Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 Krzysztof Wójcicki Rozmowy z księdzem Hilarym Jastakiem CZĘŚĆ 1 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 WSTĘP MÓJ PRAŁAT – „Laudatur Jesus Christus” – tymi słowami odzywam się, gdy słyszę metaliczny chrzęst otwieranego zamka w drzwiach mieszkania księdza prałata. – „Et secula seculorum” – odpowiada mi dostojny, władczy głos. Ciepła dłoń, serdeczny uścisk, przyjazne przytulenie, to gesty powitalne, po których razem wchodzimy przez korytarz po schodach do pokoju, gdzie odbywają się nasze rozmowy. Korytarz wypełniony pamiątkami urastał niegdyś do roli muzeum kaszubskiego. Obrazy, rzeźby, zdjęcia, medale, odznaczenia, proporce i chorągwie, tarcze, opaski i znaczki, alfabet kaszubski, bazuna, diabelskie skrzypce, tabakiera Abrahama oraz magiczna księga o tajemniczym tytule „Pierwsza pomoc w cierpieniach wewnętrznych”. Po otworzeniu księgi oczom „cierpiącego” ukazują się różnokolorowe cukierki. O wiele więcej eksponatów było tu do czasu złotego jubileuszu święceń kapłańskich w czerwcu 1991 roku, kiedy to większość pamiątek wraz z bezcennymi wydawnictwami kaszubskimi ich właściciel wspaniałomyślnie przekazał Muzeum Sióstr Urszulanek w Orłowie. Podarował. To odpowiedniejsze słowo, które w życiu księdza prałata stało się słowem-kluczem. Od dzieciństwa wiedział, ucząc się od swego ojca, że większym szczęściem jest dawać niż brać. Księdza prałata Hilarego Jastaka pamiętam właściwie od zawsze, od ponad trzydziestu lat. Pamiętam smak cukierków, zwłaszcza owocowych, jakimi częstował wszystkie dzieciaki z mojego podwórka, przy ulicach 3 Maja i Batorego w Gdyni. – „Ty jesteś dobry, masz tu cukierka” – zwracał się indywidualnie do każdego z nas, ciepło i po ojcowsku, lekko grasejując, charakterystycznym drgającym „r”, będącym dalekim echem szlacheckich koneksji. Nigdy nie wiedziałem skąd ksiądz, ubrany w długą sutannę bez kieszeni, wyciąga cukierki. I do dziś nie wiem. Tajemniczo pojawiały się na Jego otwartej dłoni. O tak właśnie... „Otwarta dłoń”, to drugie określenie, które urasta do roli symbolu. „Otwarte serce” zarezerwowane było dla postaci Zmartwychwstałego Chrystusa, „na początku” w obrazie nad ołtarzem, „teraz i zawsze” w wizerunku ceramicznej mozaiki w kościele NSPJ. Pamiętam budowę tego kościoła i księdza prałata na placu budowy, która była 5 dla nas okazją do chłopięcych zabaw. Ksiądz potrafił przemienić naszą zabawę w pracę. Nosiliśmy cegły. „Pamiętajcie, tylko po dwie, żeby się nie przemęczać...” instruował nas. „Masz dwie ręce noś dwie cegły” i cały zastęp chłopców ruszał. Pamiętam również kiedy stanęła już okazała kopuła i w nagrodę pojechałem z księdzem windą na samą górę. Windę towarową poruszającą się po zewnętrznej ścianie kościoła obsługiwał „dziadek”, jak się po latach, w czasie tych rozmów okazało – pan Ignacy Siewert, brat rodzonej matki księdza – Marii Jastak. Był to dla mnie prawdziwy lot. Ksiądz trzymał mnie mocno za rękę, ziemia oddalała się... Wniebowzięcie. Wzbiłem się w górę ponad okoliczne domy. Spojrzałem na Gdynię z lotu ptaka. – Widzisz morze? – spytał ksiądz mrużąc oczy od wiatru. Niebieska toń połyskiwała w słońcu szczelnie wypełniając przestrzeń między ziemią a niebem. – Jest niebieskie, jak oko księdza. – Morze to oko Boga... Chodziliśmy wokół kopuły nad prezbiterium, spoglądając w przepaść. Na dole wylewano schody ołtarzowe. Minęło lato. A potem wszyscy poszliśmy do szkoły. „Jedynka” straszyła już wówczas pozłacanym gipsowym popiersiem Ludwika Waryńskiego. Niebezpiecznie kiwało się na krzywym postumencie. Na ścianach wisiały portrety Gomułki i Cyrankiewicza o martwych uśmiechach. Obaj wpatrzeni w znajdującego się między nimi orła bez korony. Na moich znaczkach, banknotach i monetach, które pokazywałem księdzu – orzeł miał koronę. Na ten szczegół zwrócił mi uwagę właśnie ksiądz prałat Hilary Jastak. Pani Rozalia Jung – wychowawczyni „I e” – dzieci z demograficznej erupcji – miała szlachetny zwyczaj witania się z każdym uczniem. Trzeba było podejść do siedzącej na środku klasy nauczycielki, nad wyraz skromnej, ubranej w białą bluzkę i granatową spódnicę, o zaczesanych gładko włosach. Trzeba było przedstawić się i podać rękę. Pod koniec przyszła kolej na mnie. – Krzysiu, dlaczego masz takie szorstkie ręce, jakbyś nosił cegły... Klasa w śmiech. – Bo ja właśnie noszę, ale tylko po dwie, żeby się nie przemęczać. – Czy twój ojciec buduje dom? – Znowu śmiech. – Nie, mój prałat buduje kościół. Cisza. Wówczas nie wiedziałem z kim rozmawiam. Po trzydziestu latach ksiądz prałat wyjaśnił mi tajemnicę. Rozalia Jung – jedna z najdzielniejszych kobiet, pracowała w Zarządzie Caritasu od samego początku, ryzykowała stanowiskiem i stałym zameldowaniem w Gdyni. Na szczęście ominęły ją represje, ale wspomnienia zabrała już ze sobą... To początek mojej edukacji. Finał w Gdańskiej Alma Mater. 6 Oto fragment listu profesora Edwarda Brezy, znakomitego językoznawcy, zajmującego się od lat onomastyką Pomorza: „Przy kilku okazjach powstawała u mnie myśl by objaśnić pochodzenie nazwiska Jastak, znanego na Pomorzu głównie dzięki zasługom i energicznej postawie księdza prałata Hilarego Jastaka, budowniczego kościoła i długoletniego proboszcza (...). Zająć się wypadało etymologią tego nazwiska, gdy zadzwonił do mnie mój dawny student, a dziś dyrektor Teatru Miejskiego w Gdyni – Krzysztof Wójcicki – prosząc o objaśnienie nazwiska Jastak. Trzeba powiedzieć, że rozkłada się ono etymologicznie na dwie wyraźne części: przyrostek – ak i podstawę – Jast- (...) Ta część nazwiska kieruje naszą myśl w stronę imion chrzestnych. I oto jest rzymski przydomek Iustus, pochodzący od przymiotnika „sprawiedliwy” (...) Ten rzymski przydomek przyjęli Polacy jako imię Just i Jost. (...) Pomorskie i ogólnopolskie nazwisko Jastak pokazuje, że imię Just występowało także w wariancie Jast. Tak więc nazwisko Jastak objaśniamy jako formę paronimiczną, pochodzącą od nazwiska ojca Jast. Tak więc: Reverendissime Domine Praelate Doctor Jastak Iustum Tibi Nomen est”. Od szkoły podstawowej w początkach lat sześćdziesiątych, po Uniwersytet Gdański postać księdza prałata patronuje mojej edukacji. Od 1946 roku prałat Hilary Jastak wrasta w Gdynię jak przysłowiowy dąb, symbol pełni życia ludu Bożego, „który dopiero po wielorakich próbach i doznanych dzięki nim oczyszczeniach, osiągnie pełną chwałę w Mesjaszu i w Jego Królestwie”. (Iz. 2,13). A owe wielorakie próby to– w rozumieniu księdza prałata – nasza historia. Także ta najnowsza. I oto w całej swej diachronii. Kolejne lata politycznych zrywów hartują ludzi jak metal. Sprawiają, że postać gdańskiego kapłana stapia się z wiernymi w jedną całość. Jego Msze i kazania w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych stają się wydarzeniami. Chodzi się „na Jastaka”, jeździ się „do Jastaka”, spotyka się „u Jastaka”. Nie mówiąc już o epokowym wydarzeniu – Pierwszej Mszy Świętej – w czasie strajku w gdyńskiej stoczni 17 sierpnia 1980 roku, kiedy mimo oficjalnego zakazu władz świeckich i duchownych prałat poszedł pełnić wolę Bożą. W pamięci pozostaną na zawsze Msze rocznicowe jak choćby ta odprawiana w dziesiątą rocznicę tragicznego Grudnia z udziałem artystów Rzeczypospolitej: Aliny Afanasjew, Krystyny Jandy, Haliny Winiarskiej, Joanny Szczepkowskiej, Haliny Słojewskiej, Krystyny Zachwatowicz, Jerzego Afanasjewa, Szymona Pawlickiego, Daniela Olbrychskiego, Jerzego Kiszkisa, Jerzego Stuhra, Andrzeja Wajdy, Jerzego Zelnika. Dom księdza prałata, zawsze otwarty, po kaszubsku gościnny stał się miejscem najważniejszych spotkań w Gdyni. Mimo nachalnych inwigilacji, na przekór ciągłym obserwacjom, podsłuchom, próbom zastraszenia, nie zamykał przed nikim drzwi. I tak jest do 7 dziś. Od wczesnych godzin rannych rozbrzmiewają telefony. Do późnego wieczora nie milknie dzwonek u drzwi. Rozmowy, porady, zapytania. Działacze, urzędnicy państwowi i samorządowi, organizacje, komitety, parafianie, znajomi znajomych, przyjaciele, rodzina... Ciągły ruch, zaangażowanie, autentyczna praca. Zauważyłem dawno temu, że Jego osoba przyciąga. Zawsze był cierpliwym i uważnym słuchaczem cudzych zwierzeń. Potrafi stworzyć taką atmosferę, że otwierają się nawet najbardziej skryci. Do księdza prałata przychodzą ludzie, którzy szukają pocieszenia, potrzebują oparcia. Ale to mało. Przychodzą, bo w Jego obecności czują się dobrze. Co to znaczy? Bezpieczni, potrzebni, zauważeni, dowartościowani. Co to za siła, która tak pociąga? Autorytet? Powaga? Siła słowa? No, może... Bo co ksiądz robi? Mówi. Ma cudowny dar słowa, opowiadania, przekonywania. Dar słowa, które było na początku, było u Boga i było Bogiem. I stało się ciałem. I mieszkało między nami. To nie gra słów. To prawda. Tu, w Jego mieszkaniu choć to skromne pokoiki z maleńką kuchnią, ale jakże przytulne, mówi się prawdę. Całą prawdę i tylko prawdę. Tego wymaga poczucie wartości, z których najwyższe to Bóg, Honor i Ojczyzna. Ciekawa jest geneza tych wartości jak i świadoma tendencja łączenia spraw kościelnych z narodowymi. Źródeł należy szukać w domu rodzinnym, w domu ojca, narodowego demokraty, dla którego sprawy wolności i polskości, narodu i wiary były jednym i tym samym. Kontakty z legendarnymi postaciami: Antonim Abrahamem – „królem” Kaszub, Aleksandrem Majkowskim – przywódcą ruchu młodokaszubskiego. Bracia Tomasz i Wincenty Rogalowie z Wiela, silna osobowość księdza Leona Heyke, ksiądz Józef Wrycza – kapelan Armii Hallera – kształtowały świadomość Hilarego Jastaka. Przypomina w tym względzie bohatera mojej pierwszej książki – „Rozmowy z Mokwą”. Marian Mokwa światowej sławy malarz marynista (urodzony w 1889) i ksiądz Hilary (urodzony w 1914)... rodowici Kaszubi, wierni synowie Pomorza, spotkali się w Gdyni przy jednej ulicy 3 Maja. Obaj postawili w Gdyni wspaniałe świątynie. Mokwa – świątynię sztuki – Galerię Morską (byłe kino Atlantic), którą w czerwcu 1934 roku otwierał ksiądz biskup Stanisław Wojciech Okoniewski, który w tym samym czasie przyjmował kandydata Hilarego Jastaka do Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie. Ksiądz prałat po trzydziestu latach, przy tej samej ulicy postawił świątynię milenijną. To przypadek, ale Mokwę również nazywano kapłanem „piękna i sztuki”. Obaj moi rozmówcy znali się dobrze. Zażywali tabakę (chcemë le so zażëc?) z rogu Abrahama, którą ksiądz prałat odziedziczył po „królu” Kaszub. Różnica wieku między nimi wynosi dokładnie dwadzieścia pięć lat, a więc zgodnie z opinią historyków – jedno pokolenie. Myślę również, że spotkało mnie olbrzymie szczęście. „Rozmowy z Mokwą”, „Rozmowy z księdzem Hilarym Jastakiem”... nie przesadzę gdy powiem, że namawianie moich rozmówców 8 na książkę nie było łatwe. Z różnych zresztą powodów, u każdego odmiennych. W przypadku księdza prałata opór wzbudzała wrodzona skromność. Dopiero namowy grona wspólnych przyjaciół, którym w tym miejscu stokrotnie dziękuję sprawiły, że u progu osiemdziesiątego roku życia księdza prałata mogłem napisać tę książkę. Największą radość sprawił mi ksiądz angażując się do tego przedsięwzięcia, ukrywając pod powłoką powagi i stanowczości wprost młodzieńczy entuzjazm. Tak było, gdy ad hoc zorganizował spotkanie w sprawie niewyjaśnionych do dziś okoliczności morderstwa Franciszka Wiktorskiego, zapraszając pana Jerzego Bilińskiego – magistra farmacji oraz byłych studentów Wyższej Szkoły Handlu Morskiego panów: Albina Stryszaka i Edmunda Pactwę, który był prezesem Caritas Academica. Ten jedyny w swoim rodzaju „wieczór kawalerski” świadczy niezbicie, że przeszłość, jak u Norwida „to dziś, tylko cokolwiek dalej”. Jedno zdarzenie – cztery spojrzenia, które z nich prawdziwe? Każde. Wszak tu mówi się tylko prawdę. Pełen zapału, ksiądz prałat, wybierał się w połowie marca bieżącego roku, do Kościerzyny na zdjęcia. Wędrówki śladami dzieciństwa: miejsca, które odcisnęły się w pamięci: dom rodzinny, szkoła, gimnazjum, kaplica Marii Panny Anielskiej, siostry Niepokalanki, Kościół Świętej Trójcy, grób obu matek, grób ojca – wyostrzyły wspomnienia. Sprawiły, że o swoim życiu długim i bogatym opowiadał z werwą, barwnie i humorystycznie. Otóż właśnie. Poczucie humoru. To nieodłączna cecha charakteru przejęta niejako w spadku wraz z kaszubskim rodowodem. Słynne są „przebieranki” księdza prałata. Wspominają o tym uczestnicy kolonii w Białej Górze z końca lat czterdziestych, wspominają siostry Niepokalanki, przyjaciele i znajomi. Wspomnienia sprawiają im niezwykłą radość. Najlepszy „numer”, to ten ze starą zezowatą babą. Śmiech, w najbliższym tu chyba rozumieniu Bergsona, jest działaniem wspólnotowym. Choć można by przywołać i innych myślicieli dwudziestego wieku, którymi prałat lubił się otaczać: ksiądz Franciszek Sawicki, Roman Ingarden czy księży profesorów Janusza Pasierba i Józefa Tischnera. Wspólnota śmiechu. Czyż to nie piękny i jakże ludzki (wszak śmiać się potrafi tylko człowiek) sposób budowania wspólnoty? Także w znaczeniu prymarnym: wspólnoty ludzkiej, chrześcijańskiej, parafialnej... Jest ksiądz prałat kapłanem czterech co najmniej pokoleń. Zna Go moja babcia, Józefa Kożuszko, która przyjechała do Gdyni jednym z ostatnich wileńskich transportów, znają Go moje dzieci. Teraz one dostają cukierki. – „Ty jesteś dobra, masz tu krówkę. A ty, jak będziesz niedobry – dostaniesz cielaka”. I znów śmiech. Śmiech dookoła. Ale bywają też chwile gorzkie, pełne głębokiej zadumy, czy smutnych refleksji, jak dzień 10 lutego bieżącego roku, gdy w kazaniu przypomniał dzieje Gdyni: „Nasze pokolenie otrzymało 9 od Pana także swój czas. Wielkie dni. Przeżyliśmy doświadczenia tragiczne 17 grudnia 1970 roku, ale dał nam Pan również radosny czas „Solidarności” – zupełnie niewyobrażalne zwycięstwo (...) Jednak my słabi i ułomni jesteśmy, a może nawet niewdzięczni (...) Nie ucieszyliśmy się z cudu wyzwolenia w 1989 roku, zmarnowaliśmy wielki dar, „rozproszyliśmy siły na drobiazgi”. A przecież jeszcze rok temu z tak wielkim zapałem brał udział w happeningu przygotowanym przez Teatr Miejski – „Zaślubiny z Morzem”. Wystąpił wówczas w roli księdza pułkownika Józefa Wryczy obok Daniela Olbrychskiego, grającego rolę generała Hallera. Słowami księdza Wryczy przemawiał semper fidelis Deo, Patriae, Ecclesiae et Cassubiae. Słyszało je około trzydzieści tysięcy osób na miejskiej plaży, nie licząc tych, którzy to zdarzenie oglądali w telewizji. Rok – dużo to czy mało w osiemdziesięcioletnim życiu? Wypełnionym po brzegi pracą, oddaniem, poświęceniem i troskliwością. „Tempora mutantur et nos mutamur in illis” to prawie pewne. Podobnie jak twierdzenie o tym, że nie ma ludzi ni zastąpionych. Prawie. Bo ksiądz prałat jest żywym zaprzeczeniem tej sentencji. On właśnie jest niezastąpiony. Wiedzą to wszyscy, a zwłaszcza ci, którzy o księdzu prałacie dr. Hilarym Jastaku mogą powiedzieć „m ó j p r a ł a t ”. KRZYSZTOF WÓJCICKI Gdynia, Wielki Post, 1994 r. 10 PÓJDŹCIE DO MNIE... Krysztof Wójcicki: Długo zastanawiałem się od czego zacząć. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu; w przypadku księdza prałata... do Gdyni. Może więc od niej należy zacząć. Kiedy po raz pierwszy zobaczył ksiądz Gdynię? Ks. Hilary Jastak: (Po długiej chwili zastanowienia, rytmicznie kiwając głową). Jako chłopiec. Byłem wtedy uczniem gimnazjum kościerskiego. Tak, tak, w pierwszej klasie. To był rok 1926, przed wakacjami. Przyjechaliśmy niedużą grupą z wychowawcą. Ale trudno mówić, że wówczas „zobaczyłem Gdynię”. Gdyni jeszcze nie było. K. W.: 10 lutego tegoż właśnie 1926 roku Rada Ministrów nadała Gdyni prawa miejskie. Gdynia liczyła wówczas około 12 tysięcy stałych mieszkańców. Przy nowym kościele Najświętszej Marii Panny erygowano pierwszą gdyńską parafię. Funkcjonował port wojenny i schronisko dla rybaków, także Dowództwo Floty Marynarki Wojennej, portowy urząd celny, kapitanat portu. Stał już hotel Riwiera Polska oraz budynek Casina. W porcie powstawały nabrzeża i falochrony. Działała Rada Miejska i Magistrat, nie mówiąc już o dworcu kolejowym, czynnym od 1870 roku. Ks. H. J.: No właśnie. Przyjechaliśmy pociągiem. Szliśmy ulicą Starowiejską prosto nad brzeg. Pamiętam rozległe łąki dokoła, piaski... K. W.: Przy Starowiejskiej – domek Abrahama, który nie żył już od trzech lat, a następnie kaplica Sióstr Miłosierdzia Wincentego a’Paulo. Oba obiekty stoją do dziś. Ks. H. J.: Chałupki wiejskie, rybackie... śmialiśmy się, zamieniając grecki okrzyk „Thalatta! Thalatta!” na beztroski „tralalla, tralalla”. K. W.: Dla starożytnych Greków widok morza oznaczał szybki powrót do ojczyzny. Dla Kaszubów – morze znów szumiało po polsku. 11 Ks. H. J.: Powiedzmy, że nie tylko dla nich, ale także dzięki nim. K.W.: Antoni Abraham, Tomasz Rogala delegaci Pomorza na konferencję w Wersalu, przyjęci tam przez Paderewskiego i rekomendowani do spotkań z tymi, którzy mieli w rękach klucze do powojennego świata: premierami Lloyd Georgem i Georges Clemenceau. Ks. H. J.: (Mruży oczy, kiwa głową) Tona Abraham bywał w naszym rodzinnym domu w Kościerzynie. Rodzice dzięki niemu kupili maszynę do szycia. A ja odziedziczyłem tabakierę... K. W.: Odziedziczył ksiądz po Antonim Abrahamie o wiele więcej (na twarzy księdza pojawia się uśmiech), ale wróćmy do pierwszych kontaktów z Gdynią. Ks. H. J.: Ja w Gdyni miałem rodzinę – kuzynkę, z domu Kaszubowską wraz z mężem Włodzimierzem Tokarskim, późniejszym głównym księgowym Gdynia American Lines, po wojnie wicedyrektorem PLO, następnie wysiedlonym z Gdyni za współpracę ze mną w kościelnym Caritasie. Znałem także mieszkające tu od wielu pokoleń gdyńskie rody ziemskich posiadaczy: Skwierczów – Pawła, Augusta, Józefa, Grubbów, Dorschów, Radtków, Vogtów, Tutkowskich, Plichtów, Schroederów, Willmów. Zwłaszcza Willmowie często pojawiają się w moim życiu. W tej chwili rozmawiamy na terenie ich dawnej posiadłości. To rodzina Willmów ofiarowała ziemię pod budowę drugiego w Gdyni kościoła. Po raz kolejny przybyłem do Gdyni jako uczeń szóstej klasy gimnazjum w Chełmnie, a było to latem 1932 roku. Na tym miejscu stał już prowizoryczny kościół o niewielkich rozmiarach. Za to rozmiary miasta były naprawdę imponujące. Zniknęły łąki i piaski. Budynki nie do poznania, szeroka zabudowa, olbrzymie sklepy, ulice przestrzenne, samochody. W ciągu tych sześciu lat nie urosło lecz „wybuchło” nowoczesne miasto. K.W.: Tak je ocenił 16-letni młodzieniec znający Kościerzynę i Chełmno. Ks. H. J.: Tak, to był mój świat. Byłem z niego dumny. Żyłem w nim szczęśliwie. K.W.: Co go tworzyło, co gwarantowało poczucie szczęścia? 12 Ks. H. J.: Dom rodzinny i jego atmosfera. Matka, ojciec, rodzeństwo... Było nas bardzo dużo. Matka urodziła szesnaścioro dzieci. Ja byłem trzynastym. Sześcioro zmarło w dzieciństwie. Przeżyły najsilniejsze. Tak więc ostatecznie pochodzę z dwunastoosobowej rodziny. K. W.: Jak wspomina ksiądz prałat dom rodzinny? Ks. H. J. : Dzięki matce – atmosfera spokoju, miłości, zrozumienia, dzięki ojcu – nie zaznaliśmy biedy. K. W.: Ojciec, Jakub Jastak przeszedł do historii jako wybitny działacz społeczny, samorządowy, narodowy. Zyskał ogromny szacunek społeczności kaszubskiej. Był człowiekiem znanym i poważanym. Pełnił funkcję burmistrza Kościerzyny. Jak to wszystko łączył z obowiązkami ojcowskimi i rodzinnymi? Ks. H. J.: To był fenomenalny człowiek. Urodził się w 1872 roku w Cekcynie koło Tucholi. Jego młodość przypadała na czas krwiopijczej Hakaty. Już w młodości za wystąpienia patriotyczne został relegowany z seminarium nauczycielskiego w Tucholi, m.in. za uporczywe posługiwanie się językiem polskim. Poświęcił się wówczas rolnictwu. Mając 20 lat, objął gospodarstwo po rodzicach, moich dziadkach w Gostyczynie. Oczywiście nie zaniechał działalności w organizacjach polskich (ksiądz uśmiecha się z drwiącym „he, he”). Więc co zrobił? Założył kółko rolnicze w Gostyczynie i został jego prezesem (uderza w dłonie). A potem z pomocą dr. Karasiewicza potoczyły się te kółka rolnicze po całym powiecie tucholskim. Obaj należeli do Polskiej Spółki Ziemskiej w Tucholi, której jedynym celem było przeciwdziałanie wykupywaniu ziemi z rąk polskich. Wiem, że ojciec zakładał również Bank Ludowy w Gostyczynie, był w radzie nadzorczej tego banku. Przed moim urodzeniem kupił Szydlice, gospodarstwo w Kościerzynie, dokładnie mówiąc, na przedmieściu. Prawie 55 hektarów ziemi nabył od niemieckiego kupca z Gdańska Fryderyka Dalitza. Szydlice to najlepszy przykład działalności ojca. Z czasem ziemię rozparcelował na partes minores i sprzedał ją Polakom. Na początku lat trzydziestych, gdy nasza nauka zaczęła kosztować, a ojciec chciał zapewnić każdemu dziecku należyte wykształcenie, założył, prosperujące zresztą bardzo dobrze, przedsiębiorstwo spedycyjne, które prowadził brat Roman, a gdy zaszła potrzeba, sprzedawał ziemię po kawałku. Majątek topniał, przechodząc w polskie ręce, a rodzeństwo wraz ze mną mogło zdobywać wiedzę. Część majątku nabyła Laura hrabina Walewska, część kolejną Józef hrabia Grocholski. Wówczas przenieśliśmy się 13 do kamienicy w rynku. Po całym majątku pozostał tylko jeden budynek mieszkalny z byłego tzw. siedliska, położony w Kościerzynie. K. W.: Istotnie, przedsiębiorczość godna podziwu. A działalność? Ks. H. J.: Jeszcze przed końcem I wojny zasiadł w Radzie Miejskiej, z listy polskiej. Po pokoju wersalskim kilka lat z rzędu był jej przewodniczącym. Przejmował agendy miejskie z rąk niemieckich z Klemensem Lniskim. Był także człowiekiem sejmiku powiatowego. Został pierwszym deputowanym powiatowym i z racji tego urzędu zastępował starostę. (Ksiądz sięga po notatkę w materiałach archiwalnych). O, proszę, w latach 1930–1931 pełnił nawet obowiązki burmistrza Kościerzyny. Lecz urząd ten założył z powodu sanacji i jej rządów. Tak, mój ojciec był narodowcem z przekonania. Nie było dyskusji. Należał do wielu stowarzyszeń, kółek i klubów, także kościelnych. Pracował czynnie do ostatnich chwil swego życia. Zmarł na krótko przed drugą wojną, przeżywszy 67 lat. (Długa chwila ciszy w zamyśleniu, wypełniona być może modlitewnym wspomnieniem). K. W.: A jakim pozostał w pamięci najmłodszego syna? Ks. H. J.: Zaradny, szybki, niesamowicie energiczny, zdyscyplinowany. A przy tym pracowity. Nie wiem kiedy miał czas na sen. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek odpoczywał. Cały czas w ruchu. Z obserwacji ojca i opowieści dziadka wiem, że tacy są protoplaści mojego rodu, których imiona – to znamienne – układają się w znaczącą triadę: Jakub, Józef, Jan. I tak jest niezmiennie od XVIII wieku. (Ksiądz wstaje od stołu, kiwa na mnie palcem, przechodzimy do drugiego pokoju. Na drzwiach wisi olbrzymi rysunek przedstawiający drzewo genealogiczne rodu Jastaków, a więc początek stanowią daty 1798–1884). To lata urodzin i śmierci Jana Jastaka. Tyle udało mi się ustalić). K. W.: Trudno dziś dotrzeć do prapoczątku. Etymologia nazwiska Jastak próbująca wskazać wspólne źródło z nazwą topograficzną „Jastarnia” nie wytrzymuje próby czasu. Pozostaje więc nazwa majątku Jastakowo – na Podolu, jako bardziej prawdopodobne źródło nazwiska. Imiona również, w rodzinie księdza prałata, miały swoje symboliczne znaczenie, układając się w biblijnym porządku. 14 Ks. H. J.: Pierwsze imię Jan sugeruje, że przed nim musiał być Józef, a jeszcze wcześniej Jakub. Nazywam go Janem I. Miał on dwóch synów Jakuba i Jana II, który z kolei miał tylko jedną córkę i aż ośmiu synów, wśród nich oczywiście Jan III. Jednym z synów Jana III był mój ojciec Jakub oraz Jan IV. Syn Jana IV, Jan V Jastak, mój kuzyn wybrał również kapłaństwo. Wyświęcony w diecezji chełmińskiej, był radcą kurii biskupiej oraz proboszczem z godnością prałata w Gdańsku Szotlandzie, czyli dzisiejszej Oruni. Jako gdańszczanin kandydował na stanowisko biskupa, lecz z powodu polskiego pochodzenia i żywych kontaktów z naszą polską rodziną na Pomorzu i Kaszubach, o jego osobie na tym stanowisku, w owym czasie, nie mogło być mowy. Opozycja Senatu Gdańskiego i duchowieństwa pochodzenia niemieckiego była bardzo silna. Godności tej dostąpił ks. dr Karl Maria Splett. Mój kuzyn miał zdolności malarskie (ksiądz wskazuje na olbrzymich rozmiarów obraz w okazałych, złotych ramach). To co wisi nade mną, jest jego dziełem. „Dwunastoletni Jezus wśród uczonych w świątyni. K. W.: Skąd te zniszczenia na płótnie i ramie? Ks. H. J.: (Nachylając się przez stół, mówi przyciszonym głosem.) Żołnierze armii radzieckiej, gdy weszli w 1945 roku do Gdańska, strzelali do „jewrei” z długimi brodami. Ponieważ byli pijani trudno im było trafić. Ale mam już konserwatora, który się tym zajmie. Dopiero teraz jest czas, by o tym pomyśleć. Po kuzynie prałacie odziedziczyłem również kielich liturgiczny, z dedykacją, który jest używany w naszym kościele. I tu pozostanie. Czy to tylko przypadek, że Jan V Jastak był wykonawcą testamentu biskupa Dominika, którego tak dobrze znałem, z którym byłem tak blisko... Jak to się wszystko dziwnie układa... (mówi jakby do siebie). No, nie samo. Nie samo. Nic się samo nie dzieje. K. W.: A matka, jak wyglądała matka w oczach siedmioletniego syna? Ks. H. J.: Tak, straciliśmy ją bardzo wcześnie. Istotnie, miałem siedem lat, gdy odeszła do wieczności. Siedem lat... to tak jakbym się gotował do rycerskiego stanu, kiedy takich jak ja chłopców wyjmowano spod opieki matek i przysposabiano do męskiego, dorosłego świata. Matka... to był ideał kobiety. Uzupełniała się z ojcem pod wieloma względami. Spokojna, dobrotliwa, łagodna, nie pamiętam, żeby podnosiła głos. Tyle nas było, całe stado, a ona dostojna, dobra, chroniąca przed niebezpieczeństwem. Nawet przed gniewem ojca, który czasem wskazywał palcem dyscyplinę wiszącą na ścianie w przedpokoju. Matka zawsze umiała nas usprawiedliwić. Uczyła miłości własnym przykładem. 15 Ojciec należał do Rady Parafialnej, był członkiem komitetu budowy kościoła farnego w latach 1914–1917. Matka prowadziła nas na niedzielne Msze święte w Kaplicy Najświętszej Marii Panny Anielskiej, gdy duży kościół był w przebudowie m.in. za przyczyną ojca. Potem, właśnie do kościoła farnego, gdzie wraz z ojcem zasiadała w pierwszej ławce na wprost ambony. Stałe i tak bardzo wyeksponowane miejsce było wyrazem uznania dla ojca, za ofiarny udział w budowie kościoła. Byliśmy dumni z naszych rodziców. K. W.: A oni? Ks. H. J.: (Uśmiecha się). Nie raz mieli powody do zmartwień. I to także przeze mnie, no może jeszcze przez starszego Antoniego, po którym do dziś mam bliznę na głowie. Bawiliśmy się w ogrodzie. Gałęzie, kije, puszki. Oberwałem w głowę blaszanką, rzuconą w górę niczym raca. Antoni, któremu daleko było do świętego z Padwy, rozpłatał mi skórę na głowie. Trzeba było wycinać włosy, o tu (ksiądz pokazuje, nachylając głowę) i zakładać szwy. Starsi śmiali się wówczas mówiąc „najpierw dziura, potem tonsura”. Tylu nas było, tośmy dokazywali, jeden przez drugiego. Żaden z nas nie był święty. Starsi mieli obowiązek pilnować młodszych, a jednak różnie bywało. Ale też wybiegaliśmy gromadnie na powitanie wracającej z Wejherowa pielgrzymki, oczywiście na bosaka. K. W.: Mieliście swój „tajemniczy ogród”? Ks. H. J.: Ogród, sad, kawał lasu, łąkę. Dziś wspominam to jako „raj utracony”. Ojciec pilnował sadu, ale chodziliśmy na jabłka, gruszki, śliwki. Pilnował sadu, ale nie mógł upilnować nas. Czuliśmy się wolni. Duże otwarte przestrzenie...Pamiętam tamtą jasność, świetlistość, choć Kaszuby są nieco przymglone, przykurzone, jak w akwarelach Mokwy, to jednak obrazy dzieciństwa pozostają zdominowane w mojej pamięci jasnym światłem. Biel owiec, lazur stawu, z którego ręcznie pompowaliśmy wodę do wodopoju dla trzody. Łodzie rybackie i porozwieszane, suszące się w słońcu sieci. Obrazy nieomal biblijne. A ja we wszystkim szukałem źródeł ewangelicznej symboliki. Więc łodzie, rybacy, stado owiec z pasterzem, wycinanie ostu na zasianej zbożem roli, to wszystko staje się jasne, czytelne, a przy tym naturalne i niewymuszone. Pełniej i bardziej obrazowo mogłem sobie przedstawić i łatwiej zrozumieć Ewangelię 16 usłyszaną w kościele, na tle rodzinnego środowiska. Pasaliśmy owce, hodowaliśmy króliki. Wołałem je po imieniu, a one całym stadem biegły do mnie. Wdrapywały się po nogach, dopraszając się pieszczoty, przytulenia. Poza tym żywo i ochoczo uczestniczyliśmy we wszystkich pracach gospodarczych, czy było to chodzenie w kieracie przy kołowrocie konnym z bacikiem w ręku w czasie rżnięcia sieczki, darcie gęsich piór, karmienie indyków kluskami, deptanie siana w stodole, szatkowanie kapusty do kiszenia w beczkach, przekładanie jabłkami i ubijanie drewnianym trzonkiem, czy oddzielanie grochu, fasoli i bobu od łupin, co zwykle odbywało się w podwórzu w towarzystwie kilkunastu osób. Dziadkowie ze strony matki i ojca opowiadali niekończące się historie o zapadłych zamkach i zaklętych w nich królewiankach, o błotach i bagnach, na których diabły pieniądze przesuszają, o krośniętach, czarownicach i łysych górach o Grzeni i Bobrowej Ciotce, o Rokitniku i Mornicy. Bawiliśmy się własnoręcznie skonstruowanymi latawcami, graliśmy piłkami własnej produkcji ze szmat lub z wysuszonych i nadmuchanych pęcherzy po świniobiciu. Zimą – łyżwy, również własnej produkcji, w postaci grubego drutu przytwierdzonego do podeszwy butów, brawurowa jazda na sankach, najczęściej w kuligu, wojna na śnieżki, nacieranie dziewczyn śniegiem, w trosce o świeżość rumieńca pierwszych platonicznych uniesień, bieganie po śniegu na boso. Nikt nie wiedział co to reumatyzm, ani nawet katar. (Chwila zadumy). Ja z takiego świata pochodzę... Starsi bracia pomagali i to bardzo w sianokosach, czy przy żniwach. Józef, Alfons, Antoni, Klemens, Roman. Ja byłem szczęśliwy, gdy mogłem potrzymać lejce, czy przejechać się na furze. Ale również ustawiałem snopy, grabiłem siano, rozrzucałem na polu obornik, układałem w kopy wysuszone kostki torfu, zbierałem kamienie w polu. K. W.: A siostry? Ks. H. J.: Helena, Anna, Stefania były bliżej matki, pomagały w sprawach domowych. Być może właśnie dlatego, po śmierci, matka ukazała się dwóm siostrom i jednemu synowi. K. W.: Tym synem był właśnie siedmioletni Hilek. Ks. H. J.: Tak, tak właśnie zwracała się do mnie. Zmarła w kwietniu 1921 roku. Kilka dni po jej pogrzebie bawiliśmy się na podwórku, oddzielonym domem czynszowym od rynku i ulicy. Byłem tam z dziewięcioletnią Anną, zadziwiająco podobną do matki i pięcioletnią Stefanią, 17 która żyje do dziś. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Okna sypialni i jednego z pokoi wychodziły właśnie na podwórze. Z tych okien doglądała nas matka, gdy byliśmy poza domem. I to wyszło jakoś spontanicznie. Był początek wiosny, ładna słoneczna pogoda, wszystko dookoła budziło się do życia. Tylko matka nie żyła. Nagle patrzę... bo to ja zauważyłem pierwszy, mama stoi w otwartym oknie sypialni. Zaniemówiłem. Siostry podniosły wzrok. Trwaliśmy tak oniemiali i zastygli w bezruchu. Poruszała się jedynie firanka w otwartym oknie. Widziałem wyraźnie. To była ona. Cała w czerni. Ale też trzeba wiedzieć, że kaszubskie matrony zwyczajowo nosiły czarne suknie. W czarnych sukniach szły nawet do ślubu. Stała jak żywa. To była ona. Patrzyła na nas tymi samymi dobrymi oczyma. Widziałem, bardzo dokładnie. Zresztą nie tylko ja. Obie siostry również. Trwało to długą chwilę. W absolutnej ciszy. K. W.: Żadnego głosu, żadnego polecenia? Ks. H. J.: Nic. Tylko uniosła prawą rękę lekko ku górze, jakby chciała nas pobłogosławić, w ten sam sposób, w jaki czyniła to tysiące razy za życia. Pobiegliśmy do ojca, ale gdy wróciliśmy, matki już nie było. K. W.: Dwie dziewczynki i chłopczyk, dzieci uczestniczące w swoistej wizji, przypominają znane zdarzenie w Fatimie, wiosną 1917 roku. Ks. H. J.: Tak, tak. Dużo o tym myślałem. Opowiadaliśmy o tym zdarzeniu wielu osobom, przytaczając najdrobniejsze szczegóły. Na każde życzenie ojca, który wyraźnie zazdrościł nam tego widzenia. K. W.: Czy ta wizja, czy też nawiedzenie zdarzyło się tylko raz? Ks. H. J.: Jeden, jedyny. Od tamtego czasu widzę ją tylko w snach. Zawsze w czarnej sukni delikatnie ozdobionej srebrnym szamerunkiem. K. W.: To swoiste spotkanie, a nie sama śmierć stanowić może wyraźną cenzurę między beztroskim dzieciństwem, a późniejszym czasem nauki. 18 Ks. H. J.: Zgoda. Można przyjąć tę granicę. We wrześniu 1921 roku zacząłem uczęszczać do tzw. „ćwiczeniówki”. To poziom czteroklasowej szkoły podstawowej, ale o ileż wyższy od zwykłego „powszechniaka”. Była to szkoła ćwiczeń przy Seminarium Nauczycielskim w Kościerzynie. Studenci mieli w niej swoją praktykę, lekcje pokazowe. Przygotowywali się sumiennie, by jak najlepiej wypaść, a my korzystaliśmy z tego. Poza tym te klasy ćwiczeń w porównaniu z innymi były niewielkie, maksimum dwadzieścioro pięcioro dzieci, których rodzice musieli za to płacić. Ale jak już powiedziałem ambicją ojca było dać każdemu dziecku według jego zdolności odpowiednie wykształcenie. Najstarszy brat, Józef został wybitnym uczonym w zakresie psychologii i psychiatrii w Stanach Zjednoczonych, Roman dyrektorem browaru w Toruniu, Klemens dyrektorem banku w Chełmży, Antoni kierownikiem szkoły na Wołyniu, Alfons sekretarzem gminy w Pucku. Młodszy brat i ja – zostaliśmy kapłanami. K. W.: A siostry? Ks. H. J.: Proszę bardzo, Anna ukończyła szkołę handlową, Helena gimnazjum żeńskie, Stefania seminarium nauczycielskie. Wielka jest w tym zasługa ojca, a także jego drugiej żony – Józefy, z domu Arczyńskiej, równie jak on gospodarnej i przedsiębiorczej osoby. K. W.: Co ksiądz pamięta z czasów „ćwiczeniówki”? Ks. H. J.: Zajęcia muzyczne, które prowadził Józef Willma (ksiądz potakuje głową) tak, ten sam, ten sam. Był dyrygentem chóru Seminarium Nauczycielskiego. Włączył mnie nie tylko do chóru, ale także do orkiestry. Grałem na skrzypcach, na tzw. altówce. Uczyłem się też gry na pianinie u Maksymiliana Lewandowskiego. Pianino mieliśmy również w domu. Stało w saloniku, więc skupialiśmy się wokół i śpiewaliśmy, śpiewaliśmy pieśni narodowe i kościelne. Najmilej wspominam kolędy. Pachnąca choinka, świeczki. A z „ćwiczeniówki” pamiętam nauki księdza dr. Leona Heyke. Obraz tego człowieka zachowuję w pamięci po dzień dzisiejszy. W „ćwiczeniówce” był również naszym prefektem. Poza tym często gościliśmy go w domu. To chyba najczęstszy gość spośród tych wybitnych kaszubskich działaczy, których poznałem w domu mego ojca. Zresztą był to praktycznie dom otwarty. Mieliśmy telefon, z którego korzystała cała ulica. Dom rodzinny był zawsze wypełniony ludźmi. Ale w pamięci pozostały wielkie osobistości. Ksiądz Bolesław Kniter, orędownik harcerstwa, bardzo 19 muzykalny, animator pieśni kaszubskiej. To on na obozach harcerskich prowadził śpiew przy ognisku. Ksiądz prałat Kazimierz Bieszk profesor Seminarium Duchownego w Pelplinie. Po wojnie poświęciłem mu jedną z moich prac naukowych na Uniwersytecie Warszawskim. Podobnie jak księdzu biskupowi Okoniewskiemu, który również był naszym gościem. Władysław Kulerski redaktor naczelny „Gazety Grudziądzkiej”, którą ojciec prenumerował, podobnie jak „Pomeranię” czy „Słowo Pomorskie”. Ojciec pozostawał z Kulerskim w żywym kontakcie. Zbliżały ich poglądy polityczne. Izydor Gulgowski, twórca skansenu we Wdzydzach, ze swoją Teodorą – siostrą księdza Fethke, proboszcza z Wiela. Oni to we Wdzydzach Kiszewskich zakupili ziemię i starą zrębową, stupięćdziesięcioletnią chatę. Zapełniali jej wnętrze przedmiotami sztuki użytkowej i ludowej, na które złożyły się dawne sprzęty i wyroby codziennego użytku. To Gulgowskiemu zawdzięczam zamiłowanie do zbierania i kolekcjonowania. Tylko, że ja moje zbiory przekazałem siostrom Urszulankom, a jego spłonęły z całą chatą w latach trzydziestych. Zaradna Teodora, wówczas już wdowa, odbudowała dzieło swego męża. Pamiętam wizyty Aleksandra Majkowskiego, pisarza, przywódcy ruchu Młodokaszubów, lekarza z zawodu, dla którego praktyka medyczna była okazją i pretekstem do szerokiego kontaktu ze społecznością kaszubską. Cel jego działania był bardzo jasno określony: walka z germanizacją poprzez tworzenie rodzinnej, pełnowartościowej inteligencji i może właśnie dlatego udało mu się tyle osiągnąć. Hasło: „bracia Kaszubi bądźcie sobą” znajdowało odzew w działaniu osób oddanych mu bezgranicznie. Pamiętam Antoniego Abrahama zwanego „królem” Kaszubów i to z czasów, gdy krążył po całym Pomorzu gdańskim, czego wymagał wykonywany przez niego oficjalnie zawód domokrążcy. Antoni miał przedstawicielstwo wytwórni maszyn do szycia Singer i Neidlinger. A był to znakomity wprost pretekst, dla jego właściwej działalności – agitacji politycznej na rzecz polskości Kaszub. Przy okazji kolportował prasę polską, a zwłaszcza „Gazetę Gdańską”, której był korespondentem. Pamiętam, jak wesoło podśpiewywał Trzy razy w tygodniu we Gdańsku wychodzi I to nam donosi, co nas tu obchodzi Co nas na Kaszubach i cieszy, i rani – Czyn dobry pochwali, a zły zawsze zgani”,. Był w stałym konflikcie z policją. Władze pruskie wytoczyły mu kilkadziesiąt procesów, ale on „rwał kajdany”, „łamał bat”. Bywał u nas Tomasz Rogala, który z Abrahamem pojechał do 20 Paryża, brat Wicka Rogali, wielewskiego barda, śpiewającego z akompaniamentem cytry. Znałem ich osobiście. Pamiętam księdza Józefa Wryczę, pierwszego pomorskiego kapelana, legendarną postać z Zaślubin Polski z Morzem. Na tej uroczystości w Pucku, pamiętnego dnia 10 lutego 1920 roku był mój ojciec z najstarszym bratem Romanem. Ja miałem wówczas sześć lat... Była zima, padało, zostałem w domu. Widzę, jak dziś księdza Wryczę w mundurze pułkownika, gdy przyjeżdżał do nas z pobliskiego Wiela, gdzie był proboszczem. Jowialny, nawet dowcipny, ale zdyscyplinowany. Był podobnie jak mój ojciec zwolennikiem Dmowskiego. Obaj popierali Narodową Demokrację. K. W.: Jest ksiądz prałat jedną z nielicznych osób, które mogły już w młodości obcować z tak ciekawymi osobistościami. Która z tych postaci zapadła księdzu w pamięci? Ks. H. J.: Ksiądz Leon. Leon Heyke, był duchownym przewodnikiem rodziny. Przychodził do naszego domu, bywało i kilka razy dziennie. Siadał w swym ulubionym wiklinowym fotelu i czytał nam swoje wiersze lub fragmenty poematów. Dobrogost i Miłostawa o czasach Świętopełka, księcia kaszubskiego, ojca Mściwoja. Opowiadał niezliczone anegdoty, tzw. „szołobułki” – Katilina, Mądry Dęga, August Szloga. Byłem wdzięcznym słuchaczem jego kaszubskich opowieści. K. W.: Dom otwarty stwarzał okazję do spotkań z elitą działaczy kaszubskich. Była to chyba ważniejsza edukacja, niż szkolna? Ks. H. J.: Cztery klasy „ćwiczeniówki” to był czas stateczności. Bez dowcipów, bez wybryków i ostrych żartów. K. W.: A więc inaczej niż w gimnazjum? Ks. H. J.: (Chwyta się oburącz za głowę). Mimo poważnej nauki, poważnych przedmiotów z greką i łaciną na czele (bo było to gimnazjum staroklasyczne) spłatanie komuś figla, zrobienie psikusa; dowcipy, żarty, śmieszki były moją specjalnością. W dwunastym roku życia, odkryłem w sobie cechy przywódcze, a jednocześnie nieodpartą potrzebę indywidualnych wybryków, popisów, występów. K. W.: Psychologia kojarzy to z wybitną inteligencją. 21 Ks. H. J.: (Uśmiecha się do własnych myśli). Być może, ale ta „wybitna inteligencja” napytała wszystkim biedy. Ja byłem wszędzie. „Wszędobylski” na mnie mówiono. Poza tym lubiłem i umiałem naśladować. Czasem robiłem to delikatnie, bez złośliwości, czasem niestety karykaturalnie, grubą kreską, prześmiewczo i rubasznie. (Śmiech) Przedrzeźniająco. No, taki już byłem. Nie chciałem nikogo dotknąć. Co najwyżej rozśmieszyć kamratów i samemu się przy tym ubawić. Cóż, dyrektor gimnazjum Jan Kontek, przechadzający się z nierozłącznym, pobrzękującym pękiem kluczy, który naprawdę bardzo mnie lubił, wezwał pewnego dnia ojca i z powodu mojej „nieokiełznanej żywiołowości” zaproponował przeniesienie mnie, choćby na rok do innej szkoły. K. W.: A cóż go do tego skłoniło? Ks. H. J.: (Stanowczo) Moje specyficzne, jak na uczniaka, poczucie humoru. K. W.: Przeniesienie do innej szkoły okazało się metodą nadzwyczaj nieskuteczną. Poczucie humoru pozostało niezmienne do dziś. A jak wyglądało blisko 70 lat temu? Ks. H. J.: (Śmieje się serdecznie). Profesor matematyki Borys Gieorgiewski, stary kawaler, był tak charakterystycznym, więc łatwym do naśladowania typem, że nie mogłem sobie odmówić „zrobienia” Borysa. Z pochodzenia chyba Ukraińca. Borys trochę niedbale ubrany, z wąsikiem i małą bródką, miał wadę wymowy, seplenił. Pewnego dnia nie przyszedł na zajęcia. Była więc wolna lekcja. Zostaliśmy sami, właściwie każdy robił co chciał. K. W.: Jak się domyślam rej wodził Hilary. Ks. H. J.: Wołali na mnie Hilek. K. W.: Niewinnie. Ks. H. J.: To tylko pozory. Nastroszyłem sobie włosy. Inkaustem domalowałem wąsik i bródkę. Zacząłem chodzić po klasie, naśladując Borysa. Śmiech i oklaski kolegów ośmieliły mnie do tego, by prowadzić lekcję, stojąc, żeby było weselej przy katedrze. To z pewnością musiało być zabawne. Salwy śmiechu zaniepokoiły dyrektora. Gdy w drzwiach ukazał się Jan Kontek, oczywiście z pękiem rozdzwonionych kluczy, klasa zamarła z przerażenia, a ja dalej tłumaczyłem zadania, sepleniąc bardziej niż sam Borys. 22 – A co ty Hilary robisz tak wysoko? – krzyknął dyrektor z nieznaną nam dotąd siłą głosu. Ledwo przełknąłem ślinę i ściśniętym ze strachu gardłem wychrypiałem: – Ja ich właśnie uspakajam. Wiedziałem, że posunąłem się za daleko. Zwłaszcza, gdy usłyszałem: „Uważaj, żeby ciebie nie uspokoili”. (Ksiądz śmieje się w przekonaniu, że to przecież zupełnie niemożliwe). Miałem mnóstwo kolegów, Alfons Fliskowski, Hubert Plichta, Julian Dalecki, Władysław Szulta, Ambroży i Paweł Dyker, Marian Koliński, Edmund i Władysław Wysieccy, Teodor Pelpliński, późniejszy kleryk umęczony przez okupanta. Niektórzy żyją do dziś. Mieszkają również w Gdyni. To właśnie od nich postanowił odseparować mnie dyrektor. K. W.: Lecz zanim do tego doszło udało się jeszcze parę razy rozbawić przyjaciół. Ks. H. J.: No tak. Myśmy to mieli we krwi. A jeszcze weselej było kiedy lekcja matematyki odbywała się w sali rysunkowej, gdzie za szafami było tyle miejsca, że mogłem się tam sam schować z kolegą. Borys wyciąga notes i jako pierwszego do odpowiedzi wzywa akurat mnie. Właśnie tego chciałem uniknąć, by posiedzieć trochę dłużej za szafą i pomóc ewentualnie innym kolegom przy odpowiedzi. Więc gdy usłyszałem moje nazwisko, wysunąłem głowę zza szafy i szepnąłem: „nie ma, nieobecny”. Borys zrobił tak duże oczy, że cała klasa ze śmiechu pokładała się na ławkach. K. W.: Rozumiem, że profesor Borys był „ulubionym” nauczycielem księdza. Ks. H. J. (Machając ręką). A profesor Kossakowski, matematyk? Zgłosiłem się, zresztą na jego wyraźne żądanie z pokazaniem czegoś „zjawiskowego”. Pochwaliłem się, że potrafię przyczepić na małej szpileczce mocno nasiąkniętą gąbkę do ścierania tablicy. Z tym, że ktoś gąbkę musiał przytrzymać. I tu był ukryty podstęp. Zgodził się na to sam profesor, nie przeczuwając, że jest to kawał. Kiedy trzymał gąbkę wysoko podniesioną ręką, przycisnąłem ją do tablicy, a woda spłynęła do nauczycielskiego rękawa. Klasa ryknęła śmiechem, a profesor wylewał wodę z rękawa, jak z miejskiej pompy. Na szczęście nie obraził się. (Ksiądz nagle poważnieje). Wypada wspomnieć, że była to jego ostatnia lekcja w Kościerzynie. Został przeniesiony do Szkoły Morskiej w Gdyni, gdzie we wrześniu 1939 roku zginął z rąk okupanta. Pamiątkowa tabliczka wisi w przedsionku naszego kościoła. K. W.: Śmiech poprzez łzy... 23 Ks. H. J.: Tak, wspominam dziś to wszystko z dużym sentymentem. Łacina, greka – profesor Wrembski. Pochodził ze Lwowa, lecz zagnieździł się w Kościerzynie i dobrze czuł się wśród Kaszubów. Przyrosło do niego słówko „tedy”, którego bardzo nadużywał (Ksiądz znów się śmieje). „Dzisiaj tedy Wergilego będzie tedy czytał Dyker Paweł. Tedy”. Nie mogliśmy powstrzymać śmiechu. I czytaliśmy „tedy” Wergiliusza po swojemu. „Arma virumque cano, tedy Troiae qui primus ab oris”... czy też pieśń Horacego: „Exegi monumentum, tedy aere perennius”. A profesor na to: „Ty się nie ucz łaciny tedy, tylko idź tedy przed magistrat i tedy dużą miotłą fajt, fajt, fajt, zamiataj. Tedy”. (Ksiądz przekomicznie parodiuje nauczyciela). Wszyscyśmy się przy tym doskonale bawili, było naprawdę wesoło. K. W.: I nic dziwnego, gdy przewodził temu wszystkiemu Hilary. A imię to z greckiego hilaros, z łacińskiego hilaris oznacza człowieka o radosnym i pogodnym usposobieniu. Potwierdza to horoskop dla urodzonych 3 kwietnia. „Jest to człowiek słoneczny, przeznaczony do kierowania innymi i wywierania na nich swego wpływu i poddawania otoczenia pod swą władzę”. Być może stąd właśnie biorą początek owe cechy przywódcze. Ks. H. J.: Byłem wówczas w pierwszej klasie gimnazjum, pod silnym wpływem lektur. Nie zawsze szkolnych. W gronie najbliższych przyjaciół obowiązkowy kanon to Winnetou Karola May’a, Ostatni Mohikanin Coopera, a właściwie cały Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka. Takie też nosiliśmy imiona. Spotykaliśmy się głównie w lesie, uzbrojeni w gałęzie i kije. Prowadziliśmy walki... na szyszki. Czasem tylko fruwały kamyki. Walczyliśmy zwykle do pierwszej krwi. Więc myślę, że dyrektor Kontek miał rację, proponując przejście do innej szkoły. K. W.: Wybór padł na Chełmno. Ks. H. J.: Gimnazjum męskie w Chełmnie im. Kazimierza Jagiellończyka było szkołą średnią typu klasycznego, to znaczy, że prócz wszystkich przedmiotów obowiązujących w gimnazjum ogólnokształcącym ze szczególną troskliwością uczono łaciny i greki. W Chełmnie wcześniej kształcił się mój najstarszy brat Józef. Jako zamiejscowy zamieszkałem w konwikcie biskupim, gdzie zapewniano mieszkanie i wyżywienie. To miejsce do dziś kojarzy mi się z zapachem czosnku, którego w nadmiarze używał ksiądz Jęczmionka. Przebiegaliśmy obok jego drzwi, chcąc jak najszybciej ominąć chmurę czosnkowej woni unoszącej się na korytarzu. 24 Konwikt ufundowany przez księdza dr. Pobłockiego istniał od 1900 roku. Prowadziły go siostry Szarytki, a nadzór sprawował kapelan klasztorny ksiądz Krzyszkowski. Wcześniej przebywał tu Konstanty Dominik, późniejszy biskup i Sługa Boży. Również i ta postać często pojawia się w moim życiu. K. W.: Była to szkoła o długiej i pięknej tradycji... Ks. H. J.:... i stojąca na naprawdę wysokim poziomie. Nauczycielom i wychowawcom zależało na przygotowaniu młodych ludzi do życia obywatelskiego. Uczono uprzejmości, życzliwości i uczynności, poszanowania dla osób starszych, opiekowania się młodszymi i słabszymi oraz dzielenia się z potrzebującymi. Choć niektóre fakty, jak je sobie po latach próbuję ułożyć w fabularną całość przeczą tym ideom. Młodziutkie państwo mimo dyktatury sanacji, czemu mój ojciec zdecydowanie się sprzeciwiał, miało ustrój demokratyczny i było wielopartyjne. Uczono śmiałości, odwagi cywilnej, nawet współrządzenia poprzez samorząd szkolny. Wójt, sekretarz, skarbnik. Otóż właśnie. Tak się zdarzyło, że właśnie mnie koledzy wybrali na wójta, czyli reprezentanta młodzieży przed nauczycielami. Było to dla mnie, przybysza z innego miasta wielkie wyróżnienie. Wyraz koleżeństwa, znak zaufania. Wybrali mnie, bo widzieli pogodę ducha, spryt, odwagę przeciwstawiania się wychowawcy w sprawach klasy. Lecz co się okazało? (Ksiądz wstaje, podchodzi do ściany, zdejmuje oprawione w szkło tableau, podaje mi obraz „umarłej klasy”. Półokrągły szereg nauczycieli, trzy proste szeregi uczniów. Maturzyści 1934 roku). To ten, Józef Wendlandt, łacinnik, opiekun klasy, który trzymał w szkole „przednią straż”, a więc „ramię sanacji” (Ksiądz wskazuje tę postać, palcem uderzając rytmicznie w szkło). Zbliża się do mnie i szepce do ucha: „masz natychmiast zrezygnować”. I wychodzi z klasy. On znał moje poglądy. Znał też ich źródła. Był do mnie uprzedzony, bo nie chciałem wstąpić do „straży przedniej”. Cóż było robić, złość mnie brała, ale musiałem ustąpić. Wybrano „neutralnego” Józefa Kwiatkowskiego. (Ksiądz pokazuje kolejno kolegów). Wacław Padee, Paweł Głowacki, Kazimierz Jeliński to była konkurencja dla Stronnictwa Narodowego. A ja należałem do tajnego klubu tego stronnictwa. Na szczęście popierali mnie dyrektor gimnazjum Antoni Wantuch i August Rozentretter, nauczyciel gimnastyki, bratanek biskupa. Dyrektor Wantuch nazajutrz po tym całym nieprzyjemnym zajściu spotyka mnie na korytarzu i mówi: „Ja wiem jakie miałeś zdarzenie z opiekunem klasy. Przeżyjemy to, przeżyjemy”. Także ksiądz prefekt Jan Manthey – brat Franciszka, późniejszego mojego profesora z seminarium duchownego, a także profesor Walerian Siuda – matematyk, zwolennik ścisłego myślenia i namiętny 25 szachista popierali mnie, a mimo to wójtem klasy nie zostałem. Wracając do szachów – od wczesnej młodości poznawałem tajniki tej najstarszej i najbardziej rozpowszechnionej gry świata. W zawodach szachowych zdobywałem zazwyczaj czołowe miejsca. Muszę przyznać, że w pierwszych miesiącach to, czym żyło środowisko chełmińskie było mi zupełnie obce. K. W.: Dlaczego? Ks. H. J.: Cierpiałem na coś w rodzaju kompleksu niższości. Dopiero sukcesy między innymi w szachach, w piłce nożnej, siatkówce, koszykówce, kolarstwie i ping-pongu, udane zbiórki harcerskie, wyniki w nauce pomogły mi pozbyć się, w pewnym stopniu oczywiście, nieśmiałości. K. W.: W czasach gimnazjalnych księdza Chełmno obchodziło uroczystości 700-lecia nadania praw miejskich. Ks. H. J.: Było to w roku 1933. Pamiętam huczne defilady i parady wojskowe. W mieście stacjonował Pułk Strzelców Konnych, Kaszubski Pułk Piechoty i Szkoła Kadetów, druga obok Lwowskiej. Pamiętam przemarsz orkiestry gimnazjalnej ulicami miasta, gazowe latarnie świecące błękitnym blaskiem. Chóry szkolne, młodzież w mundurkach, sportowców, harcerzy, maszerujące Towarzystwo Tomasza Zana, Sodalicję Mariańską. Chełmno do dziś jawi się w mojej pamięci tak, jak je określił biskup Okoniewski – „Święte miasto północnej Słowiańszczyzny”. Proszę zwrócić uwagę, że założycielami miasta byli Krzyżacy, których rodowód sięga Jerozolimy, a stary ogród jest podobnie zlokalizowany na wzgórzach, jak Jerozolima i Rzym. W końcu XVI wieku pojawił się tu ksiądz Piotr Skarga, nawracając na wiarę katolicką ówczesnego kasztelana – Podskarbiego Wielkiego Koronnego i Pruskiego. Z Chełmna udał się Skarga do Pucka, gdzie nawrócił Wejhera, od młodości wychowanego w luteranizmie. K. W.: W tym samym 1933 roku przypada 250 rocznica odsieczy króla Jana III Sobieskiego... Ks. H. J.:... który jako starosta chełmiński wzywał Kaszubów do obrony chrześcijaństwa pod Wiedeń. K. W.: Znany jest poemat Hieronima Derdowskiego z Wiela „Kaszubi pod Wiedniem”. 26 Ks. H. J.: Tego „kaszebszcziego łgorza” wystawiał Wick Rogala w swoim wielewskim teatrzyku. Gdy przebywałem w Chełmnie świetność miasta zaczęła przygasać pod wpływem kryzysu lat trzydziestych. Znacznie wzrosła liczba bezrobotnych, dochodziło do zamieszek i starć z policją. Organizacje charytatywne założyły dla najuboższych „kuchnię ludową”, wydając obiady i kolacje. Dla mnie było to ważne doświadczenie. Próbowałem je wykorzystać we wczesnych latach powojennych. K. W.: A egzamin maturalny... Ks. H. J.: Matura... (Ksiądz podnosi obie ręce w górę jakby się modlił lub poddawał) muszę przyznać, że to było dla mnie ciężkie przeżycie. Jak już powiedziałem, nie wszystkich nauczycieli miałem za sobą, z powodu moich przekonań politycznych. A uczniowie... ha, ha, ha, (kiwa głową) na pewno byli pilniejsi ode mnie. Pamiętam ten letni czerwcowy dzień 1934 roku. Z samego rana poszedłem do fary przed cudowny obraz Najświętszej Marii Zawsze Płaczącej. Trzynastowieczna polichromia na drewnie zawsze robiła na mnie niezwykłe wrażenie. Maria z rękoma wyciągniętymi ku górze o oczach pełnych bólu, wzniesionych ku niebu. Gorąco się modliłem. Dałem na ofiarę 5 złotych. Pamiętam brzęk srebrnej monety wrzuconej do skarbony. I radość, kiedy zdałem. Podrzucałem swą czapkę maturalną (odziedziczoną po dr. Drążkowskim, maturzyście tegoż gimnazjum z 1904 roku) wysoko, wysoko, wcale nie starając się jej złapać, choć według zwyczaju przez trzy najbliższe miesiące miała świadczyć o moim pierwszym życiowym sukcesie. Dwa lata temu czapkę maturalną przekazałem Muzeum Sióstr Urszulanek w Orłowie, dołączając ten maturalny rekwizyt do zbiorów moich pamiątek. K. W.: W tym czasie w Gdyni, która stała się nowoczesnym miastem z najnowocześniejszym portem na Bałtyku, znany polski malarz marynista – Marian Mokwa otwierał Galerię Morską (byłe kino „Atlantic”). Galeria stanęła w pobliżu miejsca, w którym ksiądz prałat za 20 lat rozpocznie budowę największej świątyni w naszym mieście. 27 PÓJDŹ ZA MNĄ, K. W.: Jest taki moment w świadomości każdego człowieka, w którym wszystko się zaczyna, w którym zaczyna się nasze własne, jedyne, niepowtarzalne życie, z którego początek bierze nasza świadomość, kiedy zaczynamy się sami dla siebie. Ks. H. J.: (Długa chwila milczenia) Tak... to bardzo intymny temat, własny, ale co było na początku... K. W.: Słowo. Ks. H. J.: Jak było na początku... teraz i zawsze i na wieki. Tak właśnie i na dobrą sprawę nic się nie zmienia. Ja raczej odczuwam trwanie. Ale tu, jak się spodziewam, chodzi o moment obudzenia pamięci, o początek jaźni (znów długa chwila zamyślenia). Tak, tak, oczywiście (wyraźnie się ożywia). Zima, śnieg, ciemność rozświetlana tylko płomykiem świecy. Matka trzyma mnie za rękę. Ja trzymam świecę, oprawioną w kolorowe witrażowe szkiełka. Za nami idą siostry i bracia. Idziemy w ciszy na roraty, śnieg chrzęści pod stopami. Na śniegu kładą się nasze cienie. Na niebie migocą gwiazdy. K. W.: „Niebo gwieździste nade mną...” Ks. H. J.: Nie, nie. Kanta jeszcze wówczas nie znałem. Matka prowadziła nas na roraty. Bardzo wcześnie. Przed wschodem słońca. Szliśmy z naszego majątku w Szydlicach do kaplicy Najświętszej Panny Anielskiej. To jest początek mojej świadomości. Od tego się zaczynam. K. W.: Od tego zaczyna się również rodowód mistyczny, choć ostateczny wybór nastąpił kilkanaście lat później. Jak dojrzewało to słowo, które było na początku? 28 Ks. H. J. Oboje rodzice, jak już wcześniej powiedziałem byli bardzo religijni, więc moją świadomość mistyczną, kształtowała atmosfera domu. Zwyczaje, sposób odnoszenia się, wspólne modlitwy, zwłaszcza wieczorne, wspólne posiłki zawsze rozpoczynane modlitwą... Wizyty księdza Leona Heyke, a potem szkoła, prefekci, ksiądz Tadeusz Glemma – późniejszy profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, ksiądz Józef Grochocki, po wojnie rektor Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie, wspomniany wcześniej ksiądz Jan Manthey późniejszy dyrektor Archiwum Watykańskiego w Rzymie. Wreszcie konwikt w Chełmnie. Tak więc wybór kapłaństwa był niejako naturalną konsekwencją wychowania Kaszuby-Polakakatolika. K. W.: Od kiedy zaczęła dojrzewać myśl o kapłaństwie? Kiedy po raz pierwszy usłyszał ksiądz głos powołania? Ks. H. J.: Pierwsza myśl o sakramencie kapłaństwa pojawiła się w czasie młodzieńczych spotkań z księdzem Heyke, człowiekiem o wielkiej, otwartej duszy. Imponował mi stanowczością, podziwiałem jego wiedzę, zachwycał mnie jego talent poetycki, łatwość wypowiadania się, umiejętność dobierania słów, formułowania myśli. Przebywanie w jego towarzystwie pobudzało moją chęć poświęcenia się stanowi kapłańskiemu. Był absolwentem Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie. Widziałem, jak w jego przypadku powołanie prowadziło do własnego uświęcenia. Jego kapłaństwo okazywało bliźnim pomoc w drodze do Boga. Ta motywacja była również pobudką mojego powołania. Potem myślałem o tym coraz poważniej, lecz nie zwierzałem się z moich myśli. Nikomu. Nawet przed maturą podałem jako dalszy etap kształcenia Wydział Matematyczno- Przyrodniczy Uniwersytetu Poznańskiego. Kapłaństwo to była moja wielka tajemnica. K. W.: Komu pierwszemu zwierzył się ksiądz z wyboru? Ks. H. J.: Ojcu. Przyjechał na odwiedziny do Chełmna, wczesną wiosną 1934 roku. Nie mieszkałem już wówczas w konwikcie, lecz na stancji u pani Klementowskiej, matki młodego kapłana. Był to czas Wielkiego Postu, rekolekcji z księdzem Janem Mantheyem, poświęconych postaci św. Józefa, jako opiekuna Marii i Świętej Rodziny. Imię Józef bliskie było także i mojej rodzinie, nosił je najstarszy brat, moja druga matka miała na imię Józefa... Ksiądz Manthey przedstawił tę świętą postać jako oblubieńca Marii Panny. Charakteryzował 29 Józefa wraz z jego ludzkimi słabościami – mówił o tym jak wzbraniał się przed przyjęciem brzemiennej, jak walczył ze sobą, a następnie jakim był oddanym opiekunem, żywicielem, prawdziwym ojcem. Bóg dodał mu sił. K. W.: Joseph – znaczy „Jahwe doda”. Ks. H. J.: Brawo. Byłem zafascynowany tą postacią. Urzekło mnie jej posłannictwo. Przyszedł dzień 19 marca, dzień patrona wszystkich mężczyzn i ojców. Utwierdziłem się w moim wyborze. Poszedłem do kaplicy św. Józefa vis a vis dworca kolei żelaznej, przy wielkim parku. Przyroda budziła się do życia, a ja rozmyślałem o posłannictwie. Klęczałem wpatrzony w naturalnej wielkości postać św. Józefa, trzymającego piłę do drzewa, które tak wiele miało znaczyć w życiu jego Syna. Vir justus – mąż sprawiedliwy, w którym nie ma podstępu. Skromny. Pismo Święte tak mało miejsca mu poświęca. A on tak wiele dokonał w dziele zbawienia. Więc, gdy mój ojciec przyjechał do Chełmna, zadał mi pytanie, czy chcę kształcić się dalej, bo on jest w stanie dalej moją naukę finansować, choć nie był już tak zasobny jak dawniej, wykształcił przecież innych przede mną. Wtedy wyjawiłem moje zamiary. K. W.: Jak zareagował? Ks. H. J.: Nie dowierzał, ale samą myśl przyjął z zadowoleniem. Podobnie matka – była pełna aprobaty. Jedynie najstarszy brat Józef podszedł do mojej decyzji dość krytycznie. Ale on od kilku lat był stypendystą Fundacji Kościuszkowskiej. Pobyt w Nowym Jorku sprawił, że na niektóre sprawy patrzył zupełnie inaczej, przez pryzmat postępu, cywilizacji... Doradzał mi prawo, ekonomię... ale ja pozostałem przy swoim wyborze. Gdy po wizycie odprowadzałem ojca na dworzec w Chełmnie, przez dobrze znany park z kaplicą św. Józefa, byłem pewien swego. K. W.: Pojawiały się także chwile zwątpienia? Ks. H. J.: (Robi duże oczy). Tak... no, tak. Także obawy. Nie były to łatwe czasy. Ani bezpieczne. Zwłaszcza druga połowa lat 30. Niemcy. Hitler. Iluż moich konfratrów zginęło? I to zaraz na początku. Złożyli daninę własnego życia. Wśród wielu, którzy odeszli do Pana był także ksiądz Leon Heyke. Został aresztowany kilka dni po wybuchu wojny. Przeszedł 30 więzienie i hitlerowską katorgę. W październiku 1939 roku z grupą trzydziestu księży wywieziony został do Lasu Szpęgawskiego. Musiał sam sobie kopać grób. K. W.: Tymczasem dobiegało końca lato 1934 roku. Ks. H. J.: Tak, wakacje spędzałem dość beztrosko, po dobrze zdanej maturze. Byłem instruktorem drużyny harcerskiej. Wędrowaliśmy po Szwajcarii Kaszubskiej. Czy można wyobrazić sobie piękniejsze miejsce? Do Pelplina pojechałem pod koniec wakacji, po obozie, w tak zwanym ostatnim terminie. Przyjmował mnie ksiądz Kazimierz Bieszk ówczesny wicerektor Wyższego Seminarium Duchownego. Był bardzo zaskoczony tak późnym zgłoszeniem. Długo kiwał głową. Nie był pewien, czy wobec tak dużej ilości kandydatów mam jakąkolwiek szansę. K. W.: Tak wiele było powołań? Ks. H. J.: 140 zgłoszeń, a miejsc tylko 35. K. W.: Czy był ksiądz egzaminowany wstępnie? Ks. H. J.: Nie, egzaminów wstępnych do Seminarium wówczas nie było. Przyjęcia odbywały się mocą decyzji biskupa Okoniewskiego na podstawie zebranych świadectw i opinii. K. W.: Biskup Stanisław Wojciech Okoniewski był pierwszym po wielu latach niewoli polskim arcypasterzem na Pomorzu. Wielki to orator, niezrównany kaznodzieja, wzorujący się na homiletyce księdza Piotra Skargi. Ks. H. J.: Istotnie niezrównany. Mówiono o nim: „książę kościoła”. a poza tym apologeta polskiego morza. Od niego właśnie otrzymałem zawiadomienie o przyjęciu do seminarium. Sądzę, że opinie księdza Heyke z Kościerzyny były decydujące. Otrzymał potem propozycję objęcia stanowiska rektora seminarium, po ustąpieniu księdza Franciszka Różyńskiego, ale z niej nie skorzystał. Sądzę, że zaważyło na moim przyjęciu również dobre słowo księdza Jana Mantheya z Chełmna. Pozostali kandydaci zostali skierowani do seminarium w Wilnie, Warszawie i Łodzi. Tam było mniej powołań. 31 K. W.: Od czego zaczęła się nauka w seminarium? Ks. H. J.: Od rekolekcji. Prowadził je ojciec duchowny Seminarium, późniejszy proboszcz w Kościerzynie Hugo Ruchniewicz, asceta. Przed nim funkcję tę pełnił sam biskup Konstanty Dominik. Pamiętam to jego wielokroć zadawane pytanie powtarzane za świętym Bernardem „Ad quid venisti”? „Po co tu przyszedłeś”? No i rady: jeśli ktoś jest niepewny, waha się, wątpi lub nie ma przekonania, lepiej żeby od razu zrezygnował. Studia teologiczne nie należą do najłatwiejszych. Stąd szczególnie na początku tak silna potrzeba uświadomienia sobie tych wszystkich niezbędnych znamion i warunków: wolnej woli, odpowiedniego zdrowia, absolutnej chęci poświęcenia się służbie bożej, bez szukania przygód czy dobrobytu w kapłaństwie. K. W.: Jak dziś wspomina ksiądz wykładowców? Ks. H. J.: Muszę przyznać, że miałem w życiu szczęście do nauczycieli. Rektorem był wówczas ksiądz profesor Józef Rozkwitalski, pedagog, zwolennik tzw. „szkoły twórczej” opartej na najlepszych wzorach Johanna Heinricha Pestalozziego. K. W.: Nieniszczącej spontanicznego, indywidualnego rozwoju człowieka. Ks. H. J.: Wychowanie według Pestalozziego miało pomóc odchodzeniu od naturalnego stanu, nacechowanego egoizmem, do stanu społecznego, a następnie do stanu moralnej autonomii wypływającej z moralnego poznania. Moralistą, to znaczy profesorem wykładającym teologię moralną był ksiądz profesor Franciszek Raszeja. Przygotowywał nas do pracy w konfesjonale. Konkretne, życiowe przykłady, wskazania, środki. Jak podejmować rozmowę z penitentem, jak go przekonywać, jak nakłaniać do podejmowania decyzji. Ach, to był wybitny praktyk. Podobnie, jak ksiądz profesor Kazimierz Bieszk –liturg i historyk Kościoła, wykładowca homiletyki. Prekursor Soboru Watykańskiego II w dziedzinie odnowy liturgii. Dla kleryków wyższych kursów opracowywał Msze Święte „coram populo”, to znaczy twarzą do ludzi. Już wtedy. Kilkadziesiąt lat wyprzedzając dzisiejszy zwyczaj. Biskup Okoniewski wiedział o tym, co więcej – akceptował tę praktykę. Wysoki, postawny, wzbudzający zaufanie, obdarzony pięknym, donośnym, dobrze ustawionym głosem. Siwiuteńki. Taki „młody staruszek”. To pamiątka z pierwszej wojny światowej, kiedy na froncie i pod wrażeniem artyleryjskich wystrzałów osiwiał. 32 Pamiętam ćwiczenia retoryki w katedrze pelplińskiej. Każdy z nas przygotowywał kazanie i wygłaszał je w obecności profesorów i kleryków. Dykcja, intonacja, akcentacja, oddech, pauza, rytm, tempo wypowiedzi, eskalacja głosu, a do tego stosowny gest. Nad tym wszystkim starał się zapanować uduchowiony idealista, a więc nie dający się zadowolić byle czym. Synchronizacja słowa i gestu stawała się dla nas nowym wyznaniem. Program księdza Bieszka zawierał się w poszukiwaniu nowych form kazania. Jego zdaniem wiek XIX i lata następne wpłynęły na przemianę psychiki człowieka. Rozwój życia społecznego przyjął olbrzymie tempo. Zwiększał je postęp w naukach. Wszystko to razem rodziło pewien niepokój ducha i niecierpliwość. Świat patriarchalny zaginął lub na naszych oczach ginie. Życie nabiera coraz to nowych form. Przeobraża się wewnętrzna postawa człowieka. I ona wymagała również przeobrażeń w homiletyce. Pamiętam upór z jakim ksiądz profesor uświadamiał nam konieczność, „by kaznodzieja ujrzał siebie samego w sądach swoich słuchaczy”. Poza tym był zdania, że o formie kazania powinno decydować przeżycie, a więc emocje. Przekonywał nas, że z kazaniem „trzeba chodzić, jak kura z jajkiem” donosić je do końca. Osobie księdza Kazimierza Bieszka poświęciłem pracę magisterską w Uniwersytecie Warszawskim pt. „Dorobek homiletyczny księdza prałata dr Kazimierza Bieszka, profesora Seminarium Duchownego z Pelplina”. Pragnąłem tuż po wojnie pokazać Warszawie, jakich mamy wspaniałych ludzi na Pomorzu. Wojnę przeżył w Niemczech, jako kapelan sióstr zakonnych. Zmarł tragicznie już po zakończeniu działań wojennych, po procesie norymberskim w 1946 roku. Był to dla nas wszystkich olbrzymi cios. Pięknie wyraził się ksiądz Franciszek Manthey o tej przedwczesnej śmierci, mówiąc, że mu „serce pękło”. I tak musiało być rzeczywiście. Ksiądz profesor Kazimierz Bieszk nie wytrzymał naporu emocji zła. Ach, jak on przemawiał, jak on kazał, jak przeżywał. Nieważne było co mówił i jak mówił, ale ważne było, że to on mówił. Od niego biło światło religijne, rozjaśniające coś w duszy słuchacza. Ludziom strapionym zwykł robić krzyżyk na czole. Prosił nas, byśmy korzystali z tej misji kapłańskiej. Przywykłem do stosowania tego znaku. Od ponad pięćdziesięciu lat czynię to niejako w spadku po księdzu Kazimierzu Bieszku. Logika jako nauka o sposobie jasnego i ścisłego formułowania myśli, o regułach poprawnego rozumowania i uzasadnienia twierdzeń była w rękach księdza profesora Franciszka Mantheya. Wykłady prowadził w sposób niezwykle dowcipny, przytaczał anegdoty, bawił nas aluzjami, nierzadko także na swój temat. Twierdził: było dwóch braci Mantheyów z Brodnicy. Jan (mój prefekt z Chełmna) i Franciszek. Jeden najstarszy, drugi najmłodszy. Jeden syn ojca, drugi – syn matki. Jeden miał rodowód niemiecki po ojcu, drugi – polski po matce. Z Franciszkiem utrzymywałem bliski kontakt po wojnie. Nie mógł się pogodzić z nową rzeczywistością. 33 Starał się o wyjazd za granicę. Nie było to wówczas takie proste, jak dziś. Załatwiałem mu paszport. Wyjechał do Niemiec. Osiadł w Hildesheim. Był wykładowcą tamtejszego seminarium duchownego. Tam też zmarł i tam jest pogrzebany. Po 1956 roku Urząd Bezpieczeństwa, który wcześniej zalazł mu za skórę z powodu pobytu jego ojca za granicą, zachęcał go, by wrócił, zapewniał, że może wrócić bez obaw. A on, mimo że bardzo tęsknił i cierpiał z tego powodu, nie skorzystał z „zaproszenia”. Odwiedzałem go w Niemczech... Zachęcał go do powrotu również biskup Ordynariusz Kazimierz Józef Kowalski. Proponował Katedrę Logiki i Religii Porównawczej. Nadaremnie. Ksiądz profesor Antoni Liedtke, późniejszy rektor Seminarium, do dziś żyjący w Pelplinie, wybitny historyk i znawca sztuki kościelnej, który uratował przed grabieżą hitlerowców bezcenną Biblię Gutenberga, uczył nas także zasad savoir-vivru. Opatrzność Boża sprawiła, że w czasie późniejszej budowy kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa w Gdyni nadzorował i otaczał serdeczną opieką powstającą świątynię. K. W.: Którego z wykładowców cenił ksiądz najbardziej, który wydawał się najbliższy mentalnie? Ks. H. J.: (Bez namysłu, zdecydowanie). Ksiądz profesor Franciszek Sawicki, filozof. No, to był geniusz. Mówił tak prostym, zrozumiałym językiem o najtrudniejszych sprawach bytu i niebytu, materii i idei, przestrzeni i czasu, skończoności i nieskończoności. Urodzony w 1877 roku w Godziszowie był nie tylko doktorem teologii i filozofii, ale także protonotariuszem apostolskim, kanonikiem Kapituły Katedralnej w Pelplinie, gdzie zmarł w 1952 roku, gdy ja miałem już za sobą aresztowanie, więzienie i studia na Uniwersytecie Warszawskim. Nigdy mi go nie brakowało tak bardzo jak wtedy. Prócz olbrzymiej wiedzy imponowała mi jego tolerancja. Nikogo nie potępiał za przekonania, czy poglądy na świat. Starał się wykazywać jedynie niesłuszność myślenia np. Schopenhauera, czy Darwina, lecz nigdy nie dyskryminował tych, których system odbiegał od, powiedzmy, egzystencjalizmu chrześcijańskiego. Otrzymałem od niego ze specjalną dedykacją ostatnią jego książkę „Bóg jest miłością”. Tę własną pracę naukową, filozoficzną, eseistyczną życzył sobie włożyć do trumny. I doprawdy nie wiem dlaczego tak niewytrawnego ucznia filozofii jak ja, sobie upodobał. Dlaczego poświęcał mi tyle czasu i uwagi? Myślę o tym od jego śmierci. Filozof i apologeta, marzył tylko o tym, by mieć choć najskromniejszy kącik w niebie. Myślę również, że jeśli szczęściem jest poszukiwanie wiedzy, to ja w Pelplinie naprawdę byłem szczęśliwy. Otrzymałem również od niego kielich i patenę, a także piękny haftowany obraz, naśladujący 34 gobelin, przedstawiający Madonnę z Chrystusem. Obraz ten podarowałem rektorowi Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie, księdzu Wiesławowi Meringowi. Z księdzem Franciszkiem Sawickim miałem również kontakt po wojnie. W 1947 roku przebywał w Gdyni na leczeniu. Przyjeżdżał do niego Roman Ingarden z Krakowa, którego gościłem w Gdyni. Byłem obecny przy ich filozoficznych dysputach w Szpitalu Miejskim u dr. Lorentza. Ksiądz Sawicki był zafascynowany fenomenologią. Przytaczał sądy Ingardena z podaniem strony. (Ksiądz odchyla głowę, jakby leżał, przymruża oczy i naśladuje profesora Sawickiego). „Pan profesor na stronie 147 pisze, że świat może nie istnieć”. Ingarden przyjaźnił się z Edytą Stein, która była asystentką Husserla we Fryburgu jeszcze przed pierwszą wojną. K. W.: Ukazał się właśnie wówczas pierwszy tom „Sporu o istnienie świata”. Jak wspomina ksiądz Romana Ingardena? Ks. H. J.: Bardzo sympatyczny, o wysokiej kulturze. Po gdyńskiej wizycie utrzymywaliśmy kontakt listowy, aż do jego śmierci. K. W.: Domyślam się, że mimo rozlicznych obowiązków kleryka i szerokiego zakresu nauki nie wypełniała ona całego czasu studenta seminarium. Ks. H. J.: Czas wolny przeznaczaliśmy na medytacje i ćwiczenia duch owe oraz zgodnie z zasadą „mens sana in corpore sano” na ćwiczenia sportowe. Wszyscy należeli do „Bratniej pomocy”, a wielu do klubu sportowego. Siatkówka, koszykówka, ping-pong. Zaś w czasie wakacji – obozy harcerskie, nad jeziorami kaszubskimi. W Garczynie pamiętam duży obóz obsługiwany przez kleryków, także na Wołyniu. Wyjeżdżaliśmy na kresy południowowschodnie i tam odbywaliśmy spotkania z greko-katolikami. O jedności ekumenicznej nikt jeszcze wówczas nie słyszał. Organizowaliśmy wypady rowerowe, niekiedy bardzo odległe: do Bydgoszczy czy do Pucka. Ale najmilej wspominam kaszubskie jarmarki, na które w czasie wakacji jeździliśmy rowerami, by bronić braci Kaszubów przed cwaniakami z Kongresówki. Znaleźli sobie oni okazję do łatwego, bo nieuczciwie zarobionego grosza. Nabierali podochoconych piwem i siłą hazardu Kaszubów, bezczelnie oszukując w grach. „Para-nie para”. (Ksiądz wstaje od stołu). Wytłumaczę to na cukierkach, choć oni mieli specjalnie przygotowane do tego oszustwa krążki. Nieważne. (Wysypuje na stół cukierki z dobrze znanej księgi – „Pierwsza pomoc w cierpieniach duchowych”). O co tu chodzi... para 35 (rzuca dwa cukierki) nie para (rzuca jeden), para (dwa) nie para (jeden) itd. Robili to szybko i bardzo sprawnie. W końcu przykrywali to wszystko jakimś materiałem, a skołowany chłop, który na jarmarku sprzedał konia czy krowę, więc miał pieniądze, musiał zapłacić za udział w grze. Jeśli zgadnie – wygra podwójnie. No więc jak jest – para czy nie para? K. W.: Wydaje mi się, że para. Ks. H. J.: Para? (Przykrywa cukierki gazetą). Kładź sto tysięcy (śmieje się jakby wiedział, że przegram). I Kaszubi kładli. Przyglądaliśmy się temu z podejrzeniem, bo zawsze przegrywali. I ty też przegrałeś, choć pewnie jeszcze nie wiesz dlaczego. K. W.: (Liczę, wychodzi cyfra nieparzysta). Przegrałem. Ks. H. J.: (Śmieje się). I oni przegrywali niemałe kwoty. Czasem nie mieli za co wrócić do domu. A cwaniacy, ściągając materiał, podrzucali jeden krążek, wydawało im się, że niepostrzeżenie. Tak jak ja teraz podrzuciłem jeden cukierek. To samo było z kołem fortuny. Potrafili zainkasować spore kwoty, a następnie zatrzymać koło w takiej pozycji, by grający nic nie wygrał. Uprzedzaliśmy o tym Kaszubów naiwnie wierzących w szczęśliwy los. Z czasem zaczęli nas rozpoznawać ciągnący za jarmarkami wydrwigrosze. „Skes sę wiatrzy. Spec się zbliża”, uprzedzali po kaszubsku. Na nasz widok albo zamykali interes, albo zamykali interes, albo ogłaszali przerwę. (śmieje się). Ratowałem braci Kaszubów, ratowałem. K. W.: Jak w tym czasie wyglądały kontakty księdza z rodzinnym domem? Ks. H. J.: No cóż, ojciec wyprzedał majątek. Kształcił dzieci. A to zawsze kosztuje. W prowadzeniu domu o czterech niezależnych mieszkaniach, który nazwał „Eremem”, przy ul. Targowej 1 w Kościerzynie, pomagała mu jego druga żona Józefa. Ojciec zajęty sprawami miasta i powiatu aktywnie działał w wielu stowarzyszeniach. W 1938 roku na skutek jego pracy mogli się osiedlić Misjonarze Świętej Rodziny w Wielkim Klinczu. Mój brat Edmund był klerykiem właśnie w Seminarium Misjonarzy Świętej Rodziny w Łobżenicy. A ja w czasie studiów starałem się być coraz bardziej samodzielny. Pamiętam wyjazd do Olsztyna, a dokładnie do Biskupca, wówczas Bischofsburg, a więc za granicę. Olsztyn leżał wówczas na terenie Prus Wschodnich. Była to może nawet bogatsza społeczność od naszej, kaszubskiej, 36 może i wyżej stali, na pewno lepiej prowadzili swoje gospodarstwa, byli bardziej dokładni i bardziej systematyczni, ale trudni w kontaktach, jacyś sztywni, nieprzystępni. Pojechałem tam na wymianę z pewnym klerykiem z Olsztyna. Józef Reiss, bo o nim mowa, chciał koniecznie nauczyć się polskiego. I to za wszelką cenę. Jakby przeczuwał późniejsze zmiany. Jego matka mówiła tylko gwarą mazurską. Zależało mu na języku polskim. Dopiął swego. Starszy ode mnie o rok, przyjął święcenia kapłańskie w 1938 roju, a po wojnie został wikarym w Kwidzynie. Mnie wybuch wojny uniemożliwił ukończenie studiów, no i święcenia kapłańskie. K. W.: Przyjął ksiądz jedynie tak zwane święcenia niższe. Ks. H. J.: W 1937 roku po trzech latach nauki w Seminarium, a więc w połowie studiów otrzymałem niższe święcenia kapłańskie, z rąk biskupa Konstantego Dominika. K. W.: Sługi Bożego, kandydata na ołtarze. Proces beatyfikacyjny już się rozpoczął. Biskupa Dominika poznał ksiądz już wcześniej, w Chełmnie. Ks. H. J.: Mieszkał w tym samym konwikcie. Poza tym, jako kapelan Sióstr Szarytek, które prowadziły konwikt, bardzo często je odwiedzał. A ja wtedy, jeszcze przed maturą służyłem do Mszy świętej i miałem przywilej podawania pastorału. Poza tym grywałem z biskupem Dominikiem w szachy. Ale on preferował układ jeden przeciw wszystkim. My – gimnazjaliści – kolegialnie, on sam. (Ksiądz uśmiecha się znacząco). Dobry był, trzeba przyznać, ale bywało, że przegrywał. Ale on umiał przegrywać i tym nas ujmował. Święcenia odbyły się w czwartą niedzielę adwentu. K. W.: Jakiż to piękny i dojrzały owoc roratnich nabożeństw we wczesnym dzieciństwie, z udziałem matki i rodzeństwa. Ks. H. J.: Prawda? Teraz jako akolita mogłem już nosić nie tylko świecę roratnią, ale każdą inną i to w obecności biskupa. K. W.: To ostatnie z niższych święceń. 37 Ks. H. J.: Tak. Przedtem ostiariat (kadzidła), lektorat (czytanie) i egzorcyzmy. Lecz najważniejszy wymiar tych niższych święceń, których już dziś się nie stosuje, polegał na inkardynowaniu mnie do diecezji chełmińskiej, przez udzielenie tonsury. Pierwsza tonsura, o czym była już mowa pojawiła się na mojej biednej głowie we wczesnej młodości. Zaś tej prawdziwej tonsury, która symbolizuje koronę cierniową i dzięki której kandydat na księdza staje się człowiekiem kleru, udzielił mi biskup Konstanty Dominik. Przyjęcie tonsury łączyło się z przyrzeczeniem pozostania w diecezji i wiernym wypełnianiem poleceń biskupa. Warunek ten, jak się później okazało stanowił nie lada trudność podczas II wojny światowej, zwłaszcza przed moim święceniem kapłańskim. Lecz odtąd postać biskupa Dominika towarzyszy mi w sposób szczególny. I mimo śmierci jest wciąż obecna w moim życiu. Jej obecność odczytuję poprzez znaki, które być może przez kongregację obrzędów w Rzymie zostaną uznane za cudowne. Po śmierci biskupa Dominika byłem świadkiem jego cudownej ingerencji w kilku beznadziejnych przypadkach. Chorzy odzyskiwali zdrowie w niewytłumaczalny przez medycynę sposób. Niestety, nie mógł pomóc mojemu ojcu, który w kwietniu 1939 roku pożegnał się z nami. I odszedł po nagrodę do Pana. Nie mogli mu pomóc również lekarze. Uremia była wówczas chorobą nieuleczalną. Ojciec bardzo cierpiał. Zatrucie krwi spowodowało, że nie rozpoznawał rzeczywistości. Zostałem wówczas urlopowany z seminarium z uwagi na zbliżającą się, nieuchronną śmierć. W „Eremie” zajmowałem kuchenkę za ścianą pokoju, w którym konał ojciec. Reszta pokoi została wynajęta. Byłem przy nim do ostatnich jego chwil. Uspokajałem, gdy w gorączce i malignie widział tylko przeciwników politycznych. Pozostały po nim gołębie, które hodował z wielką miłością. Była wśród nich parka trzymających się razem ptaszków. Więc myślałem często, że to dwie białe duszyczki matki i ojca, przylatują i odlatują. Chyba wówczas po raz pierwszy odczułem samotność. K. W.: Pogrzeb Jakuba stał się prawdziwą manifestacją. Ks. H. J.: Rzeczywiście był bardzo imponujący. Z licznym udziałem mieszkańców Kościerzyny i okolic, duchowieństwa, stowarzyszeń ze sztandarami, organizacji i kółek, z niemałym gronem przyjaciół, znajomych, rodziny (długa chwila głębokiego milczenia). Miałem wówczas 25 lat. I wtedy dopiero poczułem się dorosły. K. W.: Był ksiądz na piątym roku studiów. 38 Ks. H. J.: Tak, przygotowywałem się do absolutorium – rigorosum. Pisemne prace z kilku przedmiotów złożyć trzeba było po łacinie. Dogmatyka, filozofia, teologia moralna, egzegeza, prawo kanoniczne (ksiądz wstaje od stołu i po chwili powraca z archiwalną księgą wypełnioną dokumentami tego okresu. Są wśród nich fragmenty prac poprawionych i ocenionych przez profesorów seminarium). O, tak kaligrafowałem. To fragment mojej egzegezy z Izajasza. K. W.: Jego imię z hebrajskiego „yesa yahu” znaczy „Jahwe pomocą”. Ks. H. J.: Istotnie Bóg przychodził mi z pomocą przez całą wojnę. 39 MARSZ, MARSZ ZA WROGIEM... K. W.: Ostatnie wakacje przed wojną spędził ksiądz w rodzinnych stronach. Ks. H. J.: Wojna zastała nas w domu, to znaczy matkę, brata Edmunda i mnie. K. W.: Jakie były pierwsze symptomy drugiej wojny światowej w rodzinnych stronach księdza? Ks. H. J.: Wojna wybuchła w piątek. Był to pierwszy piątek miesiąca, więc szliśmy rano do kościoła. Słychać było głównie samoloty. Potem pojedyncze wystrzały. Z daleka widać było dymy. Ale pierwsze oznaki wojny czytelne były o wiele, wiele wcześniej. Mówiło się o tym. To był temat codziennych rozmów... Zwłaszcza wieczornych, na ławce, przed naszą willą „Erem”. Przychodzili znajomi, przyjaciele domu. Ksiądz Leon Heyke zwracał uwagę na organizowanie się niemieckich obywateli Kościerzyny i okolic, zwłaszcza na tyłach restauracji Neumanna. Niemcy byli pod każdym względem znakomicie przygotowani do wojny. A my ufni politykom, nie bardzo wierzyliśmy w jej wybuch. Do miasta Niemcy dotarli 3 lub 4 września, mnie już wówczas w Kościerzynie nie było. K. W.: Los polskich księży od początku wojny był przesądzony. Piaśnica, Las Szpęgawski... Ks. H. J.: Nie byłem jeszcze księdzem. Wojna przerwała moje studia teologiczne, po 5 latach nauki. Ten tragiczny los spotykał także kleryków. Więc wraz z księdzem Marianem Kolińskim, nowo wyświęconym w Pelplinie, wyruszyłem na rowerze z frontem polskich wojsk. Panowało wówczas przekonanie, że armia niemiecka zostanie rozbita i cała ta wojna z pomocą Anglii i Francji skończy się szybciej niż zaczęła. Utwierdzała nas w tym wiadomość frontowa spod Łowicza, gdzie Niemcy dostali ponoć łupnia. W Gołuniu nad Drwęcą przyłączył się ksiądz Jan Skwiercz, członek znakomitego 40 kaszubskiego rodu, z Gruty pod Grudziądzem. Podróżowaliśmy więc we trzech pod ostrym obstrzałem, docierając do Chyliczek koło Piaseczna pod Warszawą, gdzie czas jakiś zatrzymaliśmy się u sióstr Plateranek, prowadzących jedną ze szkół gospodarskich Cecylii Plater-Zyberkówny. Wszystkie plebanie, jakie odwiedzaliśmy po drodze, były przepełnione. W Chyliczkach pomogły nam umiejętności zjednywania ludzi i usilne prośby księdza Jana Skwiercza. Po stwierdzeniu, że jesteśmy tymi, za których się podajemy, zostaliśmy przyjęci do gospodarstwa przy szkole. Pustej, jakby wymarłej. K. W.: Pracowaliście jako robotnicy rolni? Ks. H. J.: I dziękowaliśmy Bogu, że była praca i schronienie. Niestety nie na długo. W połowie września tuż po agresji radzieckiej, ukazało się obwieszczenie władz okupacyjnych, dotyczące Pomorza, o konieczności powrotu do miejsc zamieszkania. Nie było rady, musieliśmy wracać do Kościerzyny, a ksiądz Jan Skwiercz do Gruty pod Grudziądzem. Rowerami dotarliśmy do Świecia. Mostu na Wiśle już nie było. Kursował tylko prom. Jechaliśmy oficjalnie jako osoby duchowne, a więc w koloratkach. Esesman, który komenderował promem nie wytrzymał tego widoku. Podszedł do nas i jednym szarpnięciem zdarł nam koloratki z szyi. – „Verfluchte pfaffen!” krzyknął i koloratki „przeklętych księży” wyrzucił do wody. To było pierwsze „dotknięcie ręki” okupanta. Nie mieliśmy złudzeń. W Kościerzynie czekać nas mogła tylko śmierć. Jak się zresztą później dowiedzieliśmy, byłem na liście gestapo, podobnie, jak moi koledzy z Kościerzyny. K. W.: Wreszcie przyszedł dzień zgłoszenia. Ks. H. J.: Niestety. To było nieuchronne. Poszedłem z moim bratem Edmundem, również klerykiem, do magistratu, w celu zgłoszenia żądanego meldunku. Wchodzę do urzędu, a tam... Józef Willma (ksiądz uśmiecha się delikatnie) ten sam... ten sam. K. W.: Dawny nauczyciel muzyki. Ks. H. J.: Zaangażowany przez Niemców w charakterze tłumacza. Akurat nie było komisarza, więc mógł nas przestrzec przed najgorszym. – Nie meldujcie się, bo oni tylko na to czekają. Wszystkich księży i kleryków już wywieźli. 41 Zostaliście tylko wy. Czekają tylko na was – ostrzegał Willma. A więc ksiądz Leon Heyke już nie żył. Mój Boże, jak dziwnie brzmiały słowa, które zwykł powtarzać za życia. „Kaszubi zrozumieją mnie dopiero wtedy, gdy nie będę już żył”. Jak gorzko... Na drżących nogach wróciliśmy do domu. K. W.: Trzeba było pomyśleć o kryjówce. Ks. H. J.: Wybraliśmy kurnik. Przez sześć tygodni chodziliśmy spać z kurami. W końcu przyszli i po nas. Choć właściwie przyszli po matkę. Przynajmniej oficjalnie. Frontowi żołnierze zakwaterowani zostali w naszej posesji. Wszędzie ich było pełno, w ogrodzie, na podwórzu, w budynkach gospodarczych. To byli zwykli, prości ludzie, raczej biedni i na pewno bardzo głodni. Nie przeszkadzała im nasza obecność. Zupełnie inaczej zachowywał się zorganizowany przez gestapo Selbschutz. Tu już nie było żartów. Ale wysiedlający Selbschutz miał na liście jedynie matkę. Pamiętam, gdy przyszli, matka siedziała na ławce przed domem i czytała jakąś gdańską gazetę w języku niemieckim. Ja z bratem – z zapartym tchem, czekaliśmy w kurniku. – Co pani czyta? spytał jeden nawet niegroźnie. – Wiadomości z frontu. A on na to: – Niech pani tego nie czyta. Szkoda czasu. W tej gazecie wszystko jest kłamstwem. I po chwili dodaje: tylko data jest prawdziwa. Wszystko to wyglądało na razie niegroźnie, a mnie w pamięci utkwiło tylko to zdanie „Tylko data jest prawdziwa”. Powtórzyłem je kiedyś nuż w tak zwanej wolnej Polsce pewnemu prokuratorowi, kiedy ubecy rozbijali Caritas, powołując się na informację z gazet. Żołnierze pokazali listę. Frau Jastak... wszystko się zgadzało. Matka nie stawiała oporu. Wstała i z zimną krwią rzekła: – Mam jeszcze dwóch synów. Wydawało mi się, że cisza, jaka wówczas zapadła, trwała wieczność. Przerwało ją w końcu gromkie „Alle raus”. No i musieliśmy wyjść z kurnika. Wówczas wydawało się nam, że to już koniec. Ale matka lepiej znała życie. Alle raus! Schnell, Schnell! Na spakowanie nie było czasu. Zresztą i tak niczego nie pozwolono zabrać. Tylko osobiste rzeczy. Oznaczało to pozostawienie wszystkiego. Próbowałem w tym momencie zrozumieć apostołów. Cóż to znaczy: „Pozostaw natychmiast wszystko i pójdź za mną...” Zostawiłem wszystko... Mogłem zabrać tylko wspomnienia. Niemcy nie zorientowali się kim jesteśmy. Popędzili nas do fary. Tam, w kościele był punkt zborny. Ścisk, tłok. Akcją kierowało 42 gestapo. Pejcze i pałki ułatwiały im ujarzmienie kaszubskiego ludu bożego. W kościele, który budował m.in. mój ojciec. Co za paradoks. Pomyślałem: „Lepiej, że już nie żyje”. Po kilkunastu godzinach czekania, ciężarówkami przewieziono nas do stacji Wysin. Tu dopiero ładowano ludzi do wagonów towarowych. Pejcze, pałki, kolby karabinów, rozwścieczone psy. Padło hasło: Nach Russland! Do Rosji! Niby na wymianę. K. W.: Czy przez cały czas byliście razem? Ks. H. J.: Na szczęście. Lecz jechaliśmy w nieznanym kierunku. Plotka głosiła, że polskie rodziny mają być wymienione na niemieckie, ale w głębi ducha przeczuwaliśmy o wiele gorszy los. Związek Radziecki, zsyłka. Mimo to dziękowałem Bogu, że to nie Piaśnica, czy Las Szpęgawski. Jedziemy. Zamknięci jak złapana zwierzyna. Na rzeź? Kilka dorosłych osób nie wytrzymało. Zmarło w podróży. Ania Reich, córka młynarza z Lipusza, taka dobra dziewczyna. A ile dzieci? Z głodu, z pragnienia, z wycieńczenia. Trzy dni, trzy noce trwała ta podróż w nieznane i niepewne. Na stacji Niemojki, gdzieś za Siedlcami na Podlasiu zaczęto nas rozdzielać. Nastąpił podział wysiedlonych. W ten sposób trafiłem do Rudnika, kilka kilometrów od Łosic. Znów na szczęście byliśmy razem. Zamieszkałem z matką i bratem oraz z trzema innymi rodzinami w jednym pokoju. Razem jedenaście osób. Pamiętam wspólne modlitwy, a nawet coś w rodzaju rekolekcji, które dla umocnienia ducha, dla podtrzymania nadziei, odprawiałem w tym wspólnym pokoju. Mieszkał wtedy z nami młody chłopiec Henryk Zieleniecki z rodzicami i ciotką, późniejszy lekarz, po wojnie ordynator Szpitala PCK w Redłowie. A także rodzina Majkowskich z Kościerzyny. I tak minęła pierwsza wojenna zima. Trochę wcześniej udało się matce uzyskać przepustkę do Reichu i wrócić do Kościerzyny. Brat Edmund dostał z kolei pracę w lubelskim tartaku u Władysława Krenskiego z Gdyni. Ja trafiłem do dobrze mi znanych z wrześniowej eskapady Chyliczek koło Piaseczna pod Warszawą. K. W.: Z Podlasia to kawał drogi. Ks. H. J.: Dobrzy ludzie zawsze wskażą właściwy kierunek. Była okupacja. Pomagano sobie nawzajem. K. W.: Polacy Polakom... 43 Ks. H. J.:...jak zwykle w czasie zagrożenia. (Ksiądz wyraźnie się ożywia). W Chyliczkach przed wojną funkcjonowała Wyższa Szkoła Gospodarska. W tej szkole prowadzonej przez Siostry Plateranki kształciły się córy najzamożniejszych rodzin z całej Polski. Plateranki prowadziły również gimnazja żeńskie, m.in. przy ulicy Pięknej w Warszawie. Absolwentką tego gimnazjum jest mieszkanka Gdyni, nasza parafianka Maria Thieme. Wnuk jej został kapłanem zgromadzenia Serca Jezusowego. Obecnie studiuje w Rzymie. Szkoła w Chyliczkach stała się na bardzo wysokim poziomie. Uczyła szycia, haftu i sztuk pięknych oraz gotowania, zasad prowadzenia domu, hodowli, rolnictwa, ogrodnictwa. Po wybuchu wojny uczennice się rozpierzchły. Pozostali jedynie nauczyciele i personel pomocniczy. Prowadzili nadal hodowlę i wylęgarnię drobiu, gospodarstwo rolne, ogrody, sady. A ja zostałem oficjalnie przyjęty do grona pracowników chyliczkowskiego gospodarstwa. Moją przełożoną była Felicja Wyczółkowska, krewna sławnego malarza. Kazimiera Sobańska i Waleria Grzegrzółka pomagały mi w pracach gospodarskich. W ciągu dnia pracowałem przy uprawie owoców i warzyw. Zajmowałem się także ich sprzedażą na rynku w Piasecznie. Wieczorami – spotykałem się z sędziwym i nadzwyczaj świątobliwym kapłanem, księdzem prałatem Wincentym Balulem, który był kapelanem sióstr Plateranek. Do Chyliczek trafił prosto ze Związku Radzieckiego, gdzie był więźniem sowieckiego łagru. Cierpiał za rok 1920 wraz z arcybiskupem Cieplakiem ordynariuszem diecezji Mohylewskiej. Uwolniony został w drodze wymiany, za szpiega rosyjskiego, przez Amerykanów. Ksiądz prałat Wincenty Balul... (mój rozmówca zasiada wygodniej, wzdycha głęboko, jakby dawał do zrozumienia, że będzie to dłuższa opowieść) to była ciekawa i arcybarwna postać, mimo, że zdecydowanie wybrał ascezę i osobiście podążał drogą świętego Franciszka. Wyrażało się to przede wszystkim w prostocie i ubóstwie. W dzieleniu się z bliźnimi tym wszystkim, co miał w danej chwili. Tak, ksiądz prałat był prawdziwym apostołem Piaseczna. Przyznać muszę, że patrząc na tego człowieka umacniałem moje kapłańskie powołanie. Niewątpliwie był to ktoś, kto po nieżyjącym od roku księdzu Leonie Heyke, kształtował moją osobowość. Ujął mnie – i to bardzo – zwykłym, prostym gestem, już w czasie mojego pierwszego pobytu w Chyliczkach, jesienią 1939 roku, gdy z powodu przepełnienia naprawdę nie było gdzie spać, odstąpił mi swoje łóżko, kładąc się na podłodze. Siwy, z obfitą brodą, skórzaną torbą, z której wyjmował różne, drobne niespodzianki. Dzieciaki wprost szalały za nim, kiedy sięgał do torby po cukierki. – To nie są zwykłe cukierki. To są cukierki święcone – mówił. Skąd je brał w tym czasie, pozostało jego tajemnicą. Zwykł powtarzać za św. Janem Chrzcicielem: „Kto ma dwie suknie, niech jedną da temu, który nie ma, a kto ma żywność, niech tak samo czyni”. Czy to nie 44 piękne? Dzielenie się z bliźnim, wszystkim, co się posiada (Ksiądz robi długą pauzę). Myślę, że wiele się od niego nauczyłem. Posiadał przebogaty księgozbiór, z którego mogłem korzystać do woli i zaspokajać głód wiedzy. Spostrzegł to sędziwy kapłan, któremu wyznałem najgłębsze moje pragnienie: kontynuację przerwanej nauki. Zabrakło mi jednego, jedynego roku, by móc starać się o święcenia kapłańskie. Prałat zrozumiał mój ból. Sytuacja wydawała się trudna, choć jego zdaniem, a bardzo się z nim liczyłem, nie beznadziejna. Trudność polegała na tym, że wcześniej zostałem inkardynowany do diecezji chełmińskiej. Związany więc byłem z ziemią rodzimej diecezji swoistym ślubem. W ocenie prałata Wincentego Balula do wybranego celu należało zmierzać w dwóch etapach. Najpierw musiałem ukończyć szósty rok studiów, a potem dopiero wszcząć starania o uzyskanie święceń kapłańskich. Za wstawiennictwem księdza prałata, który mimo sędziwego wieku po wielokroć jeździł w mojej sprawie do Warszawy, prosząc natarczywie i usilnie rektora Seminarium Duchownego o łaskę dla kleryka z Pomorza, gdzie tylu kapłanów i kleryków złożyło swe życie w ofierze. W końcu, w drodze wyjątku zostałem przyjęty na szósty kurs Metropolitarnego Seminarium Duchownego w Warszawie, na Krakowskim Przedmieściu. Nie muszę dodawać, że obowiązywał formalny zakaz kształcenia kleryków i udzielania święceń kapłańskich w województwach okupowanych przez hitlerowskie Niemcy. K. W.: Mimo to, zajęcia odbywały się regularnie. Ks. H. J.: W miarę regularnie. Prowadzili je wybitni wykładowcy – rektor profesor Roman Archutowski – historyk kościoła, profesor Mieczysław Węglewicz – pedagog i katecheta. Duszpasterstwo wykładał ksiądz profesor Zygmunt Choromański, późniejszy biskup i sekretarz Episkopatu. Teologia moralna była w rękach księdza profesora Wacława Majewskiego, późniejszego biskupa promocyjnego prymasa Stefana Wyszyńskiego. Ksiądz profesor Eugeniusz Dąbrowski – tłumacz Pisma Świętego prowadził egzegezę. Ojcem duchownym Seminarium warszawskiego był ksiądz Paweł Dembiński, ze zgromadzenia księży misjonarzy Świętego Wincentego a’Paulo. To także ojciec duchowy znany księdzu arcybiskupowi Tadeuszowi Gocłowskiemu, metropolicie gdańskiemu, kapłanowi tego zgromadzenia. Już w czasie pierwszych wykładów odczuwaliśmy pokrewieństwo dusz, rozumieliśmy się, odczuwając szczególną jedność duchową. K. W.: Na czym polegać miał drugi etap dążenia do upragnionego celu? 45 Ks. H. J.: Otóż właśnie. (Na twarzy księdza pojawia się uśmiech zadowolenia, jakby czekał na to pytanie). Skoro byłem już na VI roku studiów czas był najwyższy, by zatroszczyć się o święcenia. I tu ponownie z pomocą i dobrą radą pospieszył prałat Balul. Ośmielił mnie, a w konsekwencji nakłonił do złożenia na ręce administratora diecezji chełmińskiej, wówczas jednocześnie ordynariusza diecezji gdańskiej, księdza biskupa Karla Marii Spletta, prośby o zezwolenie za udzielenie święcenia w katedrze archidiecezji warszawskiej, zachowując inkardynację chełmińską. Proszę mi wierzyć, nie było to łatwe. Zwłaszcza w 1941 roku. Ponieważ wielkim zaufaniem darzyłem księdza biskupa Konstantego Dominika, ówczesnego sufragana diecezji chełmińskiej, przebywającego wówczas w szpitalu gdańskim Marien Krankenhaus, do niego więc, jako osoby bardziej rozumiejącej potrzeby Kaszuby na wygnaniu, skierowałem błagalne listy. Biskup Dominik znający mnie z Chełmna, jeszcze z czasów konwiktowych, z lat gimnazjalnych, wysłuchał moich próśb i osobiście interweniował u ordynariusza. Na skutek tych interwencji biskup Karl Maria Splett przysłał „litterae domissoriales”. Mogłem więc zostać wyświęconym w Warszawie, z zachowaniem inkardynacji do diecezji chełmińskiej. K. W.: I tak też się stało. Ks. H. J.: Dzięki zrządzeniu Boskiej Opatrzności. Jakże widocznej i niezaprzeczalnej. 7 czerwca 1941 roku w Warszawskiej Archikatedrze św. Jana Chrzciciela z rąk arcybiskupa Stanisława Galla przyjąłem upragnione święcenia kapłańskie. K. W.: Dwa tygodnie później Hitler ruszył na Stalina. Czego życzono neoprezbiterowi? Ks. H. J.: Przede wszystkim powrotu do diecezji. Wiązało się to rzecz jasna z odzyskaniem wolności. Odtąd te dwie wartości występować będą w moim życiu nierozdzielnie. K. W.: A prymicje? Ks. H. J.: Odbyły się nazajutrz. Bardzo skromne. Przygotowane w całości przez siostry Plateranki. Na samej uroczystości z całej mojej niemałej rodziny był obecny tylko brat Antoni z żoną, któremu udało się przyjechać z Wołynia, gdzie był nauczycielem. Mszę prymicyjną odprawiłem w kościele parafialnym w Piasecznie. Kazanie wygłosił ksiądz proboszcz Leopold Jarosz. 46 K. W.: Z tego okresu zachował się pamiątkowy obraz prymicyjny, z mottem wyjętym z listu do Hebrajczyków (10, 7) „Oto idę, bym pełnił Boże wolę Twoją”. Ks. H. J.: To w rewersie. Awers prezentował Najświętsze Serce Pana Jezusa. K. W.: Cudowny profetyzm. Ks. H. J.: Prawda? Kolejny znak. K. W.: A wrażenie po złożeniu pierwszej ofiary Mszy Świętej? Ks. H. J.: Byłem tak przejęty, że śpiewałem całą siłą głosu. O wiele za głośno. Byłem w euforii. Wierni stali przerażeni. Musiało to wywołać silne wrażenie. K. W.: A pierwsza spowiedź z pełną jurysdykcją? Ks. H. J.: Osiemdziesięcioletnia staruszka spowiadała się po długiej przerwie. To nie było łatwe. Podeszła i wyznała, wskazując na siebie palcem: „Wszystkie grzechy główne, to ja” Dla młodego kapłana takie wyznanie było tyle wzruszające, co niebywale trudne. Pamiętałem metody księdza profesora Franciszka Raszeji z Pelplina. Trzeba się było zabrać za całe jej życie. Pokora, żal, zadośćuczynienie wprowadziło ją ponownie na drogę miłości bliźniego. K. W.: Jak można spełniać przykazanie miłości w czasie wojny? Ks. H. J.: (Długa chwila zastanowienia, kapłan patrzy mi głęboko w oczy). No, to jest problem (akcent na „jest”). Teologia powiada: w obronie własnej wolności i ojczyzny można korzystać ze środków siłowych. Zwłaszcza wobec zagrożeń całego narodu. W obronie życia. W ratunku przed głodem. Tak więc, proszę mnie dobrze zrozumieć, ale wojna ma swoje prawa. K. W.: A ludzie znajdujący się w stanie wojny swoje obowiązki. Ks. H. J.: Tak, zdecydowanie. Ja uważałem za podstawowy obowiązek pomoc bliźniemu. Ale myślałem także o tych, którym podobnie jak mnie wojna uniemożliwiła dalsze 47 kształcenie w Seminarium Duchownym w Pelplinie, zwłaszcza o dwóch alumnach – Feliksie Piechowskim, przyjacielu z lat szkolnych z Kościerzyny i o Leonie Kuchcie z Łapalic koło Kartuz. Obaj musieli podjąć niełatwą decyzję o przedostaniu się do Generalnej Gubernii. Mieliśmy zaufanego Kościerzaka, kolejarza Richerta w Karsznicach, który pomagał w przedostawaniu się przez granicę. Poza tym udało mi się dla obu zdobyć miejsca w Seminarium Duchownym w Sandomierzu. Całą akcję omówiliśmy drogą listowną, natomiast ich prawdziwa droga do kapłaństwa okazała się nadzwyczaj trudna i niebezpieczna. K. W.: Jak wyglądała konfrontacja marzeń o kapłaństwie, z rzeczywistością twardą jak wojenny chleb... Ks. H. J.:...lub jak życie w Lubani nad Pilicą, dokąd trafiłem wysłany dekretem kanclerza kurii metropolitalnej, księdza Zygmunta Choromańskiego, jako tak zwany wikariusz awaryjny. W parafii pod wezwaniem „Przemienienia Pańskiego” spędziłem prawie dwa miesiące. Ta niewielka wieś w dziwny sposób przypominająca realia Reymontowskich „Chłopów”, uzależniona była od kilku majętnych panów, zajeżdżających do kościoła powozami, lecz zazwyczaj nie częściej niż raz na miesiąc. Panowie ci zasiadający z rodzinami w prezbiterium za nic mieli zwykły wiejski lud, zubożałych chłopów mieszkających w czworakach o glinianych posadzkach, wespół z trzodą i przychówkiem. No... (Ksiądz zdecydowanie przeczy głową). Takich wsi u nas na Kaszubach nie było. U nas chłop traktowany był z szacunkiem. K. W.: Jak u Wyspiańskiego: „W oczach naszych chłop urasta do potęgi króla Piasta”. Ks. H. J.: Chciałem więc zaznaczyć moją odrębność w traktowaniu wiejskiego ludu. Nadarzyła się dobra okazja, gdyż poznałem się bliżej ze Stasiem Laudym, chłopcem z czworaków, który mimo swych dwudziestu lat bardzo pięknie i ochoczo służył do Mszy Świętej. Otóż w tych stronach zachował się zwyczaj święcenia bydła w dniu świętego Rocha (16 sierpnia). Przyjechałem na to święcenie do majątku i wszyscy łącznie z administratorem sądzili, że w majątku pozostanę. Tymczasem zaprosiła mnie również matka Stasia. Postanowiłem poświęcić jej trzodę, za co odwdzięczyła się taką porcją kapuśniaku, że nie byłem w stanie jej zjeść. Była bardzo zadowolona. Wybrałem kontakt z prostym ludem, a także z młodzieżą. Dołączyli inni chłopcy, m.in. Kazik Sadowski (dziś jest księdzem rezydentem w parafii Ducha Świętego w Gdyni na Obłużu). Po nieszporach grywaliśmy w 48 siatkówkę. Śpiewaliśmy w dużych grupach. Pamiętam Marysię Wojdalską, Kazimierza i Wojciecha Gajzlerów, Stefana Pankowskiego, Stefana Rębacza, śpiewających naprawdę zachwycająco pod przewodnictwem Lucyny Szczepańskiej, gwiazdy scen muzycznych, nazywanej „Słowikiem Warszawy”. I chociaż była to okupacja, pojawiały się momenty spokoju. A gdy zbliżali się żandarmi, to umyślni informowali natychmiast i każdy szedł w swoją stronę. K. W.: Tak więc bezpośredni kontakt z wiernymi jest jednym z pierwszych doświadczeń pracy duszpasterskiej. Ks. H. J.: Z ludźmi trzeba przebywać, rozmawiać... Starać się dotrzeć do każdego, pamiętając, że każdy człowiek jest inny. Zresztą metoda ta poskutkowała natychmiast. I przyniosła pierwsze owoce w postaci nowych powołań kapłańskich. Trudno w to uwierzyć, ale tak było. Stasio Laudy poszedł również w moje ślady. K. W.: Został księdzem? Ks. H. J.: Tak, choć nie od razu. Najpierw szył czapki dla całej wsi, a nawet okolicy, na maszynie, którą mu sprezentowałem. Potem zaczął uczęszczać na tajne komplety w Goszczynie, dokąd go sprowadziłem. Zrobił maturę w Toruniu po wojnie, no i droga do Seminarium Duchownego była wolna. Zwłaszcza, że okupacja się skończyła, ale nim do tego doszło... K. W.:...wiele wody upłynęło w Pilicy... Ks. H. J.:...i w Bugu. Zanim znalazłem się w Kamieńczyku nad Bugiem, zostałem przeniesiony dekretem z 20 sierpnia 1941 roku do Józefowa koło Otwocka, gdzie w parafii Matki Boskiej Częstochowskiej pracowałem jako wikariusz i prefekt jednocześnie. Władza archidiecezjalna udzieliła mi misji kanonicznej. K. W.: A wolna wola i miłość ojczyzny wzbudziły przekonanie o konieczności wstąpienia do konspiracji. Udział księdza w ruchu oporu wymagał pseudonimu. Czy pamięta ksiądz... 49 Ks. H. J.: (Odpowiada bez namysłu, przerywając pytanie). Abraham! A jaki inny? Abraham! Nauka ojca nie poszła w las. K. W.: Za to w las poszło wielu młodych, także i ci, których uczył ksiądz miłości bliźniego. Ks. H. J.: Cóż było robić. W Józefowie działa organizacja „Krzyż i Miecz”. Nie należy jej mylić ze stowarzyszeniem „Pług i miecz”, o którym pisze Wańkowicz w Walczącym Gryfie, jako o ugrupowaniu prowokatorskim, powołanym przez Niemców dla dywersji w podziemiu. Kapelanem był ksiądz Jan Zieja. Ja pełniłem funkcję duchownego przewodnika i opiekuna. Należeli do niej Zygmunt Dormbek, Eugeniusz Stebelski, Popiel, Kwiatkowski i wielu, wielu innych, przyjeżdżających z Warszawy, także studentów. Organizacja „Krzyż i Miecz” stawiała sobie za cel odrodzenie moralno-religijne narodu. Dwa lata wojny uczyniły takie szkody w umysłach zwłaszcza młodych ludzi, że uznaliśmy za sprawę pierwszoplanową przywrócenie równowagi moralnej. Dewaluacja wartości przybierała na sile. Wojna ma swoje prawa, to jasne, ale my wierzyliśmy, że kiedyś musi się skończyć. Więc żołnierze z frontu, czy z lasu, ich rodziny, pozostawione dzieci, będą musiały wrócić do normalnego życia. W szkole odbywały się zajęcia katechizacji. Wieczorami w moim mieszkaniu – zebrania konspiracyjne. Lecz w czerwcu 1942 roku nastąpiła kolejna zmiana. K. W.: Niemcy nie mogąc zdobyć Moskwy organizują drugą ofensywę na Zakaukazie. Ks. H. J.: Kuria Metropolitalna przeniosła mnie do Kamieńczyka nad Bugiem. Dekret o przeniesieniu podpisał sam arcybiskup Stanisław Gall. K. W.: Trzecia parafia w ciągu roku. Ks. H. J.: Najtrudniejsza. Również pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego. Kamieńczyk... osada, w całości prawie spalona w 1939 roku, leżała w gruzach. Kościół dosłownie zrujnowany. Ksiądz proboszcz Stanisław Sprusiński uprzedzał mnie o przekonaniach lewicowych wielu parafian. Byli to na ogół prości, biedni ludzie, zajmujący się spławianiem drewna flisacy. Komunizm wybrali z biedy. Pamiętam, jak bardzo zżymałem się, kiedy ktoś ukradł mi moją jedyną sutannę. Cóż było robić, czyż miałem porzucić pracę duszpasterską? Przywdziałem niewieście szatki i dalej robiłem swoje. Długa czarna spódnica i czarny żakiet, pożyczony od dobrych ludzi, zastępowały mi czas jakiś ubiór kapłana. Mimo to wkrótce 50 znaleźliśmy wspólny język z Kamieńczykami. Głównie poprzez dzieci i młodzież udało mi się dotrzeć do starszych. Tajne nauczanie, sport latem i zimą, lodowiska na zamarzniętym Bugu, wspólne śpiewanie, wszystko to sprawiło, że początkowe lody między nami zaczęły z wolna topnieć. A potem... potem już potrzebowaliśmy się wzajemnie. Niektóre rodziny pamiętają o mnie jeszcze do dziś. K. W.: Z zachowanych listów, a także z bieżącej korespondencji wynika, że z niektórymi rodzinami z Kamieńczyka utrzymuje ksiądz kontakty do dziś. Ks. H. J.: O tak, Józef Burno, Władzia Krajewska, Teresa Klasicka, moja uczennica, dziś jest lekarzem w szpitalu na Srebrzysku. Córka Rozalii – bibliotekarki parafialnej i Romana – organisty kościelnego. Dziewczynki z Kamieńczyka przyjeżdżały do Gdyni na wakacje. W 1946 roku do Małego Kacka zapraszałem sieroty, dzieci kalekie, niepełnosprawne, które ucierpiały w czasie wojny. Do dziś z Kamieńczyka otrzymuję życzenia, pozdrowienia i listy. Parę osób gościłem u siebie w Gdyni. K. W.: To ludność cywilna, a podziemie? W pobliskich lasach znalazły schronienie oddziały Armii Krajowej. Ks. H. J.: Zaopatrywałem „Jędrusiów” w sakramenty święte. Pamiętam dzień, kiedy żandarmeria otoczyła las, a ja wcześniej otrzymałem wiadomość o ciężko rannym w lesie. Prosił o ostatnie namaszczenie. Podchodzę. Stoją uzbrojeni po zęby. Halt! Więc mówię, że to duchowa pomoc. Mam na sobie sutannę. A oni: „Banditen, banditen”. Powołuję się na konwencję międzynarodową. Zgłupiał. Jak ja wtedy krzyknąłem, że mogą „męczyć ciało”, ale „ducha nie zabiją”... Sam się zdziwiłem skąd mam taką siłę. Machnął ręką. Dał mi strażnika i ruszyliśmy w stronę obozowiska. Chłopak był w tak ciężkim stanie, że tylko kiwał głową. Zaopatrzyłem go, nie przeżył. Został pochowany w sąsiedniej parafii. Ale nie tylko to... W moim mieszkaniu wikariackim odbywały się tajne komplety. Zorganizowaliśmy naukę. Uczyłem nie tylko religii, ale także łaciny i języka niemieckiego. Znać język przeciwnika, to połowa sukcesu w walce. W maju 1943 roku... K. W.: A więc jeszcze przed załamaniem frontu na wschodzie. 51 Ks. H. J.: Przeniesiono mnie ponownie do okręgu warszawskiego. Znalazłem się w Goszczynie koło Grójca. W parafii Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, której proboszczem był ksiądz Kazimierz Weber, działałem ponad rok. Był to odpowiednio długi czas, by zorganizować kursy tajnego nauczania i to na poziomie szkoły średniej. Wtedy też ściśle współpracowaliśmy z komendantem VI Ośrodka Armii Krajowej i dowódcą placówki Goszczyn – Władysławem Bedyńskim oraz z dowódcą drużyny Szarych Szeregów - Stanisławem Skoczkiem. Goszczyn w porównaniu z ubogim i zaniedbanym Kamieńczykiem był miasteczkiem zamożnym i niedotkniętym działaniami wojennymi. Mieszkańcy uprawiali sady i ogrody. To pozwalało im żyć na jako takim poziomie. Dlatego mogli poważnie myśleć o doskonałym zorganizowaniu tajnych kompletów. Warunki były dobre. Dyrektor tajnego nauczania – Wincenty Tyrankiewicz oraz komendant hufca harcerskiego „Szarych Szeregów” stanęli na wysokości zadania. Także nauczyciele: Cecylia Kozłowska – kierowniczka szkoły, Mieczysława Buttler, Jan Saar i inni. Tajnym nauczaniem objęli program regularnego gimnazjum. Doprowadzili do tego, że uczniowie otrzymali matury. Warunki tajnego nauczania zostały zorganizowane nadzwyczajnie. Informowałem o tym najbardziej zainteresowanych. Po pewnym czasie do Goszczyna zawitał Stasio Laudy, którego przyjęto na kurs gimnazjalny. Szył nadal czapki i pracował u krawca. Ponieważ na tym terenie był nieznany, spadły na niego obowiązki łącznika. Wysyłałem go z listami poufnymi nieraz bardzo daleko. Nigdy nie zawiódł. Pełniłem funkcję prefekta. Na tajnych kompletach uczyłem religii, łaciny i niemieckiego. Okresowo także historii i geografii. Lekcje odbywały się konspiracyjnie w mojej kwaterze wikariackiej. Byłem wówczas kapelanem Armii Krajowej VI Ośrodka Goszczyn, okręgu Grójec-Głuszec oraz Tajnego Hufca Szarych Szeregów. Odprawiałem Msze Święte i nabożeństwa. Słuchałem spowiedzi żołnierzy wyruszających na akcję, z których mogli już nie wrócić. Wygłaszałem homilie, podtrzymując na duchu tych młodych ludzi, niekiedy prawie dzieci... Współpracowałem wówczas bardzo ściśle z komendantem ośrodka, porucznikiem Władysławem Bedyńskim, pseudonim „Jur”. Współpraca wydała dorodne owoce, a przyjaźń przetrwała do dziś. Wiele mam listów od Władka, ba, dokumentów potwierdzających mój stosunek do okupanta. Wstyd o tym mówić, lecz w latach 50, próbowano zarzucić mi kolaborację. (Ksiądz sylabizuje to słowo, akcentując każdą zgłoskę). K. W.: Czy pamięta ksiądz prałat jakieś szczególne akcje? 52 Ks. H. J.: Jedną z trudniejszych było odbicie zakładników z więzienia grójeckiego. Byłem dumny z naszych chłopców. Wykonali zadanie w pełni. Nie lękali się, nie działali w popłochu. Przyjęli sakrament pojednania i eucharystii. Odbili naszych. A to wszystko dzięki Bogu. K. W.: A harcerze? Ks. H. J.: Zawsze uśmiechnięci. Przygotowywaliśmy wspólnie okolicznościowe wieczornice z okazji rozmaitych świąt i rocznic narodowych lub kościelnych: 3 Maja, 11 Listopada... nawet w szkole, co było już dużym ryzykiem. Takie chwile wzbudzały uczucia patriotyczne nie tylko u wykonawców, na ogół bardzo świadomych, ale przede wszystkim u odbiorców, którzy licznie przychodzili do kościoła, a także na dwory mazowieckiego ziemiaństwa. Najlepiej wspominam dwór Bereśniewiczów. Tam właśnie odbywały się wieczory kultury polskiej. Podobnie w Kozietułach i w Rykałach, gdzie zimą organizowaliśmy niezapomniane wieczory kolęd. Pamiętam również przedstawienia teatralne na polskich dworach, pastorałki, jasełka... Dochód ze sprzedawanych biletów przeznaczaliśmy na cele konspiracyjne. K. W.: Nawet tak doskonale zorganizowane życie konspiracyjne kryło wiele niebezpieczeństw. Ks. H. J.: (Zastanawia się długą chwilę). Dla nas najtrudniejszy był chyba maj 1944. Z jednej strony olbrzymia radość i naprawdę duża satysfakcja z powodu Mszy prymicyjnych moich braci Kaszubów. Leon Kuchta i Feliks Piechowski z Kościerzyny otrzymali razem święcenia kapłańskie w Sandomierzu 7 maja, a już w dniu św. Andrzeja, Leon odprawiał prymicje w kaplicy Plateranek w Nowym Przybyszewie. Na tej uroczystej Mszy Świętej wygłaszałem kazanie. Mówiłem o dobrodziejstwie kapłaństwa, o wielkości i godności kapłana, o tęsknocie za wolnością i rodzinnymi stronami. Motywem przewodnim kazania, które wieńczyło trud kilkuletnich starań o nowe święcenia w czasie wojny, uczyniłem psalm XXX: Błogosławiony niech będzie Pan, że cudownie łaskę mi okazał w oblężonym mieście. Nie przypuszczałem wówczas, że słowa te staną się nieomal prorocze. Niemcy zrobili obławę na Goszczyn. Tak więc z drugiej strony maj 1944 roku okazał się dla mnie przełomowy. Na szczęście w porę zostałem ostrzeżony przez dowódców. Mieliśmy bardzo dobry i świetnie wyszkolony zwiad. 53 Wiedziałem, że Niemcy mają już na mnie oko. Przez cały tydzień ukrywałem się u zaprzyjaźnionego aptekarza na strychu. Groziło mi aresztowanie. Niemcy wiedzieli o mnie sporo. Dlatego też kuria arcybiskupa postanowiła przenieść mnie do Sulejowa w powiecie wołomińskim, na drugi koniec diecezji. Stało się to z końcem czerwca 1944 roku. Tamtejszy ksiądz proboszcz z powodu działań wojennych opuścił parafię. Był to czas ucieczki Niemców i wyraźnej ofensywy wojsk radzieckich. K. W.: Za miesiąc w Warszawie miało wybuchnąć powstanie. Ks. H. J.: Rozegrane na oczach Rosjan, czekających na prawym brzegu Wisły, patrzących dość spokojnie, jak wykrwawia się najlepsza część polskiego narodu. Młodzież... (Ksiądz jest wyraźnie poirytowany). Tymczasem przyszło mi pracować w warunkach frontowych. Przerażony proboszcz wyjechał. Zostałem sam i sam zarządzałem parafią, na zlecenie księdza dziekana Duszyńskiego z Jadowa, mającego wszelkie uprawnienia jurysdykcyjne z kurii warszawskiej. Odprawiałem Msze i w Sulejowie i w pobliskiej Strachówce – dużej, licznie zamieszkałej wsi, odległej o kilka kilometrów. Dojeżdżałem furmanką z Sulejowa, a gdy furmanki nie było, szedłem pieszo. Zabierałem kielich, komunikanty, mszał oraz szaty liturgiczne i wędrowałem przez zaminowane pola. Proszę pamiętać, że obowiązywał wówczas święty post eucharystyczny, od północy. Otuchy dodawała mi nadzieja, że Mszę zakończy śpiewany pełnym głosem hymn Boże, coś Polskę... Wycofujący się Niemcy przestrzegali, że przyjdą Rosjanie, że są tuż, tuż. A jak przyjdą – wymordują wszystkich księży... (Ksiądz milknie i zamyka oczy). K. W.: A jak wyglądało spotkanie z Rosjanami? Ks. H. J.: (Ożywia się). Kosoocy. Polityczni, mundurowi. Chodzili głównie nocą. Wódka. Wódka. Plebania była zrujnowana, kościół spalony przez uciekających Niemców. Więc nachodzili mnie. Głównie politrucy. „AK znajesz? znajesz ili nie znajesz?” Kładli pistolet i wyciągali butelkę z wódką. A ja: „niczewo nie znaju”. Przesłuchiwali mnie, ale mieli świadomość, że świeszczennik jest chroniony. Były męczące rozmowy. Wódką dodawali sobie animuszu. Bali się ataku od tyłu przez polski ruch oporu. Po upadku powstania przeniosłem się na stałe do Strachówki. Nie było tam nawet kaplicy, więc początkowo odprawiałem Msze w stodole państwa Wereszczyńskich, a następnie gdy przyszła zima w remizie strażackiej. Kwaterowało w niej wojsko rosyjskie. Mieszkańcy 54 Strachówki próbowali pertraktować, ale Rosjanie okazywali upór. W stodole trudno już było wytrzymać z powodu zimna. Rosjanie twardo „niet!” I wtedy kobiety, z całkowitą determinacją ruszyły do ataku. Nie przesadzam. Chwyciły za siekiery, grabie i miotły. Przegoniły czerwonoarmistów. Wojsko rosyjskie opuściło remizę, tak potrzebną na cele sakralne. Dziś na tym miejscu wznosi się nowy kościół parafialny pod wezwaniem Wniebowzięcia Marii Panny. Przychodzą raz do mnie, o dziwo w ciągu dnia, dwaj żołnierze rosyjscy, frontowi. Kładą pięć rubli i proszą o Mszę za rodziców. (Ksiądz wzdycha głęboko). Tak, tak... wojna ma swoje prawa. Rozpoczynał się kolejny, piąty już wojenny rok szkolny, trzeba więc było podjąć się nauczycielstwa, mimo trwających walk frontowych. Uczyłem w szkole i na kompletach, na zbiórkach harcerskich i spotkaniach plenerowych. Wtedy spotkałem się z dyrektorem szkoły Jerzym Szczechowiczem, który był łącznikiem z tajnymi polskimi władzami oświatowymi. Uczyłem młodzież pieśni religijnych i patriotycznych. Pomagała mi w tym Teresa Stępień, nauczycielka. Jej ojciec był po wojnie kierownikiem Szkoły w Orłowie. Spalenie Sulejowa było ostatnim aktem bestialstwa Niemców, jakie odczułem i którego byłem bezpośrednim świadkiem. Od października zaczęli wyraźnie się wycofywać. Zbliżał się front wschodni. O powstaniu oczywiście wiedzieliśmy. Mieliśmy jednak nadzieję, że pomogą. Ich pasywność była sztyletem w plecy. Po raz drugi w tej wojnie. K. W.: Warszawa została wyzwolona w połowie stycznia 1945 roku. Ks. H. J.: Wtedy dopiero wrócił proboszcz parafii w Sulejowie. Zdałem mu tę parafię i udałem się do kurii archidiecezji warszawskiej, przeniesionej do Milanówka. Przyjął mnie Kanclerz Kurii ksiądz Zygmunt Choromański. Żegnał mnie ze smutkiem. Ten moment czułego rozstania zadecydował o naszej późniejszej szczerej serdeczności. Miałem niejednokrotnie okazję gościć go w Gdyni. Często już jako Sekretarz Episkopatu Polski przyjeżdżał do Orłowa, zwłaszcza latem. Łączyła nas gorąca zażyłość, aż po ostatnie jego dni. Pamiętam też ostatnią wizytę w Gdyni, gdy nie mógł już wysiąść z samochodu, udzielał błogosławieństwa przez otwartą szybę. K. W.: A więc w 1945 roku nadszedł czas powrotu na Pomorze. 55 Ks. H. J.: Tak, na 25 rocznicę Zaślubin z Morzem. Nadarzył się akurat transport PKWN do Torunia. (Ksiądz się śmieje). Ktoś mógłby pomyśleć, że „świeszczennik” przyjechał organizować nową Polskę. Wziąłem od nich dokument. Takie zaświadczenie o podróży, z nadrukiem PKWN, pieczątkami, podpisami... K. W.: Na pamiątkę? Ks. H. J.: (Ksiądz kiwa głową, powstrzymując śmiech). Gdy dotarłem do Torunia, gdzie mieszkał mój brat Roman z rodziną, okazało się, że Rosjanie masowo aresztują akowców i wszystkich członków Ruchu Oporu. Większość była już zatrzymana i czekała na transport w głąb Syberii. Wśród nich mój brat. Zamówiłem się na interwencję u majora wojsk radzieckich. Przyjął mnie, a jakże, nawet uprzejmie. Przedkładam mu zaświadczenie o wspólnej z PKWN podróży. Tłumaczę, że chodzi o brata. Obracał bumagę w różne strony, wreszcie wychrząkał: „Nu, świeszczennik, charaszo”. Nazajutrz Roman wrócił do domu. Jego koledzy z lasu wrócili do Polski dopiero po 1956 roku. Oczywiście nie wszyscy. K. W.: Z Torunia do Kościerzyny droga była długa. Ks. H. J.: Tak, tak. Zwłaszcza, że odległość tę pokonywałem rowerami, które Rosjanie po drodze wciąż mi „rekwirowali”. Była zima. Dotarłem w końcu do Golubia. Mieszkała tam ze swym mężem, lekarzem wywiezionym później na Syberię, moja starsza o 2 lata siostra Anna. K. W.: Golub-Dobrzyń już wówczas tworzył „dwumiasto”. Ks. H. J.: Między Golubiem należącym niegdyś do Prus, a Dobrzyniem przynależnym Kongresówce, trwały odwieczne waśnie. W jednym i drugim miasteczku odprawiałem Msze Święte, wygłaszałem pierwsze po wojnie kazania po polsku. Podobnie w Chełmnie, po jedenastu latach od czasów matury. Poznali mnie z ambony moi dawni nauczyciele. K. W.: W jaki sposób dotarł ksiądz prałat do rodzinnej Kościerzyny? Ks. H. J.: Nowa władza oraz Milicja Obywatelska organizowała tzw. „podwody” – furmanki z końmi, czasem ciężarówki, którymi jechali wysiedleńcy do najbliższej wsi. Ostatni rower odebrano mi właśnie w Chełmnie. A do Kościerzyny przybyłem dwa dni po Rosjanach. 56 Matka szczęśliwie przeżyła całą wojnę w „Eremie”. Otrzymywała ode mnie paczki zwłaszcza z mąką. Pamiętam pierwszą własną Mszę Świętą w kościele farnym, z którego sześć lat wcześniej wywieziono nas w nieznanym kierunku. A teraz szczęście i radość... przez łzy. Błogosławiony niech będzie Pan, że cudownie łaskę mi okazał w oblężonym mieście. K. W.: Na szczęście nie bardzo zniszczonym pożogą wojenną. Ks. H. J.: Łaskę Pan okazał również memu bratu Edmundowi, który w czasie okupacji ukończył studia teologiczne w Budziskach u księży Misjonarzy Świętej Rodziny. Święcenia kapłańskie otrzymał w Siedlcach, z rąk biskupa Sokołowskiego. Prymicje odprawił w Kościerzynie, jako pierwszy po wojnie neoprezbiter. To było wspaniałe spotkanie rodziny w rodzinnym mieście. K. W.: Dlaczego ksiądz nie został w Kościerzynie? Ks. H. J.: Proboszcz Mathias Stein, misjonarz z Brazylii zdziwił się wielką liczbą księży przybyłych do Kościerzyny z Generalnej Gubernii i z ukrycia w lasach. Okoliczne parafie pozbawione były kapłanów. Więc za zgodą Kurii Biskupiej zostałem administratorem w Pogódkach, gdzie byłem przyjęty z wielkim entuzjazmem. Ksiądz Feliks Piechowski w sąsiednim Pińczynie, w niedalekim Kleszczewie ksiądz Edmund Kosznik. Zaniedbania duszpasterskie próbowałem nadrobić, przygotowując dzieci do Pierwszej Komunii Świętej. To była olbrzymia grupa dzieci, nieprzygotowywanych od kilku lat. Odtąd „dzieci w bieli” stanowią dla mnie największą radość. Obok autentycznej radości z powodu nowo przyjętych dzieci, pamiętam tragiczne akty zniewalania kobiet przez rosyjskich żołnierzy. Tego nie mogłem wytrzymać. Szesnastu pijanych żołdaków zgwałciło dziewczynę. Zmarła. Pochowałem ją. Jej śmierć przypominała mi męczeństwo świętej Marii Goretti. W maju 1945 roku decyzją wikariusza kapitulnego księdza Kozłowskiego zostałem przeniesiony do parafii Najświętszej Marii Panny w Toruniu jako wikariusz i prefekt. Jak się później dowiedziałem, zabiegał o to proboszcz parafii, ksiądz prałat Franciszek Jank. Wikariuszami tej parafii byli księża: Jan Mykowski, Zygfryd Kowalski, późniejszy biskup sufragan diecezji chełmińskiej, konfrater, bardzo bliski mi człowiek, z którym łączyły mnie więzy serdeczności i przyjaźni. 57 K. W.: W jaki sposób w każdych okolicznościach i warunkach potrafił ksiądz prałat zjednywać sobie ludzi? Ks. H. J.: To nie żadna tajemnica. Ciągnęli za mną przedwojenni klerycy z Pelplina, a także uczniowie z tajnych kompletów, z różnych stron, lub tacy, którzy mieli maturę ze szkół prywatnych. W Toruniu pojawił się również Stasio Laudy z Lubani nad Pilicą. Dla nich to właśnie, korzystając z poparcia wizytatora szkół średnich przy kuratorium w Toruniu Władysława Sperczyńskiego, kolegi mego brata Józefa z czasu studiów w Poznaniu, zorganizowałem maturę państwową. Wśród zdających byli: Jan Mieczkowski, Alfons Dudek, Włodzimierz Okoniewski, bratanek biskupa chełmińskiego, Józef Brunka, Bernard Kwasigroch vel Mariański i kilku innych. Stasio Laudy zdał celująco jako eksternista, zaoszczędzając w ten sposób cały rok. Mógł więc w październiku 1945 roku rozpocząć studia w Wyższym Seminarium Duchownym w Pelplinie. Po sześciu latach, mimo iż pochodził z archidiecezji warszawskiej został kapłanem dla diecezji chełmińskiej, w której zginęło najwięcej duchownych. Równocześnie z nim otrzymał święcenia dla diecezji gdańskiej ksiądz Jan Skalski z Gdyni, mój stypendysta. Miałem wygłosić kazanie na Mszy prymicyjnej księdza neoprezbitera w Lubani, w jego rodzinnej wsi w lutym 1950 roku, ale Urząd Bezpieczeństwa inwigilował mnie, a następnie przesłuchiwał z taką dokładnością, że w końcu trafiłem do więzienia w Gdańsku. K. W.: Czym wyróżniała się toruńska parafia Najświętszej Marii Panny? Ks. H. J.: Kultem Maryjnym; Zwiastowanie, Wniebowzięcie, to były najważniejsze daty w życiu duszpasterskim parafii. Pofranciszkański kościół z XIII wieku, to wspaniały przykład stylu gotyckiego; trzynawowy, o gwiaździstych sklepieniach, z wydzielonym prezbiterium, pięknym portalem i licznymi kaplicami, głównie maryjnymi. Pod koniec roku, kiedy w Toruniu osiedlili się repatrianci ze wschodu, głównie z Wilna, życie duszpasterskie wzbogaciło się o kult Matki Boskiej Ostrobramskiej oraz o duszpasterstwo akademickie, zorganizowane przez księdza Witolda Pietkiewicza, wykładowcy dogmatyka z Wyższego Seminarium Duchownego w Białymstoku. K. W.: Już pierwsze transporty do Polski określały los repatriantów, kierując Lwowian do Wrocławia, mieszkańców Wilna i okolic do Torunia, a nawet i dalej – do Gdańska i Gdyni. 58 Ks. H. J.: Otóż właśnie. 1 lutego 1946 roku zostałem powołany na stanowisko dyrektora Caritasu okręgu gdyńskiego i znalazłem się w tym pięknym portowym mieście, które na szczęście uniknęło losu spalonego przez Rosjan Gdańska. Rezydencją, a właściwie bazą Caritasu stała się parafia Najświętszej Marii Panny Królowej Polski. K. W.: To kolejna parafia Maryjna na siedmioletnim kapłańskim szlaku. Czy upatrywał w tym ksiądz związek dziecięcych Mszy roratnich z matką i rodzeństwem oraz głębokiego kultu Maryji na Kaszubach? Ks. H. J.: Przez Maryję do Chrystusa, Per Mariam ad Jesum, zgodnie z myślą świętego Bernarda. K. W.: A więc w lutym 1946 roku po siedmioletniej peregrynacji osiada ksiądz na stałe w Gdyni. Jakie doświadczenia i przemyślenia dała ta długoletnia wędrówka do „ziemi obiecanej”? Ks. H. J.: Przede wszystkim poczucie zjednoczenia z całym narodem polskim. To był opatrznościowy objaw. Kaszubi na Podlasiu i w Warszawie. Jak niegdyś... pod Wiedniem, za króla Jana III, o czym nam przypomina Hieronim Derdowski. Chodzi o zrozumienie polskości, tej prawdziwej, a nie tendencyjnej, stalinowskiej. Chodzi także o prawdziwe poznanie, zespolenie. Dzielnicowość, która była w okresie międzywojennym głęboko zakorzenioną zasadą, rodziła uprzedzenia. A tu pojawiła się szansa na nadzwyczajne uwolnienie od tych podziałów. Północ, południe, wschód, zachód... To wszystko mieści się przecież w znaku krzyża. Północ-południe – w imię Ojca i Syna, góra-dół, i Ducha Świętego – wschód-zachód. Amen. Do dziś pozostały te związki zespolenia. Także małżeńskie, żyją dzieci z tych związków o przemieszanych grupach krwi. I dzieci tych dzieci... Poza tym mogłem pozbyć się kompleksu – język kaszubski nie miał takiego brzmienia jak ogólnonarodowy. Proszę pamiętać, że ja uczyłem się „pięknej mowy” dopiero w Seminarium Duchownym, wraz z retoryką. Dzięki wysiedleniu doszedłem do przekonania o pełnym prawie dla kultury kaszubskiej. To być może paradoksalne, ale właśnie wysiedlenie w jakiś sposób dowartościowało mnie samego. Nie słyszałem już za plecami „bosi Antczi”, czy „szwabscy Kaszubi”. To już nie funkcjonowało. Jako przybysz z Pomorza byłem przez wielu traktowany nadzwyczaj 59 pozytywnie. Zwracano uwagę na moją odrębność. Pytano czy i dokąd wrócę. Dokąd chciałbym wrócić, gdy się wojna skończy. Przez ten czas stałem się „obywatelem kraju”. A ja odpowiadałem: „do Gdyni. Tylko do Gdyni”. Już w czasie wojny. Pamiętałem Gdynię z lat dwudziestych i trzydziestych. I tak też się stało. Niebagatelne było również poznanie rozmaitych środowisk. Wielkich ludzi, działaczy. Do dziś z wieloma utrzymuję kontakt. Z każdą z tych parafii, w których byłem na przestrzeni sześciu lat. W tym także tkwi idea jedności Kościoła, wspólnoty braci i sióstr. Widać było to potrzebne w naszej historii. Zjednoczenie różnych diecezji... ale nie tylko. I w tym widzę działanie Opatrzności. Pierwsze lata kapłaństwa zawsze wyciskają olbrzymie piętno na całym życiu. 60 CARITAS znaczy miłość K. W.: Czy pamięta ksiądz prałat swój pierwszy charytatywny czyn, wyraźny znak miłosierdzia, czy też po prostu gest zwyczajnej ludzkiej pomocy? Ks. H. J.: (Ksiądz patrzy na mnie jakby zdziwiony, że mogłem podejrzewać, iż on byłby w stanie zapomnieć taki moment). Ojciec był opiekunem Domu Starców w Kościerzynie i to z ramienia władz miejskich. Ten dom stał tuż obok naszej posesji w Kościerzynie, na Szydlicach. Na polecenie rodziców zanosiliśmy do Domu Starców owoce, warzywa, jarzyny, czasami obiady, przygotowane przez matkę soki owocowe. Miałem pięć, może sześć lat, gdy zanosiłem kosze pełne różnych wiktuałów. To był moment bardzo wychowawczy. Pamiętam jak ci mężczyźni bezzębni i nieogoleni cieszyli się na nasz widok, gdy pobrzękując garnuszkami z zupą, słoikami czy butelkami z sokiem, zbliżaliśmy się do nich. Wymachiwali z daleka laskami, czy kulami. Były wśród nich osoby kalekie, uczestnicy powstania styczniowego, ofiary pierwszej wojny światowej. Lata 1919, 1920, na pewno przed Zaślubinami Polski z Morzem. To były dla mnie, dziecka, bardzo silne wrażenia. Jedni się uśmiechali, drudzy ocierali łzy. Starość, samotność, kalectwo... Może zapomniały o nich ich własne dzieci... może naprawdę nie mieli już nikogo na świecie. Myślę, że doznania chłopięce rzutowały bardzo silnie na moje przyszłe życie, zwłaszcza jak chodzi o wyczulenie na ludzką biedę. K. W.: W obliczu powojennej nędzy Episkopat Polski reaktywował w połowie 1945 roku kościelną instytucję charytatywną z tradycjami sięgającymi II Rzeczypospolitej. Ks. H. J.: Na czele powojennego Caritasu stanął ksiądz kardynał Adam Sapieha. Dyrektorem Krajowej Centrali Caritas został ksiądz biskup Karol Pękala z Tarnowa. Centrum znajdowało się w Krakowie. Podlegało mu 25 związków diecezjalnych Caritas, kierowanych 61 bezpośrednio przez biskupów ordynariuszy. Siedzibą Caritasu diecezji chełmińskiej był Grudziądz. Kierował nim dyrektor diecezjalny ksiądz prałat Marian Szczurkowski. Podlegały mu z kolei dwa okręgi – toruński i gdyński. K. W.: Został ksiądz powołany na stanowisko dyrektora Caritasu okręgu gdyńskiego, 1 lutego 1946 roku. Ks. H. J.: Mianował mnie administrator apostolski diecezji ksiądz Andrzej Wronka. K. W.: Ta nominacja wiązała się z przeniesieniem do Gdyni... Ks. H. J.: W dalszym ciągu szlakiem Maryjnym. Bazą i rezydencją Caritasu w Gdyni stała się parafia Najświętszej Marii Panny Królowej Polski. Zamieszkałem w Gdyni, w mieście które było symbolem wolności. Poznałem ludzi, którzy to miasto tworzyli. Pojawił się wówczas w Gdyni Eugeniusz Kwiatkowski, jako Delegat Rządu dla Spraw Wybrzeża, by przywrócić do życia zniszczone w znacznym stopniu oba porty – Gdynię, którego twórcą był inż. Tadeusz Wenda, i Gdańsk. Okręg Caritasu, który mi powierzono obejmował całą Gdynię wraz z dziewięcioma oddziałami parafialnymi oraz tzw. dekanaty kaszubskie, leżące na terenie powiatów kościerskiego, katruskiego i morskiego z pokaźną liczbą 63 oddziałów parafialnych. K. W.: Jakie myśli, jakie ideały przeświecały pracy charytatywnej? Ks. H. J.: Przede wszystkim przekazanie miłości: „Caritas Christi urget nos”. Warunkiem zasadniczym dla każdego, kto chce działać charytatywnie bez względu na stan, miejsce i czas jest potrzeba jakiegoś bardzo głębokiego przekonania, że działalność charytatywna należy do istoty Ewangelii oraz, że bez aktywności charytatywnej nie ma zbawienia. K. W.: Wyraźnie podkreśla to święty Mateusz: „Bo byłem głodny, a nie daliście Mi jeść, byłem spragniony, a nie daliście Mi pić, byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie” (25, 42). Ks. H. J.: Tak, w istocie. Chrześcijaństwo bez akcji charytatywnej byłoby kompromitacją wiary. Nie może Dobra, a nawet Najlepsza Nowina żyć samym kultem religijnym. Jednakże miłosierdzie chrześcijańskie zależy nie tylko od przykazania miłości i od najważniejszych 62 prawd katechizmowych, np. uczynków miłosiernych co do ciała, ale podyktowanych jest w znacznej mierze aktualnymi warunkami życia. Trzeba je było rozpoznać, przeanalizować i dostosować się do nowej sytuacji społecznej. K. W.: Jak wypadła diagnoza? Ks. H. J.: Byliśmy bliscy rozpaczy. Tuż po otrzymaniu nominacji powołałem Zarząd Okręgu, w skład którego weszli ludzie cieszący się poważaniem mieszkańców Gdyni. M.in. Tadeusz Burdecki, adwokat, wspomniany wcześniej Włodzimierz Tokarski, główny księgowy GAL-u, mąż mojej kuzynki, później na skutek represji odwołany ze stanowiska, wysiedlony z Gdyni, komandor Stanisław Zaucha, budowniczy Bolesław Orłowski, Maria Ewert Krzemieniewska, Jadwiga Rekowska, Benon Ratajczak, Józef Krzyżanowski. Zależało mi na tym, aby do akcji charytatywnej wciągnąć jak największą ilość wierzących. „Obszar biedy”, nieraz beznadziejnej, stanowili nie tylko rodowici mieszkańcy Gdyni, autochtoni, ale także repatrianci, których ostatnie transporty dowoziły nad morze jeszcze na początku 1946 roku. K. W.: Na czy polegała codzienna praca? Ks. H. J.: Zajmowaliśmy się dystrybucją zachodnich darów. Były to artykuły żywnościowe, odzież, obuwie, lekarstwa. Każdą wydaną rzecz należało skrupulatnie odnotować: ile, czego i komu... Proszę pamiętać, że to właśnie tu, w Gdyni, w porcie, wyładowywano transporty UNRRA, a także dary Polonii Amerykańskiej i Międzynarodowego Czerwonego Krzyża oraz kościołów całego świata dla Caritasu. K. W.: Od czego zaczęliście pracę w gdyńskim okręgu? Ks. H. J.: Od zorganizowania magazynów w piwnicach plebanii przy kościele Najświętszej Marii Panny. Proboszczem był wówczas ksiądz Józef Miszewski. Do pomocy angażowali się nie tylko członkowie Zarządu Okręgu i pracownicy, ale przede wszystkim parafianie. Na przykład nieżyjąca już dziś Rozalia Jung, nauczycielka ze Szkoły Podstawowej nr 1. K. W.: Była moją wychowawczynią, w pierwszej klasie. Stanowcza, bardzo wymagająca, a przy tym sprawiedliwa, o złotym sercu. 63 Ks. H. J.: No, proszę jakie ładne spotkanie. Widzisz, jak ten świat jest ułożony. Ona tak bardzo wyróżniała się w tym dziele apostolskim, pracując z prawdziwym oddaniem i poświęceniem. A przecież ryzykowała stanowiskiem. Ile osób zwolniono, ile wysiedlono za współpracę z Caritasem. To w centrum miasta, a w dzielnicach... w Orłowie, np. Halina Brzeska – matka siedmiorga dzieci. Jedno z nich jest dziś wiceprezydentem Gdyni. Ważnym problemem było zdobycie „żywej” gotówki. W wielu przypadkach skrajnej nędzy wręcz konieczna była interwencja finansowa. Zrozumieli to kupcy gdyńscy i składali zadeklarowaną kwotę miesięczną na ten cel. Przekazywali także ofiary dobrowolnie według własnego uznania i możliwości. Otrzymywali w zamian zaświadczenia o członkostwie Caritasu, które upoważniały ich do odsyłania proszących o wsparcie (a tych wciąż było wielu) bezpośrednio do biura okręgu. Biuro prowadzone przez Władysława Kaszubowskiego pękało w szwach. Tu zawsze było wielu interesantów, pojawiały się całe rodziny, także Polaków zza Buga. K. W.: Praca charytatywna nie ograniczała się przecież tylko do podziału darów. Ks. H. J.: (Ksiądz patrzy na mnie bacznie, oczekując skupienia). Walczyliśmy z głodem. Tak sobie często myślałem, gdyby wówczas Chrystus mógł pojawić się w Gdyni... wziąć chleb i rybę w Swoje święte i czcigodne ręce, i dokonać cudownego rozmnożenia... i nakarmić głodnych... K. W.: Tymczasem głodnych dokarmiały kuchnie ludowe. Zasady ich działania poznał ksiądz już wcześniej, w Chełmnie, w czasach kryzysu i bezrobocia w latach trzydziestych. Ks. H. J.: Rzeczywiście doświadczenie Chełmna przyszło tu z pomocą. Wyremontowaliśmy dwa zdewastowanie poniemieckie braki przy ulicy Jana z Kolna oraz Migały i już wiosną 1946 roku wydawano pierwsze posiłki. W baraku znajdował się pomocny magazyn do przechowywania żywności przydzielonej przez okręg Caritas. Prócz stołówki mieściła się tam duża sala, gdzie organizowano rozmaite spotkania wigilijne, noworoczne, wielkanocne, tygodnie miłosierdzia itd. W czasie wakacji kuchnia wydawała za niewielką opłatą obiady dla turystów i wycieczek. Kuchnię prowadziły Siostry Miłosierdzia Wincentego a’Paulo, zwane szarytkami. Najgorliwiej udzielały się siostry Weronika i Kazimiera. Początkowo gotowały posiłki dla dorosłych w śródmieściu, a następnie, gdy Szwedzi podarowali nam specjalne termosy – także dla mieszkańców dzielnic: Wielkiego i Małego Kacka oraz Witomina. Z czasem powstały we wszystkich parafiach kuchnie dla dzieci i niemowląt. Dziećmi 64 najbardziej potrzebującymi pomocy i wymagającymi opieki zajęli się Szwedzi, współpracując ściśle z gdyńskim okręgiem Caritas. Polenhjälfen Göteborg rozpoczął działalność charytatywną w Gdyni w maju 1946 roku, w ramach Swedish Relief Organization, kierowanej w Polsce przez Hansa Ehrenstrale. To Szwedzi ubierali gdyńskie dzieci, dokarmiali je wysokokalorycznymi artykułami. Czekolada, kawa, bakalie, owoce cytrusowe, słodycze, witaminy – to ich zasługa. Podobnie, jak wyposażenie oddziału dziecięcego szpitala w 200 łóżek, czy samochód dostawczy – niezawodne Volvo. Dowoziliśmy nimi gorące zupy w hermetycznych termosach do najbardziej odległych miejsc. K. W.: Baraki na ulicy Migały i Jana z Kolna mieszczące kuchnię ludową i świetlicę, sąsiadowały z Domem Szwedzkim. Ks. H. J.: Dosłownie o krok. Byłem w dużej zażyłości z pastorem Andrellem, który zapraszał mnie na nabożeństwa do kaplicy w Domu Szwedzkim. Szwed pozbawiony zupełnie cech nordyckich, raczej niskiego wzrostu, w nieodłącznych okularach, wyróżniał się otwartością i łatwością w nawiązywaniu kontaktów. To on zdecydowanie kierował całą misją szwedzką, którą osobiście sprowadził do Gdyni. Pamiętam dyskusje na temat egzegezy Pisma Świętego i współczesnych przekładów. Nikt wówczas nie myślał jeszcze o jakimkolwiek ruchu ekumenicznym. Ze strony szwedzkiej dostawą darów kierowali panowie Forsberg i Fjoberg. Do akcji włączały się także panie Grunhild Glünstedt, Maria Sasse, Ulla Wallich, Marta Swarsson, Linea Johansson. Zaś duszą całego misyjnego towarzystwa była żona admirała Marynarki Wojennej Szwecji – elegancka i dystyngowana Maja Wetter, która dla usprawnienia działalności postanowiła opanować język polski. Jej mąż przybył pewnego dnia z nieoficjalną wizytą, ale za to okrętem w pełnej gali, który zacumował przy skwerze Kościuszki. K. W.: A osławiona pomoc amerykańska? Ks. H. J.: To przede wszystkim Rada Polonii. Profesor Henryk Osiński, który przypływał do Gdyni „Batorym”, wizytował poszczególne diecezje i okręgi, czy Edmund Nadarski, który na stałe rezydował w Gdyni i osobiście sprawował bezpośredni nadzór. Głównie ci dwaj panowie pod kierunkiem księdza biskupa Stefana Woźnickiego, Prezesa Rady Polonii Amerykańskiej, ułatwiali kontakty z zamożnymi, zagranicznymi ofiarodawcami. 65 Natomiast nadzwyczaj dynamiczna okazała się pomoc amerykańskich kwakrów. Miałem osobisty kontakt z Alfredem Johnsonem, stojącym na czele American Quarker Relief Mission. Mniejsza o doktrynę tego ugrupowania religijnego. Wiadomo, że ta sekta odrzucała wszystkie sakramenty, obrzędy, kapłaństwo, uważając, że postępowaniem każdego człowieka kieruje wewnętrzne światło. Siła tego światła jest wystarczająca, by programowo uprawiać pacyfizm i filantropię. K. W.: Organizacja kwakrów otrzymała pokojową Nagrodę Nobla w 1947 roku. Ks. H. J.: A ja m.in. dzięki nim mogłem właśnie w 1947 roku zorganizować kolonie letnie dla dzieci. Dzięki wszystkim ludziom dobrej woli mógł się gdyński okręg Caritas pokusić o ten eksperyment. Bo był to mimo wszystko eksperyment. K.W. Wiązało się z tym jakieś ryzyko? Ks. H. J.: Dzieci były tak wychudzone, mój Boże. Sieroty, półsieroty, niektóre kalekie. Nieraz z głodu obgryzały paznokcie. Wcześniej, bo już latem 1946 roku udało się zorganizować kolonie letnie w Małym Kacku. Miejscem kolonii była szkoła podstawowa, a opiekunowie przyjeżdżali aż z Torunia, ze szkół, w których pracowałem jako katecheta. Trzeba było zaczynać od podstaw. Łóżka, materace, pościel, środki higieny, wyżywienie... Bywały tygodnie, że spałem po trzy godziny na dobę. Ale w końcu ile radości było, gdy dzieciaki śpiewając Morze, nasze morze, szły na gdyńską plażę. Zapominaliśmy o trudzie i wysiłku. Dzięki dobrej woli dobrych ludzi z kolonii skorzystała setka dzieci w dwóch czterotygodniowych turnusach. Zaprzyjaźniony z nami rybak zabierał dzieciaki łodzią motorową na spacery po porcie. Podpływaliśmy aż do zatopionego pancernika „Gneisenau”, który Niemcy zostawili nam na pamiątkę tej wojny, tarasując wejście do portu. Moje „nauczanie na wodzie” obejmowało historię Polski nad Bałtykiem od czasów książąt pomorskich, aż po czasy Wendy i Kwiatkowskiego. Dzieci przybierały na wadze ciała i sile ducha. K. W.: A więc eksperyment się udał. 66 Ks. H. J.: Dlatego też mogliśmy przystąpić do zorganizowania kolonii letnich na dużą skalę, w przepięknie położonej Białej Górze, w morskim powiecie. Władze administracyjne, m.in. starosta Jan Oderowski, Zygmunt Milczewski, pracownik starostwa, wójt gminy oraz sołtys Białej Góry w odpowiedzi na mój program kolonii ofiarował trzy budynki – dawne punkty graniczne i cele z zabudowaniami gospodarczymi. Przed wojną przebiegała tu granica państwa. Gdy wiosną 1947 roku pojechałem obejrzeć przyznane Caritasowi trzy budynki, przeraziłem się. Złość mnie brała, gdy pomyślałem, że za dwa miesiące mają tu przyjechać dzieci. Wszystkie pomieszczenia wymagały kapitalnego remontu. Było to zadanie o tyle trudne, o ile trzeba było sprowadzić wszystkie potrzebne materiały z Gdyni. Na szczęście ofiarowaną przez konsulat szwedzki ciężarówką. Tym samym transportem przewoziliśmy dzieci. Już w czerwcu ponad 200 dziewczynek, a w sierpniu 250 chłopców. Część z nich musiała mieszkać w namiotach. Kuchnią polową zajęła się moja matka, którą wcześniej ściągnąłem z Kościerzyny (do gdyńskiego mieszkania w kamienicy Józefa Skwiercza). Pomagały jej panie Jadwiga Rekowska z Gdyni i Gierszewska z Tczewa, matki przyszłych księży Janusza i Benedykta. Produkty żywnościowe głównie unrrowskie, choć nie tylko. Żywność w naturze otrzymywaliśmy od charytatywnych instytucji zagranicznych. Norweski Czerwony Krzyż, Pomoc Szwedzka dla Europy, Rada Polonii Amerykańskiej, Wojenna Pomoc Katolików Amerykańskich, nie mówiąc już o wielkiej ofiarności i hojności społeczeństwa gdyńskiego. Chleb wypiekany był na miejscu. Posiłki wydawano cztery razy dziennie. Ale też chodziło o to, by zmizerowane i zaniedbywane dzieci przybrały na wadze. Wybudowaliśmy dużą jadalnię na 300 osób, podmurowaną, o silnej konstrukcji drewnianej, chroniącą od wiatru i deszczu przeszklonymi ścianami. Dzień rozpoczynał się i kończył apelem oraz modlitwą. Modlitwa również rozpoczynała i kończyła każdy posiłek. Mieliśmy na miejscu prowizoryczną kaplicę. Codziennie rano odprawiało się Mszę Świętą, w której uczestniczyły wszystkie grupy. Odprawiali je księża opiekunowie, prefekci: ksiądz Kazimierz Głowacki z Grudziądza, ksiądz Piotr Chojnacki, księża Domżalscy – dwaj bracia z diecezji gnieźnieńskiej. Każdy dzień był tak zorganizowany, że dzieci miały zajęcie od rana do wieczora. Przede wszystkim sport, gry i zabawy na plaży i w lesie. Bieganie, pływanie, piłka... Czysta idea rywalizacji, chęć bycia lepszym, samodoskonalenie postawy fizycznej i psychicznej. Ale także nauka. Pogadanki kleryków z Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie, bo oni byli instruktorami i wychowawcami dzieci, wspólna nauka śpiewu, ognisko, po apelu wieczornym wspólne rozmowy. A przy ognisku piosenki, gawędy, skecze. Zasada wychowawcza była prosta: we wszystkim, ale to dosłownie we wszystkim próbuj odnaleźć Boga. 67 K. W.: „Gdy szukasz Boga, popatrz na kwiaty”... Ks. H. J.: Pamiętam jak postawiłem trudne, sądziłem nawet, że zbyt trudne zadanie przed chłopcami. Chodziło o przygotowanie kolejnych stacji Drogi Krzyżowej, w lesie, ale tylko własnymi rękoma. Bez użycia jakichkolwiek narzędzi. No i udało się im. Co za pomysły! Upadki Chrystusa pod krzyżem – to mocno pochylone sosny, Golgota – trzy drzewa na wzgórzu, ramiona krzyża wiązane powrósłami z trawy... Przyjeżdżałem do nich w każdą niedzielę, patrząc jak rosną i przybierają na wadze. Odprawiałem Mszę Świętą w kaplicy, a następnie niedzielny czas spędziliśmy razem na grach i zabawach. K. W.: Jak został oceniony ten kolonijny eksperyment Caritasu? Ks. H. J.: Bardzo wysoko. I to zarówno przez władze kościelne, jak i świeckie. Nic dziwnego. Kolonie zorganizowane były wzorowo i zyskały gdańskiemu okręgowi bardzo pochlebną opinię władz szkolnych, a także społeczeństwa, gruntując tym zaufanie – conditio sine qua non wszelkiej pracy społecznej. K. W.: Czy była to ocena wydana na podstawie zasłyszanych opinii, czy też poparta obecnością wizytujących, znających warunki kolonijne z autopsji? Ks. H. J.: Nie było tygodnia, w którym nie gościlibyśmy jakiejś ważnej osobistości duchownej lub świeckiej. Do Białej Góry przybył nawet sam ordynariusz diecezji chełmińskiej biskup Kazimierz Józef Kowalski, mimo iż były to tereny należące do diecezji gorzowskiej. Ale przyjechał. Akceptował wszystko. Był bardzo zadowolony. Zwłaszcza z dzieci, które były radosne i opowiadały, że przybrały na wadze, nawet do 6 kg w ciągu jednego turnusu. Przyjeżdżali Szwedzi i Amerykanie. Pamiętam wizytę Alfreda Johnsona amerykańskiego kwakra, którego witał jeden ze studentów WSHM z Gdyni Stanisław Szymański, w sobie tylko znanym języku. Posiadał prawdziwy talent imitatorski. Z nieodłączną teatralną pacynką podarowaną przez Johnsona naśladował języki świata do tego stopnia, że obcokrajowcy słuchali zafascynowani, nie mogąc zrozumieć ani słowa, mimo tego, że wypowiedź Staszka łudząco przypominała brzmienie ich języka. W latach pięćdziesiątych Staszek wstąpił do Zgromadzenia Księży Ojców Marianów. Dziś jest misjonarzem w Portugalii. 68 Zagraniczni dobrodzieje widząc jak potrafimy pomnażać ich hojność nie szczędzili wysiłku w zdobywaniu coraz to nowych darów dla okręgu gdyńskiego. Pozostałe okręgi Caritasu, podziwiały naszą inicjatywę i osiągnięcia. K. W.: Jakie jeszcze inne formy przybierała działalność charytatywna okręgu Caritas w Gdyni? Ks. H. J.: Poza kuchniami ludowymi, dożywianiem dzieci, koloniami, objęliśmy protektorat nad przedszkolami prowadzonymi pod kierownictwem sióstr zakonnych w Orłowie, Oksywiu, Wejherowie, Pucku, Kartuzach, Kościerzynie, Redzie, Rumi i w Gdyni. Pod stałą opieką okręgu znajdował się sierociniec księży Salezjanów w Rumi, w którym przebywali osamotnieni przez wojnę i „ślepy los” chłopcy, nie tylko z terenu naszego okręgu, ale z całej Polski. Dyrektorem tego ośrodka był ksiądz Feliks Żołnowski, salezjanin. Założyliśmy szwalnię do przeróbki starej odzieży dla biednych. Poza tym przy okręgu Caritas uruchomiono punkt rozdziału leków z darów Rady Polonii Amerykańskiej, która na ten cel ofiarowała blisko pół tony rozmaitych medykamentów. Oprócz Gdyni takie punkty rozdziału lekarstw otwarto w Kościerzynie, Kartuzach, Wejherowie i Pucku. W oddziale Caritas w Śródmieściu zorganizowaliśmy bibliotekę, dysponującą ćwierćtysięcznym księgozbiorem, który nieustannie się powiększał. K. W.: Uczynki miłosierne nie dotyczyły tylko ciała... Ks. H. J.: (Ksiądz szeroko rozkłada ręce). Ba... Tydzień miłosierdzia w październiku 1947 roku obchodziliśmy pod hasłem „Ratujmy człowieka”. W inauguracji dopomógł nam Iwo Gall i jego aktorzy z Teatru „Wybrzeże”. Recytacje, muzyka chóry... Dzieci przygotowały pod kierunkiem aktorów widowisko pt. „Przebudzenie”. Na zakończenie zorganizowaliśmy Wielką Wentę w pawilonie żeglugi morskiej, przy skwerze Kościuszki. Pojawiły się kiermasze, kramy i kramiki, powstał wielki bazar, na którym sprzedawano najrozmaitsze artykuły. Cel był oczywisty. A na koniec zabawa taneczna z doborową orkiestrą, loterią fantową, kołem szczęścia, japońską pocztą i z obficie zaopatrzonym bufetem. Fundusze okręgu zasilały także wpływy z koncertów muzycznych organizowanych przez panią Marię Ewert Krzemieniewską, żonę pierwszego notariusza sądu w Gdyni. Była to niezwykle energiczna, obdarzona zmysłem organizatorskim, a przy tym pełna gracji dystyngowana dama. Takich przedsięwzięć było zresztą bardzo wiele. 69 K. W.: Co w nich było istotą, co zachęcało ludzi do pracy charytatywnej, co dodawało im „ochoty i zdolności”? Ks. H. J.: (Ksiądz uśmiecha się łagodnie). Myślę, że miłość. Miłość ewangeliczna, która zaczyna się od odkrycia biedy drugiego człowieka, jaki znalazł się w sytuacji wyjątkowego zagrożenia. Co go czeka? Pewnie zguba. Czy pozostawimy go samemu sobie? Sądzę, że odpowiedź na to pytanie była zachętą ludzi do pracy, nieraz wymagającej wielkich poświęceń. K. W.: A najtrudniejszy zdaniem księdza problem? Ks. H. J.:(Po długiej chwili zastanowienia). Sieroctwo. Mimo wszystko sieroctwo. Pochodząc z wielodzietnej rodziny, byłem na to bardzo wyczulony. Może przez zbyt wczesną śmierć matki... choć w życiu nie odczuwałem osamotnienia. Ale dziecko, jako dar Boga Żywego – samotne, to trudno zrozumieć. Samotne, a więc niepotrzebne nikomu. To paradoks, nonsens, niedorzeczność. Rodzi się i jest... nikomu niepotrzebne. Tego nie mogłem pojąć. Ale takie były fakty. K. W.: Można je było łatwo dostrzec, po zakończeniu kolonii w Białej Górze. Niektóre dzieci pod koniec lata nie miały po prostu dokąd wracać. Ks. H. J.: Dlatego postanowiłem, że pozostaną w Białej Górze przez jesień, zimę i wiosnę do następnych wakacji. W oparciu o tę myśl powstał w Białej Górze... K. W.: Sierociniec... Ks. H. J.: (Przerywa mi, ostro gestykulując) Nie nazywaliśmy tego w ten sposób. „Dom chłopców” – wydawało się, że to najodpowiedniejsza nazwa. K. W.: Zwłaszcza jej pierwszy człon. Dom kojarzy się z rodziną. Ks. H. J.: W istocie byliśmy rodziną, w której Ojcem był Bóg. Wszyscy zwracaliśmy się do Niego, jak do Ojca. Chłopców o dość zróżnicowanym wieku od 9 do 15 lat umieściliśmy w budynkach pokolonijnych. 70 W celu zapewnienia jako takiej samowystarczalności postarałem się o przydział gospodarstwa rolnego. Nauczony doświadczeniem szkoły gospodarczej w Chyliczkach, miałem pewność, że 20 hektarów dobrze uprawianej ziemi będzie w stanie utrzymać przy życiu naszych podopiecznych oraz niewielką grupę wychowawców i opiekunów. Postawiliśmy na ogrodnictwo. Z czasem dokupiliśmy konia, krowę, trochę trzody, trochę drobiu. Personel zakładu składał się z pięciu osób, wychowanków z początku roku szkolnego było piętnastu, ale w najbliższej przyszłości przewidywaliśmy nabór znacznie poszerzony. Główne zainteresowanie chłopców prócz podstawowych obowiązków gospodarskich skupiało się na współpracy z Franciszkiem Menczykowskim, znanym ludowym rzeźbiarzem z Czerska, który trafił do Białej Góry po wojnie. Temu niepospolitemu artyście o bardzo bogatym i barwnym życiorysie, który w czasie wojny wędrując po Europie trafił do duńskiego ruchu oporu, udało się wzbudzić zdolności plastyczne moich chłopców i zachęcić ich do rzeźbienia. Słuchali chętnie jego niekończących się opowieści o ludziach z Kaszub, o zwyczajach, wierzeniach, wydarzeniach sprzed lat, strugając drewniane figurki. Z czasem powstał warsztat rzeźbiarski i stolarski, który przemienił się w głośną szkółkę kaszubskiej sztuki ludowej. Menczykowski prowadził nie tylko rzeźbę – najżywotniejszą dziedzinę sztuki ludowej na Kaszubach, ale i rysunek. Natomiast trudnej sztuki haftu uczyła Franciszka Majkowska – siostra i towarzyszka pracy wielkiego Aleksandra, który nie żył już od dziesięciu lat. Franciszka była już wówczas słynną hafciarką. Stworzyła własną, odrębną tzw. „wejherowską” szkołę haftu. K. W.: Stworzyła ją, opierając się na zabytkach zdobnictwa, czerpiąc wzory ze starych malowideł lub szat kościelnych. Etnolodzy w przypadku Majkowskiej mówią nawet o „trzeciej” szkole obok bardzo odległych tradycji hafciarskich, którym początek dały klasztory żukowskich norbertanek i żarnowieckich benedyktanek. Ks. H. J.: Majkowska lubowała się w dużych motywach ornamentacyjnych, obok niebieskiego uwielbiała kolor czerwony. Zwłaszcza w kwiatach. K. W.: Zaś Franek Menczykowski upodobał sobie kaszubskie diabły Purtki, Smantki, Latawce... 71 Ks. H. J.: Na szczęście nie tylko diabły. Dzięki jego talentowi oraz pracy chłopców mogliśmy znakomicie wyposażyć naszą białogórską kaplicę w drogę krzyżową, stajenkę i grób Pański, wizerunki świętych w licznych rzeźbach i płaskorzeźbach. Powstał znakomity tryptyk ukazujący dziewięć scen z życia świętego Antoniego, a także herb biskupi, który trafił do pałacu biskupiego w Pelplinie. Część wyrobów sprzedawaliśmy w przykościelnym kiosku w Gdyni, a zarobione pieniądze przeznaczaliśmy na utrzymanie „Domu Chłopców”. Część prac do dziś znajduje się w naszym kościele, część trafiła do Muzeum Sióstr Urszulanek w Orłowie. K. W.: C,o oprócz pracy i nauki rzeźby, haftu i rysunku, wypełniało czas chłopców? Ks. H. J.: Nauka w szkole. Udało się mimo kategorycznie przestrzeganej rejonizacji ulokować chłopców w szkole podstawowej w Białej Górze. Klasy co prawda były łączone, np. trzecia z czwartą, ale na to nie było rady. Poza tym sport, jako nawyk, jako zasada wychowania. Współzawodnictwo, ale i współpraca z drużyną. Dalej katechizacja i ministrantura. No i praca, praca i jeszcze raz praca. Nie zauważyłem jakichś specjalnych chwil słabości czy tęsknoty za prawdziwym domem, rodziną... Pamiętam, w istocie trudno byłoby zapomnieć tragiczny w skutkach wypadek przy pracy. Otrzymaliśmy wagon węgla na opał. Stał na stacji kolejowej. Węgiel trzeba było rozładować i przewieźć ze stacji do domu ciężarówką. No i chłopcy, jak to chłopcy, gdy zobaczyli nadjeżdżający ciężarowy samochód rzucili się w jego stronę i poprzyczepiali, jak tylko się dało. Franek Ostrowski stał na stopniach szoferki. Kierowca go nie zauważył i otworzył drzwi, gdy samochód był jeszcze w ruchu. Chłopak wpadł pod tylne koła ciężarówki i został przejechany. Przez sam środek brzucha. Lekarze nie dawali żadnych szans na przeżycie. Sam węgiel ważył trzy tony. Mój Boże, co to się wtedy działo... modlitwy gorące, nieustanne, płacz kolegów, obawy prawne. Najpierw szpital w Pucku. Tam Franek walczył ze śmiercią, a my trwaliśmy w modlitwie. Potem szpital w Gdyni. Pojawiła się nikła nadzieja. Błagaliśmy Boga o zachowanie go przy życiu. (Ksiądz robi pauzę i uderza gwałtownie w dłonie). Po tygodniu opuścił szpital. Lekarze używali jednego określenia: cud, a my dziękowaliśmy Najwyższemu, ocierając ukradkiem łzy. Dziękowaliśmy Bogu za ten widoczny znak Jego miłosierdzia. K. W.: W ten sposób Franciszek Ostrowski pozostał w pamięci księdza, a inni? 72 Ks. H. J.: Czesio Bejrowski – najzdolniejszy jak się okazało nie tylko rzeźbiarz ale i malarz, trafił do Liceum Plastycznego, pracował przez wiele lat jako szkutnik w Stoczni Gdańskiej. Był także dekoratorem gdyńskich kościołów. Świetnie rzeźbił Henio Przybysz. Jasio Lewiński został stolarzem w Chojnicach, a Staszek Miotke z Wielkiego Kacka trafił do Düren, gdzie z dużym powodzeniem uprawiał sztukę rzeźbiarską. K. W.: Ośrodek w Białej Górze rokował jak najlepsze nadzieje na przyszłość. W krótkim czasie stał się jednym z czołowych zakładów tego rodzaju w Polsce. Co zadecydowało o tym sukcesie? Ks. H. J.: Zaufanie wzajemne, dobra wola, chęć niesienia pomocy drugiej osobie, to wyzwala nieprawdopodobnie wielką energię, zapomina się o własnych kłopotach, zapomina się o sobie. Poza tym przydała się seminaryjna wiedza pedagogiczna, Pestalozzi, idee szkoły twórczej. To zaczęło procentować. K. W.: Ideały samarytańskiej miłości bliźniego odpowiadające uczynkom miłosiernym co do ciała i ducha, obejmowały nie tylko dzieci traktowane jako dar Boga, ale właściwie wszystkie pokolenia. Ks. H. J.: Także i sędziwych, podeszłych wiekiem starców. Tak... drugim po „Domu Chłopców” ważnym przedsięwzięciem było przygotowanie „Domu Starców” w Gdyni. Pani baronowa Maria ze Święcickich Głogowska Dexheimer wspaniałomyślnie ofiarowała na ten cel dom w Gdyni przy ulicy Świętojańskiej 41. Dom ten szczęśliwie udało się ochronić przed próbami zajęcia go przez władze państwowe i zapisać notarialnie na Kurię Biskupią diecezji chełmińskiej. K. W.: Obok chłopców i starców pokaźną grupę stanowili studenci i uczniowie szkół średnich. Ks. H. J.: (Ksiądz uśmiecha się rozbrajająco). Caritas Academica! Co to była za wesoła studencka brać. A ponieważ pełniłem obowiązki prefekta w Liceum Drogerystów, zresztą najzupełniej oficjalnie mocą dekretu księdza biskupa Kazimierza Józefa Kowalskiego, w lutym 1947 roku zostałem duszpasterzem akademickim, więc kontakt z młodzieżą miałem bardzo ścisły. 73 K. W.: Stowarzyszenie Caritas Academica zostało powołane w trzecim roku działalności Caritasu w Polsce przez tę samą Konferencję Episkopatu Polski, która reaktywowała Caritas w czerwcu 1945 roku. Ks. H. J.: Dlatego też Stowarzyszenia mogły oficjalnie powstawać na Politechnice, czy Akademii Medycznej w Gdańsku. W Gdyni bazą stała się Wyższa Szkoła Handlu Morskiego, zorganizowana przez profesora Władysława Kowalenkę, wykładowcę Tajnego Instytutu Morskiego, który po 1945 roku stał się zalążkiem tej szkoły. W WSHM wykładały takie sławy jak Eugeniusz Kwiatkowski, były minister przemysłu i handlu, późniejszy minister skarbu i wicepremier, entuzjasta polityki i ekonomiki morskiej Drugiej Rzeczypospolitej. Po powrocie z Rumunii w 1945 roku objął Urząd Delegatury Rządu do spraw Wybrzeża. W WSHM wykładał geografię gospodarczą świata. Związany był z Gdynią do 1948 roku, kiedy to w brutalny sposób został odwołany ze stanowiska, wysiedlony, z zakazem powrotu. Wrócił więc do swego rodzinnego Krakowa, poświęcając się pracy naukowej i wspomnieniom. Pamiętam pogrzeb jego matki Wincentyny, naszej parafianki z ulicy 3 Maja, nr 27. Eugeniusz otrzymał przepustkę na pobyt w województwie gdańskim tylko w tym dniu. Dwanaście godzin to czas jaki mu łaskawie ofiarowano. Wstyd nam było, ale cóż... Pamiętam również jego pogrzeb, w Krakowie, w sierpniu 1974 roku. Żegnałem go w obecności metropolity krakowskiego, kardynała Karola Wojtyły. Kilka dni później poświęciliśmy tablicę pamiątkową ku jego czci. Był to bardzo skromny, ale jakże wymowny w tamtych czasach znak pamięci Gdynian o wielkim twórcy ich miasta. K. W.: Czy gdyński okręg Caritas świadczył pomoc również dla Caritas Academica? Ks. H. J.: (Ksiądz wyraźnie obruszony pytaniem). Jakże mogło być inaczej? U starosty Wejherowa wystarałem się o piękną willę w Białej Górze. Studenci „ochrzcili” ją imieniem „Władysław” na cześć rektora Kowalenki, którego wprost uwielbiali. Witał mnie w progach uczelni zawsze z otwartymi i uniesionymi w górę ramionami. Byliśmy w bliskim kontakcie w czasie roku akademickiego, a także w czasie długich wakacji. Spędzał je z całą rodziną wśród studentów nie tylko Gdyni i Gdańska czy Pelplina, ale również Poznania, Wrocławia i Pragi Czeskiej. Mieliśmy bardzo rozległe kontakty. Studenci zajmowali się dziećmi. Dzielili się nie tylko chlebem, ale i wiedzą. Na spotkaniach, pogawędkach, przy ognisku, przy wspólnych śpiewach. 74 K. W.: Podobno z niektórymi dziewczętami ksiądz nawet się zaręczał? Ks. H. J.: (Podśmiewuje się). Ze wszystkimi! Otrzymywały ode mnie pierścionki. K. W.: Czy to wypada aby ksiądz... Ks. H. J.: A dlaczego? One zaręczały się ze mną, pierścionkami z wizerunkiem Matki Boskiej tylko do czasu własnego ślubu. Potem zakładały obrączki, a ja nie raz błogosławiłem ich małżeństwa, częstokroć będąc na ślubach, weselach i chrzcinach. (Ksiądz wciąż się śmieje). Piszą do mnie do dziś. Wspominają, jak razem zabiegaliśmy o środki na działalność Stowarzyszenia, sprzedając choinki na Boże Narodzenie lub kartki świąteczne własnej produkcji na Wielkanoc, jak segregowaliśmy dary ze Szwecji i Stanów Zjednoczonych. Dary dla wszystkich studentów, nie tylko należących do Caritasu. Wówczas prawie każdy był „goły”, więc sprawa ubrań, zwłaszcza odzieży wierzchniej była naszą troską. Rodziły się różne pomysły. Np. buty... zelowaliśmy za darmo. Mieliśmy sieć zaprzyjaźnionych szewców. Zaprzyjaźnili się z nami rybacy. Beczki zawsze były pełne śledzi. Każdy mógł brać do woli. Dla najuboższych i najbardziej potrzebujących udało się zorganizować skromne zasiłki. K. W.: Z pomocy Caritasu Academica korzystali także, co zrozumiałe, studenci Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie. Ks. H. J.: To byli także studenci borykający się z wszelkiego rodzaju trudnościami materialnymi. Przekazywaliśmy do seminarium mąkę, ryż, konserwy, świeże ryby, które otrzymałem od rybaków posiadających własne kutry. Ale najważniejszy był materiał na sutanny, który otrzymywałem za pośrednictwem Polonii Amerykańskiej. Zaś klerycy pracujący z dziećmi i młodzieżą na koloniach w Białej Górze w nagrodę otrzymywali niewielkie stypendia. K. W.: Czy w prowadzeniu gdyńskiego okręgu Caritas nie napotykał ksiądz na żadne trudności, przeszkody, przeciwności losu? Urząd Bezpieczeństwa Publicznego nie spuszczał oka z działalności opartej na pomocy zza żelaznej kurtyny, czujnie śledził wszystkie ruchy i posunięcia Caritasu od momentu jego reaktywowania w 1945 roku, aż do likwidacji przez upaństwowienie. Czy zechciałby ksiądz prałat określić moment, kiedy Urząd Bezpieczeństwa wyraźnie zaingerował w działalność Caritasu? 75 Ks. H. J.: (Długa chwila zastanowienia nie tyle nad zdarzeniem, ile nad pytaniem, czy w ogóle warto o tym mówić...). Był to moment tragiczny... ale bardzo spektakularny, choć odległy... (Ksiądz wyraźnie waha się). K. W.: Spróbujmy go przybliżyć. Ks. H. J.: W Wyższej Szkole Handlu Morskiego język angielski wykładał Franciszek Wiktorski. Świetny chłopak, znakomicie przygotowany do zawodu. Miał za sobą studia w Anglii i trzydzieści parę lat życia. Pełen zapału, pomysłów, inicjatywy. Idol młodzieży. Zaprosił kiedyś na uczelnię wspomnianego wcześniej Alfreda Johnsona, amerykańskiego kwakra, który opowiadał o swojej pracy w USA, o zwyczajach sekty, o idei niesienia pomocy potrzebującym. Studenci byli zachwyceni. To właśnie wtedy Johnson podarował Stasiowi Szymańskiemu znaną wszystkim dzieciom kolonii w Białej Górze pacynkę, z którą później, już jako kapłan wyjechał do Portugalii. Johnson polubił studentów nie bez wzajemności, jak się okazało. Franiciszek Wiktorski mógł być ze swego eksperymentu dumny, tym bardziej, że Johnson zgodził się przeprowadzić kilka ćwiczeń, nazwijmy to poglądowych. Pod koniec roku akademickiego, w czerwcu 1947 przybył do Gdyni prymas August Hlond, który w tym czasie ustanawiał polską administrację kościelną na Ziemiach Odzyskanych, w towarzystwie kardynała Bernarda Gryffina, arcybiskupa Westminsteru. Caritas Academica WSHM zorganizował spotkanie z obu dostojnikami Kościoła w naszym baraku na Jana z Kolna. Nad całym programem uroczystości czuwał prezes Caritas Academica Edmund Pactwa, który miał wręczyć kardynałowi stosowny dar i wygłosić przemówienie po angielsku. Dosłownie w ostatniej chwili zwątpił w poprawność swojej angielszczyzny, zrezygnował z przemówienia, proponując ten zaszczytny obowiązek właśnie Wiktorskiemu, który władał angielskim bezbłędnie. Tak też się stało. Wszyscy łącznie z rektorem Kowalenką byli usatysfakcjonowani, niepokoili się jedynie strażnicy Bezpieczeństwa Publicznego. Urząd Bezpieczeństwa zaczął kojarzyć fakty. Wiktorski wrócił z Anglii. Wcześniej miał kontakty z podziemiem na terenie Francji, gdzie spędził wojnę. Korespondował z przyjaciółmi w Szwajcarii, którzy namawiali go do opuszczenia Polski. Współpracował z kościelnym Caritasem. Zaprzyjaźnił się z Johnsonem. Witał arcybiskupa Westminsteru. Wątki fabularne same zaczęły tworzyć akcję. Bezpieka zwietrzyła wroga. K. W.: W myśl zasady Stalina: „Jest człowiek – jest problem, nie ma człowieka – nie ma problemu”. 76 Ks. H. J.: Na wiosnę 1948 roku rozniosła się pogłoska: Wiktorski zniknął. Był i nie ma. K. W.: Jak kamień w wodę. Ks. H. J.: Nomen omen. Wyciągnięto go z basenu prezydenckiego przy Skwerze Kościuszki na początku maja 1948 roku. Miał na sobie długi płaszcz gabardynowy, z przedziurawionymi kieszeniami. Ręce przełożone przez dziury związane były pod kolanami drutem. Gdy go wyjęto z wody zegarek na przegubie jego ręki jeszcze chodził, więc musieli to zrobić w nocy. Wszystko wiem z relacji parafianina, który pracował w kapitanacie portu. Inny z kolei, student WSHM dowiedział się, że Wiktorski przetrzymywany był w UB na Kamiennej Górze przez pięćdziesiąt dni. Sprawa stała się głośna. Wśród młodzieży zawrzało. Zażądano sekcji zwłok, ale nie było na to zgody. Przynajmniej początkowo. Tusia, żona Franciszka, która dziś mieszka w Detroit, była w tak głębokim szoku, że zaniemówiła. Po prostu oniemiała. Obawialiśmy się o jej życie. K. W.: Co wykazała sekcja zwłok? Ks. H. J.: Tego nikt nie wie... Sekcję w końcu przeprowadzono, ale o wynikach świat się nie dowiedział. Jak dotąd. K. W.: Pamięta ksiądz pogrzeb Franciszka Wiktorskiego? Ks. H. J.: Pogrzeb? To była manifestacja, choć robiono wszystko, by do manifestacji nie dopuścić. Dlatego tak zwlekali z pogrzebem. Żeby sprawa przycichła. Nawet zgodzili się na sekcję. Żeby tylko zyskać na czasie. Ale to się nie udało. Młodzież oficjalnie przyjęła żałobę. Kościół Najświętszej Marii Panny, gdzie odprawiałem nabożeństwo żałobne nie pomieścił wszystkich. Studenci stali także wokół kościoła. A na zakończenie zaśpiewali Boże, coś Polskę, mimo, że było to nabożeństwo żałobne. Na tej smutnej uroczystości wystąpiłem w czarnych szatach liturgicznych. Nie jak dziś w fioletowych. W czarnych! Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie! Tak zakończyli. No i dopiero się zaczęło. A był to maj 1948 roku. Przesłuchania na UB trwały do wakacji. – Jak to ojczyznę wolną, to twoja nie jest wolna? (Ksiądz modeluje głosem). Wpajali młodzieży oficjalną wersję śmierci Wiktorskiego: samobójstwo. (Ksiądz zamyka oczy). Ale ja na pogrzebie nie mówiłem o samobójstwie. Mówiłem o morderstwie. O morderstwie 77 politycznym. Wówczas nic więcej nie mogłem powiedzieć. Nie miałem dowodów. Mówiłem, że to ofiara, że Franciszek złożył swe młode życie w ofierze Bogu. Że poświęcił życie miłości. K. W.: Bo „caritas” znaczy miłość. Ks. H. J.: Tak, to był z pewnością signum temporis nowej rzeczywistości, pierwszy znak, pierwszy refleks. (Ksiądz czerwienieje na twarzy). Ach, pod jaki diabelski terror dostaliśmy się... K. W.: W tym samym czasie trwał w Gdyni głośny proces komandorów. Ks. H. J.: Mohuczy, Świtalski, Przybyszewski i wielu innych. Przetrzymywali ich w piwnicach domu Budyniów na rogu Świętojańskiej i Puławskiego. Słychać było wycie, jęki, zawodzenia... Pytam kiedyś, przechodząc, wartownika uzbrojonego po zęby, co to za krzyki? – Uważaj – mówił do mnie, bo ty też tak możesz krzyczeć. Głośny proces... dziś, kiedy można i trzeba o tym mówić, ale wtedy głośna była sprawa Wiktorskiego. K. W.: Również głośna w owym czasie i to w całym kraju stała się sprawa Caritasu. Ks. H. J.: W połowie 1948 roku zażądano usunięcia mnie ze stanowiska dyrektora okręgu. Rozpoczynała się nagonka prasowa. Wszystkie zaplanowane prace kontynuowaliśmy. Latem tradycyjnie odbyły się kolonie w Białej Górze. Otrzymaliśmy nawet pomieszczenia w Wierzchucinie, willę poniemieckiego nadleśnictwa. Ile było radości... wśród studentów i młodzieży szkolnej. Ale ja czułem już za plecami zdyszany oddech inwigilujących mnie na każdym niemal kroku funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Na szczęście Biała Góra i Wierzchucino leżały poza terenem administracyjnym województwa gdańskiego, gdzie rozpoczęto atak na kościelny Caritas, po zjeździe we Wrocławiu. Więc mogliśmy cieszyć się kolejnymi wakacjami i coraz lepiej funkcjonującym „Domem Chłopców”, aż do roku 1950. Naciski były jednak tak silne, że biskup ordynariusz dyplomatycznie odwołał mnie ze stanowiska dyrektora okręgu. 78 K. W.: Niemal jednocześnie został ksiądz powołany na stanowisko proboszcza nowo utworzonej parafii pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa w Gdyni. Ks. H. J.: Tak, w istocie. Decyzja biskupa ordynariusza Kazimierza Józefa Kowalskiego była swoistą odpowiedzią na nieustanne naciski. W rzeczywistości wydzielił on część terytorium z parafii NMP z prowizorycznym kościołem, postawionym na pruskim murze i erygował samodzielną tytularną parafię. Obowiązki proboszcza pełniłem od 1 stycznia 1949 roku. Okręgiem gdyńskiego Caritasu zajął się ksiądz Gracjan Bieliński, do października 1949 roku. Szantażowany i nagabywany przez funkcjonariuszy wiadomego urzędu przekazał z kolei na podstawie dekretu biskupa chełmińskiego obowiązki dyrektora okręgu, księdzu Pawłowi Miotkowi, który pełnił je do czasu przyjęcia Caritasu przez państwo, w styczniu 1950 roku. K. W.: Ataki prasy nasiliły się, wywołując niemały wstrząs kościoła katolickiego w Polsce. Brutalne odebranie Caritasu mało na celu przede wszystkim świadczenie usług rządowi PRL. Ks. H. J.: Dlatego też nie zważając na kalumnie, pomówienia i oszczerstwa, postanowiłem uratować nasz dobytek, zimą zgromadzony w „Domu Chłopców”. Na szczęście prawie cały majątek udało się przewieźć do salezjańskiego sierocińca w Rumi. Dzięki temu mógł ksiądz Feliks Cieplik, wracający z wygnania wojennego z Hiszpanii, przez kilka lat jako dyrektor łatwiej utrzymać ten ośrodek. K. W.: Co w początkach pracy pierwszego proboszcza nowej gdyńskiej parafii stanowiło o kontynuacji działalności charytatywnej? Ks. H. J.: 1 stycznia 1949 roku, w Nowy Rok, w czasie każdego nabożeństwa wygłaszałem programowe kazania. Nakreślałem cele działalności duszpasterskiej. Przede wszystkim duchowe, zbliżające do Chrystusa, a także charytatywne właśnie, bez których słaba byłaby nasza wiara. K. W.: Powierzenie parafii księdzu proboszczowi tak dobrze znanemu z niestrudzonej pracy w Caritasie społeczność Gdyni powitała z wielką radością. Czy zechciałby ksiądz przypomnieć w czym się owa radość wyrażała. 79 Ks. H. J.: Najogólniej mówiąc, w bardzo ścisłej i bliskiej współpracy. Z tym rzeczywiście nie miałem kłopotów. Oddanie, poświęcenie dla spraw parafii było naprawdę imponujące i w wielu przypadkach zadziwiające. Pamiętajmy, że czasy nie były łatwe, ale ofiarność Polaków jest wprost proporcjonalna do trudu czasów w jakich żyją. Umiemy się dzielić w biedzie. Stosownie do zarządzeń Episkopatu powołałem Radę Parafialną. W początkowej fazie należeli do niej m.in. dr Jan Bederski, kierownik szkoły Jan Kamrowski, Paweł Skwiercz, Jan Radtke pierwszy wójt Gdyni, Klemens Pomieczyński, Walerian Szuta, Antoni Paszylk, Stanisław Irczuk, dr prawa Stanisław Schmidt i wielu innych. Rada poparła dalszą współpracę z Duszpasterstwem do spraw dobroczynności. Udostępniliśmy plac przykościelny do kolportażu broszur i prasy. Zorganizowaliśmy święcone dla najuboższych. Biuro oddziału Dobroczynności przenieśliśmy do kancelarii parafialnej. Podstawę działalności stanowiły środki pieniężne zbierane w specjalnej skarbonie na „chleb świętego Antoniego”. K. W.: Mimo oficjalnego zakazu, nagonki i ataków prasy? Ks. H. J.: A także nadgorliwości tzw. „księży patriotów”, którzy dali się zwieść i omamić strażnikom ładu i bezpieczeństwa. (Ksiądz zaciska usta ze złości, macha ręką). Dajmy temu pokój. To dzisiaj nie ma znaczenia. Ale na zarzuty musiałem odpowiadać (ksiądz akcentuje każdą samogłoskę), choćby w niedzielnym kazaniu. Częstokroć przywoływałem myśl, którą wypowiedział przed śmiercią święty Ambroży: „Tak żyłem wśród was, że nie wstydziłbym się wśród was pozostać nadal”. K. W.: Myśl ta nieodparcie kojarzy się ze Słowackim: „Żyłem z wami, cierpiałem i płakałem z wami, Nigdy mi kto szlachetny nie był obojętny (...)” Ks. H. J.: Pragnąłem wszystkich zapewnić z tego świętego miejsca przy ołtarzu, że w moim kapłańskim sumieniu jestem najspokojniejszy i gotów jestem odpowiadać za czyny moje przed ludźmi i przed Najsprawiedliwszym Bogiem i Jego Sądem Wiecznym. K. W.: Dokonania Caritasu były wprost imponujące. Blisko tysięczna rzesza dzieci na koloniach. Kuchnie ludowe w pięciu punktach dożywiały przeszło tysiąc osób dorosłych i dwa tysiące dzieci. Punkty sanitarne w wielu ośrodkach, dary odzieżowe i żywnościowe w ponad 80 60 oddziałach, liczne dotacje gotówkowe. Wszystko to komisyjnie i protokolarnie zapisane. Mimo to w związku ze sprawami Caritasu aresztowano księdza proboszcza. Ks. H. J.: Tak. (Ksiądz patrzy na mnie, jakby to była sprawa najzupełniej oczywista). Aresztowano również moją matkę i członków zarządu Caritas – Włodzimierza Tokarskiego, Bolesława Orłowskiego, Jadwigę Rekowską. Po kilku miesiącach zostaliśmy zwolnieni, gdyż władze bezpieczeństwa nie miały żadnej podstawy prawnej do sporządzenia aktu oskarżenia. Prokuratura odrzuciła zarzuty. Nie przeszkadzało to władzy administracyjnej w wysiedleniu z Gdyni członków zarządu okręgu Caritas, jako niebezpiecznych mieszkańców pasa granicznego. K. W.: Bez względu na represje i aresztowania Kościół nadal prowadził akcje dobroczynne, które po przemianach październikowych wzmocniły swą działalność przez Diecezjalne Rady Duszpasterstwa Dobroczynnego. Ks. H. J.: Raz jeszcze powtarzam: bez tej działalności nie ma religii chrześcijańskiej. Diecezjalne Rady zajmowały się głównie rozsyłaniem darów zagranicznych przysyłanych hojnie na apel Prymasa Polski przez rodaków i obcokrajowców. Napływająca w dużych ilościach pomoc wymagała zaplecza organizacyjnego. W tym celu ksiądz kardynał Stefan Wyszyński powołał do życia, właśnie w Gdyni, Przedstawicielstwo Prymasa Polski do spraw Pomocy Zamorskiej Biednym. Ksiądz prymas wcześniej, bo w kwietniową Niedzielę Dobrego Pasterza, 1953 roku, odwiedził Gdynię i naszą parafię. K. W.: Po przełomie w 1956 roku pomoc świata dla Polski ruszyła po raz drugi. Ks. H. J.: Tak, tak, ale pamiętać trzeba, że ofiarodawcy nie mieli już takiego zaufania jak dziewięć lat wcześniej. Ani upaństwowiony Caritas po konfiskacie dóbr kościelnych zakonnych i biskupich, ani centrum opieki społecznej nie było właściwym adresem. Więc dobroczyńcy przysłali dary bezpośrednio do Prymasa Polski uwolnionego po trzech latach więzienia właśnie w październiku 1956 roku. K. W.: Został ksiądz mianowany pełnomocnikiem i przedstawicielem prymasa do spraw Pomocy Zamorskiej. Decyzję Prymasa Polski wszyscy z pewnością odczytali jako wyraz 81 uznania dla działalności księdza jako dyrektora Caritasu i niezłomnej postawy w okresie stalinowskim. Ks. H. J.: (Ksiądz uśmiecha się). Dziękuję za to spostrzeżenie. Powstała komisja powołana przez Prymasa Polski, złożona z księży do której należeli: ksiądz kanonik Michał Kliszko z Warszawy, ksiądz kanonik Józef Jasiński z Poznania, ksiądz kanonik Aleksander Oberc z Wrocławia, ksiądz prałat dr Karol Dlopolski z Krakowa, ksiądz kanonik Jan Zaręba z Gniezna, przyszły biskup ordynariusz Włocławka. Pierwsi na apel Kardynała – Prymasa Polski odpowiedzieli polscy katolicy mieszkający w Ameryce. Zaprosiłem księży z komisji na konferencję do Gdyni. Miałem już wówczas stałą przepustkę, więc mogliśmy dokonać formalnego odbioru darów w porcie. Pamiętam ten pierwszy statek. To był amerykański drobnicowiec m/s „Mormacrio”. Catholic Relief Services – organizacja obejmująca swym zasięgiem przeszło 40 krajów, przesłała z Nowego Jorku do Gdyni 102 tony używanej odzieży. Muszę przyznać, że zarówno władze portowe, jak też i załoga statku poczyniły wszelkie ułatwienia, by rozładunek i magazynowanie odbyło się sprawnie. Dokonaliśmy procentowego podziału według rozdzielnika z Sekretariatu Prymasa Polski. Tę pierwszą przesyłkę, jak również następne, zlecono rozwieźć do poszczególnych diecezji przedsiębiorstwu Hartwig S.A. w Gdyni, przy bardzo życzliwej pomocy dyrektora Stanisława Kogutowskiego. Moderatorem transportów ze strony National Catholic Werfare Conference w Nowym Jorku był ksiądz Edward Synowiak. To właśnie on informował mnie o zbliżających się transportach. Zapowiadał kolejne – żywnościowe i medyczne, uzależniając całą akcję od zwolnień celnych. Po dokonaniu segregacji i podziału według instrukcji kościelnej władzy, okazało się, że możemy objąć pomocą ponad 200 rodzin naszej parafii, liczącej wówczas 8 tysięcy wiernych, wśród nich osoby najuboższe, rodziny repatrianckie. Proszę pamiętać, że był to okres powrotu wielu Polaków z zesłania, z Syberii czy Kazachstanu. Także rodziny wielodzietne, na ogół te, które korzystały wcześniej z pomocy Caritasu. Do połowy 1948 roku transporty na adres Prymasa Polski przychodziły systematycznie. Pamiętam angielski statek „Baltrover”, utrzymujący regularną komunikację miedzy Gdynią, a Londynem, „Vibybola”, „Mormacel”, czy „Krageholm”, przewożące dary z obu Ameryk, Kanady, Australii, a nawet z Południowej Afryki. Ale w tym samym roku zaczęły się wyraźne kłopoty celne. Władze zaczęły coraz częściej ujawniać swoje wrogie stanowisko względem kościelnej pomocy charytatywnej. Przejawem tego było wyznaczanie cła na przywożone dary. Centralny Zarząd Ceł kontrolował wszystkie przesyłki, nawet przedmioty kultu 82 religijnego. Książki do nabożeństwa, tabernacula, baldachimy, zostały zatrzymane. Nad działalnością pomocy zamorskiej zaczęły się zbierać ciemne chmury. Rząd PRL proponował utworzenie Komitetu Pomocy Społecznej. Ale propozycja ta upadła. Zdaniem władz fakt przesłania darów na ręce Kardynała – Prymasa Polski świadczy o całkowitym braku zaufania do instytucji państwa. K. W.: Chyba nie bez racji. Ks. H. J.: Zgoda. Tym bardziej, że Kościół został pozbawiony swej instytucji charytatywnej. Ach, gdyby wówczas działał Caritas... Towary przychodzące z różnych stron świata zaczęły zalegać w Urzędach Celnych. Prośby Sekretariatu Prymasa, starania Episkopatu Polski okazały się bezskuteczne. Więc pełnomocnik Episkopatu Stanów Zjednoczonych, wspomniany wcześniej ksiądz dyrektor Edward Synowiak wstrzymał telegraficznie wszystkie transporty. Nie było innej rady. I dopiero wtedy zareagował rząd PRL. Niestety negatywnie. Władysław Gomułka zażądał natychmiastowego wydalenia księdza Synowiaka z Polski. I znów wroga prasa i znów ataki. (Ksiądz mówi z całkowitą rezygnacją w głosie). Pomoc zamorska z wolna zamierała. Działalność dobroczynną Kościoła uznano za akcję polityczną. K. W.: To postawa właściwa władzy totalitarnej. Ks. H. J.: No, więc właśnie. To zadziwiające, w jaki sposób można decyzjami politycznymi manipulować, zwodzić i podżegać, niszcząc naturalny ludzki odruch niesienia pomocy. K. W.: Nieskuteczność tych metod potwierdził okres stanu wojennego w Polsce. Ks. H. J.: Myślałem o tym bardzo często i dziś śmiało mogę stwierdzić, że pomoc charytatywna w stanie wojennym zyskała również w parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa wymiar porównywalny z działaniami Caritasu i Pomocy Zamorskiej Biednym. K. W.: Bo też i potrzeby były z pewnością nie mniejsze niż w latach czterdziestych, czy pięćdziesiątych. Ks. H. J.: W mojej ocenie rok 1981 to był czas nie tylko kryzysu, ale całkowitego załamania się rynku towarów i usług. Społeczność krajów zachodnich widząc wysiłki całego naszego 83 narodu w podjętej walce politycznej o nowy ustrój, pospieszyła z pomocą charytatywną o wiele wcześniej. Jednakże decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego spowodowała, że pomoc Zachodu nasiliła się, osiągając swe apogeum w roku 1982. Dary w postaci żywności, ubrań i leków zaczęły napływać na adres Kościoła Katolickiego w Polsce, który dla usprawnienia całej akcji utworzył Komisję Charytatywną przy Episkopacie Polski. Przewodniczącym komisji został katowicki biskup Czesław Domin. Nadchodzące dary były przydzielane diecezjom, a następnie dalej wysyłane do poszczególnych parafii. Jak sobie przypominam, to już w ciągu 16 miesięcy „Solidarności” Komisja Charytatywna przy naszym kościele musiała podołać zwiększonym obowiązkom przy rozdziale napływającej pomocy humanitarnej. Sytuacja najuboższych grup społecznych była tragiczna. Wystarczy dziś poczytać listy. Jest ich bardzo wiele, około czterech tysięcy, znajdują się w kilku opasłych tomach w archiwum parafialnym. Listy proszące, ale również dziękczynne. Z miejsc internowania, z aresztów, z więzień, także pisanych na wolności, z rodzinnych domów, z najrozmaitszych instytucji. K. W.: Praca komisji charytatywnej w parafii NSPJ przebiegała nadzwyczaj sprawnie. Ks. H. J.: To zasługa jej członków, najbardziej aktywnych parafian. Napływ pomocy z Zachodniej Europy był tak duży, że Rada Charytatywna, której przewodniczyła Aniela Chmielecka, została rozszerzona do 60-osobowego składu i pracę w niej podzielono na poszczególne sekcje: – rejestracyjną: Jolanta Rejter, Jadwiga Kuchcińska, Helena Kołakowska, Małgorzata Kępińska, Karolina Kowalska; – magazynową: Jan Jujka, Kazimierz Mrozowski, Paweł Michałowski, Paweł Retzlaf, Edward Iwański, Kazimierz Podczaski, Józef Wirkus, Stanisław Kuchciński, Kazimierz Kufel, Władysław Pucelak, Jan Wróbel, Wojciech Gostomski, Paweł Foppke, Czesław Jachlewski, Jerzy Szostakowski, Kazimierz Mrozowski, Henryk Pytkowski, Aleksander Gzik, Józef Kulig, Jan Barski; – odzieżową: Janina Mrozowska, Agnieszka Oleksy, Elżbieta Frączak; – żywnościową: Bronisława Detka, Małgorzata Zejdler, Elżbieta Paszylk, Maria Żemojtis, Anna Czaja, Helena Kuling, Franciszka Mówińska, Stefania Wróbel, Urszula Hapka, Maria Jędrzej, Irena Miszkiel, Stefania Mieczkowska, Maria Jachlewska, Marta Frączek, Irena Mikołajczyk. – sekcja służby zdrowia, lekarstw i odżywek, to lekarze: Helena Bernysz, Ryszard 84 Wesołowski, Janina Niwińska oraz mgr farmacji: Jerzy Biliński, Małgorzata Kępińska, Helena Kołakowska, dr farmacji Mirosława Skórkowska. – sekcja transportowa dowożąca dary do osób chorych i niepełnosprawnych: Mieczysław Guziński, Stefan Iżyłowski, Saturnin Piotrowski, Stanisław Bruno-Brylowski, Edward Iwański, Krystyna i Leon Kirszling, Krystyna i Wacław Wołyniec, znany stomatolog. K. W.: Obszar parafialny objęty pomocą charytatywną stanowił prawie jedną dwudziestą miasta i łączył osiemnaście tysięcy wiernych. Ks. H. J.: Nikogo zatem nie powinno zdziwić, że wielkość transportu i ilości towarów obliczaliśmy w tonach. Jeden z pierwszych darów Komitetu Pomocy USA to właśnie tona masła dla parafian. Transport rozdzielono pomiędzy wielodzietne rodziny, rencistów, emerytów, osoby samotne i chore. Następne transporty przychodziły z Danii, Niemiec, zwłaszcza z Kilonii, z którą utrzymywaliśmy kontakt przez cały okres stanu wojennego. 8 ton odzieży dziecięcej, 8 ton odżywek dla dzieci i niemowląt, 8 ton lekarstw, sprzęt medyczny – to dane dotyczące akcji charytatywnej w jednym tylko okręgu Leverkusen. K. W.: W latach stanu wojennego, w ciągu dwóch kolejnych sezonów letnich zorganizował ksiądz prałat kolonie w Jastrzębiej Górze dla dzieci z rodzin wielodzietnych, także dla dzieci, których rodzice zostali internowani lub skazani. Ks. H. J.: Tak. (Ksiądz wzdycha głęboko). Doświadczenia Białej Góry z lat czterdziestych okazały się pomocne. W roku 1982 i 1983 odbyło się łącznie sześć letnich turnusów dla blisko pół tysiąca dzieci. „Wakacje z Bogiem”, tak nazwaliśmy ten letni czas w najsmutniejszym z pewnością okresie naszej powojennej historii. Mieszkaliśmy w wynajętym od państwa Sosnowskich domku nad samym morzem. I tak jak przed laty organizowaliśmy dzieciom czas od świtu, po późny zmierzch. Wspólne modlitwy, nabożeństwa, Msze Święte. Wspólne piosenki, ale też i rozważania o świętych i błogosławionych. Dzieci pod kierunkiem opiekunów i wychowawców uczyły się obserwować przyrodę i patrzeć na świat, jak na dzieło stworzenia. Brały udział w pierwszych wycieczkach do Karwi czy Lisiego Jaru. Wieczorami odbywały się spotkania literacko-muzyczne, w których i ja chętnie brałem udział. Odwiedzał nasz dom również ksiądz biskup ordynariusz Marian Przykucki i ksiądz biskup sufragan Edmund Piszcz. 85 Prace związane z utrzymaniem ośrodka wykonywali członkowie Rady Duszpasterskiej i Charytatywnej, oprócz wymienionych wcześniej byli to Czesława Adamska, Halina Bialon, Danuta Bianga, Alina Brynikowska, Stefania Falkowska, Krystyna Gwadera, Grażyna Hałupka, Krystyna i Leon Kirszlingowie, Wanda Komar, Elżbieta Korzeniewska, Karolina Kowalska, Antonina Paczyńska, Joanna Pobłocka, Hieronim Priebe, Gertruda Rzeźnicka, Janina i Brunon Talaśka, Zbigniew Treppa, Liliana Urbańska. Z pomocą pospieszyły także matki, a nawet babcie dzieci przebywających na koloniach. Pomagały również chętnie same dzieci, posłuszne i zdyscyplinowane. Część chłopców pomagała także przy budowie kościoła w Jastrzębiej Górze. K. W.: W owym czasie akcja pomocy charytatywnej objęła również internowanych i aresztowanych oraz ich rodziny, a także przymusowo zwolnionych z pracy. Ks. H. J.: Oczywiście. Ale akcje te, jak przed laty, spowodowały atak środków masowego przekazu. Tego już naprawdę nie mogłem zrozumieć. W archiwum znajduje się 55 tysięcy pokwitowań odbioru odzieży. To blisko jedna czwarta mieszkańców całej Gdyni. Więc na coś chyba byliśmy potrzebni. Ale zmilitaryzowane państwo nie było z tego zadowolone. Bo była to pomoc „stamtąd”. Od dawnych ideologicznych „wrogów”. Ale ilu moich parafian zaprzyjaźniło się z tymi „wrogami”, korespondencyjnie lub osobiście, tego nikt nie wie. Do dziś zresztą trwają te przyjaźnie. Ile lekarstw, środków opatrunkowych, ile sprzętu medycznego trafiło do gdyńskich szpitali... To była prawdziwa pomoc, jak ją wspaniale nazwali Austriacy „człowieka dla człowieka”. To, że stała się ona znów z powodów politycznych przedmiotem ostrych ataków jest po prostu hańbiące. Muszę przyznać, że to najtrudniej było mi zrozumieć. Albowiem res sacra miser. K. W.: „Res sacra miser. W istocie, rzeczą świętą jest ubóstwo. Etymologicznie „bogaty” i „ubogi” mają wspólne źródło. Tym źródłem jest słowo „Bóg”. A więc „ubogi” to „bogaty u Boga”... Ks. H. J.: To bardzo piękne spostrzeżenie. Raz jeszcze wypada powtórzyć za świętym Pawłem: „Liczy się wiara, która działa przez miłość. Przez miłość służycie jeden drugiemu”. K. W.: I jest to z pewnością najwłaściwsza wykładnia pojęcia Caritas. 86 Koniec części pierwszej