Andrzej Drzewiński & Jacek Inglot Feretron Między wierszami prac naukowych oraz na stronicach rozlicznych utworów SF już od dawna krąży idea awataru, czyli „przeskakiwania” z jednego ciała w drugie. Naturalnie wypadałoby postawić sprawę jasno: na co to komu i ile kosztuje? Z przyczyn zasadniczych odpowiemy tylko na pierwsze pytanie. A więc, moglibyśmy na przykład: - unieśmiertelnić własną osobowość, wędrując po coraz to młodszych ciałach; - rozdwoić się, np. eliminując osobowość żony - z tym, że zawsze mielibyśmy problem: kto kopie działkę, a kto się opala?; - wykorzystać cudze ciała do celów poznawczych, lubieżnych i innych (dajmy na to, do napadów na banki). Przyjrzyjmy się jednak innej możliwości, a mianowicie kradzieży wynalazku wraz z osobowością wynalazcy (tak jakby nie dało się skopiować stosownych dokumentów!). Ostatnia uwaga nie jest wcale tak nonsensowna, jak z pozoru wygląda: z ukradzioną fotokopią nigdy nie ma tylu problemów, co z zawłaszczoną osobowością... (Radzimy zatem uważać, przy takiej zabawie łatwo o schizofrenię! A psychiatrzy coraz drożsi...) - Proszę spokojnie przechodzić w stronę terminalu - ogłaszały beznamiętnie megafony. - Kontrolujemy sytuację. Spocony terrorysta uśmiechnął się sceptycznie i osuszył czoło rękawem. Ani na moment jednak nie opuścił wycelowanego w pasażerów karabinu. - Puścicie mnie? - Dziewczyna, siedząca obok Hoffmana, nerwowo szarpnęła plakietkę przy bluzce. - Proszę powiedzieć. Ostrożnie odwrócił głowę. Terroryści wywoływali co minutę kolejną parę szczęściarzy - tyle trwała droga od stojącego na pasie samolotu do budynku portu lotniczego. Jedną z cystern ustawiono już pod brzuchem maszyny, drugą miano dostarczyć po zwolnieniu pełnej trzydziestki. Hoffman rozejrzał się dyskretnie po kabinie - resztę pasażerów czekała dalsza podróż z porywaczami. Nie mógł być pośród nich. - Człowieku! - zawołał cicho. Terrorysta spojrzał na niego z niedowierzaniem i mocniej ścisnął swoje uzi. - Jestem chory, proszę mnie wypuścić. - Wyciągnął znalezioną pod fotelem pustą buteleczkę. - Skończyły mi się krople. Jeśli umrę, będziecie mieć kłopoty. Zasłona, oddzielająca pierwszą klasę od przedziału turystycznego, rozchyliła się i przywódca porywaczy skinął ponaglająco. - No, wypuść mnie. Dziewczyna przechyliła się i jej niezgorszy biust zakołysał się kusząco - teraz odczytał napis na jej plakietce: Mam 18 lat, a ty? Miał ich dużo więcej, niestety. - Kłamiesz! - Wyrwała mu puste opakowanie. - To żadne krople! - Zamknąć się! - Mężczyzna z uzi chwycił ją za ramię. - Chodź! Terrorysta stał wciąż nachylony, kiedy podnosiła się z fotela. Hoffman złapał dziewczynę za tył głowy i pchnął mocno, czoła obojga zderzyły się z morderczym impetem. Przeskoczył nad opadającymi bezwładnie ciałami. Podekscytowani współpasażerowie unieśli się w fotelach, wytrzeszczając okrągłe ze zdziwienia oczy. Wyszarpnął strażnikowi broń i strzelił krótką skośną serią przez zasłonę. Oprócz szefa terrorystów wypadł stamtąd mężczyzna z dystynkcjami drugiego pilota. Kaszląc krwistą śliną, starał się rozpaczliwie odpełznąć na bok. Hoffman szarpnął materiał zasłony, potem odskoczył w bok. Kule, padające od strony klasy turystycznej, rozłupały metalowe przepierzenie. Ktoś zawył, a jedna ze stewardes, z ręką przy brzuchu, osunęła się po szafkach. Strzelił, ale nie mógł dosięgnąć ukrytego w ogonie porywacza. Huk wystrzałów sprawił, że ludzie, wrzeszcząc, opadli między fotele. Kątem oka zarejestrował pędzące od strony terminalu jeepy. Blady mężczyzna, który miał być w ostatniej parze, leżał zwinięty na podłodze. Brutalnie odepchnął go nogą i ponownie strzelił w przesmyk między fotelami. Kiedy zwolnił spust, porywacz wychylił się zza ściany, a z jego dłoni wyleciał kulisty przedmiot i potoczył się po podłodze. Krótką serią zagłuszył krzyk tych, którzy rozpoznali, co to było. Trafiony terrorysta, wyważając plecami drzwi, wpadł do ubikacji. Hoffman skoczył w stronę trapu, lecz zapomniał o mężczyźnie w przejściu. Podcięty, upadł na progu, widząc kątem oka, że komandosi dobiegają już do schodków. Trafił stopami na czyjeś ciało, odbił się i kiedy zaczynał spadać po stopniach, granat eksplodował. Płuca wypełniły się piekącym bólem i stracił przytomność. - Kochanie, naprawdę nie mogę. - Ależ Paul, spróbuj jeszcze raz... Spróbował. I po raz kolejny przekonał się, że nawet najbardziej chętny duch nie zawsze przemoże bezwład opornej, złośliwej materii. - Nie, nic z tego nie będzie. Zrezygnowany, stoczył się na swoją połowę łóżka - był wykończony i zawstydzony. Ostatnio męskość zawodziła go coraz częściej. Podejrzewał, że to kwestia przepracowania; dużo podróżował i zarwał sporo nocy. Mary jednak to niewiele obchodziło - w nadziei, że się w końcu zmobilizuje, patrzyła na niego spod zmrużonych powiek, figlarnie drażniąc palcami koniuszek piersi. Nawet nie chciał na to patrzeć, usiadł na łóżku i zagapił się smętnie w okno. Jesienna plucha upiornie podkreślała jego nastrój. Poczuł dotyk Mary, pieszczotliwie przesuwała dłonią wzdłuż jego kręgosłupa; czuł gorący oddech na karku, jednocześnie drugą ręką usiłowała sięgnąć tam, gdzie bez życia leżał główny winowajca. Paul Hoggart poderwał się gwałtownie i chwycił za szlafrok. Mary z westchnieniem opadła z powrotem na łóżko. - Przepraszam - powiedział. - Dzisiaj naprawdę nie... To chyba przemęczenie. - Nic nie szkodzi, kochanie - odparła, starannie maskując zawód. Paul nie dał się zwieść jej pozornie obojętnym słowom - wiedział, że zawiódł. Mary miała powody, aby oczekiwać od niego więcej zaangażowania w życie rodzinne. Jeszcze całkiem niedawno staczali w łóżku istne batalie, które zwycięsko rozstrzygał. Nagły zanik potencji był tym boleśniejszy. Może gdyby wyjechał na urlop? Ale był obecnie piekielnie zajęty, z powodu choroby kolegi miał praktycznie na głowie cały dział kulturalny w gazecie. To mogło potrwać jeszcze z miesiąc - ale czy Mary będzie chciała czekać? Szczękając naczyniami, nieco bardziej hałaśliwie niż zwykle, przygotowywała śniadanie. Bez dwóch zdań, była wściekła. Nie ma nic gorszego niż niezaspokojona kobieta, każdy pastor ci to powie, pomyślał z rezygnacją. Usiadł przy stole i sięgnął po grzankę. Mary bez entuzjazmu bełtała kawę. - Co dzisiaj robisz? - spytał ze sztucznym ożywieniem, choć nie sądził, aby poranną gadką-szmatką zyskał u niej parę punktów. - Dostałam zaproszenie na wystawę kompozycji kwiatowych w Rockefełler Center, wiesz, chodzi o kilka ikeban... Muszę pochodzić po kwiaciarniach, aby znaleźć coś niebanalnego. A ty, jakie masz plany? - Idę na spotkanie z jednym zabawnym facetem, parapsychologiem czy jasnowidzem, podobno jest rewelacyjny. - Tu, na gruncie spraw zawodowych, czuł się w miarę bezpieczny. - Chcę zrobić z nim wywiad, może pozwoli mi uczestniczyć w seansie, znawcy twierdzą, że są naprawdę interesujące. Choć moim zdaniem to sprytny szarlatan i chyba zdołam go zdemaskować... - O tak, to z pewnością ci się uda - zauważyła zgryźliwie; ciągle mu nie odpuszczała. Nie skończywszy śniadania, wyszła do łazienki. Został sam ze stosem nadgryzionych grzanek i przez chwilę rozważał nawet możliwość posprzątania, ale ostatecznie postanowił zostawić to pani Corton. W końcu za coś jej płacił... Przeszedł do gabinetu, aby raz jeszcze rzucić okiem na materiały dotyczące Roberta Keacha. Jak na szarlatana nie była to zwyczajna osobowość. Pochodził z Milwaukee, ze znanej i szanowanej rodziny. Jedyny dziedzic dość pokaźnej fortuny, dyplom z Harvardu, wydział elektroniki, szerokie koneksje w całym kraju... Jeśli był oszustem, to bardzo nietypowym - zwykle celem działalności szarlatana jest zdobycie pozycji i pieniędzy, czyli rzeczy, które Keach akurat już miał. Ale to bynajmniej Paula nie uspokoiło, przez skórę, dziennikarskim instynktem - jeśli coś takiego istnieje - wyczuwał, że coś tu nie gra. O co temu facetowi chodziło? Wróciła Mary, zrobiona na bóstwo z okładki „Cosmopolitan”, w obłoku Chanel numer jakiś tam. Wyglądała zabójczo; nie przypuszczał, że ma tak ładną żonę. Była całkiem odmieniona, rozluźniona i uroczo uśmiechnięta. - Podrzucisz mnie do miasta? - spytała. Paul nie odpowiedział. Gorączkowo rozmyślał, dla kogo jego Mary tak się starała? No bo chyba nie dla męża impotenta? Westchnął ciężko i zaczął szukać kluczyków. Oczy przestały go piec parę godzin wcześniej, lecz uporczywy ból w piersiach pozostał. Lekarz twierdził, że musiał otworzyć usta podczas detonacji granatu. Idiota! Nie miał wyboru, kiedy kant stopnia wyrżnął go w splot słoneczny. Roztarł twarz dłońmi, a potem uniósł się do pozycji siedzącej i oparł wygodnie o poduszki. Odetchnął głębiej i skrzywił się z niesmakiem - nienawidził szpitalnego zapachu. Gdyby kiedyś był naprawdę chory, wepchnąłby sobie do nosa prześcieradło. Prawie go zemdliło; złapał szklankę i łapczywie pił do dna. Potem powoli odwrócił głowę. Kontrolował strach, który drążył świadomość, ale lustro przy drzwiach musiało rozwiać wszelkie wątpliwości. Ból za żebrami był znośny, gorzej, że w połowie drogi chwycił go atak kaszlu. Skatowane pęcherzyki płucne kategorycznie żądały powrotu do łóżka i maski z tlenem. Trzymając się chwiejnie poręczy, stanął w końcu przed własnym odbiciem. Bandaż zasłaniał całe czoło, lecz oczy pozostawiono odkryte. Przyłożył palec do powieki i z wyraźną wprawą wykonał kilka okrężnych ruchów. Szybko uniósł powiekę. Mimo wirujących płatków pomroków dojrzał reakcję źrenicy. - Gówno! - syknął i cios pięści zamienił odbicie w obłąkaną mapę pęknięć; okruchy posypały się z brzękiem do umywalki. Nie usłyszał otwieranych drzwi. Dziewczyna, tleniona blondynka, miała dwadzieścia lat, a pod pielęgniarskim czepkiem duże, wystraszone oczy. - Co z panem? - Chwyciła go za łokieć. - Źle się pan czuje? O mało nie parsknął śmiechem, ale powstrzymał go ostrzegawczy ból, który ukłuł go gdzieś za mostkiem. - Poślizgnąłem się - wyszeptał, wspierając się na ramieniu pielęgniarki. Dziewczyna, raz jeszcze spojrzawszy z niepokojem na lustro, doprowadziła go do łóżka. - Zaraz przyjdą panowie z policji - powiedziała i aż pisnęła, kiedy obrócił się gwałtownie. - Po co? Teraz już naprawdę była przerażona. - Wszystkich przesłuchują - szepnęła zza skrywających usta palców i wybiegła z izolatki, furkocząc fartuchem. Ładne łydki, uznał. Zdążył się nakryć, zanim weszli. Posturą przypominali bohaterów Conan Doyle’a, lecz w tym przypadku doktor Watson okazał się ważniejszy. - Pan Hoffman? - Owszem, o co chodzi? - Jestem porucznik Levin, a to mój partner, detektyw McCormack. - Policjant usiadł na taborecie. - Ciekawi nas sposób, w jaki udaremnił pan porwanie. - Nie rozumiem. McCormack zaprzestał podziwiania zniszczonego lustra. Przyglądał mu się teraz z tą irytującą badawczością rasowego gliny. - Dlaczego pan ryzykował życie dziewczyny? - przerwał Levinowi. - Zabił ją pan, facet miał pancerną czaszkę. - Zamknij się - warknął Levin. - Nie, niech mówi. - Hoffman poruszył się na łóżku. - Niech powie, co by wymyślił, gdyby trzech typów trzymało go pod bronią, a policję było stać jedynie na poronione pertraktacje? - Ale do pana występu nie zabili jeszcze nikogo. Kim pan jest? Gdzie pana tego nauczono? Porucznik zdawał się nie słyszeć swego dociekliwego partnera. Kartkował niespiesznie notes. - Z informacji udzielonej nam w liniach lotniczych wynika... Hoffman zamknął oczy i z przeciągłym sapnięciem płynnie zsunął się po poduszkach. Pozwolił, aby ręka zwisła poza krawędź łóżka. - Co do jasnej... - Usłyszał głos McCormacka, potem trzasnęły drzwi, wołali pielęgniarkę. - Proszę go zostawić, przecież jest w szoku. - Dziewczyna święcie wierzyła w to, co mówi. - Zaraz przyjdzie lekarz. Hoffman otworzył oczy i z kamienną miną patrzył przed siebie szklistym wzrokiem. - Ale ten człowiek... - Proszę wyjść! - Idziemy. - Levin klepnął kolegę w ramię. - Ale niedługo wrócimy. Detektyw jeszcze w progu spojrzał za siebie i wyszczerzył zęby w wielce obiecującym uśmiechu. - Skurwiel - stwierdził i wyszedł, trzaskając ostentacyjnie drzwiami. Hoffman leżał chwilę nieruchomo, a później, mimo że nie zamykał oczu, zapadła ciemność. Hoggart przesunął głowę, lecz twardy przedmiot nadal uwierał go w policzek. Otworzył oczy, rozpoznał kierownicę, a potem własny samochód. Cały skostniały, z trudem wyprostował zesztywniałe ciało. Na zewnątrz nadal padało. Przemknęło mu przez głowę, że musiał zwariować, aby spać w taki ziąb w wozie z wyłączonym ogrzewaniem. Wypełzł z samochodu i popatrzył na fronton własnej redakcji. Ktoś, właśnie wchodzący do środka, pozdrowił go, lecz on nawet nie rozpoznał osoby. Zemdlał czy co? Wtedy przypomniał sobie wszystko - i raptem poczuł się bardzo chory i nieszczęśliwy. Domknął drzwi wozu, włączając blokadę. Jak to możliwe, że zasnął we własnym wozie w środku dnia? Naszła go nagła myśl o ekspresie, parującej kawie i głębokim pulmanie. Spróbował przełknąć ślinę, lecz nie mógł poruszyć zdrętwiałej szczęki, a w każdym razie takie miał wrażenie. Tłumiąc napad ziewania, wszedł po stopniach w górę. - Dobry Boże! - Ciężka ręka Humpleya spadła znienacka. - Coś taki niewyspany? - Pogoda. Słuchaj, Jack. - Stanęli przy windzie. - Zdarzyło ci się dwa razy pod rząd śnić to samo? - To samo... - Oko kumpla błysnęło porozumiewawczo. - No, po kolei. - Pomagał sobie rękami. - Dwa logicznie połączone kawałki? Jak w serialu. - Wolnego, kolego. - Humpley poklepał go po ramieniu. - Bujać to my... Mrugnął porozumiewawczo i zniknął między zasuwanymi drzwiami. Paul poczuł się naraz bardzo zmęczony. Wzdrygnął się i poczłapał w stronę ekspresu z kawą. Przez cały czas trwania obiadu Mary zerkała na niego uważnie spod oka. Czuł się tym nieco skrępowany, był też senny i trochę zmęczony. Przejścia ostatnich dni nie przysparzały mu radości życia. I na dodatek te halucynacje... Może powinien pójść do psychiatry? Boże... już sam problem z Mary wystarczał, żeby się powiesić. Z przerażeniem pomyślał o nadciągającej nocy - tym razem oczekiwał kompromitacji zupełnej i ostatecznej. A może przełamać się i pójść do lekarza po viagrę? - Coś ci jest, kochanie? - spytała z troską, która wydała mu się podejrzana. - Nie, to nic takiego. - Aby zademonstrować formę, raźno zaatakował stek. - To wina złej passy... Chyba naprawdę jestem przemęczony i chwilami słabo kontaktuję z rzeczywistością. Masz jakieś plany na wieczór? - Nie, żadnych. - Ten parapsycholog, Keach, zaprosił mnie na seans spirytystyczny. Ma być parę innych osób. - Starł z blatu plamkę keczupu. - Wydaje mi się, że Keach wyczuł mój sceptycyzm i postanowił coś zaaranżować. Tak czy siak, może być to całkiem interesujące. Dom specjalisty od zaświatów stał w willowej dzielnicy Stony Hills, istniejącej już w czasach kolonialnych. Trudno określić, kiedy - i w jakim stylu - został zbudowany. Paul po dłuższym namyśle ocenił go na dość marnie podrabiany ancien regime z początków obecnego stulecia. O wiele lepiej prezentował się okazały park z wiekowymi dębami. Drzewa rosły także wzdłuż alei, prowadzącej do oszklonego wejścia. Najpierw jednak trzeba było przekroczyć wysoką, metalową bramę, zamykającą wjazd. Hoggart zatrzymał wóz i zatrąbił. Musieli być obserwowani, gdyż po kilku sekundach wrota uchyliły się z głośnym buczeniem. Keach czekał na podjeździe. Wieku średniego, lekko szpakowaty, pociągła, inteligentna twarz i wysoka, wysportowana sylwetka. Paul poznał po spojrzeniu i uśmiechu Mary, że ten mężczyzna robi na niej pewne wrażenie. Z trudem powstrzymał się od kwaśnego uśmiechu i poszedł się przywitać. Gospodarz, poprawnie chłodny i uprzejmy, zaprosił ich do środka. Hoggart miał okazję spostrzec, że tym razem zainteresowanie Mary zostało zauważone. Poczuł w sobie wściekłą furię potencjalnego rogacza. Postanowił zniszczyć Keacha, niezależnie od faktu, czy był, czy też nie był szarlatanem. W każdym razie na kochanka wydawał się pasować idealnie. Przez mroczny, dyskretnie podświetlony hol przeszli do wnętrza. Wszędzie wygaszono światła, jedynie tu i ówdzie paliły się pojedyncze świece. Hoggart musiał przyznać, że nastrój zaaranżowano w sposób mistrzowski. Cały dom tonął w mistycznej atmosferze, na dodatek w powietrzu wyczuwał subtelną woń kadzidła. Po grubo tkanym dywanie dotarli do dużej sali jadalnej. Wokół owalnego, staroświeckiego blatu siedziało już kilka osób. Przed każdą stała mała szklaneczka z odrobiną przezroczystego płynu, zaś pośrodku stołu spoczywała duża szklana kula, wewnątrz której dostrzegł czerwoną iskrę - jakby żarzącą się główkę zapałki. Keach wskazał im dwa wolne miejsca. Potem zgasił świece, zostawiając tylko dwie najbardziej oddalone od stołu. - Proszę teraz o chwilę skupienia - powiedział. - Chciałbym na początek wyjaśnić istotę naszego przedsięwzięcia. Płyn, który widzicie przed sobą, to wyciąg z kilku roślin, rosnących w peruwiańskiej dżungli, o działaniu przypominającym kokainę - nie figurują na liście Agencji do Spraw Zwalczania Narkotyków, gdyby ktoś miał wątpliwości. Działa krótko i nie powoduje uzależnienia. My użyjemy go jako wzmacniacza, ułatwiającego koncentrację i potęgującego sugestię. Uaktywni waszą świadomość i podświadomość. A szklana kula... - Służy do wejrzenia w przyszłość - dokończył kpiąco Hoggart. Wkurzał go ten udawany profesjonalizm. - Nie - spokojnie zaprzeczył gospodarz. - To tylko symbol. Dioda w środku ma oznaczać punkt styku sfery astralnej ze światem materialnym, jakby dziurkę od klucza w drzwiach do „tamtej strony”. Od was zależy, czy uda się je choć trochę uchylić. Dał znak i wszyscy jednocześnie unieśli szklanki. Płyn miał gorzki smak. Rozgrzewał jak alkohol. Keach cichym głosem nakazał wszystkim skoncentrować uwagę na czerwono płonącej diodzie. Hoggart chciał spełnić to życzenie, ale nie mógł. Uczuł nagłe zesztywnienie ciała, wzrok przesłoniła mu czarna chmura. Przypominało to zapadanie w sen, gdzieś odpływał, poza ciało... - Peggy, gdzie jesteś, Peggy? - słyszał własny, oddalony głos. - Dlaczego tu tak ciemno... Zawołajcie Francisa! W tym momencie Hoggart z łoskotem spadł z krzesła. Zebrani gwałtownie drgnęli i popatrzyli na niego nieprzytomnym wzrokiem. Keach włączył światło, a Mary trzasnęła męża z rozmachem w twarz, bynajmniej nie z chęci pomocy. Ból docierał do niego powoli, jakby z obcego ciała. - Teraz wszystko rozumiem - wykrzyknęła z pasją. - Twoje przemęczenie ma na imię Peggy! Hoggart ciągle siedział na podłodze i trzymał się za głowę. Nadal widział strzępy czarnej chmury, ale powoli wracała jasność myśli. Wstał i natychmiast na powrót usiadł - zmysł równowagi nie funkcjonował należycie. Odetchnął parę razy głęboko, starając się opanować nieskoordynowane odruchy. Do żony na razie wolał się nie odzywać. - Powinna pani odwieźć męża do domu - mówił Keach. - Wzmacniacz ma bardzo krótkie działanie i... nie jest to serum prawdy. - W zamyśleniu pokręcił głową. - Za wcześnie było też na kontakt mentalny. Przyznam, że tego rodzaju reakcję obserwuję po raz pierwszy. W domu, już w łóżku, nie mógł zasnąć. Popatrzył na plecy leżącej na boku Mary - po wizycie u parapsychologa odzywała się do niego monosylabami. Postanowił, że wyjaśni tę sprawę z Keachem przy najbliższej sposobności. Przecież, do diabła, kocham ją... Skąd, u licha, ta Peggy?! Jego małżeństwo znalazło się na krawędzi rozpadu. Do diabła, dlaczego, przecież tydzień temu wszystko było w porządku?! Tuż przed zaśnięciem usłyszał jakby stłumione dudnienie. Otworzył oczy i na poły przytomnie zerknął za okno - ujrzał ciemny kształt samolotu pasażerskiego. Maszyna włączyła światła lądowania i po chwili roztopiła się w ciemnościach. Dziwne, pomyślał sennie, przecież w pobliżu nie ma żadnego lotniska. W wąziutkiej szczelinie drzwi wyraźnie odcinała się sylwetka McCormacka na tle okna w korytarzu. Stał bądź siedział, dla zabicia czasu obserwując samoloty, krążące nad pobliskim lotniskiem. Szkoda, że go wkurzył, ale... Do licha, dlaczego personel pozwala mu palić na szpitalnym korytarzu? Ze złością domknął drzwi. Widać jeszcze nie mieli nakazu, ale na pewno coś podejrzewali. Cholera, zrobił porządek w samolocie zbyt profesjonalnie, to zawsze zwraca uwagę. Dziewięć ofiar... Wzruszył ramionami, podszedł do „gruszki”, wiszącej nad wezgłowiem, i wcisnął przycisk. Wchodząca dziewczyna miała te same naiwne oczy. - Proszę wezwać lekarza i tego człowieka. - Machnął dłonią w stronę korytarza. - Muszę coś zeznać. - Ale... - Szybko, dziewczyno! - Złapał się teatralnie za pidżamę i sapnął astmatycznie. - Tu nie ma czasu. Wdusiła przycisk przy framudze i, przytrzymując drzwi ręką, wysunęła się na zewnątrz. - Proszę pana - usłyszał, kiedy właził za parawan. - Pan Hoffman ma coś ważnego do powiedzenia. Nie lubił McCormacka i musiał przyznać, że odczuł dużą satysfakcję, waląc go taboretem w tył głowy. Dziewczyna najwyraźniej przypomniała sobie wykład z anatomii pod tytułem „O skutkach złamań potylicy”, ponieważ wrzasnęła, a właściwie próbowała, gdyż dłoń Hoffmana zdusiła ten krzyk w zarodku. Puścił dopiero wtedy, gdy przyduszona pielęgniarka osunęła się na podłogę. - Nic ci się nie stanie - skłamał po raz kolejny. - Zaprowadź mnie do magazynu depozytów. - To niemożliwe. - Chciała pochylić się nad rannym, ale szarpnął ją w górę i przytrzymał. - O tej porze nie ma tam nikogo. Wiedział, że nie ucieknie. Przewrócił leżące na podłodze ciało, w małej kaburze na biodrze znalazł służbową trzydziestkę piątkę. Przekładając rewolwer do własnej kieszeni, czuł się jak przy transplantacji ważnego organu. - No, chodź, mała. - Wezwałam lekarza! Chciała być cwana, ale bez słowa odsunął płytkę z przyciskiem i pokazał pęk urwanych kabli. Gdyby spotkał ich ktoś na korytarzu, pomyślałby zapewne, że sumienna pielęgniarka prowadzi chorego na późny zabieg. Przez uchylone drzwi dyżurki dobiegał cichy brzęk szklanych naczyń. Do windy dotarli bez przeszkód. W kabinie przytrzymał dziewczynę i, bez przekonania, jakby pro forma, rozpiął jej fartuch i mocno ścisnął za piersi. Ze zdziwieniem spostrzegł, że nie wyczuwa twardych brodawek. Dotąd sądził, że to odruch. Zniechęcony, odsunął ją w kąt. Nie miał zbyt wiele czasu, a tak w ogóle nie lubił trudnych dziewcząt. Magazyn depozytów umieszczono w suterenie, niedaleko wilgotnych rur kanalizacyjnych. Owinął rewolwer w szlafrok i, starając się nie zablokować bębenka, wystrzelił dwukrotnie w zamek. Dziewczyna zrobiła minę, jakby chciała zwymiotować. Ciekawe, jak znosi operacje? Wepchnął ją do środka, posadził na stercie czystych fartuchów i zaczął przeglądać półki z ubraniami pacjentów. Na szczęście człowiek, który się tym zajmował, lubił porządek. Od razu znalazł swoje rzeczy. Gdyby McCormack dotarł do nich pierwszy, miałby wiele pytań. - Chodź tu. - Skinął na pielęgniarkę. Ze sposobu, w jaki trzymała ręce wywnioskował, że obawia się gwałtu, pewnie przez to macanie w windzie. - Jak stąd dojść na dworzec autobusowy? Zaskoczona, odpowiedziała dopiero po chwili. Potem nawet nie krzyknęła, kiedy złapał ją za ramiona i przycisnął kciukami tętnice. Na zemdloną rzucił stos ubrań. Wsuwając między nie rewolwer, miał nadzieję, że huk nie będzie zbyt głośny. Paul przejechał podbródek paroma zdecydowanymi ruchami, przedmuchał ostrze maszynki i schował ją do futerału. Nie przestając zerkać podejrzliwie na swoją twarz, wklepał w policzki odrobinę Mac Factora. Paranoja! Jak senne omamy mogą tworzyć tak logiczną serię? Włączył dodatkową lampę i nachylił się do lustra. Lewa źrenica była prawie dwa razy większa od prawej. Wylew, przemknęło mu przez głowę. Zakrył na moment oczy i spójrżał ponownie. Wyglądało na to, że prawe oko nie reaguje na światło. Przebiegł w myślach ostatnie tygodnie i stwierdził, że pamięta jedynie silny atak migreny sprzed trzech dni. Żadnych urazów, wypadków czy mordobicia... Jeszcze jeden fenomen, stwierdził, zwalając przy okazji również swoją męską niedyspozycję na konto rzeczy dziwnych i niewytłumaczalnych. - Może powinienem poszukać rady jakiegoś guru albo przynajmniej dobrego psychoanalityka - mruknął, przechodząc do kuchni, gdzie czekało przygotowane przez Mary śniadanie. Nie miał pojęcia, dlaczego wyszła tak wcześnie. Dzwonił Keach, ma coś pilnego ~ raz jeszcze czytał zostawioną na stole notatkę. - Umówiłam cię na jedenastą u Torricellego. Wiedziała, że lubił tę knajpę, i nawet poczuł zadowolenie. Zmusi tego wymuskanego hochsztaplera, aby wytłumaczył Mary wczorajsze zajście. A jak nie, to pożałuje... Paul miał znajomego w wydziale narkotyków. Na pewno facet coś kręci z tymi peruwiańskimi badylami. Kiedy skończył wystygłe grzanki, przypomniał sobie wczorajszy dowcip Humpleya. - Wiecie, jak wygląda ciupcianie na żabkę? - spytał nagle z kąta redakcyjnego pokoju. Nikt nie wiedział, więc uśmiechnął się obleśnie. - Ty leżysz, on leży, a ona rechocze. Jedynie Paul się nie roześmiał. Miał nadzieję, że nikt specjalnie nie zwrócił na to uwagi. Zresztą, dzisiaj również to go nie bawiło. Zirytowany, wrzucił talerz z resztkami do zlewu i, trzasnąwszy drzwiami, zjechał windą na parking. Kiedy u Torricellego wszedł na salę, Keach siedział już przy stole i bawił się srebrną dewizką zegarka. - Dobrze, że pan przyszedł. - Szarmancko odsunął krzesło. - Mary obiecała, że przekaże informację. Zanotował w myślach, że nazwał jego żonę po imieniu. Skrzywił się kwaśno i opadł na krzesło. - Jakież to ma pan rewelacje? Jestem opętany przez diabła, czy też dostanę angaż jako medium? Keach nie dał się wyprowadzić z równowagi. Chyba musiał z podobnymi uszczypliwościami mieć do czynienia częściej. - Zanim odpowiem, chciałbym poddać pana małemu testowi. Dzięki kelnerowi miał czas się zastanowić. Nie mógł zdecydować, na ile Keach jest wiarygodny. Na wszelki wypadek milczał, czekając na dalsze wyjaśnienia. - Wczoraj podczas seansu zaszło niewątpliwie zastanawiające wydarzenie. Trudno mi wytłumaczyć, na czym polega jego osobliwość, w każdym razie w tej chwili - uśmiechnął się i, wznosząc toast, trącił kieliszek Paula. - Jest pan dziennikarzem, czyż nie? Zapewniam, że będzie to temat na pierwszą stronę. Strzał w dziesiątkę. Paul już od paru miesięcy nie trafił niczego naprawdę interesującego. - Przyjmijmy, że coś w tym jest. - Wychylił duszkiem przyniesiony trunek, czerwone martini. Lepiej zrobiłaby mu szkocka. - Ale w południe muszę być w redakcji. - Jestem przygotowany. - Keach skinął na kelnera. - Zamówiłem już odpowiedni gabinet. Pokoik, do którego weszli, stanowczo należałoby odradzać cierpiącym na klaustrofobię. Ciężkie meble, wykładane drewnopodobnym plastykiem, dość miernie naśladowały biedermeier, ale przynajmniej wentylacja działała sprawnie. Keach poczekał, aż zamkną się drzwi za obsługą, po czym rozwarł swoją lekarską torbę, wydobywając z niej zestaw do zastrzyków. Paul mógł podziwiać, z jaką wprawą nakłada igłę. - Miał pan powiedzieć, co to właściwie za test? - spytał, może gwałtowniej niż pragnął. -No dobrze. - Parapsycholog zaprzestał na moment przygotowań. - Słyszał pan o opętaniu? Paul roześmiał się nerwowo - no tak, jednak to wariat. - Zawsze sądziłem, że „Młot na czarownice” to stek bredni. - Tak mówią ludzie uczeni... Ale mam powody przypuszczać, że siedzi w panu - zawahał się, jakby szukając stosownych słów - jakaś osobowość. Czy nie trapią pana ostatnio niezwykłe sny? Hoggart poczuł ogarniające go naprzemienne fale ciepła i chłodu. O co temu facetowi chodzi? - Dobra - wycedził. - Proszę zaczynać. Keach przysunął jeden z foteli bliżej stołu. Do blatu przykleił taśmą czystą kartkę papieru, a w dłoń Paula wsunął ołówek. - Pod wpływem zastrzyku pana świadomość na około minutę utraci kontrolę nad ciałem, ale nie straci pan przytomności. Proszę się nie bać i obserwować sytuację. Posłusznie siadł w fotelu, a Keach dodatkowo przymocował długim pasem taśmy jego tors do fotela. Paul niepewnie obrócił w dłoni ołówek. - Pismo automatyczne. - Keach pochwycił jego pytające spojrzenie. - Gdy osłabnie pańska kontrola, zepchnięta w podświadomość osobowość odpowie na moje pytania. Przesunął watką po ramieniu i, zanim Paula zdążyły ponownie ogarnąć wątpliwości, igła gładko weszła w ciało. - Nic nie czuję - chciał powiedzieć, lecz głowa bezwładnie opadła mu na oparcie. Parapsycholog spokojnie wypowiedział pierwsze pytanie. - Jak się nazywasz? Zdumiony Hoggart poczuł, jak jego ciało drgnęło konwulsyjnie. Potem, bez jego woli, usta otworzyły się i usłyszał cichy, niezrozumiały szept. Bał się, ale nawet gdyby chciał, nie mógłby uciec - zupełnie nie panował nad swoim ciałem, wykonującym polecenia kogoś obcego, kto na pewno nie był Paulem Hoggartem. Palce kurczowo ścisnęły ołówek. Grube, nieforemne, stawiane w zaciekłym pośpiechu litery zaczęły wypełniać kartkę. - Jack Ironside, wszędzie ciemność, gdzie jestem? - Uspokój się - głos Keacha sprawił, że ołówek stanął. - Co pamiętasz? Gdyby nie widział tego na własne oczy, nigdy nie dałby wiary. Jego palce, posłuszne obcej woli, podjęły znowu obłędny taniec. - Hotel Crusader, ból, moja praca, rewelacyjne właściwości, proces zaczyna się przy dwudziestu stopniach, należy utrzymać stałe... - Stój! - Keach potrząsnął bezwładnym ciałem Hoggarta. - Wolniej! Lecz dłoń Paula nie słuchała już nikogo. Litery wchodziły jedna na drugą, tępy ołówek darł papier i ślizgał się po blacie, świst w gardle przechodził w rzężenie, ciemność przed oczami, mrowienie w palcach, nie można złapać oddechu, puls galopuje coraz szybciej... - Paul? - Poczuł chłód na karku. - Słyszy mnie pan? Hoggart pomyślał mimochodem, że Keach nie może zdecydować się na formę, w której powinien się do niego zwracać. Poruszył palcami, wypuszczając na podłogę złamany ołówek. Dopiero teraz brutalna prawda dotarła do niego z całą siłą. - Kto to jest? - wychrypiał. - Jack Ironside, profesor fizyki z MIT. - Keach zdjął mu z twarzy chusteczkę, zmoczoną w alkoholu. - Sława w dziedzinie nadprzewodnictwa. Mówi coś panu nazwa Crusader, hotel Crusader? Z wdzięcznością wypił podsuniętą szklankę z jakimś bladoróżowym napojem, odkrywając przy tym, że nie rozróżnia smaków. - Chyba tak... Mieszkałem w nim parę dni temu w Baltimore. Naukowcy mieli tam duży spęd i ledwo znalazłem miejsce. - Zaprzestał poprawiania krawata. - Boże, przecież facet, który przyjął mnie do pokoju, nazywał się Ironside! Keach, zajęty odklejaniem taśmy, uśmiechnął się pod nosem. - Pewnie myślisz, że facet jest teraz w tobie. - Pokręcił głową. - Wczoraj nadawali z nim wywiad w telewizji, na żywo. W zadumie przyglądał się powierzchni stołu. Grafitowe krechy, słowa i niedokończone wzory wybiegały daleko poza papier, ginąc w dębowych słojach stołu. - Historia niejednokrotnie notowała przypadki ingerencji jednej świadomości w drugą. Hindusi zwą to awatarem. - Jasnowidz pokiwał w zadumie głową. - Stres, stany mistyczne, transy narkotyczne, wszystko działa stymulująco. - Jaki trans? - Sytuacja, zamiast się wyjaśniać, dla Hoggarta coraz bardziej się wikłała. - Nie powiesz chyba... - Nie. Moim zdaniem mamy tu coś zupełnie nowego. - Keach z namysłem skubał brodę. - Przypuszczam, że ktoś użył mentalplikatora. Paul spojrzał na niego z wyrzutem. Od tej nazwy aż zęby mogły rozboleć. - Słyszałem, choć nie jest to nic pewnego, że istnieje urządzenie potrafiące kopiować pamięć osobniczą, w końcu to tylko jedna z postaci informacji. - Keach wsunął podartą kartkę do kieszeni. - Indukuje się prądy o określonej częstotliwości, to stymuluje procesy chemiczne mózgu i pobudza neurony... nieważne. Wiele wskazuje na to, że prototypu użyto na Ironsidzie, a ty przypadkowo znalazłeś się w zasięgu transferu. - Czy on... - Paul ostrożnie dotknął skroni - czuje? - Na pewno nie tak, jak my, to w końcu fantom, bierne odwzorowanie. - Jasnowidz wyglądał na zgnębionego własnym odkryciem. - Ale pewne uczucia mogą powstawać. Sądzę, że jest nietrwały, jeszcze parę dni, może tygodni i zniknie. - Ale kto to zrobił? - Tego akurat nietrudno się domyślić. Nowe materiały nadprzewodzące to całkowity przewrót w przemyśle. - Wzruszył ramionami i zaczął zgarniać sprzęt do torby. - Szpiegostwo wojskowe czy przemysłowe, chętnych jest wielu, a pieniądze ogromne. Ktoś jedynie ciebie nie wziął pod uwagę. Tego, że będziesz nocował z Ironsidem. Jesteś jakby żywym feretronem. - Feretronem? - Tak nazywa się obraz malowany z obydwu stron. Kiedy zrobiłem zastrzyk, lekko odchylił się od ściany i dostrzegliśmy drugą powierzchnię: mglisty i niepełny obraz Ironside’a. Paul starał się zebrać myśli, teraz szczególnie dotkliwie odczuwał ciasnotę pokoju, poza tym chciało mu się palić. Nagle zapragnął powiedzieć wszystko. - Od paru dni dręczą mnie niewytłumaczalne sny, halucynacje na jawie... - To muszą być przebitki z pamięci Ironside’a, znikną wraz z jego osobowością. - Keach uspokajająco poklepał go po ramieniu. - Powinniśmy jeszcze porozmawiać o tej sprawie. Podniósł torbę i ruszył do drzwi, lecz w progu zatrzymał się jeszcze na moment. - Swoją drogą ciekawe, jak taka dwuosobowość wpływa na aktywność życiową. Mogą wystąpić zakłócenia hormonalne... Niczego pan nie zauważył? W redakcji Hoggart zastał swojski harmider, złożony z potopu urywających się telefonów i wrzaskliwie podawanych rewelacji. Tematem dnia była, przepowiadana w sondażach, miażdżąca wygrana senatora Glenna. Raptem, nie wiadomo właściwie dlaczego, został czarnym koniem obecnej kampanii prezydenckiej. Na szczęście nie była to działka Paula. Wszedł do swego pokoju, odcinając się od reszty podekscytowanego senatorem świata dźwiękoszczelnymi drzwiami. Czując nagłe zmęczenie, oparł się ciężko o regał i przymknął oczy. Znowu chciało mu się spać... Stał w budce telefonu. Nadal czuł w kościach kilkunastogodzinną podróż autobusem. Chwilę szukał w tylnej kieszeni spodni dziesięciocentówki, wreszcie znalazł, wetknął w szczelinę automatu i zaczął wykręcać numer. Paula otrzeźwił dzwonek telefonu. Zanim się pozbierał, sygnał umilkł. Dopiero teraz uświadomił sobie, że bohater widzianego przed chwilą obrazu wykręcił numer jego redakcyjnego telefonu. Keach pomylił się, pomyślał, przecież Ironside nie mógł dzwonić do niego, no bo po co? Przeszły go nieprzyjemne ciarki. Czuł szóstym zmysłem, że powinien unikać spotkania z człowiekiem ze snu. W żaden sposób nie mogąc się skoncentrować na temacie kolegium - wałkowano oczywiście cud niespodziewanej popularności senatora Glenna - przesiedział następne dwie godziny jak na rozżarzonych węglach. W końcu, odpowiadając coś bez związku naczelnemu, wyrwał się pod byle pretekstem. Pamiętał, że dwie przecznice od redakcji otwarto niedawno sklep z bronią. Postanowił tam zajrzeć - w razie konfrontacji chciał mieć pod ręką jakiś ostateczny argument. Po dłuższych negocjacjach sprzedawca przekonał go do małego, sześciostrzałowego rewolweru kaliber.37 z krótką lufą, bardzo podobnego do modeli używanych przez policję. Zamierzał też opchnąć mu podwieszaną pod pachą kaburę, ale Hoggart uznał to za przesadę. Kiedy wychodził, z kieszeniami marynarki wypchanymi bronią i nabojami, był prawie wesoły. Po chwili spoważniał. Samo posiadanie pistoletu z nikogo jeszcze nie uczyniło mężczyzny... Czasem wręcz przeciwnie. Wsiadając do samochodu, zerknął w lusterko i zamarł, zaskoczony. Z jego twarzą było coś nie tak. Od prawego oka w dół ciągnął się jakiś cień. Blizna!? Dotknął ręką skóry, lecz ta była na pozór gładka i nienaruszona. Spojrzał na grzbiet dłoni, porastające go blond włosy jakby pociemniały. Zmieniam się, pomyślał z przerażeniem, czyżby to miało być celem całej historii? Jestem w pracowni, wrócę późno. Mary. Jeszcze raz powoli przeczytał kartkę. Nie bardzo wierzył w ten nagły zapał do pracy. Już chciał sięgnąć po telefon, ale się powstrzymał. W końcu nie miał żadnych dowodów, jedynie niejasne podejrzenia. I tak na dobrą sprawę, wina leżała po jego stronie. Jeśli będzie chciała go zdradzić... to i tak nic na to nie poradzi, chyba że przy pomocy pasa cnoty. Założywszy, rzecz jasna, że seks oralny nie jest zdradą małżeńską. Dalsze medytacje przerwał dzwonek u drzwi. Ciągle myśląc o Mary, machinalnie je otworzył i wpuścił do środka rosłego mężczyznę w ciemnym garniturze. Nie zdążył mu się nawet przyjrzeć, gdy tamten, mrucząc „policja” i machając jakąś legitymacją, poszedł w głąb mieszkania. Stanął w salonie przy oknie i czas jakiś uważnie obserwował ulicę przez szczelinę w żaluzjach. - Czym mogę... - zaczął Hoggart, ale nieznajomy zbył to machnięciem ręki i dalej patrzył na ulicę. - Pan nazywa się Hoggart? - spytał od niechcenia, zmieniając ustawienie pasków żaluzji. - Tak. - Paul wciąż nic nie rozumiał. - Czy mogę wreszcie... - Cierpi pan na poważne zaburzenia wzroku, wręcz halucynacje, dziwne sny, a chwilami ma pan wrażenie, że jest kim innym. - Skąd pan, u licha, to wie?! - wykrzyknął zupełnie zaskoczony, a wtedy mężczyzna odwrócił się. Ich oczy zetknęły się na moment. Hoggart, zanim zdążył pomyśleć, już instynktownie sięgał po broń, lecz Hoffman okazał się szybszy. Kopnął go w rękę, zanim Paul zdążył odbezpieczyć rewolwer. Wytrącona broń szurnęła w drugi kąt pokoju. Napastnik wyciągnął własną spluwę i przyłożył mu tępą lufę do skroni. - Trochę to trwało, ale w końcu cię odnalazłem - stwierdził z satysfakcją. - Ty śniłeś o mnie, a ja o tobie... Wiesz, masz niezłą żonę, baaardzo zaniedbaną. - Od niej z daleka! - warknął Paul, nie na żarty rozwścieczony. Nie chciał mieszać w to Mary. - Czego chcesz? - Tego, co przypadkiem dostałeś: Ironside’a, jego wzorów, ładnie spisanych i opatrzonych komentarzem. Możesz to chyba dla mnie zrobić? Hoggart gorączkowo zerknął na zegarek. Mary nie powinna wrócić jeszcze przez jakiś czas, ale nie był tego pewien. Hoffman wyszczerzył zęby i z namysłem podrapał się w nos. - A może wolałbyś, abyśmy poczekali na twoją żonę? - zaproponował z szyderczym grymasem. - Byłaby niezła zabawa... Co sądzisz o trójkątach? Przynajmniej z jednego miałaby pożytek. Paul zacisnął zęby w udręce bezsilności. Drań doskonale znał jego życie. Już chciał się na niego rzucić, nie bacząc na nic, ale się zreflektował. Nie, przede wszystkim musi chronić Mary. - Dobrze - wykrztusił. - Ale żeby się dobrać do osobowości Ironside’a, trzeba mnie wprowadzić w trans hipnotyczny, a to może zrobić tylko fachowiec. - Więc dzwoń do niego i powiedz, że musisz z nim się spotkać. Hoffman podszedł do telefonu i wystukał numer Keacha. Paul z przerażeniem pojął, jak wiele tamten o nim wie - może nawet wszystko? Ujął podaną słuchawkę. - Muszę z panem natychmiast porozmawiać. - W porządku - usłyszał spokojny głos. - Proszę przyjechać, będę w domu. Keach czekał na podjeździe przed wejściem do rezydencji. Jeśli widok Hoffmana go zaskoczył, nie dał tego po sobie poznać. Weszli do środka. W milczeniu przeszli przez hol i dotarli do pokoju, który Hoggart już znał z wcześniejszego seansu. Keach wskazał im krzesła, sam usiadł w wygodnym skórzanym fotelu. Cały czas patrzył na nich z enigmatycznym uśmiechem, godnym Mony Lisy. Hoffman, widać wytrącony tym z równowagi, ostentacyjnie wsadził dłoń w kieszeń. - Słucham, panowie - powiedział uprzejmie jasnowidz, ale z tonu można było wywnioskować, że nie jest właściwie ciekaw odpowiedzi. Hoggart chrząknął i miał coś wydusić z siebie, lecz Hoffman wyprzedził go, kierując broń w gospodarza. Ale nawet to nie spędziło z ust Keacha zagadkowego uśmiechu. - Mamy małą prośbę - cedził wolno przez zęby Hoffman. - Wprowadzi go pan w trans i uaktywni osobowość Ironside’a. Chcę temu ostatniemu zadać parę pytań. - A jeśli nie? Napastnik skrzywił się sarkastycznie i wymownie wskazał na swą wypchaną kieszeń. - Ależ ja naprawdę jestem bydlakiem bez skrupułów. Jeśli nie, najpierw zastrzelę pana, a potem Hoggarta. Nie zostawiacie mi wyboru. - A zatem dobrze, zrobię to. Jasnowidz wstał z fotela i gestem nakazał Hoggartowi zająć swoje miejsce. Z szafki, wiszącej na ścianie, wyjął kadzielnicę i woreczek suszu. Hoffman obserwował go podejrzliwie, wietrząc podstęp. Zaprotestował, kiedy Keach zaczął rozgrzewać elektryczny ruszt. - To konieczne - uciął Keach. - Kadzidło umożliwia lepszą koncentrację i ułatwia medium wejście w hipnozę. On jest zbyt zdenerwowany. Rzucił pierwszą garstkę na rozżarzone druty i pokój wypełnił wonny opar. Paul odetchnął głęboko parę razy, aż poczuł się rozluźniony i senny. Keach szeptał coś sugestywnie, lecz docierało do niego coraz mniej dźwięków. Powoli, acz nieubłaganie, zapadał w sen. Ostatnim wysiłkiem woli zerknął na Hoffmana. Działo się z nim coś dziwnego - gorączkowo pocierał oczy i potrząsał głową, jakby broniąc się przed nagłym atakiem senności. Wreszcie zerwał się i, rycząc coś, strzelił do Keacha. Z kadzielnicy buchnął nowy kłąb dymu i pokój w oczach Paula zmalał do rozmiarów pudełka zapałek, potem kostki do gry, w końcu, ścieśniony do punktu, odpłynął w ciemność. Zawrót głowy, jak w diabelskim młynie w Disneylandzie... Pieprzone zimno... Gdzie jesteś Hoggart? Zatłukę cię, ale przedtem wycisnę wszystko... Szary półmrok, gdzie jestem...? Wymiary rozmnożyły się, powielając moje ciało w zwierciadlanych witrażach... Nienawidzę was, co do jednego... Całe życie przyparty do muru, a kto podejdzie, to pałą w łeb... Ciało niczym duch... Keach miał rację, to istotnie bombowy materiał... Coswyżera wnętrzności... Gdzie moja twarz? Mam wrażenie utraty czegoś... Wir, lej, studnia... Jeśli udało mu się ze mnie wyrwać, znalazł tam spokój i ukojenie... Coś świeci... Ale kurewsko wielka równina... Gdzieś musi tu być ten świr... Krążę wokół leja, z lewej mgła, dziwna, ale tutaj wszystko jest dziwne... Teraz rozumiem, jak bardzo kocham to życie... Hoggart, nadchodzę i zaraz skręcę twój pieprzony kark, trzaśnie jak zapałka... Słabi, zawsze mówicie o litości... Gówno, żyć to gryźć szybciej i mocniej niż inni... Keach pomóż, chcę wrócić... Ta mgła rozdziera duszę... Och, gdzieś w głębi świeci mocno, żebym mógł chociaż zamknąć oczy, których nie ma... Jesteś, Hoggart!... Ty draniu, zostaw mnie... Nie mamy nic wspólnego... Zły, wydrążony homunkulusie... Wiem, czego najbardziej się boisz, chcesz żyć, chcesz kochać ten pieprzony świat... Rzygam na ciebie, na niego... Mary! Pomóż... Bez sensu, kto słyszy krzyczącego pod wodą... Pójdziesz ze mną i nie musisz pytać, dokąd trafimy, z takim, jak ja, tylko do piekła... Aby było światło, musi istnieć cień... Kto to powiedział...? Lej, nie chcę tam, jeszcze nie mój czas... Mam twoją zasraną duszę i nie uciekniesz... Tylko to mi zostało... Szum - skrzydła? Wymiary ustokrotniąją się... Hoffman, ktoś cię kiedyś wynicował... Żal mi ciebie... Jak lej w wannie... Ha, ha, spłyniemy obydwaj... Choć trochę siły... Kto mi poda dłoń? Świeci w pysk, że nic nie widać... Jak ty mogłeś kochać świat, a nawet lubić... Za mało pilnowałem siebie, a teraz brakuje oddechu... Nie łudź się, wpadniemy tam obaj... A ty Hoffman, wolisz zniknąć, roztopić w wielkim, rozgrzeszającym wszystko świetle... A niech to... Ciepło, czuję, miękkie i aksamitne, ochrania mnie... Hoggart! Hoggart, jak ci się udało...? Zwinięty cień oderwał się ode mnie, spada... Skąd tu tyle światła? Unoszę się... Hoggart, nie zostawiaj mnie samego!... Równina zapada się, studnia maleje do rozmiaru... Nie!!!... Znowu Disneyland...? Kiedy obraz przestał falować, dojrzał pochyloną nad sobą, zatroskaną twarz Mary. Pieczenie policzków i szklanka w dłoni jednoznacznie określały rodzaj zabiegów, którym był poddawany. Nie sądził, że jego żoneczka ma tak ciężką rękę. - Dziękuję, kochanie - wyszeptał i zaraz pożałował, gdyż na wszelki wypadek ponownie oblała go wodą. Na szczęście zrezygnowała z policzkowania. - Co z Hoffmanem? - spytał, gdy wspólnym wysiłkiem nadali jego ciału pozycję z grubsza wyprostowaną. Z ulgą oparł się o ścianę. - Umarł. - Keach, przyciskając do boku zakrwawioną chustkę, właśnie wstawał od leżącej postaci. - Po prostu przestał żyć. Paul objął głowę rękoma. Ciągle szumiało mu w uszach. - Nie miał nikogo... - Zerknął na wyłączone palenisko z zielskiem, pewnie równie szkodliwym badylem z peruwiańskiej dżungli- A trzeba mieć po co wracać. Keach słuchał z uwagą, jakby zapamiętując słowa, a potem ruszył do telefonu. W połowie drogi jęknął i usiadł na podłodze. Z chustki kapała krew. - Ciekawe, dlaczego musiał tego szukać u ciebie? - zapytał. - Myliliśmy się. - Razem z Mary pomogli mu usiąść na kanapie. - Te wizje... To Hoffman i ja podsłuchiwaliśmy nasze umysły. - A... wzajemne sprzężenie po użyciu mentalplikatora... - Keach z niepokojem zerknął na swój prowizoryczny opatrunek. - Samolot, którym odlatywał za granicę, porwano, doszło do eksplozji, w wyniku której stracił swoją kopię. Nic dziwnego, że chciał to wydusić ze mnie. Ale skąd wiedział, gdzie mnie szukać? - Paul przytknął palec do skroni. - Przypominam sobie! Spotkałem go rano w hotelu na korytarzu, gdy wychodziłem z pokoju Ironside’a. Kiedy zorientował się, że doszło do zdublowania nagrania, poszukał adresu w książce meldunkowej... - Wspaniale opowiadasz. - Keach robił się coraz bledszy. - Ale może ktoś wezwie lekarza. Mary zerwała się jak oparzona i z przepraszającą miną pobiegła do aparatu. Paul skinął głową w jej kierunku. - Skąd się tu wzięła? I skąd wiedziałeś, że będzie potrzebna? - Zadzwoniłem wcześniej. - Keach miał nieprzeniknioną minę. - Zresztą, jakie ma to teraz znaczenie? I tak nie uwierzysz. Paul patrzył na żonę, jak rozmawia przez telefon, i czuł rosnącą wolę życia. Dopiero teraz objawiła mu się pełna i dojrzała kobiecość Mary. Tak, kochał ją, nie miał wątpliwości, że byli dla siebie stworzeni. Odejście osobowości Ironside’a coś w nim odblokowało, dawno nie czuł się tak rześki i ochoczy do czynu. Przepełniony nagłym przypływem witalności wiedział, że jego problemy należą do przeszłości. Za chwilę pojadą do domu, zjedzą romantyczną kolację przy świecach, a potem wezmą razem kąpiel, pójdą do łóżka i będą się kochać dzień i noc, i jeszcze jeden dzień... Viagra nie będzie potrzebna.