Andrzej Drzewiński & Jacek Inglot Vox populi O telewizji można wiele i na różne sposoby. Jednakże, po rozważeniu wszelkich za i przeciw, można z dużą pewnością stwierdzić, że najlepszą rzeczą byłby jej całkowity brak, ponieważ: - nie dowiedziałbyś się, ilu osobników płci obojga dzisiaj zgwałcono, zamordowano, poćwiartowano i wysadzono w powietrze; - miałbyś wreszcie czas na krzepiący sen, aktywny wypoczynek i efektywną pracą; - nie miałbyś kłopotów ze wzwodem (Jeśli jesteś kobietą, to weź pod uwagę, że nie miałby z tym problemów twój kochanek) - dziełami o stresogennej roli telewizji dałoby się zapełnić niejedną książnicę. Poza tym ta cwana paczka zza szyby nie miałaby okazji robić z ciebie idioty. A nie daj Boże, aby takiego odmóżdżonego przez TV kretyna posadzić przed odbiornikiem i kazać mu decydować o czyimś życiu bądź śmierci. To nie ateński areopag! Sokrates umarł raz i na zawsze - czy wyobrażacie go sobie, oglądającego w szklanym okienku talk-show? Stalowe pręty, które kurczowo ściskał, miały cal średnicy - wymiar odpowiadający normom firmy Outlaw & Son, od lat budującej więzienia w całym stanie. Miejsce pobytu Edgara Komedy idealnie odpowiadało decyzji sądu. Jęknął i podciągnął kolana do klatki piersiowej. Policzył do dziesięciu, potem powoli opuścił nogi. Zaczepiony o kraty, dokładnie przylegał plecami do świeżo otynkowanej ściany. Dopóki pot nie zdąży wyschnąć, ślad będzie przypominał ukrzyżowanego Chrystusa. - Chodź tu. - Strażnik stanął w rozsuwanej kracie. Komeda zeskoczył i przeciągnął się, prostując ramiona. - Masz szczęście - klawisz prawie po ojcowsku wypchnął go na korytarz - że dostałeś tylko dożywocie. Opuścił dźwignię i krata się zamknęła. Facet w sąsiedniej celi niemrawo gmerał przy rozporku. Nie było w tym nic niezwykłego. Trzy sadystyczne morderstwa na tle seksualnym stanowiły wystarczający powód, aby wkrótce zapoznał się z krzesłem elektrycznym. Komeda z nienaturalną uwagą starał się stąpać po złączach płyt. Na schodach wybrał inną technikę: tylko pięty opierał o stopnie. - Tutaj. - Głos strażnika wyrwał go z myślowej inercji; przyjrzał się blaszanym drzwiom z cyklopim okiem judasza. - Nie gadaj zbyt długo. Wszedł do pokoju widzeń. Na ławie, razem z Hartem, siedział szczupły mężczyzna o urodzie telewizyjnego gwiazdora, który zlustrował go szybkim, profesjonalnym spojrzeniem. Komeda podszedł bliżej i nachylił się do adwokata. - Hart - wycedził - załatwiłeś apelację? Niepewny uśmiech siwego alkoholika wzbudzał jedynie litość, żadnej nadziei. Niestety, Edgar za późno zrozumiał, że zlecił swoją sprawę dawno zgasłej gwieździe. - A więc gówno... - Jeśli mnie posłuchasz... - Pieprzę słuchanie ciebie. Sąd słuchał i wycenił mnie na dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Zostało mi jeszcze dziewięćdziesiąt osiem i pięć miesięcy. - Edgar, mów, co chcesz, ale wysłuchaj pana Houghtona. Komeda grzmotnął dłońmi o stół. Miał wszystkiego dość, a zwłaszcza ględzenia tego starego wypierdka. - Pieprzę... - Miło mi to słyszeć. - Facet, nazwany Houghtonem, poprawił okulary w srebrnej oprawce. - Proszę usiąść. Nie posłuchał, za to obrócił się do drzwi, za którymi czekał strażnik. - Jeśli to zrobisz - w głosie przybysza zabrzmiała twarda nuta - stracisz ostatnią szansę i nigdy stąd nie wyjdziesz, chyba że masz zamiar żyć sto czterdzieści lat. Zacisnąwszy wargi, oparł plecy o framugę. W głosie gościa było coś, co zmuszało do słuchania z uwagą. - Nawijaj pan. - Reprezentuję sieć telewizyjną NBC, jesteśmy w stanie sfinansować pańską obronę. - Wyciągnął paczkę rothmansów. - Proszę. - Już nie palę - warknął. - Za jaką cenę? Houghton wypuścił pod sufit strużkę wonnego dymu. - Niektórzy sądzą, że prawodawstwo naszego kraju skostniało. Szczególnie teraz, w dobie rewolucji informatycznej, sieci komputerowych, infostrad... - Strzepnął popiół, a resztki ściągnął opuszkiem palca. - Dlatego w naszym stanie postanowiono przeprowadzić eksperyment. Wyrok w sprawach o morderstwo będzie ustalany w drodze głosowania mieszkańców stanu, zwyczajną większością. - Rozumiesz?! - Hart nie wytrzymał. - Jak w demokracji ateńskiej. Dzięki sieci komputerowej każdy będzie mógł oddać swój głos! Houghton wszedł mu w słowo. Entuzjazm starego zdawał się go specjalnie nie wzruszać. - Naturalnie nie każda sprawa będzie podlegać procedurze specjalnej, to fizyczna niemożliwość. Lecz pan się nadaje. NBC jest przekonana, że jeśli tylko otrzymamy pańską zgodę, komisja zakwalifikuje apelację do rozprawy precedensowej. Komeda osunął się na krzesło, potem z pewnym wahaniem sięgnął po papierosy. Brzmiało to coraz bardziej interesująco. - Mamy licencję na transmisję. - Houghton podsunął zapalniczkę. - To my będziemy pokazywać prawdę. - Każdy może głosować? - Komeda zakaszlał, lecz zaciągnął się ponownie. - Dokładnie, o ile jest pełnoletni i ma dostęp do terminalu. - To tak, jakby decydował się na jeden z reklamowanych w TV cornflakesów. Houghton roześmiał się i wyjął z teczki kilka spiętych razem kartek. - Musi pan przekazać zlecenie adwokackie. - Podał pióro. - A ty? - Komeda spojrzał na Harta. - Zgadzasz się? Adwokat, który do tego stopnia nie potrafi ukryć zmieszania, musi być bardzo stary albo kompletnie skończony. Hart spełniał obydwa warunki. - Apelacja zwykłym trybem nie ma szans - wychrypiał w końcu. - Zgódź się, oni sami cię wybrali. Komeda uśmiechnął się krzywo. - Ciebie o to nie podejrzewałem. Podpisał oryginał wraz z kopiami, potem wstał i zastukał w blachę drzwi. - Róbcie ten swój cyrk. - Wzruszył ramionami. - W razie czego wiecie, gdzie mnie szukać. Tym razem w pokoju widzeń siedział Houghton wraz z facetem o wyglądzie zmęczonego życiem erotomana. Facet uważnie patrzył na Komedę w jakiś taki beznamiętny, gadzi sposób. - Tony Del Roy, najlepszy w NBC reżyser, twórca... - przedstawiał go Houghton. - Kojarzę - uciął Komeda. - „Love, Love and More Love”, największa melodramatyczna opera mydlana wszech czasów. Bolały mnie zęby od tej szmiry. - Szmira, ale i czterdziestoprocentowa widownia - dodał Houghton. - Nie o to jednak chodzi, mamy... - Panie Komeda - odezwał się Del Roy, równie beznamiętnym jak spojrzenie głosem. - Niech pan obróci wolno głowę w lewo, a potem w prawo... Dziękuję, wystarczy. Jest pan fotogeniczny, to bardzo dobrze. - Może mi wreszcie powiecie, o co chodzi?! - Nic takiego, musimy tylko zadać panu parę pytań. - Houghton wyciągnął paczkę papierosów. - Czy kochał pan Anitę Hunter? Komeda milczał, potem wydłubał z leżącej na stole paczki papierosa. Zupełnie nie pojmował, w co grali ci goście. - Nie, oczywiście, że nie. - Ale Sally McGrew twierdzi inaczej. Widziała, kiedy pan... - To nie była miłość - rzucił szybko Komeda. - Raczej flirt. Wie pan, kilka pocałunków, spojrzeń, było mi jej żal. Poza tym była ładna... bardzo ładna. - To nam na razie wystarczy. - Del Roy zapisał coś w notesie i zamknął go z trzaskiem. - Jeszcze jedna kwestia: czy miewa pan ataki histerii? Komeda spojrzał podejrzliwie na reżysera, jakby spodziewał się po nim czegoś podobnego. - Co to ma... - A czy potrafi pan zasymulować płacz, z autentycznymi łzami? - A czy wy macie wszystkie klepki po kolei? - Niech pan odpowiada - wtrącił się milczący dotąd Houghton. - On wie, co robi. - Nie pamiętam, kiedy ostatni raz płakałem. Musiało to być cholernie dawno. Ataków histerii nie miewam, ale wiem, jak to wygląda. - Wyszczerzył zęby w upiornym grymasie, aby mogli sprawdzić jego talent. Del Roy skinął z uznaniem głową. - Rozumiem, że w razie czego mógłby pan udać taki atak? - Wszystko, co chcecie, chłopaki. - Świetnie. - Reżyser, wyraźnie zadowolony, podniósł się z miejsca. Wychodząc, mocno ścisnął mu rękę. - Niech nam pan zaufa, panie Komeda. - ...i rzecz w tej sprawie najważniejsza: zeznania Betty Newell, pacjentki z sali, w której leżała ofiara. Niestety, pani Newell nie może wystąpić. Zmarła trzy miesiące temu na raka mózgu. Ale mam jej zaprzysiężone zeznanie. Zacytuję fragment, moim zdaniem najistotniejszy dla przewodu sądowego: Tego dnia o czwartej rano zbudziły mnie straszne krzyki Anity: to morfina znowu przestała działać. Przybiegł doktor Komeda. Anita rzucała się i wrzeszczała: skończ z tym wreszcie, skończ. A później: Dlaczego nie chcesz mnie zabić? Doktor Komeda odpowiedział coś cicho, nie słyszałam słów, ale Anita, jakby uspokojona, dała zrobić sobie zastrzyk i usnęła. Dalszy przebieg wypadków, Wysoki Sądzie, był następujący: o godzinie 23.00 dnia następnego doktor Komeda zamiast przewidzianej dawki morfiny wstrzyknął Anicie Hunter silny środek nasercowy, co tę osłabioną długą chorobą kobietę zabiło w przeciągu paru minut. - Wysoki Sądzie, to klasyczny przykład eutanazji, czynu sprzecznego z prawem, który kodeks karny nakazuje ścigać i karać tak, jak morderstwo z premedytacją. Dlatego domagam się dla oskarżonego Edgara Komedy kary najwyższej, kary śmierci. Prokurator Dowson zamaszystym gestem wskazał na Komedę, siedzącego obok Houghtona i nieruchomo wpatrującego się w ekrany komputera. Na środkowym monitorze świecił blady napis: iustitias vestras iudicabo. Salę wypełniały podniecone szepty. Kamery obróciły się na sędziego, który, rozparty wygodnie w fotelu, zdawał się drzemać w najlepsze. Sędzia Dream, stróż prawa z czterdziestoletnim stażem, był serdecznie znudzony całą sprawą. Spojrzał niechętnie na prokuratora. - To już wszystko? - Tak, Wysoki Sądzie. - Wobec tego głos ma obrona. Houghton wstał i odczekał moment, dając czas kamerzystom na ponowny obrót i ustawienie kadru. - Wysoki Sądzie, szanowna publiczności. - Wbił wzrok w oskarżyciela. - W całej rozciągłości zgadzam się z zarzutami mojego szanownego przedmówcy. Powtarzam: mój klient popełnił eutanazję na osobie Anity Hunter. Wszystkie przytoczone fakty są prawdziwe. Tak, Edgar Komeda zabił w podanych uprzednio okolicznościach. Jednej tylko rzeczy pan prokurator nie wyjaśnił. Mianowicie, dlaczego Komeda uczynił to, co uczynił. Sześć milionów widzów, cała dorosła społeczność naszego stanu, ma prawo wiedzieć, dlaczego doktor Komeda zasiądzie na elektrycznym krześle. Pan prokurator chce, abyśmy go tam posadzili, ponieważ ten człowiek... kochał. Właśnie kochał - tak mocno, że za sprawą tej miłości przekroczył granicę oddzielającą życie od śmierci. Twarz Dowsona przybrała szary odcień. Sala zamarła. Sędzia Dream zapomniał zapaść w sen. Komeda przestał wiercić wzrokiem komputer i zerknął z zainteresowaniem na Houghtona. Tak jak przypuszczał, na dworze padało, w każdym razie pręty były wilgotne. Podciągał stopniowo nogi. Raz, dwa... Czuł, jak drżą mu mięśnie ud. Klawisz, który kolejny raz mijał celę, tym razem nie wytrzymał. - Co ty, kurwa, co dzień musisz się gimnastykować? Doliczył do pełnej dwudziestki i dopiero wtedy opuścił stopy. Dysząc ciężko, uśmiechnął się i mrugnął do klawisza porozumiewawczo. - Złaź - warknął strażnik. Popatrzyli na siebie zimno przez kraty celi. W końcu Komeda wolno pokręcił głową i na powrót uniósł kolana. Usta strażnika zadrgały, ale nic nie mógł zrobić. Splunął i odwrócił się na pięcie. Edgar, wciąż uśmiechnięty, doliczał właśnie do piętnastu. - Anitę Hunter przywieziono do naszego szpitala z objawami zaawansowanej białaczki. Sprawa od początku wyglądała na beznadziejną, miała dwa, trzy miesiące życia - zawiesił głos. - Nie potrafię powiedzieć, dlaczego się w niej zakochałem. Oczywiście, była bardzo piękna, ale... nie o to chodziło, to było coś... - Czy dochodziło do zbliżeń? - przerwał brutalnie Dowson. -Tak, raz, na samym początku, potem... była zbyt wyczerpana. - Proszę nam powiedzieć, co zdecydowało o wyborze przez pana momentu eutanazji? - spytał Houghton. - Chciałem, aby to trwało jak najdłużej, chciałem przedłużyć jej życie. Niestety, zdarzyła się rzecz straszna. Anita, spacerując po szpitalnym ogrodzie, upadła i skaleczyła się w nogę. Komeda zamilkł i patrzył gdzieś przed siebie, jakby w myślach oglądał to wszystko na nowo. Prokurator ze zjadliwym uśmieszkiem zamierzał już się wtrącić, lecz uprzedził go Houghton. W procedurze specjalnej prokurator i adwokat przesłuchiwali oskarżonego równocześnie. To, zdaniem speców z NBC, podnosiło dramatyzm widowiska. Zdaniem Komedy, chodziło o maksymalne zbliżenie procesu do formuły talk-show. - Co działo się dalej? - Bariera immunologiczna już nie istniała, tężec błyskawicznie rozpełzł się po całym ciele, surowica nie skutkowała - zacisnął zęby, powoli wyduszając słowa. - Są różne rodzaje bólu, od wyrwanego zęba do urwanej nogi, lecz kiedy boli cię każda komórka ciała, bez chwili przerwy, kiedy kolejny zastrzyk daje ulgę, mierzoną tylko na minuty, wtedy chcesz albo oszaleć, albo... umrzeć! - Schował twarz w dłoniach. - Chciałem, aby umarła, lecz ona wciąż żyła. Atakowany egzotoksyną organizm bronił się, nie dawał za wygraną. I krzyczała, coraz straszniej, potem to już nie był krzyk, tylko nieartykułowane, zwierzęce wycie. I te oczy, ogromne, błagające oczy na zdeformowanej bólem twarzy. Najpierw prosiła o pomoc, potem o śmierć. Wtedy, w nocy, ze snu pełnego cierpiącej Anity, zbudził mnie jej rzeczywisty krzyk. Wtedy zdecydowałem się to zrobić, dokładnie tak jak przedstawił pan prokurator. Cały czas wiedziałem, że zostanę ukarany przez prawo, ale... nie mogłem postąpić inaczej. To już było silniejsze ode mnie. Ponownie opuścił głowę. Dowson, z trudem kryjąc szyderczy uśmieszek, uniósł się z krzesła i otworzył leżącą przed nim teczkę. - Czuję się szczerze poruszony mową oskarżonego. Aby podeprzeć te, świadczące o nadzwyczajnej wrażliwości, wynurzenia, mam przed sobą zeznania doktora Allana Cartera, kolegi oskarżonego ze szpitala. Stwierdził on między innymi: To cholernie zimny facet. Doskonały fachowiec, zawsze chłodny i opanowany. Nie pamiętam, abym widział go kiedykolwiek załamanego czy wzruszonego. Na oddziale nazywano go rybą. Kobiety traktował instrumentalnie, chociaż nie uchodził za specjalnie wielkiego dziwkarza. Oto nasz czuły kochanek, doktor Komeda. Houghton zareplikował błyskawicznie. - Dobrze, skoro już do tego doszliśmy. Ja też mam jedno ciekawe zeznanie. Rok temu doktor Komeda oddał blisko osiemset mililitrów krwi zupełnie nieznajomemu człowiekowi, ponieważ zaistniała właśnie taka, bardzo nagła, potrzeba. Taki zabieg mógł się okazać niezwykłe niebezpieczny... - Sprzeciw. To nie ma związku ze sprawą. - A jaki związek ma subiektywna opinia jakiegoś zazdrosnego konowała, którą usiłuje nam pan sprzedać jako prawdę obiektywną?! Codziennie o każdym z nas wypowiadają się dziesiątki ludzi, przekonanych, że wszystko o nas wiedzą, choć w gruncie rzeczy nie wiedzą nic. Nic! - Protestuję. To chwyt poniżej pasa, jest niedopuszczalne... - Ha, jak w takim razie mam nazwać przerabianie mojego klienta na zimnokrwistą rybę?! To pan w takim razie jest stułbią! Sędzia Dream ocknął się i spojrzał surowo na adwersarzy. Stuknął młotkiem i chrząknął ostrzegawczo. - Panowie, przypominam wam, że to nie Kongres, a sala sądowa. Po drugie, jeśli wierzyć statystykom - machnął dłonią w stronę komputera - ogląda was czterdzieści dwa procent widzów. Apeluję o spokój i rozwagę. Patrzy na nas pół Ameryki! Dowson opadł na krzesło i gorączkowo usiłował poprawić krawat. Houghton, rozluźniony i spokojny, spojrzał z ukosa na podręczny monitor kontrolny. Z upodobaniem obserwował godną, fotogeniczną sylwetkę G. K. Houghtona juniora, absolwenta uniwersytetu Yale. - Luter, Luter! - darła się z balkonu wnuczka. Był pewien, że dałaby miliony, aby wyprostować swoje kędzierzawe włosy i wybielić trochę cerę. Wyrodek, wypiera się swojej rasy, jak ten niby-białas, Michael Jackson. - Nat! - wrzasnął w stronę kuchni. - Wyłącz ten przeklęty telewizor! Na ekranie jakiś biały mydłek tłumaczył coś innym białym mydłkom. Na podwórzu zawodziło radio. - Ja ci mówię... - Obrócił fotel przodem do balkonu. - On ma cię gdzieś. - Ojciec, ja to oglądam. - Córka wystawiła głowę z kuchni. - Ten sądowy cyrk? - Ale... - Kobieta otarła policzek brudną szmatą. - On zabił z miłości... To takie smutne. - Smutne? - Wyciągnął czarną dłoń ku wyblakłemu, postrzępionemu plakatowi, wiszącemu na ścianie. - Black Power, Czarne Pantery, za nimi płacz. Krzyki z balkonu świadczyły, że wnuczka dogadała się z Luterem. Kręcąc pośladkami, przedefilowała przez pokój. - A ty gdzie? - Kobieta znowu wychyliła się z kuchni. - Do diabła - zaburczał dziadek. - Wyłączcie ten przeklęty telewizor. Houghton oparł łokieć o barierkę i dramatycznie zawiesił głos, chcąc dać ludziom w wozie transmisyjnym czas na wybranie najlepszego ujęcia z pięciu, pracujących non stop, kamer. - Rozumiem więc, że pan dyrektor potwierdza wysokie kwalifikacje doktora Komedy? - Oczywiście, to wyśmienity lekarz. - Wyśmienity lekarz - powtórzył dobitnie Houghton. - Nasze cierpiące społeczeństwo zostało pozbawione sumiennego i oddanego fachowca. Położył dłoń na imponującej stercie czasopism, gdzie publikowano prace Komedy - Del Roy mógł z tego zrobić świetne zbliżenie. - Nie mam więcej pytań. Ktoś z widowni zaklaskał, potem rozległ się szyderczy gwizd, lecz umilkł, zanim sędzia uniósł młotek. Dream udał, że nie dostrzega rozpiętego pod oknem transparentu: KOMEDA, WE’LL FOLLOW YOU. - Powołuję na świadka Sally McGrew, pielęgniarkę oddziału onkologicznego szpitala świętego Jakuba. - Głos prokuratora brzmiał niezachwianą pewnością siebie. Ściskając kurczowo torebkę, weszła na salę kobieta o twarzy tak pospolitej, że aż intrygującej. Dowson uniósł się z miejsca. I znowu, zapominając o czujnie rejestrujących każdy jego grymas kamerach, z niecierpliwością obserwował akt zaprzysięgania. - ...i całą prawdę - dokończyła kobieta, zdejmując dłoń z Biblii. - Czy potwierdza pani swoje poprzednie zeznania? - Tak. - McGrew energicznie kilkakroć skinęła głową. - Co do słowa. - Dziękuję. - Prokurator przybrał minę sytego klienta McDonaWsa. - Nie mam więcej pytań. Houghton szedł do barierki ze wzrokiem wbitym w podłogę, dopiero tam powoli uniósł głowę. - On kochał tę dziewczynę, prawda? - spytał. - Na pewno. - Kobieta jeszcze mocniej ścisnęła torebkę. - Nawet bardzo. - Rozumiem... A tamtego dnia był całkowicie spokojny, jak to pani określiła w zeznaniach, nadzwyczaj opanowany. - Tak było. - Człowiek, który własnymi rękoma ma zabić najbliższą mu istotę, może być w szoku, prawda? - Sprzeciw! Obrona narzuca świadkowi własną interpretację. - Dowson zerwał się z miejsca. - Pani McGrew jako pielęgniarka ma wystarczające kompetencje do tej oceny. - Adwokat nie dawał się zbić z pantałyku. Sędzia przez chwilę się zastanawiał, po czym oznajmił decyzję: - Odrzucam sprzeciw. - Czy zamiar uśmiercenia Anity Hunter mógł wywołać szok? - Mógł. - Kobieta zerknęła na Komedę. - Zrobił to, więc mogło tak być. On chyba cały czas o tym myślał. - Sprzeciw. Tego nie było w zeznaniach. - To zrozumiałe. - Houghton zwrócił się do widowni. - Pani McGrew po prostu nie chciała ostatecznie pogrążać doktora Komedy. - Sprzeciw! Obrona sugeruje... Dalsze słowa Dowsona zagłuszyły gwizdy i krzyki. Chmara kolorowych plakatów uniosła się ponad tłum, ktoś zakręcił drewnianą kołatką i służba porządkowa musiała wkroczyć między ławki. - Spokój! - Rozeźlony sędzia grzmotnął młotkiem w blat, aż zadrżały szyby w oknach. - Inaczej każę opuścić salę. A panowie płacą grzywnę, za wywoływanie burd na sali sądowej. Po pięćset dolarów. - Ależ... Houghton przysłonił usta, kryjąc tryumfalny uśmieszek - poprawił okulary, napotykając uważny wzrok Komedy. Rozumieli się bez słów. Świadek oskarżenia stał się świadkiem obrony. Lucius przetarł marmurowy kontuar. Sala była pusta, nawet nie chciało mu się poprawiać krzeseł. Siedzący przy barze, stali klienci pracowali w szpitalu naprzeciwko. - Wracam, a ten już wisi za parapetem, świr. - Niższy pielęgniarz wymownie zakręcił kółko na czole. - Ledwo złapałem go za pięty. Drugi, o twarzy anemika, obrócił kieliszek w palcach, jakby niepewny, czy powinien przenieść jego zawartość do żołądka. - Masz rację, intensywna terapia to porąbany oddział. Lucius przesunął ustawiony między butelkami telewizor, aby lepiej widzieć transmisję. Nie wiedział, dlaczego, lecz prokurator od samego początku wydawał mu się niesympatyczny. - ...dolarów na tydzień - usłyszał znowu. - Wszystkich nas kiwają. Tak jak i jego. Pielęgniarz wskazał na ekran ze zbliżeniem smutnej twarzy Komedy. - Masz rację. - Drugi zastukał o blat opróżnionym kieliszkiem. - To naprawdę równy facet, a chcą go zgnoić. Lucius zebrał brudne naczynia i pchnął nogą drzwi kuchni. Jego żona obracała łopatką jutrzejsze hamburgery. - Ale ci faceci pieprzą - mruknął. - Co? - Spojrzała z ukosa. - Pamiętam, jeszcze miesiąc temu chcieli go powiesić. - Kogo? - Komedę. - Komedę? Patrzył przez moment w jej puste oczy, potem westchnął i wrócił na salę. - Zabić Komedę! - ryczał spasiony facet, dzierżący w ręku olbrzymi transparent z dość enigmatycznym napisem: FUCK OFF. Żwawa staruszka z pasją tłukła parasolką młodego blondyna, jakby domagała się odeń wyznań miłosnych, godnych Romea. Piersiasta dziewoja w koszulce z napisem LOVE KOMEDA ostro napierała na ryżego osobnika z flagą USA na piersi i nienawiścią do Czarnych oraz imigrantów w oczach. Dojrzały pan o wyglądzie emerytowanego pastora modlił się głośno, czasem tylko przerywając, aby obrzucić wszystkich stekiem obelg. Trzy matrony, skupione pod transparentem z napisem WE WANT YOUR BLOOD, KOMEDA, głośno łkały, robiąc przy tym na drutach. Typ o wyglądzie niespełnionego onanisty dmuchał i puszczał w tłum prezerwatywy z nadrukiem Happy Birthday. Grupa neohippisów, skupiona pod FREEDOM FOR KOMEDA, pociągała peta z marihuaną. Ktoś o uzdolnieniach mima wymownie pokazywał, co zrobi z doktorem, kiedy tylko dostanie go w swoje ręce. Jakiś naturysta krzyczał, żeby się rozebrać, bo prawda jest naga. Spocony sędzia Dream desperacko walił młotkiem w stół. - Spokój - chrypiał - bo każę opróżnić salę! Porządkowi wywlekli paru będących na widoku delikwentów. Reszta uspokajała się powoli, z powrotem siadając w ławkach. Wstał prokurator Dowson. - Oto, Wysoki Sądzie, mamy przykład, do czego może doprowadzić nieodpowiedzialna demagogia. Czy my jesteśmy w sądzie, czy w cyrku?! Pan Houghton, nadużywając... - Sprzeciw. Wysoki Sądzie, to oszczerstwo, nie mam z tym nic wspólnego. - Uwzględniam. To sam charakter sprawy, a nie mecenas Houghton, tak działa na publiczność. Dowson, czerwony ze złości, zajrzał do notatek. Kamerzyści uwijali się jak w ukropie, aby nie uronić bodaj ułamka sekundy. - Dobrze, pomówmy zatem o oskarżonym. Doktor Komeda twierdzi, że zabił z przyczyn emocjonalnych, jak to pospolicie mówią, z miłości. Myślę, że chodziło o coś zupełnie innego. Anita Hunter posiadała dość znaczne konto bankowe, które... Houghton szybko sprawdził podgląd, równocześnie wyłączając mikrofon. Przez moment zastanawiał się, potem szepnął do Komedy: - Uważaj, idziesz na całość! Komeda zerwał się z miejsca i nabrał powietrza w płuca. - Ty skurwielu! - ryknął. - Daj mi sto patyków, to załatwię i ciebie! Chcesz mojej głowy... to ją sobie weź! Chwycił się za głowę, jakby w szaleńczym zamiarze oderwania jej od tułowia, wyzywając prokuratora od ostatnich kurw sądowych i szkalując jego rodzicielkę. Dwóch rosłych porządkowych ujęło go wpół i prawie wyniosło z sali. Przez parę długich chwil wszyscy słuchali dobiegających z korytarza ryków i przekleństw. Houghton spojrzał z wyrzutem na prokuratora. - Ecce homo! - powiedział, wskazując na drzwi. - Szanowni państwo, to tylko człowiek... Tak, tylko człowiek! Na sofie, zagrzebana w satynowe poduszki, z rozłożonym na kolanach numerem „Harper’s Bazaar”, siedziała drobna szatynka. Telewizor cicho burczał, właśnie przed chwilą ściszyła fonię. Dziwne, pomyślała, wrzeszczą w sądzie? Zdumienie trwało ledwie moment; wróciła do liczenia oczek. Pasemko wełny sprawnie przechodziło między palcami. Zaterkotał telefon. - Debbie? Co robisz? - Nic. - Odłożyła druty. - A ty? - Też nic. Słyszałaś, Dudleyowie się wyprowadzają. - Gdzie? - Do L. A. Nie będą mogli głosować. - Głosować? - No, w tym show w sądzie. Zagłosujesz? - Ja? - Spojrzała nieprzytomnie w stronę telewizora. - Tak, jasne. - A wiesz, dlaczego się wyprowadzają? - Tamta zachichotała. - Wszystko przez tę nową sąsiadkę, pamiętasz, taką z krzywymi nogami... - Wysoki Sądzie, szanowna publiczności! - Chyba dobrze wypadło. - To, co się tutaj działo, działo się po raz pierwszy. - Tylko tak dalej. - Po raz pierwszy o losie człowieka decyduje społeczeństwo, a nie jego teoretyczna reprezentacja: ława przysięgłych, dwanaście przypadkowo dobranych osobowości. - Teraz coś o Atenach. - Po raz pierwszy od czasów ateńskich uczynki człowieka zostaną zważone nie przez sąd, formalną instytucję mniej lub bardziej oderwaną od realiów życia, a przez ludzi, pośród których człowiek ów żył, cierpiał... Pośród których umrze... - Za dużo patosu, żeby nie przesadzić, a teraz o sobie. - Los zrządził, że człowiekiem, którego macie sądzić, jestem ja, Edgar Komeda, lekarz - przypomnieć o winie - który zabił nieuleczalnie chorą kobietę. - Piękna była po śmierci, ta gładka skóra, szkoda... - Nie uczyniłem tego dla pieniędzy ani z żądzy mordu. - Miłość, oczywiście, że miłość. - Nie miałem innego wyjścia. - Ależ tak, sam mogłem sobie zafundować szprycę, pewnie by wtedy kogoś innego za to sądzili. - Nie uważam się za winnego. - Do licha, jak brzmiało to zdanie z Kanta? - Mogę spokojnie powtórzyć za pewnym starym i mądrym Niemcem z Królewca: Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie. Moje uczynki są zgodne z moimi wewnętrznymi przekonaniami. - Czy nie za ostro? Houghton chyba przesadził. - Nie błagam o życie, żądam od każdego z was, aby głosował zgodnie ze swoim sumieniem! - Tak, trzeba z grubej rury. - Wydany przez was werdykt będzie sprawiedliwy. Wierzę w to, bowiem głos ludu to głos Boga! - Ciekawe, jak wyszło? - Wita państwa Richard Stanger, szczęśliwy jak i wy, że dzięki naszej sieci będę mógł uczestniczyć w tym przełomowym, jeśli nie epokowym wydarzeniu. Tak, uczestniczyć! Każdy dorosły obywatel naszego stanu władny jest decydować o życiu bądź śmierci Edgara Komedy, człowieka, który zabił - ponieważ kochał. Kamera pokazała puste rzędy ławek dla publiczności. Wciąż leżały tam rozdarte opakowania po chipsach, a ze ściany zwisał nieczytelny, zszargany transparent. - Tak jak w dniu elekcji, mamy swoistą ciszę przedwyborczą, dlatego publiczność musiała opuścić salę. Szybki najazd kamery wyłowił napis, wykonany szminką na ścianie: KOMEDA, ONE OF US. - Tak, słyszę! Donoszą mi, że tłum przed gmachem sądu liczy już kilkanaście tysięcy osób, to samo dzieje się w innych dzielnicach. Rozumiem państwa, trudno pozostać obojętnym w tym historycznym momencie. Lecz pamiętajmy, jedynie cyfry mogą uwolnić tego człowieka. Jeszcze chwila... Już! Dwa rządki zer na ekranie komputera przemieniły się w migotliwą kaskadę cyfr. - Widzę... Boże, co za chwila, jesteście wspaniali! Czyż to nie cudowne, że wszystkim zależy na losie tego człowieka. Pamiętajcie, wystarczy wystukać sieciowy adres sądu, widoczny w dolnej części ekranu telewizora, wpisać wasz kod identyfikacyjny i kliknąć myszką we właściwe okienko. Zajmie wam to nie więcej jak piętnaście sekund. Komeda trzymał splecione dłonie przed sobą, jakby bał się, że zaczną drżeć. Houghton patrzył z ukosa na Dowsona, prokurator miał po raz pierwszy dobrze dobrany krawat. - Może chcecie oglądać film na MAX-channel, reportaż czy mecz... Naturalnie, lecz najpierw oddajcie swój głos, właśnie on może być decydujący. Liczby pod nagłówkiem „winny” zdawały się być wyższe. Reżyser zasłużył jednak na swoją gażę. Kamera pokazała twarz Dowsona. Prokurator drgnął, widząc wycelowany weń obiektyw, ale już nie zdążył ukryć wyrazu złośliwej satysfakcji. - Nasza sieć nie ugięła się, dzisiaj żadnych reklam. Batony, perfumy i podpaski nie mogą konkurować z kwestią najważniejszą: ludzkim życiem. Dlatego idźcie, zawołajcie waszych krewnych, znajomych, sąsiadów! Możecie głosować też telefonicznie, dzwoniąc pod jeden z numerów wyświetlonych w prawym górnym rogu ekranu; aby oddać swój głos, wystarczy podać numer ubezpieczenia. Po nieruchomej, bladej jak ściana twarzy Komedy stoczyła się łza, pełen współczucia Houghton położył mu dłoń na ramieniu. - Jeszcze kilka minut, ale... czy to możliwe?! Szansę doktora Komedy idą w górę. Tak, te liczby właśnie, nic innego, to jedyna autentyczna wyrocznia! Cyfry lewej kolumny przeganiały prawą. Dowson zacisnął palce do białości, kamera pokazała to dokładnie na zbliżeniu. - Koniec! Koniec głosowania! 59,7 procent obywateli naszego stanu, biorących udział w tej precedensowej rozprawie, opowiedziało się za przyjęciem apelacji. Fenomenalne, wspaniałe zwycięstwo! Niech będzie mi wolno, tu, na oczach milionów widzów, jako pierwszemu złożyć panu gratulacje, doktorze Komeda. - John Taxman, „New Yorker”. Jak się pan czuje jako człowiek zaledwie o trzy punkty ustępujący popularnością prezydentowi Andersonowi? - Nieszczególnie, boli mnie głowa. - Roy Voss, „New Statesman”. Czy telewizja zaproponowała panu kontrakt? - Tak, mam już pewne propozycje. - Kidd Sampson, „New York Times”. Co sądzi pan o rozpętanej wokół sprawy histerii? - Myślę, że... ludzie się nudzą. Mała salka konferencyjna sądu pękała w szwach. Dziennikarze, przemieszani z fotoreporterami i kamerzystami, naciskali ławą na Komedę. Z dala, za tłumem, ustawiła się ekipa ABC, dowodzona przez wysokiego Latynosa o oliwkowej cerze. Filmowali zawzięcie całe zamieszanie. Latynos, oparty o ścianę, palił papierosa i spod zmrużonych powiek obserwował Komedę i Houghtona. - Sylvia Kriss, „Penthaus”. Dostaliśmy około czternastu tysięcy listów od nastolatek, które chcą się z panem przespać, co pan na to? - Jeżeli są podobne do pani, to kto wie... - Urs Keyser, „Reuter”. - Wyskoczył przed nią niski reporter. - Jakiego spodziewał się pan wyniku? Komeda odszukał wzrokiem opartego o ścianę mężczyznę. Ten powoli skinął głową. - Od początku wiedziałem, jaki będzie wynik - powiedział głośno i wyraźnie. - Wszystko zostało z góry ustalone. Stojący do tej pory skromnie z boku Houghton drgnął, po czym dopadł Komedy i zaczął coś mu gorączkowo szeptać do ucha. Sala ucichła, obserwując, jak Komeda kręci przecząco głową. - Nie, oni muszą wiedzieć. Houghton usiłował wyciągnąć go z sali. Korespondent AFP i dziennikarz z „Newsweeka” najwcześniej zorientowali się, o co chodzi. Szybko skoczyli do przodu, oddzielając adwokata od Komedy. Houghton, czerwony z wściekłości, cofnął się pod drzwi. - Pan, zdaje się, chce złożyć jakieś oświadczenie? - Tak, chcę wreszcie powiedzieć prawdę. Dziennikarze patrzyli zdezorientowani na siebie. - Co pan przez to rozumie? - spytał Urs Keyser. - To mianowicie, że cała rozprawa była znakomicie spreparowaną farsą. Nie chodziło bynajmniej o nowy, eksperymentalny proces sądowy, a jedynie o nowy rodzaj show, mający ściągnąć przed telewizory miliony ludzi. Dając im złudzenie uczestnictwa i decyzji, zmuszali ich do łykania reklam i ogłoszeń, za które brali dziesiątki milionów dolarów. Money is money! - Uśmiechnął się zimno. - Cały proces był komedią, realizowaną według ściśle określonego scenariusza, sądową mydlaną operą. Wyniki znali z góry, dzięki prognozom komputerowym, opartym na sondażach. Doskonale wiedzieli, czego chcą telewidzowie i dali im to. - Podniósł głos. - Chcę, aby nasze społeczeństwo dowiedziało się prawdy. Nie zabiłem Anity Hunter, to był zwykły wypadek, tak jak mówiłem na pierwszym procesie. Ta bezczelna idiotka, McGrew, pomyliła strzykawki, a potem zwaliła wszystko na mnie. Wtedy nie mogłem tego udowodnić, okoliczności przemawiały przeciwko mojej wersji... Houghton, który zniknął zaraz na początku przemowy, wrócił w towarzystwie dwóch krzepkich osobników w szarych garniturach, którym wskazał Komedę. Dziennikarze solidarnie skoczyli mu na pomoc. Latynos odkleił się od ściany i dał znak swoim ludziom... Wielką halę lotniska wypełniał gwar, słyszany nawet w barze. Głośnik nad głową Komedy regularnie podawał godziny kolejnych odlotów. Jego Delta 290 startował za kwadrans. - Cieszę się, że pana widzę, panie Gomez - powiedział Komeda do siadającego obok Latynosa. Mężczyzna postawił przy krześle skórzaną aktówkę i dyskretnie przesunął ją w stronę Komedy. - Nasza sieć jest panu wdzięczna. Pół miliona, zgodnie z umową. Gratuluję udanego występu. Myślę, że teraz NBC odda licencję za grosze. A naszym zdaniem, taka telewizyjna rozprawa ma przed sobą wielką przyszłość... Nie miał pan tremy? Z głośnika popłynęła niemal pogrzebowa melodia, widać człowiek dobierający muzykę był w podłym nastroju. Komeda złożył gazetę. - To okazało się całkiem proste, wystarczyło zapamiętać i powtórzyć... Gomez zniżył głos. - A tak, między nami... Jak to naprawdę było z tą Anitą Hunter? - Hm, naprawdę... - Komeda wstał, jakby od niechcenia unosząc aktówkę. - Czyżby pan, człowiek telewizji, nie wiedział, że prawda w tym wszystkim nigdy nie była istotna? Przeszedł przez drzwi i zniknął w tłumie. - Pasażerowie, lecący do Rio de Janeiro, proszeni są do wejścia trzeciego. Odlot za dziesięć minut.