RAYMOND MAUFRAIS ZIELONE PIEKŁO W GUJANIE Przełożył Zbigniew Stolarek 1966 Tytuł oryginału francuskiego AVENTURES EN GUYANE, Okładkę projektował JERZY JAWOROWSKI Cena zł 9.— Paryż, 17 czerwca 1949 Nareszcie! Bagaże mam spakowane; ważą więcej, i to sporo więcej, niż dwadzieścia pięć kilo, do których postanowiłem się ograniczyć w tej wyprawie na Tumuc-Humac. Nie ma mowy, żebym zdołał przejść prawie siedemset kilometrów z takim ciężarem na plecach. Et!... wszystko, co zbędne, zostawię. Tylko co tu zbędnego? Ledwo że najpotrzebniejsze rzeczy; trzeba będzie przebrać jeszcze co nieco w apteczce, w amunicji, w moim kramie dla Indian. Już pierwsza w nocy. Niedawno się skończyła pożegnalna kolacja u doktora X.: przy stole modelka od Carvena, jubiler, antykwariusz. Tkwiłem w fotelu samotny, skrępowany, popatrując, jak w kieliszku perli się szampan, słuchając rozmowy prowadzonej z ożywieniem przez godnych i wytwornych panów: plotki z ulicy Royale, kronika życia towarzyskiego, projekty: — Pan wróci, prawda?... To będzie przemiłe! Kaucję, jakiej na żądanie prefektury w Gujanie domaga się ode mnie Towarzystwo Okrętowe, zapłaci doktor. Nie mam już ani grosza. ] Czego się spodziewam? Kim jestem? Czyje to myśli w mojej łepetynie? Ciągłe wątpliwości! Dziwaczny ten lęk! Ciekaw jestem, czy inni też mieli takie uczucie? Niczego mi nie żal opuszczać. Może to skutek ortedryny1, która już na mnie nie działa po dziesięciu dniach „kurowania” się nią. Wszystko zakończone. Czy to możliwe? Wizyta u wydawcy, wizyta w redakcji; ze wszystkich stron okrzyki: „Złam kark!”, odpowiadam w duchu: „Dziękuję”... zgodnie ze zwyczajem. Za bardzo pragnąłem tego wyjazdu. Kiedy w tych dniach opuszczałem dom, wilgotniały mi oczy! — Z ciebie już mężczyzna! — powiedział mi przyjaciel z lat dziecinnych. Biedna matka, biedny ojciec — smutne uśmiechy. Biedni rodzice! Ostatnie uściski, pośpieszne odwracanie głowy, jeszcze śpieszniejsze zamykanie drzwi za sobą. Ciężko! Jak tej nocy dłużą się godziny! Każdy odjazd to walka, każdy przyjazd to ryzyko. Ciągła bieganina za pieniędzmi, od jednych do drugich... Jaki jednak będę szczęśliwy. Później. Ze wziąłem wszystkie przeszkody, że czuję się wolny, że żyję.. Oto samolot pomrukuje łagodnie... budzik cyka, Bastylia już blisko... Paryż! 20 czerwca 1949 Nic do zameldowania z pokładu »Gascogne«. Wieczór, tańczą, nudzę się. 5 lipca Port za portem. Później Antyle Francuskie, Antyle Angielskie i wreszcie... Gujana. Niebawem statek zmienia się w perski jarmark. Na pomostach najazd Hindusów, Murzynów, Metysów, Chińczyków. 14 lipca Święto w Cayenne. Na placu Palmistes tłoczno od baraków z wszelkiego rodzaju rozrywkami Nie opodal zatoczki tańczą w kawiarniach. 2 sierpnia Próbny galop. Dziewięćdziesiąt kilometrów przez nie przedeptaną brussę z czterdziestoma kilogramami bagażu na plecach; bez żywności. Wszystko w porządku; tylko nogi obrzmiałe i atak wątroby. Widziałem trędowatych! Na co miałbym teraz prawo wyrzekać... Indianie! ostatni Karaibowie... Odpoczywając w hamaku, pod karbetem2 czerwonoskórego, poczułem się wreszcie u siebie. 15 sierpnia Przycisnęło mnie do muru; nie mam forsy, żeby jechać dalej. Muszę czekać na okazję. Pewien górnik ma wyruszyć na Maroni, może mnie weźmie z sobą? Gorączka. Ostro pracuję nad opanowaniem dialektów Oyampisów i Rukuyenów. Kartografia!... I powiedzieć, że zawsze byłem na bakier z przedmiotami przyrodniczo-matematycznymi... Marszrutę mam już obliczoną; na papierze ładnie to wyglądać 25 sierpnia Cayenne. Ta bezczynność szybko mi zaczyna ciążyć... Pewna rodzina z metropolii użycza mi gościny; jej serdeczna wyrozumiałość pomaga mi nie tracić cierpliwości. Już w ogóle nie wychodzę z domu; pracuję aż do Otępienia: dialekty, kartografia... trochę marzeń, czasem chandra. Chandra czy strach? Przekonamy się na miejscu. 26 sierpnia Porażka — rzecz ludzka, jednak nie wolno mi przegrać. Listy... Od czytelników... Młodzi, bardzo młodzi entuzjaści; jeszcze nie zblazowani. Dzięki! porządne z was chłopy... Deszcz, deszcz... diablo mokra jest ta sucha pora. Ktoś opowiedział mi taką, podobną do wielu innych historię: siedemnastu ludzi wyruszyło w 1938 roku na czele z kapitanem Grelierem z Zarządu Leśnictwa. Wróciło ośmiu. Dwukrotnie atakowali ich Indianie. Gorączka, głód, strach. Jeszcze dobrze, że nie zostawiłem tam głowy, to było piekło… Kierownik wyprawy przeleżał trzy miesiące w szpitalu. Puszczo, puszczo gujańska, czy będziesz mi wroga? Co trzeba zrobić, żeby cię ułagodzić? Złożyć ofiarę Tupinambie? Tablaquersowi? Bogowie lasów, wód, drzew, nieba i ziemi, pozwólcie przejść samotnemu wędrowcowi! Każdego wieczoru składa mi w pokoju wizytę nietoperz, nocny gość w uroczyście czarnym i diabolicznym płaszczu... Co za ponurą wróżbę mi przynosi? Domowa małpa zżera motyle. Katorżnik opowiada o swoim życiu: — Zabijali nas ot tak, dla zakładu, grali wieczorami w belotę o to, komu przypadnie wykonanie egzekucji. Do roboty wychodziło nas pięćdziesięciu ludzi, a wracało dziesięciu albo też nikt nie wracał...3 30 sierpnia Ostatnie listy. Już wszystkie mosty spalone. Teraz my dwoje, pani brusso, sam na sam. Ty, ja... piękne widowisko! Tylko kiedy uderzysz, bij mocno, żeby się to prędko skończyło; nie chcę długo cierpieć. 31 sierpnia Czekając, ślęczę nad starymi książkami z biblioteki i kuję zawzięcie. Kartki w nich powyrywane, oceny czytelników wypełniają marginesy, zacierają tekst. Niczego tam nie brak, nawet wyzwisk! Wandalizm, pretensjonalność, głupota, papuzia elokwencja, czcze pochwały! Biedny Coudreau, żebyś ty wiedział, jak cię pokiereszowano... Ale prawdę mówiąc, czyś ty nie pokiereszował Crevaux...4 Ech! wśród wilków kundle nie oszczędzają rannego przywódcy stada... Bogu jednemu wiadomo, czy nie brak takich i w tym zawodzie. Wierzyłeś w Posłannictwo... idźże, egoisto,- nie chciałeś mówić o uciechach samotności. Masz rację; dzielone z innymi stałyby się czymś ohydnym. Lepiej więc niech inni wierzą w samozaparcie, w poświęcenie; to pozwala bardziej rozsmakować się we własnej, sobkowskiej przyjemności. 4 września Jeszcze w Cayenne! Wciąż deszcz. Czuję, że moja wola słabnie; jak najprędzej chciałbym już stąd wyruszyć. Nie mogę skończyć reportaży dla popołudniowych gazet. Te dla „Sciences et Voyages” wysłałem wreszcie wraz z fotografiami. Sprzedałem winchestera, którym chciałem opłacić wioślarzy. Sprzedałem skórzaną walizkę, tę kupioną w Rio tuż przed wyjazdem do Francji — byłem z niej taki dumny Sprzedałem światłomierz; po doświadczeniach, jakie z nim miałem, myślę, że lepiej zaufać samemu sobie niż temu kapryśnemu i delikatnemu instrumentowi, a poza tym... potrzebowałem pieniędzy. Niemniej jednak w kieszeni nie mam ani grosza więcej. Goszczą mnie ludzie, którzy zaadoptowali mnie jak własne dziecko — czwarte, bo mają ich troje. Robią wszystko, żebym czuł się dobrze. Mocno mi jednak doskwiera to nędzarskie położenie. Piekielny zawód Musiałbym mieć fortunę, potężnych przyjaciół, a co najmniej nazwisko… Jestem R. MAUFRAIS. I nic ponadto. Odjazd znowu odłożony do przyszłego czwartku; jestem zdany na łaskę i niełaskę człowieka, który mi uprzejmie zaofiarował przejazd na pokładzie swojej łodzi. Na jego łaskę i niełaskę co do daty odjazdu i trasy. Ach, gdybym miał pieniądze... W ostatniej chwili wciąż się okazuje, że coś muszę kupić. Tysiącfrankowe banknoty dostają kamfory. Jeszcze tyle bym ich potrzebował! Do Brazylii przyjadę bez grosza. Nie śmiem już pójść do dentysty, wykluczone, żebym mógł mu zapłacić. To samo z chińskim fotografem. Nawet korespondencję zawiesiłem na kołku. Niedobrze. Żeby stąd uciec jak najprędzej! Wciąż kłopoty pieniężne, niewesoło Wydaje mi się, że tracę czas tylko dlatego. Jestem niewolnikiem swojego ubóstwa. Za miesiąc skończę już dwadzieścia trzy lata!... I co konkretnego zdziałałem? A przecież nie mam prawa narzekać. Bogowie byli mi przychylni. Wprawdzie czas wlecze się w nieskończoność, zanim któryś z moich projektów zdoła się urzeczywistnić, ale urzeczywistnia się mimo wszystko,.. To więc?... Więc człowiek zużywa się i zżera. Któregoś dnia pewna uroczą dama oceniła mnie na trzydzieści pięć lat! Jak będę wyglądał w tym wieku? Młody starzec! Cayenne śpi. Pierwsza godzina w nocy; wodzę piórem po papierze. Boby drzemie. Biedny Boby, urzędowo zostałeś mi przydzielony na towarzysza do Tumuc-Humac; Boby: krótka brudnobiała sierść, różowawy brzuch, czarne plamy na tej nieprzystojnej i chorowitej różowawości, oko bystre, ale kundli pysk, z którego łyskają kły raczej nie budzące przerażenia. Mówiono mi, że umiesz wystawiać aguti5 (albo i pekari), mówiono mi, że jesteś dobrym psem podwórzowym. Wczoraj jednak zostawiłeś namoczony dla ciebie chleb, ustępując miejsca kotu i skamląc przy tym jak ostatnia łajza. Drżysz przed byle psem. Na polowaniu boisz się lasu, jesteś niedojdą w szuwarach, liżesz ręce każdemu obcemu. Prawda, wypłoszyłeś jednego aguti! mimo swej melancholii i nieźle się trzymasz. Boisz się mnie; tłukłem cię, żebyś się nauczył i przychodzić do nogi, warować i zatrzymywać na rozkaz... Lubię cię, Boby, strasznie mi przykro, gdy widzę, jak niuchasz stronę ogrodowej bramy, jak rozpaczliwie szarpiesz się na sznurku, jak nasłuchujesz za turkotem wozów. Długo nie będziesz Widział swojego poprzedniego pana ani swojego domu, ani swoich i koleżków z placu. Przywykniesz do mnie: razem popróbujemy przygody, po bratersku będziemy się dzielić manną spadającą z nieba i mam nadzieję, że mi będziesz pomagał? Będziesz moim jedynym towarzyszem. Zobaczysz Tumuc-Humac; jeżeli zdechnę, zdechniesz ze mną; będziesz spał w moim hamaku, razem będziemy pili tę samą wodę i rwali to samo mięsiwo. No to w drogę, Boby, i proszę cię, mój stary, pomagaj mi znajdować nasz codzienny befsztyk, broń mojego hamaka, a jak zobaczysz, że mam już wszystkiego dosyć, że dusi mnie chandra, uwolnij mnie od niej liźnięciem jęzora. Liczę na ciebie, co?... 6 września Katorżnik, który pracował w domu moich gospodarzy, dostał napadu wściekłości; tropikalne szaleństwo? Wszystkie naczynia poszły w ruch; gospodarze przeżyli wstrząs. Typ odsiadywał karę piętnastu lat ciężkich robót za zabójstwo. Kucharzył, prał, prasował, był za służącą do wszystkiego, dzielny Chłopak, łysy, bezzębny, trzy ucieczki, nieprawdopodobne przeżycia. Dwaj żandarmi zabrali go ze sobą. Nie po raz pierwszy; poprzednio już złamali mu szczękę, kiedy chciał zasztyletować gospodynię z posterunku żandarmerii. Tym razem zamknęli go na dobre. Sprawdzając książkę zakupów, pani X odkryła, że poczciwiec kupował sobie na jej rachunek anyżówkę, tafię, wymyślne konserwy, tytoń. Chyba ci, którzy mówią, „raczej dwadzieścia lat zsyłki niż pięć lat więzienia”, mają pewne powody po temu, żeby tak uważać... 7 września Filozofowanie do drugiej nad ranem. Chciałbym jak najprędzej wrócić, żeby utknąć nosem w książkach, postudiować; jestem piekielnie niedouczony, nigdy nie miałem czasu, żeby powiększyć swój bagaż wiadomości; co za handicap... Tyle jest rzeczy, które by trzeba wiedzieć. Moja filozofia jest instynktowna; pan X uważa jednak, że we wszystkich punktach przypomina filozofię Nietzschego. Dnie mijają szybko, a przecież czas mi ciąży Czy starczy mi odwagi, żeby ruszyć we mgłę? Szybko, do działania; boję się samego siebie. Zaczynam wątpić w sukces. A poza tym te wieści o wojnie — potwierdzane, dementowane. Przypomina się 1939 rok, Monachium... czy to znowu jak wtedy? Co zostanie ze świata po moim powrocie? 8 września Myślałem, że uratuję buty z cholewami! Trzy dni pośpiesznego marszu przez puszczę z Many dc Iracoubo, czterdzieści kilo ładunku na plecach, dziewięćdziesiąt kilometrów piechotą, trzy dni puszczy, trzy dni deszczu — skóra butów stwardniała, ściągnęła się mimo wielokrotnego smarowania jej tłuszczem, buty zmieniły się w kamień, w istne kleszcze. Przeciąłem je brzytwą. Dało mi to parę półbutów, których nie sposób nosić, i parę cholew, które zszyłem jako tako z zakupionymi dziś rano trzewikami. Starczyło trzech dni, żeby buty wzionęły ducha, a zegarek zardzewiał wskutek deszczu (zegarmistrz oświadczył, że nie da się go już zreperować). Jestem bez butów i bez zegarka. Aby miara nieszczęść była pełniejsza, okazało się, że rewolwer jest w rozpaczliwym stanie, a naboje kupione u Flauberta przedawnione. Wyszło to na jaw któregoś tu dnia podczas strzelania do celu. Co za niezdara! Na pięć strzałów ani jednego trafienia... nic w tarczy. Wszystkie pociski tkwiły w lufie jak zlepione ze sobą... Cud, że lufa nie eksplodowała; rusznikarzowi na ten widok aż ciarki przeszły po grzbiecie. Pięć łusek zagwoździło bębenek; proch był zwietrzały. Trzeba było rozgrzewać lufę (po zdjęciu części hartowanych), żeby stopić ołów nabojów. Bębenkowi nie wyszło to na dobre. Nie odskakuje bez uderzenia młotkiem, nie zaskakuje bez uderzenia pięścią, jednak to-to strzela... Więc mimo wszystko biorę go z sobą.. wraz z młotkiem; co za uzbrojenie! Wkrótce będę miał muszkiet zamiast karabinu!... Zacząłem się ćwiczyć w strzelaniu z łuku. Na serio! Nic nigdy nie wiadomo z tą nowoczesną bronią. Czy mój ekwipunek wytrzyma przez dziesięć miesięcy marszu w puszczy? Kto przeżyje, zobaczy. Tymczasem zmniejszyłem tłok w bagażu usuwając ampułki z penicyliną, zęby zrobić miejsce na ampułki z serum przeciw jadowym. Redukuję, wciąż redukuję... Wszystko porozkładałem w pokoju i brak mi odwagi, żeby raz wreszcie z tym skończyć; chyba więc w ostatniej chwili; wtedy się zobaczy. Niedziela, 11 września Więc w czwartek. Przynajmniej pan Thiébault tak mi powiedział. Pewien geolog będzie towarzyszył mu aż do Grand Pont na górnej Manie. Przybędzie tu we wtorek samolotem. Zamiast więc podróży po Maroni, czeka mnie podróż Maną; stamtąd dostanę się do Itany, potem do Ouaqui, a wreszcie na tereny nie zbadane. Poniedziałek, 12 września Przesiedziałem cały dzień w bibliotece i znalazłem bardzo interesujące rzeczy. Wtorek, 18 września Jutro rano zapadnie ostateczna decyzja, kiedy ruszamy. Profesor Sorbony, który ma towarzyszyć Thiébaultowi do górnej Many, przybył wczoraj wieczorem, jednocześnie z posłem Gujany. Środa, 14 września Wyjazd ustalony wczoraj wieczorem znów uległ przesunięciu. Jeden z motorów łodzi wymaga reperacji. Może więc w niedzielę wieczorem lub w poniedziałek rano. Pada. Chandra. Wciąż czekać... Czasem ogarnia mnie zupełna beznadziejność, boję się, że zabraknie mi hartu, że cisnę wszystko. Jestem tylko człowiekiem, kocham życie; ideał taki daleki, nieosiągalny! Jestem jak ci, którymi gardzę; te same drobne wady, te same. małe tchórzostwa. Koniec końców wytrwałość wynika bardziej z toku wydarzeń niż z ludzkiej woli: gdy wreszcie wszystko się zacznie, gdy już nastąpi odjazd, trzeba będzie iść aż do końca. Ludzie podrwiwają, że wciąż jeszcze tu jestem. Myślą, że zrezygnuję, i przybierają miny poczciwych ojczulków pytając mnie o zamiary. Wyruszy, nie wyruszy... Ach, żebym tylko miał trzydzieści tysięcy franków na opłacenie wioślarzy i pirogi!... Sucha pora porządnie się już posunęła i bodaj drogo zapłacę za to moje opóźnienie, kiedy się już znajdę w wielkim lesie. Czwartek, 22 września Upał. Żeby zmniejszyć bagaż, muszę się rozstać z dwoma wodoszczelnymi kasetami — a brałem je z sobą przewidując, że mi się w drodze przydadzą. Zostawiam też połowę apteczki i szklanych świecidełek dla Indian. Niedziela, 25 września W mieście ludzie gadają. „Maufrais? Et!... błazen! Schowa się na dziesięć miesięcy w okolicach St. Laurent, potem zapłaci czarnym Boszom, żeby go przewieźli łodzią do Belem, gdzie obwieści swój wyimaginowany wyczyn”. Gdybym dostał takiego typa w ręce, bym go Chyba zmasakrował. Ba! Koniec końców tylko błoto brudzi. Pewien szczery przyjaciel powiedział mi: „Psy szczekają, karawana idzie dalej” Karawana to mikroskopijna, ale psów wciąż nie brak. Uważają mnie również za niebezpiecznego szaleńca. Według niektórych byłoby lepiej, gdybym zdechł w puszczy... Ile szumu wokół tego wyjazdu! Co znów takiego tajemniczego jest w tym Tumuc-Humac albo w mojej wyprawie? — Nie ma nawet jednej szansy na tysiąc! — zwierzył się plantator ananasów, stary bywalec brussy. — Nigdy stamtąd nie wróci! Wszędzie pesymizm; pożegnania w pogrzebowej atmosferze. I jeszcze próby, żeby mnie odwieść od moich zamiarów. Poniedziałek, 26 września Odjazd został ustalony na piątą rano. Boby odważnie załadował i się na pokład »St. Laurenta«, nie mając pojęcia (całe jego szczęście), na jak rozległe szlaki ciągnę go ze sobą. Dzielny kundys! Ani ładny, ani zły, ani bystry, ale to mój pies, koleżka, i już się do niego przywiązałem. — Ech, Boby, napatrzysz się świata! — (skomli bez przerwy). O piątej ludzie jeszcze śpią. Przyszło jednak kilku przyjaciół. Wierni. Mam łzy w oczach. Odjazd o świcie; przejmujący moment, coś ścisnęło mi gardło, dbałem się okazać wzruszenie. Radość? Strach? Nie potrafiłbym powiedzieć. Wyruszam — to wszystko — i jest to wynik czternastomiesięcznego wodzenia się za łby z powszednim życiem, które coraz mocniej mi doskwierało. Sprzedałem wszystką bieliznę, sprzedałem wodoszczelne i odporne na działanie temperatury kasety, na których tak mi zależało. Pan B. pożyczył mi zegarek; mój był już do niczego. Morze jest szare. Bolą mnie dziąsła. Ząb, który z wielkim trudem wyrwano mi poprzedniego dnia, dokucza mi teraz jako wrzód. Pomyślnej drogi!... Głupio być uczuciowym. Przy odjazdach zawsze czuję ucisk w sercu. Myślę o matce, o ojcu. Mieli mnie u siebie dziesięć lat. Biedni i drodzy staruszkowie! Jak najprędzej chciałbym do was wrócić, zobaczyć, że życie układa wam się wreszcie bez trosk i kłopotów. Oby papa był tylko zdrów i nie robił żadnych głupstw. Pisałem artykuł o Gujanie, lecz nie zdołałem go skończyć. Napisałem w nim o wszystkim — jak myślałem. Nic nie chciałem zmienić. Przypadnę do gustu jednym, narażę się drugim?... Mniejsza z tym! Całą noc spędziłem bezsennie, pakując bagaże. Jestem zdenerwowany, mam trochę gorączki, wątroba wrażliwa na dotyk. Niemało pożegnalnych kolejek wermutu postawiono mi na odjezdne... płaciłem ja! W oddali rysują się brzegi; około szóstej będziemy w St. Laurent. Jest gorąco, a rano było mi tak zimno! Jakże mi dolegają te wszystkie wstępy do działania! Wolałbym, żeby zrzucono mnie na spadochronie; od razu znalazłbym się przed właściwym zadaniem, na terenach nie zbadanych. Koniec końców byłoby to jednak za łatwe i miałbym wrażenie, że nie zarobiłem na sukces. Mówiono mi: — Po co się pan zabiera do terenów nie zbadanych wyruszając z centrum Gujany? Tak samo godne uznania, a na pewno mniej niebezpieczne byłoby, gdyby ograniczył się pan do Tumuc-Humac, przebywając szlak od jednego źródła do drugiego! Jeżeli się panu powiedzie, wszyscy będą mówić tylko o Tumuc-Humac, a nie o terytorium nie zbadanym! A tymczasem właśnie tam bardziej pan ryzykuje głową, tam się pan uszarpie, żeby wreszcie znaleźć się u celu swojej wyprawy, przed najważniejszym, wykończony już fizycznie i psychicznie. Niech się pan rozmyśli... Niech pan robi tylko źródła!... Ilu innych mi to powtarzało! Mój ojciec jest z Beauce... więc uparty!... postanowiłem zrobić cały szlak i nie skrócę go ani o cal. Inaczej sprzeniewierzyłbym się samemu sobie, własnemu sumieniu, robota byłaby niedokładna, niepełna. Zrobię jedno i drugie — i uda mi się. Tak, uda mi się, moi panowie pesymiści! Dziwna rzecz, ile niepotrzebnych historii można naopowiadać w takim intymnym pamiętniku. Gdyby to wszystko miało być opublikowane, skręcić by się można. Po raz pierwszy jak się zwierzam zeszytowi niczym pensjonarka na wiosnę. Notatnik z podróży byłby bardziej treściwy i suchy, mniej pakowny, ale ta podróż warta jest takiego zeszytu. Przynajmniej tak mi się wydaje. Motory skandują swoim warkotem słowo żyć. Od strony dzioba otwiera się zatoka Maroni wraz z jej wyspami i licznymi dopływami. Przystań w kształcie litery T, naładowane szlachetnym drzewem wagoniki ujeżdżają szyny ułożone na nie dopasowanych deskach. Bungalowy o eleganckich liniach; sielskie kępy roślinności, czerwone i upajające kwiaty, rozwichrzone palmy kokosowe na tle zmierzchającego nieba. Powolna, szeroka rzeka — jej brudne wody tłuką w rozbebeszony i pożerany przez wodorosty kadłub statku, który widnieje u stromizny brzegu. Albina o czerwonych dachach; Murzyni Bosz i Boni, kobiety o ciężkich piersiach; brzuchy wytatuowane w wypukłe koła i pokryte tajemniczymi rysunkami. Pasiaki powiewające na szkieletach w olbrzymich słomkowych kapeluszach: katorżnicy spieszą się, żeby zamocować cumy »St. Laurenta«. Jest już komisarz Gardies; jego iście południowa werwa rozproszy ostatnie przebłyski zamierającej we mnie chandry, którą spowodowało długie oczekiwanie. Wtorek, 27 września — To wariat! — mówią o nim. — Czterdzieści pięć dni błądził puszczy, znaleźli go tam czarni Saramakowie nagiego, wychudzonego, majaczącego. — Och! puszcza, straszna, straszna! — tyle tylko potrafi powiedzieć. Oszalał! Ach, opętanie szaleństwem, które prowadzi do szaleństwa... Zapomnieć o tym człowieku! — Zgnije skóra twoich butów i zgniją szwy, i strzępy zostaną odzieży; odkleją się soczewki w aparacie, wszystko zginie, ty też zginiesz; na czole wyrośnie ci pleśń, skórę będą ci toczyć grzyby... itp... itp... Nie ma dwóch zdań, to szaleniec! Cóż mi, że on tam zgnił; ja nie zgniję, wytrzymam! Świadkowie puszczy, widma i duchy tajemniczego świata, groźni jesteście z tymi waszymi historiami. Ale nie zdołacie mnie przestraszyć. Strach... no i co z tego! Strach, ale nie panika. Wytrzymam, bo chcę żyć. Wychodzą ze skóry, żeby mnie zniechęcić, chociaż wiedzą, że nie zdołają. Sadyści! Tak, przeżyję, panowie defetyści! Śmiejcie się, uśmiechajcie, drwijcie, szkalujcie, kąsajcie! Co mi wasza ślina! Mam trochę gorączki, potrzebny mi sen; jutro odjazd do Many. Środa, 28 września Thiébault zaaferowany; profesor Sluys, który się wystroił w bawełniany czepek, senny; interesujący z niego gawędziarz i dzielny człowiek, jego belgijski akcent przyjemnie wpada w uszy i przypomina mi pewną podróż do Brukseli i Amsterdamu, kiedy udałem się tam mając w kieszeni tyle tylko co na pociąg. Doszło do tego, że sprzedawałem swoje artykuły o Mato Grosso jak domokrążca, od drzwi do drzwi... A Dylem przekonany, że zarobię dużo pieniędzy Pojechałem z trzema tysiącami franków, wróciłem z dziesięcioma florenami długu, zaciągniętego u pewnej młodej i czarującej Holenderki z Hagi Jedziemy do Many; ostatni wielki etap podróży Mana jest osiedlem wśród piasków. Dla mnie to będzie wielkie miasto Ostatnie. Potem dziewięćdziesiąt wodospadów, przez które trzeba będzie się przeprawiać o lince holowniczej i wiośle. Ostatni przystanek, pożegnania. Na szlak... Powinienem był wyruszyć już w lipcu! Nie ma co jednak narzekać, bogowie byli mi przychylni. Lepiej późno niż wcale. Wóz skacze i trzęsie się, razem z nim trzęsiemy się my i nasze bagaże, Boby me ma zbyt pewnej miny. Mana! Piaski, wizyta u poczciwego proboszcza, u bezżennego żandarma, który mówi akcentem z Tuluzy. Przy brzegu nasza łódź. Droga przygodo, wkrótce ci powiem: „Należysz do mnie”. Droga jest długa, długa długa, maszeruj naprzód bez wytchnienia. Droga jest ciężka, ciężka, ciężka. Śpiewaj, by wyzbyć się zmęczenia... Stary harcerski refren; wymarsz między wzgórza, potem w góry, na głowie skautowski kapelusz i wreszcie droga, prawdziwa droga dla zwiadowcy, sękaty kij w ręku, wiatr prosto w oczy — zdrowe zmęczenie co niedziela, twarda szkoła: speleologia, wspinaczka, przyjacielskie branie się za łby z kolegami... I totemy, i tańce indiańskie, niezmienny rytuał próby ognia, próby braterstwa... — Ty będziesz Zuchwałą Wydrą. Wydrą, bo pływasz jak foka... Zuchwałą, bo lubisz ryzyko.. Jeszcze do dziś przyjaciele nazywają mnie Wydrą. To ci, których ostatnie, pełne zachęty listy przyniosły mi orędzie: Zwiadowco... zawsze... prosto! Będę szedł prosto przed siebie, w stronę południa, w stronę tajemniczych szczytów, na wyprawę, o jakiej wszyscy marzyliśmy, a którą los zarezerwował dla mnie. Nasza paczka się rozproszyła, zwiadowcy poszli drogą życia, lecz wierzę, że każdy z nas jest wierny naszej dewizie. Idziemy prosto, chociaż, niestety, nie zawsze. I jesteśmy silni. Czwartek, 29 września Dzisiaj mieliśmy opuścić Manę i wyruszyć rzeką. Zbliżają się wybory; w sobotę ma być wybrana nowa rada miejska... gorączka polityczna, przemówienia... Więc czekamy! Uzależniony od innych, muszę czekać i ja, żeby dotrzeć do zatoki Sophie w górnej Manie. Żandarm, który przybył z Sophie, uprzedził mnie, że wszystko się tam płaci złotem: pięć gramów dniówka tragarza. Na przeprawę z Sophie do Maripasoula mam tysiąc franków w kieszeni. Będę zmuszony zaciągnąć pożyczkę w imieniu „Sciences et Voyages”. Za wszelką cenę muszę posuwać się teraz szybko. Dziwna rzecz, ale u wielu ludzi na stanowiskach oficjalnych, którzy zostali poinformowani o moim projekcie, czuję wyraźną wrogość. Moi towarzysze podróży odnoszą się do mnie ozięble. Tylko z Iwanowiczem, kierownikiem szybów, tworzymy „równą” parę. Oczywiście nikt nie ma wątpliwości, że moja próba skończy się niepowodzeniem. Wiem zresztą, że według nich na pewno zrezygnuję. Więc zimna wojna, wojna nerwów, a w tym klimacie człowiek prędko ulega chandrze. Czuję się bardzo samotny! Ach, moi prawdziwi przyjaciele B. z Cayenne! Jak pomocne mi było ich życzliwe zrozumienie. Podczas pożegnania coś ściskało nam gardła, nasze gesty były szybkie, niezręczne, odwracaliśmy głowy, uśmiechy tężały nam w grymas, słowa tłoczyły się na drżących wargach. Mówi się, że misja Huraulta osiągnęła Tumuc-Humac. Podobno spotkali bardzo prymitywnych Indian. Jakbym dostał pałą w łeb. Ubiegli mnie? W gruncie rzeczy nie wierzę, żeby osiągnęli obydwa źródła i przeszli przez całe górskie pasmo. Jednak bądź co bądź konkurencja poważna. Byli o tyle lepiej wyposażeni ode mnie, żeby zapewnić sobie sukces... Zachód słońca — i chandra. Piątek, 30 września Deszcze, komary — czekanie na koniec wyborów, żeby wyruszyć. Sobota, 1 października Dziś moje urodziny, dwadzieścia trzy lata. Myślałem o tym całe rano, potem nie chciałem już zaprzątać sobie tym głowy. Niedziela, 2 października Wybory: zwycięstwo białego, otaczają go, gratulują. Nudzę się. Odjazd jutro. Poniedziałek, 3 października Zachorował bosman odjazd jutro. Wtorek, 4 października Bosmanowi nic nie lepiej: odjazd jutro. Środa, 5 października Odjazd znów przełożony na jutro. W kasie już nie mam ani grosza i jestem zadłużony w restauracji na sześć tysięcy franków. Gryzę się, bo żeby po przybyciu do Sophie nie tracić czasu i dostać się stamtąd jak najprędzej do Maripasoula, powinienem wynająć na pięć dni przewodnika-tragarza, płacąc mu dziennie pięć gramów złota, oraz zakupić łódź na przepłynięcie zatoki Inini: trzy do pięciu tysięcy franków Mógłbym wyruszyć sam, ale straciłbym cenny czas w okolicy, która nie ma najmniejszego znaczenia dla eksploracji. Zależy mi, żeby się już jak najprędzej zaczęło, bo jestem strasznie opóźniony w stosunku do własnego programu. Według trasy wytyczonej w Paryżu, powinien bym już być we wschodnim Iumuc-Humac albo u źródeł Kouc. Co prawda trasa w brussie!... Jestem dopiero na progu wyprawy, i to na jakim progu! Sucha pora mocno już zaawansowana. Zwracałem się do wielu osób o pożyczkę, którą by zwróciła redakcja „Sciences et Voyages”. Grzeczne wymawianie się, jak zazwyczaj. Była pusta kabza, jest pusta nadal. Wycofać się? rzucić wszystko?... Nie ma mowy! Muszę znaleźć pieniądze; jestem pewien, że mi się wszystko uda, boję się tylko tej suchej pory, bo na pewno gdzieś w nie zbadanej okolicy przytrzymają mnie deszcze. Mniejsza o mnie, ale do lipca przyszłego roku błony filmowe będą już przedawnione. Może jeszcze wytrzymają kilka miesięcy, ale obawiam się, że w tym klimacie staną się niezdatne do reprodukowania zdjęć. Jestem więc niewolnikiem filmów. Muszę działać prędko, a .wszystko jest przeciw mnie! Co prawda od pewnego czasu powinien bym do tego przywyknąć. O dziewiątej rano zatelefonowałem do zastępcy prefekta St. Laurent prosząc, by się za mną wstawił u pewnego kupca o udzielenie mi pożyczki. Dzień mi mijał w oczekiwaniu na jego odpowiedź. Nic. Telefonuję znowu. Zastępca prefekta wyjechał... Zrozumiałem... i nie nalegam. Taka walka wyczerpuje. Ach, gdybym miał kredyt!... Już w Brazylii szamotałem się tak samo. W Gujanie znów się to zaczyna. Wiec tak całe życie? Ach, te preliminarze... Co znaczy przeprawa przez nieprzyjazny obszar wobec trudności przed ruszeniem w drogę? Thiébault okazał się morowy. Zapłacił za mnie rachunek w restauracji. To wszystko, ale jednocześnie dużo. Tam dalej, nie ma obawy, dam sobie radę. Czwartek, 6 października Druga rano. Odjazd. Nareszcie. Dwie łodzie naszej ekspedycji ruszają rzeką skąpaną w księżycowym świetle. Jest chłodno. Brzegi we mgle; widmowo wyglądają spowite nią uschłe drzewa. O czwartej piętnaście zatrzymujemy się na kilka chwil we wsi Papo Momo. Wioślarze kupują warzywa i piją tafię. O piątej dziesięć zachodzi księżyc, mgły gęstnieją, po czym niebo zaczyna się barwić. Lot papug przecina rzekę; wystraszone miarowym terkotem motorów Johnsona mijają nas zimorodki, siadają na niskich gałęziach i, wciąż ścigane, wciąż dopędzane, nieznużenie, przez całe kilometry wyprzedzają nas swoim śmigłym lotem. Za każdym zakrętem rzeki niebo coraz bardziej przybiera na ciepłych odcieniach. Wśród rozległych polan nieskazitelnego błękitu wyraźnie rysują się sylwetki palm i uschłych drzew — podczas gdy kształt drzew zdrowych zaciera się we mgle, tak że wyglądają jakby rysowane węglem, ich gęste korony przypominają japońskie tusze. Mijamy trzy ciężko ładowne łodzie wiozące żywność dla poszukiwaczy złota nad zatoką Morpiona. Czarni Saramakowie, w przepasce na biodrach, wymalowani w czerwone pasy, dźgają swoimi takari w przybrzeżny muł, napierają całym ciężarem ciała na te długie i giętkie żerdzie. Uginają nogi w kolanach, żeby napór był większy, prostują się i poczynając od dzioba znowu napierają całą siłą swoich obydwu garści na takari, tak że sunąca naprzód łódź zostawia je za sobą, więc cofają się nieco ku rufie, ponownie podnoszą takan i znów dźgają nimi daleko przed dziobem; całość ich ruchów wydaje się podporządkowana rozkazom jakiegoś niewidocznego szefa. Na rufie inny Saramaka steruje za pomocą wiosła. Pirogi są wielkie, załadowane z czubem skrzyniami i workami; kobiety i kupcy usadowieni pod pomakari machają nam na pożegnanie ręką, wioślarze zagadują do siebie w Taki-Taki. Gruby mur roślinności wznosi się nad rzeką na dwadzieścia pięć - trzydzieści metrów. Wschodzące słońce ukazuje nam trochę zwalonych drzew na brzegach, gdzie kwitną pędy manioku, drzewa cytrusowe i bananowce. O ósmej zatrzymuje nas pierwszy z dziewięćdziesięciu wodospadów, które dzielą Manę na odcinki od ujścia aż po źródła. Wodospad Sabatu tworzą dwa progi o małej różnicy poziomów, ale usiane skałami o ostrych kantach. Obydwie łodzie naszej misji zostają zakotwiczone przy jednej ze skał. Saramakowie badają tę zaporę, żeby wyszukać dogodny dla przeprawienia łodzi przesmyk, który zmienia się z dnia na dzień wskutek opadania wód; jesteśmy bowiem w suchej porze i spływ rzeką będzie coraz trudniejszy. Wreszcie przesmyk znaleziony, pasażerowie sadowią się na wąskiej skale i Saramakowie holują łódź na lince. Jeden z tyłu, drugi z przodu — pchają ją i kierują takari, podczas gdy inni, po brzuchy w wodzie, mocno zapierając się nogami o skały porosłe wodnymi kaktusami holują ją, ciągnąc miarowo za linę zaczepioną o dziób. Woda się pieni, łódź przeważa to na jedną, to na drugą stronę, dodają sobie kurażu głośnymi okrzykami; nabrzmiewają ich muskuły napięte wskutek wysiłku, osiągając proporcje grubo powyżej „ przeciętnej, jaką się widuje u wytrenowanych atletów Po ich czarnej skórze ścieka woda i prawie natychmiast wysycha. Jak posągi odcinają się wśród piany. Chcąc zrobić kilka zdjęć w „dużym planie”, skaczę i płynę ku nim; wodoszczelny woreczek z moim „Foca” trzymam w zębach. Prąd jest silny. Nie mam wprawy w tego rodzaju wyczynach i niełatwo mi przychodzi uchwycić się którejś skały i usadowić na mej. Mimo wszystko udaje mi się to, robię zdjęcia, ponownie skaczę w wodę, dopływam do pirogi, którą właśnie przeprawiono przez próg, i uszczęśliwiony swoimi pływackimi umiejętnościami, sięgam po ubranie Jednego tylko zapomniałem: zdjąć zegarek! Chociaż wodoszczelny i szwajcarski, nie oparł się wodospadowi Sabatu. Zamókł. Próbuję go otworzyć, żeby wysuszyć werk. Niemożliwe! Pozostawiam go więc losowi, na jaki skazane jest stare żelastwo — i znów jestem bez zegarka. Obydwa progi składające się na wodospad Sabatu przebywamy bez dalszych wypadków. Zapłaciwszy, i to już przy pierwszym wodospadzie, haracz bogom Many, mam nadzieję, że bez przeszkód dotrę do Zatoki Sophie — końcowego etapu pierwszej części mojej podróży w stronę Tumuc-Humac. W dwadzieścia minut później przeprawiamy się bez przeszkód przez mały wodospad i, wreszcie, przez wodospad Valentin, który cisnąwszy nami o skałę omal nas nie zatopił. Ledwośmy zdołali odzyskać równowagę, gdy dwadzieścia dwa konie mechaniczne drugiej łodzi, mijającej nas akurat, bryznęły ku nam swojego rodzaju przypływem, tak że nasz pokład mocno opił się wody. Poukładane pośrodku łodzi worki i skrzynie zamokły. Piroga traci na szybkości. Uwijamy się wylewając wodę skorupami. - Żeby się prędzej uporać, instalujemy w tym mokradle benzynową pompę i pompujemy; brudy z dna pokładu zatkały wreszcie mechanizm, tak, że pompa stała się niezdatna do dalszego użytku. Wodospad Paipuri, wodospad Belle Etoile, wodospad Tamanoir... popołudnie jest ciężkie; pod przygniatającym słońcem ogłupia nas nieustanny hałas motorów. Każdy drzemie usadowiwszy się możliwie najwygodniej w tej ciasnej przestrzeni, jaką zarezerwowano dla pasażerów. Na przodzie bosman-Saramaka z wiosłem w ręku, wyprostowany na dziobie jak rzeźba, wskazuje Saramace-motorniczemu przesmyki, które rozróżnia w zielonobrudnej wodzie pełnej zwalonych drzew, pniaków i podwodnych skał. Za nim: martynikański tragarz pod kapeluszem z kokosowego włókna dla ochrony przed słońcem, następnie wspomniany już Iwanowicz, szef szybów Towarzystwa Górniczego w górnej Manie, narodowości łotewskiej, poliglota, sympatyczny, wielki podróżnik, zawsze pełen werwy, o ile nie jest pochłonięty lekturą kryminalnych powieści. Obok mnie mówiący sam z sobą i lubiący ostro popić Murzyn angielski, zły pływak, a dobry robotnik, którego główną funkcją na pokładzie jest wylewanie wody wpływającej przez szczeliny. W drugiej łodzi znajduje się Thiébault — szef misji i dyrektor gujańskich kopalń nad górną Maną. Brodaty, krępy, zrzęda, stary wyjadacz, kuty na cztery nogi — niezłe chłopisko, owszem, ale nudny jak flaki z olejem. Mówi, że jest twardy dla siebie samego, ale twardy jest dla innych i krytykuje ich bez przerwy; zresztą zdaje sobie z tego sprawę i mówi o tym przypominając jednocześnie, że Albert Londres, który z nim podróżował, nazywał go „Niedźwiedziem z Many”. Thiébault płynie razem z zaproszonym przez Towarzystwo starym profesorem Sluysem mającym zbadać pewne tereny i wydać o nich opinię Sluys zjadł zęby na koloniach i wciąż jest gotów opowiadać swoim belgijskim akcentem z rodzinnego Li?ge świetne historie, które znajdują licznych słuchaczy- Ma wady i zalety Belga, a ponadto tę nabytą w belgijskich koloniach Afryki nawyczkę, że nic bardziej oczywistego jak to, by go obsługiwano szybko i sprawnie. Uskarża się na wszystko, stęka na wszystko, krytykuje wszystko, bezustannie porównując nasze posiadłości z Kongo Belgijskim, o którym mówi jak o siódmym cudzie świata. Kreole i Saramakowie nazywają go „Kokosowy Łeb”, bo łysy. W naszej wyprawie są dwa „łby kokosowe”: moja wygolona czaszka jest jeszcze bardziej goła niż jego. Obok profesora — Kreolka, kucharka; i jeszcze jedna, przyjaciółka żandarma urzędującego w głębi kraju; z tyłu motorniczy; przy dziobie jego pomocnik, również Kreol; bosman Saramaka i syn Thibault - piętnastoletni chłopak zbudowany jak Herkules, łebski i bezceremonialny, wciąż o wilczym apetycie, wychowany w Gujanie i gadający po kreolsku jak Kreol, zaprzyjaźniony ze wszystkim i lubiący mleć językiem jak oni. Około siedemnastej przybijamy do małej wioski Pamager Tamanoir, która się usadowiła na gliniastych zboczach. Obydwie kobiety przygotowują wieczorny posiłek; mężczyźni oliwią motory, układają bagaże; my rozwieszamy hamaki. Krótki posiłek. Noc jest chłodna, nie ma komarów. Piątek, 7 października Odjazd o szóstej do Dépôt Lézard, granicznego posterunku między środkową a górną Maną. Założyło go SEMI — towarzystwo górnicze, promieniujące na całe zagłębie środkowej Many. Thiébault i Sluys boczą się na siebie. Profesor narzeka na brak względów ze strony Thiébaulta. Ten zaś oświadcza, że nie jest niańką. Profesor bierze mnie na powiernika, zachowuję neutralność, jako osobisty gość Thiebaulta jestem tu w sytuacji bardzo delikatnej, a on sam chwilowo okazuje mi życzliwość. Wszystko to dodaje szczyptę pieprzu podróży, mnie jednak ani to parzy, ani ziębi. Każdy obrót śruby zbliża mnie do Tumuc-Humac... to jedno jest ważne! Na odjezdnym miałem dziś rano trochę gorączki; podwajam dozę chininy. Niecierpliwię się, żeby już wreszcie dojechać: tak się niecierpliwię, że szlag mnie trafia ze zdenerwowania. Około dziesiątej bez trudności przeprawiamy się na motorze przez wodospad Dalles, uważany za śmiertelnie niebezpieczny. Wiele osób się potopiło usiłując go przebyć. Ma długości od dwustu do trzystu metrów, bez różnicy poziomów, ale jest wybrukowany olbrzymimi podwodnymi skałami, między którymi woda pędzi tworząc gwałtowne wiry. W kilka chwil później dostrzegamy na skale kilka karbetów i ludzi, którzy machają rękami na nasze powitanie. Kilka łodzi jest zakotwiczonych u podnóża skały, nasze również zarzucają kotwice. Tu mieści się główny posterunek SEMI. Pryncypalna i jedyna ulica prowadzi do szybów. Po każdej stronie pięć, sześć karbetów. Czarni, dwóch Europejczyków. Słońce aż przygniata. Pod nieobecność dyrektora przyjmuje nas buchalter Towarzystwa. Jest to czarujący człowiek, który o włos uniknął śmierci i jeszcze widać na nim głębokie ślady obrażeń zadanych mu przez słońce. — Usadowiłem się — opowiada — na szezlongu, właśnie tutaj, w cieniu werandy, i drzemałem. Kiedy się obudziłem, miałem potworne bóle głowy, która się stała czerwona i olbrzymia. Przez trzy dni zwijałem się z bólu, na wpół oślepły, bez żadnej opieki lekarskiej. Jak widzicie, weranda jest otwarta od strony blaszanego dachu kantyny; to odblask stamtąd spowodował porażenie słoneczne, chociaż sam byłem w cieniu. Całe szczęście, że pewien przejeżdżający tędy felczer — co zdarza się tak rzadko, że niemal graniczy z cudem — zatrzymał się w Dépôt Lézard. Naciął mi skórę za uszami i spuścił krew. Najgorsze, że mi się rzuciło na oczy. Twarz ma biedak spękaną, pokrytą czerwonymi plamami i ropiejącymi strupami, jest bez brwi i rzęs. Jego na wpół zamknięte oczy to siatka przekrwionych żyłek. Pijemy poncz za jego szybki powrót do zdrowia; jeszcze trochę ciepłego piwa i znów jesteśmy w drodze. Rozmowa toczy się o złocie, bo teraz zbliżamy się do największego ośrodka górniczego w Gujanie Francuskiej. Tajemnicza domena; będę pierwszym dziennikarzem, który ją zwiedzi, bo żaden z moich kolegów po piórze nie popłynął dalej niż do Dépôt Lézard. Podobno kupcy z tutejszych okolic dzierżą prym w dziedzinie podróżowania. Żeby dotrzeć z Many do poszukiwaczy złota w Sophie i w Patience, płyną ponad trzy miesiące — o wiośle, na pych. Powrót trwa nieco krócej, ale koniec końców wymaga to w sumie niemało odwagi a zwłaszcza wytrwałości Co prawda nie znają oni zmory przymusowych postojów, czego nam właśnie przyszło zakosztować; czekamy w cieniu wielkiego przybrzeżnego drzewa, podczas gdy motorniczy zwija się, żeby zamocować jakiś bolec; rude wyjce urządzają barbarzyński i ogłuszający koncert. Upał piekielny, słońce dosłownie pali, a my jesteśmy wystawieni na jego żar bez żadnej możliwości schronienia się chór ciąłby pod rozwieszoną na czterech kołkach płachtę. Skóra wysycha, z przypiekanych słonecznym odblaskiem oczu ciekną łzy, zesztywniałe stawy trzeszczą, ból świdruje biodra. Nieustanne pragnienie — oto piękna przygoda i jej odwrotna strona medalu. Wreszcie ruszamy i z zachodem słońca dopływamy do wodospadu Fracas. Na przestrzeni prawie całego kilometra natłok olbrzymich skał. Wodospad Fracas, z jego prądami, spadkami wirami, jest przeszkodą trudną do przebycia i za późno już, by próbować przeprawy. Robimy postój przy pierwszych skałach, wskrabujemy się śliskiej stromiźnie, na której szczycie znajdują się dwa karbety urządzone z czterech pali i dachu z liści palmowych, oraz kaplica Saramaków. Ta ostatnia, dzięki swoim przepierzeniom z gęsto plecionej rafii, jest bardzo wygodna. Osadzona wprost na ziemi tworzy taras z prymitywną balustradą i z wbitym w ziemię palem. Na szczycie pala powiewa białe płótno — to samo, które dopiero co widzieliśmy na pierwszej skale wodospadu Fracas; zgodnie ze zwyczajem oznacza ono boga Saramaków: skałę — tj. siedzibę ducha czczonego przez Murzynów z Surinam6. Przypominają oni w tym Inków, bo ci również oddają cześć kamieniom wyobrażającym, w jakimś swoim kształcie, czczonego przez nich ducha. Skała z białym płótnem jest więc bogiem wodospadu; kaplica miejscem obrzędów dla wszystkich Saramaków, którzy szykują się do spotkania ze straszliwym wodospadem Fracas. Mistrz ceremonii z grupy wioślarzy rzuca na ziemię zeschłe liście i sok tytoniowy, po czym błaga boga o łaskawość, a jego ziomkowie kładą na specjalnie do tego przewidzianym stole różne ofiary dla ducha. Kiedy tu przybyliśmy, na stole stało pełno butelek piwa i tafii, oplecionych rafią — są to tak zwane piay. Piay powinna spowodować śmierć każdego, kto by jej dotknął chcąc na przykład ukraść butelkę i opróżnić ją w miejsce boga, co jest straszliwym świętokradztwem. Saramakowie uwielbiają tafię, ale woleliby umrzeć, niż wypić jedną kroplę z butelki poświęconej bogu; podobnie jak ktoś umierający z pragnienia nigdy nie ruszy butelki piwa pozostawionej w jakimś zakątku puszczy na pniaku ściętego drzewa. Cook stołu z ofiarami znajduje się stół, przy którym bóg się pożywia. Zawsze leży tam pełne nakrycie: kubek, widelec, łyżka, nóż, dzban itp... Na lewo od tych dwóch stołów i pod kątem prostym do drewnianej ławy, która zajmuje całą długość pomieszczenia, jest ołtarz nakryty płótnem: stoją na nim liczne statuetki rozmaitego pochodzenia i święte obrazy. Można tam zobaczyć zarówno porcelanową „Świętą rodzinę”, figurkę świętej Teresy, jak i rodzaj urny pogrzebowej z wyrzeźbionymi na niej ornamentami roślinnymi. Prostopadle do tego zestawu stołów biegnie drewniana ława nakryta prześcieradłem niepokalanej białości. W razie potrzeby można spać i w kaplicy, i na owej ławie, lecz istnieje zakaz rozwieszania hamaka w poprzek kaplicy. Naruszenie zakazu może spowodować śmierć podczas przeprawy przez wodospad. Wejście do kaplicy zagradza nisko założona belka, od której zwisają na kształt kotary liście palmowe. Żeby wejść, trzeba się schylić i odsunąć liście. Nasi trzej Saramakowie już odmówili modlitwy i złożyli ofiary. Teraz rozpalanie ognisk, kuchenna krzątanina, ostatni papieros... W hamakach rozwieszonych pod karbetami lub między dwoma drzewami każdy z nas rozmyśla o jutrzejszej przeprawie. Sobota, 8 października Odjazd o świcie. Obydwie łodzie lawirują między pierwszymi skałami w poszukiwaniu plaży dogodnej do lądowania, bo wszystko musimy wyładować z łodzi i dopiero po drugiej stronie progu załadować bagaże z powrotem. Nagle słychać szczekanie, biały łeb o długich uszach walczy z prądem: Boby! Boby pozostawiony przez zapomnienie na nocnym obozowisku daje teraz z wigorem znać o sobie. Usiłuje dopłynąć do łodzi, które już nie są w stanie zawrócić. Jestem w szortach, skaczę w wodę, płynę do Bo-by’ego i znalazłszy się na jego wysokości skręcam ku skale; obydwaj wskrabujemy się na nią wyczerpani. Prąd zniósł nas w stronę drugiego brzegu — nie tego, przy którym zakotwiczono łodzie. Płynę w kierunku karbetów. Boby za mną, ale znosi nas wściekły prąd, Wreszcie jakiś korzeń przede mną, łapię się go, chwytam przepływającego Boby’ego, winduję się na brzeg i idę. Chcę brzegiem ominąć próg i trochę wyżej przedostać się przez rzekę, a tam się połączę z grupą. Jestem w szortach, bez koszuli, na bosaka; trudno mi maszerować po ziemi, na której pełno kolczastych gałęzi, lian, ostrych traw. Brnę po nich i wreszcie mam wrażenie, że chyba już uszedłem z kilometr, a więc wyminąłem próg; znów wchodzę w wodę. Boby ociąga się, ale mimo wszystko idzie za mną. Pośrodku rzeki gwałtowny prąd porywa nas z całą bezwzględnością w kierunku progu. Wciągnięty przez wir, Boby znika, ukazuje się, znów znika. Jestem w tym samym położeniu co i on — nic, tylko powierzyć duszę Bogu. Ani mowy o tym, żeby płynąć, daję się nieść prądowi — nogami do przodu. Skała! gwałtowny ruch bioder... unikam zderzenia, udaje mi się chwycić za chropowaty występ skały, wciągam się na nią. Boby’ego. Wołam go. Szum wodospadu głuszy mój krzyk. Z obawy, żeby nie zginąć, postanawiam dotrzeć do łodzi najkrótszą drogą; dać się ponieść prądowi, poprzedzając Boby’ego. Płynę i skaczę ze skały na skałę; nogi i ręce ociekają mi krwią; chwilami nie mogę złapać tchu. Wreszcie dobijamy tak do rozbebeszonego wraka jakiejś łodzi, która się nadziała na skałę sterczącą z gwałtownego wiru. Prąd wciąga nas, połyka, ciska nami do przodu, Boby znikł; mam wrażenie, że czaszka mi pęka od zderzenia z bokiem wraka. Cud! łapię się go, trzymam, odpoczywam chwilę, widzę, że nasze łodzie są już zupełnie blisko, że wioślarze z zainteresowaniem śledzą teraz nasze perypetie. Odnajduję siły, rzucam się w tę wodną kotłowaninę, płynę z rozmachem, wymijam przeszkody, docieram do łodzi, ale prąd mnie znosi, łodzie już zostały z tyłu, chwytam się korzeni peletuviera. Jestem uratowany. Boby już się wygramolił, siedzi na zadku, łeb spuścił, sierść ma przemokłą — patrzy na mnie diabelnie wymownymi oczami. — Wymigaliśmy się, piesku, co?! Raczą mnie ćwiartką tafii, którą wypijam, jakby to było mleczko, po czym wyżęty z sił, rozciągam się jak długi na piasku, w słońcu, leżę do góry brzuchem, przychodzę do siebie. Z łodzi wszystko wyładowane prócz beczek z benzyną, bo nie da się ich przetoczyć wąską ścieżką: prowadzi ona (kiedy się już przejdzie po pniu przerzuconym nad odnogą rzeki) do samego końca spokojnej, lesistej wyspy, której cypel kąpie się w wodach Many — grzeczniejszej już, choć jeszcze hałaśliwej i zdradliwej. Otrząsnąwszy się z dopiero co przeżytych emocji, pomagam przenosić bagaże, worki z mąką, z ryżem, skrzynie, majdan kuchenny, broń. Wreszcie wszystko jest na drugim krańcu wyspy i Saramakowie gotują się do przeprawy przez wodospad Fracas; pilnie wystrzegają się nurtu, który już jakąś łódź wyprowadził na zgubę i zostawił tam na postrach dla innych. Wszystko idzie dobrze. Pierwsza z naszych dwóch łodzi mija nadziany na skałę szkielet swojego pobratymca; rośli Saramakowie holują ją z wysiłkiem, wyrzekają na całe gardło — łódź przebija się przez groźną kipiel. Angielski Murzyn, który chciał do nich dopłynąć, został porwany przez prąd i był o włos od śmierci. Pierwsza łódź została przeprawiona pomyślnie, druga też poszła w jej ślady. Gratulujemy sobie, załadowujemy się na pokład, jeszcze przez kwadrans borykamy się ze skałami i piaskami odpychając się takari. Następnie płyniemy kawałek na motorach i odkrywamy kilka opuszczonych karbetów (ich właściciel zmarł nagle) oraz jednego Saramakę... bosmana łodzi, która zatonęła przed dwoma tygodniami. Czeka tu na swoich towarzyszy; wyruszyli oni szukać pomocy u poszukiwaczy złota, o kilka dni marszu stąd Pod jednym z karbetów leżą skrzynie uratowane z katastrofy Zawojowany przez dżunglę gąszcz manioku, trzciny cukrowej i bananowców napiera na domostwa o stoczonych belkach. Rozkładamy się tu, rozwieszamy hamaki, trawimy obiad podczas pokrzepiającej sjesty Kiedy po niej wstajemy, zjawia się jeden z saramackich wioślarzy; był na polowaniu i oznajmia, że zabił pięć pekari. Ludzie idą w las, by ściągnąć je do obozu. Po sparzeniu i oskrobaniu skór ze szczeciny następuje ćwiartowanie zwierząt, smażenie, wędzenie, solenie. Do późnej nocy ciągnie się ta robota przy świetle naftowych lamp. W całym obozie czuć smakowitą woń pieczonego mięsa; z apetytem pałaszujemy najlepsze kąski pekari Po sjeście poszliśmy zobaczyć cmentarz. Jest ukryty na polanie nadrzeczne] puszczy; trochę powywracanych bezimiennych krzyży, wokół których oplotły się liany. Nie czuje się tutaj śmierci — przeciwnie, człowiek myśli, że dobrze byłoby spocząć tu snem wiecznym. W pobliżu cmentarza wznosi się kilka zrujnowanych karbetów, którymi zawładnął już las; przedmioty domowego użytku spróchniałe, piece chlebowe popękane — jeszcze jedna opuszczona wieś gujańska; w każdym jednak razie jest to przyjemny postój po ciężkiej drodze na tereny złotodajne. Niedziela, 9 października Odpoczynek w obozie. Bez zapału łowimy ryby, polujemy, wracamy do hamaków, żeby wypocząć i pomarzyć o napojach z lodu. Poniedziałek, 10 października Wyjazd o świcie; na rzece mgły; chłodno, połcie świńskiego mięsa leżą w łodziach na kupie. Żegnamy się z Saramaką, który znów pozostaje sam. Po godzinie jazdy wodospad Continent; jego okazałe i trudne do przebycia skalne zapory przynoszą nam w efekcie konieczność wymienienia dwóch złamanych bolców. Wyprostowany na dziobie bosman z takari w ręku wypatruje wąskie przesmyki, przez które prześlizgujemy się z trudem. Mimo całej jego czujności wycinamy kozła o skałę, motor ponosi, motorniczy Saramaka popada w panikę i tylko włos dzieli nas od katastrofy. Zatrzymujemy się znów przed wodospadem sprawiającym wrażenie, że niepodobna go przebyć. Saramakowie włażą w wodę i szukają przejścia. Skały, które sięgają powierzchni wody, pokryte są szerokimi pofałdowanymi liśćmi i Kolącymi czarniawymi porostami. Wydaje się, że z dnia na dzień wody coraz bardziej opadają. Krajobraz staje się przejmująco dziki, co podkreślają wyrwy głębokiego cienia, przed którymi bladawe liany kołyszą się bezustannie jak ruchoma draperia z wpiętym w nią gdzieniegdzie bukietem dzikich, czerwonych lub żółtych kwiatów. W szumie wód spływających po wyślizganych skałach jeszcze bardziej intensywna jest wielka cisza puszczy. Jaka majestatyczność! rzeka rwie skokami, niekiedy długo toczy się łoskot zwiastujący, że gdzieś zwaliło się uschłe drzewo, to znów nieśmiałym śpiewem odzywa się ptak, a górą płyną obłoki i odblask ich wędruje wśród cieni padających od muru wysokiej roślinności. Dokoła spokój, dogłębny spokój! I przyjemny zapach próchnicy, wody, mchów, kory. Powietrze jest nasycone odurzającymi woniami puszczy — dołącza się do nich zapach wędzonego mięsa. Wreszcie Saramakowie znaleźli przejście. Bez trudu przeprawiają łodzie przez wodospad, ale my idziemy pieszo ścieżką, która się zaczyna na małej sielskiej plaży, po czym biegnie wzdłuż brzegu i kończy się za wodospadem. Widać tu groby, jeden, drugi... groby ludzi, którzy tu potonęli; na skale całkowicie zardzewiała fuzja, garnki, rozbite skrzynie; ślady katastrofy, jakiej myśmy na szczęście uniknęli. Za tym wodospadem następny; nazywa się Topi Topi. Właściwie są to dwa wodospady, oddzielone od siebie zaledwie setką metrów spokojnej wody. Częściowo wyładowujemy bagaże i idziemy ścieżką prowadzącą przez kawałek puszczy, wzdłuż strumyka, który płynie równolegle do rzeki. Jeszcze dwa groby — bezimienne, bez krzyży; dwa małe wzgórki porosłe krzakami, obłożone kamieniami, ponadto jest tu jeszcze figurka Świętej Rodziny... to wszystko! Groby dwóch Saramaków: utopili się podczas przeprawy przez wodospad Topi Topi. Łodzie — holowane na lince, pchane takan, podpierane przez muskularnych Murzynów — z trudem biorą podwójną przeszkodę, by zaraz stanąć łeb w łeb z wodospadem Patowa, co znaczy: nieulękły mężczyzna. Znów wyładunek bagaży i przeprawianie łodzi na lince. Druga po południu, gorąco! Załadowujemy bagaże, płyniemy; na pierwszym zakręcie rzeki, całej w rozbłyskach zachodzącego już słońca, wodospad Gros Saut zagradza Manę od brzegu do brzegu swoimi spadkam o różnicy poziomów od ośmiu do dwudziestu metrów. Bokiem płyną pomniejsze odnogi, po lewej jest wspaniała plaża, grób, ścieżka prowadząca do najspokojniejszej odnogi Gros Saut. Tam właśnie rozbijamy obozowisko i przenosimy bagaże. Łodzie już puste. Jutro o świcie czeka nas przeprawa przez Gros Saut: jego miarowy i potężny szum będzie tymczasem kołysał nas do snu. Nim przybyliśmy tutaj, Kreole zapewniali mnie, że puszcza widziana z wysokości Gros Saut jest „mała, mała, mała!” prawie więc jak z wysokości Niagary! Tym samym po raz któryś z rzędu przekonałem się, że z nieufnością trzeba się odnosić do opisów krajobrazu, gdy ich autorami są entuzjastyczni i naiwni tubylcy. Inaczej może człowieka spotkać czasem gorzki zawód. Podobnie rzecz ma się zresztą i z górami — „wielkimi, takimi wielkimi, że nie można dojść do ich szczytu!”... Tymczasem są to wzniesienia, z których najwyższe nie ma chyba więcej niż osiemset metrów. Dla treningu pomagam wioślarzom taszczyć po dwustumetrowej kiepskiej ścieżce pięćdziesięciokilogramowe worki mąki. Rozgrzewa mnie to: ranek jest chłodny, słońce anemiczne. Przeprawa przez wodospad ma w sobie coś homeryckiego. Co za walka z pionowo lecącą wodą! Muskuły Murzynów poddane są ciężkiej próbie; muszą oni przywołać na pomoc całe swoje doświadczenie zdobyte w rzecznych przeprawach, żeby od skały do skały topić i windować łódź, prawie pionowo, w wodzie po pierś, pchać z całych sił kadłub zapierając się stopami o kamienie dna, nie dawać się przy tym prądowi, który gdyby ich porwał, nie miałby już ochoty wypuścić, chyba że nieżywych. Jednak nic złego się nie przytrafiło. Zarówno pierwsza, jak i druga łódź zostają przeprawione pomyślnie i odnogą dobijają do obozowiska, tuż przy brzegu odkrywamy dziób olbrzymiej rozbitej łodzi: uległa katastrofie na pewno podczas przeprawy przez wodospad X i prąd ją zawlókł tutaj. Jeden z Kreolów złowił olbrzymią rybę, jemy ja z tapioką, bo chleb już dawno nam się skończył. Kucharka Izabela leży chora w hamaku, dygoce z gorączki i łyka chininę po chininie. Syn Thiébaulta również wyciągnął się w karbecie i nie jest w stanie ruszyć palcem — na obiad siły mu jednak wracają jakby w mgnieniu oka. Wyruszamy jutro. Dzień mija na reperowaniu łodzi i załadowywaniu bagaży. ‘Właśnie wtedy dochodzi do incydentu, którego skutki mogłyby być bardzo przykre. Fotografowałem Kreolów i jeden z nich zagroził, że rzuci na mnie piay, to znaczy urok. Rozzłoszczony poszedł po modlitewnik, potem zaczął recytować formułki i w obecności wszystkich swoich towarzyszy przepowiedział, że aparat wpadnie mi do wody i że tym samym nie będę miał jego fotografii. Ma on reputację znakomitego zaklinacza. Nie przykładam zbyt wielkiej wagi do przesądów, ale w Brazylii miałem okazję zdać sobie sprawę ze skuteczności niektórych piay. Tylko że nie duchów się boję, ale człowieka. Bo rzuciwszy taką groźbę przy świadkach, może z powodzeniem, dla zachowania swej reputacji, sprowokować jakiś wypadek i przypisać duchom rozbicie lub zatopienie aparatu. Muszę go więc strzec bardziej niż kiedykolwiek... O wypadek tak łatwo! A dla mnie byłaby to niepowetowana strata: bez aparatu zarówno moje reportaże, jak i poszukiwania straciłyby pięćdziesiąt procent wartości. Muszę się więc pilnować i niechaj brazylijski bóg puszczy, Tupinamba, broni mnie przed złowieszczymi kreolskimi mocami. Jestem bowiem, jak mi powiedziano w Brazylii, pod opieką tego indiańskiego boga, czcigodnego i wszechmocnego władcy puszcz Ameryki Południowej, który jest zresztą bogiem tubylczym, w odróżnieniu od kreolskiego, który się wywodzi z Afryki. Poza tym pada; wyśmienicie spędzamy noc; wyciągnięte rano wędki dostarczają nam dziesięciokilogramową aimarę. Środa, 12 października Wyjazd o świcie. Zimno. Spostrzegamy wspaniałego tapira. Bez pośpiechu przepływa rzekę, wyłazi na gliniasty pagórek wysepki i kłusuje ciężko, jak przystało na grubego zwierza liczącego sobie od trzystu do czterystu kilo żywej wagi. Zaraz potem przeprawiamy się przez próg, który choć nie oznaczony na mapie i bardzo pośledni, jest niebywale złośliwy. Wiry są tu gwałtowne, motor niesie łódź, z trudem; na dziobie dwóch ludzi z takari całym swoim ciężarem napiera na te giętkie tyki, żeby uniknąć zderzenia z podwodnymi skałami, które jak nic mogłyby nam rozharatać łódź. Wydostajemy się wreszcie z opałów i zatrzymujemy na chwilę, żeby zaczekać na drugą łódź, która również wychodzi z nich zwycięsko. Rzeka w mgłach. Usadowiłem się na rufie, na wąskiej desce, dygocę i robię notatki. Boby drzemie. Przeprawiamy się przez wodospad Saint-Juste, następnie przez wodospad Lopa i jeszcze dwa wodospady, o których nic nie chce wiedzieć mapa biura geograficznego, chociaż obydwa są dosyć znaczne. Prawdę mówiąc, najnowsze mapy wspominają tylko o trzydziestu dwóch z dziewięćdziesięciu wodospadów, w jakie obfituje Mana od wodospadu Sabatu do wodospadu Fini, Bez trudu przebywamy jeszcze dwa wodospady, po czym zatrzymuje nas wodospad Dame Jeanne. Następuje częściowe wyładowanie bagaży; łodzie ruszają wąską i burzliwą, lecz zdatną do przeprawy odnogą rzeki. Wyładunek, załadunek, wyładunek! Razem z załogą piróg taskam skrzynie i worki. To moja zaprawa przed samotnym rajdem. Napotykamy mały próg, który bierzemy boczną bystrzyną, a po nim o wiele ważniejszy wodospad Nai: jego trzy spadki zagradzają rzekę na całej szerokości. Żeby wyminąć Nai, łodzie skręcają w lewo, w odnogę rzeki, gdzie przez zagradzający ją próg można się jednak przeprawić. I znowu ta sama historia: wodospad Nai nie jest oznaczony na mapie! Jedynym badaczem, który nakreślił dokładną i pełną mapę Many z jej dziewięćdziesięcioma dziewięcioma wodospadami, był Coudreau; map tych jednak, niestety, nie sposób znaleźć: zniknęły nawet z jego dzieł w bibliotece w Cayenne — wyrwała je z nich ręka jakichś maniaków. Do tej pory, żeby prawdę powiedzieć, nie było na Manie żadnej misji geograficznej; jestem tym samym jedynym dziennikarzem, który zapuścił się tu tak daleko, bo nawet Albert Londres nie przekroczył Dépôt Lézard. Biegnąca leśnym poszyciem ścieżka pozwala przebyć wodospad bez trudu i suchą nogą; cała jest w pręgach od promieni słonecznych przebijających się przez gęstwinę liści; wirują w tych słonecznych pasmach miliardy nieskończenie małych żyjątek i całymi chmarami zlatują morfidy, motyle o połyskliwie błękitnych skrzydłach. Są wspaniałe i choć bardzo pospolite w Gujanie, to na rynku amerykańskim, który spotrzebowuje olbrzymią ich ilość dla hollywoodzkich zakładów makijażu, płaci się za nie po trzydzieści centów od sztuki. Wielu zwolnionych katorżników wzbogaciło się dzięki łowom na morfidy. Po, wodospadzie Nai wodospad Aimara; znów przedostajemy się odnogą rzeki. Słońce praży nas w łodzi bez litości, a że nie mamy nic do zasłonięcia się przed nim, dosłownie się smażymy i skóra staje się z różowej ogniście czerwona, a z czerwonej czarna. Jesteśmy ogorzali jak Indianie, termometr waha się między 55° i 60°. Intensywny odblask słoneczny. Około drugiej po południu łódź jadąca przodem psuje nam szyki wskutek niedomagań motoru. By go naprawić, przybijamy do brzegu ocienionego wielkimi drzewami. Trzeba wynieść motor na ląd, rozmontować go na plandece, zbadać. Akurat w trakcie tych czynności huk motorów anonsuje nam rychłe i nieoczekiwane przybycie innych łodzi motorowych. Zza zakrętu rzeki ukazują się dwie, olbrzymie, przewożące co najmniej sześćdziesiąt beczek, to znaczy dwa razy tyle co my. Zwalniają na nasz widok i przybijają do brzegu stając burta w burtę z naszymi łodziami. Saramakowie, Kreole, jedna kobieta... uściski rąk, wymiana wiadomości, wręczanie listów, bo nie istnieją tu placówki pocztowe: listy powierza się ludziom, którzy płyną w górę lub w dół rzeki stając się dobrowolnie przygodnymi listonoszami. Stąd też, zanim list dojdzie do adresata, mija niekiedy od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu dni; nie ma to Jednak znaczenia, bo najważniejsze, żeby list doszedł, a na ogół dochodzi. Trwa naprawianie motoru; mimo cienia jest gorąco. Wreszcie wszystko gotowe i ruszamy w eskorcie obydwu łodzi, które dołączyły do nas, bo należą również do Thiebaulta i mają nam pomóc przy przeprawie przez wodospad. Tworzymy razem prawdziwą flotyllę, co nie należy do zjawisk powszednich na Manie; jest to widok na pewno nie pozbawiony malowniczości, tym bardziej że na dziobie każdej łodzi stoi bosman uzbrojony w takari. Przed nami odsłania się wodospad X. W zachodzącym słońcu jest bardzo ładny w tym swoim skoku ognistej i rozmaicie barwiącej się piany. Po zakotwiczeniu łodzi u ujścia rzecznej odnogi przenosimy się na piaszczystą plażę, gdzie bierze początek ścieżka długości od ośmiuset do tysiąca metrów, która kończy się po drugiej stronie wodospadu. Thiébault strzela z fuzji, naładowanej grubym śrutem, do dostrzeżonego w odnodze kajmana. Kajman wściekle tłucze wodę ogonem i znika. — Mam go, zabiłem! — krzyczy triumfalnie Thi?bault. Tylko jak go dostać? Żaden Kreol nie przejawia na to ochoty, Europejczycy milczą... — A pan, Maufrais? — zwraca się do mnie Thi?bault — śmiało... niech pan idzie, niech się pan nie boi, on już martwy, dostał tak, że lepiej nie trzeba. Ba! dlaczego by nie? Jestem już w adamowym stroju, włażę w mętną wodę, macam stopami dno, a kiedy grunt się kończy, nurkuję i usiłuję coś dostrzec obmacując każdą skalną szczelinę, co robię zresztą z pewnym lękiem... nic! Wypływam na powierzchnię, łapię oddech i naraz widzę go! Wszyscy krzyczą. Jest o dwa metry ode mnie, paszczę ma szeroko otwartą, napastliwą. Nie czuję się zbyt pewnie. Kajman nurkuje, znika, wypływa na powierzchnię, ucieka, jest ciężko ranny, bo płynie bokiem. Kieruje się ku łodziom, po czym raptownie zawraca, wali prosto na mnie. Bez namysłu ruszam mu naprzeciw z podniesionym sztyletem. Niebywałe- skręca i pomyka w stronę łodzi. Jeden z Kreolów, w którego zasięgu znalazł się nagle, zadaje mu z rozmachem kilka ciosów szablą. Dopadam go w tym samym momencie i biję kilkakrotnie moim sztyletem o mocnym amerykańskim ostrzu. Nie żyje, chwytam go za ogon, pokazuję, kładę na skale, biegnę po aparat fotograficzny, wracam... kajmana nie ma, uciekł. Ludzie łapią go, tną gdzie popadnie, masakrują» zabieram dla siebie ogon i piekę na ognisku. Delektuję się tym łykowatym mięsem, czarni patrzą na mnie ze zgrozą, a Europejczycy nie mają ochoty skorzystać z mego zaproszenia. Nie mają racji. Pieczystym z kajmaniego ogona rozsmakowałem się w czasie poprzedniej wyprawy do Mato Grosso, gdzie też najadłem się go niemało. Po tym incydencie, o którym myślę teraz z coraz bardziej narastającym lękiem — zwłaszcza kiedy sobie obejrzałem wspaniale uzbrojoną paszczę gada — zapada noc; rozwieszamy hamaki. Swój przywiązałem do dwóch solidnych pali. Rozłożyłem się w nim i naraz ujrzałem wszystkie gwiazdy w całej ich okazałości... dotkliwy ból w czaszce, czerwone i zielone płaty przed oczyma; zaplątany w hamak leżę na ziemi; trzymetrowy pal o wadze, skromnie licząc, od piętnastu do dwudziestu kilogramów, wyrżnął mnie w łeb. Guz, oszołomienie. Poza tym noc wspaniała. Czwartek, 13 października Pobudka. Załadunek łodzi. Bez trudu przebywamy próg rzecznym zakosem. Przy pomocy załogi dwóch łodzi, które się do nas przyłączyły, wszystko to odbywa się szybko. Roślinność jest bardziej bujna, podszycie lasu przerzedza się, drzewa sięgają wysoko w niebo zasnute białymi obłokami. Spadek wód odsłonił po obu stronach rzeki czerwonawe skały. Mają po trzy, cztery metry wysokości i prawie wszystkie są strome. Łatwo się przebijamy przez cztery pomniejsze progi, po czym Mana ścieśnia niespodzianie swoje brzegi do mniej więcej sześćdziesięciu metrów w najszerszym miejscu, podczas gdy na przestrzeni między morzem a wodospadem Gros Saut szerokość je] wynosiła przeciętnie od dwustu do trzystu metrów. Około czwartej trzydzieści drogę zagradza nam wodospad Grand Bafa. Następuje wyładowanie wszystkiego z obydwu łodzi i przeprawienie ich na lince holowniczej. Ponowny załadunek; tymczasem szybko już zaczyna zapadać zmierzch; ruszamy więc, żeby znaleźć dogodne miejsce na obozowisko. Niemniej szukamy bez skutku; na stromych brzegach, mierzących sobie od pięciu do sześciu metrów, nie widać wśród chaszczy żadnej polany. W rzece zatrzęsienie skał, koryto jest jeszcze węższe: dwadzieścia pięć do trzydziestu metrów. Z trudem przebywamy jeden, drugi, trzeci wodospad. Nasza druga łódź jest przez moment w opałach. Już prawie noc; motor parska, jakby i on był zdenerwowany tą wędrówką w poszukiwaniu obozowiska. Zimno; jesteśmy głodni i znużeni. Całe pęki olbrzymich lian wloką się w nurcie i służą za przytułek śmigłym zimorodkom, które rzucają nam wyzwanie swoim błyskotliwym lotem, ogniami swoich rdzawych brzuchów i stalowym kolorem skrzydeł Rozwichrzone czuby wieńczą im łebki uzbrojone w długie, proste, czarne dzioby; zimorodki coraz pikują podczas lotu w brudne wody rzeki za pożywieniem, to znów, zmęczone bezskutecznym ściganiem się z nami, siadają zgrabnie na zwisających lianach i zaaferowane szukają wieczornego posiłku Naraz wodospad, który wydaje się nie do przebycia, zagradza całą rzekę. Wąska, mulista zatoczka przy wodospadzie udziela nam gościny. Zęby jednak rozwiesić hamaki, musimy toczyć walkę ze zbutwiałymi korzeniami peletuvierow, zapadać po kolana w grząską ziemię. Nie sposób rozpalić ognia, wszystko mokre. Tapioka, wołowina z puszki — smętny posiłek w milczeniu i przy świetle latarń, które zwabiają tysiące uprzykrzonych owadów. Wszyscy w kwaśnych humorach. Gorzej, lepiej, każdy się jednak jakoś urządza na noc. Piątek, 14 października Na śniadanie — wodospad Camanwoie. Chory Thiébault wstaje opieszale. Powszednie już wyładowywanie i załadowywanie bagaży. Płyniemy, sprawnie przebywamy wodospad Ferou Doro. Słońce grzeje na całego. Rzeka bardziej rozwiera swoje brzegi (jej szerokość wynosi teraz od osiemdziesięciu do stu metrów). Dużo podwodnych skał i zwalonych drzew. Słychać chrypliwą i zdławioną skargę małpy koaita. Trochę śpiewu ptaków. Zakładając nowy film odkrywam, że poprzedni się nie wkręcał. Nic ze wszystkich zdjęć począwszy od wodospadu X. Cały dzień mam przez to zepsuty. Ponadto filmy popuchły mi od upału i wilgoci. Źle się rozwijają, chociaż sam aparat sprawuje się bardzo dobrze. Ciekaw jestem, co będą warte zdjęcia z wyprawy. Wygląd plaż zapowiada warstwy łupków, chociaż nadal występują granity i pod tym względem niewiele się zmienia do wodospadu Ananas; tam jednak okoliczności nie bardzo pozwalają zastanawiać się nad budową geologiczną brzegów; na chwilę zapominam nawet o żałosnej przygodzie z błoną filmową i zdjęciach, na które tak liczyłem, a których nie będę miał. Po prostu nie czas na rozmyślania. Wodospad Ananas znany jest jako bardzo trudny: woda pieni się na zakręcie rzeki, gdzie różnica poziomów wynosi od siedmiu do ośmiu metrów. Spadek wód poodsłaniał liczne skały, całkowicie zagradzające przesmyki rzeczne, które są spławne w okresie pory deszczowej. Wszystko więc wyładowujemy z łodzi, rozbijamy na noc obozowisko, przygotowujemy posiłek i korzystając ze słońca robimy pranie. Ponieważ nie możemy przeprawić łodzi rzeką, przeciągamy je po oślizłych porostach, które pozostawiła po sobie opadająca woda. Wspólnym wysiłkiem udaje się to nam bez zbytniego trudu, tak że jeszcze przed zapadnięciem nocy możemy przenieść ładunek na łodzie. Uciążliwość tej podróży daje o sobie znać zmęczeniem. Sobota, 15 października Wyruszamy o świcie i przebywamy na holu wodospad Capiaye, po czym zatrzymuje nas bardzo niebezpieczny wodospad Grand Gaimarou; wiążą się z nim nieprzyjemne wspomnienia dla jednego z naszych saramackich wioślarzy — tonął tu dwukrotnie. Grand Caimarou tworzy długą na dwieście metrów zaporę, która sięga od brzegu do brzegu. Jest to cała konstelacja skał, kamienistych ławic, maleńkich wysepek i zwalonych drzew, a warstwa piasków i żwirów jej dna ma od pięćdziesięciu centymetrów do dwóch metrów. Wyładowujemy bagaże skacząc z nimi z głazu na głaz, brnąc przez rzeczne przesmyki po zwalonych pniach, kurczowo wpierając się stopami w śliskie mchy, uginając się pod brzemieniem. Ciężki upał przytłacza: ślizgamy się, pocimy, klniemy. Uciążliwe wyładowywanie bagaży zakończone; ludzie przeciągają łodzie na lince holowniczej, wodospad zostaje przebyty bez żadnych przykrych niespodzianek, ale z trudem. Na klęczkach, oparłszy się czołem o wiosło trzymane przed sobą oburącz, kreolski wioślarz na dziobie łodzi dziękuje Bogu, że go zachował przy życiu. Mocno podkreślone ostrym cieniem lśnią w słońcu jego muskuły. Co za wspaniały widok! Tylko fotografowanie tej sceny znów by spowodowało zadrażnienia; muszę być teraz bardzo ostrożny i przebiegły jak Siuks, żeby fotografować przeprawy przez wodospady. Wioślarze zmówili się przeciw mnie i nie szczędzą mi gróźb Zaklinacz przeżuwa porażkę swojej piay. Krótko mówiąc, stosunki są napięte Wioślarze uważają, że fotografując ich, zabieram im cząstkę duszy. By się wyzbyli tych obaw, należałoby im zapłacić... dużo. Wolę ich przechytrzać; całe jednak nieszczęście, że w ten sposób przepadają mi wspaniałe ujęcia z bliska; muszę się zadowalać zdjęciami całości i grup. O tyle tylko to lepsze, że naturalniejsze. I Odjazd... I oto Petit Coumarou: szybko odbywa się przeprawienie łodzi na lince holowniczej. Motory sprawują się dobrze. Gładko przebywamy; tuzin łatwych progów. W południe dostrzegamy chaty położonego nad dopływem zatoki Sophie osiedla Degrad Sophie — zwanego dawniej, od nazwiska założyciela, Degrad Samson. Dwa dziesiątki chat, w tym osiemnaście opuszczonych, kilku angielskich Murzynów, głównie ze Świętej Łucji, misja Departamentu Leśnictwa, która się tu zatrzymała w drodze do Sahul (bardziej na południe od Mana), dwa źle zaopatrzone sklepy, gdzie dwie puszki konserwowej wołowiny kosztują gram złota, a litr alkoholu dwa gramy: jesteśmy w kraju poszukiwaczy złota. Tu nowy świat, bez praw, bez pieniędzy, bez spisów ludności, o jak najbardziej uproszczonej strukturze społecznej: ksiądz dwa razy w roku, żandarm raz na dwa lata, nie ma mera, nie ma władzy, nie ma szpitala. Sanitariusz zjawia się tylko przypadkiem, raz na dwadzieścia miesięcy. Człowiek czuje się tutaj osamotniony, odgrodzony od świata — i rzeczywiście - kiedy na kogoś spadnie choroba, może się z góry uważać za umarłego. Wszystko sprzedaje się na gramy złota. Niebywałe ceny, jakich się tu żąda za każdą rzecz, wynikają z trudności transportowych, niemniej jednak wioślarze dostają za swoją niebezpieczną i wyczerpującą pracę tylko pięćset franków dziennie. Trochę komarów — dławiący upał — chłodnawa noc — późny i niespokojny sen. Niedziela, 16 października Odpoczynek w Sophie. Poniedziałek, 17 października Sam. Właśnie odpłynęły łodzie misji Thiébaulta; przez krótką chwilę słychać było jeszcze na rzece warkot motorów. Boby patrzy na mnie zaintrygowany. Jakby chciał powiedzieć: „Dlaczego i my nie odjechaliśmy?” Sam... mimo woli ściska mi się serce, gdy wracam do karbetu. Kilku starych Murzynów. Ich obecność zwiększa niebawem uczucie osamotnienia. Sophie jest trampoliną, z której skoczę w wielką przygodę. Jestem u podnóża mego przedsięwzięcia, bez pomocy znikąd, bez przyjaciół, tyle tylko, że Boby ze mną. Moje pieniądze... sto franków w kieszeni. Moje zapasy żywności... dwie puszki konserwowej wołowiny i dwie puszki mleka. Dzień upływa powoli. Dolega mi oczekiwanie, piszę notatki, ale upał wypala i natchnienie. Jakaś starucha przychodzi z bananami- tuzin za gram złota. Daję jej puszkę konserwowej wołowiny w zamian za sześć bananów i przepędzam starą, gdy usiłuje wyłudzić ode mnie tytoń i lekarstwa. Kto w kraju złota nie ma pieniędzy, niech się nie spodziewa pomocy od kogokolwiek. Płać albo zdychaj z głodu... Jest duszno; pada; łażę z moją chandrą po oślizłym błocie, przyglądam się, jak powoli płynie rzeka. Nad wsią Saramaków unosi się dym. Chodzę po okolicy: kilka kiepskich ścieżek, nędzne karczowiska, połamane ogrodzenia, niebywałe „niech się dzieje, co chce”. Wieś opustoszała, nic się tu nie robi, wysiłek jest czczym słowem. Każdy sobie... Mieszkańcy się skarżą, że nikt dla nich palcem nie ruszy, lecz nic nie robią dla samych siebie. Nie dbają o ścieżki do wsi, nie zbudują żadnego mostku przez zatoczkę, wolą brodzić w mule lub przełazić po oślizłych pniach drzew, które się same zwaliły. Karbety się rozpadają, wieś zarasta chwastami, na rzece do Didier aż gęsto od zwalonych drzew, które należałoby popiłować, żeby łatwiej dało się wśród nich płynąć, ale nikt o tym nie myśli — ze strachu przed wysiłkiem dla dobra wszystkich, ze strachu, po prostu, przed wysiłkiem. Ani za grosz inicjatywy. Brak tu nawet malowniczości. Martwy kraj, bez duszy, bez woli, beznadziejny przez tę zabawną w pierwszej chwili apatię kreolską. Prawda, że w miastach nadmorskich nie lepiej się dzieje. Saint-Laurent zamiera, Cayenne wegetuje, Mana kona... Z karbetu naprzeciwko przychodzi do mnie starzec z płaczem, żebym mu dał coś do zjedzenia i trochę lekarstw. Jego sąsiadka mówi mi życzliwie: — Płacze nad swoją nędzą, a ma u siebie zakopaną puszkę, w której trzyma kilo złota, wie pan?! Wtorek, 18 października Wczesne rano. Zjawia się jeden z Saramaków: — Kapitan! you iść, piroga iść do Sophie! Pewien angielski Kreol płynie do Didier (obecnie wieś Sophie). - Bierze mnie z sobą. Bagaże mam spakowane... w drogę! Z takari w ręku płyniemy nurtem Sophie, schowanej jak w tunelu, co dziesięć metrów zarzuconej zwalonymi drzewami, gałęziami, piaszczystymi łachami, głazami. Tkwię wśród bagaży z czerpakiem w ręku. Anglik kieruje łodzią. Saramaka wprawia ją w ruch za pomocą olbrzymiego wiosła, które spełnia rolę steru. Z brzegu rzuca się do wody kajman; ciężko wzbija się w powietrze kurka stepowa. Powietrze jest rześkie; słońce się wynurzyło zza drzew, ale tonie we mgłach. Po dwóch godzinach podróży zatrzymujemy się przy wodospadzie Nilok; ma on sto metrów długości, jest wąski,, porywisty i najeżony czarnymi skałami. Wyładowujemy bagaże; łódź przepływa z łatwością. Jeszcze dwie godziny. Słońce stoi teraz wysoko i mocno piecze. Pierwsza wieś górnicza. Siedząc okrakiem na pniu zanurzonym do połowy w rzece, stara kobieta pierze bieliznę — siedzi w cieniu swojego szerokiego chińskiego kapelusza o stożku plecionym ze słomki. Polana, u podnóża pagórka kilka karbetów; płyniemy dalej, jeszcze jedna polana, wyrębowiska, pół setki chat rozrzuconych na wąskim obszarze ponad rzeką: wieś Sophie. Chcąc dotrzeć do wsi, trzeba się wskrabywać po stromym i oślizłym zboczu; szczeka pies, na wyboistych uliczkach niewiele ludzi — tyle tylko, że nagie dzieciaki o olbrzymich brzuchach wytrzeszczają oczy na Europejczyka Sadowię się w nie zamieszkanym karbecie i odpoczywam; we znaki daje mi się krótki atak febry, który rozkłada mnie na całą resztę dnia. We wsi nieznużenie dudni metalowy tłuk, wdziera mi się swoim łoskotem pod czaszkę i przez znaczną część nocy migrena nie daje mi zmrużyć oka. Środa, 19 października Budzę się bez gorączki. Sophie ukazuje się w blasku łagodnego słońca bardzo czysta i nie tak znów nędzna. U kilku angielskich Kreolów spotykam się z gościnną bezpośredniością i dużym zainteresowaniem dla moich zamierzeń. — My jesteśmy cywilizowani — mówi mi pewien stary Murzyn ze Świętej Łucji — ale w Tumuc-Humac dzicy Indianie... Częstują mnie tafią, po czym pytają o przyszłą wojnę. Ostatnie] nie odczuli, tej nowej boją się. Boją się, że nie będą mieli co jeść... a tutaj brak żywności, czyli brak konserw pochodzących z nadmorskich miast, to głód, bo karczowisk jest bardzo mało, zbiory są nikłe, a myślistwo i rybołówstwo znaczą niewiele. Kilo mięsa kosztuje gram złota — u wszystkich kupców i we wszystkich karbetach spotyka się więc małe wagi do ważenia kruszcu. Warto widzieć, z jaką zręcznością ludzie drobią w palcach małe kawałki złota (jeszcze ze śladami rtęci) — złota zanieczyszczonego, bez blasku, ledwo żółtego. 1? grama, 2 i ? grama, reszty się nie wydaje. Zawsze klient dopłaca, za portmonetkę służy mu troskliwie zakorkowany flakonik, aluminiowe pudełeczko, papierowy rożek. Co za dokładność w ważeniu! Paluchy górnika wybierają istne drobiny minerału, żeby uzupełnić jeden gram, a kupiec postukuje w szalę wagi, by jak najdokładniej wytrząsnąć złoty pył na ćwiartkę papieru, którą składa we czworo i chowa do kasy. Na ogół złoto sprzedaje się po trzysta pięćdziesiąt pięć franków za gram, podczas gdy zaledwie kilka miesięcy temu sprzedawało się po dwieście osiemdziesiąt. Jednak przerobione na biżuterię, kosztuje osiemset franków i Gujańczycy żałują tych dobrych czasów, kiedy cena grama złota wynosiła dziesięć franków (a było to wcale nie tak dawno) i ich żony paradowały w niebywale ciężkiej, barbarzyńskiej, choć wspaniale cyzelowanej i koronkowej biżuterii! Była to specjalność gujańskich złotników, w której, niestety, przestaje się tu powoli gustować na rzecz modeli kopiowanych ze wzorów francuskich. Jeszcze się jednak widuje te grube pierścienie o oczku z dużego samorodka, te wisiorki z kawałków złota, takich jak formowała je według własnej fantazji sama pani Natura. Górnik rzadko się tutaj decyduje sprzedać swoją działkę, gdyż jest to oznaką niemalże bankructwa, jakby już bankructwem nie była mimo wszystko ta ciężka praca, źle wynagradzana przez niewdzięczną ziemię, która niegdyś była bogata, a dziś — wyjałowiona, nazbyt wyzyskana przez pokolenia zachłannych poszukiwaczy — jakby z żalem oddaje ostatnie drobiny cennego metalu. Niemniej jednak przyciąga jeszcze wielu szaleńców; dają się jej skusić, obmacują motykami i łopatami setki i setki jej metrów sześciennych... a przecież ta sama praca, gdyby ją spożytkowano dla celów uprawy, na pewno wzbogaciłaby człowieka wyzwolonego od chimery pogoni za złotem. To Metys Paolino spowodował ten ruch odkrywając w 1854 roku złoty samorodek. W 1885 roku terytorium Inini, a zwłaszcza pobrzeża górnej Many uległy najazdowi hord ludzi przybywających z Brazylii, z angielskich Antyli, z nadmorskiego wybrzeża Gujany, które nagle opustoszało... W 1856 roku pierwszy eksport: osiem kilo. W 1860. dziewięćdziesiąt kilo. W 1864 dwieście pięć kilo. W 1874 tysiąc czterysta trzydzieści dwa kilo. W szczytowym okresie, w 1894 roku: cztery tysiące osiemset trzydzieści pięć kilo — przy tym, że przeciętnie nie deklarowano dwóch tysięcy sześciuset kilo nie obrobionego złota. Od tego czasu eksport złota wciąż się zmniejsza i dziś nie ma żadnego znaczenia. Doszło do tego z wielu powodów. Przede wszystkim cena złota jest wyższa w pobliskim Surinam, więc górnikom, ani trochꔄ„nie zainteresowanym w składaniu deklaracji na francuskich posterunkach celnych, lepiej się opłaci przemycać je do Surinam; poza tym od 1855 roku wciąż te same działki przeszukiwane są coraz głębiej i najbogatsze z nich uległy już wyjałowieniu. Tam gdzie w 1856 roku górnik uzyskiwał trzydzieści do czterdziestu gramów dziennie, w 1949 roku uzyskuje dwa — trzy gramy, i to nie każdego dnia. Gujańscy poszukiwacze złota są najnormalniejszymi pracownikami w tym sensie, że na ogół żyją w stadłach, wraz z licznymi dziećmi i — co za paradoks — lubią żyć w rodzinie, w swojej wsi, wśród przyjaciół, hołdując swoim przyzwyczajeniom... i swojej rutynie. Jak u chłopów ziemia, tak u górników działka przechodzi z ojca na syna, tylko że tu, inaczej niż w rolnictwie, uprawianie działki prowadzi do jej wyjałowienia. Nic z przygody, nic z barwności, wszystko tu posępne i nijakie. Poszukiwacz złota zmieszczaniał, boi się przygody, Indian i piay; opuszczenie własnej wsi jest dla niego czymś niebywałym, na co się decyduje z oporami; zawsze wraca zresztą na stare miejsce. Będzie argumentował, że chcąc szukać złota i bogatszych terenów gdzie indziej, nie może wyruszyć bez zapasów żywności, a chcąc zaopatrzyć się w żywność, musi mieć pieniądze lub kredyt. Nie mając ani jednego, ani drugiego, bojąc się przygody w pełnym tego słowa sensie, bojąc się zdać na los szczęścia, bojąc się ryzyka, głodu, puszczy, tkwi w miejscu, wegetuje i umiera, bo nie może wypuścić się dalej. Jest to zupełne bankructwo, o czym też wszyscy wiedzą, ale mają nadzieję, że skoro raz zdarzył się cud, to zdarzy się jeszcze... Tylko czy kto złapał dwa zające na tym samym miejscu? Poszukiwacze diamentów i złota w Brazylii są ludźmi twardymi, których nie powstrzymują żadne skrupuły ani jakiekolwiek więzy; z zapasem żywności czy bez niej, byle tylko z bronią, byle tylko z motyką, łopatą i płuczką, ruszają pirogą w głąb tamtejszych obszarów, wciąż dalej, z bronią skorą do strzału wśród koczowniczych i niesfornych Indian — gna ich pragnienie zdobycia fortuny, zdobywają ją wprawdzie rzadko, ale usiłują zdobyć, jak przystało na prawdziwych awanturników. Tutaj nic podobnego, bo w Gujanie wszystko zamiera wskutek wprowadzanej namiastki życia zorganizowanego, co hamuje wszelką inicjatywę. Choć prawo jest mało skuteczne i niebywale odległe, zna się je tutaj i respektuje. Kupcy mają patenty, mężczyźni pozwolenie na broń. Umarła barwność, umarła przyszłość! Zanim Nowy Jork otrzymał swoje drapacze chmur, był Dzikim Zachodem; w Gujanie nigdy nie było Dzikiego Zachodu, nigdy też nie będzie drapaczy chmur, bo gdy się narzuca nowemu Krajowi porządek, zamiast pozwolić mu na normalną ewolucję, prowadzi się tym samym do ruiny i skazuje jego możliwości rozwoju na poronienie. Z nieporządków rodzi się porządek. Kanada, Stany Zjednoczone, Brazylia — kraje nowe, bogate i rozwinięte — wszystkie one miały, lub mają jeszcze, jakiś Dziki Zachód w niektórych swych okolicach. Ani nie wychodzi im to bokiem, ani nie widzą powodów, by się tego wstydzić. Koniec końców wszystko to mówię dlatego, żeby wyrazić zawód, jaki mi sprawili gujańscy poszukiwacze złota. Gdybym się zetknął z górnikami z Lilie, byłbym o wiele bardziej pod wrażeniem, że przeżywam piękną przygodę. Tutaj widziałem robotników drogowych. Do szybów wyruszyłem z dwoma braćmi górnikami; szyby są tuż pod Sophie, o pół godziny marszu przez puszczę. Oczywiście nie prowadzi do nich żaden szlak, zaledwie niewyraźny cień ścieżki przecinającej zatoczki i parowy. Z szablą w ręku, na bosaka, w łachmanach, z katuri na ramieniu i fajką w zębach jeden z braci idzie przodem. Drugi, podobny do tamtego... jak brat, idzie z tyłu. W oddali odzywają się czerwone małpy i kilka papug. — Jesteśmy na miejscu — powiada jeden z nich — to szyby. Na zboczu wzgórza szerokie jamy i gruzowiska kwarcu; obok każdego otworu, mającego piętnaście do trzydziestu metrów głębokości, „ogon hokko”: najprymitywniejszy karbet, w którym trzyma się posiłki sprzęt górniczy podczas niepogod pory deszczowej. To wszystko. Są również jamy opuszczone i pełne wody; w nich złota nie ma — czy raczej już go nie ma. Ale o dwadzieścia metrów od takiego szybu jest inny szyb i ludzie (którzy porzucili szyb poprzedni) grzebią tu od tygodni, spodziewając się, że tym razem coś znajdą. Ostatecznie mogli poszerzyć pierwszy szyb! Wszystkie otwory znajdują się obok siebie, jakby chciano się tu czuć bardziej w gronie rodzinnym... nikt się stąd nie rusza: za bardzo tu wygodnie... pół godziny drogi do domu! Słońce jeszcze nie wstało, mgły się czepiają czubów olbrzymich, ociekających wilgocią drzew. W przygniatającej ciszy odzywa się śpiew, któremu od czasu do czasu odpowiada leniwy głos ptaka. Obydwaj bracia — nadzy do pasa mimo porannego chłodu — postękują w swojej jamie w takt uderzeń motyki bijącej w tłustą i czerwoną ziemię: metal motyki zderza się z kwarcem, młot kamieniarski mozolnie miażdży kwarc, by określić jego zasobność, łopata zgrzyta i dźwięczy śpiewnie w wykopie, z rozmachem i miarowo wyrzuca ziemię ponad jamę, gdzie się ją gromadzi. Jama powiększa się i będzie tak się powiększać, póki łopata nie trafi na żyłę — za tydzień, za dwa, może za trzy, w czasie których górnicy nie zobaczą ani grama złota, bo ich praca przez ten czas to wyłącznie szukanie. W puszczy wciąż jeszcze snują się mgły. Nierealnie wyglądają sztywne arabeski lian, liście, drzewa. Na rozległych polanach sterczą sylwetki uschłych drzew; aż gęsto na nich od gniazd. Pot ścieka strużkami po nagich torsach obydwu braci; starszy zatrzymuje się na chwilę, nabija krótką, dobrze wypaloną fajkę. — No i widzi pan tę naszą robotę. Bierze kawałek kwarcu, usuwa z niego ziemię, rozbija go kamieniarskim młotem, pluje na pęknięcie i, poprawiając sczepione nagumowaną taftą okulary w stalowej oprawie, usiłuje odnaleźć złoty punkcik. Jeszcze dziesięć razy tak samo, jeszcze dwadzieścia — i wreszcie znajduje. Dostrzegam na matowej czystej powierzchni żółtą iskierkę. To wszystko — i to jest złoto. Ile jednak ton kwarcu trzeba dziś wieczorem rozbić tłukiem w karbecie, żeby uzbierać gram tego cennego kruszcu? Słońce rozproszyło mgły. Cały las rozbrzmiewa śpiewem. We wszystkich swoich jamach górnicy pracują w milczeniu; uderzenia ich narzędzi są jak jednostrunny koncert. W „ogonie hokko” gotuje się zupa. Pora obiadowa: ryż, tapioka, wędzone mięso, fajka — i znów zaczyna się praca w palącym słońcu popołudnia. Łopaty, motyki, oskardy kopią, ryją, rozgrzebują... Piąta po południu, koniec roboty. Górnicy składają narzędzia, zarzucają na plecy katuri i z maczetą w ręku ruszają długim orszakiem do wsi. Od czasu do czasu jeden z braci kaszle. — Od jak dawna? Od dziesięciu lat! — Et, to przeziębienie. Czwartek, 20 października Wróciwszy wczoraj wieczorem do wsi, przyglądałem się pracy nad uzbieranym minerałem. Do rozbijania kwarcu przystępuje się na ogół pod koniec tygodnia; górnik co dzień przynosi katuri pełne kamieni, które zsypuje w kącie karbetu. Kiedy kobiety mają wolny czas, zabierają się do tej pryzmy, żeby ją zmniejszyć, stąd też we wsiach górniczych cały dzień słychać głuche, przekazywane przez polepy izb dudnienie tłuków, które rozbijają kwarc w żelaznych moździerzach. Obydwaj bracia siedzą na skrzyniach w przybudówce karbetu; na dnie wykopanego tam prostokątnego dołu znajduje się płaski kamień. Na nim kładzie się kupkę kwarcu. Uzbrojony w tłuk Kreol zabiera się do tłuczenia kamieni Rozbite na żwir przesypuje do skrzyni, a z niej wszystko wybiera drugi górnik i tłucze w żelaznym moździerzu. Wydobywa się stamtąd delikatny i nieuchwytny pył, który zbiera się do trzeciej skrzyni; pozostałe resztki miesza się ze żwirem i razem znów tłucze na proszek. Po ponownym przesianiu przechodzi to do skrzyni numer trzy. Sterto kwarcu się zmniejsza, skrzynie się wypełniają, trwa regularne i ciężkie dudnienie tłuka. Obydwaj bracia idą ze skrzynią na brzeg rzeki. Wzięli z sobą płuczkę, szeroki u wylotu blaszany stożek, i dwie kuias: dokładnie okrągłe czary blaszane. Obydwaj płuczą pył powstały z kamieni kwarcu — najpierw w kuias nad płuczką, a następnie w płuczce, której dno jest wyłożone rtęcią; płuczą złożonym ruchem — wirowym i wahadłowym — żeby żwir i złoto przemieszczały się w płuczce zgodnie ze swoją wagą. Kiedy rtęć staje się żółtawa, umieszcza się ją w starannie złowionym kwadraciku materiału, prasuje się ją w nim i podgrzewa aż do wyparowania. Po ponownym rozłożeniu materiału znajduje się w nim odrobinę zanieczyszczonego złota, które ma jednak obieg w handlu i jest warte trzysta siedemdziesiąt pięć franków za gram. W drogę do Dagobert. Jest piąta rano; wyruszam w towarzystwie dwóch górników, którzy poprzedniego dnia przyszli do Sophie po żywność. Za wsią przechodzimy przez kilka karczowisk, gdzie jeżą się zwęglone drzewa, ścięte pnie, gałęzie i różne pędy, gdzie sieje się maniok rosnący tu jak Bóg zdarzy. Ścieżka jest kiepska; przechodzimy rzekę po szerokim na dwadzieścia centymetrów pniu; ma on od dwunastu do piętnastu metrów długości i leży na jakieś trzy, cztery metry nad powierzchnią wody; tak docieramy do pierwszej wsi, która znajduje się u podnóża morny, jak Gujańczycy nazywają wzgórza. Nawet kładka nie łączy tych dwóch wsi powstałych przed stu lały! zamiast kładki — pień drzewa! Wspinamy się po stromym zboczu pierwszej morny, schodzimy w dół po drugiej jej stronie, znów się wspinamy na mornę następną i tak raz po razie, przez długi czas. Całą tutejszą krainę pokrywają takie wzniesienia liczące sobie od trzystu do czterystu metrów wysokości; między nimi drzemią muliste zatoczki, które przechodzi się po ściętych pniach; człowiek stara się utrzymać równowagę, nogi mlaszczą mu w błocku sięgającym po kolana. Podchodzenie pod górę jest uciążliwe, podkute buty ześlizgują się na stromych zboczach pokrytych liśćmi. Wąziutką ścieżkę, jeśli to nazwać ścieżką, poznaje się tylko po tym, że liście są tu zmiażdżone butami poprzednich wędrowców. Trzeba mieć wzrok Siuksa, żeby nie stracić z oczu jej zakrętów, a nogi górali, by się na niej utrzymać i nie zlecieć jakieś dwieście czy trzysta metrów w dół po stromiźnie stoków; z ich grzbietów roztacza się zapierająca dech perspektywa na olbrzymie korony drzew o niebywałym bogactwie zapachów i nieprzebranej różnorodności. Tak czy inaczej, do zjazdu po zboczach na własnym podwoziu dochodzi często, bo upadki wcale nie należą do rzadkości. Po godzinie i czterdziestu minutach szybkiego marszu przez szereg tych „gór”, po przebrnięciu licznych zatoczek, po nawdychaniu się parnego powietrza, które zalega podszycie lasu, docieramy do wyrębów zapowiadających bliskość wsi Dagobert. Pnie odętych drzew leżą tu we wszystkich kierunkach, co zmusza do jeszcze jednego rodzaju gimnastyki: trzeba przełazić przez nie okrakiem lub je obchodzić na całej ich długości. Kilka nagich wzgórz tworzy swoimi okrągłościami mdłą perspektywę. Ścieżka, potem rozległa polana na zboczu wzniesienia, tuzin kar-betów, trzy śpiące kobiety: Dagobert nie imponuje ruchliwością. Panorama obejmuje otaczające wzgórza i wełnienie się dziewiczej puszczy. Wszyscy mężczyźni są na działkach. Moi dwaj towarzysze drogi układają najpierw żywność w skrzyni służącej za spiżarkę, kredens i komodę, po czym biorą się do przyrządzania czegoś na śniadanie. Ich karbet jest bliźniaczo podobny do innych tutejszych karbetów: szkielet z pali wbity w ziemię, między palami wiklinowa plecionka i pokryty liśćmi peletuviera dach z belek ułożonych na słupach. Wewnątrz polepa. Plecionka dzieli karbet na dwie części na kuchnię oraz na jadalnię, sypialnię i pokój do wszystkiego W kuchni bryła wypalonej gliny i dwa kamienie: palenisko W drugiej części karbetu cztery paliki wbite w ziemię, na nich dwie deski na dwóch poprzeczkach: łóżko. Skrzynia jest tu stołem. W jednym z kątów cała narzędziownia: szpadle, motyki, płuczka, butelki po rtęci — i wszędzie poustawiane stare puszki po konserwach, służące to za puszkę na tytoń, to za pudełka na cukier, kawę, ryż czy tapiokę. Śniadanie nieskomplikowane: dwa tutejsze słoneczniki bulwowe ugotowane na samej wodzie i trochę suszonej ryby z dodatkiem kropli oliwy... Ruszamy, obydwaj mężczyźni idą przede mną, wybierają wygodną drogę i w pięć minut jesteśmy wśród szybików, gdzie pracują. Ich koledzy już się mozolą i na mój widok nie ukrywają zdziwienia. Na bosaka, w połatanych koszulach, klownowskich spodniach... strój roboczy wspólny górnikom całego świata; pod wypłowiałymi kapeluszami z filcu twarze czarne lub oliwkowe... nigdzie tu ani jednego Europejczyka. Był czas, kiedy można było sądzić po katorżnikach, którzy mniej więcej wszędzie tutaj byli osadzani i eksploatowali najwięcej żył złota, że praca poszukiwacza złota nie odbija się na zdrowiu Europejczyków. Potem katorżnicy — zwolnieni lub zbiegli z katorgi — znikli. Bogaci w niebywałe opowieści, poszli obdarzać nimi dziennikarzy cierpiących na uwiąd fantazji i wyobraźni, inspirować ich książki oraz artykuły... poważne i udokumentowane w swoisty sposób; dzięki tym właśnie opowieściom powstało niejedno „Eldorado” o kilkudniowym żywocie. Ani jeden z tych ludzi nie zjawił się jednak na morskim wybrzeżu Gujany naprawdę bogaty. Albo też jeśli któryś przyszedł z pełnymi kieszeniami, po trzech tygodniach miał je puste... Katorżnicy odeszli, ale na pamiątkę po nich pozostały na mapie wymowne nazwy, jakie nadawali przypadkowo odkrytym lub domniemanym działkom: „Pech”, „Wóz albo przewóz”, „Wspomnienie”, „Wytrwałość”, „Zdechły Wół”, „Beznadzieja”, „Upadek”, „Raj”, „Grosiwo”, „Pełna miska”, „Dzięki Bogu”, „Rozkosz” itp., po czym imiona kobiet. Jacqueline, Paulette, Huguette, Ghislaine, następnie nazwy francuskich miast, przedmieść: Saint Nazaire, la Vilette, République, Bordeaux Station, Mont Valérien... i inne. Bezsprzecznie są jeszcze galernicy, którzy po wyjściu na wolność wybierali sobie ciężkie roboty przy poszukiwaniu złota lub też próbowali szczęścia przeprawiając się do Brazylii albo do Surinam. Tutaj jednak nie ma białych. Szybiki są pod gołym niebem; biały piach z szybików lśni na polanie oślepiająco; słońce grzeje pełną parą. Mężczyźni pracują w ciszy, mechanicznie, bez zbędnych ruchów, każdy robi, co do niego należy, a wszyscy dobrze znają swoją robotę. Złoto aluwialne, które pochodzi z powolnego rozkładu żył gromadzących się podczas wielkich erozji okresu drugorzędu, układało się na warstwie gliny tworzącej podstawę terenu lub skalne podłoże nazywane Bed Rok. Łatwość eksploatacji jest uzależniona od grubości pokładu roślinnego; najpierw też mierzy się jej grubość za pomocą sondy, co pozwala określić w przybliżeniu czas potrzebny na dotarcie do Bed Rok. Po wyszukaniu sobie terenu, górnik drąży otwór prospekcyjny, najpierw za pomocą długiej i ciężkiej łopaty, następnie długiej i wąskiej łopatki więziennej o ostrych brzegach, która według potrzeby uwalnia badany teren od korzeni. Z kolei usuwa rydlem liczne, znajdujące się w górnej warstwie głazy — tak jednak, by nie naruszyć żwiru sąsiadującego na poziomie hydrostatycznym z podłożem glinki. Właśnie wtedy przystępuje do próby płukania, to znaczy płucze nieco żwiru i sprawdza jego zasobność w złoto. Jeżeli jest z tej próby zadowolony, przywołuje dwóch czy trzech kompanów i wraz z nimi buduje long tom — długi kanał z desek, składający się z trzech części. Pierwsza z nich to rynna, czyli skrzynia osadzona niezbyt głęboko pod rezerwuarem zaopatrywanym w wodę, która dopływa odnogą z najbliższej rzeki. Druga część to krata mająca zatrzymywać większe kamienie. I wreszcie część trzecia — skrzynia produkcyjna, do której dostaje się złoto zmieszane z piaskiem. Jest ona umieszczona poniżej rynny pod kątem siedemdziesięciu pięciu stopni. W skrzyni znajdują się równiki, czyli kawałki, porowkowanego drzewa, a w nich rtęć. Równiki przegradzają długi kanał z desek nazywany sluice albo sluire. W Dagobert long tom umieszczony jest na palach; przechodzi on przez szeroki i głęboki dół, gdzie łopatą dobywa się złotodajną ziemię. Rzucaną do rynny ziemię płucze bieżąca woda z rezerwuaru, czyli długiego rowu, który sięga zatoczki, a dopływ wody jest w nim dowolnie regulowany dzięki systemowi z desek. Tak więc, zależnie od potrzeb, woda albo rwie rowem, albo wcale nie dopływa. Niesie ona z sobą glinę, żwir, ziemię,’ którą poniżej nakłada inny górnik. Niekiedy schyla się on i oczyszcza kratę, odrzucając pełnymi garściami osiadłe na niej kamienie. Wszystko pozostałe przedostaje się przez równiki i zbiera w skrzyni produkcyjnej. Poniżej skrzyni produkcyjnej — również zawierającej rtęć i łączącej z nią złoto, które się wymknęło spod próby równików — znajduje się płuczka. Woda płynie swobodnie w kanale między wrzuconą ziemią; człowiek uzbrojony w łopatę oczyszcza kanał, przez który namuł wciąż napływa do rynny. Jeden z górników zagradza rezerwuar, woda przestaje płynąć, w rynnie leży błoto, krata zostaje oczyszczona, ostatni strumień wody wypłukuje rynnę. Przykucnąwszy, górnik zmiata miniaturową miotełką deski sluice i powoli naprowadza rtęć do płuczki. Jednocześnie płynie czysta woda i rtęć połyskuje słabym żółtym blaskiem. Na ogniu grzeje się płytka; umieszcza się na niej rtęć, która wyparowuje i tak zostaje kilka ziarnek złota. Całe rano trwała ta operacja. Jest już południe; ledwo dyszę z gorąca, bo nabiegałem się we wszystkich kierunkach robiąc zdjęcia z różnych możliwych stron. Niebem przepływają chmury, co mnie zmusza do ciągłego zmieniania przesłony. Wskutek upału film nie chce się w aparacie przewijać, denerwuję się, mam tego dość. Ścieżką, którą mi pokazano, lecę na inne działki; Bob za mną. Po godzinie marszu docieram na olbrzymi plac robót, gdzie piętnastu Murzynów pracuje w błocie po kostki nad oczyszczaniem gliniastego terenu. Słońce pali, praca jest męcząca. Górnicy szukają żyły kopiąc od kilku tygodni; dwa gigantyczne long tomy sterczą bezużytecznie na palach i czekają na swój obrok złotodajnej ziemi. Nie opodal miejsca pracy stoi kilka „ogonów hokko”. Dwóch górników krząta się przy kuchni; w garnku dwa słoneczniki bulwowe. Nawet na kupno ryżu czy tapioki nie ma pieniędzy; mięsa nie sposób dostać, bo nikt tu nie poluje — wszyscy szukają złota. Niekiedy w wyrzuconej z szybów ziemi górnicy znajdują złotodajny kwarc, ściągają go wtedy tutaj i zadaniem dziewięćdziesięciotrzyletniego Roberta Gomesa, weterana w swoim fachu, jest tłuc te kamienie na miałki proszek. Jego czarna i pomarszczona twarz uśmiecha się do wspomnień, po które sięga na moją intencję. W Dagobert osiadł w 1902 roku... piękna epoka. Przybył tu z Antylów i od tamtego czasu szuka złota. Czy zdobył fortunę?... przynajmniej raz? — Były lata, że dobrze sobie jadłem, były inne, że źle. Jego karbet znajduje się przy głębokiej na dwadzieścia metrów dziurze, do połowy pełnej wody i porosłej chaszczami. — Jest tu strasznie bogata żyła — mówi — sam się nie mogę do niej zabrać, a nikt mi nie chce pomóc. Zresztą trzeba by mieć pieniądze na kupno pomp, trzeba by dziurę osuszyć, sprowadzić materiały!... Za stary jestem! — wzdycha. — Ale z Cayenne ma tu przyjechać jeden pan; przywiezie pieniądze... tak, dużo pieniędzy! I starzec nadal strzeże zatopionej żyły, na którą nikt nie ma ochoty. Pilnuje skarbu, w który nikt już nie chce wierzyć. — Po co pan tu siedzi? — zapytałem młodego, zmordowanego człowieka, kiedy przyszedł się napić wody z bańki zawieszonej przy karbecie. — Ba! może pewnego dnia .. Wierzą w szczęśliwy los... swój szczęśliwy los. Być może, usiłują wierzyć, bo żyjący obok nich weteran jest żywym symbolem tego, jak umierają marzenia poszukiwaczy na całym świecie. — Niech pan tylko patrzy — powiedział mi młody chłopak — od trzech tygodni kopiemy, żeby znaleźć Bed Rok... trzy tygodnie i nic, ani grama; może jeszcze trzy tygodnie, zanim co znajdziemy, i jeszcze trzy, dopóki wydobycie nie stanie się dochodowe... a w dniu podziału może wypadnie na każdego po gramie... ale może też po dziesięć gramów... Pięknie by to było. I to wszystko za dziewięć tygodni pracy. Nikt już nie chce sprzedawać nam na kredyt, to i zdychamy z głodu. Te same narzekania, te same słowa nadziei słyszałem od poszukiwaczy diamentów z Aragarças w Brazylii. Tam, tutaj, jeszcze gdzie indziej... wszędzie ta sama nędza. Ile zmarnowanej energii! co za siła tkwi w tym opętaniu: znaleźć złoto, znaleźć diamenty! Do Sophie wróciłem wyczerpany. Głuchy łoskot tłuków miażdżących kwarc wciąż tak samo się rozlegał, gdy dochodziłem do wsi. Mojego przyjaciela P. zastałem w jego sklepie, kiedy akurat na czworakach zbierał łyżeczką oliwę arachidową, która się rozlała z rozbitego gąsiora. Jego żona, na klęczkach, trzymała rondel, a P. po troszeczku osuszał jeziora i strumienie oliwy tworzącej na ziemi urocze mapy. — Jeszcze najzupełniej dobra — rzuciła żona oblizując mokry od oliwy palec. P. właściwie nie jest żonaty; żyje z H. Zwykła to sprawa w kraju górników... jak zresztą w prawie całej Gujanie. Według ostatnich statystyk, jest tu osiemnaście tysięcy dwieście trzydzieści pięć osób żyjących w stanie wolnym — na dwa tysiące siedemset siedemdziesiąt dwa małżeństwa, z których trzydzieści siedem procent to małżeństwa bezdzietne. Przyrost naturalny jest słaby, natomiast śmiertelność dochodzi do osiemdziesięciu procent. Według Centre Pasteur de Cayenne sam syfilis powoduje dwadzieścia dwa procent wypadków śmiertelnych, żółta febra — pięć do sześciu procent. Spustoszenia czyni poza tym alkohol: jedenaście i pół litra tafii rocznie na głowę... oficjalnie przynajmniej, bo w praktyce trzeba liczyć podwójnie. Górnicy piją ostro, a to dużo kosztuje: za litr kiepskiego alkoholu z trzciny cukrowej płaci się tu dwa gramy złota... czyli siedemset franków, natomiast w Cayenne dwieście do dwustu pięćdziesięciu franków. — Trzeba popijać, żeby dać radę! — powiadają górnicy. — Trzeba popijać przeciw gorączce! — mówią mieszkańcy Cayenne. (Pędzenie tafii to niewątpliwie jedyna tu produkcja w stanie kwitnącym, bo w Gujanie wszyscy poczytują sobie za obowiązek popić ponczem, czy raczej ponczami, każdy posiłek). Górnicy żyją w normalnych stadłach, ale nierzadko można się spotkać z sytuacją, że dwóch górników żyje z jedną kobietą, gdyż są za biedni, by utrzymać ją w pojedynkę. I nierzadko widuje się również, że obwieszona złotem kobieta porzuca swego umierającego przyjaciela, aby się przenieść do górnika, któremu zaczęło sprzyjać szczęście (powodem wszelkich bójek są także kobiety) — z kolei i tego następnego potrafi przywieść do ruiny, a potem znika, szukaj wiatru w polu. W grze tej niejeden kupiec stracił wszystko, co posiadł. Kobiety są piękne, ale straszliwie interesowne. Na Maroni poznałem pewnego kupca arabskiego, który miał dwie legalne żony, przyszło mu jednak za to drogo zapłacić: wcale niedługo musiał czekać na utratę całego swojego kapitału zakładowego. Poszukiwaczy złota z Sophie czy z Dagobert nazywa się rabusiami lub kombinatorami, bo pracują na cudzych działkach, choć prawny właściciel jest im dobrze znany Ten zaś nie oponuje, bo ani prośbą, ani groźbą nic nie wskóra wobec typów, którym przyszła ochota sprzątnąć mu jakiś spłachetek złotodajnej ziemi. Wytyczanie granic działek jest zresztą jak najbardziej dowolne i niejeden właściciel mi wyznał, że nie wie, jaka jest powierzchnia jego koncesji. Tłumaczy się to faktem, że Urzędowi dla Spraw Górnictwa ani w głowie wysyłanie kogoś, kto by przeprowadził pomiary wśród leśnych ostępów. Zainteresowany wyrysowuje sobie na papierze prostokąt, który obejmuje kilka rzek, i właśnie taka powierzchnia zostaje naniesiona wraz z nazwiskiem jej właściciela na mapę — to wszystko. Wierzy mu się na słowo, a on sam przeprowadza te swoje pomiary na oko, według ilości dni potrzebnych, żeby dojść do takiego a takiego miejsca, lub też po prostu na chybił-trafił. Nie ma przy tym mowy, żeby mógł zapobiec osiedlaniu się kombinatorów na swoim gruncie lub w bezpośredniej bliskości działki, którą eksploatuje. Na to trzeba by całej armii żandarmów czy strażników. Jakakolwiek możliwość dochodzenia swojego nie istnieje; ziemia należy do wszystkich i górnicy ją eksploatują, jak potrafią, jak mogą... tracąc co najmniej pięćdziesiąt procent kruszcu, bo przy tak prymitywnych metodach płukania zostaje w gruzowisku połowa złota, a wydobyć by się je dało tylko za pomocą nowych udoskonalonych urządzeń. Wątpię zresztą, czy przy olbrzymich trudnościach transportowych, jakie tu istnieją, tego rodzaju urządzenia zostaną kiedykolwiek sprowadzone. Co najwyżej przywiezie się kilka rozebranych uprzednio na części lekkich i niewystarczających maszyn. Koszty transportu są niesamowicie wysokie: cena przewiezienia jednej baryłki, to znaczy stu kilogramów, dochodzi do półtora tysiąca franków. Tym samym wielkie towarzystwa eksploatacyjne w Gujanie (jest ich trzy: Towarzystwo Elie, SEMI i SMHM Thiébaulta) też pracują chałupniczymi metodami a ich produkcja ma niewielkie znaczenie, o czym łatwo się przekonać z danych statystycznych o eksporcie złota z Gujany. Złoto wydobywane przez kombinatorów ulatnia się jak kamfora — najczęściej zostaje przeszmuglowane przez granicę albo też krąży wśród kupców i tylko drobna jego część dostaje się do banku. Złoto wielkich towarzystw jest kierowane — w zasadzie — do banków w Cayenne... mówi się przy tym, że to sam Bank Francji określa pułap produkcji, która jak zapewniają dyrektorzy mogłaby być o wiele wyższa, niż jest. Polityka finansowa ma swoje kaprysy!... Zmęczony wypadem do Dagobert, odpoczywam w hamaku; na sposób indiański mam tylko przepaskę na biodrach; naraz pukanie do drzwi karbetu: w drzwiach biały człowiek, znajomy z Paryża, doktor Sausse — zarośnięty jak wszyscy diabli, wąsaty, opalony na brąz. — Co słychać? Doktor Sausse wraca z Tumuc-Humac jako członek wyprawy Państwowego Instytutu Geograficznego kierowanej przez młodego inżyniera geografa J. Huraulta. Wyprawa dotarła aż do źródeł Maroni, rzeczywiście osiągnęła jeden z punktów słynnego łańcucha górskiego, po czym przez Maroni i Manę przybyła do Sophie; samego łańcucha górskiego Tumuc-Humac jednak nie zdobyła. A oto i Hurault. Zetknąłem się z nim już w paryskim Instytucie Geograficznym. Ma na sobie battle-dress, jest taki sam jak wtedy; towarzyszy mu kilku Boni, którzy bez żenady rozsiadają się w karbecie. — Z Huraultem — muszę wyznać — poczubiłem się już niejeden raz na temat moich projektów i problemu Indian. — Ale pan użył sobie na nas pisząc w „Paris-Presse” — z uśmiechem oburza się doktor. — Skąd znowu! Tylko krytykowałem wasze metody... — To na jedno wychodzi. I już zabieramy się do najmilszego dla nas tematu: — No jak?... Co z pańską wyprawą? — Gotowa. Rozkładam mapę, na której czerwonym ołówkiem wyznaczyłem czekającą mnie trasę. — Szaleństwo — wykrzykuje Hurault. Byłem na to przygotowany; to samo mi mówił w Paryżu, to samo powtarzał w Ćayenne, to samo twierdzi dzisiaj. Z pasją roztrząsamy całą sprawę. Mimo wszystko czuję się jednak trochę zmęczony, nie replikuję więc i udaję, że się zgadzam... rozmowa staje się dzięki temu przyjemniejsza; wspólnie kończymy ten wieczór zasiadając pod hangarem przy kopiastym posiłku, czemu z zainteresowaniem przygląda się ośmiu Indian. Towarzyszą Huraultowi od Itany. Hurault ma zamiar wziąć ich z sobą do Cayenne. Sympatyczna kolacja. Opowiadania o wyprawie. — Ciężko było! To druga z kolei wyprawa Huraulta do Gujany; zaczyna więc już mieć po gardło gujańskich rzek Oyapocu, Maroni, Itany... wszystkiego, wszystkiego, z wyjątkiem Tumuc-Humac, tej białej plamy, która stała się i moją obsesją; z wyjątkiem tych nie zbadanych okolic, w Których kierunku idę. Siedzę w składanym fotelu Huraulta, delektuję się daktylami i neską, palę fabryczne papierosy, słucham doktora; usiłuje mnie odwieść od moich zamiarów. — Niechże pan da spokój, Maufrais, niech pan wraca z nami do Cayenne, a stamtąd do Paryża; starczy panu tego, co pan dotąd dokonał... Za późno już, by się dalej wybierać: pora deszczowa... — Ostatecznie... jeżeli tak panu zależy, niech pan zrobi Ouaqui-Tamouri i „zepnie” w ten sposób Maroni z Oyapoc, a będzie to wyczyn; pokłonię się przed nim7; nam się to tym razem nie udało: razem z prefektem, który nam towarzyszył, skróciliśmy drogę. A byliśmy przecież dobrze uzbrojeni, dobrze wyposażeni, mieliśmy żywność... tragarzy. W pojedynkę ma pan nie więcej niż pięćdziesiąt szans na sto, że pan tam nie utknie. Jeżeli pan wróci, będę świadczył o wartości pańskiej wyprawy. — Doktorze Sausse, może się panu zdarzyło czytać, co pisałem... może pan sobie przypomina?... więc zrobię Ouaqui-Tamouri, bo po to się przecież wybrałem, ale zrobię też Oyapoc-Maroni! Przez Tumuc-Humac! Na tę ostatnią przeprawę nie daje mi pan ani jednej szansy... Okaże się pan złym prorokiem! Głęboka noc; wieś skąpana w świetle księżyca śpi. Górnicy odpoczywają. Jakie sny nawiedzają tych, którzy śpią? I jakie opowieści, snujące się między wsią a działkami, nie pozwalają zasnąć innym i każą im długo dumać? Siedzą przy lampie naftowej, opowiadają o kimś, kto szedł drogą, dobrze wszystkim znaną drogą, i upuścił tam fajkę, i schylił się po nią, i dostrzegł ślady złota, więc chyłkiem pobiegł zarejestrować teren i w ciągu trzech dni stał się właścicielem piętnastu kilo złota... Złoto, złoto... Takich opowieści istnieją tysiące i każdego wieczoru górnicy marzą, że następnego dnia zostaną bohaterami jednej z nich. Znaleźć pod łopatą „koszyk pomarańcz”: jamę pełną bryłek złota wielkości orzechów!... Górnik marzy i jednocześnie myśli o długach, które wkrótce będzie musiał spłacić nieustępliwemu kupcowi, O rtęci po dwadzieścia franków za kilo, bez której nie będzie mógł pracować. Od wielu tygodni nie trafił nawet na „owieczkę”, a przecież, co to „owieczka”? po prostu blaszka, drobniuteńka blaszka złota. Pod czaszką defilują mu miary używane przez płuczkarzy: „kolor”... dużo pięknych „owieczek”, „znaczony grosz”. Kiedyś coś kosztowało „grosz” złota, później „dziesiątkę”, dwie „dziesiątki”, „szczyptę”... więcej niż „znaczony grosz” — a wreszcie „koszyk pomarańcz”, które znajdują się w bogatych, prędko jednak ulegających wyjałowieniu szybach, gdyż tylko tam, gdzie występują blaszki, ziemia jest równomiernie zasobna w- złoto. Spij, górniku... śnij, górniku... jutro idę w drogę i nie zazdroszczę ci twojego losu. Moja fortuna to przestrzeń, to pewność odkrycia czegoś nie znanego, czegoś nie zdobytego; twoja fortuna to ciągła niewiadoma. Bywajcie, górnicy... i powodzenia! Piątek, 21 października Wczesnym rankiem Hurault wyrusza w drogę nadbrzeżnymi piaskami w towarzystwie ośmiu Indian i dwóch Kreolów. Chce zrobić plan sytuacyjny ścieżki, z której dawniej bardzo często korzystali górnicy; dziś to szlak prawie zapomniany. Postanawiam wyruszyć tą samą drogą, pociągnąć dalej przez zatoczkę Petit Inini i dotrzeć tak do Maroni. Wynająłem tragarza; pójdzie że mną do nadbrzeżnych piasków. Drogo mnie on kosztuje: dwadzieścia gramów złota. Żeby mieć trochę złota, musiałem sprzedać rewolwer. Dostałem za niego pięćdziesiąt gramów, co jest dobrą ceną. Na drogę kupiłem żywności i drobiazgów dla Indian. Jestem obładowany bagażami, które mi się przydadzą tylko na Maroni i Ouaqui. Później, już bez nich, pójdę z bagażami o wadze niewiele większej od przewidzianej, czyli od dwudziestu pięciu kilogramów. Mój plecak na wyprawę: błony filmowe i różne papiery w metalowym pudle — pięć i pół kilo; amunicja do karabinu kaliber 22 — sześć i pół kilo; hamak, moskitiera, siekierka, płaszcz nieprzemakalny — cztery i pół kilo; apteczka — półtora kilo; różne, tytoń, zapałki, sznur, siedmiokilogramowy plecak; razem dwadzieścia osiem i pół kilo, czyli ciężar, który mogę nieść bez specjalnego wysiłku, idąc powoli i robiąc średnio trzy do pięciu kilometrów dziennie. Ale z ekwipunkiem na rzekę, z dodatkowym obciążeniem, z maczetami do karczunku, które biorę dla Indian Rukuyenów znad Itany, bo zamierzam ich odwiedzić przed ruszeniem w dalszą drogę, waga mego bagażu jest o wiele większa. Rozdzieliłem wszystko na dwa plecaki — dla mnie i dla martynikańskiego tragarza. Każdy z nich waży po trzydzieści kilo. Od chwili wymarszu Martynikańczyk stara się jak najwyraźniej okazać mi, że idzie ze mną niechętnie. Mówi, że za taką pracę powinien dostać dużo więcej, że droga daleka, że bagaż ciężki. Jest dziesiąta rano; długo guzdraliśmy się w Sophie; mieliśmy ją opuścić o szóstej, lecz okazało się, że mój tragarz nie ma katuri i musi go sobie dopiero poszukać... więc rajcowanie... Potem zaczął ładować przed gromadą współczujących sąsiadów swój worek pleciony z łyka... i rajcowanie... Następnie wziął się do jedzenia, a żona, matka żony i całe rodzinne pospolite ruszenie otoczyło go przed tym wielkim wymarszem, który zaczął teraz wyglądać na bohaterską wyprawę. I rajcowanie... Patrzą na mnie ponurym wzrokiem; czuję już wyrzuty sumienia! Biedactwo! Jaki brutal ze mnie, że za dwadzieścia gramów złota zmusiłem go do dźwigania trzydziestu kilogramów bagażu przez trzydzieści kilometrów podłego szlaku! Wreszcie wyruszyliśmy. Jesteśmy właśnie w pobliżu małej rzeczułki, nieco zdyszani, bo przełaziliśmy okrakiem, przeskakiwaliśmy, przechodziliśmy przez setkę pni drzewnych leżących wzdłuż i wszerz chaszczy pod wsią, od której niezbyt się jeszcze oddaliliśmy. Mój tragarz składa katuri na ziemi i ociera pot z czoła: — Nie! dalej nie iść, za ciężko, szukać kolega. Co robić? Innego tragarza nie znajdę w promieniu co najmniej stu kilometrów... Martynikańczyk zabiera się z powrotem... czekam. Na wierzchołku drzewa siada kankan. Strzelam, spada, oskubuję go, rozpalam ogień. Pieczyste zjadamy do spółki z Boby’ym. Mięso łykowate. Już południe, czas mija, denerwuję się. Lecz oto są!... I sprawa jest jasna!... Albo wezmę jego koleżkę, którego musiał ściągnąć z roboty w szybie, albo zostawią mnie samego. Dobrze to rozegrane — i z pewnością omówione już wczoraj. Kilka gramów dam ja, kilka Martynikańczyk, bo obydwaj ujmujemy naszym plecakom część bagażu, żeby ją władować na grzbiet trzeciemu. Niech będzie więc dziesięć gramów... i moje małe pudełeczko z ziarnkami złota już zaczyna zionąć tragiczną pustką. Wzdycham... Rozładowujemy bagaże, dzielimy, ładujemy. Druga po południu: idziemy wreszcie, każdy z dwudziestoma kilogramami na plecach, flower mam przewieszony przez ramię, od razu ruszamy ostro. Ostro! już jedno katuri zwaliło się na ziemię, bo puścił rzemień... naprawa. Ponowny wymarsz; tym razem na dobre. Maszerujemy bez zatrzymania aż do zachodu słońca. Upał nie słabnie, szlak jest niewidoczny dla kogoś, kto nie zna sztuki czytania tropów zwierzęcych. Wciąż pnie zwalone wśród chaszczy, wciąż zatoczki, przez które trzeba się przeprawiać po zmurszałych pniach dbając o utrzymanie równowagi, bo niekiedy zapadają się pod nogami lub usuwają spod stóp, że człowiek leci na zbitą twarz. Maciupeńkie „płozy” zwiędłych liści miękko wyściełających ziemię zamieniają ją w ślizgawkę. Pomyśleć, że dla większej wygody włożyłem tenisówki. Drogo teraz płacę za taką dbałość o wygodę stóp. Mroczny jest ten wysoki las, słońce przeziera jedynie przez rzadkie szczerby po wywróconych drzewach. Ani jednej polany. Jak okiem sięgnąć, liany i pnie, gigantyczne pnie, między korzeniami których można by wybudować chałupkę na robinsonowską modłę i pomieścić w niej szkółkę; tylko na brzegach zatoczek kotłuje się gęstwa chaszczy, trzeba je ciąć szablą, żeby przejść. Poza tym podszycie nie jest gęste. Krzaki, liany, awary. Przez całą noc piekielny koncert rudych wyjców. Na pamięć znam tę muzykę; zaczyna się od trzech gromkich i chrypliwych „ba... ba... ba...”, a po serii ryków w niskiej i wysokiej tonacji kończy się trzema nowymi, z przerwami wydawanymi „ba... ba... ba...” Potem zapada przytłaczająca cisza. Przez moskitierę widać tlące się głownie obozowego ogniska, Boby’ego, który zwinął się do snu w kłębek, i tragarzy śpiących na wędzarni. Sobota, 22 października Przejaśniające się niebo jest ledwo widoczne; zimno; wyciągam ręce nad ogniskiem; wysoki i jasny płomień przywodzi mi na pamięć inne ogniska obozowe. W nocy zerwałem się na równe nogi, obudzili mnie tragarze, bo zrzędzili jak najęci. Rozpalili ogień wyrzekając, że pogryzły ich drapieżne nietoperze. Ze skaleczeń na palcach nóg cieknie im krew. Et, historia bez znaczenia, tyle że mogliby pod tym pretekstem zażądać odszkodowania za wypadek podczas pracy! Przed wymarszem wydłubuję z palców stóp kilka ziemnych pcheł, które już zaczęły się tam rozwijać. Pośrodku białawej plamki, wielkości guzika od koszuli, czarny punkcik — wbija się weń szpilkę, zakręca nią i jeżeli ruch ten został dobrze wykonany, wydobywa się małą pokryweczkę z tysięcy białych gruzełkowatych punkcików: jajka ziemnej pchły! Rozwijają się one z zastraszającą szybkością i mogą spowodować — o ile nie zostaną w porę usunięte — groźne następstwa. Pewien lekarz praktykujący w Saint Laurent du Maroni postanowił zachować, po zakończeniu swojego tutaj pobytu, jedną ziemną pchłę, która mu się usadowiła w małym palcu lewej nogi. Chciał ją pokazać przyjaciołom we Francji. Przyjechał do Francji — ziemna pchła razem z nim. Ale przyjaciele nie zdołali jej zobaczyć. Zniknęła jednocześnie ze stopą lekarza. Amputowano mu ją, żeby gangrena nie rozprzestrzeniła się na całą nogę. Ziemne pchły to poważne tutaj niebezpieczeństwo i najlepiej od razu je wyciągać w trakcie oględzin stóp. Po ich wydobyciu pozostaje w ciele dość głęboki otwór, który jednak nie sprawia bólu, o ile zabieg został przeprowadzony w porę. Przezornie należy zresztą dokonywać oględzin stóp każdego dnia. Najmniejsze zadraśnięcie powoduje ropienie i powstawanie wrzodów. Ciągła wilgoć, w jakiej człowiek tu przebywa, sprzyja rozwojowi grzybków; nogi pokrywają się czerwonymi plamami i czyrakami; jeżeli więc chce się dojść do celu, nie należy bagatelizować takich drobnych zabiegów, co jest być może uciążliwe, ale na pewno nieodzowne. Znów ruszamy w drogę. Na próżno szukam śladów grupy Huraulta. Szli jak i my przemykając się, którędy można. Co za wspinaczka... droga do Dagobert, w porównaniu z tą tutaj, była rajską sielanką. Ciężka to przeprawa — plecak obciąga ramiona, broń mi wciąż o coś zaczepia, ślizgają się tenisówki. Podchodzimy zboczem stromego wzgórza, które nosi nazwę Gros Montagne, i znowu w dół, gdzie czekają na nas rozległe mokradła; przemierzamy je, jak kto może, w błocie po kolana albo po kostki, usiłując utrzymać równowagę na okrąglakach. Nigdzie ani jednego mostku, tylko gdzieniegdzie zwalone pnie; można przejść nimi przez małe odnogi rzeczne bez ujścia. Brodzimy w wodzie, która sięga nam po brzuchy, to znów idziemy piaszczystymi korytami lub brniemy przez płytsze zatoczki, żeby wyminąć zwalone drzewa i głębokie trzęsawiska. I od nowa wspinaczka. Wgryzające się w próchnicę korzenie tworzą schody o nierównych i zdradliwych stopniach. Więc z korzenia na korzeń, więc w górę po tych szczeblach, więc potknięcia, chwytanie równowagi, stopy się tu plączą, ześlizgują... Naraz korzeń ustępuje pod nogami i już leżysz na ziemi. Jakby jednak nie było, użyteczne są te korzenie i nieodzowne: służą za szczeble drabiny podczas wspinaczki i za strome stopnie, kiedy schodzisz w dół. Są wszędzie: i podczas przeprawy przez mokradła, i nawet przez rzeki. Wznoszą się gigantyczne, poskręcane, monstrualne, zjeżone korzeniami bocznymi, które jak sieć przytrzymują płynną, rozmywaną deszczami ziemię, a jeżeli ziemia się im wymknie i pozostaje po niej dziura, jest to niezawodnie dziura przeznaczona dla twojej stopy grzęznącej tam jak w paści na lisy. Stąd też strach przed zwichnięciem lub złamaniem nogi prowokuje do częstszego miotania przekleństw, niż to przystoi porządnemu człowiekowi. Poza tym nic niezwykłego; brutalna zieleń liści nuży, męczy. Bardzo by się chciało zobaczyć polanę, równinę aż po horyzont — i kolory, inne kolory. Zieleń spowija człowieka jak całun. Jednak w słońcu odkrywa się setki jej odcieni, pięknie grających akurat tam, gdzie nikt by się tego nie spodziewał. Puszcza wibruje w słońcu, żyje — wspaniała. Lecz słońce dotyka tylko czubków drzew; niżej przedziera się jedynie od przypadku do przypadku, kiedy trafi na polanę; poza tym wciąż półmrok i półmrok, wzrok się potyka o pnie, a jeżeli człowiekowi przyjdzie ochota rozerwać się i pobiec oczyma ku ich wierzchołkom, dostaje zawrotu głowy: pierwsze gałęzie wyrastają dopiero na wysokości dwudziestu pięciu—trzydziestu metrów od ziemi. Więc dwadzieścia pięć czy trzydzieści metrów nagiej, gładkiej kory o tysiącu odcieni. Boby dopada rudego jak lis aguti, który z wzniesionym ogonem przemierza ścieżkę wielkimi i szybkimi susami. Nie mam odwagi strzelać. Idziemy dalej... Góra Ananas, zatoczka, spalony karbet. Wciąż pod górę, to z góry, a u podnóża wzniesień — jako odpoczynek — mokradła, przez które brniemy z chlupotem. Przechodzę po pniu przez jedną z zatoczek, zmurszały pień nie wytrzymuje: plecak ciągnie mnie swoim ciężarem do tyłu, padam na plecy. Można mnie wyżymać; plecak również... Głupstwo, idziemy dalej. I nagle polana. Na niej cztery karbety. To miejsce spotkań górników z nadbrzeżnych piasków. Jesteśmy w połowie drogi. Zabłocony, zmordowany, suszę się przy wielkim, od razu rozpalonym ognisku; jeszcze jest wcześnie: dopiero trzecia, ale dziś już dalej nie pójdziemy. Tragarze naradzają się na boku. Jeden z nich zupełnie nie mówi po francusku, a drugi francuszczyzną gwarową. Rozumiem kilka słów po kreolsku, chcą podwyżki za dalszą drogę: — Idź, powiedz mu! — Nie, idź ty! Wreszcie zapada decyzja: — Szef, duża robota! — Tak. — My pracować mocno... dwa dni, jutro trzy... szef nie płacić jutro? — Nie. Narada.. — Szef... Zaczyna mnie to denerwować: — Ile? Dyskusja... Każdemu czterysta franków za dodatkowy dzień! Czas upływa. — Szef! — Co? — Skończyć się ryż. Daję im ryżu. Rozwieszam hamak. — Szef, skończyć się mleko. Daję im mleka, ale kiedy znów dochodzi do tej samej śpiewki o tytoń, zaczynam wrzeszczeć i ogłuszam ich potokiem warkliwych słów. Nic nie rozumieli, ale zamilkli. Odpoczywam w hamaku. — Szef! — Indianie! Wstawać!... To Indianie Huraulta w czerwonych przepaskach, z naszyjnikami połyskliwych pereł na piersi, z długimi spadającymi na ramiona włosami. Uginają się pod katun, podpierając kijami. — Tafia, hug... Lubią sobie popić chłopcy. Jednak tafii nie mam. Jest ich dwóch: Malapate z Tamuszi, to znaczy kacyk, i Kokos Piękne Oko, peito, czyli wasal Malapatego. Kokos Piękne Oko — nazwany tak z porodu utraty jednego oka, co mu nadaje taki wygląd, jakby się wciąż czemuś dziwił — klepie mnie przyjaźnie po plecach. Mają z sobą zabitą świnię i wędzą ją. Malapate uprzejmie częstuj mnie kawałkiem wędzonego mięsa, a następnie i obydwu Kreolów — niebywale zdumionych, że nie muszą płacić. Są to Indianie uważani za dzikich, ale ich dzikość idzie w parze z dobrymi manierami, więc są dzicy trochę na modłę Chateaubrianda. Dzięki obecności obydwu Indian, którzy są forpocztą grupy mającej lada moment nadejść, obozowisko staje się z miejsca sympatyczne. Górnicy pracują w swoich szybikach i na pewno nie wrócą przed wieczorem. Tragarze przygotowują sobie posiłek; Indianie śpiewają leżąc w hamakach przy ognisku wędzarni, nad którym praży się świnia. Noc już prawie zapadła, kiedy zmęczeni, utytłani zjawiają się Hurault, sześciu Indian i dwóch Kreolów. — To ciężka droga — mówi Hurault — ale szlak jest lepie] wycięty. Kolację jemy razem dyskutując do późnej nocy o naszych projektach. Dzięki temu sympatycznemu spotkaniu odkrywam Huraulta bardziej mi bliskiego, bardziej człowieka niż urzędnika. Ma charakter; ja też mam swój... Dzieli nas Tumuc-Humac. Całą noc deszcz bębni mi po plandece rozciągniętej nad hamakiem. Niedziela, 23 października Piję kawę z Huraultem; ostatnie pożegnania. Będzie w Paryżu za dwa miesiące, ja za osiem... jeżeli Opatrzność pozwoli! — Znów się wtedy zobaczymy. — Niechże pan będzie rozsądny... niech pan zrezygnuje! Nadchodzą poszukiwacze złota; nie ukrywają zdumienia na widok takiego tutaj zbiegowiska. Wraz z mymi tragarzami ruszam żwawo naprzód. Na wzór Indian wyciąłem sobie solidny kostur, pomaga mi on w wielogodzinnym i nużącym pokonywaniu stromych wzniesień górskich. Mimo kostura ciężar plecaka wciąga mnie w grzęzawisko razem ze zbutwiałą gałęzią, która mi posłużyła za kładkę. Tkwię więc w mule i szamocę się, by się z niego wydostać — jestem ubłocony jak nieboskie stworzenie. Zatoka Maxis, Góra Maxis, Wielka Zatoka, Bekę, Góra Śmierci i wreszcie las Tenecoeur, gdzie zziajani robimy przerwę, żeby odpocząć po tej ciągłej wspinaczce. Dzika puszcza ocieka wilgocią. Woń roślinnej zgnilizny unosi się wraz w oparami, pompowanymi przez słońce, które musi być już chyba wysoko. Nie widać nieba, nie widać horyzontu, wszędzie drzewa. Maleńkie zatoczki wślizgują się między zgniłe pnie i nikną wśród gęstych chaszczy, jakby ginęły pod ziemią, i zapadam nagle po pas w jedną z nich, gdy nieco zboczyłem, żeby dogonić tragarzy. Szlak staje się coraz bardziej uciążliwy, same mokradła i strome zbocza, lecz jednocześnie co za bajkowy obraz, kiedy po drodze odkrywa się naraz z wysoka koryto rzeczułki wciśniętej między srożące się cieniami dwie góry. Co za gwałtowność w tych zielonościach, w tych czerniach; człowiek jest tu sprowadzony do swych właściwych proporcji: ginie w tym oceanie. Nawrót żółtej febry zmusza mnie do zarządzenia nowej przerwy; trzy chininy, dwie aspiryny, odpoczywam jedną czy dwie godziny zupełnie otępiały i drżący z zimna. Mimo wszystko trzeba ruszać dalej, ostatnie kilometry dają mi się porządnie we znaki. Docieramy do okolicy bardziej płaskiej i odkrytej, ale tak niesamowicie zarosłej, iż od razu przychodzi na myśl, choć się jeszcze nic nie widzi, że musiały być tu pola uprawne. Rzeczywiście: kilka dzikich bananowców, drzewo cytrusowe, spiłowane i obrobione pnie, ani jednego karbetu. Drzewa się zwaliły, chaszcze znów zarosły wieś Ouapa... Za leżącą w pobliżu dawnej wsi zatoką Ouapa, góry Brazylii, zatoka Codelle, w której błocie szamoce się z kolei jeden z tragarzy straciwszy równowagę — i jesteśmy przed górą Dioukali. Naraz zalewa nas fala smrodu, słychać dudnienie przewalającego się grzmotu, kwiki, tętent rozszalałej i rozbudzonej kawalkady: stado pekari przebiega nam drogę... Ognia!... jedno pekari zostaje na miejscu. Olbrzymia locha. Dostała kulą przez brzuch, a ponieważ żyje jeszcze, jeden z tragarzy dobija ją maczetą. Związawszy jej nogi, obydwaj ciągną ją w stronę pozostawionych na ścieżce katuri, gdy nagle odskakują, puszczają powróz, wymachują rękami jak skrzydłami wiatraka i wydają ptasie piski. Nabiwszy na wszelki wypadek flower, zbliżam się zaintrygowany, i teraz moja kolej: jak wiatrak wymachuję rękami i ryczę kłuty w policzki, ramiona, dłonie, wszędzie jednocześnie; to eskadra os, awangarda całej armii ruszającej do kontrataku ponieważ zawadziliśmy o jej gniazdo pod pniem drzewa. Czuję piekące dźgnięcia, po których ból nieprędko ustaje. Wszystko jednak przemija, ból również; pojawiają się natomiast drobne obrzmienia. Trzeba teraz odzyskać porzuconą lochę: stała się celem zajadłości tysięcy os - utworzyły na jej zewłoku kłującą aureolę. Po pół godzinie wysiłków, po użyciu tyczki, zakończonej pętlą, locha została odzyskana, poćwiartowana i oto każdy z nas dostaje dodatkowy ładunek z ćwierci krwawiącego mięsa, które, przytroczone do plecaków, zostawia za nami wyraźny ślad. W drogę; ładunek jest ciężki — na każdego” dodatkowo piętnaście do dwudziestu kilo mięsa... i naraz nowe stado... Tylko po co strzelać! Byłoby to nie potrzebne uśmiercanie; być może, zdarzy się, że pewnego dnia będę szczęśliwy mogąc spotkać taka watahę na swojej drodze. Mokradła, mokradła.. Chmara os rozjuszonych wonią świeżego mięsa nie przestaje nas gnębić. Góra How are you, góra Good Morning... i zejście na rozległą polanę, którą opływa rzeka; dwa rzędy czyściutkich chat, poczciwie ciepłe słońce, jakże jasne i wyraźne, pięć czarnych kobiet z upiętymi na głowie chustkami z madrasu; są to jedyne mieszkanki wsi La Gr?ve, gdyż mężczyźni robią w szybach Człowiek odżywa... Gdzieś pieje kogut. Poniedziałek, 24 października Propozycja wypożyczenia mi łodzi; cena wynajmu: sześć gramów złota (za jeden dzień). Wczoraj wieczorem przyniesiono mi dwa jajka i trochę ryżu; czarna starucha żądała najpierw cztery gramy złota, potem trzy, dwa... a już ofiarowałem jej moją część pekari tylko za to, żeby dostać do zjedzenia jeden upieczony kawałek... Nie zgadzam się i daję jej tytoń. Od miesiąca nie mają już co palić... na całe moje szczęście. Koniec końców tragarze proponują mi, że się przedzierzgną w wioślarzy i za osiem tysięcy franków zawiozą mnie do wsi Cambrouze nad zatoką Petit Inini. Kobiety znów przychodzą nagabywać mnie o tytoń; odmawiam, bo już mi dojadła ta zachłanność, ta istna grabież uprawiana przez ludzi traktujących podróżnego jako dobrego Samarytanina, jako swojego rodzaju gęś, którą tylko chcieliby skubać do woli Gdy słynny geograf Elisée Buclos z Brukseli konstruował model kuli ziemskiej w skali 1 :100 000, w ciągu dziesięciu lat wyzuł się wskutek swej niespożytej dobroci z dziesięciu milionów franków w złocie pozostawionych mu w zapisie przez jego wielbicielkę, pewną piękną Polkę; pieniądze rozeszły się na wspomaganie nędzarzy i tych, którzy się za nich podawali, na utrzymywanie pasożytów i zawodowych oczajdusz, na personel, który go okradał, począwszy od portiera a skończywszy na dyrektorze... W Gujanie nie trzeba byłoby na to dziesięciu lat; starczyłoby kilka miesięcy! Przeżuwam te gorzkie myśli, podczas gdy piroga prześlizguje się ostrożnie wśród zatorów, jakich pełno na wąskiej rzece. W niektórych miejscach przesmyki ułatwiają spływ; gdzie indziej trzeba piłować, ciąć, przenosić bagaże na brzeg, własnymi rękami zatapiać pirogę, zęby w ten sposób przeprawić ją pod olbrzymimi pniami tarasującymi powierzchnię wody, przewracać łódź, znów ją załadowywać... Skwar prędko nas przytłacza. Wioślarze rajcują bez przerwy. Czuję, do czego zmierzają. Nie mylę się: — Szef... widzieć: ciężko... — Widzę, ale cena była zgodzona. — My płynąć, bo ciebie kochać... — Zamknij się! Co za żebracy! Jednemu daj koszulę, o którą się łasi od chwili wypłynięcia, drugiemu oliwy do broni, obydwum premię i żywność... Jestem jak kamień. Odbija się to na naszej podróży. Według tego, co mi mówiła Murzynka z La Gr?ve, do zatoki Inini płynie się trzy godziny. Moim wioślarzom potrzebny jest cały dzień. I nie koniec na tym. Akurat wtedy, kiedy robię zdjęcia lub notatki, piroga jakby przypadkiem zahacza w pełnym pędzie o brzegi, sunie pod pochyłymi pniami, gdzie trzeba się rozciągnąć na jej dnie, żeby zachować całą głowę. Kilka razy mało brakowało, żebym nie zachował. Później znów wchodzą w grę gałęzie, liany, chluśnięcia wodą. Rozwieram więc gębę na całego i grożę. Jest ich dwóch, ale do otwartej bójki się nie kwapią. Wolą się ustatkować. — Szef... my żartować! — Moja żartów nie lubić. Trzy pociągnięcia wiosłem — odpoczynek — nowe rajcowanie. Rozwścieczony strzelam i rozkładam krokodyla wylegującego się w kałuży błota. W odpowiedzi jeden z tragarzy skacze na brzeg i zabija dostrzeżonego tam hokko. Wspaniała sztuka... Z kolei jedzą — tapioka, wołowina z puszki. Trwa to dobrą godzinę. Ruszamy. Godziny się wloką jak mucha w smole. My też. Rzeka staje się szersza, przeszkód teraz mniej. Słońce niczym ołów. Brzegi obfitują w zwierzynę, ale popołudnie już dosyć późne, więc gnamy naprzód nie oglądając się na nic. Na uschłym drzewie dwie krwistoczerwone papugi ary odcinają się od błękitu nieba: barwność skrząca się w ostrości światła. Rzekę zagradza nam pień drzewa. Wysiadamy, wycinamy trochę krzaków, ciągniemy pirogę po mulistej ziemi, piroga prześlizguje się z trudem. Obserwuję bieg rzeki. Posłuszni niezmiennym prawom, skręcamy w lewo, skoro na prawym brzegu są skały, w prawo, jeżeli na lewym. Rzeka wciśnięta między niewysokie wzgórza wyżłobiła, z biegiem swego nurtu, podnóże tych wzgórz, a nie mogąc przedrzeć się przez całą ich masę, skręcała w kierunku mniejszego oporu. Wskutek tego już z daleka jest łatwo przewidzieć, czy wypadnie nam popłynąć w lewo czy w prawo. Pochłonięty obserwowaniem krętej linii brzegów, dostrzegam długą czerwoną i połyskującą krechę, która przemyka po kopcu wznoszącym się o kilka centymetrów od brzegu. Wąż aguti. Nasza piroga płynie szybko, ale ani trochę nie zarzuca; biorę węża na muszkę i na wszelki wypadek celuję tuż za głowę, żeby mu nie uszkodzić skóry, jeżeli trafię. Strzeliłem, gdyśmy go mijali, a on, wyprostowany, przypatrywał się nam chwiejąc swoim małym, niezbyt sympatycznym łbem. Niewiarygodne szczęście: po strzale zwiotczał i łagodnie spłynął do wody. Zatrzymujemy się, naradzamy; wioślarze nie lubią tego gada, uważają go za bardzo niebezpiecznego i dostają gęsiej skórki na jego widok. Uchodzi za bardzo jadowitego, gustuje w nadrzecznym krajobrazie, gdzie urządza sobie leże wzdłuż głównego nerwu liści wielkich palm awar bądź liści bananowców, lubi pachnące owoce, na które wszystkie gady są na ogół łase. Mój aguti, ceglastoczerwony z delikatnymi odcieniami barwy ciemnej czekolady, ma co najmniej metr sześćdziesiąt długości. Krew cieknie mu z małej ranki za głową, akurat tam, gdzie pragnąłem mu wpakować kulę kaliber 22 i gdzie — cudownym przypadkiem — dostał. Nie uśmierciłem go jednak; tyle tylko, że nie jest już w stanie szkodzić. Zwija się w konwulsjach, na które trudno patrzeć; za żadną cenę nie chcę jednak uszkodzić mu skóry, nie próbuję go dobić. Chwytam go delikatnie dwoma gałęziami, przenoszę tak na pokład i pakuję do garnka... naraz rozwścieczony aguti wypryskuje z garnka i znika wśród bagaży. W mgnieniu oka wszyscy trzej jak jeden mąż skaczemy do wody. Miny mamy mocno niepewne. W chwilę później dostrzegamy go jednak: prześlizguje się po dnie pirogi. Dobić go?... Nie, nie trzeba, to na pewno ostatni zryw w agonii. Został za mocno zraniony, żeby się go jeszcze obawiać. Wioślarze wciąż tkwią w wodzie; przyciągam pirogę do pnia, wdrapuję się na jej pokład, mocno chwytam węża za sam koniuszek ogona i trzymając w drugiej ręce maczetę, gotów jestem na wszelką ewentualność. Nic się jednak nie dzieje. Mam tylko nieprzyjemne uczucie, że ogon owija mi się wokół dłoni, po czym długi zewłok węża wślizguje się i układa we wnętrzu garnka, na który nakładam pokrywkę i przyciskam ją kamieniem. Mamy spokój, ale długo muszę konferować z wioślarzami, żeby się zdecydowali wrócić na pokład pirogi. Zapomnieli wziąć z sobą flakonik z „lekiem wężowym” i dlatego czują się niepewnie. — Źle, szef, źle... Wiem, że gad jest jadowity, i właśnie dlatego zależy mi, żeby zakonserwowanego wysłać przy najbliższej okazji do Francji; zrobię to w Maripasoula. Kreolskie „lęki wężowe” nie są skomplikowane, ale ich formuła wciąż się przedstawia zagadkowo. Głównie polega ona na macerowaniu łbów różnych węży i leśnych ziół w tafii. Lek ten się pije i, według zapewnień, jego działanie jest skuteczne. Innego leku dostarcza gruba jak ramię liana kumana, której szerokie na dwa palce strąki w kształcie zwartego półksiężyca zawierają dość małe jasnobrązowe fasolki. Inna odmiana tej liany, nosząca nazwę wielkiej kumany, ma strąki proste, długie na siedemnaście do dwudziestu centymetrów, a szerokie na pięć; karminowe fasolki w tych strąkach są większe od poprzednich. Mała kumana jest na małe węże, większa na wielkie. Z fasolek ściąga się ich dość cienką skórkę, po czym się je uciera w odrobinie — niewielkiej odrobinie — zimnej wody. Na jedno ukąszenie bierze się dwie fasolki kumany; jest to lek zewnętrzny, którego szybkie zastosowanie uzdrawia bez bólu i bez gorączkowania. W każdym razie uzdrowienie następuje po dwóch dniach. Pochodzenie tej rośliny jest nieznane, uprawiali ją i używali jako środka antyjadowego Indianie Oyampis. Co tio mnie, wolę jednak moje serum Bulantan w ampułkach do zastrzyków domięśniowych. Zatoka Petit Inini otwiera się przed nami niespodzianie, jest szeroka, majestatyczna, dźwiga na sobie cały ciężar słońca skrzącego się w lustrze jej wód wypolerowanych przez prądy. Później słońce zachodzi raptownie i znika za wysokimi brzegami. Od razu robi się chłodno. Przeprawiamy się gładko przez próg, po czym kilka chat na skale, zakotwiczone łodzie, czarni Boszowie przyglądający się, jak przybijamy do brzegu... Cambrouze. Angielski kupiec ochoczo ofiarowuje mi u siebie gościnę, z czego chętnie korzystam, żeby odpocząć po godzinach uciążliwej wędrówki rzeką. Posiłek jest ucztą sowicie podlewaną portugalskim winem, obfitującą w dziczyznę i ryby. Chyba za sowicie podlewaną i za obfitą, bo mimo wspaniale przespanej nocy budzę się rano z żółcią w gardle i atak wątroby zmusza mnie do spędzenia dnia w Cambrouze. Wtorek, 25 października Wieś Boszów składa się z dwóch tuzinów pokrytych strzechą chat, pobudowanych byle jak i byle gdzie pośród odkrytego, wyboistego terenu. Opatruję kilku reumatyków i zaraz prawie wszyscy mieszkańcy wsi napraszają się, bądź z rzeczywistej potrzeby, bądź z ciekawości, żeby ich bandażować i masować Przeobraziłem się w konowała, badam puls chorego dzieciaka, przepisuję ziółka, pigułki, nakazuję dietę, zakazuję używania tafii i ostrych przypraw ludziom o sfatygowanych żołądkach. Wąż aguti napawa czarnych przerażeniem, spoglądają na niego z pełnej respektu odległości, a dowiedziawszy się, że upolowałem go specjalnie po to, aby zachować, opowiadają o olbrzymiej anakondzie, która żyje tuż obok wsi, w rozpadlinie brzegu. Dochodzi przy tym do sprzeczki: starcy nie chcą, by mi pokazano jej kryjówkę, gdyż według tutejszych wierzeń przebywa w niej duch boga Boszów. Tymczasem mój aguti zostaje władowany do butli — co mi się udaje nie bez trudu — i moczy się w tafii. Dwoje Boszów zgadza się dowieźć mnie do Maroni za cenę pięciu gramów złota. Płacę im, ale moja kasa znów świeci pustką. O ile wszystko dobrze pójdzie, dziś wieczorem będę w Maripasoula. Prowadzona wprawną ręką łódź mknie szybko po szerokiej i monotonnej rzece. Na rufie mąż, na dziobie jego żona, równie muskularna jak on, nie ustępująca mu w niczym, robiąca wiosłem jak mężczyzna. Liczne występy granitowe, piaszczyste łachy. Dzień upływa powoli, słońce przypieka. Wieczorem wpływamy na szeroką, majestatyczną, pełną wysepek rzekę Itany. Urzędujący na cyplu posterunek celny zatrzymuje nas tylko na chwilę: — Złoto jest? — Już go nie ma. Podejrzliwy celnik, Kreol w wytartych szortach, drapie się po potylicy, i wreszcie rzuca oczekiwane i magiczne: — W porządku... — wolny przejazd! W dwadzieścia minut później jesteśmy na Mar oni, mając przed sobą Maripasoulę, siedzibę punktu administracyjnego. Dwa wielkie karbety: infirmeria. Sanitariusz: uwolniony galernik. Sympatyczny. Inny wielki karbet z trójkolorowym sztandarem na maszcie: urząd administracyjny. I żandarm, który z niecierpliwością czeka od trzech miesięcy na zwolnienie. Sześć chat Boszów... To już cały punkt administracyjny Maripasoula. Normalnie poczta dociera tu nie szybciej niż w pięćdziesiąt dni, a bywa że i w trzy miesiące. Radia nie ma. Zainstalowawszy się w przybudówce infirmera redaguję reportaże i porządkuję bagaż. Czwartek, 27 października Przez całą noc dochodziły mnie jęki, skargi i wyrzekania z izby obok. To stary Kreol, były robotnik wielkiego posiadacza terenów złotodajnych przy zatoce Petit Inini. Dotknięty nagle paraliżem, niezdolny do pracy, bez grosza, został pewnego dnia — kiedy akurat kierownik punktu był w rozjazdach — porzucony na schodkach infirmerii, podobnie jak niektóre niezamężne matki zostawiają swego bękarta na schodach kościoła. Lecz o ile te nieszczęsne mają niekiedy coś na swoje usprawiedliwienie, tutaj nie może być o tym mowy. Ów bogaty właściciel terenów złotodajnych jest Kreolem, bardzo popularnym w St. Laurent, wielokrotnie wybieranym w wyborach i piastującym urząd członka władz miejskich. Pozostawił tego starego górnika w drodze do St. Laurent, gdzie znajduje się szpital... Droga jest długa, a starzec był w drodze zawadą... Teraz biedny staruch płacze na los. Sanitariusz i żandarm starają się zaspokoić najdrobniejsze kaprysy tego wymagającego chorego. Ot, finał górniczego życia. Nie sposób przewieźć go do St. Laurent. Boszowie za nic nie chcą się tego podjąć, bo ich religia im na to nie pozwala, o ile przy chorym nie ma nikogo, kto by się nim specjalnie opiekował. Podobno widywano nawet, że chyłkiem wyładowywali z łodzi nosze z umierającym, który był im powierzony, i zostawiali go w przybrzeżnych chaszczach lub w jakiejś wsi kreolskiej. A tam — pewna śmierć. Przed kilku tygodniami żandarm musiał się zająć w Bostos nad Ouaqui umierającym z głodu i pragnienia starym górnikiem, jak pies opuszczonym w swoim karbecie, choć wieś jest zamieszkana przez Kreolów obojga płci. Nie mając złota, starzec mógł tylko zdechnąć i absolutnie nikt się nie zainteresował wołaniami biedaka; zresztą w dwa dni później zmarł z wyczerpania w infirmerii, mimo troskliwej, lecz spóźnionej opieki, jaką go tu otoczono. I wtedy właśnie nastąpiła apoteoza tej historii, potwierdzonej raportem żandarma z Maripasoula, który mi o tym opowiedział. W chwili śmierci starego znajdowali się w infirmerii górnicy kreolscy, bo przyszli tu po leki... w jednej chwili ulotnili się wszyscy, żeby przypadkiem ktoś nie zwrócił się do nich o pomoc przy grzebaniu ich ziomka i rodaka. Sanitariusz i żandarm przeobrazili się w stolarzy, żeby zbić lichą trumnę, po czym w grabarzy, żeby godnie pochować górnika. Chłopcze! jeżeli się znajdziesz w złotodajnym kraju, w Gujanie, a zachorowawszy tiie będziesz miał złota, gotuj się na śmierć i nie przyzywaj ludzi. Na próżno tylko traciłbyś siły. Na swej drodze spotkałem dwóch Kreolów gościnnych i bezinteresownych... Byli to dwaj Kreole angielscy! Piątek, 28 października Macham reportaże i piszę listy. Sobota, 29 października Boszowie budują pirogę. Co za zręczność! Po wyrąbaniu w lesie duktu, który prowadzi od ściętego pnia do brzegu rzeki, wykłada się dukt okrąglakami i zsuwa po nich pień. Na brzegu wznosi się „ogon hokko” — tak że ani deszcz, ani wiatr, ani słońce nie przeszkadzają robotnikowi, gdy toporem i maczetą obrabia szarawe, włókniste i łykowate jak dzięgiel drzewo. Praca postępuje naprzód powoli, ale pewnie, najpierw zarysowuje się z grubsza dziób, po czym rufa; z kolei następuje wytrwałe drążenie pnia siekierą lub ogniem; wreszcie boki przyszłej łodzi zostają cierpliwie wyrównane do tej samej grubości. Piroga uzyskała swój kształt. Jest to piroga indiańska. Czarni znad Maroni tym się jednak nie zadowalają. Rozpalają pod łodzią ognisko z palm, pod działaniem ciepła drewno rozwiera się delikatnie, brzegi się rozchylają i pirogę obraca się jak pieczeń na rożnie. Czasem drzewo pęka, wtedy stosuje się szpunt z nasyconej wodą miazgi bambusowej. Gdy wskutek podgrzewania drzewo stało się elastyczne i boki się rozchyliły, rozchyla się je bardziej jeszcze, wprowadzając na siłę drewniane poprzecznice. Szeroki, mocny, wydłużony kadłub łodzi jest gotów. Pozostaje wykończenie. Dopasowuje się i przybija do burt kadłuba, od rufy do dzioba, dwie długie deski obrobione toporem i heblem. Zakłada się w dolnej części łodzi coś w rodzaju wręgów stanowiących jej żebra, po czym przychodzą jeszcze ławki, na których uprzednio powycinano kozikiem ozdobne motywy geometryczne, świadczące o dużym wyczuciu artystycznym ich twórców. Rufa i dziób są bardziej wydłużone przez nasadzenie z góry przygotowanych uzupełnień, które również przyozdobiono sztuką rytowniczą i starannie obrobiono. Nieuniknione pęknięcia zostają uszczelnione mani i mazią roślinną. Podobnie jak spojenia oblamowań. I w kilka chwil później następuje wodowanie. Lekka, wykończona w każdym calu, rasowa w całej swojej sylwetce piroga prześlizguje się po powierzchni pod impulsem solidnych wioseł, z których każde jest tak rzeźbione, że mogłoby stanowić dumę niejednego muzeum. Niekiedy wiosła są barwione żywymi kolorami, czerwonym, żółtym, zielonym. Pełniąc rolę wierzchowca po Maroni, piroga wyrusza po towary; będzie je transportować od wsi do wsi. Jeden tydzień wystarczył na jej sporządzenie. Warsztat i karbet zostały zaraz spalone na znak, że robota skończona. Jedną z takich piróg udałem się do wsi Wacapou oddalonej o godzinę i czterdzieści minut wiosłowania od posterunku Maripasoula. Naprzeciw Wacapou, na holenderskim brzegu, znajduje się wieś Benzdorf, gdzie robotnicy pracują dla wielkiego towarzystwa holenderskiego. Podobne są te obydwie naprzeciw siebie leżące wsie. Bez przeszkód przepływa się z brzegu francuskiego na holenderski, ale w Benzdorf jest posterunek celny, którego urzędnicy chodzą we wspaniałych mundurach. Obok wymalowanego na zielono i biało posterunku znajduje się wielki sklep towarzystwa, a w nim aż ciasno od wszelkich doskonałych produktów. Jak gdyby nigdy nic, Francuzi przychodzą tu robić zakupy... tylko muszą płacić w florinach. Tak też florin panuje na Maroni; płaci się za niego na czarnym rynku dwieście franków. Złoto i floriny to jedyne pieniądze, których się tu używa. Francuski frank jest przyjmowany z niechęcią i tylko w zamian za to, co kupiec sam zechce sprzedać. — Na co mi franki?... Głęboko zawstydzony stoisz więc z tym swoim nieszczęsnym banknotem; pożytek z tego niewielki. Ostatnio kupcy posunęli się tak daleko, że w ogóle zaczęli odmawiać przyjmowania pieniędzy swego własnego państwa. Trzeba było dopiero specjalnego zarządzenia prefektury, żeby ich do tego zmusić.- Cóż jednak można poradzić na złą wolę kupców? Oczywiście ceny są niebotyczne i brak jest towarów, bo Boszowie są na porębach i od trzech miesięcy nie pływają po rzece. Pirogi, którymi sprowadza się produkty żywnościowe, nie ruszą bez Boszów z miejsca, bez Boszów nie ma transportu, bo żaden Kreol nie zaryzykuje przeprawy po Maroni; handel jest więc uzależniony od tych władców rzeki... i kupcy będą czekać na ich dobrą wolę aż do końca listopada. Można powiedzieć, że bez Boszów, Saramaków i Boni wnętrze Gujany byłoby jednym no man’s landem; tych kilka wsi, które tam są, przestałoby istnieć. Murzyni ci żyją swobodnie, tolerują naszą wdzięczność, ale nie podlegając żadnemu prawu, kierują się w swych poczynaniach tylko własną fantazją. Całe szczęście, że są jeszcze Holendrzy i że u nich można robić zakupy, pod warunkiem płacenia florinami. Jedyny francuski urzędnik znad rzeki, żandarm z Maripa-soula, jest zaopatrywany w potrzebne produkty (podobnie zresztą jak i jego koledzy znad innych rzek) przez pewien trust gujański. Trust ten jest panem rynku, narzuca ceny i, zaopatrując wnętrze kraju, niezaprzeczalnie sprawuje tam rządy niczym absolutny władca, któremu nie sposób się przeciwstawić. Cała administracja jest jego niewolnikiem; on przyjmuje wpłaty, wysyła produkty żywnościowe, robi przelewy sald miesięcznych, kieruje pożyczkami, pieniędzmi, łodziami, benzyną; uzależniona od tego potężnego towarzystwa biedniutka administracja jest prawdziwą jego niewolnicą. Trust jest nietykalny. Domy w Wacapou to karbety na palach, ponieważ w okresach przyboru wód z domu do domu wędruje się na pirogach. Kiedy Benzdorf stoi w wodzie, jego mieszkańcy chronią się na pagór-gach pobliskiej wioski Aoua. Wkrótce już Zaduszki i kupcy, po większej części Arabowie, sprzedają z tej okazji nagrobkowe świece; cmentarz znajduje się w samym środku wsi, nie ogrodzony, wydeptany i świnie tu niuchają za pogrzebanymi trupami. Wracam na posterunek Maripasoula po krótkim popasie we wsi Maripasoula u kupca Abdullaha, który odsiedział siedem lat za podobno nie popełnione zabójstwo i ma dwie żony. Wieś Maripasoula! taka sama jak wszystkie wsie wewnątrz tego kraju, kilka chałupin na brzegu rzeki... Niedziela, 30 października Maripasoula — nuda — 50° w cieniu. Z reportażami nic się nie posuwam naprzód. Telegram do Bernarda o zwrotną pożyczkę z redakcji w wysokości piętnastu tysięcy franków, jestem unieruchomiony, bez jednego centyma. Poniedziałek, 31 października Wacapou-Benzdorf: próba znalezienia wyjścia z impasu. Wtorek, 1 listopada Chandra. We Francji Zaduszki, chłody; tutaj upał dobija. Środa, 2 listopada Pracuję powoli i z trudem; maszyna do pisania, którą mi uprzejmie wypożyczono z posterunku, w złym stanie Czwartek, 3 listopada Benzdorf. Żadnej odpowiedzi na telegram. Chandra. Piątek, 4 listopada Deszcz. Pisanie dla „Sciences et Voyages”, brak żywności, pichcę na ognisku chudą zupkę. Sobota, 5 listopada Deszcze. Benzdorf. Telegramu wciąż nie ma. Stary górnik, z którym sąsiaduję, rzęzi dzień i noc. Murzynki szczebiocą, śpiewają. Kupiec pożycza mi pieniędzy, ale mam mu oddać dwadzieścia za piętnaście. Uprzejmie to z jego strony. Niedziela, 6 listopada Chandra, deszcz. Poniedziałek, 7 listopada Pora deszczowa już w drodze — szaro, powietrze ciężkie, wilgotno. Benzdorf. Zakup budzika (z braku zegarka) i zapasów żywności na rzekę. Pewien górnik z Wacapou kiwa głową i mówi: — Pan to może mówić o Gujanie, zna ją pan!... Wtorek, 8 listopada Deszcz, wiatr. Piszę artykuły ołówkiem, maszyna zepsuta. Środa, 9 listopada Deszcz. Wyjazd do wsi Maripasoula, do Abdullaha. Brak mi jeszcze pirogi. Jak to załatwić? Chandra... Dziś wieczorem uczucie lekkiej obawy przed dniami, które nadejdą. Szesnaście tysięcy franków długu za nieco nieodzownych zapasów żywności. Niedobrze. Och, te kłopoty pieniężne! Jutro wyjazd z żandarmem Boureau do Ouaqui. Sporządzi urzędowy protokół, że ruszam w drogę. Męczy mnie to codzienne oczekiwanie na telegram. Sam w sąsiedztwie sparaliżowanego górnika; coś sobie pitraszę, jak potrafię. Potrafię niewiele. Z tego wszystkiego mam zgagę. Schudłem, czuję się zmęczony, przygnębiony. Pieniądze, pieniądze... wciąż to samo hamuje moje zrywy. Ten okres był gorszy niż wszystko, co może mnie teraz spotkać. Wysłałem listy; tylko jeszcze te reportaże, które mi tak trudno skończyć... czy jutro? Czwartek, 10 listopada Padało całą noc. Rozmyślałem sennie o Paryżu, o rozgrzanym asfalcie, o metrze, o zapachu gazety prosto z maszyn, o życiu, o rodzicach... Chandra. W nocy nie spałem. Skończyłem reportaże dla „Sciences et Voyages”. Uff! Ciężko mi to przyszło. O świcie zacząłem szykować bagaże... Odjazd do Ouaqui. Nareszcie!... A jednak tyle jeszcze kłopotów, bo trzeba wyszukać pirogę, kupić ją i... zapłacić. Mam dwadzieścia pięć franków w kieszeni!... Śmiej się, pajacu, z twej miłości szalonej... Wszystko gotowe, brak jednak motorniczego, który wyjechał do swej lubej i zapomniał stawić się na posterunku w przewidzianym terminie. Więc zwłoka: ani mnie to parzy, ani ziębi... Kwestia przyzwyczajenia! Wyjazd bez obaw, ale i bez prawdziwej radości... trochę zdziwienia i goryczy. Właściwie dlaczego? powinienem przywyknąć! Boszowie pracują w swoich domostwach, ten nad wiosłem, ten nad tam-tamem, inny nad grzebieniem Są niebywale zręczni, chociaż ich narzędzia nie są zbyt precyzyjne: topór, nóż. Wiosła — niczym w haftach. Są ozdobne jak abażury. Sztukę Boszów cechuje, niestety, ograniczona inspiracja: te same motywy spotyka się we wszystkich ich rzeźbach, które koniec końców tracą wskutek tego wszelką oryginalność. Niemal robota seryjna... Ponieważ lubią właśnie takie, a nie inne rysunki, takie kolory, takie formy, zupełnie nie wychodzą poza ich krąg, nie nadają swej pracy żadnego indywidualnego piętna, nie kierują się żadną fantazją prócz tej, którą im przekazali przodkowie; przyswoili ją sobie, stała się ich własnością, pokochali ją i nie próbują jej zmieniać. Piątek, 11 listopada Asystuję przy amputowaniu pierwszego członu palca pewnemu Boni. Zręczność sanitariusza. Dwa zastrzyki nowokainy — dwa cięcia na krzyż. Uchwycenie kości szczypcami, mocne zaciśnięcie, szarpnięcie z jednoczesnym lekkim skrętem... Wyłania się sczerniała kość. Krew, dużo krwi... Zaklajstrowanie rany sulfamidami... i chory podciąga przepaskę na biodrach, chwyta za wiosło i samotnie wyrusza do swej wsi... oddalonej o pół dnia jazdy pirogą. Pobladłem natomiast ja. Nie wytrzymuję podczas takich operacji i musiałem często wychodzić na świeże powietrze. Miękkie serce?... Jestem na to wściekły. Od dawna, bo od czasu gdy zdałem sobie z tego sprawę w Brazylii, asystując tam przy operowaniu wyrostka robaczkowego, usiłuję się przezwyciężyć... Ciężko mi to przychodzi, ale musi przyjść. Rany boskie! nie jestem przecież pensjonareczką! Polowanie. Sobota, 12 listopada I wciąż jeszcze w strażnicy Maripasoula! Tanis — motorniczy z plemienia Boni — nie wrócił dotychczas ze wsi Sinich, z narady rodzinne], która ma zawyrokować w sprawie separacji od łoża, stołu i wszelkich dóbr między nim a jego prawą żoną. Wracając wczoraj wieczorem trafiliśmy na „Serenadę Boszów” w wykonaniu staruchy z Boniville; umalowana na biało i cała w ozdobach, potrząsała jak grzechotką pełną piasku tykwą. Tańce, zaśpiewy, bajdurzenia. Przyszła egzorcyzmować złego ducha, który się uwziął na jednego Boni... Kilka dziewcząt tańczyło dla nas na strażnicy: uroczyście obchodziliśmy 11 listopada popijając kiepskie wino szampanizowane. Dziś łowienie ryb i pranie. Niedziela, 13 listopada Możliwe, że wyjazd jutro... dzień jest posępny. Mam już dość odżywiania się fasolą i tapioką; moje menu jest wciąż takie same. Polowanie, nuda, chandra. Ach, wyruszyć już wreszcie... A łodzi wciąż nie mam. Przed chwilą wrócił motorniczy. Maripasoula, 13 listopada Wyjazd jutro... po daremnym wyczekiwaniu na pieniądze, o które telegraficznie zwracałem się do Cayenne i Paryża. 14 listopada Wyjazd dzisiaj. Dziwnie się czuję. Kiedy wczoraj wieczorem patrzyłem na uśpioną dżunglę, odczułem strach przed najbliższymi dniami. Och, ten strach, który od czasu do czasu wślizguje się we mnie podstępnie i każe się zastanawiać nad konsekwencjami mego przedsięwzięcia. Albo skończy się ono klęską, więc śmiercią, albo sukcesem. Żadne połowiczne rozwiązanie nie wchodzi w grę! Iść prosto przed siebie i nie tracić odwagi; a przede wszystkim, mój Boże, zachować w każdej okazji zimną krew i odporność psychiczną. Ze strażnicy Maripasoula wyjeżdżamy łodzią motorową o ósmej; jadę w towarzystwie żandarma Boureau i dwóch Boni. Maroni bardzo szeroka i wspaniała; łatwo mijamy kilka progów i oto wieś górnicza Entouca, a później, o trzynastej trzydzieści, strażnica Ouaqui leżąca u zbiegu rzek Itany i Ouaqui. Tu razem z nami zabiera się celnik Zephir; jedzie do Grigel. Popołudniowy skwar aż dławi; wreszcie, o szesnastej, osiągamy Bostos, a następnie Degrad Roche, gdzie spędzamy noc u pewnego Kreola. Deszcz, chandra, Ludzie dziwią się jak zwykle: — Co za odwaga! Celnik Zephir raczy mnie sentencją: — Czuję się tak, jakbym prowadził pana na szafot... przykro mi. Dziękuję, celniku Zephir, i niech łagodny wiatr, którego imię nosisz, towarzyszy mi do zacisznego portu. Żandarm Boureau jest bardzo sympatycznym człowiekiem, ale po tym, co mi powiedział Zephir, jego nazwisko przyprawia mnie o gęsią skórkę.8 Jak najprędzej chciałbym już być sam! godziny szybko mijają — przez całą noc nie mogłem zmrużyć oka. Wtorek, 15 listopada Wypływamy o świcie; nic szczególnego podczas jazdy; o dwunastej dobijamy do Grigel, dawnej górniczej wsi, niegdyś kwitnącej, dziś opustoszałej. Jej mieszkańcy: dwóch Kreolów martynikańskich i jedna kobieta z Boszów. Przyjmują nas Martynikanie. Nagabuję ich o łódź; nie mają. Mówię, że wymienię za łódź moje zapasy żywności. Koniec końców proponują mi — za darmo — starą porzuconą pirogę o rozklekotanych burtach, pełną dziur i pęknięć, łykającą wodę wszystkimi bokami, ale — jak się okazało po jej zbadaniu — mogącą jeszcze służyć przez dziesięć, piętnaście dni. Przyjmuję więc ją z radością i zabieram się z miejsca do roboty. Uszczelniam ją, jak mogę, dłubię przy niej, gdzie się da. Od żandarma otrzymuję wiosło. Moje wyposażenie gotowe. Grigel już nie jest ostatnią wsią nad Ouaqui. Inna, nazwana Vitallo, powstała ostatnio nad brzegiem rzeki, w jej bardzie] górnym biegu. Żandarm postanawia się tam udać i przy tej okazji wziąć na hol moją łódź, dzięki czemu zaoszczędzę niemało czasu. Wyruszamy jutro rano. Leżąc wieczorem w hamaku, długo rozmyślałem. Serce mi bije jakoś ciężko... w drogę do Tumuc-Humac... stało się, doszło do tego; wkrótce będę sam! Jeszcze tylko kilka godzin cywilizowanego świata. Chandra... Nikomu o tym nie mówię, ale czuję teraz lęk... moja odporność psychiczna wyszła nie bez szwanku z tej całomiesięcznej próby, kiedy byłem skazany na bierność. Prawda, że przygoda pozbawiona zupełnie cierpień duchowych nie byłaby już piękną przygodą, lecz byle jaką, którą przeżywałoby się lekko i która tym samym nie dawałaby zadowolenia. Zdobyć się na wysiłek fizyczny to jeszcze nic, ale podtrzymać w sobie i wyprostować słabnącego ducha — to coś znaczy! — Jeżeli z samopoczuciem nietęgo, to nie ma pan co ruszać w drogę — powiedział mi żandarm, widząc, że jestem w nastroju raczej melancholijnym. — Skąd znowu!... samopoczucie świetne. To nieprawda, ale wzięto by mnie za zupełnego szaleńca, gdyby wiedziano, że w chwili wymarszu nurtują mnie obawy. Mój entuzjazm scherlał. Za dużo było tych różnych perypetii na wstępie. Moje myśli powinny by teraz być wyrazem takiego samopoczucia jak we Francji... na to jednak nie stało mi środków. Ech! człowiek znajduje gorzką przyjemność w podbechtywaniu się, w narzuceniu sobie pragnień, które są na bakier z jego rzeczywistymi pragnieniami — ot, tak dla sportu, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. Marzy się więc o wygodnym, pachnącym starą skórą fotelu, którego oparcie jest jak ulał dla twoich pleców zapadasz w taki fotel z rozkoszą, łagodnie ci świeci lampa na niskim stoliku zarzuconym ilustrowanymi czasopismami i gazetami, a obok jeszcze pudełko z tytoniem i rząd dobrze wypalonych fajek i jeszcze deszcz bębni o spuszczone żaluzje; przez szpary w nich widać kawałek asfaltu błyszczącego od żółtych świateł latarni i słychać też, jak wiatr zgrzytliwie kołysze szyldami na zardzewiałych hakach i strąca z głuchym łoskotem kilka dachówek. W rogu pokoju trzaska jasnym płomieniem ogień w piecyku i tańczy w nim za szybką z miki. Rdzawa polewa piecyka jest ciepła. Mruczy czajnik. Jedno przekręcenie gałki: muzyka! A przecież, kiedy tam żyłem, nużyło mnie to wszystko, co dziś przypomina mi się tak intensywnie. Może dlatego, że deszcz tłucze bez przerwy po liściach palm i że rude wyj ce wrzeszczą bez opamiętania, i że samotnie marzę w hamaku o wszystkim, co tam zostawiłem. Donośne pogłosy lasu, strach, kłopoty — człowieka nawiedzają myśli o błogosławionych, pełnych wytchnienia godzinach francuskiej zimy. Środa, 16 listopada Ruszamy skoro świt. Płynę na holu motorówki; kieruję łodzią posługując się wiosłem jak sterem. Pech! na pierwszym zakręcie rzeki motor krztusi się, zapluwa... i na wiosłach wracamy wszyscy do Grigel. Nowa zwłoka, uszkodzenie motoru wygląda poważnie. Nie chcę czekać, jestem za bardzo zdenerwowany. Znowu uszczelniam moją wysłużoną łajbę, ładuję bagaże; jedno, drugie zdjęcie z żandarmem i celnikiem — i w drogę Jestem trochę przejęty, ale szybko pochłania mnie prowadzenie mojej dość ciężkiej i niezbyt poręcznej łodzi. Budowano ją z myślą o co najmniej pięcioosobowej załodze, a że jestem na jej pokładzie sam jeden i w dodatku mam ledwo jakie takie pojęcia o wioślarstwie, przeżywam nie lada kłopoty. Przed trzema dniami odbyłem w Maripasoula swój chrzest bojowy ku wielkiej uciesze Murzynów. Kręciłem się w kółko i nie mogłem, mimo wszelkich wysiłków, odbić od brzegu. Posługiwanie się wiodłem Boszów to istna sztuka. Straciłem kilka godzin, nim doszedłem, jak się to robi. Teraz już daję sobie jakoś radę. Nowy wypadek. Na pierwszym progu wiosło mi się łamie na dwoje, uderzywszy o skałę. Jestem o kilka minut od wsi, daję się więc nieść prądowi i pomagając sobie przy tym ułomkiem wiosła, dobijam do brzegu i na szczęście znajduję właściwe dla moich potrzeb drzewo, więc się biorę do majstrowania wiosła za pomocą maczety, hebla i noża. Robota to długa, uciążliwa i delikatna. Pracuję z zapałem w spiekocie ciężkiej jak ołów i po kilku godzinach staję się posiadaczem wielkiego, topornie obrobionego wiosła. Jest ciężkie, lecz solidne, a to najważniejsze. W drogę... Myślę, że tym razem ruszam już na dobre. Przez przerastający moje możliwości próg ciągnę pirogę na linie holowniczej. Na własnej skórze przychodzi mi odczuć, że gwałtowny prąd potrafi w mgnieniu oka wywrócić człowieka wraz z łodzią. Napinam muskuły, wychodzę obronną ręką z opresji i wreszcie wpływam na spokojniejsze wody, gdzie się mogę zatrzymać i wylać wodę, która mi się panoszy w łodzi mocząc bagaże. Około czwartej postój. Gotuję kilka garści fasoli, kostkę skondensowanego bulionu, zawieszam hamak, wyładowuję bagaże, zapalam fajkę. Noc. Jestem sam — tym razem stało się, jestem sam. I mimo wszystko trochę boję się tego; pierwsza samotna noc w puszczy, pierwszy etap wyprawy, w której takich etapów będzie kilkaset... nic też dziwnego, że samopoczucie mam nie najlepsze; trzeba się wziąć w garść przez pierwsze dni. Potem nabiorę rutyny. Trudno mi jednak wziąć się w garść tego wieczoru; odechciało mi się nawet jeść i Boby sam wbija menażkę fasoli. Zbiera mi się na nudności! Gorączka? na wszelki wypadek biorę dwie novoquinese. Przypomina mi się piosenka, której słowa mówią o Paryżu. Myślę o Francji. Myślę o powrocie... już pierwszego dnia! Pierwszy dzień... a uważałem się za silnego. Ho, ho!, przecież najwyraźniej zaczynam myśleć o wyrwaniu się stąd... Źle ze mną! Ogarnęła mnie chandra i boję się teraz, że zetnie mnie z nóg. Czy nie można by skrócić trasy, wrócić do Cayenne, do życia? Och, ten pierwszy wieczór! Ale nie, jestem pewien, że jutro pójdzie lepiej! Na pewno, jakżeby inaczej! pójdzie lepiej! Pada; mokre ognisko zgasło; puszczę wypełniają krzyki ptaków, dziwaczne krzyki, które wydaje mi się, dopiero tego wieczoru słyszę po raz pierwszy, choć przecież znam je dobrze. Deszcz bębni po plandece hamaku rozwieszonego między dwoma omszałymi drzewami. W wodzie chlup! chlup!, coś się tam szamoce i ciska; słychać ochrypły zew dwóch przelatujących ar. Brzęczą wielkie muchy, wszystko dookoła mroczne, wszystko niewyraźne, jestem zmordowany, a sen mnie omija. Zwinąłem się pod moskitierą w kłębek, oczy mam szeroko otwarte, modlę się instynktownie. Może to wskutek gorączki te lęki? Potem jeszcze myślę o rodzicach, przede wszystkim o nich! Czwartek, 17 listopada Wylewam wodę, której przez noc sporo się uzbierało w pirodze. Postanowiłem ją nazwać Anuhe, co w języku Taki-Taki znaczy „Śmiało naprzód!” Podczas ładowania bagaży zaskakuje mnie warkot zbliżającego się motoru. To Boureau na zreperowanej motorówce gna do Vitallo. Zatrzymuje się. — Dobrze się spało? — Dobrze, a panu? — Owszem, dziękuję. Proponuje, że zabierze moje bagaże i zostawi je w Vitallo. Łodzi nie może wziąć na hol, bo motor spisuje się nie najlepiej. Dziękuję mu za propozycję, ale nie: wolę mieć bagaże z sobą — niech będzie, jak jest! — Do widzenia, spotkamy się niebawem! Zniknęli w mgnieniu oka. Ja odbijam powoli. W miejscach, gdzie grubo ociosane drewno wiosła trze o dłonie i palce, wyskakują mi pęcherze. Najczęściej muszę zresztą łódź holować, bo prąd jest silny, a rzeka pełna małych progów, które wyszły na światło dzienne wskutek spadku wód. Tracę więc masę czasu na brodzenie w wodzie sięgającej mi to po kolana, to po szyję; niekiedy płynę jedną ręką, a drugą trzymam dziób łodzi i ciągnę ją metr za metrem, ranie sobie przy .lyrtv stopy o kłody zalegające dno rzeki, kaleczę się o kolce przybrzeżnych krzaków. Słońce praży; wyśpiewuję refreny marszowych piosenek, by dodać sobie ducha, i idę — obawiając się ataku płaszczki o jadowitym „żądle” lub aimary o zębach jak ze stali. Na szczęście nic takiego mi się nie przytrafiło. Liczne małe kajmany rzucają się na mój widok do wody. W samo południe, kiedy właśnie holuję łódź na zakręcie rzeki, pojawia się Boureau. — W porządku? — W porządku! — Uwaga na płaszczki! Serum przeciwjadowe i przeciwtężcowe ma pan? — O key! — Żadnych poleceń? — Nie! — Wszystkiego dobrego, do widzenia! — Do widzenia! Ostatni gest ręki, szum motorówki odpływającej do Grigel cichnie, ja podążam do Vitallo. Ciągnę, wiosłuję, pcham, ciągnę — jestem zmęczony. Dumam o tych, którzy uprawiają ćwiczenia fizyczne, żeby lepiej rosnąć. Od wiosła porobiły mi się istne jamy na rękach. Zatrzymuję się na godzinę, żeby ugotować ryżu. Wylewam wodę z pirogi, uszczelniam ją, uderzeniem wiosła zabijam czarnego półmetrowego węża, przepływającego odnogę rzeki. Po południu ostro wiosłuję pod oślepiającym słońcem, śpiewam przy tym aż do wyczerpania całego repertuaru melodii marszowych. Mimo że ręce mam w ranach, które już zaczynają ropieć, wiosłowanie idzie mi sprawniej. Wysokie białe brzegi zarasta skołtuniona, na dziesięć metrów wybujała roślinność; widać wśród niej trochę zdziczałych bananowców, drzew mangowych itp... ślad dawnych poręb i starych wsi powstałych przed piętnastu czy dwudziestu laty w okresie runu na balatę. Brzegi Ouaqui były niegdyś zaludnione; dziś nic już z tęgo nie zostało. Wędrowiec nie może liczyć na żaden gościnny postój; co najwyżej znajdzie szczątki karbetów, szczątki plantacji. Ma się wrażenie, że to kraina śpiącej królewny. Martwy kraj! Słońce już zachodzi; jakaś wysepka przyjmuje mnie na noc. Płoszę kilka kajmanów, które się tu wylegiwały, i chmarę nietoperzy. Ryż; bezskuteczne łowienie ryb. Zabijam papugę, jej wnętrzności służą mi jako przynęta na piraje, a z reszty gotuję nie najgorszą zupę. Mało zwierzyny nad zatoką, przynajmniej jak dotąd. Trudno zresztą strzelać, kiedy człowiek sam w łodzi i płynie pod prąd. Nim się zmierzy, już rzeka go znosi, a moja broń, chociaż precyzyjna, wymaga dużej dokładności w celowaniu, bo kula to nie śrut bijący w rozrzucie. Całą noc leje jak z cebra; mimo koca skostniałem z zimna; nie mogę spać, palę więc bez przerwy tutejszą kwaśną samosiejkę, bo zapas tytoniu już mi się wyczerpał. Piątek, 18 listopada Cała plaża, przy której przycumowałem łódź, zalana; wystaje tylko wyższa część wysepki, właśnie ta, gdzie rozbiłem obozowisko. Moje terytorium skurczyło się nagle do małej platformy, wokół której rwie burzliwy prąd wezbranych wód, bp wezbrały niebywale. Łódź jest na wpół zatopiona. Wszystko mokre, że ani się przebrać, przemokłem i ja, ponieważ puścił jeden ze wsporników brezentowej płachty i ustąpiła pod naporem tego potopu; hamak więc opił się wody nie mniej niż piroga. Dzień zapowiada się ciężko, ręce mi popuchły, zupełnie ich nie poznaję... istne ręce oprawcy, nabiegłe krwią, poszatkowane okaleczeniami, w których zbiera się ropa. Gdybym był pianistą, byłbym niepocieszony, ale jako włóczykij gwiżdżę na estetykę. Tyle tylko, że mi to przeszkadza, ale gdy ręce mi się już rozgrzeją, wtedy nic a nic nie czuję. I hop do roboty, marynarzu, chwytaj za ster! Na dziobie Boby dzwoni zębami i patrzy na mnie z przerażeniem, jakby chciał powiedzieć: „Jak długo tak jeszcze, szefie!” Biedna psino!... To dopiero drugi dzień twojej mordęgi Nie ma co, prąd jest silny, a mnie brak wprawy, bo znosi nas bez ustanku. Prawda, że jak na mnie jednego łódź jest za wielka, a jeszcze przy tym wagi dodaje jej woda, która się wciska wszystkich stron. Macham wiosłem i zdobywam tak metr po metrze, niekiedy jednak tkwię w miejscu, lub nawet cofam się. Cholerna łódź... I pomyśleć, że za 5 000 franków mogłem dostać od Boszów wspaniałą pirogę, akurat dla mnie, małą, zwrotną, nie przeciekającą! — Tylko że nie miałem 5 000 franków... ot i wszystko... Wiosłując bez przerwy, dopływam około drugiej po południu do pieniącego się progu, który mi zagradza drogę. Za nim jest wodospad dużego kalibru. To wodospad Vitallo. Przez próg przedostaję się dzięki odnodze przy wysepce i, dobrnąwszy do wodospadu bokiem, przymocowuję łódź do wystających skał. Spadek ma półtora metra, woda szaleje na jakichś siedmiu metrach, po prawej znajduje się skalista platforma, a po lewej mulisty, skryty w kolczastych krzakach brzeg. Wyładowuję bagaże na platformie i wyszukawszy w wodospadzie jakie takie przejście, ciągnę łódź na linie. Naraz tracę równowagę w ostrym nurcie, na próżno próbuję uczepić się skalnych występów, łódź staje dęba, wykręca się bokiem, toczy się już, gna, koziołkuje, ja za nią nie puszczając linki. Nagle wściekły ból w kolanie; wyrżnąłem o podwodną skałę; mam wrażenie, że zemdleję, kurczowo chwytam się łodzi, która teraz powoli spływa na spokojne wody. Na małej plaży zbieram siły... Przez chwilę boję się, że złamałem sobie nogę. Na szczęście nic podobnego. Płynąc, znów podciągam łódź do platformy i wypoczywam; popołudnie już późne, postanawiam więc odłożyć na jutro ponowną próbę przebycia wodospadu. Rozłożone na słońcu rzeczy schną powoli. Wszystko mi popleśniało w nieustannej wilgoci tutejszych nocy. Zawieszam hamak i rozmyślam nad najdogodniejszym sposobem przebycia wodospadu. Przypominam sobie, że podczas przeprawy przez wodospad Ananas na Manie, gdzie prąd był nazbyt silny, ciągnęliśmy łódź po ziemi. No tak, ale było nas dwunastu!... Może jednak?... Układam na platformie okrąglaki, upycham mchem i trawami wgłębienia w skale, przywiązuję liną tył łodzi do uschłego drzewa, następnie daję linie dostateczny luz i chwytam za dziób; ciągnę z wszystkich sił: wynurza się, dziób się wynurza do połowy; rufa natomiast tkwi pod powierzchnią, bo łódź leży pod kątem 60°. Kładę na dziób duże kamienie, tworząc w ten sposób przeciwwagę; zalana wodą rufa podnosi się trochę. Żeby ułatwić sobie robotę, przerzucam linę przez sterczącą nad platformą gałąź i ciągnę. Milimetr za milimetrem tył łodzi zaczyna wychodzić nad powierzchnię; przywiązuję linę, wylewam wodę. Łódź jest teraz lżejsza, ciągnę ze wszystkich sił... na próżno, coś się zacięło. Ciągnę tak, że wskutek bólu w pachwinie zaczynam się obawiać” przepukliny. Lekko próbuję w lewo, w prawo, potem z dołu w górę i łódź powoli, powolutku posuwa się, toczy po okrąglakach... już cała jest na platformie. Hoo, naprzód... trrach!... poprzeczna deska, na którą napieram, pęka... wpadam do wody, wyłażę. Wreszcie łódź jest po drugiej stronie wodospadu! Kiedy jednak chcę ją zacumować, poślizguję się na omszałym głazie i już łódź stacza się prosto w wodospad. Trzymając linę w ręku, zapieram się obydwoma nogami w jakiejś skalnej dziurze, napinam muskuły, udaje mi się wytrzymać szarpnięcie, choć lina jest naprężona, jakby miała pęknąć. Powoli wciągam łódź na brzeg, przywiązuję ją solidnie... Uff, gotowe! Jestem wykończony, krwawię, ręce całe w ranach, nogi pokiereszowane; nie wiem, jak jutro będę mógł utrzymać wiosło. Mimo to udaje mi się dobrze wyczuć odchylenia prądu i skierować łódź tam, gdzie prąd jest najsłabszy, wpłynąć na śpiące wody, omijać wiry, krótko mówiąc... idzie mi coraz lepiej! Bagaże już nakryte plandeką, hamak rozwieszony — gotuję ryż. Pada. Samopoczucie mam nieco lepsze... jest dziś we mnie tylko gorączkowe pragnienie, żeby się czym prędzej znaleźć w Tumuc-Humac. Ten wstęp mnie denerwuje, mimo że jest mi to wszystko potrzebne, aby przejść przez okres terminatorstwa i przygotowań do zrobienia Oyapoc-Maioni przez Tumuc-Humac. Już prawie noc. Leżąc w hamaku słyszę naraz głosy. U podnóża wodospadu dwie łodzie, Boszowie i jedna stara Kreolka. Na ich widok odczuwam niewypowiedzianą radość, jakbym już dziesięć lat żył z dala od świata. Na nich mój widok nie sprawił żadnego wrażenia — chociaż zdziwiło ich, że jestem sam. Wzięli mnie za starego białego, to znaczy za galernika poszukującego złota; kiedy im próbowałem wytłumaczyć, że jestem sam, ale nie jestem galernikiem, zaczęli się rozglądać za moimi wioślarzami. W duchu uradowałem się, że przeprawa przez wodospad Vitallo idzie im z trudem, a nawet, że omal nie zatonęła im druga łódź podczas jej przeprawiania Jest ich sześciu mężczyzn napierających na takan, ja byłem sam! Z miejsca ruszają w dalszą drogę Wiozą łodziami ładunek żywności przeznaczonej dla górników z Vitallo, którzy tam niedawno przybyli. Zobaczę ich jutro. Znów jestem sam. Pada. Podobnie jak każdego wieczoru, widocznie żeby tradycji stało się zadość, wykrusza się ogumowanie plandeki — trochę z zewnątrz, trochę od wewnątrz; przez te pęknięcia cichutko sączy się woda. Śnią mi się różne zapomniane historie, więc gdy rano otwieram oczy, czuję się zaskoczony, że jestem przy wodospadzie Vitallo. Sobota, 29 listopada Wezbrane wody toczą się porywistym nurtem. Woda mi sięga po pierś. Siekierą i maczetą rąbię zwalone drzewa przeprawiając się wzdłuż błotnistego zbocza brzegu, raz po raz potykam się i z trudem łapię oddech, bo liany czepiają się to rufy, to dzioba łodzi, próbują ściągnąć z niej bagaże, to znów jakaś wystająca gałąź szoruje po kadłubie, tak że łódź wciąż jest w niebezpieczeństwie wywrócenia się. Chwytając za korzenie zwalonego drzewa, mam naraz niemiłe uczucie, że otarłem się o tkwiącego tam węża; jak wystrzelony z katapulty za poruszeniem niewidzialnej sprężyny, wąż pryska w wodę i już płynie do drugiego brzegu. Cud, że mnie nie ukąsił — cud również, że ominęło mnie dotychczas spotkanie z jakąś płaszczką lub aimarą. (Wczoraj wieczorem stara, pełna sceptycyzmu Kreolka powiedziała mi: „Bóg jest z tobą!”) W dwie godziny po tej przygodzie, która przyprawiła mnie o gęsią skórkę, oraz po długotrwałym mocowaniu się z bystrymi wodami rzecznej odnogi, gdzie straciłem sporo czasu, mam przed sobą Vitallo z jego nowiutkimi karbetami. Pięciu Kreolów, spotkani wczoraj Boszowie, z dziesięciu górników, którzy są teraz na kopalni. Po większej części ludzie ze Świętej Łucji; tylko trzech Francuzów z metropolii; ludzie z Martyniki i z Gwadelupy. Uprzytamniam sobie, że między górnikami mało jest rodowitych Gujańczyków. Pewien górnik angielski, który nadszedł właśnie, wyjaśnia mi z goryczą, że od piętnastu lat pracuje w Gujanie na terenach złotodajnych, że ma trochę oszczędności, że chciałby wrócić na Świętą Łucję, ale, w myśl zarządzeń wolno mu wywieźć tylko kilka funtów szterlingów. — Więc co? mam tu zostawić wszystkie oszczędności? cała młodość zeszła mi na pracy tutaj... a teraz, jak chcę wrócić do siebie — nie można! A co byłoby z Gujaną bez nas, Anglików? Kto robi tu w szybach? Gujańczycy to albo żandarmi, albo strażnicy celni. Nic nie robią dla własnego kraju! Instaluję się pod karbetem Boszów i padam tym samym pastwą ich ciekawości, a marzę tylko o wypoczynku. W rozpalonych rękach z trudem trzymam ołówek. Oliwię broń, pucuję maczetę; pada! Wieczorem Boszowie zapraszają mnie na gotowaną jaszczurkę i ryż. Pośrodku biesiadników jeden półmisek. Każdy do woli sięga tam łyżką. Tuż obok rozpalono ognisko; lubię tak dzielić życie ludzi prymitywnych. Dlatego też wyruszyłem w tę podróż — żeby dzielić je całkowicie, bez towarzystwa osób skorych do krytyki. Tylko strasznie ciężko jest podróżować samemu. Myślałem o wszystkim, co może mi się przydarzyć podczas tej wyprawy, tylko tego jednego nie wziąłem pod uwagę, że mogę oklapnąć psychicznie; miałem przesadne zaufanie do siebie, myślałem, że jestem silniejszy! Widzę teraz, że to ciężka sprawa. Muszę się jednak trzymać — i będę się trzymał. To ta długa droga, jaką wybrałem, by się dostać do Tumuc-Humac, jest taka męcząca... Nie miałem jednak innego wyjścia. Vitallo jest ostatnią wsią na mojej drodze; za nią już postoje tylko w puszczy... Ani jednego Indianina, nic, wyłącznie puszcza i nie kończąca się rzeka ze swoimi progami, gdzie będę się zatrzymywał, żeby wylać wodę z łodzi, żeby ją uszczelnić, żeby holować. Mam wrażenie, że drepcę w miejscu — chyba i moja chandra wynika również z chorobliwej niecierpliwości... Z chęci jak najszybszego dotarcia do Tumuc-Humac. Niedziela, 20 listopada W nocy Boszowie dość długo śpiewali. Zrobiło się zimno, padał deszcz... nie sposób było spać. O świcie spostrzegam na gałęzi drzewa, które zwalone leży w pobliżu, wspaniałego legwana. Flower mam na podorędziu, strzelam nie podnosząc się. Dostał. Gotuję go z ryżem; śniadanie. Właśnie wówczas zdaję sobie sprawę, że łodzi nie ma przy brzegu — zerwała się z cumy i kołuje po rzece; ruszam do niej wpław i tak ją holuję ponad dwieście metrów — poranna gimnastyka, która mi’dobrze robi. Uszczelniam, reperuję... Jutro odjazd! A potem, nie wiadomo skąd, przygniata mnie niewymowny smutek wieczoru. Boszowie gadają, na ogniu per koce zupa żółwiowa, rechocą ropuchy, tańczy płomień ogniska; górnicy, którzy za dnia przyszli na przystań, odeszli już dźwigając katuri pełne żywności na cały tydzień. Niebywały lęk gniecie mi pierś; gardło mam ściśnięte, chwilami czuję pod powiekami piekące łzy. Wiem, że to strach przed samotnością, na jaką się skazuję. Zaczynam więc myśleć o tych, którzy pisali do mnie na adres redakcji, proponując mi swój udział w wyprawie. O, tak! mieć tego wieczoru kumpla przy sobie, razem ćmić fajkę, jak bywało na wędrownych obozach... Pamiętasz, Marcassin? Wyobrażałem sobie, że będzie mi ciężko. Fizycznie! Jest to straszne psychicznie. Myślałem, że wszystkiemu sprostam, brałem pod uwagę wszystkie możliwości i nigdy nie przyszło mi do głowy, że może mnie opanować czarna melancholia. Prawda też, że to dzisiejsza bezczynność jest częściową przyczyną chandry. Odpoczynek mi szkodzi, powinienem działać bez wytchnienia, nawet noc nie powinna istnieć dla mnie. Iść, bez przerwy iść, otępieć ze zmęczenia, stać się automatem, przestać myśleć! W takich okolicznościach, jak ta tutaj, podświadomość staje się despotyczna i namawia mnie, żebym był rozsądny, żebym skrócił drogę, żebym żył jak człowiek, nie jak dzikus, i korzystał ze zwykłego powszedniego życia, choćby nie wiem jak było nędzne. A przecież ponad chandrą jest wola urzeczywistnienia tej wyprawy, jest siła pchająca naprzód — i to pozwala mi zapanować nad strachem... Muszę przeprowadzić tę wyprawę tak, jak ją obmyśliłem... Za nic w świecie nie zrezygnuję. Wytrzymam, na pewno, muszę wytrzymać, obym tylko znalazł na mym szlaku Indian, nawet tych, których nazywają dzikimi. Mniejsza, jak mnie przyjmą — ale będę widział ludzi, będę czuł, że puszcza jest zamieszkana, że nie jest mi taka wroga. Poniedziałek, 21 listopada Po osuszeniu i opatrzeniu łodzi ruszam w drogę. Pogoda niepewna, ale płynie mi się dobrze. Holując pirogę podczas przeprawy przez niewielki próg, odczułem naraz w nodze silne wyładowanie elektryczne. Pewnie węgorz elektryczny, a myślałem, że przebywają one tylko w spokojnych i mętnych wodach, gdzie pełno korzeni. Wyładowanie trwało moment, po czym przeszło najzupełniej, nie pozostawiając ani śladu bólu. Po raz drugi się to nie powtórzyło. Mocno czuję w rękach przeprawę przez trzy dość ostre wodospady. Łamie mnie w krzyżu; jestem trochę przygnębiony... Pod wieczór robię postój przy wodospadzie, gdzie są widoczne ślady obozowiska górników; dachin i maniok w ziemi, zwalone drzewa, dwa prymitywne karbety. Znoszę bagaże; czuć je wilgocią. Ryż i spleśniała fasola prawie nie nadają się do jedzenia. Na pobliskim drzewie wrzeszczą małpy; z wysokiego brzegu nurkują legwany. Mija zmęczenie, samopoczucie mam teraz dobre. Tyle tylko, że ból w kolanie, którym wyrżnąłem o skałę i które mi puchnie. Jestem pełen swoistej beztroski i fatalizmu. Noc długo nie nadchodzi. Reperuję kosz do łowienia ryb, zaopatrzony w przemyślny mechanizm łukowy. Lekki przypływ gorączki, nocą podniecenie i nerwowość — chęć, żeby jak najprędzej dotrzeć do celu. Boby cierpi na oczy; to skutek odblasku promieni słonecznych na wodzie; kuruję go. W pobliżu wali się drzewo na ziemię. Słyszę huk wodospadu. Wtorek, 22 listopada Cztery łodzie Boszów. To rybacy zmierzający na wielką i małą Ouaqui. Kilka chwil płyniemy razem, po czym Boszowie chwytają za takan, wyprzedzają mnie szybko i znikają. Rzeka wydaje mi się jeszcze bardziej pusta niż zazwyczaj. Progi za progami. Woda wlewa mi się do łodzi ze wszystkich stron. Zmęczyło mnie bezustanne jej wylewanie. Ociężała łodzią trudno jest kierować i niejednokrotnie biją na mnie siódme poty, gdy się gwałtownie zderzam z ledwo wystającymi nad powierzchnię głazami, bo łódź nie reaguje na taki czy inny manewr wiosłem. Zmęczenie, zniechęcenie. W południe przypuszczam atak na wodospad Macaque, który ma kształt „V”. Wodospad robi wrażenie. Różnica poziomów od siedmiu do ośmiu metrów, niewiele wody, przeprawa trudna. Stopa, która mi ugrzęzła między dwoma głazami, strasznie teraz puchnie i boli. Oczywiście obijam ją sobie raz po raz o nowe przeszkody i za każdym razem wrzeszczę. Niemal bezpośrednio po wodospadzie Macaque bardzo długi i bardzo szeroki wodospad Ballinon (do zanotowania błąd Huraulta, który określił odległość między tymi dwoma wodospadami jako bardzo znaczną) i wreszcie przede mną Tourca wraz z dużą i małą Ouaqui. Skręcam w lewo — na małą; jest bardzo wąska. Co chwila dość strome progi, przez które trudno się przeprawić o wiośle. Odnajduję dwie łodzie Boszów; rozbili karbety na wąskiej plaży. Dołączam się do nich Zabiłem legwana; zjadamy go wspólnie. Do tego tapioka. Znużenie — zdenerwowanie — zatoka południowy wschód — piąta godzina — 35° w cieniu — 25 m nad poziomem morza. Środa, 23 listopada Gorączka, ciężki dzień. Kręta zatoka wśród mokradeł, które ją całkowicie opanowują. Z brzegu obserwuje moją wędrówkę jaguar — jest olbrzymi, wspaniały. Strzelam: jeden niebywały skok i znika. Co za zwierzę! Strasznie podniecony przybijam do brzegu i dość długo idę po tropach, po czym wracam, wściekły na własną niezręczność. Boszowie śmieją się z mojej porażki. Łowiąc ryby i polując posuwają się powoli, tak że płynę z tą samą szybkością. Chandra zmęczenie, wieczorem gorączka. Zatoka jest pełna zwalonych pni i ma wiele małych progów; zadaję sobie nawet pytanie, czy uda nam się ją przebyć. Kosztuje nas to sporo czasu, ale przeprawiamy się. Między Boszami a mną zawiązuje się wzajemna sympatia. Ofiarowuję im nieco ryżu; wieczorem, kiedy wspólnie biwakujemy pod karbetami, oni z kolei zapraszają mnie na posiłek składający się głównie z tapioki i ryby oraz jaszczurczego mięsa. Noc spędzam źle, spuchnięta kostka boli mnie niesamowicie. Już w wojsku przy pierwszym skoku spadochronowym porządnie ją sobie nadwerężyłem. Pada. Boszowie śpiewają. Czwartek, 24 listopada Postanawiamy płynąć razem, mamy przecież tę samą drogę. Nic a nic nie mam przeciw temu, bo tylko zyskuję na czasie. Na wielu progach pomagają mi się przeprawiać, dziwiąc się, że za każdym razem wchodzę w wodę, by holować łódź. — Aimara zła — mówią. Dziwi ich, że oto jakiś Bekę w ten sposób wybrał się w taką karkołomną drogę. Po raz pierwszy widzą coś podobnego. — Po co iść do puszczy? Nie mieści im się to w głowie. Próbuję im wytłumaczyć, jaka jest moja trasa, dociera do nich tylko nazwa Tumuc-Humac. — Uu...uu, Indianie tam, dzicy! Powoli posuwamy się naprzód; pada całe rano, po czym burza przechodzi i słońce garbuje nam skórę. Około dziesiątej zakręt zatoki: wśród rozlewiska wysepka z dwoma czy trzema karbetami i wędzarnią. Na pewno obozowisko misji Huraulta. W dwie godziny później dobijamy do Wielkiego Wodospadu; przeprawa trudna, bo nawet mimo deszczu wody opadają. Instalujemy tu karbety. Dzień odpoczynku. Niedaleko wysepki, na której rozwiesiłem hamak, nowe ślady obozowiska misji Huraulta. Bezczynność szybko sprowadza chandrę... mam złe samopoczucie. Słowo daję, boję się! Właściwie czego? Jestem jeszcze zupełnie blisko Maroni, nie jestem sam. Więc czego?... Dziwaczna historia, czuję, jak strach przed niewiadomym mnie dławi, ale jednocześnie wiem, że pójdę w to niewiadome, bo niemal wbrew mojej woli jakaś niespożyta siła działa w mej podświadomości. Trwa nieustanna walka. Iść naprzód? Zrezygnować? Skrócić? A może znaleźć jakiś wybieg? Marzy mi się nawet ciężka choroba, dzięki której miałbym wiarygodny pretekst, żeby zrezygnować. Kiedy indziej... Och, nic już nie wiem! Bez przerwy myślę o rodzicach. Źle postępuję wobec nich. Czy ten strach nie wynika raczej z silnego poczucia winy, z wyrzutów sumienia, że moja wyprawa jest dla nich powodem cierpienia? Teraz bardzo często się modlę, jest we mnie potrzeba wiary. Lecz mimo wszystko ciężko mi. O, mój Boże! Przyroda jest tutaj taka wroga, człowiek posuwa się naprzód tak bardzo powoli, czuje się samotny, straszliwie zagubiony, daleki od świata, w którym przywykł żyć. Ogarnia go rozpacz, że nigdy stąd nie wyjdzie, nie dojdzie do celu. Płynąc rzeką, niekiedy chciwie patrzę na puszczę, na ten nie kończący się gąszcz w zielonym świetle. Zastanawiam się, czy będę miał odwagę zagłębić się w tę zieloność. Mimo wszystko rzeka to ocalenie. Płynąc jej nurtem, wcześniej czy później napotkam jakąś wieś, dotrę do morza, do życia. W puszczy nie ma nic, nic, najmniejszej nadziei, jeżeli człowiek się w niej zgubi. Skoro raz tam wejdzie, skoro zostanie przez nią wchłonięty, nie ma już mowy, żeby mógł sobie pozwolić na ospałość, na zmęczenie, na przygnębienie. Trzeba iść naprzód albo zdechnąć. I tak popołudniowy odpoczynek zmienił się w popołudniową chandrę. A uważałem się za silnego! Byłem dumny ze swojej odporności psychicznej. Czcza pyszałkowatość! Ładna mi odporność!... Przewidywałem wszystko, prócz tego, że mi jej zbraknie. Niemniej jednak wiem, że wystarczy, abym spotkał na swym szlaku jakąś wieś indiańską, abym stanął pod Tumuc-Iiumac, abym się znalazł wreszcie u progu właściwego zadania — wtedy pójdzie mi lepiej. Jakże chciałbym już być na miejscu. Myślałem, że łatwiej mi będzie iść po śladach Huraulta, który wyrąbywał sobie tędy przejście. Znajduje się ono jednak o dwa, trzy metry nad naszymi głowami. Od tamtego czasu wody opadły. Boszowie przywieźli z połowu pełne pirogi olbrzymich aimar. Zdaje się, że są zadowoleni z tego popołudnia; od razu zabierają się do roboty. Każdą rybę przecinają na dwoje, patroszą, rwą, moczą w cytrynowym soku, którym uprzednio napełnili skalne wgłębienie, po czym posypują solą i wreszcie rozkładają na słońcu, żeby schły. Oszczędni w słowach i w «achach, pracują z wprawą. Łażąc po skałach, spostrzegłem w kałuży niewielkiego, spokojnie drzemiącego kajmana. Dwie kule, raz cięcie maczetą... i kolacja jak się patrzy: odcięty ogon już się pichci w garnku. Boszowie nie jadają kajmaniego mięsa; mówią, że wówczas sami z kolei zostaliby zjedzeni. Pod wieczór zasiadamy na skale wokół miski z tapioką, gdy naraz na szczycie wodospadu ukazują się dwie wspaniałe wydry; jak wryte stoją prawie na dwóch łapach przyglądając się nam przez kilka sekund — najwyraźniej tak samo zaskoczone jak i my. W rozpędzie zjawia się trzecia, by niebywałym skokiem — podczas którego ukazuje nam w całej okazałości swój czarny i połyskliwy korpus małej foki — zawrócić i zniknąć jednocześnie z dwoma pozostałymi. Ta pełna uroczej intymności scena puszczańska znów mnie zjednuje do przygody w leśnych ostępach i wieczorem długo karze mi marzyć o pięknych czekających mnie jeszcze przeżyciach. Piątek, 25 listopada Dzień wypoczynku dla mnie; Boszowie wyruszyli na połów. Przed odpłynięciem wywoływali duchy rzek. Splecione palmy i małe, wetknięte w ziemię chorągiewki, ognisko w kształcie gwiazdy, zaśpiewy. Boszowie siedzą kręgiem, a najstarszy z nich, który trzyma oburącz naczynie z wodą — białawą, bo zaprawioną specjalną glinką — wypowiada rytualne formułki i prosi Mama Gadu, żeby pomagał i opiekował się nim samym, jego rodziną, jego przyjaciółmi, a także dał mu dużo ryb. Mówi głośno, wyraźnie zaznaczając koniec jednej prośby i początek następnej potakującym „hę... hę...”, jednocześnie łyka z misy wodę i wypluwa ją przed siebie fontanną kropel. Jeden po drugim (kobieta na końcu) odprawiają tę modlitwę, po czym mężczyźni spryskują się lobią, żeby być w formie. Jest to wywar z leśnych liści, ziół, kory i różnych lian, który dodaje sił, usuwa zmęczenie i dolegliwości. Pytam młodego Bosza, jak się przyrządza lobią. Uśmiecha się i odpowiada mi na wpół po kreolsku, na wpół w Taki-Taki: — Ty umieć pisać, ja znać las, wielki ojciec nie kazać to mówić, żeby Bekę wiedzieć. Po lobii posiłek: tapioka, mięso jaszczurcze — po czym nacieranie wędek miksturą z utartej kory i utłuczonych węgli drzewnych. Sznury wędek czernieją i twardnieją, stając się niewidoczne w czarnej wodzie zatok. — Ryba widzieć sznur, nie brać. Wędki raczej nie są sprzętem nowoczesnym. Solidny, wycięty w lesie kij długości od metra do półtora metra. Dwa metry grubego na mały palec sznura, który sami plotą z konopi rosnących na porębach; do tego żelazny drut, duży haczyk. Olbrzymi kawał mięsa, to wszystko... i lekko licząc, czterdzieści do pięćdziesięciu kilo ryby dziennie. Na własny użytek: cztery—pięć kilo; odpadki: piętnaście kilo; ubytek na wadze podczas suszenia i solenia: dziesięć kilo; pozostaje więc około dziesięciu kilo, które sprzedają górnikom w cenie gram złota za kilo. Technika łowienia aimar wymaga więcej siły niż zręczności. Na ogół łowi się je tuż przy brzegu, gdzie gmatwanina korzeni i drzew stanowi tamę nie dającą ujścia martwym i brudnym wodom. Dno jest prawie zawsze muliste. Tam śpi aimara. By ją obudzić, wali się mocno o powierzchnię wody, zarzuca haczyk z przynętą, po czym znów następują trzy uderzenia wędziskiem. Każdy ma swój własny sposób: trzy uderzenia szybkie, trzy uderzenia w dłuższych odstępach czasu: spienienie wody — krótko mówiąc, należy zbudzić aimarę. Jeżeli tam jest, nie daje się długo prosić: po ostatnim uderzeniu sznur wędki od razu zaczyna się gładko zagłębiać, na co rybak przyzwala i jeszcze zanurza wędzisko, żeby bardziej popuścić, po czym ściska je oburącz i podrywa. Trzeba mieć nogi marynarza, bo inaczej piroga może się łatwo wywrócić, a muskuły nie od parady, gdyż aimara broni się zażarcie i szamocze, chlapiąc wodą i urządzając piekielny hałas. Trzeba wtedy trzymać sznur z rybą w jednym ręku, na dobrej wysokości, a drugą chwycić pałę z twardego drzewa i zaczekać na odpowiednią chwilę, kiedy ryba nadstawi się wierzchem łba. Dwa czy trzy dobrze zaaplikowane uderzenia i, po kilku konwulsyjnych podrzutach, koniec. Nie zaszkodzi pamiętać o zachowaniu ostrożności przy wyciąganiu haczyka, bo zęby aimary są uroczymi sztylecikami, które tną wszystko, czego dotkną. Dlatego nie jest raczej wskazane zanurzać nogi w wodę takich zatok, a bardziej jeszcze pływać w nich. Toteż gdy przychodzi holować łódź, trudno się wtedy wyzbyć pewnych usprawiedliwionych obaw. Po lewej stronie wodospadu Gros Saut znajduje się głęboki basen, którego dno jest usłane drobniutkim piaskiem. Boszowie wybrali sobie to miejsce na przystań dla piróg, w tę burzliwą porę często się tam wszyscy kąpiemy. Przed chwilą młody Bosz Midai, po pas w wodzie, zabierał się do uszczelniania swojej łodzi i wyciągał znajdujące się w niej jeszcze rzeczy. Nagle skoczył do tyłu wołając: — Pacz tu! Nie mogłem nic dojrzeć prócz dwóch okrągławych, pożółkłych i upstrzonych czarnymi punktami głazów, które znajdowały się nieco na uboczu od innych, równie okrągłych, pożółkłych i upstrzonych czarnymi punktami oraz kępkami rzecznych porostów. Midai śmieje się, widząc, że nic nie widzę. — Pacz tu! Dwoma cięciami maczety zaostrzył koniec takari i z rozmachem wbił w jeden z głazów. Głaz zaczął falować, sypać piaskiem, podczas gdy drugi, tak samo falujący, rzucił się do ucieczki. I dopiero teraz widzę, że okrągłość głazu kończy się masywnym trójkątem krótkiego ogona, znanego mi na tyle dobrze, by się go bać. Płaszczka... i co za płaszczka!... półtora metra średnicy i o takiej wadze, że Midai, mimo swojej krzepy, z trudem wyciągnął ją z wody. Ciśnięta na skałą, ohydna, z takari wbitym w oko, falująca gwałtownie płaszczka grozi swym sztywnym, krostowatym i kolczastym ogonem, który się kończy szpikulcem jadowitego żądła. Przewrócona na wznak, zrąbana cięciami maczety, otwiera swoje ohydne usta, czkając krwią. Dyszy, usta ma niemal ludzkie. Boszowie nie jedzą jej mięsa, bojąc się tych samych następstw co i w wypadku kajmana; pełen obrzydzenia, bez krzty apetytu, dałem Midai wyrzucić to monstrum. Bodaj na jakiś czas mi to wystarczy, żeby z największą ostrożnością brodzić po wodzie. Brr. Chociaż rana od ogona płaszczki nie jest śmiertelna, jej następstwa mogą być groźne, ponieważ wprowadzona do rany substancja o właściwościach zapalnych wzmaga ropienie, powoduje gorączkę i straszliwe boleści — choroba staje się więc poważna. Widziałem na nodze pewnego poszukiwacza złota spowodowane przez płaszczkę rany: trzydzieści centymetrów wzdłuż, dwa centymetry wszerz i nieustanne ropienie. Sobota, 26 listopada Dziś zaczynają się trudności. Co dziesięć metrów zatory z pni, opadłych lian, zarośli. Siekiera — maczeta. Ciągnij — pchaj. Posuwamy się naprzód bardzo powoli. Odkrywam czwarte obozowisko Huraulta. Wyraźnie teraz widać wycięty szlak, ale w niczym nam to nie ułatwia drogi, bo wody wciąż opadają. Boszowie, niezadowoleni z wyników połowu, postanowili mi towarzyszyć i popłynąć dalej w górę Ouaqui. Czy to znak Opatrzności? W każdym razie skłamałbym, gdybym powiedział, że jestem z tego niezadowolony; mój program wprawdzie nie przewidywał czegoś podobnego, ale mimo wszystko nie mogę ich pożegnać pod pretekstem, że mój rajd miał być rajdem samotnym. Muszę zresztą wyznać, że podróż w ich towarzystwie sprawia mi przyjemność. Płynąc pospołu, razem jemy, łowimy ryby, polujemy i nawzajem sobie pomagamy w przepychaniu łodzi na trudnych odcinkach przeprawy. Zupełnie nieźle gadam już Ta-ki-Taki, a w każdym razie całkiem dobrze daję sobie radę ze zwrotami powszednimi. I uczę się dzień w dzień całej masy rzeczy, co mi na pewno bardzo się przyda podczas dalszej podróży. Wiem, jak wygląda nora paka, uczę się w niej buszować gałęzią palmy» odczytywać świeże i stare ślady, odróżniać norę opuszczoną od zajętej. Kiedy widzę trzy głazy na piasku, wiem teraz, którego z nich nie należy ruszać. I odróżniam jaszczurkę od nadwodnej gałęzi, do której przywarła, i wiem, że jeżeli się ją zaskoczy, ma zwyczaj spadać z wysokości dziesięciu, piętnastu metrów. Jak Boszowie, próbuję łapać ją żywcem, za głowę, za szyję, przy ogonie, lub też strzelać, jak należy, to znaczy w szyję lub w nasadę ogona. Gdy raz wpakowałem pięć kul w legwana, okazało się, że tylko ostatni strzał, w głowę, był skuteczny, bo pozostałe cztery przestrzeliły mu wprawdzie boki na wylot, ale jaszczur nie raczył nawet po nich drgnąć. A poza tym są również użyteczne drzewa, nasiona i owoce, głosy ptaków i zwierząt. Uczę się naśladować wabiący gwizd kapucynki. Jestem zmęczony, lecz mimo to w świetnej formie. Samopoczucie jak za najlepszych dni; zapewne jeszcze nieraz będę przeżywał kryzys, ale dobre samopoczucie będzie mi wracało, odporność psychiczna będzie się odradzała; gdybym nie był tego najzupełniej pewien, tobym się wycofał. Śmiało, chłopcze, cierpliwie znoś złe chwile, czekając na dobre. Wszystko ma swój koniec. Przeżywasz najpiękniejszą w życiu przygodę, którą zamiast bajek będziesz mógł opowiadać wnukom, jeśli je będziesz miał. Maszeruj na bosaka, tylko w przepasce na biodrach, niech ci gorące słońce garbuje skórę, niech twardnieją ci ręce i stopy. Od głowni ogniska zapalaj fajkę, napychaj żołądek, kiedy się da, kładź się spać, kiedy jesteś głodny, i próbuj zasnąć. Słuchaj krzyku ropuchy, nawoływania rudych wyjców; pamiętaj, że jesteś w puszczy i przebiegasz leśne obszary, żeby żyć na swobodzie i wciąż się jeszcze uczyć. Jest wieczór. Łodzie zostały zacumowane przy małej plaży, którą okalają zwalone pnie. Towarzysząca Boszom kobieta, Andelnaa, wyciąga naczynia z szerokiej, rzeźbionej skrzyni i dokładnie szoruje je piaskiem. W tym czasie Adimin — wciąż uśmiechnięty szef, szczerbaty gnom w czerwonej tunice — ścina suche gałęzie i rozpala wielkie ognisko. Komini, mąż Andelmy, i Midai poszli ścinać drzewka, które po obciosaniu ich z gałęzi zostaną wbite w ziemię, powiązane lianami i utworzą solidny szkielet prymitywnego karbetu.- Pokryje się go liśćmi palou albo dzikiego bananowca, albo palmy camou, albo — w ich braku — kolczastymi bachichimaca. Suszone ryby zostały władowane na pułap skleconej od razu jędzami, bo w nocnej wilgoci łatwo mogą się zepsuć. Karbety już stoją, ogień się pali, czarny sagan kipi, obozowiskoo wygląda jak mała wieś. Kamizi ostrzy pilnikiem maczetę, która w ciągu dnia mu się wyszczerbiła. Andelma próbuje gotowanej ryby i zabiera się do przyprawienia jej pieprzem. Adimin splata sznury. Między palcami stopy przeciągnął warkocz konopi i plecie oburącz, wałkuje na udzie formujący się sznur, po czym syci go mani, żeby się stał elastyczny i mocny. Midai wykuwa grot do strzały, bo dotychczasowy złamał mu się podczas próby upolowania aimary, która spała przy jednym z wodospadów. Odpoczywam w hamaku. Spokój. Wokół wędzarni krąży Boby wraz z psami Boszów — z nerwowym, czarnym jak węgiel Murzynem, który tańczy na smukłych łapach, i z Totim, płaczliwie skamlącym, a już złym kundlem o długich uszach, olbrzymich łapach i wzdętym brzuchu; Toti jest beniaminkiem Andelmy, nie cierpimy go wszyscy. — Konion9. — Mi e gue10 Siedzimy wokół dwóch misek. W jednej tapioka, w drugiej ryby. Boszowie siedzą na małych, zdobionych geometrycznymi motywami ławeczkach, które wszędzie z sobą taszczą — ja na pniaku. Wszyscy z łyżkami w garści. Gorliwie bierzemy się do dzieła. Każdy drąży od swojej strony, po każdej łyżce krótka pauza: łyżka ryby, łyżka tapioki, łyżka sosu. Od czasu do czasu ktoś z nas trafia na wyborny kąsek: wątrobę, ikrę, oczy, mózg. Delikatnie wtedy odgryza część tego przysmaku, a drugą ofiarowuje na czubku swej łyżki bezpośredniemu sąsiadowi. Drążona z pięciu stron tapioka staje się pięcioramienną gwiazdą, miska z rybami coraz bardziej pustoszeje. Ostatnie łyżki. Odwrócona od nas Andelma, która jadła osobno, podaje teraz wodę w naczyniu; przekazujemy je sobie z rąk do rąk. Hałaśliwie płucze się usta, mocno i daleko wypluwa, po czym trochę się jeszcze popija — posiłek skończony. Między rozstawionymi kolanami każdy z nas ma niewielki pagórek wypluwanych na ziemię ości i kości, za którymi węszą psy trzymające się jeszcze na uboczu. Czka się głośno, z zadowoleniem. Brzuchy jak bębny. Puszka z tytoniem przechodzi z rąk do rąk, każdy niucha zawiesinę powstałą z macerowania tytoniu i popiołu. Ugniata się tytoniowe liście, zbiera w dłoń czarny sok i wdycha go ze znawstwem, nurkuje się weń nosem, wciąga głęboko — i czeka.. Z nosa zaczyna ciec, wtedy ściska się go palcami, wyciera ręce o uda, pochyla się nieco głowę, bo z nosa wciąż pokapuje, i tak się trwa mrużąc oczy z rozkoszy. Naczynia już umieszczone w drewnianej skrzyni. Jeszcze trochę siedzimy wokół ognia... fajka już mi zupełnie wystygła. — Si ibuie! — Si ibuie! Ropuchy olbrzymie proszą o deszcz. Pada; wielkie krople kapią z liści, bębnią o naciągniętą plandekę. Boby warczy, drapie się! robię to samo; pod palcami kilka mrówek, które dostały się pod koc i łaskoczą mnie po łydkach. Od razu czuć „kwas mrówczany. Ostatnia fajka; robi się chłodno, zaciągam moskitierę, marzę... potem ogarnia mnie sen i wtedy wyruszam- w daleką podróż, tam gdzie drogie mi osoby chodzą, żyją a ja z nimi, jako cień... Tak do rana. Kiedy o świcie otwieram oczy przez zielonkawą moskitierę znów odnajduję puszczę, rzekę, a potem Boszów wokół ogniska, sprawia to na mnie czasem dziwaczne wrażenie. Usiłuję znów wrócić w sen... Ale już Boszowie zwijają hamaki, różowy blask obejmuje szczyty drzew, pora już: w drogę! Niedziela, 27 listopada Przez rzekę coraz trudniej się przecisnąć; dopływamy do nowego rozwidlenia i bierzemy południowy brzeg zatoczki. Ledwo to zrobiliśmy, Boszowie się zatrzymują. W gąszczu zarastającym płytką zatoczkę dostrzegli gniazdo os. Mimo to trzeba się tamtędy przedostać. Płacąc, oczywiście, należny haracz za przejście, przedzieramy się. Skóra piecze straszliwie. Tracę przy tym wiosło. Całe szczęście, że mam jeszcze drugie; dostałem je w Vitallo. W zamian za spodnie do konnej jazdy. Ta zatoka zbija mnie zupełnie z pantałyku: poziom wody jest tak niski, że musimy ciągnąć łodzie po piaszczystym dnie. Tu i ówdzie z trudem można dostrzec wśród zwalonych pni nieco cięć: to robota tych, co szli tędy przed nami. Męczy mnie, doprowadza do białej gorączki takie posuwanie się naprzód; szable szczerbią się na zbitych w jedną masę lianach i kolczastych krzakach. Zatopione drzewa wciąż zatrzymują nas w drodze. Nic, tylko moczary za moczarami. Drętwiejemy na widok potwornie wielkiej anakondy. Jej ogon długo się prześlizguje po starym, spróchniałym pniu. Powierzchnia wody, na której grubo nawarstwiły się podtrzymywane przez korzenie szczątki roślinne, jeszcze faluje po jej przejściu i zasklepia się bardzo opieszale. Wąż mierzył dobre dwanaście metrów. Później zatoczka staje się jakby szersza — przygniatają ją tutaj drzewa, a człowiek czuje się lepiej niż na bagnach, które przy braku doświadczenia można by wziąć zresztą za sielskie łąki lub poręby jakiejś dawnej wsi. Szukając przejścia, Midai skacze przez zwał olbrzymich pni. Naraz staje, woła innych; wszyscy pochylają się nad piaszczystym brzegiem i rozmawiają z niezwykłą powagą. Zaintrygowany podchodzę i ja. — Pacz tu! Patrzę na ślady odciśniętych w piasku ludzkich stóp, bosych stóp! Jeden ślad stóp szerokich i długich — stóp dorosłego — drugi maleńki ślad siedmio- lub ośmioletniego dziecka. Zaniemówiłem. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że to bardzo świeże ślady. Woda, którą podchodzi tu piasek, ledwo zaczęła w nie napływać. — To być dzicy Indianie - odzywa się Adimin. — Oni tu polować. Oni słyszeć hałas, my rąbać drzewo, oni przejść rzekę i odejść w las. Instynktownie patrzymy na puszczę. Boszowie trochę się wahają przed podjęciem drogi. Ja nie posiadam się z radości! Trwożliwie oczekuję wydarzenia, o którym tak często marzyłem i które potwierdzałoby moją tezę o obecności w Gujanie Francuskiej Indian trzymających się z dala od białych, Indian żyjących w ukryciu i samotnie pośród wielkich lasów środkowej Gujany. Znów płyniemy rzeką, która najwyraźniej staje się szersza. Odkrywamy na południowym brzegu miejsce po starej wsi z czasów balaty. Na Ouaqui panował wówczas duży ruch i wzdłuż jej brzegów znajdowały się zasobne wsie. Dziś tu pustynia, nie ma nic smutniejszego nad widok tego opuszczenia. Strzelam jednego legwana i jedną czaplę królewską; jest jadalna, choć mięso ma trochę łykowate. Przebyliśmy dzisiaj dwa do trzech kilometrów. Sam zrobiłbym zaledwie połowę tego! Ryby nie biorą, woda tu za przejrzysta i za płytka; pokazuje się natomiast zwierzyna, na przykład pakary, hokko; z daleka słychać stado pekari, a na wszystkich drzewach tkwią legwany — niekiedy przeraźliwie wielkie. Przecinając grubą lianę, czuję mocny zapach czosnku. Boszowie tną sobie z niej długi kawał. To liana ayuntoti, która, po trzydniowym jej przemacerowaniu, dostarcza ożywczej kąpieli. Dobrze się czuję psychicznie; tylko trochę jestem zmęczony i dolega mi żołądek, pewnie dlatego, że żywię się głównie tapioką, kwaśnym żingi i wędzoną, mocno pieprzną rybą. Nie mogłem się przyzwyczaić do żingi. Są to wrzucane na wrzącą wodę gałki długo ugniatanego w palcach manioku; stają się wtedy galaretowate i są tak kwaśne, że trzeba sporo odwagi, by je przełknąć. Boszowie mają wrażenie, że widzieli ludzkie kształty w gąszczu; ta historia ze śladami na piasku źle wpływa na ich samopoczucie. Ja nic nie dostrzegłem. Jak by nie było, jedno jest pewne: gdy w skład wyprawy przez tereny prawie nie znane wchodzi liczny personel i gdy wyprawa jest wyposażona w łodzie motorowe, wtedy spotyka na swym szlaku pustkę — zarówno jeśli chodzi o zwierzęta, jak i o ludzi. Prawdziwa wyprawa badawcza to, niewątpliwie, realizowanie zadań etnograficznych, jak i geograficznych, ale również stosowanie wszelkich środków, by w drodze przez badany kraj nie naruszyć jego intymności: intymności kontaktów z przyrodą i jej mieszkańcami, których zaufanie się zdobyło. Wtedy łatwiej jest też obserwować: tubylcy czują się swobodniej i nie zwracają uwagi na obecność intruza. Wyprawa w pojedynkę jest oczywiście uboga w sensie osiągnięć naukowych, bogata natomiast w obserwacje. Stanowi nieodzowne przygotowanie do poważnej pracy, na przykład do wyprawy geograficznej. — Tu być Indianie, bardzo źle! Poniedziałek, 28 listopada Wprawdzie zatoczka jest już szersza, ale przeprawa wciąż trudna; liczne polany na brzegu mówią o obecności mokradeł. Płaszczyzna łupkowa. Brzegi muliste. Tej nocy śniła mi się woda, powódź. Gdy wstałem rano — nieszczęście: łódź, którą wciągnąłem na piasek, tak że była prawie na suchym, zsunęła się, nabrała wody po brzegi. Z wyjątkiem aparatu fotograficznego i błon, bo miałem je z sobą, cały bagaż poszedł pod wodę. Tylko wodoszczelne pudło na amunicję wytrzymało. Flower muszę oliwić. Zapałki wyschną na słońcu. Wodoszczelny worek, w którym je trzymałem, zawiódł. To samo z lekarstwami. Sól się roztopiła, zapasowy worek pokrył się pleśnią. Dzień zapowiada się pechowo! I rzeczywiście — jest ciężki. Przed nami wciąż zwalone drzewa; później, po południu, prze-stronniejsze poręby. Krajobraz sympatyczniejszy! Mijamy jeszcze jedno obozowisko Huraulta. Ryby biorą, połów nie mniej dobry niż samopoczucie, apetyt wspaniały. Liczne zadrapania na nogach podchodzą materią. Mimo że dzień w dzień popaduje deszcz, poziom wody codziennie niższy. Wszystkie zwalone drzewa czekają na nas! Co za praca. Bez Boszów kosztowałaby mnie ta „przeprawa co najmniej miesiąc. Chwilowo nie gorączkuję. Co drugi, dzień biorę dwie novaquines. Bo chociaż tapioka ma tę cenną zaletę, że jeszcze nie najbardziej wzdyma brzuch, to jednak jej wartość odżywcza jest żadna. Dlatego też Boszowie, mimo że barczyści jak atleci, mają brzuchy zażywnych obywateli ziemskich. Ich nogi są natomiast cienkie, niekiedy niedorozwinięte, co aż zaskakuje w zestawieniu z muskulaturą górnych partii korpusu. Bierze się to niewątpliwie stąd, że w łodziach wciąż napierają na wiosło czy takari, a po lesie chodzą rzadko. Atrofia jest widoczna. Jadamy rano około dziesiątej i wieczorem, przed zapadnięciem nocy, ponadto czasem bierzemy garść tapioki po południu. Wstając od takiej uczty człowiek jest opchany i źle się czuje, a już w dwie godziny później żołądek mu wyje z głodu. Wstajemy ze słońcem, razem z nim idziemy spać; noce są pełne dantejskich snów. Widuję w nich całą gromadę bliżej i mniej blisko znanych mi niegdyś ludzi, a prawie zawsze scenerią tego wszystkiego jest moje rodzinne przedmieście Varois, wśród domów poharatanych bombami, w wojennej atmosferze, pełnej pościgów, życia w podziemiu, zaszczucia, obawy przed ludźmi w mundurach, strachu, nieprzytomnych ucieczek. Tak powracają liczne epizody przeżyć wojennych. A przecież tutaj wszelka myśl o wojnie jest tak odległa. Choć czasem zastanawiam się jednak, co też tam może się dziać w czasie mojej nieobecności; pozbawiony wszelkich wieści, boję się, że mógłbym wrócić do świata pogrążonego w wojnie. Dzisiaj wieczorem rozbiliśmy obozowisko na dość stromym, w pośpiechu wykarczowanym zboczu. Boszowie już zainstalowali wędzarnię i na pułapie z kijów układają ryby i jaszczurki. Chyba ciężko będzie mi się rozstać z moimi nowymi przyjaciółmi Mamy już wspólne przyzwyczajenia, tworzymy rodzinę zagubioną wśród rozległych obszarów przyrody i to odosobnienie tak nas zbliża, ze czasem aż zaskakuje mnie odmienność koloru mojej skóry. Oto już sześć miesięcy od wyjazdu z Paryża! Jak ten czas leci. Jeszcze nie urzeczywistniłem dziesiątej części moich zamiarów, głównie boję się więc o to, że już w sierpniu przyszłego roku taśmy filmowe ulegną przedawnieniu. A poza tym aparat fotograficzny nie najlepiej znosi tę wyprawę, chociaż doglądam go troskliwie jako najcenniejszego przedmiotu w moim bagażu. Czuję, że jego mechanizm staje się oporny, a wzdęte filmy juz mi się w nim zacinały niejeden raz. Na przyszłą wyprawę wezmą dwa aparaty, to będzie pewniej. Filmy kolorowe nie do użytku; ani drgną po trzecim zdjęciu. Tak czy inaczej, okres gwarancyjny mija w kwietniu przyszłego roku. Myślę jednak, że koniec końców z fotografiami wszystko będzie dobrze. Co do innych spraw, nie ma gadania, muszą grać. Zabieram z sobą, jako zapas żywności, kilo soli; to wystarczy. Mając trzydzieści kilo bagażu, nie mogę sobie pozwolić, żeby jeszcze dźwigać ryż, tapiokę czy kawę. Trzydzieści kilo... w puszczy ma to nieco większy ciężar, a dźwiganie go nie będzie zapewne należało do przyjemności. Piszę bez żadnego porządku, co mi przyjdzie do głowy. I tak każdego wieczoru; jakbym narzucił sobie rygor rozmawiania z kimś. Odpoczywam dzięki temu... chociaż jestem niekiedy taki zmęczony, że wolałbym spać. Obok ognia Boby drapie się zawzięcie... to już nawyczka u niego! Potem ziewa, kręci się w kółko, szukając sobie miejsca w ciepłym popiele. Rzeki nie cierpi — całymi dniami moczy się przecież w wodzie, która szparami wciska się do pirogi. Z tyłu gęste liany rysują arabeski nad wodną płaszczyzną rzeki. W głowie mam pustkę... dobrze mi z tym! Wkrótce skończę dwadzieścia cztery lata, a nigdy nie zaznałem tego, co nazywają „beztroską młodością”. Zawsze sobie wynajdywałem dziwne powody do zmartwień. Kiedy już wrócę, bardzo bym chciał sobie zafundować kilka miesięcy prawdziwego odpoczynku. Myślę o odpoczynku — a jednocześnie o nowym wyjeździe, o nowych krajobrazach. Chciałbym zobaczyć obszary skute lodem, stepy, tundrę, daleką północ, łowców zwierząt futerkowych... już opracowałem plan takiej podróży. Wtorek, 29 listopada Deszcz, o wiele grubsze pnie zwalonych drzew, ale również liczniejsze polany — posuwamy się szybciej. Po południu znów mokradła. Droga wśród sieci z lian, chwastów i krzaków, które trzeba ciąć, a jednocześnie napierać na takari i z trudem prześlizgiwać się po zatopionych gałęziach, które gęsto jeżą się nad wodą. Potrącamy gniazdo much. Tną wściekle. Już się wydaje, że nigdy nie wyjdziemy z tej roślinnej pułapki; stalowe kolce krzaków kiżundumaka, o liściach dość podobnych do liści mimozy, drą nam skórę. Kiedy indziej krajobraz otwiera się na wspaniałe trzebieże, z czego korzystamy, zabierając się do łowienia ryb. Aimary daremnie miotają się na dnie łodzi; coraz słychać, jak się pieni woda, po czym następuje głuche uderzenie pałą w rybi łeb: o jeszcze jedną sztukę więcej. Duży węgorz elektryczny złapał się na wędkę zarzuconą w gąszcz korzeni. Szkaradzieństwo o płaskiej głowie, w której nie widać oczu — giętkość jego długiego ciała podkreśla ciągnący się przez cały grzbiet miękki, falujący grzebień. Boszowie zzielenieli ze strachu! Windują węgorza z niebywałą ostrożnością i odcinają mu łeb jednym zamachem maczety; pozostawiają skręcające się w łagodnych konwulsjach ciało ryby i z jeszcze większym zachowaniem środków ostrożności otwierają jej łeb siekierą, by wydostać haczyk tkwiący głęboko w paszczy. — To robi „brrr, brr” — naśladują konwulsyjne wstrząsy, jakie powoduje wyładowanie elektryczne. Trwa parne, niezdrowe gorąco; ma się wrażenie, że brak powietrza; słońce, chociaż za chmurami, pali. Później przez kilka chwil pada gwałtowny deszcz — i znów pogoda mętna, niepewna, aż szara od oparów. Midai zatrzymuje łódź, żeby narwać po drodze trochę liści’ jakiejś aromatycznej rośliny; posłużą do przygotowania lobii — kąpieli przywracającej siły. Czuję się nietęgo, jestem trochę zmęczony. Jak najprędzej chciałbym już mieć Ouaqui za sobą. Nogi pokrywają mi się drobnymi krostami i wrzodami, co dzień tego więcej. Nie ma mowy o ich opatrywaniu, skoro wciąż moczę, się w rzece to pchając łódź, to wylewając z niej wodę, to usuwając przed nią przeszkody. Łódź jest w żałosnym stanie, rozłażące się jej boki powiązałem lianami franche. Pęknięcia — coraz większe wskutek ciągłych zderzeń — pozatykałem włóknem z liści bananowca. I przez cały okrągły dzień, prawie co dziesięć minut, muszę z niej wylewać wodę; moje ruchy stały się już zupełnie automatyczne. Dojadła mi ta krypa. Pięć tysięcy franków, których mi zabrakło na porządną pirogę, zadecydowało o tym, że wiodę żywot galernika i że do przeprawy przez dziewiczą puszczę od Ouaqui do Tamouri przystąpię zmordowany. Zatrzymujemy się po zapadnięciu nocy. Pada. Deszcz bębni o nie najlepiej połataną plandekę i przecieka przez nią. Na lianach i gałęziach nad obozowiskiem pełno mrówek; spadają zewsząd, a ich ukąszenia pieką okropnie. Niewesoła z nimi sprawa, bo wciskają się wszędzie. Trochę dolega mi żołądek, lekko gorączkuję. Wynalazłem świetny system, żeby mieć światło w hamaku. Wkładam świecę do tykwy, a tykwę trzymam między kolanami. Instalacja to niezawodna i mogę przy niej pisać. Sen długo» nie przychodzi, a przyczajona do tej pory chandra śmielej sobie poczyna przy akompaniamencie nieodmiennego koncertu ropuch olbrzymich i deszczu, który mnie systematycznie moczy. Środa, 30 listopada Dzień odpoczynku. Wszyscy jesteśmy mniej czy więcej zdechli, zabieram się do generalnego opatrywania owrzodzeń pokrywających mi nogi, a zwłaszcza palce stóp. Wskutek tego, że ciągle przebywam w wodzie, piasek zaczął działać jak pilniki; ściera skórę między palcami, co powoduje szerokie i głębokie obrażenia,, które szybko podchodzą materią i mocno bolą. Stopy mi puchną, w pachwinie doskwierają gruczoły. Korzystam z okazji, żeby rozłożyć rzeczy na słońcu. Wilgoć je atakuje pleśnią i podgryza. Jeżeli tak dalej pójdzie, ekwipunek starczy mi nie na długo. Boszowie snują się po naprędce zainstalowanym obozowisku. Jeden ostrzy maczetę, inny wyciosuje stylisko do siekiery, trzeci okuwa drewniany kuferek, w którym ma całą kopalnię starych gałganków, drutu i tysiące innych rzeczy ściągniętych, gdzie się da. Patrzę, jak ogląda te swoje poczciwe bogactwa. Podnosi na mnie oczy i mówi z namysłem: — Ty zarobić duże pieniądze, że pracować tam w lesie, zarobić tyle, że się nie zmieścić w ten kuferek. Rozśmieszał mnie. Gdybyś ty wiedział, poczciwcze! Toaleta. Zęby myję drobniutkim piaskiem z plaży, bo tubki z pastą do zębów dawno się już rozwaliły. Aimary i jaszczurki złocą się powoli na wędzarni; mają w słońcu koloryt starej miedzi. Piękne sceny z polowań i połowów, które fotografowałem po drodze, poszły na marne. Film znów się zaciął. Jestem wściekły; dużo było takich scen — jak na przykład widoki na Gros Saut — których po raz drugi nie będę miał okazji sfotografować. Diabelnie się boję, że mogę stracić aparat, że jeszcze gotów mi się gdzie rozbić albo utonąć. Obchodzę się z nim jak z drogocenną porcelaną, ale mimo to dostało mu się już niejednokrotnie. Na przyszły raz będę musiał brać z sobą dwa, tak będzie pewniej. W ciemnościach zaczyna pokwikiwać na drugim brzegu stado pekari. Szybko przeprawiamy się przez zatokę i mimo obfitości kolczastych krzaków przemykamy gęstym poszyciem jak Siuksowie. Stado już rwie o dwadzieścia metrów od nas, łamiąc wszystko na swej drodze. Ognia! któraś ze świń słania się, pada, wstaje, nurkuje w gęstwinę. Na próżno jej szukamy przy świetle pochodni. Ślady prowadzą daleko. Wrócimy jutro. Boszowie mają stare, nie wiadomo jakie czasy pamiętające pukawki. Powiązane są drutem. Lufa w nich do niczego, kolba pęknięta. Jeden z dwóch kurków w ogóle nie działa. Mimo wszystko polują i za istny cud należy uznać, że zabijają. Przy każdym strzale aż podskakuję z obawy, że eksplozja rozsadzi im te ich machiny. Noc jest znośna. Samopoczucie takie sobie, po całodziennej bezczynności odczuwam znużenie. Czwartek, 1 grudnia Bez rezultatu szukamy pekari postrzelonego wczoraj wieczorem. Zwierzęta mają życie twarde, nasze pekari pewnie padło gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc. Zawiedzeni odpływamy; bieg rzeki wciąż taki sam, tyle tylko, że wody lekko przybrały. Pogoda na burzę — z upalnymi przejaśnieniami. Nogi mocno mnie bolą w miejscach otłukiwanych przez zatopione gałęzie. Nie ma mowy, żebym mógł o nie zadbać; wciąż tkwię w wodzie. Szlak wycięty przez rfuraulta stał się teraz bardziej dla nas osiągalny, pomaga nam to szybciej posuwać się naprzód. Wiatr, słońce w całej swej okazałości Niektóre drzewa chwieją gałęźmi, jakby skrzypiały źle naoliwione drzwi. Mijamy jeszcze jedno obozowisko Huraulta. Upał niesamowity. Każda z gałęzi smagających nas w przejściu jest oblepiona wielkimi mrówkami — za każdym też razem drapiemy się i jęczymy. Na wprost wyspy, którą mijamy, znów następne obozowisko Huraulta; jest w pobliżu dawnej wsi, na tym samym brzegu. Niekiedy rzeka przypomina tunel. Białe i «cienkie liany wznoszą się w półmroku jak struny olbrzymiej harfy; w nieskończoność ciągną się następnie mokradła albo też pojawia się wysokopienny las z wspaniałymi polanami. Z trudem zachowując równowagę łódź prześlizguje się po pniach. Ciągnij, pchaj, rąb siekierą, siecz maczetą — posuwamy się powoli, ale się posuwamy. Po kilku godzinach wody znów opadły i szlak Huraulta jest już nad naszymi głowami, tak że nie mamy z niego żadnego pożytku. Znów bagna — czy raczej to, co Boszowie nazywają bagnami. Rzeka jest dosłownie zduszona natłokiem pnączy podtrzymywanych przez krzaki o poziomych gałęziach. Rzeka w lianach; zwisają i wślizgują się wszędzie. Tu i ówdzie kilka drzew sterczy czasem jak szkielety obwieszone gniazdami i pnączami. Nie widać jednak ani ptaków, ani zwierzyny — tylko niekiedy przemknie legwan albo przelecą nam wysoko nad głową papugi o jaskrawym upierzeniu. Z niezmierną ciszą łączy się głuche buczenie miliardów much, które latają tu gęstymi chmarami. Czasami ta cisza aż miażdży człowieka. Zatoka jest coraz bardziej zapchana i coraz wolniej się posuwamy. Wraz ze zmęczeniem melduje się chandra. Czy już nigdy nie skończy się ta Ouaqui? Noc. Zapadła nagle, zaskakując nas przed niesamowitym stosem zwalonych drzew; nie sposób się przez nie teraz przeprawiać. Zatrzymujemy się. Szybko oczyszczamy skrawek brzegu. Ledwo zdążyło zapłonąć ognisko, już wybucha burza, na którą zbierało się od rana. Miałem tyle tylko czasu, żeby wydostać plecak; każdej bowiem nocy, regularnie, moja łódź idzie pod wodę i co rano muszę ją z wody opróżniać. Hamak, z plandeką nad nim, wisi pod ulewą; woda chlusta bulgocąc jak z rynny. W przepasce na biodrach dotrzymuję towarzystwa Boszom, którzy ociekając wodą tkwią po stoicku wokół ognia — nie zdążyli już zbudować sobie jakiegokolwiek dachu nad głową. Połyskują nasze ciała, przypalane z jednej strony, ziębione z drugiej. Razem z Boszami, paląc fajkę, słuchając ich śpiewu, marzę i jestem szczęśliwy. Padało całą noc. Poszedłem wreszcie spać, oni również — do swoich mokrych hamaków. Usypia mnie rechot ropuch, odległy rejwach rudych wyjców. Niezwykła rzecz, ale od dawna nie pokazują się już komary; ich nieobecność sowicie jest jednak nagradzana przez muchy i mrówki, które atakują nas z tą samą żarłocznością. Piątek, 2 grudnia Przykre przebudzenie. Wszystko jest mokre; wskutek ciągłego żywienia się wędzoną rybą dostałem ostrej dyzenterii. Mam gorączkę, stałą, ale lekką; jej przypływy zwalczam dwoma pigułkami novaquines dziennie. Psychicznie czuję się dobrze. Wypełniło mnie do głębi coś w rodzaju orientalnego fatalizmu. Natomiast z moimi stopami jest źle, ale to nie ma znaczenia. Będę szedł aż do końca, bo to doświadczenie nadzwyczajne. Najstraszniejsze jest tylko wrażenie, że idę w miejscu. Posuwając się z taką szybkością, dotrę do Amazonki nie wcześniej niż za dziesięć lat. Jest deszczowo i smutno. Na rzece od czasu do czasu trochę luźniejszych miejsc, jak polany w lesie. Głównie jednak, wciąż i wciąż, moczary. Jednym strzałem zabijam legwana — celowałem w głowę; nadzwyczajnym trafem dostał w oko. Powolutku zaczyna odzywać się chandra. Niezdarnie zamachnąłem się siekierą i stłukłem sobie lewą rękę — trudno mi teraz robić wiosłem, kiedy prąd znosi pirogę. Już nie widać śladów przejścia Huraulta. Mam wrażenie, że minęliśmy ostatnie jego obozowisko. Chyba więc wkrótce dotrzemy do wodospadu Verdun, mapa jednak ma pewne braki i okropne błędy. Należałoby zrewidować wszystkie podawane przez nią odległości; idzie się po omacku. Już 2 grudnia! Trudno mi się powstrzymać od myśli o bliskości Bożego Narodzenia. No i oczywiście... od razu chandra mnie dopada, gdy to piszę. Mam straszliwą ochotę zostawić łódź i ruszyć pieszo; rzeka dojadła mi do żywego! Wprawdzie nie ma już na niej progów, ale za to są zwalone drzewa. Nie wiem, co bym właściwie chciał, chociaż nie — wiem: prędko się znaleźć u celu. Niestety jednak dnie są krótkie i męczące, a ja bardzo powoli posuwam się naprzód. To niesprawiedliwe! Przecież już osiemnaście dni temu opuściłem Maripasoula, dziesięć dni, jak wyruszyłem z Tour ca i płynę po tej małej Ouaqui z przeciętną szybkością trzech kilometrów dziennie — od świtu do nocy. I pomyśleć, że miałem zamiar dotrzeć do źródeł Ouaqui co najwyżej w dziesięć dni! Już przedwieczorna pora. Boszowie ścinają kilka palm camou, by ich liśćmi pokryć dach swego nocnego schroniska. Rozbiliśmy obozowisko wśród podszycia porastającego moczary; istna plaga komarów. Rozwieszam hamak i od razu się kładę; Boszowie przygotowują „ogon hokko”, bo słychać grzmoty i grozi nam burza. Deszcz pada zresztą nieprzerwanie cały dzień, lecz wody w rzece z tego powodu nie przybywa. Wręcz przeciwnie, poziom opada coraz bardziej. Chodzę już z trudem. Strasznie bolą mnie stopy. Zastanawiam się, ile dni będę potrzebował, żeby wreszcie, wyleczywszy się już, móc ruszyć na Tamouri. Jestem zmęczony, gorączkuję, prawie nie mam apetytu. Sobota, 3 grudnia Obudziwszy się o świcie, odnajduję podczas łazikowania w pobliżu naszego obozu względnie świeży szlak, który prowadzi wzdłuż zatoki. Czyżby to szlak wiodący z obozowiska Huraulta do obozowiska Cottina? Chyba się nie mylę, bo cięcia są tu świeże, mniej więcej sprzed trzech miesięcy. Skądś z bliska dochodzi ogłuszający koncert wyjców, ale nie sposób ich dojrzeć. Strzelam do przypominającej bażanta czubatki, która drzemała na wysokiej gałęzi, ale pudłuję. Pogoda posępna. Stopy bardziej spuchnięte. Wielkie znużenie. Każdego rana o świcie tkwię po pępek w lodowatej wodzie zatoki: z zupełnie pogrążonej łodzi wylewam wodę i załadowuję bagaże. Myślę o mamie, która mi mówiła przed wyjazdem: — Nie siedź za długo w wodzie, jeszcze cię może złapać kurcz albo dostaniesz reumatyzmu. Uczniacy w szkołach piszą dziś na tablicy 3 grudnia i myślą o bliskich już wakacjach i jutrzejszej niedzieli. Jeśli byli grzeczni, pójdą do kina podziwiać zręczność człowieka-małpy i będą marzyć o przygodach. W redakcjach tygodników przygotowuje się numery specjalne. Stroi się witryny magazynów. Ludzie myślą o prezentach. Tu żadne daty ani święta nie mają sensu, puszcza jest niezmienna. Zapowiada się ciężki dzień. Już nie widać śladów przejścia Huraulta. Deszcz, zdenerwowanie, pech: strzelam do kapucynki, nic z tego, strzelam do dwóch hokko, pudłuję. Rzeka staje się szersza, sporo teraz na niej gładkich płaszczyzn... tylko bez wody; wyschło. Ouaqui płynie serpentyną między dość wysokimi wzgórzami, na stokach i między warstwami łupków wygładzonych przez erozję tkwią czerwone dziwaczne głazy. Olbrzymie, bez mała co krok napotykane jamy zmuszają nas do ciągłego zatrzymywania się. Pada nieustannie, zimno, trochę gorączkuję. Wznosimy kar-bet obok olbrzymiego pnia, który zupełnie zagradza rzekę. Mimo całej ich zręczności Boszom z trudem przychodzi rozpalenie ognia, nawet przy użyciu nafty. Znów dostrzegam szlak, który uznałem za szlak Cottina. Wszystkimi swoimi szwami hamak sączy istny lód. Dolegają mi stopy, ręce. Pożywiam się owocami couba-couba. Myślę, że jeżeli wszystko dobrze pójdzie, dobijemy jutro do wodospadu Verdun. Psychicznie czuję się dobrze, ale diabelnie chciałbym mieć już tę Ouaqui za sobą. Wylewając w deszczu wodę z łodzi, pomyślałem, że wędrówka w takich warunkach to ładne, ale ciężkie przedsięwzięcie; wymarzona zaprawa dla przyszłego kierownika jakiejś naukowej wyprawy. Boszowie prawie nie mają tapioki; ja już nie mam nic a nic, wszystko im oddałem. Od dziesięciu dni jem tylko gotowaną lub wędzoną rybę i jaszczurki. Widać liczne ślady pekari, ale nie sposób znaleźć choćby jednego stada. Niedziela, 4 grudnia Całą noc padało bez ustanku. Ręce są wciąż mokre, tytoń pleśnieje. Nie ma mowy o skręceniu papierosa bibułka się di ze; na wypalenie jednej fajki trzeba pudełka zapałek. Boszowie czyszczą swoje zardzewiałe fuzje pucując je piaskiem i smarując tłuszczem aimary. Opatruję sobie stopy; są w żałosnym stanie. Dzień zapowiada się kiepski, wciąż pada i pada, wszystko przemokłe. Takie uczucie, jakby się płynęło przez parową łaźnię. Nawet mój amerykański brezent nie wytrzymuje W deszczu przychodzi ciąć maczeta, przebijać się przez gęsty mur nadwodnej roślinności i metr po metrze posuwać się naprzód. Z trudem kieruję pirogą, bo co trzy minuty pełna jest wody; wskutek tarcia o leżące pnie szpary w łodzi powiększyły się niesamowicie, tak że wlewają się przez nie istne fontanny i wciąż mi grozi zatonięcie. Czerpię wodę bez ustanku. Uszczelnienia już nic nie dają — nie trzymają się. Podczas postoju przy rzecznym rozwidleniu znów się natykam na szlak, który uważam za szlak Cottina. Rozbijamy obozowisko na miejscu dawnej wsi z czasów balaty — teraz to już puszcza. Pada, kładziemy się na głodnego, bez tapioki; jedzenia brak, za kolację służy nam kawałek wędzonego ścierwa; żujemy je i żujemy. Poniedziałek, 5 grudnia Moje poranione i opuchłe stopy ropieją. Nogi mam pokryte wrzodami, które otwiera każde otarcie o gałęzie. Dokucza mi to i boli. Rzeka jakby stawała się szersza; mniej na niej przeszkód. Atakują nas osy żądne pomsty za to, że niefortunnym cięciem maczety uszkodziliśmy im gniazdo wiszące na gałęzi uszkodziliśmy im gniazdo wiszące na gałęzi. Do mycia zębów Boszowie biorą miałki piasek albo popiół lub gałki gliny przylegające do lian, które odsłonił spadek wód. Spotykamy dużą skałę; Boszowie zatrzymują się przy niej — to ich bóg. Ziemią używaną do rytuału gitary rysują kabalistyczne znaki, wzywają bogów łykając i wypluwając deszczową wodę, która zebrała się w zagłębieniach skały. Pogoda jest niepewna. Słychać lecący daleko i niewidoczny samolot. Strzelam legwana; zmęczenie; kłopoty i zdenerwowanie, bo w aparacie wciąż zacina mi się błona. Rzeka o wiele gładsza. Szybko mijamy kilka większych przeszkód, potem zaczyna się natłok małych progów; jeden z nich, znaczniejszy, leży pośród swojego rodzaju kanału w moczarze porosłym niską trawą. Trafiamy na miejsce po obozowisku, w którym musiało przebywać niewiele osób, a wreszcie, nocą, dobijamy do wielkiego wodospadu i jest to niewątpliwie wodospad Veidun. Przede wszystkim składa się nań wielka skalista platforma, zupełnie teraz sucha; ciągniemy po niej nasze łodzie wyładowawszy z nich uprzednio bagaże. Znajduję wbitą między dwa głazy widlastą gałąź z zatkniętym na niej, w zeschłym liściu, pismem do Prefekta z datą 16 sierpnia. Za tą platformą jeden wodospad, potem drugi, a zaraz za nim bardzo szeroka kamienna ława wychodząca na leśny przylądek i na wysepkę, która dzieli na dwoje zatokę i wodospad przechodzący dalej w mniejsze i większe spadki. Tu też rozbijamy obozowisko. Cieszy mnie, że wreszcie się tu znalazłem. Myślę o wielkim starcie, który teraz nastąpi już lada moment; przez całą noc nie mogę zmrużyć oka. Wtorek, 6 grudnia Dzień odpoczynku i przygotowań do drogi na Ouaqui-Tamouri. Reperuję plecak, jego zbutwiałe pasy trzymają się tylko cudem; trzewiki są spleśniałe i pokurczone. Porządkuję notatki. Boszowie po południu wyruszyli na ryby i wracają bardzo późno przywożąc pełne łodzie olbrzymich aimar. Tej nocy kobietę Boszów nawiedziła gitara. Nawiedzona — wymalowana białą glinką i wyraźnie widoczna na tle czerwonego żaru wędzarni — wykrzykiwała bez przerwy modlitewne zaśpiewy kręcąc się w koło, podczas gdy mężczyźni, przykucnąwszy, słuchali głosów z zaświatów i chrząkaniem przytakiwali rytualnym zaklęciom Przyglądałem się tej fantastycznej scenie przez moskitierę. Ciemność napierająca na skały i przemieszane z hukiem wodospadów głosy uśpionej puszczy uczyniły z tej nocy noc koszmarów i półsnu. Środa, 7 grudnia Postanawiam ruszyć wyżej, poza wodospad Verdun, i przyjrzeć się zatoce, żeby zdać sobie sprawę z jej położenia. Moje stopy mają się trochę lepiej, ale od ryb dostałem pokrzywki i tak ostrej biegunki, że mnie to zupełnie rozłożyło. W górze wodospadu znajduję dwie wizytówki Cabana. Jedną przytwierdzoną do deski, drugą w puszce po konserwowej wołowinie. Po południu wspaniały pomysł przyszedł do głowy pewnemu hokko, żeby usiąść na dziesięć metrów od mego hamaka — dostał i spadł. Reperuję plecak, porządkuję notatki. Pogoda zmienna. Boszowie znowu wzywają bogów rzeki. Siedząc kręgiem wokół wbitych w ziemię małych chorągiewek y słuchają przywódcy, który wypowiada formułki wezwań do boga i próśb o łaskę. Po każdej inwokacji bierze z naczynia łyk wody zabarwionej białą glinką i głośno spryskuje ziemię. Jeden po drugim odprawiają tę modlitwę, kobieta ostatnia i po cichu. Czwartek, 8 grudnia Biegunka. Jestem podminowany lękiem, zgorączkowany. Nie sposób pracować. Drzemię w hamaku, upał niesamowity. Wkrótce Boże Narodzenie! Czym ono może być dla mnie? Mimo wszystko jednak przygoda jest piękna i warto ją przeżywać, kiedy duch w człowieku nie zawodzi. Nagle wszystko, co było ci wrogie, staje się wtedy przychylne, puszcza pełna jest skarbów i z ochotą ich szukasz. Jest obfitość ziarn panakoko, szlachetnego drzewa, które się uczysz rozpoznawać po zapachu i korze. Masz przyjemność nieporadnego rzeźbienia w zrzynku kolczastego dębu, o drewnie koloru starego poznaczonego śniedzią brązu; splatasz liany franche w solidny sznur; patrzysz na lot kolibra o zielono opalizującym gardle i fioletowym brzuszku. Maleńki i ciekawy koliber — zdziwiony twoim widokiem — siada ci niemal na nosie, tyle tylko, że jest zawieszony w powietrzu jak na nitce: zawrotny ruch skrzydełek pozwala mu zachować taką równowagę. Wyciągasz rękę, bo przecież wystarczy tylko ręką sięgnąć, by go popieścić... I hop, z szybkością strzały odleciał, żeby o kilka metrów dalej rozpocząć tę samą zabawę, brzęcząc przy tym jak duża mucha. Poruszanie się w lesie wyzwala głód... Nie ma tapioki! mniejsza z tym! jest uwędzona na rzemień ryba, którą się przypraży na ogniu. Kostropate to, zalatuje spalenizną, ale właśnie dlatego, i jeszcze dlatego, że się je palcami, że siedzi się na pniaku przed wędzarnią — jest dobre! W pobliskim strumieniu człowiek łyknie świeżej wody, a potem zapali fajkę w kołyszącym się hamaku i zmordowany, zadowolony, nie będzie myślał o niczym, chyba że o tym, co zje jutro. Piątek, 9 grudnia Ze stopami niedobrze, biegunka przybiera na sile. Kuruję się, jak potrafię, idą w ruch bandaże, przylepce, stovarsol. W takim stanie nie ma co myśleć o ruszeniu na szlak. Nie uszedłbym trzech kilometrów. Lepiej zaczekać, a później pomaszerować szybciej. Czym prędzej na Tamouri! Mój plecak już gotów, ale ja jeszcze nie i to mnie gnębi. — Ja bardzo zmartwiony ty iść — mówi mi Midai. Uśmiecham się. — Ja też! Chciałbym mieć takiego towarzysza drogi jak on. — Mi U baka e ba. — Jak Bóg da. Kobiecie Boszów zginął jej psiak. Lamentuje, płacze, tupie, wygląda niezbyt ujmująco. Długo siedzi na skałach, gdzie ostatni raz widziała swojego Toti; łka, przyzywa bogów i rozpaczliwie woła psa. Koniec końców Toti odezwał się gdzieś w lesie pełnym lęku szczekaniem. Wyruszono po niego z pochodniami i znaleziono; wszyscy są zadowoleni z wyjątkiem męża, który częstuje swoją połowicę solidną porcją z obydwu pięści. Ojciec staje między nimi, by go uspokoić, ten zaś wrzeszczy na niego, że powinien mieć wzgląd na moją obecność. Kobieta płacze, potem śmieje się w głos, żartuje i wreszcie zabiera się do toalety swego męża czesząc go artystycznie i splatając warkoczyki. Jutro polowanie. Boszowie dają do połknięcia psu szczyptę czarnego prochu zmieszanego z tafią, twierdząc, że to go podnieca. Psy Murzynów znad Maroni noszą zresztą stale rodzaj obroży ze skórzanych sączków napełnionych mięsem takiej czy innej zwierzyny, mięso to jest przy tym zaprawione rocou. Sposoby tej przyprawy są rozmaite, każdy ma swój własny i strzeże go zazdrośnie. W każdym razie doprowadzają do tego, że psy stają się złe i tropią aguti, pekari czy sarny bądź inne zwierzęta, na Jakie właściciel psów postanowił zapolować tego dnia. Jeżeli fuzja Boszów jest istnym poematem, to przygotowywanie nabojów jest nim również, i to wcale nie mniejszym. Stare przechowuje się troskliwie, wydłubuje się nożem spłonkę i zastępuje nową. Trochę prochu (bez miary ni wagi), trochę przybitki, ołowiu, mała płytka kory, upycha się to, palcami zgina tekturę łuski i gotowe! Sypie się na oko i, słowo daję, rezultat tego jest nadspodziewany! Jedna ze złowionych aimar ukąsiła Midai w piętę, kiedy wrzucił ją do łodzi ogłuszoną uderzeniem pały. Zęby tej ryby są jak brzytwy; skóra na pięcie została dosłownie pokrajana w kilkumilimetrowe zrzynki długości czterech do pięciu centymetrów. Myślę, że aimara jest równie groźna jak pirania, tyle tylko, że zaraz po ugryzieniu puszcza, więc nie jest tak zaciekła. Prawdę mówiąc, nie widziałem dotąd ani jednej piranii na Ouaqui, można by pomyśleć, że w ogóle ich tu nie ma, bo powinny by się zjawiać gromadnie, kiedy łowimy na świeże mięso. Przecież rzeki Gujany są znane jako niesłychanie niebezpieczne... Gdzież są te watahy brazylijskich piranii, tak rzutkich, że woda aż się od nich pieni? Po południu przelatuje bardzo wysoko samolot. Sobota, 10 grudnia Czyści mnie. Dieta. Biegunka coraz ostrzejsza. Co dzień 4 pastylki stovarsolu po 0,25. Niedziela, 11 grudnia Wszyscy jesteśmy chorzy. Boszowie chcą czym prędzej wracać. Z uwagi na swój stan wolę cofnąć się z nimi do zatoki i tam spróbować odszukać szlak Cottina. Moją Anohe zostawiam bez żalu przy wodospadzie Verdun. Ruszamy i niemal od razu trudności z przeprawą przez wodospad: jest prawie bez wody. Trzeba wyładowywać bagaże i po gołej skale ciągnąć łodzie podkładając pod nie okrąglaki. Chociaż posuwamy się z prądem, odbywa się to bardzo powoli, bo z wyciętego uprzednio szlaku nie mamy już najmniejszego pożytku: wody opadły jeszcze bardziej. Jestem chory, czuję się pod zdechłym psem, co chwila wypróżnienia, gęsta plwocina, lekko krwawe wysięki, ostateczne zmęczenie, nie jestem w stanie pomagać Boszom. Daję się wlec jak automat. Po południu pogorszenie, jakieś suche rżnięcia, niemożność wypróżnień, pieczenie w odbytnicy, bóle w lędźwiach, wzdęcie żołądka, psychicznie czuję się nie najgorzej. Chciałbym tylko jak najprędzej wyciągnąć się w hamaku i odpocząć. Boszowie proponują ml, żebym razem z nimi popłynął z powrotem na Maroni. — Być chory.. niedobrze... umrzeć. Jestem taki słaby, że przez chwilę gotów jestem zrezygnować ze wszystkiego i wracać z nimi. Nie, dam radę! Bóg mnie nie opuści! Boszowie dają mi swój lek: wywar z czerwonej kory carapy. Gorzkie to i ani trochę bardziej nie skutkuje niż stovarsol. Posuwając się tak samo wolno jak i w tamtą stronę, instalujemy się wieczorem na miejscu naszego ostatniego obozowiska przed przybyciem do wodospadu Verdun. Bóle jakoś ustały. Czuję dziwną lekkość i jednocześnie olbrzymią potrzebę wypoczynku. Nogi mam jak z waty. Dźwigają mnie z trudem. Zataczam się co krok. Zabiłem legwana. Spróbuję zjeść trochę jego mięsa, bo solonej czy wędzonej ryby postanowiłem już nie tknąć... chociaż nic innego do jedzenia nie ma! Boszowie śpieszą się teraz, bo o pięć dni drogi stąd mają pozostawiony zapas żywności i chcą tam czym prędzej dotrzeć. — A ty co jeść w lesie? — Zwierzynę. — To ty nic nie jeść! Poniedziałek, 12 grudnia Wciąż stovarsol 4 razy po 0,25. Lekka poprawa, ale krańcowe osłabienie. Wczesny wyjazd z obozowiska — źle spałem — zimno — bezsenność. Dzień ciężki. Pirogi szorują po piasku, trzeba je wlec przez setki metrów. O szesnastej przybijamy do miejsca, gdzie ostatni raz widziałem szlak Cottina. Zatrzymujemy się tutaj. Smutne jest nasze pożegnanie. — Lepiej ty wrócić na Maroni... Jestem sam. Zaniepokojony Boby niucha po lesie. Pierwsza noc rajdu Ouaqui—Tamouri. Rozwieszam hamak. Moje zapasy żywności: jedna wędzona ryba i jedna płaszczka złowiona przed chwilą na harpun. Gotuję płaszczkę. Jestem trochę groggy, słaby, ale śpieszy mi się ruszyć w drogę. Nawrót biegunki. Znajduję drzewo carapa, ściągam korę i piję niezliczoną ilość wywaru. Układam bagaże; ze względu na osłabienie robię dwie paczki, zamierzając każdą z nich po kolei przenosić tą samą drogą. Będę się więc posuwał wolniej, ale przy moim osłabieniu nie mogę inaczej. Sądzę, że dojdę do Tamouri w dziesięć dni, jeżeli Bóg da! Moje pierwsze dziesięć dni w wielkiej puszczy, w pojedynkę, bez żywności. To doświadczenie psychiczne i fizyczne pasjonuje mnie. Czy dam radę? Spieszy mi się do notowania wrażeń. Już noc. Leżę nie mogąc zasnąć, w pociemniałym gąszczu głęboka cisza, po czym wiatr jak na burzę, nieprzerwane trzeszczenie pni, pada! Wtorek, 13 grudnia Skoro świt zbieram się niecierpliwie, składam hamak i gotuję się do drogi. Stado kapucynek wpada nad rzekę. Strzelam, ale bez skutku, bo te zwierzaki są w ciągłych susach. Za to kaczka, wystraszona ich zgiełkiem, przysiadła na niskiej gałęzi w odległości w sam raz do strzału. Strzelam, spada, oskubuję ją, przywiązuję do plecaka i w drogę. W obozowisku zostawiam amerykański plecak wojskowy — z solą, amunicją i zapasową bielizną — oraz chlebak. Szlak nie jest najgorszy, tylko że już przy pierwszych cięciach maczetą zawadzam o gniazdo os, które mi się zaraz dają we znaki. Plecak jest ciężki i jego szelki trzeszczą złowieszczo, chociaż dopiero» co zostały zreperowane i podwójnie podszyte... Przy trzydziestu kilogramach obciążenia nie wytrzymają do końca wyprawy. Sól i amunicja w amerykańskim plecaku ważą około dziesięciu kilo. Mam jedynie to, co najpotrzebniejsze na osiem miesięcy: lekarstwa, amunicję, zapałki, drobiazgi dla Indian, niemniej jednak dużo jest tego. Mam też siekierkę i dwie zapasowe maczety. Na drobiazgi dla Indian składają się głównie haczyki na ryby, żyłki do wędek, nici do szycia — rzeczy potrzebne, jeżeli chce się być dobrze przyjętym przez szczepy indiańskie, z którymi przyjdzie się spotkać. Et! będę szedł powoli, ale będę szedł. Idę licząc: dwa tysiące czterysta kroków — kładę więc plecak i uzbrojony we flower oraz w maczetę wracam po plecak amerykański do obozowiska nr 1 albo „zatoczki wyjściowej”. Zmęczony odpoczywam, wypalam fajkę i ruszam z powrotem. Minęło już początkowe podekscytowanie i mocno daje mi się teraz we znaki osłabienie spowodowane biegunką Wracam na miejsce, gdzie zostawiłem plecak; nie mogę już dalej, rozbijam obozowisko nr 2, „Obozowisko Bajorka”. Jest to coś w rodzaju mulistej i brudnej zatoczki; palmy pinot i kolczaste krzaki. Oskubana kaczka już się pichci na prędko rozpalonym ogniu. Jestem wyczerpany w tym pierwszym dniu, a moje nogi, które zaczynały się goić, znów się rozjątrzyły i zaogniły wskutek ciągłego potykania się o gałęzie, liany, korzenie. Wodę z bajorka gotuję, żeby móc ją pić, bo moje pastylki tochlorinu padły pastwą wilgoci. Aby wiedzieć, ile uszedłem, stosuję taki sposób: co sto metrów, czyli co sto czterdzieści kroków, zrywam jeden liść i kładę do kieszeni. Kiedy się zatrzymuję, liczę liście i tak wiem mniej więcej, jaka to odległość. Dziś więc zrobiłem dwa kilometry, czyli o jeden mniej, niż miała wynosić moja przeciętna. Przy takim marszu będę potrzebował dwudziestu dni, żeby dojść do Tamouri. Jestem zmęczony. Ale samopoczucie mam dobre. Tak samo i Boby, który swoją obecnością przypomina mi liczne epizody naszej podróży i sprawia, że samotność mniej mi ciąży. Ziemia w puszczy jest pagórkowata, pełna głębokich wykrotów zasłanych próchnicą lub pokrytych cienką siatką lian, które uginają się i zapadają pod ciężarem plecaka. Pominąwszy trochę ptasiego śpiewu, puszcza jest dziwnie cicha. Przy brzegach zatok ostatnie zasypiają wieczorami papużki. Kłócą się bez przerwy, nie zamykają dziobów, póki na dobre nie zapadnie noc. Rano pierwsze o sobie dają znać „parany budząc mnie swoim chrypliwym krzykiem; odpowiadają sobie z jednego brzegu na drugi, ale zobaczyć ich nie sposób; potem kolej na papugi przelatujące gromadnie, jeszcze później na papużki, a wtedy również „zozo mój ojciec” zaczyna swoją śpiewkę, jakby krystalicznym ostrzem ciął ktoś kawałek twardego drzewa. Małpa kapucynka wzywa swoją samicę, chrypliwie nawołuje koait, odzywa się zaspany trębacz, a potem już cały koncert ptaków, owadów... Wieczorem gwałtowny deszcz: ledwo zdążyłem ponakrywać plecaki. Co za nawałnica... Żeby tradycji stało się zadość, do hamaka leje mi się ze wszystkich stron. Te nocne burze, zapowiadające zbliżanie się pory deszczowej, mogą jeszcze bardziej opóźnić mój marsz, bo trudniej będzie przebrnąć przez śliski, w trzęsawisko zamieniony teren Kiedy jest się na rzece i burza Już minie, wtedy po kłopocie. Ale w puszczy trwa to bez przerwy, bo nigdy nie przestaje siąpić z liści. Tego pierwszego dnia wyprawy w pojedynką przydatność łyżek i widelców staje się dla mnie niezbyt zrozumiała: garnek do gotowania, palce i zęby do rwania — to o wiele prostsze. Po takiej operacji nawet pies niewiele znalazłby na gnatach do ogryzienia. Co do tłuszczów, rosół na kaczce jest tłusty, aż miło. Trochę do niego soli, trochę zaprawy z dymu i nie rosół wtedy — pycha. Na przystawkę ściąłem sobie palmę pinot. Wyciąłem rdzeń i zjadłem z solą. Mdłe to, niezbyt smaczne, ale koniec końców można wytrzymać i obyć się bez chleba i tapioki. Komarów w „Obozowisku Bajorka” co niemiara. Bezsenność nie daje mi zmrużyć oka przez całą noc. Wciąż jestem pod wrażeniem odkrycia przez Boszów śladu bosych stóp na przybrzeżnym piasku; rozmyślam o tym bez ustanku. Byłbym szczęśliwy i mógłbym spać spokojnie, gdyby to były ślady Indian; nie napadliby na mnie, bo Indianin nie napada na samotnego i bezbronnego człowieka, chyba żeby się poczuł zagrożony. Toteż wystrzegam się pilnie, słysząc jakikolwiek hałas, stawać w pozycji obronnej, bo ryzykowałbym wtedy, że zostanę poczęstowany strzałą. Indianin jest cierpliwy... Jeżeli naprawdę miałbym do czynienia z Indianami, będą iść za mną i śledzić mnie całymi dniami. A gdybym się skierował w jakieś miejsce, w którym moja obecność nie przypadłaby im do gustu, dadzą o sobie znać kilkoma strzałami wypuszczonymi nie we mnie, ale obok mnie. Wówczas odłożę broń na ziemię, przywiążę Boby’ego i, jeżeli będę miał jeszcze tytoń, zapalę sobie fajkę, czekając, aż postanowią podejść... Tylko czy są to ślady Indian?... Ech, kto dożyje, zobaczy! Środa, 14 grudnia Dwukrotnie gubię ścieżkę, która w tych grzęzawiskach jest prawie niewidoczna. Cudem ją odnajduję po długich i wyczerpujących siły poszukiwaniach. Wieczorem znów się zatrzymuję w pobliżu nowego bajorka. Znużenie, nieco gorączki, olbrzymie bąble na stopach. Już dłużej nie mogę chodzić w trzewikach (są zresztą niezbyt praktyczne, bo ciężkie i wciąż zaczepiają o liany). Wyrzucam je i postanawiam iść dalej w sznurkowych łapciach (w tych natomiast człowiek jest narażony na ciągłe poślizgi). Dziś znowu przeszedłem mniej więcej dwa kilometry. Cienki posiłek. Kończę wędzoną rybę, którą już cokolwiek czuć, i gotuję rdzeń palmy. Wybrałem się na polowanie idąc po osi ścieżki. Słyszę łopotanie skrzydeł, przyspieszam kroku, wypatruję... nic nie widać! Podszyt lasu jest zbyt gęsty. Wracając wpadam niechcący na ścieżkę, którą wyruszyłem rano i która biegnie wzdłuż brzegów zatoki, gdzie rozbiłem obozowisko, i następnie skręca w kierunku południowo-wschodnim. Zastanawiam się, co spowodowało takie jej wytyczenie. W każdym razie straciłem wskutek tego dwie godziny! Jutro rano wrócę po plecak amerykański i z kolei tu go zostawię, żeby ruszyć dalej i założyć obozowisko nr 3. To tutaj nazwałem obozowiskiem „Pinot”. Dzisiejszego wieczoru nie las otacza mój obóz, lecz sieć gigantycznych i skołtunionych lian, które wczepiły się w przegniły muł ziemi, w gmatwaninę korzeni wypłukanych z gruntu przez deszczowe wody żłobiące sobie tędy ujście. Obfitość palm pinot, kolczastych krzaków; tu i ówdzie wielkie uschłe drzewo, którego biały pień cały jest w lianach. Mało zwierzyny, a właściwie nie ma jej wcale. Słychać zaledwie kilka drobnych ptaków. Zwalam uschłe i mchami obrosłe drzewo na ognisko; rąbię je na szczapy, podpalam wióry wraz z żywicznym sękiem i dokładam zielone, ponadcinane pośrodku polana. Rozpala się to powoli, ale się rozpala i ogień będzie koił chandrę, jaką sprowadza noc. Boby razem ze mną jadł tego wieczora pinot. Biedny pies! brzuch mu zapadł, żebra wystają; rzeka ani las go nie tuczą; patrzy na mnie, oblizuje sobie nozdrza, żeby wyrazić, jaki jest głodny. Nie widać nawet marnego ptaszka, by mu go dać na pożarcie — nic, puszcza jest przygnębiająco pusta. Może jutro będę miał więcej szczęścia. Robi się zimno; smutno. Palę bez ustanku. Znów biegunka — język obłożony, w ustach gorzko; drzemię i śni mi się, że płynę transatlantykiem, na którym pełno pasażerów i stewardów roznoszących jedzenie. Ale ja wciąż nie mogę zaspokoić głodu, bo albo talerz mi się wywraca wskutek kołysów, albo gdzieś mnie nagle wzywają, a gdy wracam, już ktoś zjadł moją porcję, albo też siedzę przed pustym talerzem i nikt mi nic nie podaje. Obok mnie Jest talerz z chlebem, lecz nie mogę go dosięgnąć. Och, te sny!... O świcie, kiedy „zozo mój ojciec” zaczyna swój piekielny śpiew, wydaje mi się, że jestem uwięziony w wielkim tartaku, a znowu później słychać, jakby spiker radiowy czytał schrypniętym głosem ostatnie wiadomości, podczas gdy syrena wyje gdzieś na alarm. Lekka chandra, pewnie z powodu głodu, a przecież to dopiero początek. Bezsenność wciąż mi się daje we znaki. Budzę się w nocy około trzeciej i już do świtu nie mogę zmrużyć oka. Nie sposób ruszać w drogę o świcie: mroczna puszcza ociąga się z wpuszczeniem tu dnia, który gdzie indziej jest już jasny. Kuląc się i dygocąc leżę w hamaku, czekam, aż zrobi się widno. Przez całą noc piszczały rude wyjce; bez przerwy odpowiadał im ostry krzyk jakiegoś ptaka. Byłem taki umęczony, że zatykałem sobie uszy. Czwartek, 15 grudnia Myślę sobie czasem: „Co byłaby warta ta wyprawa, gdyby wszystko szło mi gładko, jak w pierwszej lepszej podróży”. Sam, z własnej ochoty, narzuciłem sobie taką zaprawę do spotkania z Indianami, żeby zasłużyć na to i mieć z tego więcej radości. Zbyt łatwo byłoby wziąć się do Tumuc-Humuc zaczynając bądź od źródeł Itany, bądź od źródeł Oyapoc. Od dawna postanowiłem, że pójdę tą właśnie drogą, i nie odstąpię od niej, choćby nie wiem co, bo zawsze trzeba iść śmiało i nie poddawać się zniechęceniu. Kiedy naprawdę chce się coś osiągnąć, osiągnie się to zawsze. Nie ma takiego pretekstu, który by usprawiedliwiał rezygnację, bo nie ma rzeczy niemożliwych i wcześniej czy później realizuje się to, co się postanowiło zrealizować. Trzeba umieć się odważyć. Pamiętam klasyczne i jakże prawdziwe: zwyciężając bez niebezpieczeństw, triumfuje się bez chwały — na swój użytek powiedziałbym: bez radości. Ruszam w drogę i widzę naraz, że ścieżka się gmatwa. Idąc tak samo jak wczoraj na polowanie, dochodzę do miejsca dawnego obozowiska. Zawracam i niby jestem już na miejscu obozowiska nr 2, a jednak nic widzę ani śladu po nim Metr po metrze przeszukuję szlak i wreszcie odnajduję z pomocą Opatrzności „Obozowisko Bajorka”; zabieram amerykański plecak, zjadam ostatnie kawałki solonej ryby. Cienki to posiłek i nie bardzo wskazany przy mojej biegunce. Siedząc na wzgórku zastanawiam się i odpoczywam; naraz żółty refleks w zielonym gąszczu, po czym rozchylają się krzaki i widzę wspaniałego hokko. Celuję, serce mi łomoce, naciskam spust... Leży! och... co za radość, to jeszcze nie dzisiaj umrę z głodu! Chwała Bogu! Ruszam w drogę, mijam obozowisko nr 3, żeby dobić do obozowiska Cottina, które znajduje się na pagórku przy zakręcie rzeki i składa się z dwóch karbetów. Droga wyczerpująca, ledwo się trzymam na nogach. Dobijam do obozowiska i od razu walę się na ziemię. Głód mnie przyprawia o ostre kurcze żołądka. Trochę przyszedłszy do siebie, czym prędzej rozpalam ogień, piekę udo upolowanego hokko, pożeram je -w mgnieniu oka, potem drugie, potem jedno skrzydło, potem drugie... Nie mogę się zatrzymać. Zmuszam się jednak do tego: trzeba pamiętać o wieczorze; Boby dostał swoją część i od razu poweselał. Odcinam z hokko wątrobę, głowę, szyję, żeby ugotować na nich zupę, resztę biorę do wędzenia i przez cały wieczór pilnuję z przejęciem mojej kuchni. Wreszcie, najedzony, odpoczywam, ale wciąż mnie nie opuszcza znużenie i wciąż przytłacza lenistwo nie do przezwyciężenia. Muszę wrócić do obozowiska nr 3 po plecak i hamak — w jedną stronę dwa kilometry mokradłami i tyle samo z powrotem. Och! Boże, co za rozleniwienie! Wreszcie jestem na nogach, w drogę; dobra to rzecz jednak móc po etapie odpoczywać nie myśląc o niczym. Poszedłem po plecak, wróciłem z nim, zjadłem po powrocie zupę. Mimo całego naszego głodu nie daliśmy z Boby’m rady reszcie mięsiwa, bo mój hokko, wielkości dużego indyka, mógłby nasycić co najmniej sześć osób. Rozbierając go na części nieporęczną maczetą, myślałem o niedzielnych obiadach u mojej chrzestnej matki, na wsi, kiedy jeszcze byłem dzieckiem. Prawie zawsze zbierała się wtedy cała rodzina. Zarzynano kurę i każdy dostawał z niej swój ulubiony kąsek. Coraz to inny kąsek hokko przypominał mi kogoś drogiego, żyjącego lub już nieżyjącego, i nasze intymne wieczory, kiedy słuchaliśmy radia, a w piecu piekły się kasztany. Tego wieczoru rozwiesiłem hamak pod dachem karbetu. Prymitywna wędzarnia dymi. Nakryłem ją liśćmi palmy pinot, bo pada deszcz i przecieka przez wątły dach. Zielone wody zatoczki łagodnie przepływają między korzeniami zwalonych drzew. Przede mną, za mną, wszędzie puszcza — nieba tu nie widać. Dobrze podjadłem, jestem zadowolony. Nie wiem, czy jutro zdarzy się podobna gratka. Zdaję się na Opatrzność. Najmocniej samotność ciąży mi wieczorem, bo myślę o uciechach ogniska harcerskich obozów, o naszych piosenkach, o naszych nocnych rozmowach. Boby jest dobrym kompanem, przywiązanym do mnie, ale jego oczy, chociaż patrzą wymownie, mówią mi niewiele. Czwarty dzień samotnej wyprawy. Przeszedłem zaledwie pięć kilometrów, ale jak by nie było — przeszedłem. Dyzenteria trochę się uspokoiła i wraca tylko od czasu do czasu. Nie mam gorączki. Jestem zmęczony, lecz każdego dnia coraz bardziej zdrowieję posuwam się wolno, ale się posuwam. Piątek, 16 grudnia Wskutek bezsenności zasypiam późno i wstaję wcześnie. Nie mogę wypocząć. Podsycam ognisko wędzarni. Hokko (czy raczej to, co z niego zostało) dostał pięknego rdzawego koloru i sprawia wrażenie, że chce się na długo zakonserwować. Podczas śniadania dopisywał mi wyśmienity apetyt, co już od dawna mi się nie zdarzało. Biegunka się uspokoiła, ale wysypka na stopach jątrzy się, tak że chodzę kulejąc. Rano spędziłem na porządkowaniu plecaków, ostrzeniu maczety i siekierki, oliwieniu broni i uzupełnianiu notatek. Po południu wyruszę z amerykańskim plecakiem i pójdę możliwie najdalej, później tu wrócę, żeby przenocować. Fantastyczna jest różnorodność ptasich śpiewów: raz jest to wołanie kobiety, raz beczenie jałówki, to znów jakby koń biegł truchtem, potem galopem, odzywa się trąbka maszerującego oddziału, naszczekuje sfora psów na polowaniu z nagonką, pogwizduje zakochany wzywając swoją donnę, padają okrzyki zdumienia, głosy drwiny, ktoś wyje ze strachu, a potem prawdziwe trele, harmonijne wokalizy wnoszące coś świeżego i żywego w ten nieustanny koncert, w którym mieszają się chrapliwe głosy koaitów, smutny zew jakiegoś nocnego ptaka, zapłakany głos kapucynki i wreszcie tenor, aż do utraty tchu, wielkich rudych wyjców. To mój cowieczorny koncert z towarzyszeniem tajemniczych „chlup-chlup” w zatoce, szelestu palm i suchych, szerokich liści drzewa palou. Niekiedy jeszcze nawoływanie hokko, barbarzyński rechot ropuch... Potem, kiedy słońce już wzejdzie, papugi, grubodziobe ary, „zozo mój ojciec” mieszają swoje głosy, przelicytowują się różnorodnymi tonami, śpiewając radość nadchodzącego dnia, jak i ja mam ochotę ją śpiewać, bo noce są smutne. Są smutne, długie i zimne, nietoperze szorują w swoim ślepym locie po moskitierze, trwa trzeszczenie tysięcy owadów, woda bulgoce i rwie po zwalonych pniach. Słońcu nie śpieszy się, żeby mnie rozgrzać. Leniwie się kołyszę w hamaku zażywając przez jeszcze kilka chwil wątpliwego ciepła pod kocem, niechętnie rozstając się ze snami. Jeszcze kilka minut, jeszcze tylko kilka minut i w drogę! Zwijam hamak, zarzucam plecak... i bęc! Szelki puściły i już cały majdan na ziemi. Wtedy, jeżeli nawet animusz ci dopisywał, od razu jakby cię kto zdzielił kijem przez łeb. I już, z miejsca, pojawia się chandra, nie pyta o nic, tylko włazi pod dziesiąte żebro. Porządkujesz, na przykład, swój bagaż, a naraz przypomina ci się jakiś moment z Francji, moment sprzed kilku miesięcy i już rozpamiętujesz... co oni tam teraz robią? Tutaj dziewiąta godzina, pod francuskim słonecznym niebem pierwsza... zazwyczaj każda myśl o nich dodaje mi odwagi, dzisiaj myślę o całej masie rzeczy i ogarnia mnie nagle szalone pragnienie, żeby ich uścisnąć,, ucałować, a przynajmniej coś wiedzieć o nich. Czy zdrowi? Czy nie mają za dużo kłopotów? Co się tam dzieje? Może wojna, jakiś kataklizm... Och, och, wiedzieć!... Jestem daleko od wszystkiego i wszystkich — i tak całe jeszcze miesiące. Słońce, które złociło wierzchołki drzew, znikło. Jest szarość deszczowego dnia. Upalna, przytłaczająca duchota jak przed burzą, która ma spaść lada moment. Jak gdyby ją przeczuwając, banda kapucynek wpada na brzeg zatoki i pędzi co sił w las. Och, małe zwinne stwory, jakże wam zazdroszczę tej chyżości; gdybym tak potrafił jak wy! Kilka z nich zostaje w tyle. Strzelam, lecz bez skutku, bo są w ciągłym ruchu, nigdy się nie zatrzymują, tak że kulą trudno je trafić. Wciąż z gałęzi na gałąź, z jednego drzewa na drugie, a kiedy mnie spostrzegą, uciekają, wracają, szukając jakiejś dobrze osłoniętej grzędy, patrzą to z jednej, to z drugiej strony, nerwowe, ciekawe, zirytowane, znikają, pojawiają się znowu, aż do chwili, gdy strzelę zniecierpliwiony, wtedy skokami, głośno pokrzykując, przepadają na dobre. Ale cóż, trzeba by nic mieć nikogo drogiego, aby w takiej podróży móc bez reszty sycić się jej smakiem. Przygoda i sentymenty są to słowa, które się z sobą nie rymują. Własny ból nie ma znaczenia, przezwycięża się go, ale kiedy się myśli o bólu kochanych osób, wtedy człowiek opada z sił i w dwójnasób boli go ich ból. Duchowe samobiczowanie. Usiłuję nacisnąć na właściwą sprężynę: im prędzej będę szedł, tym piędzej ich odnajdę! Nie... coś dzisiaj niedobrze; na próżno szukam wykrętów, że to skutek kiepskiego stanu stóp, że zmęczenie, że konieczność wzięcia sobie jednego dnia odpoczynku, aby móc potem ruszyć dalej w pełnej formie. To ani zmęczenie, ani bolące stopy, ani też szelki plecaka nie sprawiły, że leżę w hamaku marząc K pisząc. Po prostu chandra. Wlazła we mnie i nie popuszcza. Leżę, patrzę na dymiącą wędzarnię, nażarty Boby drzemie tam nie opodal śladów naszej biesiady, której asem atutowym był hokko. Och, jak ciężko przezwyciężyć chandrę, kiedy człowiek jest sam. Czuję jednak, że jej źródłem nie są ani moje własne zmartwienia, ani ta wędrówka, ani samotność w puszczy. Głównie to stąd, że myślę o nich obojgu, że wyobrażam sobie, jak siedzą sami w jadalni, że są może smutni, może chorzy — i także stąd, że chciałbym odetchnąć zapachem ojcowskiego tytoniu, matczynej kuchni, chciałbym potrzeć policzkiem o jego brodę, powiedzieć mu, że go kocham... i jej... przymilać się do niej, ucałować, jak nigdy dotąd tego nie umiałem; widzę ich, czuję, że myślami są przy mnie, ale wiem również jedno: szlak jest straszliwie długi i jeszcze wiele razy słońce będzie wschodziło nad lasem, zanim będę mógł, opuściwszy pokład, objąć ich ramionami. Trochę mi wstyd mojej słabości, czuję się jak tchórz i mazgaj, lecz mam przecież serce, które może i potrafi kochać; jestem człowiekiem, nie zwierzęciem przemierzającym las w poszukiwaniu żeru. Czego się tu mogę spodziewać, gdy chodzi o miłość? Trwa we mnie sprzeczka między tą stałą potrzebą czułości, samotności i jednocześnie ryzyka przygody. Nie ma nikogo, kto by wyciągnął do mnie rękę, dodał odwagi lub się uśmiechnął; mówię sam do siebie, wymyślam sam sobie, muszę się wreszcie otrząsnąć z tych rozmarzeń, z tego bezwładu... ruszyć do natarcia. Kiedy nie myślę, jestem szczęśliwy, żyję pełnym, wolnym, czystym i prymitywnym życiem, jakiego każdy chciałby zakosztować chociażby tylko na krótko. ...Dla mnie taka wyprawa to przygoda czystości i pokory... Na szczęście mam swój dziennik podróży, wciąż notuję w nim wszystko, co mi przyjdzie do głowy. Zdarza się, że robię to i nocą, leżąc w hamaku przy płomyku świeczki przylepionej do pudełka, które trzymam między kolanami, albo też przy odblasku podsyconego ogniska w wędzarni. Piszę dużo. Poplamione strony notesu w brudnej okładce pozwalają mi przeżywać dzień po dniu minione przygody i dodają mi odwagi do stawienia czoła przyszłym przygodom. Wiatr duje w wierzchołkach drzew, wstrząsa nimi, ciężko spadają zeschłe liście, z hukiem detonacji walą o ziemię nasiona, suche gałęzie, a za nimi wielkie drzewa; trzeszczą palmy, łomocą o siebie liście drzew palou, skrzypią łodygi; jedno walące się drzewo pociąga za sobą drugie, i grzmot tych upadków zlewa się z grzmotami huczącymi po niebie. Deszcz, rozpoczynający się w puszczy wiatrem, napiera swoim nieustającym stukotem na sufit z liści, ścieka z nich powoli lub leci całym wodospadem, kiedy wstrząśnie nimi poszum wiatru. Obmyta zieleń nabiera tak gwałtownych odcieni, że jej połyskliwość wydaje się sztuczna. Pada, więc nowy pretekst, żeby dzisiaj stąd się jeszcze nie ruszać. Lenistwo przytrzymało mnie cały dzień w obozie i tylko snułem się z kąta w kąt. Apetyt miałem wilczy; pożarłem wędzonego hokko; nie został mi ani jeden kęs. Jeszcze czuję głód, a las jest pusty, jakby wymieciony ze zwierzyny. Wybrałem się polować i zapoznać ze szlakiem, którym ruszę jutro. Słyszę ptaki, lecz ich nie widzę, słyszę w gęstwinie odgłosy ucieczek, szukam, ślepię... nic do zabicia; wróciłem więc do obozowiska z myślą, że jutro będę głodny. Czy więc życie człowieka prymitywnego nie jest właśnie ciągłym hazardem, zapamiętałym wyścigiem z głodem, bo kiedy chce jeść, musi liczyć tylko na własną zręczność, swoją siłę i szczęście? Prawda, że o ile nie żyje życiem nomadów, wówczas może po udanym polowaniu odłożyć sobie jakiś zapas na dni mniej pomyślne — i prawda też, że wykarczowany kawał lasu przynosi mu owoce i warzywa. Jeśli chodzi o mnie, nie mam nawet co myśleć o zapasach: muszę zabijać, żeby się nasycić na miejscu, a mam olbrzymi apetyt i samo mięso, bez jarzyn, bez chleba czy tapioki, nie syci, zresztą nawet gdybym dużo upolował, w jaki sposób mógłbym z sobą dźwigać cztery .czy pięć kilo mięsa ponad to, co już ważą moje bagaże? Chociaż jestem w pełni sił, ta przeklęta słabość spowodowana przez biegunkę bardzo mnie martwi; czuję ociężałość w nogach i niebywałe znużenie. Jednak, dzięki Bogu, chwilowo nie jestem chory. A więc? klimat... wcale nie straszny. Zmęczenie? może to ta długa podróż na Ouaqui, a może — i przede wszystkim — mało posilne pożywienie, którym nigdy nie można się całkowicie nasycić. Kwestia przyzwyczajenia... żołądek się przystosuje! Tymczasem znowu dziś wieczorem pożywiam się gotowanym rdzeniem palmy pinot. Och, nerwowość głodowych dni: zdesperowany Boby kręci się wokół wędzarni, która jeszcze dymi, ale poprzeczki nad nią są gołe, ledwo już połyskują tłuszczem po hokko... a tak bogato były przybrane wczoraj wieczorem! W górze mocno szumi wiatr, ale tutaj się go nie czuje. Las jest za gęsty, podszycie nazbyt zbite. Istny parawan. Zresztą nie jest to jeszcze właściwa wysokopienna puszcza, raczej cały łańcuch mokradeł, palm pinot storturowanych arabeskami lian grubych jak ramię, włochatych i porosłych zielonym mchem, a czasem wykwitających białym lub zielonym kwiatem; ponadto jeszcze liany cienkie jak struny harf, czepiające się flowera czy plecaka, liany wijące się po ziemi, o które człowiek potyka się i przewraca jak długi, a poza tym jamy i wyschłe koryta zatok o gruncie niepewnym, ustępującym pod krokami, wciągającym w głąb. Niekiedy zdarzy się jakaś góra, wówczas drzewa stoją rzadziej, ale wyrastają w tak olbrzymie i proste kolumny, że odbierają całe światło leśnemu podszyciu — są żółte, zielone, czerwone, czarne, grube i jednolite jak kolumny w katedrach, aż oko nie może dojrzeć pierwszych gałęzi, które wyrastają na pięćdziesiąt metrów nad ziemią. Człowiek czuje się niebywale mały, zmiażdżony bezgraniczną wielkością tych perspektyw pogrążonych w ciszy, gdzie tylko własne kroki udeptujące próchnicę budzą jakiś odgłos. Po wspinaczce następuje jednak schodzenie w dół, więc znów mokradła z bukietami swoich palou i kolczastych krzaków, które czepiają się zawzięcie i kłują. Wreszcie cisza zaczyna ściskać za gardło. Zdyszani zatrzymujesz się, słuchasz... oto cicho śpiewa maleńki „zozo mój ojciec”, oto twój własny oddech. Aż wzdrygam się na szczeknięcie Boby’ego. Nadchodzi noc, a z nią pora snu, który jak zwykle ucieka ode mnie, zostawia na pastwę groźnych majaków. Nie mogę się przed nimi obronić. Nachodzą mnie gromadnie, jakby urządzały defiladę, i nie ma już puszczy, nie ma karbetu, nîe ma wędzarni... jestem tam, daleko, i tam też zasypiam a później najgorsze, przebudzenie. Trwa jeszcze noc, ale wiem, gdzie jestem. Niecierpliwie czekam, żeby się. niebo rozjaśniło, żebym mógł coś robić, zmęczyć się, zapomnieć o snach. Sobota, 17 grudnia Ruszyłem właśnie w drogę. Przeszedłem dwa metry i szelki plecaka puściły tym razem. Szywrót na wywrót cały majdan na ziemi! Umacniam je lianami. Szelki nośne zastąpiłem kawałkiem linki z hamaka, której wytrzymałość nie zawodzi. Wprawdzie linki wrzynają mi się w ramiona, ale jeżeli podłożyć pod nie zrolowaną plandekę, jakoś wtedy idzie. Ma to tylko tę ujemną stronę, że plandeka grzeje w kark. W pierwszej chwili poczułem się zdruzgotany tym nowym wypadkiem, lecz mimo wszystko wyperswadowałem sobie szybko, że biadanie nic mi nie da, że przecież trzeba zbierać się w drogę. Wziąłem się do roboty i nie zajęło mi to wiele czasu. Tylko dźwiganie plecaka stanie się coraz bardziej męczące, bo jego równowaga została nieco zachwiana. Nic do jedzenia na dzisiaj; może szlak mi da chleba powszedniego, choćby był nim tylko maleńki cul jaune albo żylasty kankan: coś, koniec końców, co by mi pozwoliło wytrzymać i powiedzieć: Jadłem! Po czterysta dwudziestym kroku natknąłem się na zwierzynę, która niezupełnie odpowiadała moim marzeniom. Rozciągnięty na całą swoją budzącą respekt długość leżał wspaniały wąż — czarny, o małej, kołyszącej się głowie, i tylko jego język wysuwał się, niknął, poruszał nieustannie. Stanąłem jak wryty. Wąż znieruchomiał na chwilę, po czym, jakby mnie w ogóle nie widział, znów się zaczął kołysać, podniósł się, wśliznął na leżącą gałąź, znów się podniósł i przełamując pod kątem prostym swoje giętkie ciało, wspiął się na wyższą gałąź, by tak, wspinając się coraz wyżej, z gałęzi na gałąź, osiągnąć czub drzewa i zniknąć mi z oczu. Dał mi w ten sposób wolną drogę, ruszyłem więc dalej, lecz mimo wszystko nie mogłem już myśleć o niczym innym jak tylko o wykrotach, w które zapadają mi stopy, o pniach, przez które przeprawiam się okrakiem, o korzeniach, w które coraz się wikłam. Drobny dreszcz przebiegł mi po krzyżu, gdy uprzytomniłem sobie — choć ostatnio przestałem już o tym myśleć — niebezpieczeństwo niezliczonych odmian węży jadowitych. Postój, fajka, notatki... i znów w drogę. Linki ranią mi ramiona mimo plandeki. Kilka „zozo mój ojciec”, kilka kolibrów — nic na strzał. Nic do zjedzenia. Cóż tam, trudno! Człowiek wybiera sobie swój los, kierowany i wspomagany przez Boga! Od niego samego zależy, żeby przetrwał, żeby ponosił konsekwencje swoich przedsięwzięć, żeby je realizował. Boby wypłoszył jednego pekari; tyle tylko, że ściągnąłem plecak... już za późno! Moje zmęczenie bierze się głównie z nóg; źle wyważony plecak za bardzo mi napiera na biodra. Co za plecak! naprawiany, zszywany, opatrywany jak weteran z wielkiej wojny; sam materiał trzyma się dzielnie, ale skóra i nici szwów szybko gniją. Po raz któryś z rzędu rozciągam się jak długi: pośliznąłem się na omszałej gałęzi i potknąłem o sztywną, rozciągniętą na wysokość łydki lianę. Nie zawsze mam w takich chwilach siłę podnieść się od razu. Palę, piszę, kontempluję wdzięczny lot kolibra, cudowny koloryt morfida; śledzę między czubami drzew czerwoną błyskawicę przelatującej pary ar. Odpoczywam. Czy raczej uważam, że odpoczywam, bo za każdym razem, kiedy wstaję po takiej przeprawie, jeszcze mniej pewnie czuję się na nogach. Chciałbym ruszyć ostro... niemożliwe! co krok jakaś zasadzka, jakaś przeszkoda; idę jak pijany, zygzakami, zlewam się potem, klnę, ścigają mnie i dręczą muchy, plecak się o coś zaczepia, flower to samo. Szlak — prosto na południowy wschód — prowadzi przez szereg niewysokich wzgórz, ale ich zbocza są stromawe. Wyruszyłem z ukazaniem się słońca o siódmej, rano. Teraz już prawie dziesiąta, a uszedłem z sześćset metrów. Będę zadowolony, jeżeli zrobię do południa kilometr — i może jeszcze jeden kilometr po południu; to najwyższa przeciętna, na jaką mogę sobie pozwolić. Zaczynam odczuwać kurcze żołądka. A to dopiero początek: piąty dzień marszu. P?erwszy dzień: dwa kilometry, drugi: kilometr, trzeci: kilometr, czwarty: odpoczynek, piąty: najprawdopodobniej dwa kilometry. Co za żółwie tempo. A teraz jeszcze moczary, jakby nigdy nie miały się skończyć; co za gąszcz! tnące trawy kancerują mi nogi... jak gdyby w moim stanie potrzebny był mi jeszcze upust krwi! Powietrze jest ciężkie, nawet ani jeden ptak nie śpiewa. Dwukrotnie zagradzają mi drogę olbrzymie, zwalone pnie muszę ciąć maczetą, by odnaleźć ścieżkę po drugiej ich stronie, zapadam przy tym po kolana w jakieś grzęzawisko przegniłych szczątków roślinnych, pełne ślimaków i insektów. W drodze powrotnej, kiedy ruszyłem po plecak amerykański, wpadam w wodę zatoczki przylegającej do obozowiska nr 3; moje znużenie jest tak wielkie, że unicestwiony, niezdolny do podźwignięcia się, trwam przez kilka chwil w błotnistej wodzie. Oczywiście wszystko przemokło, sól się roztopiła, bo źle dopasowane pudełko metalowe naciekło wodą. Przemoczona zapasowa bielizna stała się potwornie ciężka; więc również i mydło, a następnie i sam plecak, czyli, krótko mówiąc, wszystko pozostawiam, pakując resztę, to znaczy amunicję, do chlebaka. Uratowało się tylko małe pudełeczko soli, więc zachowuję ją jako lekarstwo — pal licho smak żywności! Dzień upływa, a ja wciąż się grzebię w mokradłach. Robię przerwy i za każdym razem piszę — to tak wzmacnia na duchu! Głód się wzmaga z natarczywością zupełnie nie w porę, ścinam wobec tego palmę pinot i pożywiam się na miejscu. Trochę mi przechodzi, ale na jak długo? Seria trzęsawisk trwa; często są niemal suche, ale zawsze porosłe chaszczami. Siadam na zwalonym pniu... jest przegniły, zapada się pode mną i tkwię już pośrodku całej kolonii czerwonych mrówek. Och, boli! Z miejsca dostaję skrzydeł i rwę jak pocisk. Moje obydwie pocięte kostki krwawią obficie, zlatują się do nich muchy, opadają je całymi rojami. Nowa rana na dłoni: nie ulega wątpliwości, że tutejsze tnące trawy to istne brzytwy. Przeszedłem ponad kilometr przez te bagna. Teraz nie kończący się łańcuch wzgórz. Piekielne pragnienie każe mi przyspieszyć kroku, ale nic z tego nie wynika: żadnej zatoki na horyzoncie, który sięga tu nie dalej niż na dziesięć metrów. Ani zatoki, ani bajorka, ani kałuży. Rozpacz. Liczę na deszcz, który, jak zwykle, powinien się niebawem zacząć. Oczekuję go z wyjątkową niecierpliwością. Mrocznie jest tutaj, przygnębiająco, smutno. Przepojony wilgocią gąszcz dzikich bananowców, rodzaj kaktusów o długich i giętkich, najeżonych kolcami łodygach, palmy awary, camou, pinot; tu i ówdzie wystrzela kilka gładkich pni, z których zwieszają się, zmierzając we wszystkich kierunkach, skręcone jak postronki liany. Przystaję obok pnia leżącego w połowie zbocza pagórka. Biegają tu czarne, długie na trzy centymetry mrówki o napastliwych żuchwach, gotowe bronić swoich pieleszy. Jestem zlany potem, czuję się trochę zgnębiony. Nie lubię moczarów, narzucają wrażenie, że jest się w szponach żywej istoty, która lada moment może człowieka pochłonąć. Narzucają uczucie, że nigdy się stąd nie będzie można wydostać, a przy tym czas jakby nie mijał, jakby trwał i trwał. Popołudnie; jestem jak połamany. Marzę o chwili, kiedy szlak odsłoni przede mną Tamouri. Muchy i komary zlatują chmarami. W ciszy słychać tylko ich brzęczenie, a później jeszcze deszcz zaczyna bić ciężkimi kroplami po liściach. Nadstawiam plandekę, żeby zebrać w nią trochę deszczowej wody; rozpalam ognisko, następnie rozwieszam hamak, podczas gdy nad ogniskiem gotuje się na kolację pinot. Mdłe to, obrzydliwe, bez żadnej konsystencji, ale łykam wszystko, bo mam dzięki temu wrażenie, że coś jadłem. Dzisiejszego wieczoru dziwny szum się niesie wraz z deszczem po puszczy, przypomina pomruk rozentuzjazmowanego, szalejącego tłumu, który wali leśnymi wertepami łamiąc wszystko przed sobą i skandując jakieś hasło,. Ale krzyk prowodyra jest głosem jakiegoś nocnego ptaka, a pomruk tłumu to nieprzerwane sieczenie deszczu przy akompaniamencie szumiącego w czubach drzew wiatru. Zwymiotowałem pinot. Trochę gorączkuję, a nie mam wody, żeby wziąć chininę. Noc. Deszcz ustał, jestem zlodowociały od stojącej w powietrzu wilgoci. Ech! kiepska noc! Jutro pójdzie lepiej. Niedziela, 18 grudnia Pali mnie okropne pragnienie, bo mam gorączkę, a deszczowa woda, którą zebrałem nocą w kwaterkę, szybko przeleciała przez moje wyschłe gardło. Jedzenie śniło mi się przez całą noc, ale głodu nie czuję, za to jestem tak osłabiony, że nie mam siły rozpalić ognia; po zwinięciu hamaka brak mi tchu, nakładam więc plecak na siedząco, po czym przewalam się do przodu, klękam na kolana i cztery czy pięć razy pod rząd próbuję wstać chwytając się oburącz krzaka. Wlokę się noga za nogą, szlak jest ciężki. W ustach gorycz, język obłożony, wyschłe wargi, trochę zawrotów głowy. Obozowisko nr 5 było pod znakiem głodu, to pod znakiem pragnienia. Zmachany, nie będąc już w stanie zrobić ani kroku dalej, lecę z nóg, z trudem rozwieszam hamak. Od rana ani jednej zatoczki, wyschłe koryta, obtoczone kamienie, suche kałuże... nie mogę palić, bo to wzmaga pragnienie. Zjadam pinot; gorzki niczym gorczyca. Puszcza wciąż jest tak samo dziwnie pusta, czuję, że owładnął mną jakiś fatalizm, z którym nie potrafię walczyć. Boby wywalił język i jęczy, brzuch mu wpadł, żebra sterczą. Biedny pies, nic do żarcia! po raz któryś z rzędu spowodował już jednak, że zmarnowała się piękna okazja do strzału, bo wprawdzie rusza zwierzynę, ale nie potrafi jej naprowadzić i tylko z głośnym naszczekiwaniem ściga ją daleko, poza zasięg strzału. Czuję się nie tak głodny jak przede wszystkim zmęczony i spragniony. To okropne i jednocześnie niesłychane: żeby nie móc w puszczy zaspokoić pragnienia! Poniedziałek, 19 grudnia Powlokłem się jeszcze kawałek i — och, co za radość! — znalazłem zatoczkę i karbet misji Cottina. Piję zachłannie, zawieszam hamak i kładę się — niezdolny nawet do rozpalenia ogniska. Chudnę w oczach, czuję, jak mi wali serce, nie mogę złapać tchu, nogi się gną pode mną, nawet strzelby nie mogę dobrze utrzymać, tak że z celowaniem kiepsko, bo drży mi ręka. Mimo wszystko postanawiam wziąć się za polowanie. Zostanę tutaj, żeby nabrać sił, i wtedy dopiero ruszę naprzód. Zły znak: straciłem już ochotę do pisania. Zmuszam się jednak, bo mi to potrzebne dla równowagi psychicznej. O niczym nie myślę, odpoczywam. Zjadłem trzy rdzenie palmy pinot, a głód wciąż mi się daje we znaki. Nie potrafię iść dalej. Odpoczynek na nic się nie przydaje; czuję, że źle ze mną. Chciałem ściąć palmę caraou, ale nie starczyło mi siły i straciłem przytomność. Niewątpliwie można wytrzymać bez jedzenia, ale niemożliwe zdobyć się jednocześnie na jakiś wysiłek. Wtorek, 20 grudnia Dziś wieczór nic nie jadłem; choćby nie wiem ile miało mnie to kosztować, poświęcę Boby’ego, który cierpi i dziczeje. Albo to, albo moja śmierć. Strzelam do jakiegoś ptaka i zrządzeniem losu trafiam go. Muszę się o niego szamotać z Boby’m; zaczął (go już pożerać, bo ruszył za nim razem ze mną, ale znalazł go prędzej. Tyle tylko, że z grubsza oskubałem zdobycz i wyrzuciłem z niej wnętrzności; zjadłem na surowo, razem z kośćmi, zostawiając jedynie dziób i nogi. Mało mi — i chociaż od takiego świeżego mięsa aż odrzuca człowieka, czuję się teraz ożywiony, wyraźnie to czuję. Piłbym krew i pił. Wciąż mi jej brak, aż chodzi za mną: tracąc siły, chciałbym ją kraść innym. I wciąż nic, pustka w puszczy... ani nawet małego ptaszka. Jestem osłabiony do ostateczności. To tu, to tam walą się uschłe drzewa wokół obozowiska. Dudni grzmot. Liczne muchy, które zlatują z deszczem, napastują hamak, jakby już czuć mnie było trupem. Nie mam odwagi zabić Boby’ego. Środa, 21 grudnia Bądź co bądź muszę iść. Jak lunatyk chodziłem długo po puszczy przepatrując każdy metr terenu, każde drzewo, każdą gałąź. Flower jest przeraźliwie ciężki. Wszystkie liany, wszystkie gałęzie uwzięły się dziś na mnie, zatrzymują, przewracają. Ani jednego ptaka, nic, nic... to beznadziejne. Wracam z ciężkim sercem. I nagle radość! żółw na mojej drodze... rzucam się czym prędzej, chwytam go, obejmuję zachłannie. Spieszę się, biegnę do obozu. O dwieście metrów dalej jeszcze jeden żółw, większy; wydaje mi się, że to sen. Przybywam do obozu wyczerpany, ale perspektywa jedzenia dodaje mi siły, od razu zabieram się do roboty. W puszczy bardziej niż gdziekolwiek indziej obowiązuje zasada: nic bez wysiłku. Powoli tnę drzewo, rąbię, układam polana, zapalam mani, podkładam na stos. Wilgotne drewno zajmuje się z trudem. Dmucham, podgarniam; w końcu zaczyna płonąć. Czekając, aż się głownie rozżarzą, odpoczywam wreszcie... zapalam fajkę, jestem szczęśliwy. Biorę mniejszego żółwia i otwieram go siekierą. Nie wygląda to wszystko apetycznie, zwłaszcza wnętrzności. Wyskrobuję najmniejszy strzęp mięsa przyrosłego do skorupy i gotuję wszystko w małym garnku. Po zatoczce pływają kiszki, pełno już na nich much i szarpie je na wszystkie strony rybi drobiazg. Odpoczywam, piszę. W garnku powoli się gotuje... Nie mogę już dłużej czekać, pożeram żylaste łapy, serce, wątrobę, rwę kości pełnymi zębami, piję bulion. Och, jak to dobrze robi! Jakie to dobre! Rozciągam się zaraz w hamaku, rozkoszuję się tą drogocenną chwilą, tym wspaniałym uczuciem, że mam pełen brzuch. Po pożarciu kości Boby, wciąż wygłodniały, ogryza skorupy, walcząc o nie z mrówkami. Zasypiam. Jest późne popołudnie, kiedy, nie mogąc już dłużej wytrzymać, zabijam i zjadam drugiego żółwia; na jutro zostawiam upieczone łapy. Wciąż jestem tak samo zmęczony. Mocno boli mnie kolano, którym uderzyłem się o korzeń. Bardzo wysoko przelatuje tukan — za wysoko, żebym go mógł zestrzelić. I potem już noc. Pada. W pobliżu wyją małpy. Czwartek, 22 grudnia Ruszam z plecakiem na karku. Osłabienie, znużenie, biegunka. Posuwam się naprzód, jak potrafię. Mam szaloną ochotę pożreć odłożoną na dziś wieczór pieczeń z żółwich odnóży, powstrzymuję się z trudem. Niepokoi mnie ta słabość w nogach. Żeby tylko wytrzymać do Tamouri. W każdym razie wypoczynek mi nie pomaga, więc powodem tej słabości nie jest zmęczenie, lecz chyba raczej niedożywienie i ciągły wysiłek w ciężkim klimacie. Żeby się wciągnąć w marsz, mówię sam do siebie, próbuję śpiewać, gwiżdżę... Dostaję zadyszki; próbuję więc myśleć o wspaniałej przygodzie na Tumuc-Humac, o Indianach, o czekających mnie tam odkryciach... chcę tak oszukać pragnienie, żeby się położyć i już się więcej nie ruszać! Noc, obozuję w samym sercu puszczy i naraz zaczynają wyć wszystkie leśne głosy, a jednocześnie ryczy burza i walą się uschłe drzewa. Śpię, coś mi się śni i naraz zrywam się ze snu na równe nogi, ogarnia mnie obawa, strach. Czuję się taki daleki od wszystkiego, zagubiony, sam, bez sił do dalszej drogi, wydany na pastwę chorobie. Dławi mnie przerażenie; hamak tonie pod nawałą potopu, jestem pod plandeką jak za kaskadą wodospadu; krople wody lecą mi na koc. Zbiera mi się na płacz i szeptem mówię „mamo”. Rechot ropuch szarpie mi nerwy, ryczy jaguar, zaniepokojony Boby drapie w moskitierę. Biorę go do siebie, do hamaka. Jego obecność dodaje mi otuchy. A potem przerażający ryk stada rudych wyjców, krzyk śmiertelnego strachu, pełne lęku wołanie nocnego ptaka. Czy to nocna zmora? Czy obudzę się teraz u siebie w domu, najedzony do syta, uratowany? Wydaje mi się, że już tak umrę, czuję, jak ogarnia mnie bezrozumna panika. Och, ta nie kończąca się noc, strach zmienia mnie w łachman. Próbuję coś na to poradzić, zapalam świecę, biorę fajkę, nie jestem bezczynny. Chciałbym długo pisać, żeby uspokoić roztrzęsione bezsennością nerwy. Och, te przebudzenia! Co noc ta sama historia; świt jeszcze nie zaczyna się sączyć, gdy budzę się w trakcie wspólnego posiłku, syty, między swoimi, którzy są dla mnie tacy mili. Sam, sam, sam z tą przeklętą słabością. Już niedługo trzeba będzie zwinąć hamak, zarzucić sobie plecak, którego szelki z postronka wrzynają mi się w ramiona, i znów się zataczać po bezkresnym szlaku. Trzeba iść naprzód, przez kolczaste krzaki, wśród napastujących much, a nie wiem jeszcze, czy będę dziś jadł! Pośród nocy wstałem i zjadłem żółwi comber — nie byłem w stanie oprzeć się chęci zaspokojenia głodu. Ile mi jeszcze zostało, żeby dojść do Tamouri? Piętnaście kilometrów? Dwadzieścia? Nie wiem, bo już nie mam odwagi liczyć kroków, moja żółta mapa podaje zresztą odległości tylko w przybliżeniu, a odcinki, które codziennie przebywam, są niewymownie krótkie. O Boże, czy ta kalwaria nigdy się nie skończy? Ach, gdybym był u Indian, jakże wówczas ta droga byłaby piękna, bo wiedziałbym, że prowadzi do wsi i ludzi. I że z tymi ludźmi dobrze by mi było żyć pospołu. Marzę o ich obozowych ogniskach, o ich tańcach, o zapachu roucou i geni-papo. Ach, to Tumuc-Humac, jakże ciężka jest droga, którą wybrałem, żeby tam dojść! Dziś nic, tylko góra za górą, co .dziesięć metrów przystaję, serce mi tłucze, nie mogę już dłużej. Och, radość! zabijam jakiegoś małego ptaka... później kuropatwę... Więc odważnie naprzód, dziś wieczorem będę jadł. Czuję się już silny i idę myśląc o tym, żeby znaleźć odpowiednie miejsce na obozowisko. Naraz słyszę, jak gałęzie w górze poruszają się, uginają, trzeszczą.. to wędruje stado małp koaitów. Czym prędzej zrzucam plecak i uzbrojony we flower i maczetę nurkuję ostrożnie jak Siuks między krzaki, posuwam się to skulony, to skokiem — i oto one, o jakieś pięćdziesiąt metrów. Olbrzymi zwalony pień służy mi za kryjówkę. Chowam się, czekam. O ile nie zmienią kierunku, zaraz będą nad moją głową. Im się jednak nie spieszy, posilają się, bawią. Są wielkości dziesięcioletniego dziecka, czarne i spokojne, tyle tylko, że tu i ówdzie rozlegnie się jakieś mruknięcie, jakiś niegłośny krzyk. Jedna, za nią dwie i jeszcze trzy przemykają jak linoskoczki... czekam. Podstępnie dobierają się do mnie mrówki, ich ukąszenia pieką, palą. Niech tam, ani drgnę. I naraz... trzydzieści do czterdziestu metrów, na pięć sekund jedna z małp zawisła na gałęzi pokazując swoją szeroką pierś. Strzeliłem, runęła jak kamień, ale zaczepiła ogonem o gałąź kilka metrów poniżej — jakieś czterdzieści metrów nad ziemią. Oszalały z wściekłości strzelam do ogona, po czym dopadam drzewa i ze wszystkich sił targam oplątującymi je lianami w daremnej nadziei, że wstrząsnę tak czubem i że małpa spadnie. Nieżywa, wisząca wysoko poza moim zasięgiem, drwi sobie ze mnie, a jej czerwona, ciężkimi kroplami skapująca krew rozlewa się szerokimi plamami na liściach kolczastych kaktusów. Wskrabać się na drzewo?... Ani o tym marzyć! Zrąbać je?... Jedyne wyjście! Pień jest gruby, że obydwoma rękami ledwo potrafię go objąć, a moja siekiera delikatna; na szczęście drzewo wyrosło nieco pochyłe i kąt nachylenia pnia pozwoli mi je łatwiej zwalić. Nagi po pas haruję, rąbię zapamiętale, żeby ściągnąć z gałęzi mój befsztyk; zawzięcie, cal po calu wdzieram się w pień pachnący żywicą. Mijają dwie godziny, robię przerwę, zapalam fajkę, odpoczywam, wiem, że już niedługo się zwali. Znów się zabieram do roboty... już trochę zaczyna trzeszczeć, kora pęka, wrąb staje się szerszy. Zdwajając siłę ciosów poszerzam go bardziej, przecinam ostatnie warstwy łykowatego drewna i naraz, za jednym zamachem, olbrzymie drzewo się wali pociągając za sobą bezlik pomniejszych drzewek, tratując puszczę, szczerbiąc ją z potężnym łoskotem. Brnę wzdłuż zwalonego wreszcie pnia do sterty jego imponującej korony i, nie zważając na wzburzenie czerwonych mrówek, które włażą mi wszędzie i pieką żywym ogniem, szukam wśród gałęzi, tnę je maczetą, przetrząsam ten stos zieleni centymetr po centymetrze. Oszalałe na widok swoich zdruzgotanych gniazd i szukające pomsty osy rzucają się na mnie, napastują dziko, niemalże zmuszają do odwrotu. Wciąż się przedzieram, wciąż tnę, wciąż odsuwam gałęzie; również i Boby węszy, myszkuje, szuka podniecony: zachęcam go, zatrzymuje się, szczeka... pędzę tam, widzę długą czarną rękę... zwycięstwo! mam moją małpę, tylko że tkwi pod olbrzymim konarem, którego ani rusz nie mogę podważyć. Ciągnę za tę rękę, coś tam trzeszczy, ale nie puszcza. Do roboty więc, trzeba dalej rąbać, znowu brać się za siekierkę. Długo to trwa, ogarnia mnie niecierpliwość... wreszcie gotowe, małpa jest moja. Och, to uczucie zwycięstwa, ta radość, która mnie rozsadza i sprawia, że jakby nigdy nic zarzucam sobie mój łup na kark ponad plecakiem. Waży co najmniej piętnaście kilo, ale co tam: nie czuję ani ciężaru, ani zmęczenia; idę, przyspieszam kroku, bo noc bliska, a muszę znaleźć jakąś zatoczkę, muszę mieć wodę. Głód mnie ponagla... niewiele brakuje, żebym się zatrzymał i wziął od razu do pieczenia łapy... Nie! muszę mieć wodę. Krew koaita przemoczyła mi koszulę, plecak, spływa mi po karku, cały nią nasiąkłem, towarzyszy mi procesja much. Kula kalibru 22 trafiła między oczy; opatrznościowy przypadek, bo mierzyłem w pierś. Wreszcie i woda; wąski strumyk, którego dno z ładnego, rdzawego piasku barwi się ostatnimi poblaskami zmierzchającego nieba. Przycinam chaszcze w sympatycznym kącie między dwoma drzewami i rozwieszam hamak. Wyciągam przybory kuchenne, zapałki, żywiczne drzazgi. Po czym wyszukuję nie opodal ładne okrąglaki suchego drzewa i przygotowuję porządne ognisko. Za wcześnie zaczęło płonąć pełnym ogniem, zarzucam je więc świeżym drewnem, żeby się tliło. Cztery widełkowate kije zostają w mig przycięte, wbite w ziemię i nakryte poprzeczkami. Przygotowuję spory zapas liści dzikiego bananowca, przewidując, że deszcz nie będzie się ociągał z przyjściem, potrzebne mi więc będą na przykrycie wędzarni. A teraz do ćwiartowania mięsiwa! Zawieszam małpę na konarze i ściągam z niej skórę, co wymaga sprawnych rąk. Złoszczą mnie muchy, które zlatują całymi chmarami, zabierają się do małpiego zewłoku, jakby należał do nich, nie do mnie; ani myślą ustąpić, ale ja także nie. Ostatecznie pozbawiłem koaita jego bardzo pięknego futra, choć co prawda pozostało przy nim jeszcze kilka strzępów czerwonego mięsa; patroszę małpę i ćwiartuję ją. Mocną ma woń to małpie mięso! Wnętrzności wrzucam do garnka na zupę, a z ogona będzie pieczyste na dziś wieczór. Reszta do wędzenia. Będzie tego jak nic na dwa dni. Mięso zaczyna się już wędzić w dymie; kąpię się w strumieniu, bo nie mam drugiego garnka, żeby zrobić sobie prysznic. Przedtem jeszcze przygotowałem stos polan z suchego i mokrego drzewa na potrzeby mojej wędzarni w ciągu nocy. Czuję się w dobrej formie i uważam przygodę za wspaniałą rzecz. Lecz kiedy już po wyśmienitej kolacji z tego pysznego, choć raczej łykowatego mięsa o delikatnym zapachu położyłem się, poczułem naraz takie zmęczenie, że byłem za leniwy, aby nabić sobie fajkę, podciągnąć koc, podwinąć moskitierę. Chyba jestem groggy. Obok wędzarni leży nażarty Boby i śpi. Już noc, nie chcę ani myśleć, ani marzyć, mam pełen brzuch, jestem zadowolony, chcę spać. I oto deszcz, stary towarzysz moich nocy, który dziś przejawia niesłychaną gwałtowność. Powszedni dla nocnych burz hałas wypełnia puszczę; maszerujący tłum niesie się ostępami i wiatr głośno gwiżdże w czubach drzew. Wędzarnia, dobrze okryta liśćmi palou, przedmuchiwana wiatrem, wesoło żarzy się w ciemności, krótkimi błyskami rozświetlając dookoła mokre liście. Obficiej niż zazwyczaj woda mi się sączy do hamaka wszystkimi szwami, ale jestem pełen łagodnego optymizmu. Jest jednak czarna plama w tym obrazie: chcąc zrobić kilka zdjęć koaita, zdałem sobie sprawę, że przysłona aparatu zaczyna kaprysić. Co za pech! Tradycyjnie powybrzuszane błony nie chcą się przewijać; trzeba wszystko na siłę, albo błona się zacina; przewijacz ją rozdziera, szpula wypada ze swego miejsca. Ani marzyć o dobrych zdjęciach, dopóki aparat nie zostanie poddany dokładnym oględzinom. Porządnie dały mu się we znaki przejścia na rzece i w puszczy. Dotrzeć więc do Oyapoc, rzeką do Saint Georges, a z Saint Georges samolotem — wtedy już będę mógł zdziałać, co należy; wyruszę następnie na Tumuc-Humac i mam nadzieję, że w ten sposób moje opóźnienie nie będzie wielkie; w każdym jednak razie nie daje mi ono spokoju. Nocą poczułem głód, lał deszcz, ale wstałem, żeby ściągnąć łapę z wędzarni. Natychmiast zjawił się Boby, by mi dotrzymać towarzystwa w uczcie. Obydwaj więc tkwimy przy ognisku, pożeram swoją część, słychać, jak pracują nasze szczęki, pada deszcz — sama rozkosz. Myślałem, że nigdy nie będę miał tego dosyć; naszła mnie raptownie taka żarłoczność, że rwąc żylaste, pełne mięśni, lecz tłuste i gorące mięso dałem jeszcze radę połowie ramienia. Kiedy się podniosłem, poszedłem popić. Stałem się ociężały, rozlazły, ale jednocześnie bardzo szczęśliwy, że mogłem zaspokoić głód. Ostatecznie mój kapryśny, nie przyzwyczajony do biesiad żołądek doszedł nad ranem do wniosku, że dość się napracował, resztę więc ze mnie wyrzucił; było to również konsekwencją zachłannego opicia się wodą, ale miałem po czym pić. Bardzo źle spałem, budziłem się w trakcie koszmarnych snów, które mi przypominały wojnę, strach, bombardowanie i zimne sale z rzędami trupów ponakrywanych białym papierem. Papa był smutny i kiedy się do niego odzywałem, nie odpowiadał. A przecież powinien być szczęśliwy, bo mówiłem mu, że odtąd w każdą niedzielę będziemy chodzić wspólnie, razem z mamą, na ryby i że będziemy sobie urządzać piknik na skałach. Potrząsnął smutnie głową i później go już nie widziałem. Budzę się ze złym samopoczuciem. Z oddali, od strony wschodzącego słońca, dobiega różnogłosy rwetes ptactwa, co pozwala mi przypuszczać, że jest tam jakaś wielka zatoka. Ociekająca wodą puszcza wydaje mi się wroga. Najoczywiściej chandra... Niestrawność po koaicie ani trochę nie poprawia mi humoru. Piątek, 23 grudnia Chlebak z amunicją zostawiłem; wrócę po niego dopiero po dojściu do następnego obozowiska. Czuję przypływ sił, puszcza zdaje się nabrzmiewać życiem. Jadłem właśnie śniadanie (po raz pierwszy), gdy o dziesięć metrów od biwaku, po drugiej stronie zatoczki, ukazała się para hokko. Wspaniała zapowiedź! Nie zauważyły mnie. Podczołguję się do hamaka, chwytam flower i strzelam do samca — pada na miejscu. Jest tłusty, aż miło. Za dużo tego dobrego jak na jeden dzień, ale przy naszym apetycie!... Tak to jest z puszczą: raz hojna, raz skąpa. Ruszam obładowany plecakiem, hokko, wędzoną małpą. Prawie kicam jak królik; około południa docieram do nowego obozowiska, położonego, jak zwykle, nad brzegiem zatoczki i składającego się z dwóch zrujnowanych karbetów. Rozpalam ognisko na wędzarnię. Po czym oskubuję, patroszę i rozbieram mojego hokko, chociaż nie mam na to ochoty. Mimo wszystko zmęczenie z dni poprzednich tkwi mi w kościach. Próbuję znowu zrobić kilka zdjęć; z wściekłością w sercu muszę zrezygnować: film zacina się co chwila. Wilgoć w powietrzu jest taka, że wizjer i obiektyw stale są zamglone... I powiedzieć, że są tu do zrobienia piękne zdjęcia leśne! To, czego się obawiałem, stało się, mimo że wciąż tak chuchałem na ten mój aparat, jest on już prawie nie do użytku. Znam teraz wszystkie głosy lasu, każdy śpiew jest mi tak bliski, że wystarczy mi go usłyszeć, abym w myślach ujrzał odpowiadający mu obraz. Nasłuchuję, gotów zawsze chwycić za broń i ruszyć śladem pekari, gdy chrząkając i fukając przedziera się przez gąszcz, żeby się wytarzać w błocie, śledzę przybycie stada małp w rozkołysie drzew, staram się zaskoczyć hokko lub wygłodniałe czubatki żerujące wśród palm camou czy też całymi bandami przechadzające się czujnie wśród leśnego podszytu. Uśmiecham się do ptaka-cieśli dźwięcznie wykuwającego dziurę dziobem, jakby pytał, czy może wejść do mojego karbetu. Ostatnie godziny dnia spowijają te wszystkie głosy welonem melancholii. Wśród krzaków snuje się dym wędzarni i miesza z oparami rozkładającej się próchnicy. Ary i inne papugi wracają na dalekie drzewo, które im służy za grzędę; za nimi papużki o prędkim i hałaśliwym locie. Liście krzaków nabierają metalicznych połysków. Jest to godzina, kiedy się kończy działanie; następuje czas odpoczynku i dumań, ognisko jest już zaopatrzone na noc; przenika mnie łagodny smętek, bierze mnie jak swego i już nie puszcza, tylko przenosi daleko, do nich dwojga, o których wciąż myślę. Chyba już śpią? Widzę mój mały pokój, naszą czystą i przytulną jadalnię, gdzie każdego dnia spożywamy wspólnie posiłki. Mama pucuje ją z takim umiłowaniem, że nie może przeboleć, kiedy mi spadnie tam popiół z papierosa lub zostawię ślady zakurzonych butów. Za każdym moim powrotem do domu ten sam jednak połysk i ta sama radość powitania, ta sama czułość przemieszana z melancholią na myśl o nowym, niedalekim już wyjeździe. — Strasznie głodny jestem, mamusiu! — Już dochodzi, synku, cierpliwości. Och, smakowita zupa, smaczne dania!.. Kiedy czasami wychodziłem wieczorem i późno wracałem do domu, zawsze wówczas znajdowałem dobrze przykryty, ciepły posiłek. — To tak na wypadek, gdybyś był głodny... — mówiła przewidująca mama. Myślę o ich miłości, myślę o nich obojgu jak o nierozerwalnej całości — i naraz ogarnia mnie szalone pragnienie, żeby ich uścisnąć, żeby im powiedzieć: — Dobranoc, do jutra... Jutro Wigilia... Dla mnie: przejście jeszcze kilku kilometrów. Ach, ta chęć zobaczenia ich jest tak silna, że nawet puszcza przestaje istnieć, że wszystko niknie — jestem z nimi, jestem w domu. Kiedy jest się daleko, jak się potrafi wtedy kochać, jak się ceni serdeczność domowego zacisza. Nie mogą się obronić przed tymi marzeniami; ludzkie to marzenia; wiem zresztą, że mimo wszystko szedł będę dalej wytyczoną sobie drogą. Myślę o tym, jak bardzo będą dumni z mojego sukcesu, kiedy się wreszcie znowu zobaczymy; myślę o nowym życiu, które wówczas będę U mógł im ofiarować. Wszystko to sprawia, że odważniej stawiam - czoło nocy. Ich miłość pomaga mi tak samo jak wiara i często czytam po raz któryś z rzędu ich listy, tę moją jedyną lekturę: proste i wzruszające listy mamy oraz pełne rad, rozsądku i czułości pokrywanej zrzędzeniem, by ukryć męski ból, listy ojca. Przed chwilą nasłuchiwałem głosów lasu. Lekki szelest zwiastuje mi naraz przybycie stada małp. Widzę je — malutkie, przeskakujące z gałęzi na gałąź. Są wielkości małych kotów, ale zawsze lepszy wróbel w garści... będzie w każdym razie dobra zupa! Strzelam, poprawiam — szczęśliwy traf: jedną z nich strącam; jeszcze na moment chwyta się gałęzi, po czym spada do moich stóp. To małpka uistiti. Przez chwilę przykro mi trochę, zadałem śmierć takiemu miłemu zwierzątku, ale zaraz przypominają mi się dni głodu i myślę o dniach, które mam jeszcze przed sobą; bez żalu więc rozbieram mięso małpki, by je dołożyć do wędzących się kawałków hokko. Ten obóz jest zdecydowanie obozem obżarstwa! Ledwo zdążyłem ukończyć wszystkie przygotowania, a już znajomy mi hałas, zapowiadający deszcz, zaczął wstrząsać czubami drzew; olbrzymi tłum skanduje hasło, trwa palba pierwszego naporu ulewy, w ostatnich promieniach dnia rozbłyskują naraz liście jakby pociągnięte werniksem. Dobrze mi w hamaku, kiedy tak patrzę na padający deszcz; może melancholia jest jeszcze trochę większa, ale napawam się urokiem tego wieczoru w puszczy. A zresztą mój hamak to mój dom! Ściany ma przejrzyste, a dach kruchy, lecz przez moskitierę widzę puszczę; urządziłem się w nim, jak mogłem Najlepiej: tytoń, zapałki, notes, świeca w małej tykwie — wszystko to mam poumieszczane na bocznych ścianach moskitiery, którą obciąga ten ciężar. Zaciągam zamek błyskawiczny, pod głowę kładę złożony koc i palę. Dach się zapada, podnoszę go: woda kaskadą leje się z niego po bokach. Boby rusza się niespokojnie pod hamakiem, gdzie ma legowisko na moim filcowym kapeluszu. Plecak i flower, okryte zieloną plandeką, leżą na podorędziu. Wszystko porządnie poukładane, najmniejszego bałaganu. Jestem gotów do jutrzejszego wymarszu. Czuję się jak najbardziej u siebie; chciałbym tę atmosferę uczynić jeszcze intymniejszą i umieścić kilka rysunków na ścianach i suficie, ale ku mojemu żalowi jest to niemożliwe. Tu moje bezpieczne schronisko przed wyczerpującymi marszami, przed drapieżnymi nietoperzami, które latają dookoła nie mogąc się do mnie dostać, i przed muchami, i komarami, i nawet przed puszczą... To jakby moja przystań przed chandrą, tu przecież marzę... ech! wszystko przechodzi... Czasem jeden ze sznurów hamaka pęka — gramolę się wtedy z ziemi z poobijanymi bokami. Prędko wymieniam sznur, żeby jak najprędzej wrócić do stanu spokoju, na metr nad ziemią, gdzie trwam w łagodnym kołysaniu. Zaklejam przylepcem szpary dachu, zszywam muślin moskitiery. Pod parasolem z liści świeci obozowe ognisko. Miło pachnie dym, skóra mi nim nasiąkła, wdycham go. W gruncie rzeczy na moje wspomnienia bardziej jeszcze składają się wonie i zapachy niż obrazy, bo wszystko pachnie na swój sposób. Nawiedzają mnie więc zapachy domów, mojego domu, domu sąsiada, krewnego, redakcji, świeżej gazety, deszczu na asfalcie, wiatru w platanach, tramwaju zgrzytającego po szynach, metra... I przypominając sobie jakiś zapach, przypominasz sobie masę rzeczy lub ludzi. Deszcz ustał, ale wciąż jeszcze nie przestaje padać: duże i ciężkie krople bez przerwy ściekają z liści na liście i nie ma temu końca. Jutro będę musiał wrócić do „żółwiego obozowiska” po chlebak z amunicją... pięć kilometrów w jedną, pięć kilometrów w drugą stronę, przez las, po mokradłach. Chciałbym już mieć ten jutrzejszy dzień za sobą! Nogi pokrywają mi się wrzodami, które nawet goić się nie chcą; co dzień bardziej się jątrzą biczowane bezustannie zwisającymi do ziemi lianami, gałęziami krzaków, ostrymi trawami. Moje spadochroniarskie spodnie, chociaż solidne, są w strzępach, a to moja jedyna para oprócz szortów. Po takich przeprawach, kiedy najmilszą rzeczą byłoby czym prędzej odpocząć, ciężko jest się zebrać do rąbania drew, rozpalania ogniska, oskubywania ptactwa, oprawiania i ćwiartowania zwierzyny. Nawet kiedy głód mocno się daje we znaki, wyczerpanie jest czasem tak wielkie, że człowiek całymi minutami stoi niezdecydowany, nie wiedząc, od czego zacząć. Prawda, że bywa jeszcze gorzej, kiedy z pustym brzuchem przychodzi się na nowe obozowisko, a głodu nie ma czym zaspokoić. Myślę jednak, że taki nieustanny wysiłek jest konieczny dla ukształtowania się charakteru. Bezwład, machnięcie ręką na wszystko mogą i muszą być tylko przejściowe, bo jeśli chce się żyć, trzeba wziąć się w garść, zapanować nad własnym lenistwem, chociaż wyczerpanie je usprawiedliwia. Jeżeli się samemu czegoś nie zrobi, nikt nie przyjdzie cię wyręczyć... wstawaj więc i do roboty! Jaka to wspaniała podnieta i jak to dobrze odpocząć dopiero później, kiedy jest się bardziej zmęczonym, ale kiedy już się zrobiło, co było do zrobienia. Życie w puszczy potrzebne jest młodemu chłopakowi, bo to najpiękniejsze terminatorstwo do życia w miastach, to szkoła energii, działania, inicjatywy, dawania sobie rady — życie twarde, czasem męczące, ale które uczy, że chcąc osiągnąć cel, nie należy liczyć na nikogo, tylko na samego siebie. Byłoby pożądane, żeby grupy młodych ludzi udawały się na wakacyjną wędrówkę po naszych koloniach, dzięki czemu jednocześnie lepiej by je poznawali. Musiałoby to jednak być prawdziwe życie w lesie, takie, jakim żyje traper czy człowiek prymitywny, choćby w grę przy tym wchodziły daleko idące koncesje na rzecz komfortu, jaki człowiekowi zapewnia współczesny camping. Wyprawy przez puszczę, podczas których każdy wyruszałby z określonego punktu i orientując się według busoli szedł sam kilka dni do miejsca wspólnego obozowania. Ciężko jest również wstawać z wygrzanego hamaka i iść w lodowatym deszczu do ogniska wędzarni, żeby podłożyć gałęzi. Ale jeżeli ognisko wygaśnie, mięso się zepsuje; człowiek więc wstaje, idzie w deszczu, a potem wraca przemoknięty i czym prędzej znów włazi do hamaka, zadowolony, że przezwyciężył ten głos, który mu mówił: „niech się dzieje, co chce... tak dobrze jest leżeć”... Sobota, 24 grudnia Z samego rana wyruszyłem po chlebak. Droga wydała mi się długa; nigdy co prawda nie jestem zupełnie syty, ale powodem mojego zmęczenia jest na pewno ten ciągły wysiłek, na jaki muszę się zdobywać. Wcześniej czy później przyzwyczaję się do tego. Przybywszy do „obozowiska głodu”, zaraz wyruszyłem w drogę powrotną — coraz bardziej znużony. Iść przez puszczę to znaczy, uginać się pod plecakiem, potykać co krok, poślizgiwać, padać; człowiek łapie się wtedy za jakieś drzewo — to kolczaste; puszcza je i chwyta za drugie — to się rozsypuje, bo spróchniałe; jednocześnie mrówki obłażą całe ciało; omija jedną lianę, a wpada na drugą; stawia nogę na obalonym pniu, a ten się zapada i noga grzęźnie po kolano; staje na drugim, stacza się; odzyskuje równowagę, ale w przejściu zaczepia o coś spodniami i już spodnie rozdarte, a jakaś liana trzyma za strzelbę i ciągnie do tyłu, tak że znów traci równowagę i nerwowo próbuje się wyrwać, zamiast po prostu oswobodzić się cięciem maczety — i oto leży na ziemi, na liściach, pod którymi rozpościera się dywan z kolczastych awar; wstaje: ręce pocięte ostrymi trawami, podbite oko nabiega krwią; krok za krokiem posuwa się z maczetą w ręku, której ostrze już się stępiło od ciągłego cięcia. Iść przez puszczę — to znaczy również, że się poślizgu jesz, zataczasz, czołgasz na kolanach, na czworakach, by przebrnąć przez przeszkody. I to jeszcze nie wszystko: obłażą cię lepkie pajęczyny, wszędzie masz pełno mrówek, opadają cię osy, którym zniszczyłeś gniazdo; jesteś spuchnięty, umęczony, sponiewierany, wyczerpany, pokrwawiony. Jak nic możesz stanąć akurat w tym samym miejscu, w którym jeszcze przed sekundą skręcał się w słonecznej plamie czarny wąż; widzisz go, jak żwawo umyka, a przecież patrzysz ze strachem, że może lada moment znowu się z nim zetkniesz i nie zdołasz go uniknąć w natłoku gałęzi, w zarosłym trawą wykrocie, w gąszczu wiotkich lian; może przywarł do jednej z nich, zimnej i wilgotnej, która ześlizguje ci się na szyję i grozi uduszeniem, aż ci dreszcz przebiega po plecach i gotów jesteś wyć z przerażenia, sądząc, że czujesz już uścisk anakondy albo kły miażdżące ci ciało. Instynktownie sięgasz więc do kieszeni, by się upewnić, że opatrunek uciskowy, strzykawka i serum są na swoim miejscu, w pudełku. Wtedy czujesz się trochę pewniej... ale to również wtedy — jak mnie się to właśnie zdarzyło — stajesz na elastycznej, rozwidlonej gałęzi, która chwyta ci nogę jak w pułapkę, zaciska się na łydce, że gotów byś krzyczeć z bólu. Chwyt to był tak silny, że długo trwało, zanim się wreszcie uwolniłem i, obolały, mogłem niepewnie ruszyć dalej, mocno kulejąc. Człowiek wścieka się wtedy, klnie, zaciska zęby i mimo wszystko idzie naprzód coraz mocniej biczowany, kiereszowany, krwawiący — ostrożnie stawia kroki, co i tak mu nic nie pomoże, bo nie uniknie tego, czego chciałby uniknąć, więc idzie jak pijany uginając się pod ciężarem plecaka. Zwaliłem się z nóg po przybyciu do „obozu obżarstwa”. Łydka, schwytana przez rozwidloną gałąź, stała się teraz zupełnie nieforemna, opuchlizna nabrała fioletowego koloru... nie mam za grosz szczęścia, bo to akurat ta sama noga, którą sobie nadwerężyłem podczas skoków spadochroniarskich. Porządna kąpiel, masaż, bandażowanie; siły mi wracają. Ba! dzień był męczący, ale jeszcze przyjdą inne, wspaniałe, bo droga przez puszczę jest nie tylko kalwarią, ale również, i to nierzadko, przyjemnością jak z bajki. Pełne garnki wody wylałem sobie na głowę nad zatoczką. Przywróciło mi to doskonałe samopoczucie, zimna kąpiel wpłynęła na mnie ożywczo i długo siedzę przy ognisku wędzarni pykając fajkę. Dzień jest szary, jak we Francji bywa zimowa pogoda, i naraz uprzytomniłem sobie, że dzisiejszego wieczoru obchodzi się .tam Wigilię. Zacząłem myśleć o rodzicach — podobnie oni teraz myślą na pewno o mnie — czułem ich bliskość; później urządziłem sobie (w towarzystwie Boby’ego) wigilijną wieczerzę, na którą się złożyło pozostałe z wczoraj mięso hokko i uistiti. Jeszcze jestem głodny! mimo wszystko nigdy nie mogę się najeść; do dziczyzny brak mi czegoś, czego nie mam. tapioki. Cały zapas żywności, który mi pozostał, to głowa i obydwie łapy koaita. Opatrzyłem skaleczenia merkurochromem; wyciągnąwszy się w hamaku czekam nadejścia nocy. Nadchodzi zresztą szybko, około szóstej, a że muszę oszczędzać świec, śpię już o siódmej i budzę się o pół do trzeciej rano. Na gałązce tuż obok usadowił się koliber; wyciąga swój długi kształtny język i w kilka sekund obsmykuje kwiat; na jego cudownym, zielenią i fioletem barwionym gardziołku drżą za każdym oddechem krótkie refleksy, podczas gdy ogonek podryguje z ukontentowania. Przez moment fruwały dwa motyle, większe niż obydwie moje dłonie i niebieskie jak niebo w letnią noc. W pobliżu wrzeszczy parka ar. Dobiega mnie miauczenie jaguara. Piszę, choć nie mam na to zbyt wiele ochoty; przede wszystkim nie chcę myśleć, że jest dziś Boże Narodzenie. Słucham, jak krople ciężko spadają na dach karbetu, jak przerażone światłem świecy nietoperze krążą i zawadzają o zwisające gałęzie. Niedziela, 25 grudnia Budzę się rozbity. Niechęć do wstawania, ból w łydkach. Zjadam na śniadanie Ostatnią łapę koaita; jego drugą łapę i głowę pożarliśmy się z Boby’m w nocy. Jeżeli nic dziś nie upoluję, wieczorem nie będziemy jedli. Początkowo dosyć rzadki podszyt lasu szybko staje się skołtuniony, a także podchodzi mokradłem w niecce każdej doliny. Po bardziej forsownym marszu docieram po południu do nowego obozu Cottina. Myślałem, że dojdę dziś do Tamouri. Niestety! jeszcze nie. Nic do jedzenia; już prawie miałem na muszce parę czubatek. Ale Boby rzucił się i je spłoszył. Jestem wściekły. Opanowało mnie gorączkowe pragnienie pośpiechu, żeby już dotrzeć do Tamouri. Wieczorem znów pada, głód nie pozwala mi zasnąć i każe myśleć o minionych ucztach i tych, które mi przypadną w udziale... pewnego dnia. Próbuję o tym nie myśleć, ale jeżeli raz się zaczęło, to już nie ma końca obiecywaniu sobie, że kiedy wrócę, czekać mnie będą uczty godne Gargantui i już sobie wyobrażam, co to będą za potrawy, co za menu... rezultat: tylko ślina w ustach i niepomiernie dłużący się czas. Poniedziałek, 26 grudnia Głód, zmęczenie, mokradła, muchy. Docieram do rzeki, którą uważam za dopływ Tamouri. Zabijam węża zwiniętego w kłębek w dziupli uschniętego drzewa. Piekę go. Koniec końców nie takie to złe. Wtorek, 27 grudnia Ostateczne znużenie — tenisówki zupełnie już do niczego — w stopach pełno kolców — ścięgno prawej łydki naderwane, strasznie boli, kuleję. Nie czuję już ani głodu, ani pragnienia, jestem wypompowany. Znajduję wielki obóz Cottina, tuzin karbetów i „ogonów hokko”. Dużo zardzewiałych puszek po konserwach, co krok butelki (puste) po winie, papiery z opakowań po czekoladzie... ech, szczęściarze! Dwie ścieżki, jedna wprost na południe, druga na południowy wschód. Biorę tę drugą; sądzę, że prowadzi do wielkiej Tamouri. Jestem taki zdenerwowany, że mimo zmęczenia zarzucam plecak i rwę naprzód postanawiając iść, póki noc nie zapadnie. Cud, że Bóg mi dodaje sił: wzgórza, mokradła, zwalone pnie, wciąż naprzód, sunę jak nigdy dotąd. Wieczorem postój obok zatoczki. Szedłem porządnie, jestem zadowolony. Strzelam do hokko, ranie go, lecz choć mi Boby pomaga, nie mogę go znaleźć. Więc zawód, ale przeważa fatalistyczne „będzie, co ma być”; rozwieszam hamak. Naraz szmer liści, powoli i ostrożnie coś się posuwa, patrzę... Wspaniały żółw. Już jestem przy nim, chwytam go, otwieram siekierką, patroszę, wrzucam wątrobę, serce i oczyszczone kiszki do garnka, a resztę zostawiam w skorupie; rąbię olbrzymi pniak, przycinam kije na rusztowanie wędzarni. Ognisko płonie, zupa się gotuje. W swojej skorupie pichci się żółw. Zlany jego krwią, biorę na noc lodowatą kąpiel, a później, z pełnym brzuchem, wypoczywam zadowolony. Środa, 28 grudnia Dojadamy z Boby’m żółwia i w drogę! Ciężko. Czuję niepowszednie zmęczenie spowodowane niewątpliwie wczorajszym wysiłkiem. Posuwam się niemrawo; właściwie tkwię w miejscu. Coraz przysiadam na zwalonych pniach, plecak służy mi przy tym za oparcie. Kolumny mrówek, podobnych do małych zielonych motyli, dźwigają spore kawałki miękkich liści: nie kończąca się procesja, która pozostawia za sobą ziemię tak nagą, jakby przetoczyła się po niej lawa. Kolibry i motyle bez lęku przelatują obok mnie. Cisza lasu. Za każdym razem to samo pytanie: czy zdołam ruszyć dalej — świadomość, że zaraz ruszę... Naprzód... góry, mokradła. Zatrzymuję się wieczorem, zmordowany do ostateczności. Śpię w pełnym lesie, nie szukając niczego więcej prócz dwóch drzew na zawieszenie hamaka. Czwartek, 29 grudnia Minąłem trzy karbety Cottina, potem wielką zatokę i znów trzy małe karbety obok bagnistego potoku. Idę, dopóki mogę i jak mogę. Głód, wyczerpanie. Odkrywszy, że małpy rozgryzają jakieś czerwone ziarnka, gryzę je również... Niestety, prawie same w nich pestki. Okrutny głód... nic nie upolowałem. Nic do upolowania. Zasypiam u podnóża wysokiej góry. Chce mi się pić... nie ma wody, a brak mi sił, żeby iść dalej. Piątek, 30 grudnia Och, Tamouri!... kiedy dojdę do twoich brzegów! Idę już na bosaka... nie mam co włożyć na nogi. Takie to dokuczliwe.. kostka bardzo spuchnięta. Drzemiąca jaszczurka — zielona, o żółtej i czerwonej głowie — znalazła się na mojej drodze, cięciem maczety przeciąłem ją na dwoje. Zawsze coś będzie na kolację. Zatrzymawszy się pod wieczór miałem tyle tylko siły, żeby rozwiesić hamak i upiec jaszczurkę... dwa kęsy! Och, jaki głód... Sobota, 31 grudnia Wydawało mi się nocą, że słyszę głuchy szum wodospadu... Coś w rodzaju przeczucia kazało mi rano przyśpieszyć kroku i wreszcie — około południa — Tamouri. Doszedłem! Uff! co za radość. Na brzegu rzeki, tuż obok wodospadu, którego szum słyszałem tej nocy, są cztery zrujnowane karbety. Staję tu obozem, wypoczywam. Teraz muszę się przede wszystkim odkarmić, żeby mieć siły na sporządzenie tratwy. Bezskutecznie krążyłem po puszczy. Jak wymarła. Aż w głowie mi się kręci od patrzenia na wierzchołki drzew. Zatoka, przez której płytkie wody widać dno, nie sprawia wrażenia, żeby obfitowała w ryby. Chcąc w każdym razie spróbować coś w niej złowić, trzeba by mieć przynętę, mięso; próby z ziarnem, robakami, owadami spełzają na niczym. Niedziela, 1 stycznia 1950 Wyschłe wargi, spuchnięty język, gwałtowne bóle żołądka, niebywała potrzeba żucia czegokolwiek. Pinot uspokaja mnie na kilka sekund; przyśpiesza bicie serca, zadyszka. Przy wystawaniu z hamaka dostaję zawrotów głowy. Mimo wszystko chcę się wziąć do budowania tratwy i ściąć drzewo canon. Brak mi siły. Jeżeli jutro nie będę jadł, to już koniec ze mną, bo nawet nie będę w stanie polować. Poniedziałek, 2 stycznia Zabiłem małą jaszczurkę. Znów bezskutecznie próbuję łowić ryby. W zatoce tylko yaya, istne zatrzęsienie maleńkich rybek, które godzinami próbuję schwytać na wędkę; ani razu mi się to ode udaje. Wymioty, zawroty głowy. Wtorek, 3 stycznia Zebrawszy wszystkie siły ruszyłem na polowanie. Na piętnaście metrów ode mnie wzbija się stado czubatek, na próżno je ścigam. Flower drży mi w rękach i nie mogę spoglądać na wysokie gałęzie. Boby staje się zły, cierpi. Kostkę nogi mam wciąż spuchniętą. Boli mnie. Wieczorem zabiłem Boby’ego. Miałem siłę go poćwiartować i rozpalić ogień. Wziąłem się do jedzenia; potem poczułem się niedobrze: ściśnięty żołądek spowodował, że trawienie było połączone z boleściami. Poczułem się naraz taki samotny, że uświadomiłem sobie, co zrobiłem, i zacząłem płakać — pełen wściekłości i wstrętu. Środa, 4 stycznia Zabrałem się do budowania tratwy. Udało mi się ściąć wielkie drzewo canon. Niestety, chociaż usiłowałem je tak ciąć, żeby spadło na teren odkryty, zwaliło mi się między drzewa lasu; jakby drwiąc sobie ze mnie, jego wierzchołek ugrzązł między innymi wierzchołkami i lianami. Zęby runęło na ziemię, musiałbym zrąbać dziesięć drzew. Dwie godziny żmudnego wysiłku kosztowało mnie jego ścięcie i nic z tego. Próbuję je odzyskać. Chociaż głód przycichł, zmęczenie trwa, czuję się wypompowany. Po południu ściąłem drugie drzewo canon; jak z fontanny trysnął z siłą żółty sok i całego mnie oblał. Maczetą ociosałem pień, który się zwalił w chaszcze, po czym zacząłem go ciąć na trzymetrowe odcinki. Moja mała obozowa siekierka niezbyt się nadaje do takiego przedsięwzięcia. Nie przewidziałem tego i to mój błąd. Strasznie mnie męczy ta robota i mam wrażenie, że nigdy się z niej nie wywiążę, jak należy. Rąbię, jak potrafię najlepiej, ale siły mnie zawodzą. Nie mogę już podołać, nie mogę. Wyciąłem dwa okrąglaki. Podkładając pod nie gałęzie, żeby mogły się po nich ślizgać, przytoczyłem je aż do rzeki kierując na skały wodospadu, gdzie wezmę się do sporządzania tratwy. Obydwa pływają po wodzie, ale myślę, że musiałbym ich mieć dużo, aby utrzymały i mnie, i plecak. Kostka nogi wciąż jest spuchnięta, gdy więc czasem źle stąpnę, padam i długo wtedy leżę, nim wreszcie zdołam się podnieść. Chyba coś sobie pozrywałem, bo utworzyła mi się tam twarda i fioletowa gula. Czwartek, 5 stycznia Wziąłem się do cięcia jednego drzewa canon, a potem zacząłem ścinać drugie. Przerąbałem jego pień do połowy i musiałem zrezygnować, nie mogłem więcej. Proszę Boga o łaskę cudu: żeby zerwał się silny wiatr, rozkołysał moje drzewo i obalił je na ziemię... Wiatr zerwał się wreszcie, zadął mocno, usłyszałem potężny huk, drzewo canon zwaliło się na odkryty teren. Podziękowałem Bogu za łaskawość; dzięki temu cudowi poczułem przypływ nowych sił i zacząłem obciosywać pień z gałęzi, przycinać, rąbać. Mam trzy piękne bale długości trzech metrów, o średnicy czterdziestu centymetrów; reszta poszła na dyle poprzeczne. Nie mogę robić szerszej tratwy, bo zatoczka jest wąska i zatarasowana różnym paskudztwem. Mam dopiero zasadniczy szkielet tratwy, a już się okazuje bardzo ciężka — i nie jest jeszcze w stanie mnie unieść... Gdy przerąbywałem ścięty pień, zwalił się on i oparł na młodym drzewku; postanowiłem więc ściąć je również, żeby mieć pień zupełnie na ziemi. Zaczynam podcinać; naraz, wyzwolone spod ciężaru grubego pnia, drzewko prostuje się jak sprężyna: dostałem w prawy bok, aż cisnęło mnie między chaszcze. Skręcam się z bólu, jestem na wpół przytomny. Kilka żeber mam chyba uszkodzonych. Nie mogę podnieść prawej ręki ani odetchnąć głęboko. Długo trwało, nim jako tako przyszedłem do siebie. Jeszcze trudniej mi teraz kontynuować robotę i targać ciężkie dyle poprzeczne z miejsca wyrębu nad rzekę. Zebrałem wszystkie sznury, jakie tylko mam, po czym naciąłem jeszcze lian i mocno poprzywiązywałem poprzeczne pnie do podstawy tratwy. Chyba już mnie uniesie... Nie, nie wytrzymuje ciężaru., och! można oszaleć, czuję się więźniem Tamouri... Spróbuję powiększyć tratwę, będzie się musiała przecisnąć przez zatoczkę mimo wszystko. Ścinam jeszcze jedno drzewo, dorzucam nowy trzymetrowy pień, pokrywam całkowicie podstawę tratwy. Mam nadzieję, że teraz już wystarczy. Pozostaje mi tylko wyrównać i związać dorzucone okrąglaki. Od wczoraj rana nic nie jadłem z wyjątkiem trzech małych ptaszków i trzech drobniutkich yaya, które cudem złowiłem i pożarłem na surowo, razem z wnętrznościami i ośćmi, żeby mieć pełniejszy żołądek. Dziś wieczorem znów poszedłem polować. Bez rezultatu. Znalazłem nasienne torebki awary; upiekłem je; kłaki o smaku siana. Myślę o Boby’m, czuję teraz, jak mi była potrzebna jego milcząca obecność. Nie ma już kto mnie witać wieczorem w obozie, nie ma poszczekiwań, nie ma pieszczot... jestem sam. Biedny Boby! Piątek, 6 stycznia Dłużej już tak nie mogę. Znów całe rano polowałem bez rezultatu... nic, nic, nic. Las i rzeki są wymarłe, okrutnie puste, mam wrażenie, że krążę po olbrzymiej pustyni, która zmiażdży mnie lada moment. Z dnia na dzień opadam z sił. Zastanawiam się czasem, czym to wytłumaczyć, że się jeszcze trzymam. Z dziesięć razy zabieram się do przywiązania jednego poprzecznego dyla... Och, jaki jestem dzisiaj zmęczony; czy przyjdzie mi tu umrzeć z głodu? Jak straceniec ruszam znów na polowanie, brnę głęboko w las, przeszukuję stare pniaki, dziuple drzew, jamy, liście, szukam żółwia, węża, jaszczurki, czegoś pełzającego, bo sam pełzam włażąc wszędzie nagi i omotany pajęczyną. Jasne, że kiedy się szuka węża, by go zjeść, wtedy się go nie znajduje. Jest akurat tam, gdzie by się go najmniej spodziewało, zjawia się akurat wtedy, kiedy chciałoby się uniknąć takiego spotkania. Nie ma węży. Ani jednego; nawet śladu, nawet cienia. To samo z żółwiami... mimo że jakby za sprawą Opatrzności zawsze pokazywały się w dniach głodu. Metr po metrze przetrząsam jamy górzystego terenu... Wyczerpany zatrzymuję się na polanie, którą stworzyła burza zwalając tu pnie w gigantyczną stertę. Między nimi samotnie stoi proste, stuletnie drzewo — już uschłe, pozbawione kory, białe jak śnieg. Jednocześnie dostrzegam u jego szczytu złotawą aureolę i słyszę ożywione brzęczenie. Leśna barć, a więc i miód! do roboty! mam siekierkę, maczetę, zapałki, trochę smolnych drzazg. Wyrąbuję sobie przejście aż do rażonego piorunem olbrzyma. Dobieram się do niego siekierą, stare drewno sypie na mnie wiórami, pień ustępuje, gnie się, trzeszczy, wali w dół. Odskakuję, śledzę... rój spokojnie towarzyszył upadkowi pnia i wciąż otacza aureolą dziuplę, której czarny otwór zdradza mi wlot do barci. Niestety, drzewo zwaliło się w ten sposób, że chociaż barć znajduje się teraz na co najmniej metr od ziemi, otwór jest na wpół ukryty w niesamowicie gęstej sieci lian, liści i suchych gałęzi. Żeby się do niego zbliżyć niepostrzeżenie, wycinam w tym gąszczu tunel, wślizguję weń, czołgam i tak podchodzę pod samą barć. Rozniecam ogień i kiedy już dobrze zaczyna płonąć, nakrywam go zielonymi, mokrymi liśćmi. Gęsty dym wzbija się, wślizguje pod pień, chwieje w przeciągach i wreszcie wpada w otwór barci. Gorączkowy ruch, wzmożone brzęczenie, część roju wiernie trwa na posterunku, pszczoły zbijają się w jeden zwarty kłąb, tworzą istną barierę ze skrzącego się złota, podczas gdy druga ich część rusza na patrol w chaszcze, krąży i pikuje w moim kierunku, co mi wcale nie dodaje odwagi. Mija pół godziny: uważam, że wojenny zapał tych pań na pewno już osłabł, nabieram więc żaru z ogniska do dużej skorupy wyschłego owocu w kształcie miski i czym prędzej wstaję. Tnąc na lewo i prawo, wynurzam się z gąszczu: jestem nosem w nos ze zbitym w kłąb rojem; już mnie osacza pszczeli patrol, jak tarczę trzymam przed sobą dymiącą skorupę. Czuję jednak, że pszczołom daleko do zamroczenia i że są gotowe nie zważać na ogień... nie śmiem się poruszyć. Jedna z nich chodzi mi po czole... dreszcz... nie... druga po ręce, aj! użądliła... Nic to, jestem zdecydowany ponieść każde ryzyko, wtykam maczetę w miodową dziuplę i zaczynam odrywać plaster. Naraz skorupa, którą trzymam w lewym ręku zaczyna się tlić, parzy mnie do żywego. Rzucam wszystko — to już katastrofa, jestem bezbronny wśród wroga, który niepowstrzymanie rzuca się teraz na mnie, atakuje Kłuty ze wszystkich stron, wyję, usiłuję uciekać, zaplątuję się w liany, padam, tłukę po sobie dłońmi, ryczę, przeklinam... wreszcie mnie zostawiają. Bez tchu opieram się o pień jakiegoś drzewa, jęczę, pali mnie całe ciało, czuję coraz większy ból głowy, a z miodu nic... Po tym wszystkim? O, co to to nie! Ruszam znowu pod barć, rozniecam takie ognisko, że można by spalić całą puszczę, jestem na pół uduszony dymem, ale udaje mi się zdobyć ten leśny ul i ostrożnie unoszę moją zdobycz do obozu. Otrzymałem z niej ćwierć litra ciepłej, słodkiej wody: miodowy syrop, za który zapłaciłem wysoką cenę. Jestem cały spuchnięty i czuję się tak, jakby mnie przypiekano na ruszcie. Trochę się pokrzepiwszy, zabieram się do roboty przy tratwie; lodowata woda wodospadu koi, zabliźnia oparzelizny i użądlenia. Niestety, nawet po wzmocnieniu tratwy unosi mnie ona z trudem: gdy siedzę na niej, woda mi sięga po brzuch. Jest niesamowicie ciężka, nawet bez obciążenia czepia się dna. I na czymś takim mam przebyć siedemdziesiąt pięć kilometrów przez zatoki zatłoczone szuwarami i kłodami drzew!... beznadziejne. Siedemdziesiąt pięć kilometrów przerąbywania się przez leśne gąszcze, przeprawiania przez progi, wśród których kilka jest bardzo niebezpiecznych. W gruncie rzeczy byłaby to drobnostka, gdybym był silny, gdybym mógł się najeść chociażby tylko raz na dzień... Niestety, źródło moich sił to głównie nerwy. Mimo że skały są rozprażone od gorącego słońca, mnie jest zimno, od jakiegoś czasu wciąż mi jest zimno, bez przerwy drżę... pod równikiem. Jeść! och, jeść!... Nie ma mowy o łowieniu ryb, przebadałem zatoczkę na wszystkie strony, wody są za płytkie, chociaż każdego dnia, przeważnie wieczorem, padają deszcze; ale to dopiero zaczątek pory wielkich deszczów grudniowych i styczniowych... Nie będę przecież czekał na maj i na jego potopy!... Och, jaki jestem dzisiaj znużony. Myślę o domu, o nich dwojgu! Mamo, mamo! jak by mi twoja miłość była dziś pomocna! Znów ruszyłem na polowanie... nic! Lecz ja chcę przecież żyć, być silny, wydostać się stąd, chcę jeść. Chcę znów zobaczyć rodziców, uścisnąć ich, uszczęśliwić; mam dla nich niezmierzone pokłady uczucia; biedni czy bogaci, to nieważne, najważniejsze, żebyśmy byli we troje. Och, Boże, daj mi żyć, daj mi tę łaskę, żebym znowu mógł ich zobaczyć. Zatoko, tak niecierpliwie cię wypatrywałem, a teraz wydajesz mi się okropna! twoje dzikie brzegi są takie puste, twoje wody są takie lodowate i obojętne. I jeszcze ten nieustanny, monotonny szum wodospadu, który mnie prześladuje i otępia. Wciąż podtrzymuję ogień, w nadziei, że jeżeli coś zabiję, od razu będę mógł zacząć piec... a poza tym dzięki ognisku jest tu przynajmniej jakoś żywiej! Cóż jednak, kiedy na rusztowaniu wędzarni pustka... Och, mój Boże, jaki jestem głodny. Znalazłem palmę pinot, ściąłem ją, odarłem z kory, zjadłem; zawsze coś to znaczy.. A później — o kochani rodzice! — to myśląc o was, którzy chcecie mnie znowu zobaczyć, wziąłem się do tratwy. Powiązałem jeszcze dyle poprzeczne, zrąbałem drzewo canon i zacząłem je ciąć. Zbudowanie tratwy bez gwoździ, powrozów, piły, belek, desek nie jest rzeczą taką prostą, jak by się mogło wydawać. Musi wystarczyć siekierka, maczeta i liany, za którymi nieraz trzeba chodzić daleko w puszczę, żeby wyszukać odpowiednie, a i to nie są one mimo wszystko dość elastyczne. Wreszcie jednak całość gotowa. Nie wygląda pięknie ani nie jest to za dobrze dopasowane, ale trzyma się kupy, pływa jako tako i może mnie utrzymać wraz z bagażami; woda się wprawdzie do nich dostaje, ale to nieważne. Na wyprawę morzem czy rzeką można zbudować coś szerokiego, mocnego... lecz tutaj, na te korytarze wodne, których szerokość wynosi czasami niewiele więcej nad metr czy dwa, potrzebna jest smukłość, lekkość... a niemożliwe, oczywiście, żądać tego od tratwy! Jutro rano wyruszam: trzydzieści pięć kilometrów mam do Camopi, około czterdziestu do Bienvenue, wsi poszukiwaczy złota. Myślę, że będzie mi na to potrzeba dwadzieścia dni, bo zamiast płynąć częściej będę musiał tratwę ciągnąć, holować po kamienistym czy piaszczystym dnie. Wydaje mi się, że — pominąwszy wodospady — łatwiejszą będę miał drogę do Camopi niż dotąd. W każdym razie chciałbym przed wyruszeniem coś zjeść, choćby tylko małą rybkę, małego ptaszka.. W takich warunkach wszystko w puszczy zależy od Opatrzności. Człowiek chodzi całymi godzinami, całymi dniami, przepatruje kąty i zakamarki puszczy nic nie znajdując, a potem, kiedy straci już wszelką nadzieję, kiedy zmęczony robi przerwę i rozciąga się u stóp drzewa, wtedy pojawia się naraz hokko, żółw, kuropatwa albo też — zależnie od miejsca — gdaczące stado czubatek. Tylko, niestety, nie zawsze się tak musi dziać i nie wystarczy robić przerwy, żeby mieć coś do zjedzenia; trzeba chodzić, szukać, a najsmutniejsze, że tak czy inaczej bardzo często nic nie można wypatrzyć. Nie czuję już głodu, tylko raczej znużenie, choć też jestem jednocześnie podekscytowany myślą o jutrzejszym wyjeździe. Sobota, 7 stycznia Znów na próżno polowałem: chyba popadłem w zupełną niełaskę bogów myślistwa. Ładuję na tratwę bagaże i porządnie je przywiązuję. Trzyma się to na wodzie, pływa, ma tylko jedną niedobrą właściwość: wraz ze mną tonie. Ale nic! cały czas będę tratwę ciągnął, to idąc, to płynąc. Bez żalu żegnam obóz Robin-- sona — i w drogę... Nie minęło jeszcze pięć sekund, jak opuściłem wodospad, i już osiadam na mieliźnie. Muszę usuwać kamień po kamieniu z wyjątkowo płytkiego dna; wreszcie gotowe, tratwa przechodzi. Pierwsze przeszkody pokonuję bez trudu. Metr po metrze wyrąbuję wolną drogę dla tratwy; niesie ją prąd gwałtowny, bo ściśnięty wśród gliniastych skał. Przede mną potężne, zwalone drzewo wspiera się jednym końcem o brzeg i leży na samej powierzchni wody. Ale nie to jest najgorsze; pomiędzy nim a dnem utknął, pechowo dla mnie, niewielki pieniek, który sprawia, że nie mogę ruszyć dalej. Piłą bym się z nim łatwo uporał, lecz siekierką i nic mu nie mogę zrobić. Na próżno usiłuję go złamać, przesunąć: jest cienki, ale diabelnie odporny. Tkwi tak, że ani mowy o tym, bym mógł użyć siły i rąbnąć z rozmachem; postanawiam więc podcinać go aż do skutku maczetą i nożem; dosłownie kroję, podgryzam, piłuję włókno po włóknie, temperuję jak ołówek... taki to i ołówek. W wodzie po szyję, szorując brzuchem po dnie, czy też prawie po dnie, stawiam wreszcie na swoim; droga wolna; po trzech godzinach. Zdejmuję bagaże z tratwy, zatapiam ją, tak żeby w ten sposób przesunąć ją pod wielkim pniem, znów ładuję bagaże i ruszam. Jest już dobrze po południu, a ja przebyłem około stu metrów!... i naraz dochodzi do tego, czego bałem się najbardziej: katastrofa. Zatopiona gałąź, której nie dostrzegłem, przytrzymuje tratwę z jednego boku, a gwałtowny prąd od razu pcha ją na stromiznę brzegu, dociska do niego, podnosi bagaże już zatopione, walczę z prądem usiłując wyprostować tratwę, jednak na próżno. Z rozpaczą w sercu poddaję się, nurkuję za siekierką, wyławiam ją na szczęście, odwiązuję przytroczony bagaż i z podwójnie ciężkim, bo przemokłym plecakiem na karku wracam do obozu Robinsona, jestem zgnębiony. Co za los... och, Tamouri! Prędko rozpalam ogień; na szczęście zapałki, które wraz z aparatem fotograficznym i błonami trzymałem w nieprzemakalnym woreczku, nic nie ucierpiały; wszystko inne ocieka wodą; suszę więc bambetle nad ogniem, na bambusowych tykach. Och! a jednak nic nie jest jeszcze stracone. Mimo wszystko! Zastanawiam się nad sytuacją. Najważniejsze, żeby coś zjeść, a więc: upolować; oliwię broń, biorę kilka pocisków natłuszczonych dla ochrony przed wilgocią, i idę w puszczę. Przed nocą zabiłem dwa ptaszki wielkości wróbla, chudy to posiłek, nawet nie bardzo jest na co ostrzyć sobie zęby; tylko z grubsza oskubałem i przypiekłem tę moją zdobycz. Skrzydła, wnętrzności, kości, dzioby — wszystko pożarłem. Pytanie tylko,, jak długo można wytrzymać na tego rodzaju diecie. Mam chyba jedyną okazję, żeby przeprowadzić takie doświadczenie. Wytrzymać, owszem, można, bo trzymam się przecież, ale żeby zdobyć się jednocześnie na jakiś wysiłek!... Czy zdołam, na przykład, sporządzić pirogę? Bo to już ostatnie dla mnie wyjście! Ściąć drzewo, wydrążyć je, nadać mu kształt... Nie mogłem zasnąć tej nocy rozmyślając o swej lekkomyślności. Było przecież do przewidzenia, że tratwą nigdy nie zdołam popłynąć daleko przez tak ciasną zatokę jak ta. Potrzebna jest tutaj wąska i lekka łódź, którą wszędzie można by przemknąć. Nie umiałem tego przewidzieć. Mea culpa! Ta podróż dużo mnie nauczyła i w gruncie rzeczy jest to nieodzowna zaprawa przed Tumuc-Humac, gdzie przystąpię do dzieła bogatszy o doświadczenia i przygotowany na wszystko. Brazylia i Gujana, chociaż sąsiadują ż Sobą, różnią się tak ; zdecydowanie, że moja wyprawa do Mato Grosso dała mi tylko wzglęone doświadczenie, jeśli chodzi o życie puszczy. Prawda więc, że każdy kraj ma swoje własne cechy i w każdym z nich człowiek musi przejść okres terminatorstwa. Myślałem, żeby wyruszyć pieszo, lecz spuchnięte kostki zabraniają mi brać to w rachubę, a zresztą raz już postanowiłem, że zrobię tę trasę przez Tamouri i Camopi, więc tak też się to odbędzie, nie inaczej. Tylko za wszelką cenę muszę jeść, nie mogę dopuścić do tego! Żeby umrzeć głodową śmiercią. Koniecznie jeść, a nie mam się co spodziewać pomocy czy manny z nieba. Jestem sam, sam muszę sobie radzić — i sobie poradzę. Będę zabijał, będę jadł, bo chcę żyć, chcę zobaczyć drogie mi osoby, całą masę ludzi, miasto, dom; krótko mówiąc, chcę żyć, a nie dokonać żywota na brzegu Tamouri niczym jakiś niedojda czy kaleka. Och, Boże, daj mi sił i odwagi! Żebyś wiedziała, mamo, jaką dla mnie racją przetrwania i nadziei jest to, że myślę o tobie, że myślę o was dwojgu, moi kochani, bo przyrzekłem wam, że wrócę, więc wrócę na pewno. Myślałem przez chwilę, że przyjdzie mi umrzeć najbardziej okrutną śmiercią: głodową; jednak moja podświadomość czuwa ‘ i wiem, że się wydostanę, że się ta przygoda skończy, choć na zawsze pozostanie dla mnie najpiękniejszą z przygód, jakie dotąd przeżyłem. Z łoskotem przewala się grzmot, wieje wiatr na burzę i gdy chmury pędzone wiatrem odsłaniają na moment księżyc, widzę Odcinające się wyraźnie na czarnym tle nieba silne sylwetki drzew canon, które jak oszalałe chwieją się na wszystkie strony, przyprawiając mnie, w moim hamaku, o zawrót głowy; zamykam oczy i próbuję spać, ale nie mogę zasnąć. Ogień się pali, mnie jednak przenika zimno. A jestem przecież przykryty! Czy to oznaka osłabienia? Lecz nie mam gorączki, dzięki Bogu, jestem zdrów, pomijając biegunkę i te kilka ataków utajonej żółtej febry. Deszcz. Głęboka noc. Teraz już pełna pora deszczowa; zły okres na polowania... co do zatoczki, wody w niej przybierają. Och, gdyby mi tylko nie brakowało jedzenia, co mi wtedy deszcz i kostki nóg, i kontuzjowany prawy bok, który też mi się daje we znaki przypominając o drzewie-sprężynie. Niedziela, 8 stycznia Słońce wzeszło, potem się schowało. Deszcz pada, przestaje, znów zaczyna, jestem przez to jednym kłębkiem nerwów. Zabiłem pisklę tukana, jest wielkości gołąbka. Istny przypadek! Włożyłem je do garnka, żeby mieć rosół zaprawiony oliwą... do oliwienia broni. Zanim bowiem opuściłem Maripasoula, prawie mi się skończyła bańka z oliwą do czyszczenia broni, więc napełniłem ją oliwą jadalną i wszystko to razem wymieszałem jak coctail. Czuć to trochę smarem i nawet ma taki sam kolor. Ech, takie złe to znów nie jest! Z tukaniątka zostawiłem tylko dziób i łapy, bo i kostki zdołałem przeżuć. Chcę poczuć, że żołądek jest pełen, że się dobrze miewa! Rosół zachowałem na wieczór. Prawdę mówiąc, wywołuje on rżnięcie brzucha, biegunkę i czuję się po nim jak pijany. Jeszcze za dnia, w samo południe, powlokłem się do hamaka nie czekając na wieczór i zasnąłem kamiennym snem. Kiedy się obudziłem, było już dosyć późno i od razu poszedłem polować. Potem: smutny powrót z małą kiścią paripou i żołądkiem zapchanym dwoma rdzeniami pinot. Bez skutku przemierzałem mokradła i wzgórza. Tuż przed zapadnięciem nocy poszedłem odwiedzić drzewo, które wybrałem na ścięcie, żeby z jego pnia wydrążyć łódź. Przez godzinę pracy moja wyszczerbiona siekierka wdarła się w pień nie więcej niż na pięć centymetrów, a pień liczy sobie ponad metr średnicy! Jątrzą mi się stopy, mam w nich pełno kolców awary. Chociaż mi podeszwy twardnieją, są jeszcze wrażliwe i nie mogę, jak Indianie, biegać bez skrzywienia wśród kolczastych krzaków. Trzecia rano... jak zawsze budzi mnie ziąb i nie ma mowy, żebym znów mógł zasnąć. Podkładam na ogień, zapalam fajkę, zapalam świecę, piszę... Z gorączkową niecierpliwością czekam na dzień, bo teraz, o tej wczesnej porze nachodzą człowieka różne myśli, od których robi się słaby. Ach, filiżanka dobrej kawy, serdeczne „dzień dobry”, uśmiech... O tej właśnie porze zaczyna mi się wydawać, że już nigdy tego wszystkiego nie zaznam, i tłumnie zbiegają się zaraz czarne myśli. Próbuję więc myśleć o drzewie, które mimo wszystko muszę ściąć, wydrążyć, obrobić tą moją nieszczęsną siekierką. Tutaj też mea culpa, że nie pomyślałem o wzięciu siekiery. Chciałem oszczędzić na wadze bagażu Teraz płacę za obawę przed dodatkowym wysiłkiem. Dumam o polowaniu, niebawem na nie wyruszę, pójdę na mokradła z drugiej strony zatoki. Może napotkam tam pekari taplające się w błocie? może hokko spacerującego ze swoją samicą? Żeby zapewnić sobie żywność na jakieś dziesięć dni i dzięki temu móc bez trosk, w pełnej formie, pracować przy łodzi, powinien bym upolować pekari. Inaczej nie jestem w stanie przystąpić na całego do budowy; szukanie pożywienia zajmuje mi prawie cały dzień, a kiedy wracam z tych wypraw, jestem za bardzo zmęczony, żeby się wziąć do roboty. Niestety, teraz, w okresie deszczów, pekari trzymają się okolic wyżej położonych, z dala od zatok, toteż wątpię, czy mi się uda je spotkać. Najgorsze jest chodzenie na bosaka. Dopóki się nie ruszę, przeraża mnie ta perspektywa.... później już tylko wtedy o tym pamiętam, kiedy mnie zaboli. Jaki ziąb! i pomyśleć, że jestem pod równikiem. Prócz koszuli mam myśliwską wiatrówkę, która mi się zachowała cudem, jedynie dlatego, że jest nieprzemakalna, więc owijałem nią kasetę z błonami. Mam na sobie szorty, mam koc, moskitiera jest spuszczona, tuż obok pali się ognisko, a ja drżę bez przerwy. Tak czy inaczej, świt jest lodowaty w porze deszczowej. Idąc na Tumuc-Humac powinienem był się zaopatrzyć w komplet wełnianej bielizny. Z tego nowego, bieżącego roku ubył już jeden tydzień... bo w samej rzeczy jest teraz rok 1950. Pierwszy stycznia był dla mnie dniem takim samym jak inne, nic ponadto. Oczywiście, myślałem o tym, co się dzieje w domu, o małych kuzynach przychodzących z tradycyjnym „Szczęśliwego Nowego Roku”, o kwiatach, o drobnych prezentach, o uściskach... Życzyłem w duchu pomyślnego Nowego Roku rodzicom i zaraz usiłowałem przestać o tym myśleć... udało mi się! Ech, jak by męcząca nie była ta przygoda, jest przecież wspaniała i stanie się jeszcze wspanialsza we wspomnieniach. Jeden z moich poczciwych profesorów powiadał: — Rozumujmy... otóż to! Powtarzał z naciskiem, oddzielając sylaby... No właśnie, jasne, że tylko tak: rozumujmy i na pewno się wywikłamy, bo cóż, u diabła! Tylko odważnie, cierpliwie, z zimną krwią, z bożą pomocą, a wszystko się dobrze skończy. Zresztą, gdyby nie było tych wszystkich drobnych utrapień, jaką wartość miałaby moja wyprawa? Nie ma drapieżników, nic ma dzikich Indian, nie ma rewolwerowych wystrzałów ani bohaterskiego galopowania... nie ma nic z tego, co się składało na urok Mato Grosso. Jest po prostu zwykła codzienność samotnego wędrowca przez puszczę, co ma również nieodparty urok, tylko że bardziej dyskretny, bo przygaszony samotnością i ciszą opuszczonych obszarów leśnych. Często jestem zrozpaczony swoją skłonnością do desperowania, ale niełatwo być zawsze pogodnym. W każdym razie tę skłonność do zniechęcania się usiłuję w sobie zwalczyć, z dobrym zresztą skutkiem — dzięki temu, że piszę i analizuję przyczyny mojego samopoczucia. Dosyć... dla samotnika nie ma świąt ani wylegiwania się do późna; wciąż trzeba walczyć, żeby jeść i żyć. Świt już nastał na dobre i rwetes rudych wyjców ustępuje miejsca koncertowi małych ptaków. Czas już ruszać, opuścić ten mój robinsonowski obóz; wprawdzie jestem uwięziony nad Tamouri jak Robinson na swojej wyspie, ale on przynajmniej posiadał narzędzia, zboże, nawet kozę... i mleko, i ser. Ach, szczęściarz!... I poza tym miał Piętaszka, byli tam dzicy, działo się coś. Idę z flowerem przewieszonym przez ramię, z maczetą w ręku, przepasany sznurem, który przytrzymuje siekierkę, opatrunek uciskowy, nóż kieszonkowy, zapałki, żywiczne drzazgi, tytoń, fajkę. Poza tym tkwi mi jeszcze na głowie stary filcowy kapelusz — tak wystrojony ruszam żwawo i przechodzę przez zatoczkę, by się dostać na mokradła. Poniedziałek, 9 stycznia Ech, pekari!... Nic wczoraj nie znalazłem na mokradłach. Za to po południu, kiedy znów przebrnąłem przez zatoczkę, poszedłem w puszczę i miałem już wrócić do obozu z pustymi rękami — usłyszałem naraz z daleka głosy stada. Popędziłem natychmiast. Stado, jakby odgadując, że je ścigam, oddala się coraz bardziej, a ja zawzinam się, idę za nim, by go nie stracić. Długo tak idę. Wciąż dalej i dalej, by się wreszcie spostrzec, że już zapada noc. Rezygnuję wtedy i ruszam z powrotem, ale w wieczornej szarówce nie potrafię; już znaleźć swoich śladów i gubię się. Odchodząc od zmysłów postanawiam w pewnym -momencie przespać tę noc pod gołym niebem i tak doczekać rana. Co za noc!... Paliłem fajkę za fajką, zupełnie nie mogłem zmrużyć oka z powodu much i komarów, które mi obsiadały rany na nogach, i z powodu mrówek, które obłaziły mnie równie dokładnie, jak żarłocznie. Jakże błogosławiłem świt. Niestety, wczesne słońce było jeszcze niewidoczne; nie mogłem się zorientować w kierunku, musiałem niecierpliwie czekać, aż stanie wyżej. Ale i to nie na wiele się zdało, niebo było zasnute... Zastanowiłem się: nie odszedłem przecież od szlaku dalej niż na dwa czy trzy kilometry, jeżeli więc od tego punktu, gdzie jestem, przejdę we wszystkich kierunkach ileś odcinków takiej samej długości, to wreszcie na którymś z nich natknę się na mój szlak. Pierwszy odcinek — nic! drugi — nic... W końcu dość wysoko ukazuje się słońce. Ruszam więc; słońce mam po prawej, bo ścieżka biegnie na południowy wschód. od zatoczki. Wreszcie dochodzi mnie ledwo dosłyszalny, lecz dobrze mi znany i dodający otuchy koncert wodospadu. Przecinam las na przełaj, idę w tamtą stronę; żołądek mi przysechł do grzbietu, wiem przecież, że przy ognisku nic mnie nie czeka, bym się mógł rozgrzać po tej piekielnej nocy. Szukam na próżno... ani żółwia, ani jaszczurki, ani ptaka. Dzień zapowiadający burzę przygniata puszczę — milczącą i nasiąkła wilgocią. Byłem już koło zatoczki, gdy jakiś szelest sprawił, że podniosłem głowę w górę i naraz spostrzegłem na gałązce duży zielony owoc... Zaintrygowany zbliżam się, wącham... drzewo pomarańczowe! Owoc jest wspaniałą pomarańczą. Znajduję ich jeszcze sześć, różnej wielkości, wszystkie tak samo zielone i nie mniej kuszące. Zachwycony, nie zważając na kolce, zabieram się do owocobrania. Siedem pomarańcz, co za rozkosz! Pożeram je natychmiast, pierwszą wraz z łupiną, łupiny z pozostałych obdzieram i chowam, żeby na nich zrobić napar do picia. Z przyjemnie pełnym żołądkiem dochodzę do obozowiska, rozpalam ogień, grzeję się przy nim, podczas gdy w garnku gotują się już pomarańczowe skórki. Błogosławię Indian, że mieszkając tu kiedyś posadzili drzewko pomarańczowe, może nawet niejedno? Zaraz wrócę na to dawne wyrębowisko, którym zawładnęła puszcza. Pomarańcze! Nie marzyłem o takiej gratce. Pisałem akurat notatki, gdy stado małych kapucynek urządziło najazd na sąsiednie drzewo. Odkładam notes, chwytam za flower, posuwam się skokami, pełzam i udaje mi się je podejść na dość bliską odległość. Ale już mnie dostrzegły i cicho pokrzykując rwą z gałęzi na gałąź; na sekundę się zatrzymują schowane za pniem, obserwują mnie, stroją do mnie miny, oddalają się coraz bardziej, ja za nimi — bezskutecznie. Niemożliwe złapać je na muszkę: to samo co strzelać do pingpongowej piłeczki odbitej ręką mistrza... i to jeszcze miałoby się więcej szans, bo przestrzeń byłaby ograniczona i odkryta! Przydałaby mi się dubeltówka. Jednym nabojem śrutowym ubiłbym ich z pół tuzina, nawet w pełnym skoku. Brałem to pod uwagę, ale przestraszył mnie zarówno ciężar i ilość ładunków, które bym musiał wziąć z’ sobą na tak długą podróż, jak również to, że szybko stałyby się niezdatne do użytku wskutek wilgoci dającej się we znaki nawet mniej od nich wrażliwym nabojom kulowym. Wróciłem do drzewa pomarańczowego, ale okazało się, niestety, że jest samotne. Po wyczerpującej bieganinie przez puszczę, kiedy już szedłem na wpół senny, nieoczekiwanie dostrzegam olbrzymiego, latającego wysoko nad drzewami drapieżnego ptaka, który naraz spada na jeden z wierzchołków. Siedzę go, tropię, szukam wśród gęstwy liści, dostrzegam, celuję. W tym samym momencie wpada na niego para rozwścieczonych ar, pędzi go i ściga z głośnym krzykiem — jest już poza moim zasięgiem. Przeklinam tych natrętów i zdając się na ich przenikliwy wrzask, idę za ich głosami z nadzieją, że mimo wszystko odnajdę to trio. Ary gdzieś mi się zapodziewają, ale odnajduję drapieżcę. Cały biały w brązowe plamy siedzi na drzewie wyrastającym ze zbocza wzgórza i zapewne przychodzi do siebie po dopiero co przeżytych emocjach. Strzelam, słania się, podrywa się jednak, siada dalej... nowy pościg... Leci niemrawo, na liściach ślady krwi. Wypełnia mnie nadzieja; naraz ptaszysko znika w koronie tak gęstej od liści, że mimo wysiłków nie mogę go odnaleźć. Zrozpaczony, szarpany wilczym głodem, bo żołądek już zapomniał o porannych pomarańczach, krążę, kręcę się, by odnaleźć rannego ptaka. Dzień się już kończy; nie mam ochoty na podobną przygodę jak podczas pościgu pekari, decyduję się więc na powrót. Siadam na chwilę na olbrzymim spróchniałym pniu zwalonego drzewa i, wędrując wzdłuż niego wzrokiem, dostrzegam na ziemi, między dwoma kawałkami pnia, żółtą plamę... podchodzę i nie dowierzam oczom... żółw! Chwytam go zaraz, przewracam na grzbiet, wtykam dwa kijki pod skorupę, jeden z przodu, drugi z tyłu, mocno związuję to wszystko lianami, przeciągam sznur i zarzucam na plecy; uszczęśliwiony przybywam do obozu. Ogień, prędko ogień! szoruję garnek, ognisko już grzeje żarem, do żółwia!... Przyrządzanie żółwia stało się dla mnie uświęconym i niezmiennym rytuałem, bo to prawdziwa uczta, a po każdorazowym spożyciu tego opatrznościowego zwierzęcia, które odtąd będzie moim fetyszem, czuję nowy przypływ sił i optymizmu. Jest we mnie i miłość, i litość, kiedy się zabieram do odcinania siekierką skorupy. Praca to bardzo delikatna i dość powolna, bo skorupa jest twarda, siekierka się po niej ześlizguje, a dolną część skorupy trzeba tak oddzielić, by nie przeciąć kiszek, bo wtedy katastrofa gotowa. Po przecięciu czterech rogowatych przyczepów i odsłonięciu podstawy skorupy, nożem przerzynam przylegającą jeszcze do niej skórę, z kolei przywołuję wszystkie siły, by to oderwać, c& też wreszcie osiągam. Jestem po kolana w wodzie, czekające na swój żer małe rybki skubią mnie po łydkach. Otwarty wreszcie i złożony w skalnym zagłębieniu żółw nie stracił ani kropli swojej cennej krwi. Troskliwie wyskrobuję z dolnej części skorupy przylegające do niej strzępki mięsa, wyjmuję kiszki i żołądek, wyciskam je, opróżniam, otwieram, kroję, myję i... do garnka! Absolutnie nic nie może się zmarnować — po kolei więc wątroba, serce, nerki, głowa, szyja. Garnek jest prawie pełen, całkowicie więc go dopełniam wlewając wszystką krew, którą zebrałem w skorupę, i komponuję jadłospis. Obmyślam menu i poskramiam żywość ognia, tak by mieć dużo żaru bez płomienia i dymu. Dziś wieczór krew będzie gotowana... na drugi raz przyprażona, co mi da, zgodnie z moją zachcianką, rodzaj krwawej kiszki o delikatnym smaku. Skorupa służy mi za półmisek do mięsa. Wraz z płucami zostawiam’ na nim zad i tylne łapy; umieszczam je w hamaku; dobrze przy tym zaciągam moskitierę, bo bez tej swoistej spiżarki muchy i mrówki zaraz by sobie urządziły ucztę. Z łyżką w ręku i kwartą zimnej wody na podorędziu zasiadam przy ogniu i pilnuję gotującej się zupy. Jeżeli gotuje mi się za gwałtownie, odstawiam garnek, dolewam zimnej wody, przygaszam cokolwiek żar, żeby po zagotowaniu na ostrym ogniu dochodziła mi na wolnym. Próbuję, czekam... właściwie już gotowe; zwlekam jednak z odstawieniem garnka: niech się ugotuje jeszcze lepiej... Wreszcie nie mogę dłużej wytrzymać, decyduję się, próbuję ponownie... och, jaka pyszna zupa! nakrywam garnek dolną częścią skorupy i odchodzę w las wypalić fajkę, bo chociaż głód mi doskwiera, nie chcę jeszcze zaczynać... a jednak... wracam do obozu, chodzę w kółko, krążę, usiłuję nie patrzyć na garnek, rąbię drzewo, piszę, palę, ceruję koszulę, szorty. Nie mogę już dłużej... do stołu! Ach, co za rozkosz!... tylko że, niestety, szybko się kończy. Wyskrobuję z dna garnka resztki ściętej krwi i — po wszystkim; rozsiadam się, opieram o plecak, nabijam fajkę i palę, drobnymi łykami popijając przy tym bulion, pierwszy bulion, który zawsze jest najlepszy. Mój podekscytowany głód wyzwala łakomstwo;, po tym pierwszym daniu woła o następne. Zaraz więc się weźmiemy do czegoś solidniejszego. Nowa porcja zupy z przednimi,, opalonymi uprzednio łapami. Bulion jest teraz cieńszy, niemniej] jednak specjał to niebywały. Co za smak!... kolej na łapy!... zostawiam tylko zrogowaciałe pazury i tak dokładnie ogryzam kości (te, których nie zdołałem przeżuć), że nawet mrówki tracą wszelką nadzieję i rozczarowane odwracają się od resztek z mojego stołu... Nowa przerwa; głód się wzmaga; to samo teraz-z zadkiem, bardziej tłustym, bardziej jeszcze smakowitym... ostatni bulion... i potem już koniec, najzupełniejszy koniec,, a przecież czuję, że mógłbym jeszcze zjeść takich zadków z pół tuzina, bo apetyt mam niespożyty. W życiu chyba nie jadłem nic tak pysznego, jak żółw. Przed tą podróżą nigdy nie miałem okazji jeść żółwiego mięsa. Teraz za nim przepadam. Nie wiem, jakie ono może być, gdy się dodał do niego soli, curry i innych przypraw, znam je tylko takie, jakie tu jadłem, przyrządzone w swojej własnej krwi i sosie. Stąd też perspektywa na zjedzenie żółwiego mięsa to również perspektywa na wielki dzień przyjemności w mojej samotnej wędrówce przez puszczę. Nic prawdziwszego, że nie byle jakim dla mnie tutaj zajęciem jest jedzenie i zajmowanie się kuchnią, by była jak najlepsza, mimo że mam po temu ograniczone możliwości; daje to wielką radość, a człowiek sobie na nią pozwala, bo jest to coś w rodzaju niedzielnego pójścia do kina i wytchnienia po całotygodniowych kłopotach. Sam wstęp do uczty z żółwia jest rzeczą trudną i męczącą, ale to nieważne; kiedy człowiek z upodobaniem przystępuje do swej roli kuchmistrza, wówczas nawet głód jakby się uspokajał Tylko nie można mieć przy tym miękkiego serca; rzadko widywałem zwierzę o tak twardym żywocie. Przecięty na dwoje, wypatroszony, żółw miota głową, ma przytomne oczy, otwiera i zamyka pysk, desperacko wysuwa swoją pomarszczoną szyję. Jego wycięte i na ręku trzymane serce długo jeszcze bije; czymś niesłychanym jest ten żywy stwór wydobyty z martwego ciała. Jeżeli odłożony na wieczór zadek powędruje wreszcie na pieczyste czy do garnka, wtedy naraz wynurza się z bulionu merdający ogon, a łapy zaczynają pływać grożąc wywróceniem garnka na ognisku. To morderstwo; nigdy też bym nie miał odwagi zabić żółwia, gdyby jego oczy były bardziej wymowne i gdybym sam nie był głodny. Chociaż dziś wieczorem nie zaspokoiłem głodu, czuję się zadowolony. Siedzę oparty o pień drzewa, palę fajkę, wspominam smak ostatniego bulionu i sycę się bez reszty przedwieczornym spokojem. Po deszczowym dniu i grzmotach dalekiej burzy jest wyjątkowo jasno. Polana, do której przytuliło się moje obozowisko, otwiera widok na szeroki błam kolorowego nieba. Śpiewają świerszcze, akompaniują im przytłumione głosy zbierających się już do snu ptaków i odzywa się, dominującą nutą, kilka ropuch, które jeszcze wołają o deszcz — choć jednocześnie i piękną pogodę, być może na jutro, zapowiada gekon swoim tiktak- podobnym do dźwięku obracających się skrzydeł wiatraka. Jakże dżungla jest spokojna, pogodna! Już noc, ale powódź księżycowego światła spływa na daszek karbetu. Zapalam ogarek świeczki i piszę, odpoczywam; jestem szczęśliwy, że udało mi się polowanie; ciało mam wypoczęte po ostatniej kąpieli w strumieniu, wciąż rozśpiewanym jak chór; jestem dziś wesół, bo mi lekko na sercu i czuję jego swobodny stukot. Myślę o trudnych dniach, czekających mnie jeszcze na mojej drodze, tale wiem, że zwyciężę. Idę spać, jutro skoro świt wyruszę puszczę, żeby się najeść jak dzisiaj, żeby się wzmocnić i wieczorem być szczęśliwy. Stado rudych wyjców rozpoczyna z nagła koncert, który mnie ukołysze do snu. Środa, 11 stycznia Nic nie upolowałem; wprawdzie spotkałem stado czubatek i kapucynek, ale strzelałem do nich bez skutku. Myślałem zresztą, że już po flowerze, że mi go rozsadziło. Huk eksplozji i kłąb dymu... Łuska pęka na dwoje; sczerniał mi cały zamek. Zabieram się do drzewa przeznaczonego na zbudowanie pirogi. Wyraźnie czuję, że jestem coraz słabszy; prędko się męczę. Robota nic się nie posuwa naprzód. Siekierka ledwo szczerbi twarde drzewo, a że brak mi i siły, i precyzji w rąbaniu, ciosy są niecelne. Głód, który po wczorajszej kolacji ucichł, szarpie mi wnętrzności, dławi i znów wygania na polowanie. Och, wściec się można, oszaleć i rozpaczy, och, ta wrogość puszczy!... wszędzie tylko cisza i pustka; idę przez tę pustynię z ciężkim sercem, bo ani słońca, ani ptasiego śpiewu. Na mulistym dnie mokradła dostrzegam ślimaki; włażę w wodę i zbieram je do kapelusza. Mam ich sześć tuzinów, wszystkie duże. Podjemy sobie burgundzkich ślimaków! Wracam do obozu, rąbię suche, dobrze się palące gałęzie, ogień już płonie. Opłukuję ślimaki w wodzie zatoczki i, poprzestając na tym, zaczynam je gotować. Wydaje mi się, że już mają dosyć; próbuję szpilką wyciągnąć je ze skorup... niemożliwe! Jedną po drugiej rozbijam skorupki i niebawem mam pełną kwaterkę tłustych, spasłych mięczaków; pożeram je z apetytem. Zalatują trochę mułem, ale to bez znaczenia. Co za kucharzenie! Mama byłaby przerażona takim brakiem staranności. Kiedy jadłem, wielki kruk przyleciał złożyć mi wizytę; siadł w swoim nienagannym wieczorowym stroju na pobliskiej gałęzi lustrując mnie od stóp do głów. Sięgnąłem po flower... hop! już odleciał, znikł. Szkoda, panie kruku, nadałbyś się na zupę i pieczyste. Wróciłem poszukać więcej ślimaków; wybrałem ich teraz z mokradła dziesięć tuzinów, dużych i małych, żadnemu nie przepuściłem. Gotuję je, żeby usunąć woń mułu i tę jakąś niezbyt przyjemną lepkość, piekę w garnku, na sucho, a nawet trochę przypalam Są teraz wyraźnie lepsze Znowu wyruszam, za wszelką cenę chcę zaspokoić głód, odzyskać siły. Zmierzymy się ze sobą, pani puszczo, wykorzystam cię do ostatka, jak jeszcze żaden sutener nie wykorzystał swojej kochanki. Przemierzam las, chodzę, szperam, od góry do dołu przeszukuję niskopienne gąszcze, starodrzew, mokradła... na zboczu wzgórza natykam się na wielki zielony owoc; kształt ma owalny, tylko nieznacznie podziobały go ptaki, a jest takich rozmiarów, że czym prędzej go podnoszę i otwieram cięciem maczety. Cóż to może być? W każdym razie rzadkość w puszczy, bo jeżeli owoce tu spadają, to tylko zgniłe, a dojrzałym nie przepuszczą małpy i ptaki... Trujący czy nie? Szukam w pamięci nazw i opisu jadalnych owoców puszczy... z przepołowionego owocu odpada wielka pestka i odsłania miąższ o konsystencji i wyglądzie żółtego masła... no tak, już wiem, to avocado, jakim się zajadałem przyprawiając go w Brazylii cukrem i cytryną, a w Cayenne octem... To taka, dziki avocado puszcz gujańskich, bardzo ceniony przez wędrowców. Zjadam go natychmiast — bez cukru, cytryny czy octu; wydaje mi się wspaniale słodki i w sam raz dojrzały. Zaraz też zaczynam szukać drzewa, które go zrodziło, na próżno jednak, czuby drzew są za wysoko i nic nie widać. Szukam więc na ziemi... z rezultatem ani trochę nie lepszym, tyle tylko, że znajduję małpi przysmak: małe, niezbyt smaczne, kwaśne ziarnka. Zbieram ich spory zapas i poszukiwania trwają. Jestem w dobrej formie. Tym razem odkrywam ziarnka o smaku karczocha. Nowy zbiór... Jeszcze trochę, a żołądek się uspokoi! Ot i naturalna przystawka, której nic nie można zarzucić. Naraz zatrzymuje mnie łopot skrzydeł... Kuropatwa. Boże, jaka piękna w tym swoim rdzawym opierzeniu i gołębim kształcie! Jest ode mnie na dziesięć metrów, zwrócona bokiem przygląda mi się czerwonym oczkiem. Mierzę starannie, pociągam za spust... Nic! nabój tkwi, jak tkwił. Rozwścieczony powtórnie nabijam. Kuropatwa odwróciła się, siedzi do mnie tyłem.. Ognia!... Furkoce pierze, ptak się podrywa, odlatuje... Dobija mnie ta moja niezręczność, jestem wściekły, klnę samego siebie na cały głos, ruszam przez gąszcz, kolce mnie kłują i ranią, za wszelką cenę chcę mieć tę kuropatwę, którą jeszcze co chwila dostrzegam w locie, coraz dalszą i dalszą. Później mi ginie zupełnie. Dygocę ze złości, biłbym samego siebie, ogarnia mnie jakaś szaleńcza furia, niemal tupię z pasji, przeklinam flower, kuropatwę, biegam jak oszalały, strzelam do kolibrów, które są mniejsze od moich kul. Wreszcie, znużony, opanowuję się, uspokajam, śmieję się z mojego uniesienia... Nie trać zimnej krwi, chłopcze, nie trać zimnej krwi! Mimo zjedzonych przystawek spać poszedłem jednak o pustym brzuchu, z coraz większą goryczą dumając nad utraconą pieczenią. Czwartek, 12 stycznia Było jeszcze ciemno, kiedy wstałem. Księżyc chował się za skołtunionymi frędzlami czarnych chmur. Ledwo na metr rozróżniam ścieżkę przed sobą Mniejsza o to, znam ją na pamięć, tyle razy przecież chodziłem tędy z lepszym czy gorszym rezultatem. Nie błądzę więc; jednak moje stopy nie mają z tego żadnego pożytku: nafaszerowane są kolcami, potykam się o różne przeszkody boleśnie obtłukując sobie nogi, które i tak mają już za swoje. Cicho posuwam się naprzód. Bądź co bądź, niełatwe to przedsięwzięcie na bosaka. Idę z zamiarem dotarcia do pewnej doliny, w której, według mnie, powinny znajdować się żółwie, bo to wymarzone dla nich miejsce: wilgotne, żyzne, obfitujące w próchnicę i stare pniaki. A że żółwie lubią wcześnie wstawać, moja rzecz je zaskoczyć. Nasłuchuję najdrobniejszego szelestu... niestety! niczym gęsi kapitolińskie stado czubatek zrywa się z hałasem, który obco rozbrzmiewa w uśpionej puszczy. Nawet nie mogę się złożyć. Idę dalej. Oto już dolina. Wreszcie zaczyna ‘świtać. Na próżno przeszukuję cały teren. Puszcza wygląda widmowo: wypełnia ją gęsta mgła i tylko odcinają się w niej grube liany. Piękny widok! Słyszę ostre dźwięczenie tysięcy pasikoników i pohukiwanie jakiegoś nocnego ptaka, nic więcej. Zaskoczona o świcie puszcza miażdży mnie i przygniata swoją wielkością. Kontynuuję polowanie i kieruję się w stronę zatoczki, mając nadzieję, że przydybię tam jakieś zwierzę przy wodopoju. Nic! Przelatują pierwsze papugi... nastał dzień. W zatoczce znajduję kraba, nadziewam go jak na rożen, dobre i to... polowanie wciąż trwa. Odzywają się ptaki, ale wiem aż za dobrze, że są maleńkie. Każdego dnia odkrywam nowe śpiewy. Dziś jest to ptak o głosie klaksonu z automobilu model 1900 oraz jeszcze jeden ptak, który najpierw skrzypi dziobem, a zaraz potem zanosi się, w regularnych odstępach, łkaniem bitej dziewczynki. Na olbrzymim drzewie maleńki cieśla w krwistoczerwonej kamizelce wybija dźwięczne „toktok”; i jeszcze tamten ptak wygłaszający cały boży dzień, niczym przez megafon, niezrozumiałe informacje; i jeszcze jeden, który odzywa się głosem wyjącej syreny... Siedzę na zwalonym pniu, słucham, palę... U moich stóp leży biała jak śnieg koronka leśna przypominająca krystaliczne wzory na zamarzających szybach; jest tak delikatna i łamliwa, że ledwie śmiem ją dotknąć. Rośnie tu również biały i bardzo prosty grzyb w dziwnym beżowym kapeluszu z delikatną białą i sutą siatką; drży ona za najlżejszym tchnieniem. Rozsmakowując się w uroku tych drobiazgów zapominam jakoś o głodzie; we znaki daje mi się tylko chmara złotawych much, które zawzięcie dobierają mi się do skaleczeń, oraz mrówki, maszerujące kohortami i zmiatające wszystko ze swego szlaku: każda z nich dźwiga jak sztandar spory strzęp zielonego liścia, tak że z daleka ta ich procesja wygląda na bezlik zielonych motyli. Każda zgnieciona mrówka ma swój odrębny zapach. Jedne z tych zapachów są bardzo miłe, przypominają znane i wyszukane perfumy, od innych znów aż się robi niedobrze, śmierdzą kwasem mrówczanym. Walcząc z mrówkami i z muchami piszę w notatniku... Wyobrażam sobie, że kiedyś przyjemnie mi będzie zajrzeć do tych notatek, przeczytać je znowu i tak przypominać sobie, godzina po godzinie, wszystkie moje przejścia w tej wyprawie, uśmiechać się na wspomnienie załamań i czuć się szczęśliwy, że je przezwyciężyłem. Właśnie pisałem, kiedy na najwyższej gałęzi wielkiego drzewa, stojącego jak na polanie pośród zwalonych pni, siadła para tukanów. Odległość jest znaczna i słońce razi mnie w oczy. Na wszelki jednak wypadek strzelam... akurat w momencie, kiedy obydwa ptaki, rozłożywszy skrzydła, już się wzbijały do lotu. Jeden z nich znika, a drugi spada lotem ślizgowym dość daleko w puszczę. Zrywam się, biegnę z maczetą w ręku, szukam., wreszcie widzę go, jest... Piękny!... ale pełną parą ucieka na obydwu łapach; jak ostrogą dźga czerwono-żółtym dziobem na długiej i białej szyi. Rwę za nim na czworakach, nie chcę dać mu uciec, przełażę przez całe sterty różnych szczątków roślinnych, pni; wreszcie rzadszy podszyt! Przyśpieszam kroku, doganiam, wyrywa mi się, ciskam maczetą, trafiam, łapię... ucieknie! nie, mam go już jpod sobą, wydaje rozpaczliwe wrzaski, dziobie, szamocze się. Ukręcam mu łeb. Jest wielkości kurczaka; mam w perspektywie dobrą kolację. Postrzeliłem go w skrzydło... cud, bo nie śmiem przypuszczać, że jeszcze raz mógłbym trafić na taką odległość. Wracam do obozu. Odcinam dziób, zachowuję go jako trofeum. I... zupa! Delicje! Mimo że mięso trochę łykowate. Wprawdzie po oskubaniu tukan mocno się skurczył, ale mniejsza o to; pycha! Zostawiam kilka kawałków mięsa i próbuję łowić na nie ryby... maciupeńki haczyk w połączeniu z wielką cierpliwością pozwalają mi złowić po południu tuzia yaya i ryb coco wielkości sardynek. Piekę je na żarze; starcza mi to na jeden kęs. Łapię jeszcze cztery i wędzę je na noc, ale zaraz zjadam, bo jeszcze wciąż jestem głodny, strasznie głodny i niczym nie mogę tego głodu zaspokoić. Znalazłszy więc kiść zielonych paripou, rozrąbuję orzechy siekierką” Miąższ jest twardy jak kamień, a ma wygląd i konsystencję roślinnej kości słoniowej. Tnę ją na czworo i przypiekam w garnku. Trochę to napycha brzuch, ale powoduje kurcze żołądka. Dobrze przyprażony miąższ sprawia wrażenie — przy odrobinie imaginacji — że się chrupie migdały., lecz tylko wrażenie! Niedawno znalazłem kiść niezbyt dojrzałych camou i zachowałem je... Dziś wieczór rozgotowałem nasiona; dało mi to rodzaj niesłodkiej, zawiesistej i mdłej czekolady liliowego koloru.. a jednak wciąż jestem głodny, bo wszystko to nie daje uczucia pełnej sytości i nic nie może się równać z ćwiartką żółwia. Żołądek napełnia się na krótki czas i prędko zaczyna się upominać od nowa. Zjadam kraba. Udaje mi się złapać jeszcze dwa, piekę je i pożeram wraz ze skorupą. Ach, głodzie, kiedy się ty uspokoisz? Przy takiej diecie, przy takiej całodziennej bieganinie za jedzeniem nigdy nie zdołam ukończyć łodzi. Jestem zrozpaczony: trzeba znaleźć jakieś wyjście! Głód to potrzeba fizyczna, której niezaspokojenie powoduje słabość, trochę kurczów, mdłości, zawroty głowy, ale cierpienie jest raczej psychiczne: wyobraźnia wyżywa się w takie dni, ponosi, podsuwa obrazy uczt godnych Gargantui. I to jest sedno cierpienia z głodu. Człowiek myśli, co będzie jadł, gdy to wszystko się skończy. Więc poskromienie imaginacji to również poskromienie uczucia głodu. Pierwszego dnia jest bardzo ciężko, drugiego nieco lżej, trzeciego odczuwa się tylko potrzebę przeżuwania. Wystarczy jednak strzelić do jakiejś zwierzyny i spudłować,, żeby wszystko zaczęło się od nowa, bo wyobraźnia już działa... przecież miałbym zupę, przecież miałbym pieczeń... O, jak ciężko! A później człowiek mówi sobie: trzeba wytrzymać, nie należy tracić sił — i ta obawa przed osłabieniem przypomina mu jeszcze mocniej, że za wszelką cenę musi jeść i tym samym jest bardziej głodny. Najgorszy okres kupowania żywności na kartki byłby dla mnie rajem. Czy mogę jednak mówić o głodzie inaczej jak o indywidualnym doświadczeniu, przeprowadzonym w ściśle określonych warunkach? Myślę o tych, którzy przez cztery lata cierpieli głód za kolczastymi drutami. Jestem wolny — i kiedy to sobie uświadamiam, wstyd mi, że narzekam, wstyd mi za mój głód. Już miesiąc, jak jestem w dziewiczej puszczy, żyjąc wyłącznie z jej zasobów i nie szczędząc przy tym sił. A nic we mnie z atlety; jestem zaledwie typem przeciętnego Francuza, Europejczyka, który ma swoje przyzwyczajenia, swoje upodobania, swój powszedni tryb życia ukształtowany w ciągu dwudziestu lat — zadaje to więc kłam zapewnieniom ludzi, co sącząc poncz twierdzą z poważną miną: „Gujana: klimat zabójczy, Europejczyk może tam żyć wyłącznie pod warunkiem, że będzie bardzo uważał na siebie, że będzie miał specjalną kuchnię, unikał wysiłku, na przykład zbyt częstego polowania, bo to wpływa ujemnie na organizm i doprowadza wreszcie do śmierci z wyczerpania!” O Gujano, ziemio zapoznana!... To nie ty i nie wysiłek zabijają Europejczyka; sam poczyna sobie jak samobójca, a że potrzebny mu pretekst, wybiera ciebie na kozła ofiarnego. Mogę sobie do woli postanawiać, że nie będę myślał o głodzie, a już mnie torturuje wspomnienie konfitur, jakie robiła mama... Przypominają mi się pomarańcze, gotowane skórki... Ach, domowe konfitury! I już zaczynam sobie wyobrażać, co bym zjadł, jak przyrządzone... a na moim plecaku wisi uwędzona głowa małpki uistiti i wielkości orzecha. Diabli z pamiątkami!... już ściągam z niej sierść i wysysam kostki. Trochę za mocno to czuć... chyba nawet jest kilka białych robaków, ale... taki jestem głodny! Szum wodospadu zaczyna się stawać dla mnie obsesją. Najpierw myślałem, że to skauci tutaj przybyli i rozbijają obóz w pobliżu mojego... Nie! To właśnie wodospad, współdziałając z moją podświadomością, nuci stare piosenki wojskowe, harcerskie, studenckie, odzywa się chórem dziewcząt i chłopców, którym ja dyryguję według uznania, bo wystarczy, żebym tylko pomyślał o jakiejś melodii... i już chór rozbrzmiewa i nie ustaje; piszę, kucharzuję, marzę, wracam z polowania, budzę się, zasypiam: płyta się kręci; zmęczony nią, zmieniam na inną, posłusznie kręci się i ta, zjawisko słuchowe trwa aż do obsesji; czasem sprawia mi to pewną przyjemność; mogę zatrzymać igłę, a wtedy ta sama melodia, te same słowa powtarzają się tysiące razy, choć zupełnie o tym nie myślę, bo albo jestem czymś zajęty, albo nie mam najmniejszej ochoty na śpiewanie. Jest noc, a wciąż nie mogę zasnąć. Jeszcze myślę o łodzi... wyruszyć stąd! Muszę stąd wyruszyć, bo ten opustoszały zakątek puszczy jest moim przekleństwem. Im dłużej zwlekam, tym - jestem słabszy. Wyruszyć pieszo... nawet nie ma co o tym myśleć jestem bosy, nogi mam pokancerowane, plecak trzyma się tylko cudem. Przychodzi mi na myśl, żeby się wybrać wzdłuż rzeki, ale nie brzegiem, bo zbyt bagnisty i kręty, tylko jej korytem, to płynąc, to idąc — jak amfibia. Mam do przebycia siedemdziesiąt pięć kilometrów. Przy przebijaniu się pieszo przez dżunglę średnia wynosi dwa kilometry dziennie, a więc czterdzieści dni; tym jednak sposobem robiłbym przeciętnie dziesięć kilometrów (trzeba by mi na to osiem, maksimum dziesięć dni). Dziesięć dni, w ciągu których na pewno bym nie jadł, bo nawet nie ma co myśleć o zabraniu z sobą floweru na taką eskapadę. Mogę tylko liczyć na Opatrzność — że da mi okazję do rozpłatania maczetą krokodyla drzemiącego na jakiejś plaży, węża na lianach, płaszczki na płyciźnie lub aimary śpiącej między dwoma głazami... wszystko to mało prawdopodobne. Pozostają jeszcze palmy pinot, które mógłbym napotkać przy odrobinie szczęścia... ale myślę, że wytrzymam nawet nie jedząc, bo chcę dotrzeć. Straciłem-aż za dużo czasu; wiem, że to będzie ciężka sprawa, ale co za przyjemność z podjęcia ryzyka tak urzekającej próby. Tylko wyjście zwycięską ręką z tego rodzaju ryzykownej przeprawy da mi pełne zadowolenie, kiedy już szlak Ouaqui-Camopi będę miał za sobą. I naraz ten pomysł tak mi przypadł do gustu, że już jestem na nogach i czekam, żeby się rozproszyły mgły, żeby nastał dzień, żebym to zamierzenie mógł wprowadzić w czyn. Najpierw przejrzymy ekwipunek: wodoszczelny woreczek na aparat fotograficzny — w woreczku nóż, zapałki, smolne drzazgi, żyłka i haczyki, strzykawka, dwie ampułki serum przeciw jadowego, fajka, tytoń, ołówek, notes, chinina i mapa. Tylko dobrze to przytroczyć do pleców i załatwione... To samo z maczetą; zawieszona na szyi, na sznurku. Zwijam hamak, sznuruję plecak, nakrywam to wszystko plandeką. Jazda! W drogę, w przygodę! Prąd mi będzie pomagał; kiedy się zmęczę, dam mu się unosić; na płyciznach będę szedł Koledzy dali mi przydomek „Wydra”, no więc: po raz pierwszy wydra będzie się przemykać rzekami Gujany. Jestem dobrym pływakiem, mam do siebie zaufanie. Co do niebezpieczeństw!... zobaczy się je na miejscu, o ile są! ale jeżeli są takie jak w puszczy, to nic groźnego. Ruszam najzwyczajniej, w szortach; nocą będę spał na jakiejś skale rozpaliwszy ognisko, żeby się rozgrzać; kiedy się poczuję zmęczony, odpocznę sobie na brzegu. Cóż tam, przepłynęło się przecież kanał La Manche!... Będzie trochę zimno, trochę głodno: zmęczenie i wola dotarcia za wszelką cenę nie dadzą mi o tym myśleć. Dotrzeć albo zdechnąć — innego wyjścia nie mam... Dotrę! Czuję, że to będzie niebywałe doświadczenie. Ale czy właśnie to nie jest życiem naprawdę prymitywnym, które mnie urzekło? Cywilizowany człowiek, przeobrażony w amfibię, na rzekach Gujany. I bez żadnych innych środków do życia prócz swojej zręczności, swojej siły, swojej woli, bez broni palnej, na wpół nagi, bez z schronienia... To staje się pasjonujące, zapalam się, entuzjazmuję... Już mi nie żal ani tratwy, która poszła na dno, dłubanej w drzewie. Kilka dni takiej przeprawy rzeką niewiele by mi dało. Ale w ten tutaj sposób urzeczywistnią się moje marzenia i tak samo będę zapisywał wszystkie moje reakcje na to doświadczenie człowiecze. Jakże dzień ociąga się z nadejściem! Jak zimno! Zamyślam zostawić na plecaku list do rodziców, na wypadek gdybym... Nie, dojdę przecież, więc po co? Ich miłość i moja wiara sprawiają cud, bo gdybym zginął, bardzo by cierpieli, a tego nie chciałbym za nic. Stąd moja ufność. A jednak ta myśl przeraziła mnie przez chwilę; tym bardziej że pomyślałem o czekających mnie lodowato zimnych nocach... Niezadługo już świt i wyobraziłem sobie, że jutro, o tej samej godzinie, będę spał na jakiejś skale, nie mając gdzie się schronić Lecz nie! te posępne myśli ustępują przed pragnieniem jak najśpieszniejszego wdarcia się w nieznane, a radość życia, którą wreszcie czuję, jest najpiękniejsza i najczystsza w mojej karierze reportera. O życie prymitywne, bardzo jesteś ciężkie i bardzo piękne; czekając na nadejście dnia, zabieram się do łowienia... Dwie małe rybki. Pożeram je na surowo... Smak krewetek. I już mój apetyt szaleje. A gdybym tak zapolował przed ruszeniem w drogę? Kto wie? Piątek, 13 stycznia Polowałem dwie godziny. Bez skutku. Trudno! Znalazłem tylko ingę albo „święty groch”, jedną jedyną, niestety, bo puszcza skąpo szafuje swymi owocami. Ten jest wyśmienity. Inga to długi brunatny strąk pełen przypalonego miodu i małych gorzkich migdałów. Mrówki umieściły już w nim swój garnizon; szybko je przepędziłem; mój zachłannie wylizujący język nic im nie zostawi. W drogę więc o głodzie!... a przecież zachowując przez długie godziny całkowitą nieruchomość można tu dojrzeć gromady ptaków, tylko że płoszy je najdrobniejszy ruch i kiedy próbuję wziąć je dobrze na cel, od razu znikają. Dość już... w drogę Do zatoki: pięć kilometrów; zatoka — Camopi: dwadzieścia pięć kilometrów; Camopi—Bienvenue: czterdzieści pięć kilometrów... i pomyślnych wiatrów. Do rychłego zobaczenia, kochani rodzice! Należy ufać; zostawiam tu swój notatnik, a z sobą zabieram tylko mały notesik... Ten notatnik jest wasz, pisałem go myśląc o was,, i wkrótce wam go wręczę. Poprzysiągłem wam, że wrócę, i wrócę — jeżeli Bóg pozwoli. Nazywał się Raymond Maufrais. Będąc jeszcze młodziutkim chłopakiem uczestniczył — jako spadochroniarz — w zwycięskich walkach o wyzwolenie swojego kraju: Francji. Miał zaledwie 19 lat, kiedy wziął udział w wyprawie, która wyruszyła w głąb brazylijskiej puszczy, żeby nawiązać tam kontakt z wrogimi białym szczepami indiańskimi oraz poznać ich życie i obyczaje. Miał zaledwie 22 lata, kiedy podjął druga z kolei, jeszcze bardziej niebezpieczną wyprawę odkrywczą. Sam jeden wyruszył przez puszcze Gujany, żeby dotrzeć do górskiego masywu Tumuc-Humac. Paryskie pisma, których był korespondentem, otrzymały wówczas od niego kilka relacji o przygotowaniach do wymarszu. Potem nastąpiła cisza. Coraz dłuższa. Coraz bardziej niepokojąca. Raymond Maufrais nie dawał znaku życia o sobie. Przepadł bez wieści. Jeszcze łudzono się, że może został przygarnięty przez jakiś szczep Indian i że żyje wśród nich. Wreszcie w ślad za nim wyruszyły ekspedycje ratunkowe Wszystkie poszukiwania za zaginionym okazały się bezowocne. Mimo że trafiono na jego ślad. Ostatni. Nad brzegiem puszczańskiej rzeki Tamouri znaleziono dawno opuszczony biwak. I pozostawiony tam przez Raymonda Maufrais jego dziennik podróży Właśnie ten jego pamiętnik z tragicznej wyprawy do Tumuc-Humac składa się na niniejszy tom. Wstrząsająca książka. Niewiele jest takich w całej literaturze podróżniczej, mimo ze niezwykłe i dramatyczne przeżycia są dla niej chlebem powszednim. Pod wspólnym tytułem „Zielone piekło” wydawnictwo „Iskry” opublikowało w serii ,,Naokoło świata” nie tylko pamiętnik Raymonda Maufraisa z jego ostatniej, tragicznej wyprawy, ale również jego poprzednio napisaną książkę z wypraw do brazylijskich Indian. 1 Środek farmaceutyczny sztucznie pobudzający system nerwowy ze szkodą dla organizmu. 2 Karbet — budowla z pali wbitych w ziemię. Między palami kratownica z plecionej wikliny, dach z gałęzi ułożonych na rozwidleniach i przykryty liśćmi palmowymi, podłoga z ubitej ziemi. Przegrody z plecionki dzielą karbet na dwie części: kuchnię i jadalnię z sypialnią 3 Od roku 1946 Gujana Francuska przestała być miejscem zesłania 4 H. A. Coudreau (1859—1899), S. N. Crevaux (1847—1882) — słynni podróżnicy i odkrywcy francuscy, autorzy książek o wyprawach do Ameryki Południowej. 5 zamieszkujący Antyle i Amerykę Południową gryzoń wielkości królika, ceniony za swoje delikatne mięso. 6 oficjalna nazwa Gujany Holenderskiej. 7 Nikt tej trasy nie „zrobił” od czasów eksploratora Leblonda w 1700 roku. 8 Bourreau — po francusku: kat. 9 Jeść 10 Idę ?? ?? ?? ??