w trakcie długiej komedii parlamentarnej, pozbawił ich także umiejętności oceny tego, co rzeczywiste i prawdziwe. Od wielu lat większość twierdziła, że opozycja wystawia kraj na niebezpieczeństwo, a opozycja powtarzała bez przerwy, że ministrowie gubią monarchię. Jedni i drudzy czynili to tyle razy, nie bardzo w zagrożenie wierząc, że w końcu przestali w nie wierzyć zupełnie w chwili, gdy wydarzenia miały przyznać rację obu stronom . Nawet moi bliscy przyjaciele sądzili, że w mojej mowie było nieco retoryki. Pamiętam, że gdy schodziłem z trybuny, Dufaure 19 wziął mnie na stronę i powiedział mi z owym wyczuciem parlamentu, które u niego stanowi jedyny rys geniuszu: „Udało się panu lecz udałoby się znacznie lepiej, gdyby Pan nie wzniósł się tak ponad poglądy zgromadzenia i nie chciał nas tak wystraszyć". Teraz zaś twarzą w twarz ze sobą, gdy we wspomnieniach szukam odpowiedzi czy rzeczywiście byłem tak przerażony, jak wyglądałem — znajduję, że nie, i bez oporu przyznaję, że wydarzenia potwierdziły mój pogląd szybciej i pełniej niż przewidywałem . Nie, nie spodziewałem się takiej rewolucji, jaką mieliśmy zobaczyć, zresztą, kto mógł się jej spodziewać. Dostrzegałem, jak sądzę, jaśniej niż inni ogólne przyczyny, które ściągały monarchię lipcową ku ruinie. Nie widziałem jednak bieżących wypadków, które miały ją obalić. A tymczasem szybko mijały dni, które dzieliły nas jeszcze od katastrofy. 19 Jules-Armand Dufaure (1798-1881) - adwokat, członek stronnictwa liberalnego, od 1834 deputowany do Zgromadzenia. Dwukrotnie był ministrem spraw wewnętrznych II Republiki. Wokół niego i Tocqueville'a skupiała się grupa młodych neokonserwatystów, zwolenników umiarkowanych reform. II [BANKIETY - BEZPIECZEŃSTWO RZĄDU - TROSKI PRZYWÓDCÓW OPOZYCJI - OSKARŻENIE MINISTRÓW] Nie chciałem się wdawać w awanturę z bankietami1. Miałem po temu swoje małe i duże racje. Małymi racjami, powiedziałbym chętnie — lichymi racjami, chociaż były godne szacunku i byłyby wybornymi w sprawach prywatnych, nazywałem irytację i niesmak, jakie we mnie wywoływały charakter i kombinacje tych, którzy kierowali całym przedsięwzięciem - bo wiadomo, że w polityce złym przewodnikiem jest emocja, jaką budzą w nas ludzie. Doszło wówczas do ścisłego porozumienia między panem Thiers2 i panem Barrot3 oraz do prawdziwej fuzji dwu od- 1 Bankietami nazywano kampanię propagandową na rzecz reform elektoralnych i parlamentarnych którą w latach 1847—1848 prowadziły wszystkie orientacje opozycyjne. Przybrała ona formę bankietów, ponieważ organizatorzy chcieli w ten sposób ominąć ograniczenia ustawy o zgromadzeniach publicznych. 2 Louis-Adolphe Thiers (1797-1877) - adwokat, historyk, mąż stanu. Autor dziesięciotomowej Historii Rewolucji (1824—1827) i dziewiętnastotomowej Historii Konsulatu i Cesarstwa (1840 — 1855). W ostatnich latach Restauracji działa w liberalnej opozycji, zakłada w r. 1830 dziennik «Le National», będący trybuną zwolenników księcia Orleańskiego, krytycznie nastawionych wobec absolutyzmu króla Karola X. W pierwszej dekadzie monarchii lipcowej Thiers pełni funkcje ministra spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych i szefa gabinetu łamów opozycji, które w naszym parlamentarnym żargonie nazywaliśmy centrolewicą i lewicą. Wszystkie oporne i niepokorne umysły, które tak licznie były reprezentowane w tym ostatnim stronnictwie, zostały stopniowo ułagodzone, zmiękczone i ujarzmione przez obietnice stanowisk, jakimi sypał pan Thiers. Myślę nawet, że pan Barrot po raz pierwszy dał się nie tyle złapać, co zaskoczyć podobnymi argumentami. Jakakolwiek by tego była przyczyna, dwaj szefowie opozycji weszli w jak najlepszą zażyłość, a pan Barrot, u którego zarówno słabości jak i cnoty mieszają się łatwo z odrobiną niedowarzenia, wysilał się jak mógł, aby zapewnić triumf swojego sprzymierzeńca, nawet ze szkodą dla samego siebie. Pan Thiers pozwolił mu angażować się w sprawę bankietów, a myślę nawet, że go do tego nakłonił sam się nie angażując, jako i przyczynia się do sprowadzenia prochów Napoleona, w drugiej dekadzie, gdy role jego przejął Guizot, przewodzi w Zgromadzeniu opozycyjnemu lewemu centrum. W Zgromadzeniach II Republiki staje na czele partii porządku, zwalcza socjalistów i z lęku przed nimi popiera Ludwika Napoleona. W dniu zamachu stanu 2 grudnia 1851 aresztowany, potem wygnany, powraca do Francji w r. 1852, a do życia politycznego w r. 1863, by w Zgromadzeniu występować jako rzecznik liberalizacji autorytarnych rządów Napoleona III, a w r. 1870 jako przeciwnik wojny z Prusami. Po upadku Cesarstwa i zgnieceniu Komuny Paryskiej, którego był organizatorem, Thiers prawie do końca życia pozostaje czołową postacią polityczną III Republiki. Był jej prezydentem w l. 1871-1873. 3 Odilon Barrot (1791 —1873) - adwokat, mówca i polityk. W ostatnich Zgromadzeniach monarchii lipcowej przewodzi opozycji dynastycznej. Po rewolucji lutowej był deputowanym do Konstytuanty i Legislatywy. W roku 1848 i po raz drugi w 1849 Ludwik Napoleon powierzył mu misję utworzenia gabinetu. Po zamachu stanu Barrot, zwolennik monarchii konstytucyjnej, wycofał się z życia politycznego. W pierwszych latach III Republiki Thiers mianował go przewodniczącym Rady Stanu. że chciał rezultatów, a nie odpowiedzialności za tę niebezpieczną agitację. Toteż otoczony bliskimi przyjaciółmi tkwił w Paryżu, milczący i nieruchomy, podczas gdy Barrot od trzech miesięcy przemierzał kraj we wszystkich kierunkach, w każdym mieście, w jakim się zatrzymywał wygłaszał długie mowy przypominając, moim zdaniem, owych naganiaczy, co czynią wiele hałasu, ażeby zaczajonemu strzelcowi wyprowadzić zwierzynę na strzał. Niewielką miałem ochotę uczestniczyć w tym polowaniu. Lecz główna i poważna racja mej odmowy była inna. Przedstawiałem ją wielokrotnie tym, którzy próbowali mnie wciągnąć w te polityczne zebrania. „Po raz pierwszy od osiemnastu lat — mówiłem — zaczynacie zwracać się do ludu i poszukujecie punktu oparcia poza klasą średnią. Jeśli ludu nie uda się wam podburzyć — co wydawało mi się najprawdopodobniejsze — staniecie się jeszcze bardziej odrażający niż teraz dla tych, którzy rządzą i dla klasy średniej, która w większości ich popiera, a tym samym wzmocnicie administrację, którą chcecie obalić. Jeśli natomiast uda się wam podburzyć lud, nie potraficie przewidzieć, tak jak i ja, dokąd całe to wzburzenie was poprowadzi". W miarę, jak kampania bankietów się przedłużała, wbrew moim oczekiwaniom prawdopodobniejszą stawała się ta druga hipoteza. Pewien niepokój zaczynał ogarniać samych agitatorów, niepokój co prawda niejasny, który w ich myślach pojawiał się tylko przelotnie. Dowiedziałem się od de Beaumonta4, który wtedy był pośród nich jednym z pierwszych, że poruszenie 4 Gustave-Auguste de Beaumont (1802 — 1866) — publicysta i polityk. Przyjaciel Tocqueville'a, towarzyszył mu w podroży do Stanów Zjednoczonych. Deputowany do Zgromadzenia od r. 1839, posłował następnie do Konstytuanty (pracował w Komisji opracowującej konstytucję) i do Legislatywy za II Republiki, był ambasadorem w Londynie w 1848 i w Wiedniu w 1849 r. Przygotował pierwsze wydanie pism zebranych Tocqueville'a. w kraju spowodowane bankietami przerosło nie tylko nadzieje, ale i życzenia tych, którzy je wywołali, starali się oni raczej je uspokajać niż powiększać. Zamierzali nie robić bankietu w Paryżu, a nawet żadnych innych po zwołaniu Izb. Tak naprawdę, to szukali wyjścia, żeby się wycofać ze złej drogi na jaką weszli. I z pewnością ostatni bankiet został postanowiony wbrew nim, dołączyli się do niego pod naciskiem, z rozpędu i nade wszystko dla podrażnionej próżności. Przez swe wyzywające postępowanie sam rząd wymuszał na opozycji niebezpieczne kroki w przekonaniu, że w ten sposób doprowadzi ją do klęski. Opozycja przyjmowała wyzwanie przez fanfaronadę i żeby nie wyglądało, że się wycofuje. Drażniąc i podniecając się wzajemnie, popychając się ku wspólnej przepaści i on, i ona znaleźli się już na jej skraju, a jeszcze jej nie widzieli i kroczyli dalej. Pamiętam, że na dwa dni przed rewolucją lutową spotkałem Duvergiera de Hauranne5 na balu u ambasadora Turcji. Darzyłem go szacunkiem i przyjaźnią, mimo że posiadał wszystkie wady, jakie daje partyjniactwo. Łączył z tym jednak ten rodzaj bezinteresowności i szczerości, który towarzyszy prawdziwym uczuciom, dwa przymioty rzadkie za naszych dni, kiedy to prawdziwym uczuciem obdarza się najczęściej samego siebie. Zwróciłem się do niego z poufałością, na którą dozwalały nasze relacje: "Odwagi, drogi przyjacielu, rozgrywacie niebezpieczną partię". Na co odrzekł poważnie, lecz bez żadnych oznak 5 Prosper Duvergier de Hauranne (1798 — 1881) — publicysta historyk i polityk. Deputowany od 1831 r. Jeden z przywódców centrolewicy, organizował kampanię bankietów, napisał głośną broszurę o reformie prawa wyborczego i parlamentu. W Konstytuancie członek Komisji konstytucyjnej, wybrany do Legislatywy jest zwolennikiem powrotu do monarchii. Po zamachu stanu Ludwika Napoleona uwięziony i wygnany. Po upadku II Cesarstwa stał się zwolennikiem Republiki. Napisał obszerną Historię rządów parlamentarnych we Francji od 1814 do 1848. W 1870 r. wszedł do Akademii Francuskiej. niepokoju. „Niech pan wierzy, że wszystko dobrze się skończy, a zresztą trzeba ryzykować. Nie ma wolnych rządów, które nie przeszłyby przez podobne próby". Owa replika dobrze maluje tego człowieka, zdecydowanego i ograniczonego, choć bystrego, tą jednak bystrością, która postrzega jasno i drobiazgowo to wszystko, co mieści się w jej horyzoncie i nie potrafi sobie wyobrazić, że horyzont może się zmienić, erudytę, bezinteresownego, żarliwego, choleryka, mściwego, należącego do tej uczonej i sekciarskiej rasy, która uprawia politykę naśladując cudzoziemszczyznę i wspominając historię, która myślenie zamyka w obrębie jednej idei, nią się podnieca i zaślepia. Zresztą rząd niepokoił się jeszcze mniej niż przywódcy opozycji. Kilka dni przed tą rozmową widziałem się z ministrem spraw wewnętrznych Duchâtelem6. Z tym ministrem pozostawałem w dość dobrych stosunkach, mimo że od ośmiu lat prowadziłem ostrą wojnę (co się tyczy polityki zagranicznej, przyznaję - zbyt ostrą) z gabinetem, którego był on jednym z szefów. Nie wiem czy właśnie ten mankament nie przysłużył mi się w jego oczach, bo jak mi się zdaje, żywił on w głębi duszy czułą słabość do tych, co atakowali jego kolegę od spraw zagranicznych, pana Guizot7. Zbliżyła nas i w pewnym sensie związała wspólna walka o poprawę systemu penitencjarnego8, jaką toczyliśmy kilka lat przedtem. Duchâtel różnił się 6 Charles-Marie hrabia Duchâtel (1803—1867) — ekonomista, polityk związany ze stronnictwem liberalnym przed 1830 r. Za Ludwika Filipa był ministrem rolnictwa, handlu, finansów, od r. 1840 — spraw wewnętrznych. Po r. 1848 wycofał się z życia politycznego. 7 Funkcję tę pełnił Guizot od r. 1840. 8 Prace nad reformą więziennictwa zostały podjęte na początku lat trzydziestych i zmierzały do uczynienia z więzienia instytucji wychowującej. Tocqueville w tych pracach uczestniczył poprzez swą misję w Ameryce (por. rozdz. I, przyp. 5), a potem w latach 1841 — 1843 jako członek i sprawozdawca parlamentarnej Komisji do reformy więzień. mocno od de Hauranne'a, o którym wyżej mówiłem. W postawie i obejściu tak był dostojny, jak tamten chuderlawy, kanciasty, czasem skwaszony i zgryźliwy. Miał w sobie tyleż sceptycyzmu, co tamten żarliwości w przekonaniach, tyleż łagodnej obojętności, co tamten rozgorączkowania w działaniu. Umysł bardzo giętki, bardzo otwarty i bardzo subtelny, zamknięty w masywnym ciele, doskonale rozumiejący sprawy państwa, mówiący o nich z wyższością, dobrze znający grubą strunę złych ludzkich namiętności, a zwłaszcza złych namiętności własnego stronnictwa i potrafiący na niej umiejętnie grać, bez przesądów i uraz, ciepły i przystępny, zawsze gotów wyświadczyć przysługę, jeśli nie było to wbrew jego interesom; pełen wzgardy i życzliwości dla bliźnich, człowiek wreszcie, którego nie można było darzyć ani estymą, ani nienawiścią. Kilka więc dni przed katastrofą wziąłem pana Duchâtel na stronę w rogu sali konferencyjnej i przedkładałem mu, że rząd i opozycja zdają się zgodnie pracować, aby popchnąć wypadki ku skrajności, która może okazać się szkodliwa dla wszystkich. Spytałem go czy nie widzi uczciwego wyjścia z sytuacji tak nieznośnej, jakiegoś godziwego układu, który pozwoliłby cofnąć się każdej ze stron. Dodałem, że moi przyjaciele i ja bylibyśmy zadowoleni, gdyby nam je wskazano i że dołożylibyśmy wszelkich starań, ażeby koledzy z opozycji na podobny układ przystali. Słuchał uważnie zapewniając, że mnie rozumie, lecz wyraźnie czułem, że nie miał przekonania do tego co mu powiedziałem. „Rzeczy przybrały taki obrót — rzekł — że niemożliwe stało się znalezienie rozwiązania, jakiego szukałem, słuszność jest po stronie rządu i nie może on ustąpić, a jeśli opozycja będzie obstawać przy swoim, wynikną z tego być może walki uliczne, lecz od dawna są one przewidziane i gdyby rząd był powodowany niecnymi namiętnościami, jakie mu się przypisuje, pragnąłby tej walki zamiast się jej obawiać, bo ma pewność zwycięstwa". To rzekłszy, zaczął z upodobaniem wprowadzać mnie w szczegóły przygotowań militarnych — liczebność wojska, rozmiar zapasów, ilość zgromadzonej amunicji. Rozstałem się z nim przekonany, że rząd, choć nie zmierzał do wywołania rozruchów, to zupełnie się ich nie obawiał i że mając pewność triumfu, gabinet w zapowiadających się wydarzeniach upatrywał jedyny sposób, ażeby skupić swych rozproszonych zwolenników i obezwładnić przeciwników. Muszę wyznać, że wierzyłem w to podobnie jak on, zrobiła na mnie wrażenie jego nie udawana pewność siebie. Do prawdziwie zaniepokojonych należeli w Paryżu jedynie przywódcy radykałów lub ludzie, którzy mieli na tyle bliskie kontakty z ludem i partią rewolucyjną, żeby wiedzieć, co się po tamtej stronie działo. Mam prawo sądzić, że większość z nich spoglądała z obawą na możliwość dalszego rozwoju wypadków, bądź dlatego, że zachowali tradycję swych dawnych namiętności raczej niż namiętności same, bądź dlatego, że przywykli do stanu rzeczy, w którym ugruntowali swoją pozycję, choć uprzednio tyle razy nań wyklinali, bądź najpewniej dlatego, że ze względu na swą sytuację mogli z bliska widzieć i dobrze poznać swych sprzymierzeńców i w tym ostatnim momencie przeraziło ich zwycięstwo, jakie mieli im zawdzięczać. W przeddzień wydarzeń do pani de Tocqueville9 przyszła z wizytą pani de Lamartine10; zdradzała niepokój tak nadzwyczajny i wzburzenie, prawie pomieszanie umysłu od przeczuć tak złowieszczych, że poruszona jej widokiem moja małżonka opowiedziała mi o tym jeszcze tego samego wieczora. Z pewnością do cech nie najmniej dziwacznych owej osobliwej rewolucji należy to, że zdarzenie, które ją wywołało było spowodowane i nieledwie pożądane przez tych właśnie, którzy 9 pani de Tocqueville - Mary Mottley (1799-1864), Angielka, którą Tocqueville poznał w r. 1828 i poślubił w 1835. 10 pani de Lamartine — Mary-Anne Birch (1790 — 1863), Angielka, która poślubiła Lamartine'a w r. 1820. mieli w jego wyniku utracić władzę, zaś przewidzieli je i lękali się go ludzie, którzy mieli zwyciężyć. W tym miejscu muszę odtworzyć łańcuch historii, ażeby lepiej z nim powiązać wątek własnych wspomnień. Jak wiadomo, podczas otwarcia sesji Izby w 1848 roku, król Ludwik Filip w swej mowie tronowej określił organizatorów bankietów jako ludzi powodowanych ślepymi lub wrogimi namiętnościami11. Było to równoznaczne z bezpośrednim zaangażowaniem królewskiego majestatu przeciw ponad setce członków Izby. Obelga ta, dodając gniewu do rozpalonych ambicji, które opanowały serca tych ludzi, ostatecznie odebrała im rozsądek. Spodziewano się gwałtownej debaty, wszakże potoczyła się ona tak nie od razu. Dyskusja nad adreseml2 do króla była początkowo spokojna, bowiem i większość, i opozycja zachowały w pierwszej chwili powściągliwość jak dwaj ludzie, którzy czując w sobie wściekłość obawiają się, że w takim stanie uczynią lub powiedzą jakieś głupstwo. W końcu jednak namiętności wybuchły i przejawiły się z niezwykłą gwałtownością. I ci, co z dala potrafią zwietrzyć rewolucję, poczuli w nadzwyczajnej zażartości debaty zapach wojny domowej. W zapale zmagań mówcy opozycji umiarkowanej doszli do wniosku, że prawo gromadzenia się na bankietach jest jednym z naszych najbardziej niepodważalnych praw i najbardziej niezbędnych, że podważać je, to deptać samą wolność i gwałcić Kartę13, nie dostrzegając, że tym sposobem nawołują mimo woli nie do dyskusji, lecz do broni. Ze swej strony pan Duchâtel, zazwyczaj bardzo zręczny, okazał się w tej okolicz- 11 Tę ostatnią mowę tronową Ludwik Filip wygłosił 28 grudnia 1847 r. 12 adres — tu odpowiedź parlamentu na mowę tronową. 13 Karta konstytucyjna z 14 sierpnia 1830. ności skończonym niezdarą14. Nieodwołalnie zanegował prawo zbierania się na jakichkolwiek bankietach, lecz nie powiedział jasno, że rząd jest zdecydowany nie dopuścić odtąd do żadnej tego rodzaju manifestacji, przeciwnie, zdawał się zachęcać opozycję do ponownej awantury, ażeby sprawą mogły zając się sądy. Jego kolega, minister sprawiedliwości — pan Hébert15 zachował się jeszcze niezręczniej, lecz miał to w zwyczaju. Stwierdzałem ciągle, że urzędnicy państwowi nie stawali się nigdy politykami, nie spotkałem wszakże żadnego, który politykiem stałby się mniej niż pan Hébert. Będąc ministrem pozostał aż do szpiku kości urzędnikiem sądowym, miał charakter i twarz właściwe tej profesji. Wyobraźcie sobie twarzyczkę wąską jak u łasiczki, pokurczoną, spłaszczoną przy skroniach, z czołem, nosem i podbródkiem spiczastym, o małych i żywych oczkach i o wąskich zaciśniętych wargach. Dodajcie do tego tkwiące zazwyczaj w ustach w poprzek twarzy gęsie pióro, które z dala wyglądało jak nastroszone wąsy kota, a otrzymacie portret kogoś, kto jak nikt inny podobny był do drapieżnego zwierzątka. Nie był on jednakowoż ani głupi, ani nawet złośliwy, posiadał wszelako umysł sztywny i mało zwrotny, który nigdy nie potrafił nagiąć się do okoliczności ani w porę się cofnąć i który mimowolnie popadał w gwałtowność przez nieznajomość odcieni. Pan Guizot 14 Duchatel powołał się na ustawy z r. 1790 i 1791 uprawniające rząd do zakazania zgromadzeń zagrażających spokojowi publicznemu oświadczył, że rząd wypełnia swój obowiązek i nie ugnie się przed żadnymi manifestacjami, a na koniec raz jeszcze przywołał słowa króla o ślepych i wrogich namiętnościach, które tak oburzyły posłów. 15 Michel-Pierre Hébert (1799-1887) - adwokat, deputowany do Zgromadzenia od 1834 do 1848, od 1847 minister sprawiedliwości. W swoim wystąpieniu stwierdził m. in. że ponieważ Karta nie mówi nic o prawie do zgromadzeń to prawo takie nie istnieje. musiał nisko oceniać możliwość kroków pojednawczych, skoro w podobnych okolicznościach wysłał na trybunę takiego mówcę. Mówił on językiem tak przesadnym i prowokującym, że Barrot, nie panując nad sobą, wykrzyknął prawie mimowiednie i głosem na wpół zdławionym z rozwścieczenia, że ministrowie Karola Xl6, Polignac17 i Peyronnet18 nigdy nie odważyli się mówić w taki sposób. Przypominam sobie, że mimowiednie zadrżałem na swej ławce słysząc, jak ów z natury umiarkowany człowiek, tak monarchii oddany, lecz wówczas doprowadzony do ostateczności, przywołał po raz pierwszy straszliwe wspomnienia rewolucji 1830 roku, ukazał ją w pewnym sensie jako przykład i mimo woli podsunął myśl jej naśladowania. Jak wiadomo, w rezultacie tej zapalczywej dyskusji rząd i opozycja wymieniły między sobą rodzaj pozwów jedna i druga strona wyznaczyły sobie spotkanie przed balaskami trybunału. Mianowicie przyjęto milcząco, że opozycjoniści zbiorą się na ostatnim bankiecie, zaś rząd, nie przeszkadzając w zgromadzeniu, postawi jego organizatorów przed sądami, które wydadzą wyroki. 16 Karol X (1757-1836) - wnuk Ludwika XV, brat Ludwika XVI i Ludwika XVIII, nosił tytuł hrabiego d'Artois, czasy rewolucyjne spędził na wygnaniu, wrócił do Francji w r. 1814 i po śmierci brata w r. 1824 wstąpił na tron. Jego absolutystyczne dążenia: rozwiązanie Zgromadzenia, ograniczenie prawa wyborczego i wolności prasy doprowadziły w lipcu 1830 r. do rewolucji. Karol X abdykował na rzecz wnuka, księcia Bordeaux i udał się na wygnanie. 17 Auguste-Jules książę de Polignac (1780-1847) - w roku 1829 minister spraw zagranicznych i szef rządu Karola X, razem z nim podpisał lipcowe ordonanse (dekrety królewskie z mocą ustawy), które wywołały rewolucję. 18 Charles Ignace hrabia Peyronnet (1778 — 1854) — deputowany od r. 1821 do 1830, był ministrem sprawiedliwości od 1821, spraw wewnętrznych w 1830, również i on sygnował ordonanse lipcowe. Jeśli mnie pamięć nie myli, debata nad adresem została zamknięta 12 lutego. Od tej właśnie chwili ruch rewolucyjny uległ przyspieszeniu. Od tego dnia opozycja konstytucyjna, przez wiele miesięcy popychana przez stronnictwo radykalne, przeszła całkiem pod jego kierownictwo. Nie tyle pod kierownictwo tych jego członków, którzy zajmowali miejsca w Izbie Deputowanych (większość z nich w atmosferze parlamentarnej jakby znużyła się i ostygła), co ludzi młodszych, zuchwalszych i gorzej sytuowanych, którzy pisywali w prasie demagogicznej. Owo podporządkowanie umiarkowanej opozycji partii rewolucyjnej stało się nieuniknione z chwilą, gdy przedłużała się wspólna akcja. Zauważyłem, że w politycznej zbiorowości ci, którzy chcą mieć zarazem cele i środki, stają się zawsze z czasem panami tych, co chcą jednych bez drugich. Owo podporządkowanie przejawiło się przede wszystkim w dwu ważnych faktach, które odegrały przemożny wpływ na wydarzenia w programie bankietu i w postawieniu ministrów w stan oskarżenia. 20 lutego, pod nazwą programu najbliższego bankietu, ukazała się w prawie wszystkich opozycyjnych gazetach prawdziwa proklamacja, która wzywała całą ludność do olbrzymiej manifestacji politycznej, nawoływała do uczestnictwa szkoły i zapraszała Gwardię Narodową do stawienia się jak jeden mąż na ceremonii19. Można by rzec — dekret wydany przez Rząd Tymczasowy, który miał powstać trzy dni później. Gabinet, już potępiany przez część swych członków za ciche przyzwolenie na bankiet, uznał wówczas, że należy okazać stanowczość 19 Gwardia Narodowa — powstała w r. 1789 obywatelska formacja paramilitarna. W Paryżu, od r. 1830 zorganizowana wedle dzielnic i podzielona na kompanie, bataliony i legie. Pułkowników i podpułkowników, dowódców legii, mianował król, pozostali oficerowie byli wybierani. Program bankietu ogłosiły «Le National», «La Reforme» i «La Démocratie pacifique». Oficjalnie ogłosił, że go zakazuje i użyje siły, by doń nie dopuścić. Pole do walki stworzyła ta właśnie deklaracja rządu. I choć trudno temu dać wiarę, mogę stwierdzić, że program, który tak znienacka przemienił bankiet w insurekcję, został ułożony, przyjęty i ogłoszony bez udziału i wiedzy parlamentarzystów, którzy jeszcze sądzili, że panują nad wywołanym przez siebie ruchem. Program ten był pospiesznym dziełem nocnego zebrania dziennikarzy i radykałów, a przywódcy opozycji dynastycznej zapoznali się z nim podobnie jak publiczność, czytając go po przebudzeniu. Spójrzcie teraz, jak plączą się ludzkie sprawy! Pan Barrot, który jak nikt potępiał ów program, nie odważył się go zdezawuować, obawiając się urazić ludzi, którzy do tej pory zdawali się iść razem z nim. Następnie, gdy rząd przerażony ogłoszeniem tego dokumentu zabronił bankietu, Barrot, stanąwszy wobec wojny domowej, wycofał się. Zrezygnował sam z tej niebezpiecznej manifestacji, lecz czyniąc to ustępstwo na rzecz umiarkowanej opinii, przyznawał zarazem prawo radykałom do postawienia ministrów pod sąd. Oskarżył tych ostatnich o pogwałcenie konstytucji zakazem bankietu, dostarczając tym samym usprawiedliwienia tym, co mieli chwycić za broń w imię pogwałconej konstytucji. Tak więc, czołowi przywódcy partii radykalnej, którzy uważali rewolucję za przedwczesną i wcale jej jeszcze nie chcieli, podczas bankietów czuli się zobowiązani — aby odróżnić się od swych sprzymierzeńców z opozycji dynastycznej — do wygłaszania bardzo rewolucyjnych mów i do rozdmuchiwania ognia buntowniczych namiętności. Zaś opozycja dynastyczna, która nie chciała już żadnych bankietów, została przymuszona do trwania na tej złej drodze, by nie wyglądało, że cofa się przed wyzwaniami władz. W końcu masa konserwatystów, którzy uznawali niezbędność ustępstw i pragnęli je poczynić, została przywiedziona do cofnięcia nawet prawa zbie rania się na prywatnych bankietach i do odebrania krajowi nadziei na jakąkolwiek reformę. Wiele lat trzeba przeżyć wśród stronnictw, wewnątrz tego wirowiska, w jakim się poruszają, ażeby pojąć, do jakiego stopnia ludzie tam się wzajem popychają poza swe własne zamierzenia i jak los tego świata postępuje skutkiem czynów, lecz często wbrew pragnieniom tych wszystkich, co go współtworzą, podobny w tym latawcowi poruszanemu przeciwstawnymi działaniami linki i wiatru. III [ZAMIESZKI 22 LUTEGO - POSIEDZENIE 23 LUTEGO - NOWY GABINET - NASTROJE PANA DUFAURE I PANA DE BEAUMONT] Dzień 22 lutego nie wyglądał tak, by budzie poważny niepokój. Tłum wypełniał już ulice, lecz zdawało mi się, że składał się raczej z ciekawskich i niespokojnych duchów niż z buntowników, mijając się mieszczuch i żołnierz wymieniali dowcipne słówka i w tłoku słyszałem mniej okrzyków niż żartów. Wiem, że nie należy wierzyć pozorom, bo zazwyczaj powstania rozpoczynają paryscy ulicznicy i na ogół czynią to na wesoło, jak uczniowie wyjeżdżający na wakacje. Gdy wszedłem do Izby, odnalazłem tam pozór niewzruszonego spokoju, pod którym dostrzegało się wrzenie tysiąca powściąganych namiętności. Od poranka było to jedyne miejsce w Paryżu, gdzie nie usłyszałem, żeby głośno mówiono o tym co w tej chwili zajmowało całą Francję. Nonszalancko rozważano utworzenie banku w Bordeaux, lecz prawdę powiedziawszy sprawa interesowała wyłącznie osobnika, który przemawiał z trybuny i tego, który miał mu replikować. Pan Duchâtel powiedział mi, że wszystko jest w porządku. Miał przy tym minę tak pewną siebie i zarazem był tak niespokojny, że obudziło to moje podejrzenia. Zauważyłem, że kark i ramiona drgały mu, co było u niego starym tikiem, znacznie mocniej niż zwykle i przypominam sobie, że to małe spostrzeżenie dało mi do myślenia więcej niż cokolwiek. Dowiedziałem się w istocie, że w wielu punktach miasta, do których nie dotarłem, miały miejsce poważne zaburzenia, że jakaś liczba ludzi została zabita lub poraniona. Nie byliśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju awantur, jak kilka lat wstecz i kilka miesięcy później. Poruszenie było silne. Tego właśnie wieczora miałem zaproszenie na obiad do jednego z moich kolegów z Izby, pana Paulmier1, opozycyjnego posła z Calvados. Doszedłem do niego z niejakim trudem pomiędzy oddziałami, które patrolowały jeszcze ulice. Dom mego gospodarza zastałem w wielkim popłochu. Pani Paulmier, wówczas przy nadziei, wystraszona bijatyką, jaka wydarzyła się pod jej oknami, położyła się do łóżka. Posiłek był wspaniały, lecz stół opustoszały, na dwudziestu zaproszonych stawiło się tylko pięciu, innych zatrzymały jakieś materialne przeszkody lub troski tego dnia. Z zamyślonymi minami siedliśmy do tej zbędnej obfitości. Co do mnie, myślałem, że żyjemy w dziwnym czasie, kiedy nigdy nie ma się pewności czy nie wybuchnie jakaś rewolucja między zamówieniem obiadu, a chwilą, gdy się go zjada. Pośród biesiadników znajdował się pan Sallandrouze2, dziedzic wielkiego domu handlowego firmowanego tym nazwiskiem, który wielce się wzbogacił na produkcji dywanów. Pan Sallandrouze należał do grona młodych konserwatystów, bardziej zasobnych w pieniądz niż honory, którzy od czasu do czasu przejawiali ciągoty opozycyjne, a może raczej ducha przekory, jak sądzę po to głównie, aby przydać sobie ważności. Podczas ostatniej dyskusji nad mową tronową ów młodzieniec zgłosił poprawkę, która by zdyskredytowała gabinet, gdyby ją 1 Charles-Henri Paulmier (1811 — 1887) — adwokat, był deputowanym do Zgromadzenia od r. 1846 do 1848, wszedł do Legislatywy w r. 1849. 2 Charles-Jean Sallandrouze (1808 — 1867) — przemysłowiec, właściciel manufaktur w Aubusson, był deputowanym prawicy od r. 1846 aż do śmierci. przyjęto3. W okresie, gdy incydent ten najżywiej zajmował umysły, pan Sallandrouze udał się pewnego wieczora na przyjęcie do Tuilerii ożywiony nadzieją, że tym razem nie pozostanie niedostrzeżony w tłumie. I w rzeczy samej, gdy tylko król Ludwik Filip go ujrzał, podszedł do niego żwawym krokiem i z powagą odciągnął go na stronę, natychmiast też z wielkim zainteresowaniem i zapałem począł mówić o branży, której młody poseł zawdzięczał swoją fortunę. Młodzieniec zrazu tym się nie zdziwił w przekonaniu, że król będący zręcznym manipulatorem umysłów wybrał tę okrężną dróżkę, aby wkrótce dojść do poważnych spraw państwowych. Mylił się jednak, ponieważ po kwadransie król zmienił nagle nie temat, lecz rozmówcę, pozostawiając poczciwca w wielkiej konfuzji między jego wełnami i dywanami. Sallandrouze nie zdołał jeszcze strawić owego figla, a już oblatywał go strach, że otrzyma zań aż nadto hojną rekompensatę. Powtórzył nam słowa pana Emila Girardin4, jakie w przeddzień od niego usłyszał: „Za dwa dni monarchia lipcowa nie będzie już istniała". Wydały się one nam wszystkim przesadą dziennikarza, 3 Po słowach: „ślepe lub wrogie namiętności" chciał umieścić fragment łagodzący ich wymowę: „Pośród różnych protestów rząd potrafi rozpoznać prawdziwe i słuszne życzenia kraju. Mamy nadzieję, że wystąpi z inicjatywą rozważnych i umiarkowanych reform jakich domaga się opinia publiczna, a przede wszystkim reformy parlamentarnej. W monarchii konstytucyjnej jedność władz państwowych dozwala politykę postępu i zaspokojenie wszystkich moralnych i materialnych interesów kraju". 4 Emile de Girardin (1806-1881) - publicysta i polityk. Jeden z najwybitniejszych dziennikarzy swego czasu, właściciel kilku czasopism, w roku 1836 założył «La Presse» pierwszy wielonakładowy dziennik polityczny. Deputowany od 1834 r., bez stałych poglądów politycznych popierał kandydaturę Ludwika Napoleona na prezydenta, ale w Zgromadzeniu głosował za skrajną lewicą. być może nie bez racji, lecz wydarzenia uczyniły z nich przepowiednię. Nazajutrz, 23 lutego, dowiedziałem się po przebudzeniu, że poruszenie w Paryżu wzmaga się zamiast uspokoić. O wczesnej godzinie udałem się do Izby. Wokół Zgromadzenia panowała cisza, dojścia były zajęte i zamknięte przez bataliony piechurów, a wzdłuż murów gmachu rozstawiły się szwadrony kirasjerów. Wewnątrz burzyły się namiętności nie wiedzące jeszcze dokładnie na czym się wyładować. Posiedzenie zostało otwarte o zwykłej porze, lecz zabrakło sił do odgrywania tej samej co w przeddzień komedii parlamentarnej i Zgromadzenie zawiesiło prace. Nasłuchiwało wieści o incydentach w mieście, czekało dalszych wypadków i liczyło godziny w rozgorączkowanej bezczynności. W pewnym momencie z zewnątrz dał się słyszeć donośny dźwięk trąbek. Dowiedzieliśmy się wkrótce, że pilnujący gmachu kirasjerzy zabawiali się dla zabicia czasu wygrywaniem fanfar. Radosne i triumfalne tony instrumentów w bardziej niż bolesny sposób kontrastowały z cichym zamyśleniem Zgromadzenia, przerwano więc pospiesznie tę przykrą i niedyskretną muzykę, która tak dokuczliwie stawiała każdego twarzą w twarz z samym sobą. Na koniec zdecydowano się powiedzieć głośno to, o czym wszyscy od kilku godzin rozmawiali po cichu. Około godziny trzeciej pan Vavin5 deputowany Paryża, zaczął interpelować rząd na temat stanu miasta i wówczas w drzwiach ukazał się pan Guizot. Stąpa krokiem pewnym jak nigdy, z najbardziej wyniosłą miną, na jaką go stać, w milczeniu kroczy przejściem i wchodzi na trybunę zadzierając głowę tak, by nie 5 Alexis Vavin (1792 — 1863) — notariusz i posiadacz licznych nieruchomości w Paryżu. Od r. 1839 deputowany związany z opozycją liberalną. Za II Republiki wybrany do Konstytuanty i Legislatywy, po zamachu stanu Ludwika Napoleona wycofał się z życia politycznego. wyglądało, że ją spuszcza. W dwu słowach obwieszcza, że król powierzył Panu Mole6 utworzenie nowego gabinetu. Nigdy nie widziałem tak zaskakującej zmiany dekoracji. Opozycja pozostaje w ławach, tłum jej członków wydaje okrzyki zwycięstwa i zaspokojonej żądzy odwetu, tylko jej przywódcy milczą, rozważają w duchu, jaki użytek uczynią z triumfu i już powstrzymują się od lżenia większości, z której głosów być może niedługo trzeba będzie korzystać. Ta ostatnia, dotknięta tak nieprzewidzianym ciosem, kotłuje się przez chwilę na miejscu jak bryła, która się kołysze, zanim w którąś stronę upadnie. Potem jej członkowie w hałasie zbiegają do amfiteatru ław rządowych, jedni otaczają ministrów z pytaniami lub pożegnalnymi wyrazami uznania, większość napastuje ich obelżywymi i hałaśliwymi złorzeczeniami. „Opuszczać rząd, porzucać w takich okolicznościach swoich politycznych przyjaciół — powiadają — to niesłychana nikczemność". Inni wykrzykują, że należy udać się razem do Tuilerii i zmusić króla, aby odwołał tak zgubne postanowienie. Owa rozpacz nie zaskoczy nikogo, jeśli pomyśleć, że większość tych ludzi poczuła się dotknięta nie tylko w swych politycznych przekonaniach, lecz w najczulszych punktach prywatnego interesu. Zdarzenie obalające gabinet wystawiało na szwank to fortunę jednego, to posag córki drugiego, to znów karierę syna jeszcze innemu. Dzięki temu trzymano ich w garści prawie wszystkich. Większość z nich nie tylko poszła w górę dzięki sprzedajności, ale rzec można wręcz z niej żyła, żyła z niej ciągle jeszcze i spodziewała się żyć z niej nadal, skoro bowiem gabinet przetrwał osiem lat, przywyknięto do myśli, że trwać będzie zawsze, przywiązano się do niego tym poczci- 6 Louis-Mathieu hrabia de Mole (1781 — 1855) — krewniak Tocqueville'a. Minister sprawiedliwości za I Cesarstwa, marynarki za Restauracji, po rewolucji lipcowej związał się z partią oporu, był ministrem spraw zagranicznych w r. 1830 i 1836, wszedł do obu Zgromadzeń II Republiki. Od 1840 członek Akademii Francuskiej. wym i niezachwianym przywiązaniem, jakie chłop żywi do swego pola. Z mojej ławy patrzyłem na ten falujący tłum. Dostrzegałem, jak na tych wystraszonych obliczach malowały się pomieszane przebłyski zaskoczenia, złości, lęku i pożądliwości zmąconych zanim zdążyły się nasycić. W duchu porównywałem tych wszystkich ustawodawców do sfory ogarów oderwanych od zdobyczy z na wpół pełnymi pyskami. Trzeba zresztą zauważyć, że aby spora ilość członków opozycji zrobiła z siebie podobne widowisko, wystarczyłoby wystawić ją na podobną próbę. Jeśli wielu konserwatystów broniło rządu tylko dla zachowania różnych gratyfikacji i stanowisk, to muszę powiedzieć, że wielu opozycjonistów zdawało się go atakować wyłącznie po to, by się ich dochrapać. Faktem jest bowiem, faktem godnym pożałowania, że upodobanie do funkcji publicznych i pragnienie życia z podatków nie są u nas wcale chorobą właściwą jakiejś jednej partii, jest to wielka i stała ułomność całego narodu, jest to łączny produkt demokratycznej konstytucji naszego społeczeństwa obywatelskiego i nadmiernej centralizacji naszego aparatu władzy, jest to ukryta choroba, która trawiła wszystkie dawne rządy i która tak samo trawić będzie wszystkie nowe. Wreszcie zamieszanie się uciszyło. Istota wydarzenia nieco się wyjaśniła dowiedzieliśmy się, że przesądziły o nim buntownicze nastroje jednego z batalionów piątej legii i bezpośrednia interwencja u króla wielu wyższych oficerów tego właśnie oddziału Gwardii Narodowej. Z chwilą, gdy król dowiedział się, co się dzieje, a Ludwik Filip w niczym nie zmieniając swoich poglądów potrafił odmieniać postępowanie tak łatwo jak nikt, kogo znałem, powziął natychmiast decyzję i po ośmiu latach uprzejmości gabinet został przez niego odprawiony bez ceregieli w krótkich słowach i w dwu minutach. Zgromadzenie bezzwłocznie przerwało posiedzenie, każdy przemyśliwał nad zmianą gabinetu zapominając o rewolucji. Wyszedłem z Izby z panem Dufaure. Spostrzegłem, że był on nie tylko zamyślony, lecz również zatroskany. Zrozumiałem zaraz, że poczuł ciężar krytycznej i złożonej sytuacji przywódcy opozycji, którego dzieli krok od przemiany w ministra i który będąc do tej pory świadom korzyści z posiadania zwolenników zaczyna teraz się zastanawiać nad kłopotami, jakie mogą mu przynieść ich roszczenia. Pan Daufaure posiadał usposobienie nieco ponurawe, które dawało u niego łatwy przystęp podobnym myślom, nie potrafił ich skrywać skutkiem szczypty wrodzonego nieokrzesania zmieszanej z uczciwością. Był to poza tym najbardziej szczery i z pewnością najbardziej prawy człowiek spośród tych wszystkich, którzy obecnie stanęli wobec szansy stania się ministrami. Tyle, że poczuł się bliski władzy, której pożądał pragnieniem tym mocniejszym, że tłumionym i skrywanym. Na jego miejscu pan Mole miałby w sobie znacznie więcej egoizmu i niewdzięczności, lecz tym bardziej byłby otwarty i grzeczny. Rozstałem się z nim po chwili i udałem się do pana de Beaumont. Tam — wszystkie serca znalazłem rozradowane. Daleki byłem od dzielenia tej radości, a znajdując się u ludzi wobec których mogłem mówić swobodnie, przedstawiłem tego powody. „Paryska Gwardia Narodowa — mówiłem — obaliła gabinet, nowi ministrowie, którzy będą rządzić, zdani będą na jej łaskę i niełaskę. Cieszycie się z tego, że został obalony rząd, ale czyż nie dostrzegacie, że nie tylko rząd, lecz cała władza została wywrócona?" Panu de Beaumont nie spodobało się to smętne politykowanie. „Pan zawsze widzi wszystko na czarno - odrzekł — cieszmy się teraz ze zwycięstwa. O następstwa będziemy martwić się później". Wydało mi się, że obecna przy rozmowie pani de Beaumont7 podzielała zapały swego męża i to właśnie naj- 7 pani de Beaumont — Clémentine de Lafayette, wnuczka generała, którą Beaumont poślubił w r. 1836. lepiej mi ukazało przemożny wpływ ducha partyjnego, ponieważ interesowność i nienawiść były najzupełniej obce sercu tej przemiłej i wytwornej kobiety, jednej z najprawdziwiej i najgłębiej cnotliwych, jakie w życiu spotkałem, która cnotę potrafiła uczynić czymś wzruszającym i wdzięcznym. Wbrew jego zdaniu podtrzymywałem jednak swoją tezę, twierdziłem, że z szerszej perspektywy incydent jest nieszczęściem, czy raczej nie jest to incydent, lecz wielkie wydarzenie, które wszystko odmieni. Mogłem spokojnie filozofować w ten sposób, ponieważ nie podzielałem złudzeń mojego przyjaciela Dufaure. Bieg nadany politycznej machinie był zbyt gwałtowny, ażeby władza mogła zatrzymać się w rękach stronnictw pośrednich, do których sam należałem i przewidywałem, że wpadnie ona w ręce tych, którzy byli mi wówczas prawie tak nieprzyjaźni jak ci, którym się wymknęła. Wieczorem byłem na obiedzie u mego innego przyjaciela, pana Lanjuinais8, o którym często jeszcze będę mówił. Towarzystwo było dość liczne i politycznie mocno zróżnicowane. Wielu zaproszonych radowało się rezultatami dnia, inni byli pełni obaw, wszyscy zaś sądzili, że powstańcza ruchawka zakończy się sama z siebie, aby później wybuchnąć przy innej okazji i w innej formie. Wszystkie docierające z miasta nowiny zdawały się potwierdzać to przekonanie — w miejsce bojowych zawołań rozlegały się okrzyki radości. Był pośród nas Portalis9, 8 Victor-Ambroise wicehrabia de Lanjuinais (1802— 1869) — deputowany liberalny od 1838 do 1846, przyjaciel Tocqueville'a, wchodził w skład skupionej wokół niego grupki neokonserwatystów, a w r. 1849 znalazł się wraz z nim w drugim gabinecie Barrota jako minister rolnictwa. Deputowany w obu Zgromadzeniach II Republiki, uwięziony podczas zamachu stanu w grudniu 1851. 9 Auguste de Portalis (1801-1855) - adwokat, od 1831 deputowany lewicy republikańskiej w Zgromadzeniu, w 1848 wybrany do Konstytuanty. Jego stryj Joseph-Marie hrabia Portalis (1778 — 1858), który w kilka dni później został prokuratorem generalnym Paryża10, nie syn, lecz bratanek pierwszego przewodniczącego Trybunału Kasacyjnego. Ów Portalis nie posiadał ani rzadkiej inteligencji, ani przykładnych obyczajów, ani nabożnej pospolitości swego stryja. Umysłu jego, prostackiego, porywczego i dziwacznego czepiały się wszystkie fałszywe idee i wszystkie skrajne poglądy naszego czasu. Mimo swych powiązań z większością tych, których nazwano potem sprawcami i przywódcami Rewolucji 1848 roku, nie spodziewał się on tego wieczora bardziej niż my takiej rewolucji. Jestem przeświadczony, że w tym momencie to samo można by powiedzieć o większości jego przyjaciół. Szukać, jakie tajne konspiracje wywołały owe zdarzenia, to zupełna strata czasu; rewolucje, do których dochodzi poprzez poruszenie ludu, są raczej wynikiem pragnień niż premedytacji. Samochwał, który wszystko przypisuje swemu spiskowaniu, co najwyżej z wydarzeń umiał skorzystać. Rewolucje rodzą się z ogólnej choroby umysłów z nagła przechodzącej w stan przesilenia wywołany przypadkową okolicznością, której nikt nie przewidział, co zaś do mniemanych inspiratorów i wodzów, niczego nie zainspirowali, niczemu nie przewodzili, a cała ich zasługa jest taka sama jak zuchwalców, którzy odkrywali nieznane lądy. Szybko opuściłem towarzystwo i wcześnie się położyłem. Mimo że zamieszkiwałem nieopodal pałacu Ministerstwa Spraw Zagranicznych11, zupełnie nie słyszałem strzelaniny, która taki wywarła wpływ na nasze losy i zasnąłem nie podejrzewając, że oglądałem ostatni dzień monarchii lipcowej. minister sprawiedliwości i spraw zagranicznych Ludwika XVIII, został mianowany w r. 1829 przewodniczącym Trybunału Kasacyjnego (sądu apelacyjnego, badającego formalną zgodność orzeczeń sądów niższej instancji z przepisami prawa). 10 To jest prokuratorem w paryskim sądzie apelacyjnym. 11 Tocqueville mieszkał wówczas na ulicy Madeleine. IV [24 LUTY - MINISTERIALNY PLAN POWSTRZYMANIA POWSTANIA. - GWARDIA NARODOWA. - GENERAŁ BEDEAU 1] Nazajutrz, 24 lutego, gdy wychodziłem z sypialni natknąłem się na kucharkę, która wracała z miasta. Poczciwa kobieta była u szczytu zdenerwowania, z jej płaczliwego bełkotu nie zrozumiałem nic prócz tego, że rząd kazał masakrować biedny lud. Natychmiast wyszedłem i ledwo znalazłem się na ulicy poczułem zaraz i po raz pierwszy, że oddycham na całego atmosferą rewolucyjną. Jezdnia była pusta, sklepy zamknięte, nie było widać ani powozów, ani pieszych, nie było słychać zwykłych krzyków wędrownych kramarzy. Pod bramami sąsiedzi rozmawiali ze sobą półgłosem i w małych grupkach, z wystraszonymi minami, na wszystkich twarzach rysował się niepokój lub złość. Zobaczyłem gwardzistę narodowego, który z karabinem w ręku i nieszczęściem na obliczu przechodził 1 Marie-Alphonse Bedeau (1804— 1863) — generał, pod dowództwem generała Bugeaud dziesięć lat służył w armii kolonialnej w Algierii, której był generalnym gubernatorem w r. 1847. Podczas rewolucji lutowej w Paryżu dowodził jedną z pięciu kolumn wojska wysłanych przeciw powstańcom. W przekonaniu, że zmiana gabinetu ich zadowoli i żeby uniknąć rozlewu krwi, wycofał się pod Tuilerie, gdzie pod obeliskiem na placu Ludwika XV (dziś de la Concorde) zobaczył go Tocqueville. spiesznym krokiem. Zaczepiłem go, lecz niczego nie mogłem się dowiedzieć wyjąwszy to że rząd kazał masakrować lud (tu dorzucił, że Gwardia Narodowa zrobi z tym porządek). Był to więc ciągle ten sam refren i rozumie się, że te wyjaśnienia niczego mi nie wyjaśniły. Zbyt dobrze znałem wady rządu lipcowego, ażeby nie wiedzieć, że nie należało do nich okrucieństwo. Miałem ten rząd za jeden z najbardziej korumpujących, lecz także jeden z najmniej krwawych, jakie istniały i gadaninę tę wspominam tu tylko po to, by pokazać przy pomocy jakich plotek robią się rewolucje. Pobiegłem do pana de Beaumont, który mieszkał na sąsiedniej ulicy. Dowiedziałem się tam, że tej nocy król wezwał go do siebie. To samo usłyszałem u pana Remusat, do którego poszedłem następnie. Pan de Corcelles2 wreszcie, którego spotkałem, zdał mi sprawę z tego, co się dzieje, lecz w sposób wciąż niejasny, bo w zrewoltowanym mieście, jak na polu bitwy, każdy bierze incydent, którego był świadkiem, za główne wydarzenie dnia. Dowiedziałem się od niego o strzelaninie na bulwarze Capucines3, o prędkim rozszerzeniu się insurekcji, którego ten niepotrzebny akt przemocy stał się przyczyną czy też pretekstem, o odmowie pana Mole, by formować rząd w takich okolicznościach i w końcu o wezwaniu do pałacu 2 Claude François Tircuy de Corcelles (1802 — 1892) — deputowany od 1837 należał do grupki młodych neokonserwatystów, po 1848 wybrany do obu Zgromadzeń II Republiki, dwukrotnie wysłany z misją dyplomatyczną do Rzymu, za drugim razem przez Tocqueville'a. 3 23 lutego 1848 po południu z Faubourg Saint Antoine wyszła manifestacja, która natknęła się na bulwarze Capucines na oddział wojska strzegący dojścia do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Przypadkiem doszło do strzelaniny, zginęło szesnaście osób. Zabitych ułożono na wózku i obwożono po mieście — pochód zmienił się w kondukt. W nocy miasto chwyciło za broń. panów Thiersa, Barrota i ich przyjaciół obarczonych ostatecznie misją utworzenia gabinetu — faktów zbyt znanych, bym się nad nimi rozwodził. Zapytałem pana de Corcelles jakich środków zamierzają się chwycić ministrowie, ażeby uspokoić umysły. "Wiem od pana de Remusat — odrzekł mi — że powzięto plan wycofania całego wojska i zalania Paryża Gwardią Narodową". Takie były jego słowa. Zawsze uważałem, że w polityce zbyt dobra pamięć grozi zgubą. Ludzie, którzy wówczas mieli powstrzymać rewolucję 1848 roku byli tymi samymi ludźmi, którzy robili rewolucję roku 1830. Dobrze pamiętali, że w tamtym czasie nie powstrzymał ich opór wojska i że, przeciwnie, obecność Gwardii Narodowej tak nierozważnie rozwiązanej przez Karola X, mogła była przysporzyć im trudności i przeszkodzić im w osiągnięciu celu. Zrobili więc coś przeciwstawnego temu, co uczynił rząd starszej linii i osiągnęli ten sam rezultat. Prawdą jest bowiem, że jeśli ludzkość jest ciągle taka sama, to nastroje narodów i dziejowe wypadki ciągle się odmieniają. Żaden czas nie pokryje się nigdy z innym czasem, a stare obrazy, które siłą chce się wepchnąć w nowe ramy, sprawiają zawsze fatalny efekt. Po kilku chwilach roztrząsania niebezpieczeństw sytuacji i stanu państwa poszedłem z panem de Corcelles po Lanjuinaisa i udaliśmy się we trójkę do pana Dufaure, który mieszkał na ulicy Le Peletier. Bulwar, którym szliśmy, przedstawiał dziwny widok. Choć było około dziewiątej rano, nie widać było na nim prawie nikogo, nie słychać było żadnego ludzkiego głosu, lecz wszystkie drewniane budki umieszczone wzdłuż tej długiej ulicy zdawały się podskakiwać, chwiać się w podstawach i od czasu do czasu to jedna, to druga waliła się z trzaskiem, zaś ogromne drzewa jakby same z siebie padały na jezdnię. Te akty zniszczenia były dziełem pojedynczych ludzi, którzy działali w milczeniu, sprawnie i z pośpiechem przygotowując w ten sposób materiał na barykady, które wznosić mieli inni. Nic nie wydawało mi się bardziej podobne do wykonywania rzemiosła i w rzeczy samej dla większości tych ludzi było to rzemiosło, w którym upodobanie dał im instynkt nieporządku, a którego teorię wynieśli z doświadczenia tylu poprzednich zamieszek. Nie wiem czy któryś z widoków, jakich byłem świadkiem tego dnia, wywarł na mnie takie wrażenie, jak ta pustka, w której, by tak rzec, widać było jak miotają się najgorsze ludzkie namiętności i ani jedna dobra. Wolałbym w tym miejscu natrafić na rozwścieczony tłum. Przypominam sobie, że pokazując na owe walące się budki i padające drzewa powiedziałem do Lanjuinaisa, po raz pierwszy wypowiadając słowa, które długo już miałem na końcu języka: „Niech mi pan wierzy, tym razem to już nie zamieszki, to rewolucja". Pan Dufaure opowiedział nam to, w czym uczestniczył poprzedniego wieczora i dzisiejszej nocy. Pan Mole zwrócił się zrazu do niego o pomoc w sformowaniu nowego gabinetu. Wobec rosnącej powagi sytuacji obaj prędko pojęli, że ich chwila minęła. Około północy pan Mole powiadomił o tym króla, który wysłał go na poszukiwanie Thiersa, który z kolei nie chciał obejmować władzy bez pana Barrot. Od tego momentu licząc, pan Dufaure nie wiedział więcej niż my. Rozstaliśmy się nie ustaliwszy niczego w sprawie dalszego postępowania i z jednym tylko postanowieniem, by udać się do Izby z chwilą jej otwarcia. Pan Dufaure tam się nie zjawił i nie dowiedziałem się nigdy dokładnie dlaczego. Powodem nie była na pewno słabość, widywałem go później bardzo spokojnego i bardzo stanowczego w znacznie niebezpieczniejszych okolicznościach. Sądzę, że lękając się o rodzinę, chciał najpierw umieścić ją bezpiecznie poza Paryżem. Jego cnoty prywatne i cnoty publiczne, a posiadał i te, i tamte (i to znaczne), nie chadzały równym krokiem, pierwsze wyprzedzały zawsze drugie; zobaczymy nieraz jak pójdą krok w krok. Nie potrafiłbym zresztą uważać mu tego za wielki występek. Wszelkie przymioty są na tyle rzadkie, że w przypadku osób, co je posiadają, trudno wybrzydzać na ich gatunek i hierarchię. Czas, jaki spędziliśmy u pana Dufaure, wystarczył buntownikom na wzniesienie znacznej liczby barykad na ulicy, którą dopiero przechodziliśmy. Gdyśmy wracali, właśnie je wykańczano. Barykady te były zbudowane ze znawstwem przez niewielką liczbę osób, które pracowały bardzo sprawnie, nie jak winowajcy, których pośpiesza strach przed złapaniem na gorącym uczynku, lecz jak dobrzy robotnicy, którzy pragną szybko i dobrze uwinąć się z robotą. Publiczność przypatrywała się temu z pogardą, ani potępiając, ani pomagając. Nie odnajdowałem nigdzie owego powszechnego wrzenia, jakie oglądałem w roku 1830 i które w owym czasie sprawiało, że miasto przyrównywałem do gotującego się kotła. Tym razem rządu nie obalano, pozwalano mu upaść. Spotkaliśmy na bulwarze kolumnę piechoty, która wycofywała się ku ulicy Madeleine, nikt nie wykrzykiwał nic złego pod jej adresem, a jednak jej odwrót wyglądał na ucieczkę. Szeregi się rozsypały, żołnierze szli w nieładzie, ze zwieszonymi głowami, wyglądali zarazem na zawstydzonych i zalęknionych. Gdy któryś z nich odrywał się od kolumny, natychmiast go otaczano, chwytano, przytrzymywano, rozbrajano i puszczano, a wszystko w mgnieniu oka. Po powrocie zastałem u siebie mojego brata Edwarda4, wraz z żoną i dziećmi. Mieszkali na Faubourg Montmartre. Wokół ich domu strzelano całą noc. Przerażeni starciami zdecydowali się na opuszczenie mieszkania. Dotarli do nas piechotą pomiędzy barykadami. Zgodnie ze swoim obyczajem moja bratowa straciła głowę. Już roił się jej obraz zabitego męża i zgwał- 4 Louis-Edouard wicehrabia de Tocqueville (1800 — 1847) — brat Alexisa, służył w gwardii przybocznej Karola X. Założył w r. 1854 Instytut rolniczy w Beauvais, był członkiem Rady Generalnej departamentu Oise. conych córek. Mój brat który był przecież mężczyzną ogromnie stanowczym, nie wiedział, co począć, nie był zupełnie sobą i nigdy tak mocno się nie przekonałem, że jeśli dzielna towarzyszka jest wielkim oparciem w rewolucyjnym czasie, to zmokła kura, choćby z sercem gołębicy, przysparza okrutnego kłopotu. Z tym wszystkim z gruntu dobra i nawet bardzo dowcipna, lecz umysł swój jakby przykręciła i serce wychłodziła zamykając je w swoistym nabożnym egoizmie, w którym żyła zajęta wyłącznie Panem Bogiem, mężem, dziećmi i swoim zdrowiem, nie interesując się zupełnie innymi, najlepsza kobieta i najgorsza obywatelka, jaką można spotkać. Spieszno mi było jej pomóc i samego siebie wybawić z kłopotu, jaki mi sprawiała. Zaproponowałem, że ją odprowadzę na pobliską kolej do Wersalu. Bała się zostać w Paryżu, lecz bała się również go opuścić i dalej suszyła mi głowę swoimi obawami na nic się nie decydując. W końcu zabrałem ją prawie siłą i wraz z rodziną odprowadziłem bezpiecznie na dworzec i tam ich pozostawiłem, by powrócić do miasta. W drodze powrotnej, przechodząc plac Hawru napotkałem po raz pierwszy batalion owej Gwardii Narodowej, którą miano zalać cały Paryż. Ludzie ci maszerowali ze zdziwionymi minami i niepewnym krokiem, otoczeni łobuziakami, którzy wykrzykiwali: „Niech żyje Reforma!" i którym odpowiadali oni tym samym okrzykiem, lecz głosami schrypniętymi i zakłopotanymi. Był to batalion z mojej dzielnicy i większość gwardzistów znała mnie z widzenia, jakkolwiek ja sam nie znałem prawie żadnego. Otoczyli mnie i chciwie wypytywali o nowiny. Powiedziałem im, że uzyskaliśmy wszystko czego możemy pragnąć, że zmienił się rząd, że wszystkie nadużycia, na które się skarżono, zostaną naprawione, że jedynym niebezpieczeństwem, na jakie jesteśmy wystawieni, byłoby dać się pociągnąć zbyt daleko i że do nich należało temu przeszkodzić. Widziałem, że słuchali tego niechętnym uchem. „No tak, proszę pana — mówili — ale rząd wpędził się w trudności z własnej winy, niechże więc sam sobie radzi jak umie..." „Biedacy, odrzekłem, czyż nie widzicie, że teraz już nie chodzi o rząd, a o was samych? Jeśli w Paryżu nastanie anarchia, a w całym kraju zamieszanie, to czy myślicie, że ucierpi na tym tylko król?" Nic to nie pomogło i nie mogłem od nich uzyskać niczego poza tą zdumiewającą dziecinadą: zawinił rząd, niech rząd cierpi, nie chcemy dać się zabijać za ludzi, którzy prowadzili taką złą politykę. A była to przecież owa klasa średnia, o której wszystkie zachcianki troszczono się od lat osiemnastu. Nurt opinii publicznej pociągnął za sobą w końcu także ją i popychał przeciwko tym, którzy jej tak schlebiali, że ją skorumpowali. Nasunęła mi się przy tej okazji uwaga, która potem często powracała w moich myślach, że mianowicie we Francji rząd popełnia błąd, jeśli za jedyny punkt oparcia obiera ograniczone interesy i egoistyczne uczucia jednej tylko klasy. Może się to udawać tylko u narodów bardziej interesownych i nie tak próżnych jak nasz. U nas, gdy w ten sposób ufundowany rząd staje się niepopularny, zdarza się, że przedstawiciele tej właśnie klasy, której okazywał on względy i przez to stracił popularność, nad przywileje, jakie im on zapewnia, przedkładają wyrzekanie nań razem z wszystkimi. Dawna francuska arystokracja, bardziej oświecona niż nasza klasa średnia i obdarzona znacznie mocniejszym duchem korporacyjnym dała już taki sam przykład, na ostatek znajdowała w dobrym tonie potępiać swe własne prerogatywy i grzmieć przeciw nadużyciom, z których żyła. Sądzę więc, że mając to na względzie, najpewniejszą metodą, jaką u nas może stosować rząd aby się utrzymać, jest dobrze rządzić i nade wszystko rządzić w interesie wszystkich. Choć przyznać muszę, że nawet gdy obierze on tę drogę, nie jest całkiem oczywiste, czy przetrwa długo. Ruszyłem wkrótce do Izby, choć nie nadeszła jeszcze godzina otwarcia posiedzenia. Było chyba około jedenastej. Plac Ludwika XV nie był jeszcze zatłoczony ludem, lecz zajęty przez liczne pułki kawalerii. Kiedy ujrzałem oddziały tak liczne i w tak pięknym ordynku, pomyślałem, że wycofano się z ulic po to, aby skupić duże siły wokół Tuilerii i Izby, i tam się bronić. U stóp obelisku znajdował się sztab na koniach z jakimś generałem na czele. Zbliżywszy się rozpoznałem Bedeau, którego zły los sprowadził niedawno z Afryki, aby wyprawił pogrzeb monarchii. Poprzedniego roku spędziłem z nim kilka dni w Constantine5, skąd wynikła między nami zażyłość trwająca od tego czasu. Ledwie mnie zoczył, zsiadł z konia, podszedł do mnie i uścisnął mi dłoń w sposób, który od razu wskazał mi na jego wzburzenie. Rozmowa potwierdziła to jeszcze wyraźniej. Nie byłem zaskoczony, ponieważ nieraz mogłem stwierdzić, że właśnie ludzie wojny najłatwiej tracą głowę i okazują zazwyczaj największą słabość w dniach rewolucji. Przyzwyczajeni stawiać czoło zorganizowanej sile i dowodzić siłą bierną, mieszają się łatwo wobec bezładnych okrzyków zbiegowiska złożonego z nieszkodliwych i nieuzbrojonych obywateli oraz wobec wahania, a czasem przyjaznej dla tłumu postawy własnych żołnierzy. Bedeau ponad wszelką wątpliwość był rozstrojony i każdy wie, jakie były następstwa jego rozstroju: jak Izba została opanowana przez garstkę ludzi, podczas gdy pilnujące jej szwadrony stały na odległość pistoletowego strzału, jak wreszcie ogłoszono upadek ustroju i wybrano Rząd Tymczasowy. Rola, jaką odegrał Bedeau tego fatalnego dnia, była na nieszczęście dla niego tak istotna, że chcę się nieco zatrzymać, ażeby zastanowić się nad tym człowiekiem i przyczynami jego zachowania. Przed i po tych wydarzeniach byliśmy na tyle związani, że mogę o nim mówić z niejaką znajomością rzeczy. Wiadomo z pewnością, że otrzymał rozkaz nieprzystępowania do walki, lecz dlaczego usłuchał rozkazu tak niezwykłego i który okoliczności uczyniły niewykonalnym? 5 Constantine — nazwa miasta i prowincji we wschodniej Algierii. Tocqueville przebywał w Algierii dwukrotnie, w 1841 i 1846, obarczony przez Izbę przygotowaniem raportu o polityce kolonialnej. Bez wątpienia Bedeau nie był nieśmiały, ani w gruncie rzeczy niezdecydowany, bo gdy już powziął decyzję zmierzał do celu z wielką stanowczością, spokojem i odwagą, lecz umysł miał ogromnie metodyczny, ogromnie wobec siebie nieufny, bez cienia awanturniczości i najbardziej gnuśny, jaki można sobie wyobrazić. Gdy miał rzecz jaką do wykonania, zanim się zabrał do czynu miał zwyczaj oglądać ją ze wszystkich stron, poczynając od najgorszych, i tracił cenny czas na rozjaśnianiu sobie głowy przy pomocy wielu słów. Był poza tym człowiekiem sprawiedliwym, umiarkowanym, liberalnym i ludzkim, jak gdyby nie miał poza sobą osiemnastu lat wojny w Afryce, skromny, moralny, uczciwy, religijny i nawet delikatny — ten rodzaj porządnego człowieka, jaki bardzo rzadko można spotkać w wojsku, a także gdzie indziej. To nie przez niedostatek ducha działał w sposób, który zdawał się o tym świadczyć, ponieważ cechowała go odwaga wysokiej próby, a zdrada już wcale nie mogła być jego pobudką, bo choć nie był przywiązany do domu Orleańskiego, to był niezdolny go zdradzić równie jak jego najlepsi przyjaciele, nie wspominając o służących Orleanom kreaturach. Jedynym jego nieszczęściem było to, że wplątał się w przerastające go wydarzenia, że zachował godność tam, gdzie trzeba było mieć geniusz, ten szczególny geniusz rewolucji, który polega głównie na dostosowywaniu czynów do faktów i łamaniu rozkazów we właściwej chwili. Wspomnienia lutego 1848 roku zatruły życie generałowi Bedeau i zostawiły w jego duszy okrutną ranę, a ból, jaki mu sprawiała, ujawniał się ciągle w niekończących się opowieściach i tłumaczeniach wydarzeń tego czasu. Gdy był w trakcie objaśniania mi swych niepewności i pouczania mnie, że obowiązkiem opozycji jest wyjść gremialnie na ulicę, ażeby swoimi mowami uciszyć wzburzenie ludu, wielką aleją, przeciskając się pomiędzy drzewami Pól Elizejskich, posuwał się w naszym kierunku wielki tłum. Bedeau spostrzegł tych ludzi, pociągnął mnie ku nim oddalając się na jakieś sto kroków od swych szwadronów i zaczął przemawiać, a przemówienia kochał jak nikt, kto przechadza się z szablą u boku. Podczas gdy Bedeau perorował do tłumu spostrzegłem, że kółko słuchaczy z wolna się rozciąga i niebawem nas zamknie, a poprzez pierwszą linię gapiów przepychają się mężczyźni z rebelią na obliczach, zaś z głębi tłumu dobiegały mych uszu głuche pomruki: „To Bugeaud"6. Słysząc te niebezpieczne słowa pochyliłem się ku generałowi i rzekłem mu po cichu: „Mam większe niż pan doświadczenie ludowych rozruchów, niech mi pan wierzy, niech pan wraca natychmiast i siada na konia, pozostając tu, zostanie pan zabity lub pojmany zanim minie pięć minut. Uwierzył mi i dobrze zrobił. Bo ci sami ludzie, których począł nawracać, zmasakrowali nieco później posterunek w alei Pól Elizejskich. Sam miałem spore trudności, żeby się pomiędzy nimi przepchnąć. Jeden z nich, niski i przysadzisty, wyglądający na robotnika z małej fabryczki spytał mnie dokąd idę. Odpowiedziałem, że do Izby i dorzuciłem, żeby pokazać mu, że jestem z opozycji: „Niech żyje Reforma! czy wiecie, że rozpędzono gabinet Guizota?" „Wiem, proszę pana - odrzekł mi z drwiącą miną i pokazując Tuilerie dodał ale my chcemy więcej". 6 Thomas Robert Bugeaud de la Piconnerie (1784 — 1849) — marszałek Francji. Odznaczył się w kampaniach Cesarstwa, popadł w nie łaskę za Restauracji, w r. 1836 mianowany dowódcą korpusu kolonizującego Algierię, a w r. 1840 jej generalnym gubernatorem. Wśród paryżan zdobył złą sławę krwawą represją rozruchów z kwietnia 1834, a zwłaszcza masakrą w domu na ulicy Transnonain. V [POSIEDZENIE IZBY - KSIĘŻNA ORLEAŃSKA - RZĄD TYMCZASOWY] Wszedłem do Izby. Posiedzenie jeszcze nie zostało otwarte. Deputowani kręcili się po korytarzach jak nieprzytomni, bez wiadomości i żyjąc pogłoskami. Było to bardziej zbiegowisko, którym nikt nie kierował, niż Zgromadzenie. Przywódcy obu stronnictw byli nieobecni, dawni ministrowie uciekli, nowi się nie pojawili. Z wielkim krzykiem domagano się otwarcia posiedzenia, raczej z niejasnej potrzeby, aby coś zrobić, niż z jakimś wyraźnym zamiarem. Przewodniczący się opierał przywykł niczego nie przedsiębrać bez rozkazu, otóż od rana nikt nie rozkazywał, toteż i on nie wiedział, co począć. Poproszono mnie, abym go odszukał i namówił, iżby zajął swój fotel - poszedłem więc. Podniecał się łatwo każdym drobiazgiem, lepiej nie pytać jak teraz był roztrzęsiony. Miałem go za człeka przyzwoitego — i był taki, mimo że często pozwalał sobie na niewinne krętactwa, kłamstwa w dobrej wierze, niewielkie podłostki i w ogóle różne małe grzeszki, jakie uczciwej duszy mogą podpowiedzieć nieśmiałe serce i chwiejny umysł. Gdy go odnalazłem, przechadzał się wielce poruszony po swoim biurze. Wiadomo, że pan Sauzet1 miał rysy piękne, 1 Jean-Pierre Sauzet (1800-1876) - adwokat. W Izbie Deputowanych zasiadał od 1834 r. w lewym centrum, od 1839 do 1848 był jej przewodniczącym. Napisał książkę Izba Deputowanych i Rewolucja lutowa (Paryż 1851). lecz bez dystynkcji, nosił się z godnością kościelnego ze swoim wielkim i grubym tułowiem, do którego doczepione były króciutkie ramionka. W chwilach, gdy był zmieszany i niespokojny, a zdarzało się to prawie zawsze, poruszał konwulsyjnie ramionami i wymachiwał nimi jak człowiek, który się topi. W trakcie naszej rozmowy wyprawiał dziwne rzeczy, chodził, stawał, siadał z nogą podwiniętą pod swe tłuste siedzenie, co zwykł czynić w chwilach podniecenia, podnosił się, znowu siadał i na nic się nie decydował. Dla domu Orleańskiego było wielkim nieszczęściem, że w taki dzień miał tego rodzaju poczciwca na czele Izby, lepszy byłby odważny łobuz. Pan Sauzet przedstawił mi liczne racje przeciwko rozpoczęciu posiedzenia, lecz przekonała mnie jedna, której nie przedstawił. Znalazłszy go bez dyrektyw i tak niezdolnego, żeby samodzielnie je ustalić, uznałem, że powiększyłby zamęt w umysłach, chcąc nimi pokierować. Zostawiłem go przeto i w przekonaniu, że trzeba raczej znaleźć obrońców Izby zamiast ją zwoływać, udałem się do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, aby domagać się pomocy. Przemierzając z tym zamiarem plac przed Palais-Bourbon2 zobaczyłem wielce pstrokaty tłum, który z gromkimi wiwatami towarzyszył dwu ludziom, w których natychmiast rozpoznałem panów Barrota i Beaumonta. Mieli kapelusze wciśnięte na oczy, ubrania pokryte kurzem, wpadnięte policzki i zmęczony wzrok — nigdy chyba triumfatorzy nie byli bardziej podobni ludziom, których ma się wieszać. Podbiegłem do Beaumonta i spytałem, co się dzieje. Powiedział mi na ucho, że w jego obecności król abdykował, że właśnie ucieka, że Lamoriciere3, wedle 2 W Pałacu Burbońskim do r. 1848 mieściła się Izba Deputowanych. 3 Christophe Leon Juchault de Lamoriciere (1806 — 1865) — generał. Od 1830 do 1847 r . służył pod Bugeaudem w Algierii. Wybrany do Izby w 1846 r. wszedł następnie do obu Zgromadzeń II Republiki. W tymczasowym rządzie Cavaignaca objął ministerstwo wojny, a w r. 1849 Tocqueville wysłał go z dyplomatyczną misją do Rosji. wszelkiego prawdopodobieństwa został przed chwilą zabity, gdy szedł obwieścić powstańcom o abdykacji (jakiś adiutant cofnął się, aby powiedzieć, że widział go z daleka jak spada z konia), że wszystko się rozpada i w końcu, że on, Beaumont wraz z Barrotem spieszą do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, ażeby objąć nad nim kierownictwo i próbować utworzyć w ten sposób jakiś ośrodek zarządzania i oporu. „A Izba — powiedziałem — czy coś uczyniliście dla jej ochrony?" Beaumont przyjął tę uwagę z niechęcią, tak jak gdybym mówił o mym prywatnym domostwie. Pomyślałem, że popełnia błąd — i tak było w istocie. To prawda, że w owym momencie Izba stała się bezsilna, z większością, którą pogardzano i mniejszością, która pozostała w tyle za nastrojami chwili. Lecz pan de Beaumont zapominał, że to właśnie w czas rewolucji nabierają największego znaczenia najskromniejsze choćby organy prawa, a nawet jego zewnętrzne symbole, które umysłom ludu przypominają o idei prawa, ponieważ pośród anarchii i powszechnego zamętu najbardziej jest odczuwana potrzeba zaczepienia się o najkruchszy pozór tradycji lub resztki autorytetu, ażeby ocalić to, co pozostało z na poły obalonej konstytucji lub też zniszczyć ją do reszty. Gdyby deputowani mogli ogłosić regencję, utrzymałaby się ona być może mimo ich niepopularności. Z drugiej zaś strony trudno zaprzeczyć, że Rząd Tymczasowy wiele zawdzięczał przypadkowi, dzięki któremu powstał, a który zaszedł pomiędzy czterema ścianami od tak dawna zamieszkiwanymi przez przedstawicielstwo narodu. Poszedłem z przyjaciółmi do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tłum, który nam towarzyszył, wszedł tam także, a raczej gwałtownie się wtoczył i wdarł aż do gabinetu przed chwilą opuszczonego przez pana Duchâtel. Barrot próbował się wyswobodzić wypraszając tłum, lecz mu się to nie udało. Ci ludzie, którzy mieli poglądy zupełnie przeciwstawne — jedni byli republikanami, inni konstytucjonalistami - rozpoczęli burzliwą dyskusję z nami i między sobą na temat tego, co należy teraz zrobić, a ponieważ byliśmy ściśnięci w małym pomieszczeniu, zaduch kurz, zamęt i harmider zrobiły się wkrótce okropne. Barrot, który zawsze wygłaszał długie i nadęte zdania w najkrytyczniejszych momentach i zachowywał godną i nieprzeniknioną minę w najśmieszniejszych sytuacjach, perorował w najlepsze in angustus4. Jego głos wznosił się czasem ponad tumult, nie potrafił go jednak uciszyć. Zniechęcony i obrzydzony widokiem tak gwałtownej i groteskowej sceny opuściłem to miejsce, w którym wymieniano prawie tyle kułaków, co rozumowań, i powróciłem do Izby. Zaledwie doszedłem do bramy, nie podejrzewając jeszcze co się dzieje wewnątrz, a już ujrzałem ludzi, którzy biegli i wykrzykiwali, że właśnie przybyła księżna Orleańska5 z hrabią Paryża6 i księciem de Nemours7. Na tę wiadomość popędziłem schodami przeskakując po cztery stopnie i wpadłem do sali obrad. U podnóża trybuny i tyłem do niej zwróconą ujrzałem w istocie książęcą trójkę, o której usłyszałem. Księżna Orleańska siedziała, w żałobnym stroju, blada i spokojna. Widziałem, że jest mocno poruszona, lecz jak mi się zdało tym poruszeniem, jakie przeżywają charaktery odważne, łatwiej przechodzącym w heroizm niż w przestrach. 4 in angustus (łac.) — w trudnym położeniu, w opałach (dosł. w ciasnocie). 5 Helene Luise von Mecklembourg-Schwerin (1814—1858) — poślubiła najstarszego z synów Ludwika Filipa w 1837, owdowiała w r. 1842. 24 lutego 1848 r. zabiegała o uznanie najstarszego syna, hrabiego Paryża, za króla, a siebie za regentkę. Gdy to się nie udało, opuściła Francję, osiadła w Anglii i oddała się wychowaniu dzieci. 6 Ludwik Filip Albert hrabia Paryża (1838-1894) spadkobierca dynastii orleańskiej, najstarszy syn Ferdynanda Filipa Orleańskiego, zmarłego na skutek wypadku w 1842 r. 7 Ludwik Karol Orleański książę de Nemours (1814-1896)-drugi syn króla Ludwika Filipa, stryj hrabiego Paryża. Hrabia Paryża okazywał właściwą swemu wiekowi beztroskę i przedwczesną niewzruszoność władców. Obok nich stał książę de Nemours, opięty mundurem, wyprostowany, sztywny, chłodny i milczący, słup w roli regenta. Był to moim zdaniem jedyny człowiek, któremu tego dnia zagrażało rzeczywiste niebezpieczeństwo. Gdy stał tak na nie wystawiony, dostrzegałem w nim wciąż tę samą odwagę, niezłomną, milkliwą i bezbarwną, odwagę bardziej zdolną zniechęcić i ostudzić zwolenników niż onieśmielić adwersarzy, która co najwyżej zapewniłaby mu godną śmierć gdyby zaszła taka potrzeba. Wokół tych nieszczęsnych książąt tłoczyli się przybyli wraz z nimi gwardziści narodowi, posłowie i niewielka liczba ludzi z ludu. Trybuny były zamknięte i puste, wyjąwszy te dla dziennikarzy, gdzie wtargnął tłum nieuzbrojony, ale już hałasujący. Uderzyły mnie okrzyki wznoszone stamtąd od czasu do czasu, a potem już przez całe posiedzenie. Minęło pięćdziesiąt lat jak nie oglądano tu podobnego widowiska. Od czasu Konwencji8 trybuny pozostawały nieme i owo milczenie trybun weszło do naszych parlamentarnych obyczajów. Jednakże jeśli w momencie, o którym mówię, Izba już była skrępowana w swych ruchach, to jeszcze nie została obezwładniona. Posłowie byli dość liczni, ciągle brakowało przywódców stronnictw. Słyszałem jak zewsząd dopytywano się, gdzie są panowie Thiers i Barrot, nie wiedziałem co się stało 8 Konwencja — ściślej Konwencja Narodowa, rewolucyjne Zgromadzenie, które działało od 20 września 1792 do 26 października 1795 r. Podzielone było na trzy główne stronnictwa: umiarkowaną Żyrondę, centrową Równinę i radykalną Górę. Konwencja zniosła monarchię i proklamowała Republikę, skazała na śmierć Ludwika XVI, ustanowiła Trybunał Rewolucyjny i Komitet Ocalenia Publicznego, który rozprawił się z częścią umiarkowanych posłów i wprowadził rządy terroru. Ostatnia faza działań Konwencji, od lipca 1794, to termidoriańska reakcja na terror, nie mniej krwawa. z Thiersem, lecz aż nadto dobrze wiedziałem, co robi Barrot. Pospiesznie wysłałem jednego z kolegów, aby powiadomił go o tym, co się dzieje. Przybiegł z wielkim pośpiechem, gdyż co do niego, ręczyć mogę, że dusza jego nigdy nie zaznała lęku. Przypatrzywszy się przez chwilę temu nadzwyczajnemu posiedzeniu, zająłem spiesznie moje zwykłe miejsce na górnych ławach lewego centrum. Trzymałem się zawsze zdania, że w kryzysowych sytuacjach należy nie tylko uczestniczyć w zgromadzeniu, którego się jest członkiem, lecz zajmować miejsce, na którym było się zazwyczaj widywanym. Rozpoczęto coś na kształt obrad, bezładnych i hałaśliwych. Usłyszałem jak pan Lacrosse9, który potem współpracował ze mną w ministerstwie, wykrzyknął pośród wrzawy: „Pan Dupin 10 prosi o głos. — Ależ nie! — Ależ nie! odkrzyknął tenże — wcale się nie zgłaszałem! — Nie szkodzi! wołano zewsząd — proszę mówić, proszę mówić!" Wypchnięty w ten sposób pan Dupin wszedł na mównicę i w kilku słowach zaproponował odejście od ustawy z roku 1842 i obwołanie księżnej Orleańskiej regentką11. Z ław poselskich odezwały się oklaski, z trybun 9 Bertrand-Théobald baron de Lacrosse (1796-1865) - od 1834 do 1848 r. zasiadał w Izbie z lewicą dynastyczną, w Konstytuancie i Legislatywie był wiceprzewodniczącym Zgromadzenia oraz ministrem robót publicznych w obu gabinetach utworzonych przez Barrota. 10 André-Marie Dupin (1783 — 1865) — adwokat, członek stronnictwa liberalnego, deputowany do Izby od r 1826, a od 1832 jej przewodniczący. Król mianował go prokuratorem generalnym w Trybunale Kasacyjnym. Od r. 1831 członek Akademii Francuskiej. Był wybrany do obu Zgromadzeń II Republiki. 11 Gdy w lipcu 1842 r. zmarł po wypadku najstarszy syn króla Ferdynand Filip Orleański, jego pierworodny syn, hrabia Paryża, miał cztery lata. Trzeba więc było uregulować problem regencji na wypadek, gdyby jego dziad zmarł, zanim on sam osiągnie pełnoletność. Rząd krzyki, a pomruk z korytarzy. Te ostatnie, zrazu pustawe, zaczęły się niepokojąco wypełniać, lud nie wdzierał się jeszcze do Izby strumieniami, wciskał się jednak pomału, człowiek po człowieku i z każdą chwilą przybywała jakaś nowa twarz. Od sączących się kropel wzbierała powódź. Większość nowo przybyłych należała do najniższych klas, wielu miało broń. Widziałem z daleka tę narastającą inwazję i czułem, jak z minuty na minutę rośnie zagrożenie. Oczami szukałem po całym zgromadzeniu człowieka, który najlepiej potrafiłby powstrzymać ten zalew. Nie dostrzegłem nikogo poza Lamartinem 12, który miał ku temu i właściwą pozycję, i odpowiednie zdolwystąpił z projektem ustawy, który formułował ogólną zasadę, że regencja przypadnie najstarszej osobie z rodziny królewskiej, mającej prawo do sukcesji i będącej w odpowiednim wieku, co znaczyło, że regencję obejmie królewski brat Ludwik Karol, książę de Nemours, znany ze swych konserwatywnych poglądów. Za znacznie liberalniejszą uchodziła wdowa po księciu Orleańskim, której roszczenia do regencji wspierali Lamartine i Barrot. Tocqueville sprzeciwił się propozycji rządowej argumentując, że wprowadza ona zasadę ogólną tam, gdzie konstytucja wymaga tylko rozstrzygnięcia przypadku szczególnego i pozostawia wybór Zgromadzeniu. Do projektu rządowego przychylił się jednak Thiers, powodując tym rozłam między lewym centrum, a opozycją dynastyczną. 12 Alphonse-Marie de Prat de Lamartine (1790—1869) — wybitny poeta romantyczny i polityk, od 1830 r. w Akademii Francuskiej Deputowany do Izby od 1833 r., początkowo związany ze stronnictwem liberalnym, od 1840 przechodzi do opozycji przeciw Guizotowi i skłania się ku republikanizmowi. Uczestniczy w kampanii bankietów, po rewolucji lutowej wchodzi do Rządu Tymczasowego jako minister spraw zagranicznych, potem do Komisji Wykonawczej, traci popularność po rewolcie czerwcowej 1849, do Legislatywy wchodzi dopiero w wyborach uzupełniających. Bezskutecznie kandydował w wyborach prezydenckich przeciw Ludwikowi Napoleonowi; po zamachu stanu 2 grudnia 1851 wycofał się z życia politycznego. ności. W roku 1842, jak pamiętałem był jedynym który proponował regencję księżnej Orleańskiej. Ponadto jego ostatnie przemówienia, a nade wszystko ostatnie publikacje zyskały mu przychylność ludu. Stał na swoim miejscu. Przebiłem się przez tłum i zbliżywszy się do niego wyszeptałem pospiesznie: „Giniemy, jest pan jedynym, który w tym krytycznym momencie może zyskać posłuch, niech pan wejdzie na mównicę i prze mówi". W chwili gdy piszę te słowa zda mi się, że jeszcze go widzę, tak uderzył mnie wyraz jego twarzy. Widzę jego szczupłą i wyprostowaną postać, jego oko utkwione w amfiteatr, jego wzrok nieruchomy i nieobecny, raczej zatopiony w wewnętrznej kontemplacji niż w oglądzie tego, co działo się wkoło. Nie odwrócił się ku mnie na dźwięk moich słów, lecz tylko wyciągnął ramię w stronę książąt i rzekł bardziej w odpowiedzi na myśl swoją niż moją. „Nie zabiorę głosu, dopóki tam pozostaną ta kobieta i to dziecko". To mi starczyło, o nic więcej już go nie prosiłem i powróciłem na swoją ławę. Przechodząc przez prawe centrum obok siedzących tam Lanjuinaisa i Billaulta13 powiedziałem im: „Widzicie może coś co moglibyśmy zrobić?" Smutno kiwnęli głowami, że nie, poszedłem więc dalej. Tymczasem w amfiteatrze tłum gęstniał do tego stopnia, że troje książąt ryzykowało w każdej chwili uduszenie lub zadeptanie. Przewodniczący bezskutecznie próbował opróżnić salę, a nie mogąc tego dopiąć, poprosił księżnę Orleańską by wyszła. Odważna księżna odmówiła. Jej przyjaciele wyciągnęli ją wówczas z wielkim trudem ze ścisku i przeprowadzili na najwyższe ławy lewego centrum, gdzie usiadła ze swym synem i z księciem de Nemours. 13 Auguste Adolphe Billault (1805-1863) - adwokat, od 1837 deputowany lewego centrum, w r. 1848 wybrany do Konstytuanty. Przy nieprzychylnym milczeniu posłów i aklamacjach ludu, Marie14 i Cremieux15 zaproponowali utworzenie rządu tymczasowego i w tej wreszcie chwili ukazał się Barrot. Zadyszany, ale wcale nie przestraszony, wbiegł na mównicę i zaczął: „Nasza powinność rysuje się wyraźnie, korona monarchii lipcowej spoczywa na głowie dziecka i kobiety". Odzyskując odwagę Zgromadzenie powstaje i wybucha oklaskami, a z kolei lud milknie. Księżna wstaje z ławy, zdaje się chce coś powiedzieć, waha się, słucha nieśmiałych porad i siada, zgasł ostatni przebłysk fortuny. Barrot kończy przemówienie, lecz nie powraca już efekt pierwszych słów. Mimo to Izba jest pokrzepiona, a lud się waha. W tym momencie tłum, który wypełniał amfiteatr, jest spychany ku pustoszejącym już ławom centrum przez ludzi z zewnątrz, wznosi się i rozprzestrzenia. Posłowie, którzy jeszcze znajdowali się na swoich miejscach, po części się usuwają i opuszczają salę, po części cofają się od ławy do ławy, jak zaskoczeni przez przypływ nieszczęśnicy, którzy uciekają ze skały na skałę ścigam przez wznoszące się morze. Cały ten ruch został wywołany przez dwa oddziały ludzi, w większości uzbro- 14 Alexandre-Pierre Marie de Saint-Georges (1795—1870) — adwokat. Za Restauracji członek partii liberalnej, wybrany do Izby w 1842 r., zasiadał z lewicą dynastyczną. Minister robót publicznych w Rządzie Tymczasowym, członek Komisji Wykonawczej i minister sprawiedliwości w rządzie Cavaignaka. Wybrany do Konstytuanty, był jej przewodniczącym. 15 Adolphe (właśc. Isaac Moise) Cremieux (1796 — 1880) — adwokat. Za Restauracji w partii liberalnej , deputowany od 1842, uczestniczył w kampanii bankietów. W Rządzie Tymczasowym był ministrem sprawiedliwości. Wybrany do obu Zgromadzeń II Republiki. Głosując z lewicą popierał kandydaturę Ludwika Napoleona. Uwięziony po zamachu stanu, powrócił do polityki w 1869. Po upadku II Cesarstwa wszedł do Rządu Obrony Narodowej. jonych, posuwające się dwoma korytarzami, każdy z oficerem Gwardii Narodowej i sztandarem na czele. Obaj oficerowie niosący sztandary, jeden z nich o wyglądzie obwiesia, jak się potem dowiedziałem był to emerytowany pułkownik Dumoulin l6 — wkraczają teatralnym krokiem na mównicę, wymachują swoimi sztandarami, wypinają piersi, gestykulują melodramatycznie i dobywają z siebie jakiś rewolucyjny bełkot. Przewodniczący ogłasza zawieszenie posiedzenia i zgodnie z obyczajem chce nałożyć kapelusz, lecz ponieważ posiadał dar śmieszności w najtragiczniejszych sytuacjach, sięga po nakrycie głowy któregoś z sekretarzy i biorąc je za swoje, wciska je sobie aż na oczy. Wbrew naiwnemu przekonaniu, tego rodzaju posiedzeń nie da się zawiesić i próba przewodniczącego spowodowała jeszcze większe zamieszanie. Od tej chwili posiedzenie przerodziło się w nieustający tumult, z rzadka przerywany chwilami ciszy, podczas których mówcy wskakiwali na trybunę już tylko grupami . Cremieux, Ledru-Rollin 17, Lamartine wbiegają na nią jednocześnie, Ledru-Rollin zgania Cremieux i przyczepia się do niej swymi szerokimi dłońmi, podczas gdy Lamartine nie podejmując walki pozostaje i czeka, aż jego kolega skończy mówić. Ledru-Rollin zaczyna się rozwodzić, a jego zniecierpliwieni przyjaciele co 16 Dumoulin — pułkownik, dawny ordynans Napoleona. W czasie Restauracji organizował bonapartystowskie spiski, a podczas rewolucji lipcowej manifestacje na rzecz księcia Reichstadtu, syna Napoleona I. 17 Alexandre-Auguste Ledru, zwany Ledru-Rollin (1807 — 1874) — adwokat, członek partii demokratycznej, wybrany do Izby w 1841 r. Założył gazetę «La Reforme», był jednym z organizatorów kampanii bankietów. Związany z socjalistami, w Zgromadzeniu głosował z Górą. W 1848 r. wszedł do Rządu Tymczasowego, potem do Komisji Wykonawczej. Po nieudanej manifestacji demokratów 13 czerwca 1849 uciekł z Francji i cały okres II Cesarstwa spędził na wygnaniu. chwila mu przerywają, „Do wniosków! do wniosków!" krzyczy Berryer l8, bardziej doświadczony i przezorniejszy w swych dynastycznych urazach niż tamten w swej republikańskiej pasji. Ledru-Rollin domaga się na koniec natychmiastowego mianowania rządu tymczasowego i schodzi. Wówczas Lamartine daje krok do przodu, uzyskuje spokój i zaczyna od wspaniałej pochwały odwagi księżnej Orleańskiej, i nawet lud, który nigdy nie jest nieczuły na szlachetne uczucia przybrane w wielkie słowa, wznosi oklaski. Posłowie odetchnęli. „Poczekajcie - rzekłem do sąsiadów - to tylko wstęp". Jakoż Lamartine szybko ucina i zmierza wprost do celu, jaki wytknął Ledru-Rollin. Aż do tej chwili, jak wspomniałem, wszystkie trybuny, wyjąwszy tę dla dziennikarzy, pozostawały puste i zamknięte. Lecz podczas przemówienia Lamartine'a rozległo się walenie w drzwi prowadzące na jedną z nich. Ustępując pod naporem, drzwi rozlatują się w kawałki. Zbrojny motłoch zajmuje z hałasem całą trybunę, a po chwili również i następne. Oparłszy stopę na zewnętrznym gzymsie, jakiś człowiek z ludu bierze na muszkę przewodniczącego i mówcę, pozostali zdają się kierować swą broń w Zgromadzenie. Oddani przyjaciele wyprowadzają księżnę Orleańską i jej syna poza salę w tylny korytarz. Przewodniczący mamrocze jakieś słowa, które mają znaczyć, że posiedzenie jest zamknięte i schodzi, a raczej ześlizguje się z podium, na 18 Pierre-Antoine Berryer (1790-1868) - adwokat i mówca polityczny, deputowany od r. 1830, należał do opozycji legitymistycznej. Posłował do obu Zgromadzeń II Republiki. Rojalista, liberał i demokrata był w parlamencie postacią dość malowniczą i przysparzał kłopotu swoim przyjaciołom politycznym — legitymistom, legitymiści — stronnictwo monarchiczne opowiadające się za powrotem na tron starszej, a wiec „prawowitej" (légitime) linii Burbonów. Po śmierci Karola X w r. 1836 popierało kandydaturę jego syna Henryka, hrabiego Chambord, księcia Bordeaux (1820 — 1883), zwanego tez Henrykiem V. którym umieszczony był jego fotel. Przemknął mi przed oczami jak jakiś bezkształtny przedmiot - nigdy bym nie sądził, że strach może nadać taką prędkość, a raczej zmusić do swego rodzaju lotności tak grube cielsko. Pierzcha też resztka posłów konserwatywnych, a stojąca dotąd tłuszcza rozpiera się na ławach centrum wykrzykując: „Zajmujemy miejsca sprzedawczyków!" W trakcie opisanego tu burzliwego widowiska pozostawałem na swej ławie nieruchomy, baczny, lecz miernie poruszony. Teraz zaś, gdy dociekam, dlaczego wówczas nie doznałem żywszych uczuć wobec zdarzenia, które tak miało wpłynąć na los Francji i mój własny, znajduję, że wrażenie, jakie wywarła na mnie ta przygoda, zostało mocno pomniejszone przez jej przebieg. Podczas rewolucji asystowałem przy dwu lub trzech scenach cechujących się wielkością (opiszę je we właściwym miejscu) lecz to widowisko było jej pozbawione całkowicie, ponieważ zupełnie zabrakło w nim prawdy. Nasi kochani Francuzi szczególnie w Paryżu, do najbardziej poważnych manifestacji mieszają chętnie wspominki z literatury i teatru co często sprawia, że uzewnętrzniane przez nich uczucia wydają się fałszywe, podczas gdy są tylko niezręcznie, przybrane. Tu zaś naśladownictwo było tak widoczne, że skryło straszliwą nowość faktów. W tym czasie wszyscy mieli wyobraźnię podbarwioną ostrymi kolorami, jakimi Lamartine odmalował swoich Żyrondystów19. Ludzie pierwszej rewolucji żyli we wszystkich umysłach, ich czyny i słowa były obecne w każdej pamięci. Wszystko, co widziałem tego dnia, nosiło widoczne piętno owych wspomnień. Dlatego zdawało mi się, że starano się na nowo odegrać Rewolucję Francuską raczej niż dopełnić jej dzieło. Mimo obnażonych szabel, mimo bagnetów i muszkietów 19 W r. 1847 Lamartine opublikował ośmiotomową Histoire des Girondis, która cieszyła się wielkim powodzeniem. ani przez chwilę nie mogłem uwierzyć, że nie tylko ja sam, lecz i inni znajdujemy się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i szczerze sądzę iż rzeczywiście nikomu ono nie zagrażało. Krwawe nienawiści przyszły dopiero później, wtedy nie zdążyły się jeszcze zrodzić, ów szczególny duch, jaki miał cechować rewolucję lutową jeszcze się był nie przejawił. Zanim to nastąpiło próbowano w sobie rozniecić namiętności naszych ojców lecz bez skutku. Naśladowano te ich gesty i pozy, jakie oglądało się na teatrach, bo nie potrafiono naśladować ich entuzjazmu i odczuwać ich szaleństwa. Nie pojmując jej dobrze, do tradycji czynów gwałtownych nawiązywały dusze wystygłe. Choć więc widziałem dobrze, iż zakończenie sztuki będzie straszne, nie potrafiłem poważnie traktować aktorów i całość wydała mi się kiepską tragedią odgrywaną przez prowincjonalnych histrionów20. Wyznam, że jedyne, co mnie wzruszyło tego dnia to widok owej kobiety i owego dziecka, na których spadał cały ciężar błędów nie przez nich popełnionych. Ze współczuciem spoglądałem na tę cudzoziemską księżniczkę rzuconą w wir naszych domowych niezgód, a kiedy musiała ratować się ucieczką, z niezwykłą siłą stanął mi w oczach obraz jej smutnych, łagodnych i spokojnych spojrzeń, jakie rzucała na Zgromadzenie podczas tego długiego posiedzenia. Myśląc o niebezpieczeństwach towarzyszących jej ucieczce, poczułem litość tak silną, że zerwałem się i pobiegłem ku miejscu, w którym — jak wynikało z mojej znajomości budynku — musiała wraz z synem szukać schronienia. Przebiłem się szybko przez tłum, przebiegłem salę konferencyjną, minąłem szatnie i dotarłem do bocznych schodów, które prowadzą od furty przy ulicy Bourgogne na strychy pałacu. Odźwierny, którego wypytałem w biegu, powiedział mi, że jestem na tropie książąt i w istocie posłyszałem liczne osoby pospiesznie wchodzące na górną część schodów. 20 histrion (z łac.) — komediant, aktorzyna, błazen. Biegnę więc dalej i zatrzymuję się na podeście, przed chwilą przestałem słyszeć odgłos poprzedzających mnie kroków. Znajduję się przed zamkniętymi drzwiami, stukam, nikt nie otwiera. Staję wówczas nie tyle zawstydzony, co zdziwiony, że tutaj się znalazłem — nie miałem przecież żadnego powodu, aby przejmować się losem tego rodu. Nie obdarzył mnie nigdy żadnym dobrodziejstwem, ani żadnymi oznakami zaufania. Objęcie przezeń tronu przyjąłem z ubolewaniem, a jeśli dokładałem starań, by go utrzymał, to powodował mną wzgląd na dobro publiczne, a nie osobista sympatia. W mych oczach rod ów posiadał jeden tylko powab, ten, którego przydają wielkie nieszczęścia. Gdyby władcy mieli przymioty Boga, który czyta w sercach i za czyn liczy intencję, ci właśnie władcy byliby zapewne wdzięczni za to, co chciałem tego dnia uczynić, lecz nie dowiedzą się o tym nigdy, bo nikt mnie nie widział i nikomu się nie zwierzyłem. Powróciłem na salę i zająłem ponownie swoje miejsce. Prawie wszyscy posłowie się rozeszli. Ławy pozajmował lud. Lamartine, ciągle na mównicy, dalej przemawiał do tłumu, a raczej z nim rozmawiał, bo jak zauważyłem, mówców było prawie tylu co obecnych. Zamęt sięgnął szczytu. W jakiejś spokojniejszej chwili Lamartine zaczął czytać listę zawierającą różne osoby wysunięte nie wiem przez kogo, a mające wejść w skład rządu tymczasowego, który został nie wiadomo jak powołany. Większość tych nazwisk przyjęto przez aklamację, część odrzucono przez pomruki, inne witano żarcikami, ponieważ na ludowej scenie, jak w dramatach Szekspira, groteska łatwo idzie w parze z grozą, a więc dowcipy mieszały się czasem w rewolucyjne uniesienia. Gdy doszło do nazwiska Garnier-Pages21 usłyszałem krzyczący głos: „Pan się pomylił 21 Louis-Antoine Garnier-Pages (1803-1878) - brał udział w rewolucji lipcowej, od r. 1842 posłował do Izby, gdzie zasiadał na skrajnej lewicy. Uczestniczył w kampanii bankietów, w r. 1848 został panie Lamartine, dobry był ten, co nie żyje!" Wiadomo, że Garnier-Pages miał słynnego brata, z którym łączyło go jedynie nazwisko22. Jak mi się zda, pan de Lamartine zaczynał być mocno zakłopotany swoją rolą, gdyż tak w zamieszkach, jak w powieści najtrudniej wymyślić zakończenie. Kiedy więc ktoś wpadł na pomysł, by krzyknąć: „Na Ratusz!" - „Na Ratusz" odkrzyknął Lamartine i bez zwłoki wyszedł pociągając za sobą połowę tłumu. Druga połowa została z Ledru-Rollinem, który, aby zachować — jak domniemywam — pierwszoplanową rolę, uznał za słuszne od nowa rozpocząć ową namiastkę wyborów, po czym i on udał się na Ratusz. Tam przeprowadzono tę samą paradę wyborczą. Nie mogę się tu powstrzymać, by nie przytoczyć związanej z nią anegdoty, jaką w miesiąc później opowiedział mi pan Marrast23. Przerywa ona nieco wątek mej opowieści, lecz doskonale odmalowuje dwu ludzi, którzy w tym czasie odgrywali znaczną rolę i ukazuje różnice, jeśli nie ich nastawienia, to przynajmniej ich edukacji i obyczaju. Ustalono w pośpiechu, mówił mi Marrast, listę kandydatów do Rządu Tymczasowego i trzeba było zapoznać z nią lud. Dałem ją Lamartine'owi prosząc go, ażeby głośno ją odczytał z tarasu. „Nie mogę - rzekł tenże przebiegłszy ją wzrokiem— członkiem Rządu Tymczasowego i na krótko merem Paryża. W Konstytuancie głosował z umiarkowanymi republikanami, nie został wybrany do Legislatywy. 22 Etienne - Joseph Garnier-Pages (1801 — 1841) — adwokat, brał udział w rewolucji lipcowej, wybrany do Izby w r. 1831 stał się jednym z przywódców partii republikańskiej, był bardziej znany niż jego młodszy przyrodni brat. Zmarł na gruźlicę. 23 Armand Marrast (1801-1852) - publicysta i polityk. Redaktor republikańskiej «La Tribune», potem «Le National». W r. 1848 członek Rządu Tymczasowego, mer Paryża i poseł do Konstytuanty. Ostro wystąpił przeciw rewolcie z czerwca 1848 r. i Louisowi Blanc. Przepadł w wyborach do Legislatywy. jest na niej moje nazwisko". Przekazałem więc listę Cremieux, który rzekł po jej przeczytaniu: „Pan kpi sobie ze mnie proponując czytanie ludziom listy, na której nie ma mojego nazwiska!" Kiedy zobaczyłem, jak pan Ledru-Rollin opuszcza salę, w której został tylko najczystszej próby motłoch powstańczy, zrozumiałem, że nie ma już tu nic do zrobienia. Wyszedłem wiec, lecz ponieważ nie chciałem znaleźć się w tłumie maszerującym do Ratusza, skierowałem się w odwrotną stronę i zacząłem schodzić prostymi i stromymi jak do piwnicy schodami, które prowadzą na wewnętrzny dziedziniec pałacu. Ujrzałem wówczas kolumnę uzbrojonych gwardzistów narodowych, którzy wbiegli tymi schodami z bagnetami na karabinach. Przodem biegło dwóch mężczyzn ubranych po cywilnemu, którzy zdawali się ich prowadzić i którzy donośnie wykrzykiwali: „Niech żyje księżna Orleańska i regencja!" W jednym z nich rozpoznałem generała Oudinot24, a w drugim Andryane'a25 tego, który był więziony w Spielbergu26 i który napisał Pamiętniki wzorowane na wspomnieniach Silvio Pellico27. Poza nimi nie spostrzegłem 24 Nicolas-Charles Oudinot, książę Reggio (1791-1863) - generał. Odznaczył się w kampaniach napoleońskich. Od 1842 deputowany do Izby, związany z opozycją dynastyczną . Wybrany do obu Zgromadzeń II Republiki. Stanął na czele korpusu ekspedycyjnego wysłanego przez Ludwika Napoleona do Rzymu. 25 Alexandre-Philippe Andryane (1797— 1863) — karbonariusz, w r. 1822 reorganizował kółka rewolucyjne we Włoszech. Aresztowany i osadzony w Spielbergu do r. 1832. Napisał Pamiętniki więźnia stanu (Paryż 1837-1838). 26 Twierdza w austriackim Brunn a dzisiejszym Brnie w Czechosłowacji. 27 Silvio Pellico (1789— 1854) — pisarz włoski podejrzewany o związki z karbonaryzmem, został aresztowany w r 1820 i więziony w Spielbergu aż do r 1832 Napisał wspomnienia więzienne pt. Le mie Prigiom (Moje więzienia, Turyn 1832) nikogo więcej, co dowodzi najlepiej jak trudną jest rzeczą, by opinia publiczna poznała kiedykolwiek prawdę o wydarzeniach dziejących się w zamęcie rewolucji. Wiem, że istnieje list marszałka Bugeaud, w którym opowiada on, że udało mu się zebrać kilka kompanii dziesiątej legii, poruszyć je sprawą księżnej Orleańskiej i przez dziedziniec pałacu Burbońskiego poprowadzić je aż do Izby, którą znalazł opustoszałą. Relacja jest prawdziwa wyjąwszy obecność marszałka, którego niechybnie byłbym zauważył, gdyby się tam znajdował, a byli tam — powtarzam — wyłącznie generał Oudinot i pan Andryane. Ten ostatni widząc, jak stoję bez słowa, pochwycił mnie za ramię wykrzykując: „Niech Pan się do nas przyłączy, trzeba uwolnić księżnę Orleańską i ratować monarchię! — Panie, odrzekłem, zamiar jest słuszny, lecz przybywacie za późno. Księżna opuściła Izbę, a posłowie się rozeszli". A co się stało tego wieczora z zapalczywym obrońcą monarchii? Rzecz warto opowiedzieć i zauważyć pomiędzy licznymi przejawami sprzedajnej służalczości, w jakie obfitują dzieje rewolucyj. Otóż znalazł się on w gabinecie pana Ledru- Rollin, urzędując w imieniu Republiki jako sekretarz generalny ministerstwa spraw wewnętrznych. Wracając zaś do kolumny, jaką prowadził — przyłączyłem się do niej, jakkolwiek niczego się nie spodziewałem po jej wysiłkach. Poruszając się machinalnie w nadanym jej kierunku dotarła do drzwi Izby, tam ludzie ją tworzący dowiedzieli się, co zaszło, pokręcili się w kółko, a potem rozpierzchli na wszystkie strony. Pół godziny wcześniej ta garstka gwardzistów mogła była — jak później 15 maja — odmienić losy Francji. Poczekałem, aż ten nowy tłum się rozejdzie i ponownie, sam i zamyślony, ruszyłem w drogę do domu, ogarnąwszy wprzódy ostatnim spojrzeniem tę salę teraz opustoszałą i cichą, gdzie przez dziewięć lat słyszałem tyle wymownych i próżnych słów. Pan Billault, który nieco wcześniej opuścił Izbę przez furtę od ulicy Bourgogne, opowiadał mi, że napotkał na tej ulicy pana Barrot. „Szedł pospiesznie nie zważając, że jest bez ka pelusza i że siwe włosy, które zazwyczaj odgarniał starannie ze skroni, opadły mu teraz w nieładzie na ramiona, zdawał się półprzytomny". Przez cały dzień człowiek ten podejmował heroiczne wysiłki, aby powstrzymać monarchię przed ruiną, do której sam się przyczynił i wyglądał teraz, jakby przygniotła go ona swym upadkiem. Od Beaumonta, który nie opuszczał go przez cały dzień, dowiedziałem się, że od rana pan Barrot stawił czoła dwudziestu barykadom, wspinając się na każdą bez broni, narażając się czasem na obelgi, a częściej na wystrzały i za każdym razem, siłą tylko słów, potrafiąc zjednać w końcu ludzi, którzy ich strzegli. A słowem umiał tłum rzeczywiście niewolić, posiadał wszystko czego trzeba, ażeby w stosownej chwili nań oddziaływać: mocny głos, napuszoną wymowę i nieustraszone serce. W momencie, gdy pan Barrot opuszczał w takim pomieszaniu Izbę, jeszcze bardziej zagubiony pan Thiers błądził wokół Paryża lękając się powrócić do domu, o szczegółach jego ucieczki dowiedziałem się nazajutrz od pana Talabot28, który mu w niej pomagał. Ja z panem Talabot byłem związany przez dość ścisłe kontakty w stronnictwie, zaś pan Thiers, o ile wiem, przez jakieś dawne wspólne interesy. Był to człowiek pełen duchowego wigoru i bardzo zdecydowany, niezwykle więc przydatny w podobnych okolicznościach. Oto co mi opowiedział, a jak sądzę niczego nie dodam, ani nie ujmę: „Jak się zdaje, przechodząc placem Ludwika XV29 pan Thiers został przez kilku mężczyzn z ludu potraktowany obelgami i pogróżkami. Kiedy pojawił się w sali konferencyjnej widziałem, że jest poruszony i nieswój. Podszedł do mnie, wziął mnie za ręce i powiedział, że jeśli nie pomogę mu w ucieczce 28 Leon Talabot — deputowany z departamentu Haute-Vienne, autor artykułów o ustroju celnym. 29 Dzisiejszy plac Zgody (de la Concorde). zostanie zmasakrowany przez pospólstwo. Z obawy przed tłumem chciał ominąć most Ludwika XVI30, poszliśmy w kierunku mostu Inwalidów lecz i tu się cofnął, ponieważ zdawało mu się, że dostrzega zbiegowisko po drugiej stronie Sekwany. Dotarliśmy do mostu Jeny, który był pusty i swobodnie przeszliśmy na drugą stronę. Tam znowu pan Thiers odkrył kilku krzyczących łobuzów na amfiteatralnych stopniach, gdzie miał być budowany pałac króla Rzymu i rzucił się w ulicę Auteuil, a potem zapuścił w lasek Buloński, gdzie na szczęście trafiliśmy na jakąś dorożkę, która zewnętrznymi bulwarami powiozła nas aż do rogatek w Clichy, skąd kołując małymi uliczkami dojechaliśmy pod jego dom. Przez całą tę drogę, dorzucił pan Talabot, a zwłaszcza na początku zdało mi się, że pan Thiers prawie postradał zmysły — gestykulował, szlochał, mówił coś bez sensu. Katastrofa, jakiej stał się świadkiem, przyszłość kraju i lęk o siebie stworzyły kłębowisko, w którym jego myśli bez przerwy się szamotały i gubiły". Tak więc spośród czterech ludzi, którzy najbardziej przyczynili się do wydarzeń 24 lutego, Ludwika Filipa, pana Guizota, pana Thiersa, pana Barrota, dwaj pierwsi pod koniec tego dnia stali się banitami, a dwaj następni na poły szaleńcami. 30 Dzisiejszy most Zgody CZĘŚĆ DRUGA Wszystko, co zawiera ten zeszyt (mianowicie rozdziały od I do XI włącznie) zostało w sposób nieco chaotyczny spisane w Sorrento w listopadzie i grudniu roku 1850, styczniu, lutym i marcu roku 1851. I MÓJ SĄD O PRZYCZYNACH 24 LUTEGO I MOJE MYŚLI O TYM CO Z TEGO DNIA WYNIKŁO Upadła więc monarchia lipcowa, upadła bez walki, raczej na widok niż pod ciosami zwycięzców, którzy zwycięstwem zdziwili się w równym stopniu, co zwyciężeni porażką. Od czasu rewolucji lutowej po wielekroć słyszałem jak panowie Guizot, a nawet Mole i Thiers powtarzali, że wydarzenie to należy przypisać zaskoczeniu i widzieć w nim dzieło czystego przypadku, szczęśliwy zbieg okoliczności i nic więcej. Kusiło mnie zawsze, aby im odpowiedzieć słowami, jakie molierowski Mizantrop kieruje do Oronta: Żeby tak mniemać, macie swoje powody1, ponieważ przez osiemnaście lat panowie ci rządzili Francją pod berłem Ludwika Filipa i byłoby im trudno przyjąć, że złe rządy tego władcy doprowadziły do katastrofy, która zmiotła go z tronu. 1 Molier, Mizantrop , akt I scena II, w. 169. Łatwo pojąć, że co do mnie, który nie mam zupełnie takich powodów do podobnego mniemania, to nie mogę w pełni podzielać ich zdania. Nie znaczy to, bym sądził, że przypadki nie odegrały żadnej roli w rewolucji lutowej — przeciwnie, ich rola była wielka, ale nie zdziałały one wszystkiego. Obcowałem z ludźmi pióra, którzy opisywali historię nie mieszając się do polityki i z politykami, którzy zajmowali się wyłącznie tworzeniem wydarzeń, bez zamiaru ich opisywania. Uderzało mnie zawsze, że ci pierwsi dopatrywali się wszędzie przyczyn ogólnych, a ci drudzy — żyjąc w plątaninie codziennych faktów - skłonni byli sobie wyobrazić, że wszystko należy przypisywać drobnym incydentom i że światem poruszają takie same małe sprężynki, jakie naciskają oni swymi rękami. Sądzę, że w błędzie są jedni i drudzy. Ze swej strony żywię odrazę do owych absolutnych systemów, które uzależniają wszystkie historyczne wydarzenia od wielkich przyczyn sprawczych powiązanych między sobą w fatalistyczny łańcuch, które — by tak rzec — wykluczają człowieka z historii ludzkiego rodzaju. Znajduję, że są ciasne mimo ich rzekomej wielkości i fałszywe pod pozorami matematycznych prawd. Choć nie spodoba się to twórcom, którzy wymyślili te wzniosłe teorie, aby sycić własną próżność i ułatwić sobie pracę, jestem przekonany, że wielu ważnych faktów historycznych nie da się wytłumaczyć inaczej jak przypadkowymi okolicznościami i że wiele innych pozostaje niewytłumaczalnymi, że wreszcie przypadek — czy raczej kombinacja przyczyn wtórnych, którą tym mianem określamy nie potrafiąc ich rozwikłać — liczy się bardzo w tym, co oglądamy na teatrze świata. Lecz równie mocno jestem przekonany, że przypadek nie czyni niczego, co uprzednio nie byłoby przygotowane. Dawniej zaszłe fakty, natura społecznych urządzeń, charakter umysłów, stan obyczajów są materiałem, z którego układa on owe improwizacje, które tak nas dziwią i przerażają. Rewolucja lutowa jak wszelkie tego rodzaju ważne wyda rzenia wynikła z przyczyn ogólnych, zapłodnionych — jeśli można tak rzec — przez drobne wypadki. I byłoby równie powierzchowne wywodzić ją koniecznie z tych pierwszych, jak przypisywać jej wybuch wyłącznie tym drugim. Rewolucja przemysłowa, która trzydzieści lat temu uczyniła z Paryża pierwsze fabryczne miasto francuskie i przyciągnęła w jego mury nowy całkiem lud robotniczy, do którego, skutkiem robót fortyfikacyjnych2, doszedł jeszcze lud rolniczy, obecnie pozbawiony zajęcia, gorączka używania dóbr materialnych, która — podniecana przez rząd — ogarnęła tę ludność, demokratyczna choroba zawiści, która skrycie ją trawiła, ekonomiczne i polityczne teorie, które znalazły do niej dostęp i chciały ją przekonać, że ludzkie niedole są dziełem praw, a nie Opatrzności i że można usunąć ubóstwo zmieniając podstawy społeczeństwa, pogarda, w jaką popadła klasa rządząca, a zwłaszcza przewodzący jej ludzie, pogarda tak powszechna i głęboka, że sparaliżowała opór nawet ze strony tych, którzy mieli największy interes w podtrzymaniu tej władzy, jaką obalano, centralizacja, która sprawiła, że rewolucyjna operacja mogła się ograniczyć do opanowania Paryża i położenia ręki na gotowej machinie państwowej, wreszcie niestałość wszystkiego — instytucji, idei, obyczajów i ludzi w niestałym społeczeństwie, którym w przeciągu niespełna sześćdziesięciu lat wstrząsnęło siedem wielkich rewolucyj, nie licząc wstrząsów pomniejszych takie oto były ogólne przyczyny, bez których rewolucja lutowa byłaby niemożliwa. Ważniejszymi wypadkami, które do niej doprowadziły, były niezręczne posunięcia opozycji dynastycznej, które wznieciły rozruchy chcąc przygotować re- 2 W roku 1841 rozpoczęte zostały wielkie prace nad otoczeniem Paryża łańcuchem fortyfikacji, które ukończono w r. 1845. Podczas wojny francuskopruskiej w 1870 r. okazały się bezużyteczne. Potem służyły paryżanom jako teren niedzielnego wypoczynku, a w pierwszych latach po I wojnie światowej zostały wyburzone. formę, represja tych rozruchów, zrazu nadmierna, a potem zarzucona, nagłe zniknięcie dawnych ministrów, zrywające w jednej chwili wątek rządów, którego nowi ministrowie nie umieli na czas podchwycić i związać, błędy i bałagan myślowy tych ministrów, niezdolnych do umocnienia tego, co byli zdolni nadwątlić, wahania generałów, nieobecność tych właśnie książąt, którzy byli popularni i energiczni3, lecz nade wszystko szczególna, starcza nieudolność króla Ludwika Filipa, której nikt nie przewidział i która pozostaje niewiarygodna nawet teraz, gdy wydarzenia ją ujawniły. Zapytywałem czasem sam siebie, co mogło w duszy króla spowodować to nagłe i niesłychane znużenie. Ludwik Filip spędził życie pośród rewolucyj i z pewnością nie brakowało mu ani doświadczenia, ani odwagi, ani przenikliwości, które tego dnia tak zupełnie go opuściły. Myślę, że jego słabość wynikła z nadmiernego zaskoczenia, został powalony zanim zrozumiał. Rewolucja lutowa była nieprzewidziana dla wszystkich, lecz dla niego bardziej niż dla kogokolwiek. Nie przygotowała go do niej żadna przestroga z zewnątrz, ponieważ od wielu lat jego umysł zamknął się w tego rodzaju pysznej samotności, w jakiej zazwyczaj zaczyna przebywać rozum władców, którym przez długi czas sprzyja fortuna i którzy, biorąc szczęście za geniusz, nie chcą już nikogo słuchać, bo sądzą, że niczego już nie mogą się dowiedzieć. Ludwik Filip został zresztą zmylony, podobnie jak jego ministrowie — o czym już wspominałem — przez owo zwodnicze światło, jakie dawne dzieje rzucają na czas teraźniejszy. Dałoby się sporządzić osobliwą listę wszystkich błędów, które się rodziły jedne z drugich, nie będąc sobie podobnymi. To Karol I, popchnięty do samowol- 3 Tocqueville ma tu na myśli dwóch synów króla Ludwika Filipa — księcia de Joinville i księcia d'Aumale, którzy w tym czasie znajdowali się w Algierii. i gwałtów widokiem postępów, jakie poczynił w Anglii duch opozycyjny pod dobrotliwym berłem jego ojca4, to Ludwik XVI, zdecydowany wszystko znosić, bo Karol I zginął nie chcąc w niczym ustąpić, to Karol X, prowokujący rewolucje mając w oczach słabość Ludwika XVI; to na koniec Ludwik Filip, najbystrzejszy z nich wszystkich, który sobie wyobraża, że aby się utrzymać na tronie wystarczy fałszować prawo nie łamiąc go i że jeśli on sam będzie się poruszał w kole zakreślonym przez Kartę, to naród z niego nie wyjdzie. Korumpować lud nie stawiając mu czoła; odchodzić od ducha konstytucji nie tykając jej litery; przeciwstawiać sobie przywary kraju, łagodnie roztapiać namiętności rewolucyjne w żądzy materialnego użycia to była idea całego jego życia, a pomału stała się nie tylko naczelną, lecz wyłączną. Zamknął się w niej, żył nią i gdy nagle spostrzegł, że jest fałszywa, zachował się jak człowiek obudzony nocą przez trzęsienie ziemi, który czując w ciemnościach, jak wali się jego dom i ziemia usuwa spod nóg, stoi oszołomiony i zagubiony pośród niespodzianej i powszechnej ruiny. Dzisiaj swobodnie mogę rozprawiać o przyczynach, które doprowadziły do zajść 24 lutego, lecz popołudniem tego dnia co innego miałem w głowie. Rozmyślałem o samych wydarzeniach i bardziej zajmowały mnie ich następstwa niż przyczyny. Od siedemnastu lat była to druga rewolucja, która dokonywała się na moich oczach. 4 Karol I Stuart (1600-1649) - król Anglii, syn Jakuba I. Wstąpił na tron w 1625 r. i swoimi despotycznymi rządami doprowadził do rewolucji. Osądzony jako tyran, zdrajca, morderca i wróg publiczny, został ścięty, Jakub I Stuart (1566 — 1625) - król Szkocji od 1567, Anglii od 1603 r. Bezskutecznie zabiegał o zjednoczenie tych dwu krajów, pozostawał w ciągłym konflikcie z Parlamentem. Tocqueville idealizuje jego dobrotliwość. Władcy dalej wymienieni, to królowie francuscy. Przygnębiły mnie obie, lecz druga — o ileż więcej przysporzyła mi goryczy. Względem Karola X do końca zachowałem resztki dziedzicznej sympatii, lecz ten król upadł, ponieważ naruszył prawa, które były mi drogie i żywiłem wówczas nadzieję, że skutkiem jego upadku wolność w mym kraju raczej się odrodzi niż zmarnieje. Natomiast dzisiaj ta wolność zdawała mi się martwa, uciekający władcy byli dla mnie niczym i czułem, że przegrana została sprawa, o którą zabiegałem. Najpiękniejsze lata młodości upłynęły mi w społeczeństwie, które zdawało się odnajdywać pomyślność i wielkość stając się ponownie wolnym. Stworzyłem sobie w nim ideę wolności umiarkowanej, statecznej i powściąganej wierzeniami, obyczajami i prawami, zachwyciłem się powabami tej wolności i stała się ona namiętnością mego życia. Przeczuwałem, że jej utraty nigdy nie przeboleję, a teraz jasnym się stało, że muszę się z nią pożegnać. Zbyt dobrze poznałem ludzi, ażeby tym razem pocieszać się próżnymi słowami. Wiedziałem, że jeśli jedna wielka rewolucja może przynieść krajowi wolność, to licznie po sobie następujące rewolucje uniemożliwiają w nim na długo wszelką wolność umiarkowaną. Co miało wyniknąć z tej rewolucji, tego jeszcze nie byłem świadom, lecz miałem już pewność, że nic takiego, co mogłoby mnie zadowolić. Przewidywałem, że jakikolwiek miałby być los naszych dzieci, to my jesteśmy już skazani na nędzny żywot pomiędzy następującymi przemiennie falami rozpasania i ucisku. Zrobiłem w duchu powtórkę z historii naszych ostatnich sześćdziesięciu lat i gorzko się uśmiechałem przypominając sobie złudzenia, jakie żywiono przy końcu każdego z etapów tej długiej rewolucji, teorie, z jakich te złudzenia wyrastały, uczone rojenia naszych historyków i tyle owych przemyślnych i fałszywych systemów, jakimi usiłowano objaśniać teraźniejszość tak jeszcze słabo widoczną i przepowiadać przyszłość, której nie było widać zupełnie. Po dawnym ustroju nastąpiła monarchia konstytucyjna, po monarchii — republika, po republice — cesarstwo, po cesarstwie — restauracja i wreszcie monarchia lipcowa5. Po każdej z tych kolejnych mutacji powiadano, że Rewolucja Francuska wypełniwszy to, co zarozumiale nazywano jej dziełem, dobiegła końca: tak mówiono i tak wierzono. Niestety! sam chciałem w to wierzyć podczas Restauracji i nawet po upadku rządów restauracyjnych. Lecz oto Rewolucja Francuska zaczyna się wciąż na nowo, bo wciąż mamy do czynienia z jedną i tą samą rewolucją. W miarę jak posuwamy się przed siebie jej finał oddala się i ginie w mroku. Czy dojdziemy — jak nas zapewniają nowi prorocy, być może tyleż warci co ich poprzednicy — do przeobrażenia społeczeństwa głębszego i zupełniejszego, niż przewidywali i pragnęli nasi ojcowie i którego sami nie umiemy jeszcze przewidzieć, czy też może osiągniemy ów stan okresowej, chronicznej i nieuleczalnej anarchii, dobrze znanej choroby starych narodów? Co do mnie, nie umiem odpowiedzieć, nie wiem, kiedy zakończy się ta podróż. Zmęczyło mnie ciągłe branie za port tego, co okazuje się zwodniczą mgłą i często zapytuję sam siebie czy rzeczywiście istnieje ów stały ląd, którego tak długo poszukujemy, czy naszym przeznaczeniem nie jest raczej nieskończone żeglowanie po pełnym morzu! Resztę tego dnia spędziłem z Amperem6, kolegą z Insty- 5 Mianem ancien régime (dawny ustrój) obejmowany jest w historii Francji okres od mniej więcej początku XVII w. do Rewolucji; monarchia konstytucyjna — wprowadzona konstytucją z września 1791; republika — proklamowana dekretem Konwencji z września 1792; cesarstwo — wprowadzone konstytucją z maja 1804; restauracja — potwierdzona Kartą konstytucyjną z czerwca 1814; monarchia lipcowa — Kartą konstytucyjną z sierpnia 1830 r. 6 Jean-Jacques Ampere (1800 — 1864) - dziejopisarz i historyk literatury, syn słynnego fizyka. W 1838 r. otrzymał katedrę literatury francuskiej w College de France, w r. 1848 wszedł do Akademii Francuskiej. tutu7, jednym z moich najlepszych przyjaciół. Dowiedział się, co mnie spotkało skutkiem rozruchów i zaprosił mnie na kolację. Chciałem zrazu ulżyć sobie dzieląc się z nim moimi strapieniami, lecz szybko spostrzegłem, że jego wrażenia były odmienne od moich i że na dziejącą się rewolucję spoglądał innym okiem. Ampere był człowiekiem bystrego umysłu i, co więcej znaczy, dobrego serca, łagodnym w obejściu i wiernym w przyjaźni. Był lubiany za swą dobrotliwość, ujmował konwersacją ciekawą, dowcipną, zabawną, satyryczną, w której rzucał masę żarcików, co prawda niezbyt wysokiego lotu, lecz przyjemnych dla rozmówcy. Na nieszczęście miał silną skłonność, aby do literatury przenosić mentalność salonową, a do polityki mentalność literacką. To, co nazywam mentalnością literacką w polityce polega na dostrzeganiu bardziej tego, co kunsztowne i nowe niż tego, co prawdziwe, na upodobaniu w tym, co zaciekawiające, bardziej niż w tym, co użyteczne, na przejawianiu większej wrażliwości na piękne gesty i słówka aktorów niż na następstwa granej sztuki, na kierowaniu się raczej wrażeniami niż rozumowymi racjami. Nie muszę dodawać, że jest to przywara cechująca nie tylko akademików. Prawdę powiedziawszy jest nią po trosze dotknięty cały naród, bo wzięty w swej masie, francuski lud sądzi bardzo często o materiach politycznych jak literat. Ampere, który był chodzącą wyrozumiałością, a jedyną wadą, jaką wyniósł z życia koteryjnego, była słabość do kolegów, miał upadający rząd w wielkiej pogardzie, a jego pociągnięcia na rzecz szwajcarskich 7 Instytut — pod nazwą Instytut Francuski zgrupowano w 1794 roku pięć dawnych akademii, rozwiązanych rok wcześniej Akademię francuską, inskrypcji i literatury pięknej, nauk, sztuk pięknych, oraz nauk moralnych i politycznych. W ten sposób zorganizowane są one po dziś dzień. ultramontanów mocno go poirytowały8. Do tych ostatnich, a zwłaszcza ich francuskich przyjaciół, żywił nienawiść, poza tym jednak do nienawiści był niezdolny. Obawiał się śmiertelnie nudziarzy, lecz naprawdę z głębi serca nie znosił tylko pobożnisiów. Faktem jest, że ci ostatni zranili go okrutnie i mocno niezręcznie, gdyż nie był on z natury ich przeciwnikiem i nic lepiej nie dowodzi ich zaślepionej nietolerancji niż to, że potrafili do tego stopnia zrazić sobie człowieka o tak chrześcijańskiej postawie, jak Ampere, wyrażała się ona może nie tyle w wierze, co w jego upodobaniach i intencjach oraz, jeśli wypada tak rzec, w jego temperamencie. Upadkiem rządu, który tak dobrze im służył, Ampere nie martwił się ponad miarę. Pośród powstańców był zresztą świadkiem przejawów bezinteresowności, wspaniałomyślności i nawet odwagi, udzieliły mu się powszechne uczucia. Spostrzegłem, że nie tylko nie skłaniał się ku moim opiniom, lecz gotów był bronić ich odwrotności. Sprawiło to, że wszystkie uczucia oburzenia, bólu i gniewu, jakie od rana gromadziły się w moim sercu, obróciły się nagle przeciwko niemu. Przemawiałem do niego językiem tak gwałtownym, że później często sobie to ze wstydem przypominałem, wybaczyć mi to mogła tylko przyjaźń tak szczera, jaką mnie darzył. Pamiętam, że powiedziałem mu między innymi: „Z tego, 8 Mowa tu o poparciu, jakiego Guizot udzielił szwajcarskiemu Sonderbundowi, separatystycznej koalicji siedmiu kantonów katolickich występujących w r. 1845 przeciwko szwajcarskiemu rządowi federalnemu. Koalicja została zawiązana wskutek gwałtownej reakcji innych kantonów na decyzję kantonu Lucerneńskiego, by szkoły powierzyć w nim jezuitom. Doszło do walk, armia Sonderbundu została pobita w 1847 r., ultramontanie — zwolennicy silnych związków z papiestwem w przeciwstawieniu do gallikanów opowiadających się za daleko posuniętą autonomią katolicyzmu francuskiego, w znaczeniu szerszym ortodoksyjni katolicy. co się dzieje niczego pan nie rozumie, wydaje pan sądy paryskiego gapia lub poety. Nazywa to pan zwycięstwem wolności, a jest to jej ostateczna klęska. Ten lud, który tak naiwnie pan podziwia, dowiódł ostatecznie, że jest niezdolny i niegodny żyć w wolności. Proszę mi pokazać, czego nauczyło go doświadczenie? Jakich nabył nowych cnot, jakich dawnych wad się wyzbył? Nie, powiadam, jest ciągle taki sam niecierpliwy, nierozsądny, występujący przeciw prawu, słaby wobec dobrych przykładów, zuchwały wobec niebezpieczeństwa — zupełnie jak jego ojcowie. Czas niczego w nim nie zmienił i pozostawił go równie lekkomyślnym w sprawach poważnych jak dawniej w drobnostkach". Wykrzyczawszy sobie wiele podobnych rzeczy, obaj odwołaliśmy się w końcu do przyszłości, sędziego światłego i nieprzekupnego, lecz który — niestety — zawsze przybywa za późno. II PARYŻ NAZAJUTRZ PO 24 LUTEGO I W DNI NASTĘPNE - SOCJALISTYCZNY CHARAKTER NOWEJ REWOLUCJI Pisane w Sorrento, grudzień 1850 r. Noc przeszła bez incydentów, mimo że ulice rozbrzmiewały krzykami i wystrzałami aż do ranka, były to jednak odgłosy zwycięstwa, a nie walki. Gdy zaświtało, wyszedłem z domu, żeby zobaczyć jak wygląda miasto i dowiedzieć się o bratanków1. Byli wówczas chowani w małym seminarium, instytucji wychowawczej, która nie przygotowuje wcale do życia w czasach rewolucyjnych, i w której podczas rozruchów nie jest się bezpiecznym. Małe seminarium znajdowało się przy ulicy Madame, za pałacem Luksemburskim i ażeby tam dojść, musiałem przebyć spory kawałek Paryża. Ulice znalazłem spokojne i na pół opustoszałe, jak w niedzielny poranek, kiedy to zazwyczaj w Paryżu bogaci śpią, a biedni odpoczywają. Od czasu do czasu można było napotkać zwycięzców z dnia poprzedniego, lecz większość z nich powracała do domów nie zwracając uwagi na przechodniów. 1 Byli to Bernard-Hubert Clérel baron de Tocqueville (1832-1864), syn Edwarda, ojciec Christiana — pierwszego wydawcy Wspomnień, oraz Auguste-René Clérel wicehrabia de Tocqueville (1837 — ?), drugi syn Edwarda, oficer za II Cesarstwa, deputowany w czasach III Republiki. W niewielu otwartych sklepikach widać było wystraszonych mieszczan, przede wszystkim jednak zdziwionych jak widzowie, którzy po zakończeniu sztuki zastanawiają się nad jej sensem. Na tych wyludnionych ulicach najwięcej było żołnierzy — pojedynczych lub w małych grupkach, wszystkich bez broni — którzy przemierzali miasto powracając do swoich domostw. Klęska, jaką ci ludzie ponieśli, zostawiła w ich duszach ostre i trwałe poczucie wstydu i gniewu, lecz okazało się to później, w tamtej chwili niczego po nich nie było widać. Radość z odzyskanej swobody zdawała się u tych młodych ludzi górować nad innymi uczuciami, szli z beztroskimi minami i lekkim, zamaszystym krokiem, jak uczniacy na wakacje. Małego seminarium nie atakowano, ani nawet nie niepokojono. Moich bratanków zresztą już tam nie było. Wieczorem poprzedniego dnia odesłano ich do babki. Wróciłem więc do siebie zahaczając o ulicę du Bac, ażeby się dowiedzieć czy Lamoriciere, który wówczas mieszkał przy tej ulicy, został poprzedniego dnia rzeczywiście zabity, jak mi powiedział jego adiutant, który widział go spadającego z konia. Służący powiedzieli mi, że ich pan jest w domu, dopiero gdy mnie rozpoznali i wtedy też zgodzili się wprowadzić mnie do niego. Znalazłem tego osobliwego człowieka, o którym nieraz jeszcze wspomnę, wyciągniętego na łóżku i zmuszonego do bezczynności całkiem sprzecznej z jego naturą i upodobaniami. Głowę miał rozbitą, ręce poprzebijane ciosami bagnetów, wszystkie członki zmaltretowane i bezwładne, lecz umysł ożywiony i serce nieposkromione. Opowiedział mi o swoich wczorajszych przygodach i tysiącu niebezpieczeństw, z których wyszedł zupełnym cudem. Doradzałem mu, by nie opuszczał domu, zanim nie wróci do zdrowia i nawet dłużej, by w ogólnym zamęcie nie narażał na szwank swej osoby i reputacji. Rady uzasadnione wobec człowieka tak lubiącego działanie i tak doń przyzwyczajonego, że po zrobieniu rzeczy niezbędnych i użytecznych zawsze był gotów przedsięwziąć coś niebezpiecznego i szkodli wego raczej, niż zgodzić się na bezczynność, lecz rady mało skuteczne jak wszystkie sprzeciwiające się naturalnym skłonnościom. Całe popołudnie spędziłem chodząc po Paryżu. Dwie zwłaszcza rzeczy uderzyły mnie tego dnia. Pierwsza, to mało powiedzieć głównie — bo jedynie i wyłącznie — ludowy charakter rewolucji, jaka się dokonała, przewaga, jaką w jej wyniku uzyskał nad innymi klasami lud we właściwym tego słowa znaczeniu, to jest ci, którzy żyją z pracy rąk. Druga rzecz, to brak objawów nienawiści, a co więcej brak jakichkolwiek żywszych namiętności, jakie w pierwszych chwilach mógłby okazywać prosty lud, który stał się nagle jedynym panem sytuacji. Jakkolwiek klasy pracownicze odgrywały nieraz pierwszą rolę w wydarzeniach pierwszej Republiki, to ani faktycznie, ani prawnie nie objęły państwa w niepodzielny zarząd i władanie. W Konwencji nie było ani jednego człowieka z ludu, składała się ona z mieszczan i inteligencji. Rozgrywka między Górą i Żyrondą toczyła się wyłącznie w łonie burżuazji, a swoim zwycięstwem Góra nigdy nie przekazała władztwa w ręce ludu2. Rewolucję lipcową zrobił lud, lecz klasa średnia, która ją wywołała i przeprowadziła, zebrała też prawie wszystkie jej owoce. Natomiast rewolucja lutowa zdawała się zrobiona całkowicie poza burżuazją i przeciwko niej. W tym wielkim wstrząsie dokonał się ostatecznie podział między dwiema częściami, z jakich we Francji składał się organizm społeczny, i wyosobniony w ten sposób lud objął całą władzę. W naszych annałach była to zupełna nowość, chociaż gdzie indziej i w innych czasach tego rodzaju rewolucje miały już miejsce — dzieje właściwe dla jakiejś epoki, nawet w naszych czasach, mogą się wprawdzie wydawać niezwykłe i nowe, lecz zawsze wiążą się w swej istocie ze 2 Zob. przyp. 8 do rozdz. V, cz. I. starą historią ludzkości. Na przykład Florencja pod koniec średniowiecza była małą widownią wydarzeń podobnych do naszych, klasa szlachecka została najpierw zastąpiona przez klasę mieszczańską, a potem pewnego dnia i ona została odsunięta od rządów3, można było zobaczyć gonfaloniera maszerującego boso na czele ludu i tak przewodzącego republice. Lecz we Florencji tę ludową rewolucję wywołały przyczyny szczególne i przejściowe, podczas gdy tutaj doprowadziły do niej przyczyny tak trwałe i ogólne, że jak można sądzić, wstrząsnąwszy Francją, rozszerzy się ona na całą Europę. Tym razem nie chodziło już o zwycięstwo jednego stronnictwa, zmierzano do zbudowania nauki społecznej, filozofii, mógłbym rzec, prawie religii powszechnej, którą można by nauczać i narzucać wszystkim ludziom. A to w starym obrazie była już część istotnie nowa. Podczas tego dnia nie dostrzegłem w Paryżu ani jednego przedstawiciela publicznego porządku, ani jednego żołnierza, żandarma czy policjanta, zniknęła nawet Gwardia Narodowa. Wyłącznie lud nosił broń, pilnował państwowych budynków, czuwał, rozkazywał i karał. Było rzeczą nadzwyczajną i straszną oglądać w rękach tych, co nic nie posiadają, całe to wielkie miasto wypełnione bogactwami, a raczej cały ten wielki naród, albowiem na skutek centralizacji ten, kto włada Paryżem, panuje nad Francją. Przerażenie wszystkich innych klas było więc ogromne. Sądzę, że w żadnym z okresów rewolucji nie było ono tak duże i myślę, że można je porównać tylko ze strachem, 3 Tocqueville mówi tu o słynnym powstaniu Ciompich (gręplarzy) z lipca 1378 r., kiedy to gonfalonierem został przedstawiciel plebsu, gręplarz Michele di Lando, gonfaloniere — tak we Florencji nazywano osobę i urząd komendanta policji miejskiej. jaki musiały odczuwać cywilizowane miasta świata rzymskiego, gdy ujrzały się we władzy Wandali i Gotów4. I ponieważ niczego podobnego do tej pory nie widziano, sporo ludzi spodziewało się niesłychanych aktów gwałtu. Co do mnie, zupełnie nie podzielałem tych obaw. To, co oglądałem, kazało mi oczekiwać w najbliższej przyszłości dziwnych perturbacji i osobliwych występków, lecz ani przez chwilę nie wierzyłem w rabunek bogatych. Zbyt dobrze znałem lud paryski, ażeby nie wiedzieć, że w czasie rewolucji kieruje się on zazwyczaj szlachetnymi porywami, że w dniach po zwycięstwie zaczyna zaraz nim się pysznić, pokazywać władzę i odgrywać bohatera. A gdy tym jest zajęty, dochodzi zwykle do tego, że ktoś tam przechwytuje rządy, policja powraca na posterunki, a sędziowie na swe ławy i wówczas, kiedy nasi bohaterowie zapragną wreszcie powrócić w bardziej znane i przyziemne rejony małych i niedobrych ludzkich namiętności, wówczas napotykają na przeszkody i muszą się kontentować prostym życiem poczciwych ludzi. Ponadto tyle już lat spędziliśmy na powstaniach, że wytworzył się między nami szczególny rodzaj moralności na użytek zamieszek, szczególny kodeks na czas rozruchów. Wedle tych wyjątkowych praw tolerowane jest zabójstwo, dopuszczalne są dewastacje, ale surowo wzbroniona grabież, co oczywiście nie przeszkadza licznym kradzieżom, ponieważ społeczność rebeliantów nie stanowi pod tym względem żadnego wyjątku i jak w innej, tak i w jej łonie znajdzie się zawsze nieco hultajów, którzy kpią sobie wewnętrznie z grupowej moralności i gdy nikt ich nie widzi, za nic mają swą 4 Wandalowie — plemię germańskie, w V w. zajęli Galię i Hiszpanię, wówczas rzymskie prowincje, Goci — plemię germańskie, od poł. III wieku zaczęli wdzierać się na terytorium imperium rzymskiego, w V w. Wizygoci pod wodzą Alaryka splądrowali Rzym. godność. Uspokajała mnie zresztą myśl, że zwycięzcy będą zaskoczeni sukcesem, tak jak ich adwersarze — porażką. Ich namiętności nie zdążyły rozgorzeć i rozpętać się w walce, rząd upadł przez nikogo nie broniony i sam się nie broniąc. Był bądź zwalczany, bądź przynajmniej żywo krytykowany od dłuższego czasu przez tych, którzy teraz ubolewali w głębi serca nad jego upadkiem. Od roku opozycję dynastyczną i opozycję republikańską połączyła złudna zażyłość, te same posunięcia wykonywały w odmiennych intencjach. To samo nieporozumienie, które ułatwiło rewolucję, przyczyniało się teraz do jej łagodnego przebiegu. Gdy znikła monarchia, pole bitwy wydało się puste. Lud nie dostrzegał na nim wyraźnie wrogów, których należałoby ścigać i powalić, zabrakło dawnych przyczyn gniewu. Kler nigdy nie pogodził się do końca z nową dynastią i bez żalu patrzał na jej upadek. Z zadowoleniem i nie bacząc na następstwa powitała go stara szlachta. Ten pierwszy ucierpiał od nietolerancyjnego systemu mieszczaństwa, ta druga z powodu jego pychy. W obojgu jego rządy budziły pogardę lub obawę. Od lat sześćdziesięciu księży, dawną arystokrację i lud połączyło wspólne uczucie, co prawda uczucie niechęci, a nie wspólnej sympatii. Lecz w polityce, gdzie przyjaźń wspiera się najczęściej na wspólnych nienawiściach, było to już sporo. Tego dnia jedynymi naprawdę zwyciężonymi byli mieszczanie, lecz oni mało mieli powodów do lęku. Swe rządy mieszczaństwo sprawowało wyłącznie, ale bez ucisku, stosując raczej korupcję niż przemoc, toteż były one bardziej pogardzane niż nienawidzone. Zresztą klasa średnia nie tworzy nigdy w narodzie grupy zwartej i wyraźnie z całości wyodrębnionej, zawsze przenika się po trosze z innymi i częściowo z nimi miesza. Ów brak jednorodności i ścisłych granic czyni rządy mieszczaństwa słabymi i niepewnymi, lecz gdy je traci, ono samo staje się niepochwytne i jakby niewidoczne dla tych, którzy chcą w nie uderzyć. Jak myślę, wszystkie te przyczyny powodowały w ludzie ową ospałość, która mnie uderzyła na równi z jego wszechwładzą, ospałość tym widoczniejszą, że osobliwie kontrastowała ona z nadętą gwałtownością języka i straszliwych wspomnień, jakie wskrzeszał. Historia Rewolucji Thiersa, Żyrondyści Lamartine'a5, inne dzieła mniej sławne, lecz dobrze znane, przede wszystkim sztuki teatralne, zrehabilitowały Terror6 i w pewnym sensie uczyniły go modnym. W płomiennym więc języku 1793 roku wypowiadano letnie uczucia chwili i gęsto cytowano nazwiska słynnych zbrodniarzy, do których upodabniać się nie miano ani energii, ani szczerej ochoty. Później dopiero socjalistyczne teorie, które poprzednio nazwałem filozofią lutowej rewolucji, rozpalić miały prawdziwe namiętności, podsycić zawiści i wywołać wojnę klas. Ale jeśli na początku pasje były mniej rozpasane, niż można było się obawiać, to nazajutrz po rewolucji w ideach ludu przejawiły się istotnie nadzwyczajne rozgorączkowanie i niesłychany chaos. Po 25 lutego z głów nowatorów wyskoczyły z impetem tysiące przedziwnych systemów, które wniknęły w zmącone umysły tłumu. Dotąd wszystko pozostało jeszcze nienaruszone, wyjąwszy monarchię i parlament, lecz od tej chwili zdało się, że 5 Dziesięciotomowa Histoire de la Revolution française Adolfa Thiersa ukazała się w latach 1823 — 1827, osiem tomów Histoire des Girondins Lamartine'a — w r. 1847. 6 Terror - okres dyktatorskich rządów Konwencji, rozpoczęty powołaniem Trybunału Rewolucyjnego w marcu 1793 r., uchwaleniem w maju, sierpniu i wrześniu tegoż roku ustaw wyjątkowych zawieszających swobody polityczne, osiągający apogeum w działalności Komitetu Ocalenia Publicznego, kierowanego przez jakobiński triumwirat Robespierre'a, Saint-Justa i Couthona, zakończony przewrotem termidoriańskim w lipcu 1794 r. Ofiary terroru szacuje się na około 40 tys. osób. pod uderzeniami rewolucji rozpadnie się samo społeczeństwo, że rozpisany został konkurs na nową formę gmachu, jaki miał powstać w jego miejsce. Każdy przedstawiał jakiś projekt, ten w gazetach, tamten na afiszach, którymi pokryły się wkrótce mury, inny jeszcze głosił go na świeżym powietrzu. Jeden proponował zniesienie różnic majątkowych, inny — różnic w oświeceniu, trzeci zamierzał usunąć najstarszą z nierówności, tę między mężczyzną a kobietą. Zachwalano specyfiki przeciwko nędzy lub lekarstwo na pracę, tę chorobę, która trawi ludzkość od początku jej istnienia. Wszystkie te teorie różniły się między sobą, często były sprzeczne, czasem wrogie, lecz mierząc poniżej rządu, w samo społeczeństwo, które stanowi jego podstawę, wszystkie przyjęły wspólne imię socjalizmu. Socjalizm pozostanie najistotniejszą cechą i najgroźniejszym wspomnieniem rewolucji lutowej. Republika przedstawiać się w niej będzie po czasie nie jako cel, lecz jako środek. Nie zamierzam w tych Wspomnieniach roztrząsać, co przesądziło o socjalistycznym charakterze rewolucji lutowej, ograniczę się do stwierdzenia, że nie powinien był on świata zaskoczyć w stopniu, w jakim to się stało. Czyż nie można było od dawna spostrzec, że lud rósł i nieustannie podźwigał swą kondycję, że nieustannie powiększało się jego znaczenie, jego oświecenie, jego pragnienia i możliwości? Wzrastał również jego dobrobyt, lecz mniej szybko, i zbliżał się do granicy jakiej nie może przekroczyć w starych społeczeństwach, gdzie przybywa dużo ludzi, a mało stanowisk. Dlaczegóż to klasy biedne, upośledzone, a przy tym silne nie miały pomyśleć o wyjściu z upośledzenia korzystając ze swej siły? Szykowały się przecież do tego od sześćdziesięciu lat. Lud chciał sobie początkowo dopomóc zmieniając instytucje polityczne, lecz po każdej zmianie jego los albo nie polepszał się wcale, albo polepszał się z powolnością nieznośną dla gorączki jego pragnień. Było zatem nieuniknione, że pewnego dnia lud dojdzie do odkrycia, iż tym, co go krępuje jest nie urządzenie rządów, lecz niezmienne prawa właściwe urządzeniu samego społeczeństwa i było też naturalne, że zacznie sobie stawiać pytanie, czy ma prawo i siłę ażeby zmienić te ostatnie tak, jak zmieniał rządy. Przyjrzyjmy się szczególnie własności, na której zasadza się nasz porządek społeczny gdy wszystkie przywileje, które przykrywały i, by tak rzec, ukrywały przywilej własności zostały usunięte i ten jeden przywilej pozostał jako główna przeszkoda dla równości pomiędzy ludźmi, jawiąc się jako jedyny przejaw nierówności, to czyż nie stało się konieczne, nie powiadam od razu, ażeby i ten przywilej z kolei usunąć, lecz co najmniej żeby myśl o jego usunięciu nasunęła się tym, którzy nie czerpali z niego żadnej korzyści? Ów naturalny niepokój w umysłach ludu, owo nieuniknione poruszenie jego pragnień i myśli, owe potrzeby i instynkty tłumu splotły się w swego rodzaju tkaninę, na której nowatorzy nakreślili tyle potwornych i groteskowych wzorów. Można ich dzieła znajdować śmiesznymi, lecz podłoże, na którym pracowali, stanowi dla filozofów i polityków najpoważniejszy przedmiot do zastanowienia. Czy socjalizm zostanie spowity pogardą, którą tak słusznie zostali okryci socjaliści z 1848 roku? Pozostawiam to pytanie bez odpowiedzi. Nie wątpię, że zmodyfikowane zostaną prawa, na których wspiera się nasze nowoczesne społeczeństwo, bo w znacznej części już to się stało, lecz czy dojdzie kiedyś do całkowitego ich obalenia i zastąpienia ich innymi? Wydaje mi się to niewykonalne. Nie powiem nic więcej, ponieważ w miarę, jak głębiej studiuję stan dawnego świata i bardziej szczegółowo poznaję świat dzisiejszy, kiedy uzmysławiam sobie zadziwiającą rozmaitość nie tylko praw, lecz i zasad prawnych, kiedy widzę zróżnicowane formy, jakie — cokolwiek by się mówiło — prawo własności ziemi przybiera nawet dzisiaj, skłonny jestem sądzić, że instytucje nazywane koniecznymi, często są tylko instytucjami, do których się przyzwyczajono i że w materii urządzeń społecznych pole możliwości jest o wiele szersze niż wyobrażają sobie ludzie żyjący w społeczeństwie. III NIEPEWNOŚĆ BYŁYCH DEPUTOWANYCH CO DO STANOWISKA, JAKIE NALEŻY ZAJĄĆ - MOJE REFLEKSJE O TYM CO MAM POCZĄĆ I MOJE POSTANOWIENIA W dniach, jakie nastąpiły po 25 lutego, nie szukałem spotkania i nie widziałem się z żadnym z polityków, od których oddzieliły mnie wydarzenia tego dnia, nie czułem po temu potrzeby, ani też — prawdę powiedziawszy — żadnej chęci. Czułem rodzaj instynktownej odrazy do owego marnego światka parlamentarnego, z jakim obcowałem przez dziesięć lat i w którego obrębie obserwowałem zalążki rewolucji. Dostrzegałem ponadto w tym momencie daremność wszelkich rozmów i kombinacji politycznych. Chociaż racje, jakie wprawiły tłum w ruch były słabe, to ruch ten stał się niepowstrzymany. Miałem poczucie, że znaleźliśmy się pośrodku jednej z tych demokratycznych powodzi, gdzie tamy, jakie chcą stawiać jednostki, a nawet partie, mogą co najwyżej przyczynić się do utonięcia tych, którzy je wznoszą i gdzie przez pewien czas nie pozostaje nic innego, jak studiowanie ogólnych rysów zjawiska. Cały mój czas spędzałem więc na ulicy wraz ze zwycięzcami, jak gdybym był wielbicielem obrotów fortuny. Nowemu władcy nie złożyłem jednak hołdu, niczego odeń nie chciałem . Nie próbowałem nawet z nim rozmawiać, wystarczało mi go oglądać i słuchać. Atoli po kilku dniach nawiązałem kontakt ze zwyciężonymi. Ponownie zobaczyłem się z byłymi deputowanymi, z byłymi parami1, z ludźmi pióra, z przemysłowcami i handlowcami, z posiadaczami, z tymi, których w języku dnia zaczynano nazywać próżniakami. Stwierdziłem, że wygląd rewolucji oglądanej od góry był nie mniej nadzwyczajny niż początkowo, gdy patrzałem na nią od dołu. Spotykałem tu dużo strachu i równie mało prawdziwych namiętności jak gdzie indziej, osobliwą rezygnację, a zwłaszcza żadnej myśli o powrocie do rządów, z którymi świeżo się rozstaliśmy. Chociaż rewolucja lutowa była najkrótszą i najmniej krwawą z naszych rewolucyj, to umysły i serca zwyciężonych wypełniała świadomością i poczuciem swej wszechwładzy jak żadna inna. Sądzę, że wynikało to głównie z tego, że owe serca i umysły zostały wymiecione z przekonań i pasji politycznych, że po tylu zawiedzionych rachubach i daremnych zabiegach pozostało w nich tylko upodobanie do dobrobytu, uczucie wielce uporczywe i wielce absorbujące, lecz bardzo łagodne, które z łatwością przystosowuje się do wszelkiego rodzaju rządów, pod warunkiem, że umożliwiają one jego zaspokojenie. Dostrzegałem więc powszechny wysiłek przystosowania się do wydarzenia, jakie zgotowała fortuna i do oswojenia nowego pana. Wielcy posiadacze chętnie przypominali, że zawsze byli nieprzyjaciółmi klasy mieszczańskiej i sprzyjali klasom ludowym, księża w Ewangelii odnaleźli dogmat równości i zapewniali, że zawsze go tam dostrzegali, sami zaś mieszczanie przypominali sobie z niejaką dumą, że ich ojcowie byli robotnikami, a kiedy z powodu nieuniknionych niejasności genealogicznych nie umieli wskazać prawdziwego robotnika, który pracowałby swymi rękami, usiłowali przynajmniej wywieść ród 1 par — członek Izby Parów. W okresie Restauracji i monarchii lipcowej parlament francuski był dwuizbowy, składał się z Izby Deputowanych i z Izby Parów. Godność para nadawał król — dożywotnio lub dziedzicznie, parami z urodzenia byli członkowie rodziny królewskiej i książęta krwi. od jakiegoś nieokrzesańca, który wzbogacił się własnym przemysłem. Obnoszono się z takim z równą troskliwością z jaką niedawno jeszcze by go ukrywano, albowiem ludzka próżność, ta sama co do istoty, objawia się na różne sposoby. Różne ma strony, lecz jest to wciąż ten sam medal. A ponieważ nie było wówczas prawdziwych uczuć poza strachem, nie tylko, że nie próbowano zerwać z krewniakami, którzy wdali się w rewolucję, lecz szukano z nimi zbliżenia. Był to moment, w którym starano się wyciągnąć korzyść z wszystkich nicponi, jakich posiadało się w rodzinie. Jeśli szczęśliwym zbiegiem okoliczności posiadało się kuzyna, brata lub syna, który się zrujnował skutkiem hulactwa, miał on widoki na karierę, a jeśli odznaczył się ponadto jakąś ekstrawagancką teorią, mógł liczyć, że zajdzie najwyżej. Tego gatunku ludzie byli komisarzami i podkomisarzami nowego rządu. Krewni, o których wolano nie wspominać i których niegdyś wsadzano do Bastylii, a dziś posłano by do Algierii2 jako państwowych funkcjonariuszy, stawali się znienacka podporą rodziny i jej uświetnieniem. Co do króla Ludwika Filipa, nie było już o nim wcale mowy, jak gdyby należał do dynastii Merowingów3. Nic mnie bardziej nie uderzyło jak cisza, która powstała nagle wokół jego nazwiska. Nie usłyszałem, by je choć raz wypowiedziano, ani wśród ludu, ani wyżej. Nie mówili o nim zupełnie ludzie z jego dworu, jakich spotkałem i sądzę, że naprawdę o nim 2 Bastylia — czternastowieczna forteca, służyła jako więzienie, zburzona po 14 lipca 1789 r., do Algierii — w latach 1763 — 1814 Francja utraciła prawie wszystkie kolonie, podbojem i kolonizacją Algierii w latach monarchii lipcowej rozpoczęła odbudowe imperium kolonialnego. 3 Merowingowie — pierwsza dynastia królująca we Francji, początek wzięła od Meroweusza, który jak się przypuszcza panował w latach 448 — 458, a skończyła się na Childeryku III w 752 r. nie myśleli. Rewolucja dostarczyła im tak silnej rozrywki, że o nim zapomnieli. Powie ktoś, że to zwyczajny los odchodzących władców, ale godne uwagi jest to, że zapomnieli o nim nawet jego wrogowie, za mało już w nich budził lęku, by mieli go spotwarzać lub może jeszcze nienawidzić — obelga losu jeśli nie większa, to przynajmniej rzadka. Nie pragnę odtwarzać dziejów rewolucji 1848 roku, usiłuję jedynie odnaleźć ślad moich czynów, myśli i wrażeń podczas jej przebiegu — opuszczę więc fakty z pierwszych tygodni po 24 lutego i przejdę do okresu, który bezpośrednio poprzedził wybory powszechne4. Nadeszła chwila, gdy należało zdecydować czy się chce obserwować tę osobliwą rewolucję jako osoba prywatna, czy też wziąć udział w wydarzeniach. W tej materii dawni przywódcy stronnictw byli podzieleni, a sądzić było można, że każdy z osobna też był wewnętrznie podzielony, czego dowodziły zamęt w ich wypowiedziach i zmienność poglądów. Owi politycy, z których większość uczyła się publicznej działalności w uregulowanym i spokojnym nurcie wolności konstytucyjnej i których wielka rewolucja zaskoczyła pośród ich zwyczajnych rozgrywek, upodobnili się w mych oczach do flisaków, którzy nie przyzwyczajeni do innej żeglugi niż rzeczna znaleźliby się nagle na pełnym morzu. Umiejętności, jakich nabyli w trakcie swych małych podróży, bardziej im teraz przeszkadzały, niż pomagały w wielkiej przygodzie i popadali teraz w osłupienie i niepewność łatwiej niż pasażerowie. Pan Thiers kilkakrotnie był zdania, że należy kandydować i dać się wybrać, kilkakrotnie też bronił poglądu, że należy się trzymać na uboczu. Nie wiem czy jego wahania wynikały z obawy przed niebezpieczeństwami, jakie mogły zagrozić mu po wyborze, czy z lęku, że nie zostanie wybrany. 4 Głosowanie na kandydatów do Zgromadzenia Narodowego (Konstytuanty) odbyło się 23 i 24 kwietnia 1848 r. Remusat, który zawsze widzi jasno, co by można, a niejasno co należy uczynić, przedstawiał trafne argumenty za schronieniem się w prywatność, i argumenty równie trafne na rzecz publicznej działalności. Duvergier stracił głowę. Rewolucja zniweczyła tę równowagę sił, której jego umysł trzymał się przez tyle lat w bezruchu i wydawało mu się, że wisi w próżni. Co do księcia de Broglie5, to od 24 lutego nie wychylił on głowy spod płaszcza, oczekując w tej pozycji końca świata, bardzo jego zdaniem bliskiego. Jeden pan Mole, choć był najstarszy spośród dawnych przywódców w Parlamencie, a może właśnie dlatego, zajął zdecydowane stanowisko, że trzeba wziąć udział w zdarzeniach i dążyć do pokierowania rewolucją. Bądź dlatego, że jego długie doświadczenie nauczyło go, iż w niepewnym czasie rola widza jest niebezpieczna, bądź dlatego, że nadzieja, iż znowu będzie mógł czymś kierować, dodała mu wigoru i przesłoniła niebezpieczeństwo przedsięwzięcia, bądź w końcu dlatego, że wbrew sobie tyle już razy musiał ulegać pod przeróżnymi rządami, stał się on bardziej stanowczy i zarazem giętki, a także obojętny na gatunek władzy. Ja z kolei, jak można się domyślać, długo się zastanawiałem nad decyzją. Racje, które mną wówczas powodowały, chciałbym tu dokładnie sobie przypomnieć i przedstawić je bez osłonek, lecz jakżeż jest trudno mówić dobrze o sobie samym! Zauważyłem, że większość spośród tych, którzy pozostawili nam swe wspomnienia dobrze odmalowała swoje złe czyny lub skłonności tylko wtedy gdy zostały one przez nich przypadkowo wzięte za świadectwo 5 Achille Charles książę de Broglie (1785-1870) — mianowany parem w r. 1814, od 1817 deputowany związany z liberałami, wziął udział w rewolucji lipcowej, był ministrem wyznań i oświaty, spraw zagranicznych. W Legislatywie II Republiki zasiadał z monarchiczną większością. Po zamachu stanu Ludwika Napoleona wycofał się w życie prywatne. dzielności czy dobroci, co czasem im się przytrafiło. Tym to na przykład sposobem kardynał de Retz6, ażeby zyskać sobie sławę dobrego konspiratora, wyznaje nam swój zamiar zamordowania kardynała de Richelieu7, i żeby nie wypaść na człowieka niezręcznego opowiada o swych obłudnych modłach i aktach dobroczynności. Wówczas wcale nie miłość do prawdy każe mówić, lecz ułomności umysłu zdradzają bezwiednie skazy serca. Atoli wtedy nawet, gdy chce się być szczerym, rzadko udaje się taki zamiar doprowadzić do końca. Przeszkadza w tym najpierw publiczność, która lubi, gdy ktoś sam siebie gani, lecz nie cierpi, by ktoś sam siebie chwalił, nawet przyjaciele miłym poczciwcem nazywają tego, co złe mówi o sobie, zaś tego, co mówi dobrze — nieprzyjemnym pyszałkiem. Dlatego szczerość staje się zajęciem wielce niewdzięcznym na którym można stracie niczego nie zyskawszy. Ale główna trudność tkwi w samym temacie zbyt sobie jesteśmy bliscy, żeby dobrze się widzieć, łatwo się gubimy pośród poglądów, interesów, idei, upodobań i skłonności, które popchnęły nas do działania. Ta plątanina małych ścieżek, źle znanych tym nawet, którzy nimi chadzają, przeszkadza w odnalezieniu głównego traktu, jakim szła wola, ażeby dojść do najważniejszych postanowień. 6 Jean-François-Paul de Gondi, kardynał de Retz (1613 — 1679) — jedna z barwniejszych postaci XVII w., od końca lat trzydziestych intrygował i spiskował przeciw kardynałowi Richelieu, w 1648 był jednym z przywódców paryskiej frondy, spędził kilkanaście miesięcy w Bastylii i innych więzieniach. Pamiętniki zaczął pisać około r. 1655, krążyły zrazu w odpisach, wydane w 1717 (tłumaczenie polskie w r. 1958). 7 Armand Jean du Plessis, diuk de Richelieu (1585 — 1642) — kardynał i mąż stanu, w 1624 r. wszedł do Rady królewskiej Ludwika XIII, w której do końca życia pełnił funkcję głównego ministra i architekta polityki wewnętrznej i zagranicznej, rozprawił się z opozycją możnowładczą i protestancką przygotowując grunt dla monarchii absolutnej Ludwika XIV. Chce jednak spróbować odnaleźć siebie w tym labiryncie. Sprawiedliwie będzie, gdy siebie potraktuję z równą swobodą, na jaką sobie pozwoliłem i będę jeszcze pozwalał z innymi. Powiem więc, że gdy zacząłem uważnie spoglądać w swoje serce, odkryłem z niejakim zaskoczeniem pewną ulgę, rodzaj radości pomieszanej z wszystkimi troskami i obawami, do jakich rewolucja dała powód. Tyczyły one jednak mojego kraju i jasno widziałem, że nie tyczą mnie samego. Przeciwnie, wydawało mi się, że oddycham swobodniej niż przed katastrofą. W obrębie tego parlamentarnego świata, który został zburzony, było mi zawsze ciasno i ciężko. Spotkały mnie w nim różnego rodzaju rozczarowania związane z innymi i ze mną samym. Co do tych ostatnich, to prędko odkryłem, że brakuje mi danych do odegrania błyskotliwej roli, o jakiej marzyłem, przeszkadzały temu moje zalety i moje wady. Nie miałem w sobie dość szlachetności, żeby budzić respekt, a zbyt byłem uczciwy, ażeby zgadzać się na małe kombinacje, jakie wówczas były niezbędne dla szybkiego sukcesu. Na tę uczciwość nie było sposobu, jako że wynika ona tyleż z mego temperamentu, co z moich zasad, tak że bez niej niewiele potrafię z siebie wykrzesać. Gdy się zdarzyło, że musiałem przemawiać w jakiejś złej sprawie, albo iść fałszywą drogą, natychmiast opuszczały mnie talent i żarliwość. Wyznaję, że wobec niepowodzeń, jakie odnosiła moja uczciwość, nic tak mnie nie pocieszało jak pewność, która mi zawsze towarzyszyła, że łajdak ze mnie byłby wielce niezręczny i bardzo mierny. Sądziłem błędnie, że na trybunie odnajdę powodzenie, z jakim spotkała się moja książka8. Lecz warsztat pisarza i mówcy bardziej sobie szkodzą niż pomagają. Dobre przemówienie wcale nie jest podobne do dobrego rozdziału. Spostrzegłem to wkrótce i doszedłem do przekonania, 8 Mowa o książce O demokracji w Ameryce, której część pierwsza ukazała się w 1835, druga w 1840 r. (tłumaczenie polskie 1976 r.) że należę do oratorów poprawnych, pomysłowych, czasem głębokich, lecz zawsze chłodnych i tym samym bez siły przekonywania. W tej materii nie potrafiłem nigdy poważnie się zmienić. Nie brak mi żywych uczuć, lecz na trybunie przygaszała je zawsze słabość do pięknego wysłowienia. Doszedłem również do wniosku, że całkowicie brakowało mi umiejętności niezbędnych do skupiania ludzi w grupy i kierowania nimi. Zręczność wykazywałem wyłącznie wobec pojedynczego rozmówcy, w tłumie stawałem się skrępowany i milczący. Owszem, bywają chwile, że potrafię działać i mówić zgodnie z jego oczekiwaniami, ale jest to dalece niewystarczające, w rozgrywce politycznej takie wielkie okazje zdarzają się bardzo rzadko. Od przywódcy stronnictwa wymaga się przede wszystkim, żeby umiał bezustannie obcować ze swoimi, a nawet z przeciwnikami, żeby bez przerwy pokazywał się i występował, zniżał się i wznosił na przemian do poziomu różnych umysłów, żeby dyskutował, niezmordowanie argumentował, setki razy powtarzał to samo w innej formie i ciągle zapalał się tym samym tematem. Do tego wszystkiego jestem głęboko niezdolny, rozmowa o rzeczach, które mnie nie interesują, sprawia mi przykrość, a o tych które interesują mnie żywo — cierpienie. Prawda jest dla mnie rzeczą tak rzadką i cenną, że gdym raz ją znalazł, nie lubię jej wystawiać na przypadek debaty, jest światłem, które boję się zgasić wymachując nim. Zaś z ludźmi nie umiałbym spotykać się regularnie i często, bo znam ich niewielu. Gdy ktoś nie sprawi na mnie wrażenia czymś wyjątkowym w myśleniu lub uczuciach, przestaję go prawie dostrzegać. Wiem, że zarówno ludzie mierni jak i wybitni posiadają nos, oczy i usta, lecz nigdy nie zapadały mi w pamięć ich rysy. Zapytuję ciągle o nazwiska nieznajomych, których widuję codziennie i ciągle je zapominam, a przecież wcale nimi nie pogardzam, lecz uważając ich za pospolitych nie umiem z nimi obcować. Oddaję im cześć, bo kierują światem, lecz głęboko mnie nudzą. Tym, co przesądziło o mej niechęci, była mierność i mo notonia parlamentarnych zdarzeń mego czasu, a także małość uczuć i banalne zepsucie osób, które wierzyły, że te zdarzenia tworzą lub nimi kierują. Wydawało mi się czasami, że jeśli społeczeństwa różnią się obyczajami, to moralność polityków jest wszędzie taka sama. Jedno jest pewne, że we Francji wszyscy przywódcy stronnictw, jakich znałem w mym czasie, w równym stopniu wydali mi się niegodni przewodzenia, jedni skutkiem ułomności charakteru lub umysłu, zaś większość dla braku jakichkolwiek przymiotów. W żadnym nie mogłem prawie nigdy dostrzec owej bezinteresownej troski o dobro ludzi, jaką, zda mi się, odkrywam w sobie mimo mych ułomności i słabości. Było mi zatem równie trudno wiązać się z innymi, jak pozostawać samemu, słuchać, jak rozkazywać i skończyło się na tym, że przebywałem w ponurej izolacji, skutkiem czego oglądano mnie z daleka i osądzano nietrafnie. Czułem każdego dnia, że przypisywano mi zalety i wady urojone. Posądzano mnie o zręczność manewrowania, o głębokość poglądów i wyrafinowanie ambicji, których jako żywo byłem pozbawiony, z kolei zaś moje niezadowolenie z siebie, znudzenie i rezerwę brano za wyniosłość, grzech, który przysparza więcej wrogów niż najgorsze wady. Sądzono, że jestem przebiegły i skryty, ponieważ byłem milczący. Uchodziłem za surowego, skłonnego do uraz i zgryźliwego, choć cech tych nie posiadam, bo między dobrem a złem przechodzę z miękką pobłażliwością, która graniczy ze słabością, o doznanych krzywdach zapominam tak pospiesznie, że podobna niepamięć o zadanym mi cierpieniu świadczy raczej o chwiejności duszy, niezdolnej przechować wspomnienie zła, niż o wspaniałomyślnym wysiłku wybaczania. Owe bolesne nieporozumienia powodowały nie tylko moje cierpienie, lecz spychały mnie poniżej poziomu moich możliwości. Na nikogo aprobata nie działa bardziej kojąco, nikt bardziej niż ja nie potrzebuje pomocy w postaci jawnego szacunku i zaufania, ażeby zdobyć się na czyny, do których jest zdolny. Skąd bierze się owo skrajne wątpienie we własne siły, potrzeba jaką odczuwam, by znajdować ciągle potwierdzenie samego siebie w myślach innych? Ze skromności? Sądzę raczej, że z dumy, która miota się i niepokoi tak samo jak mój umysł. Lecz podczas tych dziewięciu lat publicznej działalności najbardziej męczyła mnie i pozbawiała ducha nieustannie mi towarzysząca niepewność co do najlepszego użytku, jaki należało uczynić z każdego dnia, która dziś jeszcze pozostaje najokropniejszym wspomnieniem tamtych czasów. Wydaje mi się, że chwiejność mego charakteru bierze początek raczej w ospałości inteligencji niż w słabościach serca, bez wahań bowiem i bez skrupułów obieram najbardziej śliską drogę, gdy jasno widzę dokąd mnie doprowadzi. Lecz pośród owych małych stronnictw dynastycznych, tak mało różniących się celem, a tak podobnych w wyborze niskich środków, jakaż ścieżka wyraźnie prowadziła do tego, co uczciwe, a przynajmniej pożyteczne? Gdzie była prawda? Gdzie fałsz? Po której stronie źli? Po której dobrzy? Nie potrafiłem wówczas rozstrzygnąć, a prawdę powiedziawszy me umiałbym tego zrobić i dzisiaj. Ludziom partii tego rodzaju wątpliwości nie odbierają na ogół ani wiary, ani energii, większość z nich nigdy ich nie przeżywała, albo już nie przeżywa. Oskarża się ich często o działanie bez przekonania, moje doświadczenie mówi mi, że zdarza się to rzadziej, niż można sądzić. Posiadają oni bowiem zdolność, w polityce cenną, a czasem nawet niezbędną, budowania sobie przekonań chwilowych, zgodnych z ich aktualnymi interesami i ambicjami, i w ten sposób potrafią dość uczciwie robić rzeczy mało uczciwe. Na nieszczęście nie umiałem nigdy wspomagać swej inteligencji takim osobliwym i sztucznym światłem, ani też wyobrażać sobie, że to, co korzystne dla mnie jest zgodne z dobrem ogólnym. Ów świat parlamentarny, w którym przeżyłem opisane tu niedole, został przez rewolucję zburzony. Połączyła ona i wymie szała dawne partie we wspólnej ruinie, strąciła ich przywódców, zniszczyła ich tradycję i dyscyplinę. Zrodziło się z niej, co prawda, społeczeństwo rozprzężone i skłębione, lecz w którym zręczność stawała się mniej potrzebna i ceniona niż bezinteresowność i odwaga, w którym charakter był ważniejszy niż sztuka krasomówcza lub umiejętność manewrowania ludźmi, i w którym nade wszystko nie było już miejsca na wahania tu — ocalenie kraju, tam — jego zguba. Nie było już mowy o pomyłce w wyborze drogi, trzeba było nią iść w świetle dnia, wraz z tłumem wspierających i dodających ducha. Trakt wydawał się niebezpieczny, lecz z moim usposobieniem mniej lękam się niebezpieczeństwa niż zwątpienia. Czułem ponadto, że jestem jeszcze w sile wieku, nie miałem dzieci, a przede wszystkim w domu odnajdowałem tak rzadkie i cenne w czasach rewolucyjnych oparcie w oddanej żonie, której trzeźwy i przenikliwy umysł, wrodzona wzniosłość ducha pozwalały mierzyć się bez trudu z każdą sytuacją i godnie znosić wszelkie porażki. Zdecydowałem się więc wkroczyć na arenę i podjąć obronę nie takich czy innych rządów, lecz praw, którymi stoi samo społeczeństwo, moja fortuna, mój spokój i moja osoba. Na początek należało dać się wybrać, wyjechałem więc natychmiast do mojej Normandii, ażeby przedstawić się wyborcom. IV MOJA KANDYDATURA W DEPARTAMENCIE LA MANCHE - WYGLĄD PROWINCJI - WYBORY POWSZECHNE Departament la Manche zamieszkany jest, jak wiadomo, prawie wyłącznie przez rolników. Nie ma w nim wielkich miast, mało jest manufaktur, żadnych — wyjąwszy Cherbourg — większych skupisk robotniczych. Rewolucji tam nie dostrzeżono. Klasy wyższe ugięły się natychmiast pod ciosem, a klasy niższe zaledwie ją odczuły. Tak się zazwyczaj dzieje, że ludność wiejska powolniej odbiera i dłużej przechowuje polityczne podrażnienia, powstaje ostatnia i ostatnia składa broń. Zarządca moich dóbr, półwieśniak, tak mi pisał donosząc o tym, co się dzieje w okolicy: „Ludzie powiadają, że dobrze się stało, że Ludwik Filip został odsunięty, bo na to zasługiwał..." Do tego się sprowadzał dla nich cały morał sztuki. Lecz kiedy usłyszeli o nieporządkach w Paryżu, o nowych podatkach, o wojnie powszechnej, jakiej należało się obawiać, kiedy zobaczyli jak zamiera handel, jak pieniądz zdaje się zapadać pod ziemię, kiedy przede wszystkim dowiedzieli się, że atakowana jest zasada własności, wtedy też pojęli, że chodzi o więcej niż o Ludwika Filipa. Strach, który początkowo zatrzymał się na wierzchołkach społeczeństwa, zszedł wtedy do dna klasy ludowej i powszechna trwoga ogarnęła całą prowincję. W tym stanie ją zastałem, gdy przybyłem w połowie marca. Uderzył mnie natychmiast widok, który zdziwił mnie i oczarował. Wśród robotników miejskich szerzyła się co prawda jakaś demagogiczna agitacja, lecz po wsiach wszyscy właściciele, bez względu na różnice pochodzenia przodków, edukacji, mienia zbliżyli się do siebie i zdawali tworzyć jedną całość, nie było już widać zadawnionych nienawiści za poglądy, starych rywalizacji kastowych i majątkowych. Znikła zawiść i pycha dzielące chłopa i bogacza, szlachcica i mieszczucha, w ich miejsce — wzajemne zaufanie, odwzajemniane poszanowanie i życzliwość. U wszystkich co nią się cieszyli, własność przemieniła się w rodzaj braterstwa. Najbogatsi stali się braćmi starszymi, ubożsi — młodszymi, ale wszyscy uważali się za rodzeństwo mające taki sam interes w obronie wspólnego dziedzictwa. Ponieważ Rewolucja Francuska upowszechniła posiadanie ziemi, cała ludność zdawała się przynależeć do tej licznej rodziny. Niczego podobnego jeszcze nie oglądałem, nikt czegoś takiego we Francji nie widział, jak sięga ludzka pamięć. Doświadczenie wykazało, że owa jedność nie była tak ścisła jak się zdawała, że dawne stronnictwa i różne klasy tylko się zbliżyły, a nie przemieszały. Strach oddziałał na nie jak nacisk mechaniczny na bardzo twarde przedmioty, które mocno do siebie przylegają, póki on trwa, a rozstępują się, gdy zelżeje. Skądinąd w tych pierwszych chwilach nie dostrzegłem najmniejszego śladu tego, co zasługuje na miano poglądów politycznych. Rzekłbyś, że ustrój republikański stał się z nagła nie tylko najlepszym, ale i jedynym, jaki można było sobie dla Francji wyobrazić, nadzieje i tęsknoty dynastyczne zostały w duszach pogrzebane tak głęboko, że nie widać było miejsca jakie przedtem zajmowały. Republika zapewniła poszanowanie osób i mienia, uznano jej prawowitość. Poza tym co opisałem, uderzyło mnie jeszcze jedno - widok powszechnej nienawiści przemieszanej z powszechną trwogą, jakie po raz pierwszy wzbudzał Paryż. We Francji, wobec Paryża i władz centralnych, których jest on siedzibą, mieszkańcy prowincji żywią uczucia podobne do tych, jakie Anglicy mają dla swej arystokracji, na którą czasem utyskują ze znie cierpliwieniem i na którą często spoglądają z zazdrością, lecz którą w głębi duszy kochają, ponieważ wierzą, że jej władzę można wykorzystać dla prywatnego pożytku. Tym jednak razem Paryż i ci, którzy przemawiali w jego imieniu, tak nadużyli swej potęgi i tak mało zdawali się liczyć z resztą kraju, że idea zrzucenia jarzma i działania samodzielnego przyszła do głowy wielu tym, którzy nigdy by jej nie wymyślili. Były to zapewne pragnienia chwiejne i nieśmiałe, marzenia przelotne i mgliste nigdy też nie sądziłem by należało wiele się po nich spodziewać czy bardzo ich lękać, lecz właśnie te nowe uczucia przemieniały się w gorączkę wyborczą. Chciano głosować, a wybór przeciwników paryskiej demagogii mniej był rozumiany jako wykorzystanie przysługującego prawa, bardziej jako najmniej niebezpieczny środek, jakim można było się posłużyć, ażeby sprzeciwie się swojemu mocodawcy. Zatrzymałem się w miasteczku Valognes, które stanowiło naturalny ośrodek moich wpływów i zakrzątnąłem się wokół mojej kandydatury. Stwierdziłem wówczas, co już zauważyłem w wielu innych okolicznościach, że nic tak nie sprzyja sukcesowi jak to by zbyt zapalczywie go nie pożądać. Bardzo chciałem zostać wybrany lecz w warunkach tak trudnych i krytycznych godziłem się łatwo z myślą, że się to nie uda i ze spokojnego oczekiwania na niepowodzenie czerpałem spokój i jasność umysłu, szacunek dla siebie i pogardę dla szaleństw czasu jakich nie osiągnąłbym w takim stopniu gdybym żył żądzą sukcesu. Po okolicy rozsypali się wędrowni kandydaci, którzy z trybuny na trybunę kolportowali swoje republikańskie wyznania. Ja odmówiłem występowania przed innymi wyborcami niż mieszkańcy okręgu jaki zamieszkiwałem. Każde miasteczko miało swój klub, każdy klub wymagał od kandydatów zdania sprawy z poglądów i działalności narzucając im swoje formuły. Odmawiałem odpowiadania podczas tych bezwstydnych przesłuchań. Odmowa ta mogła być wzięta za lekceważenie została jednak odebrana jako wyraz godności i niezależności wobec nowych władców, przysporzyła mi więcej uznania niż innym ich uległość. Ograniczyłem się tylko do opublikowania okólnika, który został rozwieszony w całym departamencie. Większość kandydujących powróciła do starych obyczajów z 1792 roku. Ludzi tytułowano „obywatelami" i zwracano się do nich z „braterskimi" pozdrowieniami. Mój okólnik zacząłem nazywając wyborców „Panowie" i skończyłem go zapewnieniami o moim poważaniu. „Nie przychodzę prosić was o głosy — pisałem - Przychodzę, ażeby oddać się pod komendę mojej ziemi. Zobowiązałem się być waszym przedstawicielem w czasach łatwych i spokojnych. Mój honor nie pozwala mi się wycofać w czasie, który jest niespokojny, a który może się stać niebezpieczny. To pragnę oświadczyć na samym początku". Dorzuciłem następnie, że przysiędze złożonej monarchii pozostawałem wierny do końca, ale że gdy bez mego udziału nadeszła republika, będę ją energicznie wspierał, że nie tylko życzę sobie, by przetrwała, lecz zamierzam ją wspomagać. I dalej zapytywałem: „Lecz o jaką republikę idzie? Są ludzie, dla których republika znaczy dyktaturę sprawowaną w imię wolności, którzy myślą, że republika winna nie tylko zmienić instytucje polityczne, ale przeobrazić samo społeczeństwo, są tacy, którzy chcą republiki zaborczej i hałaśliwej. Nie jestem republikaninem w tym stylu. Gdyby to miał być wasz styl, ja w niczym wam się nie przydam, nie będę waszego zdania. Lecz jeśli republikę pojmujecie tak, jak ja ją pojmuję, możecie liczyć, że całą duszą oddam się sprawie, która jest sprawą i moją, i waszą". Ludzie, którzy podczas rewolucji się nie boją, są jak władcy dla armii. Zachowując się zwyczajnie osiągają wielkie efekty ponieważ ich szczególna pozycja stawia ich na widoku, ponad innymi. Mój okólnik zyskał uznanie, które zadziwiło mnie samego. W kilka dni uczynił mnie najpopularniejszym człowiekiem w departamencie la Manche i zwrócił na mnie wszystkie spojrzenia. Moi dawni polityczni adwersarze, również i konserwatyści, stronnicy starego rządu, którzy ze mną wojowali i których republika obaliła, pojawili się tłumnie z zapewnieniami, że są gotowi nie tylko mnie wesprzeć, lecz we wszystkim iść za mym zdaniem. Tymczasem w okręgu Valognes odbyło się wstępne zebranie wyborcze, na którym zjawiłem się wraz z innymi kandydatami. Zgromadziliśmy się w szopie, która służyła jako targowisko. Stół prezydialny znajdował się w głębi, obok szkolna katedra zmieniona w mównicę dla kandydatów. Przewodniczącym był profesor z gimnazjum w Valognes, który grubym głosem i z godną miną, ale pełnym szacunku tonem zwrócił się do mnie: „Obywatelu de Tocqueville, odczytam skierowane do was pytania, na które będziecie odpowiadali". Na co odrzekłem dość swobodnym tonem : „Słucham pana, Panie Przewodniczący". Pewien mówca parlamentarny, którego nazwisko przemilczę, powiedział mi kiedyś: „Wie pan, drogi przyjacielu, jest tylko jeden sposób, żeby dobrze przemawiać — wchodząc na trybunę trzeba sobie wmówić, że jest się mądrzejszym od publiczności". Zawsze wydawało mi się to łatwiejsze do powiedzenia niż zrobienia, gdy występowałem przed naszymi wielkimi zgromadzeniami politycznymi. Wyznam jednak, że tutaj recepta wydała mi się łatwa do zastosowania i była mi pomocna. I chociaż nie posunąłem się tak daleko, by sądzić, że jestem mądrzejszy od wszystkich, to szybko spostrzegłem, że jako jedyny dobrze znałem fakty, jakie przypominano, a nawet polityczny język, jakim chciano się posługiwać. Trudno było okazać więcej niezdarności i ignorancji niż moi przeciwnicy. Zarzucili mnie pytaniami w ich pojęciu szalenie kłopotliwymi, a które nie sprawiały mi kłopotu. Odpowiadałem im nie najlepiej i zdawało się im, że się pogrążam. A sądzili, że pogrążą mnie najskuteczniej w kwestii bankietów. Jak wiadomo, nie chciałem uczestniczyć w tych niebezpiecznych wystąpieniach. Moi polityczni przyjaciele wyrzucali mi, że ich wówczas opuściłem, a wielu z nich nadal miało o to pretensje, chociaż rewolucja wykazała słuszność mego stanowiska czy może dlatego właśnie, że stało się to tak wyraźne. „Dlaczego odszedł pan od opozycji przy okazji bankietów?" — pytano. Odpowiedziałem śmiało: „Mógłbym szukać pretekstów, ale wolę wyjawić prawdziwe pobudki, nie chciałem bankietów, ponieważ nie chciałem rewolucji i śmiem rzec, że prawie nikt, kto w nich uczestniczył, nie zrobiłby tego, gdyby jak ja, przewidział ich następstwa. Jedyna więc różnica, jaką dostrzegam między mną a wami jest ta, że ja wiedziałem co czynicie, gdy wy tego nie wiedzieliście". Odważne to wyznanie antyrewolucyjne zostało poprzedzone wyznaniem wiary republikańskim, szczerość drugiego zdała się potwierdzać szczerość pierwszego. Zebranie wybuchnęło śmiechem i oklaskami. Drwiono z moich przeciwników i odniosłem triumf. W protokole tego posiedzenia odnajduję jeszcze takie pytanie i odpowiedź, które przytaczam, bo obrazują dobrze ówczesne nastroje i stan mojego ducha. Pytanie: 'Gdyby wokół Zgromadzenia wybuchły zamieszki, gdyby w jego obręb wprowadzono bagnety, czy przysięgnie Pan nie opuścić posterunku i, jeśli zajdzie potrzeba, oddać na nim życie?' Odpowiedź: 'Moja tutaj obecność jest odpowiedzią. Po dziewięcioletnich staraniach i nieudolnych wysiłkach, ażeby obalony niedawno rząd sprowadzić na drogę uczciwszą i liberalniejszą miałbym ochotę wycofać się w życie prywatne i przeczekać burzę. Lecz zabronił mi tego honor. Tak, sądzę jak wy, że niebezpieczeństwa mogą czekać na tych, którzy zechcą wiernie was reprezentować, lecz niebezpieczeństwom towarzyszy chwała i właśnie dla niebezpieczeństw i dla chwały jestem tutaj' Rolniczą ludność departamentu zyskałem sobie okólnikiem, robotników z Cherbourga pozyskałem przemówieniem. Zebrano ich w liczbie około dwu tysięcy na obiedzie zwanym patriotycznym. Zaproszono mnie na ten obiad w słowach wielce zobowiązujących i nalegających, tedy się nań udałem. Gdy przybyłem, na czele pochodu gotowego wyruszyć na ucztę spostrzegłem mego byłego kolegę, deputowanego Havina1, który przyjechał specjalnie z Saint-Lo, ażeby przewodniczyć uroczystości. Spotykałem go po raz pierwszy od 24 lutego. Tamtego dnia widziałem go jak podawał ramię księżnej Orleańskiej, a nazajutrz rano dowiedziałem się, że jest komisarzem republiki w departamencie la Manche. Nie zaskoczyło mnie to, ponieważ znałem go jako jednego z tych wykolejonych ambicjuszy, którzy przez dziesięć lat musieli popasać w opozycji żywiąc przekonanie, że znaleźli się w niej przejazdem. Iluż to wokół siebie oglądałem owych ludzi żałujących własnej uczciwości i popadających w rozpacz z tego powodu, że czuli jak najpiękniejsze lata ich życia upływają na krytykowaniu wad u innych wobec niemożności folgowania wadom własnym i sycenia się nadużyciami inaczej niż w wyobraźni! Przez ten długi okres wstrzemięźliwości większość z nich nabawiła się takiego apetytu na posady, honory i pieniądze, że łatwo można było przewidzieć, iż przy lada okazji rzucą się do władzy z łapczywością, która im nie pozwoli wybierać ani momentu, ani kąska. Tego typu człowiekiem był Havin. Jako wspólnika, a nawet jako szefa dostał od Rządu Tymczasowego innego z moich dawnych kolegów z Izby, pana Vieillard2, który później stał się sławny jako osobisty przyjaciel księcia Ludwika Napoleona3. Ten do służenia republice miał 1 Leonor-Joseph Havin (1799 —1868) — deputowany od 1831 r., związany z opozycją dynastyczną, brał udział w kampanii bankietów. Był wiceprzewodniczącym w Konstytuancie i od 1851 r. do śmierci dyrektorem republikańskiego dziennika «Le Siecle». 2 Narcisse Vieillard (1791-1857) - były oficer artylerii, był preceptorem Ludwika Napoleona, od r. 1842 deputowany, związany z lewicą dynastyczną, wybrany do Konstytuanty i Legislatywy. 3 Karol Ludwik Napoleon Bonaparte, cesarz Napoleon III (1808 — 1873) — bratanek Napoleona I, syn Ludwika Bonapartego, króla Ho prawo, ponieważ należał do siedmiu czy ośmiu republikanów wchodzących w skład Izby za monarchii. Był to zresztą jeden z owych republikanów, którzy przewinęli się przez salony Cesarstwa zanim popadli w demagogię, nietolerancyjny klasycysta w sprawach literackich, wolterianin w kwestiach wiary, nieco próżny, ogromnie życzliwy, człowiek zacny i nawet bystry, ale osobliwie tępy w polityce. Havin używał go jako narzędzia ilekroć chciał uderzyć w przeciwnika lub nagrodzić przyjaciela, tylekroć zasłaniał się Vieillardem, który mu na to pozwalał. Havin kroczył więc dobrze ubezpieczony, chroniony uczciwością i republikanizmem Vieillarda, wystawiając go zawsze przed siebie, jak górnik, który popycha przed sobą kosz na węgiel. Havin miał minę jakby mnie z trudem rozpoznawał, nie zaprosił mnie do pochodu. Wmieszałem się skromnie w tłum i przybywszy na salę bankietową usiadłem przy bocznym stole. Doszło wkrótce do przemówień. Vieillard odczytał zupełnie przyzwoitą mowę. Havin odczytał drugą, która dość się spodobała. Miałem wielką ochotę także przemówić, lecz nie byłem zapisany do głosu, a ponadto nie bardzo wiedziałem od czego landii i Hortensji de Beauharnais. Wobec dekretu, zakazującego członkom rodziny napoleońskiej przebywania na terenie Francji, Ludwik Napoleon opuścił kraj i wraz z matką osiadł w Anglii. Po śmierci jedynego syna Napoleona I, księcia Reichstadtu w 1832, uznał się za spadkobiercę dynastii i pretendenta do tronu. Po kilku próbach zorganizowania przewrotu, w roku 1840 został ujęty w Bologne, skazany na dożywocie i osadzony w twierdzy Ham, skąd w r. 1846 zbiegł do Londynu. W czerwcu 1848 r. wybrało go deputowanym siedem departamentów, a 10 grudnia 1848 został prezydentem na cztery lata i bez prawa ponownego wyboru. Zamachem stanu z 2 grudnia 1851 przedłużył sobie mandat. 10 grudnia 1852 w wyniku plebiscytu ogłosił się cesarzem Francuzów pod imieniem Napoleona III. Na początku wojny francusko-pruskiej w r. 1870 dostał się do niewoli w bitwie pod Sedanem, w marcu 1871 został zdetronizowany przez Zgromadzenie, schronił się w Anglii. zacząć. Słowo jednego z mówców, poświęcone pamięci pułkownika Briqueville'a4, dało mi punkt zaczepienia. Poprosiłem o głos, zebranie zechciało mnie wysłuchać. Znalazłszy się na wierzchołku trybuny, czy raczej kazalnicy wznoszącej się ponad dwadzieścia stóp powyżej tłumu, poczułem tremę, lecz otrząsnąłem się szybko i popisałem się kawałkiem wzniosłego krasomówstwa, którego dziś nie potrafię sobie przypomnieć. Pamiętam jedynie, że było tam trochę dowcipu i ciepła, które bije zazwyczaj z nieładu improwizacji i które wystarcza, żeby pociągnąć zgromadzenie ludowe, a nawet każde zgromadzenie, bo — zawsze powtarzać za mało — mowy są po to, ażeby ich słuchać, nie zaś czytać, i tylko te są udane, które wzruszają. Sukces wystąpienia był zupełny i hałaśliwy. Wyznam, że miło mi było zemścić się takim sposobem za sposób, w jaki mój dawny kolega nadużywał tego, co uważał za łaskawość fortuny. W tym też czasie, jeśli się nie mylę, jeszcze przed wyborami pojechałem do Saint-Lo jako członek Rady Generalnej5. Zebrała się ona na posiedzeniu nadzwyczajnym w składzie jak za monarchii, większość jej członków zabiegała o względy administracji Ludwika Filipa i można było ich zaliczyć do tych, którzy najbardziej się przyczynili do skompromitowania jego rządów. Jedyna rzecz, jaka mi utkwiła w pamięci podczas tej podróży, to szczególna służalczość tych dawnych konserwatystów. Nie dość, że nie przeciwstawiali się Havinowi, nad 4 Armand-François hrabia de Briqueville (1785—1844) — służył w kawalerii we wszystkich kampaniach Cesarstwa, w r. 1815 mianowany pułkownikiem, za Restauracji i monarchii lipcowej deputowany, w Zgromadzeniu członek opozycji dynastycznej. 5 Rada Generalna (Conseil général) — organ samorządu lokalnego na szczeblu departamentu, wprowadzony ustawą z 1800 r., liczyła tylu członków, ile kantonów liczył departament, każdy bowiem kanton wybierał do Rady po jednym delegacie. którym tak się znęcali przez dziesięć lat, to zaczęli mu na wyścigi nadskakiwać. Pochlebiali mu słowem, brali jego stronę w głosowaniach i potakiwali mu gestami — wychwalali go nawet między sobą w obawie przed niedyskrecją. Nieraz oglądałem obrazy ludzkiej podłości, nigdy jednak nie widziałem jej obrazu doskonalszego. Mimo swej małości jest on wart przedstawienia, stanie się wyraźniejszy w świetle dalszych faktów, tutaj zaś dorzucę jeszcze, że miesiąc później, gdy opadła fala ludowego wzburzenia i powrócili oni do władzy, zaczęli Havina ponownie napadać z gwałtownością, a czasem niesprawiedliwością wprost niesłychaną. Znów wyszła na wierzch ich zastarzała nienawiść, pobudzana ostatnimi podrygami ich strachu i zdawało się ją powiększać wspomnienie własnego służalstwa. Tymczasem zbliżał się moment wyborów powszechnych, a przyszłość rysowała się w barwach coraz bardziej ponurych. Z wiadomości, jakie przychodziły z Paryża wynikało, że lada chwila miasto wpadnie w ręce uzbrojonym socjalistom. Obawiano się, że nie zostawią oni swobody wyborcom lub że co najmniej wywrą nacisk na Zgromadzenie Narodowe. I już wówczas kazano przysięgać oficerom Gwardii Narodowej, że pójdą przeciwko Zgromadzeniu, jeśli popadnie ono w konflikt z ludem. Prowincja niepokoiła się coraz mocniej, lecz również krzepła wobec zagrożenia. W ostatnich dniach przed walką wyborczą odwiedziłem moją biedną i ukochaną Tocqueville, wracałem tu po raz pierwszy od rewolucji i być może po raz ostatni! Gdy wyjeżdżałem ogarnął mnie smutek tak dotkliwy, że zachowałem o nim pamięć do dzisiaj, jego wspomnienie rysuje się ostro pośród odprysków wydarzeń, jakie z tamtego czasu zapamiętałem. Przybyłem niezapowiedziany. Puste pokoje, obluzowane okna, meble spiętrzone i zakurzone, zgasłe kominki, zatrzymane zegary, stęchłe powietrze, wilgotne mury, zewsząd ziało opuszczeniem i ruiną. Ów cichy zakątek, jakby zgubiony pośród żywopłotów i pastwisk normandzkiego krajobrazu, który tyle razy wydał mi się najwdzię czniejszą samotnią, ukazywał się teraz moim oczom jako niszczejące pustkowie, lecz spod jego obecnego wyglądu, jakby z głębi grobowca, wyzierały ku mnie słodkie i uśmiechnięte obrazy mego życia. Podziwiam doprawdy, jak u człowieka wyobraźnia potrafi być barwniejsza i bardziej przejmująca od rzeczywistości. Widziałem niedawno jak upadła monarchia, przyglądałem się krwawym i okropnym scenom. I cóż! Twierdzę, iż ani jeden z tych wielkich widoków nie wywołał we mnie uczuć tak głębokich i dojmujących, jak widok starożytnego domostwa moich ojców i wspomnienie spokojnych dni i szczęśliwych godzin, jakie w nim spędziłem nieświadom ich ceny. Mogę rzec, że tam właśnie i tego dnia najlepiej zrozumiałem gorycz rewolucyj. Mieszkańcy wioski byli mi zawsze życzliwi, lecz tym razem okazywali mi serdeczność i nigdy nie doznałem od nich takiego szacunku jak wówczas, gdy równość była brutalnie afiszowana na wszystkich murach. Mieliśmy wspólnie iść na wybory do miasteczka Saint-Pierre, oddalonego o milę od naszej wioski6. W dzień wyborów wszyscy wyborcy, to znaczy mężczyźni powyżej dwudziestu lat, zgromadzili się rankiem przed kościołem. Ustawili się parami i ruszyli kolumną w porządku alfabetycznym. Szedłem w dwójce, jaką wyznaczył mi alfabet, ponieważ wiedziałem, że w demokratycznych czasach i krajach nie należy stawać na czele ludu, lecz czekać aż się zostanie na to miejsce wysuniętym. Kolumnę zamykali inwalidzi i chorzy, którzy chcieli się do nas przyłączyć, jadący na wózkach lub na noszach niesionych przez konie. Było nas w sumie stu siedemdziesięciu, a za kolumną szły kobiety i dzieci. Po wejściu na wzgórze górujące nad Tocqueville pochód się zatrzymał, ludzie pragnęli, żebym przemówił. Wdrapałem się więc na wał biegnący wzdłuż rowu, otoczono mnie i powiedziałem kilka słów 6 Saint-Pierre-Eglise leży 17 km na północ od Cherbourga, wieś i pałac Tocqueville około 5 km na wschód od Saint-Pierre-Eglise. związanych z okolicznościami. Przypomniałem tym zacnym ludziom powagę i doniosłość aktu, jaki ich czekał, poradziłem im, żeby nie dali się zaczepiać i odciągać przez ludzi, którzy chcieliby może ich omamić, gdy znajdziemy się w miasteczku, żeby więc się nie rozdzielali i pozostali razem, każdy w swej dwójce tak długo, dopóki wszyscy nie oddadzą głosu. „Niech nikt — powiedziałem — nigdzie nie wstępuje, żeby się posilić lub osuszyć (tego dnia padało), zanim nie dopełni swego obowiązku". Wykrzyknęli, że tak zrobią i tak też zrobili. Wszystkie głosy zostały oddane wspólnie i mam prawo sądzić, że zostały oddane prawie wszystkie na jednego kandydata. Natychmiast po złożeniu swego głosu pożegnałem się z nimi i wsiadłszy do powozu, pojechałem do Paryża. V PIERWSZE POSIEDZENIE KONSTYTUANTY - WYGLĄD TEGO ZGROMADZENIA W Valognes zatrzymałem się tylko, aby pożegnać się z kilkoma przyjaciółmi. Niektórzy rozstawali się ze mną ze łzami w oczach, gdyż na prowincji powszechną była wówczas wiara, że posłowie będą w Paryżu wystawieni na wielkie niebezpieczeństwo. Zacni ci ludzie mówili mi też: „Jeśli Zgromadzenie Narodowe zostanie zaatakowane, przybędziemy was bronić". Wyrzucam sobie, że tych słów nie wziąłem poważnie, bo wszyscy i wielu innych, o czym dalej, pojawili się z pomocą. Dopiero w Paryżu dowiedziałem się, że na około 120 000 głosujących otrzymałem 110 704 głosy1. Większość kolegów, jakich przydały mi wybory, należała do dawnej opozycji dynastycznej, a tylko dwóch głosiło poglądy republikańskie przed rewolucją i byli „wczorajszymi republikanami", jak się wówczas mówiło. Wiadomo, że wyniki były podobne w całej Francji. Od rewolucjonistów z 1848 roku bywali groźniejsi, nie sądzę jednak, by można było znaleźć głupszych. Bez powszechnych wyborów nie umieli się obejść, ale też nie potrafili się nimi posłużyć. Gdyby zorganizowali je zaraz po 24 lutego, kie- 1 Tocqueville był trzeci, Havin i Vieillard uzyskali po 120 tys. głosów. dy klasy wyższe były jeszcze oszołomione ciosem jaki otrzymały, a lud raczej zdziwiony niż niezadowolony, mogli uzyskać Zgromadzenie po ich myśli. Gdyby odważyli się wprowadzić dyktaturę, mogliby ją sprawować przez jakiś czas. Lecz oni z jednej strony zdali się na naród, a z drugiej uczynili wszystko, aby go do siebie zrazić odwołując się do niego zaczęli mu się odgrażać, przerazili go śmiałością zamiarów i gwałtownością języka, zachęcili go do oporu niezdecydowanymi działaniami podporządkowując mu się, udawali zarazem jego nauczycieli. Zamiast po zwycięstwie rozewrzeć swe szeregi, zazdrośnie je zwarli — jednym słowem zdawało się, że stawiają sobie do rozwiązania problem nierozwiązywalny, rządzić w oparciu o większość lecz wbrew jej upodobaniom. Wzorując się na przykładach z przeszłości, lecz ich nie rozumiejąc, wyobrazili sobie naiwnie, że wystarczy wciągnąć tłumy w życie polityczne, aby je związać ze swoją sprawą, że aby zyskać dla republiki przychylność, wystarczy ludziom przyznać prawa nie zapewniając im korzyści. Zapomnieli, że ich poprzednicy, dając chłopom prawa wyborcze, znieśli jednocześnie dziesięcinę, zlikwidowali odrobek, obalili inne feudalne przywileje i pomiędzy dawnych wyrobników rozdzielili ziemię dawnej szlachty, gdy natomiast oni sami nie mogli ofiarować niczego podobnego. Wprowadzając powszechność głosowania sądzili, że przywołują lud na pomoc rewolucji, gdy tymczasem dali mu broń przeciwko niej. Daleki jestem wszakże od przekonania, że niemożliwe było obudzenie rewolucyjnych nastrojów nawet na wsi. We Francji wszyscy rolnicy posiadają kawałek ziemi, większość jest zadłużona, ich nieprzyjacielem nie jest już szlachcic, lecz wierzyciel i tego należało zaatakować. Nie trzeba było obiecywać zniesienia własności, lecz zniesienie długów. Demagodzy 1848 roku nie wpadli na ten pomysł, od swoich poprzedników okazali się o wiele niezręczniejsi, choć wcale nie uczciwsi, ponieważ w swoich pragnieniach byli równie gwałtowni i niesprawiedliwi jak tamci w swoich czynach. Ale żeby przejść do ataków niesprawiedliwej przemocy, nie wystarcza wola rządu, ani nawet jego możliwości, trzeba, by sprzyjały temu obyczaje, idee i nastroje czasu. Wybory przebiegły więc w większości przeciwko partii, która zrobiła rewolucję i tak być musiało. Tym niemniej przeżyła ona bolesne zaskoczenie. W miarę jak odpadali jej kandydaci, ogarniał ją wielki smutek i wielki gniew, dało się słyszeć to płaczliwe, to grubiańskie wyrzekania na naród, któremu wypominano, że jest ciemny, niewdzięczny, nierozumny i przeciwny swojemu własnemu dobru. Przypominał mi się molierowski Arnolf, który powiadał do Agnieszki, ale przecież: Dlaczegoż mnie nie kochać, o niewdzięczna pani?2 Lecz wcale nie śmieszny, a doprawdy straszny i ponury był wygląd Paryża, gdy do niego wróciłem. W mieście zastałem setkę tysięcy robotników — uzbrojonych, zmilitaryzowanych, bez zajęcia, umierających z głodu, lecz z głowami pełnymi pustych teoryj i chimerycznych nadziei. Społeczeństwo podzieliło się na dwie części: jednych, którzy nic nie posiadali, zespoliła żądza posiadania, drugich którzy mieli jakiś majątek, zespolił strach. Żadnych już więzów, żadnej sympatii między tymi dwiema klasami, wszędzie przekonanie o nieuniknionej i bliskiej walce. Do starcia między mieszczaństwem i ludem — bo powróciły te stare zawołania bojowe — doszło już w Rouen i w Limoges3. W Paryżu nie było dnia, żeby czynem lub groźbą 2 Molier, Szkoła żon, akt V, scena IV, w. 52. 3 W Limoges doszło do rozruchów na tle przynależności robotników do Gwardii Narodowej, do tej pory złożonej wyłącznie z mieszczan. 27 kwietnia 1848 r. robotnicy z fabryk porcelany rozbroili Gwardię Narodową i na dwa tygodnie opanowali dwudziestotysięczne miasteczko. Nie było strzelaniny ani ofiar w ludziach. W Rouen zamieszki zostały wywołane przez robotników niezadowolonych z tego, że ich kandydat przepadł w wyborach. 27 kwietnia zbudowali barykady, doszło do starć z Gwardią Narodową, 11 osób zginęło, 76 było rannych, 250 aresztowano, około 40 skazano na więzienie lub ciężkie roboty. nie dobierano się do kapitału lub dochodów posiadających to się domagano żeby dawali zatrudnienie, ale nie sprzedając to znowu, żeby lokatorów zwolnili z komornego przy braku innych źródeł utrzymania dla samych siebie. Pamiętam między innymi, że w gazetach czytałem ogłoszenie, które uderzyło mnie jako przykład zarozumiałości, tchórzostwa i głupoty. „Panie Redaktorze — głosiło ono — korzystam z łamów Pańskiego dziennika, żeby uprzedzić moich lokatorów, że pragnąc urzeczywistnić wobec nich zasady braterstwa, którymi powinni kierować się szczerzy demokraci, tym z wyżej wymienionych lokatorów, którzy tego zażądają, wydam ostateczne pokwitowanie na kwotę najbliższej raty". Tymczasem ciemna rozpacz ogarnęła owo mieszczaństwo tak uciskane i zagrożone, a niepostrzeżenie rozpacz ta zmieniła się w odwagę. Od początku byłem przekonany, że postępu rewolucji lutowej nie da się okiełznać stopniowo i spokojnie, że zatrzyma się ona tylko nagle, w wielkiej bitwie stoczonej w Paryżu. Powiedziałem to w pierwszych dniach po 24 lutego bo to, co wówczas oglądałem przekonywało mnie, że bitwa jest nie tylko nieunikniona, lecz nieodległa i że należy wykorzystać pierwszą okazję, ażeby ją wydać. Zgromadzenie Narodowe zebrało się wreszcie 4 maja, do ostatniej chwili wątpiono, że do tego dojdzie. Sądzę, że najgorliwszych demagogów nieraz kusiło żeby się bez niego obejść lecz zabrakło im śmiałości — pozostawali spętani własnym dogmatem suwerenności ludu. Powinienem mieć w oczach obraz, jaki sobą przedstawiało początkujące Zgromadzenie, konstatuję jednak, że pozostało mi wielce niejasne wspomnienie. Byłoby błędem sądzić, że pamięć zatrzymuje wydarzenia wyłącznie ze względu na ich wielkość lub doniosłość, to raczej jakieś ich drobne osobliwości pozwalają im zapaść w umysł głęboko i utwierdzić się tam na trwałe. Przypominam sobie jedynie, że piętnaście razy w ciągu posiedzenia wykrzykiwaliśmy: „Niech żyje Republika!", na złość jedni drugim. Dzieje zgromadzeń pełne są podobnych incy dentów, do reguły należy, że stronnictwa dają swym przekonaniom wyraz przesadzony, ażeby wprawić w zakłopotanie przeciwników, ci zaś udają przekonania nie swoje, ażeby uniknąć pułapki. Wspólnym przeto wysiłkiem popychali się wszyscy do mijania z prawdą, bądź wręcz do występowania przeciw niej. Myślę zresztą, że tutaj okrzyk był z obu stron szczery, ale odpowiadał różnym, a nawet przeciwstawnym intencjom. Wszyscy byli wtedy za zachowaniem Republiki lecz jedni chcieli ją wykorzystać do atakowania, drudzy dla swej obrony. Ówczesne gazety opisywały entuzjazm Zgromadzenia i tłumów, hałasu było sporo, lecz entuzjazmu żadnego. Każdy był zanadto zatroskany jutrem, ażeby dać się od tej myśli odwieść jakiemukolwiek uczuciu. Dekret Rządu Tymczasowego stanowił, że posłowie mają się nosić jak członkowie Konwencji, a szczególnie chodziło o białą kamizelkę z wyłogami, w jakiej regularnie ukazywano na scenach teatralnych Robespierre'a4. Sądziłem zrazu, że na ten piekny pomysł wpadł pan Ledru-Rollin albo Louis Blanc5, lecz dowiedziałem się później, że był owocem wybujałej i li- 4 Maximilien Robespierre (1758 —1794) — adwokat, deputowany stanu trzeciego do Stanów Generalnych w 1789 r., potem do Konwencji. Przywódca jakobinów. Od lipca 1793 członek Komitetu Ocalenia Publicznego. Należał do czołowych postaci politycznych okresu Terroru. Wraz z Saint-Justem sformułował teorię rządów rewolucyjnych. 27 lipca 1794 roku (9 termidora roku II) Konwencja przegłosowała dekret o aresztowaniu Robespierre'a i jego przyjaciół z Komitetu. Nazajutrz zginął na szafocie. 5 Jean-Joseph-Louis Blanc (1811 — 1882) — publicysta, historyk i polityk o przekonaniach socjalistycznych. Autor rozprawy o organizacji pracy (1840), Historii Rewolucji Francuskiej (1847-1862), Historii Rewolucji 1848 (1870). W 1848 r. jako członek Rządu Tymczasowego domagał się utworzenia „ministerstwa postępu" oraz warsztatów narodowych dla bezrobotnych. Po rozruchach 15 maja 1848 r., oskarżony o ich sprowokowanie schronił się w Londynie gdzie przebywał do upadku Cesarstwa. terackiej wyobraźni Armanda Marrasta. Jak wiadomo nikt, nawet autor nie przestrzegał dekretu, w sposób przezeń nakazany, przebrał się jedynie Caussidiere6. To zwróciło na niego moją uwagę, bo nie znałem go podobnie jak większości tych, którzy mieli nazwać siebie Górą, wciąż aby pozostać w zgodzie ze wspomnieniami 1793 roku. Dostrzegłem bardzo wielki i gruby korpus, na którym była osadzona trójkątna głowa, wciśnięta głęboko w ramiona i wielce wyrazista. Oczy miał chytre i złe przy dobrodusznym wyrazie rozlanym na reszcie twarzy. W sumie była to masa wielce bezkształtnej materii, w której jednak kołatał się umysł na tyle subtelny, że własne grubiaństwo i nieuctwo umiał obrócić na swą korzyść. Przez następne dwa dni członkowie Rządu Tymczasowego opowiadali nam kolejno, co uczynili od 24 lutego. Każdy powiedział wiele dobrego o sobie i nawet o swoich kolegach choć trudno było spotkać ludzi, którzy nienawidziliby się bardziej niż oni. Niezależnie od nienawiści i zawiści politycznych, jakie ich dzieliły, wydało mi się, że odczuwali wobec siebie to szczególne podrażnienie, jakiego doświadczają podróżni zmuszeni do wspólnego obcowania podczas długiego i burzliwego rejsu, gdy nie mogli ani się dobrać, ani zgodzić. W trakcie tego pierwszego posiedzenia zobaczyłem, że pojawili się ponownie prawie wszyscy ludzie ze starego parlamentu. Wyjątek stanowili pan Thiers, który w wyborach przepadł, książę de Broglie, który nie kandydował7, o ile pamiętam, oraz panowie 6 Marc Caussidiere (1808—1861) — oskarżony o udział w powstaniu w 1834, skazany i więziony do r. 1839. Uczestniczył w manifestacjach opozycji republikańskiej i w walkach rewolucji lutowej. W 1848 r. został mianowany prefektem policji, po rozruchach 15 maja schronił się w Londynie. 7 Thiers został wybrany do Konstytuanty dopiero 4 czerwca w wyborach uzupełniających. Książę de Broglie wszedł do Legislatywy w maju 1849 r. Guizot i Duchatel, którzy wybrali ucieczkę. Poza nimi obecni byli wszyscy słynni krasomówcy i znani mówcy dawnego świata politycznego, lecz czuli się nieswojo, mieli wrażenie, ze są izolowani i podejrzani, budzili lęk i sami byli zalęknieni, dwa przeciwieństwa, które w polityce często się spotykają. Nie posiadali w tym momencie nic z wpływu, jaki mieli wkrótce odzyskać dzięki swym talentom i doświadczeniu. Resztę Zgromadzenia tworzyli zupełni nowicjusze, jak gdyby ustrój feudalny dopiero co był się zawalił. Skutkiem centralizacji, całe życie publiczne ścisnęło się w granicach obu Izb i kto nie był ani posłem, ani parem, ten ledwie wiedział czym jest jakiekolwiek zgromadzenie, jak w nim należy się zachowywać i mówić. Nowicjusze przeto cechowali się głęboką nieświadomością parlamentarnych obyczajów, nie uważali w momentach decydujących, uważnie słuchali rzeczy pozbawionych znaczenia. Przypominam sobie jak drugiego dnia stłoczyli się wokół trybuny i domagali się absolutnej ciszy, żeby lepiej słyszeć czytanie protokołu z dnia poprzedniego wyobrażając sobie, że ta mało istotna czynność ma wielkie znaczenie. Jestem pewien, że dziewięć setek przypadkiem dobranych wieśniaków angielskich lub amerykańskich potrafiłoby zachować się znacznie lepiej niż to wielkie polityczne zgromadzenie. Na najwyższych ławach, wciąż na wzór Konwencji, usadowili się ludzie przejawiający poglądy najbardziej radykalne i rewolucyjne. Było im mocno niewygodnie, lecz zyskiwali tam prawo do miana Górali i jako że ludzie lubią się sycić miłymi rojeniami, również i oni śmiele sobie pochlebiali, że są podobni do słynnych zbrodniarzy, od których zapożyczyli miano. Owi Górale podzielili się wkrótce na dwie dość różne bandy starej szkoły rewolucjonistów i socjalistów, przy czym oba odcienie się nie wykluczały. Jeden przechodził w drugi barwami ledwo wyczuwalnymi, prawdziwi Górale mieli prawie wszyscy w głowach parę idei socjalistycznych, zaś socjaliści chętnie przejmowali rewolucyjne procedery tych pierwszych. Jednakże różnili się na tyle głęboko, że nie zawsze mogli podążać razem i to nas ocaliło. Bardziej niebezpieczni byli socjaliści, ponieważ ściślej pasowali do prawdziwego charakteru rewolucji lutowej i do namiętności, które wyzwoliła, ale byli raczej teoretykami niż ludźmi czynu i żeby przewrócić społeczeństwo na swoją modłę potrzebowaliby praktycznej energii i umiejętności insurekcyjnych, których posiadaczami byli wyłącznie ich pobratymcy. Z miejsca, jakie zajmowałem, mogłem łatwo słyszeć, co się mówiło na ławach Góry i przede wszystkim widzieć, co się tam robiło. Dało mi to sposobność dość szczegółowego poznania ludzi, którzy zamieszkiwali tę część Izby. Było to dla mnie jakby odkryciem nowego świata. Pocieszenia z powodu nieznajomości obcych krajów szuka się w przeświadczeniu, że zna się kraj własny, niesłusznie, bo w tym ostatnim odkrywa się zawsze okolice, których się nie zwiedzało i gatunki ludzi, które są nowe. Spotkało mnie to przy wspomnianej okazji. Wydawało mi się, że tych Górali widzę po raz pierwszy, tak ich obyczaje i narzecze mnie zaskoczyły. Rozmawiali żargonem, który doprawdy nie był francuszczyzną ani ludzi prostych, ani wykształconych, lecz który w sobie łączył wady jednej i drugiej, ponieważ obfitował w słowa grube i w zwroty górnolotne. Z ław Góry tryskała nieprzerwana struga to obelżywych, to jowialnych zawołań, fabrykowano tam jednocześnie mnóstwo żarcików i powiedzonek przybierając na zmianę ton wielce frywolny lub szalenie podniosły. Oczywiście ludzie ci nie mieli więcej wspólnego z karczmą niż z salonem, myślę, ze szlifowali swe obyczaje po kawiarniach, a umysły karmili pisaniną gazetową. W każdym razie od czasów rewolucji po raz pierwszy gatunek ten pojawił się w naszych zgromadzeniach, do tej pory bywał reprezentowany przez niedostrzegalne i odosobnione jednostki, które wolały raczej się maskować, niż pokazywać. Konstytuanta miała jeszcze dwie inne cechy, równie nowe jak wspomniana, choć zupełnie od niej różne. W jej skład weszło znacznie więcej posiadaczy wielkich dóbr i nawet szlach ty niż do jakiejkolwiek Izby wybieranej w czasie, gdy warunkiem niezbędnym głosowania i kandydowania był pieniądz. Większe też i mocniejsze niż za Restauracji stało się stronnictwo religijne, doliczyłem się w nim trzech biskupów, wielu generalnych wikariuszy i jednego dominikanina, podczas gdy Ludwikowi XVIII i Karolowi X nie udało się nigdy doprowadzić do wyboru więcej niż jednego księdza. Zniesienie wszelkich cenzusów, które sprawiło, że część elektoratu uzależniła się od bogaczy, perspektywa zagrożenia własności, która skłoniła lud do szukania przedstawicieli pośród tych, którzy mieli najwięcej powodów by jej bronić, to główne przyczyny wyjaśniające tę wielką liczbę posiadaczy. O wyborze duchownych przesądziły przyczyny podobne i jedna przyczyna odmienna, której warto się przyjrzeć. Tą przyczyną był prawie powszechny i nieoczekiwany nawrót wielkiej części narodu do religii. Uderzając w najwyższe klasy rewolucja roku 1792 oduczyła je niedowiarstwa, pokazała im przejrzyście jeśli nie prawdę, to przynajmniej społeczny pożytek wiary. Tej lekcji nie odebrała klasa średnia, ich polityczna spadkobierczyni, która stała się ich zazdrosną rywalką. Brnęła ona nawet w niedowiarstwo tym dalej im tamte bardziej zdawały się zwracać ku pobożności. Dla mieszczaństwa rewolucja 1848 stała się w pomniejszeniu lekcją, jaką dla szlachty był rok 92, te same porażki, te same lęki, taki sam nawrót. Był to ten sam obraz, choć malowany w mniejszym formacie i mniej żywymi barwami, a i zapewne mniej trwałymi. To nawrócenie ułatwiło samo duchowieństwo, odrywając się od wszystkich dawnych stronnictw politycznych i powracając do starej i właściwej zasady katolickiego kleru, jaką jest przynależność wyłącznie do Kościoła. Bez oporu zatem głosiło ono poglądy republikańskie, a przy tym dawnym interesom dawało rękojmię w postaci swej tradycji, swego obyczaju i swej hierarchii. Było akceptowane i obskakiwane przez wszystkich. Księża, którzy weszli do Zgromadzenia cieszyli się wielkim uznaniem, na które sobie zasłużyli rozsądkiem, umiarkowaniem i nawet skromnością. Kilku z nich usiłowało występować na trybunie, lecz nie potrafili zupełnie nauczyć się języka polityki, zapomnieli go od zbyt dawna, wszystkie ich przemówienia zamieniały się niepostrzeżenie w kazania. Z tym wszystkim, powszechne głosowanie, które poruszyło krajem od piwnic do strychów, nie wyłoniło ani jednego nowego człowieka godnego publicznej roli. Myślę, że jakikolwiek system byłby przyjęty w wyborach powszechnych, to zawsze zostanie wybrana większość wybitnych ludzi spośród tych, jakich posiada naród. Prawo wyborcze wywiera wyłącznie wpływ na wybór ludzi przeciętnych, którzy tworzą tło w każdym zgromadzeniu politycznym. Należą oni do różnych warstw i przychodzą z rożnymi przekonaniami, zależnie od tego czy wybory odbyły się w takim lub innym systemie. Nic tak nie utwierdziło mnie w tym poglądzie jak widok Konstytuanty. Prawie wszyscy ludzie, którzy odegrali w niej jakąś rolę, byli mi już znani, lecz tłum innych nie był podobny do niczego co do tej pory oglądałem. Muszę jednak przyznać, że z tym wszystkim Konstytuanta była więcej warta niż inne Zgromadzenia, jakie widziałem. Można w niej było spotkać więcej ludzi szczerych, bezinteresownych, uczciwych i przede wszystkim odważnych niż pośród deputowanych, z jakimi stykałem się w Izbach za monarchii. Zgromadzenie konstytucyjne zostało wybrane żeby stawić czoła wojnie domowej — była to jego główna zasługa i tak długo, póki trzeba było toczyć walkę, nie zabrakło mu istotnie wielkości. Zmarniało dopiero po zwycięstwie, gdy straciło siły skutkiem tego zwycięstwa i jakby przygniecione jego ciężarem. Wybrałem sobie miejsce po lewej stronie sali, na ławie, z której dobrze słyszało się mówców i skąd łatwo było udać się na trybunę chcąc zabrać głos. Wielu moich dawnych przy jaciół do mnie dołączyło. Lanjuinais, Dufaure, Corcelles, Beaumont i inni posadowili się w bliskim sąsiedztwie. Chcę powiedzieć parę słów o samej sali, chociaż wszyscy ją znają jest to niezbędne dla zrozumienia tego, co opowiadam, a ponadto, chociaż ten zabytek z drzewa i gipsu przetrwa zapewne dłużej niż republika, której posłużył za kołyskę, nie sądzę, by miał bardzo długi żywot, a kiedy zostanie zburzony wiele wydarzeń, jakie się w nim rozegrały, stanie się trudnymi do zrozumienia. Sala tworzyła długi prostokąt niespotykanej wielkości. Na jednym z jego końców wspierały się o ścianę trybuna i stół przewodniczącego, wzdłuż pozostałych trzech ścian ustawione były ławy w dziewięciu wznoszących się rzędach. Pośrodku, na wprost trybuny rozciągała się rozległa, pusta przestrzeń, która tworzyła jakby arenę amfiteatru, z tą jednakże różnicą, że ta arena była nie okrągła, a prostokątna, skutkiem czego większość słuchaczy mogła oglądać mówcę tylko z profilu, a ci, którzy widzieli go en face znajdowali się daleko, rozmieszczenie osobliwie sprzyjające nieuwadze i bałaganowi, bo ci pierwsi, źle widząc mówcę, mieli przed oczami kolegów z naprzeciwka i zamiast słuchać, obie strony bardziej były zajęte wzajemnymi nawoływaniami i pogróżkami, pozostali zaś nie bardziej byli skupieni, bo dobrze widząc tego, co zajmował trybunę, źle go słyszeli. Przez wielkie okna, umieszczone wysoko pod stropem i wychodzące bezpośrednio na zewnątrz, wpadało światło i powietrze, ściany były ozdobione tylko kilkoma sztandarami, bo na szczęście zabrakło czasu, ażeby umieścić na nich owe płaskie alegorie z kartonu i płótna, którymi Francuzi lubią wypełniać swoje gmachy i które są mdłe dla tych, co je rozumieją, a niezrozumiałe dla ludu. Całość przytłaczała ogromem zimnym, poważnym i prawie smutnym wyglądem. Przygotowano miejsca dla dziewięciuset posłów, największego zgromadzenia we Francji od lat sześćdziesięciu. Atmosfera tego Zgromadzenia natychmiast mi się spodobała i mimo powagi wydarzeń odczuwałem rodzaj nieznanego mi do tej pory zadowolenia. Od chwili bowiem, gdy zacząłem uczestniczyć w życiu publicznym, po raz pierwszy zostałem wciągnięty w prąd większości i wraz z nią podążałem w kierunku, jaki mi wskazywały rozum, sumienie i upodobania, uczucie nowe i przyjemne. Przewidywałem, że ta większość odsunie socjalistów i Górali, lecz będzie szczerze chciała utrzymać i zorganizować republikę. W dwóch podstawowych punktach myślałem podobnie jak ona, nie wierzyłem w monarchię, w żadnego władcę, do którego byłbym przywiązany, nie przychodziłem bronić żadnej sprawy prócz jednej — wolności i ludzkiej godności. Ocalić starodawne prawa społeczeństwa przeciwko nowatorom przy pomocy nowej siły, jaką rządowi może dać zasada republikańska; przeprowadzić oczywistą wolę francuskiego ludu wbrew namiętnościom i pragnieniom robotników paryskich, zwalczyć demagogię demokracją — taki był mój jedyny zamiar. Nigdy cel nie wydał mi się szczytniejszy i lepiej widoczny. Nie wiem czy nieco ryzykowna droga, jaką trzeba było przebyć, ażeby go osiągnąć, nie sprawiała, że stawał się on dla mnie bardziej kuszący, ponieważ mam wrodzoną skłonność do przygody. Bardzo nie lubię bliskiego widoku wielkiego niebezpieczeństwa. Lecz szczypta ryzyka wydawała mi się zawsze najlepszą przyprawą w działaniu. VI MOJE STOSUNKI Z LAMARTINEM - WAHANIA TEGOŻ W tym czasie Lamartine znajdował się u szczytu sławy, jawił się jako zbawca tym wszystkim, których rewolucja skrzywdziła lub wystraszyła, to jest większości narodu. Do Zgromadzenia Narodowego wybrał go Paryż i jedenaście departamentów1, takich uniesień, jakie wówczas on wyzwalał, nie udało się chyba wzbudzić nigdy nikomu. Ażeby się przekonać z jak szaleńczą żarliwością ludzie potrafią kochać, trzeba było lęku, który pobudzał miłość. Wszyscy deputowani, którzy do Paryża przyjeżdżali w zamiarze ukrócenia wybryków rewolucji i zwalczania partii demagogicznej, uznawali go z góry za jedynego przywódcę i oczekiwali, że bez wahania stanie na ich czele, ażeby zaatakować i powalić socjalistów i demagogów. Spostrzegli wkrótce, że się mylili i zobaczyli, że Lamartine nie tak prosto pojmował rolę, jaką przyszło mu odgrywać. Trzeba przyznać, że jego sytuacja była trudna i złożona. Zapominano wówczas, lecz on sam nie mógł zapominać, że to on bardziej niż ktokolwiek przyczynił się do zwycięstwa rewolucji lutowej. W owej chwili strach wymazał wspomnienie tego faktu z umysłów ludu, lecz pamięć o nim wróciłaby niechybnie wraz ze spokojem publicznym. Łatwo było przewidzieć, że gdyby zatrzymany 1 Lamartine został wybrany w departamencie Sekwany i w dziewięciu innych. został prąd, który doprowadził sprawy do punktu w jakim się znalazły, to powstałby wówczas prąd przeciwny, który popchnąłby naród w odwrotnym kierunku szybciej i dalej, niż Lamartine mógł i chciał się cofnąć. Zwycięstwo Górali doprowadziłoby natychmiast do jego upadku, ale ich zupełna klęska czyniła go całkowicie niepotrzebnym i wcześniej czy później zmusiłaby go do wypuszczenia steru z ręki. Widział więc dla siebie tyleż szkód i niebezpieczeństw w zwycięstwie, co w klęsce. Myślę w rzeczy samej, że gdyby od pierwszego dnia Lamartine zdecydowanie stanął na czele ogromnego stronnictwa, które chciało spowolnić i uregulować bieg rewolucji i gdyby doprowadził je do celu, zostałby bezzwłocznie pogrzebany pod triumfem, nie potrafiłby zatrzymać we właściwym momencie swej armii, która zostawiłaby go w tyle i poszukała sobie innych przywódców. Nie sądzę, żeby miał możliwość, jakkolwiek by postąpił, dłuższego utrzymania się przy władzy. Myślę, że pozostawała mu jedynie szansa utracenia jej z chwałą, dla ocalenia kraju. Lamartine z pewnością nie był człowiekiem gotowym do poświęcenia się w ten lub inny sposób. Nie wiem, czy w tym świecie samolubnych ambicji, w jakim przebywałem, spotkałem umysł bardziej wyjałowiony z myśli o dobru publicznym. Widziałem mnóstwo ludzi siejących zamęt w kraju dla umocnienia swej pozycji, jest to znieprawienie nagminne. Lecz Lamartine jest jedynym, jak sądzę, który gotów był wywrócić świat dla swej rozrywki. Nie znałem również nikogo mniej szczerego, kto prawdę miałby w zupełniejszej pogardzie. Mówiąc, że ją ma w pogardzie, mylę się. Nigdy nie miał dla niej na tyle czci, ażeby się nią w ogóle przejmować. Przemawiając lub pisząc trzyma się prawdy lub od niej oddala, nie zwracając na to uwagi, ponieważ pochłania go jedynie efekt, jaki chce wywołać w tym momencie. Nie widziałem Lamartine'a od 24 lutego. Po raz pierwszy dostrzegłem go dzień przed sesją Zgromadzenia w nowej sali, w której wybrałem sobie miejsce, lecz z nim nie rozmawiałem, był wówczas otoczony kilkoma ze swoich nowych przyjaciół. Gdy mnie spostrzegł, udał, że ma coś do załatwienia w drugim końcu sali i pospiesznie się oddalił. Poprzez Champeaux2 (który się go trzymał jako w połowie przyjaciel, w połowie służący) przekazał mi następnie, abym nie miał mu za złe, że mnie unika, że jego obecna pozycja wymaga, aby tak się zachowywać wobec dawnych deputowanych, że zresztą mam zapewnione miejsce pośród przyszłych przywódców republiki, lecz aby bezpośrednio porozmawiać, należy odczekać, aż zostaną przezwyciężone pierwsze i przejściowe trudności. Ponadto Champeaux oświadczył, że miał mnie również zapytać o moje zdanie na temat sytuacji. W ten sposób poprzez Champeaux ustaliły się pośrednie stosunki między Lamartinem a mną. W imieniu swego szefa Champeaux odwiedzał mnie często, ażeby uprzedzać o szykujących się zajściach, czasem ja zachodziłem do małego pomieszczenia, jakie zajmował na poddaszu jednego z budynków przy ulicy Saint-Honore, w którym przyjmował podejrzane odwiedziny, bo posiadał mieszkanie w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Przeważnie był tam oblężony przez petentów, bo we Francji polityczna żebranina kwitnie w każdym ustroju, nasila się podczas tych nawet rewolucji, które zwalczają ten rodzaj zepsucia, ponieważ wszystkie rewolucje rujnują jakąś liczbę ludzi i ponieważ u nas człowiek zrujnowany liczy zawsze tylko na państwo, ażeby się podźwignąć. Tłum składał się z żebraków najrozmaitszego gatunku, przyciąganych przez odblask potęgi, jaki przyjaźń z Lamartinem bardzo przelotnie rzucała na Champeaux. Przypominam sobie między innymi jakiegoś kucharza, niezbyt 2 Victor Champeaux de La Boulaye — sekretarz Lamartine'a od roku 1833, towarzyszył mu w podróży na Wschód, zmarł na Malcie w roku 1850. tęgiego w swym zawodzie jak mi się zdało, który chciał absolutnie przyjść na służbę do Lamartine'a, gdy — powiadał - będzie on prezydentem Republiki. „Ależ jeszcze nim nie jest" - krzyczał mu Champeaux. „Jeśli jak pan powiada nim nie jest - replikował drugi — to nim będzie i powinien już teraz zadbać o swoją kuchnię". Aby pozbyć się garkotłuka z upartymi ambicjami, Champeaux obiecał mu przedłożyć jego nazwisko Lamartine'owi, gdy tylko ten będzie prezydentem i biedny petent, wielce zadowolony, odszedł marząc zapewne o urojonych wspaniałościach swych rondli. Z Champeaux widywałem się wówczas dość często, chociaż był próżny, gadatliwy i nader nudny. Rozmawiając z nim dowiadywałem się jednak więcej o myślach i projektach Lamartine'a niż gdybym słuchał samego szefa. Umysłowość Lamartine'a odbijała się w głupocie Champeaux jak słońce w przyczernionym sadzą szkiełku, które pozwala go oglądać bez promieni, lecz wyraźniej niż gołym okiem. Bez trudu dostrzegałem, że w tym światku każdy sycił się takimi samymi chimerami jak kucharz, którego wspomniałem i że sam Lamartine w głębi serca smakował uroki najwyższej władzy, która w tym właśnie momencie wymykała mu się z rąk. Podążał wówczas tą krętą drogą, która miała go doprowadzić do zguby, usiłując zapanować nad Góralami, lecz ich oszczędzając, próbując przytłumić rewolucyjny ogień, lecz go nie gasząc, ażeby tym sposobem zapewnić krajowi tyle spokoju, by być przezeń błogosławionym lecz nie tyle, by dać o sobie zapomnieć. Najbardziej obawiał się oddania kierownictwa nad Zgromadzeniem w ręce dawnych przywódców parlamentarnych. Myślę, że była to wówczas jego najważniejsza troska. Przejawiło się to wyraźnie podczas wielkiej debaty nad ukonstytuowaniem władz wykonawczych. Nigdy stronnictwa lepiej nie okazały tego rodzaju pedantycznej obłudy, która ich interes każe skrywać ogólnymi teoriami. To częste widowisko było tym razem bardziej niż zazwyczaj uderzające ponieważ potrzeba chwili zmusiła każdą z partii do chronienia się za teoriami, które były jej najzupełniej obce, a nawet wrogie. Dawne stronnictwo monarchiczne utrzymywało, że Zgromadzenie samo powinno rządzić i mianować ministrów, i tym samym wchodziło w demagogię. Demagodzy zaś dowodzili, że uprawnienia wykonawcze należy przekazać stałej komisji, która będzie rządziła i mianowała urzędników państwowych — wedle systemu bliskiego ideom monarchicznym. Cała ta gadanina oznaczała, że jedni chcieli odsunąć od władzy Ledru-Rollina, a drudzy go przy niej utrzymać. Dla narodu Ledru-Rollin był wówczas krwawym wcieleniem Terroru, uważano go za ducha złego jak Lamartine'a za ducha dobrego, co w obu przypadkach było pomyłką. Ledru-Rollin był otyłym chłopcem, bardzo zmysłowym i zmiennym, pozbawionym zasad i po trosze idei, brakowało mu odwagi umysłu i serca, a nawet złośliwości, z natury bowiem wszystkim życzył dobrze i był niezdolny do ucięcia głowy żadnemu z przeciwników, chyba że przez wierność historycznym wspomnieniom lub uległość przyjaciołom. Przez długi czas wynik debaty był niepewny. Barrot obrócił go przeciw nam wygłaszając piękne przemówienie na naszą rzecz. W parlamentarnych potyczkach widywałem sporo takich nieoczekiwanych zwrotów i takich fałszywych kroków popełnianych przez stronnictwa, które myślą o przyjemności, jaką im sprawia wystąpienie ich znakomitego mówcy, a nie o niebezpiecznej ekscytacji, jaką ono wywoła u przeciwników. Kiedy Lamartine, który do tej pory siedział milczący i, jak sądzę, niezdecydowany, kiedy więc usłyszał jak po raz pierwszy od lutego rozległ się znowu świetnie i z sukcesem głos dawnego przywódcy lewicy, wtedy też powziął nagle decyzję i poprosił o głos. „Pan rozumie — powiedział mi nazajutrz Champeaux — że chodziło przede wszystkim, by nie dopuścić, ażeby Zgromadzenie uchwaliło coś na wniosek Barrota". Lamartine więc przemówił i swoim zwyczajem przemówił błyskotliwie. Słuchając go, większość cofnęła się z drogi, którą otworzył przed nią Barrot i na którą już była weszła (bo to Zgromadzenie, jak żadne inne, które znałem, podatne było na krasomówcze sztuczki, było na tyle niedoświadczone i niewinne, że racji swego postępowania szukało w wystąpieniach mówców). W ten sposób Lamartine wygrał swoją sprawę, lecz przegrał swój los, ponieważ obudził tego dnia nieufność, która wkrótce wzrosła i ze szczytów popularności, jaką osiągnął, strąciła go szybciej niż na nie się wspiął. Podejrzenia zmaterializowały się już nazajutrz, gdy Lamartine poparł Ledru-Rollina i na swych przyjaciołach wymusił zgodę na to, by mu go przydzielili jako kolegę w Komisji Wykonawczej. W Zgromadzeniu i narodzie to posunięcie wywołało zawód, przerażenie i nieopisany gniew. Co do mnie, to tych dwu ostatnich uczuć doznałem z nadzwyczajną siłą widziałem wyraźnie, że Lamartine schodzi z wielkiej drogi, która nas wyprowadzała z anarchii, nie wiedziałem, ku jakim przepaściom zawiodą nas kręte ścieżki, jakimi on kroczył. Jakże bowiem przewidzieć, dokąd może prowadzić ciągle rozpędzona wyobraźnia, której nie powściąga ani rozum, ani cnota? Zdrowemu rozsądkowi Lamartine'a ufałem tyleż co jego bezinteresowności, miałem go za zdolnego do wszystkiego. Z wyjątkiem nikczemności w działaniu i wulgarności w mowie. Wyznam, że wydarzenia czerwca zmieniły nieco moją opinię o jego postępowaniu, pokazały mi one, że nasi przeciwnicy byli liczniejsi, lepiej zorganizowani i przede wszystkim bardziej zdeterminowani, niż przypuszczałem. Lamartine, który od dwu miesięcy przebywał tylko w Paryżu i, by tak rzec, wyłącznie wewnątrz partii rewolucyjnej, musiał przesadnie sobie wystawiać jej potęgę i bierność Francji — w czym się mylił. Nie wiem jednak czy ja z kolei nie przesadzałem w odwrotnym kierunku. Droga wydawała mi się tak wyraźnie nakreślona i tak widoczna, iż nie dopuszczałem myśli, by można było ją zgubić przez pomyłkę, wydawało mi się oczywiste, iż należy prędko wykorzystać siłę moralną, jaką posiadało Zgromadzenie wyniesione rękami ludu po to, by śmiało uchwycić ster rządów i wzmocnić je wielkim wysiłkiem. Wszelka zwłoka zdawała mi się osłabiać nasze siły i potęgować siły naszych przeciwników. I w rzeczy samej, podczas sześciu tygodni, jakie upłynęły od zebrania Zgromadzenia do dni czerwcowych, robotnicy rozzuchwalili się w oporze, nabrali ducha, zorganizowali się, zaopatrzyli w broń i amunicję i w końcu przygotowali do walki. Jest wszakże możliwe, że wahania Lamartine'a, jego półzmowa z przeciwnikiem, które go zgubiły, ocaliły nas — zwodziły one przywódców Góry i podzieliły ich. Górale starej szkoły, których wprowadzono do rządu, oddzielili się od socjalistów, których zeń wykluczono. Gdyby wszyscy oni byli zespoleni wspólnym interesem i popychani jednaką desperacją zanim doszło do naszego zwycięstwa, jak to się stało po nim, można wątpić czy zwycięstwo bylibyśmy odnieśli. Gdy sobie uświadamiam, że mało nie zginęliśmy, chociaż mieliśmy przeciwko sobie rewolucyjną armię bez przywódców, to stawiam sobie pytanie, jaki byłby wynik starcia, gdyby przywódcy się wyłonili i gdyby insurekcja mogła się wesprzeć na jednej trzeciej Zgromadzenia Narodowego. To zagrożenie Lamartine widział z bliska i wyraźniej ode mnie, toteż dzisiaj myślę, że na jego postępowanie wpływała zarówno obawa przed wywołaniem śmiertelnego konfliktu, jak jego ambicje. Tak powinienem był sądzić już wówczas, słuchając pani de Lamartine, której lęki o bezpieczeństwo męża i całego Zgromadzenia były nadmierne. Za każdym razem, gdy ją widziałem, mówiła: „Pilnujcie się przed popychaniem rzeczy do ostateczności, nie doceniacie sił stronnictwa rewolucyjnego. Jeśli podejmiemy z nim walkę, zginiemy wszyscy". Wyrzucałem sobie często, że nie dość pielęgnowałem kontakty z panią de Lamartine, bo zawsze w niej znajdowałem wielką uczciwość, lecz tej ostatniej towarzyszyły prawie wszystkie wady, jakie da się z uczciwością pogodzić i które niczego jej nie ujmując, czynią ją mniej przyjemną: władcze skłonności, sporo pychy, umysł trzeźwy, lecz sztywny i czasem surowy, skutkiem czego nie można było jej nie szanować, ani też cieszyć się jej towarzystwem. VII 15 MAJA 1848 Partia rewolucyjna nie odważyła się przeciwstawić zwołaniu Zgromadzenia, lecz nie miała ochoty mu się podporządkować i widać było, że przeciwnie, zamierza mu narzucić swą wolę uzyskując naciskiem to, czego nie mogła otrzymać przez sympatie. Kluby już rozbrzmiewały obelgami i pogróżkami wymierzonymi w posłów. A ponieważ w politykowaniu u Francuzów mędrkowanie idzie w parze z nierozsądkiem, wiec podczas tych ludowych zebrań zajmowano się fabrykowaniem zasad, które miały uprawomocnić późniejsze akty gwałtu. Dowodzono więc, że lud, stojący zawsze ponad swymi przedstawicielami, nigdy swej woli na ich rzecz nie wyzbywa się całkowicie — zasada prawdziwa, lecz z której fałszywie wyciągano wniosek, że robotnicy paryscy są narodem francuskim. Od naszego pierwszego posiedzenia, w Paryżu panowało wielkie i niejasne podniecenie. Każdego dnia na ulicach i placach gromadziły się tłumy, lecz bez kierownictwa zachowywały się bezładnie jak fale w rozkołysanym oceanie. Dojścia do Zgromadzenia były ciągle wypełnione gromadami owych groźnych próżniaków. Demagogiczne stronnictwo posiada tyle głów, jego posunięcia zawsze zależą w stopniu tak małym od rady, a tak dużym od przypadku, że jest prawie niemożliwe czy to przed, czy to po wydarzeniu powiedzieć czego ono chce lub chciało. Wówczas jednak byłem zdania, którego i dziś nie zmieniłem, że głównym demagogom nie chodziło o rozpędzenie Zgromadzenia, lecz że chcieli się nim posłużyć wywierając na nie nacisk. Atak, jaki poprowadzili na nie 15 maja, miał zdaje się na celu raczej je przerazić niż rozbić. Było to w każdym razie jedno z owych przedsięwzięć o niejasnym charakterze, tak częstych w czasie ludowych zamieszek, których pomysłodawcom zależy na tym, by z góry nie określać ich planu i celu po to, żeby móc poprzestać na pokojowej demonstracji lub też, zależnie od wypadków dnia, doprowadzić do rewolucji. Od tygodnia można było się spodziewać tego rodzaju wystąpień, lecz życie w ciągłym niepokoju przeradza się w nawyk, który powoduje, że tak zgromadzenia, jak jednostki stają się niezdolne do odróżnienia, pośród oznak zapowiadających niebezpieczeństwo, tej właśnie oznaki, która je bezpośrednio poprzedza. Wiadome było tylko, że chodzi o jakieś wielkie ludowe poruszenie w sprawie Polski1, co budziło obawy dość powierzchowne. Członkowie rządu posiadali bez wątpienia więcej informacji i więcej powodów do lęku, lecz skrywali jedne i drugie, a sam byłem od tych ludzi zbyt daleki, by móc przeniknąć ich tajemne myśli. Przybyłem wiec 15 maja do Izby nie przewidując, co się stanie. Posiedzenie zaczęło się jak każde inne, ale dwadzieścia tysięcy ludzi otaczało już salę i, co dziwne, żaden hałas z zewnątrz nie zdradzał ich obecności. Wołowski2 stał na trybunie i przez 1 12 maja, wobec wieści o tłumieniu polskiego ruchu niepodległościowego w Poznańskiem, Komitet Centralizacyjny paryskich klubów demokratycznych postanowił przedstawić Zgromadzeniu petycję domagającą się interwencji Francji na rzecz sprawy polskiej. 13 maja odbyła się wielka manifestacja na cześć Polski i innych narodów walczących o niepodległość, 15 maja — druga, jeszcze większa, w której jednak problemy polskie zeszły na dalszy plan ponieważ przeobraziła się ona w próbę przejęcia władzy przez demokratyczną i socjalistyczną lewicę. Szacuje się, że w drugiej manifestacji wzięło udział od stu do dwustu tysięcy paryżan. Blanqui powiedział później: „Imię Polski jest magiczne, na jego dźwięk lud paryski powstaje". zęby cedził jakieś komunały o Polsce, gdy wreszcie lud zapowiedział swe nadejście straszliwym okrzykiem, który wtargnął ze wszech stron przez górne okna, otwarte z powodu upału, i spadł na nas jakby z nieba. Nigdy nie byłbym w stanie sobie wyobrazić, że połączone ludzkie głosy mogą spowodować tak wielki hałas i widok samego tłumu wdzierającego się do Zgromadzenia nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak ów niebywały ryk wydany przez ludzi, zanim się ukazali naszym oczom. Ulegając pierwszemu odruchowi ciekawości lub strachu, niektórzy posłowie wstali, inni zaczęli donośnie krzyczeć: „Na miejsca!" Wszyscy siedli, mocniej posadowili się w ławach i zamilkli. Wołowski podjął przerwane przemówienie i ciągnął je przez chwilę. Chyba po raz pierwszy w życiu był słuchany w milczeniu, tyle, że słuchano nie jego a tłumu, którego wrzawa stawała się coraz bliższa i wyraźniejsza. Nagle Degousee3, jeden z naszych kwestorów4, uroczyście 2 Ludwik Rajmund Wołowski (1810—1876) — uczestnik powstania listopadowego, wyemigrował do Francji, gdzie w 1836 r. się naturalizował. Profesor prawa przemysłowego w paryskim Konserwatorium Sztuk i Rzemiosł, od 1839 r. autor licznych prac z dziedziny ekonomii, w których głosił liberalizm gospodarczy, od r. 1864 profesor ekonomii politycznej w tymże Konserwatorium. W r. 1855 wszedł do Akademii Nauk Moralnych i Politycznych. Po rewolucji lipcowej wybrany do Konstytuanty, potem do Legislatywy, początkowo związany z umiarkowanymi republikanami, skłonił się później ku konserwatystom. Wycofał się z życia politycznego po zamachu stanu Ludwika Napoleona, był jeszcze posłem i senatorem w parlamencie III Republiki. 3 Joseph-Marie Degousee (1795—1862) — inżynier i polityk, od Restauracji związany z liberalną opozycją, posłował tylko w Konstytuancie. 4 kwestor — funkcja polegająca na sprawowaniu pieczy nad finansami, wewnętrznym porządkiem i bezpieczeństwem Zgromadzenia. Spośród swych członków Izba wybierała trzech kwestorów. wkracza na trybunę, bez słowa odsuwa Wołowskiego i powiada: „Wbrew woli kwestorów, generał Courtais5 wydał przed chwilą rozkaz zdjęcia bagnetów gwardzistom, którzy strzegą wejścia do Zgromadzenia". To rzekłszy, milknie. Ów Degousee, człek skądinąd dobry, posiadał oblicze wyjątkowego szubienicznika i wyjątkowo grobowy głos. W zgodzie ze sobą człowiek, głos i wiadomość wywarły niesamowite wrażenie, w Zgromadzeniu zapanowało poruszenie i zaraz potem spokój, niczego nie dało się już zrobić. Sala została wzięta. Lamartine, który przy pierwszych hałasach wyszedł, ukazał się wreszcie w drzwiach z bezradną miną. Krocząc szerokim centralnym przejściem dotarł spiesznie do swojej ławy, jak gdyby gonił go ktoś dla nas niewidzialny. Prawie zaraz po nim pokazało się kilku ludzi z ludu, zatrzymali się na progu zdziwieni widokiem tego wielkiego, siedzącego zgromadzenia. W tejże chwili, tak samo jak 24 lutego, otwierają się z trzaskiem galerie, wtacza się na nie ludzka rzeka, wypełnia je i wkrótce poza nie przelewa, pierwsi z nowo przybyłych przekraczają balustrady, wypatrują przejść w samej sali, której podłoga znajduje się o dziesięć stóp niżej, opuszczają się na rękach i z wysokości pięciu, sześciu stóp skaczą w sam środek zgromadzenia. Kolejny upadek każdego z tych ciał, uderzających jedno po drugim w podłogę, powodował głuche wstrząsy, które w zgiełku brałem zrazu za odległy huk kanonady. Podczas gdy część ludu spadała w ten sposób na salę, część druga, złożona głównie z szefów klubów, wdzierała się przez drzwi. Ci ostatni nieśli liczne emblematy Terroru i wymachiwali mnóstwem sztandarów, na drzewcach niektórych z nich były nasadzone czerwone czapki. 5 Amable-Gaspard wicehrabia de Courtais (1790—1877) — oficer za Cesarstwa i Restauracji, w latach 1842 — 1848 deputowany lewicy. Po rewolucji lutowej wybrany do Konstytuanty i mianowany komendantem paryskiej Gwardii Narodowej. Usunięty z tego stanowiska po wydarzeniach 15 maja. Tłum w jednej chwili wypełnia rozległą pustkę pośrodku Zgromadzenia, tłoczy się na niej i nie mogąc wytrzymać ścisku wspina się wszystkimi wąskimi przejściami, które między naszymi ławami prowadzą do kuluarów. Stłacza się, szamoce coraz bardziej na tych małych pasmach wolnej przestrzeni. Pośród tej skłębionej i bez przerwy falującej ciżby kurz staje się tak gęsty i duchota tak wielka, że byłbym może wyszedł, aby odetchnąć, gdyby chodziło wyłącznie o dobro publiczne, lecz do ław przygważdżał nas honor. Pośród tych, co dokonali na nas tego najazdu, niektórzy byli widomie uzbrojeni, inni mieli zapewne broń ukrytą, nie wyglądało jednak, by zdecydowani byli użyć jej przeciw nam. Spojrzenia raczej zdziwione i nieżyczliwe niż wrogie, u wielu nad innymi uczuciami górował rodzaj prostackiej wścibskości, bo u nas, nawet podczas krwawych rozruchów, znajduje się zawsze mnóstwo na poły gapiów, na poły łobuzów, którym się zdaje, że przyszli na widowisko. Poza tym nie mieli żadnego przywódcy, którego by słuchali, był to motłoch, a nie karna grupa. Widziałem wśród nich pijanych, lecz większość zdawała się ogarnięta gorączkowym podnieceniem wzmaganym krzykami z zewnątrz, zaduchem, zgiełkiem i ściskiem wewnątrz sali. Ociekali potem, chociaż upał nie powinien był im przeszkadzać, wziąwszy pod uwagę rodzaj i stan ich odzienia, wielu było tylko w koszulach. W ogólnej wrzawie, jaka unosiła się nad tłumem, dawało się od czasu do czasu posłyszeć ostre pogróżki. Spostrzegłem ludzi wygrażających nam pięściami i nazywających nas swymi komisantami6. Powtarzali to określenie za ultrademokratycznymi gazetami, które od wielu dni nie nazywały posłów inaczej jak komisantami ludu; spodobało się to 6 komisant (w oryg. commis) — osoba działająca na czyjeś zlecenie, u kogoś zatrudniona, parobek, sprzedawca, niższy rangą urzędnik, goniec. różnym hultajom. W chwilę później miałem okazję przekonać się, jak żywo i obrazowo lud potrafi postrzegać i wyrażać rzeczywistość. Usłyszałem jak człowiek w roboczej bluzie zwracał się obok mnie do swojego towarzysza: "Widzisz tam tego sępa? Miałbym ochotę skręcić mu kark". Podążając wzrokiem za ruchem jego ręki i spojrzenia, domyśliłem się bez trudu, że mówił o ojcu Lacordaire7, który siedział wysoko na ławach lewicy w swoim habicie dominikańskim. Chętka zdała mi się paskudna, lecz porównanie znakomite: długa i żylasta szyja zakonnika wystająca z białej kapuzy, jego ogolona głowa otoczona rzadkim wianuszkiem czarnych włosów, wąska twarz, orli nos, blisko osadzone oczy, nieruchome i błyszczące, nadawały mu rzeczywiście uderzające podobieństwo do drapieżnego ptaka. W czasie tego całego zamętu Zgromadzenie pozostawało bierne i nieruchome na swych ławach nie stawiając oporu, ale nie ustępując, w milczeniu i bez lęku. Kilku członków Góry bratało się z ludem, ale ukradkiem i szeptem. Na trybunę wepchnął się Raspail8 i gotował się do odczytania petycji klubów. Wstaje młody deputowany d'Adelsward9 i mówi: „Jakim prawem obywatel Raspail zabiera tutaj głos?" Rozlega się wściekłe wycie, ludzie z pospólstwa rzucają się na d'Adelswarda 7 Jean-Baptiste Lacordaire (1802—1861) — dominikanin i znany kaznodzieja, początkowo związany z katolicyzmem społecznym i Lamennaisem, odsunął się od mistrza, gdy jego poglądy zostały potępione przez papieża. Wybrany do Konstytuanty, złożył dymisję po 15 maja. W r. 1860 zajął miejsce po Tocqueville'u w Akademii Francuskiej. 8 François Vincent Raspail (1794 — 1878) - działacz republikański za Restauracji i monarchii lipcowej, brał udział w rewolucji 1830 i 1848 r., jako organizator manifestacji z 15 maja został aresztowany i skazany na sześć lat więzienia, karę tę zmieniono mu na banicję. 9 Renauld Oscar d'Adelsward (1811 - 1898) - deputowany do Konstytuanty i Legislatywy, związany z monarchistami. udaje się ich zatrzymać i uspokoić. Raspail z trudem uzyskuje od swych towarzyszy chwilę spokoju i odczytuje petycję, a raczej rozkaz klubów, które domagają się abyśmy bezzwłocznie wypowiedzieli się za restaurowaniem Polski. "Pospieszcie się, czekamy na odpowiedź", słychać zewsząd. Zgromadzenie nadal nie reaguje. Tłum w zniecierpliwieniu i w nieładzie podnosi okropny tumult, który skądinąd zwalnia nas od odpowiedzi. Przewodniczący Buchez 10, którego jedni mieli za szelmę, inni za świętego, lecz który tego dnia był beczką sadła, wymachuje dzwonkiem co sił, aby uzyskać ciszę, jak gdyby ciszy tego tłumu nie należało w owych okolicznościach obawiać się bardziej niż jego krzyków. W tejże chwili ujrzałem, jak na trybunie pojawił się z kolei człowiek, którego raz w życiu widziałem tego dnia, lecz wspomnienie którego budziło we mnie zawsze niesmak i zgrozę; miał policzki wychudłe i pomarszczone, wargi białe, wygląd chorobliwy zły i plugawy, brudną bladość, ciało jakby pokryte pleśnią, ani śladu bielizny, stary, czarny surdut przyklejony do cherlawych i wyschniętych członków — zdawało się, że mieszkał w ściekach i z nich wyszedł. Powiedziano mi, że to Blanqui 11. Blanqui wyrzekł parę słów na temat Polski i szybko potem 10 Philippe Joseph Buchez (1796 - 1865) - filozof i polityk. W młodości związany z karbonaryzmem i saint simonizmem, był później jednym z animatorów katolicyzmu społecznego. Deputowany do Konstytuanty, nie wszedł do Legislatywy. 11 Louis Auguste Blanqui (1805 — 1881) — karbonariusz za Restauracji, działacz socjalistyczny w okresie monarchii lipcowej, więziony za udział w rozruchach od r. 1839 do 1848, zwolniony w czasie rewolucji, został skazany za organizowanie manifestacji 15 maja, wyszedł z więzienia w r. 1859. Więziony znów w l. 1861 — 1865. Ponownie aresztowany w r. 1871 jeszcze przed wybuchem rewolucji (Komuny Paryskiej), skazany w r. 1872 na dożywotnie więzienie, amnestionowany w r. 1880. przechodząc do spraw wewnętrznych żąda pomsty za to, co nazywał masakrą w Rouen12, przypomina nędzę, w jakiej zostawał lud i skarży się na krzywdy, jakie już zdążyło wyrządzić ludowi Zgromadzenie. Rozgrzawszy w ten sposób słuchaczy, powraca do sprawy Polski i jak Raspail domaga się natychmiastowego głosowania. Zgromadzenie nadal pozostaje nieruchome, lud napiera i wznosi sprzeczne okrzyki, przewodniczący wymachuje dzwonkiem. Ledru-Rollin próbuje przekonać ludzi, by się wycofali, lecz nikogo nie chcieli już usłuchać. Prawie wygwizdany, Ledru schodzi z trybuny. Tumult podnosi się na nowo, rośnie i by tak rzec, samoczynnie się wzmacnia, ponieważ lud do tego już stopnia nad sobą nie panuje, że nie może zrozumieć, iż aby osiągnąć swój cel, musiałby uspokoić się choć na chwilę. Upływa jakiś czas. Wreszcie zrywa się Barbes13, wchodzi, a raczej wskakuje na trybunę. Był to człowiek, w którym demagog, szaleniec i rycerz złączyli się tak ściśle, że trudno było rozpoznać, gdzie kończy się jeden, gdzie zaczyna drugi, a w swych kolejnych wcieleniach mógł był w ogóle się jawić tylko w społeczeństwie tak chorym i rozdartym jak nasze. Sądzę jednak, że brał w nim górę szaleniec, który stawał się furiatem na widok ludu. Jego dusza w obliczu namiętności pospólstwa zaczynała wrzeć jak woda na rozpalonej płycie. Od chwili, gdy 12 Zob. przyp. 3 do rozdz. V, cz. II. 13 Armand Barbes (1809 — 1870) — członek stronnictwa republikańskiego, za udział w spiskach i rozruchach przeciw monarchii wieziony, a w r. 1839 skazany na śmierć, po interwencji Victora Hugo wyrok zmieniono mu na dożywocie. Uwolniony przez rewolucję lutową wszedł do Konstytuanty, za manifestacje 15 maja, podobnie jak Blanqui, Raspail i Huber, został skazany na dożywocie. Ułaskawiony wbrew swej woli przez cesarza w 1855 r., udał się dobrowolnie na wygnanie. tłum wdarł się do Izby, nie spuszczałem z niego oka, uważałem go za najgroźniejszego z naszych przeciwników, ponieważ był z nich wszystkich najbardziej nierozważny, najbardziej bezinteresowny i najbardziej zdecydowany. Wszedł na podwyższenie, na którym urzędował przewodniczący, stał przez dłuższą chwilę nieruchomo i omiatał Zgromadzenie niespokojnymi spojrzeniami. Sam i swoim sąsiadom zwróciłem uwagę na jego zmienione rysy, na jego siną bladość i konwulsyjne ruchy, jakimi co chwila skręcał w palcach wąsa, stał tam jak żywy obraz niezdecydowania, ale przechylał się już ku skrajnemu rozwiązaniu. Zdecydował się wreszcie, chciał jakby podsumować uczucia ludu i zapewnić sobie triumf pokazując im cel. „Żądam — rzeki przerywanym i zdyszanym głosem — ażeby natychmiast i bezzwłocznie Zgromadzenie uchwaliło wysłanie armii na pomoc Polsce, opodatkowanie bogatych na jeden miliard, opróżnienie Paryża z wojska, zakaz bicia na apel14, w przeciwnym wypadku posłowie zostaną ogłoszeni zdrajcami ojczyzny". Myślę, że bylibyśmy zgubieni, gdyby Barbes zdołał przeprowadzić swój wniosek przez głosowanie. Uchwalając go, Zgromadzenie straciłoby honor i pozbawiło się szans obrony, odrzucając go — co prawdopodobniejsze — wystawiłoby się na ryzyko rozszarpania przez tłum. Ale i Barbes nie zdołał uzyskać chwili ciszy, ażeby zmusić nas do zajęcia stanowiska. Kolosalna wrzawa, jaka podniosła się po jego ostatnich słowach, nie opadła, lecz przeciwnie, przedłużała się w tysiącu rozmaitych intonacji. Barbes wysilał się jak mógł, ażeby nad nią zapanować, lecz na próżno, chociaż był dzielnie wspomagany dzwonkiem przewodniczącego, którego dźwięk rozbrzmiewał przez cały czas niby podzwonne. 14 Biciem w bębny lub dźwiękiem trąbek ogłaszano apel, czyli mobilizację Gwardii Narodowej. Owo niebywałe posiedzenie trwało już od dwu godzin. Zgromadzenie trzymało się mocno, nastawiając uszu na odgłosy z zewnątrz w oczekiwaniu, że zjawi się pomoc. Paryż wydawał się jednak miastem jakby wymarłym. Nasłuchiwaliśmy daremnie, nie dochodził z niego żaden odgłos. Ów bierny opór doprowadzał lud do gniewu i desperacji, był jak zimna i gładka powierzchnia, po której złość ześlizgiwała się nie mając czego się uczepić. Toteż tłum niepokoił się i miotał na próżno, nie znajdując sposobu, ażeby dopiąć swego. W powietrzu krzyżowały się najróżniejsze i sprzeczne okrzyki. „Chodźmy stąd", wołali jedni „Organizacja pracy! Ministerstwo pracy! Podatek na bogatych! Chcemy Louisa Blanc!"15 — domagali się inni. Pod trybuną doszło w końcu do bójki o to, kto ma na nią wejść, zajmowało ją po pięciu, sześciu mówców na raz, czasem przemawiając jednocześnie. Jak zawsze podczas ruchawek, straszne mieszało się ze śmiesznym. Zaduch stawał się nie do wytrzymania i wielu pierwszych napastników opuszczało salę, przy drzwiach czekali drudzy, którzy wdzierali się na ich miejsce. Wzdłuż przejścia biegnącego obok mojej ławy zobaczyłem sunącego strażaka w mundurze. „Nie można ich zmusić do głosowania!" — krzyczano do niego. „Zara, zara — odkrzykiwał — już tam idę, już ja im wygarnę!" Z zawziętą miną nakłada kask, dociąga rzemyki, puszcza się w ciżbę wywracając wszystko, co mu na drodze i wchodzi na trybunę. Wyobrażał sobie, że poczuje się na niej równie pewnie jak na dachu, ale gdy tylko wszedł zabrakło mu słów i stanął jak zamurowany. „Ej, strażak, mówże coś!" krzyczą do niego. Nie dobył głosu i wreszcie zepchnięto go z mównicy. W tym momencie kilku ludzi wzięło Louisa Blanc na ramiona i zaczęło triumfalnie obnosić go po sali. Trzy- 15 Organizacja pracy to tytuł socjalistycznej broszury Louisa Blanc, on też domagał się utworzenia ministerstwa pracy w Rządzie Tymczasowym. mali go ponad swymi głowami za krótkie nóżki, widziałem jak bezskutecznie im się wyrywał kręcąc się i wyginając na wszystkie strony, nie przestając jednocześnie mówić zduszonym i ostrym głosem. Nie udawało mu się wyślizgnąć z rąk zwolenników, a mnie się zdało, że oglądam węża, którego szczypią w ogon. Postawiono go wreszcie na ławie, nieco poniżej mnie. Usłyszałem jak wołał: „Przyjaciele, prawa jakie zdobyliście...", reszta utonęła w hałasie. Powiedziano mi, że nieco dalej w podobny w sposób obnoszony był Sobrier l6. Tych saturnaliów o mało co nie przerwało wydarzenie tragiczne. Tylna galeria znienacka zatrzeszczała, przechyliła się pod ciężarem o ponad stopę i zagroziła zwaleniem na salę ciżby, która ją oblepiła i która w przerażeniu poczęła umykać. Ten incydent przerwał na chwilę wrzawę i wówczas po raz pierwszy posłyszałem bębny bijące w Paryżu na apel. Usłyszał je również tłum i wydał długi krzyk wściekłości i przerażenia. „Dlaczego biją na apel?" wykrzykuje nie posiadający się ze złości Barbes i ponownie ukazuje się na trybunie: "Kto bije na apel? Postawić poza prawem tych, co biją na apel!" I krzyki: "Zdrada! Do broni! Na Ratusz!" Przewodniczący zostaje zgoniony ze swego fotela, lub jeśli wierzyć jego późniejszym słowom, z rozmysłem pozwala się z niego zgonić. Jeden z szefów klubistów, nazwiskiem Huber17 wskakuje na stół prezydialny i wymachuje sztandarem z zatknię- 16 Marie-Joseph Sobrier (1825—1854) jeden z przywódców rewolucji lutowej, organizator demokratycznego Klubu Klubów, założyciel socjalistycznej gazetki «La Commune de Paris», po 15 maja aresztowany i skazany. 17 Louis Aloysius Huber (1815-1865) - wieziony od r. 1837 za spiskowanie przeciw monarchii, uwolniony przez rewolucję lutową, przewodniczył Komitetowi Centralizacyjnemu. Po 15 maja zbiegł do Londynu, wrócił na proces w czerwcu 1849 r. i z innymi organizatorami majowych rozruchów skazany został na dożywocie. tą czapką frygijską. Człowiek ten doznał podobno przed chwilą długiej epileptycznej zapaści spowodowanej zapewne podnieceniem i zaduchem. Ukazał się tedy tuż po przebudzeniu z owego koszmarnego omdlenia; ubranie miał jeszcze w nieładzie, oblicze wylęknione i błędne. Wykrzyknął po dwakroć: „W imieniu ludu oszukanego przez swych przedstawicieli ogłaszam, że Zgromadzenie Narodowe jest rozwiązane!" Donośny jak dźwięk trąbki, jego głos dochodzący z wysoka wypełnił salę i wybił się nad inne hałasy. Zgromadzenie nie ma już biura i zaczyna się rozpraszać. Barbes wraz z najzuchwalszymi klubistami wychodzą i udają się pod Ratusz. Podobny finał dalece nie wszystkim był po myśli. Obok siebie słyszałem ludzi z ludu, którzy z bólem mówili do siebie: "Nie, to nie to, nie tego chcieliśmy". Zdesperowanych było wielu szczerych republikanów. W całym tym tumulcie podszedł do mnie Trelatl8, rewolucjonista na modłę sentymentalną i marzyciel, który spiskował na rzecz republiki przez całą monarchię, poza tym zasłużony lekarz, który prowadził wówczas jeden z głównych w Paryżu szpitali dla umysłowo chorych, chociaż sam był nieco trzaśnięty. Wziął mnie wylewnie za ręce i powiedział ze łzami w oczach: "Ach, proszę pana, cóż za nieszczęście i jakżeż przykro pomyśleć, że to wariaci, prawdziwi wariaci do tego doprowadzili! Ja ich wszystkich wizytowałem i leczyłem. Blanqui to wariat, Barbes to wariat, Sobrier to wariat, zwłaszcza Huber to wariat. Wszystko wariaci, którzy powinni być w Salpetriere19, a nie tutaj". Na tej liście z pewnością nie omieszkałby umieścić samego siebie. 18 Ulysse Trelat (1795 — 1879) — doktor medycyny, członek stronnictwa liberalnego za Restauracji i monarchii lipcowej, w r. 1848 wybrany do Konstytuanty i mianowany ministrem robót publicznych. 19 Zbudowany w XVII w. Szpital Salpetriere służył do końca w. XVIII jako schronisko dla nędzarzy, od r. 1823 urządzono w nim przytułek dla starych kobiet, a część pomieszczeń wydzielono jako szpital dla umysłowo chorych. gdyby znał siebie równie dobrze jak swoich starych przyjaciół. Od dawna myślę, że w rewolucjach, a zwłaszcza demokratycznych wariaci, i to nie ci, których się tak określa przez metaforę, lecz prawdziwi wariaci odgrywali ważną rolę polityczną. To przynajmniej jest pewne, że w tych czasach półobłęd doskonale uchodzi, a nawet sprzyja sukcesom. Zgromadzenie się rozeszło, lecz z pewnością nie uważało się za rozwiązane. Nie uważało się nawet za pokonane. Większość posłów opuszczała salę z silnym postanowieniem ponownego zebrania się gdzie indziej, mówili o tym między sobą i jestem przekonany, że byli na to rzeczywiście zdecydowani. Co do mnie, postanowiłem pozostać, zatrzymała mnie z jednej strony ciekawość, która przykuwa mnie do miejsc, gdzie dzieją się rzeczy osobliwe, a z drugiej — przekonanie, jakie żywiłem tak wtedy, jak 24 lutego, że siła Zgromadzenia tkwi po części w pomieszczeniu, jakie ono zajmuje. Pozostałem więc i byłem świadkiem scen bezładnych i groteskowych, lecz pozbawionych znaczenia. W bałaganie i krzyku tłum powziął zamiar utworzenia rządu tymczasowego. Była to parodia 24 lutego, podobnie jak 24 lutego był parodią innych scen rewolucyjnych. Trwało to jakiś czas, gdy zdało mi się, że słyszę jakiś szczególny dźwięk, który pośród wrzawy dochodził z głębi budynku. Ucho mam dość dobre i szybko rozpoznałem głos zbliżającego się bębna który bił do ataku — bo w naszych czasach domowej niezgody każdy nauczył się rozumieć język tych wojennych przyrządów. Natychmiast pobiegłem do drzwi, którymi nowoprzybyli mieli wejść. W rzeczy samej, był to bęben poprzedzający czterdziestu ludzi z gwardii ruchomej20. Młodzieńcy ci dość zdecydowanie 20 gwardia ruchoma — formacja wydzielona z Gwardii Narodowej, (zob. przyp. 19, rozdz. II, cz. I) w której służyli mężczyźni od lat 16 do 60. W gwardii ruchomej służyli wyłącznie ochotnicy, młodzi ludzie z rodzin plebejskich; otrzymywali dość wysoki żołd. wkroczyli w tłum, ale jakby nie wiedząc, co dalej mają czynić, wkrótce też rozpłynęli się w nim i znikli. Lecz niedaleko za nimi maszerowała spora kolumna Gwardii Narodowej i wpadła do sali z niedwuznacznym okrzykiem: „Niech żyje Zgromadzenie Narodowe!" Zatknąłem moją kartę deputowanego na kapelusz i ruszyłem za nimi. Najpierw opróżniono trybunę z kilku mówców, którzy przemawiali na niej jednocześnie, spychając ich bez większych ceregieli ze schodków, jakie na nią prowadzą. Widząc to, buntownicy chcą zrazu stawiać opór, po chwili ogarnia ich paniczny strach, wskakują na puste ławy, przewracają się w przejściach, dopadają kuluarów, wyskakują wszystkimi oknami na dziedziniec. W przeciągu kilku minut na sali pozostali tylko gwardziści narodowi, a jej mury drżały od okrzyków: „Niech żyje Zgromadzenie Narodowe!" Samo Zgromadzenie było nieobecne, lecz powoli rozpierzchnięci w pobliżu posłowie zaczęli przybiegać. Ściskano ręce gwardzistom, całowano się i powracano na ławy. Gwardziści narodowi wykrzykiwali: „Niech żyje Zgromadzenie Narodowe!", a posłowie: „Niech żyje Gwardia Narodowa, niech żyje Republika!" W chwilę po odbiciu sali, główny sprawca naszych nieszczęść, Courtais, zdobył się na nieporównaną czelność i w niej się pojawił. Gwardziści narodowi przyjęli go wściekłymi okrzykami, pochwycili go i zaczęli wlec pod trybunę. Gdy go przede mną ciągnięto, zobaczyłem go bladego jak śmierć pośród błyszczących szabel, przeląkłem się, że go zakłują i wykrzyknąłem z całych sił: „Zedrzyjcie mu epolety, lecz go nie zabijajcie!", co też uczyniono. Wtenczas zjawił się znowu Lamartine. Nigdy się nie dowiedziałem, czym się zajmował przez trzy godziny, gdy lud okupował Izbę. Mignął mi w oczach w pierwszej godzinie, siedział na ławie poniżej mnie i małym grzebykiem dobytym z kieszeni rozczesywał sklejone od potu włosy, później tłum zgęstniał i straciłem go z oczu. Zdaje się, że poszedł do wewnętrznych sal pałacu, do których lud wdarł się również, chciał tam przemawiać i został bardzo źle przyjęty. Na temat tej sceny opowiadano mi nazajutrz ciekawe szczegóły, które byłbym powtórzył, gdybym nie postanowił opowiadać tu wyłącznie o rzeczach, jakie sam widziałem. Powiadano mi, że schronił się niedaleko we wznoszonym wówczas budynku przeznaczonym dla ministerstwa spraw zagranicznych, zrobiłby lepiej, gdyby stanął na czele Gwardii Narodowej i przyszedł nas uwolnić. Sądzę, że doznał wówczas jednego z tych załamań ducha, jakim ulegają najdzielniejsi ludzie (a on do nich należał), jeśli są obdarzeni lotną i żywą wyobraźnią. Gdy powrócił na salę, odnalazł energię i dar pięknego słowa. Powiedział nam, że jego miejsce nie jest w Izbie, lecz na ulicy i że idzie pod Ratusz, ażeby udaremnić powstanie. Po raz ostatni usłyszałem wtedy jak oklaskiwano go z uniesieniem. Prawdę powiedziawszy oklaskiwano nie tylko jego, lecz zwycięstwo, te okrzyki, to uniesienie były już tylko echem kipiących uczuć, które kołatały się jeszcze we wszystkich sercach. Po wyjściu Lamartine'a, bębny, które przedtem biły do ataku, teraz zaczęły wybijać odmarsz. Ruchoma i Narodowa Gwardia, które znajdowały się jeszcze pomiędzy nami, uformowały się w kolumnę i wyszły za Lamartinem. Zgromadzenie, mocno jeszcze niekompletne, wznowiło obrady. Była szósta po południu. Powróciłem na chwilę do domu, żeby się posilić, potem znowu poszedłem do Izby, która ogłosiła nieustające obrady. Wkrótce dowiedzieliśmy się o aresztowaniu członków nowego rządu tymczasowego. W stan oskarżenia postawiono Barbesa i tego starego głupca de Courtais, który w rzeczy samej zasłużył sobie na rózgi, wielu chciało do nich dołączyć Luisa Blanc. Ten jednak bronił się odważnie. Z trudem wymknął się rozwścieczonym gwardzistom narodowym, którzy pilnowali wejścia, ubranie miał jeszcze w nieładzie, porozdzierane i zabrudzone. Tym razem nie kazał sobie przynieść taboretu, na który zazwyczaj się wdrapywał, ażeby wystawać ponad pulpit mów nicy (był prawie karzełkiem), zapomniał nawet o efekcie, jaki chciał wywołać, skupił się wyłącznie na tym, co miał do powiedzenia. Mimo to, a raczej dlatego wygrał swą sprawę. Tego dnia wykazał się talentem, którego w moim mniemaniu zawsze mu brakowało, bo nie uważam za talent umiejętności łatwego fabrykowania błyskotliwych i pustych zdań, które są jak pięknie wyrobione półmiski, ale bez strawy. Zresztą tak byłem zmęczony całodziennym zamętem, że o tym nocnym posiedzeniu zachowałem wspomnienie niezbyt żywe i wyraźne. Nie powiem więc o nim nic więcej, bo chcę się trzymać osobistych wrażeń. Jeśli chodzi o szczegóły i dalszy bieg wypadków, lepszy ode mnie będzie «Monitor». VIII ŚWIĘTO ZGODY I PRZYGOTOWANIA DO DNI CZERWCOWYCH Nie chcąc lub nie mogąc naśladować krwawych szaleństw swych poprzedników, rewolucjoniści 1848 roku wynagradzali to sobie naśladując ich szaleństwa śmieszne. Wpadli więc na pomysł, żeby obdarzyć lud wielkimi alegorycznymi uroczystościami. Mimo opłakanego stanu finansów, Rząd Tymczasowy zdecydował się wyasygnować sumę od jednego do dwu milionów dla urządzenia na Polu Marsowym obchodów święta Zgody. Wedle wcześniej ogłoszonego i potem ściśle wykonywanego programu, Pole Marsowe miało wypełnić się figurami wyobrażającymi wszelkiego rodzaju osobistości, cnoty, instytucje polityczne, a nawet publiczne urzędy, Francję, Niemcy i Włochy podające sobie ręce, Równość, Braterstwo i Wolność również podające sobie ręce, Rolnictwo, Handel, Armię, Marynarkę i zwłaszcza Republikę, tę ostatnią kolosalnych rozmiarów. Szesnaście koni roboczych miało ciągnąć wóz. Na owym wozie, prostym i wiejskim w swej formie, jak głosił program, przewidywano umieścić trzy drzewa — dąb, laur, oliwkę — symbole siły, honoru, i obfitości, a ponadto pług pośród pęków kłosów i kwiatów. Wóz miał być otoczony wieśniakami i młodymi dziewczętami w białych sukniach, śpiewającymi patriotyczne pieśni. Przyrzeczono nam również woły z pozłacanymi rogami, ale obietnicy nie dotrzymano. Zgromadzenie Narodowe nie miało najmniejszej ochoty oglą dać tych pięknych rzeczy. Obawiało się wręcz, że nieuniknione przy takiej okazji, ogromne zbiegowisko ludowe mogłoby doprowadzić do zamieszek. Oddalało więc datę święta jak tylko możliwe lecz przygotowania zostały poczynione; nie było sposobu, żeby się wycofać i trzeba było wyznaczyć ją na 24 maja. Tego dnia o wczesnej godzinie przyłączyłem się do Zgromadzenia, które pieszo i jak jeden mąż udać się miało na Pole Marsowe. Włożyłem do kieszeni pistolety i rozmawiając z kolegami zauważyłem, że większość z nich tak jak ja po cichu się uzbroiła. Ten miał laskę z ukrytą w niej szpadą, ów schowany sztylet, prawie każdy pomyślał o obronie. Edmond Lafayette 1 pokazał mi szczególnego rodzaju przyrząd: była to ołowiana kula umocowana na krótkim rzemieniu, którą łatwo było przywiązać w przegubie, można by to urządzenie nazwać kieszonkową maczugą. Lafayette objaśnił mnie, że w podobną broń zaopatrzyło się wielu członków Zgromadzenia, szczególnie po wypadkach 15 maja. Tak wyposażeni udaliśmy się na owo święto Zgody. Ponure pogłoski wieściły, że na Zgromadzenie czyha wielkie niebezpieczeństwo gdy będzie przechodzić pośród tłumów na Polu Marsowym, żeby zająć miejsce na podium przygotowanym w Szkole Wojskowej. Prawdą jest, że podczas tego długiego przemarszu piechotą i praktycznie bez żadnej ochrony, byłoby niesłychanie łatwo dokonać na nie napaści. Jednak najlepszą jego ochronę stanowiło jeszcze świeże wspomnienie o 15 maja. To wystarczało. Zresztą Francuzi nie robią nigdy dwu rzeczy na raz, łatwo zmieniają przedmiot zainteresowania, lecz ten, którym są zajęci, pochłania ich bez reszty i nie znajduję 1 Francois Edmond Motier hrabia de Lafayette (1818 — 1890)-wnuk słynnego generała, adwokat, w Konstytuancie należał do grupy centrowej. przykładu, by zabrali się do insurekcji podczas jakiegoś święta czy nawet uroczystości. Tego dnia lud zdawał się dość chętnie uczestniczyć w fikcji swego szczęścia, zapominając na chwilę o swych cierpieniach i nienawiściach, był ożywiony, ale nie buntowniczy. Wedle programu, w pomieszaniu stanów dojść miało do zbratania. Do pomieszania doszło zaiste niebywałego, choć nie było żadnych wybryków. Dziwnymi jesteśmy ludźmi, potrzebujemy policji, gdy panuje porządek, a staje się ona zbędna, gdy zaczyna się rewolucja. Widok rozradowanego ludu cieszył szczerych i umiarkowanych republikanów i budził w nich rodzaj rozczulenia. Carnot2 powiedział mi z głupotą, która u uczciwych demokratów łączy się z ich przymiotami: „Proszę mi wierzyć, drogi kolego, na ludzie można zawsze polegać". Pamiętam, że mu odburknąłem: „Ach, czemuż mi pan tego nie powiedział w przeddzień 15 maja!" Jedną część ogromnego podium wzniesionego wzdłuż Szkoły Wojskowej zajmowała Komisja Wykonawcza, a jego część drugą — Zgromadzenie. W pierwszej kolejności przedefilowały przed nami alegorie różnych narodów, co zajęło mnóstwo czasu z powodu pomieszania i bratania, o których wspominał program. Potem przyszła kolej na wóz i młode dziewczęta w bieli. Były ich co najmniej trzy setki, a w swych dziewiczych szatach nosiły się tak po męsku, że można było wziąć je za przebranych chłopaków. Wszystkim dano do ręki po wielkim bukiecie i przechodząc wyświadczały nam tę uprzejmość, że rzucały je w naszą stronę. A ponieważ były to kumoszki o rękach mocno żylastych i jak myślę bardziej wpraw- 2 Lazare-Hippolyte Carnot (1801-1888) — syn Łazarza zwanego le Grand Carnot, słynnego posła Konwencji i organizatora rewolucyjnej armii, deputowany lewicowy od 1839 r., uczestniczył w kampanii bankietów, posłował do Konstytuanty, był w Rządzie Tymczasowym ministrem oświaty. ne w tłumaczeniu kijankami niż w rozrzucaniu kwiatów, owe bukiety spadały na nas jak tęgi i dokuczliwy grad. Wysoka panna oderwała się od towarzyszek i stanąwszy przed Lamartinem zaczęła mówić hymn na jego cześć. W miarę recytacji podniecała się stopniowo, wykrzywiała straszliwie twarz i okropnie wyginała się całym ciałem. Nigdy entuzjazm nie wydał mi się bliższy padaczce. Gdy skończyła, lud życzył sobie by Lamartine ją ucałował. Podstawiła mu dwa pełne i spocone policzki, które musnął czubkiem warg, bez widocznej przyjemności. Jedyną godną uwagi częścią obchodów był przegląd wojsk. Nigdy w życiu nie oglądałem takiej ilości uzbrojonych ludzi zebranych w jednym miejscu i chyba mało kto widział ich więcej. Niezależnie od niezliczonego tłumu ciekawskich stłoczonych na Polu Marsowym, można było na nim obejrzeć cały lud postawiony pod broń. Liczbę gwardzistów narodowych i żołnierzy liniowych, którzy się tam znaleźli, «Monitor ocenił na trzysta tysięcy, co wydaje mi się przesadą, nie sądzę jednak, by było ich mniej niż dwieście tysięcy. Widoku dwustu tysięcy bagnetów nigdy nie zapomnę. Ponieważ ludzie, którzy je nieśli, maszerowali ciasno jeden przy drugim, ażeby pomieścić się między skarpami Pola Marsowego i ponieważ z nieznacznego podwyższenia, na jakim się znajdowaliśmy, mogliśmy ogarniać je tylko spojrzeniami prawie poziomymi, tworzyły one dla oka płaską i lekko falującą powierzchnię, która lśniła w słońcu i upodobniała Pole Marsowe do wielkiego jeziora wypełnionego płynną stalą. Przedefilowały przed nami kolejno wszystkie oddziały. W tym ludzkim mrowiu było znacznie więcej karabinów niż mundurów. Wyłącznie w legiach z bogatych dzielnic można było dostrzec dużą liczbę gwardzistów narodowych w wojskowych uniformach. Szły one pierwsze wykrzykując z zapałem: „Niech żyje Zgromadzenie Narodowe!" W legiach z przedmieść, które tworzyły osobną armię, widać było tylko kurtki i bluzy, co zresztą nie odbierało im wojowniczego wyglądu. Przechodząc przed nami większość krzyczała: „Niech żyje republika demokratyczna!" lub śpiewała Marsyliankę, albo melodię Żyrondystów3. Nadeszły w końcu kolumny podmiejskie, uformowane z źle wyposażonych i źle uzbrojonych wieśniaków ubranych w bluzy jak robotnicy z przedmieść. Przyniosły nastrój wprost przeciwny usposobieniu tych ostatnich, czemu dawały wyraz gestami i okrzykami. Bataliony gwardii ruchomej wykrzykiwały najróżnorodniejsze hasła, które pozostawiły nam wątpliwości i niepokój o zamiary tych młodych ludzi, a raczej tych dzieci, w których rękach, bardziej niż w czyichkolwiek, spoczywał wówczas nasz los. Zamykające rewię pułki liniowe przedefilowały w milczeniu. Przyglądałem się temu widowisku z ciężkim sercem. Nigdy, w żadnych czasach nie oddano w ręce ludu tyle broni na raz. Łatwo zgadnąć, że nie podzielałem krótkowzrocznej ufności i głupkowatej radości mojego przyjaciela Carnot. Przeciwnie, przewidywałem, że wszystkie te błyszczące w słońcu bagnety zostaną niebawem obrócone jedne przeciwko drugim i że dokonaliśmy przeglądu dwu armii, które wystąpią przeciw sobie w wojnie domowej. Tego dnia słyszałem dość jeszcze często okrzyk: „Niech żyje Lamartine!", ale jego wielka popularność już przygasała. Właściwie można powiedzieć, że już przygasła, bo w każdym tłumie znajdą się spóźnialscy ożywieni wczorajszymi entuzjazmami, na wzór tych prowincjuszy, co paryską modę odkrywają w dniu, w którym paryżanie ją porzucają. Zresztą spod ostatnich promieni swej chwały Lamartine wymknął się sam, opuścił uroczystości długo przed ich zakoń- 3 Pieśń Żyrondystów — słowa: Aleksander Dumas, muzyka: Louis Varney, pochodzi z dramatu Dumasa Le Chevalier de Maison-Rouge wystawionego w 1847 r., weszła do repertuaru francuskich pieśni patriotycznych. czeniem. Wyglądał na zatroskanego i zmęczonego. W jego ślady poszło wielu członków Zgromadzenia, którym zmęczenie również dało się we znaki. Rewia kończyła się przy prawie pustych ławkach. Zaczęła się rankiem, a końca dobiegła po zapadnięciu nocy. Można powiedzieć, że czas, jaki upłynął między świętem 21 maja, a dniami czerwcowymi, wypełniony był trwożnym napięciem, wywołanym ich zapowiedziami. Każdego dnia coraz to nowe niepokoje stawiały na nogi Gwardię Narodową i armię, rzemieślnicy i mieszczanie mieszkali nie w domach, a na publicznych placach i w swoich oddziałach. Przed koniecznością konfliktu każdy gorąco pragnął uciec, lecz wszyscy niejasno przeczuwali, że z każdą chwilą staje się on bardziej nieunikniony. Ta myśl bez przestanku prześladowała Zgromadzenie Narodowe i można rzec, że na czterech ścianach Izby czytało ono napis: wojna domowa. Wszystkie reprezentowane w nim strony narzuciły sobie ostrożność i cierpliwość, ażeby powstrzymać lub co najmniej opóźnić kryzys. Posłowie, którzy w głębi serca żywili wrogość dla rewolucji, starannie unikali wyrażania swoich niechęci czy sympatii, wytrawni mówcy zachowywali milczenie w obawie aby swym głosem nie powodować zadrażnień, pozostawiali trybunę nowym posłom, którym wcale nie było na nią spieszno ponieważ zaprzestano poważnych sporów. Wedle obyczaju powszechnego we wszystkich zgromadzeniach, najmniej mówiono o tym, co najbardziej dręczyło umysły, lecz każdy dzień przynosił dowody, że o tym nie zapominano. Przedstawiano i roztrząsano najrozmaitsze sposoby ulżenia nędzy ludu. Zabrano się nawet chętnie do rozpatrywania różnych systemów socjalistycznych i każdy w najlepszej wierze szukał w nich jakichś środków, które byłyby możliwe do zastosowania, albo przynajmniej do pogodzenia z dawnymi prawami społeczeństwa. Tymczasem warsztaty narodowe nie przestawały się wypeł niać4, zatrudniały już ponad sto tysięcy ludzi. Stawało się jasne, że nie można ich dalej utrzymywać, lecz obawiano się najgorszego przy próbie ich rozwiązania. Ta paląca kwestia warsztatów narodowych powracała każdego dnia, lecz omawiano ją powierzchownie i nieśmiało, dotykano jej, lecz obawiano się wyraźnie ją postawić. Widoczne było ponadto, że poza Zgromadzeniem różne stronnictwa, chociaż walki się obawiały, przygotowywały się do niej aktywnie. Bogate oddziały Gwardii Narodowej zapraszały wojsko i gwardzistów ruchomych na bankiety, podczas których zachęcano się wzajemnie do wspólnej obrony. Ze swej strony robotnicy z przedmieść gromadzili potajemnie zapasy naboi, które później pozwoliły im na tak długie prowadzenie walk. Co do karabinów, to Rząd Tymczasowy zatroszczył się o to, by im dostarczyć ich z naddatkiem, nie było robotnika, który nie posiadałby co najmniej jednego, a czasem kilku karabinów. Z oddalenia niebezpieczeństwo było równie dobrze widoczne jak z bliska. W prowincjach oburzano się i gniewano na Paryż, po raz pierwszy od sześćdziesięciu lat pojawiła się myśl, by mu się przeciwstawić. Zbrojono się i zachęcano do przyjścia na odsiecz Zgromadzeniu, wysyłano mu tysiące adresów z gra- 4 25 lutego Rząd Tymczasowy wydał dekret, którym zobowiązywał się do „zapewnienia pracy każdemu obywatelowi". Dekretem z 26 lutego utworzone zostały „warsztaty narodowe". W intencji Louisa Blanc, rząd miał dostarczyć grupie robotników tego samego zawodu kapitału do założenia warsztatu, którym sami będą zarządzali. Wykonanie poleceń dekretu należało jednak do Piotra Marie, ministra robót publicznych, który zorganizował bezrobotnych wedle wzorów militarnych i zatrudnił ich w budownictwie i przy pracach drogowych, bez względu na kwalifikacje, a więc wbrew idei inicjatora dekretu. Dla zatrudnionych w warsztatach zabrakło wkrótce zajęcia. tulacjami za jego zwycięstwo z 15 maja. Niechętne nastawienie do Republiki wzbudzały upadek handlu, ciągłe zamieszki, obawa przed socjalizmem, wyraz tej niechęci dawano przede wszystkim w tajnych głosowaniach. W dwudziestu jeden departamentach miały się odbyć wybory uzupełniające, głosowano przeważnie na ludzi, którzy w oczach wyborców reprezentowali w taki czy inny sposób ideę monarchii. Pan Mole został wybrany w Bordeaux, Thiers w Rouen. W tym też czasie po raz pierwszy i nagle wypłynęło imię Ludwika Napoleona. Został wybrany jednocześnie w Paryżu i kilku innych departamentach5, dostał głosy od republikanów, legitymistów i demagogów, bo naród był wówczas jak zalęknione stado, które gubi drogę i rozbiega się w różne strony. Dowiadując się o wyborze Ludwika Napoleona nie przypuszczałem, że w rok później, dokładnie co do dnia, będę jego ministrem. Wyznam, że na powrót dawnych przywódców parlamentarnych patrzyłem z żalem i dużymi obawami, nie dlatego, bym nie uznawał ich talentów i umiejętności, lecz lękałem się, że ich obecność odsunie ku Góralom umiarkowanych republikanów, którzy się do nas zbliżyli. Poza tym znałem ich nadto dobrze, by nie wiedzieć, że ledwo wróciwszy od spraw publicznych zechcą nimi kierować, a jeśli nimi nie będą kierowali, mało im będzie zależało na ocaleniu kraju. Otóż taki obrót rzeczy wydawał mi się przedwczesny i niebezpieczny. Naszą i ich rolą było pomagać rozsądnym republikanom w rządzeniu Republiką, nie usiłując nią rządzić nawet 5 Ludwik Napoleon wrócił z Londynu do Paryża 25 lutego, lecz nie odważył się kandydować w kwietniowych wyborach do Konstytuanty. W wyborach uzupełniających 4 czerwca przeszedł w czterech departamentach. Wbrew ustawie z 1832 r., zakazującej wstępu do Francji rodzinie Bonapartych, Zgromadzenie jego wybór zaakceptowało dwiema trzecimi głosów. pośrednio, a przede wszystkim nie sprawiając wrażenia, że do tego zmierzamy. Ze swej strony nie wątpiłem, że jesteśmy w przededniu straszliwej walki, lecz całą jej grozę uprzytomniłem sobie dopiero dzięki rozmowie, jaką w tym czasie odbyłem ze słynną panią Sand6. Spotkałem ją u jednego z mych angielskich przyjaciół, Milnesa7, członka Izby Gmin, który przebywał wówczas w Paryżu. Milnes był rozsądnym chłopcem, który robił, i co rzadsze, mówił wiele głupot. Iluż to w mym życiu widziałem ludzi, o których można powiedzieć, że mają dwa niepodobne do siebie profile: z jednej strony człowiek rozsądny, z drugiej — niemądry. Ilekroć Milnesa widziałem, tylekroć był kimś lub czymś opętany. Tym razem była to pani Sand, i mimo niewesołych wydarzeń uparł się wydać na jej cześć obiad literacki. Uczestniczyłem w tym obiedzie, a dni czerwcowe, które zaraz potem nastąpiły, zamiast zatrzeć, utrwaliły moje o nim wspomnienie. Towarzystwo było bardzo mieszane. Poza panią Sand spotkałem tam pewną młodą Angielkę, której nazwiska zapomniałem, lecz której miły i skromny wygląd mnie uderzył i która mu- 6 George Sand (właśc. Aurore Dupin baronowa Dudevant) (1804-1876) - znana powieściopisarka związana z demokratami i socjalistami. Wzięła udział w rewolucji lutowej. Redagowała «Biuletyn Republiki» wydawany przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych dla politycznej edukacji ludu. «Biuletyn» objaśniał najważniejsze wydarzenia i decyzje rządu, jego numerem 16 George Sand wywołała skandal, ponieważ wezwała lud paryski do insurekcji gdyby wybory do Zgromadzenia nie przyniosły zwycięstwa republikanom. Po zajściach 15 maja pisarka wycofała się do wiejskiej posiadłości w Nohant. 7 Richard Monckton-Milnes lord Houghton (1809 — 1885) — pisarz angielski, członek Parlamentu, zajmował się mecenatem artystycznym, w Londynie znany z upodobania w wydawaniu przyjęć, na które spraszał ekscentrycznie dobrane towarzystwo. siała być zdziwiona kompanią, w jakiej się znalazła, kilkoma mało znanymi pisarzami i Mériméem8. Niektórzy z zaproszonych nie znali się wcale, inni aż nadto dobrze. Jeśli się nie mylę, do tych ostatnich należeli pani Sand i Mérimée. Nie tak dawno łączył ich związek tyleż czuły, co krótkotrwały. Powiadano nawet, że swój romans przeprowadzili wedle reguł Arystotelesa, w całej akcji zachowując jedność miejsca i dnia. Nasz gospodarz zza Kanału nic nie wiedział o tej historii i dość niezręcznie zaprosił oboje nie uprzedzając ich o tym. Odnaleźli się więc znienacka i po raz pierwszy od swej przygody, a ponieważ pani Sand miała za złe Mériméemu, że odniósł triumf tak prędki i tak krótko z niego korzystał, oboje byli zrazu wielce zakłopotani, lecz szybko się otrząsnęli i przez resztę wieczoru zachowywali się naturalnie. Milnes posadził mnie obok pani Sand. Nigdy jeszcze z nią nie rozmawiałem i sądzę, że nawet jej nie widziałem (rzadko przebywając w świecie literackich awanturników, w którym ona się obracała). Gdy jeden z moich znajomych spytał ją, co sądzi o mojej książce na temat Ameryki, odpowiedziała: „Proszę pana, mam zwyczaj czytywać wyłącznie książki ofiarowane mi przez ich autorów". Wobec pani Sand byłem głęboko uprzedzony, ponieważ nie znoszę piszących kobiet, a zwłaszcza tych, co budują systemata ze słabości swojej płci, zamiast interesować ukazując je we właściwym świetle. Mimo to, pani Sand bardzo mi się spodobała. Rysy miała dość grube, lecz spojrzenie zachwycające, zdawało się, że cała jej inteligencja skupiła się w oczach, resztę twarzy pozostawiając materii. Przede wszystkim jednak uderzyła mnie w niej naturalna swoboda właściwa wielkim umysłom. W rzeczy samej, cechowała ją prawdziwa prostota w obejściu i w wysłowieniu, 8 Prosper Mérimée (1803-1870) — znany pisarz romantyczny, tłumaczył Puszkina i Gogola. Od 1833 r. pełnił funkcję generalnego konserwatora zabytków. W r. 1844 wszedł do Akademii Francuskiej. połączona może z nieco sztuczną prostotą stroju. Wyznam, że wykwintniej ubrana wydałaby mi się jeszcze prostsza. Przez całą godzinę mówiliśmy o sprawach publicznych, w tym czasie nie można było mówić o czymś innym. Poza tym na swój sposób pani Sand była politykiem. To, co mi powiedziała, uderzyło mnie ogromnie. Po raz pierwszy miałem bezpośrednią i prywatną styczność z osobą, która mogła mi powiedzieć część z tego, co działo się w obozie naszych przeciwników. Stronnictwa nie znają się wzajemnie, zbliżają się, spierają z sobą lub ścierają, nigdy się sobie nie przyglądają. Pani Sand odmalowała mi w szczegółach i z wielką żywością sytuację paryskich robotników, ich organizację, ich liczebność, ich uzbrojenie, przygotowania, myśli, uczucia, ich straszliwą determinację. Obraz wziąłem za przesadzony, że nie był, dowiódł tego bieg wypadków. Wydało mi się, że ona sama lęka się ludowego zwycięstwa i nieco teatralnie lituje się nad naszym losem. „Niech pan przestrzeże przyjaciół, by nie popychali ludu na ulice drażniąc go lub niepokojąc, ja ze swej strony pragnę skłonić moich przyjaciół do cierpliwości, bo jeżeli zacznie się walka, niech pan mi wierzy, zginiecie wszyscy". Po tych pocieszających uwagach rozstaliśmy się i już nigdy potem jej nie widywałem. IX DNI CZERWCOWE (Sorrento) Oto więc doszedłem do powstania czerwcowego, największego i najosobliwszego w naszej historii, a może w historii w ogóle. Największego, ponieważ w ciągu czterech dni walczyło ponad sto tysięcy ludzi, zginęło pięciu generałów1, najosobliwszego, ponieważ powstańcy nie mieli ani haseł bojowych, ani sztandarów, ani dowódców, a mimo to prowadzili walkę w najlepszym porządku i ze znajomością rzeczy, które zadziwiły starych oficerów. Pośród podobnego rodzaju zdarzeń, które zaszły przez ostatnie sześćdziesiąt lat, wyróżniało się ono tym, że miało na celu nie zmianę formy rządów, lecz wywrócenie porządku społeczeństwa. Prawdę powiedziawszy, było nie walką polityczną (w sensie, jaki dotychczas nadawaliśmy temu słowu), lecz bitwą klasową, rodzajem wojny domowej. Taki charakter nadały rewolucji lutowej fakty, podobnie jak o jej ideach przesądziły teorie socjalistyczne, a raczej zrodziła się ona w sposób naturalny z tych idei, tak jak syn rodzi się z matki. Widzieć w niej trzeba przede wszystkim wysiłek robotników, brutalny i ślepy, lecz potężny, ażeby wyrwać się koniecznościom ich kondycji, którą odmalowano im jako bezprawną, i ażeby mie- 1 Generałowie Brea, Damesme, Duvivier, Négrier i Renault. czem otworzyć sobie drogę do tego urojonego dobrobytu, który z daleka ukazywano im jako ich przyrodzone prawo. To właśnie owa mieszanina zachłanności i fałszywych teoryj, przyczyniwszy się do wybuchu powstania, nadała mu później jego niebywały i straszny charakter. Zapewniano tych biednych ludzi, że mienie bogatych ma źródło w swego rodzaju kradzieży na nich dokonywanej. Zapewniano ich, że nierówności majątkowe są równie przeciwne moralności i społeczeństwu, jak naturze. Bieda oraz emocje przyszły z pomocą i wielu w to wszystko uwierzyło. Owo mętne i fałszywe poczucie prawa, które złączyło się z brutalną przemocą, dodało jej energii, wytrwałości i tęgości, jakich bez niego nigdy by nie miała. Trzeba też podkreślić, że to straszliwe powstanie nie było dziełem pewnej liczby konspiratorów, lecz zrywem całej społeczności, jednej przeciw drugiej. Wzięły w nim udział kobiety na równi z mężczyznami. Gdy ci walczyli, one przygotowywały i donosiły amunicję, a kiedy przyszło się poddać, przystały na to ostatnie. Można rzec, że te kobiety wniosły do walki emocje gospodyń domowych, liczyły, że zwycięstwo ulży doli ich mężów i pozwoli im na wychowanie dzieci. Zasmakowały w tej wojnie, jak mogłyby zasmakować w loterii. Co zaś do strategicznych talentów, jakie okazało pospólstwo, to wrodzona wojowniczość Francuzów, bogate doświadczenie insurekcyj, a zwłaszcza wojskowa edukacja, jaką otrzymują w większości młodzi mężczyźni z ludu, stanowią wystarczające wyjaśnienie. Połowa paryskich robotników służyła w armii i zawsze z chęcią chwyta ponownie za broń. W rozruchach pełno jest zazwyczaj byłych żołnierzy. Gdy 24 lutego Lamoriciére był otoczony przeciwnikami, dwa razy ocalili mu życie powstańcy, którzy walczyli pod nim w Afryce i u których wspomnienia obozowe wzięły górę nad opętaniem wojną domową. Wiadomo, że okazję do powstania dała akcja warsztatów narodowych. Nie ośmieliwszy się zwolnić za jednym zamachem tej groźnej milicji, jaką tworzyli ich pracownicy, spróbowano ją rozproszyć wysyłając część robotników na prowincję. Ci ostatni jednak wyjazdu odmówili. 22 czerwca przebiegali Paryż wielkimi gromadami, rytmicznie i monotonnie zawodząc: „Nie wyjedziemy, nie wyjedziemy..." Przed Komisję Wykonawczą stawiały się ich deputacje ze stanowczymi protestami, lecz spotkawszy się z odmową odchodziły zapowiadając, że nazajutrz ludzie chwycą za broń. Wszystko więc świadczyło, że długo oczekiwany kryzys wreszcie nadszedł. Łatwo sobie wyobrazić, że docierające do Zgromadzenia nowiny wywoływały wielkie zaniepokojenie. Nie zakłóciły jednakże ustalonego porządku obrad, Zgromadzenie, mimo że poruszone, ciągnęło rozpoczętą debatę i nawet się jej uważnie przysłuchiwało. Prawda, że chodziło o ważną ustawę gospodarczą i że słuchano znakomitego mówcy. Rząd przedstawił projekt wykupienia całej kolei żelaznej. Przeciwstawił się temu Montalembert2. Sprawa była dobra, ale wystąpienie jeszcze lepsze, ani przedtem, ani potem nie słyszałem go tak dobrze mówiącego, wprawdzie tym razem się z nim zgadzałem, ale sądzę, że przeszedł samego siebie nawet w oczach przeciwników. Atakował ostro, lecz bez zwykłej u niego popędliwości i przesady. Poczucie zagrożenia miarkowało jego wrodzoną zuchwałość i pętało jego paradoksalny i zaczepny dowcip, miał bowiem, jak większość zawodowych mówców, więcej śmiałości w języku niźli odwagi w sercu. 2 Charles Forbes hrabia de Montalembert (1810 — 1870) - publicysta, rzecznik liberalnego katolicyzmu, przyjaciel Lacordaire'a, mianowany parem przez Ludwika Filipa, w r. 1844 stał się jednym z przywódców stronnictwa katolickiego, wybrany w 1848 r. do Konstytuanty zasiadał ze skrajną prawicą. Zgromadzenie zakończyło obrady nie zająwszy się tym, co zachodziło na wewnątrz. 23 czerwca, gdy udawałem się do Izby nieco wcześniej niż zwykle, zobaczyłem mnóstwo omnibusów wokół placu Madeleine, z czego wniosłem, że zaczęto na ulicach wznosić barykady, co mi potwierdzone po przybyciu do gmachu. Wątpiono jednak, czy chodzi o poważne wystąpienie zbrojne. Postanowiłem sam się przekonać jak wygląda sytuacja i wraz z Corcellesem wybrałem się w okolice Ratusza. We wszystkich uliczkach sąsiadujących z tym gmachem napotykałem na lud zajęty budowaniem barykad, pracę tę wykonywał z inżynierską sprawnością i metodycznością, rozbierając bruk o tyle tylko, o ile to było potrzebne dla zgromadzenia graniastych kamieni, z których układał gruby i solidny mur, dbając wszakże o pozostawienie pod ścianami domów wąskich przerw dla ułatwienia cyrkulacji. Ponieważ spieszno nam było rozeznać się w stanie miasta, postanowiliśmy się rozstać, Corcelles poszedł w jedną stronę, ja w drugą. Jego wyprawa o mało się źle nie skończyła. Opowiadał mi potem, że przebywszy bez kłopotu wiele na wpół postawionych barykad, został przy jednej z nich zatrzymany. Wznoszący ją ludzie z ludu, widząc jak jakiś elegancki jegomość w czarnym surducie przechadza się spokojnie po brudnych uliczkach otaczających Ratusz i jak ogląda ich z miną pogodną i zaciekawioną, wpadli na pomysł, by zatrudnić tego podejrzanego obserwatora. Zaprosili go więc, ażeby w imię braterstwa przyłożył ręki do ich dzieła. Corcelles był waleczny jak Cezar, lecz nie bez racji uznał, że w tych okolicznościach będzie najlepiej, jeśli usłucha bez szemrania. Zabrał się więc szparko do wyrywania brukowców i starannego ich układania jeden na drugim. Wrodzona nieporadność i roztargnienie wybawiły go z opresji, został niebawem zwolniony jako zbędny pomocnik. Mnie nic podobnego się nie przydarzyło. Obszedłem ulice dzielnicy Saint-Martin i Saint-Denis nie natrafiając na bary kady, ale poruszenie panowało wszędzie nadzwyczajne. Wracając, spotkałem na ulicy Jeuneurs gwardzistę narodowego spryskanego krwią i resztkami mózgu, był bardzo blady i wracał do domu. Spytałem go, co się stało. Powiedział mi, że pod bramą Saint-Denis jego batalion wszedł pod morderczy ogień, jeden z jego towarzyszy, którego nazwisko mi wymienił, został tuż przy nim zabity; krew i miazga, jaką był zbryzgany, należała do tego nieszczęśnika. W drodze do Zgromadzenia dziwiłem się, że nie spotykam ani jednego żołnierza. Dopiero znalazłszy się naprzeciw Pałacu Burbońskiego dostrzegłem wreszcie znaczne kolumny maszerującej piechoty, za którą ciągnęły armaty. Na czele wojska, konno i w paradnym mundurze jechał Lamoriciere. Na jego twarzy malował się zapał wojenny, jakiego nigdy nie widziałem i, można by rzec, prawie radość. I jakkolwiek wielka porywczość cechowała go z urodzenia nie sądzę by tylko ona ożywiała go w tej chwili, dołączyła się do niej żądza pomsty za niebezpieczeństwa i zniewagi jakich doznał w lutym — „Na co czekacie? — spytałem go - Pod bramą Saint-Denis doszło już do walk, a okolice Ratusza pokrywają się barykadami — Cierpliwości — odrzekł. Właśnie tam idziemy. Sądzi pan, że jesteśmy na tyle głupi, żeby rozpuścić naszych żołnierzy po uliczkach przedmieść w takim dniu jak dzisiejszy? Nie! najpierw pozwolimy powstańcom skoncentrować się w dzielnicach, którymi zawładnęli i potem ruszymy, aby ich tam zgnieść. Tym razem nam nie ujdą". Gdy zbliżałem się do Zgromadzenia, rozpętała się niesamowita burza, która zalała miasto. Miałem cichą nadzieję, że tego dnia zła pogoda wybawi nas z kłopotów. Wystarczyłaby może w przypadku zwykłych zamieszek, ponieważ lud Paryża potrzebuje ładnej pogody, ażeby się bić i bardziej obawia się deszczu niż kanonady. Ale nadzieję tę szybko straciłem, z każdą chwilą nowiny stawały się coraz bardziej niepokojące. Zgromadzenie, które chciało podjąć normalną pracę, nie może się na niej skupić, wytrącone z równowagi poruszeniem z zewnątrz, nie chce mu ulec, odchodzi od porządku obrad, powraca doń, znów odchodzi i wreszcie porzuca go całkowicie, by zająć się wyłącznie sprawami wojny domowej. Jedni posłowie wchodzą na mównicę i opowiadają co widzieli w Paryżu, inni proponują różne środki zaradcze. Falloux3 w imieniu komitetu opieki społecznej zgłasza projekt dekretu rozwiązującego warsztaty narodowe i otrzymuje brawa. Czas upływa na jałowych dyskusjach i przemówieniach. Nic nie było dokładnie wiadome, co chwila domagano się obecności Komisji Wykonawczej, by przedstawiła sytuację Paryża, ta jednak się nie stawia. Nie ma nic bardziej nieszczęsnego nad widok Zgromadzenia podczas kryzysu, gdy brakuje rządu. Staje się ono podobne do człowieka pełnego jeszcze życia i dążeń, lecz sparaliżowanego i bezradnie się miotającego przeciw bezwładowi swych organów. Pojawiają się wreszcie dwaj członkowie Komisji Wykonawczej, oświadczają, że sytuacja jest groźna, lecz że można mieć nadzieję, iż przed nocą powstanie zostanie zduszone. Zgromadzenie ogłasza permanencję obrad i wyznacza posiedzenie na wieczór. Po wznowieniu posiedzenia dowiadujemy się, że Lamartine'a przyjmowano ogniem karabinowym ze wszystkich barykad, do których próbował podejść, a dwóch naszych kolegów, Bixio4 3 Frédéric Alfred hrabia de Falloux (1811 — 1886) — publicysta, poseł prawicy od 1846 r. Wybrany w 1848 do Konstytuanty, swoim projektem rozwiązania warsztatów narodowych spowodował czerwcową rewoltę robotników. Od 1849 r. minister oświecenia publicznego. W czerwcu 1848 przewodniczył pracom parlamentarnego komitetu opieki społecznej. 4 Jacques-Alexandre Bixio (1808— 1865) — doktor medycyny i publicysta, uczestniczył w rewolucji 1830 r. Deputowany do Konstytuanty, ranny w starciach ulicznych 24 czerwca. i Dornes5 zostało śmiertelnie rannych, gdy próbowali przemawiać do powstańców. Bedeau otrzymał postrzał w udo przy wejściu na przedmieście Saint-Jacques, wielu doskonałych oficerów jest zabitych lub niezdolnych do walki. Jeden z deputowanych, Considérant6, mówi o ustępstwach wobec robotników. Na te słowa Zgromadzenie - niespokojne i zdenerwowane, ale nie słabe — reaguje oburzeniem. „Do rzeczy — słychać zewsząd wściekłe krzyki — tak mówić będzie wolno po zwycięstwie!" Reszta wieczoru i część nocy upływają na dyskusjach, wysłuchiwaniu nowin i oczekiwaniu. Około północy zjawia się Cavaignac7. Od popołudnia Komisja Wykonawcza przekazała w jego ręce całą władzę wojskową. Głosem dobitnym i suchym, w prostych i precyzyjnych słowach, Cavaignac opowiada najważniejsze wydarzenia dnia. Powiadamia nas, że wszystkim pułkom rozmieszczonym wzdłuż linii kolejowych wydał rozkaz marszu na Paryż i że okoliczne oddziały Gwardii Narodowej zostały postawione w stan pogotowia, kończy mówiąc, że powstańcy zostali wyparci poza rogatki i że można liczyć na opanowanie miasta. Zmęczone i wyczerpane Zgromadzenie zawiesza posiedzenie do ósmej rano, pozostawiając na nocnym dyżurze tylko swoje biuro. 5 Auguste Dornés (1799—1848) - dziennikarz w «Le National», przyjaciel Marrasta, umiarkowany republikanin, deputowany do Konstytuanty. Zmarł wskutek ran odniesionych w czerwcu 1848 r. 6 Prosper-Victor Considérant (1808-1893) - socjalista, uczeń Fouriera. Wybrany do obu Zgromadzeń II Republiki, po zorganizowaniu 13 czerwca 1849 manifestacji przeciwko wysłaniu francuskich wojsk do Rzymu opuścił wraz z Ledru-Rollinem Francję. 7 Louis-Eugene Cavaignac (1802 — 1857) — generał, walczył w Algierii, członek partii republikańskiej. W 1848 mianowany ministrem wojny, potem naczelnikiem Komisji Wykonawczej. Kandydował w wyborach prezydenckich i uzyskał, 1,5 miliona głosów. Przeszedł w wyborach do Legislatywy. Gdy opuściwszy tę pełną jeszcze zgiełku salę znalazłem się o pierwszej po północy na moście Royal i gdy stamtąd zobaczyłem Paryż spowity ciemnościami, spokojny jak uśpione miasto, z trudem tylko mogłem sobie uprzytomnić, że wszystko, co od rana widziałem i słyszałem, było prawdą, a nie czystym tworem mojej wyobraźni. Przechodziłem zupełnie pustymi ulicami i placami. Ani jednego szmeru, ani jednego krzyku. Można by rzec, że pracowity lud, strudzony dniem, wypoczywa zanim nazajutrz powróci do spokojnej krzątaniny. Beztroski nastrój tej nocy udzielił się mnie samemu, wmówiłem sobie, że już zwyciężyliśmy i wróciwszy do siebie natychmiast zasnąłem. Obudziłem się wczesnym rankiem, ale słońce dawno już weszło nad horyzont, bo był to czas najdłuższych dni w roku. Otwierając oczy posłyszałem suchy i metaliczny dźwięk, który wstrząsał szybami i zaraz gasł w ciszy Paryża. „Co to?" - spytałem. Odpowiedziała mi żona — „Armaty, słyszę je od dobrej godziny. Nie chciałam cię budzić, bo myślę, że bardzo dziś będziesz potrzebował sił". Pospiesznie się ubrałem i wyszedłem. Zewsząd dochodziło bicie bębnów na apel. Dzień wielkiej bitwy nadszedł naprawdę. Gwardziści narodowi pod bronią wybiegali z domów, wszyscy, których widziałem wydawali mi się pełni energii, huk dział wywabiał ludzi dzielnych, inni pozostawali u siebie. Ogarnęła ich jednak desperacja, uważali, że Komisja Wykonawcza źle nimi dowodzi lub ich zdradziła i straszliwie na nią złorzeczyli. Tak głęboka nieufność wojska do dowództwa wydała mi się groźną oznaką. Idąc dalej trafiłem na początku ulicy Saint-Honore na tłum robotników, którzy trwożnie wsłuchiwali się w huk armat. Wszyscy byli ubrani w bluzy, które jak wiadomo służą im za strój zarówno roboczy jak bojowy, nie posiadali jednakże broni, ale z oczu im patrzyło, że gotowi są za nią chwycić. Z ledwie skrywaną radością stwierdzali, że kanonada zdaje się zbliżać, co znaczyło, że powstanie się rozszerza. Potwierdzało to moje przypuszczenie, że cała klasa pracownicza, bądź ramieniem, bądź sercem przy łączyła się do walki. Insurekcyjny duch krążył z krańca na kraniec i po każdej części tej wielkiej klasy, jak krew w jednym ciele, wypełniał dzielnice, gdzie się bitwa nie toczyła i te, gdzie się toczyła, przeniknął do naszych domostw, był wokół nas, pod nami i nad nami. Nawet miejsca, których czuliśmy się panami, chowały wrogów pośród domowników, nastrój wojny domowej przepełniał cały Paryż i musiało się nim oddychać, gdziekolwiek by się schronić. W związku z tym naruszę regułę, jaką sobie narzuciłem, by nie odwoływać się do cudzych relacji, i przytoczę historyjkę, jaką w kilka dni później opowiedział mi mój kolega Blanqui8, jest ona błaha, lecz znakomicie oddaje oblicze czasu. Blanqui wziął do siebie ze wsi jako służącego syna pewnego biedaka, którego nędza go wzruszyła. Wieczorem dnia, w którym zaczęło się powstanie, usłyszał jak chłopiec ten powiedział sprzątając ze stołu po kolacji: „W przyszłą niedzielę (był to czwartek), to już my będziemy jedli skrzydełka od kury". Na co mała dziewczynka, która też u niego służyła, odrzekła: „I będziemy nosić ładne sukienki z jedwabiu". Cóż mogłoby lepiej odmalować stan umysłów niż ów dziecinny obrazek naiwnej pożądliwości? A dopełnia go to, że Blanqui niczym nie zdradził, że usłyszał tę dwójkę dzieciuchów, bo wielce się ich obawiał. Dopiero w dzień po zwycięstwie pozwolił sobie odesłać do rodzinnych ruder tak ambitnego młodzieńca, jak małą elegantkę. Doszedłem wreszcie do Zgromadzenia. Posłowie zbiegali się tłumnie, choć nie nadeszła wyznaczona godzina - zwoływał ich huk armat. Gmach wyglądał jak warownia, wokół rozłożyły się bataliony, armaty stały wymierzone we wszystkie prowadzące doń ulice. 8 Jérôme-Adolphe Blanqui (1798 — 1854) — ekonomista, starszy brat rewolucjonisty Augusta Blanqui. Od 1838 członek Akademii Nauk Moralnych i Politycznych. Od 1846 deputowany, wybrany do Konstytuanty. Zgromadzenie okazywało zdecydowanie, lecz było niespokojne, ku czemu, trzeba powiedzieć, miało powody. Poprzez sprzeczne doniesienia łatwo było dostrzec, że mieliśmy do czynienia z najpowszechniejszym, najlepiej uzbrojonym i najzacieklejszym z powstań, jakie oglądał Paryż. Warsztaty narodowe i rewolucyjne bandy zwolnionych zasilały je w zdyscyplinowanych i wyćwiczonych żołnierzy oraz w dowódców. Rozszerzało się z każdą chwilą i biorąc pod uwagę, że wszystkie wielkie powstania od lat sześćdziesięciu były zwycięskie, trudno było nie przewidywać, że i to zwycięży. Przeciwnikom mogliśmy przeciwstawić tylko bataliony mieszczan, oddziały rozbrojone w lutym i dwadzieścia tysięcy młodych i niezdyscyplinowanych żołnierzy gwardii ruchomej, którzy byli synami, braćmi lub krewnymi powstańców i których nastawienie pozostawało wielce niepewne. Najbardziej jednak lękaliśmy się naszych przywódców. Członkowie Komisji Wykonawczej budzili w nas głęboką nieufność. W tym względzie spotkałem się w Zgromadzeniu z tymi samymi uczuciami, jakie przejawiała Gwardia Narodowa. Wątpiliśmy w wierność niektórych, a w kompetencję wszystkich. Byli zbyt liczni, ażeby działać zgodnie, a gdyby nawet doszli do zgody — zbyt byli ludźmi pióra i słowa, ażeby działać skutecznie. Odnieśliśmy jednak zwycięstwo nad owym straszliwym powstaniem, więcej, ocaliło nas to, co było w nim tak groźne, zgodnie ze słynnym powiedzeniem, które nigdy chyba nie było prawdziwsze: „Bylibyśmy zgubieni, gdybyśmy nie byli tak bliscy zguby"9. Gdyby rewolta była mniej radykalna i objawiła się z mniejszą gwałtownością, większość mieszczan pozostałaby prawdopodobnie w domach, a Francja nie przyszłaby nam z pomocą. Samo Zgromadzenie byłoby może ustąpiło, tego chciałaby 9 Słowa te miał wypowiedzieć Louis de Conde (1530 — 1569) w czasie wojen religijnych. mniejszość jego członków, i energia całości zostałaby przez to osłabiona. Lecz powstanie było tej natury, że wszelkie układy od razu wydały się niemożliwe, że od pierwszego dnia nie pozostawiło nam innego wyboru jak zwyciężyć lub zginąć. Dla tej samej przyczyny żaden znaczniejszy człowiek nie stanął na jego czele. Jest rzeczą zwyczajną, że powstania, mówię o powstaniach zwycięskich, zaczynają się bez przywódców, lecz w końcu zawsze ich znajdują. To zaś powstanie nie wyłoniło żadnego, objęło wszystkie klasy ludowe, lecz nie wyszło poza ich obręb. Nie ośmielili się za nim opowiedzieć nawet Górale w Zgromadzeniu, niektórzy byli mu przeciwni. Nie stracili nadziei, że do swych celów dojdą inną drogą, obawiali się ponadto, by zwycięstwo robotników nie okazało się fatalne dla nich samych. Przestrach budziły w nich ślepe, grube i zachłanne żądze, które wpychały ludowi broń do rąk, żądze w istocie tak samo prawie niebezpieczne dla tych, którzy im sprzyjają nie poddając się im całkowicie, co dla tych, którzy je potępiają i zwalczają. Jedyni ludzie, którzy mogli stanąć na czele powstańców, pozwolili się jak głupcy ująć przedwcześnie 15 maja i odgłosy walk słyszeli przez mury baszty w Vincennes 10. Mimo, że mocno zajmowały mnie sprawy publiczne, nie przestawał mnie szarpać niepokój o moich bratanków. Powrócili do swojego małego seminarium i przypuszczałem, że powstanie musiało się zbliżyć do miejsca, które zamieszkiwali, jeśli już go nie dosięgło. Postanowiłem zabrać ich stamtąd do siebie, ponieważ ich rodzice wyjechali z Paryża. Ponownie więc przebyłem długą drogę, która dzieli Pałac Burboński od ulicy Notre-Dame-des-Champs. Natrafiłem na kilka barykad. 10 Podparyski zamek wzniesiony w XIII w., wielokrotnie przebudowywany, dziś w obrębie Paryża. Od XVII w. służył m. in. jako więzienie stanu. wzniesionych nocą przez zbłąkane dzieci powstańców, za dnia zostały one opuszczone lub zdobyte. Dzielnice, przez które przechodziłem, rozbrzmiewały jakąś diabelską muzyką, mieszaniną bębnów i trąbek, których urywane, niezgodne i dzikie dźwięki były mi nieznane. W istocie, słyszałem tę muzykę po raz pierwszy i nie usłyszałem jej nigdy potem. Był to apel generalny, który wolno było ogłaszać tylko w wypadku skrajnego zagrożenia, ażeby zwołać wszystkich pod broń. Wszędzie gwardziści narodowi wyskakiwali z domów, wszędzie gromady robotników w bluzach słuchały dźwięków apelu i armat z ponurymi minami. Bitwa nie doszła jeszcze do ulicy Notre-Dame-des-Champs, ale była blisko. Wziąłem ze sobą bratanków i powróciłem do Izby. Gdy się do niej zbliżałem i gdy znajdowałem się już pośród wojska, które jej strzegło, drogę zatarasowała mi stara kobieta popychająca wózek z jarzynami. Ponieważ nie ustępowała powiedziałem jej dość ostro, by zrobiła przejście. Zamiast się usunąć, puściła wózek i rzuciła się na mnie z taką zaciekłością, że z trudem się zasłaniałem. Przeraził mnie okropny i odrażający wyraz jej twarzy, na której malowały się demagogiczne pasje i wściekłość wojny domowej. Wspominam to błahe wydarzenie, ponieważ dostrzegłem w nim wówczas, i słusznie, istotny symptom. W czasie gwałtownych kryzysów nawet czyny, które nie mają żadnego związku z polityką, nabierają osobliwie charakteru buntowniczego i gniewnego, który nie umyka bystremu spojrzeniu i który staje się niechybną oznaką powszechnego stanu umysłów. Owe silne emocje stwarzają rodzaj rozpalonej atmosfery, w której uczucia jednostek rozgrzewają się i zaczynają wrzeć. Zgromadzenie zastałem rozstrojone tysiącem ponurych pogłosek. Insurekcja wszędzie zdobywała teren. Jej ognisko, by tak rzec jej tułów mieścił się za Ratuszem, stamtąd coraz bardziej wyciągała swe długie ramiona na prawo i na lewo, ku przed mieściom paryskim i nam samym groziła zamknięciem. Kanonada zbliżała się wyczuwalnie. Nowinom prawdziwym towarzyszyło mnóstwo kłamliwych plotek. Jedni rozpowiadali, że naszemu wojsku zaczyna brakować amunicji, inni zaś, że jego część złożyła broń lub przeszła na stronę powstańców. Pan Thiers poprosił Barrota, Dufaure'a, Rémusata, Lanjuinaisa i mnie do osobnego gabinetu. Tam powiedział: „Znam się na powstaniach, wierzcie mi, że to jest najstraszliwsze z wszystkich. Za godzinę powstańcy mogą się tu pojawić i każdy z nas zostanie zmasakrowany. Czy nie sądzicie panowie, że powinniśmy między sobą uzgodnić zaproponowanie Zgromadzeniu, gdy nam się to wyda niezbędne i gdy nie będzie za późno, by zwołało wokół siebie wojsko i pod jego osłoną wyszło z Paryża, ażeby siedzibę Republiki przenieść w miejsce, z którego będziemy mogli wezwać na pomoc armię i Gwardię Narodową z całej Francji?" Mówił to wszystko podnieconym tonem i okazując poruszenie być może większe, niż jest to stosowne w chwilach wielkiego zagrożenia. Widać było, że prześladuje go widmo lutego. Dufaure, który miał wyobraźnię mniej żwawą i który ponadto niechętnie stowarzysza się z ludźmi, których nie lubi, nawet by szukać ocalenia, Dufaure więc wyjaśnił z grymasem i nieco kpiarską flegmą, że nie nadeszła pora, by takie plany rozważać, że można będzie o nich pomówić później, że nasze szanse nie wydają mu się aż tak nikłe, byśmy musieli przemyśliwać nad ostatecznymi środkami, że myśląc tak, sami się osłabiamy. Bez wątpienia miał rację, na jego słowach narada się zakończyła. Natychmiast potem skreśliłem kilka linijek do mojej żony, ażeby jej powiedzieć, że niebezpieczeństwo rośnie z każdą chwilą, że być może Paryż wpadnie w ręce buntowników i że wówczas będziemy zmuszeni go opuścić, ażeby dalej prowadzić wojnę domową poza stolicą. Poleciłem jej, ażeby wolną jeszcze linią kolejową udała się do Saint-Germain i tam czekała na wieści ode mnie. Poprosiłem bratanków, żeby odnieśli list, a sam przyłączyłem się do Zgromadzenia. Radzono nad dekretem, który miał wprowadzić w Paryżu stan oblężenia, zawiesić uprawnienia Komisji Wykonawczej, ustanowić w jej miejsce dyktaturę wojskową sprawowaną przez generała Cavaignac. Zgromadzenie wiedziało dobrze, że tego właśnie chce. Rzecz była więc łatwa do przeprowadzenia, była też nagląca — i stała w miejscu. Co chwila jakieś drobne incydenty, jakieś mało istotne wnioski wstrzymywały i zawracały nurt powszechnej woli, zgromadzenia bowiem łatwo popadają w rodzaj jakby sennego koszmaru, w którym jakaś nieznana i niewidzialna siła kładzie tamę między myślą a czynem i tej pierwszej nie pozwala wyrazić się w tym drugim. Któż mógłby pomyśleć, że to Bastide11 zmusi Zgromadzenie do działania? A jednak zrobił to on. Słyszałem jak nie bez słuszności mawiał o sobie, że nigdy nie potrafi wymyśleć więcej niż piętnaście pierwszych słów przemówienia. Lecz jak zauważyłem przy innych okazjach, czasem ludzie nie potrafiący mówić osiągają lepszy wynik niż najwytrawniejsi mówcy. Przychodzą z jedną tylko myślą, myślą wyrażającą chwilę, i tę myśl oprawną w jedno zwięzłe zdanie składają na mównicy jak napis ryty w kamieniu dużymi literami, napis, który wszyscy widzą i rozpoznają w nim swoją myśl. Bastide objawił się więc nam ze swoim podługowatym, uczciwym i smutnym obliczem i wyrzekł z bolesną miną: „Obywatele, w imię Ojczyzny błagam was, głosujcie jak najprędzej. Mówią, że za godzinę Ratusz może być wzięty". Tymi słowami uciął debatę. Dekret uchwalono w jednej chwili. Sprzeciwiałem się artykułowi, który wprowadzał w Paryżu stan oblężenia, raczej przez odruch niż zastanowienie. Dla tyranii wojskowej mam wrodzoną niechęć i tak wielką odrazę, że słysząc o stanie oblężenia, uczucia te zakipiały w mym 11 Jules Bastide (1800 – 1879) – publicysta, za Restauracji karbonariusz. W r. 1848 mianowany ministrem spraw zagranicznych. sercu i wzięły górę nad uczuciami, jakie powodowało zagrożenie. W tej materii popełniłem błąd, który wielkim szczęściem znalazł niewielu naśladowców. Przyjaciele Komisji Wykonawczej rozpowiadali z przekąsem, że jej przeciwnicy a zwolennicy generała Cavaignac mnożyli z rozmysłem przerażające pogłoski, ażeby przyspieszyć głosowanie. Jeżeli rzeczywiście posłużyli się oni takim wybiegiem, chętnie im wybaczę, bo doprowadzili do powzięcia środków niezbędnych dla ocalenia kraju. Przed przegłosowaniem wspomnianego dekretu Zgromadzenie przyjęło przez aklamację inny dekret, który stanowił, że rodziny poległych w walce otrzymają pensję z funduszy skarbowych, a ich dzieci zostaną zaadoptowane przez Republikę. Postanowiono, że sześćdziesięciu członków Izby, wskazanych przez poszczególne biura, rozejdzie się po Paryżu i zapozna gwardzistów narodowych z dekretami uchwalonymi przez Zgromadzenie, ażeby przywrócić ufność tej milicji, o której mówiono, że jest zniechęcona i niepewna. W biurze, którego byłem członkiem, zamiast bez zwłoki mianować komisarzy, przystąpiono do niekończącej się dyskusji na temat zbędności podjętego przez Izbę postanowienia i związanych z nim niebezpieczeństw. Przerwałem tę śmieszną gadaninę, mówiąc: „Panowie, być może Zgromadzenie popełniło błąd, lecz pozwólcie zwrócić sobie uwagę, że gdy już raz i publicznie takie postanowienie podjęto, hańbą byłoby, gdyby Izba się zeń wycofała, hańbą, gdybyśmy się mu nie podporządkowali". Od razu zaczęto głosować i jak przewidywałem, jednogłośnie wybrano mnie komisarzem. Jako kolegów dostałem Cormenina12 i Crémieux, któremu przydzielono Goudchaux 13. 12 Louis-Marie de Lahaye wicehrabia de Cormenin (1788 — 1868) - publicysta, znakomity prawnik. Deputowany w latach 1828 - 1846. Został wybrany do Konstytuanty i przewodniczył komisji opracowującej projekt republikańskiej konstytucji. Ten ostatni byt wówczas najmniej znany, chociaż w swoim rodzaju był pośród nich największym oryginałem. Był jednocześnie radykałem i, rzadkie połączenie, bankierem. Siłą rzeczy musiał więc znać się na interesach i trzon swych przekonań pokrywał kilkoma rozsądnymi ideami, spod których jednakże, koniec końców, wyzierały zawsze szalone teorie. Chociaż przez matkę i ojca miał pochodzenie żydowskie, nic na to w jego wyglądzie nie wskazywało, miał pucołowate policzki, grube czerwone wargi, krótki i pękaty korpus, który pozwalał go brać za kucharza z jakiegoś dobrego domu. Byłoby niemożliwe być bardziej próżnym niż on, bardziej kłótliwym i popędliwym, bardziej wybuchowym i skłonniejszym do wzruszeń. Nie potrafił mówić o kłopotach budżetowych nie roniąc łez, poza tym najwaleczniejszy człowieczek, jakiego można spotkać. Skutkiem niefortunnej dyskusji w biurze, inne deputacje już się były rozeszły, a wraz z nimi przewodnicy i eskorta. Założywszy nasze szarfy14, wyruszyliśmy jednakże w drogę i skierowaliśmy się wzdłuż prawego brzegu Sekwany ku centrum Paryża, zdając się po trosze na przypadek. Insurekcja poczyniła takie postępy, że widać było baterie armatnie strzelające między mostami Pont des Arts i Pont Neuf. Dostrzegając nasze nadejście, gwardziści narodowi patrzyli na nas wyczekująco, zdejmowali z uszanowaniem kapelusze i mówili wzruszonym półgłosem: „Niech żyje Zgromadzenie Narodowe!" Żadna z owacji sprawianych królowi nie wychodziła bardziej z głębi serca i nie wyrażała mniej udanej sympatii. Gdy podsieniami Luwru przedostaliśmy się na plac Carrousel, spostrzegłem, że Cormenin i Crémieux zbaczają nieznacznie w stronę Tuilerii i usły- 13 Michel Goudchaux (1797-1862) - bankier. W Konstytuancie przedstawiciel republikańskiej prawicy. Był ministrem finansów w Rządzie Tymczasowym i ponownie w rządzie Cavaignaka. 14 Oprócz karty „reprezentanta narodu", deputowani posiadali również zewnętrzne insygnia godności poselskiej: szarfy i specjalne medale z wyrytymi na nich nazwiskami. szałem jak nie pamiętam już, który z nich mówił: „Dokąd możemy iść? I co poczniemy bez przewodników? Najlepiej będzie jeśli obejdziemy ogród Tuilerii, w którym stacjonuje dużo rezerwowych batalionów, powiemy im o dekretach Zgromadzenia — Dobra myśl, odrzekł drugi, sądzę nawet, że w ten sposób lepiej niż inni koledzy wypełnimy instrukcje Zgromadzenia. Co można powiedzieć tym, co już walczą? To raczej tych, co są w odwodzie trzeba przygotować do akcji". Zawsze ciekawiło mnie obserwowanie bezwiednych odruchów strachu u ludzi myślących. Głupcy okazują strach po prostacku i bez osłonek, ci natomiast przykrywają go zasłoną tak delikatną, tak misternie utkaną z prawdopodobnych kłamstewek, że w podziwianiu tego dzieła inteligencji można znaleźć niejaką przyjemność. Wyruszałem w złym humorze i jak łatwo się domyślić, spacer po Tuileriach mnie nie nęcił. Skoro piwo, jak powiadają, zostało nawarzone, trzeba było je wypić. Zwróciłem się więc do Goudchaux pokazując mu drogę, jaką wybierali się koledzy. „Widzę, odparł z wściekłą miną, ale ich zostawię i pójdę ogłaszać dekrety Zgromadzenia bez nich". Ruszyliśmy w stronę przeciwległych podcieni. Cormenin i Cremieux dołączyli wkrótce, z lekka zawstydzeni swoimi manewrami. Doszliśmy wnet do ulicy Saint-Honore, której wygląd uderzył mnie może najbardziej z wszystkiego, co widziałem podczas dni czerwcowych. Ulica, tak zazwyczaj ludna i hałaśliwa, była teraz bardziej opustoszała niż zimą o czwartej rano. Gdzie okiem sięgnąć, nie było żywej duszy, sklepiki, bramy i okna były szczelnie pozamykane. Nikt się nie ukazywał, nic się nie ruszało, nie słychać było ani skrzypu kół, ani końskich podków, ani ludzkich kroków, tylko głos armat, który zdawał się rozlegać w opuszczonym mieście. Domy jednak nie były puste, bo w miarę jak się posuwaliśmy, dostrzegaliśmy w oknach kobiety i dzieci, które z nosami przy szybach odprowadzały nas przerażonym wzrokiem. Koło Palais-Royal napotkaliśmy wreszcie duże grupy Gwardii Narodowej i nasza misja się zaczęła. Gdy Cremieux zobaczył, że chodzi tylko o to, by mówić, zaraz nabrał ognia. Opowiedział tym ludziom, co działo się w Zgromadzeniu i zaśpiewał im jakiś dziarski kawałek, który zyskał duży poklask. Przydano nam eskortę i poszliśmy dalej. Długo krążyliśmy po uliczkach tej dzielnicy, aż na ulicy Rambuteau natknęliśmy się na wielką barykadę, której jeszcze nie zdobyto i która nas zatrzymała. Stamtąd powróciliśmy cofając się 15. Na wszystkich tych uliczkach pozostały krwawe ślady niedawnych walk, a na niektórych bito się jeszcze od czasu do czasu. Była to bowiem wojna partyzancka, bez stałego teatru, powracająca nieustannie do opuszczonych przed chwilą miejsc. Najmniej się tego spodziewając, można było zostać ostrzelanym z jakiegoś okienka na poddaszu, a dostawszy się do budynku, zastawało się strzelbę, ale nie strzelca, który uciekł tylnym wyjściem, gdy wyłamywano bramę. Dlatego gwardziści narodowi otrzymali rozkaz pilnowania, żeby mieszkańcy nie zamykali okiennic oraz strzelania do tych, co pokazywali się w oknach. Wypełniali go z taką gorliwością, że mało nie pozabijali różnych ciekawskich, których wielu wychylało się na widok naszych szarf. Podczas tej wędrówki, która trwała jakieś dwie, trzy godziny, musieliśmy wygłosić ze trzydzieści przemówień. Mówię o Cremieux i o sobie, bo Goudchaux potrafił rozprawiać wyłącznie o finansach, zaś Cormenin był, jak wiadomo, zawsze niemy jak ryba. Prawdę powiedziawszy, prawie całe brzemię tego dnia spadło na Cremieux. Obudził we mnie nie tyle może podziw, co zdziwienie. Janvier16 nazwał Cremieux wymowną pchłą. Że też nie widział go tego dnia, zgonionego, rozchełstanego, z twarzą 15 W rękopisie brakuje tu nazw ulic. l6 Eugene Janvier (1800 — 1852) — adwokat, deputowany w latach 1834 - 1848, przedstawiciel konserwatywnej większości i zwolennik Guizota. Za II Republiki wybrany do Legislatywy. pokrytą maską kurzu zlepionego z potem, zadyszanego, krzyczącego, lecz ciągle znajdującego nowe komunały, a raczej nowe słowa i formuły, by oddać jedną myśl, streszczającego to, co rozwinął, rozwijającego to, co streścił, ciągle wymownego, ciągle żarliwego, ciągle oklaskiwanego. Nie było chyba i trudno byłoby sobie wyobrazić człowieka, który byłby brzydszy i bardziej wygadany. Zauważyłem, że gdy gwardziści narodowi dowiadywali się, iż w Paryżu ogłoszono stan oblężenia, byli zadowoleni, a gdy słyszeli, że miejsce Komisji Wykonawczej zajęła dyktatura wojskowa, krzyczeli z radości. Nigdy lud tak się nie cieszył z tego, że odebrano mu wolność i jego rząd. Oto do czego w ciągu dwu miesięcy doprowadziła popularność Lamartine'a. Gdy kończyliśmy mówić, ludzie nas otaczali i dopytywali się czy na pewno Komisja Wykonawcza przestała działać — trzeba było pokazywać im dekret, aby ich zadowolić. Co jednak zauważyłem przede wszystkim, to nieugiętą postawę tych ludzi, przyszliśmy dodać im odwagi, a to raczej oni nam jej dodawali. „Trzymajcie się mocno w Zgromadzeniu — krzyczeli do nas — a my będziemy trzymali się tutaj, żadnych pertraktacji z powstańcami. Damy sobie radę z tym buntem, wszystko dobrze się skończy". Nigdy nie widziano Gwardii Narodowej tak zdecydowanej i sądzę, że się to już nie powtórzy, jej odwaga płynęła z konieczności i z desperacji, wynikała z okoliczności, które nie wrócą. Tego dnia Paryż był podobny do owych starożytnych miast, których mieszkańcy bohatersko stawali na murach, ponieważ wiedzieli, że po zdobyciu miasta czeka ich los niewolników. Gdy wracaliśmy do Zgromadzenia, Goudchaux nas opuścił. „Teraz, gdy wypełniliśmy naszą misję — rzekł mi przez zaciśnięte zęby z akcentem na pół gaskońskim, na pół alzackim — ja też chcę pójść trochę się pobić". Powiedział to wojowniczym tonem, tak mało pasującym do jego pokojowego wyglądu, że nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Z tego, co się dowiedziałem, poszedł rzeczywiście się bić, i to z takim zapałem, że gdyby nie szczęście, miałby kilka dziur w krągłym brzuszku. Wracałem z tego obchodu ufając w nasze zwycięstwo, to, co zobaczyłem przed Zgromadzeniem jeszcze mnie w tym przekonaniu utwierdziło. Wszystkimi drogami, których nie kontrolowali powstańcy, przybywali nam z pomocą ludzie z całej Francji. Dzięki kolejom żelaznym, przyjeżdżali z punktów oddalonych o ponad pięćdziesiąt mil, chociaż walka rozpoczęła się ledwie w przeddzień wieczorem. Nazajutrz i w następne dni ściągali z odległości stu i dwustu mil. Ludzie ci należeli bez różnicy do wszystkich klas społeczeństwa, było pomiędzy nimi wielu wieśniaków, wielu mieszczan, wielu właścicieli ziemskich i szlachty, wszyscy zmieszani w jednych szeregach. Uzbrojenie mieli niejednolite i niewystarczające, lecz wszyscy ciągnęli na Paryż z niebywałym zapałem, w naszych annałach rewolucyjnych zjawisko tak samo niespotykane i nowe, jak charakter samej insurekcji. Z tą chwilą stawało się oczywiste, że musimy w końcu zwyciężyć, ponieważ powstańców nie zasilały świeże siły, my natomiast mieliśmy w odwodzie całą Francję. Na placu Ludwika XV spotkałem mojego krewniaka, Lepelletiera d'Aunay17, który za ostatnich lat monarchii był wiceprzewodniczącym Izby Deputowanych. Teraz był otoczony uzbrojonymi mieszkańcami swojego kantonu, sam jednak nie miał ani munduru, ani muszkietu, a tylko małą paradną szpadę o srebrnej głowicy, którą zawiesił u boku na pendencie18 z białego płótna założonym przez surdut. Wzruszyłem się do łez widząc w takim stroju owego czło- 17 Félix Le Pelletier d'Aunay (1782 — 1855) — kuzyn Tocqueville'a, deputowany w latach 1827 - 1848, od 1842 wiceprzewodniczący Izby. Po 1848 r. wybrany do Legislatywy. 18 pendent — pas zakładany przez ramię i pierś do noszenia broni białej. wieka, budzącego respekt siwymi włosami. Spytałem go, czy nie przyszedłby do mnie na kolację. „Nie — odpowiedział — co powiedzieliby ci dzielni ludzie, którzy mi towarzyszą i którzy wiedzą, że w razie zwycięstwa insurekcji mam znacznie więcej do stracenia niż oni, gdyby zobaczyli, że ich zostawiam, aby samemu zażywać wygód. Nie, zjem posiłek z nimi i z nimi będę spał na biwaku. O jedno tylko cię proszę, żeby, jeśli się da, przyspieszyć nieco rozdział chleba, który nam przyrzeczono, od rana jesteśmy bez jedzenia". W Zgromadzeniu znalazłem się chyba około trzeciej i już więcej go nie opuszczałem. Resztę dnia wypełniły opowieści o starciach, każda chwila przynosiła jakieś wydarzenie lub jakąś nowinę. Ogłaszano przybycie ochotników z tego czy innego departamentu, doprowadzano jeńców, przynoszono sztandary zdobyte na barykadach. Raportowano o brawurowych czynach i bohaterskich zgonach, nie mijała chwila bez wiadomości o ranieniu lub śmierci jakiejś znaczniejszej osoby. Co do końcowego wyniku dnia, nic jeszcze nie pozwalało go przewidzieć. Przewodniczący zwoływał Zgromadzenie na obrady tylko z rzadka i na krótko, w czym miał słuszność, bo zgromadzenia są jak dzieci, bezczynność skłania je do robienia lub mówienia wielu głupich rzeczy. Za każdym razem sam zdawał relację ze sprawdzonych nowin, jakie nadeszły w przerwie między obradami. Przewodniczącym był jak wiadomo Senard l9, słynny adwokat z Rouen, człowiek odważny, lecz który od młodych lat tak się zaraził aktorskimi manierami zwyczajnymi w komediach odgrywanych przed trybunałami, że utracił zdolność prawdziwego wyrażania prawdziwych uczuć, kiedy przypadkiem 19 Antoine-Marie-Julies Senard (1800-1855) - adwokat, w r. 1847 przewodniczył bankietowi reformistycznemu w Rouen. Przewodniczący zgromadzenia w Konstytuancie, minister spraw wewnętrznych w rządzie Cavaignaka. takowych doznawał. Przykłady bohaterstwa, o których mówił, musiał okraszać swojego przemysłu sztuczkami, a gdy swym uczuciom, jak myślę niekłamanym, dawał wyraz przy pomocy grobowych tonów, drżeń w głosie i swego rodzaju tragicznej czkawki, upodabniał się wówczas do kiepskiego aktora. Nigdy wzniosłość i śmieszność bliżej nie sąsiadowały — wzniosłość biła z faktów, śmieszność od sprawozdawcy. Rozeszliśmy się późną nocą, ażeby trochę odpocząć. Walki ustały, by nazajutrz rozpocząć się na nowo. Insurekcja, wszędzie powstrzymana, nigdzie jeszcze nie została poskromiona. X CIĄG DALSZY DNI CZERWCOWYCH W domu przy ulicy Madeleine, który wówczas zamieszkiwaliśmy, portierem był człowiek mający dość złą sławę w dzielnicy, dawny żołnierz, trochę zwariowany, pijaczyna i wielki nicpoń, który spędzał czas w knajpie, jeśli nie był zajęty tłuczeniem swojej żony. Można powiedzieć, że człowiek ten był socjalistą z urodzenia, a raczej z temperamentu. Pierwsze sukcesy powstania go podnieciły i rankiem dnia o którym mówię, odwiedzał okoliczne knajpy rozpowiadając pośród innych złych rzeczy, że zabije mnie wieczorem, gdy wrócę do domu, pokazywał nawet długi nóż, jakim miał zamiar się posłużyć. Jakaś poczciwa kobieta, która go słyszała, wielce tym poruszona przybiegła ostrzec panią de Tocqueville. Ona z kolei przed wyjazdem z Paryża posłała mi bilet, w którym przedstawiwszy rzecz, prosiła mnie, abym wieczorem nie wracał do domu, lecz poszedł nocować u mojego ojca1, wówczas nieobecnego w mieście, a który mieszkał w pobliżu. Postanowiłem, że tak zrobię, lecz gdy około północy opuszczałem Zgromadzenie, nie miałem już sił postąpić zgodnie z tym zamiarem. Byłem ledwo żywy ze zmęczenia i nie miałem pewności, 1 Ojciec Alexisa, Herve-Louis-Francois-Bonaventure Clérel hrabia de Tocqueville (1772- 1856), uwięziony w czasie Terroru, uwolniony po 9 termidora roku II (27 lipca 1794), za Restauracji mianowany prefektem a w r. 1827 parem Francji. czy w cudzym domu znajdę przygotowane posłanie. Poza tym nie wierzyłem zbytnio w wykonanie tej zapowiedzi zabójstwa i uległem beztrosce, jaka zazwyczaj przychodzi po długotrwałych napięciach. Zapukałem więc do swojej bramy, zadbawszy uprzednio o nabicie pistoletów, jakie w tym nieszczęsnym czasie było w zwyczaju nosić przy sobie. Otworzył mi rzeczony portier, wszedłem i gdy zamykał za mną starannie wszystkie zamki, spytałem go czy wszyscy lokatorzy już wrócili. Odpowiedział krótko, że rankiem wszyscy wyjechali z Paryża i że w domu pozostaliśmy tylko my dwaj. Wolałbym sam na sam z kim innym, lecz nie sposób już było się cofać. Popatrzałem mu głęboko w oczy i nakazałem nieść przed sobą światło. Doszedłszy do drzwi prowadzących na podwórze, mój człowiek się zatrzymuje i powiada, że w wozowni słychać dziwny hałas, który go niepokoi, że chce sprawdzić jego przyczynę i prosi abym z nim poszedł, to powiedziawszy, rusza do wozowni. Wszystko to zaczęło mi wyglądać podejrzanie, lecz pomyślałem, że skoro już tu się znalazłem, pewniej będzie jeśli pójdę dalej. Poszedłem więc za nim nie tracąc z oka ani jednego z jego ruchów i zdecydowany zabić go jak psa przy najmniejszym znaku zdradzającym złe zamiary. Rzeczywiście, usłyszeliśmy bardzo dziwny dźwięk, o którym wspomniał. Przypominało to głuchy poszum płynącej wody lub daleki odgłos jadącego wozu, choć bez wątpienia dźwięk dochodził gdzieś z bliska. Nigdy nie dowiedziałem się jego przyczyny, co prawda niedługo jej szukałem. Po chwili wróciłem do domu i wciąż mając się na baczności, kazałem się odprowadzić pod moje drzwi. Poprosiłem towarzysza, by je otworzył, a gdy były otwarte, wziąłem mu z rąk kaganek i wszedłem do mieszkania. Dopiero gdy znikałem, zdecydował się zdjąć kapelusz i mi ukłonić. Czy człowiek ten miał rzeczywiście zamiar mnie zabić, a zobaczywszy, że mam się na baczności i trzymam ręce w kieszeniach, pomyślał sobie, że jestem od niego lepiej uzbrojony i że lepiej będzie, gdy zrezygnuje z tego zamiaru? Byłem wówczas i jestem do dziś przekonany, że nie myślał o tym poważnie. W rewolucyjnych czasach ludzie przechwalają się tyleż zbrodniami, jakie podobno zamierzają popełnić, co dobrymi uczynkami, jakie sobie przypisują w zwykłym czasie. Sądziłem zawsze, że ten nieszczęśnik mógłby stać się niebezpieczny dopiero gdybyśmy zaczęli przegrywać, lecz szala zwycięstwa, choć niepewnie, chyliła się w naszą stronę i to mnie chroniło. O świtaniu usłyszałem, że ktoś wchodzi do mieszkania i zerwałem się na równe nogi. Był to mój służący, który posiadał własny klucz i posłużył się nim ażeby wejść. Ten dzielny chłopak wrócił z biwaku (na jego prośbę sprawiłem mu mundur gwardzisty narodowego i strzelbę), aby się dowiedzieć, czy jestem w domu i czy go nie potrzebuję. On nie był socjalistą na pewno, ani w teorii, ani przez temperament. W najmniejszym nawet stopniu nie dotknęła go powszechna choroba wieku, czyli duch niepokoju, a nawet w innych niż nasze czasach trudno byłoby spotkać człowieka bardziej zadowolonego ze swej pozycji i mniej zatroskanego o swą dolę. Zawsze kontent z siebie i z innych, pożądał zazwyczaj tego tylko, co znajdowało się w jego zasięgu i na ogół osiągał - lub wierzył, że osiąga — to, czego pożądał, stosując się w ten sposób bezwiednie do porad, jakich filozofowie udzielają, ale sami nie przestrzegają, cieszył się w sposób naturalny z owej równowagi między możliwościami i pragnieniami, która daje szczęście zgodnie z obietnicami filozofii. „No cóż Eugeniuszu, spytałem go rano, jak się mają nasze sprawy? — Jak najlepiej, proszę pana, doskonale! — Jakże to, ciągle przecież słyszę armaty? — Ano prawda, że się wciąż biją, ale wszyscy powiadają, że to się dobrze skończy". Po tych słowach ściągnął mundur, wyczyścił mi buty, wyszczotkował ubranie i włożywszy mundur zapytał: „Jeśli pan już mnie nie potrzebuje, to za pana pozwoleniem, chciałbym wrócić do naszych". Przez cztery dni i noce wypełniał tę podwójną służbę z prostotą, jaką przed chwilą przedstawiłem, zaś ja, oglądając spokojną i zadowoloną twarz tego chłopca, odnajdowałem wytchnienie w tych dniach tak rozkołysanych od nienawiści i barbarzyństwa. Nie sądziłem, by w Zgromadzeniu miały się dziać jakieś ważne rzeczy, postanowiłem więc, zanim się tam udam, zapuścić się aż do miejsc, gdzie jeszcze trwały starcia i skąd dochodził głos armatnich wystrzałów. Nie to, bym miał ochotę, jak Goudchaux pójść trochę się pobić, lecz dlatego, że na własne oczy chciałem zobaczyć jak wygląda sytuacja, ponieważ przy mojej zupełnej ignorancji spraw wojennych nie mogłem zrozumieć, czemu walki przeciągają się tak długo. A ponadto, powiem szczerze, pośród wielu uczuć, jakie wypełniały mi duszę, pojawiała się również i czasem brała górę jakaś gryząca ciekawość. Przeszedłem spory kawałek bulwarami nie odnajdując śladów bitwy, lecz poczynając od bramy Saint-Denis, stały się one obfite. Szło się pomiędzy szczątkami pozostawionymi przez cofającą się insurekcję: rozbite okna, wyłamane bramy, w murach liczne dziury od kul lub wyrwy po granatach, powalone drzewa, zwały brukowców, a za nimi słoma pomieszana z krwią i błotem — oto smutne pamiątki. Doszedłem tak do Château d'Eau2, wokół którego zgromadził się spory oddział wojska różnych broni. U podnóża tej wielkiej fontanny stała armata strzelająca w ulicę Samson. Sądziłem początkowo, że powstańcy ze swej strony również odpowiadają ostrzałem armatnim, lecz później spostrzegłem, że się omyliłem, że to echo ze straszliwym hałasem powtarzało huk naszej armaty. Nigdy czegoś podobnego nie słyszałem, mogło się wydawać, że jest się w środku wielkiej bitwy. W rzeczywistości powstańcy odpowiadali tylko ogniem muszkietów, rzadkim, ale śmiercionośnym. Dziwna to była bitwa. Jak wia- 2 Château d Eau — wielka fontanna na dzisiejszym placu Republiki, który nosił wówczas nazwę placu du Château d'Eau. domo ulica Samson nie jest zbyt długa, jeden z jej końców zamyka kanał, a za nim, frontem do ulicy, stoi wielki dom. Ulica była całkowicie pusta, nie było barykady i zdawało się, że kanonierzy odbywają ćwiczebne strzelanie, ale od czasu do czasu z okien domów ukazywał się obłoczek dymu i zdradzał obecność niewidocznego nieprzyjaciela. Nasi strzelcy, kryjąc się pod murami, mierzyli w okna, z których padały strzały. Cofnięty za fontannę, ale znakomicie wystawiony na ostrzał, siedział na wielkim koniu Lamoriciere i wydawał rozkazy pośród gwiżdżących kul. Znajdowałem go bardziej ożywionym i wielomównym niż wedle mych wyobrażeń powinien być głównodowodzący generał w tego rodzaju okolicznościach. Mówił i krzyczał zachrypniętym głosem, gestykulował jakby owładnięty furią. Jasność myśli i rozkazów świadczyła, że w całym tym zamieszaniu nie tracił zimnej krwi, ale skutkiem podobnej metody dowodzenia podwładni mogli łacno utracić zwierzchnika i wyznam, że podziwiałbym go bardziej, gdyby powściągliwiej okazywał swą odwagę. Ta bitwa, gdzie nie można było nikogo przed sobą dostrzec i która zdawała się toczyć przeciwko murom, zadziwiała mnie osobliwie. Nigdy nie wyobrażałem sobie wojny tak prowadzonej. Ponieważ za placem Château d'Eau bulwar wydawał mi się wolny, nie rozumiałem, dlaczego nasze kolumny nie posuwają się dalej, ani też dlaczego, skoro tak chciano zdobyć dom zamykający ulicę Samson, nie przypuszczano nań szturmu zamiast tak długo czekać, wystawiając się na zabójcze strzały, które z niego padały. A jednak wytłumaczyć to łatwo, bulwar, który zdawał mi się wolny poza Château d'Eau, w rzeczywistości wcale wolny nie był; załamuje się w tym miejscu, a poza tym załamaniem jeżył się barykadami aż do placu Bastylii. Przed atakiem na barykady chciano opanować ulice pozostawiane za sobą, a zwłaszcza zdobyć dom zamykający ulicę Samson, który dawał panowanie nad bulwarem; na koniec nie brano go szturmem, ponieważ był oddzielony kana łem, którego nie dostrzegałem z bulwaru. Ograniczono się zatem do usiłowań, ażeby go zniszczyć ostrzałem armatnim lub co najmniej zrobić z niego placówkę nie do utrzymania. Było to zadanie wielce żmudne i jak tego ranka dziwiłem się, że walki się przewlekają, tak teraz stawiałem sobie pytanie jak, idąc tym trybem, będą mogły w ogóle się skończyć. To samo bowiem, co na własne oczy oglądałem pod Château d'Eau, w tejże samej chwili działo się w stu innych punktach Paryża, w innej nieco formie. Ponieważ powstańcy nie mieli armat, wojna nie przybierała owego okropnego charakteru, jaki miewa wówczas, gdy pole bitwy jest rozorywane kartaczami. Ludzie, których obok mnie dosięgały kule, zdawali się trafieni jakąś niewidzialną strzałą, słaniali się i padali zanim można było ujrzeć maleńki otwór w ich ubraniach. W zdarzeniach, jakich byłem świadkiem, uderzał mnie raczej obraz cierpień duchowych niż fizycznych. Jakoż dziwną i przerażającą rzeczą było patrzeć jak twarze zmieniały wyraz, jak groza śmierci gasiła blask spojrzeń. Po jakimś czasie ujrzałem jak pod Lamoricierem zwalił się koń, którego przeszyła kula, od przedwczoraj był to już trzeci koń zabity pod generałem. Ten ostatni zeskoczył na ziemię i nie zaprzestał wściekłego wydawania komend. Zauważyłem, że po naszej stronie najmniej ducha mieli w sobie żołnierze liniowi, pozostawali słabi i odrętwiali pod wpływem wspomnień o lutym, jakby nie byli pewni, czy nazajutrz się nie dowiedzą, że popełnili zły czyn. Bez wątpienia najżwawsi byli żołnierze tej właśnie ruchomej gwardii, której tak bardzo nie dowierzaliśmy i, mimo tego, co zobaczyłem, twierdzić będę, że słusznie, gdyż niewiele brakowało, by zwrócili się przeciw nam i przeszli na drugą stronę. Prawda, że gdy już weszli do walki, dokonywali cudów. Należeli do tego plemienia paryskich dzieci, które dostarcza naszej armii żołnierzy najmniej zdyscyplinowanych i zarazem najodważniejszych, rwali się tam, gdzie było najniebezpieczniej. Do walki szli jak na bal. Lecz łatwo było dostrzec, że mocniej pociągała ich sama walka niż sprawa, o jaką się bili. Całe to wojsko było zresztą bardzo jeszcze zielone i łatwo ulegające panice, sam stałem się tego świadkiem i nieledwie ofiarą. W pobliżu Château d'Eau, na rogu ulicy Samson stał wysoki i duży dom, wówczas jeszcze w budowie. Przekradając się zapewne od tyłu podwórkami, weszli do niego niepostrzeżenie powstańcy. Ukazują się znienacka na szczycie budynku i gęstą palbą sieką po wojsku, które wypełniało bulwar i które zupełnie nie spodziewało się nieprzyjaciela z tej strony i z tak bliska. Huk wystrzałów zwielokrotniony odbiciem od przeciwległych domów wywołał wrażenie, że i w nich urządzono zasadzkę. W naszej kolumnie powstaje natychmiast niesłychane zamieszanie w jednej chwili wpadają na siebie artyleria, piechota, konnica, żołnierze strzelają na wszystkie strony nie wiedząc, co robią i w nieładzie cofają się o jakieś sześćdziesiąt kroków. Ów odwrót był tak bezładny i potężny, że rzucił mnie pod mury domów przeciwległych do ulicy Faubourg-du-Temple, dociśnięty do nich i wywrócony przez kawalerię zostawiłem tam swój kapelusz i niewiele brakowało, bym zostawił też skórę. Było to zapewne największe niebezpieczeństwo, jakie przeżyłem w czasie dni czerwcowych i zarazem dowód, że w bohaterskich zmaganiach wojennych nie wszystko jest bohaterskie. Nie sądzę, by podobne wypadki nie zdarzały się najlepszemu wojsku, lecz nikt się nimi nie chwali i milczą o nich raporty. Wspaniały w tym momencie okazał się Lamoriciere. Dotąd miał szablę w pochwie, wyciąga ją teraz, podbiega do swych żołnierzy z szlachetnym gniewem na twarzy, powstrzymuje ich głosem, chwyta rękami, a nawet uderza głowicą szabli, spędza ich, zawraca i stając na czele zmusza ich do przebiegnięcia pod ogniem ulicy Faubourg-du-Temple celem odbicia domu, z którego padły strzały. Zostało to zrobione w jednej chwili i bez jednego wystrzału, przeciwnik zniknął. Bitwa przybrała znowu swój posępny charakter i trwała czas jakiś, aż do momentu, gdy ogień powstańców umilkł, a ulica została zajęta. Przed przejściem do dalszych działań nastąpiła krótka przerwa. Lamoriciere wszedł do swojej głównej kwatery umieszczonej w traktierni koło Bramy Saint-Martin i mogłem wreszcie zapytać go o sytuację. „Jak pan myśli, czy długo to jeszcze potrwa?" - „Czy ja wiem, odrzekł, to zależy od nieprzyjaciela, nie od nas". Pokazał mi na planie wszystkie ulice, które zostały już zdobyte i zajęte, oraz te wszystkie, które pozostały do zdobycia i dodał: „Jeśli na terenie, który im został, powstańcy zechcą bronić się tak jak w miejscach, które im odebraliśmy, mamy przed sobą dobry tydzień walk i poniesiemy ogromne straty, bo tracimy więcej ludzi niż oni. Tutaj ulegnie ten, komu jako pierwszemu zabraknie siły ducha". Zacząłem mu czynić wyrzuty, że tak niepotrzebnie i lekkomyślnie naraża swoją osobę. „A co mam robić? — powiedział - Niech Cavaignac przyśle mi generałów, którzy potrafią i zechcą mnie wspomóc, wtedy bardziej będę się oszczędzał. Gdy można liczyć tylko na siebie, to trzeba narażać się osobiście". Nadszedł wówczas pan Thiers i rzucił się Lamoriciere'owi na szyję mówiąc mu, że jest bohaterem. Widząc tę wylewność, nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu, bo nie lubili się wcale, lecz niebezpieczeństwo jest jak wino, wyzwala w ludziach czułość. Pozostawiłem Lamoriciere'a w ramionach Thiersa i powróciłem do Zgromadzenia. Było późno, a ponadto uważam, że nie ma niczego głupszego niż człowiek, który na wojnie daje sobie rozbić łeb dla ciekawości. Reszta dnia upłynęła podobnie jak dnia poprzedniego, ten sam niepokój Zgromadzenia, ta sama gorączkowa bezczynność i ta sama nieugiętość. Do Paryża nadal napływali tłumnie wolontariusze, bez przerwy donoszono o jakimś tragicznym wydarzeniu lub o czyjejś chwalebnej śmierci. Nowiny te zasmucały, lecz również dodawały Zgromadzeniu ducha i sił. Wszyscy posłowie, którzy poważali się występować z wnioskami proponującymi jakiś kompromis z powstańcami byli przyjmowani gniewnymi okrzykami. Pod wieczór postanowiłem udać się sam do Ratusza żeby tam dowiedzieć się nieco pewniejszych nowin o rezultatach dnia. Na początku powstanie zaniepokoiło mnie swoją gwałtownością, teraz niepokoiła mnie jego długotrwałość. Któż bowiem mógł przewidzieć skutek, jaki w niektórych częściach Francji, a zwłaszcza w wielkich miastach robotniczych jak Lyon, mogą wywrzeć wieści o tak długich i niepewnych zmaganiach, o tak długo bezwolnym Paryżu. Gdy szedłem nadbrzeżem Feraille, spotkałem gwardzistów narodowych z mojej dzielnicy, którzy dźwigali na noszach kilku swoich towarzyszy i dwóch oficerów. Rozmawiając z nimi spostrzegłem, z jaką przerażającą łatwością, nawet w wieku tak cywilizowanym jak nasz, najspokojniejsze w świecie dusze zaczynają, by tak rzec, gustować w wojnie obywatelskiej i jak prędko w takich nieszczęsnych czasach stają się powszechnymi upodobanie w przemocy i pogarda dla ludzkiego życia. Ludzie, z którymi rozmawiałem, byli pracowitymi i spokojnymi rzemieślnikami, którzy w swych łagodnych i nieco gnuśnych obyczajach dalecy byli od heroizmu, a jeszcze dalsi od okrucieństwa. A przecież marzyły im się teraz tylko zniszczenia i masakry. Skarżyli się, że przeciwko powstańcom nie użyto bomb, podkopów i min, nie chcieli darować życia nikomu. Robiłem co mogłem, aby uspokoić te rozjuszone owieczki. Zapewniałem, że jutro zastosowane zostaną okrutniejsze środki. Jakoż Lamoriciere powiedział mi rano, że sprowadzi kartacze dla miotania ich za barykady, wiedziałem też, że czekano na regiment saperów z Douai, którzy mieli wiercić otwory w murach oblężonych domów i wysadzać je ładunkami. Dodałem, że nakazano nie rozstrzeliwać jeńców, lecz na miejscu zabijać wszystkich, którzy próbowaliby się bronić. Zostawiłem mych rozmówców nieco uspokojonych, lecz puściwszy się dalej w drogę, nie mogłem się powstrzymać, by nie zastanowić się nad samym sobą, nad argumentami, jakich użyłem i nad prędkością, z jaką sam w przeciągu dwu dni oswoiłem się z myślą o bezlitosnym niszczeniu i karaniu, która była mi z natury tak obca. Przechodziłem ponownie obok wylotów uliczek, na których dwa dni wcześniej oglądałem barykady, tak porządnie i solidnie stawiane, teraz ledwie można było dostrzec ich ślady, bo armaty niewiele zostawiły z tych pięknych dzieł. W Ratuszu przyjął mnie Marrast, mer Paryża. Powiedział mi, że istotnie Ratusz został odblokowany, lecz być może powstańcy będą w nocy próbowali odbić ulice, z których zostali wyparci. Marrast wyglądał na mniej pewnego siebie niż w swoich komunikatach. Zaprowadził mnie do pomieszczenia, w którym położono generała Bedeau, niebezpiecznie rannego już pierwszego dnia. Posterunek w Ratuszu był nieszczęśliwy dla generałów, którzy nim dowodzili. Bedeau mało co nie zginął, Duvivier i Négrier którzy go zastąpili, zostali zabici. Bedeau był przekonany, że jest lekko ranny i jego uwagę pochłaniała sytuacja w mieście, myślał o niej bez przerwy, co wydało mi się złą wróżbą i mnie zaniepokoiło. Opuściłem Ratusz i skierowałem się do Zgromadzenia dobrze po zapadnięciu nocy. Chciano mi przydzielić eskortę, ale odmówiłem, żałując tego potem w drodze powrotnej. Ażeby uniemożliwić zbuntowanym dzielnicom uzyskiwanie posiłków, amunicji i wiadomości z innych części miasta gdzie tylu ludzi gotowych było dołączyć do powstania, od samego rana wydano zakaz, i bardzo słusznie, poruszania się po ulicach. Zatrzymywano wszystkie osoby, które po mieście chodziły bez przepustki albo bez eskorty. Podczas mego powrotu często więc mnie zatrzymywano i wymagano okazania oznaki poselskiej. Dobre dziesięć razy brali mnie na muszkę patrolujący nowicjusze, którzy mówili wszelkiego rodzaju gwarą, bo Paryż pełen był przybyłych z prowincji wieśniaków, z których wielu znalazło się w nim pierwszy raz w życiu. Gdy dotarłem do Izby, posiedzenie od dość dawna było zawieszone, lecz w budynku panowało wielkie poruszenie. Rozeszła się wieść, że tej nocy robotnicy z Gros-Caillou3 zamierzają opanować Izbę. Tak więc to samo Zgromadzenie, które po trzech dniach walki zdołało ograniczyć jej teatr do dzielnic zajętych przez powstańców, drżało teraz o swoją siedzibę. Nic bardziej nieuzasadnionego, lecz także nic bardziej niż ta obawa nie obnaża charakteru owej wojny, w której nieprzyjacielem mógł okazać się sąsiad, w której nie można było mieć pewności, że własny dom nie zostanie splądrowany w chwili, gdy gdzie indziej odniosło się zwycięstwo. Ażeby pałac uchronić od tego rodzaju napaści, u wylotów prowadzących doń ulic zaczęto tej nocy w pośpiechu wznosić barykady. W przekonaniu, że chodzi o fałszywą pogłoskę poszedłem spać do siebie. O czerwcowych walkach nie powiem już nic więcej. Wspomnienia z dwu ostatnich dni mieszają mi się ze wspomnieniami dwu dni pierwszych i całkiem się zacierają. Wiadomo, że ostatnia cytadela wojny domowej, przedmieście Saint- Antoine, złożyła broń dopiero w poniedziałek, to jest w czwartym dniu od rozpoczęcia walk. Dopiero tego dnia rankiem ochotnikom z departamentu La Manche udało się dotrzeć do Paryża. Spieszyli się bardzo, lecz mieli do przebycia ponad osiemdziesiąt mil okolicami pozbawionymi linii kolejowych. Było ich około tysiąca pięciuset. Ze wzruszeniem rozpoznawałem wśród nich ziemian, adwokatów, lekarzy, chłopów, moich przyjaciół i sąsiadów. Prawie cała stara szlachta z okolicy chwyciła za broń i weszła w skład kolumny. Tak było w prawie całej Francji. Od szaraków gospodarzących w głębi swych prowincji po elegantów i próżniaków, potomków wielkich domów, wszyscy 3 Gros-Caillou - dzielnica Paryża w dzisiejszym VII okręgu, sąsiadująca od zachodu z Pałacem Bourbońskim, w którym mieściła się Izba. W połowie XIX wieku zamieszkana głównie przez robotników i drobnych rzemieślników. przypomnieli sobie w owym momencie, że należeli niegdyś do kasty wojowników i panów, wszędzie dali hasło do wyruszenia i przykład hartu, tak jest wielka żywotność owych starych rodów arystokratycznych. Wspomnienie o sobie przechowują jeszcze wtedy gdy zdają się starte w proch i po wielekroć powstają z krainy cieni, zanim w niej spoczną na wieczność. To właśnie pośród dni czerwcowych odszedł na zawsze pan de Chateaubriand4, człowiek, który być może najlepiej przechował w sobie ducha dawnej rasy i do którego zbliżało mnie tyle rodzinnych więzów i dziecięcych wspomnień. Od dawna popadł on w rodzaj niemego odrętwienia, które pozwalało czasem mniemać, że zgasła cała jego inteligencja. Znajdując się w tym stanie, zarejestrował jednak wieści o rewolucji lutowej i zapragnął dowiedzieć się co się stało. Powiedziano mu, że monarchia Ludwika Filipa została obalona. Rzekł wtedy: „To dobrze" i zamilkł. Cztery miesiące później zgiełk dni czerwcowych przeniknął do jego ucha i znowu zapytał, co to za hałas. Odpowiedziano mu, że to armaty, bo w Paryżu toczy się walka. Próbował wtedy daremnie się podnieść mówiąc: „Chcę tam 4 François-Rene de Chataubriand (1768 1848) - słynny pisarz, inicjator francuskiego romantyzmu. Prawie cały okres Rewolucji Francuskiej której był wrogi, spędził w Ameryce i w Anglii. Wrócił za Konsulatu. Monarchista, liberał i żarliwy katolik, wyłożył swe poglądy polityczne w dziełku La Monarchie selon la Charte (Monarchia wedle Karty 1816). Minister spraw zagranicznych za Restauracji mimo przywiązania do Burbonów działał w stronnictwie liberalnym, a w okresie monarchii lipcowej sympatyzował z katolicyzmem społecznym Lamennais'go. Matka Tocqueville'a i szwagierka Chateaubrianda były siostrami. Brat Chateaubrianda i jego żona zginęli na szafocie w czasie Rewolucji, ich dzieci wziął na wychowanie starszy pan de Tocqueville do swego pałacu w Verneuil. Chateaubriand przyjeżdżał tam do bratanków, pisał o tym w swoich pamiętnikach (Mémoires d'outre-tombe, t. I, ks. XVII, rozdz. I). być" i potem zamilkł, tym razem na zawsze, bo nazajutrz zmarł. Tak wyglądały dni czerwcowe, dni niezbędne i zabójcze. Nie ugasiły we Francji rewolucyjnego ognia, lecz położyły kres temu, co nazwać można właściwym dziełem rewolucji lutowej. Wyzwoliły naród spod opresji paryskich robotników i przywróciły mu władzę nad samym sobą. Socjalistyczne teorie nadal przenikały do umysłów ludu w postaci zawistnych i zachłannych żądz, i zostawiały w nich posiew przyszłych rewolucyj, lecz partia socjalistyczna została zwyciężona i obezwładniona. Górale, którzy do niej nie należeli, przekonali się wkrótce, że cios, który ją powalił również ich dosięgnął nieodwołalnie. Niewiele czasu również było trzeba umiarkowanym republikanom, ażeby sami zobaczyli, że zwycięstwo, któremu zawdzięczali ocalenie, pchało ich w kierunku prowadzącym poza republikę. Natychmiast też podjęli wysiłki, by na tej drodze się zatrzymać, lecz na próżno. Mnie, który nie znosiłem Górali i któremu nie zależało na republice, ogarnęła o nią obawa nazajutrz po tych dniach. Dni czerwcowe uznałem od razu za konieczne przesilenie, po którym nastroje narodu musiały się odwrócić. Po uwielbieniu swobody przyjść miała obawa, a być może odraza do wolnych instytucji, po takich nadużyciach wolności, tego rodzaju zwrot był nieunikniony. Jakoż odwrót ten zaczął się zaraz po 27 czerwca, zrazu powolny i jakby niedostrzegalny gołym okiem, potem prędszy, później potężny i niepowstrzymywany. W którym miejscu się zatrzyma? Tego nie wiem. Sądzę, że wielkiego trzeba będzie trudu, by nie cofnąć się poza punkt, jaki osiągnęliśmy przed Lutym i przypuszczam, że my wszyscy, Górale, republikanie i liberałowie popadniemy w jednaką niełaskę na tak długo, dopóki nie oddalą się i nie zatrą wspomnienia o rewolucji 1848 roku, dopóki znów nie zapanuje ogólny duch czasu XI KOMISJA KONSTYTUCYJNA (Sorrento, marzec 1851) Zmieniam temat i z przyjemnością odchodzę od scen wojny domowej, żeby powrócić do wspomnień z mojego życia parlamentarnego. Chcę mówić o tym, co działo się w komisji konstytucyjnej, której byłem członkiem. Zmusi nas to do cofnięcia się wstecz, ponieważ nominacja i prace tej komisji poprzedzają dni czerwcowe, nie chciałem jednak o niej mówić wcześniej, aby nie rozrywać relacji o faktach, które prędko i bezpośrednio prowadziły nas do tych dni. Komisję zaczęto tworzyć 17 maja, operacja trwała długo, ponieważ postanowiono, że członkowie zostaną wybrani przez całe Zgromadzenie absolutną większością głosów. Przeszedłem w pierwszej turze wyborów wraz z Cormeninem1, Marrastem, Lamennaisem2, Vivienem3 i Dufau- 1 Cormenin otrzymał najwięcej głosów, Tocqueville był na czwartym miejscu, głosowano jeszcze w dwu turach. 2 Felicite-Robert de Lamennais (1782-1854) - ksiądz, główny animator katolicyzmu społecznego za Restauracji, założył pismo «L'Avenir», które w r. 1832 papież Grzegorz XVI potępił w encyklice Mirari vos. Lamennais odszedł od katolicyzmu. W 1848 r. opowiedział się za rewolucją, został deputowanym do Konstytuanty, gdzie zasiadał z lewicą republikańską. 3 Alexandre-François Vivien (1799 — 1854) — adwokat, deputowany od 1834. Minister sprawiedliwości w r. 1840, od 1846 członek Akademii Nauk Moralnych i Politycznych. Wybrany do Konstytuanty, był ministrem robót publicznych w rządzie Cavaignaka. rem. Trzeba było nie wiem ilu tur, ażeby uzupełnić listę, która miała liczyć osiemnaście osób. Chociaż komisja konstytucyjna została wybrana przed zwycięstwem czerwcowym, to prawie wszyscy jej członkowie należeli do różnych stronnictw umiarkowanych. Góra miała tylko dwu przedstawicieli: Lamennais'go i Considéranta. A i ci dwaj byli chimerycznymi marzycielami, zwłaszcza Considérant, który zasługiwałby na umieszczenie w pensjonacie dla zwariowanych, gdyby się był wypowiadał z całkowitą szczerością. Przypatrując się całej komisji, nietrudno było się przekonać, że nie należy się po niej spodziewać żadnego znakomitego dzieła. Część jej członków strawiła żywot na kierowaniu administracją państwową za poprzedniego rządu lub na jej kontrolowaniu. Nigdy nie poznali, nie doświadczyli, nie zrozumieli niczego poza monarchią. Ba! większość z nich stosowała biernie jej zasady specjalnie się nad nimi nie zastanawiając, nie wznieśli się nigdy ponad rutynę zarządzania. Obarczeni dzisiaj zadaniem realizowania teorii, których albo zupełnie nie znali, albo je zwalczali i którym musieli ulec bez przekonania, mieli wielkie trudności, aby przystąpić do pracy z ideami innymi niż monarchiczne, gdy zaś chwytali się już idei republikańskich, czynili to albo nieśmiało, albo z przesadnym zapałem, zawsze bez ładu i składu — jak to nowicjusze. Co zaś do właściwych republikanów, którzy weszli do komisji, to w ogóle mieli om mało jakichkolwiek idei, wyjąwszy te, jakie przyszły im do głowy przy czytaniu gazet, albo przy pisaniu do nich, jako ze kilku było dziennikarzami. Marrast jak wiadomo przez dziesięć lat redagował «Le National»4, 4 «Le National» — dziennik polityczny założony w styczniu 1830 przez Thiersa jako organ opozycji liberalnej. W 1836 redakcję objął Marrast i «Le National» stał się gazetą republikańską, w której pisali Thomas, Trelat, Bastide. a Dornes był jego głównym dyrektorem. Vaulabelle5, umysł poważny, lecz prostacki, a nawet cyniczny, pisywał regularnie do tej gazety. W miesiąc później bardzo się sam dziwił — i słusznie - że został ministrem oświecenia publicznego i wyznań. Cały ten zespół zupełnie był niepodobny do owych ludzi, tak jasno widzących cel i prowadzące doń środki, którzy sześćdziesiąt lat wcześniej pod przewodnictwem Waszyngtona6 ułożyli konstytucję amerykańską. Nie ma narodu, który mniej przywiązywałby się do tych, co nim rządzą i który mniej potrafiłby obywać się bez rządu, niż naród francuski. Gdy tylko zobaczy, że musi poruszać się o własnych siłach, dostaje czegoś w rodzaju zawrotu głowy i wydaje mu się, że w każdej chwili upadnie w przepaść. W momencie, o którym mowa, domagał się on gorączkowo, żeby zakończyć prace nad konstytucją i żeby władza otrzymała podstawę jeśli nie solidną, to przynajmniej stałą i unormowaną. Trzeba mu było konstytucji nie tyle dobrej, co jakiejkolwiek. Gorączka ta udzieliła się Zgromadzeniu i poganiało nas ono bez przestanku, chociaż wcale tego nie potrzebowaliśmy, ponieważ wspomnienie 15 maja, przestrach dniami czerwcowymi i widok rządu skłóconego, osłabłego i niezdolnego do kierowania państwem zupełnie wystarczały, ażeby skłonić nas do pośpiechu. Trzeba jednakże powiedzieć, że tym, co najbardziej odbierało komisji swobodę myślenia, był lęk o przyszłość i nastrój chwili. Trudno sobie wyobrazić, jaki nacisk wywierały idee rewolucyjne na umysły ludzi najmniej usposobionych, by im ulegać 5 Achille Tenaille de Vaulabelle (1799- 1879) - historyk, od 1838 r. w ekipie redakcyjnej «Le National». Wybrany do Konstytuanty, w 1848 był ministrem oświaty w rządzie Cavaignaka. 6 George Washington (1732—1799)—jeden z założycieli i pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki. Był w r. 1787 przewodniczącym Konwencji filadelfijskiej, która opracowała konstytucję federalną. i jak ów nacisk kazał im posuwać się bezwiednie dalej, niż zamierzali, albo zgoła odwodził ich od kierunku, jaki chcieli obrać. Gdyby komisja utworzyła się 27 czerwca, a nie 16 maja, jej praca z pewnością wyglądałaby inaczej. Dyskusja zaczęła się 22 maja, chodziło najpierw o ustalenie, od jakiej strony zabierzemy się do tego olbrzymiego dzieła Lamennais zaproponował, by zacząć od określenia statusu gmin. Sam tak postąpił w projekcie konstytucji, jaki niedawno opublikował, aby swym wynalazkom zapewnić palmę pierwszeństwa. Od kwestii porządkowych przeszedł następnie do samej rzeczy i zaczął mówić o centralizacji administracyjnej, niezdolny był bowiem do myślenia analitycznego. Umysł miał zawsze zajęty jakimś jednym systemem i wszystkie idee, które się nań składały, tak mocno do siebie przylegały, że gdy mówił o jednej, musiały iść za nią wszystkie pozostałe. Wykazywał nam więc niezbicie, że republika, której obywatele nie posiadają umiejętności i codziennego nawyku samodzielnego działania, jest potworkiem, który długo nie wyżyje. W komisję na to jakby ogień wstąpił. Barrot, który swobody lokalne wystawiał sobie zawsze żywo, choć nieco mętnie, poparł gorąco Lamennais'go, ja zrobiłem to samo. Przeciwstawili się nam Vivien i Marrast. Broniąc centralizacji, Vivien nie wychodził ze swej roli, ponieważ administrowanie było jego zawodem, do którego miał zresztą wrodzone skłonności. Obdarzony był talentami zręcznego prawnika i doskonałego interpretatora, żadnymi natomiast uzdolnieniami niezbędnymi prawodawcy i mężowi stanu. Tym razem zapalił się na widok niebezpieczeństwa grożącego jego ukochanym instytucjom, zagalopował się tak, że utrzymywał jakoby republika winna była centralizację powiększać, a nie zmniejszać. Można rzec, że rewolucja lutowa była mu miłą od tej właśnie strony. Natomiast Marrast należał do tego dość pospolitego gatunku francuskich rewolucjonistów, którzy wolność ludu rozumieli zawsze jako despotyzm sprawowany w imię ludu. Ta nagła zgoda między Vivienem i Marrastem nie zaskoczyła mnie więc wcale. Przywykłem do takich widoków i od dawna wiedziałem, że jedynym sposobem pogodzenia konserwatysty i radykała był atak przypuszczony na władzę centralną, nie na jej sprawowanie, lecz na samą jej zasadę. Czyniąc tak, można było mieć pewność, że jeden i drugi staną do boju we wspólnym froncie. Gdy więc się utrzymuje, że u nas przed rewolucją nie uchowa się żadna świętość, powiadam, że to błąd — jest przecież centralizacja. We Francji jednej tylko rzeczy nie można zbudować — wolnościowej formy rządu, i jednej rzeczy nie można zburzyć — centralizacji. Jakżeby miała się rozpaść? Kochają ją przeciwnicy rządu, jest droga rządzącym. Ci ostatni uświadamiają sobie od czasu do czasu, że sprowadza ona na nich nagłe i nieuniknione klęski, lecz to ich wcale od niej nie odstręcza. Dostarcza im ona przyjemności mieszania się we wszystko i trzymania w ręku każdego, a ta przyjemność wynagradza im zagrożenia. Przedkładają życie tak uprzyjemnione nad żywot pewniejszy i dłuższy. „Krótkie, lecz dobre" powiadają wzorem libertynów z czasów Regencji7. Kwestia nie mogła być rozstrzygnięta tego dnia, lecz o jej rozstrzygnięciu przesądzono ustalając, że nie zaczniemy od sprawy gmin. Nazajutrz Lamennais złożył dymisję. W sytuacji, w jakiej się znajdowaliśmy, był to krok niestosowny. Musiał się przyczynić do upowszechnienia i wzmocnienia uprzedzeń, jakich byliśmy przedmiotem. Dlatego podjęto spieszne i dość upokarzające starania, by Lamennais'go odwieść od jego postanowienia. Ponieważ podzieliłem jego poglądy, zwrócono się do mnie, 7 Regencja - w historii Francji lata 1717 - 1723 gdy władzy w imieniu niepełnoletniego Ludwika XV sprawował Filip Orleański. W dziedzinie obyczaju okres ten cechuje daleko posunięta swoboda, w przeciwieństwie do surowości ostatnich lat rządów Ludwika XIV. bym do niego poszedł i namówił go do powrotu. Co też uczyniłem, lecz bez skutku. A poniósł przecież porażkę tylko w kwestii formalnej, tyle że wysnuł z niej wniosek, iż nie przypadnie mu rola przewodniczącego. To starczyło, aby odechciało mu się odegrać jakąkolwiek rolę. Był nieprzejednany, mimo że argumentując powoływałem się na dobro idei, które podzielaliśmy. Jeśli ktoś chciałby się dowiedzieć jak nieprzemożny i, by tak rzec, nieograniczony wpływ wywierają księżowskie obyczaje i mentalność na tych, którzy zostali do nich wdrożeni, ten powinien bacznie przypatrzyć się osobom, które porzuciły sukienkę duchowną. Lamennais na próżno nosił białe pończochy, żółtą kamizelkę, kolorowy halsztuk i zielony surdut, zachował mimo to charakter i nawet wygląd księdza. Poruszał się małymi, spiesznymi i cichymi kroczkami, nigdy nie odwracał głowy i nie patrzył na nikogo, prześlizgiwał się pośród tłumu z nieporadną i skromną miną, jak gdyby wychodził z zakrystii, skrywając przy tym pychę, która kazała mu stawiać siebie wyżej królów i na równi z Bogiem. Nie mogąc przełamać jego uporu, dano mu wreszcie spokój i żeby nie zaplątać się w przedwczesne dyskusje, poruczono specjalnej podkomisji ułożenie porządku pracy i zaproponowanie tematów. Na nieszczęście skład podkomisji był taki, że Cormenin, który nam przewodniczył, podporządkował ją sobie zupełnie i zawłaszczył sobie jej rolę. Przywilej inicjatywy, który tym sposobem uzyskał oraz kierowanie obradami, które mu przysługiwało jako przewodniczącemu, wywarły jak najgorszy wpływ na tok naszych prac i nie wiem, czy tym nie należy głownie tłumaczyć wad naszego dzieła. Jak Lamennais, tak i Cormenin ułożył i opublikował konstytucję własnego pomysłu, i jak tamten dążył oczywiście, żebyśmy ją przyjęli. Nie bardzo jednak wiedział, jak nas do tego przywieść. Skrajna zarozumiałość zazwyczaj dodaje śmiałości w mowie, albo też całkiem ją odbiera. Zarozumiałość Cormenina sznurowała mu usta, gdy tylko znalazł się wobec trzech słuchaczy. Najchętniej postępowałby jak jeden z moich sąsiadów w Normandii, wielki miłośnik sporów, któremu jednak niebo odmówiło daru polemiki ustnej, toteż gdy tylko zdarzyło mi się zbijać jego poglądy, spiesznie powracał do siebie i wykładał na piśmie to, co powinien był mi powiedzieć. Cormenin wątpił więc, że nas przekona, lecz uroił sobie, że weźmie nas zaskoczeniem. Powziął nadzieję, że nakłoni nas do tego, byśmy przyjęli jego system pomaleńku i, by tak rzec, bezwiednie, jeżeli będzie nam każdego dnia podsuwał jego mały kawałeczek. Tak się do tego przyłożył, że ani razu nie mogła się odbyć ogólna debata nad całością konstytucji i że w związku z jej poszczególnymi cząstkami nie dało się ani ustalić, ani uzgodnić żadnych pierwotnych zasad. Każdego dnia przynosił pięć, sześć zredagowanych artykułów i na tę grządkę z wolna i cierpliwie zaganiał wszystkich, którzy chcieli z niej zejść. Wierzgaliśmy czasami, ale dawaliśmy za wygraną i w końcu ustępowaliśmy pod jego miękkim i stałym naciskiem. Wpływ przewodniczącego na pracę komisji jest olbrzymi, zrozumieją mnie wszyscy, którzy z podobnymi ciałami mieli do czynienia. Trzeba jednak zastrzec, że gdyby kilku z nas wykazało silną wolę wyrwania się spod tej tyranii, to porozumiawszy się między sobą można było to osiągnąć. Lecz dla wielkich sporów brakowało i czasu, i chęci. Ogrom i złożoność problemu z góry odstraszały i nużyły umysły, większość nie spróbowała nawet głębiej się z nim zapoznać lub z podobnej próby wyniosła dość mętne wyobrażenia, ci zaś, którzy mieli o nim jaśniejsze pojęcie, zanadto czuli się skrępowani, by swe idee wyłożyć. Lękano się, że dążenie do poruszenia rzeczy podstawowych wywoła gwałtowne i niekończące się utarczki i podtrzymywano pozór zgodności trzymając się rzeczy drugorzędnych. Takim sposobem dobrnęliśmy do końca, przyjmując wielkie zasady przy okazji drobnych szczegółów i krok po kroku ustawiając całą machinę rządową — bez uświadomienia sobie jasno, z jaką wzajemną siłą będą na siebie oddziaływały jej poszczególne tryby i czy będą mogły się wspólnie obracać. W chwilach wytchnienia, jakie przerywały tę piękną robotę, Marrast, który był republikaninem na modłę Barrasa8, i który zawsze wyżej cenił zbytek, stół i kobiety od demokracji w łachmanach, opowiadał różne frywolne przygody, zaś Vaulabelle raczył nas tłustymi dowcipami. Przez wzgląd na honor komisji życzyłbym sobie bardzo, aby nigdy nie ukazały się protokoły z jej posiedzeń, zresztą dość marnie sporządzane przez sekretarza. Wobec obfitości samej materii, zaskakująca musiałaby się okazać jałowość debaty. Muszę stwierdzić, że w żadnej z komisji, w których pracowałem, nie słyszałem debaty mizerniejszej. Doszło jednak do jednej dużej dyskusji. Dotyczyła systemu jednoizbowego. I prawdę powiedziawszy tylko przy tej jednej okazji starły się naprawdę ze sobą dwie partie, na jakie dzieliła się komisja. Szło przy tym nie tyko o dwie izby, co o ogólną zasadę, na jakiej miał się oprzeć nowy system rządów. Czy należało trzymać się dalej przemyślnego i nieco skomplikowanego systemu przeciwwag i postawić na czele republiki organy władzy, ograniczone i wzajem się miarkujące, a w konsekwencji ostrożne i rozważne?9 Czy też pójść drogą przeciwną i opowiedzieć się za teorią prostszą, wedle której ster spraw publicznych przejmuje jedynowładza, nie rozdzielona między różne organy, bez wewnętrznych ograniczeń, a skutkiem tego gwałtowna i niepohamowana w swych poczynaniach? Na tym po- 8 Paul-François Barras (1755-1829) - deputowany do Konwencji, jeden z przywódców przewrotu termidoriańskiego, od 1795 członek Dyrektoriatu, zasłynął korupcją i zamiłowaniem do wystawnego życia. 9 Tocqueville nawiązuje tu do słynnej, przez Monteskiusza sformułowanej teorii trójpodziału władzy państwowej na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą oraz takiego ich względem siebie usytuowania, by się wzajemnie przeciwważyły i ograniczały, co miało chronić państwo i obywateli przed despotyzmem. „Aby władzy nie można było nadużywać, trzeba rzeczy tak urządzić, by władza powstrzymywała władzę". (Monteskiusz, O duchu praw, Ks. XI, rozdz. IV) legało sedno sporu. Ta ogólna kwestia mogła była wystąpić w związku z wieloma innymi artykułami, lecz rysowała się najwydatniej przy szczegółowej kwestii dwuizbowości parlamentu. Spór był długi i ciągnął się przez dwa posiedzenia. Jego wynik ani przez chwilę nie był niepewny, ponieważ opinia publiczna opowiedziała się za jednoizbowością, nie tylko w Paryżu, lecz we wszystkich prawie departamentach. Barrot wystąpił jako pierwszy broniąc dwuizbowości. Wyszedł od mojej tezy i rozwinął ją z dużym talentem, lecz bez umiarkowania. Podczas rewolucji lutowej stracił jakby równowagę i od tej pory nie mógł jej odnaleźć. Poparłem go i kilkakrotnie przypuszczałem szturm. Zaskoczył mnie Dufaure, który wypowiedział się przeciwko nam i to w sposób dość ostry. Adwokaci nie potrafią się wyzbyć jednego z dwu nawyków: bronienia tezy, w którą nie wierzą lub wmawiania sobie, że teza której bronią, jest prawdziwa. Dufaure miał ten drugi nawyk. Ani wpływ opinii publicznej, ani własne jego namiętności czy interesy nie popchnęły go nigdy tak daleko, by opowiedział się za sprawą, którą uważał za złą, ale zdarzało się, że wzbudzały w nim pragnienie doszukania się w niej czegoś dobrego i często to wystarczało. Jego z natury chwiejny, lotny i subtelny umysł skłaniał go powoli ku niej tak długo, aż stawał się jej zwolennikiem nie tylko przekonanym, lecz i zapalonym. Ileż to razy wprawił mnie w zdziwienie broniąc zapalczywie tez, na które przystawał po wielu wahaniach. Główną racją jaką tym razem przedstawiał na rzecz jedności ciała ustawodawczego (a sądzę, że racja to istotnie najlepsza jaką dało się znaleźć) było to, że u nas władza wykonawcza sprawowana przez jednego człowieka wybranego przez lud zyskałaby niechybnie znaczną przewagę, gdyby obok niej postawić władzę ustawodawczą osłabioną przez rozczłonkowanie na dwie izby. Odpowiedziałem mu, jak pamiętam, że istotnie coś takiego jest możebne, lecz że z drugiej strony już w tej chwili można być pewnym tego, że dwie potężne i z natury o swą potęgę zazdrosne władze, gdy się je postawi w wiekuistym sam na sam (takich użyłem słów), bez możliwości odwołania się do arbitrażu trzeciej władzy, wejdą natychmiast w złe stosunki i będą się nieustannie zwalczać tak długo dopóki jedna z nich nie zniszczy drugiej. Dodałem też, że jeśli prezydent, wybrany przez lud i obdarzony ogromnymi uprawnieniami, jakie przysługują głowie administracji publicznej, mógłby istotnie brać czasem gorę nad podzielonym ciałem ustawodawczym, to z pewnością tenże prezydent, świadomy swych uprawnień i siły płynącej z powszechnego wyboru, nie zechce nigdy stać się prostym wykonawcą, podporządkowanym kapryśnym i tyrańskim życzeniom jednolitego zgromadzenia. Racje były rozłożone po obu stronach. Problem tak postawiony był nie do rozwiązania, o czym dalej, ale tak postawił go naród 10. Naszą klęskę przypieczętował Dupin, bronił jednej izby ze zdumiewającą werwą, jak gdyby nigdy nie był innego zdania. Tego się po nim spodziewałem. Wiedziałem, że ma duszę interesowną i nikczemną, od czasu do czasu tylko zdolną do porywów odwagi i uczciwości. Widziałem go, jak przez dziesięć lat krążył wokół wszystkich stronnictw nie wiążąc się z żadnym, jak rzucał się na pokonanych. Miał coś z małpy i szakala, nieustannie kąsał, stroił grymasy, nadskakiwał i zawsze był gotów wymierzać kopniaki leżącemu. W komisji konstytucyjnej okazał się godny samego siebie, a raczej przeszedł sa- 10 „Obojętnie jak by go rozwiązywać to pozostawienie prezydentowi władzy jaką miał król i jego wybór przez naród musiały doprowadzić do unicestwienia Republiki. Należało albo nieskończenie ograniczyć sferę jego uprawnień, albo przyjąć, że wybiera go Zgromadzenie, ale naród nie chciał ani jednego, ani drugiego". (Dopisek Tocqueville'a ) mego siebie. Nie zdobył się na żaden z tych porywów, o których wspomniałem, od początku do końca zachowywał się płasko. Zazwyczaj milczał, dopóki większość się jeszcze nie zdecydowała, ale gdy tylko dostrzegł, że wypowiedziała się za opiniami demokratycznymi, wysuwał się skwapliwie na jej czoło, a nawet wybiegał daleko do przodu. Pewnego razu zorientował się w połowie drogi, że się omylił i że większość nie poszła w tym kierunku, co mu się zdawało, ale natychmiast wywinął myślowego kozła, zatrzymał się, zawrócił i pognał ku zdaniu, od którego się był oddalał. Prawie wszyscy dawni deputowani wypowiedzieli się przeciwko dwu izbom. Wielu dla tego stanowiska szukało mniej lub bardziej wiarygodnych uzasadnień. Jedni chcieli uwierzyć, że niezbędną przeciwwagę będzie mogła stanowić Rada Stanu, inni obiecywali sobie, że jednoizbowemu zgromadzeniu narzuci się regulamin, którego zawiłości uchronią je przed niespodziankami i własną zapalczywością, lecz przecież prawdziwy powód wyszedł w końcu na jaw. Mieliśmy w komisji pana Coquerel11, protestanckiego duchownego, który nie chciał pozostać w tyle za swymi kolegami katolickimi i za ich przykładem wszedł do Zgromadzenia. Postąpił źle, bo z podziwianego kaznodziei przemienił się w śmiesznego mówcę politycznego. Nie potrafił otworzyć ust, żeby nie powiedzieć przy tym kilku nadętych głupstw. Tym razem powiadomił nas naiwnie, że nadal pozostał zwolennikiem dwu izb, lecz że będzie głosował za jedną izbą, ponieważ tego żąda opinia publiczna, a on nie chce iść pod prąd, jak się wyraził. Ta prostoduszność wielce zmartwiła tych, co postępowali jak on, a mocno uradowała Barrota i mnie. Lecz była to jedyna nasza satysfakcja, gdyż w głosowaniu tylko trzy osoby były przeciw jednej izbie 11 Athanase-Laurent Coquerel (1795 - 1868) pastor protestancki w Amsterdamie, później w Paryżu, wybrany do Konstytuanty i następnie do Legislatywy. Ta sromotna porażka zniechęciła mnie do dalszej walki, a Barrota ostatecznie z niej wyłączyła. Na posiedzeniach komisji pojawiał się już z rzadka, stać go było odtąd tylko na okazywanie zniecierpliwienia i lekceważenia, nie na obronę własnych poglądów. W kwestii oddania władzy wykonawczej w ręce jednego człowieka panowała jednomyślność. Lecz w jakim trybie tego człowieka wybierać, w jakie go wyposażyć uprawnienia i w jakich wykonawców, jak określić zakres jego odpowiedzialności? Jest jasne, że żadnej z tych kwestii nie można było rozpatrywać w sposób abstrakcyjny, że o każdej należało rozstrzygać w powiązaniu z innymi, a zwłaszcza mając baczenie na obecny stan obyczajów i przyzwyczajeń naszego kraju. Były to bez wątpienia problemy stare, ale zostały odświeżone przez nowe okoliczności. Swoim zwyczajem Cormenin otworzył dyskusję odczytując całkiem już gotowy artykulik, z którego wynikało, że szef władzy wykonawczej, czyli — jak go od tego momentu zaczęto nazywać — prezydent, będzie obierany bezpośrednio przez lud, zwyczajną większością, przy minimum głosów ustalonym na dwa miliony. Zdaje mi się, że sprzeciwił się temu jedynie Marrast. Zaproponował, aby szefa władzy wykonawczej wybierało Zgromadzenie. Marrastowi uderzyła wówczas do głowy fortuna i obiecywał sobie, choć dziś wyda się to dziwne, że to właśnie na niego padnie wybór Zgromadzenia. Tym niemniej o ile pamiętam, artykuł w brzmieniu zaproponowanym przez Cormenina został przyjęty bez trudności. Należy wszakże zauważyć, że tryb wyłaniania prezydenta wprost przez lud nie był wcale narzucającą się oczywistością, że ustanowienie tu głosowania bezpośredniego było tyleż nowe, co niebezpieczne. W kraju bez tradycji monarchicznych, gdzie władza wykonawcza była zawsze słaba i nadal taką pozostaje, w takim kraju wybór prezydenta wprost przez naród byłby rozwiązaniem jak najbardziej roztropnym. Pozbawiony mocy czerpanej z tego źródła, szef państwa stałby igraszką parlamentu. Lecz u nas warunki były odmienne, mieliśmy za sobą monarchię i nawet obyczaje samych republikanów pozostały jeszcze monarchiczne. Ponadto centralizacja czyniła naszą sytuacje zupełnie wyjątkową. Wedle centralistycznych zasad prezydentowi musiała być podporządkowana administracja całego kraju, od spraw najmniejszych do największych. Jemu musiały podlegać tysiące urzędników, którzy w swych rękach trzymają cały kraj — tak rzeczy były urządzone wedle panujących ustaw i przekonań, których nie tknęła rewolucja lutowa, a nie tknęła ich, ponieważ straciwszy upodobanie do monarchii nie wyzbyliśmy się monarchicznego ducha. W takich warunkach czymże innym mógł być prezydent wybrany przez naród, jeżeli nie pretendentem do korony? Instytucja ta mogła odpowiadać jedynie tym, którzy chcieli się nią posłużyć, żeby władzę prezydencką przekształcić we władzę królewską. Wydawało mi się wówczas i wydaje mi się dziś oczywiste, że jeśli chciano, by bez zagrożenia dla republiki prezydent mógł być wybierany przez lud, to należało jednocześnie ograniczyć bezlitośnie zakres jego uprawnień, a nie wiem czy i to byłoby wystarczyło, ponieważ zakres władzy wykonawczej, tak ograniczony w sferze prawnej, pozostałby równie szeroki jak dawniej dzięki przyzwyczajeniom i przywiązaniu do przeszłości Jeśli natomiast prezydentowi pozostawiano jego uprawnienia, nie powinien był być wybierany przez lud. Artykuł w redakcji Cormenina, zrazu przyjęty, stał się później przedmiotem ostrych ataków, lecz był atakowany z innych powodów niż te, które wyłożyłem. Doszło do tego nazajutrz po 4 czerwca, kiedy to książę Ludwik Napoleon, o którym nikt parę dni wcześniej nie myślał, został wybrany do Zgromadzenia przez Paryż i trzy departamenty. Zaczęto się obawiać, by nie stanął na czele republiki, jeśli wybór prezydenta miałby należeć do ludu. Różni pretendenci do tego urzędu i ich zwolennicy podnieśli wrzawę i kwestia została ponownie wniesiona na komisję, lecz większość opowiedziała się za pierwotnym rozstrzygnięciem. Przypominam sobie, że w czasie, gdy komisja zajmowała się tą sprawą, mój umysł wysilał się nad inną kwestią. Próbowałem mianowicie dociec, na którą stronę będzie chyliła się szala władzy w republice tego rodzaju, jaką właśnie ustanawiano. Już to sądziłem, że na stronę jednoizbowego zgromadzenia, już to myślałem, że na stronę wybieralnego prezydenta i ta niepewność wielce mi dokuczała. Jednakże trzeba uznać, że przewidzieć to było niemożliwe, zwycięstwo jednego lub drugiego z tych dwu wielkich rywali musiało zależeć od okoliczności i od nastrojów chwili. To tylko było pewne, że będą ze sobą w wojnie i ze wojna ta doprowadzi republikę do upadku. Z rzeczy, o których mówię, żadna nie została głębiej potraktowana w komisji, żadna nie była dyskutowana. Barrot o nich napomknął jednego dnia, ale się przy nich nie zatrzymał. Przemknęły mu przez umysł (który miał raczej ospały niż słaby, bo stać go było na dalekowzroczność, gdy tylko chciał patrzeć) jak w chwili przebudzenia między snem a jawą, i potem już o nich nie myślał. Ja sam wskazywałem na nie z wahaniem i pewną rezerwą. Porażka, jaką poniosłem w sprawie dwu izb, osłabiła we mnie chęć do walki. Wyznam poza tym, że bardziej się troszczyłem o postawienie na czele republiki jakiegoś silnego przywódcy niż o opracowanie doskonałej konstytucji republikańskiej. Nie trzeba zapominać, że znajdowaliśmy się pod niepewnym i podzielonym rządem Komisji Wykonawczej, że pod drzwi podchodził socjalizm i zbliżały się dni czerwcowe. Później, już po tych dniach, argumentowałem żywo przed Zgromadzeniem na rzecz systemu wyboru prezydenta przez lud i w jakiejś mierze przyczyniłem się do jego przyjęcia. Głównym powodem, na jaki wskazywałem było to, że skoro już raz powiedziało się narodowi, iż uzyska prawo, którego domagał się tak natarczywie, nie można mu było tego prawa zabierać. Było to prawdą, lecz żałuję, że się w tej sprawie wypowiadałem. Wracam do prac komisji. Nie mogąc, czy też nie chcąc sprzeciwiać się przyjęciu samej zasady, próbowałem uczynić mniej niebezpiecznym jej zastosowanie. Zaproponowałem zrazu, ażeby w wielu punktach ograniczyć uprawnienia władzy wykonawczej, lecz zorientowałem się prędko, że od tej strony niczego poważnego nie uda mi się uzyskać. Przerzuciłem się zatem na tryb jej obierania i poddałem pod dyskusję tę część artykułu Cormenina, która o tym traktowała. Jak już wspomniałem, artykuł ten stanowił, że prezydent jest wybierany w wyborach bezpośrednich zwyczajną większością głosów, przy minimum potrzebnych głosów ustalonym na dwa miliony. Otóż ten tryb był z kilku względów niewłaściwy. Przy bezpośrednim wyborze prezydenta przez obywateli zachodziła obawa, że lud będzie się powodował zaślepieniem i ulegał nastrojom. Poza tym prezydent powinien w wyniku wyborów uzyskiwać prestiż i autorytet moralny większy niż to zakładała ich procedura. Przy wymogu tylko zwykłej większości mogło się zdarzyć, że prawomocnie wybrany elekt reprezentowałby wolę tylko mniejszości narodu. Wniosłem, ażeby odstąpić od wyboru prezydenta w głosowaniu bezpośrednim i żeby czynność tę powierzyć specjalnym przedstawicielom wybranym przez lud. Zaproponowałem po drugie, żeby większość zwyczajną zastąpić wymogiem większości absolutnej, gdyby natomiast w pierwszej turze żaden z kandydatów nie uzyskał większości absolutnej, wyboru ostatecznego dokonywałoby Zgromadzenie. Były to jak sądzę pomysły dobre, ale nie nowe, zaczerpnąłem je z konstytucji amerykańskiej. Przypuszczam, że gdybym tego nie powiedział, nikt zapożyczenia by się nie domyślił, tak słabo komisja była przygotowana do odgrywania swej wielkiej roli. Pierwsza część mojej poprawki została odrzucona, czego się spodziewałem; moim znakomitym kolegom system wydał się nie dość prosty i z lekka skażony duchem arystokratycznym. Część drugą przyjęto i włączono do obecnej redakcji artykułu w konstytucji l2. Beaumont zaproponował niewybieralność prezydenta na drugą kadencję. Poparłem go energicznie i propozycja przeszła. Obaj przy tej okazji popełniliśmy wielki błąd, który jak sądzę będzie miał opłakane skutki13. Zawsze obawialiśmy się obaj niebezpieczeństwa, jakie stworzy dla wolności i moralności publicznej możliwość wyboru na drugą kadencję prezydenta, który, ażeby z niej skorzystać, używałby niechybnie ogromnych środków nacisku i korupcji, na których stosowanie zezwalają szefowi władz wykonawczych nasze prawa i obyczaje. Nasze myślenie okazało się nie dość prędkie i giętkie, aby się w porę przestawić na inny tor i spostrzec, że z chwilą, gdy postanowiono, że prezydenta będą wybierali bezpośrednio obywatele, zło stało się nie do naprawienia i że próba ograniczenia ludu w swobodzie wyboru mogła to zło tylko powiększyć. Głosowanie w tej sprawie i mój wpływ na jego wynik był najbardziej przykrym wspomnieniem, jakie zachowałem z tego czasu. Bez przestanku natrafialiśmy na centralizację i zamiast tę przeszkodę usunąć, za każdym razem się o nią potykaliśmy. Odpowiedzialność polityczna prezydenta wynikała z istoty republiki, lecz odpowiedzialność za co? w jakim stopniu? Czy można go było czynić odpowiedzialnym za tysiące szczegółów administracyjnych, którymi nasze ustawodawstwo administracyjne jest przeciążone? Byłoby niemożliwe i niebezpieczne, gdyby miał nad nimi osobiście czuwać, byłoby to także śmieszne i niesprawiedliwe. A jeśli nie on, to kto miał odpowiadać 12 Zaproponowaną przezTocqueville'a zasadę przyjęto w art. 47 konstytucji z 4 listopada 1848. 13 Tocqueville pisze te słowa w marcu 1851 r., jego obawy sprawdziły się już w grudniu tego roku. Ludwik Napoleon, któremu konstytucja nie pozwalała na ponowne kandydowanie, dokonał zamachu stanu. za administrację w ścisłym tego słowa znaczeniu? Zdecydowano, że odpowiedzialność prezydenta obejmie również ministrów, że jak za monarchii będzie on musiał uzyskiwać ich kontrasygnatę 14. Tym sposobem prezydent stawał się odpowiedzialny, lecz tracił swobodę działań i możliwość chronienia swych urzędników. Komisja zajęła się następnie Radą Stanu. Rzecz wzięli na siebie Cormenin i Vivien — można rzec, że przykładali się do tej pracy jak ludzie, którzy budują dom dla siebie. Robili wszystko co się dało, ażeby Rada Stanu stała się trzecią władzą, lecz bez skutku. Rada pozostała czymś więcej niż ciałem czysto administracyjnym, ale też czymś nieskończenie mniejszym niż zgromadzenie ustawodawcze. Jedyna część naszego dzieła, która została wykonana na wysokim poziomie i jak myślę mądrze rozwiązana, to część poświęcona wymiarowi sprawiedliwości. W tej dziedzinie komisja okazała się kompetentna, bo jej członkowie w większości byli albo dawnymi, albo jeszcze czynnymi adwokatami. Dzięki nim udało się ocalić zasadę nieusuwalności sędziów, ostała się ona wbrew prądowi, który podmywał całą resztę. Atakowali ją jednak republikanie i moim zdaniem robili głupio, bo ta zasada znacznie bardziej sprzyja niezależności obywateli niż potędze tych, którzy rządzą. Bez przeszkód ustanowiony został trybunał kompetencyjny i zwłaszcza trybunał, do którego należało rozpatrywanie przestępstw politycznych, w tej samej formie istnieją one dzisiaj (1851)15. To, co w tej materii zrobiliśmy 14 kontrasygnata — współpodpis ministra złożony na akcie wydanym przez głowę państwa - króla lub prezydenta, oznacza, że minister bierze za ten akt prawną i polityczną odpowiedzialność. 15 Tocqueville ma tu zapewne na myśli następujące artykuły konstytucji z r. 1848: Art. 87 „Sędziowie pierwszej i drugiej instancji, członkowie Trybunału Kasacyjnego i Trybunału Obrachunkowego są mianowani dożywotnio. Mogą być zawieszeni lub odwołani tylko jest lepsze od wszystkiego, co próbowano zdziałać od lat sześćdziesięciu. Jest to przypuszczalnie jedyna część konstytucji z 1848 roku, która przetrwa. Na żądanie Viviena przyjęto postanowienie, że poprawki do konstytucji będzie mogła wprowadzać wyłącznie nowa Konstytuanta, co było słuszne, lecz do tego dodano, że zmiana konstytucji może się dokonać wyłącznie na żądanie Zgromadzenia Narodowego wyrażone w specjalnych obradach, potwierdzone trzykrotnym głosowaniem większością czterech piątych głosów, co w praktyce uniemożliwiało jakąkolwiek legalną zmianę. Nie wziąłem udziału w głosowaniu nad tą sprawą. Od dawna sądziłem, że zamiast wysilać się nad tym, żeby rządy u nas były wieczne, należało raczej dążyć do tego, by można było je zmieniać w sposób łatwy i zgodny z prawem. Zważywszy wszystkie za i przeciw, system ten wydawał mi się mniej niebezpieczny niż system przeciwny, sądziłem bowiem, że lud francuski należy traktować jak owych szaleńców, których nie wolno krępować w obawie, by pęta nie wprawiły ich w furię. Przy okazji naszej pracy usłyszałem sporo osobliwych opinii. Martin 16, któremu nie starczało być starej daty republikaninem i który okrył się śmiesznością stwierdzając pewnego dnia z tryw wyniku postępowania sądowego, a przesunięci w stan spoczynku tylko w przypadkach i trybie określonych ustawą". Art. 89 „Spory kompetencyjne między organami administracji i organami wymiaru sprawiedliwości są rozstrzygane przez specjalny trybunał złożony w równej liczbie z członków Trybunału Kasacyjnego i członków Rady Stanu mianowanych na trzy lata przez oba te organy". Art. 91, który stanowi, że Trybunał Stanu „sądzi osoby stające pod zarzutem zbrodni, zamachu, spisku przeciwko wewnętrznemu i zewnętrznemu bezpieczeństwu Państwa, skierowane przed ten Trybunał przez Zgromadzenie Narodowe". 16 Edouard Martin (1801-1858) - adwokat, deputowany od 1837 r., w Konstytuancie należał do grupy umiarkowanych republikanów. buny, że jest republikaninem urodzonym. Martin zaproponował mimo to, by prezydentowi dać prawo rozwiązania Zgromadzenia, nie dostrzegając zapewne, że podobne prawo uczyniłoby go wszechwładnym panem republiki. Marrast chciał, ażeby przy Radzie Stanu utworzyć sekcję mającą wynajdywać nowe idee — byłaby to sekcja Postępu. Barrot zaproponował, aby rozstrzygnięcia we wszystkich procesach cywilnych oddać sądom przysięgłych, jak gdyby można było improwizować podobną rewolucję w sądownictwie. Wreszcie Dufaure chciał zakazać zastępstwa i zobowiązać wszystkich osobiście do służby wojskowej, co zabiłoby wszelką swobodę studiowania, gdyby nie zredukować czasu tej służby, lub zdezorganizowałoby armię, gdyby się go skróciło. Wciąż pospieszani przez czas i źle przygotowani do rozwiązywania tak wielkich spraw, zbliżaliśmy się powoli do zakończenia naszej pracy. Powiadano ciągle zgódźmy się na przedstawiane nam projekty artykułów, powrócimy do nich później, gdy będziemy mieli szkic całości łatwiej nam będzie poprawie szczegóły i dopasować do siebie poszczególne części. Lecz później do niczego nie powróciliśmy i szkic okazał się ukończonym malunkiem. Na sprawozdawcę wyznaczyliśmy Marrasta. Sposób, w jaki wywiązał się z tej wielkiej misji, obnażył widome lenistwo, lekkomyślność i bezwstyd, które stanowiły główne rysy jego charakteru. Przez kilka dni nie robił nic, mimo że Zgromadzenie domagało się ciągle, byśmy je zapoznali z wynikami naszych obrad, a również i cała Francja bardzo była ich ciekawa. Potem z całą pracą załatwił się w ciągu nocy poprzedzającej dzień, w jakim miał Zgromadzeniu przedstawić swoje sprawozdanie. Rano pokazał je jednemu lub dwu kolegom, których spotkał przypadkiem, potem śmiało wszedł na trybunę i sprawozdanie odczytał w imieniu komisji, której prawie żaden członek nie znał z tego tekstu ani jednego słowa. Czytanie to miało miejsce 19 czerwca. Projekt konstytucji zawierał sto trzydzieści dziewięć artykułów i został opracowany w niespełna miesiąc. Nie można było pracować szybciej, ale można było lepiej. Przyjęliśmy wiele malutkich artykułów, które nam przynosił Cormenin, lecz odrzuciliśmy ich jeszcze więcej, co wywołało u autora podrażnienie tym żywsze, że nie mogło się ono wydostać dalej niż jego krtań. Zechciał więc znaleźć pocieszenie u publiczności. Opublikował lub spowodował opublikowanie (nie pamiętam już jak to było) we wszystkich gazetach artykułu, który zawierał opowieść o tym, co działo się w komisji i przypisywał wszystko co dobre Cormeninowi, a wszystko co złe jego przeciwnikom. Jak można się domyśleć, podobna publikacja nie spodobała się żadnemu z nas i postanowiliśmy powiedzieć Cormeninowi, jakie reakcje wywołał jego postępek. Nikt jednak nie kwapił się do roli rzecznika całego towarzystwa. Mieliśmy pośród siebie robotnika (bo wówczas przy wszystkim potrzebny był robotnik), który nazywał się Corbon 17 i był człowiekiem rozsądnym i stanowczym, a który podjął się chętnie tej roli. Nazajutrz więc, gdy zaczęło się posiedzenie komisji, Corbon zabrał głos i powiedział Cormeninowi, co o nim myślimy, z nieco brutalną prostotą i zwięzłością. Ten zmieszał się i zaczął wodzić wzrokiem wokół stołu patrząc, czy ktoś przyjdzie mu z pomocą. Nikt nie drgnął. Cormenin powiedział wówczas niepewnym tonem: „Czy z tego, co zaszło mam wnosić, że komisja pragnie abym ją opuścił?" Nie powiedzieliśmy ani słowa. Wziął kapelusz i wyszedł. Nikt go nie zatrzymał. Nigdy tak wielka zniewaga nie została przełknięta łatwiej i bez grymasów. Myślę, że chociaż niezwykle próżny, Cormenin nie był czuły na obelgi w cztery oczy i pod warunkiem, że jego 17 Claude-Anthime Corbon (1808—1891) — snycerz, założył pismo «L'Atelier» o umiarkowanie republikańskiej orientacji. Był sekretarzem w Rządzie Tymczasowym, wiceprzewodniczącym Zgromadzenia Konstytucyjnego. miłość własna byłaby zaspokojona publicznie, bez ceregieli przystałby na prywatne garbowanie skóry. Wielu sądziło, że Cormenin od czasu, gdy z wicehrabiego przeobraził się nagle w radykała pozostając pobożnym, odgrywał tylko rolę, w niezgodzie z tym, co myślał naprawdę. Nie ośmieliłbym się twierdzić, że tak było, chociaż często zauważałem zadziwiające niezgodności między tym, co oświadczał w rozmowie, a rzeczami, które pisał, i prawdę powiedziawszy zawsze wydawał mi się tak samo szczery w strachu, którym napawały go rewolucje, jak w poglądach, które od nich zapożyczał. Tym, co mnie u niego uderzało przede wszystkim, były ułomności jego umysłu. Nigdy literat lepiej nie zachował w politykowaniu nawyków i ułomności zawodu pisarskiego. Gdy tylko udało mu się powiązać w całość postanowienia jakiejś ustawy i ująć jej artykuły w dobitne i zgrabne formuły stylistyczne, zdawało mu się, że wszystko jest zrobione — pochłaniały go forma, kompozycja i symetria. Lecz przede wszystkim trzeba mu było nowości. Instytucje już wypróbowane gdzie indziej lub w innych czasach wydawały mu się tak samo odrażające jak oklepane komunały i za najpierwszą zaletę ustawy uważał to, że w niczym nie była podobna do poprzednich. Wiadomo, że ustawa, wedle której wybrano Konstytuantę, była jego dziełem. Gdy go spotkałem podczas wyborów powszechnych, powiedział mi z niejaką dumą: „Czy na świecie widziano coś podobnego do tego, co dziś oglądamy? Gdzież jest kraj, w którym dopuszczono kiedyś do głosowania służących, biedaków i żołnierzy? Niech pan przyzna, że do tej pory niczego podobnego nie wymyślono". I dodał zacierając ręce: „Ciekawe będzie zobaczyć, co z tego wszystkiego wyniknie". Mówił to tak, jak gdyby chodziło o doświadczenie chemiczne. CZĘŚĆ TRZECIA MOJE MINISTERIUM 3 CZERWCA - 29 PAŹDZIERNIKA 1849 R. Część rozpoczęta w Wersalu 16 września 1851, w trakcie odroczenia sesji Zgromadzenia Narodowego. Ażeby przejść od razu do tej części moich wspomnień, pomijam okres poprzedzający, który rozciąga się od zakończenia dni czerwcowych 1848 roku do 3 czerwca 1849 roku. Powrócę do niego jeżeli mi czas pozwoli. Wydawało mi się ważniejsze przedstawić pięć miesięcy, jakie spędziłem w rządzie, korzystając z tego, że moje wspomnienia są jeszcze całkiem świeże. I POWRÓT DO FRANCJI - UTWORZENIE GABINETU Gdy tak zajęty byłem oglądaniem, jak na małej scenie Niemiec rozgrywa się jeden z aktów wielkiego dramatu rewolucji europejskiej 1, niespodziewane i zatrważające nowiny ponownie przyciągnęły moją uwagę ku Francji i naszym sprawom. Dowiedziałem się o zgoła niepojętym niepowodzeniu naszej 1 Tocqueville przebywał w Niemczech, głownie we Frankfurcie od końca kwietnia do końca maja 1849 r. armii pod murami Rzymu2, o haniebnej debacie, jaką spowodowało ono w łonie Zgromadzenia, o niepokojach w kraju wywołanych tymi dwoma wydarzeniami i wreszcie o wyborach powszechnych, w wyniku których ponad stu pięćdziesięciu Górali weszło do nowego Zgromadzenia, wbrew przewidywaniom obu stronnictw3. Przy tym wszystkim, demagogiczny podmuch który powiał przez część Francji, nie ogarnął wcale departamentu la Manche. Przeciwnie, w wyborach przepadli prawie wszyscy spośród dawnych posłów, którzy w Zgromadzeniu odeszli od partii zachowawczej. Spośród trzynastu posłów z la Manche, uratowało się tylko czterech. Co do mnie, to zebrałem najwięcej głosów, mimo że byłem nieobecny i niemy, i mimo że w grudniu ostentacyjnie głosowałem na Cavaignaka4 2 Gdy zamordowano 15 listopada 1848 r. pierwszego ministra Państwa Kościelnego - Rossiego, papież Pius IX (1846- 1876) udał się do Gaety pod opiekę króla Neapolu. W styczniu 1849 r. Rzym został ogłoszony republiką, na której czele stanął Mazzini (1805-1872). Rząd Odilona Barrota wysłał korpus ekspedycyjny, który miał pomóc papieżowi w powrocie do władzy i który wylądował w Civita Vecchia 25 kwietnia. Dowódca korpusu, generał Oudinot, przypuścił szturm na Rzym 30 kwietnia, lecz został odparty tracąc 80 zabitych i 250 jeńców. 3 Wybory do Legislatywy odbyły się 13 maja 1849 r. Na 750 miejsc obsadzono 713, z 900 członków Konstytuanty powróciło tylko 300. Góra uzyskała około 180 mandatów, a 450 mandatów przypadło partii porządku, której trzon stanowili legitymiści i orleaniści. 4 W grudniu 1848 r. generał Cavaignac kandydował w wyborach prezydenckich i otrzymał, po Ludwiku Napoleonie, największą ilość głosów. W pomocniczych zapiskach do Wspomnień Tocqueville tak streszcza swój sąd o tych wyborach: „Kandydatura Ludwika Napoleona. Nadal objawia się w tym istota rewolucji lutowej, lud w ścisłym tego słowa znaczeniu — głównym aktorem, wydarzenia toczą się jakby same z siebie, jakby bez udziału wybitnych ludzi, a nawet wyższych i średnich klas. Nagłość tej kandydatury, co to oznacza. Od razu uznaję wybór Ludwika Napoleona za pewny, Cavaignaka Lecz głosowano na mnie może nie tyle z powodu moich poglądów politycznych, co raczej dla wielkiego poważania, jakim mnie darzono osobiście poza polityką. Pozycję dawało mi to zapewne godną, ale trudną do utrzymania wobec stronnictw i która stałaby się niepewną, gdyby te, wszedłszy w ostrą walkę, miały usztywnić swe stanowiska. Zaraz po otrzymaniu tych wiadomości ruszyłem w drogę powrotną. W Bonn nagła niedyspozycja zmusiła do zatrzymania się panią de Tocqueville, ale ona sama namawiała mnie do nie przerywania podróży, co też uczyniłem, aczkolwiek z żalem, ponieważ musiałem ją zostawić w kraju wciąż jeszcze wstrząsanym wojną domową, a ponadto jej odwaga i rozsądek są mi najbardziej pomocne w trudnych i niebezpiecznych chwilach. Jeśli się nie mylę, do Paryża przybyłem 25 maja 1849, na cztery dni przed zebraniem się Zgromadzenia Ustawodawczego, gdy Konstytuanta przeżywała ostatnie konwulsje. Starczyło kilku tygodni, ażeby nie do poznania zmienił się wygląd świata politycznego, mniej skutkiem przemian zewnętrznych, co z powodu niebywałej rewolucji, jaka dokonała się w umysłach. U władzy znajdowała się wciąż partia, która dzierżyła ją w chwili mego wyjazdu, a wyniki wyborów miały, jak się zdaje, umocnić jej pozycję. Partia ta — złożona z tylu różnych stronnictw i która chciała bądź zatrzymać rewolucję, bądź zmusić ją do cofnięcia się — uzyskała ogromną większość i miała stanowić ponad dwie trzecie nowego Zgromadzenia, ale opanowało ją przerażenie tak wielkie, że mógłbym je przyrównać za przegranego [...] dojdziemy do stanu, gdzie będzie mniej wolności niż za monarchii. Postanawiam jednak poprzeć Cavaignaka. Moje motywy. Ludwik Napoleon wydaje mi się dla Republiki wyjściem najgorszym, nie chcę w tym maczać palców, sądzę, że po zgodzie na funkcję w rządzie Cavaignaka byłoby niegodne przejść na stronę jego rywala". jedynie do trwogi wywołanej wypadkami lutowymi, albowiem trzeba wiedzieć, że w polityce należy rozumować jak na wojnie i nigdy nie zapominać iż skutek wydarzeń mierzy się nie tyle wedle tego, czym są one same w sobie, ile wrażeniem, jakie wywołują. Konserwatyści, którzy od sześciu miesięcy nieustannie wygrywali wszystkie wybory uzupełniające i którzy zdobyli przewagę w prawie wszystkich radach lokalnych, nabrali teraz do systemu wyborów powszechnych zaufania prawie nieskończonego, tak jak przedtem darzyli go bezgraniczną nieufnością. W powszechnym głosowaniu, jakie się odbyło, obiecywali sobie nie tylko zwyciężyć, ale unicestwić przeciwników, a nie odniósłszy triumfu na miarę swych oczekiwań popadli w takie przygnębienie, jak gdyby spotkała ich prawdziwa przegrana. Z drugiej zaś strony Górale, którym zdawało się, że przepadną z kretesem, nie posiadali się z radości i nabrali takiej odwagi, jak gdyby wybory zapewniły im większość w Zgromadzeniu. Dlaczego obrót rzeczy zmylił zarówno nadzieje, jak obawy obu stronnictw? — trudno odpowiedzieć z pewnością, bo zachowaniami wielkich mas ludzkich rządzą racje tak samo prawie ludzkości nie znane jak te, które powodują ruchami mórz, w obu przypadkach przyczyny zjawiska kryją się i, by tak rzec, gubią się w jego niezmierzoności. Wolno jednakże przypuścić, że niepowodzenia jakie spotkały konserwatystów, wynikły z błędów przez nich samych popełnionych. Ich nietolerancja, gdy byli pewni zwycięstwa, wobec tych, którzy niekoniecznie podzielając ich wszystkie idee, pomagali im jednak w walce przeciwko Góralom, ostrość pociągnięć nowego ministra spraw wewnętrznych Fauchera5 i nade wszystko niepowodzenia ekspedycji rzymskiej zniechęciły do nich 5 Leon Faucher (1803— 1854) dziennikarz i ekonomista. Wybrany w 1847 do Izby, potem do Konstytuanty, minister robót publicznych i potem spraw wewnętrznych w pierwszym gabinecie Barrota. część gotowych za nimi pójść ludzi i popchnęły tych ostatnich w objęcia agitatorów. Jak już powiedziałem wybrano ponad pięćdziesięciu Górali, głosowała na nich część chłopstwa i większość żołnierzy; te dwie główne podpory groziły zatem pęknięciem w czasie trzęsienia ziemi. Trwoga stała się powszechna; przypomniała ona rożnym stronnictwom monarchicznym o tolerancji i skromności, cnotach, które praktykowały one po Lutym, lecz o których od sześciu miesięcy jakby całkiem zapomniały; uznały one, że przynajmniej teraz nie można myśleć o zniesieniu republiki i że nie pozostało nic innego jak przeciwstawić Góralom umiarkowanych republikanów. Na tych samych ministrów, których powołano i podbechtywano, teraz były rzucane oskarżenia i wielkim głosem domagano się zmian w gabinecie. Sam gabinet uznał się za bezsilny i wołał o następców. W momencie, gdy wyjeżdżałem z Francji, komitet z ulicy Poitiers6 nie chciał wpisać nazwiska pana Dufaure na swoją listę, kiedy wróciłem wszystkie spojrzenia skierowane były na pana Dufaure i jego przyjaciół, w sposób najpatetyczniejszy; błagano go, żeby ocalił społeczeństwo obejmując władzę. Przybywszy wieczorem do Paryża dowiedziałem się, że kilku moich przyjaciół zebrało się na kolacji w małej restauracyjce przy Polach Elizejskich. Zaraz tam pospieszyłem i w rzeczy 6 W maju 1848 r. po otwarciu sesji Zgromadzenia przy ulicy Poitiers zawiązało się koło skupiające deputowanych należących do partii porządku, gdzie uzgadniano (zresztą niezbyt skutecznie) sposób głosowania w Izbie. Komitet, o którym wspomina tu Tocqueville, postawił sobie ambitniejsze cele niż dyscyplinę w głosowaniu — chodziło o ujednolicenie ruchu konserwatywnego w całym kraju. W skład komitetu wchodzili konserwatyści o zróżnicowanych poglądach politycznych: bonapartyści, legitymiści, katolicy; główną rolę odgrywali w nim: Mole, Thiers, Broglie, Berryer, Duvergier, de Hauranne, Montalembert, Morny, Persigny. Jednoczyła ich obawa przed socjalizmem. samej odnalazłem Dufaure'a, Lanjuinaisa, Beaumonta, Corcellesa, Viviena, Lamoriciere'a, Bedeau i jednego lub dwu innych, których nazwiska są mniej znane. W kilku słowach wprowadzili mnie w sytuację. Barrot, obarczony przez prezydenta misją rekonstrukcji gabinetu, od kilku dni podejmował w tym celu daremne wysiłki. Pan Thiers, pan Mole i główni ich przyjaciele nie pragnęli brać na siebie ciężaru rządów. Zamierzali, a jakże, wodzić prym, co dalej się okaże, ale nie jako ministrowie. Odstręczały ich od tego niepewność jutra, niestałość sytuacji, trudności czy niebezpieczeństwa chwili. Chcieli władzy, lecz nie odpowiedzialności. Przez nich odtrącony, Barrot przyszedł do nas. Lecz kogo z nas wziąć? Jakie ministerstwa nam powierzyć? Jakich nam przydać kolegów? Jaką przyjąć wspólną politykę? Pojawiały się trudności praktyczne, przez które do tej pory nie udawało się przebrnąć. Kilka już razy Barrot powracał, do naturalnych przywódców większości i przez nich odtrącany, zwracał się do nas. Na tych próżnych wysiłkach upływał czas, rosły zagrożenia i trudności, nowiny z Włoch z każdym dniem stawały się coraz bardziej niepokojące, gabinet w każdej chwili mógł zostać pozbawiony zaufania przez konające, lecz rozwścieczone Zgromadzenie. Wróciłem do domu, jak nietrudno zgadnąć, z głową wypełnioną tym, co usłyszałem. Byłem głęboko przeświadczony, że wyłącznie ode mnie i moich przyjaciół zależało, czy zostaniemy ministrami. Byliśmy osobami stosownymi i niezbędnymi. Wystarczająco znałem przywódców większości, ażeby wiedzieć, iż nigdy nie zechcą aż tak nadstawić karków, by wziąć na siebie brzemię spraw publicznych w rządzie, który mieli za efemerydę, nawet gdyby stać ich było na podobną bezinteresowność, nie starczyłoby im odwagi. Natomiast nam starczało stanąć twardo na naszym gruncie i tym sposobem wymusić, by się do nas zwrócono. Ale czy teki ministerialnej chcieć należało? To pytanie stawiałem sobie bardzo poważnie. Sądzę, że mogę oddać sobie sprawiedliwość i powiedzieć, że nie czyniłem sobie żad nych złudzeń co do rzeczywistej trudności przedsięwzięcia i że przyszłość jawiła mi się z wyrazistością, z jaką zazwyczaj oglądamy tylko przeszłość. Spodziewano się powszechnie walk ulicznych, ja również sądziłem, że ich groźba jest bliska. Wydawało mi się, że wściekła odwaga, jaką wyniki wyborów dały stronnictwu Górali oraz okazja, jaką stwarzała im sprawa rzymska, musiały do takich wydarzeń doprowadzić. O ich wynik zresztą niezbyt się obawiałem. Byłem przekonany, że chociaż żołnierze w większości głosowali na Górę, to armia będzie bez wahania walczyć przeciwko niej. Żołnierz, który głosuje indywidualnie na jakiegoś kandydata podczas wyborów i żołnierz, który działa w grupie pod naciskiem wojskowej dyscypliny są w rzeczy samej dwoma innymi ludźmi. Przekonania pierwszego nie rządzą czynami drugiego. Garnizon paryski był liczny, pod dobrą komendą, doskonale wyćwiczony w walkach ulicznych i pełen jeszcze wspomnień o namiętnościach i przykładach dni czerwcowych. Zwycięstwa byłem przeto pewny. Ale z wielkim zatroskaniem zapytywałem się o ciąg dalszy — to, co mogło się zdawać końcem trudności, było dla mnie dopiero ich początkiem. Trudności te jawiły mi się jako nierozwiązywalne i chyba tak było w istocie. W którąkolwiek stronę obracałem spojrzenie, nigdzie nie dostrzegałem dla nas mocnego i trwałego oparcia, ponieważ w sytuacji, gdy cały naród był niezadowolony, wszyscy chcieli wyjść poza konstytucję — jedni przez socjalizm, inni przez monarchię. Wzywała nas opinia publiczna, lecz liczyć na nią byłoby dowodem nieprzezorności — to strach popychał ku nam kraj. Jego wspomnienia, interesy, popędy i namiętności odciągnęłyby go od nas niechybnie z chwilą, gdyby strach zniknął. Naszym celem było w miarę możności umocnienie republiki, lub co najmniej utrzymanie jej jakiś czas przez rządzenie nią w sposób spokojny, umiarkowany, zachowawczy i bez reszty konstytu cyjny, a to nie mogło przysporzyć nam na długo popularności, ponieważ wszyscy chcieli odejść od konstytucji. Stronnictwo Górali chciało więcej, stronnictwa monarchiczne chciały znacznie mniej niż ona pozwalała. W Zgromadzeniu było jeszcze gorzej. Na te przyczyny ogólne nakładały się dodatkowo liczne incydenty wynikające z interesów i próżnostek przywódców stronnictw. Ci ostatni mogli oczywiście zgodzić się na to, byśmy weszli do rządu, ale nie należało się spodziewać, że zgodzą się na to, byśmy rządzili. Po zażegnaniu kryzysu można było z ich strony oczekiwać tysięcznych zasadzek. Co do prezydenta, to jeszcze go nie znałem, ale było jasne, że jego wsparcia mogliśmy się spodziewać licząc wyłącznie na zawiść i nienawiść, jaką w nim budzili nasi wspólni przeciwnicy. Nie mogliśmy natomiast liczyć na jego sympatię, ponieważ nasze zamierzenia były nie tylko różne, lecz z natury rzeczy przeciwstawne. My chcieliśmy republikę utrzymać przy życiu, on pragnął objąć po niej spadek. My dostarczaliśmy mu tylko ministrów, gdy on potrzebował wspólników. Do tych trudności, które były nieodłączne od sytuacji, a zatem stałe, dochodziły jeszcze trudności przejściowe, z którymi wcale nie było łatwiej sobie poradzić: rewolucyjne nastroje ponownie rozbudzone w części kraju, duch i nawyki nietolerancji oraz gwałtu, jakie przeniknęły do administracji państwowej, wyprawa rzymska, tak źle pomyślana i poprowadzona, że równie trudno było ją zakończyć, jak się z niej wycofać, całe wreszcie dziedzictwo błędów popełnionych przez naszych poprzedników. Oto więc dość powodów, ażeby się wahać, a w gruncie rzeczy nie wahałem się wcale. Myśl żeby objąć urząd, od którego lęk odstręczał tyle osób i żeby wyprowadzić społeczeństwo ze złej drogi, na jaką je wprowadzono, pochlebiała zarówno mojej dumie jak uczciwości. Przeczuwałem, że w rządzie będę przechodniem, który długo w nim nie zabawi, ale miałem nadzieje pozostać w nim wystarczająco długo, by oddać liczącą się przysługę mojemu krajowi i sobie samemu przysporzyć zasługę. To było wystarczającą pokusą. Od razu przeto powziąłem trzy postanowienia. Po pierwsze, nie odrzucać ministrowania, jeżeli trafi się dobra okazja. Po drugie, do rządu wchodzić tylko wraz z głównymi przyjaciółmi, godzić się wyłącznie na objęcie ważnych ministerstw tak, żeby w gabinecie zapewnić sobie decydujący głos. Po trzecie wreszcie, będąc ministrem postępować każdego dnia tak, jakbym nazajutrz miał przestać nim być, to znaczy potrzeby pozostawania sobą nie podporządkowywać nigdy chęci utrzymania się na stanowisku. Pięć lub sześć następnych dni ubiegło na bezskutecznych wysiłkach utworzenia gabinetu. Owe usiłowania były tak liczne i poplątane, tak wypełnione drobnymi incydentami, wielkimi wydarzeniami dnia zapomnianymi nazajutrz, że z trudem odnajduję ich ślad w pamięci, chociaż sam w nich uczestniczyłem. Jakoż problem był trudny do rozwiązania przy założeniach, jakie wówczas były przyjmowane. Prezydent pozornie chciał dokonać zmian w ministerium, lecz pragnął zachować w nim ludzi, których uważał za swych głównych przyjaciół. Przywódcy stronnictw monarchicznych nie chcieli sami wchodzić do rządu, lecz nie chcieli widzieć w nim ludzi, na których nie mieliby żadnego wpływu. Jeśli zgadzano się nas doń wprowadzić, to tylko w małej liczbie i na drugorzędne stanowiska. Byliśmy traktowani jak lekarstwo konieczne, lecz niesmaczne, które chciano aplikować w małych dawkach. Na początku zaproponowano Dufaure'owi, żeby wszedł sam i zadowolił się robotami publicznymi. Odmówił żądając spraw wewnętrznych i dwu innych ministerstw dla przyjaciół. Z wielkimi oporami zgodzono się na sprawy wewnętrzne, ale odrzucając resztę. Mam podstawy sądzić, że bliski był tego, żeby ofertę przyjąć i jak sześć miesięcy wcześniej zostawić mnie po drodze, nie dlatego, by był niewierny lub obojętny w przyjaźni, lecz dlatego, że perspektywa tego ważnego stanowiska, które znalazło się w zasięgu jego ręki i które mógł uczciwie przyjąć, wystawiła go na wielką pokusę. Nie to, by podsuwała mu myśl o zdradzie przyjaciół, lecz mu ich przysłaniała i kazała o nich zapominać. Moja kandydatura narzucała się najbardziej, ponieważ nowe Zgromadzenie Ustawodawcze wybrało mnie na jednego ze swych wiceprzewodniczących. Lecz gdzie mnie umieścić? Sam uważałem, że nadawałbym się najlepiej do objęcia ministerstwa oświecenia publicznego. Niestety ministerstwo to znajdowało się wówczas w rękach pana de Falloux, człowieka niezastąpionego, na którego odejście nie zgodziliby się ani legitymiści, bo był jednym z ich przywódców, ani stronnictwo religijne, bo widziało w nim gwarancję dla siebie, ani wreszcie sam prezydent, bo Falloux zrobił sobie z niego przyjaciela. Zaproponowano mi rolnictwo, odmówiłem. W braku lepszego wyjścia, Barrot przyszedł i zaofiarował mi wzięcie ministerstwa spraw zagranicznych. Ja z kolei włożyłem uprzednio wiele wysiłku, ażeby namówić pana de Remusat na przyjęcie tej funkcji i to, co zaszło między nami przy tej okazji, jest na tyle charakterystyczne, że zasługuje na opowiedzenie. Zależało mi wielce na tym, by pan de Remusat wszedł razem z nami do gabinetu. Był przyjacielem pana Thiersa i — rzecz dość rzadka — jednocześnie człowiekiem zacnym. On jeden mógł nam zapewnić jeśli nie poparcie, to przynajmniej neutralność tego męża stanu, nie nękając nas przy tym jego poglądami. Ulegając namowom Barrota i naszym, Remusat pewnego wieczora ustąpił. Zobowiązał się wobec nas, lecz już nazajutrz przyszedł odebrać dane słowo. Dowiedziałem się potem, że w międzyczasie widział się z Thiersem i sam także mi wyznał, że pan Thiers wyperswadował mu wchodzenie do rządu razem z nami, a dodać trzeba, że głosił wówczas publicznie i donośnie niezbędność naszego udziału w gabinecie. Remusat po wiedział mi wtedy: „Przekonałem się, że stając się waszym kolegą nie przyniosę wam jego wsparcia, a sam narażę się niebawem na wojnę z panem Thiersem". Oto z jakimi ludźmi przychodziło nam mieć do czynienia. Nie myślałem nigdy o ministerstwie spraw zagranicznych, w pierwszym odruchu chciałem ofertę odrzucić. Czułem się niezdolny do pełnienia zadań, do których w niczym nie byłem przygotowany. Pomiędzy moimi papierami natrafiłem na ślad tych wahań w postaci swego rodzaju pisanej rozmowy, jaką z jednym z moich przyjaciół odbyłem podczas obiadu, w którym obaj uczestniczyliśmy. Ostatecznie zdecydowałem się na przyjęcie ministerstwa spraw zagranicznych, lecz jako warunek postawiłem wejście Lanjuinaisa wraz ze mną do Rady Ministrów. Miałem kilka ważnych powodów, aby tak postąpić. Wydawało mi się po pierwsze, że niezbędne nam były trzy ministerstwa, ażeby uzyskać w gabinecie przewagę, jakiej potrzebowaliśmy dla skutecznego działania. Sądziłem ponadto, że Lanjuinais będzie mi bardzo użyteczny dla utrzymania przy linii, jaką chciałem iść, samego Dufaure'a, na którego nie miałem dostatecznego wpływu. Chciałem przede wszystkim mieć przy sobie przyjaciela, z którym mógłbym o wszystkim otwarcie mówić, dobro zawsze cenne, a zwłaszcza w czasach pełnych jak nasze podejrzliwości i zmienności poglądów, i w przedsięwzięciu tak ryzykownym, na jakie się puszczałem. Z wszystkich tych względów Lanjuinais odpowiadał mi znakomicie, chociaż mocno od siebie się różniliśmy, on z usposobienia był tak zrównoważony i spokojny jak ja zmienny i niespokojny. Metodyczny, powolny, opieszały, przezorny i nawet drobiazgowy, Lanjuinais z wielkim trudem dawał się wciągnąć w jakieś zamierzenie, lecz gdy raz już na nie przystał, nie cofał się nigdy i aż do końca okazywał zdecydowanie i upór jak bretoński wieśniak. Ogromnie powściągliwy w wypowiadaniu swoich opinii, lecz gdy je wypowiadał - ogromnie bezpośredni. i szczery, aż do bezwzględności. Po jego przyjaźni nie należało spodziewać się ani wzlotów, ani ciepła, ani wylewności, lecz w zamian nie trzeba było się obawiać ani uchybień, ani zdrady, ani ukrytych myśli. W sumie był niezawodnym sprzymierzeńcem i chyba najuczciwszym człowiekiem, jakiego spotkałem w życiu publicznym, człowiekiem, u którego, jak mogłem się przekonać miłość do wspólnego dobra najmniej się mieszała z osobistymi czy interesownymi pobudkami. Nikt nie wyraził zastrzeżeń co do nazwiska Lanjuinaisa, lecz trudność polegała na znalezieniu dla niego teki. Poprosiłem o rolnictwo i handel, którym od 30 grudnia zajmował się Buffet7, przyjaciel Falloux, a nawet jego zausznik przytakujący mu służalczo. Falloux nie zgodził się na odejście kolegi, ja się uparłem i prawie sformowany nowy gabinet był przez dobę bliski rozwiązania. Ażeby odwieść mnie od mego postanowienia, Falloux uciekł się do kroków bezpośrednich, ponieważ byłem chory i leżałem w domu, zjawił się u mnie, nalegał i prosił, ażebym zrezygnował z Lanjuinaisa i pozostawił rolnictwo jego przyjacielowi Buffetowi. Ja obstawałem przy swoim i pozostawałem głuchy na argumenty. Urażony, lecz wciąż opanowany, Falloux zaczął w końcu zbierać się do odejścia. Pomyślałem, że przegrałem. Przeciwnie, wygrałem. Wyciągając do mnie rękę, powiedział z owym arystokratycznym wdziękiem, jakim w sposób naturalny potrafił pokrywać swoje uczucia, nawet najbardziej gorzkie: „Ponieważ pan tego pragnie, do mnie należy ustąpić. Nikt nie powie, że względy osobiste kazały mi popsuć tak konieczny układ w czasach tak krytycznych i trudnych. Pozostanę więc między wami sam. Lecz nie zapomni pan, mam nadzieję, że jestem nie tylko waszym kolegą, lecz również waszym więźniem". W godzinę później gabinet był 7 Louis-Joseph Buffet (1818-1898) - adwokat, deputowany prawicy do Konstytuanty. Był ministrem rolnictwa i handlu w pierwszym gabinecie Barrota, a potem w gabinecie Fauchera. sformowany i Dufaure, którymi o tym doniósł, zobowiązał mnie do natychmiastowego przejęcia spraw zagranicznych. Było to 2 czerwca 1849 roku. Tak oto wyglądały trudne i powolne narodziny gabinetu, który miał trwać tak krótko. Podczas poprzedzającego je długiego porodu najbardziej utrudzonym człowiekiem we Francji był bez wątpienia Barrot. Jego szczera miłość publicznego dobra sprawiała, że chciał zmian w ministerium, a jego ambicja, ściślej zespolona z uczciwością niż można było sądzić, kazała mu żarliwie pragnąć kierowania nowym gabinetem. Krążył więc od jednych do drugich, molestując każdego patetycznymi błaganiami i wymownymi zaklinaniami, zwracając się to do przywódców większości, to do nas, to nawet do niedawno nawróconych republikanów, których uważał za bardziej umiarkowanych od innych, przejawiając gotowość do współpracy z jednymi i drugimi, bo w polityce był zawsze niezdolny tak do przyjaźni, jak do nienawiści. Serce miał jak cieknące naczynie, nic w nim nie pozostawało. Gdy widziałem go tak biegającego od strony do strony, przychodziła mi mimo woli na myśl kura, która niespokojnie drepce, ażeby zgonić swoje stadko, nie zważając czy chodzi o kurczaki, czy o kaczęta. II OBLICZE GABINETU - JEGO PIERWSZE POSUNIĘCIA DO DNI JAKIE NASTĄPIŁY PO PRÓBACH POWSTAŃCZYCH Z 13 CZERWCA W skład ministerium weszli Barrot — minister sprawiedliwości i przewodniczący Rady, Passy1 — finanse, Rulhiere2 - wojna, Tracy3 — marynarka, Lacrosse — prace publiczne, Falloux — oświecenie publiczne, Dufaure — sprawy wewnętrzne, Lanjuinais — rolnictwo, ja — sprawy zagraniczne. Dufaure, Lanjuinais i ja byliśmy trzema nowymi ministrami, wszyscy pozostali należeli do poprzedniego gabinetu4. Passy był człowiekiem prawdziwie wartościowym, lecz war- 1 Hippolyte Passy (1793-1880) — deputowany liberalny w parlamencie monarchii lipcowej. W 1836 minister handlu i robót publicznych, w 1839 r. szef gabinetu i minister finansów. Wszedł do Akademii Nauk Moralnych i Politycznych w 1838 r. 2 Joseph-Marcellin Rulhiere (1781 -1862) - generał, w r. 1845 mianowany parem Francji. W okresie II Republiki deputowany do Konstytuanty i Legislatywy. 3 Antoine-Cesar-Victor hrabia Destutt de Tracy (1781-1864) - oficer za Cesarstwa, w latach 1822 — 1848 deputowany lewicy. W r. 1848 wybrany do Konstytuanty i potem Legislatywy. Wycofał się z życia politycznego po zamachu stanu Ludwika Napoleona. 4 Pierwszy gabinet sformowany przez Odillona Barrota przetrwał od grudnia 1848 do czerwca 1849 r. tościowym w sposób niemiły. Obdarzony umysłem sztywnym i sprzecznym, był niezręczny, złośliwy i raczej przebiegły niż mądry - mądrzejszy wszakże wtedy, gdy trzeba było naprawdę działać, niż wtedy, gdy można było wyłącznie mówić, paradoksami bowiem lubił bardziej się zabawiać niźli rzeczywiście je praktykować. Nigdy nie widziałem większego gaduły ani człowieka, który mniej by się przejmował nieprzyjemnymi wydarzeniami. Gdy przedstawiał ich przyczyny i następstwa, jakie nieuchronnie musiały z nich wyniknąć, i gdy już odmalował jak najczarniejszy obraz sytuacji, kończył z uśmiechniętą i dobrotliwą miną: tak więc nie ma prawie sposobu, żeby się uratować i powinniśmy się przygotować na całkowity rozpad społeczeństwa. Poza tym, był to minister dobrze wykształcony i doświadczony, nieposzlakowanej uczciwości i odwagi, niezdolny tak do poddania się, jak do zdrady. Jego idee i przekonania, jego dawne stosunki z panem Dufaure, a przede wszystkim żywa niechęć do pana Thiersa dawały za niego rękojmię. Rulhiere należałby i do partii monarchicznej, i byłby ultrakonserwatystą, gdyby w ogóle do jakieś partii należał i gdyby na świecie nie istniał Changarnier5. Był jednak tylko żołnierzem i marzył jedynie o tym, by pozostać ministrem wojny. Spostrzegliśmy od razu, że zazdrość, jaką w nim wzbudzał komendant garnizonu paryskiego i jego dobre stosunki z przywódcami większości skłaniały Rulhiere'a do zbliżenia się z nami i czyniły go od nas zależnym. Tracy miał charakter z natury słaby, lecz początkowo jakby uzbrojony i wzmocniony przez wielce systematyczne i abstrak- 5 Nicolas-Anne-Theodule Changarnier (1793—1877) - generał, walczył w Hiszpanii i Algierii. W r. 1848 wszedł do Konstytuanty. Rząd powierzył mu naczelne dowództwo nad Gwardią Narodową, potem także dowództwo okręgu wojskowego Paryża. Zgniótł manifestacje w Paryżu 13 czerwca 1849 r. cyjne teorie, jakie zawdzięczał danej mu przez ojca6 ideologicznej edukacji. Z czasem jednakże kontakt z codziennymi sprawami i ciosy rewolucyj jakby nadwerężyły ów twardy pancerz i pozostała dość chwiejna inteligencja oraz serce mdłe choć uczciwe i życzliwe. Lacrosse był nieszczęśnikiem o nieco nadszarpniętej fortunie i obyczajach, który przez rewolucyjne przypadki został z pieleszy dynastycznej opozycji wypchnięty na kierownicze stanowiska w państwie, i którego przyjemność bycia ministrem najwidoczniej nie nudziła. Chętnie uciekał się do naszego wsparcia, lecz jednocześnie różnymi małymi usługami i drobnymi pochlebstwami zabiegał o względy prezydenta Republiki. Prawdę powiedziawszy, trudno byłoby mu zasługiwać się inaczej, ponieważ był wyjątkowym wprost zerem i na niczym się nie znał. Wyrzucano nam, że zabraliśmy się do rządzenia w towarzystwie tak marnych ministrów jak Tracy i Lacrosse — i słusznie. Nie tylko dlatego, że źle pełnili swe funkcje, lecz także dlatego, że ich niedołęstwo stawiało ciągle na porządku dziennym sprawę ich zastąpienia i było powodem czegoś w rodzaju nieustannego kryzysu gabinetowego. Co do Barrota, to łączyły go z nami w sposób naturalny jego przekonania i idee. Jego stare liberalne nawyki, jego republikańskie upodobania, jego wspomnienia o parlamentarnej opozycji wiązały go z nami. Związawszy się z kimś innym, stałby się być może — aczkolwiek z żalem — naszym przeciwnikiem, lecz mając go między nami, mogliśmy na nim polegać. W całym więc ministerium jedynie Falloux był nam obcy 6 Jego ojcem był Antoine-Louis-Claude hrabia Destutt de Tracy (1754 — 1836), filozof, kontynuator oświeceniowego sensualizmu i racjonalizmu. Deputowany stanu trzeciego w 1789 r., uwięziony w czasie Terroru, za Dyrektoriatu członek komitetu oświecenia publicznego. Ludwik XVIII mianował go parem Francji. przez swój punkt wyjścia, swoje powiązania i zobowiązania, swoje dążności. On jeden w Radzie Ministrów reprezentował przywódców większości, lub raczej reprezentował ich z pozoru, ponieważ w rzeczywistości, jak później powiem, zarówno tu jak i gdzie indziej, był wyłącznie przedstawicielem Kościoła. Ta jego odosobniona pozycja, a także jego skryte zamiary polityczne skłaniały go do szukania oparcia poza naszym gronem. Usiłował je znaleźć w Zgromadzeniu i u prezydenta, lecz robił to — jak wszystko co robił — w sposób dyskretny i zręczny. Tak skomponowany gabinet odznaczał się jedną dużą słabością: miał sprawować rządy z pomocą skoalizowanej większości, ale sam nie był gabinetem koalicyjnym. Z drugiej jednakże strony posiadał on wielką siłę, jaką dają ministrom wspólne pochodzenie polityczne, wspólne upodobania, dawne więzy przyjaźni, wzajemne zaufanie i wspólne zamierzenia. Można zapewne postawić mi pytanie, co to były za zamierzenia, czego chcieliśmy. Żyjemy w czasach tak niepewnych i tak trudnych do pojęcia, że wydaje mi się zuchwałością odpowiadać na to pytanie w imieniu moich kolegów, lecz chętnie na nie odpowiem we własnym imieniu. Podobnie jak dziś, tak i wtedy byłem przekonany, że republika nie jest formą rządów dla Francji najlepszą, a przez formę republikańską w ścisłym znaczeniu rozumiem obieralną władzę wykonawczą. Dla narodu, w którym nawyki, tradycja, obyczaje zapewniły tak szerokie pole działania władzy wykonawczej, jej zmienność będzie zawsze przyczyną rewolucyj w czasach niespokojnych, a w czasach spokojnych — przyczyną różnych zaburzeń. Zawsze ponadto uważałem, że republika jest formą rządu pozbawioną systemu przeciwwag, że zawsze przyobiecywała więcej, a dawała mniej wolności niż monarchia konstytucyjna. A jednak szczerze pragnąłem utrzymania republiki i mimo, że poniekąd we Francji nie było wówczas republika nów, nie uważałem zamiaru jej utrzymania za całkowicie niewykonalny. Chciałem ją utrzymać, ponieważ nie widziałem niczego ani gotowego, ani dobrego, co można by postawić w jej miejsce. Dawna dynastia była przez większość kraju głęboko nielubiana. Przy całym osłabieniu namiętności politycznych, spowodowanym zmęczeniem rewolucjami i ich próżnymi obietnicami, jedna pasja pozostała we Francji: żywotna nienawiść do dawnego ustroju i nieufność do dawnych klas uprzywilejowanych, które go w oczach ludu reprezentowały. Uczucie to ostaje się wszystkim rewolucjom, nie niknie w nich ani się nie rozpływa, jak woda z owych cudownych fontann, która wedle starożytnych wpływała w morskie fale nie mieszając się z nimi i w nich nie ginąc. Co do dynastii orleańskiej, to ostatnie z nią doświadczenia nie budziły szczególnej ochoty, by do niej już teraz powracać. Musiałaby niechybnie wrogo do siebie nastawić wszystkie klasy wyższe i duchowieństwo, oddzielić się — jak to była uczyniła — od ludu pozostawiając troski i pożytki rządzenia wyłącznie owym klasom średnim, które w przeciągu osiemnastu lat okazały swe niedołęstwo w kierowaniu Francją. Nic zresztą nie zapowiadało jej zwycięstwa. Do zajęcia miejsca po Republice gotowy był wyłącznie Ludwik Napoleon, ponieważ znajdował się już u władzy. Lecz cóż mogło przynieść jego zwycięstwo poza nieprawą monarchią, budzącą wzgardę klas oświeconych, wrogą wolności i rządzoną przez intrygantów, awanturników i sługusów? Żaden z tych rezultatów niewart był nowej rewolucji. Utrzymanie Republiki było bez wątpienia niesłychanie trudne, bo ci, którzy ją kochali, byli w większości niezdolni, albo niegodni nią pokierować, zaś ci, którzy byli w stanie ją utrwalić i poprowadzić, nienawidzili jej. Ale trudno było również ją obalić. Nienawiść, jaką ją darzono, była nienawiścią mdłą jak mdłe były wszystkie uczucia żywione przez kraj. Ponadto, nie lubiąc jej rządów, nie skłaniano się ku żadnym innym. O schedę po niej kłóciły się trzy partie, które ze sobą żadną miarą pogodzić się nie mogły, partie czujące do siebie większą wrogość niż do Republiki. Nie było żadnej większości. Sądziłem więc, że rząd republikański, będąc faktem i mając za przeciwników różne nie mogące się ze sobą porozumieć mniejszości, mógł się pośród powszechnej bierności utrzymać, jeśliby tylko postępował w sposób umiarkowany i mądry. Byłem więc zdecydowany nie przyłączać się do żadnych przedsięwzięć przeciw niemu wymierzonych, lecz go bronić. Prawie wszyscy członkowie Rady myśleli podobnie. Dufaure bardziej niż ja wierzył w zalety i przyszłość instytucji republikańskich. Barrot mniej niż ja był skłonny do bezwzględnego ich poszanowania. Wszyscy jednak w obecnej chwili pragnęliśmy je niezachwianie utrzymać i to postanowienie było naszym spoiwem i sztandarem. Gdy tylko ministerium się zebrało, poszliśmy wszyscy do prezydenta dla odbycia Rady. Spotykałem go wówczas po raz pierwszy, przedtem, wczasach Konstytuanty, widziałem go tylko raz z daleka. Przyjął nas uprzejmie. Nie mogliśmy oczekiwać niczego więcej, ponieważ Dufaure ostro był występował przeciwko niemu i prawie obraźliwie wypowiadał się na temat jego kandydatury nie dalej, niż sześć miesięcy wcześniej, zaś ja ostentacyjnie głosowałem na jego rywala. W dalszym ciągu tej historii Ludwik Napoleon odegrał tak wielką rolę, że pośród tego tłumu moich współczesnych, których rysy tu szkicuję, wydaje się on zasługiwać na osobny portret. Sądzę, że pomiędzy wszystkimi jego ministrami, a może i pomiędzy wszystkimi osobami, które nie chciały wziąć udziału w jego spisku przeciw Republice, byłem tym, którego darzył największymi łaskami, który zbliżył się do niego najbardziej i najlepiej potrafi go ocenić. Był on więcej wart niż nie bez racji można było sądzić z jego dotychczasowego życia i jego szalonych wyczynów. Takie na mnie sprawił wrażenie już w pierwszych kontaktach. Zaskoczył tym swoich przeciwników, a być może bardziej jeszcze swych przyjaciół, o ile tym mianem można określić polityków, którzy wysuwali jego kandydaturę. Jakoż większość tych ostatnich wsparła go nie dla jego przymiotów, lecz z powodu jego rzekomej miernoty. Liczyli, że uczynią sobie z niego powolne narzędzie, które łatwo będzie można odrzucić. W czym srodze się omylili. Jako osoba prywatna Ludwik Napoleon obdarzony był pewnymi pociągającymi cechami: życzliwością i pogodą w obejściu, ludzkim charakterem, duszą łagodną i nawet dość wrażliwą, lecz niezbyt subtelną, sporą dozą stałości i doskonałą prostotą w relacjach z ludźmi, dość skromnym wyobrażeniem o sobie połączonym z niezmierną pychą, jaką czerpał ze swego pochodzenia, lepszą pamięcią o długach wdzięczności niż o urazach. Będąc sam zdolny do serdeczności, potrafił ją wzbudzać u tych, którzy się z nim stykali. Rozmowy z nim były rzadkie i jałowe, nie umiał zachęcać innych do mówienia i nawiązywać z nimi intymnego kontaktu, obca mu była łatwość mówienia o samym sobie, posiadał natomiast nawyczki drugorzędnego pisarzyny i nieco autorskiej próżności. Był głęboko skryty, jak człowiek, który spędził życie na spiskowaniu, a skrytość tę osobliwie wspomagała nieruchomość jego rysów i nijakość spojrzenia — oczy miał przygaszone i matowe jak owe grube szyby w kajutach statków, które wpuszczają światło, lecz przez które, niczego nie widać. Wobec niebezpieczeństw przejawiał beztroskę i w trudnych chwilach wykazywał się piękną i chłodną odwagą, ale jednocześnie — co zdarza się często — wielką chwiejnością w zamierzeniach. Często zmieniał obrany kierunek, stawiał krok do przodu, wahał się, zawracał z wielką szkodą dla siebie samego, bo naród wybrał go po to, by ważył się na wszystko, i oczekiwał od niego śmiałości, a nie ostrożności. Jak powiadają, miał zawsze jakieś miłostki i w swych wyborach nie był zbyt wybredny. Owa namiętność do płaskich rozkoszy i upodobanie w wygodach wzrosły wraz z ułatwie niami jakie dawała mu władza. Tym sposobem osłabiał każdego dnia swą energię, stępiał i obniżał swe ambicje. Umysł miał niepozbierany i mętny, wypełniony myślami wielkimi, lecz nieuporządkowanymi, szukał ich bowiem u Napoleona, bądź w teoriach socjalistycznych, czasem we wspomnieniach z Anglii, gdzie przez jakiś czas przebywał, a więc w źródłach całkiem odmiennych, jeśli nie sprzecznych. Myśli te gromadził podczas samotnych medytacji, z dala od zdarzeń i ludzi, ponieważ usposobienie miał marzycielskie i chimeryczne. Lecz kiedy został zmuszony do porzucenia owych rozległych i mglistych sfer i do skupienia umysłu na jakiejś jednej sprawie, okazywał się w swych sądach zdolny do trafności, czasem do spojrzenia przenikliwego i rozległego, a nawet głębokiego, lecz swego zdania nigdy nie był pewny i zawsze był gotów umieścić jakąś ideę dziwaczną obok idei trafnej. Na ogół jednak, ktokolwiek stykał się z nim dłużej i bliżej, ten nie mógł na jego zdrowym rozsądku nie dostrzec rysy szaleństwa, której widok przypominał i zarazem tłumaczył przygody jego młodości. Z tym wszystkim powiedzieć można, że — dzięki okolicznościom — sukcesów i siły przyczyniło mu raczej jego szaleństwo niż rozsądek. Świat bowiem jest dziwnym teatrem zdarzają się chwile, że właśnie najgorsze sztuki osiągają w nim największe powodzenie. Gdyby Ludwik Napoleon był człowiekiem rozważnym czy nawet geniuszem, nigdy nie stałby się prezydentem republiki. Ufał w swoją gwiazdę, wierzył święcie, że jest narzędziem przeznaczenia i człowiekiem niezastąpionym. Zawsze sprawiał na mnie wrażenie rzeczywiście przeświadczonego o swych prawach do władania i wątpię, by u Karola X przeświadczenie to było głębsze niż u niego, podobnie zresztą jak i tamten nie był zdolny tej swojej wiary racjonalnie uzasadnić. Jeśli w stosunku do ludu żywił swego rodzaju abstrakcyjne uwielbienie, to nie przepadał za wolnością. Charakterystycznym i zasadniczym rysem jego myślenia w materiach politycznych była odraza i pogarda dla zgromadzeń. Monarchia konstytucyjna wydawała mu się czymś znacznie nieznośniejszym niż republika. Niezmierzona pycha, jaką napawało go jego nazwisko, uginała się łacno przed narodem, lecz burzyła na myśl, że mogłaby ulegać wpływom parlamentu. Zanim doszedł do władzy miał dość czasu, ażeby rozwinąć w sobie owo naturalne upodobanie dla sługusów, jakie zawsze mają mierni władcy, a to za przyczyną nawyków nabytych przez dwadzieścia lat spiskowania pośród pośledniego gatunku awanturników, młodych rozpustników, jedynych, którzy przez cały ten czas mogli godzić się na to, by występować w roli jego zauszników lub wspólników. Zresztą i u niego samego spod dobrych manier przebijało coś, co pachniało awanturnikiem i uzurpatorem. Nadal znajdował upodobanie w owej podejrzanej kompanii, w której już wcale nie musiał przebywać. Myślę, że trudność, jaką sprawiało mu wyrażanie myśli inaczej niż na piśmie, przywiązywała go do ludzi, którzy od dawna znali jego idee i podzielali jego rojenia, że jego nieumiejętność prowadzenia dyskusji sprawiała, iż kontakty z ludźmi bystrego umysłu były mu przykre. Oczekiwał on przede wszystkim oddania dla swej osoby i dla swej sprawy (jak gdyby jego osoba i sprawa mogły je rodzić), wszelka zaleta mu przeszkadzała, gdy tylko szła w parze z niezależnością. Potrzebował wiernych, zapatrzonych w jego gwiazdę i kornych wielbicieli jego fortuny. Ażeby się doń zbliżyć, trzeba więc było się przedzierać przez krąg najbliższych sług i osobistych przyjaciół, o których generał Changarnier mi mówił, że można ich określić przy pomocy dwóch rymujących się słów szachraje i hultaje. W sumie nic gorszego od tego towarzystwa, chyba że jego rodzina, złożona głównie z nicponiów i szelm. Oto człowiek, którego na czele Francji postawiły potrzeba przywódcy i potęga wspomnień, człowiek, z którym mieliśmy wspólnie sprawować rządy. Trudno doprawdy byłoby się do tego zabrać w chwili bardziej krytycznej. 7 maja 1849, przed zakończeniem swego niespokojnego żywota, Konstytuanta podjęła decyzję zabraniającą rządowi atakowania Rzymu. Pierwszą zaś rzeczą, o jakiej się dowiedziałem po wejściu do gabinetu było to, że przed trzema dniami nasza armia dostała rozkaz zaatakowania Rzymu. To jawne nieposłuszeństwo nakazom najwyższego suwerena, jakim było Zgromadzenie, ta wojna wydana ludowi Rzymu, który rozpoczął rewolucję, wydana przeciw tej rewolucji i wbrew postanowieniom naszej konstytucji, które zobowiązywały do poszanowania innych narodów, ta wojna musiała niechybnie i w krótkim czasie doprowadzić do starcia wewnętrznego, którego się tak obawialiśmy. Co mogło wyniknąć z tego nowego starcia? Wszystkie listy od prefektów, jakie nam przedłożono, wszystkie raporty policji, jakie do nas docierały, dawały powody do najwyższego niepokoju. Pod koniec rządów Cavaignaka przekonałem się, do jakiego stopnia władze państwowe mogą być utrzymywane w złudnych nadziejach przez wyrachowane pochlebstwa urzędników. Tym razem przekonałem się, i całkiem już z bliska, jak ci sami urzędnicy mogą przyczyniać się do potęgowania strachu u swych zwierzchników. Skutek odwrotny spowodowany taką samą przyczyną w przeświadczeniu, że my sami jesteśmy zaniepokojeni, każdy z urzędników chciał się odznaczyć odkryciem jakichś nowych knowań i dostarczyć nam ze swej strony jakąś nową wiadomość o zagrażającym nam spisku. Tym chętniej donoszono nam o zagrożeniach, im bardziej wierzono w nasz sukces. Jedną z niebezpieczniejszych cech tego rodzaju informacji jest to, że stają się coraz rzadsze i mniej obszerne wtedy właśnie, gdy zagrożenie rośnie i gdy byłyby istotnie niezbędne. Urzędnicy, zwątpiwszy na koniec w trwałość rządu, który ich opłaca i obawiając się już jego następcy, nie chcą mówić lub zupełnie milkną. Tym razem podnosili wielki hałas. Słuchając ich niemożliwością było nie wierzyć, że znajdujemy się na skraju przepaści, a jednak nie wierzyłem w to ani trochę. Jak dziś tak i wówczas byłem mocno przekonany, że korespondencja urzędowa i raporty policyjne, które mogą być pożyteczne, gdy chodzi o wykrycie spisku, dostarczają danych wyłącznie przesadzonych i niepełnych, a zawsze fałszywych, gdy chodzi o rozpoznanie lub przewidywanie zachowania wielkich ruchów i stronnictw. W tego rodzaju materii znajdziemy pouczenie w ogólnym wyglądzie kraju, w znajomości jego potrzeb, jego nastrojów, jego idei, a więc w danych natury ogólnej, o które można postarać się samemu, a których nigdy nie dostarczą żadni funkcjonariusze, nawet najbardziej wiarygodni i posadowieni na najlepszych stanowiskach obserwacyjnych. Otóż ogląd tych ogólnych faktów przyprowadził mnie do przekonania, że w tej chwili nie należało obawiać się zbrojnej rewolucji, choć można było spodziewać się gwałtownego starcia. A oczekiwanie na wojnę domową jest zawsze bolesne, zwłaszcza gdy ta ostatnia dokłada swe okrucieństwa do okropności zarazy. Paryż zaś był w tym momencie nękany przez cholerę. Tym razem śmierć zbierała żniwo we wszystkich szeregach. Zmarło już wielu członków Konstytuanty, a Bugeaud, którego oszczędziła Afryka, był konający7. Gdybym chociaż przez moment chciał wątpić o zbliżaniu się kryzysu, sam wygląd nowego Zgromadzenia musiałby odwieść mnie od takiej myśli. Można powiedzieć, że w jego murach oddychało się już atmosferą wojny domowej. Wystąpienia posłów stały się krótkie, ich gesty gwałtowne, słowa przesadne, zniewagi dotkliwe i bezpośrednie. Posiedzenia odbywały się przejściowo w dawnej Izbie Deputowanych8. Sala 7 Marszałek Bugeaud zmarł na cholerę 10 czerwca 1849 r. 8 W okresie Restauracji i monarchii lipcowej Izba Deputowanych obradowała w budynku Pałacu Burbońskiego. W 1848 r. na dziedzińcu pałacu postawiono pospiesznie nowy budynek dla wybranej w wyborach powszechnych Konstytuanty, która liczyła około 900 posłów. Zob. rozdz. V, cz. II Wspomnień. obliczona na czterysta pięćdziesiąt osób, z trudnością mieściła siedmiuset pięćdziesięciu reprezentantów. Siedzieli więc ramię przy ramieniu, ale z wrogością w sercach, jeden blisko drugiego wbrew nienawiściom, które ich od siebie oddalały, a niewygoda wzmagała rozjątrzenie. Był to pojedynek w beczce. Jakim sposobem Górale mogli byli się miarkować? — byli dość liczni, ażeby uważać się za silnych i w narodzie, i w armii. W parlamencie jednakże tworzyli grupę zbyt słabą, ażeby nad nim zapanować czy nawet w nim się liczyć. Tymczasem nadarzyła im się znakomita okazja, by odwołać się do gwałtu. Cała Europa jeszcze wrzała i można ją było popchnąć do rewolucji organizując wielki wybuch w Paryżu. Było to więcej niż potrzeba ludziom obdarzonym tak dzikimi temperamentami. Można było przewidzieć, iż wybuch nastąpi w chwili, gdy stanie się wiadomym, że rozkaz atakowania Rzymu został wydany i że atak się odbył. Tak też się stało. Rozkaz był tajny, lecz 10 czerwca rozeszła się wiadomość o pierwszym szturmie. Już 11 czerwca Góra zaczęła miotać wściekłymi słowami. Wszedłszy na trybunę, Ledru-Rollin wezwał do wojny domowej powiadając, że konstytucja została pogwałcona i on wraz z przyjaciółmi są gotowi bronić jej wszystkimi środkami, nawet z bronią w ręku. Wysunięto wniosek o postawienie w stan oskarżenia prezydenta i poprzedniego gabinetu. 12 czerwca, powołana przez Zgromadzenie dla rozpatrzenia wniosku komisja oddaliła oskarżenie z poprzedniego dnia i wezwała Zgromadzenie do niezwłocznego wypowiedzenia się na temat losu prezydenta i jego ministrów. Góra przeciwstawiła się natychmiastowej dyskusji i zażądała przedstawienia dowodów. Jaki miała cel w opóźnieniu debaty? Trudno powiedzieć. Czy miała nadzieję, że zwłoka podsyci rozgorączkowanie umysłów, czy też po cichu życzyła sobie ich uspokojenia? Pewne jest to, że jej główni przywódcy, bardziej zwyczajni mówić niż walczyć, bardziej roznamiętnieni niż zdecydowani, przy braku pohamo wania w słowach okazali tego dnia więcej wahania niż w przeddzień. Wyciągnąwszy szablę do połowy zachowali się tak jakby chcieli ją na powrót schować, lecz było już za późno, ich przyjaciele z zewnątrz dostrzegli sygnał i ruszyli, zaś przywódcy Góry zamiast prowadzić zmienili się w prowadzonych. Podczas tych dwu dni znalazłem się w sytuacji niezwykle trudnej. Jak już wspomniałem, nie aprobowałem zupełnie sposobu, w jaki wyprawa rzymska została przedsięwzięta i poprowadzona. Zanim wszedłem do rządu, oświadczyłem z mocą Barrotowi, że zamierzam brać odpowiedzialność tylko za przyszłość i że wyłącznie on sam będzie musiał troszczyć się o obronę tego, co do tej pory uczyniono we Włoszech. Na ministerium zgodziłem się tylko pod tym warunkiem. Milczałem więc podczas dyskusji 11 czerwca, pozostawiając Barrota samego na placu boju. Lecz gdy 12 dostrzegłem, że nad moimi kolegami zawisła groźba oskarżenia, doszedłem do wniosku, że nie mogę dłużej pozostawać bierny. Okazji do wkroczenia dostarczyło mi żądanie nowych dowodów które nie zmuszało mnie do wyrażania mego poglądu o meritum całej sprawy. Wystąpiłem ostro, lecz dość krótko. Odczytując w «Monitorze» to krótkie przemówienie, widzę jak było niezgrabne i niewiele warte. A jednak od większości dostałem olbrzymie oklaski, bo w chwilach kryzysu bliskiego wojny domowej na słuchaczy działa bardziej ogólny tok myśli i akcent słów, niż ich rzeczywista wartość. Natarłem wprost na Ledru-Rollina. Oskarżyłem go zapalczywie o to, że dąży do zamieszek i że dla ich wywołania rozsiewa kłamstwa. Emocje, które pobudziły mnie do wystąpienia, były żywe, ton zdecydowany i agresywny, przeto rzecz spodobała się bardzo, choć mówiłem źle, niezbyt jeszcze pewnie czując się w nowej roli. Replikując mi, Ledru zarzucił większości, że znalazła się w stronnictwie kozaków, odpowiedziano mu, że sam należy do stronnictwa rabuśników i podpalaczy. Komentując wystąpienie Ledru, Thiers stwierdził, że między jego autorem a bun townikami z czerwca zachodzi ścisły związek9. Zgromadzenie dużą większością głosów odrzuciło wniosek o postawienie rządu w stan oskarżenia i na tym zakończyło posiedzenie. Mimo, że przywódcy Góry nadal zachowywali się wyzywająco to jednak nie starczyło im stanowczości. Wszyscy więc uznali z ulgą, że nie nadeszła jeszcze decydująca chwila do walki. Mylili się. Z raportów, jakie tej nocy otrzymaliśmy wynikało, że szykują się wystąpienia zbrojne. I w rzeczy samej, nazajutrz demagogiczne gazety ogłosiły, że ich redaktorzy nie liczą już na sprawiedliwość, lecz na rozszerzenie rewolucji. Wszyscy pośrednio lub bezpośrednio wzywali do wojny domowej. Zapraszali Gwardię Narodową, uczniów i całą ludność do zebrania się bez broni w oznaczonym miejscu i do udania się następnie pod bramy Zgromadzenia. Tym to sposobem z 13 czerwca chciano zrobić 15 maja i istotnie, około jedenastej w okolicach Château d'Eau zebrało się siedem do ośmiu tysięcy osób. Z naszej strony, odbywaliśmy naradę u prezydenta Republiki. Ten ostatni miał już na sobie mundur i gotów był dosiąść konia z chwilą, w której by mu doniesiono, że bitwa się rozpoczęła. Skądinąd zmienił on tylko odzienie. Poza tym pozostał dokładnie tym samym człowiekiem, co w przeddzień ten sam nieco posępny wyraz twarzy, ta sama powolna i nieco trudna wymowa, to samo matowe spojrzenie. Nic z owego podniecenia przed walką i gorączkowej nieco wesołości, jaką powoduje często myśl o bliskim niebezpieczeństwie, nic więc z owej postawy, która — koniec końców — jest być może oznaką wewnętrznego niepokoju. Sprowadziliśmy Changarniera, który zaznajomił nas z wydanymi dyspozycjami i zapewnił o zwycięstwie, Dufaure przedstawił raporty, które był otrzymał i które zapowiadały straszli- 9 Thiers nawiązuje do wypadków z czerwca 1848 r., opisanych we Wspomnieniach w cz. II, rozdz. IX i X. we powstanie. Wrócił potem do ministerstwa spraw wewnętrznych, które było jego sztabem, zaś ja około południa poszedłem do Zgromadzenia. Zbierało się ono dość długo, ponieważ ustalając w przeddzień porządek obrad i to bez konsultacji z nami, przewodniczący ogłosił, że nazajutrz nie będzie publicznego posiedzenia, zadziwiające roztargnienie, które komu innemu zostałoby poczytane za zdradę. W czasie, gdy posłańcy rozbiegli się, ażeby zwołać posłów, udałem się do biura przewodniczącego, gdzie zebrali się prawie wszyscy przywódcy większości. Na wszystkich twarzach malowało się podniecenie i niepokój batalii się tu obawiano, lecz zarazem jej sobie życzono i pod adresem ministrów zaczęły padać zarzuty opieszałości. Thiers, wciśnięty głęboko w fotel, z nogami wyciągniętymi na drugim, masował się po żołądku (zaczynał odczuwać objawy panującej w Paryżu choroby) i swoim cienkim falsetem wykrzykiwał gromko i z irytacją, że dość dziwne wydaje mu się, iż jeszcze nie pomyślano o ogłoszeniu w Paryżu stanu oblężenia. Odpowiedziałem mu łagodnie, że już o tym pomyślano, lecz nie można było tego uczynić bez Zgromadzenia, na którego zebranie właśnie oczekujemy. Posłowie zaczęli się schodzić, sprowadzeni nie tyle zawiadomieniami, których większość nie otrzymała, co krążącymi po mieście pogłoskami. Posiedzenie zostało otwarte o drugiej po południu. Ławy większości były wypełnione, miejsca, na których zasiadała Góra pozostały puste. Ponura cisza, która na nich panowała była bardziej przerażająca niż krzyki, jakie stamtąd zazwyczaj dobiegały. Mówiła ona, że zakończyła się dyskusja, a rozpoczynała wojna domowa. O trzeciej pojawił się Dufaure i wniósł o ogłoszenie w Paryżu stanu oblężenia. Cavaignac poparł go jednym z owych krótkich przemówień, z jakimi czasem występował i w których jego umysł, tępy i mierny z natury, dorównywał przymiotom jego duszy i zbliżał się do wzniosłości. W tych okolicznościach stawał się na chwilę najznakomitszym z oratorów, jakich zdarzało mi się słyszeć w Zgromadzeniu, daleko w tyle zostawiając wszystkich mówców dobrych. "Powiedział pan coś o moim upadku ze stanowiska — wykrzyknął zwracając się do schodzącego z trybuny przedstawiciela Góry10. Otóż nie! ja ze stanowiska odszedłem, bo wola narodu nie obala, lecz nakazuje i jej nakazów się słucha. Powtarzam więc — i chciałbym, żeby partia republikańska zawsze miała prawo tak powiedzieć - odszedłem składając w ten sposób hołd moim republikańskim przekonaniom. Powiedział pan, że przeżywaliśmy terror, historia nie będzie milczała i da świadectwo prawdzie. Panu zaś powiem, że swymi słowami pan mnie nie zastraszył, lecz obudził we mnie głęboki ból. Należy pan do dawnych republikanów, co do mnie, nie działałem na rzecz Republiki przed jej ustanowieniem, nie cierpiałem dla niej, czego żałuję, ale służyłem jej wiernie. Więcej! — ja nią kierowałem. I czemuś innemu niż Republika służyć nie będę. Niech pan zapamięta te słowa, niech zostaną zapisane, proszę je zanotować, żeby na zawsze pozostały w annałach naszych obrad: czemuś innemu służyć nie będę! Między panem, a mną, między nami jakaż sprawa? — sprawa o to, kto lepiej potrafi służyć Republice. Otóż mój ból stąd, że pan jej służy nader niedobrze. Usilnie chcę wierzyć, dla dobra mego kraju, że zginąć nie jest jej przeznaczone, lecz jeśli bylibyśmy skazani na podobne nieszczęście, niech pan nie zapomina, niech pan pamięta, że 10 Chodzi o Leroux, który był deputowanym do Legislatywy i Konstytuanty, Pierre Leroux (1797—1871) — publicysta i filozof socjalistyczny. Drukarz z zawodu, związał się w 1831 roku z saint-simonistami, w 1841 r. wyłożył swoje poglądy w dziełku O ludzkości, jej zasadach i przyszłości, rozwijał je następnie w licznych pracach. Po zamachu stanu Ludwika Napoleona schronił się w Anglii. oskarżymy o to was z waszym niepomiarkowaniem i z waszymi szaleństwami". Niedługo po ogłoszeniu stanu oblężenia dowiedzieliśmy się, że powstanie zostało stłumione. Kawaleria z Changarnierem i prezydentem na czele rozbiła i rozproszyła kolumnę, która zdążała ku Zgromadzeniu. Kilka ledwo co wzniesionych barykad zostało zdobytych prawie bez wystrzału. Górali otoczono w Conservatoire des Arts et des Métiers 11, z którego zrobili sobie główną kwaterę, część z nich aresztowano, reszta uciekła. Paryż był w naszych rękach. W kilku wielkich miastach doszło do podobnych wystąpień, równie bezskutecznych, chociaż ostrzejszych. W Lyonie zaciekła bitwa trwała przez pięć godzin, chwilami zwycięstwo było wątpliwe. Ale zwyciężywszy w Paryżu, niezbyt lękaliśmy się o prowincję, ponieważ wiedzieliśmy, że we Francji ton nadaje Paryż czy chodzi o porządek, czy o nieporządek. Tak się zakończyło drugie powstanie czerwcowe, od pierwszego różniące się słabszym natężeniem i krótkotrwałością, lecz podobne przyczynami, które przesądziły o jego upadku. W czasie pierwszego, ulegając raczej swym apetytom niż poglądom, lud walczył samotnie, nie zdoławszy swych przedstawicieli wyciągnąć z parlamentu na ulicę i zrobić z nich swoich przywódców. Tym razem przedstawiciele nie zdołali pociągnąć za sobą ludu. W czerwcu roku 1848 armii zabrakło dowódców, w czerwcu 1849 dowódcom — armii. Przedziwnymi osobnikami byli ci Górale, ich skłonność do kłótni i pycha objawiały się nawet w najmniej temu sprzyjających okolicznościach. Pomiędzy tymi, którzy osobiście i za pośrednictwem gazet najmocniej parli do wojny domowej i ata- 11 Konserwatorium Sztuk i Rzemiosł przy ulicy Saint-Martin, założone w XVIII w. jako muzeum rzemiosła, przekształciło się następnie w szkołę podległą Ministerstwu Handlu i Przemysłu. kowali nas najzajadlej, znajdował się Considérant, uczeń i następca Fouriera12, autor tylu socjalistycznych wynalazków, które kiedy indziej byłyby śmieszne lecz w naszym czasie stały się groźne. Wraz z Ledru-Rollinem Considérantowi udało się wymknąć z budynku Conservatoire i ujść do Belgii. Bywałem z nim niegdyś w towarzyskich kontaktach i po przybyciu do Brukseli napisał do mnie: „Drogi Tocqueville (następowała tu prośba o pewną przysługę, po czym dorzucał: ) Przy najbliższej okazji może Pan liczyć na wzajemność z mej strony. Macie przed sobą co najwyżej dwa, trzy miesiące, a czystej wody Biali 13, którzy po was przyjdą — jakieś sześć miesięcy w najlepszym przypadku. Pewnego dnia, prędzej czy później, spotka was jednych i drugich to, na co niechybnie i sprawiedliwie sobie zapracujecie. Lecz nie mówmy o polityce i przestrzegajmy nader legalnego, nader lojalnego i nader Odilon- Barrotycznego stanu oblężenia". Na co mu odpisałem: „Mój drogi Considérant, Pańska prośba już została spełniona. Nie chciałbym tu doprawdy powoływać się na tę tak drobną przysługę, lecz miło mi mimochodem stwierdzić, że owi odrażający poskramiacze wolności, których nazywa się ministrami, budzą dość zaufania w swych przeciwnikach, ażeby ci, okrzyczawszy ich uprzednio jako wyjętych spod prawa, nie wahali się następnie zwracać do nich z ufnością po to, co im się słusznie należy. Dowód to, że 12 Charles Fourier (1772—1837)— ekonomista i filozof socjalistyczny. Planował zorganizowanie społeczeństwa w liczące około 1600 osób falangi, rodzaj kooperatyw samorządnych i ekonomicznie samowystarczalnych, każda z takich spółek zamieszkiwałaby własny pałac zwany falansterem. We Francji idee Fouriera nie odniosły większego sukcesu, były natomiast dość popularne w Stanach Zjednoczonych gdzie w latach 1840-1850 powstało sporo falang. 13 Biali — legitymiści, nazwa pochodzi od bieli, która była kolorem sztandarów burbońskich, szerzej — konserwatyści, skrajna prawica. nie jesteśmy tacy źli, jak się powiada. Czy jest Pan naprawdę pewien, że gdyby role się odwróciły, mógłbym się zachować podobnie, może nie wobec Pana, lecz wobec któregoś z Pańskich przyjaciół politycznych, których mógłbym wymienić? Myślę, że nie i oświadczam Panu uroczyście, że gdyby mieli kiedykolwiek dojść do władzy i gdyby pozwolili mi ujść tylko z głową, uznam się za całkiem zadowolonego i gotowego do ogłoszenia, że ich wielkoduszność przeszła me oczekiwania". III POLITYKA WEWNĘTRZNA - NIESNASKI W ŁONIE GABINETU - JEGO KŁOPOTY Z WIĘKSZOŚCIĄ I Z PREZYDENTEM Odnieśliśmy zwycięstwo, prawdziwe trudności miały się wyłonić, tego się spodziewałem. Od dawna zresztą przekonany byłem do zdania, że największe ryzyko upadku pojawia się dopiero po dużym sukcesie. Jak długo trwa zagrożenie, ma się do czynienia tylko z przeciwnikami, których można pokonać, lecz po zwycięstwie zaczyna się mieć do czynienia z samym sobą, ze swoją gnuśnością, ze swoją pychą, z zawodnym poczuciem pewności, jakie daje zwycięstwo, a wtedy łatwo o klęskę. Na to ostatnie niebezpieczeństwo nie byłem wystawiony, ponieważ wcale nie byłem przekonany, że daliśmy już sobie radę z najważniejszymi przeszkodami. Widziałem, że tkwią one w tych właśnie ludziach, z jakimi mieliśmy sprawować rządy, że prędka i kompletna rozsypka Góry zamiast chronić nas przed ich złą wolą, bezpośrednio nas na nią wystawiała. Gdyby nie tak bardzo nam się udało, bylibyśmy znacznie mocniejsi. Większość składała się wtedy z trzech głównych stronnictw (partia prezydencka była jeszcze zbyt nieliczna i miała zanadto złą sławę, by liczyć się w parlamencie). Jakieś sześćdziesiąt do osiemdziesięciu posłów co najwyżej, jak my szczerze próbowało utrwalić umiarkowaną republikę; był to nasz jedyny solidny punkt oparcia w owym ogromnym Zgromadzeniu. Reszta większości składała się z legitymistów, w liczbie około stu sześćdziesięciu, oraz z dawnych przyjaciół lub zwolenników mo narchii lipcowej, głównie przedstawicieli owych klas średnich, które Francją rządziły, a przede wszystkim ją wykorzystywały przez osiemnaście lat. Wyczułem od razu, że spośród tych dwu partii najbardziej pomocną w naszych zamiarach może okazać się partia legitymistów. Za Ludwika Filipa legitymiści byli odsunięci od władzy, nie posiadali więc ani stanowisk, ani wynagrodzeń, których by żałowali i do których chcieliby wracać. Będąc zresztą w większości wielkimi właścicielami, nie pożądali publicznych urzędów tak mocno, jak bourgeois czy też nie zdążyli jeszcze jak tamci zaznać ich słodyczy. Chociaż z powodu swych zasad trudniej niż inni godzili się na Republikę, to łatwiej ją znosili, ponieważ odsunęła tego, który ich odsuwał i otworzyła im drogę do władzy. Republika przysłużyła się ich ambicjom i pragnieniu zemsty, a przeciw sobie budziła tylko ich strach, co prawda strach wielki. Dawnym konserwatystom, najliczniejszym w obrębie większości, spieszno było skończyć z Republiką, ale ponieważ nienawiść, jaką ją darzyli, powściągana była obawą przed nieprzewidzianymi następstwami, jakie mogłaby pociągnąć przedwczesna próba jej obalenia i ponieważ wyrobili w sobie nawyk maszerowania w ostatnich szeregach władzy, to daliby się nam z łatwością prowadzić, gdybyśmy tylko zdołali pozyskać wsparcie lub chociaż neutralność ze strony ich przywódców, z których, jak wiadomo, najważniejsi byli wówczas panowie Thiers i Mole. Rozpatrzywszy się dobrze w tej sytuacji, zrozumiałem, że należało wszystkie zamiary drugorzędne podporządkować celowi najpierwszemu, jakim było uchronić Republikę przed obaleniem, a przede wszystkim zapobiec narzuceniu przez Ludwika Napoleona jakiejś nieprawej monarchii, co wtedy groziło najbardziej. W pierwszym rzędzie pomyślałem o ubezpieczeniu się przed błędami przyjaciół, ponieważ zawsze głęboko wierzyłem w sens starego normandzkiego porzekadła: „Dobry Boże, broń mnie od przyjaciół, bo od wrogów sam się obronię". Na czele naszych zwolenników w Zgromadzeniu Narodowym stał generał Lamoriciere, którego popędliwości i niewyparzonego języka mocno się obawiałem, najmocniej jednak — bezczynności. Znalem go jako jednego z tych ludzi, którzy wolą czynić rzeczy dobre niż złe, lecz będą czynić rzeczy złe raczej niż gdyby mieli nie czynić nic. Postanowiłem więc obdarzyć go jakąś ważną i daleką ambasadą. Rosja bez zwlekania uznała Republikę, wypadało więc nawiązać z nią stosunki dyplomatyczne, za ostatniego rządu prawie zerwane. Szukając kandydata do tej dalekiej i nadzwyczajnej misji zatrzymałem wzrok na generale Lamoriciere. Nadawał się do tego rodzaju zadania, z którego potrafią się wywiązywać tylko generałowie i to generałowie sławni. Namówienie go nie było łatwe, lecz najwięcej trudności miałem z przekonaniem prezydenta Republiki. Opierał się zrazu mocno i przy tej okazji powiedział mi z niejaką naiwnością, która świadczyła mniej o jego szczerości, co o nieumiejętności mówienia (słowa nie służyły mu do wyrażania jego myśli, czasem jednak ją zdradzały), powiedział mi więc, że na wielkich dworach pragnął mieć ambasadorów oddanych sobie. Nie przejąłem się tym wcale, ponieważ sprawując zwierzchność nad ambasadorami zamierzałem pozostawać oddany wyłącznie Francji. Nadal więc nalegałem, ale niewiele bym zdziałał, gdybym nie uciekł się do pomocy Falloux, który wówczas był jedynym człowiekiem w gabinecie cieszącym się zaufaniem prezydenta. Falloux przekonał go, nie wiem jakimi argumentami, i Lamoriciere wyjechał. Czego dokonał, powiem dalej. Poczuwszy się spokojniejszym po jego wyjeździe co do postępowania naszych przyjaciół, zacząłem się zastanawiać nad pozyskaniem lub utrzymaniem niezbędnych sprzymierzeńców. Tutaj sprawa była znacznie trudniejsza, ponieważ z wyjątkiem wewnętrznych spraw mego resortu o niczym nie mogłem decydować bez przyzwolenia gabinetu, w którym znaleźli się ludzie jak najuczciwsi, lecz w politykowaniu tak sztywni i ogra niczeni, że zdarzyło mi się czasem żałować, iż nie mam doczynienia z inteligentnymi łobuzami. Co do legitymistów, to byłem zdania, że należy im pozostawić duże wpływy w resorcie oświecenia publicznego. Przyznaję, że była to ofiara nie byle jaka, ale też jedyna, jaką można ich było zaspokoić i zyskać sobie w zamian ich wsparcie, gdy chodziło o miarkowanie zapędów prezydenta i przeszkodzenie mu w obaleniu konstytucji. Plan ten został przyjęty. Panu Falloux pozostawiliśmy wolną rękę w jego dziedzinie i Rada Ministrów pozwoliła mu na wniesienie do Zgromadzenia projektu reformy oświaty publicznej, który potem został uchwalony jako ustawa z 15 marca 1850. Z całej mocy doradzałem też moim kolegom, ażeby osobiście zadbali o dobre relacje ze znanymi legitymistami. Sam się do tej rady zastosowałem i wkrótce stałem się tym spośród członków gabinetu, który nawiązał z nimi najlepsze stosunki, potem zaś jedynym pośrednikiem między nimi a nami. Prawda, że moje urodzenie i świat, w jakim mnie wychowano, były mi w tym wielkim ułatwieniem, którego nie posiadali inni. Jeśli bowiem francuska szlachta przestała tworzyć klasę, to pozostała czymś na kształt masonerii, której wszyscy członkowie nadal wzajem się rozpoznają dzięki nie wiem jakim niewidocznym znakom, bez względu na ich osobiste poglądy, które ich różnią lub nawet sobie przeciwstawiają. Doszło więc do tego, że chociaż przed wejściem do gabinetu przysporzyłem Falloux więcej przykrości niż ktokolwiek inny, to będąc ministrem łatwo się z nim zaprzyjaźniłem. Był zresztą człowiekiem, o którego usługi warto było zabiegać. Nie wiem czy w swej karierze spotkałem kogoś równie wyjątkowego. Posiadał jednocześnie dwie rzeczy najpotrzebniejsze dla kierowania stronnictwem, żarliwe przekonania, które pchały go nieustannie ku wytkniętemu celowi, nie pozwalając na zniechęcenie się porażkami czy trudnościami oraz umysł pozbawiony skrupułów, tyleż giętki co stanowczy, który wynajdywał mnóstwo najróżnorodniejszych środków dla urzeczywistnienia raz powziętego planu. Był uczciwy w tym sensie, że miał zawsze na uwadze — jak sam powiadał — sprawę, a nie prywatny interes, ale był przy tym mataczem, który mataczył w sposób wielce niepospolity i skuteczny. We własnych bowiem przekonaniach udawało mu się mieszać momentalnie prawdę z fałszem, by zaraz tą mieszaniną karmić umysły innych, rzadki to sekret, który kłamstwom daje siłę i polor szczerości, a tych, co z nami obcują lub nam podlegają, pozwala nakłonić do błędu, który sami uznaliśmy za dobroczynny. Mimo ponawianych wysiłków, nie udało mi się doprowadzić do stosunków, nie mówię dobrych, ale choćby należytych między Falloux a Dufaurem. Ci dwaj ludzie mieli wady i zalety doprawdy przeciwstawne. Dufaure, który w głębi serca pozostał prawdziwym mieszczuchem z zachodniej Francji, wrogiem szlachty i księży, nie mógł się przyzwyczaić ani do zasad, ani do wytwornych i grzecznych manier Falloux, choć mnie mogły się one zdawać przyjemne. Z wielkim wysiłkiem udało mi się jednak wytłumaczyć mu, że nie należy Falloux przeszkadzać na jego własnym terenie. Ażeby jednak pozwolić mu na najmniejszy wpływ w rzeczach podległych Ministerstwu Spraw Wewnętrznych (w stopniu oczywiście, w jakim było to przyzwoite i konieczne), o tym Dufaure ani nawet słyszeć nie chciał. W swojej Andegawenii Falloux miał prefekta1, na którego z sobie wiadomych powodów się uskarżał. Nie domagał się, by pozbawić go stanowiska lub wstrzymać mu awans, chciał tylko, by przeniesiono go gdzie indziej, bo sądził, że jego własna pozycja pozostaje zagrożona bez tego przeniesienia, którego zresztą domagała się również większość deputowanych. 1 prefekt — urzędnik państwowy kierujący administracją departamentu. Tutaj chodzi o prefekta Bordillon, urzędującego w Angers, a więc w okręgu wyborczym Falloux, gdzie jako republikanin mógł ministrowi przeszkadzać. z Mainet-Loire. Niestety ów prefekt był zdeklarowanym przyjacielem Republiki i to starczyło, by napełnić Dufaure'a podejrzliwością, zrodzić w nim przekonanie, że Falloux zamierza go skompromitować wykorzystując jako narzędzie do uderzenia w tych republikanów, których do tej pory nie odważono się ruszyć. Odmówił. Tamten nalegał. Dufaure się usztywnił. Było rzeczą dość zabawną oglądać, jak Falloux kręcił się wokół Dufaure'a, jak obtańcowywał go zręcznie i z wdziękiem nie mogąc znaleźć żadnego dostępu do jego duszy. Dufaure odczekiwał chwilę, a potem nie spoglądając nawet na niego odpowiadał krótko, albo też zwracając ku niemu kose i martwe spojrzenie, oświadczał: „Pragnąłbym bardzo dowiedzieć się dlaczego nie uwolnił się pan od pańskiego prefekta korzystając z pomocy pańskiego przyjaciela Fauchera, gdy był on ministrem spraw wewnętrznych". Falloux starał się zachować spokój, mimo że jak sądzę był z natury popędliwy, a potem wyżalał się przede mną i mogłem wówczas widzieć, ile żółci płynęło w jego miodnych słowach. Próbowałem pośrednictwa przedkładając Dufaure'owi, że nie odmawia się koledze spełnienia tego rodzaju prośby, chyba że chce się z nim zerwać. Na codziennym pośredniczeniu między tymi dwoma ludźmi strawiłem cały miesiąc, wkładając w to więcej wysiłku i dyplomacji niż włożyłem w tym samym czasie w rozwiązywanie wielkich spraw europejskich. Z powodu tego nieszczęsnego drobiazgu gabinet po kilkakroć był bliski rozpadu. W końcu Dufaure ustąpił, lecz z takimi oporami, że nie mógł żadną miarą wzbudzić wdzięczności, tym sposobem oddał swego prefekta, nie zyskując sobie Falloux2. 2 Ani o tym incydencie, ani o nieużytości Dufaure'a nie wspomina Falloux w swoich Pamiętnikach rojalisty (Paryż 1888, t. I, s. 499). Pisze natomiast, że prefekt Bordillon został przeniesiony z Angers do Grenoble z inicjatywy nie ministra, a samego prezydenta oraz że on sam o to przeniesienie wcale nie zabiegał. Lecz najtrudniejszą częścią naszej roli okazało się ustalenie postępowania wobec dawnych konserwatystów, którzy jak powiedziałem byli w obrębie większości najliczniejszą grupą. Ci ostatni chcieli przeprowadzić kilka spraw ogólnych, ale mieli też do zaspokojenia sporo ambicji osobistych. Domagali się energicznego przywrócenia porządku, w tym punkcie byliśmy z nimi. Chcieliśmy tego, jak oni robiliśmy tyle ile mogliby sobie życzyć i lepiej, niż mogliby to robić oni sami. Wprowadziliśmy stan oblężenia w Lyonie i kilku sąsiednich departamentach. W Paryżu, w związku ze stanem oblężenia, zawiesiliśmy sześć rewolucyjnych gazet, rozwiązaliśmy trzy legie Gwardii Narodowej, które 13 czerwca okazały niezdecydowanie, aresztowaliśmy siedmiu deputowanych i zwróciliśmy się o wniesienie oskarżenia przeciwko trzydziestu innym3. Podobne środki zastosowano w całej Francji. Okólniki kierowane do urzędników dowodziły im, że mają do czynienia z rządem, który potrafi wymusić posłuch i chce żeby wszystko ustępowało wobec prawa. Za każdym razem, gdy Dufaure był atakowany przez pozostałych w Zgromadzeniu Górali, odpowiadał im w dobrze mu znany sposób, męski, dobitny i ostry, przybierając ton człowieka, który staje do walki spaliwszy za sobą mosty. Konserwatyści domagali się nie tylko rządów silnej ręki, uważali, że zwycięstwo należy wykorzystać dla uchwalenia represyjnych i prewencyjnych ustaw. Również i my odczuwaliśmy taką potrzebę, nie chcieliśmy jednak posuwać się tak daleko jak oni. Co do mnie byłem zdania, że w tej materii należy dać 3 Zawieszone zostały następujące dzienniki: «La Reforme», «Le Peuple», «La Démocratie pacifique», «La Révolution démocratique et sociale», «La Vraie République» i «La Tribune des peuples». Postępowanie wszczęto przeciwko trzydziestu czterem posłom skrajnej lewicy, aresztowano ośmiu. Rozwiązane zostały legie 8, 9 i 12. satysfakcję usprawiedliwionym lękom i urazom narodu i że po tak gwałtownym przewrocie jedynym sposobem na ocalenie wolności było jej ograniczenie. Moi koledzy podzielali ten pogląd. Wystąpiliśmy przeto z kolejnymi projektami ustawy zawieszającej kluby, ustawy przewidującej kary — surowsze nawet niż za monarchii — za wykroczenia prasowe, ustawy normującej stan oblężenia. „Waszymi ustawami wprowadzacie dyktaturę militarną!" - dobiegły nas krzyki. Dufaure odpowiedział: „Tak, dyktaturę, lecz dyktaturę parlamentu. Niezbywalnego prawa, jakie posiada społeczeństwo do samoobrony, nie mogą ograniczać żadne prawa jednostki. Istnieją nieodparte konieczności, takie same dla wszelkich rządów, monarchicznych czy republikańskich Któż jest winien, że konieczności te się pojawiły? Kto na nas ściągnął okrutne doświadczenie osiemnastu miesięcy gwałtownych zamieszek, nieustających spisków, straszliwych powstań? Tak, macie zapewne słuszność, smutne to, że po tylu rewolucjach robionych w imię wolności przyszło nam teraz zarzucać całun na jej posąg i w ręce władzy kłaść okropną broń? Lecz czyjaż to wina, jeśli nie wasza i kto lepiej służy Republice. Ci, którzy sprzyjają powstaniom czy też ci, co jak my usiłują je tłumić?" Te środki, te ustawy i ten język podobały się konserwatystom, ale im nie wystarczały i prawdę powiedziawszy, żeby ich zadowolić należałoby obalić Republikę. Do tego bez przerwy popychał ich instynkt, a powstrzymywały ich jedynie rozsądek i ostrożność. Lecz czego pożądali nade wszystko, to odebrania stanowisk ich przeciwnikom i oddania ich jak najszybciej im samym i ich zwolennikom. Stawaliśmy tu wobec tych samych żądz, które doprowadziły do upadku monarchii lipcowej. Rewolucja ich nie zniszczyła, wręcz je podsyciła. Była to trudność, na którą wciąż się natykaliśmy. Tu również byłem zdania, że należy pójść na pewne ustępstwa. Na państwowych posadach znajdowała się jeszcze spora ilość albo nieudolnych, albo zwario wanych republikanów, których rewolucyjne przypadki wyniosły do władzy. Wedle mnie, należało się ich pozbyć bezzwłocznie, nie czekając nacisków na ich dymisję, ażeby w ten sposób wzbudzić zaufanie do naszych intencji i zdobyć prawo do bronienia wszystkich uczciwych i dobrze pełniących obowiązki republikanów. Wszakże Dufaure'a nie zdołałem do tego przekonać. Tłumaczyłem mu wiele razy: „Jaki mamy cel? Czy ocalić Republikę razem z republikanami? - Nie, bo większość tych, co przyznają się do tego miana uśmierciłaby nas razem z nią, zaś tych, co na to miano zasługują nie ma w Zgromadzeniu nawet setki. Postawiliśmy sobie za cel ocalenie Republiki, opierając się na stronnictwach, którym ona się nie podoba. Musimy więc rządzić przy pomocy ustępstw, należy jedynie nie ustępować w niczym istotnym. Rzecz cała sprowadza się tu do właściwej miary. W tej chwili dla Republiki najlepszą, a może jedyną gwarancją jest to, byśmy utrzymali się w rządzie. A żeby się w nim utrzymać musimy wykorzystać wszelkie przyzwoite środki". Na co on odpowiadał, że prowadząc walkę, jak to czynił każdego dnia, z największą energią, przeciwko socjalizmowi i anarchii, zaspokajał przecież żądania większości — jak gdyby można było kiedykolwiek zaspokoić ludzi biorąc pod uwagę wyłącznie ich poglądy, a nie troszcząc się zupełnie o ich próżność i ich prywatne interesy. Gdyby jeszcze, odmawiając, potrafił odmawiać z wdziękiem, ale nie, forma, w jakiej to robił, była bardziej odstręczająca niż sama rzecz. Nigdy nie mogłem pojąć, jakim sposobem człowiek tak znakomicie władający słowem na trybunie, tak zręczny w doborze argumentów i zwrotów mogących się podobać, tak dbały o niuanse, którymi jednał słuchaczy dla swej myśli, jak ten sam człowiek mógł być tak skrępowany, nieprzyjemny i niezręczny w rozmowach. Myślę, że był to skutek wychowania, jakie otrzymał w młodych latach. Był to człowiek o dużej inteligencji, a raczej wielce uzdolniony, bo inteligencji prawdziwie bystrej nie posiadał wcale, lecz brakowało mu światowej ogłady. Młodość miał pracowitą, skupioną i samotniczą. Ożenił się w wieku lat czterdziestu. Ten związek dał jego samotnictwu jakby nową formę. Zamknął się w tym małżeństwie i nie będąc już samotny nadal żył w odosobnieniu. Prawdę powiedziawszy, nie pociągała go nawet polityka. Trzymał się z dala nie tylko od intryg, ale i kontaktów partyjnych. Nienawidził zgiełku zgromadzeń i lękał się trybuny choć była ona jego jedyną siłą, przy tym był na swój sposób ambitny lecz ambicją umiarkowaną i jakby poślednią, wolał bowiem zarządzać niż naprawdę rządzić. Jako minister, do ludzi odnosił się czasami w sposób nader dziwaczny. Pewnego dnia generał Castellane4 (niebezpieczny szaleniec, to prawda, lecz popularny) zgłosił się do niego na audiencję. Zostaje przyjęty, długo wykłada swoje żale i to co nazywa swoimi sprawami. Dufaure słucha go długo i uważnie, potem wstaje i z wielką uprzejmością odprowadza go do drzwi pozostawiając tam osłupiałego, nie odpowiedziawszy mu nawet jednym słowem. Gdy mu wyrzucałem jego zachowanie odpowiedział: „Miałbym mu do powiedzenia rzeczy wyłącznie nieprzyjemne, postąpiłem najuprzejmiej jak mogłem, nie mówiąc mu nic!" Łatwo sobie wyobrazić, że od podobnego człowieka można było wychodzić tylko w złym humorze. Na domiar złego wybrał sobie szefa gabinetu5 równie nieokrzesanego jak on sam, a ponadto wielkiego głupca. Tym sposobem, gdy interesanci wychodzili od ministra do gabinetu 4 Esprit-Boniface hrabia de Castellane (1788 — 1862) — marszałek Francji. Karierę w armii rozpoczął za Cesarstwa i kontynuował ją nieprzerwanie w okresie monarchii lipcowej. Został urlopowany z armii w r. 1848 przez Rząd Tymczasowy, rok później Ludwik Napoleon przywrócił go na stanowisko. 5 Był nim Eugene Brissot de Warville, który został szefem gabinetu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych l lipca 1849. jego sekretarza w nadziei, że znajdą niejakie ukojenie, natykali się na tę samą szorstkość lecz bez okrasy inteligencji. Wyglądało to tak, jak gdyby ktoś przedarłszy się przez gęsty żywopłot zlatywał następnie na wiązkę ciernistego chrustu. Mimo tej nieużytości konserwatyści znosili Dufaure'a dość dobrze, bo na trybunie brał za nich pomstę na Góralach z ich obelgami, lecz konserwatywnych przywódców nie przekonał do siebie nigdy. Ci ostatni, jak przewidywałem, nie chcieli brać się sami do rządów, ale też innym nie chcieli pozostawić swobody rządzenia. Sądzę, że od 13 czerwca do ostatniej debaty na temat Rzymu, nie było jednego dnia, by nie kopali pod nami dołków. Nie występowali wprawdzie przeciw nam z trybuny, ale skrycie podburzali większość, krytykowali nasze pociągnięcia, nieprzychylnie interpretowali nasze słowa i chociaż nie zdecydowali się na obalenie gabinetu, robili wszystko, aby pozbawiwszy nas punktów oparcia, móc z łatwością spowodować nasz upadek. Tak więc nieufność Dufaure'a niezupełnie była pozbawiona podstaw. Przywódcy większości chcieli nas użyć do przeprowadzenia represyjnych ustaw, które następnie miały ułatwić rządzenie naszym następcom, do czego z naszymi republikańskimi poglądami nadawaliśmy się lepiej niż konserwatyści. Liczyli, że potem nas odprawią i na scenę wprowadzą własnych dublerów. Nie tylko chcieli, byśmy nie zdobyli wpływów w Zgromadzeniu, ale ponadto usiłowali nieustannie przeszkodzić nam w zyskaniu zaufania w oczach prezydenta. Nie wyzbyli się jeszcze złudzenia, że Ludwik Napoleon będzie zawsze uszczęśliwiony ich kuratelą. Oblegali go więc nieustannie dzięki naszym agentom wiedzieliśmy, że większość z nich, a przede wszystkim panowie Thiers i Mole, składali mu poufne wizyty i na wszelkie sposoby nakłaniali go do obalenia Republiki w porozumieniu z nimi i przy równym podziale ryzyka i zysków. Poczynając od 13 czerwca żyłem nieustannymi obawami, lękając się codziennie, by wykorzystując nasze zwycięstwo nie popchnęli oni Ludwika Napoleona do jakiegoś zamachu i by, jak mówiłem Barrotowi, pewnego pięknego poranka nie wyskoczyło mu zza pleców cesarstwo. Już później dowiedziałem się, że nasze obawy były bardziej uzasadnione niż sądziłem. Po moim odejściu z ministerstwa dostałem wiadomość z pewnego źródła, że około lipca 1848 roku uczyniony był spisek mający na celu dokonanie siłą zmian w konstytucji przy współudziale prezydenta i części Zgromadzenia. Przywódcy większości i Ludwik Napoleon byli gotowi, a zamach nie doszedł do skutku bo Berryer, już to dlatego, że bał się zostać wystrychnięty na dudka, już to dlatego, że obleciał go strach, gdy przyszło do czynów, co nie było u niego dziwne, dość, że odmówił udziału swojego i swojego stronnictwa. Z zamiaru wszakże nie zrezygnowano, lecz go odłożono i gdy pomyślę, że w chwili, gdy piszę te słowa, a więc zaledwie w dwa lata po wydarzeniach, których tyczą, większość tych samych ludzi oburza się na przypuszczenie, że lud mógłby pogwałcić konstytucję na życzenie Ludwika Napoleona czyniąc dokładnie to samo, do czego namawiali oni prezydenta6, gdy o tym pomyślę, znajduję, że trudno o wymowniejszy przykład ludzkiej niestałości i marności wielkich słów, jak patriotyzm i prawo, którymi przykrywa się małe namiętności. Jak widać, prezydenta nie byliśmy bardziej pewni niż większości. Tak dla nas samych, jak dla Republiki Ludwik Napoleon stanowił największe i najtrwalsze zagrożenie. Byłem o tym przekonany, a jednak, przypatrując mu się z baczną uwagą, nie uważałem bynajmniej za niemożliwe, byśmy mogli przez jakiś czas wywierać wpływ na jego umysł. Odkryłem bowiem wkrótce, że jeśli nawet przypuszczał do siebie 6 Z pominięciem Zgromadzenia i wbrew konstytucji, która zakazywała ponownego kandydowania ustępującemu prezydentowi, Ludwik Napoleon zamierzał odwołać się do plebiscytu, w którym bez wątpienia jego kandydatura zostałaby zaakceptowana. nieustannie przywódców większości, przyjmował ich rady, szedł za nimi i przy okazji z nimi spiskował, to z największą niecierpliwością znosił ich jarzmo, że pozostawanie pod ich widoczną kuratelą odczuwał jako upokorzenie, że skrycie chciał się spod niej wyrwać. Stwarzało to płaszczyznę porozumienia między nim a nami i dawało nam przystęp do jego duszy, jako że my zdecydowani byliśmy strzec naszej niezależności przed tymi wielkimi manipulatorami i chronić władzę wykonawczą przed ich zakusami. Ponadto nie wydawało mi się niemożliwe, by zamiary Ludwika Napoleona dało się po części pogodzić z naszymi. Gdy rozmyślałem o sytuacji tego niezwykłego człowieka (niezwykłego nie geniuszem, lecz okolicznościami, które tak wysoko mogły wynieść kogoś tak miernego), w mej świadomości ostro rysowała się konieczność, z jaką należało karmić jego umysł jakimiś nadziejami, jeśli tylko się chciało, by zachowywał się spokojnie. Żeby tego rodzaju człowiek po czterech latach rządzenia Francją mógł zostać ponownie zamknięty w czystej prywatności, zdawało mi się wątpliwe, żeby on sam się z tym pogodził — wielce chimeryczne; żeby udało się w czasie jego kadencji przeszkodzić mu we wdaniu się w jakąś szaloną awanturę, wydawało mi się trudne, chyba że można by jego ambicjom zaproponować coś, co mogłoby je jeżeli nie okiełznać, to przynajmniej powściągnąć. Do tego też ze swej strony zacząłem się od razu przykładać. — „Pomocnika w obalaniu Republiki — mówiłem mu — nie znajdzie pan we mnie nigdy, ale chętnie będę zabiegał o zapewnienie w niej panu należnego miejsca i mniemam, że do tych zabiegów przyłączą się prędzej czy później moi przyjaciele. Do konstytucji można wnieść poprawki, artykuł 45, który zabrania ponownego wyboru, można zmienić. W osiągnięciu tego celu chętnie panu pomożemy". Ale ponieważ widoki na rewizję konstytucji były wątpliwe, posuwałem się dalej powiadając, że w przyszłości, jeżeli będzie rządził Francją spokojnie, mądrze, skromnie, jeżeli ograniczy swe ambicje i zechce stać się pierwszym urzędnikiem w służbie narodu, a nie jego złym doradcą lub panem, to w przyszłości nie jest wykluczone, że po skończeniu kadencji zostanie ponownie wybrany wbrew artykułowi 45, lecz za prawie powszechną zgodą gdyż partia monarchiczna ograniczonego przedłużenia jego rządów nie uzna zapewne za ruinę swych nadziei, a partia republikańska doświadczywszy takich rządów, uzna je za najlepszy środek przyzwyczajania kraju do Republiki, najlepszy sposób, by w niej zasmakował. Mówiłem to szczerze, bo szczerze tak myślałem. To, co mu doradzałem, wydawało mi się i nadal wydaje najlepszym, co można było zrobić w interesie kraju i być może we własnym interesie Ludwika Napoleona. Wysłuchiwał mnie chętnie, nie okazując wrażenia, jakie wywierały na nim moje słowa, to miał w zwyczaju. Słowa do niego kierowane były jak rzucane w studnię kamienie, słychać było ich odgłos, ale nie wiadomo było, co się z nimi dzieje. W każdym razie zdawał się w moim towarzystwie znajdować coraz większe upodobanie. Prawda, że czyniłem wysiłki, aby być mu miłym we wszystkim, co dawało się pogodzić z dobrem mojej służby. Kiedy przypadkiem polecał mi na dyplomatyczną posadę jakiegoś uzdolnionego i uczciwego człowieka, przydzielałem mu ją nie zwlekając. A nawet jeśli protegowany był nieudolny, a stanowisko bez znaczenia, zazwyczaj je otrzymywał. Najczęściej jednak prezydent zaszczycał swymi rekomendacjami ludzi spod ciemnej gwiazdy, którzy niegdyś z braku czegoś lepszego przystawali do jego partii i wobec których, jak mu się zdawało, miał długi wdzięczności, albo też dążył do umieszczenia w wielkich ambasadach ludzi, których nazywał sobie oddanymi, to znaczy najczęściej intrygantów i obwiesiów. W takich przypadkach szedłem do niego, wyłuszczałem mu przepisy prawne stojące na przeszkodzie jego pragnieniom, moralne i polityczne racje, które wzbraniały mi je zaspokoić, kilka razy musiałem nawet dać mu do zrozumienia, że będę raczej dymisjonował, niż ulegał jego życzeniu. Ponieważ w moich odmowach nie dostrzegał żadnych osobistych motywów, ani też ustawicznego pragnienia, by mu się przeciwstwiać, ustępował nie żywiąc do mnie urazy, albo odkładał rzecz na później. Z lego przyjaciółmi nie szło mi tak łatwo. Rzucali się na mnie z nachalnością wprost niebywałą. Osaczali mnie nieustannie swoimi prośbami w sposób tak nieprzyzwoity i częstokroć tak bezczelny, że miewałem ochotę wyrzucić ich przez okno. Usiłowałem mimo wszystko się opanowywać. Pewnego dnia jednak, gdy jeden z nich, prawdziwy szubienicznik, nalegał wyniośle powiadając, że osobliwe to, by książę nie posiadał możliwości wynagradzania tych, którzy cierpieli za jego sprawę, musiałem mu odpowiedzieć: „Panie, najlepsza rzecz, jaką prezydent Republiki może uczynić, to zapomnieć o swej przeszłości pretendenta i pamiętać, że znalazł się tu, żeby dbać o sprawy Francji, a nie o wasze". W łaskach prezydenta utwierdziła mnie ostatecznie wyprawa rzymska, gdzie wspierałem jego politykę, aż do chwili, gdy — jak powiem później — stała się nierozsądna i awanturnicza. Pewnego dnia dał mi tego widomy dowód. Będąc krótko ambasadorem w Anglii, Beaumont w końcu roku 1848 wyrażał się w sposób wielce obraźliwy o Ludwiku Napoleonie, wówczas kandydacie do prezydentury, co mu zostało powtórzone i wprawiło go w wielkie rozdrażnienie. Zostawszy ministrem, kilkakrotnie próbowałem przekonać prezydenta do Beaumonta, lecz nigdy nie odważyłbym się proponować go na jakieś stanowisko, choćby nawet się na nie nadawał i choćbym tego i ja pragnął. We wrześniu 1849 roku opróżniła się ambasada w Wiedniu. W tym momencie z powodu sprawy włoskiej i węgierskiej była to dla naszej dyplomacji jedna z najważniejszych placówek. Prezydent powiedział mi sam z siebie: „Proponuję, aby pan powierzył ambasadę wiedeńską Beaumontowi. Miałem powody, by się na niego gniewać, lecz wiem, że jest on najlepszym pańskim przyjacielem i to mi wystarczy". Byłem zachwycony. Nie było nikogo bardziej odpowiedniego niż Beaumont dla obsadzenia tej placówki i to, że mogłem ją mu ofiarować sprawiało mi wielką przyjemność. Nie wszyscy koledzy naśladowali mnie w trosce o pozyskanie życzliwości prezydenta bez uchybiania przy tym ani swoim poglądom, ani powinnościom. Jednakże wbrew wszelkim spodziewaniom, Dufaure zachowywał się wobec niego właśnie tak, jak należało, myślę, że dobrze usposabiała go do prezydenta prostota jego manier. Natomiast Passy zdawał się znajdować upodobanie w tym, ażeby być dla niego nieprzyjemnym. Sądzę, że męczyło go poczucie, iż zniżył się zostając ministrem człowieka, którego uważał za awanturnika i że przy pomocy impertynencji pragnął podźwignąć się we własnych oczach. Sprzeciwiał się Ludwikowi Napoleonowi ciągle i bez potrzeby, odrzucał jego kandydatów, tępił jego przyjaciół, podważał jego opinie ze źle skrywaną pogardą, tak że był przez niego szczerze znienawidzony. Pośród ministrów największym jego zaufaniem cieszył się Falloux. Wiedziałem, że prezydenta pozyskał sobie przynosząc mu coś znacznie solidniejszego niż którykolwiek z nas. Falloux, który legitymistą był przez urodzenie, wychowanie, środowisko i upodobania, w gruncie rzeczy, jak wspomniałem, był człowiekiem wyłącznie Kościoła. Nie wierzył w zwycięstwo legitymizmu, któremu oddał się w służbę, i pośród naszych rewolucyj szukał jedynie sposobu, w jaki do władzy dałoby się przywrócić religię katolicką. Godząc się na pozostanie w ministerium, uczynił to, aby zabiegać o jej interesy, spełniając - jak mi zręcznie wyznał pierwszego dnia — wolę swego spowiednika. Przekonany jestem, że Falloux wcześnie dojrzał rolę, jaka w urzeczywistnianiu tego zamiaru mogłaby przypaść Ludwikowi Napoleonowi i że wcześnie dostrzegając w prezydencie przyszłego dziedzica Republiki i władcę Francji, rozmyślał jak tę nieuniknioną konfiguracje wyzyskać z korzyścią dla ducho wieństwa. Przyniósł prezydentowi poparcie swego stronnictwa, ale nie ofiarował mu swej osoby. Od naszego wejścia do rządu do zawieszenia sesji Zgromadzenia 13 sierpnia, zdobywaliśmy nieprzerwanie zwolenników w obrębie większości wbrew postawie jej przywódców. Każdego dnia widziała ona jak ścieramy się z jej przeciwnikami, a wściekłe ataki, jakie na nas ciągle przypuszczali, zyskiwały nam stopniowo jej względy. Natomiast w oczach prezydenta nie uczyniliśmy przez ten czas żadnych postępów i podczas Rad wydawał się on raczej znosić naszą obecność, niż ją akceptować. W sześć tygodni później sytuacja zupełnie się odwróciła. Posłowie powrócili ze swych prowincji rozjątrzeni wrzaskami swoich przyjaciół, których nie chcieliśmy dopuścić do zarządzania sprawami lokalnymi, natomiast prezydent zbliżył się do nas — później pokażę dlaczego. Można by powiedzieć, że po jednej stronie zyskaliśmy wprost proporcjonalnie do tego, co straciliśmy po drugiej. Tak to, ulokowany na dwu źle dopasowanych i ciągle chybotliwych podstawach, gabinet wspierał się to na jednej, to na drugiej, wciąż na granicy upadku pomiędzy obie. Upadł wreszcie z powodu sprawy rzymskiej. Tak rzeczy się miały w chwili wznowienia sesji parlamentarnej l września 1849 roku, kiedy to po raz drugi i ostatni debatowano nad sprawą rzymską7. 7 Po nieudanym szturmie na Rzym w kwietniu 1849 francuski korpus ekspedycyjny przystąpił ponownie do oblężenia miasta, w pierwszych dniach czerwca Rzym poddał się po miesiącu i Garibaldi z ochotniczymi oddziałami opuścił go l lipca. Wbrew konstytucji i opinii posłów lewicy francuskie wojska rozbiły republikę rzymską i przywróciły władzę papieżowi. Nowy gabinet francuski z Tocquevillem w sprawach zagranicznych usiłował uzyskać od papieża obietnicę liberalnych reform, ale bez skutku. IV SPRAWY ZAGRANICZNE Relacji o naszych niedolach wewnętrznych nie chciałem rozrywać wzmiankami o kłopotach, na jakie napotykaliśmy na zewnątrz i których ciężar spadał na mnie bardziej niż na kogokolwiek innego. Cofnę się teraz i powrócę do tej części moich wspomnień. Kiedy objąłem ministerstwo spraw zagranicznych i kiedy zapoznano mnie ze stanem naszych interesów przeraziłem się ilością i ogromem trudności, jakie dostrzegłem, ale bardziej niż to wszystko dręczyły mnie obawy tyczące mnie samego. W moim charakterze leży głęboka niewiara w samego siebie. Dziewięć mizernych lat, jakie spędziłem w ostatnich Zgromadzeniach monarchii rozwinęły jeszcze tę wrodzoną ułomność i chociaż sposób w jaki zniosłem próbę rewolucji lutowej, przyniósł mi nieco więcej zaufania we własne siły, obowiązek, który na siebie brałem w tak trudnych czasach, przysporzył mi wielu wahań i podjąłem się go z dużym lękiem. Dość prędko jednakże poczyniłem nieco spostrzeżeń, które nawet jeśli nie dały mi całkowitej pewności siebie to przynajmniej mnie uspokoiły. Przekonałem się zatem, że nabierając wagi, sprawy nie zawsze stają się przez to trudniejszymi jakby się mogło wydawać z daleka. Prawdziwe jest raczej coś przeciwnego. Wraz z ich doniosłością nie rośnie wcale stopień ich skomplikowania, a często ulegają uproszczeniu w miarę jak ich następstwa mogą się stać rozleglejsze i groźniejsze. Po nadto ten, którego wola waży na przeznaczeniu całego narodu, zawsze w zasięgu ręki znajdzie ludzi będących w stanie go objaśnić, pomóc mu odciążyć go od drobiazgów, i bardziej skłonnych wesprzeć go czy bronić niż wtedy, gdyby zajmował się rzeczami drugorzędnymi na jakimś podrzędnym stanowisku. Wreszcie wymiar celu, do jakiego się zmierza, tak mocno pobudza siły ducha, że jeśli robota jest nieco trudniejsza, to więcej wart staje się sam robotnik. Wobec małych zadań czułem się niepewny, spętany zniechęceniem i obawami. Gdy stanąłem wobec zadań większych, odczuwałem pewność umysłu i szczególny spokój. Nigdy nie potrafiłem wzbudzić w sobie zapału na zawołanie. Poczucie doniosłości rzeczy, jakie wówczas robiłem wyniosło mnie do ich poziomu i pozwalało na nim się trzymać. Myśl o porażce wydawała mi się do tej pory nieznośna, perspektywa niepowodzenia na jednym z największych teatrów świata, którego stałem się aktorem, nie zatrważała mnie wcale, co mi uświadomiło, że duma przewyższa u mnie nieśmiałość. Dość też szybko skonstatowałem, że w polityce, a może i we wszystkim, żywość odbieranych wrażeń nie zależy od doniosłości wywołującego je faktu, lecz od jego częstotliwości. Ktoś, kto traci głowę i zmysły prowadząc jakąś małą sprawę, której podjął się wyjątkowo, odnajduje pewność siebie wobec spraw największych, jeśli codziennie ma z nimi do czynienia, bo skutkiem ich powtarzalności maleje efekt, jaki sprawiają. Wspominałem już, ilu sobie niegdyś przysporzyłem wrogów trzymając się z dala od ludzi, którzy żadnym przymiotem nie przyciągali mojej uwagi, a także jak często za wyniosłość poczytywano mi to, co było znudzeniem. Lękałem się, czy ta moja cecha nie będzie przeszkodą w przedsięwzięciu, jakiego się podejmowałem. Ale wkrótce zauważyłem, że jeśli u niektórych osób arogancja rośnie w miarę powodzenia, to ze mną jest inaczej, i że znacznie łatwiej przychodzi świadczyć uprzejmości, gdy czuję się na świeczniku, a nie w tłumie. Brało się to stąd, że będąc ministrem, nie musiałem zadawać sobie trudu szukania kontaktów z ludźmi, ani też obawiać się, że zostanę zimno przyjęty, ponieważ ludzie sami odczuwają potrzebę kontaktowania się z osobami zajmującymi tego rodzaju stanowiska i są na tyle naiwni, że przywiązują wagę do najmniejszych z wypowiadanych przez nie słów. Brało się to również stąd, że jako minister miałem do czynienia nie tylko z ideami głupców, ale też z ich interesami, które zawsze dostarczają gotowego i łatwego tematu do rozmowy. Zobaczyłem więc, że jestem mniej niezdolny, niż się obawiałem, do odgrywania przyjętej roli i to doświadczenie ośmieliło mnie nie tylko w tamtym momencie, ale na całe moje późniejsze życie. I gdyby mnie pytano, co zyskałem na tym ministrowaniu, tak niespokojnym, przelotnym i tak krótkim, że zacząwszy wiele spraw nie mogłem ukończyć żadnej, odpowiedziałbym, że zdobyłem dzięki niemu wielkie dobro, może największe na tym świecie, mianowicie wiarę w samego siebie. Tak poza krajem jak w kraju największe przeszkody były stwarzane nie tyle przez samą trudność spraw, ile przez tych, którzy mieli się nimi zajmować, zobaczyłem to od razu. Większość naszych urzędników za granicą, kreatury monarchii, w głębi serca żywiła wściekłą nienawiść do rządu, któremu służyła i zasłaniając się imieniem Francji demokratycznej i republikańskiej, opowiadała się za restaurowamem starej arystokracji oraz po cichu zabiegała o przywrócenie w Europie wszystkich monarchii absolutnych. Inni zaś, których rewolucja lutowa wyciągnęła z jakichś zakamarków, w których powinni byli pozostać, wspierali skrycie zwalczane przez rząd stronnictwa demagogiczne. Lecz wadą prawie wszystkich była lękliwość. Większość naszych dyplomatów bała się związać z jakąkolwiek orientacją polityczną w kraju, w którym nas reprezentowała, i obawiała się nawet własnemu rządowi wyjawiać opinie, które później mogłyby im zostać poczytane za występek. Dbali więc o to, by chować się bezpiecznie w gęstwinie drobnych fak cików, jakimi wypełniali swe korespondencje (bo w dyplomacji trzeba zawsze pisać, choćby się nie potrafiło lub nie chciało niczego powiedzieć), pilnowali się też mocno, by nie zdradzić, co myślą o relacjonowanych przez siebie wydarzeniach, a jeszcze bardziej, by nie naprowadzić nas przypadkiem na wnioski, jakie winniśmy z nich wyciągnąć. Owa nicość, na jaką z umyślnego wyboru skazywali się nasi wysłannicy, a która prawdę powiedziawszy polegała na wydoskonaleniu ich wrodzonych skłonności, doprowadziła mnie, gdy tylko się w niej rozeznałem, do zatrudnienia na wielkich dworach całkiem nowych ludzi. Byłbym chętnie pozbył się tak samo przywódców większości, nie mogąc jednak tego uczynić postanowiłem pozostawać z nimi w dobrych stosunkach i nie traciłem nadziei, że znajdę u nich uznanie nie poddając się ich wpływom. Rzecz trudna do przeprowadzenia, a jednak udało mi się ją osiągnąć, ponieważ w całym gabinecie stałem się ministrem, który najbardziej przeciwstawiając się ich polityce cieszył się mimo to ich względami. Mój sekret, bo muszę go wyjawić, polegał na tym, że schlebiałem ich miłości własnej nie licząc się z ich zdaniem. Przy okazji małych spraw zrobiłem spostrzeżenie, które jak mniemam stosuje się również i do spraw większych: zauważyłem, że najkorzystniejszego targu można dokonywać z ludzką próżnością, ponieważ dzięki niej można uzyskać rzeczy istotne, dając w zamian rzeczy błahe. To prawda, że po to, by korzystnie pertraktować z próżnością innych, trzeba całkiem na bok odłożyć próżność własną i na oku mieć wyłącznie osiągnięcie celu, co ten gatunek przetargu będzie zawsze czyniło trudnym. W okolicznościach, o których mówię, stosowałem go z powodzeniem osiągając duże zyski. Skutkiem zajmowanej niegdyś pozycji, trzy osoby przede wszystkim czuły się w prawie kierować naszą polityką zagraniczną, byli to panowie de Broglie, Mole i Thiers. Mnożyłem wobec nich wyrazy mojego szacunku, przyjmowałem ich często u siebie i sam niekiedy składałem im wizyty, ażeby się z nimi porozumieć i nie przestawałem skromnie prosić ich o rady, z których nie korzystałem prawie nigdy, co nie przeszkadzało, że owe osobistości objawiały swe zadowolenie. Sprawiałem im większą przyjemność pytając o zdanie, którego się nie trzymałem, niż gdybym się go trzymał nie pytając o nie. Ta gra pozorów udawała mi się najlepiej z panem Thiersem. Rémusat — który bez żadnych osobistych ambicji życzył gabinetowi przetrwania i którego dwudziestoletnia znajomość obznajomiła z wszystkimi słabostkami pana Thiersa - powiedział mi pewnego dnia: „Ludzie mało znają pana Thiersa, o wiele w nim więcej próżności niż ambicji, przywiązuje większą wagę do oznak szacunku niż do posłuszeństwa i do pozorów władzy, niż do władzy samej. Niech pan często się go radzi, a potem robi, jak się panu spodoba. Będzie bardziej się przejmował objawami pańskiego poważania niż pańskimi czynami". Tak też robiłem z dobrym skutkiem. W dwu najważniejszych sprawach, jakimi się zajmowałem będąc ministrem, w sprawie Piemontu i Turcji, postępowałem akurat odwrotnie niż chciał pan Thiers, a mimo to aż do końca pozostaliśmy w dość dobrych relacjach. Co do prezydenta, to właśnie w polityce zagranicznej pokazywało się, jak jeszcze był słabo przygotowany do wielkiej roli, którą powierzyła mu ślepa fortuna. Prędko się zorientowałem, że ten człowiek, który przez swą pychę chciał się wszystkim zajmować, nie potrafił przedsięwziąć nic, ażeby być o czymkolwiek porządnie informowany. Dopiero ja musiałem mu zaproponować, by każdego dnia sporządzany był wyciąg z napływających depesz, który byłby mu następnie przedkładany. O tym, co się dzieje na świecie dowiadywał się przedtem tylko z pogłosek i wiedział tyle, co minister spraw zagranicznych uznał za stosowne mu powiedzieć. Jego przemyśleniom brakowało solidnej podbudowy faktów, widać to było po rojeniach, które wypełniały jego umysł. Bywałem niekiedy przerażony rozmachem, chimerycznością, brakiem dokładności i mętnością, jakie dawały się widzieć w jego zamierzeniach, ale trzeba przyznać, że gdy naświetlałem mu rzeczywisty stan rzeczy, uprzytamniał sobie trudności, jakie nastręczałaby ich realizacja i nie podejmował sporu, który nie był jego mocnym punktem. Zachowywał milczenie, lecz się nie poddawał. Jedną z jego chimer było zawarcie przymierza z którąś spośród dwu potęg niemieckich, miało mu ono pomóc w jego rachubach na dokonanie zmian na mapie Europy i przesunięcie granic, jakie Francji narzuciły traktaty z 1815 roku. Gdy zobaczył, że nie wierzę zupełnie, by Austria lub Prusy skłonne były zawrzeć tego rodzaju przymierze i to w takich intencjach, postanowił na własną rękę wysondować ich ambasadorów w Paryżu. Jeden z nich zjawił się u mnie pewnego dnia cały roztrzęsiony, ażeby mi powiedzieć, że prezydent Republiki spytał go, czy w zamian za jakieś zadośćuczynienia jego dwór zgodziłby się na zajęcie Sabaudii przez Francję. Innym znów razem wpadł na pomysł, żeby przy pomocy specjalnego wysłannika, swojego człowieka, jak mawiał, porozumieć się bezpośrednio z władcami niemieckimi. Wybrał Persigny'ego1 i poprosił mnie, bym go akredytował, co też uczyniłem, dobrze wiedząc, że z podobnych negocjacji nic nie może wyniknąć. Sądzę, że Persigny miał misję podwójną: chodziło o ułatwienie uzurpacji wewnątrz kraju, a na zewnątrz o powiększenie terytorium. Udał się najpierw do Berlina, potem do Wiednia. Jak się spodziewałem, przyjęto go tam, ufetowano i odprawiono. 1 Jean-Gilbert-Victor Fialin książę de Pesigny (1808-1872) - przyjaciel Ludwika Napoleona z czasów młodości, w okresie monarchii lipcowej usiłował zorganizować kilka bonapartystowskich przewrotów. W 1849 r. został wybrany do Legislatywy, wziął czynny udział w zamachu stanu 2 grudnia 1851 i w r. 1852 został ministrem spraw wewnętrznych. Dość jednak rozprawiania o osobach, przejdźmy do spraw. W chwili, gdy obejmowałem ministerstwo, Europa stała jeszcze w ogniu, choć w niektórych krajach wielkie pożary były już ugaszone. Sycylia została pokonana i podbita, Neapolitańczycy zmuszeni do posłuchu, a nawet zniewoleni2. Bitwa pod Novarą przyniosła klęskę, a zwycięscy Austriacy rokowali z synem Karola Alberta, królem Piemontu po abdykacji ojca3. Ich wojska opuściły Lombardię i wkroczyły w granice Państwa Kościelnego, a nawet do Parmy, Piacenzy i Toskany, gdzie nikt ich nie wzywał i mimo że wielki książę4 został restaurowany przez własnych poddanych, którym następnie marnie się odpłacił za ich wierność i zapał. Lecz Wenecja trzymała się jeszcze 5, a Rzym, po odparciu naszego pierwszego ataku, wzywał na pomoc wszystkich włoskich demagogów i swoimi krzykami siał niepokój w całej Europie. Nigdy jeszcze od czasu wypadków lutowych Niemcy nie zdawały się tak podzielone i wzburzone. I chociaż rozwiały się rojenia o jedności niemieckiej, to dawny porządek w krajach germańskich nie został jeszcze przywrócony. Zgromadzenie Narodowe, które do tej pory próbowało tę jedność 2 Powstanie przeciwko Ferdynandowi II (1810—1859), królowi Neapolu i Sycylii, wybuchło 12 stycznia 1848 r. Zostało stłumione w maju tegoż roku w Neapolu, a w marcu 1849 na Sycylii. 3 Po wybuchu powstania 18 marca 1848 w Mediolanie i wypędzeniu stamtąd garnizonu austriackiego dowodzonego przez Radetzky'ego, Karol Albert Sabaudzki król Piemontu przyłączył się do lombardczyków. Po serii zwycięstw został 23 marca 1849 r. pobity pod Novarą przez Radetzky'ego. Rokowania z Austrią prowadził jego syn Wiktor Emanuel II. 4 Karol II Burbon (1799-1883) książę Parmy i Piacenzy. 5 Po kapitulacji garnizonu austriackiego 22 marca 1848 ogłoszona została Republika Wenecka. Skapitulowała przed Austriakami 24 sierpnia 1849 r. urzeczywistnić, teraz w rozsypce uciekało z Frankfurtu i przenosząc się z miejsca na miejsce przedstawiało widowisko bezsilności i śmiesznego rozwścieczenia6. Lecz jego klęska nie przyniosła porządku, przeciwnie — otworzyła wolne pole dla anarchii. Rewolucjoniści umiarkowani, powiedzieć można — niewinni, którym marzyło się, że przy pomocy rozumowych argumentów i dekretów zdołają łagodnie nakłonić ludy i władców niemieckich do podporządkowania się jednościowemu rządowi, ponieśli porażkę i wycofując się z politycznej areny pozostawiali miejsce rewolucyjnym radykałom, którzy głosili zawsze, że do zjednoczenia Niemiec można dojść tylko przez zburzenie wszystkich dawnych rządów i zupełne przewrócenie dawnego ładu społecznego. Miejsce sporów w parlamencie zajęły więc wybuchające wszędzie zamieszki. Spory polityczne przeobrażały się w wojnę klas, w wielu miejscach nienawiść i urazy biednego przeciwko bogatemu wyrażały się w teoriach socjalistycznych, działo się tak głównie w małych państewkach Niemiec środkowych i w wielkiej dolinie Renu. Wrzało w Wirtembergii, Saksonią wstrząsnęło straszliwe powstanie, które stłumiono wyłącznie dzięki pomocy Prus, inne powstania wybuchły w Westfalii, insurekcja ogarnęła Palatynat, Badeńczycy przepędzili swego księcia i ustanowili rząd tymczasowy. A jednak ostateczne zwycięstwo dawnych władców — które przeczułem miesiąc wcześniej podróżując po 6 W wyniku rewolucyjnego ruchu, który objął w 1848 r. również Niemcy utworzony został parlament, będący reprezentacją całego Związku Niemieckiego. Zebrał się 18 czerwca 1848 we Frankfurcie nad Menem, wówczas wolnym mieście (liczył 330 posłów na 831 miejsc). 28 marca 1849 r. ofiarował koronę cesarską królowi Prus Fryderykowi Wilhelmowi IV, który ofertę odrzucił. Był to finał marzeń o zjednoczonych Niemczech, parlament zaczął się rozpadać, w końcu maja 136 pozostałych posłów uszło do Stuttgartu, gdzie 18 czerwca 1849 zostali rozpędzeni przez wojsko wirtemberskie. Niemczech — nie pozostawiało wątpliwości, przyspieszała je właśnie gwałtowność rozruchów. Wielkie monarchie odzyskały swe stolice i armie. Ich zwierzchnicy porali się jeszcze z trudnościami, ale już przezwyciężyli zagrożenia i stawszy się panami u siebie prędzej czy później musieli rozciągnąć władzę na pomniejsze państewka. Gwałtowne zaburzenia porządku publicznego rodziły w nich wolę interwencji dawały do niej okazję i prawo. Prusy już zaczęły to robić. Prusacy dopiero co siłą zgnietli insurekcję w Saksonii, teraz wkraczali do Palatynatu Reńskiego, proponowali interwencję Wirtembergii i zabierali się do zajęcia wielkiego księstwa Badenii, okupując w ten sposób przy użyciu swego wojska lub wpływów prawie całe Niemcy. Austria dźwignęła się ze strasznego kryzysu, który zagroził jej istnieniu lecz jeszcze nie całkiem przyszła do siebie. Jej wojska, zwycięskie we Włoszech, ponosiły klęski na Węgrzech. Straciwszy nadzieję, że poradzi sobie ze swymi poddanymi własnymi siłami, wezwała na pomoc Rosję, i car manifestem z 13 maja, ogłosił całej Europie, że wyrusza przeciwko Węgrom. Car Mikołaj do tej pory pozostawał niezagrożony w swej niepodważalnej potędze. Z oddali, bezpiecznie ale nie obojętnie spoglądał na burzące się ludy. Pośród wielkich mocarstw on jeden reprezentował odtąd dawną zasadę tradycyjnej władzy w Europie. Był nie tylko jej przedstawicielem, lecz uważał się za głównego jej obrońcę. Do przypisania sobie tej roli popychały go jego polityczne teorie, religia, ambicja i obowiązek. Ze sprawy władzy absolutnej w świecie uczynił więc sobie jakby drugie carstwo, rozleglejsze od pierwszego, zagrzewając w swych listach i wynagradzając honorami wszystkich tych, którzy w jakimkolwiek zakątku Europy odnosili zwycięstwa nad anarchią, a nawet nad wolnością, jak gdyby byli oni jego poddanymi i przyczyniali się do umocnienia jego własnej władzy. W tym to duchu, na południowym krańcu Europy, uhonorował jednym ze swych orderów generała Filangieri7,zwycięzcę Sycylijczyków, i skierował do niego odręczny list z wyrazami zadowolenia z jego postawy. Z wyżyn swego majestatu, skąd w spokoju przyglądał się perypetiom zmagań, które wstrząsały Europą, car osądzał swobodnie i z lekceważącą wyższością, śledził nie tylko rewolucyjne szaleństwa, które zwalczał, lecz także błędy i przywary stronnictw i władców, którym przychodził z pomocą. Wypowiadał się na ten temat bez osłonek przy różnych okazjach, nie spiesząc się z wyjawianiem swych myśli, ale też nie troszcząc się o ich skrywanie. W tajnej depeszy pisał mi Lamoriciere 11 sierpnia 1849 roku: „Car powiedział mi dziś rano: «Podejrzewa pan, generale, że wasze partie dynastyczne byłyby zdolne połączyć się z radykałami, ażeby obalić dynastię, która się im nie podoba, w nadziei, że na jej miejsce wprowadzą tę, której sprzyjają, zaś ja jestem tego pewien. Nie omieszkałaby tego zrobić zwłaszcza wasza partia legitymistyczna. Od dawna żywię przekonanie, że to legitymiści uniemożliwiają powrót starszej linii Burbonów. Jest to jeden z powodów, dla których uznałem republikę, zrobiłem to także dlatego, że w waszym narodzie dostrzegam zdrowy rozsądek, którego brakuje Niemcom». Po chwili car powiedział mi również: «Mój szwagier, król Prus, z którym wiązała mnie ścisła przyjaźń, nie wziął zupełnie pod uwagę moich rad. Z tej przyczyny nasze stosunki polityczne osobliwie się ochłodziły, do tego stopnia, że odbiło się to na naszych stosunkach rodzinnych. Niech sam pan osądzi jego postępowanie, czyż nie stanął na czele owych szaleńców, którym się marzy zjednoczenie Niemiec! a teraz, gdy zerwał z parlamentem frankfurckim, czyż nie zobowiązał się do wystąpienia 7 Carlo Filangieri książę Satriano (1784—1867) — generał i minister królestwa Neapolu. W r. 1849 zgniótł powstanie na Sycylii, gdzie pozostawał do r. 1855 jako namiestnik króla Ferdynanda II. w razie potrzeby przeciwko wojskom Szlezwiku i Holsztyna, które zorganizowały się pod jego patronatem! Czyż można sobie wyobrazić coś bardziej haniebnego? A na przyszłość, czyż wiadomo, dokąd zajdzie ze swoimi projektami konstytucji?» Potem car dorzucił: «Niech pan nie sądzi, że interweniując na Węgrzech, chcę usprawiedliwić zachowanie Austrii w tej sprawie. Nagromadziła ona jedne po drugich najpoważniejsze błędy, największe szaleństwa, ale z tym wszystkim dopuściła, by kraj zalały wywrotowe doktryny, a rządy wpadły w ręce rzeczników nieporządku. Tego nie można było cierpieć». Mówił też o sprawach włoskich: «Nam, Grekom, w głowie się nie mieszczą te wszystkie ziemskie funkcje, jakie w Rzymie pełnią duchowni, ale mało nas obchodzi, jak te klechy tam postępują, byleby wymyślono tam coś, co będzie się trzymało i byle byście ustanowili tam rząd w taki sposób, by mógł się utrzymać»". A kiedy — urażony nieco tym lekkim tonem, po którym dało się poznać autokratę i wyczuć rodzaj rywalizacji między papieżem a papieżem8 — Lamoriciere poczuł się w obowiązku wziąć w obronę instytucje katolickie, car zakończył: "No dobrze już, dobrze! Niech Francja będzie katolicka na ile zechce, ale niech broni się przed szalonymi teoriami i namiętnościami nowatorów". Surowy i twardy w sprawowaniu władzy, car miał na codzień obyczaje proste i prawie skromne, z najwyższego zwierzchnictwa zachowując samą istotę, a odrzucając pompę i niewygodę. „Car znajduje się tutaj od 12 lipca — pisał mi 17 lipca z Warszawy nasz petersburski wysłannik — przyjechał niespodziewanie, bez żadnej świty i pocztowymi końmi (jego kolasa popsuła się o sześćdziesiąt mil stąd), aby wziąć udział w imieninach imperatorowej, które się tu odbyły. Jechał z niesłychaną prędkością przez dwa i pół dnia, wraca jutro. Jesteśmy 8 Car Rosji był również głową kościoła prawosławnego. wzruszeni kontrastem prostoty i potęgi u władcy, który wysławszy na pola bitewne sto dwadzieścia tysięcy ludzi, przebiega drogi jak zwyczajny kurier, aby nie opuścić imienin małżonki. Jest to jak najbardziej zgodne z duchem Słowian, u których głównym składnikiem obyczajowości są uczucia rodzinne". Myliłby się ten, w rzeczy samej, kto by sądził, że niezmierna władza cara opierała się wyłącznie na ucisku. Wspierała się ona przede wszystkim na woli i gorącej sympatii Rosjan. Bo zasada suwerenności ludu, cokolwiek by się mówiło, tkwi u podstaw wszelkich rządów i kryje się w najmniej wolnych instytucjach. Rosyjska szlachta przyjęła zasady i przede wszystkim wady europejskie, ale lud nie miał styczności z naszym Zachodem i nowym duchem, który go ożywia. W Imperatorze widział nie tylko prawowitego władcę, lecz bożego namiestnika czy też prawie samego Boga. W obrębie tej Europy, jaką odmalowałem, sytuacja Francji była kłopotliwa i słaba. Nigdzie rewolucja nie zdołała ustanowić rozważnej i stabilnej wolności. Wszędzie odbudowywał się dawny system rządów, nie takich samych wprawdzie, jak przed upadkiem, lecz bardzo podobnych. Nie mogliśmy przykładać się do ich wzmacniania, ani przyczyniać do ich zwycięstwa, ponieważ ustrój, jaki zaprowadzały, był antypatyczny, nie tylko instytucjom, jakie stworzyła rewolucja lutowa, lecz także najgłębszej istocie naszych idei, temu co najtrwalsze i najbardziej niezniszczalne w naszych nowych obyczajach. Ponadto, i nie bez racji, rządy te nie miały do nas zaufania. Wymykała się nam zatem wielka rola restauratora powszechnego ładu w Europie. Rola ta przypadła zresztą w udziale komu innemu, prawo do niej zyskała Rosja, my natomiast znaleźliśmy się na drugim planie. Żeby zaś Francja stanąć miała na czele nowatorów, marzyć o tym bardziej jeszcze było niepodobna z dwu przyczyn: po pierwsze, zupełną niemożliwością było służyć im radą i pochlebiać sobie, że się nimi kieruje z po wodu ich ekstrawagancji i przerażającego braku doświadczenia, po wtóre, nie można było wspierać ich na zewnątrz nie narażając się na ich ciosy wewnątrz kraju. Obcowanie z ich namiętnościami i doktrynami postawiłoby prędko w ogniu samą Francję, gdzie kwestia rewolucyjna brała wówczas górę nad wszystkimi innymi. < Wybór tej drogi wciągnąłby nas w wojny o zasady, co dla uniknięcia najazdu na kraj zmusiłoby nas do rozpętania własnymi rękami rewolucyjnych furii poza nim. Między tymi dwiema skrajnościami, trudno było o jakieś wielkie przedsięwzięcie lub jakieś doniosłe przymierze9 >. Tak więc nie mogliśmy przyłączyć się do ludów, które nas oskarżały o to że podnieciwszy je do walki następnie je zdradziliśmy, ani też do władców, którzy zarzucali nam, że zachwialiśmy ich tronami. Byliśmy zdani na jałową łaskę Anglików i na taką samą izolację, jak przed rewolucją lutową, przy bardziej wrogim kontynencie i chłodniejszym nastawieniu Anglii. Trzeba więc było pogodzić się ze skromnym życiem, z dnia na dzień, jak wtedy, ale i to było niełatwe. Naród francuski, który niegdyś miał i pod pewnymi względami zachował wielką pozycję w świecie, buntował się przeciw tej konieczności czasu, choć zdawał sobie z niej sprawę, zachował dumę, ale utracił przewagę, pragnął przemawiać donośnym głosem, ale bał się działania, a od swego rządu oczekiwał godnej postawy, nie akceptując jednakże wiążącego się z nią ryzyka. Smutna była sytuacja ministra spraw zagranicznych w podobnym kraju i w takich czasach. < Przemyślawszy wszystko to, o czym powiedziałem, przyjąłem dwie reguły postępowania, które stały mi się wielce pomocne podczas mego krótkiego ministerium i których jak myślę winni przestrzegać wszyscy ci, którzy w naszych czasach biorą na siebie odpowiedzialność za kierowanie sprawami zagranicznymi Francji. 9 W nawiasy ostre ujęte są fragmenty dopisane przez Tocqueville'a na marginesie rękopisu Wspomnień. Pierwsza tyczyła bezwarunkowego zerwania z partią rewolucyjną na zewnątrz, ponieważ nie byliśmy w stanie odgrywać roli Richelieu 10, który tępił protestantów we Francji pomagając im jednocześnie w Niemczech. Jednakże przyrzekłem sobie przy tym, że żadną miarą nie posunę się tak daleko, by zaprzeć się ideałów naszej Rewolucji, zasad wolności, równości i tolerancji, że sprzyjać będę przywróceniu porządku nie dając się powodować namiętnościom dawnych rządów, tak żeby Francja prowadząc wojnę przeciw rewolucji nie utraciła liberalnego oblicza, którym wyróżniała się między narodami. Ów liberalizm w czasie, jaki przeżywaliśmy, nie mógł przysporzyć jej wielkich wpływów, ponieważ zbytek swobód nadto zdyskredytował Republikę, ale umacniał ją wewnątrz i zmuszał do jej poszanowania na zewnątrz, zaś w przyszłości mógł sprawić, by w swych przeciwnikach budziła obawę. Druga reguła tyczyła tego, by nie przedsiębrać żadną miarą niczego, co w sposób oczywisty przekraczało nasze siły, by nie obiecywać niczego, czego nie potrafimy dotrzymać, by nie robić nadziei nikomu, kogo nie możemy wesprzeć ani nie grozić nikomu, w kogo nie możemy uderzyć, jednym słowem — nie pretendować do pozycji, jaka niegdyś mogła być naszym udziałem, a na jaką nie dozwalała nam obecna sytuacja w świecie, lecz trzymać się godnie dość wysokiej pozycji, jaka nam pozostała i bronić jej wszystkimi siłami, gdyby ktoś jej chciał zagrozić. A ponadto — podać się natychmiast do dymisji, gdyby prezydent lub Zgromadzenie nie pozwoliły mi działać. Do ambasadorów, gdy przybyli na pierwsze ze mną spotkanie, zwróciłem się w te słowa: „Panowie, nie jestem dyplomatą i na początku powiem wam moje ostatnie słowo, od którego już nie odstąpię. Wiem, że Francja nie posiada możli- 10 Zob. przyp. 7, rozdz. III, cz. II. Prowadząc politykę wymierzoną w katolicką i habsburską Austrię, kardynał Richelieu wspierał władców protestanckich. wości, by dominować w Europie, ani by narzucać swe życzenia w wydarzeniach, które dzieją się od niej daleko. Nie będziemy tego zatem próbowali. Możecie liczyć na to, że pozostawimy wam pełną swobodę w sprawach lezących poza zasięgiem naszego wpływu i że nie będziemy nawet usiłowali wpływu na nie zdobywać, ani sprawiać wrażenia, że go szukamy. Lecz w krajach, które z nami sąsiadują i w sprawach które bezpośrednio nas dotyczą, Francja ma prawo do wpływu nie tylko dużego, lecz decydującego. Nie mieszamy się w to co dzieje się na drugim krańcu Europy, w niemieckich księstewkach, w Polsce lub na Węgrzech. Lecz w Belgii, Szwajcarii, Piemoncie — uprzedzam was — nie będziecie czynili niczego bez naszej zgody i współpracy. Na tym terenie będziemy domagali się respektowania naszych praw nie tylko rokowaniami, lecz w razie potrzeby poprzez wojnę, i żeby prawa te utrzymać, będziemy ryzykować wszystkim. Nie będę ukrywał, że w tej chwili wojna byłaby dla nas rzeczą bardzo trudną i groźną, wysiłek wojenny mógłby spowodować załamanie porządku społecznego, a w jego gruzach utracilibyśmy nasze życie i nasze majątki. Bądźcie jednakże przekonani, że w przypadkach, o których wspomniałem, posuniemy się aż do wojny. A przynajmniej bądźcie pewni, że przestanę być ministrem, jeśliby prezydent i Zgromadzenie nie chcieli pójść w tej materii za moim zdaniem". To samo oświadczyłem naszym wysłannikom na wszystkich dworach.> Nigdy na Francję nie kierowały się spojrzenia bardziej niespokojne niż w chwili, gdy formował się nowy gabinet. Prędkie i zupełne zwycięstwo, jakie odnieśliśmy 13 czerwca w Paryżu, wywarło na całej Europie nadzwyczajne wrażenie. Powszechnie spodziewano się nowego powstania we Francji. W połowie pobici rewolucjoniści czekali już tylko na nie, ażeby wrócić do siły i dwoili się w wysiłkach, żeby móc je wykorzystać. W połowie zwycięskie rządy, lękając się, że zostaną zaskoczone tym wydarzeniem, zatrzymały się na chwilę przed zadaniem ostatecznego ciosu. W reakcji na 13 czerwca od krańca do krańca kontynentu podniosły się okrzyki bólu i radości. Ten dzień przechylił szale fortuny i przyspieszył bieg wypadków po drugiej stronie Renu. Armia pruska, która opanowała już Palatynat Reński, wkroczyła natychmiast do Wielkiego Księstwa Badeńskiego, rozproszyła powstańców i zajęła cały kraj z wyjątkiem Rastadtu, który bronił się przez kilka tygodni. Zachowanie powstańców było żałosne. Żołnierze, którzy na początku insurekcji przepędzali lub zabijali swych oficerów, ustępowali przez Prusakami. Przywódcy potrafili tylko się kłócić i wzajemnie zniesławiać zamiast się bronić; ograbiwszy publiczne kasy i złupiwszy własny kraj uciekli następnie do Szwajcarii. Tak długo jak trwała walka pilnowaliśmy dobrze, ażeby powstańcy nie otrzymywali żadnej pomocy z Francji. Ci spośród nich — a było ich wielu — którzy przekroczyli Ren, uzyskali u nas schronienie, lecz zostali rozbrojeni i internowani. Jak łatwo było przewidzieć, zwycięzcy niezwłocznie nadużyli swego zwycięstwa. Wielu jeńców pozbawiono życia, wszystkie swobody zostały zawieszone na czas nieokreślony, nawet rząd, który przywrócono, znalazł się pod ścisłym nadzorem. Szybko spostrzegłem, że francuski przedstawiciel w Wielkim Księstwie nie tylko nie usiłował powstrzymywać tych aktów gwałtu, ale pochwalał, iż się ich dopuszczano. Natychmiast do niego napisałem: „Szanowny Panie, dowiaduję się, że miały miejsce liczne egzekucje wojskowe i że zapowiedziano wiele następnych. Nie rozumiem, czemu Pan nie sygnalizuje nam tych faktów i czemu, nie czekając nawet naszych wskazówek, nie usiłował Pan im przeciwdziałać. Nie mieszając się do walki, przyczyniliśmy się w miarę naszych możliwości do stłumienia powstania — powód to dodatkowy, by życzyć sobie, ażeby zwycięstwo nie zostało zbrukane przez te akty przemocy, które Francja potępia i o których sądzimy, że są odrażające i nie polityczne. Jeden jeszcze punkt napawa nas troską, a który nie wydaje się budzić Pańskiego zainteresowania. Mam na myśli instytucje polityczne Wielkiego Księstwa. Niech Pan nie zapomina, że celem rządu Republiki była pomoc temu krajowi w stłumieniu anarchii, ale nie w zniszczeniu wolności, w żadnym wypadku nie możemy przykładać ręki do antyliberalnej restauracji. Monarchia konstytucyjna była zainteresowana w stworzeniu lub w utrzymaniu wokół Francji wolnych państw. Tym bardziej jest w tym zainteresowana Republika. Rząd oczekuje więc od swych wysłanników i kategorycznie od nich wymaga dostosowania się do tych konieczności naszej sytuacji. Proszę, by porozumiał się Pan z Wielkim Księciem i przedstawił mu jasno, jakie są życzenia Francji. Z pewnością nie dopuścimy nigdy do ustanowienia pod naszym bokiem pruskiej prowincji, ani też absolutnego rządu w miejsce niezawisłej i konstytucyjnej monarchii". Po krótkim czasie egzekucje ustały. Wielki Książę zapewnił o swym przywiązaniu do form konstytucyjnych i swoim zamiarze ich utrzymania. Nic więcej w owej chwili nie mógł uczynić, ponieważ rządził tylko nominalnie. Prawdziwymi panami byli Prusacy. Rewolucjoniści z Wielkiego Księstwa schronili się w Szwajcarii. Prócz nich przybywali wówczas do tego kraju i inni, z Włoch, z Francji i prawdę powiedziawszy z całej Europy, ponieważ wyjąwszy Rosję, cała Europa przeszła lub przechodziła przez rewolucję. Ich liczba wzrosła wkrótce do dziesięciu, dwunastu tysięcy. Była to armia nieustannie gotowa runąć na któreś z sąsiednich państw. Zaniepokoiły się tym gabinety. Austria i przede wszystkim Prusy, które miały powody do skarg na Konfederację Szwajcarską już wcześniej, ale także Rosja, której nie powinno to było obchodzić, zaczęły mówić o zbrojnej wyprawie na terytorium helweckie i o zrobieniu tam porządku w imieniu wszystkich rządów. Czegoś podobnego nie mogliśmy tolerować. Na początek próbowałem Szwajcarom przemówić do rozsądku i przekonać ich, by nie czekali na pogróżki, lecz sami wydalili ze swego terytorium, do czego zobowiązywały ich prawa ludzkie, wszystkich głównych przywódców, którzy otwarcie zagrażali spokojowi sąsiednich państw. „Jeśli uprzedzicie żądania, jakie sprawiedliwie można wam postawić - powtarzałem bez przerwy przedstawicielowi Konfederacji w Paryżu — możecie liczyć na Francję, że weźmie was w obronę przed wszystkimi niesprawiedliwymi i przesadnymi pretensjami dworów. Jesteśmy gotowi zaryzykować raczej wojnę niż pozwolić by was zniewoliły lub upokorzyły. Ale jeśli nie postąpicie zgodnie z rozsądkiem, liczcie na samych siebie i sami się brońcie przed całą Europą". Słowa te niewielki odnosiły skutek, bo nic nie może się równać z pychą i zarozumialstwem Szwajcarów. Nie ma wśród nich wieśniaka, który by głęboko nie wierzył, że jego kraj jest w stanie drwić sobie z wszystkich władców i wszystkich narodów na ziemi. Spróbowałem zatem innego sposobu, który okazał się właściwszy. Poradziłem mianowicie obcym rządom, które zresztą aż nadto ku temu się skłaniały, żeby nie przyznawały żadnej amnestii tym spośród swych obywateli, którzy schronili się w Szwajcarii i żeby odmówiły im wszystkim, bez względu na rodzaj przewiny, pozwolenia powrotu do ojczyzny. Z naszej strony zamknęliśmy granice przed wszystkimi, którzy schroniwszy się uprzednio w Szwajcarii chcieli teraz przejeżdżać przez Francję w drodze do Anglii lub Ameryki, przed całym tłumem niegroźnych uchodźców, tak samo jak przed przywódcami. Po zamknięciu wszystkich wyjść, Szwajcaria została obciążona tymi dziesięcioma czy dwunastoma tysiącami awanturników, ludzi w Europie najbardziej buntowniczych i najmniej uporządkowanych. Trzeba było ich żywić, dawać im mieszkanie i nawet pieniądze, żeby nie zaczęli łupić kraju. Środki te uprzytomniły Szwajcarom od razu jakie są niewygody prawa azylu. Byliby się między sobą ułożyli, żeby bezterminowo zatrzymać u siebie kilku znanych przywódców mimo zagrożenia, jakie ci ostatni stwarzali dla sąsiadów, lecz rewolucyjna armia doskwierała im mocno. Najbardziej radykalne kantony pierwsze zaczęły się z wielkim krzykiem domagać, ażeby uwolnić je od tych niewygodnych i kosztownych gości. A ponieważ niemożliwe było uzyskanie od obcych rządów zgody na otwarcie ich terytorium dla mnóstwa niegroźnych uchodźców, którzy mogli i chcieli opuścić Szwajcarię, bez uprzedniego wydalenia przywódców, którzy woleliby w niej pozostać, skończyło się na tym, że nakazano im opuścić kraj. Po tym, gdy zamiast pozbyć się tych ludzi ze swego terytorium o mało nie postawili przeciw sobie całej Europy, Szwajcarzy wygnali ich sami, ażeby uniknąć przejściowych kłopotów i niewielkich wydatków. Nigdy lepiej nie objawiła się natura ustrojów demokratycznych, które najczęściej rządzą się w sprawach zagranicznych wyobrażeniami wielce mętnymi lub zgoła błędnymi i kwestie polityki zagranicznej rozwiązują kierując się wyłącznie względami wewnętrznymi 11. W czasie, gdy rozgrywały się te wydarzenia w Szwajcarii, zmianie uległ problem niemiecki. Po walce ludów przeciwko rządom przyszła kolej na kłótnie między władcami. Tę nową fazę rewolucji oglądałem uważnym spojrzeniem i z mieszanymi uczuciami. Inaczej niż w pozostałych krajach Europy, w Niemczech rewolucja nie miała prostej przyczyny. Wywołana została przez ogólnego ducha czasu i zarazem przez idee zjednoczeniowe, właściwe tylko Niemcom. Dzisiaj demagogia była zwyciężona, ale nie zanikła myśl o jedności Niemiec, wciąż żywe pozostawały potrzeby, wspomnienia i namiętności, które tę myśl zrodziły. Król Prus12 postanowił ją sobie przywłaszczyć i nią się posłużyć. Władca ten, człowiek bystry, lecz niezbyt roz- 11 Por. O demokracji w Ameryce, op. cit., t. I, cz. II, rozdz. V. 12 Król Prus - Fryderyk Wilhelm IV (1795-1861), panował od r. 1840 do 1857, kiedy dotknięty chorobą umysłową musiał ustąpić na rzecz brata, regenta Wilhelma. sądny , od roku wahał się między strachem, jaki budziła w nim rewolucja, a chęcią wyciągnięcia z niej korzyści. Na tyle, ile mógł i śmiał, walczył on z liberalnym i demokratycznym duchem wieku, ale sprzyjał niemieckiemu duchowi zjednoczeniowemu — była to podwójna gra i gdyby odważył się prowadzić ją do końca, mógł był stracić w niej życie i koronę. Bo ażeby przełamać opór stawiany wprowadzeniu władzy centralnej przez istniejące instytucje i interesy władców, trzeba by było szukać pomocy w rewolucyjnych namiętnościach ludów, a czyniąc tak Fryderyk Wilhelm zostałby przez nie prędko unicestwiony. Dopóki parlament frankfurcki posiadał prestiż i władzę, dopóty król pruski zabiegał o jego względy i usiłował na nim wymóc uznanie go za władcę nowego imperium. Kiedy zaś frankfurcki parlament popadł w niemoc i niesławę, król zmienił postępowanie nie zmieniwszy zamiarów. Starał się występować jako dziedzic tego Zgromadzenia i dla pokonania rewolucji próbował urzeczywistnić chimerę jedności Niemiec, którą demokraci posłużyli się, by wstrząsnąć wszystkimi tronami. W tym celu zaprosił władców niemieckich do utworzenia nowej konfederacji, ściślejszej niż ta z roku 1815, w której on sam objąłby rządy. W zamian za to zobowiązywał się, że pomoże im w odzyskaniu lub umocnieniu władzy w ich własnych państewkach. Wielu z tych władców, którzy nienawidzili Prus, ale bardziej jeszcze drżeli przed rewolucją, zgodziło się na tę lichwiarską transakcję. Austria, którą powodzenie tego przedsięwzięcia wyparłoby z Niemiec, wyraziła swój protest, jako że w tej chwili nie mogła uczynić nic więcej. Za jej przykładem poszły dwie główne monarchie południowe — Bawaria i Wirtembergia, ale całe Niemcy północne i środkowe przystąpiły do tej krótkotrwałej konfederacji, która została zawiązana 26 maja 1849 i weszła do historii pod nazwą Unii trzech królów. Tak więc Prusy zaczęły nagle panować nad rozległym tery torium, które rozciągało się od Kłajpedy aż do Bazylei i na jakiś czas zebrały pod swoją władzą jakieś dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem milionów Niemców. Wszystko to stało się niedługo po moim wejściu do rządu. Wyznam, że patrząc na to osobliwe widowisko, ogarnięty zostałem dość dziwacznymi myślami i że przez moment przeżyłem pokusę, by uwierzyć, iż w swej polityce zagranicznej prezydent nie był wcale takim szaleńcem, na jakiego zrazu wyglądał. Pękło przecież to przymierze dworów Północy, które tak długo na nas ciążyło. Dwie wielkie monarchie kontynentalne, Prusy i Austria, weszły ze sobą w spór, prawie w wojnę. Czyż nie nadszedł dla nas moment, żeby związać się jakimś ścisłym i owocnym układem, czego tak nam do tej pory brakowało, i choćby po części naprawić nieszczęścia, jakie nas spotkały w roku 1815? Wspomagając Fryderyka Wilhelma w jego przedsięwzięciu, któremu Anglia się nie sprzeciwiała, Francja mogła podzielić Europę i wywołać jeden z tych wielkich kryzysów, które prowadzą do zmian terytorialnych. Czas zdawał się tak bardzo sprzyjać tego rodzaju pomysłom, że wypełniały one wyobraźnię wielu władców niemieckich. Najmocniejsi z nich tylko marzyli o zmianach granic i powiększeniu swej władzy kosztem sąsiadów. Zdawało się, że rewolucyjną chorobą ludów zaraziły się także rządy — „Niemożliwa jest konfederacja między trzydziestoma ośmioma państwami — powiadał naszemu ambasadorowi pan von der Pforden, premier Bawarii13 — Wiele z nich należałoby sobie podporządkować. Jakżeż na przykład spodziewać się przywrócenia ładu w takim kraju, jak Wielkie Księstwo Badeńskie, jeśli nie podzieli 13 Ludwig Karl Heinrich baron von Pforden (1811-1880) - bawarski mąż stanu, od 1843 profesor prawa rzymskiego na Uniwersytecie w Lipsku. Minister wyznań w 1848, spraw zagranicznych w latach 1849-1859. go między suwerenów dość silnych, aby wymusić tam posłuch? - I dorzucał. Gdyby do tego miało dojść, nam przypadłaby oczywiście dolina Neckaru". Co do mnie, to dość szybko wyzbyłem się tego rodzaju chimerycznych pomysłów. Stwierdziłem wkrótce, że w zamian za nasze dobre usługi Prusy nie mogą nam ofiarować niczego godnego uwagi, że ich władza nad innymi państwami germańskimi jest krucha i będzie krótkotrwała, że nie można liczyć na ich króla, który przy pierwszej trudności nas zawiedzie, zawodząc się na sobie samym, że przede wszystkim tak dalekosiężne i rozległe zamiary nie są stosowne dla społeczeństwa tak osłabionego, dla czasów tak niespokojnych i niebezpiecznych jak nasze, ani dla rządu, który jak nasz przypadkiem i przejściowo znalazł się u władzy. Przypomnę natomiast znacznie poważniejsze pytanie, jakie sobie wówczas stawiałem, bo stawiać je sobie trzeba bez przerwy: czy w interesie Francji leży, by więzy Konfederacji niemieckiej zacieśniały się czy rozluźniały? Innymi słowy, czy powinniśmy sobie życzyć, by Niemcy scaliły się w jeden naród lub też pozostały zbiorowiskiem skłóconych narodów i władców? Do starej tradycji naszej dyplomacji należy dążenie do tego, by Niemcy pozostały podzielone na dużą liczbę odrębnych państw i było to dążenie oczywiste, gdy poza Niemcami znajdowała się Polska i na pół barbarzyńska Rosja. Ale czy dziś jest ono równie oczywiste? Odpowiedź na to pytanie zależy od odpowiedzi na inne: do jakiego naprawdę stopnia dzisiejsza Rosja zagraża niepodległości Europy? Co do mnie, to jestem przekonany, że Zachodowi grozi wcześniej czy później popadniecie w jarzmo, lub co najmniej w bezpośrednią i nieprzemożną zależność od carów, i dlatego też sądzę, że naszym pierwszorzędnym interesem jest sprzyjać zjednoczeniu wszystkich plemion germańskich, ażeby przeciwstawić je potędze rosyjskiej. Świat wygląda dziś inaczej, musimy przeto odejść od naszych starych zasad i nie lękać się umacniania naszych sąsiadów po to, by jakiegoś dnia byli w stanie razem z nami stawić czoła wspólnemu przeciwnikowi. Rosyjski imperator ze swej strony dostrzega, jaką przeszkodę mogłyby dla niego stanowić Niemcy. W jednym ze swych listów Lamoriciere przekazał mi, że pewnego dnia car ze zwykłą sobie szczerością i wyniosłością powiedział mu: „Gdyby miało kiedyś dojść do zjednoczenia Niemiec, czego zapewne życzycie sobie nie bardziej niż ja, wówczas, ażeby się rządzić, potrzebowałyby człowieka zdolnego uczynić to, czego nie potrafił Napoleon, a gdyby człowiek taki się znalazł, gdyby ta uzbrojona masa stała się groźna, wtedy musielibyśmy wspólnie wziąć się do dzieła, my i wy". Lecz kiedy zadawałem sobie te pytania, nie nadszedł jeszcze czas na ich rozstrzyganie, ani nawet na ich dyskutowanie. Niemcy same z siebie powracały nieuchronnie do swego starego ustroju i do swej starej anarchii politycznej. Zjednoczeniowe wysiłki parlamentu frankfurckiego upadły, podobny los spotkał usiłowania króla Prus. Władców niemieckich w ramiona Fryderyka Wilhelma popchnął wyłącznie strach przed rewolucją. W miarę jak skutkiem wysiłków pruskich tłumiona rewolucja przestawała być groźna, sprzymierzeńcy, czy jak można by wręcz powiedzieć, nowi poddani króla pruskiego zaczęli tęsknić do niepodległości. To, co czynił król Prus, należało do tego gatunku nieszczęśliwych przedsięwzięć, w których sukcesy szkodzą ostatecznemu powodzeniu, i jeśliby porównywać rzeczy duże z małymi, powiedziałbym, że jego dzieje były po trosze dziejami naszymi, musiał ponieść klęskę po przywróceniu porządku i właśnie dlatego, że go przywrócił. Władcom, którzy poddali się temu, co nazywa się pruską hegemonią, spieszno było znaleźć okazję, by się spod niej wydobyć. Okazji dostarczyła im Austria, kiedy po zwycięstwie nad Węgrami mogła ponownie wkroczyć na niemiecką scenę, przynosząc ze sobą siłę materialną i potęgę wspomnień związanych z jej imieniem. Stało się to we wrześniu 1849 roku. Gdy król Prus zobaczył przed sobą potężnego rywala, a za nim dostrzegł Rosję, zabrakło mu odwagi, jak to przewidywałem, i z wolna powrócił do swej dawnej roli. Konstytucja niemiecka z 1815 roku powróciła do łask, a sejm do obrad, zaś z wielkiego poruszenia roku 1848 pozostały na obliczu Niemiec tylko dwa wyraźnie widoczne ślady: większa zależność małych państewek od wielkich monarchii, nieodwracalne osłabienie tego, co pozostało z instytucji feudalnych, dokonane tu przez ludy spustoszenia zostały usankcjonowane przez władców. Z powierzchni Niemiec znikła wieczysta renta gruntowa, dziesięcina, pańszczyzna, przywileje spadkowe, prawo do polowań, senioralne sądy, na czym w wielkiej części opierało się bogactwo szlachty. Królowie powrócili na trony, ale arystokracja już się nie podniosła. Doszedłszy prędko do przekonania, że nie mamy do odegrania w kryzysie wewnątrzniemieckim żadnej roli, starałem się pozostać na dobrej stopie ze skłóconymi stronami. Szczególnie przyjazne stosunki utrzymywałem z Austrią, której współdziałanie było nam niezbędne, jak później powiem, w sprawie rzymskiej. Starałem się naprzód doprowadzić do pomyślnego zakończenia jej negocjacje z Piemontem, przez długi czas zawieszone. Wkładałem w to dużo starań, ponieważ byłem pewien, że bez rozwiązania tej kwestii i ustanowienia od tej strony trwałego pokoju, cała Europa nie może liczyć na stabilizację i będzie wciąż wystawiona na niebezpieczeństwo. Od klęski pod Novarą Piemont podejmował bezskuteczne próby negocjacji. Austria chciała zrazu narzucić warunki nie do przyjęcia. Ze swej strony Piemont występował z roszczeniami, które nie odpowiadały już jego sytuacji. Kilkakrotnie zrywane, rokowania zostały na nowo podjęte, gdy obejmowałem ministerstwo. Mieliśmy liczne i poważne powody, żeby życzyć sobie jak najspieszniejszego ustanowienia tego pokoju. Bez jego zawarcia w Europie nic nie było pewne. Od tego małego zakątka kontynentu mogła rozpocząć się wojna powszechna. Ponadto Piemont leżał zbyt blisko nas, abyśmy mogli dopuścić iżby utracił on niepodległość, którą odgradzał się od Austrii oraz swoje nowe konstytucyjne instytucje, które zbliżały go do nas; dwie zdobycze, których los stawał się wielce niepewny, gdyby miano znów uciec się do broni. Wobec obu stron wystąpiłem więc w imieniu Francji jako mediator, do każdej przemawiając gorąco językiem, który zdawał mi się najbardziej przekonujący. Austrii zwracałem uwagę, jak pilne jest zapewnienie Europie, powszechnego pokoju dzięki temu pokojowi lokalnemu i starałem się jej uzmysłowić wygórowany charakter stawianych przez nią warunków. Piemontowi wskazywałem na punkty, w których jak sądziłem może on ustąpić ratując honor i interesy. Dbałem zwłaszcza o to, by jego rządowi dokładnie i wyraźnie uświadomić czego może od nas oczekiwać, tak żeby nie mógł sobie stworzyć niebezpiecznych złudzeń, lub też udać, że je sobie stworzył. Nie będę tu wchodził w szczegóły, nad którymi debatowano — dziś są one bez znaczenia. Powiem tylko, że nadszedł wreszcie moment, w którym strony zdawały się bliskie porozumienia, a ostatnie rozbieżności tyczyły kwestii pieniężnych. Poprzez swego ambasadora w Paryżu Austria zapewniała nas o gotowości do ugody i sądzić już mogłem, że pokój praktycznie jest osiągnięty, gdy dowiedziałem się znienacka, że austriacki pełnomocnik odmieniwszy język i postawę, postawił 19 lipca niesłychanie twarde ultimatum, pozostawiając cztery dni na odpowiedź. Po tych czterech dniach rozejm miał zostać przerwany i podjęte działania wojenne. Marszałek Radetzky14 już 14 Johann Joseph Karl hrabia Radetzky (1766-1858) - marszałek austriacki. Dowodził armią we Włoszech w r. 1831 i 1848. Zawarł rozejm z królem Piemontu Karolem Albertem, który go zerwał i poniósł klęskę pod Novarą. Po zwycięstwie Radetzky został generalnym gubernatorem Lombardii i Wenecji. koncentrował armię i przygotowywał się do ponownego rozpoczęcia kampanii. Te wiadomości, tak sprzeczne z pokojowymi zapewnieniami, jakie nam przekazywano, ogromnie mnie zaskoczyły i oburzyły. Żądania tak przesadne, przedstawione w tak ostry i wzgardliwy sposób zdawały się zapowiedzią, że pokój nie był wyłącznym celem Austrii, że przeszkadzała jej niepodległość Piemontu, a być może jego przedstawicielskie instytucje, ponieważ jak długo wolność istnieje w jakimś zakątku Włoch, tak długo Austria nie czuje się pewnie w całej reszcie tego kraju. Pomyślałem natychmiast, że za żadną cenę nie wolno dopuścić do zniewolenia tak bliskiego sąsiada, wydać na łup austriackiej armii terytorium osłaniającego nasze granice, ani też ścierpieć zdławienia swobód politycznych w jedynym kraju, gdzie od 1848 roku korzystano z nich w sposób umiarkowany. Uznałem również, iż zachowanie Austrii wobec nas świadczyło bądź o intencji oszukania nas, bądź o chęci wystawienia na próbę naszego zdecydowania, czy — jak potocznie się mawia — wybadania terenu. Doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z jedną z owych skrajnych okoliczności, jakie z góry wziąłem w rachubę, i w jakich należało rzucić na szalę nie tylko mą tekę ministra, a więc doprawdy niewiele, lecz los Francji. Udałem się do Rady Ministrów, gdzie przedstawiłem sprawę. Prezydent i wszyscy koledzy uznali jednomyślnie, że trzeba działać. Drogą telegraficzną przekazano bezzwłocznie rozkaz do armii lyońskiej, by skoncentrowała się u podnóża Alp, zaś ja powróciwszy do ministerstwa sam zredagowałem następujący list (bo mdły styl dyplomacji byłby w tych okolicznościach nie na miejscu): „Jeśliby rząd austriacki obstawał przy żądaniach wymienionych w waszej wczorajszej depeszy, jeśliby porzucając rozmowy dyplomatyczne zerwał rozejm, i, jak zapowiada, nakazał ruszyć na Turyn, by stamtąd podyktować pokój, to Piemont może być pewien, że go nie opuścimy. Nie będzie to już ta sama sytuacja, w jakiej postawił się przed bitwą pod Novarą, gdy z własnej woli chwycił za broń i wbrew naszym radom rozpoczął wojnę. Tutaj inicjatywę, nie zostawszy niczym sprowokowana, podjęłaby Austria, charakter jej żądań i brutalne posunięcia pozwoliłyby nam sądzić, że nie chodzi jej wyłącznie o pokój, lecz że zagraża całości terytorium piemonckiego lub co najmniej niezawisłości jego rządu. Nie pozwolimy na spełnienie podobnych zamiarów pod naszym bokiem. Jeśli Piemont zostanie w takich warunkach zaatakowany, będziemy go bronić". Uznałem też za stosowne wezwać do siebie przedstawiciela Austrii15, małego dyplomatę, z miny i usposobienia bardzo podobnego do lisa. W przekonaniu, że w naszej sytuacji przezornością jest ukazać uniesienie, skorzystałem z tego, że nawyki dyplomatycznej powściągliwości mogły mi być jeszcze obce i wyraziłem mu nasze zaskoczenie oraz niezadowolenie w sposób tak gwałtowny, że jak mi potem powiedział, nigdy w życiu nie zaznał tak złego przyjęcia. Zanim przed chwilą przytoczona depesza dotarła do Turynu, między obu państwami doszło do zgody. Porozumiano się w kwestiach finansowych, które zostały uregulowane w duchu wcześniejszych naszych sugestii. Rząd austriacki chciał przyspieszyć negocjacje przez zastraszenie, w czasie rozmów okazał dużą ustępliwość. Książę Schwarzenbergl6 przekazał mi liczne wyjaśnienia, usprawiedliwienia i przeprosiny. Pokój został ostatecznie podpisany 6 sierpnia. Dla Piemontu, po tylu błędach i nieszczęściach, 15 Był nim Joseph Aleksander baron Hubner (1811 — 1892), pisarz i dyplomata austriacki, minister pełnomocny, w Paryżu od 1849 do 1859 r. 16 Felix Fryderyk książę Schwarzenberg (1800-1852) - dyplomata i mąż stanu austriacki. W listopadzie 1848 r. mianowany premierem. pokój niespodziewanie korzystny, bo uzyskał on dzięki niemu więcej niż na początku śmiał się domagać. Sprawa ta rzuciła jaskrawe światło na zwyczaje dyplomacji angielskiej, a w szczególności lorda Palmerstona, który nią kierował, rzecz warta jest przedstawienia. Od rozpoczęcia rokowań rząd angielski nie przestawał okazywać swej niechęci wobec Austrii oraz zachęcać Piemontczyków do odrzucenia warunków, jakie ta chciała na nich wymóc i dzięki temu zyskiwał sobie sporą sympatię w Turynie. Po podjęciu decyzji, o których wspomniałem, zatroszczyłem się od razu, by powiadomić o nich Anglię, pragnąc ją skłonić do postąpienia w podobny sposób. Do naszego ambasadora w Londynie, którym był wówczas Drouyn de Lhuys17, przesłałem więc depeszę z poleceniem, ażeby odczytał ją lordowi Palmerstonowi i wybadał, jakie są intencje ministra. Od Drouyn de Lhuysa otrzymałem następującą odpowiedź: Gdy przedstawiałem mu Pańskie decyzje oraz instrukcje, jakie wysłał Pan do pana Boislecomte'al8, lord Palmerston słuchał z oznakami żywej aprobaty, lecz kiedy powiedziałem: „Dowiedział się pan zatem, milordzie, jak daleko my zamierzamy się posunąć. Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak daleko posunąć się zechce pański kraj?" Lord Palmerston odrzekł natychmiast: „Rząd brytyjski, którego interes w tej sprawie nie równa się waszemu, ograniczy się do udzielenia 17 Edmond Drouyn de Lhuys (1805-1881) - dyplomata, od 1842 r. deputowany. W 1848 wybrany do Konstytuanty, w pierwszym gabinecie Barrota był ministrem spraw zagranicznych, a w czerwcu 1849 objął stanowisko ambasadora Francji w Londynie. W okresie II Cesarstwa był jeszcze trzykrotnie ministrem spraw zagranicznych. 18 André-Olivier Saint de Boislecomte (1799—?) — oficer za Restauracji i monarchii lipcowej, dymisjonował w r. 1846. Był szefem gabinetu Lamartine'a w Ministerstwie Spraw Zagranicznych od lutego 1848, w maju został ambasadorem w Neapolu, potem w Turynie i w Waszyngtonie. Odwołany przez Ludwika Napoleona w r. 1851. rządowi piemonckiemu pomocy dyplomatycznej i wsparcia moralnego". Czyż to nie charakterystyczne? Bezpieczna od rewolucyjnej choroby ludów, dzięki mądrym prawom i sile dawnego obyczaju, ubezpieczona przed gniewem władców dzięki swej potędze i swemu położeniu, Anglia w sprawach wewnętrznych kontynentu odgrywa chętnie rolę adwokata wolności i sprawiedliwości. Lubi krytykować, a nawet obrażać mocnych, usprawiedliwiać i ośmielać słabych, lecz jak się zdaje chodzi jej w tym głównie o strojenie poczciwej miny i głoszenie dobrych teorii. Gdy się bowiem okazuje, że któryś z jej protegowanych potrzebuje pomocy, ofiarowuje wsparcie moralne. Dodam, by na tym rzecz zakończyć, że udaje się to jej doskonale. Piemontczykom zostało przeświadczenie, że broniła ich jedynie Anglia, a my prawie ich opuściliśmy. W Turynie zyskała sobie ona popularność, a Francja — nieufność. Narody są jak ludzie, wyżej cenią hałas, jaki się wokół nich robi, niż rzeczywiście wyświadczone przysługi. Ledwo pozbyliśmy się jednego kłopotu, a już spadł na nas drugi i cięższy. Z żalem i niepokojem przyglądaliśmy się wypadkom na Węgrzech. Niedole tego nieszczęśliwego ludu budziły w nas sympatię. Interwencja Rosji, która na jakiś czas uzależniała Austrię od cara i powiększała coraz bardziej jego wpływ na sprawy całej Europy, nie mogła się nam podobać. Lecz wszystkie te wypadki działy się poza naszym zasięgiem i byliśmy wobec nich bezsilni. „Nie muszę Panu mówić - pisałem w instrukcji dla Lamoriciere'a z 24 lipca 1849 — z jak żywym i bolesnym zainteresowaniem śledzimy bieg wypadków węgierskich. Niestety nasza rola w tej kwestii musi na razie pozostać bierna. Litera i duch traktatów nie otwierają nam żadnej możliwości interweniowania, a ponadto nasze oddalenie od teatru wojny samo w sobie nakazywałoby w sytuacji, w jakiej znajdujemy się my i Europa, daleko posuniętą rezerwę. Gdy nie możemy skutecznie działać ani czynem, ani słowem, godność nasza wymaga, byśmy w tej kwestii nie okazywali ani jałowego podniecenia, ani bezsilnych gestów dobrej woli. W kwestii węgierskiej naszym obowiązkiem jest bystre obserwowanie tego, co się dzieje i przewidywanie tego, co dziać się będzie". Jak wiadomo, w starciu z przeważającymi siłami Węgrzy zostali pokonani albo się poddali, a najważniejsi dowódcy wraz z paroma polskimi generałami, którzy przystali do ich sprawy, przeszli w końcu sierpnia przez Dunaj i przybyli do Widdin oddając się w ręce Turków. Stamtąd dwaj główni przywódcy, Dembiński19 i Kossuth20 napisali do naszego ambasadora w Konstantynopolu. Zwyczaje i charakter tych dwu przywódców objawiły się w ich listach. Żołnierz pisał krótko i prosto, adwokat i mówca — długo i ozdobnie. Z listu tego ostatniego pamiętam jedno zdanie: „Jako dobry chrześcijanin wybrałem niewysłowioną boleść wygnania zamiast spokoju śmierci". Oba listy kończyły się prośbą o opiekę Francji. W czasie, gdy wygnańcy szukali oparcia we Francji, ambasadorowie Austrii i Rosji stawili się w Dywanie21 z żądaniem, aby im ich wydano. Austria opierała swe żądanie na 19 Henryk Dembiński (1791- 1864) - generał. Służył w armii Księstwa Warszawskiego, poseł na sejm w 1825 r., uczestnik powstania listopadowego, w 1831 r. jego wódz naczelny. Wyemigrował do Francji. W powstaniu węgierskim dowódca korpusu w pn. Węgrzech, potem szef sztabu i wódz naczelny. Powrócił do Francji w r. 1850. 20 Ludwik Kossuth (1802—1894) — publicysta i węgierski mąż stanu. Poseł na sejm w 1847 r., przyczynił się do wybuchu insurekcji, był ministrem finansów w gabinecie Batthyany'ego. Jako szef rządu obrony narodowej był inicjatorem proklamowania niepodległości Węgier przez Zgromadzenie. W Turcji był więziony do r. 1851, potem przebywał na wygnaniu w Anglii, Ameryce i we Włoszech. 21 Dywan — tutaj rząd turecki. traktacie belgradzkim, który wcale jej takiego prawa nie przyznawał, Rosja na traktacie z Kamardzi (z 10 lipca 1774), który był co najmniej niejasny. Jednakże w gruncie rzeczy nie odwoływano się bynajmniej do prawa międzynarodowego, lecz do lepiej znanego i częściej stosowanego prawa silniejszego. Widać to było w czynach i w słowach. Od pierwszego dnia obaj ambasadorzy dali do zrozumienia, że chodzi tu o sprawę wojny lub pokoju. Nie zgadzając się na żadne dyskusje domagali się odpowiedzi tak lub nie, oświadczając, że gdyby miała być odmowną, zerwą niezwłocznie wszelkie stosunki dyplomatyczne z Turcją. Na tę brutalność ministrowie tureccy odpowiadali łagodnym tłumaczeniem, że Turcja jest krajem neutralnym, że prawa ludzkie zabraniają im wydania wygnańców, którzy schronili się na ich terytorium, że Austriacy i Rosjanie przeciwstawiali im często te prawa, gdy muzułmańscy buntownicy szukali azylu na Węgrzech, w Transylwanii lub w Besarabii. Skromnie przedkładali, że to co dozwolone na lewym Dunaju, winno być również dozwolone na brzegu prawym. Zapewniali wreszcie, że to, czego od nich żądano jest sprzeczne z ich honorem i religią, że chętnie się zobowiążą do internowania uchodźców, do osadzenia ich w miejscu, skąd nie będą mogli szkodzić, ale że nie mogą się zgodzić na wydanie ich katu. Młody sułtan22 — donosił mi nasz ambasador — odpowiedział wczoraj wysłannikowi austriackiemu, że nie pochwalając tego, co robili buntownicy węgierscy, zmuszony jest teraz widzieć w nich tylko ludzi nieszczęśliwych, którzy szukają ratunku od śmierci i że ludzkie uczucia nie dozwalają mu 22 Abdul Medzid (1823-1861), sułtan turecki od 1839 do 1861 r. Kontynuował modernizację kraju rozpoczętą przez ojca, zaś w polityce zewnętrznej związał się z Anglią i Francją, aby bronić terytorium tureckiego, któremu zagrażał Egipt, potem Rosja. ich wydać. Zaś wielki wezyr , Raszyd Pasza23 - pisał nasz wysłannik - oświadczył: „Jeśli z tego powodu utracę władzę, będę dumny" i dodał ze wzruszeniem: "Wedle naszej religii każdy człowiek proszący o miłosierdzie winien je uzyskać". Słowa godne ludzi cywilizowanych i chrześcijan. Jak prawdziwi Turcy zachowywali się ambasadorzy grożąc w odpowiedzi, że trzeba albo wydać uciekinierów, albo ponieść następstwa zerwania, które najpewniej doprowadzą do wojny. Poruszona była również ludność muzułmańska, pochwalała i wspierała swój rząd, a mufti24 pojawił się u naszego ambasadora, aby mu podziękować za poparcie udzielane w dobrej i sprawiedliwej sprawie. Już na początku sporu Dywan zwrócił się do ambasadorów Francji i Anglii. Odwołał się do opinii publicznej dwu wielkich krajów jakie reprezentowali, prosił o radę i o udzielenie pomocy w przypadku, gdyby mocarstwa północne przystąpiły do wykonania swych pogróżek. Ambasadorzy od razu wyrazili zdanie, że Austria i Rosja działają bezprawnie i zachęcali rząd turecki do stawienia oporu. Podczas całej tej rozgrywki do Konstantynopola przyjechał adiutant cara. Przywiózł list do sułtana, jaki jego mocodawca raczył wygotować własnoręcznie, ażeby zażądać ekstradycji Polaków, którzy walczyli przeciwko armii rosyjskiej podczas wojny węgierskiej, a nawet jeszcze wcześniej. Ten gest, zupełnie pozbawiony wielkości i rażąco niewspółmierny z celem, jaki chciano osiągnąć, chyba że miałaby nim być rzeczywiście wojna, wyda się nader dziwny komuś kto nie pojmie szczególnych pobudek, jakie w tym przypadku powodowały carem. Ten oto wy- 23 Mustafa Raszyd Pasza (1802-1858) - turecki mąż stanu, był ambasadorem w Londynie i w Paryżu, kilkakrotnie ministrem spraw zagranicznych. 24 mufti - duchowny muzułmański czuwający nad stosowaniem prawa religijnego i rozstrzygający kwestie sporne dotyczące wiary. imek z listu Lamoriciere'a wskazuje na owe pobudki z dużą przenikliwością i zarazem świadczy, do jakiego stopnia władze na tym krańcu Europy lękają się opinii publicznej, chociaż zdawałoby się, że nie posiada tam ona ani swego organu, ani żadnego wpływu. „Wojna węgierska była tu wielce niepopularna. Podjęta, jak Panu wiadomo, celem wsparcia Austrii, której naród jest tu znienawidzony, a rząd zupełnie nie szanowany, wojna ta kosztowała osiemdziesiąt cztery miliony franków, a nie przyniosła żadnych korzyści. Rosjanie mieli więc nadzieję, że w zamian za ofiary tej kampanii uda im się przynajmniej przywieźć do Polski jako jeńców Bema25, Dembińskiego i innych Polaków. Zwłaszcza w armii widać prawdziwą wściekłość na tych ludzi. Żądza zaspokojenia w ten sposób narodowej miłości własnej, miłości nieco dzikiej, podsycana była wśród żołnierzy i ludu. Mimo swej wszechwładzy imperator musi ogromnie się liczyć z nastrojami mas, na których się opiera i z których płynie jego siła. Sprawa uchodźców nie jest więc tu prywatną sprawą jego miłości własnej w grę wchodzi poczucie narodowe kraju i armii". Tego rodzaju racje skłoniły zapewne cara do ryzykownego gestu, o którym wspomniałem. Książę Radziwiłł26 przedłożył list i nic nie uzyskał. Wyjechał od razu, nie stawiwszy się na pożegnalną audiencję, jaką mu proponowano. Ambasadoro- 25 Józef Bem (1794-1850) — generał. Uczestnik powstania listopadowego, wyemigrował do Francji. W 1848 r. kierował obroną zrewoltowanego Wiednia przeciw wojskom Windischgratza, na Węgrzech walczył w Siedmiogrodzie, potem objął dowództwo nad powstańczą armią węgierską. Po upadku insurekcji znalazł się w Turcji. Jako Murat -Pasza służył w armii tureckiej, zmarł w Syrii. 26 Leon książę Radziwiłł (1801—1882) — jako oficer armii rosyjskiej odznaczył się w kampanii przeciw powstaniu listopadowemu. Adiutant cara Mikołaja II. wie Austrii i Rosji oświadczyli oficjalnie, że ustały wszelkie stosunki dyplomatyczne między ich władcami a Dywanem. Ten ostatni w krytycznej dla siebie chwili wykazał się stanowczością i zarazem wyszukaną przezornością, której nie powstydziłyby się najbardziej doświadczone gabinety europejskie. Odmawiając ugięcia się przed żądaniami, a raczej rozkazami obu cesarzy, sułtan napisał do cara wyjaśniając mu, że nie pragnie wdawać się z nim w spór prawniczy tyczący interpretacji traktatów, ale że odwołuje się do jego przyjaźni i honoru prosząc go, by zechciał zrozumieć, że rząd turecki nie może podjąć kroku, który odebrałby mu poważanie w świecie. Ponowił przy tym zapewnienie, że skłonny jest uczynić wszystko, by uchodźcy nie mogli szkodzić. Zawiezienie listu do Petersburga Abdul Medzid poruczył jednemu z najroztropniejszych i najzręczniejszych ludzi swego imperium, Fuadowi27. List o podobnej treści został przesłany do Wiednia, ale doręczyć go miał turecki rezydent na dworze austriackim, a drobna ta różnica świadczyła wymownie o nierównej wadze, jaką przykładano do zjednania obu władców. Doniesienia na ten temat otrzymałem w końcu września. Moim pierwszym staraniem było przekazać je Anglii. Jednocześnie wysłałem osobny list do naszego ambasadora, któremu pisałem: „Od stanowiska, jakie w tej sprawie zajmie Anglia, bardziej niż my w niej zainteresowana i mniej ryzykująca w konflikcie, jaki może z niej wyniknąć, zależy w znacznej mierze nasze stanowisko. Niech angielski gabinet oświadczy jasno i kategorycznie, jak daleko zamierza się posunąć. Dobrze pamiętam sprawę Piemontu i jeśli nas będą potrzebowali, niech postawią kropkę nad i 27 Fuad Mehmet Pasza (1814 - 1869) - turecki mąż stanu. Po zakończeniu misji w Petersburgu został ministrem spraw wewnętrznych, w latach późniejszych trzykrotnie byt ministrem spraw zagranicznych. Wtedy być może okażemy zdecydowanie, ale bez tego — nic. Byłoby również rzeczą ważną, aby upewnił się Pan co do postawy, jaką wobec tych zdarzeń mają torysi różnych odcieni28 w przypadku rządów parlamentarnych, a więc przejściowych, poparcie partii rządzącej nie zawsze daje wystarczającą rękojmię". Mimo powagi sytuacji, ministrowie angielscy, którzy rozjechali się na wakacje, potrzebowali sporo czasu, żeby się zebrać, bo w tym kraju, jedynym, gdzie nadal rządzi arystokracja, większość ministrów to bogaci ziemianie, zazwyczaj wielcy panowie. O tej porze odpoczywali w swych majątkach po trudach i troskach polityki i nie było im spieszno je opuszczać. Tymczasem cała angielska prasa, niezależnie od politycznej orientacji, stanęła w ogniu. Zapałała oburzeniem na obu cesarzy i wznieciła sympatię opinii publicznej dla Turków. Zagrzany w ten sposób rząd zdecydował się szybko. Oświadczył, że chodzi nie tylko o sułtana, lecz o angielskie wpływy w świecie. Postanowił zatem: l° zamanifestować niezadowolenie wobec Rosji i Austrii, 2° wysłać brytyjską flotę śródziemnomorską pod Dardanele, aby dodać ducha sułtanowi i w razie potrzeby bronić Konstantynopola. Nas poproszono o współdziałanie i powzięcie podobnych decyzji. Tego samego wieczora wydano flocie angielskiej rozkaz podniesienia bandery. Wiadomości o tych śmiałych postanowieniach wprawiły mnie w duży kłopot. Nie miałem wahań co do tego, że należało zaaprobować wielkoduszne postępowanie naszego ambasadora i przyjść z pomocą sułtanowi, lecz co do kroków wojennych sądziłem, że przedsiębrać je już teraz byłoby nierozważne. Anglicy chcieli, żebyśmy postąpili podobnie jak 28 torysi — członkowie stronnictwa konserwatywnego w przeciwieństwie do liberalnych wigów, stronnictwa znajdującego się u steru rządów w 1849 r. oni, ale nasza sytuacja nie była podobna. Udzielając wojskowej pomocy Turkom Anglia ryzykowała flotą, my — naszym istnieniem. Angielscy ministrowie mogli liczyć na poparcie parlamentu i narodu, co do nas mogliśmy mieć pewność, że zostaniemy opuszczeni przez Zgromadzenie, a nawet kraj, gdyby miało dojść aż do wojny. Niedole bowiem i niebezpieczeństwa wewnętrzne odebrały ludziom wrażliwość na cokolwiek innego. Byłem ponadto przekonany, że groźby w tym przypadku zamiast przysłużyć się naszym zamiarom raczej by im szkodziły. Bo gdyby przypadkiem Rosja - a o nią tylko chodziło, gdyż Austrii przypisywałem wyłącznie rolę satelity - zapragnęła przez najechanie Turcji postawić kwestię podziału Wschodu, w co trudno mi było uwierzyć to wysłanie naszej floty nie powstrzymałoby kryzysu. Jeżeli natomiast chodziło, co prawdopodobniejsze, wyłącznie o zemstę na Polakach, to kryzys pogłębilibyśmy, utrudniając carowi wycofanie się ze sprawy, do jego żądzy odwetu dodając jego zranioną próżność. Z takimi myślami poszedłem na Radę Ministrów, gdzie zorientowałem się od razu, że prezydent już się zdecydował, a nawet zaangażował, jak nam sam oświadczył. Na jego zdecydowanie wpłynął lord Normanby29, angielski ambasador i dyplomata w osiemnastowiecznym stylu, który u Ludwika Napoleona był w wielkich względach, ponieważ on sam, a nawet jego małżonka wiele czasu spędzali w towarzystwie Miss Howard30, kochanki Ludwika Napoleona, 29 Constantine-Henry Phipps markiz Normanby (1797—1863) — angielski mąż stanu, członek Parlamentu, minister wojny i kolonii, potem spraw wewnętrznych. W 1846 został wysłany do Paryża jako ambasador. Wypadki roku 1848 opisał w książce A Year of revolution (Londyn 1857), Tocqueville zabiegał wokół jej tłumaczenia francuskiego. 30 Miss Howard - Elizabeth-Ann Harryett (1823-1865), aktorka angielska, kochanka Ludwika Napoleona, któremu pożyczyła pieniądze niezbędne do przygotowania zamachu stanu. a ściślej jego faworyty, bo kochanek miał zawsze kilka naraz. Większość moich kolegów było podobnego co prezydent zdania, że bez wahania należy przyłączyć się do działań, jakie nam proponowała Anglia i jak ona wysłać naszą flotę pod Dardanele. Nie mogąc przekonać ich do odczekania z decyzją, która wydawała mi się przedwczesna, wymogłem to przynajmniej, by zaczekać z jej wykonaniem na opinię Falloux, którego stan zdrowia zmusił do wyjazdu z Paryża na wieś. Pojechał do niego Lanjuinais, przedstawił mu sprawę i powrócił, by powiedzieć nam, że zdaniem Falloux należy bez wahania wysłać flotę. Rozkaz przekazano natychmiast. Ale Falloux opowiedział się za tym rozwiązaniem nie skonsultowawszy się z przywódcami większości, swoimi przyjaciółmi, a nawet nie zdając sobie sprawy z jego następstw - uległ odruchowi, co czasem mu się zdarzało, ponieważ z natury był lekkomyślny i roztrzepany, zanim edukacja i nawyk uczyniły go wyrachowanym, aż do obłudy. Prawdopodobnie po rozmowie z Lanjuinaisem otrzymał inne rady, albo sam rzecz rozważył ponownie i doszedł do innych wniosków. Napisał więc do mnie długi i mętny list, w którym utrzymywał, że źle zrozumiał Lanjuinaisa (co niemożliwe, gdyż tak w słowach jak w czynach Lanjuinais był jasny jak mało kto, a ponadto w samej sprawie nie było żadnych niejasności). Wycofywał się ze swego zdania i próbował wykręcić się od odpowiedzialności za decyzję gabinetu. Natychmiast odpowiedziałem mu kilkoma słowami: „Drogi kolego, Rada powzięła postanowienie i teraz już nic nie można zrobić poza oczekiwaniem na rozwój wypadków, a poza tym odpowiedzialność Rady w tej kwestii jest niepodzielna i mowy nie ma, by indywidualnie się od niej uchylić. Ja byłem innego zdania, lecz po podjęciu decyzji jestem gotów jej bronić do ostatka". Mimo tej nauczki udzielonej Falloux, byłem wielce niespokojny i zakłopotany swoją rolą. Nie obawiałem się tego, co miało się dziać w Wiedniu. Ale jak postąpi car, który wobec sułtana związał się tak nierozważnie i jak się zdawało nieodwołalnie, którego pychę wystawiliśmy naszymi groźbami na tak srogą próbę? Szczęśliwie miałem wówczas w Petersburgu i w Wiedniu dwóch zręcznych wysłanników, z którymi mogłem być całkiem otwarty. „Sprawę proszę rozgrywać delikatnie — pisałem każdemu — proszę się strzec, by przeciw nam nie obracać miłości własnej naszych adwersarzy, proszę unikać zbytniej i nadto widocznej zażyłości z ambasadorami Anglii, jej rząd jest znienawidzony przez dwory, przy których Panowie przebywacie. Starajcie się jednak z tymi ambasadorami zachować dobre stosunki. Aby osiągnąć powodzenie należy przemawiać przyjaznym tonem, nie próbując nikogo straszyć. Naszą sytuację ukazujcie Panowie prawdziwie, wojny nie chcemy, budzi w nas odrazę i obawę, ale będziemy dbać o nasz honor. Porcie, gdy nas pyta o zdanie, nie możemy doradzać nikczemności, a kiedy okazana przez nią odwaga, którą aprobujemy, ściąga na nią niebezpieczeństwo, nie możemy odmówić pomocy, której u nas szuka. Oczekujemy, że stworzy się nam możliwość rozwiązania tej kwestii. Czyż skóra Kossutha warta jest powszechnej wojny? Czy w interesie mocarstw leży postawienie kwestii wschodniej właśnie teraz i takim sposobem? Czy nie znalazłoby się honorowe dla wszystkich wyjście? I o cóż w końcu chodzi? Żeby Turcy wydali kilku nieszczęśników? Rzecz z pewnością nie zasługuje na tyle zachodu. Ale jeśli to ma być pretekst, jeśli pod tą sprawą kryje się istotnie chęć zagarnięcia imperium ottomańskiego, wówczas wojna powszechna jest pewna, bo chociaż jesteśmy ultrapacyfistami, to Konstantynopola nie zostawimy nie dobywszy miecza". Gdy te instrukcje doszły do Petersburga, zatarg znalazł już szczęśliwe zakończenie. Nie znając ich, Lamoriciere do nich się zastosował. Wykazał w tej sprawie ostrożność i umiarkowanie, które zaskoczyły tych, co go nie znali, lecz które wcale mnie nie zdziwiły. Wiedziałem, że przy całej swej popędliwości przeszedł szkołę dyplomacji arabskiej, najbardziej wyrafinowanej z wszystkich dyplomacji, gdzie nauczył się przezorności i finezji, aż przesadnej. Od razu, gdy tylko bezpośrednio od Rosjan dowiedział się o zatargu, w ostrym, aczkolwiek przyjacielskim tonie dał do poznania, że nie pochwala tego, co zaszło w Konstantynopolu, ale powstrzymał się od deklaracji oficjalnych i jakichkolwiek pogróżek. Działając w porozumieniu z ambasadorem angielskim, unikał wspólnych z nim wystąpień, które mogłyby być kompromitujące. A kiedy przyjechał Fuad z listem od sułtana, zawiadomił go poufnie, że nie złoży mu wizyty, aby nie utrudniać negocjacji, ale że Turcja może liczyć na Francję. Wysłannik władcy wschodniego wspomógł go znakomicie, pod turecką skórą kryła się niebywale bystra i giętka inteligencja. Chociaż sułtan zwrócił się był o wsparcie do Francji i Anglii, to po przybyciu do Petersburga Fuad nie chciał się spotykać z przedstawicielami tych państw. Odmówił też rozmawiania z kimkolwiek, zanim nie zobaczy się z carem, gdyż jak powiadał, jedynie od nieskrępowanej woli cara zależeć miało powodzenie jego misji. Ten ostatni musiał się gorzko rozczarować widząc, jak mały skutek odniosły jego groźby i jak nieoczekiwany obrót przybrała cała sprawa, ale znalazł dość siły by się opanować. W gruncie rzeczy nie chciał stawiać kwestii wschodniej, chociaż nieco wcześniej wymknęło mu się zdanie: „Imperium ottomańskie jest martwe, trzeba teraz pomyśleć o pogrzebie". Zacząć wojnę, żeby zmusić sułtana do wydania uchodźców i pogwałcenia praw człowieka było rzeczą niezmiernie trudną. Car znalazłby wsparcie w dzikich namiętnościach swego ludu, ale pogrążyłby się w opinii całego cywilizowanego świata. Wiedział już, co dzieje się w Anglii i Francji. Postanowił ustąpić, zanim ktokolwiek zdąży mu zagrozić. I wielki cesarz wycofał się ku głębokiemu zaskoczeniu swoich pod danych, a nawet cudzoziemców. Przyjął Fuada i odstąpił od żądania, jakie wysunął wobec sułtana. Austria pospieszyła za jego przykładem. Gdy nota od lorda Palmerstona dotarła do Petersburga, wszystko się zakończyło. Byłoby od tej chwili najlepiej, gdyby się o sprawie przestało mówić, ale podczas gdy nam chodziło wyłącznie o cel, gabinet angielski szukał ponadto rozgłosu. Potrzebował go ze względu na rozgorączkowanie w kraju. W dzień potem jak postanowienie cara stało się wiadome, lord Bloomfield31, ambasador angielski, pojawił się u hrabiego Nesselrode32, który przyjął go nader sucho, i odczytał mu notę, w której lord Palmerston domagał się uprzejmie, lecz stanowczo, ażeby nie zmuszać sułtana do wydania uchodźców. Rosjanin odpowiedział, że nie pojmuje ani celu, ani przedmiotu noty, że sprawa, o którą być może chodzi, została już załatwiona i że zresztą nie powinna ona obchodzić Anglii. Lord Bloomfield zapytał na czym rzecz stanęła. Hrabia Nesselrode wyniośle odmówił wyjaśnień „ponieważ — jak rzekł — byłoby to równoznaczne z uznaniem prawa Anglii do mieszania się w sprawę, która jej nie dotyczy". A kiedy ambasador angielski nalegał, chcąc na ręce rosyjskiego ministra złożyć przynajmniej kopię noty, hrabia Nesselrode, który zrazu odmawiał, zgodził się niechętnie przyjąć pismo i żegnając się wycedził niedbale, że na notę odpowie, że jest okropnie długa i że będzie to ogromnie nudne. „Francja — dodał — zwróciła się do mnie z tym samym, ale zrobiła to wcześniej i lepiej". 31 John Arthur Douglas lord Bloomfield (1802-1879) - dyplomata angielski, był nadzwyczajnym wysłannikiem w Petersburgu w r. 1845, w Berlinie w latach 1851-1860. 32 Robert hrabia Nesselrode (1780—1862) — dyplomata i mąż stanu pochodzenia niemieckiego, reprezentował Rosję na Kongresie Wiedeńskim w r. 1815, w r. 1816 został mianowany ministrem spraw zagranicznych. Podpisał w r. 1856 Traktat Paryski, który zakończył wojnę krymską. W chwili, gdy dowiedzieliśmy się o zakończeniu tego niebezpiecznego sporu, gdy zatem pozostawiliśmy szczęśliwie za sobą wojnę w Piemoncie i wojnę węgierską, dwie ważne sprawy, które zagrażały pokojowi na świecie, w chwili tej dni gabinetu były już policzone33. 33 Gabinet upadł 31 października 1849 r. KONIEC