Michael Bond PADDINGTON ZA GRANICĄ Paddington Abroad Tłumaczyła Anna Pajek Wydanie oryginalne: 1966 Wydanie polskie: 2000 ROZDZIAŁ PIERWSZY PADDINGTON PRZYGOTOWUJE SIĘ W pokoju Paddingtona panował bałagan. Jako że nasz bohater należał do niedźwiedzi, które często pakują się w kłopoty, nie był tym zbytnio zdziwiony. Jednak gdy wstał i rozejrzał się po swojej sypialni, nawet on musiał przyznać, że sprawy przedstawiają się gorzej niż zazwyczaj. Wszędzie poniewierały się mapy i kawałki papieru, nie wspominając o rozsianych tu i ówdzie paskudnie wyglądających plamach po marmoladzie oraz o śladach łap. Ślady zaczynały się na mapie, rozłożonej na puchowej kołdrze na łóżku. Był to wielki plan Londynu, a w samym jego środku, tuż przy pierwszym odcisku łapy, znajdowało się kółko, które oznaczało położenie domu Brownów pod numerem 32 przy Windsor Gardens. Dalej ślad prowadził przez całą mapę w kierunku południowym, przekraczał koniec łóżka, przechodził na inną mapę, rozłożoną na podłodze, i ciągnął się dalej – cały czas w kierunku południowym – dopóki nie osiągnął kanału La Manche i trzeciej mapy, leżącej przy oknie i ukazującej północne wybrzeże Francji. Tutaj ślad się urywał, znikając w gąbczastej masie, złożonej z okruchów starych ciastek, małego kopczyka marmolady i plamy czerwonego atramentu. Paddington westchnął głęboko i z nieobecnym wyrazem pyszczka zanurzył łapę w wilgotnej masie. Uklęknął na podłodze i spojrzał na swój pokój przez na wpół zamknięte powieki, w próżnej nadziei, że w ten sposób pomieszczenie będzie wyglądać nieco korzystniej. Niestety, oglądana z tej pozycji sypialnia przedstawiała jeszcze gorszy widok, ponieważ wszystko, co dało się zauważyć, sprowadzało się do załamań i wypukłości. Już miał położyć się na plecach, aby spokojnie wszystko przemyśleć, gdy nagle brzęczenie naczyń i towarzyszący temu odgłos kroków przywołały go z powrotem do rzeczywistości. Paddington zerwał się na równe łapy i z malującym się na pyszczku poczuciem winy zaczął zgarniać pod łóżko, co się tylko dało. Bo chociaż mógłby przedstawić kilka doskonałych usprawiedliwień, wyjaśniających stan jego pokoju, to jakoś wątpił, by pani Brown czy pani Bird zechciały go wysłuchać – zwłaszcza w porze śniadania, gdy wszyscy okropnie się śpieszyli. – Obudziłeś się już, Paddingtonie? – zawołała pani Brown, pukając do drzwi. – Nie, niezupełnie – odkrzyknął Paddington niewyraźnie, bo właśnie próbował wepchnąć pod szafę słoik z marmoladą. – Chyba skleiły mi się powieki. Ponieważ Paddington był w głębi duszy prawdomównym niedźwiadkiem, zamknął oczy i parę razy westchnął, zbierając jednocześnie resztę swoich rzeczy. Przez chwilę macał wokoło w poszukiwaniu pióra i atramentu, a potem wpakował je pośpiesznie do swego starego kapelusza, ten zaś nasadził na głowę i zbierając po drodze resztę map, zaczął po omacku torować sobie drogę do wyjścia. – Co tu się dzieje? – krzyknęła pani Brown, kiedy drzwi nagle się otworzyły i stanął w nich Paddington. Miś o mało nie przewrócił się ze zdumienia, kiedy zobaczył panią Brown z tacą w dłoniach. – Myślałem, że jest pani kredensem, pani Brown – oświadczył, chowając pośpiesznie mapy za plecami i cofając się w stronę łóżka. – Chyba poszedłem złą drogą. – Najwidoczniej – powiedziała pani Brown, wchodząc za nim do pokoju. – Nigdy dotąd nie słyszałam takiego rumoru i łoskotu. Pani Brown rozejrzała się podejrzliwie po pokoju, lecz wszystko zdawało się stać na swoim miejscu, znowu zwróciła więc uwagę na Paddingtona, który siedział na łóżku z bardzo dziwnym wyrazem pyszczka. – Jesteś pewien, że wszystko w porządku? – spytała zaniepokojona, stawiając przed nim tacę. Przez jedną okropną chwilę zdawało jej się, że widzi czerwoną strużkę, spływającą po lewym uchu Paddingtona, lecz zanim zdążyła bliżej się temu przyjrzeć, niedźwiadek wcisnął kapelusz głębiej na głowę. Ponieważ pani Brown niespecjalnie przepadała za kapeluszem Paddingtona, czym prędzej oddaliła się od łóżka. Przy drzwiach zawahała się jeszcze – na wypadek, gdyby coś jednak było nie w porządku. Tymczasem Paddington nie mógł się doczekać, aż pani Brown wyjdzie i zamknie za sobą drzwi. W pośpiechu zapomniał bowiem zakręcić buteleczkę i teraz czerwony atrament ściekał mu po głowie. Pani Brown westchnęła, zamykając drzwi. Doświadczenie podpowiadało jej, że wszelkie próby uzyskania od Paddingtona wyjaśnień, kiedy znajdował się w jednym ze swoich trudnych nastrojów, były z góry skazane na niepowodzenie. – Gdyby mnie kto pytał – powiedziała pani Bird, kiedy pani Brown dołączyła do niej w kuchni i opowiedziała o dziwnym zachowaniu Paddingtona – to młody niedźwiedź nie jest jedyną osobą w tym domu, która nie zachowuje się normalnie. I pani dobrze wie dlaczego. Pani Brown trudno byłoby się z tym nie zgodzić. Od poprzedniego wieczoru nic w gospodarstwie Brownów nie szło zwykłym trybem. A wszystko się zaczęło, kiedy pan Brown przyszedł po pracy do domu, taszcząc pod pachą olbrzymi stos map i kolorowych broszur, po czym oznajmił rodzinie, że zabiera wszystkich na wakacje do Francji. Od tej chwili spokój i porządek w domu pod numerem 32 przy Windsor Gardens został nieodwołalnie i bezpowrotnie zakłócony. Letnie wakacje stały się pierwszym tematem, jaki poruszono podczas obiadu, i ostatnim przed pójściem spać. Z nieużywanych od dawna szafek powyjmowano stare piłki plażowe i kostiumy kąpielowe, omówiono plany, a pani Bird zaczęła już nawet prać i prasować spory stos odzieży, przygotowując ją na nadejście wielkiego dnia. Paddington był podekscytowany bardziej niż pozostali Brownowie. Od kiedy został członkiem rodziny, nieraz zabierano go na całodzienne wycieczki, które stanowiły dla niego źródło ogromnej przyjemności, lecz nigdy dotąd nie był na prawdziwych wakacjach i teraz wyczekiwał ich z niecierpliwością. Na dodatek pan Brown w przypływie wspaniałomyślności uczynił go odpowiedzialnym za mapy i coś, co nazywało się „marszrutą”. Z początku Paddington nie był pewny, czy podoła czemuś, co nosiło tak poważną nazwę, lecz kiedy Judyta wytłumaczyła mu, że marszruta to nic innego, jak tylko lista miejsc, które odwiedzą, i rzeczy, które będą robili, niedźwiadek szybko zmienił zdanie. Uwielbiał wszelkie listy i spisy, zaś „sporządzanie listy” brzmiało szczególnie ciekawie. – Zobaczy pani – powiedziała pani Bird ponuro, gdy omawiały tę sprawę z panią Brown podczas zmywania – jeśli temu młodemu niedźwiedziowi odda się pod opiekę mapy, będziemy potrzebowali dwóch tygodni, żeby dokądkolwiek dotrzeć. To dopraszanie się o kłopoty. Nie wiadomo, gdzie wylądujemy. Pani Brown westchnęła ponownie. – No cóż – powiedziała, zmieniając temat – on tak się z tego cieszy! Wie pani, jak lubi wszystko, co związane z pisaniem. – Hmm! – chrząknęła wymownie pani Bird. – I niewątpliwie to „wszystko” znów wyląduje na pościeli, albo nie nazywam się Bird. Marszruta, też mi coś! Prychnęła i zerknęła ponuro na sufit, gdzie na piętrze znajdowała się sypialnia Paddingtona. Doświadczenie, zdobyte podczas długich godzin żmudnego prania pościeli podpowiadało pani Bird, że Paddington i atrament to dwie rzeczy, które zdecydowanie lepiej jest trzymać osobno. Tym razem jednak martwiła się niepotrzebnie, ponieważ Paddington właśnie przestał pisać i siedział na łóżku, uważnie przyglądając się wielkiemu arkuszowi papieru rysunkowego, który trzymał w łapach. Na górze arkusza widniał nagłówek, sporządzony dużymi, czerwonymi literami: MASZRUTA PADINGTUNA Tuż obok widać było specjalny odcisk łapy, którym Paddington poświadczał zwykle to, co napisał. Nie był co prawda pewny, jak pisze się słowo „maszruta”, ale choć sprawdził w słowniku pana Browna wszystkie wyrazy zaczynające się od „masz”, niczego takiego nie znalazł. Nie zdziwiło go to specjalnie. Nie był zbyt dobrego zdania o słownikach, ponieważ ilekroć usiłował znaleźć w nich jakieś szczególnie trudne słowo, nigdy mu się to nie udawało. Pierwszy punkt planu na liście głosił: 7 godzina – Opfite Śniadanko a dalej 8 godzina – Wyjazd z Domu (32 Windsor Gardens) 9 godzina – Pszekonska 11 godzina – Drugie Śniadanko Paddington przeczytał spis kilka razy, a potem, po dodaniu słów 12 godzina – Wejście na pokład Samolotu – Obiad poskładał papier i schował go do sekretnej przegródki w walizce. Planowanie wakacji – zwłaszcza wakacji za granicą – okazało się o wiele bardziej skomplikowane, niż sobie wyobrażał, więc zdecydował, że nie pozostaje mu nic innego, jak tylko zasięgnąć w tej sprawie porady przyjaciela, pana Grubera. Umył się szybko i po paru minutach zbiegał już po schodach. Na dole wziął od pani Bird listę zakupów, wyprowadził swój wózek na kółkach i zniknął z domu. W jego oczach dał się zauważyć błysk zdecydowania. Zatrzymawszy się tylko na chwilkę w piekarni, gdzie odebrał swe stałe zamówienie – świeżo upieczone bułeczki – Paddington skręcił w Portobello Road i skierował się w stronę, zapełnionego aż po sufit antykami, sklepu pana Grubera. Pan Gruber podzielał upodobanie Paddingtona do kakao i świeżych bułeczek, więc nie raz zdarzało im się prowadzić przy nich długie rozmowy. W czasach swej młodości pan Gruber wiele podróżował i Paddington był pewien, że jego przyjaciel wie wszystko, co trzeba wiedzieć o spędzaniu wakacji za granicą. Kiedy pan Gruber usłyszał, z czym przyszedł Paddington, od razu poprowadził niedźwiadka ku wypchanej końskim włosiem kanapie na zapleczu sklepu, gdzie siadywali, gdy mieli do omówienia jakiś szczególnie poważny problem. – Co za przyjemna niespodzianka, panie Brown – powiedział, stawiając na kuchence rondelek z mlekiem. – Nie przypuszczam, by wiele niedźwiedzi mogło spędzać wakacje za granicą, więc musi pan wycisnąć z tego tyle przyjemności, ile tylko się da. Jeżeli mógłbym w czymś pomóc, proszę tylko powiedzieć. Pan Gruber wysłuchał uważnie wyjaśnień Paddingtona, przygotowując jednocześnie kakao. Jego twarz przybrała poważny wyraz. – Muszę powiedzieć, że sporządzanie marszruty to bardzo odpowiedzialne zadanie, jak na tak młodego niedźwiedzia – oświadczył, wręczając Paddingtonowi parujący kubek kakao i częstując się bułeczką. – Zobaczę, co da się zrobić. Nie zwlekając, ukląkł i zaczął przerzucać wielką stertę starych książek, schowanych w pudle za sofą. – Wydaje się, że dzisiaj wszyscy spędzają wakacje za granicą, panie Brown – powiedział, wręczając Paddingtonowi stosik książek. – Nie zostało mi już zbyt wiele wydawnictw o Francji, lecz mam nadzieję, że te się panu przydadzą. Paddington z rosnącym przerażeniem spoglądał na powiększającą się w szybkim tempie stertę książek, a kiedy pan Gruber nagle się wyprostował, trzymając w dłoniach stary czarny beret, niedźwiadek o mało nie spadł z kanapy. – Jest trochę za duży – powiedział pan Gruber przepraszająco, oglądając nakrycie głowy pod światło – i chyba mole wycięły w nim jedną czy dwie dziury, ale to prawdziwy francuski beret i będzie mi miło, jeśli zechce go pan używać. – Dziękuję bardzo, panie Gruber – powiedział Paddington z wdzięcznością. – A te dziury bardzo się przydadzą. Wystawię przez nie uszy. Wie pan, uszy niedźwiedzia są dosyć sterczące i trudno je wcisnąć pod nakrycie głowy. – No cóż, mam nadzieję, że przyda się panu to wszystko – powiedział pan Gruber, zadowolony z wrażenia, jakie wywarła na Paddingtonie jego operatywność. – Będzie pan potrzebował wielu książek, aby sporządzić właściwą marszrutę, a zawsze lepiej się zabezpieczyć. Nigdy nie wiadomo, co może się przydarzyć, gdy jest się za granicą, panie Brown. Tu pan Gruber przystąpił do opisywania niektórych rzeczy, jakie Paddington z pewnością zobaczy podczas wakacji. Nic dziwnego, że zanim niedźwiadek wytarł resztki kakao z pyszczka i wstał, minęło sporo czasu. Kiedy rozmawiało się z panem Gruberem, czas zwykłe mijał bardzo szybko, ponieważ pan Gruber umiał uczynić wszystko bardziej interesującym, niż kiedy mówili o tym inni ludzie. – Spodziewam się, że zobaczy pan wiele rzeczy godnych opisania w pańskim dzienniku, panie Brown – powiedział pan Gruber, pomagając Paddingtonowi załadować wózek. – Nie mogę się doczekać, by o nich przeczytać. Paddington pomachał przyjacielowi łapą na do widzenia i zataczając się nieco z wysiłku, pomaszerował Portobello Road. Wózek był tak ciężki, że bardzo trudno się nim kierowało i misiowi parę razy zdarzyło się uderzyć w ustawione wzdłuż ulicy stragany. Niedźwiadek był niezwykle podniecony. Tyle spraw wymagało przemyślenia, że nie wiedział, od której zacząć, a na dodatek kusiło go, aby przymierzyć beret pana Grubera. Niezwykle interesujące wydawały się także niektóre spośród jego książek. W końcu Paddington zdecydował się usiąść, by nieco odpocząć, a przy okazji przyjrzeć się bliżej beretowi i książkom. Położył na ziemi swój stary kapelusz i ostrożnie umieścił na łebku beret, a potem zaczął wyjmować po kolei książki z wózka. Pierwsza z nich okazała się słownikiem, następna zaś francuską książką kucharską, pełną kolorowych ilustracji, na których widok misiowi natychmiast pociekła ślinka. Potem zobaczył przewodnik, pełen map i informacji o tym, jakie miejsca warto odwiedzić i jakich rozrywek spróbować. W kilku innych książkach także znajdowały się głównie zdjęcia i obrazki. W końcu dotarł do bardzo poważnie wyglądającego, oprawionego w skórę tomu. Na jego okładce wytłoczony złotymi literami napis głosił: Zwroty i wyrażenia przydatne dla podróżujących za granicę. Paddington czym prędzej przebiegł przez ulicę i zanurzył łapy w najbliższym poidle dla koni – pan Gruber wyjaśnił mu bowiem, że książka jest bardzo stara i poprosił, aby Paddington obchodził się z nią szczególnie ostrożnie. Dopiero kiedy uznał, że jego łapy są już dostatecznie czyste, wyjął książkę z koszyka i usiadł, by bliżej się jej przyjrzeć. Była niezwykła; Paddington nigdy dotąd nie widział czegoś, co byłoby do niej podobne. Po drugiej stronie okładki zobaczył rysunek, który wyobrażał pojazd wyglądający jak bardzo stary samochód, na dodatek ciągnięty przez cztery białe konie. Pojazd pełen był zwrotów, objaśniających, jak zapytać o różne rzeczy po francusku. Na następnych stronach znajdowały się obrazki dodatkowo objaśniające różne sytuacje. Po chwili Paddington tak zagłębił się w lekturze, że zupełnie zapomniał, gdzie się znajduje. Zwłaszcza jeden interesujący zwrot w rozdziale zatytułowanym Podróże od razu przyciągnął jego uwagę. A to ze wszech miar niezwykłe zdanie brzmiało: Moja babcia wypadła z dyliżansu i potrzebuje pomocy. Paddington uznał, iż ten zwrot może okazać się niezwykle przydatny, jeśli pani Bird wypadnie z samochodu pana Browna, powtórzył go więc kilka razy, wymachując przy tym łapami nad głową, jak robił to mężczyzna na obrazku. A kiedy w końcu podniósł głowę znad książki, ze zdziwieniem się przekonał, że został otoczony przez grupkę ludzi, przyglądających mu się z nieukrywanym zainteresowaniem. – Gdyby mnie kto pytał – powiedział mężczyzna, który opierał się o rower, nie spuszczając wzroku z Paddingtona – to powiedziałbym, że to jeden z tych niedźwiedzi, które sprzedają cebulę. Co roku mnóstwo ich przyjeżdża z Bretanii – dodał tonem człowieka dobrze poinformowanego. – Związują główki cebuli sznurkiem. Musieliście je widzieć. To dlatego wykrzykiwał coś po francusku. – Akurat – wtrącił drugi mężczyzna. – To wcale nie było po francusku. Biedak dostał chyba jakiegoś ataku. Machał łapami, bo coś go przestraszyło. A poza tym – dodał triumfująco – jeżeli to jest niedźwiedź, który sprzedaje cebulę, to gdzie ona jest? – Może ją zgubił – powiedział ktoś z tłumu. – I dlatego jest taki zdenerwowany. Prawdę mówiąc, uważam, że pękł mu sznurek. – To wystarczy, by dostać ataku – dodała jakaś pani. – Pomyślcie tylko, przyjechać z tak daleka, a potem stracić towar. – No właśnie – powiedział pierwszy mężczyzna – wydaje mi się, że to był francuski atak, a one są najgorsze ze wszystkich. Ci cudzoziemcy bardzo łatwo się denerwują. – Lepiej go nie dotykaj, kochanie – powiedziała inna kobieta, zwracając się do małego chłopca, który z niedowierzaniem wpatrywał się w beret Paddingtona. – Nie wiadomo, gdzie przedtem był. Paddington przysłuchiwał się rozmowom, a jego oczy robiły się coraz większe i większe. Jednak ostatnia uwaga dotknęła go do żywego. – Cebulowy niedźwiedź? – wykrzyknął w końcu. – Nie jestem żadnym cebulowym niedźwiedziem! Wyjeżdżam za granicę i dopiero co byłem z wizytą u pana Grubera! Co powiedziawszy, pozbierał swoje rzeczy i czym prędzej oddalił się ulicą, ścigany cichym szmerem rozmów. Skręcając za róg Windsor Gardens obrzucił tłumek gapiów paroma srogimi spojrzeniami, lecz w miarę jak zbliżał się do znajomych zielonych drzwi pod numerem 32, jego pyszczek przybierał coraz bardziej zamyślony wyraz. A kiedy już stanął na progu, przysłuchując się krokom pani Bird, zdążającej, aby otworzyć drzwi, uznał, że był to bardzo pożytecznie spędzony poranek. Im więcej o tym myślał, tym większą przyjemność sprawiało mu, że został uznany za francuskiego niedźwiedzia, nawet takiego, który sprzedaje cebulę. A kiedy głębiej się nad tym zastanowił, uznał, że z pomocą wszystkich tych map, broszur i książek pana Grubera z pewnością uda mu się zaplanować dla Brownów wspaniałe wakacje. ROZDZIAŁ DRUGI WIZYTA W BANKU – Paddington wygląda dzisiaj niezwykle elegancko – powiedziała pani Bird. – Ojej, naprawdę? – zdziwiła się pani Brown. – Mam nadzieję, że nie wpakuje się w kolejne tarapaty. Dołączyła do pani Bird, która stała przy oknie, i obie przez chwilę spoglądały w ślad za śpieszącą chodnikiem niewielką postacią, odzianą w niebieski bajowy1 płaszcz. Teraz, kiedy pani Bird o tym wspomniała, pani Brown także zauważyła, że Paddington wygląda jakoś inaczej. Nawet z tej odległości widać było, że jego futro zostało starannie wyszczotkowane, a stary kapelusz nie opada jak zwykle na uszy, lecz tkwi na głowie pod niezwykłym kątem, jego rondo zaś zostało wywinięte. Nawet stara walizka Paddingtona wyglądała tak, jakby miś próbował ją wyczyścić. – Na dodatek zmierza w zupełnie inną stronę – powiedziała pani Brown, kiedy Paddington, który właśnie doszedł do końca ulicy, obejrzał się ostrożnie przez ramię, po czym skręcił w prawo i zniknął im z oczu. – Gdyby mnie kto pytał – powiedziała pani Bird – to ten niedźwiedź coś knuje. Od rana dziwnie się zachowywał. Nawet nie poprosił o dokładkę i ciągle zerkał na gazetę pana Browna z bardzo dziwnym wyrazem pyska. – Nic w tym dziwnego, skoro to była gazeta Henryka – powiedziała pani Brown. – Ja sama nigdy nie mogę się rozeznać, co tam jest napisane. Pan Brown pracował w City2 i zwykle przy śniadaniu czytywał bardzo mądrą gazetę, w której pełno było wiadomości na temat giełdy, udziałów i innych spraw finansowych, które reszta rodziny uważała za piekielnie nudne. – Choć to i tak bardzo dziwne – mówiła dalej pani Brown, zmierzając w stronę kuchni. – Mam nadzieję, że nie wpadł na jeden z tych swoich pomysłów. Przez cały wczorajszy wieczór przeglądał rachunki, a to zawsze zły znak. Obie panie były bardzo zajęte przygotowaniami do wyjazdu na wakacje, gdyż czasu zostało już bardzo mało, a pracy nie ubywało. Gdyby nie to, pewnie dodałyby dwa do dwóch. Jednak w nawale codziennych zajęć dziwne zachowanie Paddingtona szybko poszło w niepamięć. Nieświadomy zainteresowania, jakie wywołał, Paddington skręcił w ulicę nieopodal Portobello Road i szedł nią, dopóki nie dotarł do imponującej budowli, stojącej nieco z boku i oddzielonej od innych. Wysokie, okute brązem drzwi budynku były starannie zamknięte, a ponad wejściem wypisano dużymi złotymi literami: BANK FLOYDA. Upewniwszy się, że nikt na niego nie patrzy, Paddington wyjął spod kapelusza małą książeczkę w tekturowej okładce i usiadł na walizce, czekając, aż ktoś otworzy drzwi banku. Podobnie jak na budynku, na okładce książeczki także wypisano słowa BANK FLOYDA, zaś po wewnętrznej stronie okładki atramentem dopisano: Szanowny Pan R BROWN. Poza Brownami i panem Gruberem niewiele osób wiedziało, że Paddington posiada rachunek w banku i był to starannie utrzymywany sekret. Wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej, kiedy Paddington natknął się w gazecie pana Browna na ogłoszenie, które wyciął i schował. W ogłoszeniu pewien po ojcowsku wyglądający mężczyzna – jak się okazało – pan Floyd, wyjaśniał, jak pieniądze, pozostawione w jego banku, zostają pomnożone, i to tym bardziej, im dłużej tam pozostają. Paddington, który nigdy nie przegapił okazji, uznał, że pomnożenie pieniędzy tylko przez to, że pozostawi się je w określonym miejscu, to doskonała okazja. Brownom tak spodobał się ten pomysł, że pan Brown dołożył niedźwiadkowi dodatkowe pięćdziesiąt pensów do kwoty, którą już dostał z okazji Bożego Narodzenia i urodzin. Po głębokim namyśle Paddington dodał do tego dziesięć pensów, które udało mu się zaoszczędzić z pieniędzy na drugie śniadanie. Po podliczeniu okazało się, że nasz niedźwiadek posiada niebagatelną sumę pięciu funtów i dwudziestu pięciu pensów, pani Bird zabrała go więc do banku, aby otworzyć mu tam konto. Przez kilka następnych dni Paddington wystawał przy witrynie sklepu naprzeciw banku, rzucając podejrzliwe spojrzenia na każdego, kto wchodził do budynku lub go opuszczał. W końcu zainteresował się nim policjant i niedźwiadek zmuszony był pozostawić sprawy własnemu biegowi. Od tego czasu Paddington nigdy nie był w banku, choć często sprawdzał swoją książeczkę. Szczerze mówiąc, wszystkie te marmury i lady z politurowanego drewna nieco go onieśmielały, toteż kiedy zegar na wieży pobliskiego kościoła zaczął wybijać dziesiątą, Paddington z zadowoleniem stwierdził, że poza nim nie ma na ulicy nikogo. Zaledwie dźwięk kurantów ucichł w oddali, dał się słyszeć odgłos odsuwanych rygli i Paddington pośpieszył, by zajrzeć do wnętrza przez otwór skrzynki na listy. – Patrzcie, patrzcie – powiedział portier, gdy zauważył rąbek kapelusza Paddingtona w otworze. – Nie wpuszczamy tu domokrążców, młody człowieku. To bank, a nie przytułek. Nie chcemy, by wałęsali się tu jacyś gamoniowaci wałkonie. – Gamoniowaci wałkonie? – powtórzył Paddington, odsuwając się od otworu. – To właśnie powiedziałem – burknął portier, otwierając drzwi. – I w dodatku zaparowywali mi oddechem kołatkę. Wie pan, ja muszę ją czyścić. – Nie jestem gamoniowatym wałkoniem – oświadczył Paddington, z oburzeniem wymachując książeczką bankową tuż przed nosem portiera. – Jestem niedźwiedziem i przyszedłem porozmawiać z panem Floydem o moich oszczędnościach. – Ojej – powiedział portier, przyglądając się bliżej Paddingtonowi. – Przepraszam pana. Lecz kiedy zobaczyłem, jak pańskie bokobrody wciskają się do mojej skrzynki na listy, wziąłem pana za jednego z tych brodatych dżentelmenów, których pełno na drogach. – Nic się nie stało – oznajmił Paddington ze smutkiem. – Często mi się to zdarza. – I podczas gdy mężczyzna przytrzymywał drzwi, miś minął go unosząc grzecznie kapelusz i ruszył w głąb banku. Przy różnych okazjach pani Bird nieraz powtarzała Paddingtonowi, jak mądrze uczynił, powierzając swoje oszczędności bankowi i jak mogą mu się one przydać w czarnej godzinie lub kiedy będzie potrzebował gotówki na jakąś szczególną okazję. Rozmyślając nad tym w nocy, Paddington doszedł do wniosku, że wyjazd na zagraniczne wakacje to okazja dostatecznie poważna, by podjąć pieniądze z konta. Jednakże rankiem, podobnie jak w przypadku wielu innych pomysłów, które przychodziły mu do głowy, gdy leżał w łóżku, ten także wydał mu się już nie tak doskonały. Teraz, kiedy znalazł się w banku, Paddington czuł się winny i pożałował, że nie zapytał o radę pana Grubera. Nie był też wcale pewny, czy pani Bird zaaprobowałaby to, że zamierza podjąć pieniądze z konta, nie zapytawszy jej przedtem o zdanie. Czym prędzej ruszył więc ku jednemu ze stanowisk obsługi, po czym wdrapał się na swoją walizkę i zerknął do wnętrza boksu. Kiedy kapelusz Paddingtona pojawił się nagle ponad ladą, mężczyzna po drugiej stronie najpierw przyjrzał mu się uważnie, a potem, najwidoczniej przestraszony, sięgnął do przycisku uruchamiającego alarm. – Chciałbym podjąć wszystkie swoje oszczędności, przeznaczone na nadzwyczajną okazję – powiedział Paddington z powagą, wręczając mężczyźnie książeczkę oszczędnościową. Mężczyzna, któremu najwidoczniej ulżyło, wziął ją od Paddingtona, a potem, uniósłszy jedną brew, podniósł ją do światła. Na okładce widać było jakieś wyliczenia, sporządzone czerwonym atramentem, a także kilka paskudnie wyglądających plam po marmoladzie. – Obawiam się, że wczoraj wieczorem miałem drobny wypadek pod kołdrą z jednym z moich słojów – wyjaśnił Paddington pośpiesznie. – Z jednym z pańskich słojów? – powtórzył mężczyzna. – Pod kołdrą? – Zgadza się – powiedział Paddington. – Liczyłem właśnie odsetki i niechcący w niego wdepnąłem. To nie takie proste zajmować się finansami pod kołdrą. – Wyobrażam sobie! – powiedział mężczyzna z niesmakiem. – Plamy po marmoladzie, też coś! Na książeczce banku Floyda! Mężczyzna nie pracował w banku zbyt długo i chociaż kierownik uprzedził go, że będzie miał do czynienia z najdziwniejszymi klientami, to o niedźwiedziach prowadzących rachunki bankowe nie powiedział ani słowa. – Czego właściwie pan sobie życzy? – zapytał z powątpiewaniem. – Chciałbym pozostawić odsetki bez naruszania – wyjaśnił Paddington. – Wie pan, na czarną godzinę. – To, co pan u nas zyska, z pewnością zbytnio jej nie rozświetli – powiedział mężczyzna pełnym wyższości tonem, dokonując jakichś obliczeń na kawałku papieru. – Jak dotąd, zyskał pan zaledwie dziesięć pensów. – Co takiego!? – wykrzyknął Paddington, najwyraźniej nie wierząc własnym uszom. – Dziesięć pensów! Oczekiwałem czegoś więcej od setki. Czegoś zbliżonego do stu funtów. – „Odsetki” to nie to samo co „setka” – powiedział mężczyzna. – Zupełnie nie to samo. Przez chwilę gorączkowo zastanawiał się, jak by tu wytłumaczyć zasady działania banku niedźwiedziowi, przeczuwał bowiem, że miś okaże się jednym z jego najbardziej uciążliwych klientów. – Odsetki to coś, co dajemy panu za to, że pozwala nam pan zarządzać swoimi pieniędzmi – powiedział w końcu. – Im dłużej nimi zarządzamy, tym więcej otrzymuje klient. – No cóż, moje pieniądze są u was już od Bożego Narodzenia – oświadczył Paddington. – To prawie sześć miesięcy. – Dziesięć pensów – oświadczył twardo mężczyzna. Oszołomiony i zaskoczony Paddington bezradnie przyglądał się, jak urzędnik zapisuje coś w książeczce, a potem przesuwa w jego stronę po ladzie banknot pięciofuntowy i nieco drobnych. – Proszę – powiedział radośnie. – Pięć funtów i dwadzieścia pięć pensów. Paddington podejrzliwie przyjrzał się banknotowi, a potem ze wzrastającym zdumieniem porównał go z kawałkiem papieru, który trzymał w łapie. – Musiał się pan pomylić – powiedział w końcu. – To nie mój banknot. – Pomylić się? – powtórzył mężczyzna sztywno. – My tutaj, u Floyda, nigdy się nie mylimy. – Ale ten banknot ma inny numer – oświadczył Paddington stanowczo. – Inny numer? – powtórzył mężczyzna. – Tak – upierał się Paddington. – A obiecano mi, że bank wypłaci moje pięć funtów na każde żądanie. – To prawda – powiedział urzędnik. – Lecz nigdy nie dostanie pan z powrotem tego samego banknotu. Tamten jest już pewnie o całe mile stąd, jeśli w ogóle jeszcze gdzieś jest. Jeżeli był stary, mógł zostać spalony. Stare banknoty zwykle się pali, jeżeli są zniszczone. – Spalony? – powtórzył Paddington, oszołomiony. – Spaliliście mój banknot? – Nie powiedziałem, że został spalony – odparł mężczyzna, coraz bardziej zakłopotany. – Powiedziałem, że mógł zostać spalony. Paddington odetchnął głęboko i obrzucił urzędnika srogim spojrzeniem, przeznaczonym specjalnie na takie okazje. – Chyba powinienem zobaczyć się z panem Floydem – oświadczył. – Z panem Floydem? – powtórzył urzędnik, ocierając czoło i spoglądając z niepokojem na kolejkę, która zdążyła już się ustawić. Na dodatek niektórzy spośród interesantów mruczeli pod nosem coś, co wcale mu się nie podobało. – Obawiam się, że nie ma tu żadnego pana Floyda – powiedział. – Ale jest pan Trimble– dodał pośpiesznie. – To nasz dyrektor. Chyba najlepiej będzie, jeśli po niego pójdę. On będzie wiedział, co robić. Paddington z oburzeniem przyglądał się, jak urzędnik odwraca się plecami i czym prędzej umyka w stronę drzwi, opatrzonych napisem DYREKTOR. Im więcej miś o tym myślał, tym mniej mu się to podobało. Nie tylko numer na banknocie się nie zgadzał – gdy zerknął na monety, zorientował się, że także zostały podmienione, gdyż jego były starannie wypolerowane, te zaś, które usiłowano mu wcisnąć, wyglądały na stare i zmatowiałe. Paddington zszedł z walizki i zaczął energicznie torować sobie drogę przez tłum. Chociaż był taki mały, to jednak miał silne poczucie tego co słuszne, a co nie, zwłaszcza gdy sprawa dotyczyła pieniędzy. Teraz też czuł, że najwyższa pora wziąć sprawy w swoje łapy. Po wyjściu z banku pośpieszył ku czerwonej budce stojącej na rogu ulicy. W sekretnej przegródce jego walizki znajdowało się dziesięć pensów, a także notatka, którą pani Bird zapisała mu na wypadek, gdyby kiedyś znalazł się w tarapatach. Nim doszedł do budki, dogłębnie przemyślał sprawę i uznał, że sytuacja usprawiedliwia posłużenie się jednym i drugim. Ku jego zadowoleniu, w budce nie było nikogo. – Nie wiem, co się dziś stało w banku – powiedziała pani Brown, zamykając frontowe drzwi. – Gdy przechodziłam obok, zauważyłam, że zgromadził się tam spory tłum. – Być może chodzi o napad – powiedziała pani Bird. – Teraz stale słyszy się o różnych okropnych rzeczach. – Chyba nie – powiedziała pani Brown. – To nie wyglądało na napad, raczej na wypadek. Widziałam policję i karetkę pogotowia, a nawet straż pożarną. – Hm – zamyśliła się pani Bird. – No cóż, ze względu na nas wszystkich mam nadzieję, że nie wydarzyło się tam nic poważnego. Paddington trzyma w tym banku wszystkie swoje pieniądze, więc gdyby doszło tam do rabunku, nie dałby nam spokoju do końca życia. – Tu pani Bird przerwała i jej twarz przybrała dziwnie zamyślony wyraz. – A jeśli już mówimy o Paddingtonie, to czy widziała go pani po tym, jak stąd wyszedł? – spytała. – Nie – odparła pani Brown. – Wielkie nieba! – krzyknęła. – Chyba nie myśli pani, że...? – Wezmę kapelusz – powiedziała pani Bird. – A jeśli Paddington nie jest w to zamieszany, to jestem gotowa ten kapelusz zjeść! Przeciśnięcie się przez tłum otaczający bank zajęło obu paniom dobrą chwilę, lecz kiedy wreszcie znalazły się w środku, potwierdziły się ich najgorsze obawy. Na środku holu, otoczony tłumem urzędników, siedział na walizce Paddington. – Co tu się, u licha, dzieje? – krzyknęła pani Brown, kiedy przedarły się przed pierwszy szereg. Paddington spojrzał na nie z wdzięcznością, gdyż odkąd wrócił do banku, sprawy zaczęły przybierać coraz gorszy obrót. – Myślę, że przez pomyłkę wydano mi nie te pieniądze, pani Brown – wyjaśnił. – Próbują pozbawić tego młodego niedźwiedzia wszystkich jego oszczędności, oto, co tu się dzieje – krzyknął ktoś z tyłu. – Podpalili jego banknoty – dorzucił ktoś inny. – I setki funtów poszły z dymem, przynajmniej tak słyszałem – zawołał uliczny handlarz, który znał Paddingtona z widzenia i zajrzał do banku, aby przekonać się, o co to całe zamieszanie. – Ojej – powiedziała pani Brown nerwowo – jestem przekonana, że musiała zajść jakaś pomyłka. Nie sądzę, aby u Floyda mogli zrobić coś takiego celowo. – Oczywiście, że nie – powiedział dyrektor, wysuwając się przed tłum. – Nazywam się Trimble – mówił dalej. – Czy może pani poręczyć za tego młodego niedźwiedzia? – Poręczyć za niego? – powiedziała pani Bird. – No cóż, to ja go tu przyprowadziłam. To szanowany członek rodziny, do tego bardzo praworządny. – Być może i jest godny szacunku – powiedział olbrzymi policjant, który właśnie lizał ołówek – lecz co do jego praworządności... Wykręcił bez koniecznej potrzeby numer 999 i wezwał policję, że nie wspomnę o karetce i straży pożarnej. Musimy się temu bliżej przyjrzeć. Wszyscy umilkli i spojrzeli na Paddingtona. – Ja tylko próbowałem zadzwonić do pani Bird – powiedział niedźwiadek. – Próbował pan zadzwonić do pani Bird? – powtórzył policjant, zapisując coś w notatniku. – Właśnie – wyjaśnił Paddington. – Obawiam się, że niechcący nacisnąłem cyfrę dziewięć, a potem za każdym razem, gdy próbowałem się rozłączyć, ktoś mnie pytał, czego sobie życzę, więc prosiłem o pomoc. Pan Trimble zakaszlał. – Wejdźmy lepiej do mojego biura – powiedział. – To wszystko wydaje się dosyć skomplikowane, a tam przynajmniej nikt nam nie będzie przeszkadzał. Wszyscy chętnie się z nim zgodzili, a zwłaszcza Paddington, który ochoczo chwycił swoją walizkę i ruszył w ślad za innymi do biura dyrektora. Posiadanie konta bankowego okazało się najbardziej skomplikowaną sprawą, z jaką miał kiedykolwiek do czynienia. Chwilę trwało, zanim Paddingtonowi udało się wszystko wyjaśnić, lecz kiedy skończył, zebranym ulżyło, gdyż obawiali się, że problem okaże się o wiele poważniejszy. Nawet policjant wydawał się zadowolony. – Szkoda, że nie ma więcej niedźwiedzi, które tak by dbały o dobro publiczne – powiedział, potrząsając łapą Paddingtona. – Gdyby obywatele częściej dzwonili po pomoc, gdy widzą coś podejrzanego, na dłuższą metę mielibyśmy o wiele mniej pracy. A kiedy wszyscy inni opuścili gabinet, pan Trimble zabrał obie panie i Paddingtona na wycieczkę do skarbca, aby pokazać im, gdzie są przechowywane pieniądze, potem zaś dał Paddingtonowi książeczkę z instrukcją, by wiedział, co robić, kiedy znów znajdzie się w banku. – Mam nadzieję, że nie zlikwiduje pan konta, panie Brown – powiedział. – My u Floyda bardzo nie lubimy tracić wartościowych klientów. Jeżeli zdecyduje się pan pozostawić u nas swoje dwadzieścia pięć centów, dam panu zupełnie nowy banknot pięciofuntowy, by miał pan pieniądze na wakacje. Paddington podziękował panu Trimble, przez chwilę zastanawiał się i wreszcie powiedział: – Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałbym banknot używany. Nasz miś nie lubił ryzyka i chociaż nowy banknot szeleścił kusząco w dłoni dyrektora, to niedźwiadek zdecydowanie wolał ten, który już został wypróbowany. ROZDZIAŁ TRZECI KŁOPOTY NA LOTNISKU Do wyjazdu pozostało już tylko kilka dni, więc domowników ogarnęła istna gorączka podróży. Zwłaszcza Paddington był ciągle bardzo zajęty, kursował też stale pomiędzy Windsor Gardens a Portobello Road, by radzić się w różnych sprawach pana Grubera. Odbyli wiele przyjemnych pogawędek, siedząc na leżakach przed sklepem, a pan Gruber musiał nawet zamówić dodatkową puszkę kakao. Brownowie mówili do siebie „przepraszam” po francusku za każdym razem, kiedy się spotykali, a pani Bird spędziła kilka wieczorów, przygotowując dla Paddingtona specjalną tabliczkę do zawieszenia na szyi. Tabliczka była imponujących rozmiarów, o brzegach wzmocnionych skórą, pośrodku zaś wydrukowano adres Brownów i słowa: „Znalazca zostanie sowicie wynagrodzony” w różnych językach. Pani Bird od początku bardzo podejrzliwie odnosiła się do pomysłu spędzenia wakacji za granicą i nie chciała ryzykować. W końcu nastąpił ten wielki dzień i w domu pod numerem 32 wczesnym rankiem zapłonęły wszystkie światła. Paddington wstał pierwszy, gdyż miał jeszcze mnóstwo rzeczy do spakowania. Podczas swoich podróży zgromadził wiele cennych przedmiotów i teraz nie chciał ich zostawić, ponieważ obawiał się włamywaczy. Jeśli pominąć stary kapelusz, którego nie zamierzał zdejmować, i walizkę, którą sam zamierzał nieść, bagaż Paddingtona składał się jeszcze z bajowego płaszcza, wiaderka i łopatki do piasku – które utrzymywał w czystości i polerował od ostatniego pobytu nad morzem – zestawu do maskowania się, magicznej skrzynki, olbrzymiego słoja marmolady – pan Gruber ostrzegł Paddingtona, że we Francji może mu być trudno kupić tę, którą lubi najbardziej – a także planu podróży i wielu innych ważnych papierów, oprawnego w skórę notatnika, pewnej ilości kleju i atramentu, wszystkich książek pożyczonych od pana Grubera, a także angielskiej flagi i starego obrusa do podwieczorku z wydrukowaną na nim mapą Francji, który udało mu się ocalić z pojemnika na śmieci. Hałas, jaki wyczyniał Paddington, wkrótce obudził całą rodzinę i już po chwili po domu rozniósł się apetyczny zapach podsmażanego bekonu, a brzęk naczyń utonął w ogólnym zgiełku. – Wielkie nieba! – krzyknęła pani Bird, która wybrała się na piętro, aby zawołać pozostałych na śniadanie i w korytarzu drogę zagrodziły jej rozliczne paczki. – Co tu się dzieje? – Wszystko w porządku, pani Bird – wydyszał Paddington spoza szczególnie imponującej paki. – To tylko ja. Podejrzewam, że moja magiczna różdżka utknęła pomiędzy słupkami balustrady. – Jaka znowu magiczna różdżka? – zapytał pan Brown, kiedy Paddington zaczął schodzić ze schodów. – Na miłość boską! My tylko jedziemy na wakacje. Nie mamy zamiaru osiedlać się w tej Francji! Paddington, zbity z tropu, w milczeniu przyglądał się, jak reszta rodziny uwalnia jego różdżkę, a potem pomaga mu znieść ze schodów bagaże. Teraz, kiedy pan Brown o tym wspomniał, Paddington musiał przyznać, iż rzeczywiście chyba zapakował zbyt wiele. – Być może mógłbym zamknąć niektóre z tych paczek w komórce pod schodami – zaproponował ku ogólnemu zadowoleniu. Mimo iż Paddington zredukował swój bagaż, kiedy pan Brown zapakował w końcu walizki, piłki plażowe, namiot, przybory wędkarskie i tysiąc innych, niezbędnych na pozór rzeczy, wydawało się, że nie dadzą rady dojechać dalej niż do końca Windsor Gardens, a co dopiero do Francji. – Sądziłam, że sobie odpocznę – powiedziała pani Bird, opadając ciężko na siedzenie obok Judyty i Jonatana. – Tymczasem ja już jestem wykończona. – Proszę się nie martwić, pani Bird – oświadczył dumnie Paddington z przedniego siedzenia, gdzie sprawdzał marszrutę. – Niedługo zatrzymamy się na drobną przekąskę. – Zatrzymamy się na przekąskę? – powtórzył pan Brown. – Przecież jeszcze nawet nie wyruszyliśmy! Pani Brown westchnęła i odsunęła flagę od swego lewego ucha. Nie wiedzieć czemu, przekonana była, że inne rodziny o wiele sprawniej wyprawiają się na wakacje. Pomimo tych utyskiwań rodzina Brownów, która w chwilę później ruszyła ulicami Londynu, tworzyła bardzo szczęśliwą gromadkę. Wkrótce minęli pola chmielu i sady Kentu, po czym zjechali z głównej drogi i skierowali się w stronę lotniska. Paddington nigdy dotąd nie był na lotnisku, a chociaż nie raz słyszał przelatujące nad głową samoloty, to dotąd nie poświęcał im wiele uwagi. Jednak gdy tylko pan Brown zatrzymał samochód i wszyscy wygramolili się z pojazdu, rozejrzał się ciekawie i wbił wzrok w stojące na polu startowym maszyny. Z miejsca, w którym stali, samoloty wydawały się o wiele mniejsze, niż oczekiwał. Nawet spoglądanie przez teatralną lornetkę nie poprawiło sytuacji, a kiedy usłyszał, że nie tylko oni mają zmieścić się w samolocie, i poleci z nimi także samochód pana Browna, zamyślił się głęboko, ze wzrastającym powątpiewaniem spoglądając na pas startowy. – Chodźcie wszyscy – zawołał raźno pan Brown, kierując się w stronę budynku lotniska. – Nie mamy zbyt wiele czasu. Brownowie gromadnie przeszli przez drzwi i podążyli za panem Brownem w stronę biurka, oznaczonego jako RECEPCJA. – Wycieczka Brownów na kontynent – powiedział pan Brown, wręczając dziewczynie za biurkiem plik biletów. – Tędy proszę – powiedziała dziewczyna, prowadząc ich przez korytarz ku innym drzwiom z napisem KONTROLA PASZPORTOWA, gdzie czekał już na nich mężczyzna w ciemnym mundurze. – Proszę przygotować paszporty. Pani Bird zatrzymała się nagle i kurczowo złapała za ramię panią Brown. – A niech to! – Co się stało, pani Bird? – spytała pani Brown, zatroskana. – Jest pani strasznie blada! – Paszporty! – wykrzyknęła pani Bird. – A co z paszportem Paddingtona! – Paddingtona? – powtórzyła pani Brown, blednąc. Brownowie spoglądali po sobie, zmieszani. W ogólnym zamęcie, spowodowanym przygotowaniami do podróży, żadne z nich nawet nie pomyślało, że Paddington może potrzebować paszportu. – Czy niedźwiedzie w ogóle miewają paszporty? – zapytał pan Brown z powątpiewaniem. – A poza tym Paddington ma przecież tabliczkę. – Nie wiem, czy je miewają – oznajmiła pani Bird złowieszczo. – Problem polega na tym, czy kiedy poznają Paddingtona, będą skłonni mu go dać? Pomyślcie tylko, w jakim on jest położeniu! Przecież oficjalnie w ogóle nie wjechał do Wielkiej Brytanii! Pozostali umilkli, próbując przetrawić tę jakże trafną uwagę. Rzeczywiście, sytuacja Paddingtona nie przedstawiała się najlepiej. Przypłynął do Anglii z Peru w łodzi ratunkowej jako pasażer na gapę i chociaż nie zajmował zbyt wiele miejsca i miał ze sobą zapas marmolady, Brownowie nie wątpili, że właściciele łodzi, nie mówiąc już o celnikach i całym szeregu innych urzędników, nie byliby z tego zadowoleni. Jakby w odpowiedzi na ich niewyrażone obawy, mężczyzna w ciemnogranatowym mundurze zrobił bardzo poważną minę i zapytał: – O co chodzi? Czyżbym słyszał, że któreś z was nie posiada paszportu? Nie można wyjechać za granicę bez paszportu – to sprzeczne z prawem. Powiedzcie temu komuś, żeby się pokazał. – Ojejku – jęknęła Judyta. Przez chwilę Brownowie gorączkowo rozglądali się wokół, lecz Paddingtona nigdzie nie było. – A to ci heca! – powiedział Jonatan. – Wiadomo, że Paddington zawsze znika, gdy jest najbardziej potrzebny. – Jak on się nazywa? – zapytał urzędnik, sięgając po pióro i kartkę papieru. – No... – powiedział pan Brown – w zasadzie nazywa się Paddington Brown. – W zasadzie? – powtórzył mężczyzna podejrzliwie. – A co to niby ma znaczyć? – Nazwaliśmy go tak, kiedy znaleźliśmy go na stacji Paddington – zaczęła pani Brown. – On jest niedźwiedziem i pochodzi z Najmroczniejszych Zakątków Peru i... – Tu pani Brown spojrzała na twarz urzędnika i szybko umilkła. – Niedźwiedź bez paszportu – cmoknął mężczyzna z dezaprobatą. – Podróżujący pod fałszywym nazwiskiem. To poważna sprawa. Lecz zanim zdążył wyjaśnić Brownom, jak bardzo poważna jest to sprawa, drzwi przy końcu korytarza otworzyły się i przeszedł przez nie Paddington z zaniepokojonym wyrazem pyszczka oraz następujący mu na pięty czerwony z gniewu strażnik. – Przyłapałem go – wydyszał strażnik – jak przyglądał się samolotom przez lornetkę. A co gorsza – dodał, wręczając urzędnikowi notatnik Paddingtona– zapisywał coś w tej książce. – To tylko mój notatnik – wykrzyknął zaniepokojony Paddington. – Hmmm... – powiedział strażnik. – Ja tam się na tym nie znam. W środku są jakieś dziwne gryzmoły, gdyby mnie kto pytał. Bardzo mi się nie podobają. – Na dodatek miał ze sobą zestaw do maskowania się, owinięty w brązowy papier! – powiedział mężczyzna i położył na ladzie paczkę. – O, nie – jęknęła pani Brown. – Wiedziałam, że powinien był zostawić go w domu! – Gdyby mnie kto pytał – powiedział strażnik – to on coś knuł. Zachowywał się bardzo podejrzanie. – I cóż, niedźwiedziu – zapytał urzędnik. – Co masz nam do powiedzenia? Paddington wziął głęboki oddech i uniósł kapelusz. – Ja tylko sporządzałem notatki dla pana Grubera... – zaczął. Nagle coś białego i lepkiego upadło z głośnym plaśnięciem na podłogę. Strażnik ujął to pomiędzy palec wskazujący a kciuk i zaczął oglądać. – Wygląda jak kanapka z marmoladą – powiedział urzędnik z powątpiewaniem, spoglądając niepewnie na sufit. – Bo to jest kanapka z marmoladą – wyjaśnił Paddington. – Pewnie wypadła z mojego kapelusza. Zwykle je tam chowam, kiedy wychodzę – ot, tak, na wszelki wypadek. – Nigdy dotąd nie słyszałem, by ktoś przemycał kanapki z marmoladą – powiedział mężczyzna. – To chyba sprawa celników. – Ale nie to – powiedział strażnik, stawiając na ladzie walizkę Paddingtona i wystukując na niej szybko parę taktów palcami. – Z tą walizką jest coś nie tak. Wydaje się o wiele grubsza na zewnątrz niż od wewnątrz. Rozumie pan, o co mi chodzi? – Przyglądanie się samolotom przez lornetkę – powiedział urzędnik srogo, sięgając po telefon. – Posiadanie zestawu do maskowania i przemycanie kanapek z marmoladą... Wszystko to wymaga dokładnego zbadania. – Może to jeden z tych międzynarodowych niedźwiedzi-przemytników – powiedział strażnik z nadzieją. – Być może ukrył coś w futrze. Jeżeli mam być szczery, to nie przypuszczam, aby w tych kanapkach była prawdziwa marmolada. – Będziemy musieli uważnie przyjrzeć się tym kanapkom, choć pewnie niewiele z nich potem zostanie – powiedział urzędnik, odkładając słuchawkę. Paddington spojrzał na mężczyznę, jakby nie wierzył własnym uszom. – Niewiele z nich zostanie! – wykrzyknął. – To moja specjalna marmolada z przeceny! Paddington rzucił mężczyźnie kilka surowych spojrzeń spod kapelusza. Urzędnik paszportowy zaczął nerwowo poprawiać kołnierzyk, po czym odetchnął z wyraźną ulgą, kiedy drzwi za nim otworzyły się i wszedł przez nie jeszcze bardziej oficjalnie wyglądający osobnik. – To on – powiedział człowiek od paszportów, wskazując na Paddingtona. – Ten niski, futrzasty jegomość w kapeluszu. – Coś z nim niedobrze – dodał strażnik. – Niedobrze? – wykrzyknął Paddington, zaalarmowany. – Kiedy jadłem śniadanie, czułem się doskonale. – On ma na myśli, że coś nie jest w porządku z twoimi dokumentami, kochanie – powiedziała pani Brown, zerkając na strażnika. – Proszę posłuchać... – zaczął pan Brown. – Przykro mi, proszę pana – oświadczył nieubłaganie drugi urzędnik. – Obawiam się, że będziecie państwo musieli zaczekać, aż wypytamy tego młodego... hmmm... dżentelmena. Gestem nakazał Brownom przesunąć się na jedną stronę, po czym uniósł klapę w ladzie i ruszył w stronę swojego biura. Paddington chwycił bagaże i z nieszczęśliwą miną podążył za urzędnikiem. – Ojej – powiedział, spoglądając smutno przez ramię na pozostałych. – Mam nadzieję, że nie jest ze mną aż tak źle... – Biedny stary Paddington – powiedział Jonatan, kiedy za niedźwiadkiem zamknęły się drzwi. – On rzeczywiście potrafi wyglądać podejrzanie – powiedziała Judyta. – Zwłaszcza gdy się go nie zna. Pani Bird mocniej ujęła parasolkę. – Jeżeli temu niedźwiedziowi coś się stanie – oświadczyła – to będą mieli ze mną do czynienia. I nie obchodzi mnie, do kogo będę musiała się zwrócić. – Mam nadzieję, że nie znajdą tajnej przegródki w jego walizce – powiedziała Judyta. – To by nie poprawiło sytuacji. – Założę się, że nie znajdą – odparł Jonatan. – Nikt z nas nigdy tam nie zaglądał. To kapitalna skrytka. – To wszystko twoja wina, Henryku – powiedziała pani Brown, zwracając się do męża. – To był twój pomysł, żeby spędzić wakacje za granicą. – No wiesz! – zaprotestował pan Brown. – Wszyscy uznaliście ten pomysł za znakomity! Lecz w miarę jak mijały minuty, a Paddington nie wracał, nawet pan Brown zaczął się niepokoić. – Nie sądzicie chyba – powiedziała w końcu pani Brown, wypowiadając na głos to, o czym wszyscy myśleli – nie sądzicie chyba, że mogli odesłać go z powrotem do Peru, prawda? – Niech tylko spróbują! – powiedziała groźnie pani Bird, spoglądając na zamknięte drzwi. – Niech tylko spróbują! Jednak w końcu drzwi zostały otwarte i zaproszono Brownów do środka. Wchodzili jeden po drugim, przygotowani na najgorsze. – No cóż – powiedział pan Brown, kiedy już usadowił się w fotelu samolotu i zapiął pasy. – Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Jeszcze pół godziny temu nie sądziłem, że będziemy tu wszyscy siedzieli. I pomyśleć, że Paddington przez cały czas miał paszport. – Był w sekretnej przegródce mojej walizki, panie Brown – powiedział Paddington. – Razem z innymi ważnymi dokumentami. – Prawdę mówiąc – dodała pani Bird – w głębi duszy jakoś nie sądziłam, by ciotka Lucy pozwoliła mu wybrać się w podróż bez paszportu. Z tego, co o niej słyszałam, to bardzo rozsądna starsza niedźwiedzica i taka beztroska nie byłaby do niej podobna. – Tak czy inaczej – dodała – to duża ulga wiedzieć, że sytuacja tego młodego niedźwiedzia wreszcie została uregulowana. – Jednego nie mogę zrozumieć, Paddingtonie – powiedział pan Brown. – Dlaczego od razu nie powiedziałeś, że masz paszport? To by nam oszczędziło zdenerwowania. Paddington zrobił jedną ze swoich min skrzywdzonego niewiniątka. – Nikt mnie o to nie spytał, proszę pana – powiedział. – Myślałem, że to ze mną jest niedobrze. Pan Brown zakaszlał, a pozostali wymienili spojrzenia. Na szczęście akurat w tym momencie rozległ się ryk silników, a samolot zaczął kołować po pasie startowym, przygoda Paddingtona została więc szybko zapomniana. – No, koniec ze zmartwieniami – powiedziała pani Bird, kiedy samolot wyrównał lot i można było odpiąć pasy. – Nareszcie mamy wakacje. Reszta Brownów, spoglądająca właśnie przez okienka na połyskujące daleko pod nimi błękitne morze, przytaknęła z zapałem. Tylko Paddington nie przyłączył się do ogólnej radości, był bowiem zbyt zajęty sprawdzaniem swojej listy. Właśnie odkrył, że z powodu zamieszania na lotnisku zapomnieli zjeść drugie śniadanie. Z zadowoleniem stwierdził jednak, że na samej górze następnej strony pierwszy punkt programu głosi: PRZYBYCIE DO FRANCJI – PSZEKONSKA – Doskonały pomysł – powiedział pan Brown, gdy miś pokazał mu swój rozkład zajęć. – Nic tak dobrze nie wpływa na apetyt młodego niedźwiedzia, jak odrobina ekscytujących wydarzeń. ROZDZIAŁ CZWARTY PADDINGTON RATUJE DZIEŃ – To nie do pomyślenia, żeby zgubić się w tak krótkim czasie – powiedziała pani Brown, spoglądając wymownie na męża. – Jesteśmy we Francji dopiero pół dnia! – Jesteś pewien, że nie wiesz, gdzie jesteśmy, Paddingtonie? – zapytał po raz kolejny pan Brown. Paddington ze smutkiem potrząsnął głową. – Myślę, że przez pomyłkę skręciliśmy nie w tę stronę, panie Brown – przyznał. Brownowie spojrzeli po sobie ponuro. Aż do tej chwili pierwszy dzień wakacji we Francji przebiegał bardzo wesoło. Wszystko tu było takie nowe i podniecające, że czas zdawał się płynąć błyskawicznie, zwłaszcza dla Paddingtona, który pilnował marszruty i jeszcze robił notatki. Droga wzdłuż wybrzeża przecinała kilka małych miasteczek i wszyscy byli bardzo podekscytowani tym, że ruch odbywał się tu inną stroną ulicy3, a także widokiem ludzi siedzących w kawiarenkach przy stolikach wystawionych wprost na chodniki. Pomiędzy miasteczkami droga prowadziła przez wiejski krajobraz. Z jednej strony przesłaniał go co prawda rząd topoli, jednak z drugiej widać było małe wioski, a w nich mężczyzn w niebieskich kombinezonach i kobiety śpieszące nie wiadomo dokąd i niosące bardzo długie bułki. Najprzyjemniejsze było jednak to, że ilekroć droga skręcała, ukazywał się skrawek błękitnego morza i słychać było ryk fal uderzających o brzeg. A potem, kiedy wjechali do Bretanii, nie tylko krajobraz stał się bardziej surowy, ale i sprawy zaczęły iść coraz gorzej. Najpierw szeroka czarna szosa zmieniła się nagle w wybrukowaną kamieniami uliczkę, a potem w polną drogę – ta zaś po jakimś czasie po prostu się skończyła. Na dodatek w samochodzie pękła jedna z tylnych opon. Paddington, odpowiedzialny za marszrutę, czuł się winny, wpatrywał się więc gorączkowo w mapy, a zaniepokojeni państwo Brown zaglądali mu przez ramię. – Jak nazywała się miejscowość, przez którą ostatnio przejeżdżaliśmy, Paddingtonie? – zapytał pan Brown. – Może to właśnie tam zgubiliśmy drogę. – Chyba nazywała się Gravillons, panie Brown – powiedział Paddington. – Ale nie widzę jej na żadnej mapie. – Gravillons – powtórzył pan Brown. – To zabawne, ale wydaje mi się, że gdzieś już widziałem tę nazwę. Jesteś pewien, że nie dasz rady jej znaleźć? Pochylił się i korzystając z tego, że Paddington akurat uważnie przyglądał się obrusikowi pani Bird, zerknął na mapę. – Bingo! – krzyknął nagle Jonatan, podnosząc głowę znad słownika. – Nic dziwnego, że nie możecie znaleźć tego na mapie. Gravillons to nie miejscowość, lecz znak drogowy, ostrzegający przed nierówną nawierzchnią. – Co takiego? – wykrzyknął Paddington. – Nierówna nawierzchnia? – To dlatego było tam tyle kamieni – wtrąciła Judyta. – Musieli niedawno reperować drogę. – Gravillons, też mi coś – parsknęła pani Bird. – Nic dziwnego, że biedny niedźwiedź się pomylił. Łaska boska, że nie wylądowaliśmy w morzu! – Pani Bird uważała bowiem, że i za granicą wszystko powinno być opisane w dobrej, przejrzystej angielszczyźnie. – No cóż – powiedział pan Brown, zwijając mapę. – Teraz przynajmniej wiemy, gdzie nie jesteśmy. – Spojrzał na góry bagażu, zakrywające zapasowe koło. – I tak trzeba będzie wszystko wyjąć, więc głosuję za tym, abyśmy zrobili sobie piknik. Pani Brown i pani Bird, które niecierpliwie wyczekiwały odpoczynku w hotelu, o dobrym posiłku nie wspominając, nie wyglądały na zbytnio uszczęśliwione, jednak Jonatan, Judyta i Paddington przyjęli propozycję z entuzjazmem. Zwłaszcza Paddingtonowi pomysł bardzo przypadł do gustu, ponieważ uwielbiał pikniki, a dawno już nie miał możliwości w żadnym uczestniczyć. – Dobrze, że zabrałam trochę jedzenia – powiedziała pani Bird. Po czym otworzyła torbę podróżną i zaczęła wydobywać z niej rozliczne puszki i paczuszki, a także bochenek chleba i sztućce. – Miałam przeczucie, że będzie nam potrzebne. – Wiecie co – powiedział pan Brown – zróbmy sobie zawody. Niech każdy z was przygotuje jedno danie, a ja przyznam nagrodę za najlepsze. Pan Brown uwielbiał współzawodnictwo, uważał bowiem, że chroni ono ludzi przed popełnianiem głupstw. – Super! – wykrzyknął Jonatan. – Ale musimy rozpalić ognisko. – Mogę nazbierać drewna, panie Brown – zaproponował Paddington, machając łapą w stronę lasku na wzgórzu. – Niedźwiedzie są bardzo dobre w zbieraniu drewna. – Nie odchodź zbyt daleko – poprosiła pani Brown niespokojnie, kiedy Paddington podniósł swoją walizkę i ruszył. – Nie chcemy, żebyś i ty się zgubił! Ale Paddington już jej nie słyszał. Nadal czuł się winny, że Brownowie zgubili drogę, i miał zamiar im to wynagrodzić, zbierając jak najwięcej drewna na ognisko. Ruszył więc w stronę wzgórza tak szybko, jak tylko mogły unieść go łapy. Jednak kiedy rozejrzał się wokół i powąchał aromatyczne powietrze, uznał, że zgubienie się to nic takiego strasznego. Po pierwsze, wszystko tu bardzo pięknie pachniało. Był to ciekawy zapach – zupełnie nie taki jak w Anglii, i nawet nie taki jak w Peru. Zdawał się składać z zapachu kawy i woni świeżo upieczonego chleba, a także innych rzeczy, których miś nie potrafił zidentyfikować. Do tego z każdą minutą ów zapach przybierał na sile. Wkrótce Paddington przekonał się, dlaczego tak było. Gdy dotarł na szczyt wzgórza, spojrzał w dół i kilka razy przetarł łapami oczy, aby się upewnić, że nie śni. U stóp wzgórza było bowiem widać równie malowniczą jak na broszurach pana Grubera grupę domów, za nimi zaś plażę i mały port pełen łodzi. Od portu wąska uliczka wiodła prosto w stronę placyku, gdzie na barwnych straganach piętrzyły się stosy warzyw i owoców. Paddington zaczął wymachiwać łapami, aby przyciągnąć uwagę Brownów, ale nikt go nie zauważył. Próbował też wołać, jednak znajdował się zbyt daleko, by mogli go usłyszeć. Wyjął zatem z walizki swoją lornetkę i przysiadł na chwilę, aby przemyśleć sprawę. A kiedy tak patrzył, jego pyszczek przybrał zamyślony wyraz, po czym niedźwiadek zerwał się z miejsca i z błyskiem w oku ruszył w dół wzgórza. Nie dość, że wszystko tu było bardzo interesujące i domagało się zbadania, to w głowie misia zrodził się pewien plan, który gorąco zapragnął wprowadzić w życie. Schodząc ze wzgórza, Paddington uważnie rozglądał się dookoła, gdyż lubił nowe miejsca, to zaś wyglądało na bardzo przyjemne. Po prawej stronie placu znajdował się wielki budynek z werandą i szyldem Hotel du Centre, po lewej zaś poczta i sklep rzeźnika, a także kilka kawiarenek i sklep spożywczy. A co najważniejsze, tuż obok wejścia do hotelu Paddington wypatrzył piekarnię. Niedźwiadek lubił sklepy z pieczywem, a ten tutaj zapowiadał się szczególnie interesująco, ponieważ na wystawie piętrzyły się istne stosy wszelkiego rodzaju chleba – bochenki długie i krótkie, grube i okrągłe – od samego ich liczenia Paddingtonowi szybko zakręciło się w głowie. Po odszukaniu w książce pana Grubera odpowiednich zwrotów Paddington ruszył przez plac, kierując się w stronę sklepu. Niedźwiadek na ogół doskonale dogadywał się z piekarzami i uważał, że są to ludzie bardzo wyrozumiali, zwłaszcza dla niedźwiedzi – pan Gruber twierdził, iż ma to wiele wspólnego z faktem, że jedni i drudzy tak bardzo interesują się bułeczkami. Jakkolwiek by było, Paddington uznał, że nie może zrobić nic lepszego, jak złożyć wizytę właścicielowi piekarni i poradzić się go co do niespodzianki, którą zamierzał przygotować dla Brownów. – Paddington zrobił się nagle bardzo tajemniczy – powiedział pan Brown w jakiś czas później. – Gdyby mnie kto spytał – wtrąciła pani Bird – to ten niedźwiedź coś knuje. Bardzo długo szukał drewna na ognisko, a kiedy wrócił, wyglądał jakoś dziwnie. Brownowie spożywali właśnie posiłek, choć Paddington jeszcze nie przygotował swego dania. Jonatan i Judyta ugotowali zupę w jednej z menażek pana Browna, a pani Bird zrobiła specjalną sałatkę, która bardzo wszystkim smakowała. Potem w jedzeniu nastąpiła długa przerwa i Brownowie zaczęli się już niecierpliwić. Paddington wyjaśnił, że przygotowuje szczególne danie i poprosił ich, aby odwrócili się plecami do ogniska i obiecali, że nie będą podglądać. Z tyłu dobiegały ich odgłosy mieszania i brzęk naczyń, nie wspominając o paru ciężkich westchnieniach, lecz zapach, dolatujący od ogniska, był bardzo apetyczny, czekali więc niecierpliwie, by się dowiedzieć, cóż to za tajemnicze i wspaniale pachnące danie przygotował Paddington. Pani Brown nie wytrzymała i zerknęła dyskretnie przez ramię. Paddington pochylał się nad rondlem, trzymając w łapie wielką książkę kucharską, i szturchał coś uważnie patykiem, wdychając zapach dobywający się z naczynia. – Mam nadzieję, że nie podpali sobie bokobrodów – powiedziała. – Chyba niewiele brakuje. – To nie pachnie jak nadpalone bokobrody – powiedział pan Brown. – Prawdę mówiąc, muszę przyznać, że pachnie zupełnie dobrze. Ciekawe, co to takiego? – Może to coś, co znalazł w walizce – zauważyła pani Bird. Uwaga pani Bird sprawiła, że pan Brown od razu z mniejszym entuzjazmem pomyślał o potrawie. – Coś, co znalazł w walizce? – powtórzył. – No cóż, trudno mi sobie wyobrazić, co to mogłoby być innego. Ja nie dałam mu nic do gotowania, a nie zatrzymywaliśmy się przy żadnym sklepie. – Założę się, że to coś z marmoladą – powiedział Jonatan. – W tym, co przyrządza Paddington, zawsze jest marmolada. Na szczęście dla wszystkich, zanim mieli dość czasu, aby naprawdę się zastanowić, co też Paddington wymyślił, niedźwiadek wstał i triumfalnie obwieścił, że jedzenie jest gotowe i wszyscy mogą się odwrócić. Pani Brown spojrzała podejrzliwie na Paddingtona, który miał na wąsach dwie tłuste plamy i trochę czegoś, co wyglądało jak mąka, ale poza tym wszystko wydawało się w porządku. Brownowie ustawili się w kolejkę. Paddington nałożył im na talerze obfite porcje, po czym wyprostował się i z dumą oznajmił: – To danie według specjalnego francuskiego przepisu. Znalazłem go w książce kucharskiej pana Grubera. Z przyjemnością przysłuchiwał się pełnym zadowolenia okrzykom – zwłaszcza że chociaż zdarzyło mu się przyrządzać to i owo na piecu pani Bird, to pierwszy raz gotował coś nad ogniskiem, i to coś tak skomplikowanego, jak specjalne francuskie danie. Nic zatem dziwnego, że chociaż ściśle przestrzegał przepisu, to i tak był zdenerwowany. Lecz kiedy wszyscy po kolei złożyli mu gratulacje i nawet pani Bird była pełna uznania, niedźwiadek uspokoił się. – Nie wiem, co to takiego – powiedziała pani Bird – ale sama bym tego lepiej nie przyrządziła! – Co u pani Bird oznaczało najwyższą pochwałę. – Pyszne – potwierdził pan Brown. – Takie treściwe i doskonale przyrządzone. Prawdę mówiąc – powiedział, wyciągając przed siebie dłoń z talerzem i prosząc o dokładkę – nie pamiętam już, kiedy ostatnio jadłem coś równie dobrego. Bardzo niezwykły smak – powiedział, zerkając z nadzieją na rondel, kiedy już wytarł do czysta talerz chlebem. – Jak właściwie nazywa się to danie? – Nazywają je esca... esca... coś-tam, panie Brown – powiedział Paddington, zaglądając do swojej książki. – O, mam, escargots. – Escargots? – powtórzył pan Brown, poklepując dłonią wąsy. – Bardzo ładnie. Musimy zdobyć trochę tego, kiedy wrócimy do Anglii, Mary... – Nagle umilkł, bo kiedy spojrzał na żonę, spostrzegł, że jej twarz przybrała dosyć niezwykły odcień zieleni. – Czy coś się stało? – zapytał z troską. – Wyglądasz, jakbyś była chora. – Henryku! – krzyknęła pani Brown. – Czy ty wiesz, co to są escargots? – Niee... nie bardzo. Brzmi znajomo, ale nie mogę powiedzieć, żebym wiedział. A co...? – To są ślimaki – powiedziała pani Brown. – Co takiego? – wykrzyknął pan Brown. – Ślimaki? Czy powiedziałaś ślimaki? – O rany! – zawołał Jonatan. – Ślimaki! – Ale skąd ty je wytrzasnąłeś, Paddingtonie? – zapytał pan Brown. – Och, nie kosztowały zbyt dużo – odparł niedźwiadek pośpiesznie, źle zrozumiawszy przerażenie, malujące się na twarzach rodziny. – Ten człowiek w sklepie odstąpił mi je bardzo tanio, ponieważ miały stłuczone skorupki. Chyba zrobiłem dobry interes. Ku zdumieniu Paddingtona, jego uwaga spowodowała jeszcze głośniejsze jęki ze strony Brownów, którzy legli pokotem na trawie, trzymając się za brzuchy. – Kiedy pomyślę, że zjadłem dwie porcje! – powiedział pan Brown. – Z pewnością zostałem otruty. Już czuję, jak dudni mi w głowie. – Powiedziałeś „ten mężczyzna w sklepie”? – zapytała nagle pani Bird. – No właśnie – powiedział pan Brown, siadając – w jakim sklepie? Paddington przez chwilę się namyślał. Zamierzał wspomnieć Brownom o wiosce dopiero po posiłku, rezerwując to jako specjalną niespodziankę i był bardzo rozczarowany, że będzie musiał opowiedzieć o wszystkim już teraz. Jednak zanim w ogóle zdążył się odezwać, pani Bird zaczęła wymachiwać gwałtownie parasolką od słońca, wskazując pobliskie wzgórze. – A cóż się tam, u licha, dzieje? – zawołała. – Wielkie nieba! Nic dziwnego, że tak mi dudniło w głowie – powiedział pan Brown, spoglądając w kierunku wskazanym przez parasolkę pani Bird. Zza wzgórza wyłaniał się bowiem wielki traktor, a za nim podążał tłum ludzi. – To wygląda jak jakaś procesja. Zafascynowani Brownowie przyglądali się, jak gromada podchodzi wciąż bliżej i bliżej, by w końcu zatrzymać się tuż przed nimi. Ich przywódca, tęgi, jowialnie wyglądający mężczyzna w białym kombinezonie i wysokim kapeluszu szefa kuchni, ukłonił się nisko Paddingtonowi. – Ach, monsieur4 le Niedźwiedź – wykrzyknął radośnie, wyciągając do Paddingtona dłoń. – Znowu się spotykamy! – Witam pana, panie Dupont5! – odparł Paddington, pośpiesznie wycierając łapy. – Czy ktoś mógłby mnie uszczypnąć? – powiedział pan Brown, spoglądając na pozostałych. – Ja chyba śnię. – Witamy w St Castille – powiedział pan Dupont, a potem, zwracając się do pana Browna, dodał: – Przyszliśmy zobaczyć ten dyliżans, któremu odpadło koło. Pan Niedźwiedź już nam to wyjaśnił i z chęcią pomożemy. – Dyliżans? – powtórzył pan Brown, niebotycznie zdumiony. – Jaki znowu dyliżans? Paddington zebrał się w sobie. – Chyba niechcący pomyliłem zwroty, panie Brown – powiedział. – W samouczku nie było rozdziału o samochodach z przebitą oponą, więc posłużyłem się tym o dyliżansach. Tyle było do wyjaśnienia, a Paddington nie był nawet pewny, od czego zacząć. – Sądzę – powiedział pan Brown, zwracając się do pana Duponta, piekarza – że lepiej będzie, jeżeli usiądziemy tu sobie wygodnie. Mam przeczucie, że wyjaśnienia zajmą nieco czasu. – Wiecie co – powiedział pan Brown tego samego wieczoru, kiedy siedzieli przed hotelem w wiosce – muszę przyznać, że chociaż Paddington ma dar komplikowania spraw, to jednak ostatecznie zwykle wszystko dobrze się kończy. – Niedźwiedzie zawsze spadają na cztery łapy – stwierdziła ponuro pani Bird. – Zawsze to mówiłam i dalej będę mówiła. – Głosuję za tym, żebyśmy tu zostali – mówił dalej pan Brown. – Co prawda, nie mieliśmy tego w planie, ale nie sądzę, aby udało nam się znaleźć przyjemniejsze miejsce. – Patrzcie, patrzcie! – powiedziała pani Bird. Po pełnym przygód dniu wszystko wokół wydawało się szczególnie spokojne. Gwiazdy świeciły na bezchmurnym niebie, z pobliskiej kafejki dobiegały dźwięki muzyki, a na końcu uliczki, prowadzącej do portu, migotały światła łodzi rybackich, kołyszących się lekko na fali. Prawdę mówiąc, poza muzyką, jedynym dźwiękiem, jaki dobiegał uszu Brownów, było miarowe skrobanie starego pióra Paddingtona i okazjonalne westchnienia, kiedy niedźwiadek zanurzał łapę w słoju z marmoladą. Kiedy Brownowie dowiedzieli się, gdzie Paddington kupił ślimaki, od razu poczuli się lepiej. Sklep wyglądał bardzo porządnie, a do tego pan Dupont zapewnił ich, że słynie na całą okolicę ze swoich ślimaków, więc Paddingtonowi przyznano nagrodę za najlepsze danie dnia. Po długim namyśle i starannym obejrzeniu wszystkich wystaw Paddington zdecydował się kupić za pieniądze z nagrody kilka znaczków i dwie pocztówki, jedną dla cioci Lucy w Peru, a drugą dla pana Grubera. Były to bardzo duże pocztówki, największe, jakie kiedykolwiek widział. Było tam mnóstwo miejsca na pisanie, a poza tym na każdej z nich znajdowało się jedenaście różnych zdjęć wioski i okolicy. Jedno ze zdjęć przedstawiało piekarnię pana Duponta, a kiedy uważnie przyjrzało się fotografii, można było nawet dostrzec bułeczki na wystawie, co z pewnością bardzo zainteresuje pana Grubera. Na pocztówce było także zdjęcie hotelu, więc Paddington narysował obok jednego z okien wielki krzyż i podpisał „mój pokój”. Przyglądając się z uznaniem obu kartkom, niedźwiadek rozmyślał o tym, jak dobry zrobił interes kupując je i jak bardzo zdziwi się ciocia Lucy, kiedy dostanie od niego widokówkę z Francji. Tego dnia wydarzyło się jednak tak wiele, a niektóre z tych wydarzeń tak trudno było wyjaśnić, że Paddington nie bardzo wiedział, jak zdoła je wszystkie opisać – nawet na wielkiej pocztówce z przeceny. ROZDZIAŁ PIĄTY PADDINGTON I „PARDON” Brownowie szybko zadomowili się w wiosce i nie minęło wiele czasu, a wydawało się, że mieszkają tutaj od zawsze. Wiadomość, że młody angielski dżentelmen – niedźwiedź mieszka w hotelu, szybko się rozeszła i Paddington stał się bardzo popularną postacią na ulicach, zwłaszcza gdy pierwszy raz poszedł na plażę. Wiele czasu spędzał ze swoim nowym przyjacielem, monsieur Dupontem. Monsieur Dupont bardzo dobrze mówił po angielsku, często więc gawędzili sobie przyjemnie o bułeczkach. Pan Dupont nie tylko pokazał Paddingtonowi wyposażenie piekarni, lecz także obiecał upiec trochę specjalnych angielskich bułeczek na drugie śniadanie i sprzedać je Paddingtonowi po okazyjnej cenie. – W końcu – powiedział – nie co dzień w St Castille zamieszkuje niedźwiedź. – Co powiedziawszy, umieścił w witrynie swego sklepu karteczkę, informującą, że wkrótce znajdą się w sprzedaży specjalne bułeczki, upieczone według przepisu młodego angielskiego niedźwiedzia. Wokół działo się tyle interesujących rzeczy, że Paddington nie raz siedział wieczorem do późna, starając się wszystko zanotować, póki miał to jeszcze na świeżo w pamięci. Pewnego ranka Paddingtona obudziły głośne krzyki i odgłos bębnów; a kiedy wyjrzał przez okno, zorientował się, że wioska wygląda teraz zupełnie inaczej. Jej ulice, zazwyczaj pełne śpieszących w swoich sprawach ludzi, dzisiaj zdawały się podwójnie zatłoczone. Poza tym wszyscy wyglądali jakoś inaczej. Zamiast niebieskich kombinezonów i czerwonych golfów rybacy mieli na sobie swoje najlepsze ubrania, a kobiety i dziewczęta sukienki okryte sztywną białą koronką i pasujące do nich wysokie koronkowe kapelusze. Prawie wszystkie stragany z owocami i warzywami zniknęły, a ich miejsce zajęły inne, udekorowane kolorowymi chorągiewkami i pasiastymi markizami i uginające się pod ciężarem słodyczy oraz woskowych świec. To wszystko było bardzo niezwykłe, więc Paddington umył się szybciutko i pośpieszył na dół, by zbadać sprawę. Kiedy otworzył swój samouczek, madame6 Penet, właścicielka hotelu, spojrzała na niego z powątpiewaniem. Angielszczyzna madame nie była ani o jotę lepsza niż francuski Paddingtona, więc kiedy próbowali ze sobą rozmawiać, zwykle nie wynikało z tego nic dobrego. – Mamy dziś w wiosce – zaczęła w odpowiedzi na jego pytanie – jak wy na to mówicie?... pardon7. – Wszystko w porządku – powiedział Paddington grzecznie. – Zastanawiałem się tylko, co tu się dzieje. To bardzo interesujące. Madame Penet skinęła głową. – Zgadza się – powiedziała. – Mamy tu, jak to mówicie?... pardon. Paddington obrzucił madame Penet srogim spojrzeniem i oddalił się. Bo chociaż był bardzo grzecznym niedźwiedziem, miał już trochę dość nieustannego uchylania kapelusza i mówienia pardon. Wyszedł szybko z hotelu i pośpieszył przez plac, aby omówić sprawę z panem Dupontem. Ku jego zdumieniu, gdy tylko przekroczył próg sklepu, okazało się, że monsieur Dupont zamiast swego zwykłego białego kitla i czapki ma na sobie bardzo elegancki ciemnoniebieski mundur, przyozdobiony złotymi galonami. Pan Dupont roześmiał się, kiedy zobaczył wyraz pyszczka Paddingtona. – To z powodu pardon, monsieur le Niedźwiedź – powiedział. A potem wyjaśnił, że pardon to także nazwa festynu i że w Bretanii8 urządza się takie festyny z wielu powodów. Istnieje pardon dla rybaków i rolników, a nawet pardon poświęcone ptakom, o bydle i koniach nie wspominając. – Rankiem odbywa się zwykle procesja – mówił dalej pan Dupont – a po wizycie w kościele rozpoczyna się festyn. W tym roku – kontynuował – będziemy mieli jarmark i pokaz sztucznych ogni, a nawet paradę miejscowej orkiestry! – Tu pan Dupont wyprostował się. – I to dlatego mam na sobie ten mundur, monsieur le Niedźwiedź – oznajmił z dumą. – Jestem kapelmistrzem! Paddington był pod wrażeniem, toteż co prędzej podziękował monsieur Dupontowi za to, że poświęcił mu czas, i szybko wrócił do hotelu, aby poinformować o wszystkim pozostałych Brownów. Choć o tej porze państwo Brown szli zazwyczaj na plażę,, to kiedy usłyszeli nowiny, od razu zmienili plany. Zjedli szybko śniadanie i ruszyli wraz z mieszkańcami wioski do kościoła, a po południu zgodnie postanowili, że pójdą na pole tuż za wioską, gdzie miał odbywać się jarmark. Paddington stał jak w transie, chłonąc roztaczający się przed nim widok. Nigdy dotąd nie był na jarmarku i nawet nie pamiętał, aby w ogóle o czymś takim słyszał. Wysoko w niebo wznosiły się olbrzymie koła „Diabelskich młynów”. Obok nich widać było kolorowe zjeżdżalnie i huśtawki. Rozkrzyczani, roześmiani ludzie trzymali się kurczowo drewnianych koni, pomalowanych na wszystkie kolory tęczy, i wirowali bez końca na karuzelach. Można tu było rzucać do celu albo obejrzeć występy. Kolorowe światełka błyskały i migotały, pośrodku tego wszystkiego zaś znajdowały się wielkie organy, z których wydobywała się wesoła muzyka i kłęby pary. Jednym słowem, na małej przestrzeni zgromadzono tyle atrakcji, że trudno było się zdecydować, od czego zacząć. W końcu, po wypróbowaniu zjeżdżalni i huśtawek, Paddington zwrócił uwagę na jedną z karuzeli, a kiedy się dowiedział, że niedźwiedzie poniżej szesnastu lat mają w czasie festynu specjalną zniżkę, zafundował sobie kilka przejażdżek. I właśnie kiedy zszedł z karuzeli i rozglądał się za Brownami, jego uwagę przyciągnął niewielki, pomalowany w pasy i bardzo interesująco wyglądający namiot. Na zewnątrz znajdowało się kilka napisów, większość w obcych językach. Jeden z nich sporządzony został po angielsku, toteż niedźwiadek przeczytał go bardzo uważnie. MADAME ZAZA Międzynarodowa Wróżka CZYTANIE Z DŁONI I KRYSZTAŁOWEJ KULI SATYSFAKCJA GWARANTOWANA Pod napisem zaś namalowano mniejszymi, czerwonymi literkami: „Mówimy po angielsku”. Pani Brown uniosła klapę namiotu i zerknęła do środka. – Tutaj jest napisane, że ona czyta z dłoni – zauważyła z powątpiewaniem. – Ale na twoim miejscu byłabym ostrożna, Paddingtonie. Czytanie z łapy może kosztować więcej. Pani Brown nie była wcale przekonana, czy odczytanie przyszłości okaże się dla Paddingtona korzystne – nawet bez zaglądania w przyszłość wystarczająco często popadał w tarapaty. Lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, klapa namiotu opadła i Paddington zniknął w jego wnętrzu. Niedźwiadek nigdy dotąd nie słyszał o nikim, komu odczytano by przyszłość z łapy i aż się palił do tego, by osobiście zbadać tę sprawę. Ponieważ na zewnątrz jasno świeciło słońce, wnętrze namiotu wydało się Paddingtonowi wyjątkowo mroczne i musiał kilka razy mrugnąć, zanim udało mu się dojrzeć niewyraźną sylwetkę siedzącą za małym stolikiem przykrytym aksamitem. Madame Zaza miała zamknięte oczy i ciężko oddychała. Paddington przez chwilę czekał cierpliwie, a potem trącił ją lekko łapą i uniósł kapelusz. – Przyszedłem, aby odczytała mi pani przyszłość z łapy – oznajmił. Madame Zaza podskoczyła. – Comment9! – wykrzyknęła chrapliwie. – Słucham? – zapytał Paddington, zaintrygowany. W namiocie było bardzo ciasno, więc niedźwiadek spróbował wdrapać się na stół, aby ponownie wyjaśnić, z czym przyszedł. – Proszę uważać na moją kryształową kulę! – krzyknęła madame Zaza po angielsku, kiedy stół niebezpiecznie się zakołysał. – One są bardzo kosztowne! Nie poznałam, że jest pan cudzoziemcem – mówiła dalej. – W przeciwnym razie odezwałabym się do pana w pańskim języku. – Cudzoziemcem! – wykrzyknął Paddington, oburzony. – Nie jestem żadnym cudzoziemcem; przyjechałem z Anglii! – Więc tutaj jest pan cudzoziemcem – powtórzyła madame Zaza stanowczo. – A comment nie oznacza, że może się pan wdrapywać na mój stół! Paddington westchnął i zszedł ze stołu. Nie miał zbyt dobrego zdania o francuskim. Cokolwiek powiedziało się w tym języku, zdawało się mieć inne znaczenie niż to, do którego przywykł. – A poza tym, rzadko mam do czynienia z niedźwiedziami – powiedziała madame Zaza ostrożnie. – Ale ponieważ jest pan na wakacjach, to jeśli przeżegna pan moją dłoń srebrną monetą, zobaczę, co da się zrobić. Paddington otworzył walizkę, wyjął z niej dziesięciopensówkę i przesunął nią po wyciągniętej dłoni madame Zazy, a potem schował monetę z powrotem do walizki. Wróżenie okazało się o wiele tańsze, niż oczekiwał. Madame spojrzała na niego, zaskoczona. – Powinien pan zatrzymać się w pół drogi i położyć monetę – wyjaśniła. Paddington spojrzał na madame Zazę szczególnie srogo, po czym otworzył powtórnie walizkę i wręczył jej dziesięć pensów. – Zwykle nie przyjmuję cudzoziemskich monet – powiedziała madame, wypróbowując dziesięciopensówkę zębami – lecz ta wydaje się prawdziwa. Proszę wyciągnąć łapę, najpierw przyjrzę się liniom. Paddington wyciągnął łapę, a madame Zaza ujęła ją w dłoń. Przez chwilę przyglądała się łapie z niedowierzaniem, a potem przetarła oczy i wyjęła z kieszeni szkło powiększające. – To mi wygląda na bardzo długą linię życia – powiedziała – nawet jak na niedźwiedzia. Nigdy dotąd nie widziałam tak grubej linii, a ta w dodatku biegnie przez całą łapę. Paddington z ciekawością spojrzał na swoją kończynę. – To chyba nie jest żadna linia życia – powiedział – lecz zaschnięta marmolada. – Zaschnięta marmolada? – powtórzyła madame Zaza, oszołomiona. – Zgadza się – powiedział Paddington. – Przykleiła mi się do łapy podczas śniadania i zapomniałem ją zmyć. Madame otarła czoło drżącą dłonią. Nagle wydało jej się, że w namiocie panuje nieznośny upał. – No cóż – powiedziała – nie potrafię odczytać nic z łapy pokrytej warstwą marmolady. Chyba będzie pan musiał mi dopłacić, a wtedy spróbuję zajrzeć w głąb mojej kryształowej kuli. Paddington spojrzał na nią podejrzliwie, lecz wyjął z walizki następną dziesięciopensówkę. Zaczynał żałować, że w ogóle tu przyszedł. Madame Zaza porwała monetę i przysunęła do siebie kryształową kulę. – Najpierw musi mi pan zdradzić, kiedy obchodzi pan urodziny – powiedziała. – W czerwcu i grudniu – odparł Paddington. – W czerwcu i grudniu? – powtórzyła madame. – Przecież nie może pan mieć urodzin dwa razy w roku. Nikt nie może. – Niedźwiedzie mogą – powiedział Paddington stanowczo. – Niedźwiedzie zawsze mają urodziny dwa razy w roku. – Ależ to okropnie utrudnia całą sprawę – stwierdziła madame Zaza. – No i nie ręczę za rezultaty. Zamachała kilka razy rękami w powietrzu, a potem wbiła wzrok w kulę. – Pojedzie pan w podróż – zaczęła dziwnym, jakby nieobecnym głosem – i to dość szybko. – Spojrzała na Paddingtona i dodała z nadzieją: – Myślę, że powinien pan wyruszyć już teraz. – Pojadę w podróż? – wykrzyknął Paddington, wielce zdziwiony. – Przecież dopiero co przyjechałem! I dokąd to miałbym jechać? Madame Zaza zerknęła w głąb kuli, a jej twarz przybrała chytry wyraz. – Kula nic o tym nie mówi, ale dokądkolwiek by się pan udał, dzisiejsze popołudnie z pewnością skończy się głośnym „bum”! Madame Zaza pamiętała o pokazie sztucznych ogni, który miał odbyć się wieczorem i wydawało jej się, że udzieliła Paddingtonowi doskonałej odpowiedzi. Lecz kiedy znowu spojrzała w kryształową kulę, przebiegły wyraz jej twarzy ustąpił miejsca widocznemu zaintrygowaniu. Chuchnęła na kulę, a potem przetarła ją skrajem szala. – Nigdy dotąd mi się to nie zdarzyło – oznajmiła, podekscytowana. – Widzę drugiego niedźwiedzia! – Nie sądzę, aby widziała pani drugiego niedźwiedzia – powiedział Paddington, stając na walizce i zaglądając madame przez ramię. – Myślę, że widzi pani mnie, i nic poza tym. Madame Zaza co prędzej zakryła kulę szalem. – Obraz zanika – powiedziała gniewnie. – Pewnie trzeba znowu przeżegnać moją dłoń srebrem. – Znowu? – zapytał Paddington podejrzliwie. – Przecież dopiero to zrobiłem! – Tak, znowu – oświadczyła madame Zaza stanowczo. – Dziesięć pensów nie starcza na długo. Rozczarowany Paddington co prędzej odsunął się od madame i ruszył w stronę wyjścia z namiotu. Brownowie stali przy karuzeli i gawędzili z panem Dupontem, a kiedy klapa namiotu uniosła się i Paddington wyszedł, spojrzeli na niego pytająco. – I cóż, kochanie? – spytała pani Brown. – Jak ci się powiodło? – Nieszczególnie, pani Brown – stwierdził smutno Paddington. – Ta wróżba nie była wiele warta. Widocznie linie na mojej łapie muszą się krzyżować. Monsieur Dupont uniósł dłonie w geście współczucia. – Ach, panie Niedźwiedziu – powiedział. – Gdyby wszystkie problemy dało się rozwiązać zaglądając do kryształowej kuli, życie stałoby się o wiele prostsze. Ja sam chętnie dałbym sobie powróżyć. Pan Dupont miał przy tym bardzo zmartwiony wyraz twarzy, gdyż właśnie objaśniał Brownom, w jakie tarapaty popadł w związku z dzisiejszym świętem. – Raz w roku – powtórzył specjalnie dla Paddingtona – mamy w wiosce paradę orkiestry i akurat dzisiaj kolega, który gra na wielkim bębnie, musiał się rozchorować! – Co za szkoda! – powiedziała pani Brown. – I jakie rozczarowanie! – Nie możecie znaleźć nikogo innego? – zapytał pan Brown. Monsieur Dupont ze smutkiem pokiwał głową. – Wszyscy są zbyt zajęci rozrywkami, jakie oferuje jarmark – powiedział. – A poza tym i tak już za późno na próby. I kiedy tak gawędzili, oczy Paddingtona robiły się coraz większe i większe. Miś zerkał też ukradkiem na namiot madame Zazy. – Być może mógłbym pomóc – powiedział podekscytowany, kiedy piekarz zamilkł. – Pan, monsieur le Niedźwiedź? – zapytał piekarz, zaskoczony. – W jaki sposób? Wszyscy z zainteresowaniem wysłuchali opowieści Paddingtona o tym, jak to madame wywróżyła mu, że wieczór skończy się dla niego wielkim „bum”. Kiedy skończył, pan Dupont z namysłem pogładził się po brodzie. – To naprawdę dziwne – powiedział w końcu. – Po prostu zadziwiające! – dodał ze wzrastającym entuzjazmem. – Co prawda nigdy dotąd nie słyszałem, by niedźwiedź grał w orkiestrze, ale z pewnością będzie to wielka atrakcja dla widzów i słuchaczy. Brownowie spojrzeli po sobie niepewnie. – To z pewnością wielki zaszczyt – powiedziała pani Brown z powątpiewaniem. – Ale czy to rozsądne? – A czym jest orkiestra dęta – krzyknął pan Dupont, wymachując dramatycznie rękami – bez kogoś, kto szedłby na końcu i robił „bum, bum, bum”? Brownowie zamilkli, gdyż w pełni zgadzali się z panem Dupontem. – No cóż – powiedział pan Brown. – W końcu to pańska orkiestra! – Skoro tak – odparł pan Dupont z ożywieniem – to sprawa załatwiona. Brownowie z niepokojem spojrzeli w ślad za Paddingtonem, który powędrował z panem Dupontem, by odbyć choć jedną próbę. Pomysł, że Paddington mógłby grać w orkiestrze, stwarzał zbyt wiele okropnych możliwości. Lecz w miarę jak mijały godziny, ich niepokój coraz bardziej słabł i w końcu usadowili się na hotelowym balkonie, z niecierpliwością oczekując przemarszu orkiestry Zwłaszcza pan Brown po prostu nie mógł się doczekać parady. Z oddali dobiegał ich dźwięk strojonych instrumentów, a kilka razy usłyszeli nawet donośne „bang” – to Paddington wypróbowywał swój bęben. – Mam nadzieję, że nie zepsuje wszystkiego – powiedziała pani Brown. – Nie jest zbyt muzykalny. – Jeżeli występy wiejskich orkiestr, które słyszeliśmy dotąd, mogą być jakąś wskazówką, to nie ma się o co martwić – powiedziała pani Bird, spoglądając na nich znad robótki. Nagle tłum na rynku poruszył się niespokojnie i zewsząd dało się słyszeć okrzyki zachęty. Po chwili orkiestra, prowadzona przez pana Duponta, wmaszerowała na rynek. Monsieur Dupont robił wielkie wrażenie, kiedy tak podrzucał swoją pałeczkę i chwytał ją w locie, ale najwięcej oklasków zebrał Paddington, niemal całkowicie ukryty za olbrzymim bębnem. Wiadomość, że młody angielski niedźwiedź w ostatniej chwili przyłączył się do zespołu, by uratować występ, szybko rozeszła się po mieście i wszyscy przybyli na plac, aby być świadkami tego wydarzenia. Paddington, powitany tak gorąco, poczuł się bardzo ważny i nawet zamachał kilka razy łapami w dowód wdzięczności, rezerwując szczególnie wymowne machnięcie dla Brownów, obserwujących go z hotelowego balkonu. – No i proszę – powiedziała pani Bird z dumą, kiedy orkiestra zniknęła z pola widzenia – być może on tylko hałasuje, ale i tak był lepszy niż cała reszta razem wzięta. – Udało mi się zrobić kilka zdjęć – powiedział pan Brown, opuszczając aparat – ale obawiam się, że tylko od tyłu. – Za chwilę będziesz mógł sfotografować orkiestrę od przodu, tato – powiedział Jonatan. – Wydaje mi się, że oni wracają. Pan Brown pośpiesznie przeładował aparat. Rzeczywiście, dźwięki muzyki było słychać coraz wyraźniej. Najwidoczniej orkiestra, zakończywszy pierwszą melodię serią głośnych zgrzytów, zaczęła grać następnego marsza i skierowała się z powrotem na plac. – Bęben Paddingtona brzmi teraz jakby ciszej – powiedziała pani Brown, kiedy usiedli z powrotem na balkonie. – Mam nadzieję, że nic złego nie przytrafiło się jego pałeczkom. – Może zmęczyły mu się łapy – powiedziała Judyta. – A to ci dopiero! – wykrzyknął Jonatan. – Zobaczcie, nie ma Paddingtona! – Co takiego? – wykrzyknął pan Brown, opuszczając aparat. – Musi tam być! Brownowie z niepokojem przechylili się przez poręcz i nawet pan Dupont obejrzał się kilka razy, gdy doprowadził orkiestrę na środek placu. Lecz Paddingtona z nimi nie było. – To dziwne – stwierdził pan Brown, przykładając do ucha stuloną dłoń – bo dalej go słyszę. Pozostali także zaczęli nadsłuchiwać. Odgłos, który słyszał pan Brown, zdawał się dochodzić z odległego krańca wioski i chociaż słabł coraz bardziej, zdecydowanie był to odgłos bębna. – Założę się, że to Paddington – powiedziała Judyta. – Pewnie nie zauważył, że pozostali zawrócili, i poszedł prosto. – Więc lepiej pójdźmy za nim – powiedział pan Brown, zaniepokojony. – Bo nie wiadomo, dokąd zawędruje. Gdy groza sytuacji w pełni do nich dotarła, Brownowie spojrzeli po sobie z niepokojem. Nawet Paddington, gdyby tylko wiedział, co się dzieje, przyznałby, że sprawy nie wyglądają różowo – jednak na razie niedźwiadek maszerował swoją drogą, rozkosznie nieświadomy przebiegu wydarzeń. Wziąwszy pod uwagę jarmark i próby, miś uznał, że spędził dzień bardzo przyjemnie, jednak teraz, kiedy urok maszerowania i uderzania w bęben nieco zblakł, Paddington z zadowoleniem powitałby koniec występu. Po pierwsze, bęben był jak na jego gust o wiele za duży i zdecydowanie zbyt ciężki, a krótkie łapy Paddingtona niezbyt nadawały się do marszu. Podczas prób bęben przywiązany był co prawda do piersi Paddingtona, lecz kiedy orkiestra stała, instrument można było oprzeć na walizce – teraz niedźwiadek maszerował i musiał nieść go zdecydowanie wyżej, tak wysoko, że nic przed sobą nie widział. Poza tym w bajowym płaszczu było mu za gorąco, a kaptur wciąż spadał mu na uszy, nie słyszał więc innych muzyków. Pan Dupont podkreślał, jak ważnym instrumentem jest bęben i że nawet kiedy orkiestra przestanie na chwilę grać, trzeba dalej w niego uderzać, aby muzycy nie zgubili rytmu. Jednak w ciągu ostatnich pięciu minut Paddington słyszał tylko swój bęben i zaczynał już być tym zmęczony. Im dalej szedł, tym cięższy wydawał mu się instrument, a na dodatek, kiedy zmęczyły mu się łapy i zaczęły uginać kolana, kaptur na dobre opadł mu na oczy i tam pozostał. Niedźwiadek zaczął się już zastanawiać, czy nie wezwać pomocy, gdy nagle sprawy rozstrzygnęły się same. W jednej chwili szedł drogą, a w następnej drogi już nie było i łapy Paddingtona napotkały tylko powietrze. Ledwie miał czas westchnąć, zaskoczony, kiedy wszystko odwróciło się do góry nogami, i zanim się zorientował, leżał na grzbiecie, a jakiś potworny ciężar uciskał mu piersi. Przez chwilę leżał spokojnie, walcząc o oddech, a potem zsunął z głowy kaptur i rozejrzał się dookoła. Ku swemu zdumieniu, stwierdził, że nigdzie nie widać pana Duponta ani jego orkiestry. Prawdę mówiąc, jedyne, co był w stanie dostrzec, to gwiazdy i księżyc na niebie. Co gorsza, kiedy spróbował wstać, okazało się to niemożliwe, ponieważ przygniatał go bęben, skutecznie uniemożliwiając wszelkie ruchy. Paddington westchnął głęboko i położył się z powrotem na drodze. – Ojej – powiedział do całego otaczającego go świata – chyba znów wpadłem w tarapaty. – Jak to dobrze, że nie przestałeś uderzać w bęben – powiedziała pani Brown z ulgą. – Mogłeś przeleżeć tam całą noc. Był późny wieczór i wszyscy zebrali się w holu, aby posłuchać, co przydarzyło się Paddingtonowi i jak go uratowano. Widok Paddingtona, całego i zdrowego, bardzo ucieszył pana Duponta, który czuł się odpowiedzialny za całą sprawę. – Chyba wpakowałem niechcący łapę w jakąś dziurę w jezdni – powiedział Paddington. – A potem nie mogłem się podnieść, bo bęben mnie przygniatał. Pani Brown miała ochotę zapytać Paddingtona, dlaczego nie odwiązał pasów i nie uwolnił się, ale zmilczała taktownie. I tak aż nazbyt wielu ludzi mówiło naraz – w holu zgromadził się bowiem spory tłum. Mieszkańcy wioski przyszli, aby pogratulować panu Dupontowi i Paddingtonowi. Tak czy inaczej, Paddington wydawał się zaprzątnięty własnymi problemami. – Wszystko w porządku – powiedział, gdy zauważył, że pani Brown przygląda mu się, zaniepokojona. – Ja tylko sprawdzałem linie na mojej łapie. – No cóż, mam nadzieję, że znalazłeś tam coś ciekawego – powiedziała pani Bird. – Bo wyglądało to dosyć niepokojąco. – Nie jestem pewny – powiedział Paddington z nadzieją – lecz to, co zobaczyłem, wyglądało jak fajerwerki! – Hmmm... – mruknęła pani Bird ponuro, gdy z zewnątrz dobiegło ją głośne: „Oooo” i pierwszy fajerwerk rozjaśnił niebo. – Cóż, dla mnie to aż za bardzo wygląda na niedźwiedzie pobożne życzenie! Jednak jej słowa utonęły w próżni, ponieważ Paddington znikał właśnie za drzwiami, a tuż za nim podążali Jonatan i Judyta. Pan Brown i monsieur Dupont zamykali pochód. Paddington lubił fajerwerki, toteż gdy tylko doszedł nieco do siebie po przygodzie z bębnem, zaczął niecierpliwie wyczekiwać rozpoczęcia pokazu. Sądząc po dochodzących z zewnątrz okrzykach zachwytu, domyślił się, że francuskie fajerwerki muszą być naprawdę doskonałej jakości, więc chciał zobaczyć je wszystkie. ROZDZIAŁ SZÓSTY TROCHĘ WĘDKOWANIA – Może byśmy tak trochę powędkowali? – zapytał pan Brown pewnego ranka, gdy cała rodzina jadła śniadanie. Jego propozycja spotkała się z bardzo różnym przyjęciem. Pani Brown i pani Bird wymieniły zaniepokojone spojrzenia, Jonatan i Judyta aż krzyknęli z zachwytu, a Paddington o mało nie spadł z krzesła. – A jakie ryby mielibyśmy łowić? – spytała pani Brown, mając nadzieję, że jej mąż zaproponuje trochę nieszkodliwego wędkowania blisko brzegu. – Makrele – powiedział niewyraźnie pan Brown. – A może nawet sardynki. Kto jest za, niech podniesie prawą rękę. Pan Brown z zadowoleniem spojrzał po zebranych. – Cztery do dwóch – oznajmił. – Dwa do dwóch – powiedziała pani Bird stanowczo. – Niedźwiedzie, które podnoszą naraz obie łapy, zostają zdyskwalifikowane. – No cóż, ja jeszcze nie głosowałem – powiedział pan Brown, unosząc rękę. – Mamy więc trzy do dwóch. – Tuż za zatoką jest bardzo ładna mała wysepka – mówił dalej. – Moglibyśmy tam pożeglować i urządzić sobie na niej bazę. – Powiedziałeś „pożeglować”, Henryku? – zapytała pani Brown nerwowo. – Zgadza się – odparł pan Brown. – Przed śniadaniem natknąłem się na admirała Grundy’ego, który zaprosił nas na całodniową wycieczkę. Pani Brown i pani Bird wyglądały teraz na jeszcze bardziej zaniepokojone, i nawet wąsy Paddingtona opadły na bułeczkę z marmoladą. Admirał Grundy był emerytowanym angielskim oficerem marynarki, który mieszkał w domu zwanym Wronie Gniazdo, położonym na stromym zboczu tuż za wioską. Brownowie spotkali go już raz czy dwa. Jego podobny do dźwięku dobywającego się z zardzewiałego rogu przeciwmgielnego głos niezmiennie budził w nich niepokój. Za pierwszym razem krzyknął coś do nich ze swego brzegu tak głośno, iż pani Brown pomyślała, że nastąpiło oberwanie skały, a Paddington ze strachu upuścił do morza wafelek z lodami. – Obserwowałem was przez mój teleskop – ryknął admirał – i od razu poznałem, że musicie być Anglikami. A potem zobaczyłem niedźwiedzia paradującego po plaży. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom! – Myślę, że admirał szczeka groźniej, niż gryzie – powiedział pan Brown. – A poza tym bardzo nalegał, żebyśmy się z nim wybrali. Chyba nie widuje zbyt wielu Anglików, odkąd przeszedł na emeryturę. – Hmmm! – mruknęła tajemniczo pani Bird. – Widzę, że będziemy musieli poczynić pewne przygotowania. – Co powiedziawszy, wstała od stołu i znikła na piętrze, aby po chwili powrócić z niewielką paczką, którą wręczyła Paddingtonowi. – Przeczucie podpowiedziało mi, że będziemy żeglować – rzekła. – A ponieważ niedźwiedzie futro sztywnieje od morskiej wody, uszyłam dla ciebie specjalny kostium z jednej ze starych pelerynek kolarskich Jonatana. Paddington otworzył paczkę, zobaczył, co jest w środku i westchnął z podziwem. Wszyscy inni też zgromadzili się wokół, podziwiając parę nieprzemakalnych sztylpów10, kurtkę i zydwestkę11, które Paddington natychmiast przywdział. – Dziękuję pani bardzo, pani Bird – powiedział z wdzięcznością, zapinając szelki. – To załatwia sprawę – zdecydował pan Brown. – Teraz po prostu musimy popłynąć. Brownowie pozbierali więc swoje rzeczy i wyruszyli krętą, brukowaną kocimi łbami drogą, prowadzącą ku morzu. Paddington podążał za nimi, kompletnie oszołomiony. Był to bardzo miły sposób na rozpoczęcie dnia, lecz perspektywa żeglowania, do tego w nowym kostiumie, to dopiero wydawało się czymś naprawdę ekscytującym. Paddington uwielbiał łodzie i porty, a ten w St Castille szczególnie przypadł mu do gustu, ponieważ był zupełnie inny niż wszystkie, które widział w swoich podróżach. Po pierwsze, rybacy używali tu sieci o niezwykłym, jasnoniebieskim kolorze, które wyglądały bardzo wesoło, kiedy suszyły się na nabrzeżu. A sami rybacy też wyglądali inaczej, gdyż zamiast nosić ciemnoniebieskie kombinezony i gumowe buty, jak większość ich kolegów po fachu, chodzili w czerwonych kurtkach i drewnianych chodakach, zwanych sabotami. Paddington spędził wiele czasu, przesiadując z Brownami na molo i przyglądając się ruchowi łodzi w porcie, teraz więc niecierpliwie wyczekiwał, by znaleźć się na jednej z nich. Admirał Grundy znajdował się już na pokładzie i kiedy wyłonili się zza rogu, wbił w Paddingtona stalowe spojrzenie spod krzaczastych brwi. – Niech mnie diabli! – wybuchnął. – A co to znowu takiego? Spodziewacie się burzy? – Chyba zaskoczył go widok twojego nieprzemakalnego kostiumu – szepnęła Judyta, kiedy admirał spojrzał na słońce, a potem znowu na Paddingtona. – Mojego kostiumu? – powiedział Paddington oburzony, patrząc twardo na admirała. – To specjalny kostium pani Bird! Admirał, który wreszcie zdołał otrząsnąć się ze zdumienia, podał tymczasem z galanterią dłoń pani Bird. – Mam nadzieję, że pani nie obraziłem. No, dalej, wchodźcie. Kobiety i niedźwiedzie przodem. Możesz pójść na dziób, niedźwiedziu – dodał, kiedy Paddington wgramolił się na pokład. – Rozglądaj się bacznie wokół i czekaj na moje rozkazy. Paddington dotknął daszka czapki łapą i pomaszerował raźno ku przodowi łodzi. Nie był do końca pewny, za czym właściwie ma się rozglądać, lecz cieszył się, że zabrał ze sobą lornetkę i spędził kilka chwil na wpatrywaniu się przez nią w horyzont. Choć nie chciał sprawić przykrości pani Bird, żałował, że nie poszedł za radą admirała i nie zaczekał z włożeniem kostiumu, aż będzie burza. Pomijając fakt, że dzień był bardzo gorący, szelki kostiumu bez przerwy zsuwały mu się z ramion, musiał też jedną łapą przytrzymywać spodnie, co bardzo utrudniało obserwację. Nagle jego marzenia na jawie zostały w brutalny sposób zakłócone. – Hej, tam, na dziobie – zaryczał admirał, który właśnie przeprowadzał inspekcję swego statku. – Obserwuj proporczyk! – zawołał, wskazując na małą trójkątną chorągiewkę, która powiewała na szczycie masztu. – Wskazuje, z której strony wieje wiatr – wyjaśnił pani Bird, która schroniła się na rufie wraz ze swoją parasolką przeciwsłoneczną. – To bardzo ważne! – Przygotować się do ściągnięcia brasgrota12 – zawołał do pana Browna, który znajdował się gdzieś w kabinie. Ze swego miejsca na dziobie jachtu admirała Paddington przysłuchiwał się wrzaskom kapitana coraz bardziej zdezorientowany. Stawianie żagla było o wiele bardziej skomplikowane, niż wcześniej podejrzewał. Najpierw wydawało mu się, że admirał powiedział coś o obserwowaniu ptaków, ale jedynymi ptakami w zasięgu wzroku były mewy, które i tak zdawały się spać na falach. Potem admirał zawołał coś o podciąganiu szelek. Paddingtona bardzo to zdziwiło, bo chociaż rzeczywiście jego spodnie opadały coraz niżej, wydawało mu się, że dotąd nikt tego nie zauważył. Szybko złapał zwisający koniec liny i obwiązał się nim w pasie, ot tak, na wszelki wypadek. – Uwaga! – zawołał admirał. – Podnoszę grotżagiel! – Nie ma to jak dobra załoga – powiedział z satysfakcją, ciągnąc za linę. – Może zastąpić silniki. – Muszę przyznać, że to piękny widok – zaczęła pani Brown, kiedy wielki biały żagiel rozwinął się na wietrze. Umilkła i spojrzała na admirała. – Czy coś się stało? – A gdzie się podział ten wasz kumpel, niedźwiedź? – wybuchnął admirał. – Tylko nie mówcie, że wypadł za burtę! – Wielki Boże! – krzyknęła pani Bird, zaniepokojona. – Gdzie on, u licha, mógł pójść? Brownowie wyjrzeli za burtę, lecz Paddingtona nie było ani widać, ani słychać. – Nie widzę żadnych bąbelków – stwierdził admirał. – A co do słyszenia, to jak można cokolwiek usłyszeć w tym hałasie! – dodał, wskazując na brzeg. Brownowie podnieśli głowy. Rzeczywiście, teraz, kiedy admirał o tym wspomniał, zdali sobie sprawę z panującego na nabrzeżu zamieszania. Kilku rybaków na molo machało gwałtownie rękami, wskazując przy tym na niebo. – Do licha! – krzyknął admirał, kiedy wstał i osłoniwszy oczy dłonią spojrzał w górę. – On jest tam, wysoko. Lina wyciągnęła go na wierzchołek masztu! – Ja tylko poprawiałem szelki – wysapał Paddington, oburzony, kiedy opuszczono go na pokład. – Miałem problem ze spodniami i widocznie owinąłem się przez pomyłkę nie tą liną, co trzeba. – Myślę – powiedziała pani Bird, pośpiesznie studząc gniew admirała – że lepiej będzie, jeżeli usiądziesz przy mnie z tyłu. Na molo zgromadził się już spory tłum i pani Bird wolała nie patrzeć na admirała, którego twarz przybrała odcień głębokiej purpury. Paddington co prędzej odwrócił się i pomknął ku rufie, gdzie usadowił się bezpiecznie przy pani Bird. Na łodzi tymczasem przywrócono porządek i admirał po raz drugi przygotował się do podniesienia żagla. Po chwili mknęli radośnie ku wyjściu z portu i otwartemu morzu. Judyta i Jonatan ulokowali się na pokładzie, skąd mogli przyglądać się falom rozcinanym dziobem jachtu, a pan Brown oddał się szykowaniu swego wędkarskiego ekwipunku i nawet Paddington przechylił się przez burtę na rufie, trzymając w łapie kawałek sznurka z umocowaną na końcu zakrzywioną szpilką, które to przedmioty pani Bird znalazła w swojej torebce. To, co działo się wokół, było tak interesujące, że wszystkim wydawało się, iż minęła zaledwie chwila, a już byli na wyspie. Pan Brown zabrał ze sobą namiot i wielki kosz z jedzeniem, które pani Bird kupiła w wiejskim sklepie. Jonatan, Judyta i Paddington wybierali się natychmiast na zwiedzanie wyspy, a pan Brown i admirał przystąpili do rozładowywania jachtu. A kiedy się odwrócili, by ponownie zejść na plażę, admirał wydał z siebie szczególnie donośny okrzyk, po czym zaczął bezładnie podskakiwać po piasku, wskazując na morze. – Odpływa! – krzyczał. – Mój jacht odpływa! Brownowie spojrzeli w stronę, którą wskazywał admirał, i z przerażeniem stwierdzili, że jacht kołysze się na falach w sporej odległości od brzegu i najwidoczniej kieruje się na pełne morze. – A niech mnie diabli! – ryknął admirał. – Czy nikt go nie przycumował? Brownowie spojrzeli po sobie. W podnieceniu, spowodowanym przybijaniem do brzegu, nikt nie pomyślał o cumowaniu. – Myśleliśmy, że pan to zrobił – powiedział pan Brown. – Pięćdziesiąt lat na morzu – jęczał admirał, przemierzając plażę – i nigdy dotąd nie straciłem statku, ani nie zostałem porzucony na bezludnej wyspie. To mi dopiero załoga! – Nie może pan wysłać jakiegoś sygnału alarmowego, SOS czy czegoś takiego? – zapytała pani Brown z nieszczęśliwą miną. – Nie mogę – burknął admirał – gdyż race zostały na pokładzie. – Podobnie jak moje zapałki – dodał pan Brown. – Więc nawet nie możemy rozpalić ogniska. Admirał, wściekły, jeszcze przez jakiś czas przemierzał plażę, a potem zatrzymał się i powiedział, wskazując na namiot pana Browna. – Założę sobie kwaterę główną w namiocie na tym trawiastym zboczu nad plażą – oznajmił. – Muszę mieć jakieś spokojne miejsce, gdzie mógłbym pomyśleć i zastanowić się, jak zawiadomić tych tam na brzegu, co się stało. – Chętnie panu pomogę – powiedział Paddington. – Dziękuję, Niedźwiedziu – odburknął admirał. – Ale uważaj na węzły. Nie chciałbym, by zwiało mi namiot znad głowy, kiedy już znajdę się w środku. Pozostawiwszy na plaży niepocieszonych Brownów, którzy dyskutowali właśnie nad tym, że chyba przyjdzie im tu nocować, admirał wziął namiot i podążył w górę zbocza z Paddingtonem depczącym mu po piętach. Namiot pana Browna bardzo niedźwiadka interesował. Natknął się na niego raz czy dwa, gdy badał strych przy Windsor Gardens, lecz nigdy dotąd nie widział, jak się taki namiot rozbija. Toteż gdy tylko osiągnęli szczyt zbocza, usadowił się wygodnie na skale i z zainteresowaniem zaczął się przyglądać, jak admirał zdejmuje pokrowiec i rozkłada na ziemi wielki kawał białego płótna, kilka różnej długości drewnianych palików i liny. Połączywszy drewniane paliki tak, aby tworzyły dwa maszty różnej długości, admirał ułożył na nich płótno, a potem uniósł całość w powietrze. – Ja będę trzymał maszty, Niedźwiedziu – krzyknął, znikając w środku – a ty umocuj linki. W torbie znajdziesz parę kołków. Paddington zeskoczył ze skały. Nie miał pewności, co to takiego te linki do mocowania, o kołkach nie wspominając, lecz był zadowolony, że może okazać się użyteczny, pośpieszył więc w stronę torby i z zadowoleniem stwierdził, że poza drewnianym młotkiem i paroma kawałkami drewna, w torbie znajduje się także instrukcja. Paddington uwielbiał książki z instrukcjami – zwłaszcza gdy było w nich wiele rysunków – a książeczka pana Browna zawierała ich naprawdę dużo. Jeden z nich ukazywał mężczyznę wbijającego w ziemię kawałki drewna i chociaż miał on na sobie szorty i był gruby i wesoły – w czym ani trochę nie przypominał burkliwego admirała – niedźwiadek od razu poczuł się raźniej. – Co z tobą, Niedźwiedziu? – zawołał admirał nieco zduszonym głosem. – Ruszże się, nie mogę tego trzymać w nieskończoność! Paddington podniósł wzrok i ku swemu zdumieniu stwierdził, że namiot nie znajduje się już tam, gdzie przedtem. Wiał silny wiatr, znajdowali się dość daleko od plaży, do tego na wzgórzu, nic zatem dziwnego, że admirałowi trudno było utrzymać wielkie płótno, które nadymało się niczym żagiel. – Niech pan się trzyma, panie Grundy! – krzyknął Paddington, wymachując w powietrzu młotkiem. – Już idę. Zerknął jeszcze kilka razy do instrukcji, a potem podniósł pęk kołków i pośpieszył tam, gdzie admirał zmagał się z wiatrem. Paddington uwielbiał posługiwać się młotkiem, toteż następnych kilka minut spędził nader przyjemnie, wbijając w ziemię kołki i umocowując różne linki, a potem naciągając je tak, jak mu mówił admirał. Tych lin było bardzo dużo, prawdę mówiąc, chyba znacznie więcej niż na rysunku, i Paddington musiał obracać kilka razy po nowe kołki, więc umocowanie namiotu zajęło mu o wiele więcej czasu, niż oczekiwał. Tymczasem admirał stale pokrzykiwał na niego, by się pośpieszył, wprawiając tym niedźwiadka w coraz większe pomieszanie, aż w końcu supły – które w niczym nie przypominały starannych i schludnych węzłów, pokazanych w instrukcji – zaczęły coraz bardziej przypominać kawałek starej robótki, która niespecjalnie się udała. – Czy to jakiś nowy namiot? – spytała pani Bird, spoglądając na to, co powstawało na zboczu. – Nie – odparł pan Brown. – Ten sam, co zawsze. Dlaczego pani pyta? – Wygląda jakoś inaczej – powiedziała pani Bird. – Ma taki dziwny kształt – wysoki i workowaty. – Wielkie nieba! – krzyknął pan Brown. – Ma pani rację! – Chyba lepiej będzie, jak tam pójdziemy i zobaczymy, co się dzieje. Nie podoba mi się to, co widzę. Dokładnie to samo pomyślał Paddington, kiedy wreszcie skończył wbijać kołki i zaciągać węzły. Wstał, by z zadowoleniem przyjrzeć się dokonanemu dziełu, i ku swemu zdumieniu stwierdził, że admirała nigdzie nie widać, a namiot wygląda zupełnie inaczej, niż ten pokazany na ostatniej stronie instrukcji. To, co powstało na wzgórzu, w niczym nie przypominało małego domku posiadającego drzwi, z których wyłaniał się gruby mężczyzna, zadowolony, świeży jak stokrotka i otoczony tłumem zachwyconych gapiów. Podniósłszy wzrok, nawet Paddington musiał przyznać, że namiot pana Browna przypomina raczej stos rzeczy do prania, z wystającymi tu i ówdzie dziwnymi naroślami. Szybko okrążył dziwaczną budowlę, lecz nigdzie nie znalazł najmniejszego otworu, przez który można by było wczołgać się do środka, nie mówiąc już o drzwiach. A co gorsza, nie było też uśmiechniętego admirała – prawdę mówiąc – nie było żadnego admirała! Paddington niespokojnie uderzył młotkiem w jedno z wybrzuszeń. – Jest pan tam, panie Grundy? – zawołał. – Rrrr! – dobiegł go ze środka dziwny ryk. – TO MOJA GŁOWA! Paddington odskoczył jak rażony gromem i potknął się o linę. Teraz marzył już tylko o ucieczce. – Wypuść mnie stąd, Niedźwiedziu! – ryczał admirał. – Zakuję cię za to w kajdany! Paddingtonowi pomysł, że może zostać zakuty w kajdany, ani trochę się nie podobał, zajrzał więc pośpiesznie do książki z instrukcją, przekonany, iż być może odwrócił przez pomyłkę dwie strony zamiast jednej. Jednak nie było tam wskazówek, jak złożyć namiot, który już został rozłożony, i ani słowa o znikających osobach. Zrozpaczony i przestraszony niedźwiadek zaczął ze wszystkich sił ciągnąć za liny, ale to tylko pogorszyło sprawę, a im mocniej ciągnął, tym admirał głośniej krzyczał. – Paddingtonie! – zawołała pani Brown. Dotarli na szczyt zbocza akurat w porę, aby usłyszeć szczególnie donośny krzyk admirała. – Co tam się, u licha, dzieje? – Nie wiem, pani Brown – powiedział Paddington. – Chyba poplątały mi się linki. Trochę trudno jest wiązać węzły, gdy ma się łapy. – Ojej, rzeczywiście – zawołał Jonatan z podziwem, kiedy pochylił się, aby obejrzeć namiot. – Nigdy nie widziałem takich węzłów. Nawet w harcerstwie. – Na Boga! – powiedziała pani Bird. – Trzeba coś zrobić, i to szybko. On się udusi. Brownowie jeden po drugim przyklękali i przyglądali się linom, ale im mocniej ciągnęli, tym bardziej zaciskały się węzły i tym słabsze stawały się jęki admirała. Kiedy już niemal stracili nadzieję, że w ogóle uda im się go uwolnić, nagle stało się coś nieoczekiwanego. Państwo Brown byli tak zaabsorbowani rozplątywaniem węzłów, że zupełnie przestali zwracać uwagę na otoczenie. Toteż zdziwili się bardzo, gdy nagle usłyszeli głosy, a potem zobaczyli tuż koło siebie grupę rybaków z wioski. – Dostrzegliśmy wasze wezwanie o pomoc, monsieur – powiedział ich przywódca łamaną angielszczyzną. – Nasze wezwanie o pomoc? – powtórzył pan Brown. – Zgadza się. Było widoczne z odległości wielu mil. Młody niedźwiedź z hotelu wymachiwał białym prześcieradłem i był bardzo zdenerwowany. A potem znaleźliśmy dryfujący jacht admirała, więc ruszyliśmy na ratunek. Pan Brown odsunął się, a rybacy podeszli do namiotu, by obejrzeć węzły. – Zastanawiam się, czy chodzi tylko o Paddingtona – powiedział pan Brown – czy też wszystkie niedźwiedzie urodziły się pod szczęśliwą gwiazdą? – Grrrr – warknął admirał przez zaciśnięte zęby, kiedy opowiedziano mu o tym, jak został uratowany. Nawet rybakom rozplatanie węzłów Paddingtona zajęło dobrą chwilę, a kiedy wreszcie admirał został uwolniony, jego twarz barwą przypominała świeżo ugotowanego homara. Lecz kiedy usłyszał, że jacht został odnaleziony i stoi teraz bezpiecznie w przystani, humor nieco mu się poprawił. Pod koniec dnia znacznie poweselał i nawet wziął udział w kilku zabawach na plaży. – Chyba powinienem ci podziękować, niedźwiedziu – burknął podczas drogi powrotnej, wyciągając do Paddingtona dłoń. – Miałem już do czynienia z paroma takimi jak ty w dawnych czasach i muszę przyznać, że nigdy się z nimi nie nudziłem. – Wszystko w porządku, panie Grundy – powiedział Paddington, wyciągając do niego łapę. Nadal nie bardzo rozumiał, dlaczego wszyscy mu dziękują – zwłaszcza że spodziewał się nie lada kłopotów – lecz nie był niedźwiedziem, który kwestionowałby nagłą odmianę losu, zwłaszcza jeżeli była to odmiana na lepsze. – Przypuszczam, że lubisz kakao? – burknął nagle admirał. Paddington otworzył szeroko oczy. – Tak, bardzo proszę! – wykrzyknął. Nawet Brownowie wydawali się zdziwieni, że admirał wiedział o upodobaniu misia do tego napoju. – Nie przepłynąłem przecież siedmiu mórz, nie nauczywszy się czegoś o zwyczajach niedźwiedzi – wyjaśnił admirał. Osłonił oczy, gdyż wpływali właśnie do portu, a zachodzące za domami słońce rzucało na wodę ostre błyski. – Nie piłeś chyba jeszcze prawdziwego marynarskiego kakao – powiedział. – Przygotowuję je dla siebie w wiadrze. Może zeszlibyśmy na dół i wypili po kubeczku przed zejściem na ląd? Brownowie odpowiedzieli entuzjastycznym: – Tak jest! – i nawet Paddingtonowi pozwolono unieść w górę obie łapy naraz na znak zgody. Mieli za sobą bardzo ekscytujący, przyjemnie spędzony dzień i chociaż nie widzieli ani śladu sardynki, nie mówiąc już o złowieniu jej, wszyscy zgodzili się, że nie ma to jak kubek prawdziwego marynarskiego kakao, by nadać sprawom właściwy bieg. ROZDZIAŁ SIÓDMY WYŚCIG Pan Dupont spojrzał na Paddingtona zdumiony. – Chciał pan powiedzieć, monsieur le Niedźwiedź – wykrzyknął – że nigdy dotąd nie słyszał pan o le cyclisme? – Nigdy, panie Dupont – oświadczył Paddington z przekonaniem. – Coś takiego! – krzyknął pan Dupont, unosząc w górę dłonie. – Każdy powinien zobaczyć prawdziwy wyścig kolarski – to bardzo ekscytujące! A pan ma naprawdę szczęście, ponieważ ten, który przejedzie jutro przez naszą wioskę, należy do największych na świecie. Monsieur Dupont umilkł na chwilę, czekając, aż jego słowa trafią Paddingtonowi do serca. – Nazywa się „Tour de France”13 – mówił dalej, bardzo przejęty. – Trwa około dwudziestu dni. Ludzie przyjeżdżają z całego świata, by go obejrzeć. Paddington z uwagą przysłuchiwał się, jak monsieur Dupont opowiada, jakim zaszczytem jest wziąć udział w wyścigu i że kolarze przejeżdżać będą przez wioskę nie raz, lecz kilka razy. – Pojadą na wzgórze, okrążą domy i znów zjadą w dół. W ten sposób każdy będzie miał szansę ich zobaczyć. – Prawdę mówiąc, wyznaczono nawet nagrodę dla tego, kto pierwszy zjedzie ze wzgórza i wjedzie do wioski. Niech pan tylko pomyśli, panie Niedźwiedziu! W tym momencie do sklepu wszedł klient i pan Dupont musiał go obsłużyć. Niedźwiadek podziękował więc grzecznie za wyjaśnienia i ruszył przez plac, by raz jeszcze zerknąć na plakat, który już przedtem wzbudził jego zainteresowanie. Plakat ten, umieszczony na murze obok sklepu, przedstawiał długą, krętą drogę i tłoczących się na niej rowerzystów. Wszyscy mieli na sobie kolorowe koszulki i pochylali się nad kierownicami z bardzo przejętym wyrazem twarzy. Musieli przejechać już kawał drogi, gdyż byli spoceni i zmęczeni, a jeden nawet jadł kanapkę, nie przerywając pedałowania. Widok kanapki przypomniał Paddingtonowi, że pora na drugie śniadanie. Lecz zanim udał się do hotelu po swój słój z marmoladą, spędził kilka minut z samouczkiem pana Grubera, starając się rozszyfrować słowa napisane drobnym drukiem u dołu plakatu. Paddingtona wielce zaintrygował pomysł, że ktoś może wygrać nagrodę tylko dlatego, że pierwszy zjedzie ze wzgórza. Po raz kolejny pożałował, że nie ma w pobliżu pana Grubera, który mógłby mu wszystko wyjaśnić. Gdy znalazł się w końcu przed hotelem, gdzie Brownowie siedzieli przy drugim śniadaniu, miał bardzo zamyślony wyraz pyszczka i w ciągu następnego kwadransa kilka razy włożył nawet przez pomyłkę łapę do kubka z kakao, zamiast do słoja z marmoladą. Tego ranka Paddington dotarł na plażę później niż inni, a kiedy w końcu się pojawił, niosąc wiaderko i łopatkę, miał minę kogoś, kto dobrze wykonał swoją pracę. – Co ty, u licha, robiłeś, Paddingtonie? – spytała pani Brown. – Zaczęliśmy się już niepokoić. – Och – powiedział Paddington, wymachując łapą w kierunku wioski – to i owo, pani Brown. Pani Bird spojrzała na niego podejrzliwie. Teraz, gdy podszedł bliżej, dostrzegła na jego futrze kilka ciemnych plam jakby po oleju, ale zanim zdążyła przyjrzeć im się dokładniej, Paddington odmaszerował w kierunku morza. – Lepiej się jutro nie spóźnij – zawołał pan Brown. – Pamiętaj o wyścigu, nie wolno ci tego przegapić. Ku ogólnemu zdumieniu, słowa pana Browna wywarły bardzo dziwny skutek, gdyż Paddington o mało nie padł na plecy, po czym z miną winowajcy szybko pozbierał się i ruszył do wody, rzucając za siebie niespokojne spojrzenia. Pani Brown westchnęła. – Są takie chwile – powiedziała – kiedy oddałabym wszystko, aby się dowiedzieć, o czym myśli Paddington. Pewna jestem, że byłoby to bardzo ciekawe. – Hmmm... – mruknęła pani Bird ponuro. – Są takie chwile, kiedy jestem pewna, że lepiej tego nie wiedzieć. Inaczej nigdy nie zaznalibyśmy spokoju. Jak na mój gust, wydawał się za bardzo z siebie zadowolony. Po tym stwierdzeniu Brownowie usadowili się wygodniej, by cieszyć się słońcem. Wakacje zbliżały się do końca, chcieli więc jak najlepiej wykorzystać czas, jaki im jeszcze pozostał. Dziwne zachowanie Paddingtona szybko poszło w niepamięć. Lecz kiedy wieczorem kładli się spać, panią Brown nadal dręczył niepokój. Paddington zniknął na górze zastanawiająca wcześnie, a teraz z jego pokoju dochodziły odgłosy, które wcale jej się nie podobały. Przez kilka minut przysłuchiwała się im z uchem przyciśniętym do ściany, a potem przywołała do siebie męża. – Chyba przygotowuje sobie kanapki z marmoladą – powiedziała. – Posłuchaj, Henryku. – Przygotowuje kanapki z marmoladą? – powtórzył pan Brown. – Nie rozumiem, jak możesz słyszeć, że ktoś przygotowuje kanapki z marmoladą? – Jeśli chodzi o Paddingtona, jest to możliwe – odparła pani Brown. – Słychać, jak przesuwa słoik. Kiedy je, po prostu zanurza w nim łapę i słychać tylko sapanie, lecz kiedy robi kanapki, posługuje się łyżką i wtedy słychać, jak dzwoni nią o ścianki słoika. – To muszą być bardzo duże kanapki – powiedział pan Brown z wahaniem, wstając. – Bo sapie jak nigdy dotąd. Brzmi to zupełnie tak, jakby ktoś pompował oponę do roweru. Pan Brown miał w tej chwili własne zmartwienie: otóż okazało się, że ręcznik, który zostawił na poręczy balkonu, by wysechł, zniknął gdzieś, a na jego miejscu ktoś położył czarną od brudu i poplamioną smarem szmatę. To wszystko było bardzo dziwne i pan Brown za Boga nie mógł się domyślić, o co tu chodzi. Nieświadomy zainteresowania, jakie wywołał, Paddington rozsiadł się wygodnie na podłodze swego pokoju z kanapką w jednej łapie i wielkim kluczem francuskim w drugiej. Po jednej stronie niedźwiadka znajdowało się kilka kartonowych pudeł zapełnionych różnymi częściami, o wielkiej oliwiarce, pompce do roweru i różnych bardzo poważnie wyglądających narzędziach nie wspominając. Przed Paddingtonem zaś, wypolerowany do połysku i tak lśniący, że odbijały się w nim jego bokobrody, stał mały, trzykołowy rowerek. Niedźwiadek pogryzał kanapkę i spoglądał na niego okiem kogoś bardzo zadowolonego z rezultatów swej pracy. Paddington zobaczył trycykl14 po raz pierwszy kilka dni wcześniej. Rowerek stał przed warsztatem na drugim końcu wioski. Jednak dopóki monsieur Dupont nie poinformował go o wyścigu, niedźwiadek nie zaprzątał sobie nim głowy. Mężczyzna w warsztacie bardzo się zdziwił, kiedy Paddington złożył mu wizytę, i w pierwszej chwili z powątpiewaniem odniósł się do pomysłu wynajęcia roweru niedźwiedziowi, zwłaszcza że Paddington nie posiadał żadnych listów polecających poza kilkoma starymi pocztówkami od ciotki Lucy. Jednak niedźwiadek umiał się targować i kiedy obiecał, że wyczyści rower, właściciel nie tylko zgodził się go wynająć, lecz nawet pożyczył Paddingtonowi oliwiarkę, która okazała się bardzo użyteczna, jako że rower stał pod gołym niebem przez kilka lat i mocno zardzewiał. Na szczęście Paddington znalazł na balkonie państwa Brownów czystą szmatkę, mógł więc oczyścić rower z najgorszego brudu, nim zabrał się do poważniejszego zadania, jakim było rozebranie pojazdu na części i wyczyszczenie każdej z nich. Rozmontowanie roweru okazało się o wiele łatwiejsze niż poskładanie go. Kiedy Paddington skończył kanapkę, ku swemu całkowitemu zdumieniu zorientował się, że kilka dziwnie wyglądających części rowerowych nadal spoczywa w pudle. Przywiązał do kierownicy flagę angielską, a potem włożył do koszyka przymocowanego do roweru pozostałe kanapki i z błyszczącymi podnieceniem oczami wdrapał się na siodełko. Niedźwiadek bardzo chciał wypróbować trycykl, jednak kiedy ruszył, okazało się, że jazda na rowerze to coś znacznie trudniejszego, niż mu się wydawało – poza tym krótkie łapy Paddingtona niezbyt się do tego nadawały i trudno mu było jednocześnie siedzieć i pedałować. Na dodatek, z jakiegoś tajemniczego powodu, którego nie udało mu się odkryć, bardzo trudno było zatrzymać rower – bez względu na to, za co ciągnął. Kilka razy wjechał niechcący do szafy, a zanim skończył próbę, na tapecie pojawiło się kilka bardzo brzydko wyglądających, tłustych plam. Raz, kiedy okrążał łóżko, spadł łańcuch i Paddington omal nie przekoziołkował nad kierownicą. Po kilku dalszych rundach wokół pokoju niedźwiadek spadł z roweru i pozostał tam, gdzie leżał, ocierając zroszone potem czoło. Jazda na trzykołowym rowerze okazała się ciężką pracą, zwłaszcza w ciasnym hotelowym pokoju, więc Paddington zerknął jeszcze raz czy dwa na swoje odbicie w wyczyszczonych do połysku rączkach kierownicy i z żalem zdecydował, że pora zakończyć dzień. Pomimo zmęczenia jakoś nie mógł zasnąć. Pomijając fakt, że musiał leżeć na plecach z łapami w górze, by nie pobrudzić smarem pościeli, wiele spraw domagało się przemyślenia. Lecz w końcu, bardzo z siebie zadowolony, zapadł w drzemkę. Miał za sobą pracowity dzień pełen sukcesów i niecierpliwie wyczekiwał poranka. Czuł, że skoro posiada tak ładny i błyszczący rower, znacznie zwiększa to jego szansę na zwycięstwo w jutrzejszym wyścigu. Nazajutrz Brownowie obudzili się wcześniej niż zwykle, a właściwie obudził ich hałas dochodzący z placu przed hotelem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dekoracje z wczorajszego święta zniknęły, a wioska zaludniła się bardzo poważnie wyglądającymi mężczyznami z opaskami na ramionach. Wszyscy zdawali się bardzo podekscytowani. Co kilka minut ulicami przejeżdżała furgonetka z głośnikami na dachu i ktoś siedzący w środku zwracał się do tłumu, zgromadzonego na chodniku wokół placu i na zboczu wzgórza przy wyjeździe z wioski. Brownowie zebrali się na balkonie pokoju Paddingtona, skąd roztaczał się najlepszy widok na wzgórze, lecz ku swemu zdumieniu stwierdzili, że samego Paddingtona nie ma wśród nich. – Mam nadzieję, że się nie spóźni – powiedziała pani Brown. – Na pewno bardzo by żałował, gdyby ominął go wyścig. – Zastanawiam się, gdzie on się, u licha, podziewa – powiedział pan Brown. – Nie widziałem go od śniadania. – Hmmm... – powiedziała pani Bird, rozglądając się po pokoju. – Mam pewne podejrzenia. Bystre oczy pani Bird zdążyły już bowiem dostrzec pozostałości pośpiesznie startych z podłogi śladów opon. Ślady okrążały kilka razy pokój, a potem prowadziły do drzwi i dalej korytarzem w kierunku klatki schodowej i tylnego wyjścia z hotelu. Na szczęście dla Paddingtona, nim pani Bird zdążyła podzielić się swymi podejrzeniami z resztą rodziny, od strony chodnika poniżej dały się słyszeć oklaski, więc Brownowie porzucili temat, by obserwować wyścig. – To dziwne – powiedziała pani Brown, kiedy oklaski zabrzmiały głośniej, a kilkoro spośród widzów zaczęło wznosić okrzyki. – Oni chyba pokazują na nas. Zaintrygowani Brownowie pomachali zgromadzonym na dole mieszkańcom wioski. – Zastanawiam się, o co im chodzi, kiedy wołają: „Niech żyje Niedźwiedź”? – zapytał pan Brown. – To nie może mieć nic wspólnego z Paddingtonem, bo go tu nie ma. – Bóg jeden wie – powiedziała pani Brown. – Chyba musimy po prostu zaczekać. Jednak nie tylko Brownowie zastanawiali się, co się dzieje. Na szczęście dla spokoju ich umysłów od przyczyny tego szczególnego podniecenia dzieliło ich kilka ulic i parę zakrętów. Na drugim końcu wioski Paddington także zastanawiał się, dlaczego sprawy przybrały zły obrót. Prawdę mówiąc, im więcej o tym myślał, tym mniej rozumiał. W jednej chwili siedział sobie spokojnie na swoim trycyklu w bocznej uliczce, zerkając od czasu do czasu za róg i sprawdzając zawartość koszyka przymocowanego do kierownicy, a w następnej, gdy tylko pojawili się kolarze, a on nacisnął na pedały, by do nich dołączyć, wszystko od razu potoczyło się źle. Nim zdążył się zorientować, co się z nim dzieje, został pochwycony przez istny wir rowerów, krzyczących ludzi, policjantów i dzwonków. Pedałował tak mocno, jak tylko potrafił, unosząc od czasu do czasu kapelusz, aby pozdrowić przejeżdżających obok rowerzystów, ale im mocniej pedałował i im częściej podnosił kapelusz, tym głośniej krzyczeli kolarze i po chwili było już za późno, by choćby pomyśleć o zawróceniu. Wszędzie dookoła znajdowali się mężczyźni w szortach i koszulkach w paski, a także ich rowery. Rowery były przed nim, a także po jego prawej i lewej stronie. Paddington zbyt był zajęty pedałowaniem, aby oglądać się do tyłu, lecz wiedział, że rowery znajdują się także i tam, ponieważ słyszał ciężkie oddechy kolarzy i odgłos dzwonków. Ktoś podał mu butelkę z mlekiem. Paddington, który w jednej łapie trzymał butelkę, a drugą usiłował uchylić kapelusza, musiał na chwilę puścić kierownicę, co miało ten efekt, iż dwa razy okrążył stojący na środku drogi posąg, nim zdołał znowu dołączyć do grupy kolarzy, którzy minęli właśnie róg ulicy i skierowali się na drogę wychodzącą z wioski. Na szczęście droga prowadziła pod górę, a kolarze byli zmęczeni, więc Paddingtonowi, który zsiadł z siodełka i pedałował ile sił na stojąco, udało się utrzymać tempo. Lecz kiedy osiągnęli szczyt wzgórza i zaczęli zjeżdżać w dół ku wiosce, sprawy przybrały zdecydowanie zły obrót. Paddington, który zamierzał usiąść wreszcie na siodełku i nieco odpocząć, ze zdumieniem stwierdził, że nawet nie tykając pedałów, porusza się coraz szybciej. Prawdę mówiąc, zaledwie miał czas, aby pomachać widzom, gdy się zorientował, że zaczyna wyprzedzać najszybszych kolarzy. Minął najpierw jednego, potem drugiego, a wreszcie całą czołówkę. Kolarze ze zdumieniem spoglądali na Paddingtona, który mijał ich niczym błyskawica, podczas gdy widzowie wiwatowali coraz głośniej. Niektórzy spośród nich rozpoznali Paddingtona i teraz wykrzykiwali słowa zachęty – jednak Paddington zbyt był przestraszony, by zwracać na to uwagę. Choć z całej siły ciągnął za hamulec, nic się nie działo. Odwrotnie, zamiast zwolnić, rower ciągle przyśpieszał i Paddington wkrótce zaczął żałować, że tak solidnie naoliwił pojazd. Na dokładkę pedały poruszały się tak szybko, że niedźwiadek czym prędzej uniósł łapy w górę, gdyż bał się, że mu odpadną z powodu wysiłku. Pociągnął z całej siły za hamulec i wtedy przeżył drugi tego dnia szok, gdyż drążek hamulca został mu w łapie. Mijając jadących na czele wyścigu kolarzy, Paddington dzwonił jak szalony i wymachiwał urwanym drążkiem. – Proszę nacisnąć na hamulec, monsieur le Niedźwiedź! – zawołał jakiś mężczyzna po angielsku, rozpoznawszy flagę przymocowaną do kierownicy. – Nie mogę – wykrzyknął Paddington, zdenerwowany. – Drążek hamulca został mi w łapie i chyba zostawiłem jakieś części w pudle w hotelu! Nie mogąc zrobić nic innego, niedźwiadek uczepił się kurczowo kierownicy i pomknął w dół wzgórza w kierunku centralnego placu wioski. Wszyscy mieszkańcy wylegli, by obserwować wyścig, a kiedy zobaczyli, kto jest na czele, zaczęli głośno wiwatować i wznosić okrzyki na cześć zwycięzcy. Jednak Paddington, mknący z szybkością błyskawicy, widział tylko niewyraźne morze twarzy i zamazany obraz wznoszących się przed nim budynków. Ten obraz nie podobał mu się ani trochę. Lecz jeśli Paddington się martwił, to Brownowie byli po prostu przerażeni. – Wielkie nieba! – wykrzyknął pan Brown. – Przecież to Paddington! – Jedzie prosto na sklep pana Duponta! – krzyknęła pani Brown. – Nie mogę na to patrzeć – jęknęła pani Bird, zamykając oczy. – Dlaczego, do licha, nie posłuży się hamulcami? – zawołał pan Brown. – Ojejku! Nie może! Drążek hamulca odpadł! – dodał Jonatan. To właśnie monsieur Dupont uratował Paddingtona. Niemal w ostatniej chwili jego głos wzniósł się ponad ryk tłumu. – Tędy, monsieur le Niedźwiedź! – krzyknął, otwierając wielkie podwójne drzwi obok sklepu. – Tędy! Ku zdumieniu patrzących, Paddington przemknął przez bramę i zniknął w środku. Gdy reszta kolarzy przejechała przez plac, tłum ruszył naprzód i zatrzymał się dopiero przed sklepem pana Duponta. Brownowie ledwie zdążyli przedrzeć się na czoło, gdy nagle tłum westchnął, a potem w drzwiach ukazała się mała biała figurka. Nawet Paddington wydawał się zmartwiony, gdy dojrzał swoje odbicie w oknie wystawowym sklepu pana Duponta. Uszczypnął się więc kilka razy, aby się przekonać, że wszystko w porządku. Dopiero kiedy to zrobił, uniósł kapelusz, ujawniając małą, okrągłą łatę brązowego futra. – Nie jestem duchem – wyjaśnił, kiedy umilkły wiwaty. – Chyba wylądowałem na jednym z worków mąki pana Duponta! A kiedy tłum otoczył Paddingtona, gdyż każdy pragnął uścisnąć mu łapę, monsieur Dupont wyraził uczucia wszystkich, mówiąc: – My tutaj, w St Castille, przez wiele lat będziemy pamiętać dzień, w którym Tour de France przejeżdżał przez naszą wioskę. Wieczorem odbywały się różne uroczystości i wszyscy z zadowoleniem przyjęli fakt, że burmistrz przyznał Paddingtonowi specjalną nagrodę, a na dodatek tyle bułeczek, ile tylko miś zdoła zjeść. – To nie jest nagroda dla tego, kto najszybciej przejechał przez wioskę – powiedział pośród okrzyków i wiwatów – ale dla tego, kto najszybciej zjechał ze wzgórza! Jesteśmy bardzo dumni, że tę nagrodę zdobył ktoś z naszej wioski! Nawet admirał Grundy zadzwonił do hotelu, aby pogratulować Paddingtonowi. – Miło słyszeć, że wysoko trzyma pan nasz sztandar, niedźwiedziu – powiedział z aprobatą. Paddington, bardzo z siebie zadowolony, leżał w łóżku, otoczony ze wszystkich stron bułeczkami. Poza tym, że jedną łapę miał na temblaku, nic mu się nie stało. Mimo to czuł się nieco zesztywniały po całym tym pedałowaniu, a na jego futrze, choć kąpał się kilka razy, nadal widać było ślady mąki. Lecz, jak powiedział burmistrz, po raz pierwszy w historii Tour de France zwyciężył niedźwiedź, Paddington miał więc powód do dumy. Następnego dnia Brownowie znów wstali wcześnie, ponieważ był to dzień powrotu do Anglii. Ku zdziwieniu całej rodziny, mieszkańcy wioski też już nie spali i przyszli, by ich pożegnać. Monsieur Dupont pożegnał się z nimi jako ostatni i widać było, że jest mu bardzo smutno. – Bez pana będzie tu trochę nudno, monsieur le Niedźwiedź – powiedział, potrząsając łapą Paddingtona. – Lecz mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy. – Ja także, panie Dupont – powiedział Paddington z przekonaniem. Po czym pomachał wszystkim na pożegnanie i wdrapał się do samochodu. I chociaż niecierpliwie wyglądał dnia, gdy znowu znajdzie się w domu i będzie mógł opowiedzieć panu Gruberowi o swoich wakacyjnych przygodach, to smutno mu było żegnać się z przyjaciółmi, a zwłaszcza z panem Dupontem. – Wszystko, co dobre, szybko się kończy – stwierdziła pani Brown, gdy odjeżdżali. – A to, co najlepsze, kończy się najszybciej. – Lecz gdyby się nie kończyło – powiedziała rozsądnie pani Bird – nie spotykałoby nas nic nowego. Paddington tylko pokiwał w zamyśleniu łebkiem i wyjrzał przez okno. Wakacje we Francji dostarczyły mu mnóstwo radości i przez cały czas bawił się doskonale, lecz dobrze było wiedzieć, że każdy następny dzień może przynieść coś nowego. – To właśnie jest najlepsze, kiedy się jest niedźwiedziem – powiedziała pani Bird. – Niedźwiedziom stale coś się przytrafia. 1 baja – gruba, miękka tkanina bawełniana; rodzaj flaneli. 2 City (czytaj: s-ity) – centrum Londynu, dzielnica, w której mieszczą się banki i biura. 3 W Wielkiej Brytanii ruch samochodowy – inaczej niż w pozostałych krajach europejskich – jest lewostronny. 4 czytaj: mesje (franc. – pan). 5 czytaj: dipą. 6 czytaj: madam (franc. – pani). 7 czytaj: pardą (franc. – przepraszam). 8 Bretania – region w płn.-zach. Francji, na Półwyspie Bretońskim. 9 czytaj: komą. Po angielsku podobnie wymawia się come on, czyli „chodź, zbliż się”. 10 sztylpy – wysokie skórzane, sznurowane buty lub zapinane cholewki nakładane na buty. 11 zydwestka – rodzaj nieprzemakalnego kapelusza z rondem odgiętym z przodu ku górze, używanego przez rybaków i żeglarzy w czasie sztormu. 12 bras – jedna z żeglarskich lin; grot – człon terminów żeglarskich określających części omasztowania, ożaglowania i olinowania. 13 czytaj: tur de frans. 14 trycykl – dawny trójkołowy rower.