ELA GRAF OCZYSZCZENIE Chwała Wszechmocnemu Entu-Amarsinowi, Potężnemu Panu Nieba, który zasiada na Niebieskiej Górze, a złoto na jego tron ze słonecznych promieni! Wysłuchajcie mojej opowieści! Asztar-Adin, syn Akbinurpala, syna Aszponitkana, któremu Wszechmocny Entu-Amarsin przekazał miecz i koronę, król wszystkich Lamytów, w trzecim roku swego panowania przedsięwziął budowę świątyni Entu w Skagasz, świętym mieście na północy kraju. Wspaniałe to dzieło, godne wielkiego króla, oby jego imię żyło wiecznie, a Wszechmocny Entu przyjął go do niebieskiego królestwa i posadził wysoko przy stole po swojej prawicy! Piękne jest miasto Skagasz, pełne parków i ogrodów, nawadnianych przez kanały kryte czerwoną cegłą. Zbudowano Skagasz na wysokim wzniesieniu, na skalistej górze, z wnętrza której wypływa źródło o srebrnej wodzie. U stóp góry urodzajne pola, winnice żywią mieszkańców świętego miasta. Na zielonych łąkach wokół Skagasz i wzdłuż rzeki, co daleko w step płynie, pasą się stada kóz i owiec. Dwa pasy potężnych murów je opasują, pierwszy na równinie u stóp góry, szeroki na osiem kroków, a wysoki na dwadzieścia, z surowej cegły; drugi, co miasto otacza, zdaje się wyrastać wprost ze skały. Wysoki na trzydzieści kroków, szeroki na dziesięć, nie do zdobycia dla śmiertelników. Cztery bramy strzegą wejścia do miasta, każda wzmocniona wysokim bastionem. Żadna broń ani magia nie jest w stanie skruszyć murów z szarego kamienia, wiązanych zaprawą, do której dodano jaj świętych kogutów Entu-Amarsina. Potężny ukochał święte miasto Skagasz, obdarzył je swoją łaską. Zesłał do opieki nad miastem Teszarala, jednego ze swych synów-sług, by czuwał nad ziemią, wodą i powietrzem w Skagasz, by oczyszczał jego mieszkańców. Opiekował się Teszaral miastem, a ludzie czcili go godnie, stawiając mu ołtarze i składając ofiary. Na szczycie wzgórza postawili mu wspaniałą świątynię, wysoki ziggurat o trzech poziomach. Dostatek panował w Skagasz, szczęśliwi byli jego mieszkańcy. Nakazał Asztar-Adin, król wszystkich Lamytów, wybudować jeszcze wspanialszą świątynię Potężnemu, Niebieskiemu Entu, który ich łaską obdarzył. Miała ona z pięciu poziomów się składać, po jednym na każdą stronę świata, którym włada Entu. Na najwyższym, tym Niebu poświęconym, stanąć miał ołtarz ze złota i lapis-lazuli, najpiękniejszy i najbogatszy pod słońcem. Pan powołał do siebie wielu z pracujących przy świętej budowie. Wielu też przypłaciło zdrowiem zazdrość demonów, co tańczą w południowym wietrze, przed którymi niechaj zawsze chroni nas pan nasz, Entu. Po czternastu latach, gdy prace zbliżały się już ku końcowi, uległ wypadkowi Urnak, cieśla, poślubiony Szeli, starszej córce świątynnego skryby Dakuk-sina. Spadł z wysokości i nigdy więcej nie stanął już na równe nogi. Napełniło to bólem jego młodą żonę, wlało w jej duszę gorycz. Przemieniła się Szeli, odmieniło się jej serce. Nieszczęście spadło przez to na święte miasto. Wysłuchajcie mojej opowieści! Błękitny sztandar Gemai łopotał na silnym południowym wietrze. Większość mieszkańców Skagasz zebrała się na agorze, u stóp zigguratu, by wysłuchać, co poseł ma do powiedzenia. - Poddajcie miasto, a oszczędzimy kobiety, dzieci i rzemieślników. W przeciwnym razie pan mój, Dert Ar-Palir, generał Gemai, zrówna z ziemią wszystkie domy i świątynie, nie zostawi kamienia na kamieniu, nie pozostawi jednego niezbitego dzbana, jednego niezłamanego kija w domach waszych! Z czaszek waszych dzieci usypie piramidę na ruinach, na przestrogę innym Lamytom, którzy chcieliby mu stawiać opór. Wśród gapiów, okupujących zachodnie schody świątyni, stały dwie młode kobiety, najwyraźniej siostry, obie z małymi dziećmi na rękach. - Niech otworzą bramy - wyszeptała starsza, wpatrując się z dziwnym zacięciem w przedstawicieli miejskiej starszyzny. - Szeli, oszalałaś? To oznacza śmierć naszych mężów, a dla nas hańbę i niewolę. - Ale one będą żyć. - Kobieta przycisnęła mocniej do piersi chore dziecko. Oddychało ciężko, jękliwie. Młodsza siostra kręciła głową, z przerażeniem przyglądając się starszej. - Szeli, jak możesz w ogóle o tym myśleć? Aż tak nienawidzisz męża? I sądzisz, że ktoś zatroszczy się o nasze dzieci, gdy pójdziemy w niewolę? Że uda ci sieje zatrzymać? Nie słyszałaś, co mówią o podbojach Gemai? - Zamilcz, Badi - odparła sucho Szeli. - Nic tu po nas. Wracajmy. Ty zajmiesz się dziećmi, ja pójdę do żaren. Może uda się zagnieść trochę ciasta z tego ziarna, które przyniósł Kusz przedwczoraj. Oblężenie trwało już ponad trzy miesiące. Nadeszła jesień. Wrogie wojsko stanęło u wrót miasta, zanim skończyły się żniwa; mieszkańcy schronili się wówczas za murami, pozostawiając nie skoszone pola. Teraz cierpieli głód, a armia Gemai korzystała z ich plonów. Ludzie rozchodzili się do domostw, tylko starszyzna pozostała na agorze, żeby w przedsionku świątyni dyskutować o losie miasta. - Jaki jest cel twojego życia, Badi? Jakie zadanie przypisał ci Potężny? - pytała gorączkowo starsza siostra, przedzierając się z trudem przez tłum gapiów, schodzących powoli z wielkich schodów świątyni. - Stworzysz nowy świat? Może chociaż zmienisz bieg rzeki Daa, by nie zalewała pól pod Heran-misz? Co? Kim ty jesteś? Po co się urodziłaś? Jedyne, co mamy w życiu do zrobienia, to rodzić i wychowywać dzieci - odpowiedziała sama sobie. - Ja wypełniam moje zadanie. Dbam, by moje potomstwo przeżyło. A ty? Badi nie zgadzała się z siostrą, nie potrafiła jednak udzielić trafnej odpowiedzi. Miała zaledwie szesnaście lat; mała dziewczynka, popłakująca teraz cicho, była jej jedynym dzieckiem. Kusz wyruszył na wojnę niedługo po ślubie, gdy nie wiedziała jeszcze, że jest w ciąży. Wrócił szybko, po przegranej bitwie pod Grasz-umuk. Dert Ar-Palir, generał Gemai, kazał nie zabijać wziętych do niewoli Lamytów, lecz okaleczyć i odesłać do domów. Kusz powrócił bez oka i prawej ręki. Ulice Skagasz pełne były takich jak on, mężczyzn w sile wieku, niezdolnych do pracy, głodnych i sfrustrowanych, podsycających strach przed armią najeźdźców z południa opowieściami o ich okrucieństwie. Jaki jest cel jej życia? Wierzyć w potęgę Entu, który stworzył świat i chroni go przed demonami. Potężny Pan Nieba powołał swoje dzieci, bóstwa, by mu służyły, i posiał ludzkie plemię, aby dawało im siły poprzez wiarę, modlitwy i ofiary. Dopóki ludzie postępują według jego nakazów, armia dobra przeciwstawia się złej mocy. Tak długo, jak wierzyć będą w bóstwa, te będą chronić Lamytów. Jej życie jest ich pokarmem. Im lepsze, tym więcej siły im daje do walki z demonami. A życie w niewoli Gemai nie może być dobre. Przybywszy do domu, Badi odebrała z rąk siostry chore niemowlę. Urnak, mąż Szeli, został w domu z dwójką starszych chłopców. Kilka lat temu spadł z dużej wysokości przy budowie świątyni Entu-Amarsina. Przeżył, lecz połamane kości źle się pozrastały i Urnak nie mógł chodzić. Był jeszcze mniej zdolny do pracy niż Kusz, który mimo braku dłoni znalazł zatrudnienie przy noszeniu cegieł do świątyni. Szeli przy każdej okazji wypominała mężowi jego bezużyteczność. Była młoda, zdrowa, pełna ognia. Pragnęła mężczyzny sprawnego i silnego, bogatego i radosnego. Najchętniej, gdyby tylko mogła, rozwiodłaby się z Urnakiem i poszukała innego. Ale według prawa kobieta należy do swojego męża. A Urnak puszczał mimo uszu jej gorzkie słowa. Wżenił się w rodzinę skrybów po to, by żyć spokojnie i dostatnio. Rozwodzić się? Cóż za pomysł? Gdzież miałby pójść, kto martwiłby się o jego utrzymanie, teraz gdy spadło na niego nieszczęście kalectwa? Dziewczyna weszła do sypialnej izby; Urnak, jak zwykle, leżał na swoim posłaniu plecami do wyjścia. Chłopcy bawili się obok drewnianymi figurkami koni. - Przemów żonie do rozsądku - powiedziała. - Jeszcze gotowa wpuścić Gemai do miasta. I to dlaczego? Dla dziecka, które nie ma jeszcze nawet imienia - podniosła niemowlę na wysokość oczu. - I pewnie nie dożyje pierwszych postrzyżyn, umrze bez imienia i duszy. Szeli traci głowę przez tę dziewczynkę. Porozmawiaj z nią, Urnak... Podeszła do posłania, by położyć dziecko obok ojca, i dopiero teraz zauważyła, że Urnak śpi, obejmując ramieniem pusty dzban po piwie. Westchnęła ciężko. Zapewne pod ich nieobecność znowu była tu Kari, wdowa z sąsiedztwa. Oby zostawiła to piwo za darmo! Tak niewiele im pozostało, głód zaglądał we wszystkie kąty... Jeżeli Kari wzięła cokolwiek w zamian, Urnakowi się dostanie... Badi miała jednak nadzieję, że jedyne, co młoda wdówka otrzymała od jej szwagra, to kilka pieszczot. Kari zawsze miała słabość do Urnaka, a ten, prócz niesprawnych nóg, nie narzekał na inne dolegliwości... Przysiadła, ciągle z dzieckiem Szeli na rękach, na skraju łóżka. Jej córeczka stawiała niepewne kroki tuż obok, usiłując pochwycić zabawki kuzynów. Dzieci bawiły się grzecznie i cicho, zbyt cicho... Głód i smutek wydłużyły ich buzie, nadały twarzom wyraz powagi. „To nieuczciwe” - pomyślała. - „Nie powinny tak cierpieć.” To dlatego odmawiała Kuszowi; kochała go, lecz nie chciała mieć dzieci, jeśli nie mogła zapewnić im godnego życia. Podała rękę córeczce. Dziewczynka była dla Badi wszystkim, wymyśliła już nawet jej imię: Szini. Ale nie poświęci całego miasta dla jednego dziecka. Szeli nie ma racji. Są tu setki takich matek i dzieci, jak one... a kto dał Szeli prawo decydować o losie Skagasz? - Obudź się, Urnak, i przemów do rozsądku żonie - szturchnęła mężczyznę i podała mu niemowlę, a sama podniosła swoje dziecko. Urnak mruknął coś niewyraźnie, ale zwlókł się z posłania i sięgnąwszy po laski, pokuśtykał do wyjścia. Wysłuchajcie mojej opowieści! Szlachetni i dzielni są mieszkańcy Skagasz, ukochani przez bóstwa i przez króla, Asztar-Adina, syna Akbinurpala. Lecz wojna toczy się w Lamie, wojuje Asztar-Adin od wielu lat, broni swe królestwo przed najazdem Gemai, daleko na południu i na wschodzie wojnę prowadzi. Nie zdoła dotrzeć z pomocą oblężonemu miastu, wiedzą o tym mieszkańcy Skagasz. Sami muszą stawić czoło wrogom, oddać się w opiekę Potężnego Pana Nieba i pod opiekę Teszargala, wierzyć w opiekę bóstwa, co mieszka w świątyni na wzgórzu. Wysłuchajcie mojej opowieści! Starszyzna postanowiła nie poddawać miasta. Niechaj Entu-Amarsin ześle im jakiś znak! Niechaj ich wybawi! - Mówiłeś, że weźmiemy ich głodem, a tymczasem to nasi żołnierze zaczynają się skarżyć na głód. Mam już dość czekania. Musimy przekroczyć góry przed zimą. Zrównam to miasto z ziemią, jak inne. Jutro zaczynamy atak. - Generał Gemai szarpał długą, siwą brodę zaplecioną w liczne warkoczyki. W porównaniu z nim Deliah Akkar był jeszcze młodzikiem, generał traktował go z pogardą, każąc stać w swojej obecności. - Panie! Zburzenie tych murów oznacza stratą wielu ludzi i przede wszystkim wspaniałej twierdzy, która mogłaby umocnić naszą pozycję w regionie. Nadal uważam, że powinniśmy... Generał przerwał mu ruchem dłoni. - Nie obchodzi mnie twoje zdanie. Jesteś szpiegiem, nie strategiem, nie zapominaj. Deliah skłonił się pokornie. - Przypominam ci, panie, że sam król przydzielił mnie tu jako swego legata i twojego doradcę. W pewnym sensie jestem więc także strategiem. Dert Ar-Palir zbliżył się gwałtownie, niemal przypierając Deliaha do muru. Mężczyźni przez chwilę stali w milczeniu, mierząc się wzrokiem. W końcu młodszy dał za wygraną, opuścił oczy. - Pamiętaj, po co tu przybyliśmy. Mamy zdobyć miasto i bóstwo. Nie ważne, w jaki sposób. - Tak, panie. - Twoje metody zawiodły. Teraz zrobimy to po mojemu. - Tak, panie. - Chcesz wiedzieć...? - Generał wykrzywił twarz w uśmiechu. Deliah zawarł pytanie w niemym spojrzeniu. - Słyszałeś o czarnym proszku z Helii? Skinął głową. - Wysadzimy południową bramę. Wiatr będzie nam sprzyjał. - Tak, panie. - Teraz możesz odejść. Deliah ukłonił się jeszcze raz, najniżej, jak potrafił, i opuścił namiot. W świątyni Teszargala zabrzmiał spiżowy gong. Nadeszła godzina wykonania wyroku. Pod schodami zigguratu kłębił się tłum gapiów; każda rodzina miała obowiązek wysłać co najmniej jednego świadka kaźni. Strażnicy wyprowadzili oszalałego ze strachu mężczyznę po schodach. Kapłan ogłosił wyrok. Liszbal, syn Lesza, skazany za trzy morderstwa, zostanie wprowadzony do Komnaty Teszargala. Kusz odwrócił wzrok. I tak niewiele widział jednym okiem. Wiedział, co będzie dalej. Teszargal, nie większy niż dziesięcioletnie dziecko, o ciele z białego kryształu, zajmuje wielką okrągłą komnatę w centrum zigguratu, na środkowej platformie. Głębokie studnie prowadzą aż do ziemi; raz dziennie kapłani obmywają święty posąg, a woda z niego spływająca oczyszcza źródło wypływające ze skały w centrum miasta. Opiekuńcze bóstwo Skagasz zdejmuje wszelkie zło ze swych podopiecznych, przyjmując na siebie trawiące ich choroby. Wystarczy go dotknąć, by zostać oczyszczonym. Jego ciało ciemnieje, w miarę jak gromadzą się w nim uwięzione nieczystości. Czasem musi pozbyć się ich nadmiaru. Taka jest kara śmierci w Skagasz; Liszbal podzieli część plonów Teszargala, przejmie na siebie zło, które ten zgromadził. Następnie kapłani spuszczą go na dno kamiennego silosu, gdzie szybko dopełni żywota, toczony przez wrzody i zarazę. Równowaga zostanie utrzymana. Zło ukarane, bóstwo odciążone, choroby zamknięte głęboko pod ziemią. Och, gdyby tylko Gemai odstąpili od miasta! Czemuż Potężny nie ześle na nich pomoru? I nagle Kusz doznał olśnienia; być może Pan Nieba nie miesza się w sprawy śmiertelników, ale przecież Teszargal mógłby... gdyby, zamiast do silosu, wysłać skazańca do Gemai, zaraziłby ich wszystkich jakąś chorobą... Lecz było za późno; już zamykano mordercę w kamiennym grobowcu. Pierwsi kopacze pojawili się po północy, gdy chmury zakryły księżyc, a południowy wiatr rzucił piasek w oczy czuwających na murach Lamytów. Gdy usłyszeli uderzenia żelaza o kamień, zrazu nie zrozumieli, co się dzieje. Kiedy dotarło do nich, że Gemai usiłują drążyć skałę pod bramą, porwał ich śmiech, tak niedorzecznym zdało się im to przedsięwzięcie. Ale i tu dotarła sława czarnego proszku, ktoś w końcu ostrzegł starszyznę grodu. Z murów posypały się na wroga kamienie, polał wrzątek. Z początku na oślep, lecz i tak z dobrym skutkiem; wkrótce u stóp bramy zapanował chaos, słyszeć można było jęki i przekleństwa, kamieniarze wycofali się, porzucając narzędzia. Następni przyszli już pod osłoną strzał, z których ukryci za blankami obrońcy niewiele sobie jednak robili. Kusz i Badi nie uczestniczyli w obronie. Obudziły ich hałasy dochodzące z ulicy. Ktoś krzyczał ze strachu, przebiegło kilku żołnierzy, nawołując o oliwę. Badi wyszła, by dowiedzieć się, co się dzieje. Starszy mężczyzna z sąsiedztwa uspokoił ją i poradził wrócić do domu. Na murach było już wystarczająco dużo osób, znaleźli się odpowiedzialni za grzanie wody i oliwy, dostarczano kamienie. Przytuliła się więc do męża w głębi sypialnej izby i wsłuchiwała w odgłosy nocy. Czasami zaszczekał pies, zaświszczała zbłąkana strzała, zawył jakiś demon w południowym wietrze... - Badi, musimy porozmawiać - szepnął jej Kusz na ucho. - Wyjdźmy do ogrodu. Dziewczyna owinęła się w chustę i zabrała lampkę. Przeszli ostrożnie obok śpiących przy wyjściu dzieci. Szeli poruszyła się na posłaniu, nie obudziła się jednak. Ich dom, jak większość budynków w mieście, składał się z kilku izb rozmieszczonych wokół niewielkiego, kwadratowego ogródka. Usiedli na kamieniu pod figowcem. - Badi - nie wiedział, jak zacząć rozmowę. - Wiesz, nie możemy opierać się Gemai bez końca. - Potężny nas ochroni. - Potężny nie może nas ochronić, tak jak nie zrobi tego Teszargal, Badi. Sami musimy uratować miasto. Bogowie nie mieszają się w sprawy ludzi, bronią nas przed demonami, nie przed Gemai... Ale myślę, że jest sposób, dość prosty nawet... aż dziwne, że nikt o tym nie pomyślą. Tylko że... Mimo ciemności zauważyła wyraz jego twarzy i ciarki przeszły jej po plecach. - Gemai są w znacznie lepszej sytuacji niż my - kontynuował. - Mają i oczyszczoną wodę, i pożywienie, podczas gdy my przymieramy głodem. Jedyne, co zmusiłoby ich do odejścia, to zaraza. - Zaraza? Tutaj? - Właśnie. Przyszło mi to do głowy dziś podczas egzekucji. Gdyby ktoś skażony przez bóstwo poszedł do Gemai... Twarz Badi rozjaśniła się, po chwili jednak spoważniała na nowo. - Ale kto? - To jest problem. Chwilowo nie ma nikogo skazanego na śmierć. W dodatku powinien to być ochotnik, ktoś, kto podjąłby się grać zdrajcę, żeby dotrzeć aż przed oblicze generała... Ten ktoś uratowałby całe miasto. Jedno życie, Badi... - ujął ją pod brodę. - Kilka dni... i Gemai zaczną umierać. Wygramy... - Ale to... straszne. Myślisz, że znajdzie się ktoś...? - Tak myślę - odwrócił wzrok. - To najlepsze rozwiązanie. Objął ją zdrową ręką i pocałował. Przytuliła się do niego i głaskała delikatnie po policzku. Był taki mądry i zawsze pełen optymizmu, nawet po przegranej pod Grasz-umuk... Kochała go za to, kochała tak bardzo... - Ale czy Teszargal się zgodzi? Zarazi kogoś, kto na to nie zasługuje? - Trzeba będzie z nim porozmawiać. Rano pójdę do starszyzny. - Pocałował ją znowu, ustami zamknął jej usta, pełne pytań i wątpliwości. Och, nie zdążyła nawet pomyśleć o najważniejszym... nie pozwolił jej na to. Nie wiedząc dobrze kiedy, zaczęli się kochać, na trawie, w wyciu strzał i demonów, co tańczą w południowym wietrze. Szeli siedziała na progu domu z pustym spojrzeniem zawieszonym gdzieś w przestrzeni. Na jej kolanach leżało wychudzone, nieruchome dziecko, które machinalnie głaskała. W takim stanie znalazła ją Badi, gdy wróciła od żaren. - Szeli? Siostra nie zareagowała. Badi odstawiła misę z mąką i dotknęła twarzy dziecka. Ledwie oddychało. Łzy zakręciły się jej w oczach, odwróciła głowę. - Chodź do domu, zjemy coś. - Teszargal nie może go uzdrowić. Jest czyste - mówiła Szeli zmienionym głosem, cicho, jakby do siebie. Badi zauważyła, że nie czesała się dzisiaj. - Jest głodne. A ja nie mam mleka. Daję mu wody, ale nie chce pić. Nie chce pić, moje maleństwo - mruczała, głaszcząc i kołysząc niemowlę. - Chodź - Badi ujęła siostrę pod ramię. Szeli w końcu wstała. - Zrobimy coś do jedzenia. Kusz poszedł rozmówić się ze starszyzną. Znalazł sposób, by pokonać Gemai. Jeszcze tylko kilka dni i znowu będziemy jeść do syta. Zobaczysz. Urządzimy wielki bankiet, z baraniną, z sałatką z buraków, z bobem, z nugatem... mężczyźni nawarzą piwa, a dzieci dostaną tyle mleka z miodem, ile tylko zapragną. My zaś założymy znowu najlepsze suknie i będziemy tańczyć na ulicy, na agorze, na schodach świątyni Teszargala. Poczekajmy tylko trzy, cztery dni, a Gemai odejdą... Chodź do domu. Badi podniosła naczynie z mąką i weszła do kuchni. - Ono nie ma tyle czasu - za jej plecami odezwała się starsza siostra. Badi nie odwróciła się, zajęta. Zajrzała do dzieci; jej córeczka spała, a synowie Szeli bawili się z ojcem. Wróciła więc do kuchni, by zagnieść ciasto. Wiedziała, że dziecko Szeli wkrótce umrze. Nie można nic zrobić. Nic. Więc lepiej po prostu o tym nie myśleć. Następnej nocy żołnierzom Gemai udało się podłożyć ładunek, jednakże na nic zdały się ich wysiłki i dziesiątki zabitych. Wybuch rozsadził tylko skałę przed wrotami, które pozostały nietknięte. Rozczarowany widokiem, generał Ar-Palir ściął głowę najbliżej stojącego żołnierza i wrócił do namiotu. Mała świta oficerów podążyła za nim w bezpiecznej odległości. Generał nie potrzebował miecza, by pozbawić życia. Przerastał większość o pół głowy, potrafił zabić człowieka jednym uderzeniem potężnej pięści. - Powiesić go za nogi - powiedział na widok głównego inżyniera. - Ty zajmiesz się teraz pracami - skinął na pierwszego oficera, jaki znalazł się w zasięgu wzroku. Mężczyzna skulił się w pokłonie. Zdawał sobie sprawę, że najprawdopodobniej czeka go podobny los. Dert Ar-Palir rozsiadł się wygodnie w dużym trzcinowym krześle. Młody niewolnik o delikatnych rysach podbiegł, by rozwiązać rzemienie jego sandałów i rozmasować stopy. Inny przyniósł półmiski z wodą i suszonymi owocami. Generał zmoczył tylko niedbale dwa palce i odsunął misę z wodą; postawiwszy drugie naczynie na wysokim oparciu krzesła, zajął się wybieraniem z niego fig. - Ten Lamyta, którego schwytano dziś po południu, powiedział coś? - Nie, panie. Twierdzi, że to, co ma do przekazania, przeznaczone jest tylko dla ciebie. Że pokaże wejście do twierdzy jedynie generałowi... Milczy mimo tortur. - Żyje jeszcze? - zdziwił się generał. - Tak, panie. - Erin Ar-Brazh, siostrzeniec generała, stał wyprężony, zawsze gotowy na rozkaz. - Kazałem go powiesić za nogi, może przez noc trochę rozumu spłynie mu do głowy. - Dobrze - generał roześmiał się niespodziewanie. Lubił młodego kapitana, który przypominał mu jego samego z lat młodości. - Bardzo dobrze - skinął głową. - Idź zatem i sprawdź, czy już mu spłynęło. - Tak jest, mój panie. - Ar-Brazh skłonił się i opuścił namiot. - Wy też - Ar-Palir machnął dłonią na pozostałych oficerów, jakby odganiał natrętne muchy. - Zostawcie mnie. Erin Ar-Brazh wrócił po kilku chwilach, zakłopotany. - Panie, Lamyta twierdzi uparcie, że ma coś ważnego do przekazania tobie, i odmawia... - Dobrze, już dobrze! - Generał skrzywił się i wypluł pestkę daktyla. - Przyprowadź go więc, jeśli nie śmierdzi za bardzo. - Tak, panie. Na widok jeńca generał wydął pogardliwie wargi. „Jeszcze jeden waleczny Lamyta" - pomyślał. Młody mężczyzna był pozbawiony prawej dłoni, a brunatną lamycką chustę nosił zawadiacko opuszczoną na lewe oko. - „Najwidoczniej brał udział w którejś z wcześniejszych kampanii na południu. Wrócił bez ręki i oka, rodzina musi się cieszyć... zapewne dość miał życia żebraka i postanowił zdradzić... A może odczuwa wdzięczność za darowane wcześniej życie? Nie wygląda na żebraka, sprawia wrażenie silnego i zadbanego, mimo tortur. Łypie też okiem zbyt hardo..." Strażnicy rzucili jeńca na kolana. - Niech powie, gdzie jest sekretne wejście do miasta, a darujemy mu życie. I tyle srebra, ile zdoła udźwignąć - wspaniałomyślnie dorzucił Ar-Palir po chwili. Jego żołnierze od ponad dwóch miesięcy przeczesywali okolice Skagasz, krok po kroku, w poszukiwaniu przejścia, bezskutecznie. Więzień uśmiechnął się blado. - Powiem ci - wyszeptał zmęczonym, cichym głosem. Zaintrygowany generał skinął dłonią. Żołnierze podnieśli jeńca i podeszli z nim bliżej. - Tylko tobie - ledwie słyszalnie powiedział Lamyta. Ar-Palir podniósł się z krzesła i nachylił. Strażnik stojący za jeńcem trzymał w pogotowiu sztylet. - Nigdy nie znajdziecie przejścia, nie zdobędziecie miasta w ten sposób... nie przyszedłem tu prosić o życie, nie chcę od ciebie żadnych darów... - A czego chcesz? - Generał pochylił się jeszcze bardziej. - Niczego. To ja mam coś dla ciebie - odparł jeniec i dotknął twarzy, generała. Żołnierz zareagował szybko, chwytając go za włosy i podcinając gardło. Generał kopnął trupa i odchrząknął. - Znaleziono coś przy nim? - Nic, panie - powiedział Ar-Brazh. - Co to może znaczyć? - Zwariował. - Ar-Palir lekceważąco zadarł brodę. - Wyrzućcie trupa za obóz, niech zeżrą go sępy. Oficer, odpowiedzialny za wysadzenie południowej bramy, zawisł obok swego poprzednika. Od wschodu słońca miasto zasypywały płonące strzały. Deliah Akkar gryzł pięści z wściekłości, ukryty przed gniewem generała w miodowym cieniu namiotu. Miał inne plany co do Skagasz, pochwalane przez króla. Pokłócił się o to z Ar-Palirem. Liczył, że miasto dostanie się w ich ręce bez większych zniszczeń... a jeśli pożar naruszy świątynię bóstwa? Teszargal gotów się rozgniewać. Deliah widział go raz, gdy przybył do Skagasz parę lat temu jako kupiec ze wschodu. Deliah Akkar był synem wysokiego oficera w armii królewskiej i niewolnicy z północy. Dlatego nie miał prawa nosić dumnego przedrostka „Ar" w nazwisku, zarezerwowanego tylko dla szlachetnie urodzonych. Mieszana krew i złocista skóra pozbawiały go wielu przywilejów, czyniły jednak doskonałym szpiegiem w północnych i wschodnich krainach. Ojciec oddał go w służbę Ar-Tagara, gdy Deliah miał pięć lat. Odkąd pamiętał, podróżował z kupcami, zbierającymi informacje dla króla Ar-Rusura. Mówił płynnie pięcioma językami, porozumiewał się dość dobrze w kilku jeszcze dialektach z zachodu, wyglądem zaś odbiegał na tyle od typowego Gemaiczyka, iż nawet w czasach wojny nie wzbudzał podejrzeń. Spędził w Skagasz prawie dwa tygodnie, zbierając wszelkie informacje mogące w przyszłości pomóc zdobyć miasto. Zasłona namiotu poruszyła się i Erin Ar-Brazh wszedł, wpuszczając do wnętrza słońce i gorące powietrze. - Generał życzy sobie z tobą rozmawiać - powiedział zmęczonym głosem. Rówieśnik Deliaha, był jednym z nielicznych ludzi w otoczeniu Ar-Palira, traktujących go należycie. Generał gardził Akkarem jako bękartem. Większość wyższych oficerów okazywała mu otwarcie pogardę, mimo królewskiego namiestnictwa. Ar-Rusur potrafił docenić bystrość szpiega. Tu jednak, pod murami Skagasz, Deliah czuł się bezradny. Sprzeciwienie się generałowi równało się samobójstwu. A Deliah lubił życie, choć czasem je przeklinał. Akkar wstał, coś w wyglądzie Ar-Brazha powstrzymało go w ostatniej chwili przed przyjazną wymianą uścisków. Oczy młodego oficera płonęły gorączką. Cofnął się, unikając wyciągniętej dłoni. - Co ci jest? - Chyba zjadłem coś nieświeżego - odparł Erin Ar-Brazh, zdziwiony jego zachowaniem. - Niemożliwe - mruknął Deliah. - Tu, na świętej ziemi... Powiedz, jak się czujesz? Ar-Brazh otworzył usta, milczał jednak przez dłuższą chwilę, zastanawiając się nad czymś intensywnie. Nagle krzyknął, krótko i boleśnie, gdy pojął, co się stało. - To ten Lamyta - jęknął, cofając się do wyjścia. -Przyniósł zarazę. To brunatna gorączka... - Trzeba ostrzec generała. Ar-Brazh pokręcił głową. - Za późno. Jesteśmy straceni... Wołana na obiad Szeli nie przychodziła. W końcu Badi wyszła na dwór, nigdzie jednak siostry nie widziała. Zaniepokoiła się. Martwiła się również o Kusza. Zdarzało się już, że nie wracał na noc, zatrzymany przy robotach. Ale pokazałby się przynajmniej na obiad, choćby po to, żeby opowiedzieć, jak przebiegła rozmowa ze starszyzną... - Dlaczego nie wraca? - im dłużej się zastanawiała, tym straszniejsze myśli przychodziły jej do głowy. - Nie, to niemożliwe... nie... Jeszcze niedawno życie Badi było dostatnie i beztroskie. Ledwie jednak stała się kobietą, szczęście przestało się do niej uśmiechać, a tragiczne wydarzenia nabrały zawrotnego tempa. Śmierć ojca, wypadek Urnaka, wojna, ciąża, powrót okaleczonego Kusza, teraz oblężenie... Zanim ich ojciec zmarł, Badi nie znała żadnych zmartwień. Spędzała popołudnia w ogrodach Amarsina, w cieniu drzew nad strumieniem... Czasem chodziła z siostrą podziemnymi korytarzami, które pokazał im kiedyś ojciec, w głąb góry, do rzeki, poza mury. Wyjście tunelu znajdowało się pod wodą, dlatego Gemai nie mogli go znaleźć. Wyszła na ulicę i rozejrzała się bezradnie. Stara, bezzębna sąsiadka milcząco wskazała jej kierunek. Ich dom znajdował się blisko ogrodów Amarsina i dziewczyna, wiedziona przeczuciem oraz palcem sąsiadki, właśnie tam skierowała swe kroki. Szeli mogła szukać w ogrodach świętej kozy, by spróbować ją wydoić - chociaż wszystkie święte kozy już dawno zjedzono. Badi zastała wejście do tajnego tunelu otwarte. Zaniepokojona, weszła do środka, zabezpieczywszy klapę przed niepowołanymi oczyma. Wykute w skale przejście było niskie i wąskie; w wątłym świetle łuczywa dziewczyna dostrzegała uciekające spod jej stóp myszy. Najbardziej jednak obawiała się węży, chociaż nie stanowiły większego zagrożenia, gdyż Teszargal mógłby oczyścić ją z jadu. Jednakże wstręt do nich niemal ją paraliżował. Przy wejściu stała na szczęście oparta o ścianę złamana dzida, już nie raz służąca jej do odpędzania gadów. Poruszała się powoli, pochylona, przyświecając łuczywem trzymanym w jednej ręce, podpierając ostrzem w drugiej. Po kilku minutach mogła już dostrzec światło lampki, niesionej przez Szeli. Przyspieszyła. - Szeli! Dokąd idziesz? Poczekaj! Siostra odwróciła się. Dziecko trzymała w tobołku przerzuconym przez ramię. Jedna rączka wyśliznęła się z chusty i zwisała, kołysząc miarowo w rytm jej kroków, niczym mały fetysz z kości. Badi odstawiła kij i łuczywo, objęła siostrę delikatnie. Chciała ją przytulić, pocałować, lecz ta pozostała sztywna, obca. Cofnęła się o pół kroku. - Trzeba poddać miasto. Gemai oszczędzą kobiety i dzieci. Tam są kozy, owce, nawet krowy... przecież nie zjedli wszystkiego... - Znowu głaskała główkę dziecka tym machinalnym ruchem, który wywoływał u Badi ciarki na całym ciele. - Pokażemy im wejście. - Szeli, co ty mówisz? Chcesz... wpuścić...? Starsza siostra utkwiła w niej rozgorączkowane spojrzenie. Niby patrzyła Badi w oczy, lecz była nieobecna. „To nie jest ta Szeli, którą znam od szesnastu lat” - pomyślała. - „Ona jest chora. Teszargal nie może usunąć tej choroby, Teszargal nie leczy obłędu.” - Nie zrozumiałaś, co mówiłam do ciebie? - zapytała głośno. - U Gemai panuje zaraza. Za cztery dni wszyscy będą martwi i wtedy będziesz mogła... - Tak, tak. Nie. Nie ma czasu. Trzeba skończyć. Wpuścić Gemai. Oszczędzą dzieci. Dadzą mleko. Przepuść mnie. - Nie, stój! - Badi chwyciła ją mocno za przedramię. - Puszczaj! - Szeli szarpnęła się, uderzyła Badi w twarz. Lampka, którą przy tym upuściła, potoczyła się pod ścianą. Zanim światło zgasło, Badi zobaczyła twarz dziecka; nie żyło. Rozpłakała się. - Stój, Szeli! Nie możesz tego zrobić! Nie pozwalam ci! - Musimy ratować dzieci - mamrotała Szeli, posuwając się po omacku w głąb tunelu. Łuczywo Badi dawało niewiele światła, wyszła już poza jego zasięg. - Muszę je nakarmić... - Za późno! Ono nie żyje, Szeli! Twoje zachowanie nie ma sensu. Ale możemy uratować całe miasto. Za kilka dni Gemai odejdą, Kusz powiedział, że wystarczy, aby ktoś... Nagle załamała się, zaczęła szlochać głośno, rozdzierająco. Zgięła się w pół, upadła na kolana. - On... on... aa... Kusz się poświęcił!!! Aa... Kusz zaniósł im zarazę! A ty chcesz zdradzić! Aa... Szeli!! Siostra nie słuchała. - Musimy poddać miasto - powtórzyła. Badi oparła dłoń o ścianę i wyczuła pod palcami drzewo złamanej włóczni. Z dzikim płaczem zerwała się na nogi i pobiegła w mrok, w stronę Szeli. Ostrze trafiło na coś miękkiego i poczuła ciepłą wilgoć spływającą jej na rękę. Szeli osunęła się na kolana powoli, bez słowa. Jakby nie rozumiejąc, co się stało, Badi cofnęła się ostrożnie, podniosła łuczywo i wyszła z tunelu, nie oglądając się na martwą siostrę. W ogrodach Amarsina obmyła zakrwawioną dłoń w fontannie. Nie płakała już, milczała nawet w myślach. Nie było nic więcej do powiedzenia. Wróciła do domu i zajęła się wypiekaniem jęczmiennych placków. Potężny wybuch wstrząsnął świętą górą. Chociaż Gemai od rana ostrzeliwali miasto płonącymi strzałami, nie udało im się wzniecić wielkiego pożaru, jak tego sobie życzył generał. Domy w Skagasz były z wypalanej cegły i kamienia, niewiele było tu drewna, za to pod dostatek wody, wypływającej ze świętej góry. Mieszkańcy radzili sobie z gaszeniem. Zniecierpliwiony Ar-Palir postawił wszystko na jedną kartę, kazał podłożyć cały zapas czarnego proszku, jaki posiadał. Dert Ar-Palir mruknął z satysfakcją i otarł z potu płonącą od gorączki twarz. Deliah Akkar stał obok, blady, z zaciśniętymi zębami. Opadający kurz, odsłonił potężną wyrwę w murze. Brama nie istniała, nadwerężona lewa wieża chwiała się i groziła zawaleniem w każdej chwili. Żołnierze Gemai rzucili się z krzykiem do ataku. Akkar widział, jak siwy koń Ar-Brazha przeskakuje ruiny. Badi wbiegła do ogródka i porwała na ręce córeczkę. Chciała ukryć się z nią w tunelu, lecz tłum na ulicy zagrodził im drogę, pchnął w stronę agory. Chcąc nie chcąc, pobiegła z innymi. Ci, którzy z jakichś względów nie mogli uczestniczyć w bitwie o miasto - kobiety, dzieci, kaleki, pragnęli schronić się na wzgórzu, w przybytku Teszargala, wierząc, że otoczy ich opieką. - Nie zostawimy ani jednego żywego ducha, ani jednego całego domu - mówił generał. - Zrównamy miasto z ziemią. Zburzymy, spalimy, zgwałcimy i zamordujemy. Postawimy tu największą piramidę, z ludzkich kości. Na chwałę Pożeracza. Zapadł wieczór. Cienki sierp księżyca ginął wśród unoszących się ze zgliszcz dymów. Deliah Akkar z trudem brnął pośród zaścielających ulice trupów w stronę świątyni Teszargala. Gdy żołnierze Gemai wtargnęli do przybytku i poczęli mordować wiernych, rozgniewane bóstwo uwolniło niemal całe skażenie, zabijając w mgnieniu oka wszystkich, którzy znajdowali się na drugim poziomie zigguratu. Teraz posąg był krystalicznie czysty. Bezbronny. Miał zostać zabrany do stolicy Gemai, by przejść rytuał Poddania, który uczyniłby go sługą Pożeracza i ludu Gemai. Teraz jednak nie było nikogo, kto przeżyłby długą podróż na południe. Zostało im kilka dni życia, kilka dni coraz większych męczarni... chyba że Teszargal zgodziłby się ich uzdrowić z własnej woli... Wszędzie krążyli żołnierze, odzierający trupy z ozdób i klejnotów. Jakby miało to jeszcze jakieś znaczenie! Brunatna gorączka nie oszczędziła żadnego Gemaiczyka; na ciele generała pojawiły się już pierwsze plamy. Za trzy, cztery dni święta ziemia zamieni się w wielkie cmentarzysko, pastwisko dla sępów i kruków. Deliah parsknął pogardliwie na widok złodziei trupów i wszedł do komnaty oczyszczenia. Tu również zastał żołnierzy. - Posprzątać mi tu. Wynieście wszystkich - powiedział głosem nie znającym sprzeciwu. Nosił szatę królewskiego legata, posłuchano go i szybko usunięto zwłoki, ktoś przyniósł wodę i zmył krew z posadzki. Deliah cierpliwie czekał w drzwiach, obserwując bóstwo z daleka. Kryształowe ciało lśniło w świetle lamp, Teszargal zdawał się patrzeć na niego. - Wyjdźcie - rozkazał, gdy żołnierze skończyli. - Porozmawiam z nim. Wiedział, że to świętokradztwo. Nie był kapłanem, nie miał prawa zwracać się bezpośrednio do bóstwa. Lecz nie było już kapłanów w Skagasz. A on... cóż, w końcu to był jego pomysł. Podszedł do stóp posągu, złożył pokłon i ucałował jego stopy. - Teszargalu, Panie Oczyszczenia. Wiem, że jestem tylko niegodnym niewiernym. Ośmielam się mówić do ciebie w imieniu całego mojego ludu. Proszę, zechciej wysłuchać moich słów, nim mnie ukarzesz... Lud Gemai nie miał nigdy opiekuna! Potężny Amarsin stworzył nas i pozostawił samych sobie, na jałowej ziemi, na łaskę pustynnego słońca i wiatru! Podczas gdy inne ludy cieszyły się łaską Entu i jego synów, my musieliśmy walczyć o każdy kęs chleba, o każdą kroplę wody, o każdy oddech. Nikt nie chronił nas przed demonami, przed chorobami, przed niesprawiedliwością. Jedynie Pożeracz, król demonów, co tańczą w południowym wietrze, pochylił się nad moim ludem. Dał nam siłę do walki w zamian za krwawe ofiary. Straszna jest sława ludu Gemai, lecz nie mieliśmy wyboru. Gdybyś wiedział, jak ciężki jest nasz los, poczułbyś litość. Nie chcieliśmy śmierci twoich wyznawców, Teszargalu. Ofiarowaliśmy im pokój, lecz oni go odrzucili. Przynieśli nam chorobę. Porwał nas gniew. Teszargalu, Panie Oczyszczenia. Zginęli wszyscy mieszkańcy świętego miasta, nie żyje już żaden z twoich wyznawców. Wszyscy żołnierze Gemai, którzy przybyli, by złożyć ci hołd i prosić, byś otoczył ich opieką, są teraz chorzy i umrą za trzy dni, jeśli ich nie oczyścisz. Nie będzie nikogo, kto oddałby ci cześć, kto złożyłby ofiarę. Zostaniesz sam. Zapomniany. Deliah podniósł głowę, spojrzał w kryształowe oczy bóstwa. - Teszargalu, umrzesz w zapomnieniu - wyszeptał. Zdało mu się, że bóstwo powtórzyło jego słowa. Ponownie złożył pokłon, obejmując stopy posągu. - Panie Oczyszczenia, błagam cię w imieniu ludu Gemai, zechciej zostać naszym opiekunem! Wybudujemy ci wspaniałą świątynię i składać będziemy świetne ofiary. Twoje imię rozsławimy na cztery strony świata. Zgódź się spotkać z Pożeraczem, naszym panem, panem demonów, co tańczą w południowym wietrze, a zapewni ci on wieczną chwałę. Przyjmij naszą prośbę; nie pozwól, by twe imię zostało zapomniane... Bóstwo przemówiło w jego głowie. Poczuł delikatne mrowienie w palcach. Uniósł wzrok i zobaczył, jak stopy Teszargala barwią się na szaro, jakby spod jego dłoni wydostawał się czarny dym, wnikający w kryształ. Został oczyszczony! Ucałował święty posąg i wycofał się. Teraz musi przekonać generała, by zechciał się pokornie pokłonić przed nowym bóstwem. Gemai zostaną uzdrowieni. Nakazał żołnierzom pełnić straż przed wejściem i nie wpuszczać nikogo do świątyni aż do jego powrotu. Na schodach zigguratu krzątało się coraz więcej osób znoszących trupy na środek agory. Deliah widział niemal całe miasto, a raczej jego ruiny. Zapadały się przepalone stropy domostw, wzniecając dym i iskry. Płonęły piękne ogrody Amarsina, płonęła niedokończona świątynia Potężnego. Płonęły też liczne stosy trupów, gryzący dym snuł się ulicami. Deliah Akkar schodził na agorę z ciężkim sercem. Chciał uratować to miasto, tak niegdyś piękne, tętniące życiem, kolorami... jego matka była Amenitką, nie Lamytką, lecz mimo to czuł się, jakby zniszczono część jego samego. Kochał Skagasz. Wspominał kwieciste altany w ogrodach Amarsina, wspaniałe figowce, oliwne gaje i kwiaty pomarańczy we włosach Lamytek; winnice nad rzeką, bujną roślinność balkonów w pałacu Namiestnika... na południu tak trudno o wodę, o kwiaty... Feeria barw na targowisku, egzotyczne ryby w sadzawkach... Chłodne fontanny i rozłożyste platany, niosące ochłodę... uśmiechy kobiet, ich jasne, piękne twarze, których nie zakrywały chustami, jak Gemaiki... tańce na ulicach w święto Entu-Amarsina, w czerwonych i pomarańczowych sukniach, lekkich chustach wyszywanych złotem... spędził tu niewiele czasu, ale zapadł on w jego pamięć jak pobyt w raju. Ludzie żyli tu doprawdy jak w raju, beztrosko... Dopóki nie pojawili się Gemai. W obozie Gemai panował dziwny nastrój: niby świętowano zwycięstwo - Generał podejmował w swym namiocie kilku wyższych oficerów, racząc ich zdobytym jeszcze w Bar-kadak mocnym czerwonym winem - z drugiej jednak strony unosił się nad bankietem duch stypy. Deliah nie obawiał się zbliżać do żołnierzy, wiedząc, że nie mogą już go zarazić. Wszyscy naznaczeni byli brunatnymi plamami, oznaką nieodwracalnego. Na jego widok Generał wzniósł puchar. - Zdrowie królewskiego legata, dzięki któremu wszyscy wkrótce umrzemy! - zawołał. - Powinienem urozmaicić nieco ostatnie dni twojego życia jakimiś ciekawymi torturami... - Panie, Teszargal mnie uzdrowił. - Deliah podszedł do szczytu stołu i złożył ukłon dopiero u stóp Ar-Palira. - Uzdrowi nas wszystkich, jeśli oddamy mu cześć... Generał się skrzywił. Wino spłynęło mu na brodę, oczy lśniły od alkoholu i gorączki. Podniósł się z krzesła i stanął przed Deliahem, potężny, dumny. - Deliah Akkar! Zapamiętaj sobie: żaden prawdziwy Gemaiczyk nie będzie się płaszczyć przed obcym bóstwem. Jesteśmy równi bóstwom. To my dajemy im życie, więc one winny się nam poddawać. Bez nas są tylko posągami z martwego kamienia. - Ale Teszargal... pokonał nas wszystkich. Umrzecie, jeśli... - To nieważne. Umrzemy, ale się nie poddamy. Skoro cię uzdrowił, tym lepiej, zabierzesz go do stolicy, do Pożeracza. Zyskasz szacunek, będziesz sławny... - Generał patrzył na młodego mężczyznę z ironią i pogardą. - Deliah Akkar, zdobywca nowego bóstwa. Czyż nie tego chciałeś? - Ale... - Milcz. I słuchaj. Ar-Palir rozsiadł się wygodnie na krześle i zaczął opowieść: - Pan nasz, Entu Amarsin zasiał ludzkie ziarno na ziemi, by wspomagali go ludzie w walce z demonami. Powstały liczne plemiona, a każdemu nadał Potężny ziemię i bóstwo opiekuńcze. - Oprócz Gemai. - mruknął Deliah. Generał uciszył go gestem. - Potężny osadził lud Gemai w jałowej krainie, gdzie pustynia pożera wodę, gdzie liczne są demony. Mieliśmy być przednią strażą Entu, najwaleczniejszymi z wojowników. Dlatego Gemai również otrzymali opiekuna, Nirfa, co wszystko uzdrawia. Wszelkie choroby ciała i umysłu, a nawet starość zatrzymać potrafi. Dzięki niemu król Rusur Pierwszy rządził Gemai przez lat trzysta z okładem. Stary pułkownik zmarszczył brwi. Najwyraźniej nie podobało mu się, że generał opowiada tę historię. Patrzył z ukosa na Akkara, ich spojrzenia skrzyżowały się. Deliah słuchał z otwartymi ustami. A zatem Gemai posiadali kiedyś swoje bóstwo, lecz nikt nie śmie o tym mówić otwarcie... zapewne wiedzą już tylko nieliczni... dlaczego? - Wielkie trudy znosili Gemai w walkach z pustynnymi demonami, wiele cierpieć musieli w obronie Amarsina. Potężny był król Rusur, umiłowany przez Entu. Mnóstwo demonów pokonał, liczne demony zniewolił. W zamian za to cieszył się lud Gemai łaską Amarsina i Nirfa, jego syna. Lecz gdy w wielkiej bitwie polegli wojowie Rusura, i syn jego umiłowany, i jego faworyt, nie mógł ich Nirf przywrócić do życia. Nawet prośby, które król do Potężnego zanosił o wskrzeszenie wojów, nie przyniosły rezultatu. Dlatego gorycz zawładnęła sercem Rusura, smutek i gniew go opanował. Uwięzione demony przemówiły do niego, w zamian za wolność życie wojowników obiecały wrócić. I zgodził się Rusur... - Panie - Ar-Avir pochylił się w stronę generała. - Nie trzeba o tym młodym opowiadać... - A niech wie! - ryknął Ar-Palir, uderzając dłonią w plecy Deliaha, aż ten się zakrztusił. - Niech wie, dlaczego taki los nam pisany. - Rusur Pierwszy uwolnił demony, a te dały życie jego wojownikom. Ale - generał podniósł palec - nie powiedziały, co to za życie... - Demony... demony... - mamrotał Deliah półprzytomnie. - Ludzie ci stali się niemal równi demonom, moc demonów zyskali. Król do walki ze złymi demonami postanowił swoje demony wystawić, równe im siłą. Pragnął dla Gemai potęgi, pragnął władzy nad całym światem. Wkrótce te pragnienia się spełnią. Także dzięki tobie, Akkar - Generał wzniósł kolejny kielich w stronę Deliaha. Ten wymruczał coś niewyraźnie. Cała ta historia przerastała go. - Co dalej? - zapytał. - Ach, dalej... Demony zawładnęły częścią duszy Rusura. Entu odwrócił się od króla, od ludu Gemai, skażonego krwią demonów. Nakazał Nirfowi opuścić nas, lecz demony zagrodziły bóstwu drogę. Rusur zatrzymał go i nakazał sobie służyć. Nirf sprzeciwił się królowi... - Ar-Palir zamilkł nagle. - I co? - ponaglił go Deliah. Generał wzruszył ramionami. - Nie wiem. Nikt nie wie. Zniknął Rusur, zniknął Nirf. Pojawił się Pożeracz. Od tej pory, poprzez rytuał Poddania, możemy sobie przywłaszczyć dowolne bóstwo. Ot i cała historia. Pora spać. - Panie... Ale Teszargal... oczyszczenie... - Powiedziałem ci już, że się nie poddamy. Jeżeli ceną za moje życie jest kajanie się przed tym durnym posągiem, wolę umrzeć. Demony sprawią, że powrócę, potężniejszy! Płynie we mnie ich krew. Byle bożek nie może nas pokonać. Może uzdrowił ciebie... bo nie wyczuł w tobie demona. Ale my... bez obrzędu Poddania nie mamy o czym dyskutować. Odejdź teraz. - Po czym zwrócił się do wszystkich obecnych w namiocie: — Odejdźmy z honorem i dumą, jak przystoi ludowi Gemai. - Z honorem - podjęło kilka głosów poważnym tonem. Deliah zmarszczył brwi. Patrzył na ich twarze, zniekształcone, zdające się płonąć w świetle pochodni, czerwone od pijaństwa, z błyszczącymi oczami, rozczochranymi brodami. I zrozumiał, że nie ma do czynienia ze zwykłymi ludźmi, jak on sam. Zbyt wiele podróżował. Znał doskonale wszystkie sąsiednie ludy, a nie rozumiał własnego... ale czy na pewno należał do tego ludu? Gemai, krew demonów... nie. Wszystko, co przedsięwziął do tej pory, robił na darmo. Na darmo. Ukłonił się i wycofał. Oficerowie wychodzili, wspomagani przez służących, którzy pojawili się, gdy tylko generał klasnął w dłonie. Był środek nocy, lecz dopalające się ognie na zgliszczach oświetlały drogę. Miasto, zasnute dymem, było puste, choć zdawało się, że zaludniają je jakieś dziwne istoty, mówiące do idącego. Lecz to tylko ogień skwierczał w ruinach, trzeszczały belki i cegły, upadały gruzy. Potykał się na porzuconych, rozbitych przedmiotach. Dopiero na agorze panował porządek - i smród palonych tu ciał. Z trudem pokonał schody. Dążył do świątyni z dziwnym uporem, którego sam nie pojmował. Upadł na twarz przed lśniącym jak księżyc posągiem Teszargala. - Wybacz mi, panie - szeptał. - Możesz oczyścić nasze ciała, lecz dusze pozostaną skażone... Wybacz. Nie wiedziałem... Chciał wyrazić cały swój smutek, wstyd, jaki poczuł, gdy poznał prawdę o swoim ludzie, ale myśli miał pomieszane, nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Mimo to zdawało mu się, że bóstwo doskonale wie, co chciał mu przekazać. Czytało w jego myślach... w oczach Teszargala lśniła pogarda i nienawiść do ludu Gemai. Złodzieje... mordercy bogów... - Wybacz nam, panie... Obudził się nagle, w drzwiach świątyni. Wyjrzał na zewnątrz. Słońce stało już wysoko na niebie. Przetarł zaspane oczy, lecz nie dojrzał nigdzie żywego ducha. Zbiegł po schodach, pognał poprzez zniszczone miasto do obozu. Żadnych straży u bram, zgaszone ogniska. Obóz zdawał się opuszczony. Krzyknął na widok tego, co zobaczył w pierwszym z brzegu namiocie; zerwał zasłonę i pobiegł do kolejnego. To samo. Spróbował u Ar-Brazha. Długo stał przed wejściem, wahając się unieść zasłonę. - Hej! Jest tu kto??! - zawołał. Krzyk rozpłynął się bez echa w otaczającej go pustce. W końcu wszedł do namiotu. Wszyscy odeszli, z honorem i dumą, jak powiedział w nocy generał. Wszyscy bez wyjątku popełnili samobójstwo. Południowy wiatr, w którym tańczą demony, uderzał o mury Skagasz ze swoją zwykłą siłą i uporem, rzucając pomarańczowe ziarnka piasku na puste ulice. I zdziwiony pustką i ciszą, panującymi w świętym grodzie, gwizdał i świszczał między opuszczonymi ruinami. A potem wiatr gnał dalej, opadał ze zbocza góry na obóz Gemai, a zdumienie jego rosło jeszcze bardziej. Ze wszystkich stron przybywały tu kruki, sępy, hieny I demony, zwabione zapachem śmierci. Wszędzie dookoła, w promieniu wielu godzin drogi, panowała tragiczna cisza. Tylko jedna istota ludzka zdawała się jej przeciwstawiać, samotny mężczyzna w sanktuarium pośrodku zigguratu, w centrum martwego miasta. - Oszczędziłeś mnie i co teraz? - Tak, będę żył. Pójdę na południe. A ty, Panie? Jeśli zostawię cię tutaj... - Co wybierasz? Teszargal uśmiechnął się smutno. Ela Graf