Richard Hughes Orkan na Jamajce Tłumaczyła ARIADNA DEMKOWSKA-BOHDZIEWICZ Wstępem opatrzył WŁADYSŁAW KOPALINSKI Książka i Wiedza • 1979 Tytuł oryginału A HIGH WIND IN JAMAICA Copyright © By chard Hughes 199 Wstęp do pierwszego wydania Richard Arthur Warren Hughes jest postacią dość szczególną, i to nie tylko dlatego, że napi- sał pierwsze na świecie słuchowisko radiowe. Pochodzenia walijskiego, urodzony w 1900 r. w hrabstwie Kent, otrzymał staranne wy- kształcenie. Jeszcze jako student w Oksfordzie ogłosił sztukę teatralną w jednym akcie The Sisters' Tragedy (Tragedia sióstr). Na deski sce- niczne wprowadził ją w Londynie sam John Masefield, a George Bernard Shaw nazwał ją ni mniej, ni więcej tylko „najlepszą jednoak- tówką, jaką kiedykolwiek napisano". Dalsza je- go twórczość dramatyczna nie przynosiła już tak entuzjastycznych ocen; poważne natomiast były jego zasługi dla Narodowego Teatru Wa- lijskiego, którego wiceprzewodniczącym był. w ostatnich latach przed drugą wojną światową Również w okresie studiów, w 1922 r., ukazał się jego pierwszy tomik poezji — Gipsy Night (Noc cygańska). Następny, Confessio Juvenis (Zwierzenia młodzieńca), wydano w cztery lata później. Na tym urywa się wątek poetycki. Pro- sto z progów uczelni Hughes rusza na wędrów- kę po świecie: awanturnicze przygody na Bał kanach, włóczęga po Stanach Zjednoczonych, Antylach, obozowanie z Indianami w pu- szczach Kanady, z koczownikami arabskimi w Maroku; pływał także po morzach i oceanach, służąc na statku rejsowym jako prosty majtek. W roku 1929 — pierwsza powieść, ta właśnie, którą czytelnik ma w ręku. W dziewięć lat po- tem druga — Huragan (In Hazard), którą po- równywano z Tajfunem Conrada. Niektórzy krytycy stawiali pod pewnymi względami Hu- ragan wyżej od Tajfunu; inni twierdzą, że ów obraz statku targanego rozszalałym żywiołem jest w gruncie rzeczy ponurą alegorią Impe- rium Brytyjskiego w tarapatach. Obie powieści przyniosły autorowi trwały sukces i sławę. Hughes ogłasza czasami opowiadania w ma- gazynach amerykańskich, a w 1961 r. opubliko- wał powieść The Fox in the Attic (Lis na stry- chu), pierwszą część dłuższego dzieła historycz- nego obejmującego okres 1923—1939, pod ogólnym tytułem The Human Predicament. Ożenił się w roku 1932. Drugą wojnę świato- ,wą przesłużył w Admiralicji, za co otrzymał OBE (Order Imperium Brytyjskiego). Mieszka wraz z rodziną na zachodnim wybrzeżu Walii nad zatoką Cardigan, w miejscu od strony lądu niemal niedostępnym. Nawet w późniejszych latach sprawiał wrażenie człowieka młodego mimo wczesnej łysiny i rudej, spiczastej bródki. Wątła budowa i łagodność usposobienia („Shel- leyowska niewinność myśli błądzącej w sferach eterycznych" — według charakterystyki Rebe- ki West) nie mogły jednak ukryć spojrzenia jasnych, przenikliwych oczu. Rebeka West lu- biła także opowiadać anegdotę o służącej, która bała się zaanonsować swojej pani jego przyj- ście, ponieważ „był tak bardzo podobny do Pana Jezusa!" Hughes, podobnie jak Lewis Carroll, przepa- da za towarzystwem dzieci (z pełną wzajemno- ścią) i nie daje się długo prosić o opowiedzenie bajki czy fantastycznej historii. Wydał nawet dwa zbiory opowiadań dla dzieci. The Spider's Pałace (Pałac pająka, 1931) i Don't Blame Me! (Nie wiń mnie!, 1940), dziwaczno-śmieszne po- wiastki w tradycyjnie angielskiej poetyce non- sensu. Napisał też jedną bajkę dla dorosłych — i tyl- ko dla dorosłych — piórem maczanym w tymże zimno-jadowitym źródle, z którego pochodzą najokrutniejsze baśnie braci Grimm i Anderse- na, baśnie, gdzie trup ściele się gęsto, niewinni cierpią i giną, a mały słuchacz powinien się ra- dośnie uśmiechać. Tutaj jednak nie potworne czarownice i sadystyczne wróżki mącić będą sen malców, ale na odwrót — to obraz dziecię- cych igraszek zamąci spokój dorosłych. Pomimo że akcja rozgrywa się w samym sercu epoki wiktoriańskiej, w roku 1860, dzieci z tej bajki nie są, zgodnie z wymaganiami epoki, zmniej- szoną repliką dorosłych (tyle że anielską, bo wolną od skaz i grzechów dojrzałości), ale isto- tami, których twórcy nieobce jest dzieło Freuda i skutki Wielkiej Wojny. Bajka ta — to właśnie A High Wind in Jamai- ca '— Orkan na Jamajce, książka uważana po- wszechnie za jedno z dzieł klasycznych litera- tury angielskiej. Słusznie powiedział Burton Rascoe, że „jest" to książka niepodobna do żad- nej innej, książka, która się nie zestarzeje". (Ten brak podobieństwa dotyczyć może oczy- wiście tylko dzieł napisanych przed nią, bo na- śladownictw było sporo, że wymienię choćby Władcę much Williama Goldinga, gdzie starsi nieco chłopcy na bezludnej wyspie stają się pierwotnym plemieniem, hołdującym obrzędom i mordom rytualnym prymitywnej religii). Rebeka West nazwała Orkan na Jamajce „pa- rzącym usta wywarem poezji i wściekłej, pier- wotnej wyobraźni". Niezwykła plastyczność szczegółu czyni tę fantastyczną (choć opowie- dzianą z całym spokojem i nie bez humoru) opo- wieść aż nazbyt realną i wiarogodną. Druga już generacja otrzymuje po trzydziestu kilku latach kolejny przekład polski tego dzieła; i ona bę- dzie nim zaszokowana mimo ogromu doświad- czeń tych lat. I dziś czytelnik, zaniepokojony tym obrazem irracjonalnego, nieprzeniknionego i amoralnego świata dziecka, wykrzyknąć może, że są to przecież po prostu małe dzieci, znaj- dujące się przez cały czas wśród ludzi, takich czy owakich, ale zawszeć dorosłych, opiekują- cych się nimi gorzej czy lepiej, ale z dobrą wo- lą, lubiących je po swojemu! Autor odpowiada na to: „...a dzieci są już ludź- mi (jeśli słowu «ludzki» nadać tuy szersze zna- czenie)... Umysł ich nie jest głupszy i bardziej niedołężny od naszego, na pewno: dzieci różnią się sposobem myślenia (myślą jak szaleńcy)". Emilka nie wie, gdzie znajduje się Jamajka, na której mieszkała z rodzicami, ani gdzie An- glia, do której ją z niewiadomego powodu wy- syłają. Każdy z trzech statków, na którym się kolejno znajdowała, to średniowieczny Narren- schiff w XIX-wiecznej odmianie, pełen nieu- dolnych głupców, a pobyt na szkunerze piratów i na parowcu trwał tak długo, że początek i cel podróży stawały się- mitem nie wiążącym się zupełnie z rzeczywistością. Był to świat, w któ- rym przyczyny zdarzeń szczelnie przed dziećmi ukryto. Dotyczące ich zamiary rodziców i in- nych dorosłych są im tak dalece nie znane, że dopiero użycie przez kapitana piratów niewia- rogodnego wyrazu „majtki" nasuwa dzieciom pierwsze podejrzenie, że ich pobyt na szkuner- barku może nie być zgodny z ułożonym przez rodziców planem. Można twierdzić z pewnością niemal, iż dzieci wiedziały, że znajdują się wśród piratów. Cóż jednak z tego? Przecież pod koniec książki okazuje się, że londyński praw- nik-wyjadacz także dobrze nie wie, co to takie- go piraci i na czym polega przestępczość ich procederu. Hughes pisze: „...lecz zmiany w swoim życiu prawie nie zauważyły. Prawdą jest, że trzeba mieć już pewne doświadczenie, aby zdawać so- bie sprawę, co jest katastrofą, a co nie jest". To przeciwstawienie niewinności doświadczeniu przypomina, że powieść tę wydano w Ameryce pod tytułem Niewinna podróż. Ten zmieniony przez autora tytuł posiada, jak można sądzić, sens symboliczny i wskazuje na związek z poję- ciami Niewinności i Doświadczenia u Williama Blake'a, u którego reprezentują one dwa prze- ciwstawne sobie stany duszy ludzkiej, wyra- żające sprzeczność między wolnością i autory- tetem. Trafnie zauważył ktoś, że Orkan na Jamajce to Alicja w Krainie Czarów, jaką mogłoby stworzyć bezlitosne pióro Jonatana Swifta. Ze- stawienie niszczycielskiej niewinności dzieci z owym Cyrkiem Dojrzałych i kierujących się Doświadczeniem, z dobrodusznością anachro- nicznych rozbójników i zbrodniczym okrucień- stwem machiny sądowej, zdaje się dowodzić, że jest to nie tylko opowieść o dzieciach pozbawio- nych skrzydełek wrodzonego anielstwa, ale też satyra na wartości i porządki świata dorosłych, za które wszyscy musimy ponosić odpowiedzial- ność. Władysław Kopaliński Rozdział pierwszy Jednym z owoców zniesienia niewolnictwa na Antylach są liczne ruiny towarzyszące ocala- łym budynkom albo odległe od nich o rzut ka- mieniem ruiny murzyńskich chat, ruiny mły- nów i rafinerii, często też ruiny rezydencji, któ- rych koszt utrzymania okazał się zbyt wielki. Trzęsienie ziemi, ogień, deszcz i — najbardziej ze wszystkiego mordercza — tropikalna roślin- ność dokonały swego dzieła szybko. Jeden obraz — z Jamajki — żywo mam w pa- mięci. Stał na tej wyspie wielki murowany dom, zwany Derby Hill (tam, gdzie mieszkali Parkerowie). Był on niegdyś ośrodkiem świet- nie prosperującej plantacji, lecz po zniesieniu niewolnictwa cały interes, jak wiele mu po- dobnych, wziął w łeb. Mury cukrowni zapadły się. Uprawę trzciny i prosa gwinejskiego zadu- sił busz. Robotnicy rolni gremialnie opuścili swoje chaty i uciekli tam, gdzie najmniej im zagrażała perspektywa jakiejkolwiek pracy. Gdy potem spaliły się pomieszczenia dla mu- rzyńskiej służby, trzej ostatni wierni służący zajęli dwór. Obydwie dziedziczki, panny Par- ker, były już stare i wskutek wychowania, któ- re otrzymały, niezdolne do niczego. I oto obra- zek: przybywam do Derby Hill w jakiejś tam sprawie i brnąc po pas w chaszczach przedzie- 11 ram się do drzwi frontowych, na zawsze wysa dzonych z zawiasów przez wybujałe zielsko. Miejsce dawno wyrwanych żaluzji w oknach wypełniły gęsto rozkrzewione pędy dzikiego wina i poprzez tę zieloną zasłonę zerka ku mnie z mrocznego wnętrza stara Murzynka otulona przybrudzonym brokatem. Murzyni zabrali pannom Parker całe ubranie i obydwie starusz- ki pędziły życie w łóżku. Były morzone głodem. Przynoszono im wodę do picia w dwóch wy- szczerbionych filiżankach ze starej porcelany i trzy kokosowe orzechy na srebrnej tacy. Po jakimś czasie jedna z dziedziczek uprosiła swych tyranów, aby jej pożyczyli starą perka- lową suknię, wstała i bez większego przekona- nia zaczęła się krzątać, by zrobić coś z tym ba- łaganem: próbowała ze złoceń marmurowego stolika zetrzeć krew, w której zakrzepło pie- rze pomordowanych kurcząt; próbowała coś po- wiedzieć do sensu, próbowała nakręcić ozdobny zegar z brązu, wreszcie dała za wygraną i do- bita bezczynnością wróciła do łóżka. Przypu- szczam, że w niedługim czasie obydwie panny Parker zostały zamorzone głodem, co wydaje się wręcz nieprawdopodobne w kraju tak uro- dzajnym, albo nakarmione tłuczonym szkłem, różnie tam ludzie gadali. W każdym razie oby- dwie zmarły. Sceny tego rodzaju wywierają na człowieku głębokie wrażenie, o wiele głębsze niż codzien- ne, pospolite zdarzenia, które obrazują prawdzi- wy stan rzeczy. => w sensie statystycznym. 12 Oczywiście nawet w owej przejściowej epoce dramaty tego rodzaju" należały do rzadkości. Bardziej typową, prawdziwszą była, na przy- kład, sytuacja w Ferndale, plantacji oddalonej od Derby Hill o piętnaście mil. W Ferndale pozostał tylko domek nadzorcy. Wielki Dom zapadł się i uległ kompletnej za- gładzie. Domek składał się z murowanego par- teru, oddanego kozom i dzieciarni, oraz drew- nianego pięterka, stanowiącego część mieszkal- ną; wchodziło się tam po drewnianych schodach umieszczonych na zewnętrznej ścianie. W cza- sie każdego trzęsienia ziemi górna część domu zsuwała się lekko na bok, ale przy pomocy du- żego drąga można było przesunąć ją z powro- tem na miejsce. Dach był kryty gontem; po długim okresie suszy przeciekał jak sito i pier- wszych kilka dni każdej pory deszczowej spę- dzano zazwyczaj na nie Kończącym się przesu- waniu łóżek i innych mebli z kąta w kąt, by uniknąć wody„ która ciekła przez sufit stru- mieniami, póki gonty dachu znów dostatecznie nie napęczniały. W czasie, który mam na myśli, mieszkała-tam rodzina Bas-Thorntonów: nie byli to tubylcy, Kreole, lecz angielska rodzina, która przybyła tu z Anglii. Pan Bas-Thornton posiadał jakieś przedsiębiorstwo w St. Annę i jeździł tam co dzień na mule. Miał tak długie nogi, że na swo- im karłowatym wierzchowcu wyglądał napraw- dę dość zabawnie. A ponieważ z natury był uparty i skłonny do złości nie mniej od muła, 13 gdy się kłócili ze sobą, przedstawiali zaiste nie byle jaki widok. W pobliżu domu znajdowały się ruiny młyna i rafinerii — te dwa budynki nigdy nie stoją obok siebie, młyn musi być wyżej, ponieważ jego koło, napędzane wodą, porusza ogromne, pionowe walce. Z walców tych ścieka wąskim, klinowatym korytem sok trzciny cukrowej pro- sto do rafinerii, gdzie czeka Murzyn, by dodać niewielką ilość wody wapiennej i miotełką z tra- wy mieszać ciecz zamieniającą się w granulki. Następnie wszystko to warzy się w wielkich miedzianych kotłach na piecach, opalanych chrustem i wytłoczoną trzciną. Przy kotłach stoi kilku Murzynów i miedzianymi czerpakami o długich trzonkach zgarnia pianę z wrzącej cieczy; gromadka ich czarnych przyjaciół siedzi kołem w kłębach gorącej pary chrupiąc cukier albo żując trzcinę. To, co zostało zgarnięte z kotłów, powoli cieknie po podłodze i przypra- wione sporą ilością śmieci — insektów, nawet szczurów i błota z murzyńskich stóp — spływa do zbiornika, gdzie poddane destylacji zamienia się w rum. Tak przynajmniej wyrabiano rum niegdyś. Nie wiem nic o metodach nowoczesnych — je- śli w ogóle istnieją — ponieważ po roku 1860 nie odwiedzałem już Jamajki, a to już spory kawał czasu. W Ferndale na długo przed tą datą wszystko , było w ruinie: wielkie miedziane kotły leżały do góry dnem, trzy ogromne walce walały się 14 we młynie rozmontowane. Ustał dopływ wody, gdyż potok beztrosko zmienił bieg i na dnie wyschłej fosy dzieci Bas-Thorntonów łaziły na czworakach wśród zeschłych liści i resztek młyńskiego koła. Pewnego dnia znalazły tam legowisko dzi- kich kotów. Matki nie było, a maleńkie kocięta Emilka wzięła do fartuszka, żeby zanieść do domu, lecz tak okropnie ją pogryzły i podrapa- ły, że gdyby nie zraniona duma, to naprawdę bardzo by się cieszyła, że wszystkie uciekły. Z wyjątkiem jednego. Ten jedynak, Tom, wy- rósł na dorosłego kota, choć nigdy w gruncie rzeczy nie dał się prawdziwie oswoić. Dochował się później ze starą, oswojoną kotką, Kitty Cranbrook, licznego potomstwa. Z tej progeni- tury pozostał w domu tylko jeden kot, Tabby, który zdobył pewnego rodzaju sławę. (Bo Tom po jakimś czasie powrócił do dżungli na za- wsze). Tabby był wiernym kotem i świetnym pływakiem; pływał dla przyjemności, towarzy- sząc dzieciom w kąpieli; zgarniał pod siebie wo- dę łapami jakby wiosłując i ogromnie podnie- cony, raz po raz wydawał głośny okrzyk. Wda- wał się również w śmiertelne zapasy z wężami: przyczajony na gałęzi potrafił czatować na grzechotnika albo czarnego węża jak na mysz, potem rzucał się w dół i walczył na śmierć i ży- cie. Pewnego dnia został ukąszony i wszystkie dzieci gorzko zapłakały oczekując wstrząsają- cego widoku jego agonii, lecz kot po prostu od- dalił się i zniknął w buszu, gdzie prawdopodob- 15 nie zjadł coś, ponieważ wrócił po kilku dniach z tryumfalną miną, gotów od nowa pożerać wę- że jakby nigdy nic. W pokoju rudego Johna roiło się od szczurów, na które John zastawiał pułapkę; złapane szczu- ry wypuszczał przekazując porachunki Tab- by'emu. Pewnego razu zniecierpliwiony kot po- rwał szczura wraz z pułapką i poleciał w ciemną noc stukając stalowymi drutami po kamieniach i krzesząc z nich garście iskier. I znów wrócił po kilku dniach grzeczny, ulizany i bardzo za- dowolony, tyle że John nigdy już nie zobaczył swojej pułapki. Inną znów plagą były nietope- rze, nawiedzające pokój Johna całymi stadami. Pan Bas-Thornton po mistrzowsku władał bi- czem i zabijał każdego nietoperza jednym ude- rzeniem w skrzydło. "Lecz przy tej okazji przeszywający świst bicza i przenikliwy pisk dokuczliwych stworzeń wypełniał o północy ciasny jak pudełko pokoik wprost piekielnym zgiełkiem i hałasem. Dla dzieci z Anglii był tu raj, mniejsza o do- znania ich rodziców. W ojczyźnie dawno już nikt nie prowadził dzikiego trybu życia. Tutaj, na Jamajce, trzeba było albo wyprzedzać epokę, albo pozostać trochę w tyle — jak kto woli to nazwać. Na przykład: nie przejmować się róż- nicą pomiędzy chłopcami i dziewczynkami. Dłu- gie włosy przedłużałyby wieczorne iskanie głów w nieskończoność. Wobec tego Emilka i Rachela nosiły włosy obcięte krótko i wolno im było ro- bić to samo co chłopcom, to znaczy —- włazić na 16 drzewa, pływać, zastawiać sidła na zwierzęta i ptaki. Miały nawet po dwie kieszenie w swych sukienkach. Ośrodkiem ich życia był staw, o wiele bar- dziej niż dom. Każdego roku, gdy ustały de- szcze, budowano na strumieniu tamę i w ten sposób dzieciom na okres suszy pozostawał cał- kiem duży staw do pływania. Otaczały go krę- giem drzewa; wielkie, skudlone bawełnice o rozcapierzonych korzeniach, wśród których wyrosły krzewy kawowe; obok nich drzewa kampeszowe i wspaniałe, czerwone i zielone pieprzowce. Staw pod nimi tonął w cieniu. Wśród gałęzi tych drzew Emilka i John zasta- wiali sidła, a nauczył ich tego kulawy Murzyn, Sam. Ścina się giętką witkę, do jednego jej koń- ca przywiązuje sznurek, drugi koniec zaostrza się, aby można było wbić nań owoc jako przy- nętę. Następnie ten zaostrzony czubek witki trzeba spłaszczyć i wywiercić w nim dziurkę, i wystrugać do tej dziurki mały kołeczek. Po- tem wiąże się na sznurku pętlę, napina gałąź jak łuk, przewleka sznurek przez dziurkę i lek- ko zatyka się ją kołkiem. Na zaostrzony koniec nasadza się przynętę i całe to sidło wiesza się na drzewie. Ptak siada na kołku, aby dziobać owoc, kołek wypada i pętla zaciska się dokoła nóg ofiary. Wówczas dzieci wyskakują z wody jak różowe, złośliwe małpki i „entliczek-pętli- czek" albo jakieś inne bzdurne wyliczenie decy- duje, czy ptakowi ukręcić łeb, czy też puścić go wolno. W ten sposób rozkosz łowów przedłuża 17 się o dodatkowy moment podniecenia i napię- cia — zarówno dla dzieci, jak i dla ptaka. Było rzeczą całkiem naturalną, że Emilka miewała różne wspaniałe pomysły, jak podnieść poziom Murzynów. Przyjęli już, oczywiście chrzest, więc dla ich zdrowia moralnego trudno było zrobić coś więcej; nie brakowało im rów- nież zupy ani ubrania, głównie trykotów, nato- miast przygnębiająca była ich ciemnota. Emil- ce — po wielu błaganiach — pozwolono uczyć małego Jima czytania, lecz nie bardzo jej się to udało. Emilka pasjami lubiła też łapać domowe ja- szczurki, i to tak zręcznie, że nie gubiły przy tym ogonków, co zawsze je spotyka, gdy się przestraszą. Trzeba było nieskończonej cierpli- wości, by nie płosząc takiej jaszczurki złapać ją i nie uszkodzoną zamknąć do pudełka po za- pałkach. Łowienie jaszczurek zielonych było za- jęciem również bardzo delikatnym. Dziewczyn- ka potrafiła siedzieć godzinami i jak Orfeusz gwizdem wabić zwierzątko. Gdy w końcu wyj- rzało z kryjówki, wydymając różowe gardziołko na znak niepokoju, Emilka bardzo ostrożnie chwytała je na lasso, zrobione ze źdźbła trawy. Pokój jej pełen był tych jaszczurek i różnych ulubionych stworzonek, z których jedne żyły, inne czasem już nie. Miała również podległe so- bie duszki i wróżki. Największa zażyłość łączy- ła ją z Białą Myszką o Giętkim Ogonku, która zawsze gotowa była rozstrzygnąć każdy spór, a orzeczenie jej jak wyrocznia stanowiło żelaz- 18 ne prawo, szczególnie dla Racheli, Edwarda i Laury, tych najmłodszych (albo Maleństw, jak je nazywano w rodzinie). Emilce, która przeka- zywała dzieciom jej orzeczenia, Biała Myszka przyznawała, oczywiście, pewne przywileje, zaś do Johna, starszego od Emilki, nie wtrącała się nigdy, wykazując tym wiele rozsądku. Myszka była wszechobecna: inne duszki i wróżki, ściślej zlokalizowane, mieszkały w małej norce na pagórku, strzeżonym przez dwa aloesy. Najlepszą zabawą w kąpieli było pływanie na dużym pniu o dwóch uciętych konarach. John siadał na pniu okrakiem, reszta, trzymając się rozwidlonych końców, pchała pień po wodzie. Najmłodsze dzieci pluskały się naturalnie tyl- ko w płytkiej wodzie, lecz John i Emilka nawet nurkowali. To znaczy John skakał do wody zu- pełnie prawidłowo, głową naprzód. Emilka ska- kała na nogi, sztywno wyprostowana jak kij, ale za to rzucała się do wody ze znacznie wyż- szych gałęzi aniżeli jej brat. Gdy skończyła osiem lat, pani Thornton doszła do wniosku, że dziewczynka jest zbyt duża, by kąpać się nago. Lecz jedynym kostiumem kąpielowym, w jaki można ją było ubrać, była stara kretonowa ko- szula nocna. Emilka skoczyła w niej do wody jak zwykle: najpierw koszula wydęła się jak balon i przewróciła skaczącą dziewczynkę do góry nogami, a potem mokra tkanina okręciła się dokoła jej szyi i ramion i dziewczynka o ma- ły włos nie utonęła. Wobec tego przyzwoitość zawieszono na kołku. Nie warto utonąć w imię przyzwoitości — tak by się przynajmniej zda- wało na pierwszy rzut oka. Lecz pewnego dnia jakiś Murzyn rzeczywi- ście utonął w stawie. Nakradł owoców mango, objadł się nimi i czując się winnym pomyślał, że równie dobrze może ochłodzić'się zakazaną kąpielą w stawie, a potem jedną karą okupi dwa przestępstwa. Nie umiał pływać i było z nim tylko dziecko (Mały Jim). Zimna woda i przeładowany żołądek spowodowały apoplek- sję. Jim szturchał go przez chwilę patykiem, po czym uciekł przerażony. Należało jednak spra- wę zbadać dokładnie dla stwierdzenia, czy Mu- rzyn zmarł na apopleksję, czy po prostu utopił się. Doktor, przesiedziawszy w Ferndale cały ty- dzień, orzekł, że śmierć nastąpiła wskutek uto- nięcia i że poza tym topielec, napchany był zie- lonymi owocami mango po dziurki od nosa. By- ła z tego wszystkiego jedna wielka korzyść: ża- den Murzyn nie ośmielił się już kąpać w stawie ze strachu, że go złapie duppy, czyli duch zmar- łego. Jeżeli jakiś czarny zbliżył się do stawu w czasie kąpieli, John z Emilką udawali, że duppy chwyta ich za pięty. Zdjęty przeraże- niem Murzyn zmykał natychmiast. Z wszyst kich mieszkańców Ferndale tylko jednemu zda- rzyło się raz zobaczyć duppy, ale to zupełnie wystarczy. I mowy nie ma o pomyłce, takie duppy łatwo odróżnić od każdego żywego czło- wieka, ponieważ ma głowę przekręconą do tyłu 20 i spętany jest łańcuchem. Nie należy też nigdy zwracać się do tego ducha po imieniu, bo staje się jeszcze potężniejszy. Biedny Murzyn zapo- mniał o tym i na widok topielca zawołał: dup- py! Nabawił się straszliwego reumatyzmu i okulał. Mnóstwo historii opowiadał ten kulawy Sam. Całymi dniami przesiadywał na kamiennym ta- rasie, na którym suszono pieprz, i spomiędzy palców nóg wydłubywał larwy tropikalnych pcheł. Dzieciom wydało się to z początku odra- żające, lecz Sam robił wrażenie człowieka zu- pełnie zadowolonego. A kiedy pchły dobrały się również do dzieci i złożyły im pod skórą kupki jajeczek, okazało się, że to wcale nie jest takie obrzydliwe. John drapiąc swędzące miejsca do- znawał nawet przyjemnego dreszczu. Murzyn Sam opowiadał o przygodach Anansi: o Anansi i tygrysie, o tym, jak Anansi wychowywała dzieci krokodyla i tak dalej, i tak dalej. Miał też zawsze w pogotowiu pewien wierszyk, któ- ry robił na dzieciach duże wrażenie: Sam kuternoga to jest dzielny chłop! Zatańczy jak Hiszpan, Zatańczy jak Szkot. Czarnego walczyka tańcuje do rana, Aż mu na pięcie zrobiła się rana! Kulawy Sam był bardzo towarzyski. Może właśnie stąd wzięło się jego kalectwo? Podobno miał mnóstwo dzieci. 21 Potok zasilający staw biegł dnem wąwozu wśród gąszczu krzewów, których widok nęcił do dalszych badań. Dzieci jednakże dziwnie rzadko zapuszczały się dalej. Przede wszyst- kim — nadzieja złapania raka kazała im od- wracać po drodze każdy kamień; jeśli nic z tego nie wyszło, John wracał do domu po wiatrówkę, do której łyżką nalewał wody, by strzelać w skrzydła kolibrom; stanowiły cel zbyt deli- katny dla cięższego naboju. Było bowiem tuż za stawem drzewo czerwonego uroczynu — gó- ra wspaniałego kwiecia zupełnie bez liści — prawie całe zakryte jak chmurą stadem unoszą- cych się w powietrzu kolibrów o barwach tak żywych, że blakły przy nich wszystkie kwiaty. Pisarze często gubią się w opisach, usiłując przedstawić, jakim to wspaniałym i pełnym blasku klejnotem jest koliber: to się nigdy nie uda. Koliber buduje swoje gniazdo z wełnianego puchu na czubkach gałązek, gdzie nie dosięgną go węże. Siedzi na jajkach z takim poświęce- niem, że nie drgnie nawet wówczas, gdy go do- tkniesz dłonią. Dzieci jednak nigdy tego nie ro- biły — ptak wydawał im się tak strasznie deli- katny. Potrafiły za to wbić w niego oczy, wstrzymując oddech patrzeć i patrzeć i — za- wsze ustępowały, pokonane wzrokiem ptaka. Niebiańska wspaniałość tego drzewa zatrzy- mywała dzieci niby jakiś rodzaj bariery; bardzo rzadko szły dalej. Zdarzyło się to raz; pewnego dnia, o ile się nie mylę, gdy Emilka była w wy- jątkowo złym humorze. Były to jej urodziny, kończyła dziesięć lat. Dzieci strwoniły cały poranek marudząc nad stawem, w jego szklistym cieniu. Wreszcie John wylazł z wody, usiadł na brzegu i całkiem nagi zabrał się do wyplatania sideł z trzciny. Maleń- stwa ze śmiechem tarzały się na mieliźnie. Emilka dla ochłody tkwiła w wodzie zanurzona po brodę, a setki drobnych, natrętnych rybek łaskotało pyszczkami jej ciało, jakby okrywając je cal po calu mnóstwem przelotnych pocałun- ków. Emilka od pewnego czasu nie znosiła dotyka-! nia — a już to, co robiły rybki, było wręcz obrzydliwe. Gdy nie mogła dłużej tego ścier- pieć, wylazła z wody i ubrała się. Rachela i Lau- ra były za małe na długi spacer; czuła zaś, że ostatnią rzeczą, na jaką mogłaby mieć ochotę, było towarzystwo któregoś z chłopców, prze- mknęła się więc cichutko za plecami Johna, po- syłając mu — nie wiadomo dlaczego — złowro- gie spojrzenie, i po chwili zniknęła wśród krze- wów. Posuwała się dość żwawo w górę potoku przez mniej więcej trzy mile, nie zwracając na nic uwagi. Nigdy jeszcze nie zawędrowała tak daleko. Nagle wzrok jej przyciągnęła polanka opadająca ku wodzie — i oto okazało się, że właśnie tu jest źródło rzeki. Oczarowana 22 23 wstrzymała oddech: zimna, czysta woda tryska • ła z bulgotem spod kępy bambusów z trzech oddzielnych źródeł, dokładnie tak, jak powinna zaczynać się rzeka. Trudno odkryć coś większe- go, i to na własną rękę. Emilka niezwłocznie po- dziękowała w duchu Panu Bogu za tak wspa- niały urodzinowy podarunek, zwłaszcza że ja- koś nic jej nie szło w ten dzień urodzin. Potem zanurzyła całą długość ramienia w kępie pa- proci i rzeżuchy, badając palcami ujście źródeł z wapiennej skałki. Wtem usłyszała za sobą plusk i obejrzała się. Kilkoro obcych Murzyniątek przyszło po wodę i na jej widok stanęło wytrzeszczając oczy ze zdumienia. Emilka odpowiedziała im nie mniej zdumionym spojrzeniem. Wtedy, ogarnięte na- głą paniką, dzieci porzuciły swoje naczynia i po-- pędziły przez polankę jak zające. Nie zwleka jąc, — ale i nie tracąc godności — Emilka ruszyła za nimi. Polanka przeszła w wąską ścieżkę, a ścieżka zawiodła ją po chwili do wioski. Była to jakaś wioszczyna, nędzna, zaniedbana i pełna zgiełku. Małe, niskie lepianki ledwie by- ło widać pod zwisłymi konarami największych chyba na świecie drzew; pobudowane były bez- ładnie, byle gdzie, bez płotów i jakiegoś po- mieszczenia dla kilku sztuk nędznego, potwor- nie zagłodzonego bydła. W środku tego wszyst- kiego było wielkie bagno czy też mulisty staw o rozmytych brzegach, w którym kąpało się kilku półnagich Murzynów i zupełnie nagie Mu 24 rzyniątka, a także kilkoro kreolskich dzieci po- społu z gęśmi i kaczkami. Emilka przyglądała im się chwilę, a oni jej się przyglądali. Zrobiła krok w ich stronę — natychmiast pierzchnęli do chat, lecz nie spu- szczali jej z oczu. Ruszyła przed siebie przy- jemnie ośmielona faktem, że osoba jej budzi strach, i wreszcie natknęła się na jakiegoś star- ca, który okazał się skłonny do rozmowy: jest to Wzgórze Wolności, mówił, miasto Czarnych Ludzi, starych Murzynów z dawnych czasów... Uciekli od białych ludzi zza morza, żeby tu za- mieszkać. Te maleństwa nigdy nie znały bia- łych... i tak dalej, i tak dalej. A zatem było to schronienie zbiegłych niegdyś niewolników, na- dal zamieszkałe. I wówczas -— jakby dla dopełnienia czary szczęścia — wypełzło z ukrycia kilkoro śmiel- szych dzieci, ,by wręczyć jej kwiaty w hoł- dzie — a tak naprawdę, to żeby lepiej się przyj- rzeć jej białej twarzy. Serce w niej wezbrało radością, rozparła ją duma. Pożegnała dzieci (protekcjonalnie, lecz z wiel- ką łaskawością, a potem długą drogę do domu przebyła jak na skrzydłach: wracała do swojej ukochanej rodziny, do urodzinowego tortu, ozdobionego gałązkami owienia i dziesięcioma płonącymi świeczkami, do tortu z ukrytą sze- ściopensową monetą, która dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze trafiała na talerz soleni- zanta. 25 Tak mniej więcej wyglądało życie typowej rodziny angielskiej na Jamajce. Większość tych rodzin przyjeżdżała tam tylko na parę lat. Ro- dziny kreolskie żyły w Indiach Zachodnich już od kilku pokoleń, nabierając cech specyficz- nych. Tradycyjna mentalność europejska zani- kała w nich, na jej miejsce zjawiały się zarysy nowej. Bas-Thorntonowie znali jedną taką rodzinę, która miała we wschodniej części wyspy posia- dłość w dość opłakanym stanie. Ludzie ci za- prosili Johna i Emilkę do siebie na kilka dni, lecz pani Thornton była w rozterce, czy zgodzić się na tę wizytę w obawie, że dzieci nabiorą złych manier. Dzieci Fernandezów były bandą dzikusów i — przynajmniej rano — biegały bo- so, a nie jest to błaha sprawa na Jamajce, gdzie biali muszą dbać o zachowanie swego prestiżu. Dzieci te miały guwernantkę, której krew, jak się zdaje, nie była wolna od przymieszki i która z całym okrucieństwem biła dzieci szczotką do włosów. Ale klimat w tamtej okolicy był zdro- wy, poza tym pani Thornton uważała, że dzie- ciom dobrze zrobi towarzystwo rówieśników, choćby nawet niezbyt pożądane, więc ostatecz- nie zgodziła się na wyjazd. Było popołudnie następnego dnia po urodzi- nach. Małym powozikiem jechało się długo. Grubas John i chuda Emilka miny mieli uro- czyste i z wrażenia zamilkli. Udawali się na swą 26 pierwszą w życiu wizytę. Mijały godziny, po- wozik wlókł się po wyboistej drodze. Wreszcie wjechano w aleję wiodącą do siedziby Fernan- dezów. Był już wieczór, zbliżał się zachód słońca, pod zwrotnikiem zawsze krótki, nagły. Słońce — wielkie i czerwone — zdawało się nieść ze sobą jakąś grozę. Aleja, czy też podjazd, naprawdę była wspaniała. Najpierw jechało się wzdłuż ży- wopłotu z winnej latorośli, obwieszonego gro- nem owoców, większych od agrestu, a mniej- szych od jabłek; gdzieniegdzie przebijały szkar- łatne owoce krzewów posadzonych niedawno na wypalonej polance, lecz już zaniedbanych. Po- tem była brama z masywnych kamieni w stylu kolonialno-gotyckim. Od lat nikt sobie nie zadał trudu, aby otworzyć jej ciężkie wrota, a że pło- tu nie było — nigdy go w ogóle nie postawio- no — więc bramę po prostu objeżdżało się bo- kiem. Za wrotami zaczynała się aleja wspaniałych sabalowych palm. Żadne drzewo, nawet naj- starszy buk czy kasztan, nie potrafi nadać alei tak imponującego wyglądu: rosły te palmy co najmniej ponad sto stóp w górę, strzeliste pnie bez skazy zwieńczone pióropuszem liści, palma za palmą niby boskie dwa szeregi kolumn cią- gnące się w nieskończoność i tak ogromne, że nawet wielki dom, który zamykał perspektywę daleko w głębi alei, wydawał się malutki jak zastawiona pułapka na myszy. Gdy tak jechali pośród palm, słońce schowało 27 się; zalała ich ciemność całkiem nagle, jakby wstała spod ziemi; niemal natychmiast jej po- chód zatrzymał księżyc swoim blaskiem. Potem jak duch zjawił się przed nimi biały osioł, stary i ślepy. Zastąpił im drogę i nie pomogły żadne przekleństwa, woźnica musiał zleźć z kozła i si- łą zepchnąć go na bok. Powietrze było pełne zwykłych o tej porze odgłosów: brzęczały mos- kity, śpiewały cykady, rechot olbrzymich żab przypominał gitary. Pod zwrotnikiem ten szum i wrzawa trwają całą noc i prawie cały dzień: dotkliwsze to jest od upału, od ukłucia owadów Na dnie doliny zbudziły się robaczki świętojań- skie; jakby na sygnał podawany coraz dalej za- palały swoje światełka i ruszały z miejsca cały- mi falami zalewając wąwóz. Gdzieś blisko domu oswojona papuga kakadu rozpoczęła serenadę: słychać w niej było pijany, rozbestwiony śmiech, brzęk żelaznych prętów, zgrzyt zardze- wiałej piły — odrażające dźwięki, które dzie- ciom wydały się zabawne, choć raczej niecie- kawe. Poprzez papuzią serenadę dobiegł ich ludzki głos. To modlił się jakiś Murzyn, którego niebawem zobaczyli z bliska. Siedział pod drze- wem pomarańczy, obwieszonym owocami, któ- re migotały w świetle księżyca jak kule, to czarne, to złote; siedział w obłoku jarzących się świetlików, stary, czarny święty i zupełnie pi- jany, głośno, poufale rozmawiał z Bogiem. Całkiem niespodziewanie znaleźli się już przed domem i natychmiast położono ich do łóżek. Emilka — wobec takiego pośpiechu — 28 zaniechała dokładnego mycia, ale nadrobiła to poświęcając więcej czasu na modlitwę. Naboż- nie pocisnęła gałki oczu aż do pojawienia się iskierek nad powiekami, choć zawsze od tego dostawała lekkich mdłości, po czym, już prawie śpiąc, wczołgała się ,— przypuszczam — po omacku do łóżka. Następnego dnia słońce wstało tak, jak zaszło: wielkie, okrągłe i czerwone. Prażyło oślepiają- co, złowieszczo. Emilka zbudziła się wcześnie — po nocy spędzonej przecież w obcym łóżku — i stojąc przy oknie przyglądała się, jak Murzyni wypuszczali z kurnika senne jeszcze kury, za- mykane w obawie przed sępami. Murzyn macał każdą kurę po kolei, by zobaczyć, czy tam która nie zamierza znieść jajka, taką bowiem należało zamknąć z powrotem, żeby się nie niosła gdzieś w krzakach. Inny znów, rycząc jak opętany, szarpał krowę za ogon i smagał postronkiem, by wepchnąć ją pod coś w rodzaju pręgierza, gdzie nie mogła usiąść w czasie dojenia. Biedne zwierzę kopyta miało obolałe od upału, w roz- palonych wymionach bełkotała mizerna odro- bina mleka, Emilka nawet przy zaciemnionym oknie oblewała się potem jak po długim biegu. Ziemia pękała od suszy. Małgorzata Fernandez, która dzieliła z Emil- ką pokój, bezgłośnie wyśliznęła się z łóżka i sta- nęła obok niej marszcząc swój krótki nosek. — Dzień dobry - powiedziała uprzejmie Emilka 29 . — Pachnie trzęsieniem ziemi — orzekła Mał- gorzatka i ubrała się. Emilka przypomniała sobie skandaliczną hi- storię o guwernantce i szczotce. Nie ulegało wątpliwości, że Małgorzatka, chociaż ma długie włosy, nie używa do nich szczotki, więc historia musi być prawdziwa. Małgorzatka ubrała się o wiele prędzej i wy- biegła z pokoju trzaskając drzwiami. Emilka, starannie umyta, wyszła później i zaniepokoiła się. W domu nie było nikogo. Wreszcie wypa- trzyła pod drzewem swego brata, który rozma- wiał z jakimś czarnym chłopcem. Z jego posta- wy i gestów domyśliła się, że John opowiada o wyższości Ferndale nad Exeter lekko przesa- dzając (to nie to samo co kłamstwo!). Nie chcia- ła wołać głośno, bo w domu panowała cisza, a będąc gościem nie mogła się tu przecież rzą- dzić jak u siebie. Więc podeszła do Johna i obo- je udali się na zwiedzanie najbliższej okolicy. Znaleźli stajnię i Murzynów siodłających kucy- ki, i dzieci Fernandezów; chodziły one istotnie, jak wieść niosła, całkiem boso. Emilkę bardzo zgorszył ten widok. Jednocześnie kurczę drep- cąc po podwórku nadepnęło na skorpiona i, jak trafione, padło trupem na miejscu. Lecz Emilka poruszona była nie tyle grozą takiej śmierci, ile panującą tu nieprzystojnością oby- czajów. — Chodź — powiedziała Małgorzatka — tu jest tak gorąco, że nie można wytrzymać. Poje- dziemy nad morze, do skał Exeter_ Ruszyli kawalkadą, Emilka niezwykle du- mna, że ma długie zapinane buciki, zakrywają- ce nogę jak przystoi do połowy łydki. Zabrano żywność i tykwy z wodą. Widać było, że kucyki dobrze znały drogę. Słońce wciąż było czerwone i wielkie, niebo nad nimi bez chmur i podobne do dobrze wypalonej niebieskiej glazury na gli- nianej wazie. Lecz tuż nad ziemią wisiała brud- na, szara mgła. Na ścieżce prowadzącej do mo- rza znaleźli ślad źródełka: wczoraj dość żwawo tryskała tutaj woda, dziś było sucho. Zanim ru- szyli dalej, źródło wydobyło z siebie kilka kro- pel i znów umilkło, tylko pod ziemią woda za- bulgotała jak w gardle. Wszystkim było gorą- co, o wiele za gorąco na jakiekolwiek rozmowy. Można było tylko bezwładnie kołysać się na ku- cyku i marzyć o morzu. Powoli zbliżało się południe. Rozgrzane po- wietrze bez przeszkód stawało się coraz goręt- sze, jakby czerpało żar z jakichś zupełnie nie- przebranych rezerw. 'Zwierzęta suwały obola- łe nogi po ziemi, odrywając je tylko wówczas, gdy już zupełnie nie mogły znieść dotknięcia rozpalonego gruntu. Nawet rozleniwionym owadom nie chciało się brzęczeć, a jaszczurki, które tak lubią wygrzewać się w słońcu, uciekły do cienia dysząc ciężko. Cisza była taka, że brzęczenie muchy słyszało się o milę. Z włas- nej, nie przymuszonej woli nawet najmniejsza rybka nie ruszała ogonem. Kucyki szły naprzód, bo musiały. Dzieci poniechały nawet marzeń. Nagle podskoczyły i omal nie pospadały z sio- 31 deł: gdzieś bardzo blisko żuraw zatrąbił z roz- paczą. Ale rozdarta gwałtownie cisza zwarła sie na powrót nie zdradzając żadnego pęknięcia.! Dzieci, niespodziewanie Wytrącone z równowa- gi, oblały się jeszcze gęstszym potem. Posuwały się w stronę morza zupełnie w ślimaczym tem- pie. Skały Exeter to miejsce bardzo znane. Wy-: brzeże wygina się tutaj niemal idealnym półko- lem w zatokę, osłoniętą od strony morza grze- bieniem skalnych raf. Pomiędzy wodą i nad- brzeżną zielenią ciągnie się pas białych pias- ków, z którego wyrasta grzebień skał i biegnie daleko w morze, głębokie tu na setki stóp. W ten skalny bastion wdarło się morze przez wąską szczelinę i utworzyło niewielką lagunę. Właśnie tutaj, gdzie trudno się utopić lub spot- kać rekina, dzieci Fernandezów zamierzały pła- wić się przez cały dzień, niczym żółwie. Woda zatoki była gładka, nieruchoma i przezroczysta jak dżin najlepszej marki, chociaż o milę dalej przybój z szumem bił o rafy. Na lagunie było jeszcze ciszej. Najmniejszy podmuch nie zapo- wiadał przyjścia bryzy. Żaden ptak nie gwałcił bezruchu powietrza. Niezdolne wejść do wody, dzieci leżały przez chwilę na brzuchach wpatrując się w głębinę; daleko, daleko na dnie widać było morskie po- lipy o kształcie wachlarzy, purpurowych pióro- puszy, widać było krzewy korali, czarne i żółte ryby, ryby tęcze — dno tropikalnego morza przypominało las złożony z cudownie przybra- 32 nych drzewek Bożego Narodzenia. Wstały wre- szcie, zamroczone i słaniające się na nogach, i w mgnieniu oka znalazły się w wodzie. Roz- ciągnięte na wznak w cieniu skał unosiły się nieruchomo, jak ciała topielców, wystawiając tylko nosy na powierzchnię. Już dobrze minęło południe, 'gdy ociężałe od ciepłej kąpieli zebrały się pod skąpą paprocią na brzegu; z przywiezionych wiktuałów zjadły tyle, ile chciały, wypiły za to cały zapas wody ' jeszcze im było mało. A potem zdarzyła się bardzo dziwna rzecz: jeszcze gdy siedziały na ziemi, usłyszały nagle w górze niezwykły szum, szum przedziwny, jak od nagłego wiatru — a przecież powietrze nie drgnęło nawet naj- lżejszym powiewem i właśnie to było takie dzi- wne. Po tym szumie rozległ się ostry świst i trzask, jaki wydają pękające race albo pędzą- ce gdzieś olbrzymie łabędzie, gdzieś daleko i bo- kiem. Spojrzały w górę, lecz w górze nie do- strzegły niczego. Niebo było jasne i puste. Za- nim powróciły do wody, wszystko się uspokoiło. Tyle tylko, że w chwilę później John usłyszał coś w rodzaju stukania — było to tak, jakby ktoś delikatnie pukał w ścianę wanny, w któ- rej się kąpiesz. Lecz jeśli morze było dla nich wanną, to zamiast ściany miało ziemię, prawda? Zabawne. O zachodzie słońca dzieci były tak osłabione wodą, że ledwie mogły ustać na nogach, a ciała nasiąkły im solą jak bekon. Lecz zanim znikło słońce, zlazły ze skał i gnane jakimś wspólnym 33 odruchem zebrały się pod kępą palm, gdzie obok spętanych kucyków leżały ich ubrania. Słońce, tocząc się w dół, stawało się coraz wię- ksze i było już nie czerwone, lecz nasiąkłe pur- purą. Zapadło w morze na zachodnim cyplu za- toki, który ciemniał i wrastał w ciemniejące lustro wody, aż wreszcie skała i jej odbicie stopiły się w jeden symetrycznie postrzępiony kształt. I nagle odbicia te popękały, choć najlżejszy nawet podmuch wiatru nie zmarszczył powie- rzchni wody. To morze samo w sobie zadrżało; po chwili znów było gładkie jak szkło. Dzieci wstrzymując oddech czekały, co będzie dalej. Z wody wyjrzały pyski ryb przerażonych ja- kimś wydarzeniem w głębinach i cała ich ławi- ca uniosła się w powietrze prując powierzchnię zatoki, ciągnąc za sobą płetwami połyskliwy ślad niby sznur zmarszczek. Lecz po każdym zmąceniu woda nabierała z powrotem wyglądu najtwardszego, ciemnego, grubego szkła. I jeszcze raz wszystko drgnęło, jak nieraz drgnie krzesło na sali w czasie koncertu; po- wtórzył się również ten dziwny szum, choć nie widać było niczego w blasku nabrzmiałych, ja- rzących się gwiazd. Wtedy stało się. Jak w odetkanej nagle wan- nie woda w zatoce spłynęła obnażając na chwilę fragment piasków i koralowej rafy; potem mo- rze tysiącem drobnych fal powróciło na brzeg i rozbiło się u stóp palm. Wyrwało z brzegu gar- ście murawy, a w drugim końcu zatoki zwaliło do wody odłam skały. Piasek i gałęzie ociekały wodą, z drzew leciały krople rosy jak brylanty, ptaki i zwierzęta, odzyskawszy głos, uderzyły na alarm. Kucyki nie zdradzając niepokoju pod- niosły łby i zarżały. I to wszystko. Trwało tylko chwilę. Po tej chwili cisza szybkim natarciem odzyskała swe zbuntowane królestwo. Cisza i spokój powró- ciły wszędzie. Drzewa tkwiły w miejscu nieru- chomo jak kolumny wśród ruin, nie drgnął na nich ani jeden gładki liść. Wzburzona piana opadła i niby zza chmur wyjrzały na powie- rzchnię wody odbicia gwiazd. Milczące, ciche, ciemne, pełne spokoju, jak gdyby najmniejsze zamieszanie w ogóle nigdy nie było możliwe. Dzieci, zupełnie gołe, też znieruchomiały przy boku kucyków. Krople wody wisiały na ich włosach i rzęsach, światło grało refleksem na dziecięcych, wypukłych brzuszkach. Lecz dla Emilki trzęsienie ziemi było zbyt silnym przeżyciem. Uderzyło jej do głowy. Pu- ściła się w taniec, podskakując to na jednej, to na drugiej nodze. John zaraził się od niej. Wy- wijał kozły zataczając wielki krąg na piasku, aż niespodziewanie znalazł się w wodzie, i to tak oszołomiony, że nie orientował się, gdzie ma pięty, a gdzie głowę. Widok ten uświadomił Emilce, co właściwie ma ochotę zrobić. Skoczyła na kucyka i puściła się galopem po plaży, próbując szczekać jak pies. Dzieci Fernandezów przyglądały się temu z powagą i nie bez uznania. John biorąc kurs 34 35 na Kubę płynął tak, jakby rekiny obgryzały mu już paznokcie u nóg. Emilka wjechała do wody na kucyku i biciem zmusiła go do pływania. Całkiem ochrypła od krzyku, dopędziła brata przy rafie. Musieli przepłynąć bez mała ćwierć mili, za- nim podniecenie trochę w nich przygasło. Wów- czas zawrócili do brzegu, John dyszał ciężko trzymając Emilkę za nogę, zresztą oboje czuli zmęczenie po przeżytych emocjach. W pewnej chwili chłopiec wykrztusił: — Nie powinnaś siadać goła na kuca Możesz dostać jakiegoś liszaju. — Wszystko mi jedno — odparła. — Nie będzie ci wszystko jedno, jak dosta- niesz. — E tam, będzie mi wszystko jedno — za- śpiewała, Dłużył im się ten powrót na brzeg. Kiedy do- płynęli, reszta dzieci, już ubrana, szykowała się do odjazdu. Wkrótce cała gromadka była już w drodze do domu. Po jakimś czasie w cię mnościach odezwała się Małgorzatka: — A więc jednak! Nikt jej nie odpowiedział. — Ledwo wstałam, zaraz poczułam, że bę dzie trzęsienie ziemi. Czy nie mówiłam ci tego, Emilko? — Ech, ty z tym swoim nosem! — roześmiał się Jimmie Fernandez. — Wszystko czujesz no- sem. — Kiedy Małgorzatka naprawdę ma nad zwyczajny nos — powiedział1 de Jehna naj- młodszy z mehr Kairy. — Przed praniem! Potra- fi poznać po brudnej bieliźnie co jest czyje. — Wcale nie potrafi — wtrącił Jimmie — tylko tak udaje. Przecież ludzie nie różnią; się zapachem. — A właśnie, że potrafię!1 — W każdym razie psy potrafią — odparł Joha. Emilka milczała. Jasne, że każdy człowiek ma swój zapach, nie trzeba tego dowodzić. Umiała zawsze odróżnić po zapachu swój ręcznik od ręcznika Johna; wiedziała nawet, kiedy był przez kogoś innego używany. Lecz mówić o ta- kich, sprawach, głośno, otwarcie mogą tylko Kreole, Co za ludzie! — Tak czy inaczej powiedziałam dziś rano, że będzie trzęsienie ziemi i było — powtórzyła Małgorzatka. Na to właśnie czekała Emilka. Więc to na prawdę było trzęsienie ziemi! (Nie lubiła zada- wać pytań, żeby nie robić złego wrażenia.) Sło- wa Małgorzatki upewniły ją ostatecznie, że się nie pomyliła. Jeżeli kiedykolwiek powróci do Anglii, będzie mogła mówić: „Widziałam trzęsienie ziemi". Pewność takiej perspektywy zaczęła ją moc- no podniecać. Jakaż to przygoda, z łaski Boga czy ludzi, mogła się równać z takim wydarze- niem? Zważcie-, że nawet gdyby się nagle prze- konała, że potrafi latać w powietrzu, nie uważa- łaby tego za większy cud. Wyroki niebios wy- v; stawiły ją na najstraszliwszą próbę i proszę! Mała Emilka ocalała tam, gdzie nawet dorośli ginęli jak biblijny Korę, Datan i Abiron. Życie wydało jej się nagle trochę puste; prze- cież już nigdy więcej nie dozna czegoś tak groź- nego, wzniosłego i wspaniałego. Tymczasem Małgorzatka i Jimmie rozprawia- li w dalszym ciągu. — No, jedno jest pewne, że będzie bardzo dużo jajek — mówił Jimmie. — Trzęsienie ziemi świetnie robi kurom. Jak śmieszni są ci Kreole! Nie pojmują' zu- pełnie, że gdy raz się przeżyje trzęsienie ziemi, to potem życie wygląda już zupełnie inaczej. Gdy dzieci wróciły do domu, Marta, czarna pokojówka, z goryczą wyraziła się o epokowym dla Emilki wydarzeniu. Ledwie wczoraj odku- rzyła porcelanę w salonie i znowu wszędzie peł- no kurzu. Następnego dnia, w niedzielę, rodzeństwo po- wróciło do domu. Emilka, przejęta trzęsieniem ziemi, była bardzo milcząca. Przeżywała trzę- sienie ziemi, śniła trzęsienie ziemi, czuła je w rękach i nogach. Tak jak John — swoje ku- cyki. Dla niego trzęsienie ziemi było głup- stwem, ważne były kucyki. Na razie Emilka znosiła ze spokojem swoje osamotnienie, swoją odmienność w ocenie zdarzeń. Była zbyt zaab- sorbowana, by dostrzegać otoczenie, by zrozu- 38 mieć, że inni też mają prawo żyć własną, choćby nawet ułudną, fikcją. Matka powitała dzieci w drzwiach zasypując je pytaniami. John paplał o kucykach. Emilka wciąż miała usta zasznurowane. Stan jej umy- słu przypominał sytuację dziecka, które tak się najadło, że nawet nie mogło wymiotować. Pani Thornton niepokoiła się czasem o nią. Życie w Ferndale było bardzo monotonne, do- bre dla dzieci nerwowych jak John. Ale dziecko takie, jak Emilka, myślała sobie pani Thornton, zupełnie pozbawione nerwów, naprawdę po- trzebuje silniejszych bodźców i podniet, bo w przeciwnym razie umysł jej nigdy może się nie rozbudzić. Zbyt roślinny tutaj tryb życia. Dlatego też pani Thornton odzywała się do dziewczynki tonem sztucznie podnieconym, jak gdyby w każdym wypadku chodziło o rzecz sza- lenie interesującą. Miała też nadzieję, że wizyta w Exeter ożywi ją trochę. Lecz Emilka wróciła milcząca i apatyczna, jak "zwykle. Widocznie nie zaznała żadnych wrażeń. John musztrował młodsze rodzeństwo w piw- nicy; maszerowali wszyscy w kółko z szabelka- mi przy boku i śpiewali hymn: Naprzód, ryce- rze Chrystusa. Emilki z nimi nie było. Jej daw- ny żal, że jest dziewczyną i nigdy nie zostanie prawdziwym żołnierzem z prawdziwą szablą, stracił swoje znaczenie. Wszak widziała trzę- sienie ziemi! Zresztą zabawa nie trwała długo (czasem dzieci potrafiły maszerować w piwnicy po trzy 39 i «cztery godziny). Trzęsienie ziemi wywołało wprawdzie cały przewrót w duszy dziewczynki, lecz zupełnie nie wpłynęło na temperaturę po- wietrza. Na 'dworze było gorąco jak przedtem. Tylko wśród zwierząt, ptaków i gadów widać było jakieś dziwne poruszenie, jak gdyby cały ten świat coś przeczuwał; poznikały gdzieś ja- szczurki i moskity, natomiast na światło dzien- ne wypełzły obrzydliwe stworzenia, okryte za- zwyczaj mrokiem nocy. Włóczyły się bez celu lądowe kraby, potrząsając gniewnie szczypca- mi, ziemia zaroiła się stadami czerwonych mró- wek i karaluchów. Na dach zleciały się gołębie niespokojnie gruchające. Murowana piwnica (lub raczej parter), gdzie bawiły się dzieci, nie miała połączenia z drew- nianą nadbudówką; było do niej osobne wejście pod schodami, prowadzącymi na piętro. W cie- niu tych schodów dzieci zebrały się po zabawie. Przed nimi na podwórzu leżała jedna z najlep- szych chusteczek pana Thorntona. Musiał ją zgubić tego ranka. Lecz nikt nie czuł się na si- łach, by wyjść z cienia i podnieść chusteczkę. Wtem dzieci zobaczyły, że przez podwórze idzie kulawy Sam i "widząc chusteczkę schyla się, by ją zabrać. Musiał jednak przypomnieć sobie, że to niedziela, bo rzucił ją nagle jak kawałek roz- palonego żelaza i próbował zasypać piaskiem dokładnie w tym miejscu, gdzie przedtem le- żała. — Jak Bóg da, to ukradnę cię jutro — po- 38 wiedział z. głęboką wiarą. — Jak Bóg da to będziesz tu jeszcze, prawda?- Głuchy łoskot grzmotu wydał mu się znakiem niechętnego surowego przyzwolenia. — Dzięki ci, Boże — rzekł Sam zgięty w po- kłonię przed wiszącą nisko chmurą. Kulejąc ruszył przez podwórze, lecz nagle zmienił postanowienie, widocznie nie całkiem przekonany, że Pan Bóg dotrzyma obietnicy. Porwał chusteczkę i pobiegł do swej. chaty. Grzmot odezwał się głośniej, gniewniej, lecz Sam udał, że nie słyszy ostrzeżenia, Był zwyczaj, że gdy- ojciec wracał z pracy, to Emilka i John wybiegali mu na spotkanie i wi- sząc każde jedną stopą w strzemienia razem z nim wjeżdżali na podwórze. (Owego- wieczoru, w niedzielę, gdy go tylko dostrzegli- w alei pal- mowej, wybiegli oboje na powitanie ojca mimo burzy, huczącej już nad ich głowami — i nie tylko nad głowami; w tropikalnych krajach, bu- rza jest inna niż w Anglii, nie dzieje się- wyłącz- nie w górze, lecz ogarnia wszystko/ dokoła czło- wieka; błyskawice- ślizgają się po wodzie jak puszczone z kamieni' „kaczki", skaczą z drzewa na drzewo, pioruny walą w ziemię- i wydaje się że huk grzmotu rozdziera? ci wnętrzności. — Wracajcie!1 Wracajcie natychmiast, nie- znośne głuptasy! — krzyczał ojciec z gnie- wem-. — Uciekajcie' do domu! Dzieci- stanęły wystraszone. Dopiero teraz zdały sobie sprawę, że gwałtowność tej burzy jest niezwykła. Spostrzegły, iż przemoczone- ssą 41 do suchej nitki zaledwie w minutę po wyjściu z domu. Światło błyskawic zlewało się w blask nie gasnący ani na chwilę, ze strzemion ojca szły iskry i nagle dzieci stwierdziły, że ojciec się boi. Uciekły do domu, wzburzone do głębi serca, i niemal jednocześnie z nimi znalazł się tam ojciec. Pani Thornton wybiegła do sieni: — Mój drogii Jakże się cieszę... — Nigdy w życiu nie widziałem takiej burzy! Na miłość boską, jak ty mogłaś wypuścić dzie- ci? — Ani mi to do głowy nie przyszło, że są ta- kie niemądre... Przez cały czas myślałam o... Ale dzięki Bogu, że wróciłeś! — Sądzę, że najgorsze minęło. Być może miał rację, lecz podczas kolacji bły- skało się bezustannie. John i Emilka jedli z tru- dem: prześladowało ich wspomnienie tego nie- samowitego wyrazu w oczach ojca. Była to kolacja pod każdym względem nie- przyjemna. Pani Thornton przygotowała mężo- wi „ulubioną potrawę"; nic gorszego nie może spotkać człowieka o kapryśnym usposobieniu. W trakcie posiłku Sam- bez żadnych ceremonii wpadł do jadalni, rzucił gniewnie chusteczkę na stół i wybiegł bez słowa. — Cóż to jest, do licha... — zaczął pan Thorn- ton. John i Emilka wiedzieli, o co chodzi, i zgadza- li się z Murzynem co do przyczyny burzy. Kra- dzież jest zawsze złym postępkiem, a cóż dopie- ro kradzież w niedzielę! 42 Tymczasem błyskawice nie przerywały swo- ich igraszek. Huk grzmotów utrudniał rozmo- wę, zresztą nastroju do pogawędki nie było. Słuchano więc huku piorunów i bicia deszczu o szyby. Nagle, tuż pod oknem, rozległ się nie- samowity wprost, nieludzki krzyk przerażenia. — Tabby! — zawołał John i wszyscy pobiegli do okna. Lecz Tabby był już w domu, a wraz z nim cała gromada ścigających go dzikich kotów. John uchylił drzwi i Tabby wśliznął się do ja- dalni, zdyszany, potargany, lecz dzikie bestie nie dały za wygraną; trudno było zrozumieć, co za atak wściekłości kazał dzikim kotom ści- gać Tabby'ego aż tak daleko, lecz faktem jest, że oblegały całą sień napełniając ją kocią mu- zyką. Zdawało się, że ich wrzaski rozbudziły burzę na nowo: skromne światło lampy stoją- cej na stole ginęło w blasku błyskawic. Straszny huk piorunów głuszył każde słowo. Tabby ze zjeżoną sierścią i płonącymi oczyma skakał po pokoju jakby coś opowiadając, coś wykrzyku- jąc tonem, jakiego dzieci nigdy przedtem nie słyszały, po prostu mrożącym krew w żyłach, jakby w obliczu śmierci wstąpiło w niego na- tchnienie. Miał w sobie coś z proroka. A pie- kielne pandemonium w korytarzu nie ustawa- ło. Pogoń zatrzymała się tylko na chwilę. W sie- ni, przy drzwiach jadalni stała wielka beczka do filtrowania rumu, zaś w półkolistym świet- liku nad drzwiami od dawna już brakowało 43 szyb. Nagle przez ten świetlik prosto na środek stołu śmignęło coś czarnego i rozwrzeszczanego, zrzucając widelce i łyżki i przewracając lam- pę — dziki kot, a za nim drugi, trzeci, czwarty, Lecz Tabby już był na podwórzu i pędził jak szalony prosto w krzaki Kilkanaście dzikich kotów przeleciało przez jadalnię w pościgu za Tabbym w ten sposób, że odbijając się od becz- ki -za drzwiami jednym susem skakało przez świetlik na stół, a stamtąd przez okno. Po chwi- li cała ta diabelska sfora zniknęła w jmroku w ślad za-swą ofiarą. — Och,, Tabby, mój biedny Tabby — zawołał John. Emilka skoczyła zsnów 'do okna. Zwierzę- ta znikneły. W głębi dżungli błyskawice oświe- tliły liany, podobne do olbrzymich pajęczyn; ani śladu kota i jego prześladowców. John wybuchnął płaczem, po raz pierwszy od wielu lat, i przytulił się do matki. Emilka znie- ruchomiała przy oknie, oczy miała rozszerzone przerażeniem, wzrok utkwiony w coś, -czego w rzeczywistości zobaczyć nie mogła. I nagle zrobiło się jej niedobrze. — Boże! -Co za wieczór! — mruknął pan Thornton próbując po omacku zjeść resztki ko- lacji. Wkrótce potem chata Sama stanęła w pło- mieniach. Widzieli z jadalfei, jak stary Murzyn wybiegł utykając i dramatycznym gestem rzu- cał kamyki w niebo. Usłyszeli wśród huku pio- runów jego krzyk: — Oddałem czy nie odda- łem? Przecież oddałem! Jeszcze jedna oślepiająca błyskawica rozdar- ła niebo i Sam upadł. Pan Thornton odepchnął szorstko dzieci od okna i rzekł do żony: — Pój- dę zobaczyć. Trzymaj dzieci z dala od okna. — Po czym zamknął okiennice i wyszedł. John i małe dzieci płakały bez przerwy. Emilka pragnęła, by ktoś zapalił lampę, chciała poczytać. Zresztą chciała robić cokolwiek, byle tylko nie myśleć o biednym Tabbym. Przypuszczam, że wiatr zaczął się wzmagać wcześniej, bo gdy pan Thornton ciągnął Sama do domu, na dworze szalał prawdziwy huragan. Stary Murzyn o wiecznie zesztywniałych sta- wach zwisał teraz jak glista. Dzieci wymknęły się niepostrzeżenie do sieni i z dreszczem prze- rażenia podglądały kołyszące się bezwładnie ciało. Wprost oczu nie mogły oderwać od tego widoku i z największym trudem zdołały po- wrócić do jadalni, zanim matka spostrzegła ich zniknięcie. Pani Thornton bohatersko tkwiła w fotelu i otaczającej ją gromadce dzieci śpiewała psal- my i recytowała z pamięci poezje Walter Scot- ta. Emilka jednak — by odpędzić natrętne my- śli o Tabbym -— zaczęła przypominać wszystkie szczegóły trzęsienia ziemi, chociaż huk" grzmo- tów i ryk nawałnicy osiągał chwilami takie na- tężenie, że przeszkadzał w pracy jej wyobraźni; bardzo pragnęła, by wstrętna burza jak naj- prędzej się skończyła. A więc najpierw — od- tworzyła w pamięci dramatyczną scenę trzęsie- nia ziemi przeżywając ją raz jeszcze jako widz. 45 Ta sama scena zamieniła się potem w opowia- danie w pierwszej osobie, uświęconym zwycza- jem zaczynające się od słów: „Pewnego razu przeżyłam trzęsienie ziemi..." Nie kończąc tej wersji Emilka podjęła nową, w której wyda- rzenia opowiedziane były przez jej wyimagino- wanych i przejętych grozą słuchaczy (tych w Anglii). Gdy uporała się z tym zadaniem, podjęła opis historyczny: nieznany narrator opowiadał, że pewna dziewczynka imieniem Emilka przeżyła pewnego razu trzęsienie ziemi. I tak dalej, i tak dalej od początku do końca po raz trzeci. Biedny Tabby zamajaczył jej nagle przed oczami — podstępnie zawładnął jej wyobraźnią i dziewczynce znowu zrobiło się niedobrze. Za- wiodło ją nawet trzęsienie ziemi. Osaczony przez zmory umysł dziecka bronił się szukając w najbliższym otoczeniu ratunku, choćby przy- słowiowej słomki. Próbowała skupić uwagę na tym, co się działo dokoła niej, próbowała liczyć szpary w okiennicach, zająć się czymkolwiek, co istniało poza nią. W ten sposób dopiero spostrzegła, co się dzieje na dworze. Wichura szalała ze zdwojoną siłą. Okiennice wygięły się, jakby z drugiej strony całym cię- żarem oparły się o okno jakieś zmęczone słonie. Ojciec próbował wzmocnić zamek chusteczką. Równie dobrze mógł się mocować ze skałą! Pę- kła chusteczka, okiennice, wszystko; deszcz wtargnął do wnętrza jak morze do tonącego okrętu, wicher zawładnął całym pokojem, ze- 46 rwał obrazy ze ścian, zgarnął wszystko ze stołu. Wyważone okno odsłoniło dżunglę, oświetloną błyskawicami. Liany, które przedtem przypo- minały zwisającą pajęczynę, uniosły się do nie- ba niczym świeżo wyszczotkowane włosy. Gęste krzewy przylgnęły do ziemi jak uszy do grzbie- tu królika. Połamane gałęzie fruwały w powie- trzu. Murzyni, którym wicher porwał chaty, czołgali się na brzuchu przez podwórze, by szu- kać schronienia w domu pana Bas-Thorntona. Nawałnica siekąc deszczem wzbijała nad ziemię gęsty tuman — rodzaj białego morza, przez któ- re czarni sunęli niezdarnie jak żółwie. Jeden z tych murzyńskich chłopców zaczął staczać się w dół. Matka jego zapominając o ostrożności wstała, lecz huragan w jednej chwili porwał babinę, poniósł ją nad polami i żywopłotami niczym czarownicę z bajki i rzucił wreszcie na jakąś ścianę, skąd już nie mogła się ruszyć. Wszyscy inni zdołali dobrnąć do domu i wkrót- ce usłyszano ich głosy na dole, w piwnicy. Co więcej — nawet podłoga zaczęła się wzdy- mać jak dywan w wietrzny dzień, ponieważ Murzyni otwierając piwnicę wpuścili do niej wiatr i przez dłuższą chwilę nie mogli zamknąć z powrotem drzwi. Gdy przyszło mocować się z tym wiatrem, to bardziej przypominał twardą •,kałę niż prąd powietrza. Pan Thornton obszedł naokoło dom, by — jak powiedział — zorientować się w sytuacji. Bar- dzo szybko zdał sobie sprawę, że następną ofia- rą wichury będzie dach. Powrócił do żony w ja- 47 dalni — prawdziwej Niobe otoczonej dziećmi. Właśnie dobrnęła do połowy ballady Walter Scotta, której maleństwa słuchały z wytężoną uwagą. Doprowadzony do ostateczności, oznaj- mił, że prawdopodobnie za pół godziny wszyscy zginą. Nikogo ta wiadomość nie zainteresowała: pani Thornton nie zamierzała przerwać recyta- cji, pamięć jej dopisywała. Po dalszych dwóch pieśniach Damy z Jeziora zagrożony dach przestał istnieć. Szczęściem or- kan wziął go od spodu i dach został po prostu zdmuchnięty. Lecz jędrna belka zawisła tuż nad ramą drzwi do jadalni — o mały włos nie tra- fiła Johna. Emilka z najwyższym niezadowole- niem stwierdziła, że przebiegł jej dreszcz po plecach. Poczuła nagle, że ma już zupełnie dość tej nieznośnej burzy.'A zdawało się, że będzie pyszna zabawa! Pan Thornton zaczął się rozglądać za narzę- dziem, którym mógłby wybić dziurę w podłodze i w ten sposób spuścić żonę z dziećmi do piwni- cy. Miał szczęście, bo belka, która spadła z da- chu, jednym swoim końcem wykonała za niego tę pracę. Laura, Rachela, Emilka, Edward i John, pani Thornton i na końcu on sam — wszyscy zleźli do piwnicy; było w niej ciemno i pełno Murzynów, którzy sprowadzili tu rów- nież swoje kozy. Pan Thornton, wykazując wielką roztrop- ność, zabrał z jadalni dwie butelki madery, więc wszyscy się napili wraz z najmłodszym dziec- kiem, Laurą, i najstarszym Murzynem. Dzieci 48 wykorzystały w pełni tę niezwykłą okazję, a do rąk Emilki butelka trafiła dziwnym przypad- kiem aż dwukrotnie i za każdym razem dziew- czynka zdrowo sobie z niej pociągnęła. Jak na swój wiek dzieci wypiły dużo. Nad ich głowami szalał orkan, porwał resztę domu, potem przy- cichł nieco, by później z nową siłą podjąć dzieło zniszczenia, a pijane dzieci spały pokotem na podłodze piwnicy i wspomnienie ukochanego kota, rozdartego w strzępy niemal na ich oczach, spokojnie przeniosło się w dalekie kró- lestwo koszmaru. Rozdział drugi W piwnicy woda kapała z sufitu na głowę przez całą noc wszystkim, którzy się tam schro- nili, lecz — prawdopodobnie dzięki maderze — nikomu to nie zaszkodziło. Wkrótce po drugim natarciu huraganu deszcz ustał, a gdy zaczęło dnieć, pan Thornton wydostał się na dwór, by ocenić szkody. Okolica była zmieniona nie do poznania, jak- by wymieciona wielką miotłą. Człowiek z trud- nością mógł się zorientować, gdzie jest — w sensie geograficznym. Tropikalny krajobraz charakteryzuje nie rzeźba terenu, lecz jego roś- linność, a tu cała roślinność na mile dokoła za- mieniła się w miazgę. Ziemię pokryła sieć na- gle powstałych rzek, żłobiących głębokie koryta w czerwonej glebie. Jedynym żywym stworze- niem w polu widzenia była krowa i nawet ona została pozbawiona swoich rogów. Drewniane piętro domu zniknęło prawie całe. Ściany — jedna po drugiej — zapadły się wkrótce po zejściu wszystkich do piwnicy. Me- ble — połamane jak zapałki. Nawet ciężki ma- honiowy stół w jadalni, który wszyscy tak lu- bili i chronili przed mrówkami podstawiając mu pod nogi szklane miseczki z naftą, zniknął bez śladu. Walały się resztki jakiegoś mebla — może jego, może nie jego, trudno było zgadnąć. 50 Pan Thornton powrócił do piwnicy i pomógł żonie wydostać się stamtąd; ledwie mogła się ruszać, tak jej kości zdrętwiały. Uklękli oboje i podziękowali Bogu, że nie potraktował ich jeszcze gorzej. Potem wstali i rozejrzeli się do- koła z dość głupim wyrazem twarzy. Wprost trudno było uwierzyć, że tego wszyst- kiego dokonał prąd powietrza. Pan Thornton wyciągniętą dłonią próbował dotknąć powie- trza. Gdy nie było wiatru, miało konsystencję tak rzadką, tak miękką — czyż to możliwe, żeby Ruch, sam w sobie niepochwytny, zmieniał tę konsystencję na twardą i mocną do tego stop- nia, że ostatniej nocy łagodny jak sarna żywioł potrafił z żarłocznością tygrysa porwać grubą Betsy i przenieść ją jak ptak olbrzym z bajki przez dwa rozległe pola? Pani Thornton zrozumiała jego gest. — Nie zapomnij, kto jest jego Panem — po- wiedziała. Stajnia nie była zniszczona, lecz częściowo uszkodzona, zaś muł pana Thorntona poraniony tak bardzo, że trzeba było kazać Murzynowi go dobić. Powozik nie nadawał się do reperacji. Ze wszystkich pomieszczeń nietknięty był tylko szpitalik dawnej plantacji cukru, składający się z jednej murowanej izby. Obudzono więc dzie- ci, które czuły się bardzo źle i były nieszczęśli- we ponad wszelką miarę, i przeniesiono je do tego szpitalika. Murzyni z nieoczekiwaną ener- gią i życzliwością zatroszczyli się o ich wygodę. 51 Izba miała kamienną posadzkę, była ciemna, ale za to solidnie zbudowana. Dzieci zrzędziły przez kilka dni i miały skłon- •ność do kłótni, lecz zmiany w swoim życiu pra- wie nie zauważyły. Prawdą jest, że trzeba już mieć pewne doświadczenie, aby zdawać sobie sprawę, co jest katastrofą, a co nie. Dzieci nie potrafią odróżnić nieszczęśliwych wydarzeń od zwykłego trybu życia. Gdyby Emilka wiedziała, że był to orkan, byłaby się na pewno przejęła o wiele więcej, ponieważ sam ten wyraz pełen jest romantycznej ,grozy. Lecz coś takiego po prostu nie przyszło jej do głowy; a burza z pio- runami, nawet najgwałtowniejsza, jest — osta- tecznie — wydarzeniem dość pospolitym. W hierarchii kataklizmów nic nie mogło rywa- lizować z trzęsieniem ziemi, pomimo faktu, że burza wyrządziła nieobliczalne szkody, a trzę- sienie ziemi — żadnych. Trzęsienie ziemi to sprawa zupełnie inna. Jeśli więc Emilka mil- czała pogrążona w rozmyślaniach nad czymś, co napełniało ją uczuciem grozy, to nie o huraganie myślała, lecz o śmierci Tabby'ego. To przeraża- jące wspomnienie było chwilami nie do zniesie- nia. Pierwsze zetknięcie się dziewczynki ze śmiercią — i to ze śmiercią gwałtowną. Bo śmierć starego Sama nie przejęła jej do tego stopnia; mimo wszystko — różnica pomiędzy starym Murzynem a ulubionym kotem jest dość duża. Obozowanie w starym szpitaliku miało rów- nież swoje zabawne strony: było jak nieustają- cy piknik, w którym raz wreszcie brali udział również i rodzice. Dzięki temu dzieci po raz pierwszy zaczęły patrzeć na rodziców jak na rozsądne ludzkie stworzenia o upodobaniach, które można zrozumieć, na przykład — jedze- nie obiadu na podłodze. Pani Thornton ogromnie by się zdziwiła, gdy- by jej ktoś powiedział, że dotychczas była w oczach swoich dzieci właściwie niczym. Inte- resowała się żywo psychologią (sztuka mówie- nia o tym,, o czym nie ma się zielonego pojęcia, jak twierdzi Southey). Miała głowę pełną róż- nych teorii na temat wychowania dzieci i tylko z braku czasu nie mogła ich wprowadzać w ży- cie, lecz niezależnie od tego uważała, że dogłęb- nie rozumie natury swoich dzieci i że jest przedmiotem ich gorącego uwielbienia. W rze- czywistości była organicznie niezdolna powie- dzieć, które dziecko jest jakie. Była to mała, poczciwa kobietka z Kornwalii, o ile się nie my- lę. Jako dziecko była tak malutka, że noszono ją w poduszce ze strachu, iż czyjeś niezgrabne ręce mogą jej wyrządzić krzywdę. W wieku dwóch i pół lat umiała już czytać. Czytała książki wy- łącznie o treści religijnej, nie znaczy to, by w naukach bardziej świeckich pozostawała w tyle, a nauczycielki jej twierdziły, iż pannę tak ułożoną spotyka się tylko na starych dwo- rach królewskich. Choć sylwetką swoją przypo- minała wałek od otomany, potrafiła wsiąść do powozu z lekkością anioła unoszącego się w obłoki. Usposobienie miała porywcze. Pan Bas-Thornton również pełen był cnót, lecz miał dwie wady: nie odziedziczył żadnego majątku i nie umiał go zdobyć. A jedno lub drugie było potrzebne. Nie tylko matka zdziwiłaby się, ale nie mniej zdziwiłyby się dzieci, gdyby im ktoś powiedział, jak mało znaczyli dla nich rodzice. Dzieci na ogół rzadko potrafią analizować swoje uczucia. Nie licząc się z faktami wierzą jak w artykuł wiary, że najpierw i jednakowo — kochają ojca i matkę. A tymczasem dzieci Thorntonów prze- de wszystkim i najwięcej ze wszystkiego kocha- ły swego kota Tabby'ego, następnie niektóre z nich kochały się nawzajem, zaś istnienie mat- ki dostrzegały najwyżej raz na tydzień. Ojca kochały może nieco więcej, dzięki owej ceremo- nii czepiania się jego strzemion, gdy wracał do domu. Jamajka przetrwała i rozkwitła na nowo, czerpiąc z nieprzebranych zasobów swego łona. Państwo Thorntonowie również przetrwali i, nie szczędząc łez i cierpliwości, próbowali od- budować to, co można odbudować. Lecz nie chcieli ukochanych swoich dzieci narażać na niebezpieczeństwa, przez które tylko co prze- szli. Samo niebo ich ostrzegło. Dzieci powinny wyjechać. — Cóż to była za okropna noc! — powiedzia- ła pani Thornton, gdy zastanawiała się wraz z mężem nad projektem wysłania dzieci do szkoły w kraju. — Och, mój drogi! Przez co przeszły te biedactwa! Pomyśl tylko, przecież 54 one odczuwają lęk o wiele silniej niż człowiek dorosły. A jednak wykazały tyle odwagi, zacho- wały się tak prawdziwie po angielsku! — Myślę, że po prostu nie zdawały sobie sprawy z niczego. — (Pan Thornton powiedział to tylko przez przekorę: nie mógł liczyć na to, że jego słowa będą traktowane poważnie.) — Wiesz, strasznie się boję, żeby te przejścia nie zostawiły trwałego śladu w ich duszach. Czy zauważyłeś, że nigdy ani słowem nie wspo- minają o tym? Przynajmniej w Anglii nie grozi im nic podobnego. Tymczasem dzieci, przyjmując zmianę w swym życiu jako coś zupełnie naturalnego, bar- dzo się z niej ucieszyły. Prawie każde dziecko jadąc pociągiem lubi się przesiadać, i to jak najczęściej. Odbudowa Ferndale była zresztą sprawą bar- dzo interesującą. Domki podobne do pudełka zapałek mają jedną zaletę: można je szybko zniszczyć i szybko zbudować; rozpoczęta praca szła piorunem. Pan Thornton sam kierował gro- madą robotników, stosując przy budowie nie- zliczoną ilość narzędzi własnego pomysłu. Wkrótce też nadszedł dzień, gdy jego piękna głowa ukazała się w otworze dachu, na którym dwaj czarni cieśle w kraciastych koszulach, roz- pięci jak orły, pod komendą swego pana przybi- jali gont za gontem, jakby go chcieli żywcem zamurować. Musiał wreszcie wciągnąć głowę do środka i na tym miejscu przybito ostatnią łatę. 55 A w godzinę później dzieci po raz ostatni pa- trzyły na Ferndale. Gdy powiedziano im, że wyjadą do Anglii, przyjęły do wiadomości fakt niewątpliwie cie- kawy sam w sobie i podniecający, lecz bez wy- raźnego związku z jakąś konkretną przyczyną. Śmierć kota nie mogła przecież być powodem ich, wyjazdu, a poza tą śmiercią nic ważnego nie wydarzyło się ostatnio. Pierwszy etap podróży odbyły lądem do. Za- toki Montago i godne zanotowania było tylko to, że wypożyczony wóz ciągnęła nie para koni ani para mułów, lecz jeden koń i jeden muł. Gdy koń chciał biec prędzej, to muł drzemał w zaprzęgu, a jeśli woźnica zbudził go uderze- niem bata, muł puszczał się galopem, co znów bardzo gniewało konia. Zresztą i tak nie mogli jechać szybko, gdyż drogi były rozmyte. Jedynie John mógł pamiętać Anglię. Pamię- tał, że siedział gdzieś wysoko na schodach, że był jakiś płot i furtka, a on bawił się czerwo- nym wózeczkiem; pamiętał również, że bez za- glądania wiedział doskonale, iż w pokoju na le- wo leży w kołysce mała Emilka. Emilka twier- dziła, że przypomina sobie coś, co się nazywało- „Widok domów w Richmond od tyłu", ale moż- liwe, że zmyślała. Inne dzieci urodziły się już na wyspie, Edward nawet całkiem niedawno Mimo to z opowiadań rodziców, z książek i starych pism, przeglądanych niekiedy, dzieci miały całkowicie wyrobione pojęcie o Anglii. Była dla nich drugą Atlantydą, była ziemią, która im przysyła Północny Wiatr. Jechać do Anglii to niemal taka przygoda, jak umrzeć i iść do nieba. John po raz już setny w czasie drogi opowie- dział dokładnie o tym, jak siedział na scho- dach, dzieci słuchały go uważnie (jak wierzący w wędrówkę dusz słuchają tego, który pamięta swoje poprzednie wcielenia). Nagle Emilka przypomniała sobie, że siedzia- ła przy oknie i widziała wielkiego ptaka z prze- pięknym ogonem. Jednocześnie rozległ się wówczas jakiś ohydny wrzask albo może coś innego, ale też nieprzyjemnego — nie mogła sobie dokładnie przypomnieć, co właściwie ude- rzyło ją w sposób tak niemiły. Nie przyszło jej wówczas do głowy, że pewnie to krzyczał tenże właśnie ptak. Wszystko razem tak było niejasne w jej wspomnieniu, że nie próbowała nawet tego dokładnie opisać, tylko przeskakując na inny temat zastanowiła się, czy ten muł istotnie może spać idąc. Bo woźnica twierdził, że muły tak robią. Zatrzymali się na noc w St. Annę, gdzie zoba- czyli znów coś godnego zanotowania. Gospo- darz, typowy Kreol, w czasie kolacji zajadał pieprz z Cayenne — i to łyżką! Zważcie, proszę, że nie był to pieprz, który się sprzedaje w skle- pach, gęsto przemieszany z trocinami drzewa kampeszowego, lecz o niebo ostrzejszy pieprz oryginalny. Było to doprawdy wydarzenie pier- wszej klasy i utkwiło im w pamięci na zawsze. Trudno opisać, przez jakie pustkowie musieli 57 jechać. Krajobraz tropikalny jest w jakiś spo- sób jednocześnie nudny, bujny i wulgarny. Zie- leń — mniej lub więcej monotonna, drzewa o pniach masywnych, walcowatych, o liściach grubych pozbawione są ładnej sylwetki, ponie- waż rosną gęsto, w wielkim tłoku. Jest ciasno. Na Jamajce ta obfitość zieleni ciągnie się w górę aż po szczyty, a szczytów górskich znów jest tyle, że zupełnie zasłaniają ci widok, nawet gdy jesteś na górze. Do tego setki kwiatów. A teraz wyobraź sobie całe to bogactwo zni- szczone, zgniecione, jakby ubite w moździe- rzu — i już odrastające! Pan Thornton i jego żona mieli ochotę krzyknąć z ulgą, gdy dojrzeli wreszcie kawałek morza; po krótkiej chwili Za- toka Montego ukazała się ich oczom w całej swojej krasie. Na otwartym morzu pieniły się grzywy fal, lecz na lagunie, chronionej koralową rafą, woda była gładka jak zwierciadło; stały tu na kotwicy trzy statki różnej wielkości, a każdy z nich od- bijał się w wodzie całą swą piękną sylwetką. W dole widać było Wyspy Bogue, a zaraz na le- wo od nich, na nizinie, u stóp wzgórz było uj- ście do morza bagnistej rzeczki, pełnej kroko- dyli (o czym 'pan Thornton poinformował Joh- na). Dzieci nigdy w życiu nie widziały żywego krokodyla i miały nadzieję, że może jeden z nich zawędruje do miasteczka, do którego właśnie przybyły. Lecz nie spotkały żadnego. Z wielkim niezadowoleniem przyjęły wiado- mość, że mają niezwłocznie udać się na statek, 58 bowiem wciąż liczyły na to, że tuż za rogiem ulicy natkną się jednak na jakiegoś krokodyla. „Klorynda" rzuciła kotwicę na głębokości kilku sążni: woda była tak przezroczysta, świa- tło dnia tak jasne, że gdy podpłynęli całkiem blisko, to zamiast odbicia statku dzieci nagle zobaczyły w wodzie jego dno i to wskutek za- łamania promieni słonecznych jakby zupełnie płaskie. W rezultacie zdawało im się, że statek jak żółw leży całym brzuchem na wodzie, a kot- wica (widziana przez falujące lustro wody) pod- pływa w górę lekko, niby odwrócony latawiec na linie, gnącej się i tańczącej wśród korali. Z całego przejazdu na statek tylko ten obraz pozostał Emilce w pamięci. Za to sam statek jako rzecz bardzo dziwna pochłonął całą jej uwagę. Tylko John mógł sobie dość wyraźnie przypomnieć swoją podróż z Anglii na Jamajkę. Emilka sądziła, że też to potrafi, lecz stwier- dziła teraz, że pamięta swoje wyobrażenie o tym, co jej opowiedziano: prawdziwy statek okazał się zupełnie czymś innym, niż myślała. Kapryśny rozkaz kapitana kazał marynarzom naciągnąć wanty o wiele mocniej, niż uważali za potrzebne, więc mruczeli z niezadowoleniem naciągając trzeszczące liny. John wcale im nie zazdrościł tego zajęcia — naciągania talrepów w upalnym słońcu; zazdrościł za to marynarzo- wi, który zanurzał rękę w ogromnej beczce aro- matycznej sztokholmskiej smoły i smarował nią jufersy. Umazany był smołą po łokcie i Johna korciło, by zrobić to samo. 59 L Dzieci w jednej chwili rozbiegły się w różne strony jak koty, które na nowym miejscu ob- wąchują wszystkie kąty. Państwo Thornton po- zostali na pokładzie trochę przygnębieni rado- ścią swoich dzieci, trochę rozczarowani brakiem odpowiedniej sceny rozstania. — Sądzę, że będzie im tu dobrze, Frydery- ku — powiedziała pani Thornton. — Żałuję, że nie stać nas na wysłanie ich parowcem, lecz dzieciarnię może nawet bawić brak wygód. Pan Thornton zamruczał coś pod nosem. — Gdyby nie wymyślono szkół — wybu- chnął nagle — nikomu nie przyszłoby do głowy, że są potrzebne! Zamilkł na chwilę, aby argument ten mógł przeniknąć do umysłu słuchającej go żony, po czym ciągnął: — Przecież wiem doskonale, co będzie. One zidiocieją. Zrobią z nich takich samych idiotów jak z innych dzieci. Niech mnie dunder świś- nie, jeżeli sto takich huraganów nie zrobiłoby im lepiej niż jedna szkoła! Pani Thornton wzdrygnęła się, lecz odważ- nie trwała przy własnych przekonaniach: — Czy nie sądzisz, że groziło im zbytnie przywią- zanie do nas? Staliśmy się ośrodkiem ich życia, myśli i zainteresowań. A to nie jest dobrze, kie- dy młode umysły w swoim rozwoju zależne są tylko od jednej osoby. Szpakowata głowa kapitana Marpole'a wy- chynęła na pokład przez otwarty luk. Wilk mor- 60 ski: jasnoniebieskie oczy, którym można zau- fać, pogodna, poryta zmarszczkami twarz, tu balny głos. ' — Jak z obrazka! Zbyt piękny, żeby był prawdziwy — szepnęła pani Thornton. — Ale gdzie tam! To sofizmat! Niby dlaczego człowiek nie może odpowiadać pewnemu okre- ślonemu typowi? — warknął pan Thornton. Był zupełnie wytrącony z równowagi. Kapitan Marpole wyglądał rzeczywiście jak kapitan z bajki dla dzieci Pani Thornton orze- kła w myśli, że na pewno dobrze będzie się opiekował dziećmi — i bez przesadnej troskli- wości. Była wielką zwolenniczką śmiałych ćwi- czeń cielesnych, choć bardzo się cieszyła, że nie będzie im asystować. Marpole życzliwym spoj- rzeniem objął całą gromadkę. — Będą go uwielbiać — szepnęła mężowi. (Miała na myśli, rzecz jasna, że to on będzie uwielbiał dzieci.) Uważała za cechę ważną, jeśli chodziło o kapitana, podobnie zresztą jak w wy- padku każdego nauczyciela, żeby uwielbiał jej dzieci. — A więc to jest moje przedszkole, tak? —- spytał kapitan, gniotąc w uścisku dłoń pani Thornton. Usiłowała mu odpowiedzieć, lecz sło- wa jej uwięzły w gardle. Nawet pana Thornto na zawiodła wrodzona elokwencja, język, za- wsze tak giętki, odmówił mu posłuszeństwa. Spojrzał twardo na kapitana, palcem wskazał dzieci, gotował się w myśli do wygłoszenia 61 wspaniałej mowy i w końcu wydobył z siebie głosem cichym i nieswoim: — Nie żałować ba- tów! Kapitana wezwały obowiązki i rodzice je- szcze przez godzinę pozostawali na pokładzie, przygnębieni i zupełnie osamotnieni. Nawet gdy już wszystko było gotowe do odjazdu, nie moż- na było zebrać dzieci na chwilę wspólnego po- żegnania. Holownik już sapał i parskał iskrami, czas było zejść na ląd. Złapano wreszcie Emilkę i Johna i przyprowadzono do rodziców; stojąc rozmawiali z nimi z przymusem jak z obcymi ludźmi, zaprzątnięci już innymi sprawami. Tuż pod nosem Johna chybotała się lina, zapraszając do wspinaczki — i jak w tych warunkach znieść niepotrzebną zwłokę? Popadł w grobowe mil- czenie. — Czas wracać na ląd, proszę państwa — rzekł kapitan. — Musimy już odpływać. Dwie generacje ucałowały się bardzo oficjal- nie i powiedziały sobie: „do widzenia". Starsi byli już-na stopniach trapu, gdy do Emilki do- tarło znaczenie tej sceny. Skoczyła w ślad za matką, zamknęła jej obfite ciało w mocnym uścisku ramion i rozpłakała się. — Mamo, och, mamo, jedź także z nami! — powtarzała szlo- chając. Słowo daję, dopiero w tym momencie zrozu- miała, że to jednak jest rozstanie. — Pomyśl tylko, ile będziesz miała przygód 62 na statku! — powiedziała mężnie pani Thorn- ton. — O wiele więcej, niż gdybym i ja była z wami. Będziesz miała pod opieką maleństwa zupełnie tak, jak gdybyś była dorosła. — Ja nie chcę mieć żadnych przygód — za- szlochała Emilka — ja już miałam moje trzę- sienie ziemi! Wszystkich ogarnęło wzruszenie tak wielkie, że nikt nie zdawał sobie sprawy, jak przebiegła ostatnia chwila rozstania. Pani Thornton pa- miętała tylko, że ręka ją rozbolała od machania chusteczką za niknącą w dali plamką, którą wiatr niósł na morze, która zatrzymała się na moment w pasie ciszy, a potem złapawszy prąd utonęła w błękicie. Przez cały ten czas przy burcie stała Małgo- rzatka Fernandez, która wraz z braciszkiem Harrym odjeżdżała do Anglii na tym samym statku. Nikt ich nie odprowadzał; niańka-Kre- olka, która im towarzyszyła, siedziała pod po- kładem, bo weszła na statek po to, żeby się na- tychmiast pochorować. Jaki przystojny jest pan Bas-Thornton, jak wytwornie wygląda, praw- dziwy Anglik! A przecież wszyscy wiedzą, że nie jest bogaty. Bladą, nieruchomą twarz zwró- ciła Małgorzatka w stronę lądu, podbródek jej drgał raz po raz. Port powoli niknął w dali, masyw splątanych wzgórz o niespokojnej, po- szarpanej sylwetce zapadł w głąb nieba. Zni- knęły pojedyncze białe domy i pióropusze białej pary i dymu. Wreszcie cały ląd, otulony bladym migotliwym światłem jak kwiat na winnej ło- 63 zie, pogrążył się w zwierciadle szmaragdowym i błękitnym. Małgorzatka zastanawiała się, czy dzieci Thorntonów okażą się miłym towarzystwem, czy też będą ją nudzić. Wszystkie młodsze od niej. Szkoda. W powrotnej drodze 'do Ferndale ojciec I mat- ka milczeli; byli parą małżonków raczej przy- wykłych do siebie niż czułych i przeżywając teraz wspólnie silne wzruszenie, bronili się przed okazywaniem sobie nawzajem współczu- cia. Zresztą oboje nie znosili pospolitego senty- mentalizmu (nie roztkliwiali się nad dziecin- nym pantofelkiem, znalezionym przypadkiem w szafie). Nie znaczy to wcale, aby byli pozba- wieni naturalnych instynktów rodzicielskich, zarówno pan Fryderyk, jak i jego żona. Gdy zbliżali się do domu, pani Thornton za- częła się śmiać. — Cóż za zabawne dziecko z tej Emilki! Czy zauważyłeś, co powiedziała w ostatniej chwili? „Ja już miałam moje trzęsie- nie ziemi". Musiało jej się pomylić z tą histo- rią, kiedy bolało ją ucho. Nastąpiło długie milczenie, wreszcie doda- ła: — O ileż bardziej wrażliwy jest John. Był naprawdę tak wzruszony, że zupełnie nie mógł mówić. Wrócili do domu, a potem minęło jeszcze spo- ro czasu, zanim potrafili się przemóc, by zu- pełnie swobodnie mówić o dzieciach. Gdy już trzeba było o nich wspomnieć, omijali ten temat pełni skrępowania, jakby chodziło o zmarłych. Lecz po kilku tygodniach spotkała ich naj- milsza niespodzianka. „Klorynda" zawinęła na Wyspy Kajmańskie i popłynęła Kanałem Wia- trów. Otóż w momencie opuszczania Wielkiego Kajmanu John i Emilka napisali listy, które zabrał statek płynący do Kingstonu i w ten sposób dotarły one w końcu do Ferndale. Rodzi- com ani się nawet nie śniło, że coś takiego może się zdarzyć. Oto list Emilki: Kochani Rodzice, na tym statku jest pełno żułwi. Zatrzymaliśmy się tutaj i przywieziono te żułwie na łodziach. Żułwie są w jadalni pod stołem i można na nich oprzeć nogi i także są żułwie w korytarzach i na pokładzie, i w ogóle wszędzie. Kapitan mówi, żebyśmy nie wylecieli pszypadkiem za burtę, bo ma żułwie w łodziach ratunkowych, razem z wodą. Marynarze przy- noszą ich na pokład co dzień do mycia i kiedy stoją na nogach, to wyglądają jak w fartusz- kach. W nocy to tak śmiesznie wzdychają i ję- czą, że ja najpierw myślałam, że tutaj wszyscy są chorzy, ale już się przyzwyczaiłam, że tylko tak wygląda, jakby wszyscy byli chorzy. Wasza kochająca córka, Emilka. 65 A oto list Johna: Najdrożsi Rodzice, syn kapitana, Henry, to, jest naprawdę świetny chłopak, włazi po linach na maszty tylko przy pomocy rąk, taki jest sil- ny. Potrafi przejść na rękach wokół kołkownicy nie dotykając, ja tego nie umiem, ale wiszę na szczeblu drabinki sznurowej tylko nogami, a głową na dół i marynarze mówią, że jestem bardzo odważny, ale im się nie podoba, kiedy Emilka tak robi, dlaczego? Mam nadzieje., że Kochani Rodzice są zdrowi i nie chorują, a je- den marynarz ma tutaj małpkę, tylko że ona ma Chory Ogon. Wasz kochający syn, John. Następnych wiadomości nie mogli się spo- dziewać wcześniej jak za kilka miesięcy. „Klo- rynda" nie zawijała już do żadnego portu. Pani Thornton poczuła chłód w sercu, gdy uprzyto- mniła sobie, jak długo potrwa podróż. Lecz ro- zumowała z dużą logiką, że czas podróży musi się skończyć, ponieważ każdy czas zawsze się kończy: nic bardziej wytrwałego i nieubłagane- go jak taki statek, który płynie sobie i płynie, wciąż naprzód, aż w końcu z całą pewnością osiąga ten punkcik na mapie, do którego przez cały czas zmierzał. Filozoficznie rzecz biorąc to statek w porcie, z którego wychodzi, jest tym samym co statek w porcie swego przeznacze- nia — dwa punkty i dwa wydarzenia, różniące się pod względem czasu i miejsca, lecz nie pod względem stopnia swej realności. Ergo, można uważać pierwszy list dzieci z Anglii za napisa- 66 ny, tylko na razie... jeszcze nie do czytania. To samo odnosi się do spotkania z nimi. (Lecz tu- taj trzeba się już zatrzymać, bo ten sam argu- ment można zastosować do starości i śmierci, a nie o to chodzi.) A jednak równo w dwa tygodnie po tej pier- wszej porcji korespondencji nadszedł jeszcze jeden list, tym razem z Hawany. „Klorynda" zawinęła tam nieoczekiwanie, list był od kapi- tana Marpole'a. — Jakiż to przemiły człowiek — powiedzia- ła Alicja — wie doskonale, że jesteśmy bardzo spragnieni wiadomości. List kapitana nie był ani tak zwięzły, ani tak żywo napisany jak listy dzieci, jednakże — ze względu na wiadomości, jakie zawierał — po- daję go tu w całości: Szanowni Państwo, spieszę donieść o wszyst- kim, by uwolnić Państwa od jakiejkolwiek nie- pewności! Opuściwszy Kajmany ruszyliśmy Kanałem Wiatrów i rankiem 19-go dojrzeliśmy wyspę Pinos, a wieczorem tego dnia przylądek San Antonio, którego wszakże okrążyć nie zdołaliś- my, bo nam w tym przeszkodził północny wiatr, pierwszy w tej porze roku, i dopiero gdy skręcił dostatecznie, 22-go mogliśmy przylądek opły- nąć w dobrym czasie i trzymaliśmy kurs N 1/2 E, z dala od raf Colorados, są one bowiem niebezpieczne na tym odcinku wybrzeża Kuby. O godzinie szóstej rano dnia 23-go, płynąc przy 67 słabym wietrze, dojrzeliśmy trzy żagle w kie- runku północno-wschodnim, -niewątpliwie sta- tek handlowy zmierzający w tym samym kie- runku co i my, jednocześnie ukazał się szkuner o podobnym charakterze płynący ku nam od Black Key, którego wskazałem memu pierwsze- mu oficerowi schodząc na dół, a ponieważ miał lepszy od nas wiatr, już o godzinie dziesiątej ra- no mijaliśmy się z nim na odległość głosu i pro- szę sobie wyobrazić nasze zdumienie, gdy szku- ner znienacka odsłonił zamaskowaną baterię dziesięciu do dwunastu dział, jednocześnie roz- kazując nam w sposób jak najbardziej stanow- czy, byśmy zatrzymali statek, w przeciwnym, bowiem razie zostaniemy zatopieni momental- nie. Nie pozostało nam nic innego, jak usłuchać rozkazu, jakkolwiek zważywszy fakt, iż w obec- nej chwili rząd angielski utrzymuje przyjazne stosunki ze wszystkimi państwami, mój pier- wszy oficer zupełnie nie mógł pojąć takiego po- stępowania i sądził, że chodzi o nieporozumie- nie, które szybko się wyjaśni, tymczasem jed- nakże na pokładzie naszym znalazło się — w mgnieniu oka — pięćdziesięciu drabów w najgorszym, hiszpańskim stylu, uzbrojonych "w noże i kordelasy, którzy zawładnęli statkiem, zamykając mnie w mojej kabinie, zaś mego pierwszego oficera wraz z załogą posłali na dziób, a sami rozpoczęli grabież, posuwając się do wszelkich możliwych nadużyć, jak rozbijanie skrzyń z rumem, obtłukiwanie szyjek od bute- lek z winem, i wkrótce wielu z nich leżało na m pokładzie w stanie upojenia, a wówczas ich przywódca poinformował mnie, iż wiadomo mu, jakobym posiadał dużą sumę pieniędzy na stat- ku, używał przy tym wszelkich możliwych gróźb, jakie podłość potrafi wymyślić, by wy- musić na mnie wyznanie, gdzie tę sumę ukry- łem, a ja bezskutecznie zapewniałem go, iż po- nad te pięćdziesiąt funtów czy coś koło tego, co już zostało przez nich odnalezione, niczego wię- cej na statku nie wiozę, lecz stał się niezwykle natarczywy w swych żądaniach twierdząc, iż posiada informacje całkiem pewne, i zdarł osza- lowanie ze ścian mojej kajuty szukając tych pieniędzy. Zabrał moje przyrządy nawigacyjne, moje ubranie i wszystkie rzeczy osobiste, na- wet skromny medalion, w którym zwykłem był nosić portret mojej żony, i nic nie trafiało do jego serca, choć go łzami próbowałem nakło- nić do zwrócenia mi przedmiotu tak pozbawio- nego dla niego wartości, tylko jeszcze zerwał i wyniósł z kabiny linkę do dzwonka, która na nic mu się nie może przydać, co stanowi naj- lepszy dowód, że jest zwyczajnym piratem, aż w końcu, widząc mój upór, zagroził wysadze- niem w powietrze statku i wszystkiego, co się na nim znajduje, jeśli nie ulegnę. Wytoczył beczkę prochu i byłby dalej się gotował do speł- nienia swojej diabelskiej groźby, gdybym w tym ciężkim, położeniu nie ustąpił. Przechodzę teraz do ostatniej części mojej opowieści. Dzieci schroniły się w nadbudówce i nic nie ucierpiały poza paru kuksańcami i wi- 69 dokiem tych Poniżających Scen, których mu- siały być świadkami, lecz gdy tylko moje wła- sne pieniądze, coś około pięciu tysięcy funtów i prawie cały ładunek (głównie rum, cukier, ka- wa i maranta) zostały zabrane na pokład szku- nera, jego kapitan w swej niecnej, bezwstydnej swawoli kazał dzieci Szanownych Państwa ra- zem z dziećmi Fernandezów, znajdującymi się również na statku, wyciągnąć z kryjówki i za- mordował je wszystkie, maleństwa, jedno po drugim. Gdyby mi ktoś powiedział, że taki po-c twór w ludzkim ciele istnieje na tym świecie, nigdy bym w to nie uwierzył, choć żyję już długo i różnych ludzi widziałem, myślę, że to człowiek szalony. Tak jest, to szaleniec i Przy- sięgam, że oddam go w ręce sprawiedliwości. •aby dosięgnął go przynajmniej ten wyrok, któ- ry jest w Ludzkiej mocy, i przez dwa dni dry-' fowaliśmy bezradnie po morzu, w warunkach opłakanych, bowiem całe ożaglowanie zniszczy- li nam bandyci, i wreszcie napotkaliśmy amery- kański okręt wojenny, który udzielił nam nieja- kiej pomocy i byłby się bezzwłocznie puścił pogoń za łotrami, gdyby nie kategoryczne roz- kazy, nakazujące mu płynąć gdzie indziej. Wówczas zawinąłem do portu w Hawanie, gdzie o tym, co zaszło, powiadomiłem przedstawiciela Lloyda, rząd nasz i korespondenta „Timesa" tu- dzież skorzystałem ze sposobności, aby przed wyruszeniem do Anglii wysłać do Szanownych Państwa ten przygnębiający list. Jest jedna sprawa, co do której Szanowni, Państwo mogliby żywić pewne obawy, zważy- wszy na płeć paru tych niewiniątek, co do któ- rej rad jestem, że mogę serca Szanownych państwa uspokoić, bowiem dzieci zabrane zo- stały na tamten statek wieczorem i również rad jestem potwierdzić, że maleństwa zamordo- wano bezzwłocznie, a ciałka ich wrzuco- no do morza, co z ogromną ulgą widziałem na własne oczy. A zatem brakło czasu na to, czego Państwo mogliby się obawiać, i miło mi, iż je- stem w stanie tę pociechę Państwu przekazać, Kreśląc się z wysokim szacunkiem sługą Pań- stwa Jas Marpole kapitan barku „Klorynda" 70 Rozdział trzeci Przejście z Zatoki Montego na Kajmany, skąd dzieci wysłały swe listy, jest dla statku sprawą zaledwie kilku godzin. Zaiste, przy do- brej pogodzie widać doskonale z Jamajki szczyt Turquino na Kubie. Nie ma tam żadnego portu i zakotwiczenie statku, ze względu na rafy i skały, jest sprawą trudną. Gdy „Klorynda" znalazła się na wyso- kości Wielkiego Kajmana, marynarz — stojący na dziobie — poszukał dojścia do płachty białe- go piasku na dnie, zapewniającego bezpieczne miejsce odpoczynku, i rzucono kotwicę od stro- ny nawietrznej. Szczęściem pogoda była wspa- niała. Wielki Kajman — podłużna wyspa w zachod- niej grupie Kajmanów — jest nizinna i pokryta palmami. Niebawem „Kloryndę" otoczył cały sznur łodzi wiozących żółwie, jak to Emilka opi- sała. Tubylcy chcieli również sprzedać maryna- rzom papugi, które jednakże nie miały wielkie- go powodzenia. Wreszcie statek opuścił kłopotliwe Kajmany' biorąc kurs na Pinos, dużą wyspę leżącą u wej- ścia do jednej z zatok na południowym wybrze- żu Kuby. Jeden z marynarzy, nazwiskiem Cur- tis, rozbił się tu kiedyś i opowiadał o tym różne historie. Bardzo niemiłe miejsce, słabo zalud-i nione, za to pokryte lasami, w których można zabłądzić jak w jakimś labiryncie; rośnie tam pewien gatunek fasoli, który wygląda dość po- nętnie, ale jest śmiertelną trucizną. A krokody- le są tak zajadłe, mówił Curtis, że zapędziły go wraz z towarzyszami aż na drzewa i jedyny sposób na takiego krokodyla to zrzucić mu czapkę na łeb, wtedy ma się czym zająć. Albo, jak kto odważny, to może mu dać kijem po tył- ku. Było tam także mnóstwo wężów, wśród nich boa-dusiciel. „Klorynda" trzymała się blisko brzegów wy- spy, aby jej nie poniósł prąd, który dalej skrę- cał ostro na wschód. Minęła przylądek Corrien- tes, wyglądający na pierwszy rzut oka jak ol- brzymie dwa hamaki zawieszone nad morzem, następnie przylądek Holandes — znany pod na- zwą Fałszywego San Antonio, i przez pewien czas nie mogła — jak o tym pisał kapitan Mar- pole — okrążyć prawdziwego San Antonio. Bo próbować tego przy północnym wietrze to do- prawdy strata czasu. Stali więc w dryfie naprzeciw tego długiego, niskiego, skalistego i pozbawionego drzew cy- pla — który je$t zakończeniem wielkiej wyspy Kuby — i czekali. A byli tak blisko, że widzieli całkiem dokładnie chatkę rybaka na południo- wym brzegu przylądka. Pierwsze dni na morzu minęły dzieciom z oszałamiającą szybkością, niby jakieś długie przedstawienie w cyrku. Pośród rzeczy wyna- lezionych do celów poważnych nic się chyba 72 73 bardziej nie nadaje do zabawy jak żaglowiec, zaś poczciwy kapitan, zgodnie z przewidywa- niami pani Thornton, skłonny był dawać dzie- ciom wiele swobody. Zaczęły więc, pod opieką marynarza, od wspinania się po wantach, za każdym razem coraz wyżej, aż wreszcie John potrafił ostrożnie dotknąć rei, potem — objąć ją, wreszcie — siąść na niej okrakiem. Wkrótce wspinanie się po wantach i harce na rei (jak na stole!) nie dostarczały już ani Johnowi, ani Emilce żadnych mocniejszych wzruszeń. Lecz gdy przygasł urok want, niezwykle trwały rodzaj przyjemności można było znaleźć w owej sieci lin, łańcuchów i rozporek, ciągną- cej się pod i po obu stronach bukszprytu. W miarę poznawania rzeczy przyjemność rosła. Tu, przy pięknej pogodzie, można było wspinać się lub spokojnie poleżeć, stać, siedzieć, wisieć, kołysać się głową w dół albo odwrotnie, a w dole, na błękitnym morzu biała piana, jakby specjalnie dla nich ubita, i to tak bliziutko, że zdawałoby się, wystarczy sięgnąć ręką. Do tego jeszcze ta wielka, jasna dama z drzewa (Klo- rynda we własnej osobie), tak dalece dźwigają- ca cały statek na swych plecach, po kolana zanurzona w morskiej toni, o zmarszczkach wypełnionych pokładami farby, większa od jakiejkolwiek żywej damy, była im stałym i za- wsze interesującym towarzyszem. W połowie długości bukszprytu umocowana była dzida, ostrzem w dół, służąca do polowania na delfiny. Tu właśnie stara małpka (ta, która 74 miała Chory Ogon) lubiła wisząc gaworzyć z fa- lami, zaczepiona kikutem, który został jej po zżartym przez raka ogonie. Nie zwracała uwagi na dzieci, one na nią również, lecz z tym wszy- stkim dobrze im było ze sobą. Jakież te dzieci wydawały się małe na statku, gdy się je widziało wśród marynarzy! Jakby na- leżały do innego gatunku stworzeń, nie do lu- dzi! A jednak były to żywe istoty i pełne obiet- nic. John — o 'chytrej buzi, pokrytej piegami i sylwetce zdradzającej usposobienie pełne energii, Emilka — w ogromnym kapeluszu z palmowych liści, bezbarwnej perkalowej sukience, opinającej ciasno jej drobne, gibkie ciało, o szczupłej, niemal pozbawionej wyrazu twarzy, o ciemnoszarych oczach, zmrużonych od słońca, a jednak przekornie błyszczą- cych, i o naprawdę pięknych ustach, jakby rzeźbionych dłutem. Małgorzatka Fernandez — wyższa od Emilki (była już trzynastoletnim podlot- kiem), miała twarz podłużną i bladą, włosy roz- czochrane i ubrana była pretensjonalnie. Jej braciszek H a r r y — mógłby być przed- stawicielem jakiejś karłowatej rasy Hiszpanów, gdyby taka istniała. I najmłodsi Thorntonowie: Edward — kolorem i wyrazem twarzy przypominał (w mi- ły sposób) myszkę; Rachela — o złotych wijących się, krótko przystrzyżonych włosach i pulchnej, różowej twarzyczce (cała w kolory- 75 cię Johna, tylko jakby rozmytym,' rozwodnio- nym) i wreszcie trzyletnia Laura — dziwne stworzonko, któremu Stwórca dał ciężkie, cie- mne brwi nad niebieskimi oczami, do tego wy- pukłe czoło i cofniętą szczękę. Koncepcja tej małej osóbki na pewno nie była najlepsza. Może Stwórcy zabrakło już cierpliwości? Gdy północny wiatr wyczerpał się do cna, na morzu zapadła martwa cisza. Ranek, w którym statek okrążył wreszcie przylądek San Anto- nio, był upalny, zionął żarem. 'Lecz na morzu nigdy nie jest duszno: nieprzyjemne jest tylko to, że o ile na lądzie rozłożysty kapelusz chroni człowieka przed blaskiem słońca, to na statku nie ma od tego blasku żadnej ucieczki, odbija się on w wodzie i atakuje człowieka od dołu. Biedny John! Jego szyja i broda przypominały jeden czerwony bąbel. Od przylądka na głębokości paru sążni cią- gnie się z północy na północo-wschód biała ła- wica piasku. Od strony morza ławica jest stro- ma, brzeg jej czysty i przy pięknej pogodzie można wzdłuż niej płynąć, kierując się gołym okiem. Kończy się ona przy Black Key, skale sterczącej z wody jak kadłub okrętu. Za tym ciągnie się kanał, bardzo trudny do nawigacji, a jeszcze dalej zaczyna się rafa Colorados, pier- wsza z długiego łańcucha raf, które biegną u wybrzeża północno-wschodniego aż do zatoki Honde, skąd jest dwie trzecie drogi do Hawany. Rafy dzieli od wybrzeża kanał Guinaquanice, bardzo kręty, z kilkoma małymi, podejrzanymi 76 portami. Nie trzeba podkreślać, że oceaniczny ruch okrętowy unika, jak może, tych zdradli- wych zakamarków, również i „Klorynda" roz- tropnie trzymała się z dala od nich i kierując się na północ płynęła powoli w stronę otwartego oceanu. John siedział u wejścia do kuchni z maryna- rzem — Curtis miał na imię — który wtajemni- czał go w zawiłości węzła zwanego gałką. Młody Henry Marpole sterował. Emilka kręciła się w pobliżu milcząc — wystarczyło, że była blisko niego. Pozostali marynarze zebrali się wszyscy na dziobie, gdzie stanęli ciasnym kołem tak, że wi- dać było tylko ich plecy. Lecz od czasu do czasu zwarty krąg ciał kołysał się, słychać było wy- buchy śmiechu. John chciał zobaczyć, co się tam dzieje. Podszedł na palcach, a potem na czwora- kach przeczołgał się pomiędzy rozstawionymi nogami i w ten sposób znalazł się w pierwszym rzędzie widzów. I cóż zobaczył? Oto marynarze złapali starą małpę i poili ją rumem. Najpierw dali jej suchara, zwilżonego rumem, potem wpuszczali do gardła rum kroplami, wyciśnię- tymi z gałganka, wreszcie próbowali siłą zmu- sić ją do picia. Lecz małpa nie chciała pić i spo- ro trunku zmarnowało się. Widowisko to przejęło Johna nieokreślonym lękiem, chociaż oczywiście nie rozumiał celu za- bawy. Biedne zwierzę dygotało i szczękało zębami, przewracając oczami, plując i parskając śliną na wszystkie strony. Myślę, że musiał to być widok rozdzierający serce i jednocześnie bar- dzo śmieszny. Chwilami małpa wydawała się już zupełnie pijana. Wówczas kładziono ją na starej skrzyni od konserw — lecz proszę! W jednej sekundzie zrywała się na równe nogi, próbując przeskoczyć ponad głowami maryna- rzy. Nie była jednak ptakiem, który umie latać. Łapano ją i rozpoczynano zabawę od nowa. John, zupełnie tak samo jak małpa Jacko, nie mógł się wyrwać z tego koła. Zdumiewające było, ile ta małpka o pomar- szczonej twarzy mogła wypić alkoholu. Była pi- jana, to jasne: beznadziejnie, nieprzytomnie pi- jana, jednakże wcale nie obezwładniona trun- kiem, nawet nie senna, i zdawało się, że nic jej nie zmoże. Przestano więc ją poić. Przyniesiono drewnianą skrzynię i wycięto w jej rogu szparę. Następnie położono małpę na baryłce, nakryto skrzynią i po wielu manipulacjach chory ogon wyciągnięto przez szparę na wierzch. Zabierano się do operacji, nie troszcząc się o znieczulenie pacjenta. John, osłupiały z wrażenia, nie mógł oderwać wzroku od wstrętnego, odrażającego kikuta. Kątem oka widział jednocześnie wrzask- liwych oprawców i nóż poplamiony smołą. Lecz gdy ostrze dotknęło jej ciała, małpka z potwornym wrzaskiem zrzuciła z siebie skrzy- nię, skoczyła na głowę swemu chirurgowi, stamtąd odbiła się w górę, złapała za sztag i w mgnieniu oka znalazła się wysoko w olinowaniu fokmasztu 78 Wówczas rozpoczęła się gonitwa. Szesnastu marynarzy puściło się w pogoń wśród krzyków, pnąc się ze zręcznością linoskoczków w górę, by pochwycić jedną biedną, starą, pijaną małpę: pijane w sztok, chore zwierzątko. Małpa ucie- kała w dzikich susach, od których włos jeżył się na głowie, to znów posuwała się z żałosną bez- radnością po naprężonej linie, grożącej wyrzu- ceniem jej jak z katapulty do morza. Lecz na- wet wtedy nie dawała się złapać. Nic dziwnego, że teraz już wszystkie dzieci stały na pokładzie szeroko otwierając usta, wy- trzeszczając oczy, wykręcając szyje — bo był to prawdziwy cyrk, i to za darmo. Nic też dziwnego, że na pasażerskim skune- rze, który płynął ku nim od strony Black Key (dojrzał go Marpole przed zejściem pod pokład), spod tentu wyszły panie i tłoczyły się przy bur- cie wywijając parasolkami, podając sobie lor- netki i paplając jak papugi w klatce. Nie mogąc z tak dużej odległości dostrzec zwierzyny i zro- zumieć celu tej gonitwy, zastanawiały się, co to za statek pełen wariatów, gimnastykujących się na linach, płynie im na spotkanie z łagodnym wschodnim wiatrem. Ciekawość była tak wielka, że panie wraz z kilku panami wsiadły do spuszczonej szalupy. Biedny mały Jacko, chybiwszy liny w skoku, runął w końcu na pokład i skręcił sobie kark. Taki był koniec małpy i oczywiście pościgu. Balet, wykonany w powietrzu, urwał się w po- 79 łowię, do końcowej apoteozy nie doszło. Mary- narze rozeszli się grupkami na pokładzie. Lecz goście już byli na statku. W taki oto sposób „Klorynda" została zdoby- ta. Bez żadnych pogróżek, bez wystawiania artylerii. Lecz o tym kapitan Marpole nie wie- dział, ponieważ leżał wówczas w swojej kaju- cie. Jego syn Henry sterował statkiem za pomo- cą owego szóstego zmysłu, który działa tylko wtedy, gdy inne śpią. A pierwszy oficer i zało- ga tak byli oddani swym zajęciom, że nawet gdyby Latający Holender dobił do burty stat- ku — nikt by tego nie zauważył. Zaiste cały manewr został wykonany tak ci- cho, że Marpole nawet się nie obudził. Może się to wydać dziwne każdemu marynarzowi, lecz przecież kapitan rozpoczął karierę życiową ja- ko dobrze prosperujący kupiec. Pierwszego oficera i załogę zepchnięto do ku- bryku, drzwi zabito dwoma gwoździami. Dzieci zagnano do nadbudówki, jak o tym do- niósł później Marpole. Znalazły się tam wśród niezdatnych do użytku rupieci — starych foteli, lin, połamanych narzędzi, puszek po farbie. Drzwi za nimi zamknięto na klucz. Czekały tam swego losu przez długie godziny, prawie cały dzień, aż znudziły się i wreszcie wpadły w złość. Ludzi, którzy faktycznie zawładnęli statkiem, 80 było tylko ośmiu lub dziesięciu, większość z nich to owe „panie", w dodatku nie uzbrojone, w każdym razie żadnej broni nie było widać. Wkrótce za nimi dobiła do burty „Kloryndy" druga szalupa; załoga - dla zachowania for- my — miała muszkiety. Lecz nie musiała oba- wiać się oporu. Dwa długie gwoździe, wystar- czające do zabicia drzwi, mogą bardziej sku- tecznie utrzymać w szachu dowolną liczbę ludzi. W tej drugiej szalupie przybył kapitan i pier- wszy oficer. Kapitan był olbrzymiego wzrostu, niezgrabny, twarz miał smutną i głupią. Był ogromny, lecz tak źle zbudowany, że nie robił wrażenia człowieka silnego. Był świeżo ogolony, ubrany skromnie, po cywilnemu, jakby przygo- towany do wyjścia na ląd; włosy miał wypoma- dowane i starannie ułożone pasmami na łysej czaszce. Lecz cała ta dyskretna schludność kłó- ciła się z ogromnymi, brudnymi rękami o skórze zrogowaciałej i pełnej blizn, jak u marynarza. Co więcej, na nogach miał zamiast butów parę olbrzymich miękkich skórzanych pantofli bez obcasów, które najprawdopodobniej sam sobie wykroił z jakichś starych butów z cholewami. Były za duże nawet na jego ogromne nogi, wskutek czego chodził bardzo powoli po pokła- dzie, człapiąc i szurając. Chodząc garbił się, jak- by w. obawie, że uderzy o coś głową, i wysuwał dłonie wierzchem do przodu jak orangutan. Tymczasem jego ludzie zabrali się do roboty: z desek, którymi były zabite luki ładowni, cicho 81 i bardzo metodycznie usuwali gwoździe, aby wybrać towar. Przywódca ich człapiąc przemierzył kilka- krotnie pokład, zanim się zdecydował na spot- kanie z kapitanem. Wreszcie zszedł na dół w to- warzystwie swego zastępcy. Oficer ten był jasnym blondynem, małego wzrostu i przy boku szefa sprawiał wrażenie in- teligentnego. Był ubrany niemal wytwornie, choć dyskretnie. Znaleźli kapitana, mimo późnej pory bardzo jeszcze zaspanego. Obcy przybysz stał przez chwilę w milczeniu, nerwowo miętosząc czapkę w ręku. Gdy się wreszcie odezwał, przemówił miękkim, niemieckim akcentem: — Proszę mi wybaczyć, czy nie zechciałby pan pożyczyć mi trochę towaru? Kapitan Marpole zatrzymał zdumiony wzrok najpierw na nim, a potem na wymalowanych twarzach owych „pań", które zobaczył w ilu- minatorze swej kabiny. — Kim pan jest, u diabła? — wykrztusił- wreszcie. — Jestem oficerem marynarki kolumbij- skiej — odpowiedział nieznajomy — i potrze- buję trochę zapasów żywności. (Podczas gdy jego ludzie już otwarli luki i za- bierali się do grabieży!) Marpole zmierzył go oczami od stóp do głowy. Trudno było uwierzyć, aby nawet w marynarce kolumbijskiej ktoś taki mógł być oficerem. Po- tem wzrok kapitana powędrował z powrotem do iluminatora. — Jeżeli nazywa pan siebie ofi- cerem, to kim, na miłość boską, są te posta- cie? — Gdy wskazał palcem, umalowane twarze pośpiesznie zniknęły. Przybysz zarumienił się. — To dość trudno wytłumaczyć — odparł naiwnie. — Gdyby pan powiedział, że jest pan w tu- reckiej flocie, wydałoby mi się to bardziej prawdopodobne — powiedział Marpole. Lecz przybysz zdawał się nie rozumieć dow- cipu. Stał, milcząc, w postawie dość dziwnej: kołysał się na nogach i pocierał policzek o ra- mię. Nagle do uszu Marpole'a dotarł stłumiony hałas na dziobie statku. Jednocześnie uderze- nie, od którego cały bark się zatrząsł, powie- działo mu, że szkuner dobił do jego burty. — Co to wszystko znaczy?! — wykrzy- knął. — Kto jest w mojej ładowni? — To w sprawie żywności... — szepnął przy- bysz. Marpole przez cały czas leżał na swej koi i tylko warczał jak pies w budzie. Lecz zdał sobie wreszcie sprawę, że dzieje się coś poważ- nego; zerwał się i skoczył ku trapowi. Mały, cichy blondyn jednym kopnięciem przewrócił go na stół. — Lepiej będzie, gdy pan tu zostanie, do- brze? — powiedział. — Moi chłopcy spiszą wszystko, co zabrali, otrzyma pan pełną należ- ność. 82 83 Oczy kapitana, który był kupcem, zabłysły na chwilę. — Zapłaci mi pan grubo za tę zniewagę — warknął. — Owszem, zapłacę panu — odparł przy- bysz z niespodziewaną dumą — co najmniej pięć tysięcy funtów! Marpole spojrzał na niego zdumiony. — Wystawię panu asygnatę, płatną przez rząd kolumbijski. Marpole oniemiał z wściekłości; wreszcie grzmotnął pięścią w stół. — I pan sądzi, że uwierzę w te brednie!!! Kapitan Jonsen nie zareagował na to pyta- nie. — Czy zdaje pan sobie sprawę, że postępuje pan jak pirat dokonujący przymusowej rekwi- zycji na brytyjskim statku, nawet jeśli pan za- płaci za wszystko co do grosza? Jonsen wciąż nie odpowiadał, chociaż znudzo- ną twarz jego zastępcy rozjaśnił na chwilę uśmiech. — Zapłaci mi pan gotówką — zdecydował Marpole. Po czym wrócił do trapiącej go od dawna myśli: — Jakim sposobem, do diabła, dostaliście się na pokład? Nikt was nie zapra- szał. Nic nie rozumiem. Gdzie jest mój pierwszy oficer? Jonsen powtórzył obojętnie, bez wyrazu, jak wyuczoną na pamięć,lekcję: — Napiszę panu' asygnatę na pięć tysięcy funtów: trzy tysiące za żywność i dwa tysiące, które pan mi da go- tówką. — Wiemy, że ma pan pieniądze na statku — wtrącił się po raz pierwszy mały blondyn. — Mamy dobre informacje — oświadczył Jonsen. Teraz już Marpole zbladł i zaczął się pocić. Czaszkę miał tak twardą, że nawet Strach po- trzebował niezwykle dużo czasu, żeby ogarnąć jego umysł. Zaprzeczył, jakoby wiózł ze sobą pieniądze. — To jest pańska ostateczna odpowiedź? — spytał Jonsen i wyciągnął z tylnej kieszeni wielki pistolet. — Jeśli nie powiesz pan praw- dy, to zapłacisz życiem. Powiedział to łagodnie i niemal obojętnie, jakby nie przywiązywał większej wagi do wła- snych słów. — Radzę nie liczyć na zmiłowanie. Taki już mam zawód, że przywykłem do widoku krwi. Przeraźliwy jazgot, dobiegający z pokładu, powiadomił Marpole'a, że przenoszą jego kury na nowe mieszkanie. Zrozpaczony Marpole tłumaczył, że ma żonę i dzieci, które zmarnieją w nędzy, jeśli on zgi- nie. Jonsen z miną raczej zakłopotaną schował pi- stolet do kieszeni i wraz ze swym pierwszym oficerem rozpoczął poszukiwania na własną rę- kę, zabierając przy tej okazji z messy i z kajut wszystko, co tam znaleźli: broń, odzież, pościel, nawet (jak to Marpole z wyjątkową skrupulat- 84 85 nością zanotował w swym raporcie) linkę do dzwonka. Nad ich głowami rozlegał się bez przerwy ha- łas — przetaczanie beczek, skrzyń i tak dalej. — Niech pan pamięta — rzucił przez ramię Jonsen nie przerywając swoich poszukiwań — że pieniądze nikomu nie przywrócą życia i na nic się człowiekowi nie przydadzą, kiedy już umrze. Jeżeli choć trochę zależy panu na życiu, to niech pan mi natychmiast wskaże kryjówkę, a wtedy nic panu nie będzie zagrażać. W odpowiedzi Marpole znów wspomniał o żo- nie i dzieciach (w rzeczywistości był wdowcem, a jedyna jego krewna, siostrzenica, wzbogaci- łaby się w razie jego śmierci o jakieś dziesięć tysięcy funtów). Lecz wielokrotne powtarzanie tego samego nasunęło pierwszemu oficerowi jakąś myśl, bo zaczął mówić do swego szefa szybko w języku, którego Marpole nigdy nie słyszał. Dziwny błysk pojawił się na chwilę w oczach Jonsena, po chwili jednak kapitan roześmiał się najser- deczniej w świecie i zatarł ręce; potem oficer wyszedł, a kapitan milcząc zajął się dalszym i zupełnie daremnym poszukiwaniem ukrytych pieniędzy. Marpole nie miał najmniejszego po- jęcia, dokąd poszedł oficer i w jakim celu. Nagle rozległ się jego głos i Jonsen kazał Marpole'owi wyjść na pokład. Biedny Marpole jęknął. Wyładowywanie statku zawsze powoduje nieład, lecz nowi goście zachowali się zupełnie bezceremonialnie. Nie 86 ma na świecie gorszego zapachu nad odór mela- sy zmieszanej z wodą, zatęchłą w zęzach, teraz odór ten wisiał w powietrzu jak przekleństwo. Serce Marpole'a omal nie pękło z bólu na wi- dok wyrządzonych szkód: rozbite skrzynie, po- tłuczone butelki, cały pokład zaśmiecony, wszy- stko w nieładzie, pocięte brezenty, pokrywy lu- ków porąbane. Z nadbudówki rozległ się przenikliwy głos Laury: — Ja chcę wyjść. O ile mógł się zorientować, to „hiszpańskie damy" powróciły na pokład szkunera. Ludzie z załogi „Kloryndy" byli zamknięci w kubryku. Krzyczała nie tylko Laura, więc widocznie wszystkie dzieci są razem. Na pokładzie Mar- pole widział tylko sześciu marynarzy z załogi szkunera. Stali w szeregu, twarzą do nadbu- dówki, każdy z muszkietem u nogi. Komendę objął teraz mały oficer. — Gdzie pan ukrył pieniądze, kapitanie? Ponieważ miał przed sobą muszkieterów od- wróconych tyłem, Marpole odpowiedział pier- wszemu oficerowi: —. Idź pan do diabła! Gruchnęła salwa — sześć okrągłych otwor- ków pokazało się w górnej części nadbudówki. — Hej, uspokójcie się. Co wy tam wypra- wiacie? — krzyknął oburzony John. — Jeżeli nie wskażesz nam kryjówki, kapi- tanie, to będziemy celować niżej. — Zbrodniarze! — zawołał Marpole. —— Powiesz pan czy nie?! 87 — Nie! — Ognia! Drugi rząd dziurek ukazał się w ścianie nad- budówki, kule gwizdnęły tuż nad głowami dzie- ci. Zapadło na chwilę milczenie, po czym z wnę- trza nadbudówki rozległ się dziki wrzask. Był to krzyk takiego przerażenia, że rodzona matka nie potrafiłaby w nim odróżnić głosu swego dziecka. Ten krzyk wydarł się jak z jednego gardła. Kapitan Jonsen człapał po pokładzie, zanie- pokojony. Na krzyk dzieci odwrócił się do Mar- pole'a purpurowy z gniewu. — - Czy teraz powie pan wreszcie, czy nie? Lecz Marpole był już całkowicie panem sie- bie. Bez wahania odparł: — Nie! — Następna salwa będzie prosto w dzieci. To właśnie miał na myśli Marpole, pisząc w liście o „wszelkich możliwych groźbach, ja- kie podłość potrafi wymyślić". Ale nawet teraz nie dał się nastraszyć. — Nie, powtarzam. Upór bohaterski. Zamiast jednak wydać fa- talny rozkaz Jonsen podniósł swą niedźwiedzią łapę i grzmotnął Marpole'a w szczękę. Ogłuszo- ny kapitan padł na pokład. I wtedy to zabrano dzieci z nadbudówki. Wcale nie były tak bardzo przerażone, z wy- jątkiem Małgorzatki, która zdawała się brać to wszystko do serca. Zupełnie inaczej człowiek sobie wyobraża, a zupełnie inaczej wygląda to w rzeczywistości, gdy do niego strzelają: różni - ca jest tak wielka, że — przynajmniej przez pa rę pierwszych razy — trudno się w tym poła pać. W każdym razie nie doznaje się ani w poło - wie wrażenia takiego szoku, jak gdy na ciebie ktoś wyskoczy z ciemności i krzyknie: „Uuuu!" Chłopcy popłakiwali trochę, dziewczynki były zgrzane, złe i głodne. — Co wyście tu robili? — spytała bystro Ra- chela jednego z muszkieterów. Lecz język angielski znali tylko kapitan i pierwszy oficer. Ten zaś, nie zwracając uwagi na pytanie Racheli, wytłumaczył dzieciom, że wszyscy mają przenieść się na pokład szkunera. — Na kolację — dodał z wdziękiem, budzą cym wielkie zaufanie. Jest to cecha właściwa wszystkim marynarzom. I tak pod opieką dwóch członków hiszpańskiej załogi dzieci prze lazły przez burtę na mniejszy statek, który wła - śnie odbijał. Obcy marynarze rozbili dla nich na pokładzie całą skrzynkę kandyzowanych owoców, aby mogły zaspokoić do woli od dawna trapiący je głód. Biedny kapitan Marpole oprzytomniał po do- znanym ciosie po to, by stwierdzić, że jest przy- wiązany do grotmasztu. Stopy jego tonęły w stosie drewnianych wiórów i drzazg, które Jonsen posypywał prochem strzelniczym, trze- ba przyznać — wcale nie tak obficie, by mógł 88 89 „wysadzić w powietrze statek i wszystko, co się na nim znajduje..." Mały jasnowłosy oficer stał w pobliżu, w gę- stniejącym mroku, gotów zapaloną pochodnią podpalić stos. Cóż może zrobić mężczyzna będąc w takich opałach? Była to chwila, w której dzielny stary marynarz musiał się uznać za pokonanego. Po- wiedział im, gdzie się znajdują pieniądze — w ilości około dziewięciuset funtów. Wówczas puścili go wolno. Wraz z zapadnięciem ciemności ostatni z pi- ratów powrócił na swój statek. Nie było też sły- chać dzieci. Marpole domyślił się, że zostały również zabrane na szkuner. Przed uwolnieniem załogi z zamknięcia za- palił latarkę, by zobaczyć, co mu ze statku za- brano. Widok był rozdzierający serce. Razem z ładunkiem zniknęły wszystkie zapasowe ża- gle, liny, żywność, broń, proch i farby; jego odzież osobista oraz załogi, wszystkie przyrządy nawigacyjne, sprzęty i urządzenia kajuty; mes- sę obłupiono ze wszystkiego, nie znalazł w niej ani noża, ani łyżki, szczypty herbaty, kawałka cukru; pozbawiono go nawet drugiej koszuli na zmianę. Nietknięty był tylko bagaż dzieci i żół- wie. Ich melancholijne westchnienia były jedy- nym dźwiękiem, który mącił ciszę na statku. Nie mniej rozdzierający serce był widok tego, co piraci pozostawili po sobie. Pozostawili to, co było już przedtem uszkodzone, zużyte, zno- szone, niezdatne do użytku, czekające tylko sztormu, który zazwyczaj takie rzeczy zmywa z pokładu. Tak, jeśli chodzi o graty" i śmieci, kłujące swym widokiem oczy, to piraci zosta- wili wszystkie co do joty. Ale do czego, na miłość Boską, służyła polisa ubezpieczeniowa? Zaczął zbierać te śmieci i wy- rzucać je za burtę. Dostrzegł to kapitan Jonsen. — Hej tam! — krzyknął. — Ty podły oszu- ście! Czekaj no, napiszę do Lloyda i poskarżę się na ciebie! Sam osobiście to zrobię! — Był szcze- rze oburzony cudzą nieuczciwością. Marpole musiał więc poniechać swych zabie- gów, przynajmniej do czasu. Łomem wyważył drzwi kubryku i znalazł wśród swoich maryna- rzy również Mulatkę, niańkę Małgorzatki. Ukrywała się tam przez cały dzień; motywem jej postępowania był prawdopodobnie strach. Moglibyście, państwo, przypuszczać, że owe- go wieczoru kolacja na szkunerze zamieniła się w pyszną zabawę. Niestety, dziwnie się jakoś nie udała. Zdobycz tak wielkiej wartości wprawiła oczywiście całą załogę w jak najlepszy humor. Zdawało się, że i dzieci będą zachwycone: po- siłek złożony głównie z kandyzowanych owo- ców, po których — jakby na deser — podano chleb z cebulą w jednej ogromnej, wspólnej mi- 90 91 się, a wszystko to na otwartym pokładzie, pod rozgwieżdżonym niebem i tak późno, że dawno już powinny być w łóżkach. Niemniej całe towarzystwo opanowała nagle i zupełnie nie- spodziewanie obezwładniająca nieśmiałość. W rezultacie kolacja wypadła nudniej niż najbar- dziej uroczysty, oficjalny bankiet. Myślę, że to brak wspólnego języka podziałał tu jak zaraźliwa choroba. Marynarze hiszpań- scy, dostatecznie obyci z tego rodzaju trudno- ścią, gestykulowali, robili grymasy i szczerzyli zęby. Dzieci odpowiedziały na to z rezerwą, de- monstrując tak nienaganne maniery, że na pewno wprawiłyby w podziw własnych rodzi- ców. Marynarze odpowiedzieli tym samym: a je- den z nich, mały i podobny do małpy, cierpią- cy na wieczną czkawkę, tak był przez swych towarzyszy poszturchiwany i napominany i tak okropnie sam się wstydził swej przypadłości, że w końcu odszedł, by zjeść kolację na osobności. Lecz nawet wówczas przy panującej ciszy do- biegało z dala jego przytłumione czkanie. Może by się to wszystko lepiej udało, gdyby obecni byli kapitan i pierwszy oficer, znający angielski język. Lecz obaj zajmowali się w tym czasie przeglądaniem osobistych rzeczy zdoby- tych na „Kloryndzie", które sortowali przy świetle latarki, z żalem wyrzucając za burtę wszystko, co łatwo dałoby się zidentyfikować. Gdy przy tej okazji dwa ogromne puste kufry oznaczone wielkimi literami JAŚ. MARPOLE z głośnym pluskiem wpadły do wody, na są- siedniej „Kloryndzie" rozległ się krzyk niezro- zumiałego oburzenia. Kapitan i pierwszy oficer zdumieni przerwali pracę: dlaczego załoga, obrabowana ze wszystkiego, co posiadała, tak bardzo bierze sobie do serca fakt, że dwa puste, pozbawione wszelkiej wartości kufry poszły na dno? Niepojęte! Powrócili do swego zajęcia nie zwracając już żadnej uwagi na „Kloryndę". Po kolacji sytuacja stała się jeszcze bardziej kłopotliwa. Dzieci wstały od stołu nie wiedząc, co mają robić ze sobą; nie mogły rozmawiać z gospodarzami, ograniczyć się do rozmowy we własnym gronie byłoby niegrzecznie, gorąco więc pragnęły, by pozwolono im odejść. Gdyby przynajmniej było widno, mogłyby natych- miast — i to z wielką przyjemnością — rozpo- cząć zwiedzanie nowego statku. Lecz co robić w ciemności? Marynarze wkrótce zakrzątnęli się dokoła własnych spraw, ich pierwszy oficer i kapitan, jak już powiedziałem, byli zajęci. Gdy jednak sortowanie zdobyczy się skoń- czyło, Jonsenowi pozostało tylko odesłać dzieci na „Kloryndę" i — korzystając z wiatru i cię mności — czym prędzej zmykać. Jednakże Marpole, obdarzony bujną wyo- braźnią, na swój sposób wytłumaczył sobie plusk wody, który usłyszał. Doszedł do wnio- sku, że nie ma już żadnego powodu do dalszego 92 czekania, za to wszystkie powody, by ruszyć w drogę. Sądzę, że pomylił się w dobrej wierze. Ostatecznie niewiele przesadził, gdy o tym. co tylko słyszał na własne uszy, napisał: „Widzia- łem na własne oczy". Intencję miał zbożną. Z całą energią zapędził swych ludzi do pracy i gdy kapitan Jonsen po raz drugi obejrzał się na „Kloryndę", była już pod pełnymi żaglami daleko od niego. Ścigać ją akurat na szlaku statków pasażer- skich było niepodobieństwem. Jonsen musiał się zadowolić widokiem jej sylwety w lornecie. Kapitan Jonsen kazał małemu marynarzowi o małpiej twarzy (temu, który został tak upo- korzony podczas kolacji) wyprzątnąć ładownię na dziobie statku Znajdujące się tam miotły,"] liny, spychacze wepchnięto w kąt, a dla gości rozesłano większą ilość koców, zdobytych na; „Kloryndzie". Lecz -już nic w tej chwili nie mogło dzieci! rozruszać. Zlazły po trapie i każde z nich wzię- ło swój pled w krępującym milczeniu. Jonsen kręcił się z zamiarem pomocy, lecz nie miał po- jęcia o kładzeniu dzieci do łóżka (zwłaszcza, że łóżek nie było). Dał więc za wygraną i mrucząc coś pod nosem wygramolił się na pokład. W otworze luku dzieci widziały jeszcze — nim zniknął — niezwykłe pantofle kapitana na tle gwiaździstego nieba; omal nie pospadały mu z nóg, jak zwykle, lecz nikomu nawet nie przy- szło do głowy śmiać się z tego widoku. Gdy jednak zaczęło działać przyjemne, znajo- me ciepło pledów, naciągniętych aż po brodę, i gdy dzieci uprzytomniły sobie, że są same, nie- me figurki zaczęły się powoli ożywiać. Leżały w zupełnej ciemności, podkreślonej fragmentem rozgwieżdżonego nieba. Wtem któ- reś z nich odwróciło się swobodnie na bok i w ten sposób przerwało panującą ciszę. Potem za- częła się rozmowa: LAURA (cichym grobowym głosem) Nie po- doba mi się takie łóżko. RACHELA (tym samym tonem) A mnie się po- doba. LAURA To jest coś okropnego. To w ogóle nie jest łóżko. EMILKA i JOHN Tsss. Spijcie. EDWARD Czuję tu karaluchy. EMILKA Ciiii! EDWARD (głośno, z pełną wiarą) Odgryzą nam na pewno paznokcie, ponieważ nie umyliśmy się, potem zjedzą nam skórę i włosy... i... LAURA Ojej! Karaluch jest na moim pledzie! Wynoś się stąd! (Obrzydliwe stworzenie odle- ciało. Laura zerwała się na nogi.) EMILKA Kładź się! LAURA Nie mogę, przecież na pledzie siedzi karaluch. 95 JOHN Kładź się zaraz, głuptasie. Dawno już odleciał. LAURA Ale na pewno zostawił swoją żonę. HARRY Karaluchy nie mają żon, same są żo- nami. RACHELA Och, Lauro, co robisz! Emilko, ona chodzi po mnie. EMILKA Lauro, co robisz! LAURA Muszę przecież po czymś chodzić. EMILKA Kładź się spać. (Po chwili ciszy.) LAURA Nie zmówiłam jeszcze pacierza. EMILKA Możesz zmówić w łóżku. RACHELA Tak nie wolno. To jest lenistwo. JOHN Cicho bądź, Rachelo. Niech odmówi, le- żąc, RACHELA To grzech. Leżąc zasypia się w poło- wie pacierza. Ludzie, którzy zasypiają podczas pacierza, powinni iść do piekła. Prawda? (Mil- czenie.) Prawda? (Milczenie). Powiedz, Emilko, czy nie powinni iść do piekła? v JOHN Nie! RACHELA (sennie) Mnie się zdaje, że dużo po- winno iść do piekła takich, co wcale tam nie idą. (Cisza). HARRY Margie! (Cisza.) Margie!! (Cisza.) JOHN Co się stało Małgorzatce? Nie chce się odezwać. (Cichy płacz.) HARRY Nie rozumiem. (Znów cichy płacz.) JOHN Czy często jest taka? HARRY Och, czasem okropnie się wygłupia. JOHN Małgorzatko, co ci jest? MAŁGORZATKA (zbolałym głosem) Dajcie mi spokój! RACHELA Mnie się zdaje, że ona się boi. (Nuci żartobliwie.) Małgorzatka boi się, Małgorzatka boi się... MAŁGORZATKA (z głośnym łkaniem) Och, ale wy jesteście głuptasy! JOHN Powiedz, co ci jest? MAŁGORZATKA (po chwili) Jestem starsza od was wszystkich. Harry Śmieszne, że z tego powodu się boisz! MAŁGORZATKA Nie z tego powodu! HARRY A właśnie, że z tego. MAŁGORZATKA (ze złością) Właśnie, że nie z tego! HARRY Nieprawda. MAŁGORZATKA Płaczę dlatego, że wy jeste- ście za mali, żeby zrozumieć... JOHN Och, kopnij ją, Emilko. EMILKA (śpiącym głosem) Sam ją kopnij. HARRY Ale powiedz, Małgorzatko, dlaczego tu jesteśmy? (Milczenie.) Emilko, dlaczego tu je- steśmy? EMILKA (obojętnie) Nie wiem. Zdaje mi się, że to była po prostu przesiadka na inny statek. Harry I mnie się też tak zdaje. Ale nie uprze- dzili nas, że będzie przesiadka. EMILKA Dorośli nigdy nie uprzedzają dzieci. 96 Rozdział czwarty Dzieci spały długo i obudziły się wszystkie jednocześnie, jak za wybiciem godziny. Usiadły i zgodnie ziewały, przeciągając się i prostując zdrętwiałe nogi i plecy (spędziły przecież noc na twardych deskach). Szkuner stał w miejscu, na pokładzie słychać było kroki. Dzieci widziały ze swego miejsca, że otwarto główny luk. Zjawiły się w nim na- przód nogi kapitana, a potem on sam skoczył prosto w środek zwalonych bezładnie łupów z „Kloryndy". Przyglądały mu się przez jakiś czas. Robił wrażenie człowieka zakłopotanego, z niepoko- jem mruczał coś pod nosem, stukając nerwowo ołówkiem w skrzynie, potem krzyknął ostro do ludzi na pokładzie. — Dobrze, dobrze — odparł z góry pierwszy oficer urażonym tonem. — Po co ten cały po- śpiech? Na to kapitan zaczął mruczeć tak głośno, jak- by w jego wnętrzu co najmniej z dziesięciu lu- dzi gadało jednocześnie ze sobą. — Czy możemy już wstać? — spytała Ra- chela. Kapitan Jonsen odwrócił się żywo: zupełnie zapomniał o ich istnieniu. — Co? 98 — Czy możemy już wstać, proszę pana? — Możecie się wynosić do diabła! — mru- knął pod nosem. Dzieci tego nie słyszały, ale usłyszał oficer na pokładzie. — No, no!! — za- wołał z wyrzutem. — Zgoda! Wstawajcie! Idźcie na pokład! Tę- dy! — Kapitan ze złością podstawił dzieciom drabinkę. Zdumiały się ogromnie, gdy zobaczyły, że szkuner wcale już nie jest na morzu. Stał w cia- snej, malowniczej i przytulnej zatoczce, zacu- mowany do małej, drewnianej przystani, za którą rozciągała się miło wyglądająca, choć brudna wioska o białych, drewnianych dom- kach, nakrytych . dachami z palmowych liści. Wśród bujnej zieleni wznosiła się wieża nie- wielkiego kościoła z piaskowca. Na brzegu kilka starannie ubranych osób przyglądało się przy- gotowaniom do wyładunku statku. Pierwszy oficer kierował pracą załogi. Dzień zapowiadał się upalny. Oficer powitał dzieci wesołym skinieniem głowy, lecz nie zwracał na nie najmniejszej uwagi, bardzo to je dotknęło. Trzeba przyznać, dla sprawiedliwości, że był zajęty. Lecz oto zjawiła się, nie wiadomo skąd, grup- ka najdziwniej w świecie wyglądających mło- dych ludzi. Małgorzatka stwierdziła w duchu, że takich pięknych chłopców nie widziała jeszcze nigdy w życiu. Mieli kształtne, smukłe, zgrabne sylwetki, ubrania wytworne, choć już trochę podniszczone. Lecz przede wszystkim te twa- rze! Piękny owal, oliwkowa cera! Wielkie, ła- godne, orzechowe oczy w czarnej oprawie, kar- minowe usta! Wdzięcząc i mizdrząc się, szcze- biocząc jak" makolągwy w klatce, zeszli na ląd. — Kto to jest? — spytała Emilka kapitana, który właśnie wyjrzał na pokład. — Kto jest kto? — burknął, roztargniony, nawet się nie rozejrzawszy. — Ach, ci? To są wróżki. — No, no!! — krzyknął znów pierwszy ofi- cer, z jeszcze większą dezaprobatą. — Wróżki?! — krzyknęła Emilka zdumiona. Lecz kapitan Jonsen stanął w pąsach. Zrobił się purpurowy od nasady karku aż po pasiastą łysinę na czubku głowy i zaraz odszedł. — To dureń — orzekła Emilka. — Ciekaw jestem, czy zejdziemy na ląd? — spytał Edward. — Lepiej poczekajmy, aż nam pozwolą, prawda, Emilko?'— wtrącił Harry. — Wcale nie wiedziałam, że Anglia tak wy- gląda — powiedziała Rachela — to jest bardzo podobne do Jamajki. — To przecież nie jest Anglia — odparł John — ty głupia! — To musi być Anglia — powiedziała Rache- la. — Przecież jedziemy do Anglii. — Ale jeszcze nie dojechaliśmy — wyjaśnił John -- stanęliśmy tutaj tylko na krótko, jak kiedyś, kiedy przywieziono żółwie. — Lubię się zatrzymywać po drodze — stwierdziła Laura. ..... 100 — A ja nie — powiedziała Rachela. — A ja bardzo lubię — ciągnęła Laura,. — Gdzie poszli ci młodzi panowie? — spytała Małgorzatka pierwszego oficera. — Czy oni tu jeszcze wrócą? — Przyjdą po pieniądze, kiedy sprzedamy towar — odpowiedział oficer. — To oni nie mieszkają na statku? — pytała dalej. — Nie. Najęliśmy ich w Hawanie. — Ale po co? Spojrzał na nią zdumiony. — Jak to, przecież to są te „damy", które wyglądały na pasażerki. Nie przypuszczałaś chyba, że są to prawdziwe damy, co? — A więc to byli przebrani chłopcy! — krzyknęła podniecona Emilka. — Jakież to za- bawne! — Lubię się przebierać — oznajmiła Laura. — A ja nie — powiedziała Rachela. — Uwa- żam, że to jest bardzo dziecinne. — Byłam przekonana, że to naprawdę były damy — przyznała się Emilka. — Załoga tego statku składa się z przyzwoi- tych marynarzy — oświadczył pierwszy oficer nieco ozięble i, jak się człowiek dobrze zasta- nowi, to nawet niezbyt logicznie. — A teraz możecie wyjść na ląd i bawcie się, dobrze. Dzieci zeszły ze statku parami i trzymając się za ręce ruszyły uroczyście na spacer: Laura chciała iść osobno, ale nikt się na to nie zgodził i dzieci wróciły na pokład tak, jak weszły — 101 . w zwartym szyku. Obejrzały wszystko, co było do obejrzenia, nie zwracając niczyjej uwagi, tak im się przynajmniej zdawało. Miały ogromną ochotę zadać mnóstwo pytań. A więc cała ta Santa Lucia była czarującym, starym miasteczkiem, nieco sennym; leżało ono z dala od świata na zachodnim opustoszałym krańcu Kuby, pomiędzy Nombre de Dios i Rio de Puerus, odcięte od otwartego morza całym labiryntem kanałów między rafami i Ławicą Izabeli; po tych kanałach umiały się poruszać tylko przybrzeżne, powolne stateczki. Większe jednostki unikały takich dróg jak zarazy. Od Hawany dzieliły to miasteczko lasy, ciągnące się setkami mil w głąb lądu. Niegdyś małe porty w kanale Guaniguanico prosperowały znakomicie jako bazy piratów, ale czas tej świetności minął. W roku 1823 ame- rykańska eskadra pod dowództwem kapitana Allena przypuściła bohaterski atak na główną kwaterę w zatoce Sejuapo. Po tym ciosie piraci (jakkolwiek wypuszczono ich znacznie później) nigdy się już nie podźwignęli. Po prostu ten za- wód się przeżył. Jak tkactwo domowe. Pienią- dze łatwiej było zrobić w takim mieście jak Ha- wana i połączone to było z mniejszym ryzy- kiem (choć i mniejszym zaszczytem). Tak, to zajęcie dawno przestało się opłacać i nie istnia- łoby od lat, gdyby siła zawodowej tradycji nie zmuszała do wytrwania — zresztą w formie zwyrodniałej i nie przynoszącej już żadnych zy- sków. Santa Lucia i piraci jeszcze istnieli, po- 102 nieważ istnieli zawsze, innej racji nie było. Ta- ka zdobycz jak „Klorynda" trafiała się od wiel- kiego święta. Co rok mniej ziemi orano pod uprawę, co rok więcej pirackich szkunerów gni- ło w portach albo, o hańbo! przechodziło w ręce kupców. Młodzi chłopcy odpływali do Hawany lub do Stanów Zjednoczonych. Dziewczęta zie- wały. Topniała liczba miejscowych dygnitarzy, którym przybywało pychy i ubywało majątku. I tak toczyło się życie w tym miasteczku, za- mieszkałym przez prostaków, którzy zapomnieli o Bożym świecie, skazani na to, że i świat o nich niebawem zapomni. — Chyba nie chciałbym tutaj mieszkać — oświadczył John, gdy powrócili na statek. Przez ten czas ładunek przeniesiono na na- brzeże, gdzie po sjeście zebrała się spora groma- da ludzi; rozprawiali stukając laskami w skrzy- nie. Wkrótce miała się zacząć licytacja. Kapitan Jonsen kręcił się to tu, to tam, właził wszystkim w drogę i wydawał co chwila rozkazy zupełnie ze sobą sprzeczne, czym szczególnie irytował pierwszego oficera. Oficer miał spis inwentarza i nalepiał na skrzyniach, belach i pakach kartki z numerami. Marynarze wznosili prowizorycz- ną estradę — cała rzecz miała odbyć się uro- czyście. ' Tłumu przybywało z każdą chwilą. Ponieważ wszyscy mówili tylko po hiszpańsku, stanowili dla dzieci rodzaj pantomimy — teatr kukiełek zamiast normalnie ruszających się i mówiących ludzi. Odkryły pyszną zabawę: przyglądanie się 103 L cudzoziemcom i zgadywanie, o co im chodzi, bo przecież nawet najprostszych słów nie rozu- miały. Ludzie ci byli poza tym bardzo śmieszni: mie- li ruchy królewskie, ale bez przerwy pluli na ziemię i palili cienkie, czarne cygara, których niebieski dym szedł w górę prosto z ich ogro- mnych kapeluszy jak z kadzielnic. W pewnej chwili powstało zamieszanie, tłum rozstąpił się nagle i załoga szkunera z trudem wniosła na estradę wielką wagę; ciężar jej nie- omal przekraczał siły marynarzy, bo zatoczyli się wszyscy raz w jedną, potem w drugą stronę, zanim ją ustawili na miejscu. Było dużo kobiet w tłumie, raczej starych, tak się dzieciom zdawało. Niektóre były chude i zasuszone jak małpki, lecz przeważały otyłe, a najgrubszą ze wszystkich traktowano z wiel- kim szacunkiem (pewnie dlatego, że miała wą- sy). Była to żona prezesa sądu (sąd składał się tylko z prezesa) — Małżonka Prześwietnego Trybunału Sprawiedliwości Miasta Santa Lucia, by oddać jej pełny tytuł. Miała ona fotel na bie- gunach niesiony przez zezowatego Murzyna, który ustawił go na głównym miejscu tuż przed estradą. Usiadła na fotelu jak na tronie, Murzyn zajął miejsce z tyłu i osłaniał jej głowę fioleto- wą parasolką. Bez trudu każdy mi uwierzy, że owa dama natychmiast stała się dominującym akcentem całego obrazu. Mówiła gromkim basem i nawet wśród pa- 104 nującego zgiełku do wszystkich docierały jej żarty i docinki, których nie szczędziła. Dzieci, swoim zwyczajem, bezceremonialnie przepchały się przez tłum i otoczyły jej tron. Kapitan albo nie znał, albo z jakichś powo- dów udawał, że nie zna hiszpańskiego, i licyta- cję musiał poprowadzić pierwszy oficer, który wobec tego wszedł na estradę i z wielką pewno- ścią siebie zabrał się do rzeczy. Lecz poprowadzić dobrze licytację to wielka sztuka, rzecz równie trudna jak napisać sonet w obcym języku. Trzeba mieć wymowę bez ska- zy, umiejętność rozgrzania słuchaczy, zabawia- nia ich, karcenia, zachęcania, agitowania, aby podbijane coraz wyżej ceny brzmiały jak „Amen" w zgromadzeniu wiernych, klepiących litanię, aby wszyscy zapomnieli, jaka jest war- tość (a nawet natura) przedmiotów licytowa- nych, i z długiego podbijania cen tak byli du- mni, jak mistrz w bilardzie dumny jest z dłu- giej serii ruchów bilardowej kuli. Ten mały wiedeńczyk przeszedł dobrą szkołę, to trzeba przyznać. Mieszkał przez jakiś czas w Walii — kraju najpiękniejszych osiągnięć w sztuce prowadzenia licytacji. Więc w języku walijskim albo angielskim i nawet w swej ro- dzinnej mowie dałby sobie radę wspaniale. Lecz gdy mówił po hiszpańsku, brakowało mu tej odrobiny, która decyduje o panowaniu nad słu- chaczami: pozostali oni zimni, surowi, krytycz- ni i pełni niechęci. Jakby nie dość mu było trudności języko- 105 wych, miał jeszcze przed sobą ową wspaniałą starą damę na tronie, która swymi żartami za- przątała resztę uwagi, na jaką mógłby liczyć u słuchaczy. Wybuchła nawet nieprzyjemna kłótnia, kie- dy położono na wagę trzeci worek kawy. Dzieci były bardzo zgorszone, nigdy jeszcze nie wi- działy, żeby dorośli wymyślali sobie nawzajem tak grubiańsko. Kapitan podjął się ważenia to- warów, miał zaś zwyczaj przy odczytywaniu wagi opierać się o szalę. Był krótkowidzem i w ten sposób lepiej widział cyfry. Ale kupującym się to nie spodobało i nie mieli zamiaru tego ukrywać. Kapitan, upokorzony ich uwagami, zacisnął pięści i zaczął odpowiadać po duńsku. Jeszcze gwałtowniej nawymyślano mu po hiszpańsku. Odsunął się od wagi rozgniewany: jeżeli nie umieją traktować go z większymi względami, to niech sobie sami ważą towar. Lecz któż potrafi być naprawdę zupełnie bez- stronny? Pierwszy oficer twierdził ze złością, że wybór kogoś z obecnych wzbudzi nie mniej- sze obiekcje. Na to w otyłej damie wezbrała siła zdolna ruszyć ziemię z posad i po krótkiej chwili dźwi- gnęła ją na nogi. Dama chwyciła Johna za ra- mię i popchnęła w stronę wagi. Potem w kilku dowcipnych słowach gromko oznajmiła, że ten chłopiec będzie ważył. Publiczność przyjęła propozycję z zadowole- niem, tylko John, gdy zrozumiał, o co chodzi, 106 zaczerwienił się i chciał uciekać. Reszta dzieci skręcała się z zazdrości. — Może ja pomogę? — pisnęła Rachela. • Pierwszy oficer, doprowadzony już do rozpa- czy, dojrzał w tym rozwiązaniu deskę ratunku. Zostawiając Johna, którego uczono, jak ma wa- żyć, zabrał resztę dzieci i poprzebierał je jak na bal maskowy w różne stroje wyciągnięte ze sto- su ubrań. Potem dał im próbki towaru i puścił w tłum. Sprzedaż rozpoczęła się na nowo. Przypominała ona teraz odpust w parafii. Nie brakowało nawet proboszcza, chociaż, gdyby to było w Anglii, byłby na pewno lepiej ogolony (za to mniej sprytny). Należał do nielicznych, którzy kupowali. Dzieci bawiły się doskonale strojąc miny, podskakując, tarmosząc się za tur- bany. Lecz otaczał ich tłum łaciński, nie nor- dycki, i ich wdzięczne igraszki nie bawiły niko- go. Sprzedaż szła jeszcze gorzej. Wyjątkiem była tylko gruba dama. Z chwilą gdy zwróciła uwagę na dzieci (z własnej woli), uczucia jej skupiły się na osobie Edwarda. Przytuliła go do łona jak matka w łzawym me- lodramacie i wąsatymi ustami wycisnęła na je- go policzku trzy grzmiące pocałunki. Edward bronił się i walczył jak w uścisku węża boa. Zresztą potężna ta kobieta zafascyno- wała go rzeczywiście jak prawdziwy wąż boa. Leżał w jej ramionach bezsilny, odrętwiały i bardzo nieszczęśliwy, nie myśląc już o żadnej ucieczce. I tak oto toczyła się licytacja: z jednej strony 107 oficer, na którego tyle zwracano uwagi co na brzęczącą muchę, z drugiej — owa wielka po- stać dowcipkująca bez przerwy, panująca nad wszystkim; od czasu do czasu przypominała so- bie nagle Edwarda, całowała go parę razy jak z dubeltówki i natychmiast zapominała o jego istnieniu; później znów go sobie przypominała i przytulała czule do piersi; raz upuściła na ziemię swoje sole trzeźwiące i o mały włos nie upuściła chłopca; to znów obróciła się w krześle, by rzucić w tłum jakieś żartobliwe powiedzon- ko. Doprowadzała pierwszego oficera do roz- paczy. Widział, jak sztuka po sztuce idzie za dziesiątą część ceny, a chwilami w ogóle bra- kuje amatorów. Kapitan Jonsen miał własny pogląd na sy- tuację i postanowił podnieść temperaturę ze- brania, która spadła poniżej zera. Wszedł na pokład i przyrządził kilkadziesiąt litrów trunku, który w kołach znawców cieszy się nazwą „krew wisielca" (mieszanina rumu, dżinu, bran- dy i porteru). Wygląda to niewinnie, jak piwo, smak ma orzeźwiający, lecz raczej podnieca pragnienie, niż gasi, i tym sposobem, gdy już dokona — jeśli można się tak wyrazić — pier- wszego wyłomu, szybko zdobywa całą fortecę. Rozlał napój do kubków, oznajmił, że jest to słynny angielski kordiał, i kazał dzieciom za- nieść w tłum. Obudziły teraz o wiele większe zainteresowanie niż wówczas, gdy roznosiły próbki maranty. Natychmiast to odczuły i u- 108 szczęśliwionę uwijały się żwawo dostarczając ponętnej trucizny każdemu, kto jej zapragnął'. Jego zastępca, widząc, co się dzieje, otarł usta gestem rozpaczy. — Och, co za dureń! — ję- knął. Lecz kapitan był bardzo zadowolony z sie- bie, zacierał ręce, uśmiechał się i mrugał poro- zumiewawczo. — To ich trochę ożywi, co? — Poczekamy; a zobaczymy. — Była to jedy- na odpowiedź, na jaką mógł się zdobyć pierwszy oficer. Powtórzył: — Poczekamy, a zobaczymy. — Spójrz tylko na Edwarda — powiedziała Emilka do Małgorzatki. — Jakież to wstrętne. I tak było w istocie. Po pierwszym kubku se- niora zrobiła się jeszcze serdeczniejsza. Edward, jak zahipnotyzowany, uległ całkowicie jej wła- dzy.- Siedział na kolanach damy i wpatrywał się w jej małe, czarne oczka swoimi wielkimi, brązowymi oczami, przysłoniętymi mgłą uczu- cia. Unikał jej wąsów, to prawda, lecz pocałun- ki składane na jej policzku były zupełnie szcze- re. Wszystko to, rzecz jasna, bez możliwości za- mienienia choćby jednego słowa — wyłącznie działanie instynktu. „Wyganiaj diabła widła- mi..." — chętnie by się chwyciło za widły w tym wypadku... Serwowany trunek wpłynął na tłum dokład- nie tak, jak to przewidział pierwszy oficer. Za- miast zachęcić do kupna, odwrócił resztę uwagi od licytacji. Zrozpaczony oficer opuścił estradę, rezygnując z dalszych wysiłków. Zebrani roz- bili się teraz na małe grupy, w których dysku- 109 towano i rozprawiano o różnych sprawach, zu- pełnie jak w kawiarni. Oficer powrócił na sta- tek i zamknął się w kabinie. Niech sobie kapitan Jonsen sam pije piwo, którego nawarzył! Niestety, trudno sobie wyobrazić gorszego gospodarza. Kapitan zupełnie nie rozumiał tłu- mu i nie potrafił nad nim panować. Wymyślił tylko jedno: dalszy poczęstunek. Dzieci były całkowicie pochłonięte widowi- skiem; usposobienie tych ludzi w miarę picia ulegało przemianie, czuło się, że coś tu pęka, topnieje jak lód. Pamiętajmy też, że była to dla dzieci pantomima, a nie rozumiejąc ani słowa widziały wszystko z większą ostrością. Odnosiło się wrażenie, jakby cały ten tłum był zanurzony w wodzie, która coś w nim wy- zwalała i rozpuszczała nie naruszając zasadni- czej jego struktury. Zmienił się ton głosów, zaczęto mówić wolniej, ruchy stały się spokoj- niejsze i jakby staranniejsze... można było po- myśleć, że udają jak w teatrze. Rozmowy, z których każda jeszcze niedawno miała swój początek i koniec, przeszły w bezładny bełkot, kobiety wybuchały głośnym śmiechem. Jakiś, starszy pan, w niezwykle dystyngowa- nym stroju, wyciągnął się jak długi na brudnej ziemi, schował głowę w cieniu fotela grubej damy, nakrył sobie twarz chusteczką i zasnął. Pies kręcił się w tym tłumie machając ogonem, ale nikt go nie kopnął. Wreszcie znalazł na zie- mi śpiącego jegomościa i wykorzystując rzadką okazję zaczął namiętnie lizać jego ucho. 110 Gruba dama zasnęła również, przechylona na bok w swym fotelu, i byłaby może nawet z niego spadła, gdyby jej Murzyn nie podparł. Edward zlazł z jej kolan i zawstydzony przyłączył się do reszty dzieci. Żadne nie chciało się do niego odezwać. Jonsen patrzył wkoło zakłopotany. Dlaczego Otto przerwał licytację właśnie teraz, gdy tłum był w doskonałym nastroju? Pewnie miał swoje powody. Trudno go czasem zrozumieć, ale to niegłupi człowiek. Rzecz w tym, jeśli chodzi o kapitana, że on sam miał bardzo słabą głowę i niezwykle rzad- ko sięgał po alkohol, stąd też subtelniejszy as- pekt skutków picia był mu nie znany. Przechadzał się po zakurzonych deskach przystani, człapiąc jak zwykle pantoflami, gło- wę zwiesił smętnie i raz po raz zaciskał po swo- jemu pięści, a nawet pojękiwał. Gdy podszedł do niego proboszcz i wyraził chęć zakupienia za pewną cenę wszystkiego, co pozostało nie sprzedane, Jonsen potrząsnął głową, nie prze- rywając człapania. Było w tym widowisku coś z sennego kosz- maru, który przykuwał uwagę dzieci, a jedno- cześnie budził pewien lęk. Wreszcie Małgorzat- ka walcząc z sobą powiedziała: — Chodźmy na statek. Poszły więc wszystkie, a czując nawet tam brak opieki, zeszły do ładowni, która wydała im 111 się najbezpieczniejszym schronieniem, ponie- waż raz już tam spały. Siedziały na podłodze bezczynnie, w milczeniu, wciąż jeszcze trochę przestraszone, wreszcie nuda pokonała w nich uczucie lęku. — Och, jaka szkoda, że nie zabrałam pudełka z farbami — odezwała się Emilka z westchnie- niem tak głębokim, jakby szło z pięt. Tejże nocy, gdy wszystkie ułożyły się na swo- ich posłaniach, ujrzały nagle — już w półśnie — latarkę kołyszącą się w otwartym luku. Latarkę trzymał Jose, ten mały, podobny do małpy ma- rynarz (uznały go już za najsympatyczniejszego z całej załogi). Uśmiechnął się przyjaźnie i ki- wał na nich ręką. Emilka była tak śpiąca, że nie mogła się już ruszyć, tak samo jak Laura i Rachela; więc tyl- ko Małgorzatka, Edward i John wyszli na po- kład. Było dziwnie cicho. Na pokładzie ani żywej duszy, poza Josem. W jasnym blasku gwiazd miasteczko wyglądało niezwykle pięknie i sły- chać było muzykę w jednym z tych wielkich domów w pobliżu kościoła. Zeszli na ląd i Jose zaprowadził dzieci do owego domu; zbliżył się na palcach do okna i dał im znak, by podeszli. , Gdy, .światło padło na jego twarz, ujrzeli, że 112 zmienił się do niepoznania; tak na niego po- działał widok wnętrza, tonącego w przepychu. Dzieci wspięły się na palce, by dosięgnąć okien, i znieruchomiały, nie zważając na ukłu- cia szalejących moskitów. Widok był istotnie wspaniały. Był to dom prezesa sądu, który wydał kolację na cześć ka- pitana Jonsena i jego pierwszego oficera. Pre- zes sądu siedział na honorowym miejscu, w mundurze, sztywny, ale jeszcze nie tak sztywny jak jego krótko przystrzyżona bródka. Miał w sobie ten rodzaj godności, która idzie w parze z rezerwą i milczeniem, i z lękiem zwierzyny czującej myśliwych. Zupełnym jego przeciwieństwem była małżonka (ta sama gru- ba dama, która się tak zajęła Edwardem), o wie- le bardziej od niego imponująca nie dostojeń- stwem, lecz świadomym lekceważeniem wszel- kich form. I rzeczywiście efekt jej niezliczonych żartów, powiedzonek i dykteryjek w dużym stopniu po- legał na tym, że się całkowicie kłóciły z uroczy- stą atmosferą otoczenia. W chwili gdy dzieci stanęły pod oknem, za- pewne mówiła o rozmiarach swego brzucha, gdyż chwyciła nagle nieśmiałą dłoń oficera i zmusiła go, by, chcąc czy nie chcąc, własno- ręcznie sprawdził jej słowa. Małżonek udawał, że niczego nie widzi i nie słyszy; podobnie za- chowywała się służba. Proszę, jak wielką damą była ta pani! Lecz nie ona przykuwała uwagę Josego, tylko 113 to, co stało na stole. Widok był naprawdę impo- • nujący: była tam zupa pomidorowa, olbrzymia langusta obok ślimaków i raków, kraby lądowe, smażone kurczęta z ryżem, młody indyk i com- ber koźlęcia, dzika kaczka, stek wołowy, wie- przowina, dzikie gołąbki, słodkie ziemniaki, yuka, wino, galareta i krem. Takie jedzenie zabiera dużo czasu. Kapitan Jonsen i pani domu wyglądali na pa- rę przyjaciół: on na coś nalegał, ona bez cienia niechęci słuchała go z pobłażliwą miną. O czym rozmawiali, tego dzieci naturalnie nie mogły słyszeć. A mowa była właśnie o nich: kapitan próbował nakłonić panią domu, by mu pora- dziła, w jaki sposób mógłby się pozbyć najzu- pełniej niespodziewanej roli niańki. Najrozsąd- niej jego zdaniem byłoby zostawić to przed- szkole pod jej opieką w Santa Lucia. Lecz ona umiała pozbyć się natręta i dopiero po bankiecie kapitan uprzytomnił sobie, że wcale sprawy nie załatwił. Lecz jeszcze przed końcem kolacji i rozpo- częciem tańców dzieci poczuły się zmęczone tym widowiskiem. Jose wycofał się na palcach i poprowadził całą gromadkę bocznymi uliczka- mi w stronę doków. Tam znaleźli się przed ja- kimiś tajemniczymi drzwiami z Murzynem na warcie, który zresztą nie próbował nawet ich zatrzymać, i po schodach weszli na górę do du- żej sali na najwyższym piętrze. Zaduch tu panował tak gęsty, że aż trudno się było poruszać. Tłum Murzynów i kilku dość 114 podejrzanych białych, wśród których rozpozna- li załogę szkunera. W przeciwległym kącie izby wznosiła się najprostsza, jaką sobie można wy- obrazić, estrada, na niej stała kołyska, przed nią chwiała się na sznurku wielka gwiazda. Mieli tu odegrać jasełka, trochę przedwcześnie, jeśli się zważy porę roku. Prezes sądu podejmo- wał kolacją kapitana-pirata i jego pierwszego oficera, zaś proboszcz na cześć załogi pirackiej dawał przedstawienie jasełek. Jasełka z żywymi bydlętami! Całe audytorium przyszło o godzinę wcześ- niej, żeby zobaczyć wejście krowy. Dzieci przy- były właśnie na tę chwilę. Pomieszczenie znajdowało się na poddaszu spichrza, który — wskutek kaprysu czyjejś próżności — został zbudowany w stylu angiel- skim, czyli miał kilka pięter i niezwykłych roz- miarów drzwi, prowadzące do nikąd. Wystawa- ła z nich belka z dźwigiem, który musiał nie- gdyś wciągać na poddasze większą ilość koszy z marantą i złotym piaskiem. Był nieczynny od dawna, jak wiele innych dźwigów w Santa Lu- cia. Lecz dzisiaj przerzucono przez jego blok zu- pełnie nową linę. Przewiązano pod brzuchem starą krowę proboszcza i pomimo jej protestów zaczęto wciągać zwierzę na górę. Małgorzatka i Edward nieśmiało przystanęli na szczycie schodów, lecz John pochylił głowę i przepchał się jak kret przez zwarty tłum lu- dzi aż do owych ogromnych drzwi. Tam przy- 115 L • stanął i spojrzał w dół. Zobaczył. w ciemno- ściach krowę bezradnie kołyszącą się w powie- trzu już na wysokości progu; jakiś Murzyn kar- kołomnie wychylony usiłował złapać bydlę za ogon i wciągnąć do środka. John, pochłonięty tym widokiem, wychylił się za daleko. Stracił równowagę i runął z wy- sokości czterdziestu stóp prosto na głowę. Jose krzyknął z przerażenia, wskoczył na grzbiet krowy i natychmiast znalazł się na do- le — spuszczono go na grzbiecie krowy, jakby już wówczas znano tę sztuczkę z filmu! Musiało to wyglądać bardzo śmiesznie. Lecz co się dzia- ło w tym czasie w sercu Josego — trudno po- wiedzieć. Nieczęsto stary marynarz ponosi tego rodzaju odpowiedzialność. Prawdopodob- nie tym mocniej ją odczuł. Na dole nikt z tłumu nie próbował dotknąć leżącego, zanim Jose nie wyląduje na dole. Odsunęli się, aby mógł dob- rze obejrzeć ciało. Potrząsnął je, zbadał, lecz tylko po to, aby stwierdzić, że chłopak skręcił kark. Małgorzatka i Edward nie wiedzieli jednak dokładnie, co się stało z Johnem, ponieważ nie widzieli momentu katastrofy. Nic dziwnego, że poczuli się w przykry sposób zaskoczeni, gdy zjawiło się dwóch marynarzy ze szkunera, aby zabrać dzieci na statek. Chciały zapytać, gdzie jest John, lecz jeszcze więcej były ciekawe, gdzie jest Jose i dlaczego nie wolno im pozo-. stać na przedstawieniu. Nie mogąc niestety o nic zapytać posłusznie wróciły na statek. 116 Wchodząc na pokład usłyszały nagle potężny huk, jak wystrzał z armaty. Odwróciły się i oto ponad cichym, lśniącym srebrzyście miastecz- kiem, ponad wzgórzami i palmowym gajem ujrzały pędzącą ze straszliwą szybkością ol- brzymią kulę ognia. Leciała nisko nad ziemią i zupełnie niedaleko od nich, tuż za kościołem. Ciągnęła za sobą smugę światła jaskrawonie- bieskiego, zielonego i purpurowego. Zawisła na chwilę nieruchomo, a potem pękła i napełniła powietrze ostrym zapachem siarki. Przerazili się tym wszyscy, marynarze jeszcze więcej niż dzieci, i szybko pobiegli na pokład. Nad ranem Edward zawołał nagle przez sen Emilkę. Zbudziła się: — Co ci jest? — Czy to jest pułapka na krowy? — spytał z niepokojem. Oczy miał zamknięte. — O co ci chodzi? O czym ty mówisz? Nie odpowiedział, więc zbudziła go — przy- najmniej tak jej się zdawało. — Chciałem tylko sprawdzić, „czy ty jesteś naprawdę ta Zomfanelia, która łapie krowy — wyjaśnił uprzejmie i natychmiast znów zasnął. Rano dzieci śmiało mogły uważać za sen wszystko, co działo się poprzedniego wieczoru, gdyby nie jedna dziwna rzecz — puste łóżko Johna. A jednak wszystkie, jakby złączone porozu- mieniem bez słów, powstrzymały się od ko- mentowania jego nieobecności. Żadne z nich nie 117 zwróciło się do Małgorzatki po wyjaśnienie. Małgorzatka zaś milczała. Ani wówczas, ani też nigdy potem nie wspomniano jego imienia. I nawet gdybyś znał te dzieci bardzo blisko, nigdy nie domyśliłbyś się po nich, że John kie- dykolwiek istniał na świecie. Jedynym wrogiem dzieci na pokładzie szku- nera (który wreszcie wyszedł w morze) była duża, biała świnia (bo był tam również mały, czarny prosiak). Świnia ta odznaczała się ogromnym niezde- cydowaniem. Nigdy nie potrafiła wybrać sobie miejsca na leżenie, lecz chętnie godziła się z cu- dzym wyborem: gdzie byś sięnie rozłożył, zja- wiała się natychmiast i uważając to miejsce za najlepsze spychała cię ryjem na bok. Jeśli weź- mie się pod uwagę, jak trudno o kawałek cienia na pokładzie w czasie ciszy albo o suchy kąt, gdy wieje wiatr, to każdy przyzna, że było to stworzenie piekielnie nieznośne. Człowiek, gdy leży na plecach, staje się zupełnie bezradny wobec dużych świń. Mały, czarny prosiak też był dokuczliwy, lecz tylko z nadmiaru przyjacielskich uczuć. Nie lu- bił być bez towarzystwa, co gorzej — nie uzna- wał leżenia na materii nie ożywionej, gdy mógł znaleźć posłanie w postaci czyjegoś żywego ciała. 118 Na północnym wybrzeżu przylądka San An- tonio łódź może dobić do brzegu, jeśli się wy- patrzy odpowiednie miejsce. Wystarczy potem przedrzeć się przez gęstwinę krzaków i wycho- dzi się na otwarte pole, za którym wśród kora- lowych skał w gąszczu zarośli biją dwa źródła: położone bardziej na północ jest lepsze. Gdy pewnego ranka szkuner znalazł się w pa- sie ciszy na wysokości Mangrove Keys, kapitan Jonsen wyprawił szalupę na ląd po wodę. Panował niezwykły upał. Liny na statku zwi- sały jak martwe węże, ciężkie żagle przypomi- nały źle wyrzeźbione draperie. Żelazo stojaków tentowych parzyło rękę przy niebacznym do- tknięciu, zostawiając na skórze bąble. Na nie osłoniętych odcinkach pokładu roztopiona smo- ła wyciekała spomiędzy szczelin. Dzieci, ciężko dysząc, leżały na małym skrawku cienia, czar- ny wieprzak kręcił się piszcząc niespokojnie, póki nie znalazł sobie czyjegoś brzuszka, by się do niego wygodnie przytulić. Wielka, biała świnia jeszcze ich nie odna- lazła. Z cichego wybrzeża dochodził od 'czasu do czasu odgłos strzału. To marynarze strzelali do gołębi. Morze było gładkie jak rozlana rtęć i tak nieruchome, że trudno było powiedzieć, gdzie się kończy brzeg i zaczyna jego odbicie w wo- dzie, póki tego cudownego zjawiska nie zni- szczył płynący pelikan. Załoga, zebrana pod na- miotem, naprawiała żagle z niedoścignioną po- wolnością. Byli tu wszyscy z wyjątkiem jedne- 119 go Murzyna, który siadł okrakiem na bukszpry- cie i zachwycał się własnym odbiciem w zwier- ciadle wody. Odblask słońca migotał na jego barkach; w takim świetle nawet Murzyn nie może być czarny. Emilka bardzo źle się czuła bez Johna, tęskni- ła za nim. Za to mały, czarny wieprzak po- chrząkiwał z wielkim zadowoleniem, wetkną- wszy ufnie ryj pod pachę dziewczynki. Gdy szalupa wróciła, okazało się, że zdobycz składa- ła się nie tylko z gołębi i krabów lądowych. Ja- kiemuś samotnemu rybakowi ukradziono kozę. Właśnie w momencie, gdy marynarze wdra- pywali się na pokład, wielka, biała świnia od- nalazła całe towarzystwo i gotowała się do ata- ku. Lecz w tej samej chwili koza skoczyła wprost z burty i na nic się nie oglądając, z po- chylonymi rogami, rzuciła się w bój. Świnia otrzymała taki cios pod żebra, że aż jej dech zaparło. Zaczęła się walka. Koza nacierała, świnia z kwikiem odpychała ją. Cofała się przed nie- przyjacielem, rycząc jak zarzynana, lecz wy- starczyło, że odwrócił się na chwilę, by znów ruszyła do natarcia. Koza jak biblijny prorok — z rozwianą brodą, z oczami nabiegłymi krwią — skakała to naprzód, to w tył, szukając rozbie- gu: ogon jej drgał jak u jagnięcia, gdy ssie mat kę. Ale miejsca na rozbieg po każdym natarciu było mniej. Przeciwnik ją osaczał. Nagle świnia kwicząc przeraźliwie (pewniej zaskoczona własną odwagą) rzuciła się naprzód! 120 i przyparła kozę do windy kotwicznej, gdzie przez dłuższą chwilę mogła gryźć, kopać i de- ptać swoją ofiarę. Koza, którą w końcu odprowadzono do jej pomieszczenia, była kozą bardzo utemperowaną i doświadczoną; postanowiono kochać ją zawsze za to, że z bohaterską odwagą sprawiła despo- tycznej świni tęgie lanie. Trzeba przyznać, że owa świnia była zdolna do uczuć całkiem ludzkich. Tego samego popo- łudnia, leżąc na pokładzie, jadła banana. Nad nią kołysała się na linie małpa. Na widok bana- na rozkołysała się mocniej i w pewnej chwili wyrwała go świni spomiędzy zębów. Nikt nigdy nie przypuszczałby, że nieruchomy świński ryj może wyrazić tyle zdumienia, przerażenia i bu- dzącego litość żalu. Rozdział piąty Gdy Przeznaczenie wbije pierwszy gwóźdź do trumny tyrana, to zazwyczaj szybko wbija rów- nież ostatni. Już następnego ranka szkuner zła- pał lekki powiew wiatru w żagle i ruszył z mar- twego punktu. Pierwszy oficer stojąc u steru przenosił ciężar ciała z nogi na nogę owym ryt- micznym ruchem, który podobno pomaga wy- czuć najmniejsze drgania statku. Edward na dachu kabiny uczył psa kapitana prosić na dwóch łapach. Oficer krzyknął, aby się uczepił czegokolwiek. — Dlaczego? — spytał Edward. — Trzymaj się! — krzyknął znów oficer i szybkim obrotem koła sterowego udało mu się skierować statek pod wiatr. Dzięki temu nad- chodzący szkwał chwycił statek od dziobu i nie zmiótł wszystkiego z pokładu. Edward przy- warł do świetlika, skaczący na dachu kabiny terier z przerażenia ześliznął się na pokład, tam dostał kopniaka od przebiegającego marynarza, i wpadł przez otwarte drzwi do kambuza. Go- rzej było z biedną wielką świnią, zażywającą o tym czasie świeżego powietrza na pokładzie. Wyleciała za burtę i zniknęła w wodzie po stro- nie nawietrznej wysuwając jeszcze kilka razy na powierzchnię swój ryj. Bóg, który dla prze- strogi zesłał małpę i kozę, zażądał teraz jej du- 122 szy. Za burtę wyleciało również kilka klatek z drobiem, trzy świeżo uprane koszule i — co najdziwniejsze — kowadło! Z kajuty wychyliła się rozczochrana ruda głowa kapitana. Sklął oficera, jak chłopca, któ- ry przewrócił wózek z jabłkami. W końcu wy- szedł na pokład w szarych wełnianych skarpe- tach, z tyłu wisiały mu szelki. — Wracaj pan do kajuty — warknął pier- wszy oficer z wściekłością. — Dam sobie sam radę. Kapitan nawet go nie słuchał. Tak jak stał, w skarpetkach, wziął z jego rąk koło sterowe. Oficerowi twarz poczerwieniała jak wypalona cegła; ruszył parę kroków przed siebie, potem zawrócił, wreszcie zszedł na dół i zamknął się w swojej kajucie. W chwilę później wiatr wzbił na morzu parę potężnych bałwanów; potem zdmuchnął im pie- niste czuby i wygładził z powrotem powie- rzchnię wody, zupełnie czarną, jeśli nie liczyć pojedynczych bryzgów opalizującej, białej pia- ny- — Przynieść mi buty! — ryknął kapitan na Edwarda. Edward szybko zbiegł po trapie. Wielka to chwila w życiu człowieka — pierwszy rozkaz na morzu. Zwłaszcza gdy jest dyktowany w momencie krytycznym. Zjawił się z butem w każdej ręce, a nagły przechył statku rzucił go do stóp kapitana - Nigdy nie noś rzeczy 123 w obydwóch rękach naraz — powiedział kapi- tan z miłym uśmiechem. —Dlaczego? — spytał Edward. — Jedną rękę musisz mieć wolną do przy- trzymania się. Nastąpiła chwila milczenia. — Któregoś dnia nauczę cię trzech Naczel- nych Reguł Życia. — Potrząsał głową w zamy-, śleniu. — Są bardzo mądre. Ale jeszcze nie te- raz. Jesteś za młody. — Dlaczego? — spytał Edward. — A kiedy nie będę już za młody? Kapitan namyślał się, powtarzając w duchu owe reguły. — Kiedy już będziesz wiedział, która strona jest nawietrzna, a która zawietrzna. Wtedy na- uczę ciebie pierwszej reguły. Edward odszedł, zdecydowany jak najprę- dzej stać się godnym wtajemniczenia. Gdy minęły najgorsze chwile, lekko przechy- lony na bok szkuner, wykorzystując szkwał, pę- dził jak koń wyścigowy. Załoga była w dosko-c nałych humorach, żartowano sobie z cieśli, który rzucił swoje kowadło tonącej świni zamiast ko-c ła ratunkowego. Dzieci również były w znakomitych humo-c rach. Z nieśmiałości, która ich krępowała, nie zostało już ani śladu. Na przechylonym szkune- rze wilgotny pokład był znakomitą ślizgawką, po której, uszczęśliwione, przez pół godziny zjeżdżały na tyłku od nawietrznej do zawie- trznej, krzycząc głośno z radości; zjeżdżały z burty nawietrznej, gdzie było mokro, czepiając się wszystkiego po drodze właziły z powrotem na górę i tak w kółko. Przez te pół godziny Jonsen przy sterze nie odezwał się ani słowem. Lecz w końcu wzbie- rająca w nim irytacja wybuchła: — Hej tam! Spokój!! Dzieci spojrzały na niego zdumione i zawie- dzione. W stosunkach dzieci z dorosłymi okres po- między zawarciem znajomości a pierwszą naga- ną można porównać do okresu niewinności w Raju. Z chwilą udzielenia pierwszej nagany niewinność ta zostaje na zawsze utracona. I tego właśnie dokonał Jonsen swoją uwagą. Lecz to mu nie wystarczyło, wściekłość w nim wrzała. — Przestać tam! Przestać, do diabła, mó- wię!!! Dzieci oczywiście już dawno przestały. Cóż za bezsens — kapitan nagle uprzytomnił sobie — co za potworność. Nie wiadomo skąd kręci mu się na pokładzie kupa dzieciaków. — Jak podrzecie portki, to kto zreperuje, co? — zaryczał — Może ja?! Lieber Gott! Co wy sobie myślicie, że kto ja jestem, co? A ten statek, to co? Co to jest dla was? A my wszyscy po co tu jesteśmy, co? Żeby wam reperować podarte portki? Tak? Łatać... im... podarte... portki! Zamilkł na chwilę, a dzieci stały jak rażone gromem. 124 125 Lecz kapitan jeszcze nie skończył. — Skąd ja wam wezmę nowe, co? — zapytał głosem, w którym bulgotała wściekłość. Potem dodał obraźliwie i grubiańsko: — A nie pozwo- lę kręcić się po statku bez majtek, zrozumiano? Czerwone ze wstydu, dzieci cofnęły się i zni- kły w ładowni na dziobie. Po prostu trudno im było uwierzyć, że tak okropne uwagi mogą wyjść z ludzkich ust. Nadrabiały miną, rozma- wiały ze sobą głośno, nienaturalnie i radość ich prysła na resztę dnia. W taki oto sposób pojawiło się w ich umy- słach maleńkie, jak karzełek, podejrzenie, że może nie wszystko jest tu w porządku, że być może, obecność ich na statku wcale nie jest po- żądana. Przez pewien czas zachowanie ich zdra- dzało fatalne samopoczucie nieproszonych go- ści. Również i po południu Jonsen stał przy ste- rze, nie odzywał się ani słowem i minę miał prawdziwie żałosną. Tymczasem pierwszy ofi- cer ogolił się i włożył najlepsze swoje cywilne ubranie, jakby zamierzał wyjść na ląd. Pod- szedł do dzieci niby zwykły pasażer i udając, że nie widzi kapitana, wdał się z nimi w roz- mowę. — Jeśli nie jestem zdolny do prowadzenia statku przy złej pogodzie, to nie jestem zdolny i przy dobrej — mruczał nie zwracając uwagi na kapitana. — Niech sobie kręci kołem stero- wym dzień i noc, ja go nie wyręczę. Kapitan również udawał, że nie dostrzega 126 swego oficera, a minę miał taką, jakby posta- nowił tkwić przy sterze do dnia Sądu Ostatecz- nego. — Gdyby to on był przy sterze, kiedy ude- rzył szkwał — mówił pierwszy oficer półgło- sem, lecz z jadowitą złośliwością — to byłoby już po statku. Nie umie się zorientować w po- rę. Jak niemowlę. Nie ma oka do tych rzeczy. Doskonale wie o tym i dlatego taki zły. Dzieci słuchały go w milczeniu. Widok doro- słego, który ujawnia publicznie swoje uczu- cia — zamiast zachować spokój olimpijskiego bóstwa — napełniał je głębokim Wstydem. W przeciwieństwie do tych, co pragną być świadkami Przemienienia Pańskiego, miały ochotę znaleźć się w owej chwili jak najdalej od tego statku. Oficer jednak zupełnie nie za- uważył ich zmieszania, pochłonięty własnymi sprawami nie widział, że unikają go wzrokiem. — Patrzcie! Parowiec! — krzyknęła Małgo- rzatka tonem uradowanym (grubo przesadzając z tą radością). Oficer rzucił groźne spojrzenie w tę stronę. — Ach, te parowce! Doprowadzą nas pewne- go dnia do ruiny — powiedział. — Z każdym rokiem coraz ich więcej. Tylko patrzeć, jak zro- bią z nich okręty wojenne, a wtedy co będzie z nami? I bez tych parowców czasy są dość ciężkie. Mówił to z miną roztargnioną, jak gdyby prawdziwym jego zmartwieniem było nie to, co 127 mówił, lecz to, o czym w tej chwili myślał. Mi- mo roztargnienia zapytał: — Czy opowiadano wam kiedyś, co się stało, gdy pierwszy parowiec pojawił się w zatoce Pa- ria? — Nie. A co się stało? — spytała Małgorzat- ka udając ciekawość z taką przesadą, jakiej nie domagają się nawet najlepsze maniery. — Parowiec ten został zbudowany w Clyde i wyprawiony w te strony. W tamtych czasach nikt nie wyobrażał sobie, że parowiec może służyć do podróży przez ocean. Towarzystwo okrętowe chciało urządzić coś w rodzaju rekla- mowej przejażdżki. A więc zaproszono na pier- wszy rejs tego statku wszystkich dygnitarzy: członków rady miejskiej w Trynidadzie, guber- natora z całym jego sztabem i biskupa. I to wła- śnie biskup zrobił ten kawał. Tu urwał, żeby sprawdzić kątem oka, jakie też wrażenie robi jego opowieść na kapitanie. — Co zrobił biskup? — Zatopił go. — To dlaczego pozwolili mu sterować? — spytał Edward. — Edward! Jak możesz wyrażać się w ten sposób o biskupie — zgromiła go Rachela. — Biskup zatopił nie parowiec, lecz Bogu du- cha winny mały statek piracki, który lawiro- wał przy północnym wietrze, by dostać się do Boca Grandę. — No to bardzo dobrze zrobił — zauważył Edward. — Jak mu się to udało? 128 — Wszyscy się pochorowali. Byli na parowcu po raz pierwszy w życiu, a parowiec kołysze się przecież zupełnie inaczej niż każdy przyzwoity żaglowiec. Nie było na pokładzie nikogo z wy- jątkiem tego właśnie biskupa, który czuł się do- skonale. Biedny pirat przeciął mu drogę i co zobaczył? Statek, który idzie ostro do wiatru, ale bez żagli, bucha dymem na śródokręciu i z piekielnym łoskotem burzy wodę jak wielo- ryb, kiedy chce wypędzić sobie pchłę z ucha! A gdy biedny pirat zobaczył jeszcze na pokła- dzie starego biskupa w chmurze dymu, to wy- rzucił swój szkuner na brzeg i uciekł do lasu. Nigdy już nie powrócił na morze, nigdy! Zaczął hodować orzechy kokosowe. W czasie lądowa- nia jakiś biedaczyna z jego załogi tak się spie- szył, że złamał nogę. Ci z parowca znaleźli go na brzegu. Na widok biskupa, zaczął krzyczeć, że to diabeł nadchodzi! — Ooo! — jęknęła Rachela, przejęta oburze- niem. — Też dureń! — zauważył Edward. — Wcale bym tak nie powiedział — rzekł pierwszy oficer. — Niewiele się mylił. Parowce i Kościół są od dawna naszymi wrogami. Tak jest... Tu para, tu kazanie... Parowce kopcą, księża grzmią z ambony... Tak, to zabawne — i tu urwał, zaintrygowany nagle tym, co sam powiedział. — Cóż mogą mieć ze sobą wspólne- go — parowce i Kościół? Zdawałoby się, że nic, prawda? Że powinny żyć ze sobą jak pies z ko- tem. Ale gdzie tam. Trzymają się razem jak 129 złodzieje... tak, jak para złodziei. Inaczej jest dziś niż za czasów pastora Audaina. — A kto to jest pastor Audain? — spytała Małgorzatka. — To był bardzo porządny pastor. Był pro- boszczem w Roseau, ale już bardzo dawno te- mu. — Hej, Otto! Weź ode mnie ster — mruknął kapitan. — Chcę trochę odpocząć. — Nawet nie pamiętam, kiedy to było — ciągnął Otto głośno, nienaturalnie, ale już tro- chę weselej. — Może ze czterdzieści lat temu, może więcej. I zaczął im opowiadać o słynnym pastorze z Roseau, który według świadectwa współczes- nych był najwspanialszym kaznodzieją swych czasów, człowiekiem o pięknej, wytwornej pre- zencji i pełnym godności, posiadającym — dla uzupełnienia szczupłych dochodów z parafii — mały statek kaperski. — Hej, Otto! — zawołał Jonsen. Lecz pierwszy oficer miał jeszcze w zapasie długą opowieść o niefortunnych przygodach pa- stora z Roseau; jak to jego szkuner (szmuglują- cy Murzynów do Gwadelupy) został napadnięty przez innego kapra z Nevis; jak pastor udał się do Nevis, przybił tam na drzwiach sądu kartę z nazwiskiem swego konkurenta i przez trzy dni czekał z nabitym pistoletem przy drzwiach, licząc na to, że zelżony przeciwnik zjawi się, żeby go wyzwać. — Na pojedynek? — spytał Harry. 130 — Przecież powiedział pan, że to była osoba duchowna — zauważyła Emilka. Lecz okazało się, że w życiu tego kapłana po- jedynki nie były rzadkością. Miał ich w sumie trzynaście, powiedział Otto, a pewnego razu, czekając, aż sekundanci ponownie nabiją pisto- lety, podszedł do swego przeciwnika i zapropo- nował: „A może w tej przerwie coś dla zabicia czasu, mój panie?" — i grzmotnął go pięścią w szczękę. Tym razem jednak wróg stchórzył. Wobec tego pastor sprawił sobie nowy szkuner i sam nim dowodził, oczywiście tylko w dni powsze- dnie. Pierwszą jego ofiarą miał być niewinnie wyglądający hiszpański frachtowiec, który nie- spodziewanie odsłonił zamaskowaną baterię czternastu dział. Tym razem pastor musiał się poddać. Załogę wybito do nogi, z wyjątkiem pastora i cieśli, który przesiedział całą noc za beczką z wodą. — Nie rozumiem jednej rzeczy — powiedzia- ła Małgorzatka — czy to był pirat? — Ależ oczywiście — odparł Otto. — No to dlaczego mówił pan, że był pasto- rem? — nastawała Emilka. Otto zdziwił się tak samo jak ona. — Czyż nie był proboszczem w Roseau? I magistrem świę- tej teologii? Pozostał proboszczem jeszcze przez długi czas, aż dopóki nowy gubernator, za pod- szeptem oszczerców, nie zmusił go do rezygna- cji. Był najlepszym kaznodzieją na Kubie i na 131 pewno byłby został biskupem, gdyby nie fałszywe oskarżenie. — Otto! — zawołał kapitan pojednawczym tonem. — Chodź tu! Chcę z tobą pomówić. Lecz Otto, zupełnie już głuchy i bardzo uradowany, miał jeszcze w zapasie wiele przygód Audaina: jak został kupcem, popłynął z ładunkiem zboża na San Domingo i tam się osiedlił; jak Wyzwał na pojedynek dwóch czarnych generałów i obydwóch postrzelił; Christophe groził, że go powiesi, jeśli generałowie umrą, lecz pastor, nie ufając zbytnio miejscowym lekarzom, uciekł nocą w małej szalupie i dotarł do St. Eustatius, gdzie znalazł wśród ludności wyznawców kilku różnych religii i ani jednego duchownego. Wobec czego podjął pracę kapłana na wszystkich odcinkach: rano odprawiał mszę dla katolików, potem nabożeństwo luterańskie dla Holendrów, następnie anglikańskie, wieczorem śpiewał hymny i mówił o ogniu piekielnym u metodystów. Żona jego, lubiąca życie spokojne, przebywała przez ten czas w Bristolu, więc pastor ożenił się z wdową po pewnym Holendrze, przy czym wpadł na pomysł, żeby samemu sobie udzielić ślubu. — Nic z tego nie rozumiem — rzekła z rozpaczą Emilka. — Czy był on naprawdę osobą duchowną? — Jasne, że nie był — odparła Małgorzatka. — Ale gdyby nie był, to nie mógłby sam sobie udzielić ślubu — sprzeczał się z nią Edward. — Prawda? 132 Otto westchnął. — Anglikańscy pastorzy są dziś zupełnie inni niż dawniej. Wszyscy są nastawieni przeciwko nam. — Nie mógł być pastorem — oświadczyła Rachela cedząc słowa z głębokim oburzeniem. — To był bardzo zły człowiek. — Był to człowiek godny najwyższego szacunku — rzekł Otto surowo — i wspaniały kaznodzieja. Możecie mi wierzyć, że całe Roseau ogarnął głęboki smutek na wiadomość, że pastora pozyskało St. Eustatius. Kapitan Jonsen porzucił koło sterowe i z żałosną miną podszedł do swego zastępcy. — Otto, mein Schatz! — i mówiąc to zarzucił mu na szyję swoje niedźwiedzie ramiona. Bez żadnych ceregieli obydwaj zaraz zeszli na dół, a na rufę przyszedł jakiś marynarz i nie czekając rozkazu stanął za kołem sterowym. W dziesięć minut później Otto zjawił się z po-wrotem na pokładzie i odszukał dzieci. — Co takiego powiedział wam kapitan? — zapytał. — Rozgniewał się o coś, czy tak? Ich zgodne, pełne zażenowania milczenie przyjął za potwierdzenie. — Nie przejmujcie się tym, co mówi. Potrafi czasem wybuchnąć gniewem, ale w chwilę potem gotów byłby własne uszy zjeść, przysięgam... Dzieci stały przed nim ogarnięte najwyższym zdumieniem: o co chodzi temu człowiekowi? 133 Lecz pierwszy oficer był przekonany, że sku- tecznie spełnił swą misję, więc odwrócił się i wszedł do kajuty. Przez parę godzin dochodziły stamtąd weso- łe, choć mało urozmaicone odgłosy, świadczące o konsumpcji jakiegoś mocnego trunku. Z na- staniem wieczoru wiatr ucichł i na morzu za- panowała niemal zupełna cisza; sternik doniósł, że Jonsen i Otto śpią mocno: siedzą naprzeciw siebie w kajucie, jeden i drugi zwalił się połową ciała na stół, głowę oparł o ramię przyjaciela i tak zasnęli. Ponieważ dawno już zdążył za- pomnieć, jaki kurs jest wyznaczony, i sterował po prostu pod wiatr, to teraz, gdy wiatru za- brakło, doszedł do wniosku, że ster nie wymaga już jego obecności, a pojednanie kapitana z pierwszym oficerem zasługuje na to, by uczci- ła je cała załoga, i to hucznie. Rozbito beczkę rumu i wkrótce marynarze byli tak samo nieprzytomni jak ich zwierzchni- cy. Wszystko razem wziąwszy, był to dla dzieci, najnieprzyjemniejszy dzień w ich życiu. O świcie nikt na statku nie był jeszcze trze- źwy i żaglowiec, pozostawiony sam sobie, błąkał się sennie po morzu. Jonsen, chwiejąc się. je- szcze na nogach, z bólem głowy i miną Napole- ona (trochę otumanionego), wyszedł na pokład i rozejrzał się dokoła. Słońce świeciło na niebie jak reflektor, poza tym nic nie było widać. Ani 134 śladu ziemi, a morze i niebo wciąż niezdecydo- wane, jak tu najkorzystniej podzielić się wspól- nym horyzontem. Dopiero po długiej lustracji kapitan wykrył jakiś statek, na tle — prawdo- podobnie — nieba^ lecz w niewielkiej odległo- ści. Przez dłuższą chwilę nie mógł sobie przypo- mnieć, co czyni kapitan pirackiego statku, gdy ujrzy na horyzoncie żagiel, jednakże nie miał najmniejszej ochoty wysilać swego umysłu. Po- tem instynkt sam mu podszepnął: należy zarzą- dzić pościg. — Zaczynamy pościg! — rzucił uroczyście w przestrzeń i zszedł na dół, gdzie postawił na nogi pierwszego oficera, ten zaś postawił na no- gi całą załogę. Nikt nie miał zielonego pojęcia, gdzie się znajdują ani co to za statek ma być przedmio- tem pościgu. Lecz w danej chwili trudno było roztrząsać sprawy tak skomplikowane. Gdy słońce oddaliło się od swego odbicia w wodzie, zerwał się wiatr. W pośpiechu podniesiono żagle i pościg się zaczął. Po jakimś czasie, gdy resztki mgły zniknęły, widać było wyraźnie, że ścigają handlowy bryg z niewielkim ładunkiem idący z niezłą szybko- ścią; szybkością, której w ich skromnych wa- runkach trudno byłoby dorównać. Jonsen czła- pał po pokładzie tam i z powrotem pośród krzą- tającej się załogi i pieścił w myśli pewien po- mysł. Ogarnęło go podniecenie — chciał wymy- ślić jakiś chytry podstęp zawładnięcia brygiem. 135 Pościg trwał, przeszło południe, odległość po- między -obydwoma statkami zmniejszyła się bardzo -niewiele, może nawet wcale, lecz Jonsen w swym optymizmie tego nie widział. Od niepamiętnych czasów piraci posługiwali się następującym fortelem: zapasową stengę lub jakiś inny ciężki przedmiot spuszczano na wodę za rufą, gdzie spełniał rolę hamulca, dzięki cze- mu statek ścigany nie doceniał szybkości swego prześladowcy. Pod osłoną nocy piraci wciągali na pokład tę zapasową stengę i dopędzali szyb- ko swoją ofiarę, zaskakując ją całkowicie nie przygotowaną. Istniało kilka powodów, dla których w da- nym wypadku stary fortel był nieprzydatny. Po pierwsze: rzecz nad wyraz wątpliwa, czy w ogóle uda się ten bryg dogonić. Po drugie: nie •widać na nim żadnego popłochu. Szedł na- przód, wcale się nie spiesząc, i nie zdawał sobie sprawy, że jest przedmiotem tak zaszczytnych zabiegów. O kapitanie Jonsenie można powiedzieć wszystko, tylko nie to, żeby był niezaradny. Po południu wydał rozkaz umocowania za rufą za- pasowej stengi, jak to powyżej już opisałem. Skutek był taki, że szkuner zaczął z miejsca tracić szybkość i gdy zmrok zapadł, odległość dzieląca go od brygu była o dobrych parę mil większa niż rano. Pod osłoną ciemności dźwig- nięto oczywiście tę stengę na pokład i zaczęły się przygotowania do ostatniego aktu. Płynęli za brygiem przez całą noc kierując się tylko 136 kompasem. Gdy przyszedł ranek, załoga wyle- gła na pokład pełna oczekiwania. Lecz bryg zniknął. Morze było gołe jak jajko. Jeżeli już poprzedniego dnia nie wiedzieli, gdzie się znajdują, to teraz tym bardziej. Jon- sen nie miał pojęcia, jak określić położenie stat- ku w promieniu dwustu mil; nie obeznany z sekstantem, kierował się zawsze Wyczuciem. Nie przejmował się jednak swoją sytuacją, po- nieważ prędzej czy później mógł liczyć z całą pewnością na dwie rzeczy: albo zobaczy znany sobie skrawek lądu, albo wpadnie mu w ręce statek lepiej od niego poinformowany. Skoro więc nie dążył do żadnego określonego celu, było mu obojętne, na jakim odcinku morza się znajduje, wszystkie były dla niego jednakowe. Ten, po którym wędrował, najwyraźniej le- żał poza głównym szlakiem komunikacyjnym, ponieważ upływały dnie i tygodnie, a szkuner ani razu nie napotkał statku w odległości umoż- liwiającej pościg i napaść. Kapitan Jonsen nie martwił się, że nikomu nie wpada w oko. Zanim opuścił Saint Lucia, dotarła do niego wiadomość, że „Klorynda" za- winęła do Hawany i że kapitan Marpole opo- wiada o nim niestworzone rzeczy. „Dwanaście zamaskowanych dział" ubawiło go serdecznie, ponieważ nie miał żadnego. Lecz gdy się do- wiedział, że Marpole oskarża go o zamordowa- nie dzieci — Marpole, ten najnędzniejszy ze wszystkich łajdak — wybuchnął szalonym gniewem. Przecież to było wprost nie do po- 137 myślenia! Żeby tym dzieciom w ciągu pier- wszych paru dni spadł choćby włos z głowy na jego statku, żeby im powiedział choć jedno przykre słowo! Były one dla niego wówczas świętością — nieznaną, niedotykalną. Dopiero gdy utraciły ową początkową rezerwę i nie- śmiałość, kapitan zaczął z całego serca żałować, że nie udało mu się pozostawić dzieci pod opie- ką żony Prezesa Sądu. Rozdział szósty Tygodnie mijały na bezcelowej wędrówce. I znów upływ czasu miał dla dzieci cechy snu, nic się nie działo; szkuner stał się dla nich miej- scem znanym w każdym calu, jak „Klorynda" albo Ferndale: rosły sobie spokojnie jak swe- go czasu w Ferndale albo na „Kloryndzie", gdy- by tam pozostały. I wtedy wydarzyło się coś — zresztą tylko Emilce — co miało duże znaczenie. Nagle i nie- spodziewanie zrozumiała, kim jest. Trudno doprawdy powiedzieć, dlaczego nie zdarzyło się to pięć lat wcześniej lub później i dlaczego akurat tego popołudnia. Bawiła się na dziobie za windą kotwiczną w dom (zawiesiła tam coś w rodzaju kołatki u drzwi), ale znudzona w końcu poszła przed siebie, myśli jej krążyły dokoła jakichś pszczół, jakichś wróżek... W tym momencie właśnie do- znała olśnienia — odczuła, że ona to jest ona! Stanęła jak wryta i zaczęła sama siebie oglą- dać, to znaczy wszystko, co mieściło się w zasię- gu jej wzroku. Niewiele tego było, widziała swój przód w skrócie, sukienkę i ręce, które na- wet podniosła, żeby lepiej obejrzeć; wystarczy- ło to jednak dla nabrania pewnego pojęcia o tym małym ciele, które — tu właśnie to ol- śnienie! — należało do niej. 139 Zaśmiała się z ironią. No proszę! — pomyśla- ła. — Wyobraź sobie, że jesteś w tym zamknię- ta jak w więzieniu. Nie możesz już z tego wyjść i długo nie będziesz mogła. I trzeba sobie ra- dzić w tym ciele przez całe dzieciństwo i kiedy będziesz dorosła i potem, w starości, aż póki nie skończy się ta maskarada. Aby jej w momencie tak ważnym nikt nie przeszkadzał, wdrapała się po wantach na ulu- bione miejsce na szczycie masztu. Każdy ruch bawił ją na -nowo, gdy sobie pomyślała, jak te ręce i nogi są jej posłuszne. Pamięć podpowie- działa oczywiście, że zawsze tak było, ale przed- tem nie zdawała sobie sprawy, że to takie za- stanawiające. Gdy usiadła wygodnie w swoim gniazdku, za- częła z najwyższą uwagą oglądać skórę na dło- niach: była to jej skóra. Ściągnęła sukienkę z jednego ramienia i zerknęła przez dekolt do środka, aby sprawdzić, czy jest tam rzeczywi- ście dalszy ciąg jej ciała; potem przytuliła gołe ramię, do policzka. Zetknięcie twarzy z ciepłym zagłębieniem ramienia było przyjemnie podnie- cające, jak pełna czułości pieszczota. Lecz czy doznała tego uczucia policzkiem, czy ramie- niem, co było źródłem pieszczoty, a co jej przedmiotem, tego już nie potrafiła sobie uświadomić. Z chwilą gdy upewniła się — ze zdumie- niem — że jest teraz Emilią Bas-Thornton (sa- ma zresztą nie wiedziała, dlaczego wstawiła to „teraz", ponieważ na pewno nie miała na myśli 140 owej bzdurnej teorii zakładającej, że przedtem mogła istnieć jako ktoś inny), zaczęła poważnie zastanawiać się nad konsekwencjami tego fak- tu. Więc najpierw: za czyją to sprawą ona, która mogłaby być każdym innym człowiekiem na świecie, jest akurat Emilią Bas-Thornton, uro- dzoną w tym, a nie innym roku, zamkniętą w dość zresztą przyjemnym pomieszczeniu, jakim jest jej własne ciało? Czy sama to sobie wszystko wybrała, czy zrobił to Pan Bóg? Tu należy się zastanowić nad inną sprawą: kim jest Pan Bóg? Słyszała o nim mnóstwo rzeczy, lecz kwestia jego osobowości zawsze by- ła niejasna, uznana raczej za fakt naturalny, podobnie jak istnienie Emilki Thornton. A mo- że ona sama była Bogiem? Może to właśnie usi- łowała sobie przypomnieć? Chociaż im mocniej myślała, tym bardziej rzecz stawała się zawiła i nieuchwytna. Głupia sprawa, swoją drogą, całkiem zapomnieć, czy się jest Bogiem, czy nie! Dała temu pokój. Może to się samo kiedyś przy- pomni. Po wtóre: czemu to wszystko nie przytrafiło się jej wcześniej? Już dziesięć minęło lat, od- kąd jest na tym świecie, i nigdy o czymś takim nie pomyślała. Poczuła się jak człowiek, który o godzinie jedenastej wieczorem, siedząc w fo- telu, przypomniał sobie nagle, że był zaproszo- ny tego dnia na kolację i nie poszedł, i nie wia- domo, dlaczego właśnie dopiero teraz to sobie przypomniał, jak również nie wiadomo, dlacze- 141 go nie przypomniał sobie o zaproszeniu we wła- ściwej porze. W jaki sposób mógł przesiedzieć cały wieczór w fotelu i ani razu nie pomyśleć, że przecież powinien być gdzie indziej? Jak to się stało, że Emilka dziesięć lat była Emilką i ani razu tego nie zauważyła? Proszę nie sądzić, że medytowała nad tym wszystkim w takim właśnie porządku, w sku- pieniu i powoli. Nie. Każda z tych myśli prze- szywała jej umysł nagłym błyskiem, nie ujęta w żadne słowa; w przerwach między takimi błyskawicami czuła w głowie pustkę albo też wracała do wizji pszczół i wróżek. Gdyby zsu- mować momenty w pełni świadomego myślenia, to prawdopodobnie dałyby nie więcej jak cztery do pięciu sekund: możliwe, że bliżej pięciu; lecz rozciągnięte to było prawie na godzinę. A zatem przyjąwszy za pewnik, że jest Emil- ką — jakie jeszcze wynikają z tego konsekwen- cje? Poza faktem, że została zamknięta w tym oto konkretnym niewielkim ciele (które zresztą już pozwoliło sobie na własny rachunek uprzy- tomnić jakieś swędzenie, prawdopodobnie w okolicy prawego ucha), ciele opatrzonym parą tych oto konkretnych oczu. Tak, odkrycie Emilki wiązało się z szeregiem różnych innych odkryć. Po pierwsze — jej ro- dzina, siostry i bracia, nigdy dotychczas nie czu- ła, że się od nich czymkolwiek różni. A teraz doznała nagle uczucia, że jest istotą zupełnie od nich odrębną, tak jak statek jest czymś odręb- nym od ludzi. Jakkolwiek, chcąc nie chcąc,, była 142 z tym rodzeństwem niemal tak związana jak z własnym ciałem. Następnie: ta podróż, ten statek, maszt, dokoła którego zaplotła nogi. Ba- dała to wszystko w stanie podobnego olśnienia jak przed chwilą skórę na rękach. A gdy znaj- dzie się na dole, co zastanie? Będzie tam.Jon- sen i Otto, i załoga: wszystko, co składa się na treść dnia powszedniego, którą dotychczas ak- ceptowała, a która obecnie budziła w niej nie- określony niepokój. A co będzie dalej? Czy nie czyhają na nią nie- szczęścia wywołane przez nierozważne związa- nie się z ciałem Emilki Thornton? Ogarnęło ją nagłe przerażenie: czy ktoś wie? (To znaczy, czy wiadomo o jej odrębności, o tym, że jest Emilką — może nawet Bogiem — w każdym razie czymś więcej niż jedną z ma- łych dziewczynek?). Nie umiała powiedzieć dla- czego, ale ta myśl ją przeraziła. Fatalne, gdyby wyszło na jaw, że nie jest zwykłą małą dziew- czynką — cóż dopiero, gdyby odkryto, że jest Bogiem! Za wszelką cenę musi to ukryć. Przy- puśćmy jednak, że wszyscy już wiedzą, tylko się z tym nie zdradzają. Co wtedy? W jednym i drugim wypadku najlepiej postępować, jakby się nic nie stało; w ten sposób wyprowadzi wszystkich w pole. Lecz jeśli jest Bogiem, to może by tak zamie- nić wszystkich marynarzy w białe myszki albo zesłać ślepotę na Małgorzatkę? Kogoś uzdro- wić? W każdym razie zrobić coś takiego, co tylko Bóg potrafi. Po cóż ukrywać swoją boską 143 moc? W rzeczywistości wcale nie zadała sobie takiego pytania ani nie podjęła próby cudu, chociaż pokusę miała ogromną. Istniało duże ry- zyko (przypuśćmy, że wskutek jakiejś pomyłki cud się nie uda?). Lecz głównie hamowało ją przekonanie, że w takiej sytuacji o wiele lepiej da sobie radę, gdy będzie trochę starsza. Kie- dy człowiek raz zdejmie przyłbicę, to nie ma już odwrotu. Na razie lepiej będzie atut bosko- ści schować w rękawie. Dorośli wkraczają na drogę kłamstwa z dużą obawą i zazwyczaj spotyka ich niepowodzenie. Z dziećmi jest inaczej. Dziecko bez żadnego tru- du potrafi zachować w sekrecie najstraszniejsze rzeczy nie budząc nawet niczyich podejrzeń. Rodzice twierdzą niekiedy, że znają tajemnicę swego dziecka, choć ono o tym nie wie; nie zdają sobie sprawy, że nie mają żadnej szansy, jeżeli dziecko uprze się, by coś przed nimi za- taić. Tak więc Emilka nie miała żadnych obaw, że z powodzeniem zachowa swą tajemnicę — i nie musiała ich mieć. W dole na pokładzie młodsze dzieci właziły do wielkiego zwoju lin; udawały tam, że śpią, a potem z przeraźliwym wrzaskiem wyskakiwa- ły i zaczynały w podrygach taniec wyrażający panikę i zamieszanie. Emilka przyglądała się tej zabawie z obojętną uwagą, z jaką się patrzy w kalejdoskop. W końcu Harry wyśledził ją na szczycie masztu i machając rękami zawołał: — 144' Hej! Tam jest Emilka! Chodź do nas i baw się z nami w pożar! Wówczas obudziły się na chwilę jej normalne zainteresowania. Serce jej zabiło chęcią zaba- wy. Lecz równie nagle pokusa przeszła. Nie dość na tym: Emilka nie miała nawet ochoty odezwać się do malców, oszczędzała swego gło- su. Patrzała w dół bez słowa. — Złaź tu! — wołał Edward. — Chodź i pobaw się z nami! — krzyknęła Laura. — Nie bądź świnką. Zapadło milczenie, które przerwał głos Ra- cheli. — Nie wołaj jej, Lauro, wcale nie jest nam potrzebna. Emilka nie tylko się nie obraziła, lecz była nawet zadowolona, że na razie obejdą się bez niej. Opieka nad tym towarzystwem zaczynała jej ciążyć. Spadła na nią wskutek zdrady Małgorzatki. Dziwna to była sprawa z tą Małgorzatką. Nie- zrozumiała i przez to niepokojąca. Wszystko za- częło się właściwie tego wieczoru, gdy ona sa- ma, Emilka, z nie wyjaśnionych powodów ugry- zła kapitana. Jeszcze teraz na wspomnienie swego dziwnego zachowania przebiegł ją dreszcz trwogi. • Owego wieczoru wszyscy byli pijani i bawi- 145 li się tak hałaśliwie, że trudno było zasnąć. W końcu Edward poprosił Emilkę, żeby im coś opowiedziała. Lecz nie była w nastroju do po- gaduszek, wobec czego dzieci poprosiły Małgo- rzatkę, wszystkie z wyjątkiem Racheli, która prosiła o ciszę twierdząc, że chce myśleć. Lecz Małgorzatce prośba dzieci ogromnie pochlebiła i zaczęła jakąś bardzo głupią historię o księż- niczce, która miała bardzo, ale to bardzo dużo różnych strojów i wciąż biła swego służącego za byle pomyłkę, i zamykała go w ciemnej sza- fie. Cała historia była o strojach i biciu, na- prawdę o niczym więcej i Rachela błagała Mał- gorzatkę, żeby przestała opowiadać. W środku opowiadania zeszło do nich po tra- pie kilku marynarzy. Schodzili bardzo powoli i spierali się o coś ze sobą. Chwiejąc się na no- gach całą gromadką otoczyli kogoś — dzieci w ciemności nie mogły się zorientować kogo — i namawiali do czegoś, 'czego ten ktoś nie chciał zrobić. — Tam, do licha! — zabrzmiał niski głos. — Dajcie tu jakieś światło, nie widzę, gdzie są. Był to głos samego kapitana, lecz jakżeż zmieniony! Czuło się w nim hamowane podnie- cenie. Ktoś zapalił latarkę i podniósł do góry. Jonsen stał na szeroko rozstawionych nogach przypominając do połowy wielki wór mąki, od połowy przyczajonego tygrysa. — Czego, panowie, chcecie? — spytała uprzejmie Emilka. Lecz kapitan stał niezdecydowany, przeno- 146 sząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą, zupeł- nie jakby stał u steru. — Przecież jesteście pijani — odezwała się głośno i bardzo surowo Rachela. Ale najdziwniej ze wszystkich zachowała się Małgorzatka. Zrobiła się cała żółta, jak ser, a ze strachu oczy jej omal nie wyskoczyły z głowy. Drżała na całym ciele jak w gorączce. Zupełnie bez sensu. Emilka przypomniała sobie, jak idio- tycznie bała się Małgorzatka owego pierwszego wieczoru na szkunerze. W tym momencie Jonsen chwiejnym krokiem podszedł do Emilki, wziął ją jedną ręką pod brodę, a drugą zaczął gładzić po włosach. Emil- ce wszystko zawirowało przed oczami, poczuła zawrót głowy: chwyciła zębami jego duży palec i ugryzła z całej siły. Potem przerażona włas- nym szaleństwem skoczyła do kąta, gdzie ze- brały się wszystkie dzieci. — Coś ty zrobiła! — krzyknęła Laura, odpy- chając ją z gniewem. — Ty wstrętna, zła dziew- czyno, skaleczyłaś kapitana! Jonsen klął drepcząc w miejscu i ssał swój kciuk. Edward wyciągnął chusteczkę do nosa i dzieci wspólnymi siłami zdołały przewiązać skaleczony palec. Kapitan przypatrywał się chwilę swej zabandażowanej ręce, potem po- trząsnął głową jak zmokły wyżeł i ciężko sapiąc wyszedł na pokład. Małgorzatka czuła się tak źle, że dzieci były przekonane, iż ma febrę; nie mogły wydobyć z niej ani słowa. Gdy Emilka wzbogacona nowo nabytą świa- 147 domością przypomniała sobie tę scenę, wydało jej się, że zna ją z książki, że o tym gdzieś czy- tała, do tego stopnia nie czuła żadnej odpowie- dzialności za odruchy bezmyślnego stworzenia, które ugryzło kapitana w palec. To nawet nie było interesujące. Owszem, dziwna sprawa, myślała teraz, ale ostatecznie — prawie wszy- stko w życiu jest dziwne. Od czasu tej historii z palcem Jonsen i Emil- ka unikali się nawzajem za obopólną zgodą. Zresztą była bojkotowana przez wszystkie dzie- ci za to, że ugryzła kapitana, nikt nie chciał ba- wić się z nią przez cały następny dzień i sama musiała przyznać, że zasłużyła na takie trakto- wanie — postępek jej był szalony! A jednak, Jonsen unikał jej z miną raczej zawstydzoną niż'' gniewną, co wydało jej się zupełnie niezrozu- miałe. Interesujące natomiast było zachowanie Mał- gorzatki w ciągu następnych kilku dni. Bo Małgorzatka naprawdę zrobiła się dziwna. Najpierw bała się wszystkich mężczyzn aż do przesady. Potem nagle zaczęła łazić po pokła- dzie jak pies — nie za Jonsenem, to prawda, lecz za pierwszym oficerem. Wreszcie przenio-c sła się do kajuty kapitańskiej rozstając się z dziećmi na dobre. Co dziwniejsze, unikała ich odtąd skrupulatnie i cały czas spędzała w to-e warzystwie marynarzy, którzy — jakby u- myślnie — nie dopuszczali jej do rozmów z dziećmi, a dzieciom bronili jej widoku. 148 Prawie zupełnie przestały ją widywać. Gdy zaś ujrzały ją pewnego 'dnia, to wydała im się zmieniona nie do poznania. Na czym polegała zmiana, trudno im było powiedzieć. Emilka usadowiona na szczycie masztu wi- działa przez otwarty świetlik kajuty głowę Mał- gorzatki. Nieco dalej Jose, przyłączywszy się do zabawy, pełzał na czworakach z dziećmi na grzbiecie. Bawili się oczywiście w straż pożar- ną, którą znali z obrazków w starych angiel- skich pismach. — Emilko — zawołał Harry — chodź poba- wić się z nami! — I oto na jej medytacje w jed- nej sekundzie spadła zasłona. W mgnieniu oka stała się znów szczęśliwym zwierzątkiem, po prostu jednym z tych małych, szczęśliwych stworzeń. Ześliznęła się w dół po wantach, jak prawdziwy marynarz, i w chwilę później do- wodziła operacją gaszenia ognia z całym po- czuciem władzy i nie gorzej od niejednego ofi- cera. Tegoż wieczora obradujący w łóżkach parla- ment był świadkiem interpelacji w sprawie, która — zdziwi to was na pewno — nigdy je- szcze nie była poruszona. Ledwo Emilka zmu- siła swoją rodzinę do milczenia posuwając się niemal do okrucieństwa, gdy zabrzmiał piskli- 149 wy, nerwowy głos Harry'ego, który szybko i niewyraźnie wyseplenił: — Emilko, Emilko, czy mogę się o coś spy- tać, pozwól! — śpij! Dzieci odbyły krótką naradę szeptem. — Ale to jest bardzo ważne, pozwól, chcemy wszyscy wiedzieć... — Co takiego? — Czy to są piraci? Emilka usiadła na posłaniu zdumiona. — Oczywiście, że nie! Harry był raczej przybity tą odpowiedzią. — Ja nie wiem. Zdawało mi się, że oni mogą... — Ależ to na pewno piraci! — oświadczyła Rachela z wielką stanowczością. — Małgorzat- ka mi powiedziała. — Bzdura! — odparła Emilka. — Teraz już nie ma piratów. — Małgorzatka mówiła mi — ciągnęła Ra- chela — że kiedy byliśmy zamknięci na tamtym statku, słyszała na własne uszy, jak jeden z ma- rynarzy powiedział, że na pokładzie są piraci. Emilka miała chwilę natchnienia. — Nie, ty głuptasku, on na pewno powiedział piloci, a nie piraci. — A co to są piloci? — spytała Laura. — To tacy, co wchodzą na pokład — wytłu- maczyła Emilka, niezbyt pewna siebie. — Czy pamiętasz ten obrazek u nas w jadalni? Miał napis: „Piloci wchodzą na pokład". 150 Laura słuchała z wytężoną uwagą. Wyjaśnie- nie, co to są piraci, niewiele jej powiedziało; lecz zupełnie tak samo nie miała pojęcia, co to są piloci. Mógłbyś zatem pomyśleć, że cała dy- skusja nie miała dla niej znaczenia i nie miał- byś racji: sprawa najwyraźniej była ważna dla starszych dzieci, wobec tego i Laura słuchała z najwyższą uwagą. Heretyckie przekonanie o piratach zostało wyraźnie podważone. Czy można twierdzić z całą pewnością, że Małgorzatka posłyszała ta- kie właśnie słowa, a nie inne? Rachela zmieniła front. — Tak, to nie mogą być piraci — rzekła. — Piraci są źli. — A może by ich samych zapytać? — upie- rał się Edward. Emilka zastanowiła się. — Myślę, że to było- by niegrzecznie. — Jestem pewny, że się nie obrażą — powie- dział Edward — oni są bardzo przyzwoici. — Ja jednak myślę, że byłoby im przykro. W głębi duszy bała się ich odpowiedzi Jeśli to są piraci, to znów lepiej udawać, że się tego nie wie. — Już wiem — powiedziała. — Czy mam za- pytać Myszkę o Giętkim Ogonku? — Tak, tak, spytaj ją! — krzyknęła Laura. Od wielu już miesięcy nikt nie zwracał się do tej wyroczni, lecz wiara Laury pozostała niena- ruszona. 151 Emilka, udając, że komunikuje się z Myszką, pisnęła cienko parę razy. — Mówi, że to są piloci — oznajmiła. — Uff! — westchnął z ulgą Edward i wszystkie dzieci — zaraz usnęły. Rozdział siódmy Edward, włócząc się po pokładzie, często my- ślał, że właśnie ten rodzaj życia zawsze chciał prowadzić. Ale miał szczęście! Sam los to spra- wił, że znalazł się na morzu, zamiast, jak więk- szość ludzi, specjalnie w tym celu uciekać z do- mu. Mimo oświadczenia Myszki (w głębi duszy dawno już przestał wierzyć w jej istnienie) nie miał najmniejszych wątpliwości, że znajduje się na statku pirackim, nie wątpił również, że gdy Jonsen zginie w jakiejś zaciekłej walce, mary- narze jednomyślnie wybiorą jego, Edwarda, na kapitana. Dziewczęta to prawdziwa plaga. Statek to nie miejsce dla nich. Gdy zostanie kapitanem, wy- sadzi je wszystkie na bezludnej wyspie. A jednak kiedyś sam chciał być dziewczy- ną. — Gdy byłem młody — wyznał pewnego razu Harry'emu, który go uwielbiał — myśla- łem, że dziewczynki są większe i silniejsze od chłopców. Ale byłem głupi! — Oczywiście — przytaknął Harry. Harry nie przyznał się Edwardowi, że on również — i to teraz — chciał być dziewczynką. Tylko powód był inny. Młodszy od Edwarda, przeżywał jeszcze okres sentymentalny; towa- rzystwo- dziewczynek miało dla niego jakiś wprost magiczny urok, stąd też wyobrażał so- 153 bie, iż jeszcze przyjemniej byłoby samemu być dziewczynką. Jako chłopiec pozostawał, nieste- ty, na zawsze wykluczony z ich poufnych, ta- jemnych narad, Emilka była oczywiście za du- ża, by mógł odczuwać jej kobiecość. Lecz ko- chał się jednocześnie w Racheli i Laurze. Kiedy Edward zostanie kapitanem, on będzie pier- wszym oficerem i przyszłość rysowała mu się jako seria coraz to nowych i niebezpiecznych przygód, z których ratuje Rachelę lub Laurę (nieważne, którą). Dzieci oswoiły się już ze statkiem, czuły się tu jak w domu na Jamajce. Najmłodsze prze- chowały tylko strzępki wspomnień stamtąd, do- tyczące zupełnie nieistotnych wydarzeń. Emilka oczywiście pamiętała prawie wszystko, i to w logicznym porządku. Na przykład — śmierć Tabby'ego; tego nie zapomni do końca życia. Pamiętała również, jak zawalił się dom w Fern- dale. I trzęsienie ziemi. Było to przecież jej trzęsienie ziemi, z którego pozostał jej w pamię- ci każdy szczegół. Czy to w wyniku tego trzę- sienia ziemi zawalił się dom w Ferndale? To brzmiało całkiem prawdopodobnie. Pamięta, że był wówczas dość silny wiatr... że kąpali się w morzu, gdy przyszło trzęsienie ziemi, a po- tem jechali gdzieś na kucykach. Ale przecież byli w domu, kiedy się zawalił, na pewno! Tro- chę trudno było to wszystko ze sobą powiązać. Bo jeśli tak, to kiedy właściwie znalazła tę mu- rzyńską wioskę? Ze zdumiewającą jasnością przypomniała sobie, jak uklękła i wśród korze- 154 ni bambusów ręką szukała bijącego źródełka, a potem rozejrzała się i spostrzegła Murzyniąt- ka, uciekające przez leśną polanę. To musiało być wiele, wiele lat temu. Lecz najwyraźniej ze wszystkiego rysowała się w jej pamięci ta straszna noc, gdy Tabby z najeżoną sierścią, z płonącymi oczami, majestatycznym krokiem przemierzał pokój zawodząc tragicznie, póki nie wpadły przez okienko przerażające czarne po- twory i nie wypędziły go do dżungli. Okropność tej sceny rosła z biegiem czasu, ponieważ wy- darzenie wracało do Emilki w snach za każdym razem niby takie samo, a jednak zawsze w ja- kiś sposób okropniejsze. Pewnej nocy (i ten sen był najgorszy) wybiegła ratować kota, a tu na- gle jej ukochany, wierny Tabby wyskoczył na nią z takim samym strasznym wyrazem twarzy jak kapitan, kiedy go ugryzła w palec, i gonił ją przez jakieś nie kończące się aleje, wysadzo- ne palmami, a na końcu stał dom Fernande- zów, wciąż tak samo daleko, chociaż biegła co sił w nogach. Emilka oczywiście wiedziała, że nie jest to jej Tabby, tylko jego diabelski so- bowtór. Na drzewie pomarańczy siedziała Mał- gorzatka szyderczo szczerząc do niej zęby, cała czarna jak Murzynka. Ogromnym uprzykrzeniem życia na statku były karaluchy. Miały skrzydła. Roiło się od nich w ładowni na dziobie, wydzielały woń od- rażającą. Trzeba się było z tym pogodzić. Lecz na morzu trudno o dokładne mycie, więc często bywało i tak, że w ciągu nocy karaluchy wyja- 155 dały dzieciom brud spod paznokci i obgryzały stwardniały naskórek na piętach, utrudniając później chodzenie. Rzucały się na wszystko, co miało w sobie choć odrobinę brudu lub tłuszczu. Ulubionym ich przysmakiem były dziurki od guzików. Dzieci myły się rzadko: słodka woda była rzeczą zbyt cenną, a mycie w słonej było bezcelowe. Brudne od nieustannego dotykania smołowanych lin i pokrytych smarem okuć rę- ce dzieci obudziłyby niesmak wśród uliczników. Wcale nie wynika z tego, że statek odznaczał się szczególnym brudem: być może kubryk, lecz nordyckie usposobienie kapitana i jego zastępcy nie pozwalało na zaniedbywanie reszty. Jed- nakże nawet na najschludniej wyglądającym statku łatwo można się pobrudzić. Od czasu do czasu Jose prał dzieciom ubranka razem z wła- sną koszulą i w tym klimacie na rano zawsze były suche. Jamajka cofnęła się w daleką przeszłość; An- glia, do której — jak sądzili — płyną i której bardzo dziwaczny obraz powstał w ich umy- słach z tego, co rodzice stale opowiadali, była dla nich wciąż mitem pogrążonym we mgle. Żyły teraźniejszością, do której po kilku tygod- niach tak się przystosowały, jakby były urodzo- ne w hamaku i ochrzczone nad kompasem. Nie bały się-wysokości, im wyżej nad pokładem, tym lepiej się czuły. Gdy nie było wiatru, Ed- ward lubił wisieć na zgiętych nogach, głową w dół, na salingu, żeby czuć, jak krew napływa do głowy. Wśród fałd spuszczonego zwykle la- tacza można było wspaniale bawić się w cho- wanego. Kiedyś, gdy dzieci szukały Edwarda przekonane, że właśnie tam się schował, po- ciągnęły za fał tak energicznie, że chłopiec o mały włos nie wyleciał za burtę. W opowieściach o rekinach dużo jest przesa- dy. Nie jest prawdą, na przykład, że rekin po- trafi odciąć nogę w biodrze jak nożem, -nic po- dobnego! Szarpie ciało i gruchocze kości zęba- mi. Doświadczony pływak bez trudu utrzyma rekina w przyzwoitej odległości, wystarczy go kopnąć w nos, gdy się zbliży. Niemniej ta- ki mały chłopiec jak Edward znalazłby się w sy- tuacji beznadziejnej, gdyby wypadł za burtę. Dzieci za swój figiel zostały surowo skarcone. Często za statkiem całymi godzinami płynęło kilka takich bestii o grubych, jakby z gumy zrobionych, wypukłych cielskach; rekiny liczy- ły pewnie na dalsze figle. Zresztą i rekiny są czasem potrzebne. Wiado- mo, że kto złapie rekina, ten złapie wiatr, więc gdy wiatru nie było, marynarze nabijali kawał mięsa na wielki hak i w końcu zawsze jakiegoś rekina wciągnęli windą na pokład. Im był więk- szy, tym lepszego wiatru można się było spo- dziewać. Ogon rekina przybijano do stengi buk- szprytu. Pewnego razu wciągnięto na pokład prawdziwego olbrzyma. Odcięto mu szczękę, wrzucono ją do okrętowej latryny (której z le- nistwa żaden marynarz nie używał zgodnie * Rekin tygrys z Mórz Południowych to oczywiście zupełnie inny rodzaj bydlęcia. (Przyp. aut.). 156 — 157 z przeznaczeniem) i całkiem o tym zapomniano. Jednakże pewnej niespokojnej nocy stary Jose udał się tam i z rozmachem usiadł prosto na szczęce rekina jak na zasiece używanej niegdyś w obronie przed atakiem konnicy. Zawył jak oszalały, a załoga uważała to za najśmieszniej- sze wydarzenie w roku i nawet Emilka pomy- ślała sobie, że gdyby to było trochę mniej nie- przyzwoite, to byłoby naprawdę bardzo śmie- szne. W każdym razie jeżeli jakiś archeolog będzie kiedyś badać mumię Josego, poważnie zastanowi się. skąd blizny w takim miejscu. Małpie okrętowej zawdzięczano również nie- jedno zabawne wydarzenie. Pewnego razu przyczepiły się do pokładu pijawki i małpa po- stanowiła zrobić z nimi porządek. Po kilku wstępnych próbach wsparła się na trzech ła- pach i ogonie i wygięta w łuk, ciągnęła pijawkę jak szalona, lecz pijawka nie ustępowała. Przy- glądała się temu cała załoga, stojąc wkoło, i małpka czuła, że chodzi teraz o jej honor. Wszystko jedno w jaki sposób, ale pijawki mu- szą zniknąć z pokładu. Pokonując wstręt, jaki musi odczuwać w takiej sytuacji każdy wege- tarianin, zżarła je wszystkie co do jednej i zo- stała nagrodzona hucznymi oklaskami. Edward i Harry często rozprawiali we dwój- • kę, jak zaszczytnie odznaczą się, gdy zostanie im powierzone dowodzenie statkiem; robili na- wet próby: atakowali kuchnię, nie szczędząc przerażających krzyków, wdrapywali się na oli- nowanie grotmasztu i dawali rozkazy, by wszy- 158 stkich wrzucić do morza. Razu pewnego, roz- poczynając walkę, Edward krzyknął: — Moja broń to miecz i pistolet! — A ja mam klucz i popsuty gwizdek! — odkrzyknął Harry, nie dorównujący mu fanta- zją. Starali się robić te próby, gdy na pokładzie nie było prawdziwych piratów; nie tyle oba- wiali się zawodowej krytyki, co nie chcieli zdra- dzić się z tym, że profesja kapitana Jonsena przestała być dla nich tajemnicą; wszystkie dzieci, podobnie jak Emilka, instynktownie czu- ły, że lepiej udawać niewiedzę. Rachela i Laura wiecznie trzymały się razem i obydwie były jednym bóstwem dla Harry'ego, a jednak życie wewnętrzne każdej z nich było inne prawie pod każdym względem. Przyjęły za zasadę — jak to wkrótce zauważymy — róż- nić się we wszystkim; prócz tego istniały po- między nimi różnice naturalne. Działalność Ra- cheli przejawiała się tylko w dwóch dziedzi- nach. Jedną było życie domowe. Była szczęśli- wa dopiero wówczas, gdy zdołała otoczyć się jak największą ilością akcesoriów domo- wych. Gdziekolwiek się ruszyła, pozostawiała za sobą domy i rodziny. Zbierała kawałki pakuł, szmatki, gałganki, zawijała je i układała do snu w różnych kącikach i zakamarkach. Biada te- mu, by kto obudził jedno z dwudziestu czy trzy- dziestu jej dzieci, jeszcze gorzej, gdyby któreś z nich sprzątnął! Umiała nawet zdobyć się na macierzyńską czułość dla rożka szkutniczego, 159 który tuliła w ramionach nucąc kołysankę. Ma- rynarze unikali w takich chwilach przechodze- nia pod jej schronieniem na maszcie, bo takie niemowlę spadając z góry może przebić naj- twardszą czaszkę (podobne wypadki spotykają czasem kapitanów niepopularnych wśród za- łogi). Co więcej — nieomal każdy przedmiot, od windy kotwicznej do stołka bosmańskiego, Ra- chela przemieniała w sprzęt domowy: w stół albo w łóżko, albo lampę, albo zastawę do her- baty, i nazywała swoją własnością, a co już na- zwała swoją własnością, tego nikt nie mógł do- tknąć. Parodiując Hobbesa rościła prawo wła- sności do wszystkiego, cokolwiek objęła swą wyobraźnią, i większość czasu spędzała' na do- chodzeniu — z gniewem i płaczem — swoich praw. Rachela obdarzona była jeszcze jedną pasją: była nią moralność. Dziecko to miało niezwykle żywe, wrodzone poczucie Złego i Dobrego, ura- stające do wymiarów nieomal jakiegoś geniu- szu etyki. Każdy postępek, jej własny czy cu- dzy, był natychmiast przez nią kwalifikowany jako dobry lub zły i spotykał się z bezkompro- misową pochwałą lub naganą. Nie znała w ta- kich sprawach żadnych wątpliwości. Dla Emilki sumienie znaczyło coś zupełnie innego. Miała ona wciąż bardzo niejasną świa- domość istnienia owego wewnętrznego kryte- rium, lecz wystarczającą, by się go lękać. Nie posiadała takiego wyczucia Dobra i Zła jak Ra- 160 chela,.nigdy nie wiedziała, czym można urazić Sumienie — tę hydrę w duszy człowieka; kiedy czuła jej pierwsze drgnienie, zmuszała się do myślenia o czymś innym i nawet przed samą sobą nie chciała się przyznać, że się boi. Lecz żyła w wiecznym strachu przed jej groźnymi szponami, w głębi serca wiedziała doskonale, że pewnego dnia zrobi niechcący coś tak strasz- nego, że wściekła bestia zbudzi się i będzie sza- leć w jej duszy jak huragan. Można żyć tygo- dniami w szczęśliwej nieświadomości, przeży- wać błysk olśnienia, że się jest Bogiem, ale w najgłębszym zakątku duszy Emilka wiedzia- ła ponad wszelką wątpliwość, że jest istotą potępioną, że od początku świata gorszej od niej nie było. Zupełnie inaczej Rachela: dla niej sumienie nie było żadnym problemem. Było w jej życiu po prostu jak niezbędna w mechanizmie sprę- żyna, sprawnie działająca, a przez to przyjemna jak dobry apetyt. Na przykład: dzieci uznały w milczeniu, że wszyscy ci marynarze to pira- ci, z tego wynikało, że to źli ludzie. A zatem należy ich nawrócić. Rachela przystąpiła do dzieła bez cienia obawy lub niechęci. Sumienie jej nigdy nie dokuczało, ponieważ nigdy jej nie przyszło do głowy, że mogłaby nie posłuchać jego wskazówek lub ich nie zrozumieć. Dołoży więc wszystkich starań, aby na wrócić, tych lu- dzi, i prawdopodobnie się nawrócą; a jeśli się nie uda, no cóż, wtedy pośle po policję. Skoro 161 jeden i drugi sposób jest dobry, to już tylko okoliczność rozstrzyga o wyborze. Tyle Rachela. Jakżeż inaczej przedstawiało się wnętrze Laury: coś obszernego, skompliko- wanego i mglistego, co bardzo trudno opisać słowami. By się posłużyć porównaniem — ki- janka, u której już wykształciły się nogi, a je- szcze nie zanikły skrzela. Laura miała prawie cztery lata, więc na pewno była już dzieckiem, a dzieci są już ludźmi (jeśli słowu „ludzki" nadać tu szersze znaczenie); lecz jeszcze nie przestała być niemowlęciem, zaś niemowlę- ta — jak wiadomo — nie są ludźmi, są zwierzątkami o bardzo starej i złożonej kultu- rze, jak koty czy ryby, czy nawet węże: kultu- rze tego samego rodzaju, lecz bardziej skompli- kowanej i żywszej, ponieważ niemowlęta to — ostatecznie — jeden z najwyżej rozwiniętych gatunków wśród niższych kręgowców. Krótko mówiąc, umysł niemowlęcia działa według własnych praw i kategorii, których nie da się przełożyć na kategorie ludzkiego umysłu. To prawda, że niemowlęta są bardzo podobne do ludzi, lecz — szczerze mówiąc — nie aż tak podobne jak niektóre małpy. Nawet podświado- mie każdy z nas wyczuwa, że to zwierzątka: bo niby dlaczego niemowlę i modliszka, gdy zrobią coś w sposób podobny do człowieka, bawią nas tak samo? Gdyby niemowlę było nierozwinię- tym jeszcze człowiekiem, na pewno nie byłoby w nim nic śmiesznego. Można by z tego wysunąć twierdzenie, że L 162 i dzieci nie są ludźmi, lecz z tym już bym się nie zgodził. Umysł ich nie jest głupszy i bardziej niedołężny od naszego, to pewne: dzieci różnią się sposobem myślenia (myślą jak szaleńcy). Lecz każdy, przynajmniej w pewnym stopniu, wysiłkiem woli i wyobraźni mógłby się zmusić do takiego myślenia i nawet jeśli podobna próba tylko po części się uda, to już podważy całe twierdzenie. Gdy tymczasem od umysłowości niemowlęcia dzieli człowieka — pod każdym względem — taka sama przepaść jak od pszczo- ły. Czyż można więc opisać wnętrze Laury, w którym dziecinna umysłowość stykała się z prastarymi reliktami niemowlęctwa — jak faszysta w Rzymie? Gdy płynąc pod wodą człowiek zetknie się — nos w nos — z ogromną ośmiornicą, to od razu przytomnieje. Niepodobna zapomnieć takiego spotkania: czujesz podziw i zarazem bezradność wobec stworzenia tak obcego i niezdolnego bu- dzić sympatię. W rezultacie możesz — wzorem beznadziejnych pacykarzy — podziwiać tylko walory zewnętrzne: oczy pełne krowiej czuło- ści, bezzębną jamę gębową, przepiękną i niesa- mowicie ruchliwą, wchłaniającą w tak natural- ny sposób tę samą słoną wodę morską, przed którą człowiek we własnej obronie wstrzymuje oddech. Spoczywa sobie taka ośmiornica w za- głębieniu skały, pozornie niemal pozbawiona ciężaru w płynnym, zielonym środowisku, swoje potężne ramiona, gładsze od jedwabiu, długie 163 jak liny, zwija, gdy odpoczywa, albo rozwija macając na oślep, gdy poczuje twą bliskość. A wysoko w górze powierzchnia wody zamyka wszystko jak przezroczysta tafla szkła. Kontakt z niemowlęciem budzi echo takich •właśnie do- znań w ludziach, którym wezbrane uczucia ma- cierzyńskie nie zaciemniają umysłu. Oczywiście sprawa nie przedstawia się tak prosto i jasno; często jednak jedynym sposobem wyrażenia prawdy jest zbudować ją, jak do- mek z kart, z wielu różnych kłamstw. Cechy niemowlęctwa, bardzo złożone, tkwiły w Laurze gdzieś na dnie jej psychiki, bo ze- wnętrznie była całkowicie dzieckiem — raczej skrytym, dziwnym, ale naprawdę czarującym. Twarzyczkę miała niezbyt ładną, z przyciężki- mi brwiami i brodą zbyt krótką, ale odznaczała się wielką gracją i talentem znalezienia wła- ściwej pozy' w każdej sytuacji; było to w niej doprawdy zadziwiające. Dziecko, które na przy- kład potrafi wyrazić swoje przywiązanie do cie- bie samym sposobem stawiania kroków, posiada ów hojny dar, który nazywamy wdziękiem. Laura nie szafowała tym wdziękiem zbyt czę- sto; ponieważ przez dziewięć dziesiątych swe- go życia koncentrowała się na własnej osobie, niewiele miała czasu angażować się za lub prze- ciw komuś. Uczucia, które wyrażała ruchami swego ciała, były na ogół bezosobowe i zachwy- ciłyby baletmistrza. Tym dziwniejsze było, że jak pies przywiązała się do szorstkiego, mruk- liwego kapitana pirackiego statku. 164 Nikt nie twierdzi poważnie, że dzieci mogą cokolwiek wiedzieć o charakterze dorosłych: ich sympatie biorą się z ich wyobraźni, nie z in- stynktu. „Co myślisz o mnie?" — spytał kiedyś pewien głośny bandyta. Gdyby zadał to pyta- nie Laurze, niczego by się nie dowiedział,. Prosięta rosną szybko, szybciej aniżeli nawet dzieci. W ciągu pierwszego miesiąca na statku dzieci zmieniły się, lecz mały, czarny prosiak (przy okazji: na imię mu było „Grzmot") zmie- nił się jeszcze więcej. Urósł wkrótce do takich rozmiarów, że już nie pozwalano mu wylegi- wać się na cudzym brzuchu, a ponieważ uspo- sobiony był nadal bardzo towarzysko, role od- wróciły się i nikogo nie dziwił widok jednego dziecka albo i całej gromadki spoczywającej na jego szczeciniastym boku. Przywiązały się do niego całym sercem (szczególnie Emilka), nazy- wały go „najukochańszym", „najdroższym", „jedynym", „najmilszym serduszkiem". On jednakże mógł im powiedzieć tylko dwie rze- czy: kiedy go drapały po grzbiecie, wydawał z siebie delikatne i uszczęśliwione chrząkanie; to samo powtarzał (tylko innym tonem) przy każdej innej okazji dla wyrażenia innych swo- ich uczuć, z wyjątkiem jednego: gdy mu na grzbiecie siadło wyjątkowo dużo dzieci naraz, wydobywał z siebie najcichszy w świecie jęk, 165 właściwie cień jęku, przypominający gwizd' wiatru w bardzo odległym kominie — to świ- szczało powietrze, wyciśnięte z prosięcia przez jakiś mały otworek. Trudno marzyć o wygodniejszym siedzeniu niż grzbiet takiej spokojnej świnki. — Gdybym była królową — powiedziała Emilka — to na pewno zrobiłabym ze świnki tron. — Może królewski tron jest właśnie taki — wyraził przypuszczenie Harry. — A jak ona lubi, żeby ją drapać — dodała Emilka rozczulona, drapiąc sparszywiały świń- ski grzbiet. — Ja myślę, że i ty byś lubiła, żeby cię dra- pać, gdybyś miała taką skórę — powiedział ofi- cer, przyglądający się tej scenie. — Och, jaki pan jest obrzydliwy! — krzy- knęła zachwycona Emilka. Lecz słowa pier- wszego oficera zapuściły korzenie w jej umyśle. — Na twoim miejscu nie całowałabym się z tym prosiakiem tak czule — poradziła Lau- rze, która objęła zwierzę za szyję i, jakby na przekór siostrze, okrywała pocałunkami ryj prosięcia od nozdrzy aż po uszy. Przebiegły marynarz zdawał sobie sprawę, że należy ochłodzić czułe stosunki dzieci z wieprzkiem, w przeciwnym bowiem razie pewnego dnia przesolą swymi łzami świeżą wieprzowinę na stole. Uwagi swoje traktował jak niezły dowcip. Lecz niestety! Umysł Laury 166 był instrumentem równie trudnym i kapryś- nym jak lutnia o dwudziestu trzech strunach. Gdy nadeszła pora obiadu, dzieci rzuciły się na swoje porcje zupy i sucharów. Nie przekar- miano ich na tym szkunerze, lecz wyglądały dobrze; otrzymywały skromne porcje tego, co uważa się zazwyczaj za korzystne dla zdrowia albo zawierające witaminy (oczywiście z wy- łączeniem witamin ukrytych w owej warstwie brudu, o której już była mowa). Najpierw ku- charz gotował przez parę godzin w wielkim kotle różne jarzyny, nie ulegające zepsuciu. Po- tem brał z beczki kawał solonej wołowiny, ob- mywał ją z soli i wrzucał do kotła, gdzie dusiła się z jarzynami tak długo, aż zmiękła. Po ugoto- waniu odstawiał kocioł i kapitan ze swoim star- szym oficerem, jak dżentelmeni, jedli z talerzy najpierw zupę, a potem mięso. W dnie powsze- dnie mięso wyciągnięte z zupy odkładano na półkę w kajucie do następnego dnia i następnej zupy, zaś dzieci i załoga jedli samą zupę z su- charami. Za to w niedzielę kapitan z życzliwym wyrazem twarzy krajał mięso na drobne kawał- ki, jak dla małych dzieci, i mieszał je z jarzyna- mi w wielkiej, drewnianej misie, z której wszy- scy czerpali łyżkami, niby rodzina przestrzega- jąca patriarchalnych tradycji. Małgorzatka nawet obiad jadła osobno w ka- jucie, chociaż na całym statku były tylko dwa talerze. Należy przypuszczać, że podawano jej w talerzu pierwszego oficera, gdy ten skończył swój posiłek. 167 Owego dnia Rachela walczyła z Laurą aż do łez o kawałek soczystego ziemniaka. Emilka nie wtrącała się i nie próbowała ich ze sobą pogo- dzić — byłaby to próżna strata czasu; zajęła się własnym jedzeniem. Edward zdołał uciszyć obydwie dziewczynki, gdy krzyknął strasznym głosem: „Milczeć, bo was ZARĄBIĘ!" Uraza Emilki do kapitana weszła teraz w sta- dium krępujące dla obydwóch stron. Póki zaj- ście jest jeszcze wydarzeniem świeżym i no- wym, obydwie strony unikają się nawzajem i to wystarczy; po kilku dniach uraza znika, zjawia się naturalna ochota do pogawędki i równoczes- ne przypomnienie, że przecież obie strony nie rozmawiają ze sobą; z uczuciem wielkiego za- kłopotania muszą się rozejść. Trudno wprost powiedzieć, jakie to przykre dla dziecka. W tym wypadku trudność w osiągnięciu zgody polega- ła na tym, że każda ze stron przypisywała winą wyłącznie sobie. Każda żałowała swego popędli- wego, nieobliczalnego kroku, lecz nie domyślała się, że i druga strona czuje to samo. W ten spo- sób oboje czekali na jakiś znak przebaczenia. Dodajmy, że kapitan miał więcej powodów, aby się wstydzić, za to Emilka z natury była wrażli- wsza i delikatniejsza. Trudności z obu stron równoważyły się. Gdy raz, na przykład, kapitan schwytał na pokładzie latającą rybę, Emilka podbiegła wesoło, lecz napotkawszy jego spoj- rzenie uciekła zgaszona. Kapitan, biorąc to za odruch obrazy i niechęci, poczerwieniał i bez- myślnie wpatrzył się w pomarańczowy żagiel 168 a dziewczynka zastanawiała się, czy on na- prawdę już nigdy w życiu nie wybaczy jej tego skaleczonego palca. Owego dnia sprawa nabrzmiała do ostatecz- ności. Laura przymilnym kroczkiem dreptała za kapitanem. Edward nareszcie zrozumiał, która to jest strona nawietrzna, a która zawietrzna, i z miejsca zażądał obiecanego wtajemniczenia w pierwszą z „Najwyższych Reguł Życia". Emilka stała obok niego cała zamieniona w słuch — jeden z tych jej nieszczęsnych mo- mentów zapomnienia. Kapitan egzaminował Edwarda i Edward zdał. — A więc pierwsza reguła — powiedział Jonsen — jest następująca: nigdy niczego nie rzucać na stronę nawietrzną z wyjątkiem po- piołu i wrzątku. Twarz chłopca wyrażała ogromne zdumienie, na które właśnie czekał kapitan. Chłopiec za- czął: — Przecież nawietrzna strona to... to stamtąd wiatr wieje... — i urwał niepewny, czy mimo wszystko dobrze pojął terminy. Jonsen był zachwycony. Stary marynarski kawał udał mu się i tym razem. Emilka, również oszołomio- na, stojąc na jednej nodze straciła nagle równo- wagę i chwyciła Jonsena za ramię. Spojrzał na nią — wszyscy na nią spojrzeli. Gdy sytuacja staje się aż tak kłopotliwa, że odejść normalnie to wysiłek ponad wytrzyma- łość nerwów, najlepiej jest oddalić się fikając koziołki. Emilka bez chwili wahania zaczęła ko- ziołkować na pokładzie. Trudno przy tym 169 utrzymać kierunek i okropnie kręci się w gło- wie. Lecz fikała dalej koziołki nie znając innego wyjścia: albo zniknąć z oczu kapitanowi, albo umrzeć. I właśnie wtedy Rachela siedząca wysoko na grotmaszcie, po raz pierwszy upuściła swój ro- żek szkutniczy, otulony w gałganki. Wrzasnęła przerażająco; dla niej było to jej dziecko, które rozbije sobie głowę o deski pokładu. Jonsen wydał z siebie jakiś nieokreślony po- mruk niepokoju. Mężczyźni nigdy nie nauczą się krzyczeć jak kobiety — pełnym głosem, ca- łym ciałem. Największy wrzask podniosła jednak Emil- ka, co prawda dopiero w parę sekund po Ra- cheli i kapitanie, ponieważ wstrętny stalowy ro- żek, który zarył się w drzewo, rozorał po drodze jej łydkę. Napięte nerwy, szum w głowie i wre- szcie bolesny cios sprawiły, że krzyk jej miał w sobie rozdzierającą serce nutę. Jonsen w jed- nej sekundzie był przy niej, wziął ją na ręce i szlochającą głośno zaniósł do swojej kajuty. Siedziała tam Małgorzatka, zgarbiona nad re- peracją jakiejś odzieży, nuciła cichutko i czuła się bardzo źle. — Wynoś się! — warknął Jonsen. Małgorzat- ka bez słowa zgarnęła swoje szycie i po drabin- ce wyszła na pokład. Jonsen gałganem pomazanym sztokholmską smołą owinął nogę Emilki; smoła piekła nie- przyjemnie, ale zabieg wykonany został nawet dość zręcznie. Zresztą Emilka zdążyła się wy- 170 płakać, zanim ją położył na swej koi. Gdy otwo- rzyła zalane łzami oczy i zobaczyła nad sobą pochyloną brzydką twarz kapitana, pełną głębo- kiej troski i, bezgranicznego współczucia, to z radości, że jej przebaczał, wyciągnęła ramio- na, objęła go i ucałowała. Usiadł na skrzyni i kołysał się naprzód i do tyłu. Emilka zdrze- mnęła się na kilka minut; gdy otwarła oczy, siedział nadal przy niej. — Niech mi pan opowie, jak pan był małym chłopcem — poprosiła. Siedział nadal w milczeniu, próbując swoją niedołężną wyobraźnią przenieść się w prze- szłość. — Kiedy byłem chłopcem — powiedział wreszcie — nigdy sam nie smarowałem sobie butów tłuszczem. Mówili, że to nie przynosi szczęścia. Smarowała mi buty moja ciocia, gdy miałem wyjść w morze na iugrze. Zamilkł na chwilę. — Rybę to dzieliliśmy na sześć części. Jedna była dla właściciela i dla każdego z nas po jed- nej szóstej. To wszystko. Wydało się to Emilce nadzwy- czaj interesujące i po chwili znów zasnęła, w najwyższym stopniu uszczęśliwiona. Tak więc kapitan musiał przez kilkanaście dni spać z pierwszym oficerem w jego koi — na waleta. Bóg jeden wie do jakiego kąta prze- pędzono Małgorzatkę. Rana na nodze Emilki była z tych, które goją się powoli. Co gorsze, pogoda się zepsuła. Emilce nie przeszkadzało 171 L kołysanie statku, lecz podczas snu staczała się z koi i wówczas ból w nodze ją budził, wskutek czego stała się bardzo nerwowa i rozdrażniona, chociaż noga goiła się zgodnie z przewidywa- niem. Inne dzieci odwiedzały ją, rzecz jasna, lecz bez wielkiej przyjemności, bo w kajucie nie było co robić; niedostępne dotychczas sank- tuarium szybko im spowszedniało. Wizyty ich stały się krótkie, przychodziły z obowiązku. Musiały za to wieczorami nieźle sobie używać przed zaśnięciem — myszy tańcują, gdy kota nie czują. Znać to było po nich rano przy wsta- waniu. Otto odwiedzał ją czasami, uczył różnych wę- złów żeglarskich i przy okazji wylewał swoje żale na kapitana, choć słuchała tego w pełnym skrępowania milczeniu. Otto urodził się w Wie- dniu; mając dziesięć lat ukrył się na barce pły- wającej po Dunaju, dostał się na morze i służył potem na statkach, przeważnie angielskich. Je- dynym krajem, w którym poza okresem dzie- ciństwa pobył nieco dłużej na lądzie, była Wa- lia. Przez parę lat żeglował wzdłuż jej brze- gów, zaczynając od niegdyś kwitnącego portu w Portdinlleyn, który dziś jest martwy; mówił po walijsku tak płynnie jak po niemiecku, hiszpańsku i angielsku. Nie był to długi pobyt, ale przypadł na lata młodzieńczej wrażliwości. Kie- dy wspominał przeszłość, to opowiadał Emilce przeważnie o tym, jak był chłopcem na statkach wożących łom łupkowy w Walii. Kapitan Jonsen pochodził z rodziny duńskiej osiadłej na wybrzeżu bałtyckim, w Lubece. On również spędził lwią część życia na angielskich statkach. Gdzie i kiedy poznał się z Ottonem i jak to się stało, że obaj zabrali się do rze- miosła pirackiego na wodach kubańskich, tego Emilka nigdy się nie dowiedziała. Nie rozsta- wali się ze sobą od wielu lat, to jedno było ja- sne. Nie lubiła zadawać pytań ani bawić się w domysły, wolała po prostu słuchać długich i dość bezładnych opowieści. Już takie miała usposobienie. Kiedy sztuka wiązania węzłów przestała być atrakcją, Jose przyniósł jej szydełko, własno- ręcznie wyrzeźbione z kości wołowej. Emilka wyszarpała z kawałka płótna żaglowego nitki, z których postanowiła szydełkiem zrobić ser- wetki na stół w kajucie. Obawiam się jednak, że musiała też dużo rysować, ponieważ ściany nad koją w krótkim czasie pokryły się gęsto gryzmołami, jak wnętrze jakiejś przedhisto- rycznej jaskini. Co powie kapitan, gdy to od- kryje? Lepiej o tym na razie nie myśleć. Do- brej zabawy dostarczyły też zastygłe bąble o- lejnej farby na pomalowanych deskach, zawsze przypominające coś swoim kształtem: wystar- czyło poprawić to ołówkiem, podkreślić albo uzupełnić, na przykład dodać foce oko albo do- rysować królikowi brakujące ucho. Artyści na- zywają to właściwym wyczuciem materiału. Pogoda, zamiast się poprawić, psuła się coraz bardziej. Świat został pozbawiony równowagi do tego stopnia, że szydełkowanie stało się pra- 172 173 wie niemożliwe. Emilka musiała bez przerwy trzymać się obiema rękami za brzeg swojej koi, aby nie urazić swojej chorej nogi. I właśnie przy tak nie sprzyjającej pogodzie piraci postanowili w końcu zdobyć jakiś statek. Zdobycz okazała się skromna: mały holender- ski parowiec, wiozący w klatkach dzikie zwie- rzęta dla któregoś z poprzedników Barnuma. Kapitan parowca, tak zarozumiały, jak tylko niektórzy Holendrzy być potrafią, sprawił pi- ratom wiele kłopotu, chociaż w gruncie rzeczy nie wiózł nic cennego. Był to dzielny marynarz, ale miał za jasne włosy i za krótką szyję. Skoń- czyło się na tym, że musieli go związać, prze- wieźć na pokład szkunera i złożyć na podłodze w kajucie kapitana, gdzie Emilka miała go pil- nować. Tak strasznie cuchnął jakimiś wstrętny- mi cygarami, że robiło jej się słabo. Inne dzieci odegrały dość poważną rolę w ca- łym wydarzeniu. Zadaniem ich było nadać szkunerowi niewinny wygląd; sprawiły się na- wet lepiej od owych „dam" z Santa Lucia. Pa- rowiec (niewiele różniły się w owych czasach od żaglowców), markotny i zły na pogodę, prze- walał się z boku na bok jak żółw, fale zalewa- ły pokład, komin, jeśli można tak powiedzieć — przekrzywił się na bakier. Kiedy więc od szku- nera oderwała się szalupa, niby to z zamiarem niesienia pomocy, którą dzieci — Edward, Har- ry, Rachela i Laura — radośnie żegnały z po- kładu wymachując chusteczkami, Holender, choć nieco urażony w swej dumie, żadną miarą nie mógł podejrzewać podstępu. Dopiero gdy piraci znaleźli się na parowcu, zaczął się tak awanturować, że trzeba go było przenieść na szkuner. Miny zrzedły po stwierdzeniu, że całą zdobyczą jest lew, tygrys, dwa niedźwiedzie i mnóstwo małp, więc bardzo możliwe, że w czasie przenosin holenderskiego kapitana nikt nie okazywał mu specjalnych względów. Następnie należało zbadać, czy „Thelma", po- dobnie jak „Klorynda", nie wiezie przypadkiem jakiegoś cenniejszego ładunku. Uwięziono tedy całą załogę w kajucie na rufie, skąd po kolei wyprowadzano każdego na pokład i poddawano badaniom. Lecz albo nie było na statku pienię- dzy, albo nikt o tym nie wiedział, albo też nie chciał powiedzieć. Niektórzy bali się do tego stopnia, że chętnie by rodzoną babcię sprzedali, byle tylko odzyskać wolność, lecz byli tacy, co zupełnie otwarcie śmieli się z pogróżek piratów, słusznie zakładając, że nie posunęliby się oni nigdy do popełnienia morderstwa z zimną krwią, chyba po pijanemu. Z każdym postępowano jednakowo: po prze- słuchaniu zamykano w kubryku, a przed przy- prowadzeniem następnego delikwenta jeden z piratów ćwiczył niemiłosiernie biczem zwój płótna żaglowego, zaś drugi wrzeszczał, jakby go obdzierano ze skóry. Potem strzelano w po- wietrze i wyrzucano coś za burtę, co z głośnym pluskiem wpadało do wody. Wszystko to oczy- wiście miało wprawić w odpowiedni nastrój tych, co czekali swej kolejki w kajucie pod po- 174 175 kładem. Okrucieństwa pozorowane dawały taki; sam skutek, jaki dałyby prawdziwe; niestety okazały się bezcelowe — na parowcu najpraw- dopodobniej nie było żadnego skarbu. Znaleziono natomiast bogaty zapas holender- skich wódek i likierów — bardzo miłe urozmai- cenie po monotonii picia rumu. Pito już od godziny lub dłużej, gdy Otto wpadł na znakomity pomysł. A gdyby tak urzą- dzić dla dzieci cyrk? Błagały przecież, żeby Je zabrać na parowiec i pokazać zwierzęta. Można by zrobić jakiś wspaniały pokaz, na przykład walkę lwa z tygrysem. Bezzwłocznie zabrano się do dzieła. Dzieci i każdego, kto tylko mógł opuścić szkuner, prze- wieziono na parowiec, gdzie kazano im zająć bezpieczne miejsca wysoko w górze, wśród oli- nowania. Uruchomiono bom ładowniczy, otwar- to luk ładowni i wyciągnięto na pokład dwie klatki cuchnące starymi kotami. Dozorców — dwóch małych Malajów, którzy szwargotali ze sobą w przedziwnym języku, podobnym do świ- stu wiatru — zmuszono do otwarcia klatek, aby władcy dżungli mogli wyjść i walczyć ze sobą. W jaki sposób zapędzi się później te zwierzęta z powrotem do klatki, nad tym nikt się nie za- stanawiał. Jakkolwiek powszechnie wiadomo, że 'łatwiej tygrysa wypuścić z klatki niż go za- mknąć. Jednakże w tym konkretnym wypadku nawet otwarcie klatek nie dało pożądanego' skutku: bestie wcale nie chciały wyjść. Leżały-na po- 178 dłodze pomrukując (albo pojękując) i ani drgnęły, jeśli nie liczyć przewracania oczami. Biedną Emilkę wszystko to ominęło z powodu chorej nogi — musiała leżeć w dusznej kajucie i pilnować holenderskiego kapitana. Na początku, gdy zostali sami, więzień próbo- wał z nią rozmawiać, lecz — w przeciwieństwie do większości Holendrów — nie umiał ani sło- wa po angielsku. Mógł ruszać tylko głową, więc dawał dziewczynce znaki przenosząc wzrok to na nią, to znów na bardzo ostry nóż, który jakiś idiota upuścił w kącie kajuty na podłogę. Jasne, że prosił ją w ten sposób o podanie tego noża. Lecz Emilka bała się go. Mężczyzna związany wzbudza o wiele większy strach aniżeli męż- czyzna, który nie jest związany — bo co będzie, jak się uwolni? Świadomość, że ona sama nie może zejść z koi i uciec, zamieniała jej lęk w panikę, w przera- żenie, które rosło jak w koszmarnym śnie. Pamiętajmy, że Holender miał krótką szyję i cuchnął podłymi cygarami. Musiał w końcu odczytać na jej twarzy strach i obrzydzenie zamiast oczekiwanego współczu- cia. Zaczął więc działać na własną rękę. Kołysał się najpierw lekko z boku na bok, potem zaczął się toczyć po podłodze. Emilka krzyknęła, wzywając pomocy, biła pięściami w ścianę, lecz nikt się nie zjawił'. Na- wet ci marynarze, którzy zostali na pokładzie, skupili się na drugim końcu statku i całą ich uwagę, pochłonęło to, co działo się na parowcu, 477 kołyszącym się w odległości siedmiu jardów od szkunera. Na parowcu jeden z piratów zebrał się na odwagę, zlazł z masztu i zaczął wrzucać do klatek drewniane kołki do obkładania lin, by zmusić bestie do wstania. Ilekroć jednak zwierzęta w odpowiedzi uderzyły ogonem o po- dłogę — czmychał jak przerażona mysz. Tylko dwaj Malajowie nie opuścili ani na chwilę po- kładu. Siedzieli na piętach naprzeciw siebie i nie zwracając na nic uwagi, nucili przez nos. Prawdopodobnie czuli się tak samo jak lew i ty- grys w swoich klatkach. Po kilku minutach piraci nabrali śmiałości. Otto podszedł do klatki i zaczął żelaznym prę- tem szturchać tygrysa po żebrach. Lecz biedne zwierzę, zbyt wymęczone morską chorobą, na- wet na coś takiego nie reagowało. Stopniowo wszyscy widzowie pozłazili z masztów na po- kład i tłumnie otoczyli klatki, gotowi zresztą w każdej chwili do ucieczki. Pijany Otto i na- wet kapitan Jonsen (który był zupełnie trzeź- wy) drażnili zwierzęta krzykiem. Nic dziwnego, że nikt nie słyszał biednej Emilki, pozostawionej w kajucie sam na sam z okropnym Holendrem. Emilka krzyczała i krzyczała, a przerażający koszmar wcale się nie kończył. Pomimo kołysania statku Holender zdołał przybliżyć się do noża na odległość ręki. Żyły nabrzmiały mu na czole z wysiłku, a także wskutek skrępowania sznurami. Palce' jego rąk 178 przywiązane do pleców próbowały wymacać nóż. Emilka, nieprzytomna z przerażenia i dopro- wadzona do rozpaczy, poczuła nagły przypływ sił. Nie zważając na ból w nodze, wyskoczyła z koi i schwyciła nóż akurat w chwili, gdy Ho- lender już go dotykał. W przeciągu następnych pięciu sekund pora- niła go śmiertelnie, kłując nożem w kilkunastu miejscach,,potem odrzuciła nóż w stronę drzwi i z trudem wdrapała się na koję. Holender krwawił obficie i oślepiony własną krwią leżał bez ruchu i jęczał. Emilka pod wpływem przerażenia i bólu — otwarła się jej rana w nodze — zemdlała. Nóż odrzucony gwał- townie, stoczył się z powrotem po schodach do kajuty. Małgorzatka pierwsza zobaczyła, co się stało, gdy zajrzała przypadkiem z pokładu. Jej mała głowa przypominała trupią czaszkę, tępe, wyłupiaste oczy omal nie wyszły na wierzch. Tymczasem Jonsen i Otto, nie mogąc żadnym sposobem podniecić ospałych zwierząt, zwołali swoich ludzi i dźwignąwszy klatki za pomocą grubych drągów po prostu wyrzucili z nich zwierzęta na pokład. Ale i wtedy nie chciały walczyć, a nawet ukazać sobie nawzajem niechęci. Tak jak le- żały mrucząc w klatce, tak samo leżały mru- cząc na pokładzie. Były to nieduże sztuki i ogromnie wynędz- 179 niałe wskutek podróży. Nagle Otto zaklął, chwycił tygrysa w pół i postawił na tylne łapy. Jonsen zrobił to samo z nieco cięższym lwem. w ten sposób zwierzęta stanęły wreszcie do po- jedynku, zwiesiwszy ciężko łby na ramionach swoich sekundantów. Lecz w ślepiach tygrysa zatliła się iskierka świadomości. Napiął nagle mięśnie. Niewielki ten wysiłek wystarczył, by tygrys uwolnił się z objęć Ottona jak Samson z rąk Filistynów,, omal nie wyrywając mu ramion ze stawów. Wytarmosił go przy tym i w mgnieniu oka roz- darł pazurem twarz. Tygrys to nie zabawka. Jonsen opuścił lwa na przednie łapy i razem z Ottonem wpadli w pierwsze z brzegu drzwi, piratów zaś ogarnęła panika jak w teatrze, w którym wybuchł pożar; pchając się jeden przez drugiego, tłocząc i depcząc, uciekali po linach na maszty. Lew ryknął jak grzmot. Tygrys zataczając się niepewnie wlazł z powrotem do klatki. Dwaj Malajowie, pogrążeni w swych lamentach, nie zwrócili uwagi na tę scenę. A przecież — cóż to była za scena! Lecz na tym cyrk się skończył. Pijani mary- narze, wytarmoszeni i podrapani, pomogli pier- wszemu oficerowi zejść do szalupy i wiosłując na łapu-capu po wzburzonym morzu powrócili na szkuner. Jeden po drugim wdrapywali się na nadburcie i lądowali na pokładzie. Marynarze mają dobry węch. Wyczuli krew od razu i stłoczyli się wokół trapu do kapitań- skiej kajuty; na jej progu siedziała Małgorzatka jak skamieniała. Emilka leżała na koi z za- mkniętymi oczami; odzyskała już przytomność, lecz nie otwierała oczu. Zobaczyli na podłodze kajuty holenderskiego kapitana w kałuży krwi. — Ależ, panowie, ja mam żonę i dzieci — powiedział nagle po ho- lendersku, łagodnie, jakby ze zdziwieniem, i skonał, nie tyle z powodu jednej, śmiertelnej rany, ale z powodu ogromnej ilości cięć i ukłuć nożem, które otrzymał. Było całkiem jasne dla wszystkich, że zrobiła to Małgorzatka — zabiła związanego, bezbron- nego człowieka, i to bez żadnego powodu; a te- raz siedzi i tępym, bezmyślnym wzrokiem przy- gląda się umierającemu. 180 Rozdział ósmy Pogarda, jaką piraci czuli dla Małgorzatki, brak litości dla jej, rzucającej się w oczy, cho- roby i niedoli, wynikały i były proporcjonalne do zawodu, jaki dziewczynka ta sprawiła im ja-] ko dziecko. Popełniona zbrodnia, gdyby była! dziełem dorosłego człowieka, wydałaby się im zbrodnią bardzo poważną w swojej nie uspra- wiedliwionej zbyteczności; popełniona przez czternastoletnią dziewczynkę, starannie wycho- waną, była czymś przekraczającym wszelkie wyobrażenia. Ściągnięto Małgorzatkę z trapu, na którym wciąż jeszcze siedziała, i bez chwili wahania (krótka zwłoka wynikła stąd, że zbyt wiele rąk się po nią wyciągnęło) wrzucono do morza. Wyraz jej twarzy, gdy znikała w wodzie, jak kiedyś owa wielka, biała świnia wyrzucona za burtę, pozostał w pamięci pierwszego oficera. Ostatecznie to on się nią zajmował przez cały czas. Ciało Holendra wyniesiono na pokład. Kapi- tan Jonsen zszedł do kajuty i pochylił się nad biedną małą Emilką. Zacisnęła powieki jeszcze mocniej, gdy poczuła na twarzy jego gorący oddech, i nie otwierała oczu, zanim wszyscy nie wyszli. Znów je zamknęła, gdy zjawił się by zmyć krew z podłogi. Druga szalupa, wioząca resztę załogi i czwór- kę dzieci, omal nie najechała na Małgorzatkę, zauważono ją w ostatnim momencie. Dziew- czynka walczyła z falami rozpaczliwie, lecz w zupełnym milczeniu: włosy raz zalepiały jej oczy i usta, to znów unosiły się na powierzchni, gdy głowa szła pod wodę. Wciągnięto ją do sza- lupy i posadzono na tylnej ławce obok dzieci. I w taki sposób znalazła się z powrotem wśród nich. Odsunęły się od niej, ponieważ ociekała wo- dą; ale była znów razem z nimi. Nie spuszczały z niej oczu — poważnych, zdumionych — i mil- czały. Małgorzatka szczękała zębami z wyczer- pania i bezskutecznie próbowała wyżąć brzeg sukienki. Nie odzywała się również ani słowem. Mimo to wkrótce i ona, i dzieci poczuły, że lody pomiędzy nimi stajały. Marynarze przy wiosłach nie zawracali sobie głowy pytaniem, w jaki sposób Małgorzatka znalazła się w wodzie. Przypuszczali, że pewnie wyleciała za burtę przypadkiem, i niewiele ich to obchodziło, musieli się dobrze przyłożyć do wioseł, aby zręcznym manewrem opłynąć szku- ner i wdrapać się na pokład. Na dziobie był taki ruch, że nikt nie zauważył ich przybycia. Znalazłszy się na pokładzie Małgorzatka sta- rym zwyczajem poszła prosto do ładowni na dziobie i rozebrała się na oczach dzieci, śledzą- cych każdy jej ruch z niesłabnącym zaintereso- waniem. Owinęła się pledem i wyciągnęła na posłaniu. 182 183 Doprawdy nie wiadomo, jak i kiedy to się sta- ło, że już w pół godziny później cała piątka zgodnie zajęła się jakąś zabawą. Później nad- szedł ktoś z załogi, zajrzał do nich z pokładu,. krzyknął głośno do kogoś: „Tak!" i odszedł. Dzieci nikogo nie widziały i nie słyszały. Jednakże od owego dnia nastrój na szkunerze uległ zmianie. Morderstwo zwykłe wywiera wpływ na małą zbiorowość. Ściślej biorąc, krew Holendra była pierwszą krwią przelaną na stat- ku tych piratów (nie odpowiadam za całkiem prywatne kłótnie). Okoliczności, w jakich to się stało, były wstrząsające i otworzyły piratom oczy na możliwości natury ludzkiej, o jakich dotąd nie mieli pojęcia; przyprawiały również o niemiłe uczucie w okolicy karku... Jak długo chodziło tylko o zagrabienie cyrku, można się było nie obawiać pogoni amerykańskiego okrę- tu wojennego: wysokie władze Admiralicji od- ruchowo unikały narażenia się na śmieszność. Ale przypuśćmy, że parowiec zawinąwszy do portu zakomunikuje o uprowadzeniu kapitana, siłą? Lub, co gorsza, pierwszy oficer dojrzy z z parowca przez swoją przeklętą lornetę, że skrwawione ciało kapitana pogrąża się w wo-| dzie na zawsze? Wówczas z całą pewnością moż- na liczyć na pościg. „Nikt z naszych ludzi tego nie zrobił, zbrod- nię tę popełniła dziewczynka, wzięta przez nas do niewoli" — nie był to argument, który moż- na by było przedstawić sądowi. Z dziennika okrętowego, znalezionego na pa- rowcu, Jonsen dowiedział się, gdzie się znajdu- je, zawrócił więc i wziął kurs na Santa Lucia, niezawodne swoje schronienie. Uważał, że wo- jenne okręty brytyjskie mają zbyt wiele do ro- boty, aby krążyć w okolicy, gdzie rozegrał się epizod z „Kloryndą". Jeśli chodzi o władze hisz- pańskie, to mógł mieć podstawy (nieźle opłaco- ne), do nieobawiania się z ich strony żadnych przykrości. Powrót do domu z pustymi rękoma nie cieszył go, to prawda, lecz wydawał się nie- unikniony. Zewnętrzną oznaką zmiany nastrojów było wzmożenie dyscypliny na statku. Żadnego picia rumu, ani kropli! Wachty pełniono bez przerwy, jak na okręcie liniowym. Zapanowała większa czystość i ład. „Grzmot" został zabity i zjedzony następnego dnia bez żadnych względów dla uczuć jego wielbicieli. W ogóle wszelkie objawy czułości ze strony załogi zniknęły. Nawet Jose przestał się bawić z dziećmi. Traktowano je z obojętną surowością, nie pozbawioną lęku, jak gdyby ci nieszczęśni ludzie zdali sobie wreszcie sprawę, jakie żmije przygarnęli do piersi. A tymczasem dzieci tak dotkliwie odczuły tę zmianę, że nawet nie przejęły się zbytnio śmier- cią „Grzmota” z wyjątkiem Laury, której twa- rzyczka przez pół dnia płonęła gniewem. 184 185 Wskutek otwarcia się rany na nodze Emilka! musiała jeszcze wiele dni przeleżeć w kajucie kapitana. Czuła się przez ten czas bardzo samot-s na. Jonsen i Otto rzadko schodzili na dół, a gdy już tam byli, to nie mieli czasu zwracać uwagi na jej przymilanie się. Śpiewała więc i rozma- wiała ze sobą niemal bez ustanku. Przerywała tę zabawę tylko po to, aby zwrócić się z prze- sadną czułością do kapitana lub jego zastępcy i prosić bądź to o podniesienie z ziemi szydełka, które upuściła, bądź o podziwianie zwierzątka, które zrobiła ze swego pledu, to znów opowie- dzenie jakiejś bajki, albo o tym, jakie psoty robili w dzieciństwie. Jakże niepodobne do Emilki było to natrętne domaganie się atencji! Lecz Jonsen i Otto albo wychodzili, albo zasy- piali nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Opowiadała także — ale to jedynie samej so- bie — nie kończące się historie, tyle, ile ich jest w Baśniach z Tysiąca i Jednej Nocy, i podobnie za wikłane. Lecz strumień dźwięków płynący z jej ust nie miał z tym nic wspólnego: to zna- czy udawała, że coś opowiada, a zdarzało się to często, byle głośno mówić! Tak naprawdę to najlepiej jest opowiadać bez słów i po cichu to, co się człowiekowi układa w głowie. Otóż to wszystko Emilka wyrażała tylko dramatyczną mimiką twarzy, niespokojnymi gestami rąk — gdyby odczuła czyjąś obecność, gdyby stwier- dziła, że ktoś ją niepostrzeżenie obserwuje, to 186 powróciłaby natychmiast do owego głośnego błazeńskiego bajdurzenia. (Komu własne myśli huczą w głowie, ten nie ma pewności, czy inni ich nie słyszą, i stara się odwrócić ich uwagę.) Gdy Emilka śpiewała, to zawsze bez słów; jak ptak powtarzała w kółko kilka nutek, przycze- pionych do pierwszej lepszej sylaby, i właści- wie bez żadnej melodii. Ponieważ była niemu- zykalna, nie widziała powodu, by przestać nu- cić w jakimś określonym miejscu: jedną taką piosenkę ciągnęła czasem przez pół godziny. Jose wyszorował podłogę w kajucie tak sta- rannie, jak tylko potrafił, lecz plama tam zo- stała. Emilka pozwalała niekiedy błądzić myślom zupełnie spokojnie dokoła wspomnień z Jamaj- ki. Ten okres życia wydawał jej się teraz bar- dzo daleki; prawdziwy wiek złoty! Jaka musia- ła być wówczas młoda! Gdy wyobraźnia jej znużyła się, Emilka przypominała sobie opo- wiadania starego Sama o Anansi, które często stawały się punktem wyjścia dla historyjek jej własnego pomysłu. Pamiętała również, jakie straszne rzeczy opo- wiadał Sam o topielcach. I jak z kolei wszyst- kie dzieci straszyły biednych Murzynów, że duppy wciąga ludzi do wody. Cóż za wspaniałe uczucie przewagi, kiedy się nie wierzy w duppy. Lecz musiała stwierdzić, że duppy dostarcza jej teraz o wiele mniej przyjemności niż dawniej. Raz przyłapała się nawet na takiej myśli: jak- by wyglądał duppy Holendra, cały we krwi, 187 z głową przekręconą do tyłu, pobrzękujący łań- cuchem... wizja trwająca mgnienie oka, podob- nie jak kiedyś ożył w pamięci wbrew jej woli obraz uciekającego Tabby. W głowie jej zawi- rowało, w następnej chwili myślami była już daleko od Jamajki, daleko od szkunera, od to- pielców; siedziała na złotym tronie gdzieś na dalekim Wschodzie. Dzieciom nie pozwalano już na wizyty w ka- jucie. Lecz gdy słyszała ich kroki nad głową,: porozumiewała się z nimi głośnym krzykiem. W ten sposób usłyszała pewnego razu słowa: — Wiesz? Małgorzatka wróciła do nas. — Ach, tak?! Po tej wiadomości Emilka skierowała' swoje piękne, niewinne, szare oczy na rysunek ka- rzełka nad koją i zamilkła na jakiś czas. Tylko lekka zmarszczka na nosie zdradzała napięcie myśli; i maleńkie kropelki potu na skroniach, Wcale nie potrzebowała żadnej Małgorzatki, żeby odczuwać dojmujące przygnębienie. Z natury skłonna do pustoty, miewała jed- nak nawroty świadomości, która obudziła się w niej wraz z ową pierwszą, wspaniałą wizją.! Teraz chwile takie stawały się coraz częstsze, lecz pozbawione blasku. Wręcz ponure. Prze- stawała wierzyć w życie jako nieograniczoną! możliwość wyładowania energii. Coraz częściej radość opuszczała ją znienacka; dziewczynka przypominała sobie, że jest tą Emilką, która za- biła... która znajduje się tutaj... i że Bóg tylko wie, co się stanie z tym biedactwem, jak ono! się z tego wygrzebie... W takich chwilach miała uczucie, że serce jej zapada się w przepaść bez dna. Emilka, podobnie jak Laura, nie przekroczyła jeszcze pewnego progu w rozwoju swojej oso- bowości. Jako cząstka natury była niewrażliwa na ciosy. Lecz jako Emilka była stworzeniem zupełnie nagim, bezbronnym w swej wrażliwo- ści. Było coś szczególnie okrutnego w tym, że przemianę swoją musiała przeżywać pod nawa- łą tak ciężkich ciosów. Bo zważcie tylko: kto leży w łóżku i podciąg- nie kołdrę pod brodę, jest w pewnej mierze bez- pieczny. Może przeżywać udręki strachu i prze- rażenia, które miną zupełnie bez śladu. Ale kie- dy się wstanie i zacznie chodzić? I moment przemiany wzywającej do działania wypadnie w chwili kryzysu? Nie popełni się wówczas ja- kiegoś strasznego błędu? Och, dlaczego trzeba stać się dorosłą? Dla- czego, na miłość Boską! Niezależnie od paroksyzmów ślepego, utajo- nego strachu odczuwała niekiedy zupełnie zwy- czajny i dyktowany rozsądkiem niepokój. Mia- ła dziesięć i pół roku. Jaka będzie jej przyszłość, jaką zrobi karierę? (Matka wpoiła im przeko- nanie, chłopcom i dziewczynkom jednakowo, że pewnego dnia będą musiały same zacząć zara- biać na życie.) Powtarzam, że Emilka miała dziesięć i pół roku; lecz czuła się o wiele starsza, miała wrażenie, że upłynęło bardzo dużo czasu, odkąd przybyła na ten statek. Życie było tu na 188 189 pewno bardzo ciekawe, ale — zapytywała sie-J bie — co jej to daje? Czego się uczy? Niczego.! Nauczyła się, jak być swego rodzaju piratem] (problem sam w sobie — jakiego rodzaju pira- tem może być dziewczynka?). W miarę jak czas upływał, widziała coraz jaśniej, że inne życie nie jest już dla niej możliwe, a właściwie — dla nikogo z nich. Zniknęło niestety, i to bez śladu, przekonanie, że jest Bogiem. Ten rodzaj kariery, niezwykłej, najwspanialszej był już dla niej niedostępny. Za to przeświadczenie, że jest najgorszą istotą. pod słońcem trwać w niej będzie bardzo długo z wyroku jakiejś groźnej Mocy, z którą walka jest bezskuteczna. A może już wcześniej po- pełniła jakiś straszny grzech (grzech, który nie był morderstwem)... ów przedziwny grzech przeciwko Duchowi Świętemu, przy którym morderstwo jest jak mały karzełek? Bardzo łat- wo mogło się to stać, skoro nie miała pojęcia, na czym taki grzech polega. Jeśli go popełniła, to nic dziwnego, że Niebo odmawiało jej swej łaski. I tak oto leżało pod kołdrą to małe bieda- ctwo — wyrzutek społeczeństwa — rozdygota- ne i spocone, z niewinnymi ślicznymi oczami utkwionymi w rysunek karzełka na ścianie. A w chwilę później nuciła radośnie i wychy- lona z koi obrysowała ołówkiem ciemną plamę na podłodze. Tu kreska, tam kreska i oto jest wielka baba z workiem na plecach, jak żywa! Przyznaję, że nawet Otto, gdy zszedł później do kajuty, wzdrygnął się na widok tego ry- sunku. Gdy później leżąc cicho znów się zastanawia- ła nad trudnościami, które ją w życiu czekają (odsunąwszy na bok takie sprawy jak Bóg, zba- wienie duszy i tak dalej), nie wspierał jej — jak Edwarda — beztroski optymizm: była już w tym wieku, że potrafiła zdać sobie sprawę z własnej — w gruncie rzeczy zupełnej — bez- silności. Była na łasce otoczenia, od którego za- leżało jej życie, skąd więc miała wziąć siłę i ro- zum do walki z takimi i podobnymi do nich ludźmi? W owym czasie jej stosunek do Jonsena i jego przyjaciela uległ dziwnej zmianie, przede wszy- stkim bardzo ich polubiła. Prawdą jest, że dzie- ci zazwyczaj przywiązują się do każdego, z kim są w codziennym kontakcie, lecz w tym wy- padku było to coś większego, głębszego. Kocha- ła ich teraz o wiele więcej niż swych rodziców. Ze strony Jonsena i Ottona spotykały ją po- wściągliwe (takie już mieli usposobienie) dowo- dy sympatii: lecz chciała mieć pewność! Czuła, że dorośli tak łatwo mogą ją oszukać! Przypuśćmy, że chcą ją zabić? Bez trudu potra- filiby ukryć przed nią taki zamiar, traktując ją w dalszym ciągu z największą uprzejmością. Sądzę, że w tym przypuszczeniu znalazła od- bicie jej własna, wrodzona skrytość. Gdy słyszała na trapie kroki kapitana, zasta- nawiała się, czy niesie jej talerz zupy, czy idzie 190 191 ją zabić - znienacka, nie ostrzegając nawet wyrazem zawsze tak sympatycznej twarzy. Gdyby miał taki zamiar, to w żaden sposób nie mogłaby mu przeszkodzić. Krzyczeć, wal- czyć, próbować ucieczki — wszystko to byłoby bezcelowe i — co tu mówić — pozbawione god- ności. Jeżeli kapitan postanowił do końca za- chować pozory, to samo również jej przystało. Jeżeli on nie zdradza niczym swoich intencji, to i ona nie może niczym zdradzić, że się ich do- myśla. Dlatego też gdy któryś z nich schodził do ka- juty, Emilka śpiewała, uśmiechała się poufale, łobuzersko, robiła wszystko, by zwrócić na sie- bie uwagę. Kapitana lubiła trochę więcej niż Ottona. Dzieci zazwyczaj czują głęboką odrazę do do- rosłych, którzy mają ciało szpetne i niezgrabne; lecz odciski i blizny na ogromnych dłoniach Jonsena były dla niej tak interesujące jak do- liny na księżycu dla chłopca, który posiada te- leskop. Gdy kapitan brał niezdarnie liniał rów- noległy i cyrkiel i z najwyższą dokładnością przykładał te przyrządy do znaków nawigacyj- nych na swojej mapie, leżąca obok Emilka ba- dała jego dłonie nadając rysom i zgrubieniom, na skórze najróżniejsze nazwy. Właściwie dlaczego koniecznie musi stać się dorosłą? Dlaczego nie może zawsze żyć pod czy- jąś opieką i udawać, że nic ją nie obchodzi? Jest coś z takiego pragnienia prawie we wszystkich dzieciach. Większość przezwycięża je w końcu; lecz każde dopiero po chwili waha nia przyzna, że woli to, niż pozostać dzieckiem. Ale większość dzieci żyje życiem pozbawionym niebezpieczeństw i ma przed sobą — przynaj- mniej pozornie — zabezpieczoną przyszłość Natomiast zabić dorosłego mężczyznę i być zmuszonym do trzymania tego na zawsze w ta jemnicy, to na pewno nie są normalne warunki dla dziesięcioletniego dziecka; i mieć taką Mał- gorzatkę, o której trudno nie myśleć, i zamiast zwykłego, normalnego życia widzieć przed sobą pełną okropności drogę wiodącą prosto do pie kła! Emilka znajdowała się wciąż na pograniczu dzieciństwa: jakżeż często była jeszcze dzie- ckiem i tylko dzieckiem... czekającym na jakieś zaklęcie... na Anansi i Czarnego Ptaka... na Ge- niusze i złote trony z bajki... Wszystko to mówię szukając raczej po omaj cku wyjaśnienia bardzo dziwnego faktu: Emil- ka robiła wrażenie — i chyba naprawdę była — - bardzo młodej na swój wiek i nie pomimo, lecz właśnie dzięki przygodom, które przeżyła. Młodość płonęła w niej intensywniejszym płomieniem. Nigdy w Ferndale nie zdarzyło jej się krzyczeć tak głośno dla samej przyjemności usłyszenia własnego głosu; teraz na statku głos jej rozlegający się w kajucie przypominał trele skowronka, który coraz wyżej lata, coraz głoś niej śpiewa. Ani Jonsen, ani Otto nie należeli do ludzi nerwowych, lecz taki hałas wyprowadzał ich 192 193 czasem z równowagi. Niewiele pomagały upo- mnienia: Emilka zapominała o nich natychmiastf i już po minucie szeptała, po dwóch minutach • gadała, a po pięciu — krzyczała pełnym gło- sem. Jonsen był człowiekiem, który rzadko odzy- wał się do innych. Z Ottonem łączyła go przy- jaźń szczera, ale niezwykle milcząca. Lecz gdy już przemówił, to pragnął, by go dobrze słysza- no, nawet wówczas — a bardzo często tak by- ło — kiedy mówił do siebie. Otto stał przy sterze (prawie nikt z załogi nie umiał sterować). Myśli jego krążyły żywo dokoła Santa Lucia, gdzie zostawił panią swego serca. Jonsen przemierzał pokład w swych czła- piących pantoflach. Znudzony w końcu swymi wspomnieniami Otto spostrzegł małpkę, bawiącą się na świet liku kajuty w sposób, który zwrócił jego UWA- gę Zwierzątko to, z tą samą pomysłowością i zdolnością przystosowania się, dzięki której wykształciła się rasa ludzi, rozwiązało problem zabawy bez towarzystwa. Jak gracz w karty po- trafi lewą ręką grać przeciwko prawej, tak małpka walczyła tylnymi nogami z górną czę- ścią swego ciała. Niezwykła giętkość tego ciała usprawiedliwiała dziwaczne wrażenie, że tułów małpki rozdzielił się w pasie na dwie zupełnie oddzielne części. Walka pomiędzy tymi częścia- mi toczyła się bez złości, lecz całkiem poważnie, właśnie tylne odnóża usiłowały za wszelką cenę wydrapać małpce oczy, zaś ostre ząbki zacisnę- ły się jadowitym zgryzem na małpim zadku. Z kajuty dochodziły przez świetlik jęki i wo- łania o pomoc, które można byłoby łatwo wziąć za prawdziwe, gdyby od czasu do czasu nie przerywały ich takie na przykład słowa: „Nic ci to nie pomoże. Tak czy owak łeb ci utnę". Kapitan Jonsen rozmyślał o małym domku w dalekiej, mgłą zasnutej Lubece — domku •z. kaflowym piecem... nigdy nie należy mówić o wycofaniu się z interesów. A przede wszyst- kim nie wolno mówić głośno: „To jest moja ostatnia podróż" — nawet do siebie samego. Morze najczęściej interpretuje takie życzenia . w sposób bardzo ironiczny. Jonsen widział w swoim życiu wielu marynarzy, którzy wyruszali w swą „ostatnią podróż" i rzeczywiście nigdy nie powrócili do domu. Ogarnęła go głęboka melancholia, był bliski płaczu, aż w końcu zszedł do swej kajuty. Chciał być sam. Emilka w myśli prowadziła poufną rozmowę z Johnem. Nigdy dotąd tego nie robiła, lecz dzi- siaj John stanął przed nią nagle jak żywy. Jego tajemnicze zniknięcie w Santa Lucia było tu — rzecz jasna — tematem tabu, którego oboje ani słowem nie dotknęli. Naradzali się głównie nad zbudowaniem wspaniałej tratwy do pływania 194 195 po stawie w Ferndale. Jak gdyby nigdy stamtąc nie wyjechali! Usłyszawszy kroki kapitana zaczerwieniła się gwałtownie, jak złapana na gorącym uczynku. Policzki jej płonęły, gdy wszedł do kajuty. Nie spojrzał na nią. Zwalił się swoim zwyczajem na krzesło, łokcie oparł na stole, objął głowę oburącz i kiwał się rytmicznie z boku na bok. — Niech pan popatrzy, panie kapitanie powiedziała Emilka — czy tak wyglądam ład- nie? No, proszę spojrzeć. Koniecznie! Czy wy- glądam ładnie? Podniósł głowę, obrócił się i spojrzał na nią. Przewróciła oczy tak, że widać było tylko biał- ka, dolną wargę wciągnęła do środka i wskazu- jącym palcem mocno przygniotła czubek no-c sa — prawie się zrównał z policzkami. - Nie — odparł z prostotą — nie wyglądasz ładnie. — I powrócił do swoich myśli. Wysunęła język, jak mogła najdalej, i rusza- ła nim jak ogonkiem. — A teraz, panie kapita- nie? Proszę spojrzeć! Lecz kapitan, zamiast spojrzeć na nią, rozej- rzał się po kajucie. Wydała mu się jakoś zmie- niona: sypialnia dziewczynki, a nie mieszkanie marynarza. Zmiany były w gruncie rzeczy bar- dzo drobne, lecz dla skrupulatnych oczu ude- rzające. Wszystko tu pachniało dziećmi. Nie mogąc się opanować, wcisnął czapkę na głowę i wyskoczył z kajuty. Na pokładzie dzieci biegały wokół kompasu, krzycząc jak oszalałe. 196 — Do diabła! — ryknął Jońsen na ich widok i wpadł we wściekłość: zaczął tupać nogami i oczywiście natychmiast pogubił pantofle — jeden z nich potoczył się daleko. Jakie licho wstąpiło w Edwarda w owej chwi- li, tego nie potrafię powiedzieć. Dość, że zupeł- nie nie mógł się pohamować na widok tego pan- tofla. Porwał go i uciekł, krzycząc z radości. Jonsen ryknął na niego. Lecz Edward oddał pantofel Laurze, sam zaś wdrapał się na stengę bukszprytu • i zaczął na niej wyprawiać dzikie harce. Właśnie Edward! On, taki zawsze bojaź- liwy, taki skromny! Laura ledwie mogła udźwignąć ogromny pan- tofel kapitana. Lecz objęła go mocno rękami, przycisnęła do piersi i z pochyloną jak do ataku głową rzuciła się pędem — niby to w objęcia Jonsena, lecz wyminęła go zręcznie, skoczyła do Ottona stojącego przy sterze, zawróciła i z min- ką wciąż bardzo poważną biegła lewą burtą na dziób statku. Kapitan, który nigdy nie był bie- gaczem, stał w skarpetkach i ryczał aż do za- chrypnięcia. Nastrój szaleństwa ogarniający po kolei wszystkie dzieci przeskoczył jak iskra i na za- łogę. Podnieceni marynarze wyglądali na po- kład z kubryku, jedni z uśmiechem, inni z oburzeniem, lecz teraz wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem. A potem — jak diabły w szopce — zapadli się nagle jak pod ziemię i przerażeni własnym postępowaniem zasunęli pokrywę włazu nad swymi głowami. 197 Rozpędzona Laura potknęła się nagle i roz- ciągnęła jak długa. Jedna jej stopa uwięzła w pętli liny. Wrzasnęła z bólu i strachu. Otto w jednej chwili spoważniał, podbiegł, wyrwał jej z ręki pantofel i zwrócił go Jonseno- wi. Kapitan wsunął nogę w pantofel. Edward ze strachu przestał skakać na bukszprycie. Jonsen dygotał ze złości. Ruszył w stronę Ed- warda ściskając w ręce żelazny kołek. — Złaź mi zaraz! — Nie, nie, nie! — krzyczał Edward i nie ru- szył się z miejsca. Harry szybko pobiegł skryć się w kuchni, choć nie miał niczego na sumieniu. Ze zdumiewającą i bardzo rzadko demonstro- waną szybkością Jonsen puścił się biegiem wzdłuż bukszprytu. Edward tylko jęknął na wi- dok morderczego kołka. Gdy jednak kapitan kładł już na nim rękę, chłopiec wywinął mu się zręcznie i wlazł po sztagu do góry. Jonsen z zaciśniętymi pięściami kipiał z wściekłości. Kazał jednemu z marynarzy wleźć na saling i spędzić stamtąd chłopca na dół. Aż strach pomyśleć, co by się stało z Edwar- dem, gdyby nie całkiem nieoczekiwane zdarze- nie. Nagle z ładowni dziobowej wynurzyła się Rachela ubrana w koszulkę marynarza, sięga- jącą jej do pięt i włożoną tyłem naprzód; trzy- mając w ręku książkę śpiewała na cały głos hymn Naprzód, rycerze Chrystusa! Zamilkła, gdy znalazła się na pokładzie; nie patrząc ani w prawo, ani w lewo, podeszła i uklękła przed pierwszym oficerem, który był przy sterze, a potem usiadła na drewnianym kubełku. Wszyscy, nie wyłączając Jonsena, osłupieli. Po chwili cichej modlitwy Rachela wstała i za- częła mamrotać naśladując z powodzeniem szmer modłów, jakie słyszała w kościółku w St. Anna na Jamajce, dokąd cała rodzina je- ździła raz na miesiąc w niedzielę. Tak zaczęło się religijne odrodzenie Racheli. Trudno sobie wyobrazić stosowniejszą porę. I kto mi zaprzeczy, że to nie samo Niebo wybra- ło właśnie ten moment? Otto natychmiast wpadł w swoją rolę: pod- niósł w górę oczy, błysnął białkami i opierając się o ściankę sterowni rozkrzyżował ramiona. Jonsen szybko ochłonął z pierwszego wraże- nia i podszedł do Racheli. Znakomicie naślado- wała kapłana. Przez chwilę słuchał jej w mil- czeniu. Wahał się, czy ma się roześmiać, czy nie. Przeważyły resztki złości. — Rachelo! — zganił ją ostro. Ciągnęła dalej, niemal bez tchu, swoje gable- -gable-gable. — Nie jestem pobożnym człowiekiem — po- wiedział kapitan — ale nie pozwolę na moim statku szydzić z religii! Chwycił dziewczynkę za rączkę. — Gable-ga- ble... — mruczała nieco prędzej, głosem o ton wyższym. — Daj mi spokój... Gable-gable. Ale Jonsen siadł na drewnianym kubełku i rozciągnął Rachelę na kolanie. — Jesteś zły, niedobry, jesteś piratem. Pój- 198 199 dziesz do piekła!! — krzyknęła nareszcie w ludzkiej mowie. Wówczas zaczął ją bić tak mocno, że krzycza- ła nie tylko z bólu, lecz i ze złości. Gdy wreszcie postawił ją na nogi, miała twarz czerwoną i zapuchniętą. Rzuciła się na niego z piąstkami i zaczęła go tłuc po kolanach, wołając z płaczem: „Do piekła! Do piekła! Do piekła!" Odsunął ją od siebie i Rachela odeszła, tak zmęczona płaczem, że nie mogła tchu złapać. Zachowanie Laury przez cały ten czas było bardzo dla niej charakterystyczne. Po swoim potknięciu się i upadku krzyczała tak długo, aż stłuczone miejsce przestało boleć. Potem, nie- wiadomo jak i kiedy, wpadła w inny nastrój i ni stąd, ni zowąd próbowała stanąć na głowie. Po- wtarzała te próby bez przerwy, a więc i pod- czas ucieczki Edwarda na maszt, i podczas fa- scynującego występu Racheli. A kiedy Jonsen zabrał się do ukarania Racheli, Laura zrobiła parę kroków na rękach w stronę grotmasztu, lecz zaplątała się nogami w ułożonych na koł- kownicy fałach i upadła; żeby się jednak czymś popisać, zaczęła się toczyć po pokładzie. I to- czyła się niezwykle szybko aż do samych stóp kapitana. Tam nieruchomo leżała na plecach podczas bicia Racheli — z zupełnie obojętną minąs z kolanami przytkniętymi do podbródka, nucąc cichutko. 200 Gdy Emilka powróciła do ładowni na dziobie, zrobiła coś, co ogromnie skomplikowało życie dzieci na statku. Mianowicie: jakby nie dość jej było morza dokoła, orzekła, że cały pokład szkunera jest również morzem. Pokrywa luku ładowni na śródokręciu to wyspa, podobnie jak różne inne sterczące części, lecz wszystko poza tym, całą resztę pokładu, należy przebyć tylko w łodzi lub wpław. Kto znajduje się w łodzi, a kto nie, o tym de- cydowała Emilka i nikt się w tej sprawie nie orientował, dopóki jej osobiście nie zapytał. Tylko Laura, gdy już zrozumiała, o co chodzi, pływała niezależnie od tego, czy była oznaczona jako przebywająca w łodzi, czy nie. Pływała na wszelki wypadek. — Ale głupia, co? — rzekł Edward pewnego razu, kiedy Laura pomimo zapewnień, że znaj- duje się w łodzi, nie chciała zaprzestać ruchów naśladujących pływanie. — Przypuszczam, że wszyscy byliśmy tak sa- mo głupi, kiedy byliśmy młodzi — odparł Har- ry- Nikt z dorosłych nie chciał uznać takiego „morza", co przyprawiało dzieci o wielką kon- sternację. Marynarze stąpali niedbale po naj- głębszych oceanach, odmawiając najmniejszego choćby udawania, że pływają. Za to irytowali się w podobny sposób, gdy dzieci, udając, że siedzą bezpiecznie na wyspie czy na własnym 201 statku, wołały do nich z najgłębszym przeko- naniem: — Uważaj, bo utoniesz! Utoniesz! Och, już idziesz na dno, rekiny cię zjedzą! — Och, patrzcie, patrzcie! Miguel tonie! Fale zakryły mu głowę! Jest to ten rodzaj żartów, którego marynarze nie znoszą. Nie rozumieli słów, ale sens tych nawoływań (do których dołączał swoje złośliwe uwagi pierwszy oficer) był dla nich zupełnie ja- sny; więc choć uparcie odmawiali pływania przechodząc przez pokład, to jednak każdy z nich gorliwie robił znak krzyża na piersi. Człowiek przecież nigdy nie może być pewny, czy taki brzdąc, jeden z drugim, nie umie wy- wróżyć przyszłości... hijos de putas? A dzieciom chodziło w istocie o to, żeby się przekonać, jak będzie, gdy dorosną i będą mia- ły własny piracki statek do spółki lub każde z nich osobno. Podczas swych popisów nawiga- cyjnych nie wspomniały ani słowem o pira- ctwie, za to wieczorami rozprawiały na ten te- mat bez opamiętania. Małgorzatka również nie chciała pływać. Ale dzieci wiedziały już, że nie ma sensu zmuszać jej do czegokolwiek; nic też nie pomagały ostrzegawcze okrzyki, że utonie, bo na sam dźwięk tego słowa siadała i wybuchała płaczem. Wobec tego umówiono się co do Małgorzatki, że niezależnie od tego, gdzie i co robi, znajduje się zawsze na tratwie z workiem sucharów i ba- 202 L ryłką słodkiej wody, zupełnie sama — i że moż- na na nią nie zwracać uwagi. Bo Małgorzatka od czasu swego powrotu sta- ła się bardzo nudną towarzyszką. Przez kilka dni nie wstawała z łóżka, prawie wcale się nie odzywała, a śpiąc wyskubywała watę z kołdry. Nawet kiedy się kręciła po pokładzie, choć była bardzo miła i grzeczna, o wiele milsza niż daw- niej, to jednak nie chciała się przyłączyć do za- bawy. Wyglądała na zadowoloną, ale do gier, polegających na wyobrażaniu sobie czegoś, zu- pełnie się nie nadawała. Co więcej, nawet nie próbowała odzyskać swej władzy, którą przejęła po niej Emilka: ni- gdy nikomu nie wydawała rozkazów. Robienie jej na złość też nie było zabawne, ponieważ nic nie mogło wyprowadzić jej z równowagi. Dzieci traktowały ją czasem z dobrotliwą pogardą, czasem po prostu ignorowały jej obecność. Wy- starczyło, by odezwała się z czymkolwiek, a za- raz jednogłośnie uważano to za głupie. Rachela również przez kilka dni po owym na- bożeństwie nie zdradzała chęci do zabawy. Wo- lała siedzieć nadąsana w ładowni pod pokładem. Raz po raz próbowała wywiercić dziurę w dnie statku za pomocą znalezionego gwoździa; chcia- ła zatopić statek. Dopiero Laura wykryła ten zamiar i natychmiast doniosła o nim Emilce. Laura, tak samo jak Rachela, nie wątpiła ani przez chwilę, że jest to pomysł zupełnie realny. Emilka zeszła na dół i zastała Rachelę przy pracy. Po trzech dniach wysiłków zdołała od- 203 łupać zaledwie jedną drzazgę, głównie zresztą dlatego, że nigdy nie dłubała dwa razy w tym samym miejscu; mimo to wraz z Laurą spo- dziewały się, że woda runie do środka i zaleje cały statek. I chociaż nie przeciekła jeszcze ani jedna kropla, to jednak Laura była przekonana, że wskutek wysiłków Racheli statek zanurzył się trochę głębiej. Laura klasnęła w dłonie. Ciekawe, co też zro- bi Emilka w obliczu bliskiej i nieuchronnej ka- tastrofy. Lecz Emilka powiedziała tylko: — Ech, ty głuptasie," nic z tego nie wyjdzie. Rachela spojrzała na nią z gniewem. — Odczep się. Wiem sama, co robić. Emilka otwarła szeroko oczy, zatańczyło w nich jakieś dziwne światełko. — Jeśli będziesz się tak do mnie odzywać, to każę cię powiesić na noku rei. — Co to jest takiego? — spytała ponuro Ra- chela. — Powinnaś już chyba wiedzieć, co to jest nok rei. — Nic mnie to nie obchodzi — odburknęła Rachela drapiąc nadal gwoździem deskę. Na to Emilka wzięła z kąta żelazny drąg, tak ciężki, że z trudem go mogła udźwignąć. — Czy wiesz, co chcę zrobić? —• spytała dziwnym głosem. Rachela przestała dłubać i, podniosła gło- wę. — Nie — odpowiedziała niepewnie. — Chcę cię zabić, Jestem piratem i chcę cię zabić tym mieczem ' 204 Na dźwięk słowa „miecz", bezkształtny drąg wydał się Racheli błyszczącym złowrogo os- strzem. Spojrzała Emilce w oczy, chcąc z nich wyczy- tać, czy mówi poważnie, czy żartuje. Nawiasem mówiąc, zawsze się trochę bała Emilki. Taka była duża, silna, stara (zupełnie dorosła!) i taka chytra! Była na pewno najmą- drzejszą i najpotężniejszą osobą na świecie! Muskuły olbrzyma i mądrość starego doświad- czonego węża. A teraz jeszcze te jej straszne oczy, które niczego nie udają! Emilka przeszywała wściekłym spojrzeniem. Rachelę, na której twarzy pojawił się wyraz niekłamanego przerażenia. Zerwała się i na ile pozwalały jej krótkie, tłuste nóżki, pobiegła szybko do trapu, by wybiec na pokład. Emilka uderzyła drągiem w trap i rozpędzona dziew- czynka omal z niego nie zleciała. Żelazny drąg był duży i ciężki i Emilka długo musiała wciągać go na pokład, gdzie bardzo jej przeszkadzał w pościgu. Dzięki temu Rachela znacznie ją wyprzedzała. Już chyba ze trzy ra- zy obiegły cały pokład, lecz dystans między ni- mi nie zmniejszał się! Edward wesoło oklaski wał tę gonitwę, a Rachela pomimo strachu nie zapomniała ruszać rękami udając pływanie. Wreszcie Emilka krzyknęła: — Och, nie mogę już biec dłużej, noga mnie zabolała! — i zdysza? na upadła obok Edwarda. — Nasypię ci trucizny do jedzenia! •- za- wołała wesoło do Racheli. 205 Lecz Rachela nie zwracała już na nią uwagi: schroniła się za windą kotwiczną i z bezgra- nicznym oddaniem zajęła się parą pozostawio-ć nych tam „niemowląt", omal nie płacząc nać nimi w swym macierzyńskim rozczuleniu. Emilka jeszcze przez dobrą chwilę śmiała się ze swego żartu. — Co ci jest? — spytał Edward pogardliwie wydymając usta. Czuł się w tej chwili mężczy-J zną. — Śmiejesz się bez powodu? — Lubię się śmiać z niczego — odparła roz- brajająco Emilka. — Zobaczymy, czy mi się uda rozśmieszyć innych? Chodź no tutaj, Lauro! I ty, Harry! No, chodźcie! Dwoje najmłodszych zbliżyło się posłusznie. Patrzyli w jej oczy gorliwie, z powagą, jakby czekali na objawienie się bóstwa, a tymczasem Emilka wybuchnęła śmiechem. Śmiała się co- raz głośniej. Wreszcie i para tych małych za- raziła się od niej i jedno przez drugie śmiały się coraz głośniej i krzykliwiej. — Nie mogę. Już nie mogę. Naprawdę! — wołali w przerwach między napadami śmiechu." — Edward, a ty? Chodź no tutaj! Edward! Popatrz na mnie! — Nie chcę — odrzekł Edward. Więc sama podeszła i łaskotała go, póki też nie uległ atakowi histerii. — Och, ja już nie mogę. Brzuch mnie boli od śmiechu! — jęknął wreszcie Harry. — No, to idź sobie stąd — poradziła Emilka, trzeźwiejąc, i w końcu wszyscy się rozeszli. 206 Lecz jeszcze przez dłuższą chwilę musieli unikać się wzrokiem, by nie dostać nowego ataku śmiechu. ' Najprędzej wyszła z tego Laura. Odkryła na- gle, że jej pacha jest cudowną, głęboką piecza- rą, i postanowiła na przyszłość ukrywać tam wróżki. Długo nie mogła myśleć o niczym in- nym. Kapitan Jonsen zawołał nagle Josego i ka- zał mu stanąć przy sterze, a sam zszedł do ka- juty po lunetę. Potem oparłszy się mocno bio- drem o nadburcie i ocieniając szkło lunety długo wpatrywał się w jakiś ciemny punkt niemal w środku tarczy zachodzącego słońca. Emilka, usposobiona łagodnie, podeszła i stanęła obok dotykając go ramieniem. Zaczęła trzeć policz- kiem o jego rękaw jak kot. Jonsen opuścił lunetę i zawierzył własnym oczom, jakby miał do nich więcej zaufania. Po czym raz jeszcze zbadał horyzont przez lunetę. Co też to mógł być za żagiel, wysoki, smukły jak kolumna i wyglądający dość podejrzanie? Powiódł wzrokiem po reszcie widnokręgu; był pusty poza tym jedynym żaglem, który jak pa- lec groźnie wskazywał na niebo. Jonsen wybrał kurs swego statku z myślą o unikaniu ruchliwych o tej porze roku szlaków okrętowych. Specjalnie zależało mu na ominię- 207 ciu stałej trasy eskadry jamajskiej, która pa- trolowała wyspy należące do Anglii. Otóż eskadra nie miała w tym miejscu nic do roboty,^ podobnie zresztą jak i on sam. Emilka przytuliła się do niego objąwszy go w pasie. — Co tam jest? — spytała. — Daj popatrzeć.; Jonsen nic jej nie odpowiedział i skupiony nie odrywał lunety od oczu. — Daj mi popatrzeć! — powtórzyła. •— Ni- gdy jeszcze nie patrzyłam przez lunetę. Jonsen oderwał nagle lunetę od oczu i spoj- rzał z góry na dziewczynkę. Jego rysy, zazwy- czaj pozbawione wyrazu, zdradzały głębokie poruszenie. Podniósł dłoń i zaczął głaskać Emil-- kę po głowie. — Czy lubisz mnie? — spytał. — Aha... — Po chwili dodała wiercąc się nie- spokojnie: — Jesteś bardzo miły. — Gdybym potrzebował pomocy... czy zro- biłabyś dla mnie... coś bardzo trudnego? — Tak, ale daj mi popatrzeć przez lunetę, bo naprawdę nigdy w życiu jeszcze nie patrzyłam, i mam taką wielką ochotę. Znużony kapitan z ciężkim westchnieniem siadł na dachu swej kajuty. Co też te dzieci mają w głowie, na miłość Bo- ską? — Posłuchaj mnie — rzekł. — Chcę z tobą pomówić poważnie. — Dobrze — odparła Emilka, starając się ukryć ogromne zakłopotanie. Żałosnym wzro- kiem szukała na pokładzie jakiegoś punktu oparcia dla swoich oczu. Kapitan przytulił dziewczynkę do kolan, próbując w ten sposób zmusić ją do uwagi. — Gdyby źli, okrutni ludzie przyszli i chcie- li mnie zabić, a ciebie zabrać, to co byś zrobi- ła? — Ależ to okropne! — powiedziała Emil- ka. — Czy naprawdę tak zrobią? — Tak, jeśli mi nie pomożesz. Było to zupełnie nie do zniesienia. Jednym skokiem znalazła się na jego kolanach, zarzu- ciła mu ręce na szyję. Dłonie jej spoczęły na jego karku. — Ciekawa jestem, czy byłbyś dobrym Cy- klopem? — zastanowiła się, przyciągnęła jego głowę, przycisnęła nos do jego nosa, czoło do czoła i zajrzała mu w oczy z odległości jednego cala. I on, i ona zobaczyli jednocześnie swoje zwężające się twarze i oczy stopione w jedno ogromne, zamglone oko pośrodku czoła. — Doskonale — powiedziała Emilka — bar- dzo dobrze. Tylko że teraz jedno twoje oko uciekło mi do góry i unosi się nad drugim. Słońce dotknęło powierzchni morza i na jego rozżarzonej tarczy widać było doskonale przez pół minuty daleką, czarną sylwetkę okrętu wo- jennego. Ale Jonsen, choćby miał życiem za to zapłacić, myślał tylko o owym domku w cichej Lubece z zielonym kaflowym piecem. .208 Rozdział dziewiąty Ciemność spuściła nagle zasłonę na ów palec wyrażający przestrogę. Kapitan Jonsen pozostał na pokładzie przez całą noc, mimo że nie miał tej nocy wachty. Noc była gorąca nawet -jak na tę szerokość i bez księżyca. Blask nieba rozjarzonego gwiazdami oświetlał wszystko w pobliżu, lecz nie pokazy- wał tego, co kryła w sobie dal. Wysokie maszty niemal dotykały gwiazd odcinając się na ich tle swoją czernią, a gwiazdy jak klejnoty wiszące pomiędzy ostrymi wierzchołkami masztów zda- wały się lekko drżeć i kołysać to w jedną, to w drugą stronę. Gdy Jonsen znalazł się tyłem do latarni nad kompasem, światło jej wybieliło przed nim wą- ski pokład, który biegł stromo do bukszprytu, i zdawało się, że chce dobiec do samotnej, jas- nej gwiazdy na horyzoncie. Szkuner szedł żwawo, prując dziobem morze; woda jak żywa, jakby pokryta delikatną tkanką nerwów rozstępowała się z lekkim szumem, ocierając się o burtę wyrzucała z siebie snopy iskier i jeszcze za rufą migotała blado. Tylko lekki zapach smoły przypominał, że statek nie jest zjawą z hebanu i kości słoniowej, lecz ma- szyną. Zaiste, taki żaglowiec to jedna z najdo- skonalszych i w swej prostocie najszlachetniej- 210 szych maszynerii, jakie, człowiek na tej ziemi wymyślił. Nieco dalej ławice świecących ryb jaśniały w wodzie na różnych wysokościach. Lecz jeszcze trochę dalej nic już nie było wi- dać! Morze połyskiwało tam lustrzaną, gładką czernią. Tak dobrze widać było z bliska naj- mniejszy nawet szczegół, iż wydawało się wręcz niewiarygodne, że gdzieś w dali kryje się cały okręt i nie wypatrzy go żadne oko, żadna lu- neta. Jonsen przechadzał się po pokładzie od strony zawietrznej i najmniejszy podmuch wiatru, wy- pełniający żagle, ogarniał równocześnie i jego chłodnym objęciem. Od czasu do czasu kapitan wdrapywał się na fokmaszt, choć z większej wysokości wcale nie mógł widzieć lepiej. Wpa- trywał się w próżnię aż do bólu oczu, potem złaził na pokład i niespokojnie krążył dalej. Każdy okręt z wygaszonymi światłami mógł go podejść bardzo blisko, a on by o tym nie wie- dział. Jonsen nigdy nie poddawał się przeczuciom: lecz teraz miał niemal pewność, że gdzieś w po- bliżu, pod osłoną ciemności czyha na niego wróg, niosący mu zagładę. Natężał słuch rów- nież, lecz nie słyszał nic prócz szmeru wody lub szczęku bloków na maszcie. Gdyby przynaj- mniej świecił księżyc! Przypomniała mu się hi- storia sprzed piętnastu lat. Był wówczas drugim oficerem na statku należącym do handlarzy nie- wolników. Statek, kryjący w zamkniętej ładow- ni swój podejrzany ładunek, płynął pod pełny- 211 mi żaglami, gdy nagle srebrną ścieżkę księżyca przecięła fregata. W odległości strzału z kara- binu przecięła im drogę i zniknęła. Jonsen od razu zrozumiał, że fregata stała się dla nich nie- widoczna, ponieważ zostawiła światło za sobą, natomiast ich statek, oświetlony pełnią księży- ca, widać było jak na dłoni. Dowiódł tego wkrótce wystrzał z karabinu. Jonsen chciał od- powiedzieć salwą w ciemność, lecz kapitan ka- zał zamiast tego zwinąć wszystkie żagle co do jednego. Stali więc przez całą noc z gołymi ma- sztami nie ruszając się oczywiście z miejsca, ale za to po zwinięciu żagli światło nie miało już na statku żadnego odbicia i wróg nie mógł ich zobaczyć. Gdy nadszedł świt, fregata z peł- nym wiatrem była tak daleko, że bez trudu i z powodzeniem uciekli. Lecz obecnie, mój Boże! — nie było księżyca, który zdradziłby mu pozycję wroga; nie miał nic, prócz własnego przeświadczenia, w którym z każdą chwilą się umacniał. Wkrótce po północy zlazł z masztu, gdzie wdrapał się po raz nie wiem który, i przystanął na chwilę przed otwartym lukiem dziobowym. W powietrzu czuło się ciepły oddech dzieci. Małgorzatka mówiła przez sen, zupełnie głośno, choć niepodobna było zrozumieć ani jednego słowa. Wiedziony nagłym kaprysem Jonsen zszedł po trapie do ładowni. Było tam gorąco jak w piecu; w powietrzu latał z głośnym brzękiem skrzydlaty karaluch. Odgłos wody, podobny na górze do suchego szelestu, zamienił się tu, gdzie biła o drewniane poszycie kadłuba, w przyje- mny bulgot i plusk. Najmilsza to muzyka dla uszu żeglarza. W mdłym świetle otwartego luku widać było Laurę; Leżała na wznak, zrzuciwszy z siebie koł- drę, a jej sukienka zastępująca nocną koszulę zadarła się aż po ramiona. Przemknęło mu przez głowę pytanie, czy coś tak podobnego do żaby może zamienić się kiedyś w kobietę o buj- nym ciele. Schylił się, aby obciągnąć sukienkę w dół, lecz przy pierwszym dotknięciu Laura przewróciła się raptownie na brzuszek i pod- kurczając kolana pod siebie wypięła na niego spiczasty tyłeczek. I dalej spała w tej pozycji, oddychając głośno. Gdy oczy jego przywykły do zmroku, niewy- raźnie bielejące plamy zdradziły mu, iż więk- szość dzieci zrzuciła z siebie ciemne koce. Nie zauważył tylko, że Emilka siedzi w ciemności i przygląda mu się uważnie. Zawracając już do wyjścia schylił się żarto- bliwie uśmiechnięty i delikatnie podrapał Laurę paznokciem po dupce. Opadła jak pęknięty ba- lonik, ale dziewczynka spała dalej z twarzą przyciśniętą do posłania. Kapitan uśmiechając się wyszedł na pokład. Lecz tam złe przeczucia ogarnęły go ze wzmo- żoną siłą. Po prostu czuł najwyraźniej, że ten okręt wojenny czai się gdzieś w ciemności. Po raz pięćdziesiąty wdrapał się po wantach na saling i wytężył wzrok. Spojrzawszy w dół, po 212 213 chwili dostrzegł na pokładzie małą białą figur- kę: była to Emilka. Podskakiwała tam i kręciła się w kółko. Lecz Jonsen od razu przestał o niej myśleć. Nagle jego znużone oczy dojrzały na wodzie coś ciemnego. Spojrzał w bok, potem za siebie by sprawdzić, czy się nie myli. Lecz nie: to, co dostrzegł za lewą burtą dziobu, wcale nie zni-- kało. Było rzeczą niemożliwą rozpoznać w tym coś konkretnego, ale może... Jonsen zsunął się po wantach ze zręcznością najmłodszego człon- ka swej załogi. Grzmotnąwszy piętami o pokład. okropnie nastraszył Emilkę, która nie sądziła, że mógł być na maszcie. Ale i ona nastraszyła jego również. — Tak gorąco jest pod pokładem — zaczęła się tłumaczyć — nie mogłam spać... — Złaź mi zaraz do ładowni — syknął z wściekłością — nie waż się tutaj kręcić. I nie puszczaj, tu innych dzieci, póki nie powiem,że można. Emilka, ogromnie tym przerażona, zbiegła jak mogła najszybciej, pod pokład i nakryła się kołdrą aż na głowę; po części dlatego, że na- prawdę zrobiło jej się zimno, bo miała gołe no- gi, lecz głównie żeby się poczuć bezpieczną. Co też takiego zrobiła? Co się stało? Ledwo zdążyła zejść do ładowni, gdy na pokładzie rozległy się kroki i luk nad jej głową został zasunięty. Z gó- ry uderzyła na nią nieprzenikniona ciemność. Nie miała do kogo się przytulić. Bała się ruszyć z miejsca. Wszystkie dzieci spały. 214 ' Jonsen wywołał całą załogę na pokład. W milczeniu ustawiono się wzdłuż burty. Pla- mę na wodzie widać już było dokładnie. Znaj- dowała się bliżej i okazała się mniejsza, niż są- dził kapitan. Nasłuchiwano plusku wioseł. Lecz to coś zbliżało się w ciszy. Zanim się ktokolwiek zorientował, rozległo się stuknięcie i to coś ocierając się o burtę stat- ku sunęło ku rufie. Było to po prostu drzewo uniesione na morze przez jakąś wzburzoną rze- kę i oplecione zielskiem. Mimo to Jonsen zatrzymał załogę na pokła- dzie aż do świtu. Nastrój się zmienił, więc lu- dzie usłuchali go chętnie. Wiedzieli, że jest wy- trawnym marynarzem. Jego rozkazy były na ogół słuszne i celowe, tylko hałas i zamieszanie, jakie przy tym robił, stwarzały pozory niepo- radności. Wiele oczu czujnie wypatrywało w mroku, lecz nic alarmującego już nie dostrzeżono. W chwili gdy noc zbladła i zamigotał brzask, nerwy wszystkich były napięte do ostateczno- ści. Szybko przybywające światło odsłoni za chwilę każdemu jego los. Dopiero jednak w pełnym świetle dnia kapi- tan dał się przekonać, że w polu widzenia nie ma żadnego okrętu wojennego. Prawdę mó- wiąc, jego maszty zniknęły za horyzontem już w niecałą godzinę potem, jak zostały dostrze- żone na szkunerze. 215 Lecz ów nocny alarm zmusił wreszcie Jonse na do podjęcia ostatecznej decyzji. Zmienił kurs swego szkunera, wyznaczony tak, by unikać spotkania statków płynących na wschód. Teraz przeciwnie, zależało mu, by jak najprędzej dostać się na uczęszczaną trasę. Otto przecierał oczy ze zdumienia. Co się sta- ło temu człowiekowi? Czyżby chciał wziąć od- wet za strach, który przeżył? Czyżby zamierzali upatrzyć sobie zdobycz na najbardziej ożywio- nym szlaku okrętowym? To by nawet było do niego podobne, tak, Jonsen to potrafi: najpierw, przerazi się ryku, a potem włoży głowę w pa- szczę lwa. Serce pierwszego oficera drgnęło cię-] płym współczuciem. Lecz nie pytał o nic. Tymczasem kapitan zszedł do kajuty, otwo- rzył skrytkę w swojej koi i wyjął zwój doku- mentów okrętowych, nabytych niegdyś w Ha- wanie u człowieka handlującego takimi rzecza- mi. „John Dodson z Liverpoolu, płynący Seszele z ładunkiem żelaznych garnków" — po- cóż mu to na tych wodach? Handlarz sprzedał mu tandetę, to pewne... Ale proszę, tu jest już coś o wiele lepszego, „Lizzie Green" z Bristolu, płynąca z Matanzas do Filadelfii pod „ba- lastem"... Śmieszna to podróż pod „balastem", to fakt, lecz ostatecznie nikogo to nie obchodzi, prócz domniemanego właściciela statku. Jonsen przygotował wszystko, wypełnił rubryki, posta- wił daty, po czym schował papiery z powrotem; 216' do skrytki. Powróciwszy na pokład wydał sze- reg zarządzeń. Przede wszystkim na dziobie i rufie wywie- szone pomosty i Jose z garnkiem farby wylazł za burtę, aby ozdobić imieniem „Lizzie Green" kadłub szkunera; nową nazwę wymalował rów- nież na szalupach, wiadrach, na czym tylko mógł. Równocześnie spuszczono wiele żagli i za- mieniono je na nowe, a raczej stare i takie, co do których każdy przysięgnie, że jeśli raz je widział, to na pewno nie mógł zapomnieć. Otto przyszył do grotżagla wielką łatę, chociaż dziu ry tam żadnej nie było. W swej gorliwości Jon- sen zamierzał nawet sprzątnąć reje i część oli- nowania, by zmienić nieco ożaglowanie szku- nera, lecz — na szczęście dla spracowanej zało gi — porzucił tę myśl. Najbardziej mistrzowski zabieg w tym prze- braniu statku miał charakter stały: polegał mia-> nowicie na tym, że szkuner nigdy nie posiadał żadnych dział. Działa mogą być co prawda ukryte lub wyrzucone za burtę. Lecz rowków, które robią one w pokładzie, nie da się ani ukryć, ani wyrzucić do morza, o czym wielu piratów usiłujących dowieść swej niewinności dowiedziało się zbyt późno... Jonsen, nie tylko nie musiał ukrywać dział, lecz nawet nie miał owych rowków i każdy dureń mógł się o tym bez trudu przekonać. Kto zaś słyszał o piracie bez dział? Śmiechu warte! A jednak kapitan dowiódł wielokrotnie, że można bez nich zdo- być statek, co więcej, liczyć nawet z całą pew- 217 nością na to, że pochwycony kupiec wyimagi- nuje sobie w swym sprawozdaniu słabsze lut silniejsze uzbrojenie artyleryjskie. Czy to dlai ratowania swego honoru, czy też z przyzwycza- jenia, wszyscy niemal poszkodowani skarżyli! się, że musieli oddać towary pod grozą zama-J skowanych dział, obsługiwanych przez „pięć- dziesięciu lub siedemdziesięciu zbójów o wyglą- dzie najnikczemniejszych Hiszpanów". Naturalnie gdyby Jonsen natknął się na okręt wojenny i został wyzwany, to poddałby się bez walki. Bić się z okrętem wojennym to naprawdę żaden interes. Duży okręt człowieka zatopi. Zaś mały okręt, jakiś kuter, dowodzony przez mło- dego, zapalczywego oficerka, łatwo zatopić jak łupinę, za co później drogo się płaci. Lepiej już być samemu zatopionym, niż narazić na szwank honor wielkiego narodu w sposób nie przyno- szący zaszczytu. Gdy Jonsen przypomniał sobie wreszcie, że trzeba otworzyć luki ładowni, dzieci dawały słabe oznaki życia: były na wpół uduszone. Pod pokładem nawet przy otwartym wentylatorze panował zawsze upał i zaduch. Gdy luki były przysłonięte — ładownia stawała się piekłem. Emilka, która w końcu zasnęła i spała długo, trapiona przez różne zmory, ocknęła się w za- mkniętej ładowni, siadła na posłaniu i natych- miast zemdlała; później, zanim jeszcze całko- wicie odzyskała przytomność, zaczęła żałośnie płakać. Na to wszystkie dzieci rozpłakały się i odgłos ich płaczu przypomniał kapitanowi 218 trochę za późno — że należy zdjąć pokrywy lu- ków. Przeraził się wyglądem dzieci. Dopiero gdy spędziły czas jakiś na pokładzie i zaczerpnęły w płuca świeżego rannego powietrza, ożywiły się trochę i nawet zainteresowały dziwną meta- morfozą, jakiej ulegał cały szkuner. Jonsen przyglądał się dzieciom z uczuciem zakłopotania. Musiał przyznać, że wcale nie wy- glądały na dobrze odżywione i pielęgnowane, czego dotychczas jakoś nie spostrzegał ani razu. Brudne do niemożliwości, miały ubrania i su- kienki podarte lub niedbale pocerowane. Włosy nie tylko nie czesane, lecz posklejane smołą. Były prawie wszystkie bardzo chude i cerę mia- ły żółtobrązową. Tylko Rachela na przekór wszystkiemu pozostała pulchna i różowa. Bliz- na na nodze Emilki była purpurowo-liliowa; wszystkie dzieci były upstrzone śladami po uką- szeniach owadów. Jonsen odwołał Josego od pracy malarskiej, dał mu kubeł świeżej wody, grzebień pierwsze- go oficera (jedyny na pokładzie) i nożyczki. Jose zdziwił się naiwnie: dzieci przecież wcale nie były takie brudne. Lecz spełnił rozkaz, one zaś, zbyt przejęte jeszcze swoją niedolą, aby mu się czynnie opierać, popłakiwały tylko, gdy zbyt dotkliwie je szorował. Nawet po ukończe- niu wszystkich zabiegów nie zdołał doprowa- dzić dzieci nawet do takiego stanu, od którego pokojówka dopiero by zaczynała swoją pracę. Było już południe, kiedy „Lizzie Green", 219 czymkolwiek by była w rzeczywistości, wyglą- dała tak, jak powinna wyglądać. W jakiś czas później, gdy już płynęła rzekomo do swej fila- delfii, na dalekim horyzoncie ukazały się nie mal jednocześnie dwa żagle. Jonsen przypatrzył się uważnie statkom, dokonał wyboru i zmienił kurs tak, by czym prędzej przeciąć drogę jed- nemu z nich. Wówczas załoga nie miała już, podobnie jak Otto, żadnych wątpliwości co do zamiarów Jon- sena. Rozległ się radosny dźwięk- ostrzenia no- ży na osełkach, by nie zawiodły, lecz pokrzepi- ły serca marynarzy. Powiedziałem już, że za- bójstwo holenderskiego kapitana zmieniło na- strój na tym pirackim statku. Zaczyn działał. Wtem na horyzoncie wyrósł słup dymu z ko- mina dużego parowca. Otto pociągnął nosem, badając wiatr: może się jeszcze utrzymać przez jakiś czas, a może i nie. Znajdowali się z dala od macierzystego portu na bardzo ożywionym szla- ku. Całe przedsięwzięcie wydało mu się bezna-- dziejne. Jonsen człapał w pantoflach" po pokładzie,, nerwowo ogryzając paznokcie. Nagle obrócił się do pierwszego oficera i ściągnął go na dół, do kabiny. Widać było wyraźnie, że jest podnieco- ny; miał czerwone policzki, wzrok dziki. Zaczął od tego, że zbadał starannie mapę. Po czym mruknął nie podnosząc głowy: — Musimy pozbyć się dzieci ze statku. i— Rozumiem odparł Otto. Widząc, że Jon- 220 sen milczy, dodał: — Domyślam się, że chce pan wysadzić je na ląd w Santa Lucia? —•— Nie. Musimy pozbyć się ich zaraz. Do San- ta Lucia możemy się wcale nie dostać. Pierwszy oficer westchnął głęboko. Jonsen odwracając się do niego wybu- chnął: — Jeśli pochwycą nas z dziećmi na po- kładzie, to co będzie z nami? Co, co? Otto zbladł, potem poczerwieniał. — A jednak musi pan zaryzykować — odparł cedząc słowa. — Można wysadzić dzieci tylko tam. — A któż to powiedział, że chcę je wysadzić na ląd? — Przecież nic innego nie można z nimi zro- bić — upierał się Otto. Błysk zrozumienia rozjaśnił nagle stroskaną twarz kapitana. — Możemy je zaszyć w wor- ki — powiedział z dobrotliwym uśmiechem —• i wyrzucić za burtę. Otto obrzucił go bystrym spojrzeniem i uspo- koił, się od razu. — Więc co zamierza pan zro- bić? — spytał kapitana. — Zaszyć je w worki! Zaszyć je w worki! — powtórzył Jonsen, chichocząc i zacierając ręce, ponieważ wzięła w nim górę utajona uczucio- wość. Odsunął się od swego zastępcy i wyszedł na pokład. Wielka brygantyna, którą Jonsen chciał do- pędzić jako pierwszą, okazała się za daleko, a wiatr zbyt słaby. Wobec tego kapitan, ują- 221 wszy koło sterowe w ręce, zmienił kurs swego statku o kilka rumbów, aby dogonić parowiec. Otto gwizdnął. Dopiero teraz zrozumiał, o co chodzi Jonsenowi. W miarę jak zbliżali się do parowca, cieka- wość dzieci rosła. Tak ogromnej i przedziwnej balii nigdy w życiu jeszcze nie widziały. Holen- d derski parowiec, który zdobyli, był statkiem staroświeckim, niewiele różniącym się od ża- glowca. Ten zaś budową swoją przypominał już dzisiejszy parowiec. Wprawdzie komin miał je- szcze długi i wąski i coś w rodzaju karczocha na szczycie, ale pod innymi względami był taki sam jak statki, do których przywykliśmy. Jonsen podniósł sygnał wzywający statek do zatrzymania się. Maszyny na parowcu stanęły. „Lizzie Green" zbliżyła się do niego od na- wietrznej. Jonsen kazał spuścić szalupę i wsiadł do niej. Dzieci wraz z załogą szkunera stały przy burcie czekając w napięciu na rozwój wy- padków. Widziały, jak mały trap zsunął się po żelaznym poszyciu burty parowca, jak Jonsen w świątecznym ciemnym garniturze i czapce kapitańskiej wspiął się na pokład. Obliczył czas doskonale: za godzinę się ściemni. Nie miał łatwego zadania. Najpierw musiał obmyślić bajeczkę, wyjaśnić, w jaki sposób zdo- był takich pasażerów. Potem musiał uprosić ka- 222 pitana parowca, człowieka zupełnie obcego, aby uwolnił go od ciężaru — rzecz, do której nie udało mu się namówić tak zaprzyjaźnionej da- my z Santa Lucia. Otto nie należał do ludzi, którzy łatwo zdra- dzają swój niepokój; nie znaczy to, że go nie czuł. Plan kapitana był zupełnie szaleńczy: naj- mniejsze podejrzenie i koniec z nimi! Jonsen kazał mu uciekać, gdyby spostrzegł coś podej- rzanego. A tymczasem wiatru nie było i zmrok jeszcze nie zapadł. Emilka, podniecona jak re- szta dzieci, kierowała ich uwagę na różne nowe dla nich szczegóły tego niezwykłego statku. Dzieci wciąż uważały go za przedmiot pirackich zabiegów. Edward otwarcie przechwalał się, co zrobi, gdy zdobędzie parowiec. — Utnę głowę kapitanowi i wrzucę ją do wo- dy — oświadczył głośno. — Ciii... — ostrzegł go Harry teatralnym szeptem. — E, tam!... Nic mnie nie obchodzi! — zawo- łał Edward podniecony własnym zuchwal- stwem. — Potem zabiorę całe złoto i nikomu nie dam. — A ja zatopię statek — oświadczył Harry, naśladując Edwarda. Po krótkim namyśle do- dał: — Zatopię aż do samego dna! Emilka zamilkła puszczając wodze swej nie- zwykle żywej fantazji. Widziała już ładownię parowca pełną złota i klejnotów. Widziała, jak gołymi pięściami toruje sobie drogę przez hordę 223 brodatych marynarzy, już tylko kapitan stoi ] między nią i skarbem. Wówczas stało się! Jakiś cienki głosik ode- zwał się w niej zimno: „Jak ty możesz! Przecież: jesteś tylko małą dziewczynką!" Uczuła, że spa-" da z zawrotnej wysokości i kurczy się. Była tyl- ko E m i l k ą. Okropna, krwią zbroczona twarz holender- skiego kapitana zamajaczyła w dali jak ostrze-, żenię. Wzdrygnęła się. Wszystko to trwało tylko chwilę. Przerażona rozejrzała się dookoła. Czy kto kolwiek wie, jak bardzo jest bezbronna? Na pewno to ktoś zauważył. Inne dzieci paplały beztrosko w swej zwierzęcej niewinności. Ma rynarze, kryjąc naostrzone noże, szczerzyli do siebie zęby albo rzucali przekleństwa. Otto, marszcząc brwi, nie spuszczał oczu z parowca. Bała się Wszystkich, nienawidziła wszystkich. Małgorzatka szeptała coś do ucha Edwardowi, on przytaknął ruchem głowy. Emilkę znów ogarnęła panika. Co powiedzia- ła Małgorzatka Edwardowi? Czy opowiedziała to już wszystkim? Czy wszyscy już wiedzą? Czy igrają z nią, udając, że o niczym nie wiedzą, czekają tylko odpowiedniej chwili, by rzucić jej w twarz oskarżenie i ukarać w jakiś po- tworny sposób? Czy naprawdę Małgorzatka powiedziała? A gdyby tak teraz podkraść się do niej z tyłu i zepchnąć ją do morza — czy nie za późno? Lecz myśląc o tym widziała już oczyma wyo- braźni, jak Małgorzatka wychyla się do pasa z wody i spokojnym, beznamiętnym głosem opowiada wszystkim całą historię, po czymi wdrapuje się z powrotem na pokład. W następnej chwili ujrzała tęgą, jakże po- krzepiającą postać matki w Ferndale — stoi w drzwiach i wymyśla kucharzowi. I znów rozejrzała się dokoła, ogarniając spoj- rzeniem ponurą rzeczywistość. Czy musi być przykuta na zawsze do tego potwornego szku- nera? Czy nigdy stąd nie ucieknie, nigdy nie po- wróci do życia normalnych dziewczynek, które mają tatusia, mamusię, i... tort na urodziny? Gdy Otto zawołał ją, podeszła posłusznie, chociaż czuła, że idzie na ścięcie. Pierwszy ofi- cer odwrócił się i przywołał również Małgorzat- kę. Wydawała się tym razem o wiele przyto- mniejsza niż owego wieczoru z kapitanem, zre- sztą, kto to może wiedzieć; Otto zbyt był zakło- potany, by zauważyć przerażenie w jej oczach. Jonsen miał niełatwe zadanie na parowcu, lecz Otto nie mógł powiedzieć, że jemu przy- padło łatwiejsze. Nie wiedział, jak zacząć, a wszystko zależało od tego, czy mu się uda. — Słuchajcie no — wykrztusił z siebie — jedziecie do Anglii. Emilka spojrzała na niego bystro. — Tak — powiedziała wreszcie. Ton jej głosu zdradzał tylko uprzejme zainteresowanie. — Kapitan udał się na parowiec, aby to za- łatwić. 224 225 — Więc nie pozostaniemy już tutaj dłużej? — Nie. Pojedziecie do domu na tamtym stat- ku. — I więcej się już nie zobaczymy? — cią- gnęła Emilka. — Nie — odparł Otto. — Może kiedyś, pew- nego dnia. — Czy odjedziemy wszyscy, czy tylko my dwie? — Oczywiście, że wszyscy. — Och! Nie wiedziałam. Zapadło kłopotliwe milczenie, podczas które- go Otto zastanawiał się, jak przystąpić do sedna sprawy. — To może pójdziemy przygotować się do odjazdu? — spytała Małgorzatka. — Posłuchajcie — przerwał jej. — Gdy znaj- dziecie się na tym parowcu, to zaczną was py- tać o wszystko. Będą chcieli wiedzieć, w jaki sposób dostałyście się na szkuner. — Czy mamy im powiedzieć? Był zdumiony, że tak szybko zrozumiała, o co mu chodzi. — Nie — odparł. — Kapitan i ja nie życzymy sobie tego. Chcemy utrzymać to w ta- jemnicy, rozumiecie? — Więc co mamy powiedzieć? — spytała Emilka. — Powiedzcie im... że porwali was piraci, potem wysadzili na ląd w jakimś małym porcie na Kubie... — Tam, gdzie była ta gruba kobieta? — Tak. Potem myśmy zawinęli do tego por- 226 tu i żeby uratować was od piratów, zabraliśmy na nasz szkuner, który udawał się właśnie do Ameryki. — Rozumiem — rzekła Emilka. — Czy powiecie im tylko to... a resztę zacho- wacie w tajemnicy? — zapytał Otto z niepoko- jem. Emilka obdarzyła go jednym z tych swoich spojrzeń, pełnym łagodności. — Ależ, naturalnie — odpowiedziała. Nareszcie! Zrobił wszystko, co mógł, lecz czuł jeszcze ciężar na sercu. Kochany cherubinek! Nie wierzył, że potrafi dotrzymać sekretu przez dziesięć sekund. — A teraz czy możecie to jakoś wytłumaczyć malcom? — O tak, powiem im — odparła Emilka spo- kojnie. Zastanowiła się przez chwilę. — Zre- sztą myślę, że niewiele pamiętają. Czy to już wszystko? — To wszystko — powiedział Otto i rozeszli się. — O czym on mówił? — spytała Małgorzat- ka. — Ech, daj mi święty spokój — odpowiedzia- ła jej szorstko Emilka. — To ciebie nie dotyczy. Lecz sama nie wiedziała, na jakim świecie ży- je. Czyżby naprawdę Jonsen i Otto pozwalali jej uciec? A może znęcają się nad nią, może za- mierzają zatrzymać w ostatniej chwili? Czy wy- dadzą ją w obce ręce po to, żeby została powie- szona za morderstwo? A może na parowcu jest 227 mama, która przyjechała, żeby ją ratować? Ko- chała jednak kapitana i pierwszego oficera. Jak ona zniesie to rozstanie? A ten kochany, poczci- wy szkuner... Wszystkie te myśli krążyły w jej głowie jednocześnie. Lecz z malcami postąpiła energicznie i stanowczo. — Słuchajcie — zawołała. — Przenosimy się na ten parowiec! — Czy my też będziemy się bić? — spytał Edward z pewnym niepokojem, — Nie, nikt nie będzie się w ogóle bić — od- parła Emilka. — A może tam znów będzie cyrk? — spytała Rachela. Wówczas Emilka oświadczyła dzieciom, że po prostu przesiadają się na inny statek. Kiedy kapitan powrócił, ocierając dużą per- kalową chustką pot z błyszczącego czoła, bardzo się spieszył z przewiezieniem dzieci. Trzeba przyznać, że i one były podniecone, gotowe od razu skakać do szalupy: z tego pośpiechu omal nie powpadały do wody. Teraz rozumiały, cze- mu je wymyto i wyczesano. Z początku wyglądało, że wszystko pójdzie gładko. Trudności zaczęły się od Racheli. — Moje dzieci! Moje dzieci!! -A' krzyknęła nagle i zaczęła biegać po całym statku, szukając po kątach strzępów żagli, kawałków lin, kubeł- ków od farby... Niebawem miała tego pełne rę- ce. — Słuchaj, przecież nie możesz zabrać tych wszystkich śmieci — tłumaczył jej Otto. — Och, moje ukochane dzieci, nie mogę was zostawić! — płakała Rachela żałośnie. Na pokładzie zjawił się kucharz, w samą po- rę, by uratować swoją warząchew, i rozpoczął się wielki spór. Jonsen stał jak na rozżarzonych węglach, nie mógł się doczekać rozstania. Lecz najważniej- szą rzeczą było, aby rozstać się z dziećmi ser- decznie. Jose przenosił Laurę nad burtą. — Kochany Jose — wybuchnęła nagle, obej- mując go mocno za szyję. Na to Harry i Edward, którzy już siedzieli w szalupie, wdrapali się z powrotem na pokład. Zapomnieli się pożegnać. I każdy z nich żegnał się z każdym piratem z osobna, nie żałując po- całunków i czułości. — Jedźcie już, jedźcie — mruczał Jonsen niecierpliwie. Emilka rzuciła mu się w ramiona, łkając tak, że omal jej serce nie pękło. — Nie każ mi odjeżdżać — błagała. — Ja chcę zostać tu na zawsze! Na zawsze! Trzymała go silnie za klapy marynarki, tuląc głowę do jego piersi. — Ja nie chcę odjeżdżać! Jonsen był dziwnie wzruszony. Przez chwilę igrał z szaloną myślą. Lecz reszta dzieci siedziała już w szalupie. — Chodź, Emilko — zawołał Otto — bo od- jadą bez ciebie! — Poczekajcie! Poczekajcie! — krzyknęła 229 Emilka i w mgnieniu oka znalazła się za burtą i w łodzi. Jonsen potrząsnął głową oszołomiony. Po raz ostatni Emilka wprawiła go w zdumienie. W szalupie, która wiozła ich na parowiec, dzieci stały narażając się na wpadnięcie do wo- dy- — Do widzenia! Do widzenia! — krzyczały. — Adios! — wołali sentymentalnie piraci, szturchając się po cichu łokciami. — Przyjeżdżajcie odwiedzić nas w Anglii! — zawołał Edward swoim donośnym dyszkantem. — Tak! — wołała Emilka. — Koniecznie przyjedźcie do nas, do domu! Obiecajcie nam, że przyjedziecie!! — Na pewno — krzyknął Otto w odpowie- dzi — przyjedziemy na pewno! — Ale szybko! — Moje dzieci — jęczała Rachela — zgubi- łam prawie wszystkie moje dzieci! Lecz szalupa dobiła już do parowca. Dzieci zaczęły wdrapywać się po sztormtrapie. Ale wysoko! Wreszcie znalazły się na pokładzie. Szalupa wróciła do szkunera. Dzieci nawet nie obejrzały się za siebie. Już zapomniały o szkunerze. Znaleźć się na statku po raz pierwszy to zawsze interesująca rzecz, a cóż dopiero, jeśli tym statkiem jest pa- rowiec! Jaka wspaniałość wszędzie! Biało malo- wane ściany! Drzwi! Okna! Schody! A te porę- cze! Pałac z bajki? Nie. Ale coś zupełnie nie- zwykłego, rzecz jedyna na świecie. 230 Mało jednak miały czasu, aby wniknąć w szczegóły. Pożerani ciekawością pasażerowie otoczyli je kołem. Podawano sobie z rąk do rąk obdartych brudasków, towarzyszyły temu gło- śne westchnienia. Historia zdobycia „Kloryn- dy" przez bandę okrutnych piratów, którzy od- nowili tradycję dawnych zbójeckich napadów na Morzu Karaibskim, była wszystkim znana. Wszyscy wiedzieli, że te niewiniątka zostały za- brane z „Kloryndy", że katowano je na śmierć w obecności obezwładnionego kapitana. Oglą- dać teraz na własne oczy ofiary tak strasznej zbrodni było dodatkową emocją, i to nie byle jaką. Napięcie przerwała piękna, młoda dama w muślinowej sukni. Padła na kolana przed ma- łym Harrym biorąc go w swe delikatne ramio- na. — Cherubinek — szepnęła. — Moje bieda- ctwo! Jakież okropności musiałeś przeżyć. Czy będziesz mógł o nich zapomnieć? Jak gdyby na dany sygnał wszystkie pasażer- ki rzuciły się na zdumione dzieci obsypując je pieszczotami; mężczyźni, mniej wylewni, stali bez ruchu, walcząc ze wzruszeniem ściskającym za gardło. Dzieci, z początku oszołomione, wkrótce zna- lazły się na wysokości zadania, jak wszystkie dzieci, gdy odkryją, że są przedmiotem uwiel- bienia i podziwu. Boże drogi, przecież każde z nich jest tu królem! Prawda, że spać się chce okropnie, ale mowy nie ma o spaniu! Nigdy je- 231 szcze nikt ich tak nie traktował, Bóg wie, jak długo to potrwa. Trzeba wykorzystać każdą mi- nutę. Wkrótce przestały się nawet dziwić tym ma- nifestacjom, doszły do przekonania, że słusznie' im się należą, jak komuś bardzo ważnemu, nie- zwykłemu. Tylko Emilka stała nieśmiało z boku, odpo- wiadając z zakłopotaniem na zadawane jej py-' tania, jakby nie czuła się na siłach grać z rów- nym zapałem rolę niezwykłej istoty. Nawet dzieci pasażerów przyłączyły się do ogólnego podziwu. Pewnie zorientowały się, że całe to zamieszanie pozwoli im pójść do łóżka później niż zwykle. Zaczęły znosić (nie bez pewnej zachęty ze strony rodziców) swoje za- bawki w ofierze nowym bogom, prześcigając się nawzajem w hojności. Do Racheli przysunął się mały, nieśmiały chłopczyk w jej wieku, o piwnych oczach i mi- łym uśmiechu, czyściutko ubrany, z długimi włosami lśniącymi jak jedwab. — Jak masz na imię? — spytała go Rachela. — Harold. Powiedziała mu swoje imię. — Ile ważysz? — spytał ją. — Nie wiem. — Wyglądasz na dosyć ciężką. Czy mogę cię podnieść? • — Dobrze. Objął ją z tyłu rączkami za brzuszek, przyci- 232 snął do siebie i chwiejąc się zrobił parę kroków po pokładzie. Przyjaźń została zawarta. Emilka stała z boku. Wszyscy jakoś szanowa- li jej rezerwę. Nagle coś się w niej załamało. Rzuciła się na pokład i tuliła twarz do desek, nie płacząc, nie! drgając konwulsyjnie. Podnio- sła ją jakaś tęga stewardesa i zaniosła do czy- stej, dobrze utrzymanej kajuty. Tam, gadając bez przerwy i pocieszając, rozebrała ją, umyła w ciepłej wodzie i położyła do łóżka. Emilka poczuła się bardzo dziwnie: jak gdyby jej głowa nie należała do niej. Coś w niej śpiewało, hu- czało, obracało się bez udziału jej woli. Nato- miast ciało jej, wrażliwsze niż zwykle, syciło się delikatnym, gładkim chłodem pościeli i miękkością materaca, jak spragniony koń syci pragnienie wodą. Chłonęła wygodę wszystkimi członkami, wszystkimi porami skóry: zdawało się, że nigdy się nie nasyci. Czuła, jak fizyczny spokój powoli przenika ją aż do szpiku kości, a gdy wreszcie tam dotarł, to i w głowie zapa- nował większy ład i porządek. Przez cały czas ledwie słyszała, co do niej mówiono. Pewne wrażenie robił, na niej tylko powtarzający się refren: „Ci okrutni mężczy- źni... Mężczyźni... Tylko mężczyźni... Ci zepsuci mężczyźni..." Mężczyźni! Istotnie, od kilku miesięcy widy- wała tylko mężczyzn. Znaleźć się wreszcie wśród kobiet było niebiańską rozkoszą. Kiedy poczciwa stewardesa nachyliła się do pocałun- ku, Emilka chwyciła ją, przyciągnęła do siebie 233 i wtuliła twarz w to ciepłe, miękkie ciało, jak gdyby chciała się w nim zatopić. Boże! Jakie to niepodobne do twardych muskułów kapitana i jego zastępcy. Gdy stewardesa podniosła się, Emilka wpiła w nią oczy, oczy ogromne, ciepłe, tajemnicze. Fascynowały ją olbrzymie piersi tej kobiety. Ukradkiem zaczęła szczypać własną, chudą i płaską pierś. Czy możliwe, że i ona kiedyś będzie miała takie same wspaniałe dwie góry, takie piersi, które trzeba pakować w coś po- dobnego do rogów obfitości? A choćby nawet takie twarde małe jabłuszka jak Małgorzatka? Dzięki Bogu, że nie urodziła się chłopcem. Ogarnął ją nagły wstręt do całego rodzaju mę- skiego. Czuła się kobietą od koniuszków palców u rąk aż po czubki palców u nóg; cząstką tej irytującej, idiotycznej zbiorowości, wtajemni- czoną w sprawy „gynekeionu". Nagle uniosła się, chwyciła stewardesę za głowę, przyciągnęła do siebie i z powagą zaczęła jej szeptać do ucha. Na twarzy kobiety pojawił się wyraz niedo- wierzania, potem zdumienia, wreszcie zdecy- dowania. — Mój Boże! — jęknęła. — A to łajdacy! Co za tupet! I już bez dalszych słów wymknęła się z kaju- ty. Można sobie wyobrazić zdumienie kapita- na»parowca, gdy się dowiedział, jaki mu kawał zrobiła Emilka. Po odejściu stewardesy leżała przez chwilę 234 nieruchomo, z bardzo dziwnym wyrazem twa- rzy. Potem zupełnie nagle zasnęła, oddychając cicho i spokojnie. Lecz spała najwyżej kwadrans. Gdy zbudzi- ła się, w otwartych drzwiach kajuty stała Ra- chela ze swoim małym przyjacielem. — Czego chcecie? — spytała groźnie. — Harold przyniósł swojego aligatora — po- wiedziała Rachela. Harold podszedł bliżej i położył małe zwie- rzątko na kołdrze. Było to rzeczywiście maleń- stwo — roczniak, ale dokładna miniatura do- rosłego aligatora z tępym nosem i okrągłym, sokratesowym czołem, którym różni się od kro- kodyla. Ruchy miał kanciaste, podrygiwał jak mechaniczna zabawka. Położony z powrotem na kołdrze otworzył paszczę, pozbawioną języka, pokazał drobne, nieszkodliwe ząbki, podobne do ziaren szmerglu, na przemian to szczekał, to znów syczał. Harold podsunął mu swój palec, aligator uczepił się go mocno, był głodny. Ru- szał głową tak szybko, że trudno było śledzić jego ruchy; szczęki miał słabe i jego ukąszenie nie było bolesne nawet dla dziecka. Emilka zupełnie oczarowana westchnęła głę- boko. — Czy mogę zatrzymać go na noc? — Oczywiście — odpowiedział Harold. Ktoś zawołał z góry, chłopiec i dziewczynka usłuchali wezwania i wyszli z kajuty. Emilka była w siódmym niebie. A więc to jest aligator! Będzie spać z aligatorem! Sądziła nie- 235 gdyś, że kogo raz spotkało trzęsienie ziemi, te- go nigdy więcej nic naprawdę ciekawego już nie może spotkać. Lecz wówczas nie myślała o spaniu z aligatorem! „Była sobie kiedyś mała dziewczynka, imie- niem Emilka, która... spała z aligatorem..." W poszukiwaniu cieplejszego kącika płaz za- czął pełzać po kołdrze. Zbliżywszy się do twa- rzy dziewczynki przystanął. Patrzyli sobie pro- sto w oczy — jedno dziecko drugiemu dziecku. Oczy aligatora są duże, wypukłe, jaskrawo- żółte, z wąską źrenicą jak u kota. Dla przygod- nego obserwatora kocie oczy są pozbawione wy- razu, chociaż, jeśli się przyjrzeć dokładnie, to można w nich rozróżnić odbicia różnych uczuć. Lecz oczy aligatora bez porównania bardziej przypominają błyszczące kamienie — są to oczy płaza. Co też mogła wyczytać Emilka w takich oczach? A jednak patrzała w nie bez przerwy i aligator też patrzał... Gdyby ktoś mógł spoj- rzeć na tę parę z boku, zadrżałby pewnie na widok tak bliskiej i — bądź co bądź — niezwy- kłej komitywy... Nagle płaz otworzył paszczę i zasyczał cichut- ko. Emilka podniosła palec i zaczęła drapać go w szczękę. Syk przeszedł w coś bardzo podob- nego do mruczenia zadowolonego kota. Oczy zmętniały przesłonięte cieniutką błoną, potem- zamknęła się — od dołu do góry — zewnętrzna powieka, potem druga powieka przysłoniła oko] od dołu. 236 Nagle zwierzątko znów otworzyło oczy i chwyciło Emilkę za palec. Potem obróciło się, popełzło w górę przez wycięcie przy szyi, wsu- nęło się pod koszulkę i powędrowało w dół, szorstkie i zimne, gdzie znalazło sobie miejsce do spania. Aż dziw bierze, że mogła to wszyst- ko znieść bez odrazy. Aligatory nigdy nie dają się oswoić. Z pokładu szkunera Jonsen i Otto patrzyli, jak dzieci wdrapały się na parowiec: widzieli, jak wraca szalupa, jak statek rusza z miejsca. A więc — udało się! Wszystko! Opowiadanie Jonsena nie wzbudziło żadnych podejrzeń, było tak proste, że wyglądało na prawdziwe. Dzieci odjechały. Jonsen natychmiast odczuł różnicę; zdawało się, że odczuł to cały szkuner. Ostatecznie taki szkuner to naprawdę miejsce tylko dla męż- czyzn. Jonsen wyprężył się, wciągnął całą pier- sią powietrze — czuł, że uwolnił się od czegoś, czego już miał po dziurki od nosa. Jose praco- wicie wymiatał opuszczone przez Rachelę „nie- mowlęta". Zniósł te śmieci do zawietrznego ścieku, nabrał wody w kubeł i chlusnął. Spły- nęły! Poszły! — A uprzątnijcie mi tam ładownię na dzio- bie! — polecił kapitan. 237 Marynarze pierwszy raz od wielu miesięcy] odetchnęli, jak gdyby zdjęto im wielki ciężarf z piersi. Śpiewali przy pracy. Wysmukły, pełen męskości szkuner dygotał nurzając się w świe- żej wieczornej bryzie. Krótka fala, nie wiado- mo skąd, uderzyła w dziób i spłynęła ku rufie, spryskując Jonsena. Potrząsnął głową jak mo- kry pies i uśmiechnął się. Zjawił się rum i po raz pierwszy od spotka- nia z holenderskim parowcem wszyscy mary- narze spili się do nieprzytomności. Leżeli na pokładzie lub wymiotowali przy ściekach. Jose czkał głosem grubym jak basetla. Ciemność już zapadła. Wiatr znowu przycichł. Kołysane ruchem gafle skrzypiały w ciszy, ło- pot pustych żagli był głośny jak salwy armat- nie. Jonsen i Otto byli trzeźwi; nie mieli jednak serca wymagać dyscypliny od załogi. Parowiec już dawno zniknął w mroku. Złe przeczucia, dręczące kapitana przez całą ubie- głą noc, zniknęły. Intuicja wcale mu nie pod- szepnęła, że Emilka powiedziała coś pokojówce, że parowiec wkrótce potem spotkał angielską kanonierkę i że wymieniono długą serię sygna- łów świetlnych. Teraz kanonierka szybko do- pędzała szkuner, lecz żadne przeczucie nie zmą- ciło spokoju kapitana. Czuł zmęczenie, zmęczenie, na jakie rzadko marynarz może, sobie pozwolić. Ostatnie dwa- dzieścia cztery godziny były ciężkie. Zszedł wkrótce do kajuty i wyciągnął się na koi. 238 Lecz nie od razu mógł zasnąć. Leżał rozmy- ślając nad tym, czego dokonał. Postąpił napraw- dę bardzo przebiegle. Zwrócił dzieci całe i zdro- we. Marpole będzie więc zupełnie skompromi- towany. Gdyby je wysadził w Saint Lucia, jak z początku zamierzał zrobić, to nie zakończyłby tak definitywnie sprawy „Kloryndy", ponie- waż świat nie dowiedziałby się o niczym, a dzie- ci w razie potrzeby trudno byłoby stamtąd ścią- gnąć. Naprawdę wybór miał diabelnie trudny: albo wozić je ze sobą na dowód, że żyją, albo wysa- dzić gdzieś na ląd i stracić z oczu. W pierwszym wypadku ich obecność wiązałaby jego osobę z napadem na „Kloryndę", a takich podejrzeń z powodzeniem mógł uniknąć; w drugim wy- padku — gdyby nie mógł pokazać dzieci, gro- ziło mu oskarżenie o morderstwo. Tymczasem ten jego wspaniały pomysł, wy- konany z powodzeniem, rozwiązał obie trud- ności. A cała sprawa o mały włos byłaby przegrana z powodu tej małej suki, Małgorzatki... Szczę- ściem, że wyciągnęła ją z wody ta druga szalu- pa... Światło lampy z sufitu padało na koję i na ściankę zeszpeconą dziecinnymi rysunkami Emilki. Zmarszczył czoło, gdy napotkał je wzro- kiem, lecz jednocześnie odczuł w sercu nagły ucisk. Przypomniał sobie, jak leżała tutaj, chora i bezsilna. Przypomniał sobie mnóstwo szczegó- 239 łów z jej pobytu na szkunerze. Zalała go fala wspomnień. Ołówek, którym rysowała, leżał jeszcze na pościeli. Wymacał go palcami. Na ścianie były jeszcze białe miejsca, nie tknięte rysunkiem. Jonsen umiał rysować tylko dwie rzeczy: okręty i nagie kobiety. Umiał narysować, aż do najdrobniejszych szczegółów, każdy statek, któ- rym kiedykolwiek dowodził. Tak samo umiał narysować, aż do najdrobniejszych szczegółów, zmysłowe, obfite ciało kobiety, w każdej pozy- cji, z każdego punktu widzenia — z przodu, z tyłu, z boku, z góry, z dołu w bezbłędnym skrócie. Lecz gdyby kazano mu narysować coś innego, choćby kobietę ubraną, nie potrafiłby zrobić ani jednej kreski, podobnej do czegokol- wiek. Teraz wziął ołówek do ręki i wkrótce na ścia- nie, pomiędzy śladami surowej, niepewnej ręki Emilki, zaczęły wyrastać okrągłe biodra, jeszcze okrąglejsze brzuchy, wysoko sterczące piersi, wszystko jakby w stylu Rubensa. Jednocześnie wciąż był pod wrażeniem wła- j snej przebiegłości. Tak — wszystko mogło prze- paść przez tę Małgorzatkę; głupio byłoby, zwra- cając całą gromadkę, przyznać się, że jednego dziecka w niej brakuje. Jakieś wspomnienie spadło nań nagle jak zi- mny prysznic. Coś, o czym zupełnie zapomniał Zafrasował się — i słusznie. o- Hej, Otto! — zawołał do stojącego na po- 240 kładzie oficera. — Jak miał na imię ten chło- piec, który skręcił kark w Santa Lucia? Jim czy Sam, czy jak mu tam było? Otto nie odpowiedział, tylko świsnął przez zę- by przeciągle. Rozdział dziesiąty Emilka ogromnie urosła podczas tej podróży na parowcu: wystrzeliła nagle w górę, jak to często bywa z dziećmi w tym wieku. Nie stała się przez to niezgrabna, przeciwnie, nabrała gracji. Nogi i ręce, choć dłuższe, zachowały swój zgrabny kształt, poważna twarzyczka nie straciła uroku przez to, że rysy odrobinę wydo- roślały. Jedyną przykrą stroną tej zmiany były bóle, które czuła pod kolanami i czasem z tyłu, lecz tego oczywiście nie było widać. (Dzięki zor- ganizowanej na pokładzie zbiórce dzieci zaopa- trzone zostały w ubranka, dlatego też nie widać było, jak Emilka wyrosła ze starych sukienek). Była ładnym dzieckiem, a gdy pokonała po- czątkową nieśmiałość, stała się wkrótce dzie- ckiem najbardziej ze wszystkich lubianym. Dziwna rzecz, nikt nie miał serca dla Małgo- rzatki; starsze panie, przyglądając się jej uważ- nie, długo kiwały głowami. W każdym razie wi- dać było na pierwszy rzut oka, że Emilka jest dzieckiem nieporównanie bystrzejszym. Edward po kilku dniach starannego mycia i czesania wyglądał na prawdziwego małego dżentelmena. I kto by to przypuścił? Rachela zerwała z Haroldem, by móc bez re- szty oddawać się swoim zamiłowaniom do par- tenogenezy; kosztowały ją mniej wysiłku, po- nieważ otrzymała w prezencie dużo prawdzi- wych lalek. Większość dzieci podróżujących na parowcu zaprzyjaźniła się z marynarzami i strasznie lu- biła przyglądać się ich romantycznym zajęciom, na przykład myciu pokładu itp. Gdy pewnego dnia jeden z tych marynarzy wdrapał się na maszt (jakże mały był ten maszt w porównaniu z masztem na szkunerze), wzbudziło to ogromny podziw wśród dzieci na pokładzie. Dla małych Thorntonów nie było w tym nic wspaniałego. Edward i Harry woleli zaglądać do maszyn, Emilka zaś najbardziej lubiła przechadzać się po pokładzie objąwszy wpół pannę Dawson, tę piękną, młodą damę w muślinowej sukni; albo stojąc za jej plecami przyglądać się, jak maluje akwarelą wzburzone fale i tonące okręty, albo wianuszkami zasuszonych podzwrotnikowych kwiatów ozdabia fotografie swoich wujów i cio- tek. Pewnego razu panna Dawson zabrała ją do kajuty i pokazała wszystkie swoje sukienki; oglądały je aż do najdrobniejszych szczegółów, zabrało im to parę godzin. Przed Emilką otwo- rzył się nowy świat. , Kapitan posłał po Emilkę, by ją wybadać. Lecz nie dodała nic do tego, co w pierwszym po- rywie zaufania zwierzyła stewardesie. Jakby jej usta zamykał strach czy jakieś inne przeży- cie. W każdym razie niczego z niej nie mógł wydobyć. Bardzo roztropnie dał jej spokój, li- cząc na to, że sama wszystko opowie we wła- ściwym czasie, prawdopodobnie swojej nowej 242 243 przyjaciółce. Lecz nie uczyniła tego. Nie chciała- mówić o szkunerze ani o piratach, o żadnej rze- czy, która miała z tym jakikolwiek związek, Pragnęła tylko jednego: wiadomości o Anglii, do której nareszcie płynęli, o tym cudownie egzotycznym, romantycznym kraju. Ludwika Dawson była panną całkiem rozsąd- ną jak na swój wiek. Zauważyła, że Emilka nie chce rozmawiać o przeżytych okropnościach, Lecz uważała, że lepiej będzie dla małej, gdy o wszystkim opowie, zamiast gnieść w sobie okropne wspomnienia. Kiedy więc dni mijały! bez żadnych zwierzeń ze strony Emilki, panna Dawson zdecydowała się wywrzeć lekki nacisk Miała ona, podobnie jak każdy z nas, od dawna wyrobiony pogląd na życie wśród piratów.. Cudf prawdziwy, że te małe niewiniątka wyszły z te- go cało jak trzej młodziankowie wrzuceni do pieca ognistego. — Gdzie spałaś na szkunerze? — spytała pewnego dnia Emilkę. — Och, w ładowni — odparła obojętnie dziewczynka. — A więc to jest ten pani stry- jeczny dziadek Vaughan, czy tak? W ładowni. Nietrudno było zgadnąć. Praw- dopodobnie skuta łańcuchami, w ciemnościach o chlebie i wodzie, jak niewolnik, i biegały po niej szczury! — Czy bardzo się bałaś w czasie bitwy? Czy — słyszałaś, jak walczyli na pokładzie? Emilka spojrzała na nią łagodnie, jak zwykle,; i nic nie odpowiedziała. Ludwika Dawson próbowała — bardzo słusz- nie — pomóc dziecku takimi pytaniami. A po- nieważ jednocześnie pożerała ją ciekawość, mil- czenie Emilki doprowadzało ją do rozpaczy. Były dwie sprawy szczególnie ją interesują- ce. Jedna wydawała się bardzo trudna i deli- katna. Co do drugiej, to w końcu nie wytrzy- mała. — Posłuchaj kochanie — powiedziała, obej- mując małą — czy rzeczywiście widziałaś, jak zabija się ludzi? Emilka zesztywniała w jej ramionach. — O, nie — odparła — dlaczego miałabym to widzieć? — Nie widziałaś ani jednego trupa? — cią- gnęła panna Dawson. — Człowieka, który umarł? — Nie — odparła Emilka. — Nie było ta- kich. — Po chwili namysłu poprawiła się: — Nie było ich wiele. — Moje ty kochane, małe biedactwo — po- wiedziała panna Dawson głaszcząc ją po gło- wie. W przeciwieństwie do Emilki Edward mówił chętnie. Nie potrzebował żadnej zachęty. Szyb- ko zrozumiał, że pragną od niego usłyszeć wła- śnie to, co sam chciałby opowiedzieć. Więc owe zabawy z Harrym, wdrapywanie się na maszty, ataki na kambuz... wszystko, co już wtedy uwa- żał za prawdziwe; teraz nie miał żadnych wąt- pliwości. Harry całkowicie go popierał. Jakież to cudowne, że wszyscy byli gotowi 244 245 mu uwierzyć. Kto przychodził do Edwarda spragniony krwawych opowieści, ten nie od- szedł z pustymi rękami. Rachela też nie prze- czyła jego słowom. Piraci byli złymi, bardzo złymi ludźmi, miała swoje powody, by tak twierdzić. Prawdopodobnie więc robili rzeczy- wiście to, o czym mówił Edward. Pewnie wte- dy, gdy ich nie widziała. Panna Dawson miała zbyt wiele rozsądku, by stale wywierać nacisk na Emilkę. Wiele czasu poświęcała na zacieśnienie więzów przyjaźni z tą dziewczynką, która ją zresztą uwielbiała. Opowiadała jej chętnie o Anglii, dziwiąc się jednocześnie, że banalne rzeczy mogą intereso- wać dziecko, które przeżyło tyle niezwykłych i strasznych przygód. Opowiadała jej o Londynie, o ruchu pojaz- dów na ulicach, o tym, że to jedzie jedno za drugim bez przerwy i nigdy się nie kończy. Próbowała również opisać, jak wygląda pociąg, ale tego Emilka nie mogła sobie wyobrazić. Są- dziła, że pociąg jest czymś podobnym do parow- ca, tylko posuwa się po ziemi. Lecz wiedziała, że się myli. Cóż to za nadzwyczajna osoba, ta panna Dawson! Ile cudownych rzeczy widziała! Emil- ka doznała tego samego uczucia, co kiedyś w ka- jucie szkunera: że zmarnowała masę czasu. Wkrótce, już za parę miesięcy, będzie miała je- denaście lat: poważny wiek, a przecież w ciągu tylu lat tak mało przeżyła rzeczy interesujących i ważnych. Co prawda widziała trzęsienie ziemi 246 i spała w jednym łóżku z aligatorem. Lecz cóż to jest w porównaniu z przeżyciami panny Dawson? Która tak dobrze zna Londyn, że prze- stał być dla niej cudowny, która tyle razy jeź- dziła pociągiem, że nie może tego zliczyć. Tak, jej trzęsienie ziemi to na pewno wielka rzecz. Czy ośmieli się opowiedzieć o tym pannie Dawson? Czy podniosłoby to ją choć trochę w jej oczach jako dowód, że nawet i ona, mała Emilka, przeżyła już coś wielkiego? Nigdy się nie ośmieliła. A co, jeśli dla panny Dawson trzę- sienia ziemi są czymś tak pospolitym jak jazda pociągiem? Nigdy by tego nie przeżyła. Jeśli chodzi o aligatora, to panna Dawson kazała Ha- roldowi zabrać go z kajuty, jakby to był jakiś wstrętny robak. Niekiedy panna Dawson w milczeniu tuliła do siebie Emilkę, przyglądając się jednocześnie reszcie dzieci, zajętych zabawą na pokładzie. Trudno było wyobrazić sobie, że istoty o wyglą- dzie tak szczęśliwym całymi miesiącami żyły pod grozą śmierci. Jak to się stało, że nie uma- rły ze strachu? Panna Dawson była przekonana, że na ich miejscu dawno by umarła. Albo do- stałaby co najmniej kompletnego obłędu. Za- wsze ją dziwiło, jak ludzie potrafią przeżyć mo- ment grozy i nie umrzeć ze strachu. A tu ten moment trwał parę miesięcy... i do tego dzieci! Nie mogło jej się to w głowie pomieścić. Co się tyczy drugiej sprawy, to miała ogro- mną ochotę wybadać Emilkę, musiała tylko 247 znaleźć odpowiednio delikatne podejście do te- matu. Tymczasem w uczuciach Emilki do niej nad- szedł kryzys, a sprowokowała go sama panna Dawson. Pewnego dnia pocałowała dziewczyn- kę trzy razy i zapowiedziała, że na przyszłość ma jej mówić po imieniu: „Lulu". Emilka skoczyła jak ugodzona strzałą. Zwra- cać się do tej bogini po imieniu? Na samą myśl o tym stanęła w pąsach. Imiona dorosłych są dla dzieci święte, nie przeznaczone dla dziecię-' cych ust; wymówić takie imię, znaczy popełnić bluźnierstwo. Otrzymane pozwolenie zażenowało ją w taki sam sposób, jak niespodziewany napis w koście- le: „Proszę pluć na posadzkę". Jeśli panna Dawson każe mówić do siebie „Lulu", to rzecz jasna — nie wolno już zwracać się do niej po nazwisku. Lecz wypowiedzieć to... Drugie słowo... nie, wargi odmawiały posłu- szeństwa. Przez jakiś czas, stosując najróżniejsze wy- biegi, potrafiła zwracać się do panny Dawson, bezosobowo. Lecz trudności rosły w postępie geometrycznym i wreszcie utrzymywanie zna- jomości stało się dla Emilki wysiłkiem zupełnie nieznośnym. Po krótkim czasie całkowicie uni- kała spotkań z panną Dawson. Panna Dawson czuła się okropnie dotknięta: czym mogła obrazić to dziwne dziecko? „Małą czarodziejkę" — tak ją zwykle nazywała. Odno-: 248 siła wrażenie, że kochana Emilka naprawdę się do niej przywiązała, a tymczasem... Weszło więc w zwyczaj, że panna Dawson wodziła za nią oczami pełnymi żalu, Emilka zaś umykała przed nią z policzkami płonącymi wstydem. I do końca podróży nie porozmawiały szczerze i serdecznie. •Łatwo można sobie wyobrazić, że gdy paro- wiec przyjął na pokład pilota, wiadomość o dzieciach przedostała się na ląd i że bardzo szybko dotarła do redakcji „Timesa". Państwo Bas-Thornton po doznanych nie- szczęściach nie mogli już znieść Jamajki, sprze- dali za grosze Ferndale i bezzwłocznie wrócili do Anglii, gdzie pan Thornton wkrótce otrzy- mał pracę krytyka teatralnego i pisał dla kolo- nialnych dzienników o londyńskich teatrach. Jednocześnie starał się wykorzystać dość zre- sztą nikłe znajomości i wpływy w admiralicji, żywiąc nadzieję, że zostanie wysłana karna ekspedycja przeciwko całej Kubie. Aż tu nagle tego samego dnia,-gdy parowiec zawinął do Til- bury, „Times" doniósł z właściwą sobie flegmą o przybyciu dzieci. Parowiec bardzo powoli wchodził do portu z powodu gęstej mgły, z któ- rej dobiegał potężny, choć nieco stłumiony szum, gwar i hałas życia portowego. Na brzegu słychać było jakieś pokrzykiwania. Biły dzwo- 249 ny. Dzieci, wtopione w tłum pasażerów przy burcie, wpatrywały się pilnie, by niczego nie przeoczyć. Lecz nie były w stanie zrozumieć ani o co chodzi, ani co się dzieje. Panna Dawson podjęła się opieki nad nimi i postanowiła umieścić je u swej ciotki w Lon- dynie, zanim się nie zjawią jacyś krewni. Za- brała je na brzeg, a potem na dworzec, gdzie wsiadły do wagonu. — Po co wchodzimy do tej skrzyni? — spy- tał Harry. — Czy będzie deszcz? Rachela kilkakrotnie musiała zejść i wejść z powrotem po stromych stopniach, by załado- wać wszystkie swoje dzieci. Mgła, którą napotkali u ujścia rzeki, gęstnia- ła. Dzieci siedziały w półmroku, póki nie nad- szedł konduktor i nie zapalił światła. Było nie- wygodnie i okropnie zimno. W końcu przyszedł jakiś inny człowiek i postawił przed nimi coś dużego i płaskiego, co było bardzo ciepłe. Panna Dawson powiedziała, że jest to blaszanka z go- rącą wodą i że można na niej oprzeć nogi. Siedząc już w wagonie Emilka wciąż nie mo- gła uwierzyć, że pociąg naprawdę pojedzie. By- ła zupełnie pewna, że nie ruszy z miejsca, gdy nagle ruszył — rwąc i szarpiąc do przodu jak pies na smyczy. Wówczas wyczerpała się ich zdolność wchła- niania wrażeń. Na razie miały dość. Rozpoczęły hałaśliwą grę w „talara", tak się bawiły przez całą drogę do Londynu, że nawet nie zauważy- ły, kiedy pociąg stanął. Ogromnie nie chciało 250 im się wyjść z wagonu, wreszcie wysiadły i na- tychmiast zatonęły w czymś gęstym jak gro- chówka: była to słynna żółta mgła, którą Lon- dyn produkuje pod koniec jesieni. Wtedy oprzytomniały i szturchając jedno drugie łok- ciem powtarzały, że to naprawdę Anglia, żeby niczego nie przegapić. Ledwie zdążyły zdać sobie sprawę, że pociąg wjechał do wnętrza jakiegoś olbrzymiego domu, pełnego żółtych lamp, pełnego powietrza o nie- zwykłej, pomarańczowej barwie, gdy już odna- lazła je pani Thornton. — Mamo! — zawołała Emilka. Nie przypuszczała, że tak ją ucieszy widok matki. Jeśli chodzi o panią Thornton, to była bardzo bliska histerii. Mniejsze dzieci stanęły na moment w miejscu, lecz po chwili za przy- kładem Emilki z krzykiem skoczyły do matki. Bardziej przypominała ona w owej chwili Ak- teona obleganego przez sforę psów niż matkę witającą się z dziećmi; drobne małpie rączki darły jej suknię w strzępy, lecz nie zwracała na to uwagi. Ojciec dzieci zupełnie zapomniał, że nie znosi wybuchów uczucia. — Spałam z aligatorem! — krzyczała Emil- ka. — Mamo! Spałam z aligatorem! Małgorzatka stała z tyłu, trzymając wszystkie paczuszki. Z jej rodziny nikt nie przyszedł na dworzec. Wreszcie wzrok pani Thornton padł na nią. — Ależ to Małgorzatka — powiedziała niezdecydowanie. Małgorzatka uśmiechnęła się i podeszła, aby ją ucałować. 251 — Odejdź! — krzykmęła dziko Emilka, okła- dając dziewczynkę pięściami. — To jest moja matka! — Odejdź! — zawołały młodsze dzieci. — To jest nasza matka! Małgorzatka cofnęła się z powrotem w cień, a pani Thornton, zbyt przejęta, nie zareagowa- ła tak, jak by to uczyniła w normalnych warun- kach. Natomiast pan Thornton z wielką przytomno- ścią umysłu zapanował nad sytuacją, x — Chodź, Małgorzatko... *Małgorzatka jest moją koleżanką! Pójdziemy poszukać dorożki. Pochylił lekko swoją wspaniałą postać biorąc dziewczynkę pod rękę i odeszli oboje w głąb peronu. Gdy znaleźli dorożkę, przyjechali po resztę towarzystwa, a pani Thornton dopiero w ostat- niej chwili przypomniała sobie, że trzeba prze- cież powiedzieć pannie Dawson: „Dzień dobry" i „Do widzenia". Z trudem się wszyscy zmieścili. I wówczas, pośród tego zamieszania pani Thornton wy- krzyknęła nagle: — A gdzie jest John? Dzieci natychmiast umilkły. — Gdzie jest John? Czy nie było go razem z wami w pociągu? - Nie _ odparła krótko Emilka. Wśród dzieci zapanowało milczenie. Pani Thornton powiodła wzrokiem od jedne-! go dziecka do drugiego! — John! Gdzie jest: 252 John?! — krzyknęła w przestrzeń i w głosie jej zabrzmiał niepokój. Wówczas panna Dawson wychyliła z okna przedziału twarz wyrażającą zdumienie. — John? A kto to jest John?, Dzieci spędziły wiosnę w domu, który ojciec wynajął w Hammersmith Terrace nad rzeką Chiswick. Kapitan Jonsen, Otto i załoga szku- nera spędzili wiosnę w Newgate. Poszli do wię- zienia, gdy tylko kanonierka, która ich schwy- tała, wpłynęła na Tamizę. Dzieci trwały w oszołomieniu. Londyn okazał się wprawdzie inny, niż się spodziewały, lecz chyba jeszcze bardziej zdumiewający. Raz po raz stwierdzały, że to i owo odpowiada temu, co im mówili rodzice, lecz niezupełnie zgadza się z obrazem, który ich wyobraźnia stworzyła na podstawie opowieści. Wówczas czuły zapewne coś z tego, co musiał czuć św. Mateusz, gdy po zakończonej przypowieści dodaje: „Wtedy speł- niły się słowa proroka takiego to a takiego". — Patrz — zawołał Edward — w tym skle- pie są same zabawki! — Jak to — powiedziała Emilka — czy nie pamiętasz... Istotnie, kiedy na Jamajce zwiedzili sklep oj- ca w St. Annę, matka powiedziała im, że w Lon- dynie nie tylko są sklepy, w których sprzedają 253 zabawki, ale że istnieją takie sklepy, w których nie sprzedaje się nic innego — tylko zabawki. Pewien kuzyn przysłał im kiedyś z Anglii kilka kosztownych woskowych lalek, lecz wosk stop- niał, zanim otwarto pudełka. W rezultacie jedy- ne lalki, jakie znały, to były lalki własnej ro- boty — pusta butelka ubrana w gałganki. Miały one tę wyższość nad woskowymi, że można je było karmić, wpychać jedzenie do szyjki. Kie- dy dolało się do tego trochę wody, to na drugi dzień widać było, jak lalka trawi. Butelki kan- ciaste były samcami, butelki okrągłe samiczka- mi. Inny rodzaj zabawek to dziwacznie powy- \ ginane kije, nasiona i jagody. Nic więc dziwne- go, iż nie wyobrażały sobie, że takie rzeczy można sprzedawać w sklepie. Lecz pomysł ro- bienia zabawek zawsze podobał się dzieciom. Nad stawem w Ferndale były olbrzymie drze- wa wspierające się na potężnych i zupełnie od- słoniętych korzeniach, jak na szczudłach; mię- dzy tymi korzeniami potworzyły się pieczary. Jedną z nich dzieci nazwały swoim sklepem z zabawkami. Ozdobiły ją sznurami paciorków z różnych nasion i jagód i po kolei sprzedawały tam sobie nawzajem zabawki. Wspomniały to wszystko na widok sklepów w Londynie i nic dziwnego, że poczuły się zaskoczone. Spełnione proroctwo przeszło wszelkie oczekiwania. Domy w Hammersmith nie wyróżniają się wyszukaną architekturą, lecz są obszerne i wy- godne i każdy z nich ma ogród spadający prosto do rzeki. Rzeka była bardzo brudna, stwierdziły dzieci z przykrym zdumieniem. Zanieczyszczały ją miejskie ścieki. Lepsze już były śmieci zosta- wione w rzecznym mule przez odpływ. Często w porze odpływu dzieci przełaziły przez mur i brodziły na brzegu w poszukiwaniu skarbów, bardzo szczęśliwe, gdy coś znalazły. Czuć je było potem zdechłymi kotami. Ojciec był bar- dzo wrażliwy na brud. Kazał ustawić na po- dwórzu beczkę z wodą, w której musiały się wszystkie umyć, zanim wolno im było wejść do domu. Dzieciom w sąsiedztwie nikt nie pozwalał na takie zabawy. Emilka nie brała w nich udzia- łu, zostawiając tę przyjemność malcom. Pan Thornton spędzał wieczory w teatrze, wracał do domu późno, pisał do świtu, a potem szedł na pocztę. Dzieci wstając rano słyszały niekiedy, że ojciec dopiero się kładzie spać. Pił przy pracy whisky i dzięki temu spał przez ca- ły ranek. (Dzieci musiały zachowywać się bar- dzo cicho.) Wstawał dopiero na obiad i często staczał z żoną walki, ponieważ wmuszała w nie- go jedzenie. Przez całą wiosnę dzieci były dla wszystkich przedmiotem podziwu — tak samo jak na pa- rowcu; a także — przedmiotem litości. W opi- nii publicznej urosły niemal na bohaterów; w owym czasie łatwiej było ukryć przed dzie- ćmi taką rzecz niż dzisiaj. Za to w czasie czę- stych teraz odwiedzin — przyjaciół — dzieci słuchały różnych rzeczy o piratach: że to bar- dzo źli ludzie, którzy się nad nimi znęcali. 254 255 A dzieci tych znajomych zawsze prosiły Emilkę, żeby im pokazała swoją bliznę na nodze. Lito- wano się zwłaszcza nad Rachelą i Laurą, które, jako najmłodsze, na pewno najwięcej cierpia- ły. Opowiadano im też o bohaterstwie Johna, o tym, że zginął za ojczyznę, zupełnie jak do- rosły żołnierz, że okazał się prawdziwym an- gielskim dżentelmenem, podobnym do dawnych rycerzy czy męczenników. Gdy dorosną, będą dumni z Johna, który będąc jeszcze dzieckiem ośmielił się stawić czoło tym rozbójnikom i wo- lał umrzeć, aniżeli pozwolić, by skrzywdzono jego siostry. Opowieści o wspaniałych czynach, do których Edward raz po raz się przyznawał, słuchano z podziwem i niemal z pełną wiarą. Intuicyjnie zgadywał, że nie powinien już opowiadać, jak pomagał kapitanowi czy też bronił go, lecz prze- ciwnie — chwalić się, że walczył z nim i z za- łogą. - Dzieci słuchały, wierząc we wszystko zależ- nie od wieku; to, co im mówiono, mieszało się w ich umysłach ze wspomnieniami, bo dziecko nie potrafi jeszcze przeciwstawić się otoczeniu. Czasem nawet rzecz zasłyszana całkowicie wy- mazywała z pamięci wydarzenia prawdziwe. Bo czy to możliwe, żeby dzieci wiedziały lepiej od dorosłych, jak było? Pani Thornton była kobietą uczuciową, lecz przede wszystkim — chrześcijanką. Śmierć Johna była dla niej ciosem, którego nie mogła przeboleć, podobnie jak niegdyś domniemanej 256 śmierci wszystkich swoich dzieci. Lecz mimo to nakazywała im w pacierzach dziękować Bogu za to, że John zginął tak szlachetnie, i pamię- tać, że na zawsze będzie im świecił przykładem. Kazała również modlić się o przebaczenie dla piratów za okrucieństwa, których dopuszczali się na dzieciach, chociaż wytłumaczyła im, że Pan Bóg może przebaczyć piratom tylko wów- czas, gdy poniosą zasłużoną karę na ziemi. Je- dynie Laura zupełnie nie mogła tego zrozumieć, była chyba trochę za mała. Powtarzała pacierz za innymi, lecz wierzyła, że modli się do pira- tów, a nie za nich. Stopniowo przywykła reago- wać na dźwięk imienia boskiego w taki sposób, że twarz Pana Boga, która natychmiast zjawia- ła się w jej wyobraźni, była twarzą kapitana Jonsena. I tak oto jeszcze jeden rozdział ich życia za- padał w przeszłość, zamieniał się w legendę. Emilka była za duża, aby mówić pacierz na głos, więc nikt nie wiedział, czy — jeśli chodzi o piratów — używała w modlitwie tego samego zwrotu co inni. Prawdę mówiąc, to właściwie nikt nie wiedział, o czym myśli Emilka. Pewnego dnia zajechała dorożka i cała rodzi- na udała się do Londynu. Przybyli do Temple; potem musieli przebyć kręte korytarze i po schodach wejść na górę. 257 Wiosna była w całej pełni. Wielki pokój, do którego ich wprowadzono, wychodził na połud- niową stronę. Okna miał wysokie, zwieszały się z nich ciężkie portiery. Po mrocznych schodach komnata wydawała się niezwykle słoneczna i ciepła. Na kominku płonął ogień, meble były masywne i wygodne, ciemny dywan tak gruby, że buciki w nim tonęły. W chwili gdy weszli do pokoju, przed ko- minkiem stał młody mężczyzna. Odziany był nienagannie, a nawet wręcz pięknie i sam był również piękny, jak jakiś książę. Uśmiechnął się do nich bardzo miło, podszedł i zaczął rozmowę tonem starego przyjaciela. Tak też go oceniły podejrzliwe oczy najmłodszych. Rodziców 'po- częstował winem i ciastem, po czym domagał się, aby również dzieciom pozwolono łyknąć wi- na, co było bardzo miłe z jego strony. Smak wi- na przypomniał im orkan na Jamajce: od owej nocy nie miały wina w ustach. Wkrótce przybyło więcej osób. Zjawiła się Małgorzatka z Harrym, w towarzystwie ciotki, małej, pożółkłej kobiety o wyglądzie fanatycz- ki. Dzieci nie widziały się od dawna: dość obo- jętnie powitały się z daleka. Pan Mathias, go- spodarz tego spotkania, nowych gości powitał również bardzo serdecznie. Dorośli starali się nadać wizycie charakter towarzyski, lecz dzieci domyślały się, mniej lub bardziej, zależnie od wieku, że tu chodzi o coś innego. Mimo to grały swoje role nie gorzej od starszych. Rachela wdrapała się panu Mathia- sowi na kolana. Usiedli wszyscy przed komin- kiem: Emilka usiadła sztywno na podnóżku, Edward i Laura we dwójkę w ogromnym fo- telu. Gdy w pewnej chwili rozmowy przycichły, pan Thornton, zwracając się do Emilki, rzekł: — A może byś tak opowiedziała panu Mathiasowi o swoich przygodach? — Koniecznie musisz mi opowiedzieć wszy- stko — poprosił pan Mathias. — Tylko czekaj chwilę, masz na imię... — Emilka — szepnął pan Thornton. — Lat? — Dziesięć. Pan Mathias sięgnął po arkusz papieru i pió- ro. — O jakich przygodach? — spytała Emilka głośno, -wyraźnie. — Hm... Wyruszyliście do Anglii na żaglow- cu, prawda? — rzekł pan Mathias. — Była to „Klorynda", czy tak? — Tak. To był bark. — A potem co się stało? Namyśliła się, zanim odpowiedziała. — Po- tem była małpka — rzekła rezolutnie. — Małpka? — I mnóstwo żółwi — wtrąciła Rachela. — Opowiedz panu o piratach — poddała pa- ni Thornton. Na to pan Mathias niezadowolony ściągnął lekko brwi. — Niech opowiada wszystko wła- snymi słowami, jeśli łaska, proszę pani. 258 259 — Dobrze — powiedziała Emilka obojęt- nie — byliśmy porwani przez piratów oczywi- ście. Na dźwięk słowa „piraci" Edward i Laura wyprostowali się, jakby kij połknęli. — Pani też była z nimi, panno Fernandez, prawda? — spytał pan Mathias. Panna Fernandez! Wszyscy się obrócili, aby zobaczyć, kogo też on ma na myśli. Patrzał na Małgorzatkę. — Ja? — odezwała się nagle, jak zbudzona ze snu. — Tak, ty. Odpowiedz — rzekła do niej ciot- ka. — Tak, proszę pana — odparła Małgorzatka z uśmiechem. — To nie mogłaś sama tego powiedzieć? — zgromił ją Edward. Pan Mathias w milczeniu zanotował, że sto- sunek całej gromadki do najstarszej dziewczyn- ki jest dziwny. Pani Thornton upomniała Ed- warda, żeby nie odzywał się w taki sposób. — Proszę nam opowiedzieć, co pani pamięta o zdobyciu żaglowca? — zapytał Małgorzatkę. — O czym? — W jaki sposób piraci zdobyli „KJoryndę"? Rozejrzała się dokoła nerwowo, roześmiała się, lecz nic nie odpowiedziała. — Małpka była właśnie na maszcie, kiedy przyszli na statek — wyrwała się Rachela na ochotnika. Czy oni... hm... bili się z marynarzami? 260 Czy widziała pani, żeby uderzyli kogoś? Lub grozili komuś? — Tak! — zawołał Edward zeskakując z fo- tela i szeroko otwierając oczy jak w natchnie- niu. — Bing, bang, bong! — oświadczył, ude- rzając pięścią w fotel przy każdym słowie. Po czym usiadł z powrotem. — Nieprawda — zaprzeczyła Emilka. — Nie opowiadaj głupstw. — Bing, bang, bong — powtórzył, lecz już z mniejszą pewnością siebie. Przyszedł mu z po- mocą Harry dorzucając. — Bung! — gdzieś spod łokcia swej fanatycznej ciotki. — Bim, bam, bim, bam — zanuciła Laura; przebudziła się nagle i rozpoczęła swoje zwykłe ple-ple. — Cicho! — krzyknął pan Thornton. — Czy któreś z was widziało, jak piraci bili maryna- rzy? — Utnijcie im głowy — zawołał Edward — i wrzućcie do morza! Daleko... daleko... Oczy miał rozmarzone i smutne. — Nie bili nikogo — powiedziała Emilka. — Kogo mieli bić? — Gdzie się znajdowali marynarze? — spy- tał pan Mathias. — Byli na masztach i wantach — odparła Emilka. — Rozumiem — rzekł pan Mathias. — Jeżeli się nie mylę, to na maszcie była małpka. — Skręciła sobie kark — odparła Rachela. — 261 Była pijana — dodała marszcząc nosek z odra- zą. — Miała bardzo chory ogon — wyjaśnił Har- ry. — Dobrze — rzekł pan Mathias — więc kie- dy piraci zjawili się na pokładzie, to co... co robili? Zapadło milczenie. — No moje dzieci, śmiało. Co zrobili pira- ci? Panno Fernandez, co oni zrobili? — Nie wiem. — Emilko? — Nie wiem. Zrozpaczony pan Mathias usiadł z powrotem w fotelu. — Przecież widzieliście ich wszystkich! — Nie, nie widzieliśmy. Byliśmy w nadbu- dówce. — Przez cały czas napadu? — Nie mogliśmy otworzyć drzwi. — Bing, bang, bong — stuknęła nagle w po- ręcz Laura. — Cicho! — A potem? Wypuścili was? — Potem przenieśliśmy się na szkuner. — Czy baliście się? — Czego? — No, czy baliście się ich? — Kogo? — Piratów? — A dlaczego mieliśmy się bać? 262 — Czy nie zrobili nic takiego, co was prze- straszyło? — Przestraszyło? — Jose miał czkawkę — wtrącił wesoło Ed- ward i zaczął udawać Josego. Pani Thornton upomniała go. — A teraz, Emilko — rzekł bardzo poważnie pan Mathias — chcę, żebyś mi coś powiedzia- ła. Czy kiedy byłaś wśród piratów, nigdy nie zrobili ci nic takiego, co ci się bardzo nie podo- bało? Wiesz, co mam na myśli? Coś bardzo brzydkiego. — Tak! — zawołała Rachela. Wszyscy obrócili się do niej. — On mówił coś o majtkach — dodała ci- cho, zawstydzona. — Co takiego powiedział? — Powiedział, żebyśmy się nie ślizgali po po- kładzie... żebyśmy nie zjeżdżali... na majt- kach — wyjaśniłaEmilka z niechęcią. — Czy to wszystko? — Nie powinien był mówić o majtkach — zauważyła Rachela. — No, to ty sama nie mów o tym! — zawołał Edward. — Bardzo ładnie! — Panno Fernandez — odezwał się pan Ma- thias nieufnie — czy nie ma pani nic do doda- nia? — Co? — Do tego, o czym mówimy. Powiodła wzrokiem po zebranych, lecz nic nie odpowiedziała. 263 — Nie chcę panią zmuszać do opowiadania szczegółów — rzekł pan Mathias łagodnie — ale chciałbym wiedzieć... czy nie robili oni pani ja- kichś... propozycji? Emilka zwróciła rozpalone oczy na Małgo- rzatkę, chwytając jej spojrzenie. — Nie ma co rozpytywać Małgorzatkę — odezwała się ciotka posępnie. — Przecież wia- domo, co się stało, i powinien pan to zrozumieć. — Niestety, proszę pani, tym bardziej muszę pytać... ale może już innym razem. Pani Thornton od dłuższej już chwili mar- szczyła czoło, przygryzała usta, by powstrzy- mać go od dalszych pytań. — Tak, na pewno będzie lepiej innym ra- zem — powiedziała. Pan Mathias powrócił więc do sprawy zdoby- cia „Kloryndy". Stwierdził jednak, że dzieci dziwnie mało pamiętają. Kiedy wszyscy poszli, pan Mathias zapropo-| nował Thorntonowi, którego lubił, cygaro i oby-j dwaj usiedli na chwilę przy kominku. — I cóż? Czy przesłuchanie wypadło tak, jak się pan spodziewał? — spytał Thornton. — Mniej więcej. — Zauważyłem, że pytał pan głównie o „Kloryndę". Przecież posiada pan już wszyst- kie informacje dotyczące jej zdobycia. 264 — Naturalnie. Mam szczegółowe zeznania Marpole'a. Chodziło mi o zestawienie z tym, co mówią dzieci. Chciałem się przekonać, czy moż- na na nich polegać. — I czego się pan dowiedział? — Tego, co wiem od dawna. Że łatwiej dia- błu z gardła wyciągnąć jakąś informację aniżeli dziecku. — Lecz, mówiąc dokładnie, co właściwie chce pan wiedzieć? — Wszystko. Całą historię. — Przecież pan ją zna. Na to Mathias odpowiedział z pewnym znie- cierpliwieniem: — Czy pan zdaje sobie sprawę, że bez poważnej pomocy ze strony dzieci nie uda się nam uzyskać wyroku skazującego? — Na czym polega trudność? — spytał Thornton chłodno.' — Możemy oczywiście uzyskać wyrok za pi- ractwo. Ale od 1837 roku piractwo przestało być karane śmiercią, chyba że przy okazji zo- stanie popełnione morderstwo. — Czy zabicie małego chłopca nie może uchodzić za morderstwo? — spytał tym samym chłodnym tonem pan Thornton. Mathias spojrzał na niego dość dziwnie. — Możemy tylko domyślać się, co się stało — odparł. — Chłopiec niewątpliwie został zabrany na szkuner. Nie można go odnaleźć. Lecz, ściślej rzecz biorąc, nie mamy dowodu, że nie żyje. — Mógł on oczywiście bez trudu przepłynąć 265 Zatokę Meksykańską i wylądować w Nowym Orleanie. Gdy kończył to zdanie, cygaro w jego palcach złamało się na pół. — Wiem, że to jest... — zaczął Mathias z za- wodową uprzejmością, lecz pohamował się. — Obawiam się, że bez żadnej wątpliwości może- my przyjąć, iż chłopiec nie żyje. Lecz istnieje wątpliwość w sensie prawnym, a gdy istnieje taka wątpliwość, to ława przysięgłych może od- mówić skazania. — Chyba że przysięgli przez zapomnienie ulegną sile zdrowego rozsądku. Mathias milczał przez chwilę, nim zadał na- stępne pytanie: — Czy inne dzieci nie wygadały się dotąd z niczym, co wyjaśniłoby nam los chłopca? — Nie. — Czy matka rozpytywała je o to? — Bardzo dokładnie. — A jednak muszą wiedzieć. — Wielka szkoda — odparł z namysłem Thornton — że gdy piraci zdecydowali się zabić to dziecko, to nie poprosili rodzeństwa, aby się temu przyjrzało. Mathias gotów był pójść na ustępstwa. Poru- szył się w fotelu i odchrząknął. — Dopóki nie udowodnimy im zamordowa- nia pańskiego synka albo tego holenderskiego kapitana, to istnieje poważne niebezpieczeń- stwo, że ci ludzie uratują swoją skórę, choć bę- dą oczywiście skazani na zesłanie. Dysponuje- 266 my nader skąpym, niewystarczającym ma- teriałem — ciągnął konfidencjonalnie. — My, adwokaci, nie lubimy domagać się wyroku za piractwo. Jest to przestępstwo bardzo nieokre- ślone. Najwybitniejsze autorytety prawa nie dały dotąd zadowalającej definicji piractwa. Wątpię, czy kiedykolwiek im się to uda. Jedna szkoła dowodzi, że piractwo to każda zbrodnia popełniona na otwartym morzu. Niewiele to nam daje. Inne szkoły zdecydowanie odrzucają to określenie. W każdym razie laikowi może się wydać dziwną formą piractwa taka rzecz, na przykład, jak samobójstwo popełnione w kajucie na okrę- cie albo niedozwolona operacja na córce kapi- tana... — Więc sam pan widzi, jakie z tym są trud- ności. Dlatego też wolimy zawsze do oskarże- nia o piractwo dodać jakąś inną poważną zbro- dnię. Dla przykładu: kapitan Kidd wcale nie został, ściśle biorąc, powieszony za piractwo. Pierwszy punkt z sentencji skazującej wyroku mówi, że podstępnie, świadomie i z premedyta- cją uderzył w głowę własnego marynarza drew- nianym kubłem, wartości ośmiu pensów. To jest dopiero coś konkretnego. My wciąż czegoś ta- kiego nie mamy. Weźmy przykład inny: ogra- bienie holenderskiego parowca. Mamy tę samą trudność przed sobą: kapitan został przewiezio- ny na pokład szkunera, po czym zniknął. Co się z nim stało? Możemy się tylko domyślać. 267- — Przecież można zakwestionować zeznania oskarżonych. — To jest bardzo niezręczne postępowanie, do którego nie lubię się uciekać. Nie, natural- nymi i właściwymi świadkami oskarżenia są dzieci. Byłoby nawet coś pięknego w tym, że właśnie one, które tyle wycierpiały od tych zbrodniarzy, staną się narzędziem sprawiedli- wości. Mathias przerwał i bystro przyglądał się Thorntonowi. — Czy rzeczywiście nie zdołał pan w ciągu tylu tygodni uzyskać od nich najmniejszej wskazówki dotyczącej śmierci kapitana Van- dervoorta? — Żadnej. — Czy pan odnosi wrażenie, że naprawdę o niczym nie wiedzą, czy też, że zostały sterro- ryzowane przez piratów i coś ukrywają? Thornton westchnął cicho, niemal z ulgą. — Nie — odparł — nie sądzę, żeby je sterro- ryzowano. Natomiast sądzę, że mogą coś wie- dzieć, tylko nie chcą o tym mówić. — Ale dlaczego? — Ponieważ podczas pobytu na tym szkune- rze po prostu polubiły Jonsena i jego zastępcę, Ottona. Mathias nie chciał wierzyć własnym uszom. — Czy to możliwe, aby dzieci tak mogły się pomylić co do charakteru tych ludzi? Na twarzy Thorntona pojawił się ironiczny uśmiech. 268 — Uważam, że to możliwe — odparł. — Na- wet dzieci popełniają takie omyłki. — Ależ to... to ich przywiązanie wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobne. — A jednak to fakt. Mathias wzruszył ramionami. Ostatecznie dla prawników w procesie karnym nie fakty są naj- ważniejsze. Im chodzi o wiarygodność okolicz- ności. Fakty są dziedziną powieściopisarza, któ- rego zadaniem jest opowiedzieć, co zrobiła kon- kretna osoba w konkretnych okolicznościach. Prawnik tego nie robi i nie wymaga się od niego więcej niż wskazania, jak zwykły człowiek naj- prawdopodobniej zachowałby się w danych okolicznościach. Mathias uśmiechnął się dość ponuro, snując w myśli te paradoksy. Na nic by się nie zdało wypowiedzieć je głośno. — Sądzę, że gdyby dzieci coś wiedziały, po- trafiłbym to z nich wyciągnąć — powiedział wreszcie. — Czy chce je pan powołać na świadków? — spytał nagle Thornton. — No, na pewno nie wszystkie. Niech mnie Bóg broni! Ale obawiam się, że będziemy mu- sieli przynajmniej jedno z nich pokazać w są- dzie. — Które? — Zamierzałem powołać dziewczynkę Fer- nandezów. Lecz wygląda mi na... słabo rozwi- niętą. — Tak — zgodził się pan Thornton, po czym dodał-: — Wyjechała z domu na Jamajce jako 269 zupełnie normalne dziecko, jakkolwiek zawsze była nieco narwana. — Ciotka jej powiedziała mi, że Małgorzatka robi wrażenie, jakby straciła pamięć, przynaj- mniej w znacznym stopniu. Nie, jeśli ją wezmę na świadka, to tylko żeby pokazać, w jakim sta- nie się znajduje. — A więc? — Sądzę, że powołam na świadka pańską Emilkę. Thornton wstał. — Dobrze — powiedział. — Będzie pan musiał sam ułożyć, co ma powie- dzieć w sądzie. Niech pan napisze jej zeznanie i każe jej nauczyć się na pamięć. — Doskonale — odparł Mathias, patrząc na swoje paznokcie. — Mam zwyczaj stawać przed sądem przygotowany. Zwłaszcza że z takim świadkiem jak dziecko mogą być nie wiadomo jakie kłopoty. Thornton zatrzymał się przy drzwiach. — Nigdy nie należy liczyć na dzieci. Mówią to, co, jak im się wydaje, chce pan od nich usły- szeć. Potem mówią znów to, co, jak im się zdaje, chce usłyszeć strona przeciwna, jeżeli oczywi- ście spodoba im się z twarzy. Thornton gestykulował żywo — zwyczaj przywieziony z zagranicy. — Zabiorę w czwartek Emilkę do muzeum figur woskowych madame Tussaud i spróbuję szczęścia — zakończył Mathias, po czym pano- wie się pożegnali. 270 Emilce bardzo podobały się woskowe figury; nie wiedziała, że już projektuje się wykonanie figury kapitana Jonsena — z twarzą ponurą, spryskaną krwią i z nożem w ręce. Z panem Mathiasem była w dobrej komitywie: czuła się bardzo dorosła, pierwszy to raz wyszła z domu uwolniona od młodszego rodzeństwa. Potem pan Mathias zabrał ją do cukierni i próbował namówić, aby nalała mu herbaty. Zawstydziła się jednak i w końcu musiał sam to zrobić. Pan Mathias, podobnie jak panna Dawson, stracił dużo czasu i energii, aby pozyskać za- ufanie Emilki. Udało mu się jedno: zaskoczył ją pytaniem dotyczącym śmierci kapitana Van- dervoorta. Emilka jednakże ani na chwilę nie dała się zwieść pozorom przypadkowej cieka- wości, z jaką te pytania zostały rzucone. Adwo- kat nie dowiedział się od niej niczego. Ledwie powróciła do domu i powóz jego odjechał, po- czuła się bardzo niedobrze. Prawdopodobnie zjadła za dużo ciastek z kremem. Leżąc w łóżku i popijając drobnymi łykami wodę, w owym fa- talistycznym nastroju, który ogarnia człowieka po męczących torsjach, Emilka zdała sobie spra- wę, że musi wiele rzeczy spokojnie przemyśleć. Ojciec, który wyjątkowo był w domu tego wieczoru, ukradkiem obserwował ją w półmro- ku sypialni. Skłonny do fantazjowania odczyty- wał na twarzy dziewczynki scenę z wielkiej tra- gedii. Chętnie okazałby współczucie swemu 271 najukochańszemu dziecku, lecz jako intelektua- lista równie chętnie delektował się pięknym, subtelnym wyrazem walczących w Emilce sprzeczności. Był jak bezwolna publiczność w fotelach parteru: lituje się, żałuje całym ser- cem, ale za nic nie zrezygnuje z przedstawie- nia. Lecz gdy tak stał przyglądając się córce wrażliwym okiem, doznał uczucia, które nie by- ło litością i nie było rozkoszą: z nagłym boles- nym skurczem uprzytomnił sobie, że boi się swego dziecka! Nie, niemożliwe! To tylko drgające światło świecy albo mdłości sprawiły, że ta dziewczyn- ka miała przez chwilę nieludzką, kamienną, straszną twarz bazyliszka! Chciał po cichu wymknąć się z pokoju na pal- cach, gdy Emilka wydała rozpaczliwy jęk i wy- chylając się z łóżka zaczęła czkać boleśnie, choć bezskutecznie. Thornton namówił ją, żeby wy- piła jeszcze wody, a potem trzymał jej gorące, spocone skronie w swoich dłoniach, póki nie osunęła się bezwładnie na poduszki i zupełnie wyczerpana zapadła w sen. Pan Mathias jeszcze kilka razy zabierał ją ze sobą na różne wycieczki lub po prostu przyje- żdżał i rozmawiał z nią w domu. Nie dowiedział się niczego. Co się teraz w niej działo? Nie potrafię już 272 czytać w jej myślach ani wpłynąć na ich tok. Niech nas zadowolą przypuszczenia. Mathiasowi zaś nie pozostało nic innego, jak przyznać się do porażki z rąk dziecka i udzielić sobie rozgrzeszenia. Przestał wierzyć, że Emilka miała coś do zatajenia, bo gdyby miała, to nie mogłaby tego przed nim ukryć, był o tym świę- cie przekonany. Lecz jeśli nawet nie potrafiła dać mu żadnych informacji, to przecież wciąż była wzrokowo, widowiskowo najcenniejszym jego świadkiem. Wobec tego, idąc za sugestią Thorntona, Ma- thias podyktował swemu sekretarzowi rodzaj krótkiego katechizmu, dał to Emilce i kazał na- uczyć się na pamięć. Zabrała tekst do domu i pokazała matce. Mat- ka powiedziała, że pan Mathias ma rację i że musi się tego uczyć. Dziewczynka przypięła tekst do lustra i każdego ranka uczyła się dwóch odpowiedzi na dwa kolejne pytania. Matka wy- słuchiwała ją z tego katechizmu podczas lekcji i zadręczała uwagami, że wciąż to deklamuje, zamiast mówić naturalnie. Ale czy można — zastanawiała się Emilka — wygłaszać natural- nym tonem to, co człowiek wykuł na pamięć? Przecież to niemożliwe. Zanim nadszedł dzień rozprawy, umiała swój katechizm na wyrywki, od końca, od początku i ze środka. Jeszcze raz pojechali do miasta: tym razem do gmachu Sądu Karnego. Przed sądem zebrał 273 się ogromny tłum i Emilkę jak najspieszniej wprowadzono do środka. Gmach był imponują- cy, pełen policjantów i w miarę jak czekanie się przeciągało — siedziała w małym pokoiku — zdenerwowanie Emilki rosło. Matka jej nie od- stępowała. Ojciec zaglądał tylko raz po raz, aby udzielić żonie szeptem jakichś wiadomości. Emilka miała przy sobie swój katechizm i od- czytywała go wciąż od początku do końca. Wreszcie nadszedł policjant i zaprowadził ją na salę rozpraw. Sala Sądu Karnego jest miej- scem bardzo ciekawym. Siedziba obrządku tak wypracowanego jak obrządek religijny jest zu- pełnie pozbawiona — w swej architekturze — nastroju potęgi czy symboliki. Sędzia, ubrany w togę, wygląda w sądzie, jak wyglądałby kato- licki biskup, gdyby zamierzał odprawić msze w łaźni miejskiej. Nic nie uprzytamnia czło- wiekowi, że tutaj Realna Obecność to obecność śmierci. Gdy Emilka znalazła się na sali wśród ludzi w czarnych togach, trudno jej było rozpoznać sędziego, przysięgłych czy oskarżonych. Wzrok jej przyciągał urzędnik siedzący poniżej stołu sędziowskiego. Był to już stary człowiek, ale piękny, o rysach niezwykle subtelnych. Drze- mał z zadartą brodą, z zamkniętymi oczyma i lekko otwartymi ustami. Twarz ta wryła jej się w pamięć; miała ją przed oczyma, gdy stanęła na miejscu, skąd ze- znają świadkowie. Odczytano przysięgę —i tekst stanowiący wstęp do jej katechizmu. Po-1 274 wtarzała te dziwne, wyuczone na pamięć zdania i zupełnie przestała się denerwować. Wyrecyto- wała bezbłędnie wszystkie odpowiedzi na znane już sobie pytania, które zadawał jej pan Ma- thias, dziwnie przebrany. Do końca miała wzrok utkwiony w barierę ze strachu, żeby czegoś nie poplątać. Wreszcie pan Mathias usiadł. Emilka zaczęła się rozglądać. Wysoko nad śpiącym pa- nem siedział drugi, o rysach twarzy jeszcze sub- telniejszych, ale ten nie spał. Głos jego, gdy zwrócił się do niej, wydał jej się szalenie sym- patyczny. Ubrany był również w dziwny ko- stium i bawił się swym pięknym żabotem. Wy- glądał jak dobrotliwy stary czarodziej, który używa swych czarów, by czynić dobrze. Poniżej siedziało przy stole kilkunastu panów w perukach. Jeden z nich rysował bardzo śmie- szne twarze, chociaż jego własna twarz była zupełnie poważna. Dwaj inni szeptali ze sobą. Teraz wstał inny pan. Był niższy od pana Mathiasa, starszy i nie był ani piękny, ani in- teresujący. Z kolei on zaczął zadawać jej py- tania. Ten Watkin, obrońca oskarżonych, wcale nie był głupi. Spostrzegł od razu, że wśród pytań, postawionych przez Mathiasa, ani jedno nie do- tyczyło śmierci kapitana Vandervoorta. Ozna- cza to, że albo dziewczynka nic o tym nie wie, co samo przez się stanowi bardzo cenną lukę w oskarżeniu, albo też wie coś, co przemawia za oskarżonymi. Dotychczas nosił się z zamiarem zastosowania znanej taktyki: pytać o to, co już 275 zeznała, być może nastraszyć, w każdym razie zbić z tropu i przyłapać na sprzecznościach. Jednakże wszyscy, nie wyłączając sędziów przysięgłych, bez trudu odgadliby jego zamiary. Zresztą — w żadnym wypadku — nie liczył na całkowite uniewinnienie swoich klientów, chy- ba jedynie od zarzutu morderstwa. Postanowił nagle zmienić swój plan. Kiedy odezwał się, głos jego był równie łagodny i mi- ły (choć nie miał tyle ciepła) co głos sędziego. Nie próbował jej zmieszać; okazując współczu- cie temu dziecku, spodziewał się pozyskać sym- patię sądu. Pierwsze jego pytania miały charakter ogól- ny. Pytał Emilkę dopóty, póki nie zaczęła mu odpowiadać z całkowitą swobodą i zaufaniem. — A teraz, moja droga panienko — rzekł wreszcie — chciałbym ci zadać jeszcze jedno pytanie. Proszę odpowiedzieć głośno, wyraźnie, tak żeby wszyscy dobrze słyszeli. Mówiono nam o parowcu holenderskim, który wiózł w klat- kach dzikie zwierzęta. Otóż usłyszeliśmy rzecz bardzo przykrą, a mianowicie, że kapitan tego parowca został zabrany na szkuner i tam za- mordowany. Chciałbym cię, moja droga, zapy- tać: czyś widziała na własne oczy, że coś takiego się stało? Wszyscy, którzy obserwowali Emilkę przez cały czas tak doskonale opanowaną, zobaczyli, że zbladła nagle i zaczęła drżeć. Po chwili krzyknęła, potem uderzyła w płacz. Słuchano jej w lodowatej ciszy, pełnej napięcia. Poprzez 276 łkania Emilki słychać było — wszyscy słysze- li! — słowa: — ... Leżał we krwi... okropnie wy- glądał... umarł... Powiedział coś i potem umarł. Tyle tylko usłyszano wyraźnie. Reszta słów utonęła w płaczu. Watkin siadł jak rażony pio- runem. Wrażenie, jakie słowa Emilki wywarły na sędziach, było olbrzymie. Mathias nie okazał żadnego zaskoczenia. Miał raczej minę człowie- ka, któremu udało się wykopać dołek pod prze- ciwnikiem. Przewodniczący sądu pochylił się naprzód i próbował zadać Emilce kilka pytań, lecz dziewczynka albo łkała, albo zanosiła się krzy- kiem. Próbował uspokoić ją, lecz było już za późno. Rozpłakała się na dobre. Zresztą jej ze- znania były wystarczające dla sprawy. Pozwo- lono więc ojcu podejść i zabrać dziecko. Odwróciła się, by zejść ze stopni, i wtedy do- piero spostrzegła Jonsena i jego marynarzy stłoczonych za jakąś balustradą. Bardzo schudli od czasu, gdy widziała ich po raz ostatni. Oczy ich spotkały się. Straszne spojrzenie, jakie rzu- cił jej Jonsen, coś jej przypomniało. Ale co? Ojciec chciał dziecko jak najszybciej zawieźć do domu. Gdy tylko znaleźli się w dorożce, dziewczynka przyszła do siebie ze zdumiewają- cą łatwością. Zaczęła mówić o wszystkim, co widziała, jakby była nie w sądzie, lecz na za- bawie! O starszym panu, który spał, o drugim, który rysował śmieszne twarze, o tym, który bawił się swoim żabotem. I czy dobrze powie- działa to, czego nauczyła się na 'pamięć? m — Kapitan był na sali — dodała. — Czy wi- działeś go, tato? Po co było to wszystko? — spytała nagle. — Po co ja musiałam się nauczyć tych odpowiedzi? Pan Thornton nie próbował odpowiadać na pytania. Odsunął się od niej, jakby nawet fi- zycznie brzydził się swej rodzonej córki W umyśle jego kłębiło się wiele różnych przypuszczeń. Czy to możliwe, żeby była aż ta- ką idiotką i nie wiedziała, co to wszystko zna- czyło? Czy naprawdę nie rozumie, co zrobiła? Ukradkiem spojrzał na jej niewinną twarzycz- kę, na której nie było już nawet śladów łez. Co sądzić o tym wszystkim? Jakby odgadując jego nastrój, Emilka spo- chmurniała. — Co oni zrobią kapitanowi? — zapytała z lekkim niepokojem w głosie. Na to również nic nie odpowiedział Emilce stanęła znów przed oczami twarz kapitana wi- dziana w sądzie... i co tez ona wtedy chciała so- bie przypomnieć? Nagle wybuchnęła: — Tatusiu, powiedz, co się stało w końcu z Tabbym w tę straszną noc, kiedy był orkan na Jamajce? Sprawa w sądzie trwa krótko, gdy się już zacznie. Po zeznaniach Emilki sąd od razu ska- zał oskarżonych na karę śmierci i z taką samą 278 natężoną i życzliwą uwagą przeszedł do następ- nej sprawy. Później kilku marynarzom z załogi szkunera zamieniono karę śmierci na dożywotnie zesła- nie. W nocy przed egzekucją Jonsen zdołał po- derżnąć sobie gardło, lecz zamach wykryto w porę i ranę obandażowano. Był nieprzyto- mny, gdy nadszedł ranek, i musieli go w krześle zanieść pod szubienicę. I właściwie w krześle został też powieszony. Otto pochylił się nad nim w ostatniej chwili i pocałował w czoło, lecz Jon- sen był zupełnie nieprzytomny. Najbardziej z całej załogi wyróżnił się — jak doniósł „Times" — kucharz Murzyn. Nie bał się śmierci i próbował pocieszać innych. — Wszyscy tutaj musimy umrzeć — powie- dział. — To (wskazał na szubienicę) nie stoi na darmo. Pożegnamy się z życiem w tym miejscu. Nic już nas nie uratuje. Ale za parę lat tak czy inaczej umarlibyśmy, to pewne. Za parę lat nawet sędzia, który nas skazał, nas, żywych lu- dzi, sam też umrze. Wy wiecie, że umieram nie- winnie, to wy zmusiliście mnie do wszystkiego, co robiłem. Ale nie mam o to żalu. Wolę umrzeć teraz niewinnie, zamiast umierać za parę lat może z jakimś ciężkim grzechem na sumieniu. 8 W parę dni później państwo Thornton za- wieźli Emilkę do szkoły w Blackeath. Przełożo- 279 na zaprosiła rodziców na herbatę, Emilkę za- prowadzono do nowych koleżanek. — Biedactwo — powiedziała przełożona. — Mam nadzieję, że wkrótce zapomni o tych strasznych rzeczach, które przeżyła. Sądzę, że moje dziewczęta będą ją traktowały ze szcze- gólną serdecznością. W drugim pokoju Emilka w towarzystwie in- nych nowicjuszek zapoznawała się ze starszymi koleżankami. Któż w tym szczęśliwym, rozra- dowanym tłumie miłych, niewinnych twarzy- czek i pełnych wdzięku figurek, kto przysłuchu- jąc się rozkosznej, bezładnej paplaninie, potra- fiłby odróżnić Emilkę? Chyba tylko Pan Bóg, bo ja — na pewno nie.