LUCY MAUD MONTGOMERY WAKACJE NA STAREJ FARMIE PRZEŁOŻYŁA RENATA ACHER TYTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO THE STORY GIRL ROZDZIAŁ I SIEDZIBA NASZYCH OJCÓW — Lubię wszelkie drogi, bo nigdy nie wiadomo, co można znaleźć u ich kresu. Powiedziała to kiedyś Baśniowa Dziewczynka, ale myśmy jeszcze jej nie znali. Nie znaliśmy nawet jej dziwnego imienia, które — jak się później okazało — było dla niej bardzo odpowiednie. Obaj z moim bratem Feliksem wiedzieliśmy tylko, że mieszka na starej farmie Kingów, bo jej mama, ciocia Felicity, umarła. Naprawdę nazywała się Sara Stanley i ciocia Oliwia wiele o niej pisała w listach do naszego taty. Nas jednak bardziej interesowały nasze cioteczne siostry — Felicity i Cecylia, oraz jedyny brat Daniel. Mieliśmy z nimi mieszkać podczas wakacji, a może nawet trochę dłużej, w starym domu naszych przodków — w Carlisle na Wyspie Księcia Edwarda. Wyruszyliśmy z Toronto pewnego majowego poranka, przejęci i podnieceni. Wiedzieliśmy, dokąd jedziemy, a mimo to podróż do dalekiego domu, znanego nam jedynie ze wspomnień ojca, miała niezwykły urok. Ojciec nieraz opowiadał nam o swoich przygodach z dzieciństwa, a wszystkie miały miejsce właśnie tam — w rodowej siedzibie Kingów. Tyle z tych historii promieniowało ciepła, że niezmiennie byliśmy pod ich wrażeniem. Tata bardzo kochał starą farmę i dom, więc i my czuliśmy, że jesteśmy ich cząstką. Czekała tam na nas stara studnia z chińskim daszkiem, Kamienny Pulpit w słynnym sadzie Kingów i jabłonie posadzone w dniu urodzin każdego z nas, a także wiele innych ciekawych rzeczy. Tata wciąż mówił, że musi nas tam kiedyś zabrać, ale okazja nadarzyła się sama i to całkiem niespodziewanie. Otóż firma naszego ojca otwierała filię w Rio de Janeiro i zaproponowała mu stanowisko kierownika, nie mógł jednak tam jechać z dwójką dzieci. Nie mógł nas też zostawić w Toronto bez opieki. Nasza mama zmarła, gdy byliśmy jeszcze zbyt mali, by ją zapamiętać. Ojciec postanowił więc wysłać nas do wujostwa z naszą dawną opiekunką, która wracała do rodzinnych stron. Ciocia Janet i wujek Alek mieli się nami zaopiekować jak własnymi dziećmi. Dla ojca wyjazd do Rio oznaczał awans i większą pensję, co było ważne, bo nie byliśmy bogaci. Niania cierpiała straszliwie w czasie całej podróży. Bała się, że poginiemy albo że wpadniemy pod pociąg lub ktoś nas porwie. Zapewne odetchnęła z ulgą, gdy nareszcie przekazała nas obu wujkowi Alkowi w Charlottetown. Na pożegnanie przestrzegła go jeszcze: — Ten mały grubasek nie jest najgorszy, w każdym razie nie może tak szybko biegać i nie zniknie panu z oczu tak jak ten szczupły. Ale zdaje się, że jedyny sposób na te dzieci to trzymać je na pasku — i to, mówię panu, na krótkim! „Mały grubasek” to był mój brat Feliks, który rzeczywiście miał dość okrągłe kształty i bardzo nad tym bolał. Nieustannie się gimnastykował w nadziei, że zeszczupleje, niestety, bez rezultatu. Udawał, że wcale się nie przejmuje swoją tuszą, ale ja doskonale wiedziałem, że gryzł się tym okropnie. Od razu więc poczuł niechęć do naszej opiekunki za jej bezceremonialne żarty. Teraz spojrzał na nią urażony. Mnie było nawet trochę żal rozstawać się z panią MacLaren — była bowiem jedyną znaną nam osobą w tym obcym mieście — a i ona żegnała nas ze łzami w oczach. A jednak zapomnieliśmy o niej natychmiast, gdy tylko znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, siedząc w bryczce po obu stronach wuja. On sam od razu przypadł nam do serca. Był niedużego wzrostu, a w jego twarzy o delikatnych rysach zwracały uwagę wielkie niebieskie oczy z wyrazem stałego znużenia. Przypominały oczy naszego taty. Wiedzieliśmy, że wuj Alek lubi dzieci. Przywitał nas serdecznie, iako „chłopców naszego Alana”, a my poczuliśmy się przy nim swojsko i bezpiecznie jak przy własnym ojcu. Toteż bez skrępowania wypytywaliśmy go o wszystkie interesujące nas sprawy. Podczas tej jazdy drogą, która przez dwadzieścia cztery mile wiodła wśród pól, zdążyliśmy się zaprzyjaźnić z wujem Alkiem. Ku naszemu rozczarowaniu do domu wujostwa dotarliśmy wieczorem i ciemności spowijały już wzgórze, na którym zbudowano rodzinny dom Kingów. Na niebie pojawił się księżyc, noc była ciepła, majowa, pełna cieni i delikatnych zapachów. — Bev, to musi być ta stara wierzba — szepnął Feliks podniecony rozpoznaniem czegoś, co znał z opowiadań taty. Była to znana nam wszystkim wierzba dziadka, który kiedyś, po całodziennym oraniu pola, zasadził w miękkiej ziemi przy bramie wierzbową witkę. Od tego czasu wyrosła na rozłożyste drzewo, ocieniające bramę wjazdową. Pod tą właśnie wierzbą bawił się z rodzeństwem nasz tata, kiedy był mały. Dawała chłodny cień w upalne dni i była jednym z ulubionych miejsc do wspinania. — Wejdę na nią jutro z samego rana — powiedziałem uradowany. Na prawo roztaczał się wielki, ciemny sad Kingów, na lewo zaś, pośród świerków i jodeł, wznosił się biały, jasno oświetlony dom z gościnnie otwartymi drzwiami. Właśnie wyszła z nich duża, energiczna ciotka Janet o różowych policzkach. Uściskała nas serdecznie i zaraz posadziła przy wielkim stole w obszernej kuchni. Wszystko było właśnie takie, jak to nam po wielekroć opisywał tata — belkowany i pociemniały ze starości strop, wiszące u powały szynki i połcie boczku, wszystko… Skończyło się nasze wygnanie. Nareszcie byliśmy w domu. Miejscowe dzieci przyglądały się nam ukradkiem, ilekroć się im wydawało, że tego nie widzimy zajęci jedzeniem. My też zerkaliśmy na nie wtedy, kiedy jadły, nasze spojrzenia co chwila się spotykały, co wywoływało obustronne zakłopotanie. Najstarszy z nich, Dan, był w moim wieku. Wysoki i piegowaty trzynastolatek o brązowych włosach i kształtnym nosie Kingów. Wiedzieliśmy już, iż zgrabny nos jest dumą tej rodziny. Za to wykrój ust miał najzupełniej własny — były długie, wąskie, trochę jakby krzywe. Umiały się jednak przyjaźnie uśmiechać i obaj z bratem czuliśmy, że na pewno go polubimy. O rok młodsza siostra Dana, Felicity, uchodziła za rodzinną piękność dzięki swojej bladoróżowej cerze i ślicznym włosom. Zawsze byliśmy ciekawi, jak ona naprawdę wygląda. Rzeczywiście miała wdzięk i jakąś kobiecą krągłość; duże ciemnobłękitne oczy o ciężkich powiekach spoglądały ciekawie, a włosy wiły się w złocistych lokach. Mnie jednak zachwyciły jej ręce o długich paluszkach, z dołeczkami w nadgarstkach. Miała na sobie ładną sukienkę w różowy wzorek i muślinowy fartuszek z falbankami. Dan zauważył żartobliwie, że wystroiła się tak na nasz przyjazd, co nam, przyznaję, pochlebiło. Felicity otrzymała swoje rzadkie imię na cześć ciotki, która była ową zmarłą matką Sary Stanley i bliźniaczą siostrą wuja Feliksa. Tata opowiadał nam kiedyś, że oboje, siostra i brat bliźniak, umarli tego samego dnia, chociaż w różnych stronach świata: pochowani zostali jednak obok siebie, na starym rodzinnym cmentarzu w Carlisle. Młodsza siostra Felicity, Cecylia, też była bardzo ładna, chociaż Felicity zdecydowanie przewyższała ją urodą. Cecylia była znacznie bledsza i szczuplejsza. Miała jednak delikatne rysy, a jej lśniące, jedwabiste włosy lekko okalały twarz o spokojnych piwnych oczach. W jednym ze swoich listów ciocia Oliwia napisała do naszego taty, że Cecylia podobna jest raczej do rodziny Wardów i tak jak Wardowie zupełnie pozbawiona poczucia humoru. Wiedzieliśmy, że nie jest to komplement, a jednak byliśmy skłonni zaprzyjaźnić się raczej z Cecylią niż z Felicity. Chociaż przyznawaliśmy, że Felicity jest bardzo piękna, jednak z nieomylną u dzieci intuicją wyczuliśmy, że jest próżna i zbytnią wagę przykłada do swoich strojów i urody. — Dziwne, że Baśniowa Dziewczynka nie przybiegła nas powitać — powiedział wuj Alek zdumiony. — A przecież nie mogła się doczekać waszego przyjazdu. — Ciocia Oliwia nie pozwoliła jej wyjść, bo sama nie czuła się zbyt dobrze przez cały dzień — wyjaśniła Cecylia. — Kazała jej położyć się wcześnie. Sara była bardzo zawiedziona. — A kto to jest Baśniowa Dziewczynka? — spytał nieśmiało Feliks. — Ona właściwie nazywa się Sara — Sara Stanley. Ale przychodzi się z nami bawić jeszcze inna Sara — Sara Ray i jest to trochę kłopotliwe, gdy w takiej małej grupie są dwie osoby o tym samym imieniu, prawda? Ona zresztą też woli, kiedy się ją tak nazywa. Przekonacie się niebawem sami, że to do niej pasuje. Rozmowa przy stole znacznie się ożywiła, kiedy Dan trochę nieśmiało powiedział, że Piotrek również chciał wpaść, żeby nas poznać, ale musiał zanieść mąkę swojej mamie. — Piotrek? A któż to taki? Nie słyszeliśmy, żeby tu był jeszcze jeden chłopiec — zdziwiłem się. — To chłopak, który pomaga wujowi Rogerowi w gospodarstwie — odpowiedział za Dana wuj Alek. — Nazywa się Piotr Craig. Jest bystry i zręczny, ale psoci na równi z naszymi dziećmi. — On chce być narzeczonym Felicity — dodał bezlitośnie Dan. — Nie opowiadaj głupstw, kochanie — skarciła go łagodnie ciotka Janet. Felicity żachnęła się, obrzucając brata nieprzychylnym spojrzeniem. — Nie sądzę, żeby chłopiec do posług mógł być moim narzeczonym — powiedziała krótko i złote loki zatańczyły jej wokół głowy. Widać było, że się naprawdę rozgniewała i wcale nie udaje. Najwyraźniej nie była dumna z tego adoratora. Kiedy już zaspokoiliśmy głód po podróży — a ciotka Janet wiedziała, jak nam dogodzić — poczuliśmy się bardzo zmęczeni. I chociaż poprzednio obiecywaliśmy sobie, że zaraz po przyjeździe zwiedzimy cały dom, to teraz perspektywa nocowania w dawnym pokoju naszego taty wydała nam się nader nęcąca. Dan zaprowadził nas po schodach na facjatkę z widokiem na świerkowy zagajnik. Miał z nami spać w swoim łóżku, stojącym pod drugą ścianą. Pościel pachniała lawendą i wkrótce leżeliśmy pod słynną pikowaną kołdrą babci King. Okno było otwarte i ze stawu na łące słychać było rechotanie żab. Słyszeliśmy oczywiście takie wieczorne kumkanie i w Ontario, ale tu nawet żabi rechot wydawał nam się bardziej swojski i dźwięczny. Tak, z pewnością byliśmy pod urokiem tego domu, który niegdyś był domem naszego taty, a teraz miał być naszym. Tak często musieliśmy się z ojcem przeprowadzać do kolejno wynajmowanych mieszkań, że do żadnego z nich nie zdążyliśmy się przywiązać. Tu jednak, na farmie, którą nasz dziadek założył dziewięćdziesiąt lat temu, były nasze korzenie i nasza rodzina. — Pomyśl tylko, to są te same żaby, których słuchał tata — szepnął Feliks. — No nie, chyba jednak nie mogą być te same — sprzeciwiłem się, chociaż nie miałem pojęcia, jak długo żyje taka żaba. — Przecież tata wyjechał stąd przeszło dwadzieścia lat temu. — Może więc są to potomkowie tamtych żab — zgodził się Feliks — ale miejsce jest to samo. Drzwi naszego pokoju były otwarte, a po przeciwnej stronie korytarza przygotowywały się do snu obie dziewczynki i słychać było wyraźnie ich rozmowę. Zapewne nie rozprawiałyby tak głośno, gdyby wiedziały, że je słyszymy. — Ja ci się podobają chłopcy? — zapytała Cecylia. — Beverly jest całkiem przystojny, ale Feliks stanowczo za gruby — odpowiedziała bez namysłu Felicity. Feliks słysząc to zmiął ze złości kołdrę i jęknął. A ja poczułem, że chyba jednak polubię Felicity. No cóż, jak mogła nie być próżna, skoro nawet lustro, ilekroć w nie spojrzała, potwierdzało jej urodę. — A ja myślę, że obaj są bardzo mili — powiedziała z głębi serca Cecylia. „Kochana dziewczyna!” — wzruszyłem się. — Ciekawe, co o nich powie Baśniowa Dziewczynka — zastanawiała się Felicity, tak jakby dopiero to ostatecznie rozstrzygało sprawę. My obaj też czuliśmy, że jej zdanie będzie decydujące i jeżeli ona nas nie polubi, to właściwie nie ma znaczenia, co sądzą o nas wszyscy inni. — Ciekaw jestem, czy ta wasza Baśniowa Dziewczynka jest ładna… — powiedział głośno Feliks. — Wcale nie — odpowiedział bez namysłu Dan z drugiego końca pokoju. — Ale kiedy będziecie słuchali jej opowiadania, będzie wam się wydawała piękna. Wszyscy ulegają magii jej głosu. Dopiero jak się z nią rozstaniecie, pomyślicie, że właściwie wcale nie jest ładna. Drzwi do pokoju dziewczynek zatrzasnęły się głośno. W domu zapadła cisza, a my poczuliśmy się ociężali i senni. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. ROZDZIAŁ II KRÓLOWA SERC Obudziłem się o świcie. Promienie bladego majowego słońca przenikały do naszego pokoju przez gałęzie świerków, których wierzchołki poruszał chłodny wiatr. — Feliks, obudź się — szepnąłem, potrząsając bratem. — Po co? — spytał niechętnie. — Bo już jest rano i nie mogę się doczekać, kiedy pójdziemy trochę połazić. No chodź, nie budźmy go… Dan spał mocno, z otwartymi ustami. Feliks miał wielką ochotę włożyć mu do ust szklaną kulkę i z trudem udało mi się odwieść go od tego zamiaru. Wiadomo przecież, że Dan zaraz by się obudził i chciałby nam wszystko sam pokazać. A przecież przyjemniej będzie najpierw zwiedzić dom bez niego. Wymknęliśmy się cicho. Kiedy zeszliśmy na dół, wszyscy jeszcze spali. Jedynie w kuchni ktoś już się krzątał, chyba wuj Alek rozpalał ogień w piecu, ale w pokojach panowała jeszcze senna cisza. W holu zatrzymaliśmy się, żeby obejrzeć duży zegar dziadka. Nie chodził już wprawdzie, ale wciąż był bardzo piękny, z trzema wieńczącymi go złoconymi kulami. Miał też ozdobną wskazówkę, która wyznaczała kwadry księżyca, a także wgniecenie, które zrobił kiedyś nasz tata jako mały chłopiec, kiedy wpadł w złość. Wyszliśmy przed drzwi frontowe — oszołomieni i pełni zachwytu. Z południa wiał ciepły wiatr, niosąc z pól nie znane nam zapachy. Cienie świerków kładły się długie i wyraźne. Nad nami jaśniał błękit czystego nieba.» Daleko, za doliną i strumieniem, wznosiły się wzgórza porośnięte jodłami i okolone rzędami bezlistnych jeszcze buków i klonów. Zaraz za domem rosły świerki i jodły. Był to chłodny, cienisty zakątek, pełen czarownego uroku, pachnący igliwiem i żywicą. Za nim ciągnął się zagajnik brzozowy i szumiące włoskie topole, a dalej znajdował się dom wuja Rogera. Tuż przed nami zaś, otoczony świerkowym żywopłotem, widniał słynny tajemniczy sad Kingów, o którym tyle słyszeliśmy od najwcześniejszego dzieciństwa i po którym nieraz wędrowaliśmy w wyobraźni. A zaczęło się to tak: Sześćdziesiąt lat temu dziadek King wprowadził młodą żonę do nowego domu. Jeszcze przed ślubem kazał ogrodzić pole na południowym stoku. Była to najżyźniejsza ziemia na farmie. Sąsiedzi mówili młodemu Abrahamowi, że z tego pola zbierze wiele plonów pięknej pszenicy. King był małomówny, uśmiechał się więc tylko i nic nie odpowiadał. Inaczej to sobie jednak wymarzył. Tu, na tej pięknej ziemi, pragnął w przyszłości widzieć rzędy kwitnących drzew owocowych. Wizję tę wcielał w życie stopniowo, bez pośpiechu. Nie zasadził wszystkich drzew od razu, ale upamiętniał ich sadzeniem każde wydarzenie rodzinne. Chciał, żeby sad rósł razem z jego rodziną. Następnego dnia po zaślubinach małżonkowie poszli na to piękne, nasłonecznione pole i zasadzili dwa pierwsze drzewa jabłoni. Teraz już ich nie ma, ale nasz ojciec jeszcze je pamięta. Opowiadał nam, że każdej wiosny jabłonie okrywały się kwieciem bladoróżowym jak jasne rumieńce na twarzy zakochanej Elżbiety Ward. Kiedy Abrahamowi i Elżbiecie urodził się pierwszy syn, posadzili jabłoń i nazwali jego imieniem. Dzieci mieli czternaścioro i każde miało swoje „urodzinowe drzewko” w sadzie. Niektóre drzewa sadzili z okazji uroczystości rodzinnych, a jeśli w progi domu zawitał miły sercu gość i nocował pod ich dachem — jemu też poświęcali drzewko. Dbali bardzo o swój sad, każde bowiem rosnące w nim drzewko budziło jakieś serdeczne wspomnienie. Długo jeszcze dziadek sadził drzewa dla swoich kolejnych wnuków i każde nosiło imię tej osoby, której było poświęcone. My z bratem znaliśmy jeszcze w Toronto niektóre z nich, na przykład grusze cioci Felicity, wiśnię cioci Julii, jabłoń wuja Alka czy śliwę wielebnego pastora Scotta. Właśnie mieliśmy wejść do sadu przez małą pobieloną furtkę w żywopłocie, gdy nagle spojrzeliśmy na ścieżkę, która prowadziła do domu wuja Rogera. Stała na niej wysoka dziewczynka, a koło jej stóp przycupnął szary kot. Podniosła rękę i skinęła na nas, a my podeszliśmy zaciekawieni. To była z pewnością ona — ta Baśniowa Dziewczynka, którą tak chcieliśmy poznać. Wpatrywaliśmy się w nią zachłannie. Rzeczywiście, nie była tak ładna jak Felicity. Wysoka jak na swoje czternaście lat i szczupła, trzymała się prosto, a jej bladą twarz — może trochę zbyt pociągłą i zbyt bladą — okalały falujące kasztanowe włosy. Upinała je czerwonymi wstążkami. Jej usta i śliczne piwne oczy o wydłużonym kształcie uśmiechały się pogodnie, kiedy spojrzała na nas mówiąc: — Dzień dobry. Nigdy jeszcze nie słyszałem takiego brzmienia głosu: był świeży, wibrujący i pełen słodyczy. Co dziwniejsze, jej głos sprawiał, że najzwyczajniejsze słowa nabierały szczególnego znaczenia. Poczuliśmy też od razu, że ten dzień jest i będzie dla nas dobry. — To wy jesteście Beverly i Feliks, prawda? — powiedziała z prostotą i wyciągnęła przyjaźnie rękę. Jej naturalność zachwyciła nas, było to coś zupełnie innego niż nieśmiałe, ukradkowe spojrzenia obu sióstr przy kolacji. Od tego momentu staliśmy się przyjaciółmi Baśniowej Dziewczynki, a ona powiedziała szczerze: — Tak się cieszę, że was widzę. Byłam bardzo zawiedziona, że nie pozwolono mi przyjść i powitać was wczorajszego wieczoru. Za to dzisiaj zerwałam się o świcie, bo czułam, że i wy wstaniecie wcześnie rano, żeby wszystko obejrzeć. Pomyślałam, że mogłabym wam opowiedzieć o tylu sprawach. Potrafię opowiadać o wiele lepiej niż obie siostry. Czy nie uważacie, że Felicity jest bardzo ładna? Pamiętając, że to właśnie Felicity nazwała mnie przystojnym i nie zastanawiając się nawet, czy moja odpowiedź przypadnie do gustu Baśniowej Dziewczynce, zawołałem entuzjastycznie: — Uważam, że Felicity jest najładniejszą dziewczynką, jaką kiedykolwiek widziałem. — Wszyscy chłopcy tak twierdzą — powiedziała Baśniowa Dziewczynka spokojnie, ale chyba niezbyt z tego zadowolona. — Ona rzeczywiście jest bardzo ładna. Świetnie też gotuje, chociaż ma dopiero dwanaście lat. A ja nie umiem gotować. Nawet się staram, ale nie wydaje mi się, żebym robiła jakieś postępy. Ciocia Oliwia mówi, że nie mam w tym kierunku żadnych zdolności. Mimo to chciałabym kiedyś móc piec równie wspaniałe torty i szarlotki jak Felicity. Ale poza tym Felicity jest dość płytka i powierzchowna. Nie mówię tego przez zazdrość, tylko dlatego że tak jest naprawdę, a wkrótce sami się o tym przekonacie. Jaja nawet lubię, ale to niczego nie zmienia — ona nie jest zbyt mądra. Uważam, że o wiele mądrzejsza jest Cecylia. A poza tym Cecylia jest dobra i kochana i nie ma w niej ani śladu próżności. Tak samo miły jest wuj Alek, ciotka Janet zresztą także. — A jaka jest ciocia Oliwia? — zapytał z zainteresowaniem Feliks. — Och, ona jest śliczna, pełna uroku i przypomina aksamitny, purpurowo — złoty bratek. Obaj z bratem natychmiast wyobraziliśmy sobie śliczną kobietę o złotych włosach, z kremową cerą o ciepłych rumieńcach, w purpurowej sukni. Taką właśnie jak duży, piękny bratek. Na tym polegała magia Baśniowej Dziewczynki, że ludzie od razu mogli sobie wyobrazić wszystko, o czym opowiadała. — Ale czy ciocia Oliwia jest miła? — spytałem niespokojnie. To było bardzo istotne w przypadku dorosłych. Ich wygląd dużo mniej nas obchodził. — Ach, ona jest cudowna. Ale już dość stara, ma chyba ze dwadzieścia dziewięć lat. Za to nigdy nie mam z nią żadnych kłopotów. Ciotka Janet powiada, że gdyby sama się mną nie zajęła, to byłabym zupełnie bez wychowania. Ciocia Oliwia uważa, że dzieciom powinno się po prostu zostawiać swobodę i pozwolić na swobodny rozwój, bo i tak ich naturalne skłonności wezmą kiedyś górę i wychowaniem właściwie mało da się zmienić. Nie bardzo to rozumiem, a wy? No cóż, dla nas też nie było to zupełnie jasne, ale już przywykliśmy do tego, że dorośli nieraz wyrażają się dość zagadkowo. — A powiedz nam jeszcze, jaki jest wuj Roger — zadaliśmy następne pytanie. — No więc, ja go nawet lubię — odpowiedziała wahająco Sara. — Jest duży i wesoły. Ale lubi przekomarzać się z nami. Czasami kto pyta go o coś całkiem poważnie, a on to obraca w żart. Nie wiadomo, czy z nas kpi, czy naprawdę tak myśli. Za to prawie wcale na nas krzyczy i nie złości się, a to już jest coś. No i jest starym kawaler — I nie zamierza się w ogóle ożenić? — Tego nie wiem — odpowiedziała Baśniowa Dziewczynka z rezerwą — ale słyszałam, że ciocia Oliwia jest już zmęczona prowadzenie mu domu, więc nawet chciałaby, żeby miał żonę. Ona sama wyjechałaby wtedy do Kalifornii, gdzie mieszka ciocia Julia. Twierdzi jednak, że on się nigdy nie ożeni, bo szuka ideału, a kiedy już znajdzie idealną kandydatkę na żonę, to wtedy ona go nie zechce. Prowadziliśmy tę rozmowę siedząc na sękatych korzeniach świerków, a duży kot Baśniowej Dziewczynki uznał, że już czas się z n zaznajomić. Było to wspaniałe zwierzę o pełnych dostojeństwa ruchach i srebrzystoszarym futrze w regularne ciemne pręgi. Taka maść zwykły idzie w parze z białymi lub szarymi łapami, ale jego łapki były czarne, tak samo jak lśniący nos. Miał w sobie jakąś leniwą dystynkcję, która odróżniała go od pospolitych pobratymców. Łaskawie tolerował nasze przyjazne gesty, zachowując jednak pewną rezerwę, co czyniło go jeszcze bardziej dostojnym. — To chyba nie jest Topsy? — spytałem, czując od razu, że pytanie, jest bez sensu. Topsy był kotem z opowiadań taty. Musiałby jednak mieć teraz ze trzydzieści lat, co w wypadku kota jest zupełnie niemożliwe. — Nie, oczywiście, że nie, ale jest to pra–pra–pra–prawnuk Topsy’ego — odpowiedziała bez zdziwienia Baśniowa Dziewczynka — nazywa się Paddy i jest moją własnością. Nie zadaje się z kotami, które wujostwo trzymają w stodole. Lubię koty i dobrze je rozumiem. Są takie zwinne i miłe w dotyku, a zarazem mają w sobie coś tajemniczego… jakąś niezależność. I tak łatwo je uszczęśliwić. Och, tak się cieszę, że przyjechaliście do nas i że zamieszkacie z nami na dłużej. Tu się nigdy nic nie dzieje, musimy więc sami starać się o towarzystwo. I brakowało nam właśnie chłopców — byli tylko Dan i Piotrek na cztery dziewczynki. — Jak to cztery? — spytaliśmy zaskoczeni. — Ach, prawda, jest jeszcze ta druga Sara. Gdzie ona mieszka i jaka jest? Opowiedz nam… — Mieszka zaraz za wzgórzem, ale stąd nie widać jej domu, bo zasłaniają go świerki. Sara jest miła, lecz ciągle wystraszona. Jest trochę młodsza od nas i ma bardzo surową matkę. Wyobraźcie sobie, że nie pozwala jej czytać książek… Czy już to samo nie jest okropne? Kiedy się bawimy, Sara cały czas czuje się winna, że robi coś, czego nie pochwalałaby jej mama, i w rezultacie nie daje jej to żadnego zadowolenia. Nawet wuj Roger twierdzi, że to fatalne połączenie: matka, która na nic nie pozwala, i sumienie, które odbiera człowiekowi całą przyjemność ze wszystkiego, co robi… Mówi jeszcze, że wcale go nie dziwi, iż Sara jest blada, nerwowa i taka chudziutka. Ale między nami mówiąc, główną przyczyną jest to, że mama po prostują głodzi. I to wcale nie ze skąpstwa, ma tylko własne poglądy na sposób odżywiania dzieci. Tego im nie wolno, tamto jest niezdrowe i tak dalej, no wiecie… Czy to nie wspaniałe, że my urodziliśmy się w zupełnie innej rodzinie niż ta biedna Sara? — Tak, to istny cud, że wszyscy jesteśmy z tej samej rodziny — potwierdził z powagą Feliks. — Prawda? Sama często się nad tym zastanawiałam. Gdyby tak babcia i dziadek King nigdy się nie spotkali, to pewnie nie byłoby żadnego z nas albo bylibyśmy dziećmi jakichś innych ludzi. Ostatecznie mogli byli poślubić kogoś zupełnie innego — każde z nich… Aż zadrżeliśmy obaj z Feliksem. Dopiero słowa Baśniowej Dziewczynki uświadomiły nam, jak strasznego uniknęliśmy losu. Moglibyśmy przecież być zupełnie kimś innym… — A kto mieszka tam, w tamtym domu? — spytałem, wskazując budynek za polami. — Ten dom należy do Jaspera Dale’go, którego wszyscy nazywają Dziwnym Panem. Ludzie mówią, że pisuje poezje. I nazwał swoją posiadłość Złotym Kamieniem. A to jest nazwa z poematu Longfellowa — wiem, bo go czytałam. Rzadko bywa w towarzystwie, bo jest nieśmiały i niezręczny. Ludzie z niego kpią, zwłaszcza dziewczęta, a jego to boli, więc się nie pokazuje. Znam pewną historię o nim i może kiedyś wam ją opowiem. — A tam daleko? Tam też widać dach jakiegoś domu, prawda? — zapytał Feliks. — Tam mieszka stara Peg Bowen — powiedziała Sara i lekko zadrżała. — W zimie siedzi w domu ze swoimi zwierzętami, w lecie za to chodzi po okolicy i żebrze. Wszyscy jej unikają, bo podobno jest niespełna rozumu. Zarazem jednak boją się jej trochę. Pamiętam, że i nas straszyli starą Peg, że porwie nas, jak będziemy niegrzeczni. Teraz już tak bardzo się jej nie boję, nie chciałabym jednak, żeby mnie porwała. Sara Ray lęka się jej wprost panicznie. Piotrek Craig mówi, że to czarownica, która rzuca zły urok, żeby ludziom masło się nie udało albo żeby krowy nie dawały mleka. Ale w to już zupełnie nie wierzę. To nie te czasy, żeby na Wyspie Księcia Edwarda mieszkały czarownice. Może kiedyś… Znam historie o czarownicach i wiedźmach i kiedyś je wam opowiem, tak że krew zakrzepnie wam w żyłach. Co do tego nie mieliśmy żadnych wątpliwości. Jeżeli ktokolwiek mógłby przestraszyć nas jakimś opowiadaniem, to tylko ona. Ale na razie był majowy poranek i czuliśmy, że krew całkiem raźnie krąży nam jeszcze w żyłach, a nawet domaga się jakiegoś ruchu. Zaproponowaliśmy więc spacer do wielkiego rodzinnego sadu. — Oczywiście, chodźmy tam zaraz — zgodziła się Baśniowa Dziewczynka. — Ten sad też zresztą ma swoje legendy i chętnie je wam opowiem. Tak więc poszliśmy przez podwórze, a kot stąpał majestatycznie za nami. — Czy to nie cudowne, że zobaczycie nasz sad wczesną wiosną? Będziecie widzieli, jak się rozwija i przeobraża… Całe piękno zimy polega na kontraście, jaki stwarza dla nachodzącej wiosny, prawda? — Sara szczupłymi palcami otworzyła skobelek w furtce i uprzejmym gestem zaprosiła nas do rodzinnego sadu. ROZDZIAŁ III LEGENDY STAREGO SADU Wokół sadu trawa dopiero zaczynała się zielenić, ale tu, na południowym stoku, osłonięta od wiatru świerkowym żywopłotem, była już gęsta i świeża. Liście na drzewach wychylały się dopiero z pąków, miękkie i wełniste, a u podnóża Kamiennego Pulpitu bujnie rosły pachnące fiołki. — Patrz, to wszystko wygląda tak, jak opowiadał tata — westchnął uszczęśliwiony Feliks. — A to ta chińska studnia, widzisz? Zaraz podeszliśmy do niej, depcząc młode listki rosnącej dokoła mięty. Była to bardzo głęboka studnia, cembrowana surowymi, nie ociosanymi kamieniami. Nad nią wuj Stefan po powrocie z podróży do Chin zbudował wysoki daszek w kształcie chińskiej pagody. Pokrywały go teraz bezlistne jeszcze pędy winorośli. — Ten dach wygląda prześlicznie, kiedy zazielenia się liście dzikiego wina i wypuszczą długie wąsy. W jego gałązkach ptaki wiją gniazda — para dzikich kanarków przylatuje tu każdego lata. A między kamieniami cembrowiny rosną paprocie. I woda w studni jest doskonała — mówiła z ożywieniem Baśniowa Dziewczynka. — Wuj Edward, kiedy został pastorem, miał piękne kazanie o studni w Betlejem, do której poszli żołnierze, żeby przynieść wody Dawidowi. Porównał ją do wody ze studni we własnym domu. Opowiadał, jak mu jej brakowało, kiedy był na obczyźnie, jak tęsknił za tym źródlanym napojem, który tak cudownie gasi pragnienie… Tak oto nasza studnia stała się poniekąd sławna. — Spójrzcie, tu jest taka sama filiżanka jak ta, o której opowiadał tata — zawołał ze zdziwieniem Feliks, nachylając się głębiej. W ocembrowaniu była niewielka półeczka, a na niej stała staroświecka, płytka i szeroka filiżanka z szarobłękitnej porcelany. — To jest ta sama filiżanka, którą znal wasz ojciec — powiedziała z pewnym namaszczeniem Baśniowa Dziewczynka. — Czyż to i zadziwiające? Pomyślcie tylko: ta filiżanka stoi tu od czterdziestu lat i zapewne setki razy ludzie z niej pili, a jednak do tej pory się zbiła. Kiedyś wpadła do środka — ciocia Julia upuściła ją tam niechcący — ale ją wyłowili i została tylko malutka szczerba na brzegu. Ona należy do tej posiadłości i związana jest z losami Kingów. To jest ostatnia filiżanka z pięknego serwisu do herbaty babci King. Ale był jeszcze jeden serwis, wyjmowany tylko na wielkie rodzinne uroczystości, i ten nadal jest nietknięty. Ma go teraz ciocia Oliwia i używa przy wielkich okazjach. Poproście ją, żeby wam go kiedyś pokazała. Jest prześliczny, cały w czerwone jagódki, z takim brzuchatym dzbanuszkiem na śmietankę… Napiliśmy się wszyscy z błękitnej porcelanowej filiżanki i poszliśmy szukać naszych „urodzinowych” jabłoni. Wydawało nam się, że będą to zupełnie młode drzewka, tymczasem okazało się, że trzynastoletnie jabłonie są już duże i rozrośnięte. — Twoje jabłka, Beverly, są pyszne i kruche — zwróciła się do mnie Sara. — A te z twojej jabłoni — pokazała drzewko Feliksa — nadają się na szarlotkę, bo są kwaskowate. Te dwa drzewa za nimi posadzona zostały na cześć bliźniąt — wuja Feliksa, po którym ty nosisz imię i mojej zmarłej mamy. Jabłka z nich są tak słodkie, że tylko my i francuscy chłopcy, których się tu zatrudnia, są w stanie je zjeść. A to wysokie, smukłe drzewko, którego gałęzie rosną prosto dci góry, to dziczka i nikt nie może jeść jej owoców, nawet prosięta wuja — takie są kwaśne i cierpkie. Kiedyś ciotka Janet próbowała zrobić z nich placki, ale tylko raz, bo wprawdzie, jak powiedziała, nie lubi, kiedy coś się marnuje, ale woli, żeby zmarnowały się same jabłka niż jabłka i cukier razem. Później dawała je tym pracującym na farmie Francuzom, ale oni nawet nie wzięli ich do domu. — Lubię słuchać, jak tak opowiadasz rodzinne historie — powiedział z przekonaniem Feliks. — Wiem, wszyscy tu lubią moje opowieści, ale… ale chciałabym, żebyście lubili również mnie samą, tak jak lubicie Felicity i Cecylię. Kiedyś pragnęłam cieszyć się sympatią wszystkich, ale udało mi się — przezwyciężyć. Nasz pastor tłumaczył nam na religii, że to jest uczucie samolubne. Mimo to chcę być lubiana ze względu na mnie samą, a nie tylko ze względu na moje opowieści. — Ja już cię lubię, Saro — wyznał gorąco Feliks. Chyba jeszcze nie przebolał, że Felicity powiedziała o nim, iż jest za gruby. Kiedy tak rozmawialiśmy, przyłączyła się do nas Cecylia. Powiedziała, że na Felicity wypadła dzisiaj kolej nakrywania do śniadania, na razie więc zajęta jest w domu. Nie czekaliśmy zatem na nią i poszliśmy wszyscy w Aleję Wuja Stefana. Była to droga biegnąca od zachodniej strony sadu, obsadzona z obu stron podwójnymi rzędami jabłoni. Wuj Stefan był pierworodnym synem Abrahama i Elżbiety Kingów. Nie był tak jak jego ojciec przywiązany do ich czerwonej ziemi ani do drzew i rozległych łąk. Odezwała się w nim krew Wardów, płynąca w żyłach jego matki, a byli to żeglarze. Wyruszył więc na morze pomimo matczynych łez i próśb. Stamtąd też, z zamorskich krajów, przywiózł siewki drzew, które utworzyły tę piękną aleję. I znów odpłynął w daleki rejs, z którego nigdy już nie miał powrócić. Jego statek zaginął bez wieści, a w kasztanowych włosach matki w owych długich miesiącach oczekiwania pojawiły się pierwsze srebrne nitki. A tu, gdzie dotąd rozlegał się tylko śmiech i wesołe rozmowy, słychać było płacz. Ten piękny sad został uświęcony żałobą całej rodziny. — Kiedy drzewa okryją się kwiatem, rozkosznie jest tu spacerować — powiedziała Baśniowa Dziewczynka w zadumie. — Zwykła alejka przemienia się w zaczarowany świat. Jabłka z tych drzew są wyborne, ale i w zimie jest to piękne, pełne uroku miejsce. I świetnie można tu zjeżdżać na sankach. Aleją Wuja Stefana doszliśmy do Kamiennego Pulpitu. Był to olbrzymi szary głaz o wysokości dorosłego mężczyzny. Z jednej strony był prosty i gładki, ale z drugiej obniżał się, tworząc stopnie z małą półką skalną pośrodku. Można było na niej stanąć. Było to cudowne — miejsce zabaw naszych wujów i ciotek i odgrywało kolejno rolę fortyfikacji zamku obronnego, indiańskiej zasadzki, czasem królewskiego tronu, kościelnej ambony, a nawet muszli koncertowej, zależnie od potrzeb. Wuj Edward w wieku ośmiu lat wygłosił tu swoje pierwsze kazanie, a ciotka Julia, której głosu miały potem słuchać tysiące ludzi, tu właśnie śpiewała swoje najwcześniejsze pieśni. Stanęliśmy u podnóża głazu, a Baśniowa Dziewczynka usadowiła się na skalnym występie. Jej kot usiadł na trawie i z namaszczeniem zaczął myć sobie łapki. — Opowiedz nam którąś z historii o tym sadzie, dobrze? — poprosiłem Sarę. — No dobrze, a którą wolicie: Historię o Poecie, Który Został Pocałowany czy Opowieść o Rodzinnym Duchu? — Najlepiej opowiedz nam obie legendy, ale najpierw tę o Rodzinnym Duchu. — Sama nie wiem — powiedziała Sara z powątpiewaniem — tego typu historie powinno się opowiadać o zmierzchu, kiedy się wydłużają cienie i cały świat spowija cisza. Dopiero wtedy bylibyście naprawdę porządnie wystraszeni. Ale my jakoś nie bardzo chcieliśmy być porządnie wystraszeni i głosowaliśmy za legendą o Rodzinnym Duchu opowiedzianą za dnia. Rozsiedliśmy się wygodnie, a Baśniowa Dziewczynka zaczęła swoją opowieść. Cecylia, która słyszała ją już parę razy, słuchała z równym zaciekawieniem jak my wszyscy. Później powiedziała mi że choćby nie wiem ile razy słuchała historii Baśniowej Dziewczynki to przeżywa je równie silnie jak za pierwszym razem. I na ty właśnie polegała magia tych opowiadań. — Dawno, dawno temu — zaczęła Baśniowa Dziewczynka, przenosząc nas swoim głosem w odległą przeszłość — jeszcze zanim osiedli się w tym miejscu dziadek King, mieszkała tu pod opieką jego; rodziców osierocona kuzynka. Nazywała się Emilia King. Była drobna i miła. Miała śliczne, piwne oczy, zbyt nieśmiałe, żeby patrzeć ludziom w twarz — takie jak ma Cecylia, i lśniące brązowe loki — takie jak moje. Na policzku od urodzenia miała maleńkie znamię przypominające malutkiego różowego motylka. Nie było jeszcze wówczas tego sadu. Była tylko łąka, a na niej rosła grupa białych brzóz, tu, gdzie teraz stoi rozłożysta jabłoń wuja Alka. Emilia bardzo lubiła siadywać wśród paproci pod tymi brzozami i szyć albo czytać. Była wtedy zakochana. Jej wybrany był piękny jak książę z bajki. Nazywał się Malcolm Ward. Kochała go z całego serca, a on odwzajemniał jej uczucia, ale nigdy o nich nie mówili. Spotykali się pod tymi brzozami i rozmawiali o wszystkim, co ich interesowało, jednak nie wyznali sobie miłości. Pewnego razu Malcolm powiedział, że następnego dnia chciałby spotkać się z nią w ich ulubionym miejscu i zadać jej bardzo ważne pytanie. Oczywiście, Emilia przyrzekła, że przyjdzie. Jestem pewna, że tej nocy nie zmrużyła oka, zastanawiając się cały czas, co to za ważne pytanie pragnie jej zadać Malcolm Ward. W głębi duszy jednak musiała przecież wiedzieć doskonale, o co ją zapyta. Następnego dnia mała Emilka poszła na umówione spotkanie pięknie ubrana w bladobłękitną muślinową sukienkę, ze starannie upiętymi włosami, cała rozjaśniona uśmiechem. A kiedy tak czekała rozmarzona i przepełniona szczęściem, nadbiegł wstrząśnięty chłopiec sąsiadów, żeby ją zawiadomić, że Malcolm Ward zginął od przypadkowego strzału z własnej broni… Emilia przyłożyła dłonie do serca i zemdlona upadła na ziemię. Tam, pośród tych paproci. Leżała tak, blada i złamana nieszczęściem. Kiedy zaś odzyskała przytomność, nie płakała i nie rozpaczała głośno. Zmieniła się jednak w sposób dla wszystkich widoczny. Wkładała swoją błękitną muślinową sukienkę i czekała pośród zielonych paproci pod białymi szumiącymi brzozami. Z dnia na dzień stawała się coraz bledsza, a jej małe znamię było przez to bardziej widoczne, aż w końcu wyglądało jak krwawy stygmat na bladym policzku. Umarła tej samej zimy. Następnej wiosny — tu Sara zniżyła głos do przejmującego szeptu — ludzie zaczęli sobie opowiadać, że widują małą Emilię, jak nadal czeka na Malcolma wśród paproci pod brzozami. Nikt już nie pamięta, kto ją pierwszy zobaczył. Ale widziało ją kilka osób, w tym dziadek, kiedy przechodził tędy jeszcze jako mały chłopiec. A także moja mama. — A ty sama widziałaś ją tu kiedyś? — spytał nieco sceptycznie nastawiony Feliks. — Nie, nigdy, ale możliwe, że ją kiedyś zobaczę, jeżeli będę w to nadal wierzyła — odpowiedziała Sara z całym spokojem. — Ja bym tam wcale nie chciała jej tu spotkać. Bałabym się okropnie — wstrząsnęła się Cecylia. — Nie ma powodu do lęku — zapewniła nas Baśniowa Dziewczynka — przecież Emilia była członkiem naszej rodziny i nie mogłaby skrzywdzić nikogo z nas, prawda? Wcale nie byliśmy tego tacy pewni. Duchy z natury rzeczy są trochę nieobliczalne, nawet jeśli pochodzą z czyjejś rodziny. Wbrew naszej woli ulegliśmy dziwnej atmosferze, jaką stworzyła przy opowiadaniu tej historii Baśniowa Dziewczynka. Zupełnie nie wiem, jak dotarlibyśmy do domu, gdybyśmy słuchali tej legendy o zmroku, kiedy wokół gromadzą się cienie, a gałęzie poruszają się tajemniczo… Nawet teraz, w pełnym świetle poranka, baliśmy się spojrzeć w kierunku jabłoni wuja Alka, żeby nie zobaczyć tam niebiesko odzianej małej Emilii czekającej na Malcolma. Jedyne wszakże, co dostrzegliśmy, to postać biegnącej do nas Felicity z chmurą jasnych, rozwiewanych wiatrem włosów. — Pewnie się boi, że straciła coś ciekawego — zauważyła z chłodnym rozbawieniem Sara. — Powiedz nam, Felicity — zwróciła się do nadbiegającej dziewczynki — czy śniadanie jest już gotowe, czy też zdążę opowiedzieć chłopcom tę śliczną Historię o Poecie, Który Został Pocałowany? — Śniadanie jest gotowe, ale i tak musimy zaczekać na tatę, który poszedł obejrzeć chorą krowę. Zdążysz więc opowiedzieć, co zechcesz — odrzekła Felicity. Feliks i ja nie mogliśmy oderwać wzroku od twarzy Felicity. Naprawdę wyglądała bardzo pięknie z zaróżowionymi od biegu policzkami i lśniącymi oczyma. Było w niej coś świeżego i czystego. Kiedy jednak Baśniowa Dziewczynka rozpoczęła kolejną opowieść, zapomnieliśmy zupełnie o obecności Felicity. — Mniej więcej w dziesięć lat po ślubie Abrahama Kinga z Elżbietą Ward nasi dziadkowie gościli u siebie młodego człowieka, który był poetą i dalekim krewnym Elżbiety. Wówczas zaczynał już być znany, a później stał się ceniony i sławny. Otóż pewnego dnia przyszedł tu, do sadu, z zamiarem napisania wiersza, ale usnął z głową opartą na ławce, która stała pod jabłonią dziadka. A wtedy do sadu wbiegła ciocia Edyta, która jeszcze wówczas nie była oczywiście niczyją ciocią. Miała dopiero osiemnaście lat i była ogromnie impulsywna, tak że często robiła coś bez zastanowienia. Miała bystre, czarne oczy, czarne włosy i czerwone, kapryśnie wygięte usta. Ponieważ nie było jej dłuższy czas w domu, nie wiedziała, kim jest młody człowiek drzemiący pod jabłonią. Była przekonana, że to ich kuzyn, który miał przyjechać wtedy ze Szkocji. Podeszła na palcach do uśpionego chłopca, pochyliła się i pocałowała go lekko w policzek. A wtedy chłopiec otworzył swoje duże, błękitne oczy i spojrzał jej w twarz. Zarumieniła się spłoszona, uważając, że zrobiła coś okropnego. To nie mógł być jej kuzyn, bo z jego listów wiedziała, że ma oczy równie czarne jak ona. Edyta uciekła z sadu i ukryła się. A później, kiedy dowiedziała się, że pocałowała słynnego poetę, poczuła się jeszcze bardziej zawstydzona. On zaś napisał prześliczny wiersz o tym spotkaniu pod jabłonią i przysłał go jej, a także umieścił w swoim zbiorze poezji. Baśniowa Dziewczynka skończyła, a my zobaczyliśmy całe to zdarzenie oczami wyobraźni tak żywo, jakbyśmy byli jego świadkami: pogrążony we śnie geniusz, psotna dziewczyna i lekki jak spadający płatek jabłoni pocałunek złożony na opalonym policzku chłopca. — Powinni byli się pobrać — powiedział Feliks. — Gdyby to było w książce, to pewnie tak by się skończyło, ale to było w prawdziwym życiu — powiedziała Sara. I dodała: — Czasem odgrywamy to zdarzenie w sadzie. Lubię, jak Piotrek udaje, że jest poetą, a nie podoba mi się, kiedy Dan wciela się w jego postać, bo jest taki piegowaty i tak mocno zaciska powieki. Ale Piotrka trudno namówić, chyba że rolę ciotki Edyty odgrywa Felicity; za to Dan chętnie podejmuje się takich zadań. — A jaki jest Piotrek? — spytałem zaciekawiony. — Piotrek jest świetny. Jego matka mieszka przy drodze do Markdale i zarabia na utrzymanie ich obojga praniem. Ojciec opuścił ich i przepadł gdzieś bez wieści, kiedy Piotrek miał zaledwie trzy latka. Nie wiadomo nawet, czy żyje. Dobre, prawda? Piotrek od szóstego roku życia musiał zarabiać na swoje utrzymanie. Ale wuj Roger, u którego pracuje, posyła go do szkoły, a w lecie płaci mu tygodniówkę. My tu wszyscy, z wyjątkiem Felicity, bardzo go lubimy. — Ja też go w pewien sposób lubię, jeśli zachowuje się, jak należy — odrzekła Felicity, ściągając usta — ale mama twierdzi, że wy wszyscy przewracacie mu w głowie tymi zachwytami. W końcu to tylko chłopak do posług, który nie ma ani wychowania, ani odpowiedniego wykształcenia, nie widzę więc w nim nic szczególnie ciekawego. Przez twarz Sary przemknęło rozbawienie przemieszane z ironią: — Wiedz, że Piotrek jest prawdziwym małym dżentelmenem i jest znacznie ciekawszy już teraz, niż ty będziesz kiedykolwiek, choćbyś się edukowała nawet sto lat — powiedziała z całą mocą. — Przecież on ledwie umie pisać — nie poddawała się Felicity. — A Wilhelm Zdobywca w ogóle był niepiśmienny — odpowiedziała z miażdżącą pogardą Sara. — Piotrek nigdy nie chodził do kościoła i nie odmawia pacierza — odparła bynajmniej nie przekonana Felicity. — To nieprawda — powiedział obiekt naszej dyskusji, przełażąc przez dziurę w żywopłocie — czasami modlę się własnymi słowami. Był to nieduży, zgrabny chłopak o śmiejących się, czarnych oczach i czarnych włosach w niesfornych lokach. Był boso mimo chłodu poranka. Miał na sobie zgrzebną bawełnianą koszulę i drelichowe spodnie na szelkach, zapięte pod kolanami. Nosił je jednak z taką swobodą i wdziękiem, że wydawał się dużo lepiej ubrany, niż był w rzeczywistości. — Ale musisz przyznać, że niezbyt często się modlisz — nalegała Felicity. — No tak, i właśnie dlatego Pan Bóg chętniej mnie wysłucha, jeśli nie będę mu się narzucał codziennymi prośbami — odpowiedział Piotrek swobodnie. Widać było, że dla Felicity zabrzmiało to jak czysta herezja, ale Sara miała taką minę, jakby uważała, że jest w tym jakaś racja. — I nigdy nie chodzisz do kościoła — ciągnęła Felicity, zdecydowana trwać przy swoim. — Na razie nie chodzę, bo muszę się najpierw zdecydować, czy chcę być metodystą czy prezbiterianinem. Ciocia Jane należała do kościoła metodystów. Moja mama nie ma wyraźnych przekonań, a ja chcę je mieć. Myślę, że lepiej jest być metodystą albo prezbiterianinem, niż w ogóle nie mieć żadnych przekonań religijnych. Za to jak już się raz zdecyduję, kim chcę być, to będę chodził do kościoła równie często jak wy. — Ale to nie jest to samo, co urodzić się w rodzinie, która gdzieś już należy — odpowiedziała wyniośle Felicity. — A ja myślę, że człowiek powinien wybrać sobie religię zgodnie z własnym przekonaniem, a nie kierując się tym, co zawsze robiła jego rodzina — odparł niezrażony Piotrek. — Wiecie co, nie kłóćcie się już — włączyła się do rozmowy Cecylia. — Zostaw go w spokoju, Felicity. Piotrek — wskazała nas ręką — to jest Beverly, a to Feliks. Będziemy wszyscy dobrymi przyjaciółmi i spędzimy razem piękne lato. Pomyślcie tylko o wszystkich grach i zabawach, jakie możemy urządzać. Ale jeśli będziecie się kłócić, to wszystko popsujecie. A teraz powiedz nam, co będziesz dzisiaj robił? — Mam bronować pole za lasem i skopać ziemię pod rabaty kwiatowe waszej ciotki Oliwii. — Wczoraj siałam z ciocią Oliwią groszek pachnący — pochwaliła się Baśniowa Dziewczynka — a oprócz tego mam swoją własną małą grządkę. I myślę, że w tym roku nie będę wydłubywała ziarenek, żeby zobaczyć, czy już kiełkują, bo to im wcale nie służy… Uzbroję się w cierpliwość, choćby nie wiem jak długo to trwało. — A ja będę dzisiaj pomagała mamusi przygotowywać warzywnik — powiedziała Felicity, dumna ze swojej znajomości ogrodnictwa. — Nie lubię warzywników — skrzywiła się z niechęcią Sara — chyba że jestem głodna. Wtedy rzeczywiście przyjemnie jest spojrzeć na równe rzędy wschodzących buraków czy cebuli. Ale za to kocham rabaty kwiatowe. Czasem nawet myślę, że byłabym naprawdę dobra, gdybym mogła mieszkać w pięknym ogrodzie pełnym pachnącym kwiatów. — Adam i Ewa żyli w pięknym rajskim ogrodzie i co im z tego przyszło? Wcale nie zawsze byli dobrzy… — nie zgodziła się z nią Felicity. — Ale gdyby tam nie żyli, w otoczeniu tych wszystkich pięknych roślin, to nie wiadomo, czy jeszcze szybciej nie ulegliby pokusie. Wtedy właśnie wezwano nas do domu na śniadanie. Poszliśmy więc przez sad, a Baśniowa Dziewczynka i Piotrek wymknęli się przez dziurę w żywopłocie razem z ostrożnie stąpającym kotem. — No i co sądzicie o Baśniowej Dziewczynce? — spytała niespokojnie Felicity. — Jest wspaniała — powiedział entuzjastycznie Feliks — jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś, kto umiałby tak cudownie opowiadać. — Ale nie potrafi gotować — Felicity nie podzielała zachwytu Feliksa — i nie ma ładnej cery. I wiesz co, ona powiedziała, że kiedyś, jak dorośnie, zostanie aktorką. Czy to nie okropne? Nie rozumieliśmy oburzenia Felicity. — Przecież aktorzy to nic dobrego — oświadczyła zaszokowana naszą nieświadomością Felicity. — Obawiam się, że rzeczywiście nią zostanie, bo ojciec ją w tym popiera. A sam też jest artystą… Najwidoczniej dla Felicity wszyscy artyści byli niewiele warci. — A jednak ciocia Oliwia twierdzi, że Sara jest fascynująca — powiedziała z przekonaniem Cecylia. Tak! To było to. Obaj z Feliksem uznaliśmy, że trudno o lepsze określenie. Tak, Baśniowa Dziewczynka była absolutnie fascynująca i to było najważniejsze. Dan zszedł na śniadanie dopiero wtedy, kiedy my wszyscy byliśmy już w połowie wspólnego posiłku, i usłyszał parę ostrych słów od swojej mamy. Zrozumieliśmy od razu, że na przyszłość nie należy się jej narażać. Ogólnie jednak uznaliśmy, że wakacje zapowiadają się całkiem ciekawie. Będziemy mogli adorować Felicity, Baśniowa Dziewczynka będzie nam opowiadała różne historie, Cecylia — łagodziła spory, a Piotrek i Dan będą towarzyszami naszych zabaw. Doprawdy, trudno wymagać czegoś więcej. ROZDZIAŁ IV ŚLUBNY WELON DUMNEJ KRÓLEWNY Po dwóch tygodniach pobytu w Carlisle czuliśmy się zupełnie zadomowieni i podobała nam się panująca tu swoboda. Staliśmy się paczką dobranych przyjaciół, włączając w to małą Sarę Ray, która mieszkała w sąsiedztwie. Chodziliśmy razem do szkoły. Mieliśmy również przydzielone stałe obowiązki w domu. Ale i tak zostawało nam wiele czasu na zabawy, do których przyłączył się Piotrek Craig, jak tylko skończyły się wiosenne roboty polowe. Nasze stosunki układały się dobrze pomimo różnic poglądów na pewne kwestie. Dorośli mieszkańcy farmy okazali się przyjaźni i, o dziwo, dość wyrozumiali. Uwielbialiśmy zwłaszcza ciocię Oliwię, która była śliczna, wesoła i uprzejma. Ku naszemu radosnemu zaskoczeniu doskonale wyczuwała, jak wiele swobody można pozostawić dzieciom. Jeśli więc tylko byliśmy w miarę czysto ubrani, zachowywaliśmy się względnie przyzwoicie, unikaliśmy kłótni i brzydkich wyrazów — pozwalała nam robić wszystko, na co mieliśmy ochotę. Natomiast ciotka Janet dawała nam tak wiele rad, obwarowywała wszystko tyloma zakazami i nakazami, że zupełnie niemożliwe było zapamiętanie choćby połowy z nich, wobec czego w ogóle nie zaprzątaliśmy sobie tym głowy. Wuj Roger był pogodny i chętnie się z nami przekomarzał. Lubiliśmy go, bo zachowywał pewien dystans do wszystkich spraw, mieliśmy jednak wrażenie, że czasem kpi z naszych problemów, które my sami uważaliśmy za niezwykle poważne. Nie zawsze też było całkiem jasne, co miał właściwie na myśli. Najgorętszym jednak uczuciem darzyliśmy wuja Alka. Nigdy nie było wątpliwości, że stoi po naszej stronie. Choćbyśmy zrobili coś niewłaściwego lub nie zrobili czegoś, co należało do naszych obowiązków — zawsze był naszym orędownikiem. W dodatku starał się mówić do nas jasno i zrozumiale. Życie dzieciarni z Carlisle skupiało się głównie wokół szkoły i szkółki niedzielnej, gdzie mieliśmy bardzo miłą i utalentowaną nauczycielkę, tak że chodzenie na lekcje religii nie było dla nas ciężkim obowiązkiem. Przeciwnie, czekaliśmy na nie niecierpliwie. Co więcej, naprawdę wkładaliśmy sporo serca w to, żeby postępować zgodnie ze wskazówkami naszej pani, a przynajmniej w poniedziałek i wtorek. Obawiam się, że w miarę upływu dni pamięć o nich nieco w nas słabła i zacierała się. Nasza nauczycielka żywo interesowała się pracą misjonarzy. Pewien jej wykład natchnął Baśniową Dziewczynkę myślą o poświęceniu się przez nas pracy misyjnej. Jedyne jednak, co przychodziło jej do głowy, to namówienie Piotrka, żeby chodził z nami do kościoła. Felicity była temu stanowczo przeciwna i gwałtownie protestowała. — Zobaczysz, że on nie będzie wiedział, jak się zachować — ostrzegała Baśniową Dziewczynkę — przecież dotychczas nigdy nie był w kościele. Zrobi coś niestosownego i będziesz się musiała za niego wstydzić. Pożałujesz, że go w ogóle namówiłaś. Z pewnością nas skompromituje. To zupełnie co innego niż zbierać ofiary na misje i nawracać pogan. Są daleko i nie trzeba się z nimi zadawać. Nie będę siedzieć w jednej ławce z chłopcem do posług. Baśniowa Dziewczynka jednak nieugięcie, z niezachwianą wiarą nawracała Piotrka. Nie było to wcale łatwe. Po pierwsze nikt w jego rodzinie nie chodził na nabożeństwa, a poza tym on sam nie zdecydował się jeszcze, czy chce należeć do kościoła prezbiteriańskiego czy do metodystów. — Przecież to nie ma żadnego znaczenia — tłumaczyła Baśniowa Dziewczynka — jedno i drugie wyznanie wiedzie do nieba. — Ale jednak któreś z nich musi znać albo szybszą, albo lepszą drogę, bo inaczej szłyby razem — argumentował Piotrek. — A ja chcę znaleźć najłatwiejszy sposób. Skłaniałbym się chyba ku metodystom, bo ciocia Jane była metodystką. — I co? Już nie jest? — spytała podstępnie Felicity. — Nie wiem dokładnie, bo nie żyje — odpowiedział Piotrek trochę niepewnie. — Czy po śmierci ludzie zachowują to samo wyznanie? — Nie, oczywiście, że nie — stają się duchami, no wiesz, aniołami. Jeżeli naturalnie pójdą do nieba. — No, a jeżeli pójdą do tego drugiego miejsca? Niestety, wiedza teologiczna Felicity na tym się kończyła. Dziewczynka odwróciła się na pięcie i, nieco urażona, odeszła. Kolejne natarcie Sara przeprowadziła z innych pozycji. — Wiesz, Piotrek, mamy takiego miłego pastora. Wygląda zupełnie jak święty Jan z obrazu, który przysłał mi tata, tylko że włosy ma siwe i jest bardzo stary. Wiem, że na pewno by ci się spodobał. Nawet gdybyś kiedyś został metodystą, to przecież nic złego się nie stanie, jeśli raz czy dwa odwiedzisz kościół prezbiteriański. Wiesz zresztą, że najbliższy kościół metodystów znajduje się o sześć mil stąd, w Markdale, na razie więc nie masz się tam jak dostać. Mógłbyś chodzić z nami do kościoła, przynajmniej dopóki nie będziesz na tyle duży, żeby mieć konia, co? — A co będzie, jeśli tak mi się spodoba u prezbiterian, że już nie będę mógł się odzwyczaić i nawet się nie dowiem, jak jest u metodystów? Trzeba przyznać, że Baśniową Dziewczynkę spora kosztowało, żeby przekonać Piotrka, ale czyniła to wytrwale i przy każdej okazji, aż pewnego dnia oznajmiła triumfalnie, że Piotrek się ugiął i następnego dnia wybierze się razem z nami do kościoła. Byliśmy tego dnia wszyscy na pastwisku wuja Rogera na wzgórzu. Znajdowała się tam kępa brzóz i duże, płaskie głazy, na których można było usiąść. Za nami stał poszarzały ze starości płot, a pod nim rosło mnóstwo pachnących fiołków i żółtych mleczy. Niżej rozciągała się dolina Carlisle z ukrytymi w zieleni zabudowaniami i łąkami, nad którymi unosiła się delikatna mgiełka. Pachniało lasem i paprociami. Siedząo tam, zajadaliśmy pyszne kruche rogaliki z dżemem, które upiekła Felicity. Były naprawdę doskonałe. Patrzyłem na nią i zastanawiałem się, dlaczego nie wystarcza mi jej uroda i umiejętność robienia wspaniałych wypieków, ale chciałbym jeszcze, żeby była choć trochę bardziej interesująca… Nie miała w sobie nawet odrobiny tego wdzięku, jaki roztaczała Baśniowa Dziewczynka każdym swoim ruchem czy wyrazem oczu. Ale cóż, nikt nie może mieć wszystkich zalet. A Sara nie miała takich rozkosznych dołeczków na szczupłych, opalonych nadgarstkach… Wszyscy zajadaliśmy się ze smakiem rogalikami, z wyjątkiem Sary Ray. Jadła je, ale jak zwykle z poczuciem winy. Jej matka nie uznawała pojadania pomiędzy posiłkami i w ogóle nie pochwalała jedzenia takich przysmaków. Kiedyś zapytałem Sarę, o czym myśli, a ona odpowiedziała: — Usiłuję przypomnieć sobie coś takiego, czego mi mama nie zabrania… Tego jednak dnia wszyscy byliśmy zadowoleni, że Piotrek wybiera się z nami do kościoła. Tylko Felicity pełna była złych przeczuć. — Sprawiasz mi zawód, Felicity King — powiedziała surowo Cecylia. — Powinnaś się cieszyć, że ten biedny chłopiec wszedł nareszcie na dobrą drogę. — On ma wielką łatę na swoich najlepszych spodniach — ostrzegała ponuro Felicity. — To zawsze lepiej, niż gdyby miał w nich dziurę — powiedziała pogodnie Baśniowa Dziewczynka, zajęta swoim rogalikiem — ale Pan Bóg nie jest drobiazgowy i nie zwróci na to uwagi. — Pan Bóg nie, ale z pewnością zauważą to mieszkańcy Carlisle — odparowała Felicity. Jej ton zaś wyraźnie wskazywał, że ich opinia może okazać się ważniejsza. — Co więcej — ciągnęła Felicity — nie wierzę, żeby miał chociaż jedną parę przyzwoitych pończoch. I jak się będzie pani czuła, panno Saro, jeżeli goła skóra zacznie mu prześwitywać przez dziury? — Wcale się tym nie martwię — odpowiedziała Baśniowa Dziewczynka — z pewnością sam wie, jak trzeba się ubrać. — No trudno, mam nadzieję, że przynajmniej umyje szyję i uszy — westchnęła Felicity z rezygnacją. — A jak się dzisiaj miewa Paddy? — spytała z troską w głosie Cecylia. Znając ją czułem, że chce zmienić temat rozmowy. — Nadal źle. Wyleguje się w kuchni — powiedziała zaniepokojona Sara. — Poszłam dziś do stodoły i złapałam dla niego mysz. Wyobrażacie sobie? Zaniosłam mu, a on jej nawet nie tknął. Martwię się bardzo. Wuj Roger mówi, że przydałoby się jakieś lekarstwo, ale nie mam pojęcia, jak go zmusić, żeby je przyjął. Wymieszałam taki leczniczy proszek z mlekiem i starałam się wlać mu trochę do gardła, a Piotrek go przytrzymywał. I wyobraźcie sobie, podrapał mnie i rozchlapał całe mleko. — Czy to nie okropne… on może jeszcze umrzeć… — szepnęła Cecylia. — No, to chociaż będziemy mieli porządny pogrzeb w rodzinie — powiedział, wcale się nie przejmując, Dan. Spojrzeliśmy na niego z takim zgorszeniem, że zaraz zaczął się tłumaczyć: — Mnie oczywiście też byłoby smutno, gdyby Paddy zmarł, ale jeśli tak by się stało, to trzeba by go porządnie pochować. Stał się przecież jakby członkiem rodziny… Baśniowa Dziewczynka skończyła swój rogalik i leżała wyciągnięta na trawie, patrząc w niebo. Włosy miała przewiązane czerwoną wstążką, za którą zatknęła złociste mlecze. Efekt był niebywały. Wyglądało to jak korona na jej gładkich, brązowych włosach. — Spójrzcie, dziewczęta, na tę długą, cieniutką chmurę jak z koronki, tam daleko… co wam przypomina? — Ślubny welon — powiedziała od razu Cecylia. — Tak, bo to jest Ślubny Welon Dumnej Królewny. Znam tę historię. Przeczytałam ją w pewnej książce. Otóż pewnego razu — i oczy jej zamgliły się w rozmarzeniu, a głos ścichł i nabrał miękkości — była sobie królewna o wyjątkowo pięknych oczach i włosach. Miała śnieżnobiałą cerę bez skazy i zalecali się do niej młodzi książęta z całego świata. Ale była ona bardzo dumna i każdego wyśmiewała. Kiedy stary król nalegał, żeby wybrała któregoś z konkurentów, to prostowała się dumnie, o tak — Baśniowa Dziewczynka zerwała się i pokazała nam, jak wyniośle patrzyła na wszystkich piękna królewna — i mówiła: „Nie wyjdę za mąż, dopóki nie znajdę księcia, który pokona wszystkich innych. Poślubię króla, który będzie władcą całej ziemi, a wówczas nikt mi nie dorówna”. Młodzi książęta z różnych stron świata, zabiegający o względy pięknej królewny, walczyli między sobą, tak że polało się wiele krwi i wydarzyło wiele nieszczęść. Ale ona śmiała się i śpiewała, dziergając wraz z dworskimi pannami długi koronkowy welon, który zamierzała włożyć, gdy pojawi się król nad króle. Welon był rzeczywiście przecudnej roboty, ale jej dworki szeptały pomiędzy sobą, że utkany jest z cierpienia i krwi tych wszystkich, którzy zginęli dla kaprysu pięknej królewny. Ilekroć pojawiał się któryś z zalotników, żeby ją pojąć za żonę, inny wyzywał go na pojedynek i zwyciężał — po to, żeby jego z kolei zwyciężył następny. W końcu zmartwiony król pogodził się z myślą, że nie znajdzie zięcia i następcy tronu, a poddani z niechęcią patrzyli na dumną władczynię. Aż tu pewnego dnia rozległ się dźwięk rogu przed pałacową bramą i ukazał się rycerz na białym koniu, zakuty w zbroję, z opuszczoną przyłbicą. Kiedy ogłosił, że zamierza poślubić córkę króla, dworzanie go wyśmieli, bo nie miał orszaku, drogocennej szaty ani korony. „Jestem królem królów i wszystkich zwyciężam” — oświadczył dziwny przybysz. „Musiałbyś to udowodnić, zanim cię poślubię” — powiedziała królewna, ale zadrżała i zbladła na dźwięk jego głosu. Wtedy rycerz roześmiał się, a jego śmiech zabrzmiał złowieszczo. — „Przyjdzie mi to bez trudu, królewno — powiedział — jeśli udasz się ze mną do mego królestwa. Wyjdź za mnie, a chętnie zabiorę cię wraz z ojcem i całą świtą. Jeżeli zaś tam, gdzie ja panuję niepodzielnie, uznasz, o dumna królewno, że nie jestem panem wszystkich królów na ziemi, to pozwolę ci odjechać i będziesz mogła zwrócić mi mój pierścień”. Dziwne to były oświadczyny i dworzanie, panny dworskie i doradcy króla gorąco błagali młodą i dumną panią, by odmówiła i nie oddawała ręki temu zalotnikowi. Jednak pycha podszeptywała jej, że wspaniale byłoby rządzić całym światem u boku takiego władcy. Zgodziła się .zostać żoną rycerza, którego twarzy nawet nie ujrzała. Została pięknie i bogato przyodziana i włożono jej ten delikatny jak mgiełka welon, który tak długo robiły dla niej królewskie koronczarki. Ślub odbył się natychmiast, chociaż pan młody nie uniósł przyłbicy. Panna dumnie szła do ołtarza, ale z trwogi była jeszcze bledsza niż jej welon. Nie było śmiechu, żartów ani nawet życzeń szczęścia na ślubie tej pary, a goście spoglądali po obie z lękiem. Zaraz po ceremonii pan młody porwał młodą żonę na swego konia i ruszył przed siebie, a za nim król — ojciec i cały orszak ślubny. Jechali długo i daleko, aż wieczorne cienie otuliły wąwozy, a wiatr wył i zawodził żałobnie. O zmierzchu dotarli do długiej doliny pełnej starych mogił i grobowców. „Dlaczego mnie tu przywiozłeś?” — zapytała z gniewem królewna. „Bo tu jest moje królestwo — odrzekł rycerz w zbroi — a to są groby królów, których pokonałem. A imię moje brzmi: ŚMIERĆ!” I podniósł przyłbicę, żeby wszyscy mogli zobaczyć jego ohydną twarz. Królewnie krzyk uwiązł w gardle. „Pójdź w moje ramiona, panno młoda. Zdobyłem cię, jak tego pragnęłaś, panuję bowiem nad wszystkimi…” I przyciągnąwszy ją do piersi, bo osuwała się bezwładnie, pognał w kierunku grobowców. Burza rozpętała się nad doliną, zasłaniając ich strugami deszczu przed królewskim orszakiem. Król w smutku i żałobie powrócił na zamek i ludzkie oko nie ujrzało więcej dumnej królewny. Kiedy zaś na niebie pojawia się lekka muślinowa chmurka, ludzie w tamtych stronach powiadają do siebie: To Ślubny Welon Dumnej Królewny, która chciała mieć za męża króla królów. Skończyła się opowieść, a my jeszcze czas jakiś pozostawaliśmy pod jej urokiem. Wyobrażaliśmy sobie królestwo cieni i mogił i dopiero Dan przerwał ten posępny nastrój, mówiąc nieco szyderczo do siostry: — Sama widzisz, że nie warto być zbyt dumną, Felicity. Lepiej już nic nie mów o Piotrku i jego łatach… ROZDZIAŁ V PIOTREK IDZIE DO KOŚCIOŁA Następnego dnia nie było zajęć w szkole niedzielnej, ponieważ zarówno kierownik, jak i nauczyciele, chcieli uczestniczyć w uroczystym nabożeństwie, jakie miało się odbyć w Markdale. Wybierali się tam również dorośli z naszej farmy — ciotka Janet oraz wuj Alek. Ciocię Oliwię bolała głowa i została w domu, wuj Roger zaś miał się nią opiekować. W Carlisle nabożeństwo odprawiane było tego dnia wieczorem i my — młodzi mieszkańcy farmy — czekaliśmy przed drzwiami wuja Alka na Piotrka i Baśniową Dziewczynkę, żeby pójść razem. Felicity i Cecylia wystroiły się w nowe muślinowe sukienki. Miały je na sobie po raz pierwszy i były tym ogromnie przejęte. Felicity wyglądała ślicznie, zaróżowiona, z bukiecikiem niezapominajek przy słomkowym kapeluszu. Cecylia napracowała się, żeby zakręcić loczki ze swoich prostych włosów. Całą noc męczyła się w papilotach i rzeczywiście burza puszystych loków otaczała jej głowę, ale cóż, nam się podobała dawna Cecylia, o spokojnych rysach i słodkim wyrazie twarzy. Ona jednak była zadowolona, że nareszcie udało jej się osiągnąć to, czego poskąpiła jej natura. Nie sposób było przekonać ją, że dużo ładniej wygląda w gładkich lśniących warkoczach, jakie nosiła na co dzień. W końcu przyszli Sara i Piotrek. Odetchnęliśmy z ulgą widząc, że Piotrek, mimo swojej łaty na spodniach, prezentuje się całkiem godnie. Twarz miał czysto wymytą, gęste czarne loki starannie zaczesane, porządnie zawiązany krawat. Z największym niepokojem obejrzeliśmy jego nogi. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że wszystko jest w porządku, jednak bliższe oględziny ujawniły coś zupełnie niezwykłego. — Piotrek, co się stało z twoimi pończochami? — spytał wprost Dan. — Po prostu nie miałem żadnej całej pary — odpowiedział Piotrek bez skrępowania. — Mama była zbyt zajęta w tym tygodniu i nie mogła ich zacerować. Włożyłem więc dwie pary. Dziury są w różnych miejscach, tak że nigdzie się nie nakładają i trzeba się dobrze przyjrzeć, żeby je w ogóle zauważyć. — A masz pieniądze na tacę? — spytała surowo Felicity. — Mam amerykańskiego centa. Chyba może być, co? Felicity gwałtownie zaprotestowała. — Wykluczone! Wszędzie, ale nie w kościele. Takie rzeczy można robić ostatecznie w sklepie czy u sprzedawcy jajek, ale nie tu. — No to najwyżej nic nie dam — powiedział z całą prostotą Piotrek. — Nie mam kanadyjskich pieniędzy. Przecież wiecie, że dostaję pięćdziesiąt centów tygodniowo i wszystko dałem wczoraj mamie. Ale Piotrek stanowczo powinien .położyć coś na tacę. Felicity gotowa była sama dać mu jakąś monetę, chociaż niechętnie rozstawała się ze swoimi oszczędnościami. W końcu jednak sprawa została załatwiona polubownie. Dan pożyczył mu centa pod warunkiem, że zwróci w następnym tygodniu. W tym momencie wuj Roger podszedł do nas i, lustrując Piotrka od stóp do głów, zauważył ze zdziwieniem: — No proszę, to i Saul jest także między prorokami? Co cię, Piotrek, skłoniło, żeby wejść na drogę pobożności? O ile wiem, to ciotka Oliwia nic nie wskórała. Czyżby silniejszy okazał się głos serca? I wuj zagadkowo spojrzał na Felicity. Nie wiedzieliśmy dokładnie, co miał na myśli. Było jednak jasne, że wuj posądza Felicity o użycie swoich wpływów. Ale ona niechętnie pokręciła głową: — To nie moja zasługa, wujku, to dzieło Sary — powiedziała z przekąsem. Wuj Roger usiadł na progu domu i zaczął dusić się od bezgłośnego śmiechu. Zamknął oczy i, kręcąc głową o płowej czuprynie, mruczał do siebie: — To nie jej zasługa! No nie! O, Felicity, moja droga, wpędzisz kiedyś do grobu swojego biednego wujaszka, jeżeli nie będziesz uważała… Ale Felicity kroczyła już naprzód z dumnie podniesioną głową, a my poszliśmy za nią, zabierając po drodze Sarę Ray. Kościół w Carlisle był stary. Ocieniały go wysokie wiązy, a kwadratowa wieża porośnięta była bluszczem. Tuż pod oknami znajdowały się nagrobki miejscowego cmentarza. Szliśmy boczną ścieżką, mijając rodzinne grobowce Kingów, którzy byli tam chowani już od czterech pokoleń. Otaczała je zieleń i uroczysta cisza tego miejsca. Na grobie pradziadka Kinga stała płyta z surowego piaskowca, cała tak porośnięta bluszczem, że z trudem mogliśmy odczytać długi napis sławiący jego pracowity żywot i zakończony wierszowaną modlitwą ułożoną przez wdowę. Poezja nie była chyba mocną stroną prababci King. Kiedy Feliks przeczytał ten napis pierwszej niedzieli po przyjeździe, orzekł, że wprawdzie wygląda to jak wiersz, ale nie brzmi poetycko. Tu również pochowana była mała Emilia, ta sama, której duch rzekomo nawiedzał nasz sad. Natomiast Edyta, która jako młoda panna pocałowała poetę, zmarła na obczyźnie i obce morze szumiało jej do snu wiecznego. Białe marmurowe tablice, ozdobione wierzbowymi gałązkami, stały na grobach babci i dziadka Kingów, a czerwona płyta szkockiego marmuru oddzielała mogiły bliźniaków: ciotki Felicity i wujaszka Feliksa. Baśniowa Dziewczynka zatrzymała się tutaj, żeby złożyć bukiecik pachnących fiołków na grobie swojej matki. A potem swoim dźwięcznym głosem przeczytała nam słowa psalmu wyryte na nagrobku: „Za życia byli piękni i dobrzy, a śmierć ich nie rozdzieliła!” Tylko Sara umiała wydobyć staroświeckie piękno tego napisu i dziewczynki zaczęły ocierać sobie oczy, a my, chłopcy, też poczuliśmy się jakoś dziwnie wzruszeni. Czy mogło być lepsze epitafium niż to, że ktoś za życia był piękny i dobry? Kiedy słuchałem tych słów, postanowiłem w duchu również zasłużyć na podobne wyrazy uznania od potomnych. — Chciałbym mieć taki rodzinny grobowiec — powiedział Piotrek na poły z zazdrością, a na poły z rozmarzeniem. — Właściwie to nie mam nic z tego, co dla was jest takie oczywiste. Rodzina Craigów jest rozproszona po całym świecie i grzebią ich tam, gdzie umrą. — Ja sam chciałbym być tutaj pochowany — powiedział zamyślony Feliks. — Ale mam nadzieję, że to nie nastąpi zbyt szybko — dodał przyciszonym głosem, kiedy szliśmy w stronę kościoła. Weszliśmy. Wnętrze przypominało inne stare świątynie. Były tam kwadratowe, zamykane ławki i ambona, ze szklanym ozdobnym pulpitem i wąskimi schodkami. Rodzina wuja Alka miała swoje miejsce blisko ambony. Pojawienie się w kościele Piotrka nie wywołało żadnego zdziwienia, na co w głębi duszy liczyliśmy. Chyba w ogóle nikt nie zwrócił na niego uwagi. Jeszcze nie zapalono świec ani lamp i całe wnętrze tonęło w miłym półmroku. Przez wysokie okna widać było złocistopurpurowe niebo na zachodzie i delikatną różową chmurę, która zawisła nad drzewami. — Ależ tu jest pięknie — wyszeptał przejęty Piotrek — nie spodziewałem się, że w kościele jest tak ładnie. Felicity zmarszczyła groźnie brwi, a Baśniowa Dziewczynka trąciła go delikatnie pantofelkiem, żeby mu przypomnieć, że w kościele się nie rozmawia. Piotrek zesztywniał i podczas całego nabożeństwa siedział wyprostowany. W ogóle zachowywał się bez zarzutu. Dopiero po modlitwie, kiedy zaczęło się zbieranie na tacę, spowodował sensację, jakiej nie sprawiło jego wejście. Zaczęło się od tego, że Elder Frewen pojawił się przy naszej ławce z tacą. Był wysoki, chudy, z długimi, jasnymi bokobrodami. Znaliśmy go dobrze i lubiliśmy. Jako krewny ciotki Janet często nas odwiedzał. Na co dzień był jowialny i dobroduszny i trochę nas śmieszyła niesamowita powaga, z jaką celebrował cotygodniowe zbieranie na tacę. Musiało to również rozbawić Piotrka, bo rzucił swój cent i wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. Wszystkie głowy zwróciły się w stronę naszej ławki. Przez chwilę wydawało mi się dziwne, że Felicity od razu nie padła trupem ze wstydu. Baśniowa Dziewczynka zbladła, a Cecylia spąsowiała z zażenowania. Piotrek zmartwiał i nie śmiał się poruszyć ani podnieść głowy. Aż przykro było patrzeć, jaki był speszony. Kiedy nabożeństwo się skończyło, szedł za nami przez kościół i dziedziniec jak zbity pies. Nikt z nas się nie odezwał, dopóki nie znaleźliśmy się na oblanej blaskiem księżyca drodze wiodącej do domu. Była ciepła majowa noc. Wreszcie Felicity przerwała pełną napięcia ciszę, zwracając się do Sary: — Mówiłam ci, że tak będzie! Baśniowa Dziewczynka nie odezwała się ani słowem. Piotrek podszedł do niej i zaczął się tłumaczyć: — Strasznie mi przykro, że tak się stało. Wcale nie miałem zamiaru was ośmieszyć. Po prostu nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. To dlatego że… — Nie waż się do mnie zbliżać! — powiedziała Sara z zimną furią. — Możesz sobie być metodystą albo mahometaninem, albo kimkolwiek zechcesz! Nic mnie to już nie obchodzi! Upokorzyłeś mnie wobec całego kościoła! I Baśniowa Dziewczynka, wziąwszy pod rękę Sarę, odeszła szybko. Za chwilę dołączył do nas Piotrek. Był przerażony. — Co ja jej takiego zrobiłem? — zapytał ściszonym głosem. — Co znaczy słowo, którego użyła? — Mniejsza z tym — odpowiedziałem ostro, ponieważ i ja czułem, że Piotrek nas skompromitował. — Jest po prostu wściekła i wcale jej się nie dziwię. Co cię podkusiło, żeby się tak wygłupić? — Wcale nie chciałem się wygłupić — tłumaczył się Piotrek. — A w ogóle to już wcześniej dwa razy chciało mi się śmiać, ale się powstrzymałem. A to wszystko przez opowiadania Baśniowej Dziewczynki, więc nie sądzę, żeby to było w porządku, że teraz jest na mnie taka wściekła. Nie powinna mi opowiadać historii o różnych ludziach, jeżeli nie chce, żebym chichotał na ich widok. Spojrzałem na przykład na to wąskie wejście na ambonę i przypomniałem sobie historię o szkockim pastorze, który był tak gruby, że nie ,mieścił się w drzwiach. Musiał podciągać się na rękach, żeby przejść górą przez pulpit, i szepnął do drugiego pastora, ale tak, że wszyscy usłyszeli: „Te drzwi od ambony są chyba dla duchów”. Kiedy sobie to przypomniałem, chciało mi się okropnie śmiać, ale się opanowałem. A, potem przyszedł pan Frewen i zaraz przypomniała mi się ta historia z bokobrodami. No wiecie, jak jego pierwsza żona umarła na zapalenie płuc, a on się starał o rękę Cecylii Ward. Cecylia powiedziała mu, że go nie poślubi, jeśli nie zgoli bokobrodów. A on na to, że nie — taki był uparty. I zdarzyło się, że jeden z bokobrodów zapalił się podczas wypalania ściółki. Wszyscy sądzili, że pan Frewen będzie musiał zgolić także drugi. Ale on tego nie zrobił i chodził jakiś czas z jednym, czekając, aż drugi mu odrośnie. A wtedy Cecylia ustąpiła i wyszła za niego, bo zobaczyła, że on ich nigdy nie zgoli, więc nie ma co się upierać. No i wiecie, przypomniałem sobie to wszystko i wyobraziłem sobie, jak zbierał na tacę z jednym bokobrodem, też taki uroczysty. A wtedy ten śmiech sam ze mnie wyskoczył, zanim się opamiętałem. W tym momencie wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem, aż nam łzy leciały po policzkach, co okropnie zgorszyło panią Abrahamową Ward, która właśnie przejeżdżała obok nas. Przyszła do ciotki Janet następnego dnia i opowiedziała, że zachowywaliśmy się skandalicznie po nabożeństwie. Rzeczywiście, byliśmy trochę zawstydzeni, bo wiedzieliśmy, że w drodze powrotnej z kościoła też trzeba zachowywać się przyzwoicie. Ale Piotrkowi to się zdarzyło w czasie nabożeństwa! Nawet Felicity się śmiała i wcale nie gniewała się na Piotrka tak bardzo, jak można było się spodziewać. Szła obok niego i pozwoliła mu nieść swoją Biblię. Rozmawiali całkiem poufale przez jakiś czas. Być może przebaczyła mu, ponieważ swoim zachowaniem potwierdził jej przewidywania i dzięki temu uzyskała niejako przewagę nad Baśniową Dziewczynką. — Będę nadal chodził do kościoła — oznajmił Piotrek. — Podoba mi się tam. Kazania są ciekawsze, niż sądziłem. Śpiewanie też mi się podoba. Tak bym chciał już wreszcie zdecydować się, czy mam być prezbiterianinem, czy metodystą. Może powinienem zapytać o to pastora… — O nie, nie rób tego — przeraziła się Felicity. — Duchownym nie należy zawracać głowy takimi sprawami. — Ale dlaczego? Przecież po to chyba są, żeby mówić ludziom, jak mają dostać się do nieba, no nie? — Może dorosłym wypada o to pytać, ale nie dzieciom, a już na pewno nie chłopcom najmowanym do pracy… — odpowiedziała zgorszona Felicity. — Nie rozumiem, dlaczego. Zresztą to i tak pewnie nic by nie dało, bo jakbym trafił na pastora prezbiteriańskiego, toby mi radził, żebym został prezbiterianinem, a jakbym rozmawiał z metodystą, to usiłowałby mnie nawrócić na swoją wiarę. Ale może ty mi powiesz wobec tego, Felicity, jaka jest między nimi zasadnicza różnica? — Rzecz w tym, że ja sama nie wiem — odpowiedziała Felicity niechętnie. — Być może dzieci w ogóle nie są w stanie zrozumieć takich spraw. Z pewnością jakieś różnice muszą być. Tak czy siak, ja należę do kościoła prezbiteriańskiego i bardzo mi to odpowiada. Szliśmy czas jakiś w milczeniu, zastanawiając się nad różnymi zawiłymi sprawami, i dopiero kolejne pytanie Piotrka wyrwało nas z zamyślenia. — Jak wygląda Pan Bóg? — zapytał po prostu. Okazało się, że nikt z nas nie ma pojęcia. — Baśniowa Dziewczynka prawdopodobnie by wiedziała — rzekła po chwili zastanowienia Cecylia. — Tak bym chciał wiedzieć — powiedział Piotrek poważnie. — Gdybym mógł zobaczyć obraz Pana Boga, stałby się On dla mnie kimś dużo bardziej realnym. — Sama często o tym myślałam — przyznała uczciwie Felicity. — Widziałem obrazki Pana Jezusa — powiedział Feliks. — On wygląda jak zwyczajny mężczyzna, tylko lepszy i łagodniejszy. Ale rzeczywiście nigdy nie oglądałem portretu Boga Ojca. — No cóż, jeżeli nie ma go w Toronto, to nie wiem, gdzie mielibyśmy go szukać — powiedział Piotrek rozczarowany. — Za to — dodał — widziałem kiedyś obraz diabła. Był w książce, którą moja ciocia Jane dostała jako nagrodę w szkole. Ciocia była bardzo zdolna. — To chyba nie mogła być naprawdę dobra książka, skoro znajdował się tam taki obrazek — powiedziała z powątpiewaniem Felicity. — Owszem, była. Moja ciocia nie przyjęłaby książki, która nie jest dobra — zaperzył się Piotrek. I ku naszemu rozczarowaniu nie chciał już o tym mówić. Byliśmy żywo zainteresowani wspomnianą ilustracją i chętnie dowiedzielibyśmy się czegoś więcej. — Poprosimy Piotrka, żeby opowiedział nam o tym, jak będzie w lepszym humorze — szepnął Feliks. Odprowadziliśmy Sarę Ray do domu i poszliśmy dalej. Wyprzedziłem trochę pozostałych i szedłem pod górkę razem z Baśniową Dziewczynką. Odzyskała już spokój, była opanowana, ale nie wracaliśmy w rozmowie do zachowania Piotrka. Kiedy wreszcie doszliśmy do ścieżki prowadzącej na farmę i minęliśmy starą wierzbę dziadka, uderzyła nas fala zapachu kwitnących drzew owocowych. Stały długimi szeregami w świetle księżyca, obsypane białymi kwiatami. Ten sad różnił się czymś od innych znanych nam ogrodów w okolicy. Nie umieliśmy jednak nazwać tej różnicy. Czuliśmy tylko, że coś niezmiernie osobistego emanuje z tej ziemi, którą przemierzali nasi przodkowie, rodzina i my sami. Drzewa tu miały swoje nazwy i łączyło się z nimi wiele domowych radości, ale też i trosk. — Zauważyłeś, że sad w świetle księżyca wydaje się jakby zupełnie innym miejscem niż za dnia — powiedziała Sara i dodała rozmarzonym głosem: — Kiedy byłam bardzo mała, wierzyłam święcie, że w księżycowe noce tańczą wróżki. A teraz wiem, że wróżek nie ma, i jest mi trochę smutno, bo tak miło było o nich myśleć… — A dlaczego już w nie nie wierzysz? — Bo wuj Edward powiedział mi kiedyś, że to tylko bajki. Miałam wtedy siedem lat, a wuj Edward, jak wiesz, jest pastorem i nie wątpię, że powiedział mi prawdę. Pewnie uznał to za swój obowiązek, więc go nie winie, ale od tej pory już nigdy nie miałam do niego serca tak jak przedtem, rozumiesz? Oczywiście, że rozumiałem. Wszak nie lubimy ludzi, którzy rozwiewają nasze złudzenia. Nie wiem, czy kiedykolwiek przebaczę temu chłopcu, który tak brutalnie odebrał mi wiarę w świętego Mikołaja? Był o całe trzy lata starszy ode mnie i odkrywając przede mną prawdę, zadał mi wielki ból. Zaczekaliśmy pod drzwiami na pozostałych. Piotrek ukrywał się w cieniu, ale gniew Sary już minął. — Zaczekaj na mnie, Piotrek! — zawołała. Podeszła do niego i wyciągnęła rękę. — Wybaczam ci — powiedziała z godnością. Obaj z bratem poczuliśmy nieomal zazdrość, że nie nas dotyczyła jej wielkoduszność. Warto było nawet pocierpieć, żeby to przeżyć. Piotrek gorliwie chwycił jej dłoń. — Saro, jest mi naprawdę strasznie przykro, że roześmiałem się w czasie nabożeństwa i nigdy tego nie zrobię, nie bój się. Będę regularnie chodził do kościoła i do szkoły niedzielnej, a nawę codziennie odmawiał modlitwy. Chcę być taki jak wy. I jeszcze coś ci powiem. Wiem, jak ciocia Jane podawała kotom lekarstwo. Mieszała je ze smalcem i smarowała im łapki i futerko po bokach, a koty to wylizywały do czysta, bo nie znoszą brudu. Jeżeli twój Paddy nie będzie się czuł jutro lepiej, to możemy spróbować. I oboje odeszli, trzymając się za ręce, ścieżką, na którą kładły się cienie świerków oświetlonych blaskiem księżyca. W powietrzu panował spokój, a my poczuliśmy wielką ulgę, że wszystko zostało szczęśliwie zakończone i wybaczone. ROZDZIAŁ VI TAJEMNICZY DOM DZIWNEGO PANA Następnego dnia odbył się w naszej asyście rytuał smarowania kota Baśniowej Dziewczynki. Ona sama zachowywała się niczym kapłanka dokonująca ważnego obrzędu. Następnie Paddy, żeby nie pobrudził domowych poduszek i dywaników, trzymany był w spichlerzu, dopóki nie wylizał swojego futerka do czysta. Przez cały tydzień stosowaliśmy tę kurację, aż kot odzyskał zdrowie i dawny humor. Wówczas zajęła nas zupełnie inna sprawa: otóż nasz nauczyciel w szkole ogłosił, że zakładamy bibliotekę szkolną ze składek uczniów. Mieliśmy na to cały czerwiec i wolno było prosić o datki na ten cel rodziców, krewnych, przyjaciół rodziny, a także zarabiać własną pracą. Powstała więc cicha rywalizacja między uczniami, kto więcej zbierze. Szczególnie intensywna konkurencja zapanowała w naszym małym gronie. Każdy z nas dostał na początek ćwierć dolara od dorosłych w rodzinie. Piotrek był w gorszej sytuacji, bo nie miał go kto tak hojnie wyposażyć. — Gdyby żyła moja ciocia Jane, z pewnością obdarowałaby mnie tak, jak was obdarowano — westchnął. — Gdyby mój ojciec nie prysnął, to może też by mi coś dał. Ale i tak sobie poradzę. Wasza ciotka Oliwia powiedziała, że mógłbym zbierać jajka i z każdego tuzina jedno będzie moje. Podobny układ zawarła Felicity ze swoją matką. Baśniowa Dziewczynka i Cecylia miały dostawać po dziesięć centów za zmywanie naczyń przez cały tydzień. Feliks i Dan umówili się, że zarobią na bibliotekę, pieląc ogród warzywny. Ja zaś nałapałem w strumyku pstrągów i sprzedałem po cencie za sztukę. Tylko Sara Ray nie miała żadnych szans na zdobycie choćby jednego centa. Jedyną bliską jej osobą w Carlisle była jej mama, ona jednak nie aprobowała pomysłu nauczyciela i ani nie wspomogła córki, ani nie zawarła z nią żadnej umowy, która umożliwiałyby Sarze zarobienie choćby paru centów. Dla dziewczynki było to okropne upokorzenie. Czuła się jak wyrzutek naszego małego społeczeństwa. Każdy jego członek nie tylko czynił nadludzkie wysiłki, żeby coś zdobyć, ale mógł jeszcze wieczorem przeliczać swój dzienny utarg z pasją prawdziwego ciułacza. — Chyba zacznę się modlić, żeby Pan Bóg zesłał mi chociaż jeden drobny pieniążek — ogłosiła desperacko Sara pewnego dnia. — Dużo ci z tego przyjdzie — odparł sceptycznie Dan. — Pan Bóg daje ludziom wiele rzeczy, ale akurat nie pieniądze, bo mogą je sami zarobić. — Ale ja nie mogę — powiedziała Sara z pasją. — I myślę, że Pan Bóg powinien to wziąć pod uwagę. — Nie martw się tym aż tak — pocieszała ją jak zawsze współczująca Cecylia. — Przecież nikt cię nie obwini, jeżeli nie przyniesiesz ani centa, bo wiemy, że po prostu nie masz skąd go wziąć. — Nie będę miała odwagi pożyczyć nawet jednej książki z czytelni, jeżeli się do niej nie dołożę — rozpaczała Sara. Dan i ja siedzieliśmy z dziewczętami rzędem na płocie ogrodu cioci Oliwii patrząc, jak Feliks piele jej ogródek. Dobrze mu szło, chociaż niezbyt lubił takie zajęcia. — Grubi chłopcy nigdy nie lubią się schylać — zauważyła Felicity z okrucieństwem. Mój brat udawał, że to do niego nie dotarło, ale poznałem po jego czerwonych uszach, że słyszał doskonale. Jeżeli zaś chodzi o Felicity, to nie mówiła tego wcale złośliwie. Nawet do głowy jej pewno nie przyszło, że Feliksowi może być przykro. Dla niej to był po prostu fakt. — Tak mi zawsze żal, kiedy patrzę na wyrywane chwasty — powiedziała jakoś miękko Baśniowa Dziewczynka. — Musi być trudno zapuścić korzenie. — To niech nie rosną w nieodpowiednich miejscach — powiedziała Felicity bezlitośnie. — Sądzę, że w niebie chwasty staną się kwiatami — ciągnęła swoją myśl Baśniowa Dziewczynka. — Wiesz, ty masz dziwaczne pomysły — prychnęła Felicity. — Pewien bogaty pan w Toronto ma w swoim ogrodzie zegar kwiatowy — powiedziałem. — Wygląda jak tarcza dużego zegara, a kwiaty otwierają się o różnych porach dnia, tak że każdy widzi, która jest godzina. — Och, jakbym chciała, żebyśmy mieli coś takiego tutaj, u nas! — wykrzyknęła z zachwytem Cecylia. — Ale jaki byłby z tego pożytek? — zapytała niechętnie Baśniowa Dziewczynka. — Przecież w ogrodzie i tak nikt nie patrzy na zegar ani nie chce wiedzieć, która jest godzina. Kiedy dziewczynki rozmawiały, wymknąłem się do swojego pokoju, żeby zażyć kolejną dawkę magicznego lekarstwa. Kupiłem je w szkole od Billa Robinsona trzy dni temu. Bill zapewniał mnie, że z pewnością będę po nim rósł szybciej, a zaczynałem się już trochę martwić moim zbyt małym wzrostem. Usłyszałem przypadkowo, jak ciotka Janet wspomniała, że zapewne będę tak niski jak wuj Alek, a ja chciałem być chociaż trochę wyższy od niego. Wszyscy lubiliśmy ogromnie wuja Alka, ale co to za wzrost dla mężczyzny… Bili był najwyższym chłopcem w Carlisle i obiecał sprzedać mi za dziesięć centów magiczne nasiona, od których się rośnie. Twierdził też, że właśnie im zawdzięcza swój imponujący wzrost. — Zanim zacząłem je zażywać, byłem mały jak kucyk — opowiadał mi z przejęciem — i zobacz sam, jak wyrosłem. Dostałem te nasiona od Peg Bowen, a to, jak wiesz, czarownica. Wierz mi, to było okropne przeżycie: nie zbliżyłbym się do niej więcej nawet za tonę tych nasion. Niewiele mi już ich zostało, ale chyba starczy, żebyś wyrósł tyle, ile chcesz. Musisz zażywać szczyptę co trzy godziny i jedząc iść tyłem. Ale jeżeli się komuś wygadasz, to przestaną działać, więc ani mru, mru… I wiedz, że robię to tylko dla ciebie. Byłem naprawdę wdzięczny Billowi i żałowałem, że jakoś nie mogę go bardziej polubić. Nie wiem dlaczego, ale nie był zbyt popularny w klasie. Poprzysiągłem sobie jednak, że w przyszłości postaram się przynajmniej odczuwać do niego choć trochę sympatii. Zapłaciłem mu ochoczo dziesięć centów i z miejsca zacząłem zażywać magiczne nasiona. Codziennie też mierzyłem się na futrynie drzwi w holu. Jak na razie nie widziałem gwałtownego postępu, ale przyjmowałem lek dopiero od trzech dni, nadzieja więc mnie nie opuszczała. Pewnego dnia Baśniowa Dziewczynka wpadła na śmiały pomysł: — A może poszlibyśmy do domu Dziwnego Pana i do pana Campbella i poprosilibyśmy ich o datek na naszą bibliotekę — zaproponowała. — Jestem pewna, że nikt ich dotąd o to nie prosił, ponieważ nikt nie jest z nimi spokrewniony. Chodźmy do nich wszyscy razem, a jeżeli dadzą nam cokolwiek, to podzielimy równo między siebie. Zaskoczyła nas ta propozycja, wręcz zaparła nam dech. Obaj sąsiedzi uchodzili za dziwaków, a przy tym pan Campbell podobno nie znosił dzieci. Ale Sarze trudno byłoby czegokolwiek odmówić. Poszlibyśmy za nią do piekła. Następnego dnia była sobota i postanowiliśmy wszyscy wyruszyć po południu. Poszliśmy na skróty przez łąki. Felicity była w złym humorze. Miała ochotę włożyć swoją prawie najlepszą sukienkę, ale jej mama — ciotka Janet — stanowczo się temu sprzeciwiła, twierdząc, że na bieganie po polach wystarczy codzienne ubranie. A potem zjawiła się Baśniowa Dziewczynka ubrana nie w prawie najlepszą, ale w najlepszą sukienkę i w kapelusz, który ojciec przysłał jej z Paryża, biały słomkowy kapelusz otoczony wiankiem czerwonych maków. Sukienka jej uszyta była z ciemnoczerwonego jedwabiu. Ani Felicity, ani Cecylii nie byłoby do twarzy w tym kolorze, ale Sara wyglądała pięknie, zupełnie jakby te jedwabiste czerwienie podkreślały jej temperament i wdzięk. — Nie sądziłam, że tak się wystroisz, kiedy mamy kwestować na bibliotekę szkolną — powiedziała z przekąsem Felicity. — Ciocia Oliwia powiedziała, że na ważne spotkanie z mężczyzną trzeba się wystroić — odrzekła niedbale Sara, okręcając się w swojej ślicznej sukni, a ta otoczyła ją połyskliwą czerwienią. — Ciotka Oliwia cię psuje — powiedziała Felicity. — Wcale nie, Felicjo King — zaprotestowała Sara. — Ciocia Oliwia jest dobra i kochana. Codziennie wieczorem całuje mnie na dobranoc, a twoja własna mama nie całuje cię nigdy. — Mama nie rozdaje pocałunków przy byle okazji — obruszyła się Felicity — za to codziennie daje nam szarlotkę na deser. — Ciocia Oliwia też nam daje, co ty sobie wyobrażasz? — Może, ale jakieś małe porcje. I dostajecie zbierane mleko bez śmietanki — droczyła się dalej Felicity. — Zbierane mleko cioci Oliwii smakuje jak śmietanka twojej mamy — zaprotestowała Baśniowa Dziewczynka. — Och, dziewczynki, nie kłóćcie się — łagodziła Cecylia. — Jest taki piękny dzień i będziemy mieli cudowną wyprawę, jeżeli jej nie zepsujecie swoimi waśniami. — Ależ my się wcale nie kłócimy — odpowiedziała spokojnie Felicity. — Lubię ciocię Oliwię, ale przecież moja mama jest co najmniej równie dobra jak ciocia Oliwia, prawda? — Oczywiście! — zawołała Sara z przekonaniem. — Ciocia Janet jest świetna. I obie dziewczynki uśmiechnęły się do siebie przyjaźnie. Właściwie to obie się lubiły, chociaż często dochodziło między nimi do starć. — Saro, mówiłaś kiedyś, że znasz jakąś historię związaną z Dziwnym Panem. Może ją nam teraz opowiesz, co? — poprosił Feliks. — Dobrze, aczkolwiek nie znam jej do końca. Ale opowiem wam tyle, co wiem. Nazywam ją Tajemnicą Złotego Kamienia. — Nie wierzę wcale w tę historię — powiedziała Felicity. — Myślę, że pani Griggs wszystko to zmyśliła. Mama zawsze mówi, że ona koloryzuje. — Owszem, tylko że ona sama nie potrafiłaby wymyślić czegoś takiego, więc to musi być prawda — powiedziała z przekonaniem Sara. — Tak czy siak, oto tajemnicza historia dla was, chłopcy. Dziwny Pan żyje samotnie od czasu, kiedy zmarła jego matka, to jest od dziesięciu lat. W pobliżu jego domu mieszka małżeństwo, które u niego pracuje. Abel Griggs wykonuje ciężkie roboty ogrodowe, a jego żona piecze chleb i sprząta pokoje. Mówiła ona, że jej chlebodawca bardzo dba o porządek w domu. Ale ostatniej jesieni jeden pokój był zawsze zamknięty na klucz — ten od zachodu, z oknami na ogród. Pewnego dnia Dziwny Pan pojechał do Summerside, a pani Griggs szorowała podłogę w kuchni. A kiedy skończyła, przeszła przez cały dom i spróbowała otworzyć drzwi od zachodniego pokoju. Bo trzeba wam wiedzieć, że pani Griggs jest bardzo ciekawa. Wuj Roger twierdzi, że wszystkie kobiety interesują się sprawami innych ludzi, ale najwyraźniej pani Griggs interesuje się nimi o wiele więcej. Spodziewała się, że drzwi będą jak zwykle zamknięte na klucz, ale ku jej zdumieniu były otwarte. Weszła więc do środka. I jak myślicie, co tam znalazła? — Może coś takiego jak pokój Sinobrodego? — spytał przestraszony Feliks. — Ach nie, nic podobnego! Tu, na Wyspie Księcia Edwarda, nie zdarzają się takie rzeczy. Ale rzeczywiście, gdyby nawet wisiały tam żony Sinobrodego powieszone za włosy, to pani Griggs nie byłaby chyba bardziej zdumiona. Bo, widzicie, ten pokój za życia matki Dziwnego Pana nigdy nie był umeblowany. Teraz jednak był urządzony wręcz wykwintnie, chociaż pani Griggs nie widziała, żeby ktoś przywoził meble. Twierdzi też, że nigdy nie widziała podobnego pokoju na farmie. Wyglądało to tak, jakby ktoś połączył sypialnię z salonem. Cała podłoga pokryta była zielonym dywanem, gładkim jak aksamit. W oknach wisiały koronkowe firanki, a na ścianach śliczne obrazy. Stało tam też nieduże białe łóżko i toaletka, a także biblioteczka pełna książek i stoliczek do robótek ręcznych z koszyczkiem na wierzchu, a do tego bujany fotel w rogu. Nad biblioteczką wisiał portret kobiety. Pani Griggs mówiła, że to chyba była kolorowa fotografia nieznanej zupełnie osoby. W każdym razie przedstawiała ładną pannę. Przy stole, przewieszona przez krzesło, leżała kobieca suknia. I to nie mogła być w żadnym wypadku suknia matki pana Jaspera Dale’a, bo ona ubierała się bardzo skromnie. A to był bladobłękitny jedwab — matka pana Jaspera uważałaby, że to grzech tak się stroić. I wiecie co? Stały tam jeszcze błękitne satynowe pantofelki na wysokim obcasie. A na wszystkich książkach był podpis „Alicja”. Otóż w rodzinie Dale’ów nigdy nie było żadnej Alicji, a nikt w okolicy nie słyszał, żeby pan Dale miał narzeczoną o tym imieniu. No i co, czy to nie śliczna historia? — zakończyła zadowolona z siebie Baśniowa Dziewczynka. — To ci dopiero prawdziwa zagadka — zdumiał się Feliks. — Ciekaw jestem, czy to prawda?… — A ja mam zamiar rozwiązać tę zagadkę osobiście — powiedziała Sara z przekonaniem. — Zaprzyjaźnię się z Dziwnym Panem i wtedy na pewno się dowiem, kim jest błękitna Alicja. — Nie wyobrażam sobie, jak zamierzasz nawiązać z nim kontakt — powiedziała sceptycznie Felicity. — Przecież on nigdzie nie bywa z wyjątkiem kościoła. Mama mówi, że to zupełny odludek. Albo pracuje, albo czyta książki i nikogo do siebie nie zaprasza. — Myślę, że jakoś sobie poradzę — powiedziała Baśniowa Dziewczynka całkiem pogodnie i wiedzieliśmy, że właśnie ona potrafi tego dokonać. — Muszę tylko zaczekać, aż trochę podrosnę, bo z pewnością nie zechce opowiadać takich sekretów małej dziewczynce. Ale przecież nie mogę czekać, aż będę za duża, bo on się boi dorosłych panien. Sądzi, że one śmieją się z jego niezręczności. A ja wiem, że go polubię. Ma taką miłą twarz, nawet jeżeli jest trochę nieporadny. Wygląda przy tym na człowieka, któremu można powierzyć różne sprawy. — No cóż, nie chciałabym mieć przy sobie mężczyzny, który potyka się o własne nogi — powiedziała wzgardliwie Felicity. — A do tego jak on wygląda! Wuj Roger mówi, że on jest długi, mizerny i bez życia. — No tak, jak wuj Roger o kimś opowiada, to zawsze przedstawia go gorszym niż jest w rzeczywistości — stwierdziła Sara. — Natomiast wuj Edward mówi, że Jasper Dale to inteligentny i zdolny człowiek i wielka szkoda, że nie skończył college’u. Uczył się tam dwa lata, ale potem musiał wrócić do domu i opiekować się matką, bo była chorowita i delikatna. Dla mnie to jest wręcz bohaterstwo. — Ciekawa jestem, czy to prawda, że nadal pisuje poezje. Pani Griggs twierdzi, że tak. Mówi, że widziała, jak pisał w takiej brązowej księdze. I jeszcze opowiada, że za daleko stała, żeby odczytać to, co napisał, ale po samej formie domyśliła się, że to muszą być wiersze. — Bardzo możliwe — burknęła Felicity. — Jeżeli ta historia o niebieskiej sukni jest prawdziwa, to gotowa jestem uwierzyć we wszystko. Wreszcie doszliśmy do Złotego Kamienia. Dom był duży, zniszczony przez wiatry i deszcze, zarośnięty dzikim winem i pnącymi różami. Mimo wszystko jednak wyglądał sympatycznie. Baśniowa Dziewczynka twierdziła nawet, że trzy kwadratowe okna na pierwszym piętrze mrugają do nas przyjaźnie przez winorośl. I rzeczywiście, kiedy nam je pokazała, sami dostrzegliśmy błyski słońca na szybach. Okazało się jednak, że wcale nie musimy wchodzić do środka. Dziwny Pan przechadzał się po ogrodzie. I wcale nie wyglądał na nieśmiałego ani na niezręcznego. Być może na własnym gruncie czuł się pewnie. W każdym razie złożył datek na bibliotekę szkolną, i to wcale pokaźny, bo każdy z nas dostał ćwierć dolara. Rozmowę z nim pozostawiliśmy Sarze. Ona umiała załatwiać takie sprawy. Przyglądaliśmy się mu z nie skrywaną ciekawością. Był postawny i zgrabny i wcale nie wyglądał na swoje czterdzieści lat. Miał wysokie, gładkie czoło, czarne włosy bez śladu siwizny i olbrzymie, ciemnoniebieskie oczy. Chodząc pochylał się nieco, a ponieważ dłonie i stopy miał dość duże, uważano, że jest niezgrabny. Kiedy później porównaliśmy swoje opinie, okazało się, że na nas wszystkich zrobił dobre wrażenie, a tajemnica zamkniętego pokoju oraz to, że pisał wiersze, czyniły go w naszych oczach szczególnie interesującym. — Ofiarował nam te pieniądze jak prawdziwy dżentelmen — orzekła Baśniowa Dziewczynka. — Widać było, że ich nie żałuje. A teraz chodźmy do pana Campbella. To ze względu na niego włożyłam swoją czerwoną jedwabną suknię. Nie sądzę wprawdzie, żeby Dziwny Pan ją zauważył, ale pan Campbell na pewno zwróci na nią uwagę. Z tego, co o nim słyszałam, jest czuły na takie rzeczy. ROZDZIAŁ VII JAK BETTY SHERMAN ZDOBYŁA MĘŻA Nie podzielaliśmy entuzjazmu Baśniowej Dziewczynki co do wizyty u pana Campbella. Jeżeli bowiem rzeczywiście nie znosił dzieci, to kto wie, jak nas przyjmie. W głębi duszy okropnie baliśmy się tego spotkania. Pan Campbell był zamożnym farmerem, który, jak mówiono, umiał cieszyć się urokami życia. Odwiedzał Nowy Jork i Boston, Toronto i Montreal, był nawet na wybrzeżu Pacyfiku, uważano go więc za światowca. Był oczytany i inteligentny. Powszechnie było jednak wiadomo, że nie zawsze dopisuje mu dobry humor. I jeżeli kogoś nie lubił, to dawał mu to odczuć prędzej czy później. Ale dla swoich przyjaciół potrafił być hojny i wielkoduszny. Co jednak będzie, jeśli trafimy na jego zły nastrój? Jak nas wtedy potraktuje? — Nic nam nie może zrobić — uspokajała nas Baśniowa Dziewczynka. — Co najwyżej będzie dla nas niegrzeczny, a to nie może dotknąć nikogo innego, tylko jego samego. — No tak, mówi się, że twarde słowa kości nie łamią — zauważył filozoficznie Feliks. — Ale ranią uczucia. Ja jednak trochę się go boję — powiedziała szczerze Cecylia. — A może lepiej się wycofajmy i wróćmy do domu — zaproponował Dan. — Wy możecie wracać, jeśli chcecie — powiedziała bezlitośnie Sara — ale ja mam zamiar go odwiedzić. I wiem, że dam sobie z nim radę. Ale pamiętajcie, jeżeli pójdę sama, a on da mi cokolwiek na bibliotekę, nie dostaniecie z tego ani centa. To przeważyło. Nie mogliśmy pozwolić, żeby Sara zdobyła nad nami taką przewagę. Gospodyni pana Campbella wprowadziła nas do salonu i zostawiła samych. Za chwilę pan Campbell we własnej osobie stanął w drzwiach, lustrując każdego po kolei. Wszystko teraz zależało od tego, w jakim nastroju był tego dnia. Wyglądało na to, że trafiliśmy dobrze, bo przyglądał nam się z zagadkowym uśmiechem. Był to wysoki, postawny mężczyzna, o wyrazistych rysach i szerokiej twarzy oraz gęstych, czarnych włosach, przyprószonych siwizną. Miał żywe, czarne, otoczone siateczką zmarszczek oczy i wydatne usta. Można było uznać, że jest przystojny. Jego spojrzenie wędrowało od jednego z nas do drugiego z obraźliwą obojętnością, aż spoczęło na Sarze, która siedziała w niewymuszonej i pełnej wdzięku pozie, jak złocisto — czerwona lilia. W oczach pana Campbella zapaliły się iskierki zaciekawienia. — Czy mam przed sobą deputację ze szkółki niedzielnej? — zapytał ironicznie. — Nie. Przyszliśmy prosić pana o pewną uprzejmość — powiedziała spokojnie Sara. Jak na wszystkich tak i na niego podziałała magia jej głosu. Podszedł do nas, usiadł i wkładając kciuk do kieszonki kamizelki, zapytał z uśmiechem: — Tak? A o co chodzi? — Gromadzimy fundusz na bibliotekę szkolną i zaszliśmy do pana, żeby poprosić o darowiznę na ten cel — wyjaśniła. — Hm… a dlaczegóż to miałbym ofiarować jakiś datek na waszą bibliotekę? — spytał pan Campbell z lekkim przekąsem. Spojrzeliśmy po sobie. Rzeczywiście! Dlaczego miałby to robić?! Ale Baśniowa Dziewczynka natychmiast znalazła odpowiedź na to pytanie. Pochyliła się ku niemu i powiedziała swoim pełnym uroku głosem: — Ponieważ prosi pana o to dama… Pan Campbell uśmiechnął się lekko: — Rzeczywiście, jest to chyba jedyny powód, który mógłby mnie skłonić do ofiarowania czegokolwiek. Ale, moja młoda damo, być może słyszałaś już, że ze mnie straszny skąpiec i dusigrosz. Nie znoszę rozstawać się z moją kabzą, nawet jeżeli powód jest tego godny. W dodatku zawsze muszę dostać coś w zamian. A powiedzcie mi, moi mili, jaki też pożytek mogę mieć z waszej mizernej szkolnej biblioteczki, co? Żadnego. Ale spróbujmy się potargować. Słyszałem od tego mikrusa, syna mojej gospodyni, że jesteś, moja młoda damo, mistrzynią w opowiadaniu różnych historii. Więc opowiedz mi tu zaraz coś ciekawego, a złożę datek proporcjonalny do rozrywki, jakiej mi dostarczysz. Proszę bardzo, pokaż, co potrafisz. Lekka drwina w jego głosie podziałała na Sarę jak ostroga na rasowego konia. Zerwała się na równe nogi. Oczy jej rozbłysły, a na policzki wystąpił rumieniec. — Wobec tego opowiem panu o siostrach Sherman i o tym, jak Betty Sherman zdobyła męża — zapowiedziała dramatycznie. Zmartwieliśmy wszyscy. Czyżby ją tak poniosło, że zapomniała, iż Betty Sherman była prababką pana Campbella, a sposób, w jaki wyszła za mąż, był nieco kompromitujący dla porządnej kobiety?… Ale pan Campbell zaśmiał się tylko ubawiony. — Zgoda… To będzie doskonały test twoich umiejętności, moja młoda damo. Jeżeli uda ci się naprawdę rozbawić mnie tą starą historią, będzie to niewątpliwy znak, że masz wielki talent. Słyszałem ją już tyle razy, że wydaje mi się równie nudna, jak na przykład abecadło. — Pewnego mroźnego zimowego dnia — zaczęła Sara bez ociągania — osiemdziesiąt lat temu, Donald Fraser siedział przy oknie w swoim nowym domu, grając na skrzypcach i patrząc na zamarzniętą zatokę. Był przejmujący ziąb i zbierało się na burzę śnieżną. Mimo to gotów był wyruszyć saniami, aby odwiedzić śliczną Nancy Sherman. O niej też rozmyślał, grając słynną pieśń Annie Laurie, ponieważ uważał, że Nancy jest piękniejsza niż dziewczyna z piosenki. „A lica ma najładniejsze, jakie opromieniało słoneczko” — podśpiewywał Donald, przypominając sobie wdzięki swojej wybranki. Nie był wcale pewny, czyjej na nim choć trochę zależy. Miał też wielu rywali. Wiedział jednak, że tylko ona mogłaby stać się panią jego domu. Rozmyślał o tym wszystkim, grając stare, rzewne ballady i skoczne tańce szkockie. Kiedy tak sobie przygrywał na skrzypeczkach, przed drzwi jego domu zajechały sanie, a w nich Neil Campbell, Szkot z Highland, mieszkający w Berwick. Nie była to zbyt upragniona wizyta, ponieważ Donald z łatwością mógł się domyślić, gdzie też Neil się wybiera. On również zalecał się do Nancy Sherman, a że był bogatszy, mógł się spodziewać, iż ojciec Nancy jemu właśnie odda rękę córki. Donald nie zamierzał okazywać swoich uczuć. Jak wszyscy rodowici Szkoci był skryty, zaprosił więc tylko Neila do środka. Neil z przyjemnością rozsiadł się przy kominku, w taki bowiem mroźny dzień gościna w ciepłym domu była nie do pogardzenia. Donald przyniósł whisky, co też należało do tradycji wybrzeża. Kobietom wypadało podać herbatę, a mężczyznom — whisky i tylko nieokrzesany prostak mógłby tego zaniedbać. „Zmarzłeś, bracie — huknął swoim tubalnym głosem Donald. — Siadaj przy ogniu, a krew zaraz raźniej popłynie ci w żyłach. A potem opowiedz mi, co tam słychać w Berwick. Czy Jean McLean pogodziła się mężem? I czy to prawda, że Sandy McQuarrie ma poślubić Kate Ferguson? To dopiero będzie para!” I Neil zaczął opowiadać o wspólnych znajomych i sąsiadach. Nie zwrócił uwagi na to, że sam Donald pije ostrożnie, a dolewa tylko jemu. W miarę jak whisky rozwiązywała mu język, opowiadał również o sprawach, o których na trzeźwo zapewne by nie wspomniał… W końcu zwierzył się z celu swojej podróży. Okazało się, że jedzie właśnie prosić o rękę pięknej Nancy Sherman. A jeśli zostanie przyjęty, wyprawi weselisko, jakiego okolica dawno nie widziała. Donald siedział osłupiały, jakby go ktoś zdzielił obuchem. Nie przypuszczał wcale, że Neil tak szybko zdobędzie się na oświadczyny, bo dopiero od niedawna zabiegał o rękę Nancy. Początkowo też nie bardzo wiedział, jak temu zapobiec. W głębi serca był pewien, że Nancy woli jego. Była wprawdzie nieśmiała i skromna, ale jak każda dziewczyna miała swoje sposoby, żeby okazać mężczyźnie sympatię, nie zdradzając się przy tym przed otoczeniem. Jednakże wiedział doskonale, że jeżeli Neil ubiegnie go i poprosi ojca o jej rękę, to jako bogatszy zostanie przyjęty. Shermanowie byli biedni i ojciec skorzysta ze sposobności wydania córki za bogatego farmera. Jeżeli zaś stary Eliasz Sherman postanowi oddać ją Neilowi, to Nancy nie odważy się sprzeciwić, bo Eliasza słuchała cała rodzina. Gdyby jednak Nancy wcześniej dała słowo innemu, to może ojciec nie zmuszałby jej do łamania raz danej obietnicy. Donald czuł, że znalazł się w potrzasku, ale od czegóż szkocki spryt. Stare przysłowie powiada, że w miłości i na wojnie każdy chwyt jest dozwolony, przemówił więc tak do Neila: „Proszę, proszę, częstuj się, bracie, tym napitkiem do woli, to najlepsze lekarstwo na taką mroźną pogodę. Mam pełną piwniczkę, to i nie odczuję uszczerbku”. Neila nie trzeba było specjalnie namawiać. Wychylił następną szklaneczkę, po czym zapytał chytrze: „A czy ty, przyjacielu, nie wybierasz się przypadkiem w te same strony? Ale Donald potrząsnął tylko przecząco głową. „Owszem, miałem i ja na to ochotę, ale zanosi się na zawieję, a moje sanie są u kowala, bo trzeba je okuć. Musiałbym pojechać konno, a mój kary nie lubi przedzierać się przez zadymkę, tak samo jak ja. Nie, nie, w taką pogodę najlepsze miejsce jest przy kominku. No, to na zdrowie, bracie!” I znów wzniósł szklaneczkę. Neil spełniał kolejne toasty Donalda, który obserwował go uważnie i dolewał do kielicha. W końcu głowa gościa opadła na piersi i zasnął twardo. Wówczas Donald włożył kożuch i czapkę i skierował się prosto do drzwi. „Śpij słodko i długo, bracie, a jak się zbudzisz, to sobie pogadamy”. — I zaśmiał się triumfalnie. Zaraz też wsiadł na sanie Neila, otulił nogi ciepłą baranicą i tak przemówił do klaczy: „Wytęż swoje siły, moja śliczna, bo wiele od tego zależy. Jeśli Neil się zbudzi za wcześnie i dosiądzie ogiera, to mój kary wyprzedzi cię, zanim się obejrzysz. W drogę, Bessie!” I gniada Bess popędziła jak sarna po skutej lodem zatoce, a Donald myślał o tym, co ma powiedzieć Nancy, a jeszcze bardziej był ciekawy, co też ona mu odpowie. Bo a nuż mylił się co do jej uczuć i dostanie kosza. Tożby Neil miał zabawę! I tak sobie myślał: „Pośpi on sobie zdrowo, to pewne. A tu idzie niezła zawieja. Zaraz się zadymi nad zatoką. Mam też nadzieję, że nic się chłopakowi złego nie przytrafi, bo miałbym go na sumieniu. Jak się zbudź i zobaczy, że uciekłem jego własnymi saniami, to wpadnie w tak wściekłość, że gotów jeszcze popędzić w tę zawieruchę. No, Bessie kochana, oto jesteśmy na miejscu. A teraz muszę się wziąć w garść i rozegrać to jak prawdziwy Szkot. I nie bierz sobie zbytnio do serca, jeżeli ta dziewczyna o najpiękniejszych oczach, jakie znam, da ci kosza, Donaldzie Fraser!” Ale chociaż Donald usiłował dodać sobie animuszu, kiedy wjeżdżał na dziedziniec Shermanów, serce biło mu jak oszalałe. Od razu też ujrzał swoją Nancy, jak doiła krowę w oborze, tuż przy drzwiach. Wstała na jego widok, a on wiedział, że nie może zmarnować takie okazji, bo kto wie, kiedy znów będzie mógł z nią zamienić parę słów sam na sam. Wziął ją więc za rękę i zacinając się z przejęcia, rzekł i progu: „Nancy, dziewczyno, kocham cię z całej mojej duszy. Może uznasz, że mówię ci to w niestosownym momencie, ale to dłuższa historia i opowiem ci ją innym razem. Wiem, że nie jestem ciebie wart, ale jeżeli szczere uczucie może uczynić mężczyznę godnym takiej ślicznej dziewczyny, to nie ma lepszego ode mnie. Czy mnie zechcesz, Nan? Nancy nic nie odpowiedziała, ale spojrzała na niego tak słodko i ciepło, z głębi duszy, że z miejsca wziął ją w ramiona i wycałował i razu tam, w tym śniegu. Następnego dnia zawieja ucichła nieco i Donald wiedział, że Neil natychmiast ruszy za nim w pościg, jak tylko się rozwidni, chciał, żeby dom Shermanów stał się miejscem zwady, a może i bójki, między dwoma zalotnikami, namówił więc Nancy, udała się z nim w odwiedziny do wspólnych przyjaciół. Jak tylko podjechał saniami Neila po Nancy, od razu zobaczył w oddali, na zatoce, mały czarny punkcik. Roześmiał się zadowolony: „Kary dobrze biega, ale nas tak szybko nie dogoni”. I odjechał, zabierając narzeczoną. W pół godziny później na podwórze Shermanów wpadł Neil Campbell i nietrudno było dostrzec, w jakim jest nastroju. Aż biło od niego urażoną dumą i gniewem. A w domu była tego dnia tylko siostra Nancy — Betty Sherman, ta zaś nie zlękła się go wcale. Nigdy się nikogo nie bała — taka była harda i wygadana. A była też urodziwa: smukła i brązowa jak Indianka, z lśniącymi oczami i żywym rumieńcem, sama się skrycie kochała w Neilu, chociaż ten zalecał się do jej siostry. „Witam pana, panie Campbell — powiedziała, śmiało patrząc mu w oczy. — Coś wcześnie pana dziś widzę. No proszę, i to na tym pięknym ogierze. Czy mi się tylko zdawało, czy też Donald Fraser przechwalał się, że nikt poza nim nie dosiądzie karego? Ale oczywiście sprawiedliwa zamiana to nie grzech, a gniada Bess też ma swoje zalety…” „Gdzie ten łajdak, Donald Fraser?” — krzyknął Neil, wygrażając zaciśniętą pięścią. — To jego szukam i dopadnę, choćby skrył się pod ziemią! Gdzie też się podziewa, mów mi zaraz, Betty Sherman!” „O, Donald jest już zapewne daleko — droczyła się z nim Betty, pewna swojej urody. — To niegłupi chłopak, widać, że ma szybki pomyślunek pod tą swoją jasną strzechą. Wpadł tu wczoraj o zachodzie słońca na nie swoim koniu, a i sanie miał chyba zdobyczne, i z miejsca poprosił Nancy o rękę, jeszcze na podwórzu. Jakby mnie się tak kto oświadczył przy dojeniu, tobym go szybko odprawiła, ale widać Nancy ma inne usposobienie, bo siedzieli razem do późna. Dziwną też siostra opowiedziała mi historię, kiedyśmy się kładły spać. O dzielnym rycerzu, który wygadał się rywalowi przy kielichu o swoich zamiarach, kiedy whisky mu rozum zaciemniła. A potem zasnął i pozwolił, żeby inny odjechał i zdobył jego dziewczynę. Czy pan kiedy słyszał taką opowieść, panie Campbell?” „A owszem — odpowiedział Neil gorzko. — Czy Donald Fraser pojechał teraz opowiadać wszystkim w okolicy o mojej porażce? Ale kiedy go spotkam, inaczej sobie porozmawiamy…” „Zostaw go w spokoju — powiedziała stanowczo Betty Sherman. — Czy to warto tak się złościć tylko dlatego, że jakaś dziewczyna woli jasne włosy i szare oczy Donalda niż prawdziwie szkocki błękit oczu i czarną czuprynę? Na twoim miejscu, Neilu Campbell, pokazałabym im, że potrafię zdobyć dziewczynę równie szybko jak tamten. Oto, co bym zrobiła! Niejedna panna chętnie by cię przyjęła, wiedz o tym. A tu przed tobą stoi właśnie taka! Dlaczego nie miałbyś Poślubić mnie? Ludzie powiadają, że jestem równie ładna i ponętna jak Nancy — a zapewniam cię, że umiałabym cię kochać równie gorąco jak Nancy swojego Donalda — a tak! A nawet jeszcze goręcej!” No i jak myślicie, co zrobił Campbell? Otóż to właśnie, co powinien był uczynić. Poprosił Betty o rękę i wkrótce doszło do podwójnego wesela u Shermanów. Co więcej, Betty i Neil tak sobie przypadli do serca, że powszechnie mówiło się, że jest to wyjątkowo dobrze dobrana para, szczęśliwsza ponoć nawet od Nancy i Donalda. Tak więc wszystko dobre, co się dobrze kończy. I Baśniowa Dziewczynka złożyła głęboki ukłon, dygając przed swoim małym audytorium, aż jej jedwabna spódniczka zawirowała wokół niej. A potem opadła na krzesło, patrząc na pana Campbella, zarumieniona i triumfująca. Znaliśmy wszyscy tę opowieść od dzieciństwa. Była nawet publikowana w magazynie z Charlottetown i czytaliśmy ją w pamiętniku cioci Oliwii, skąd zapewne zaczerpnęła ją Baśniowa Dziewczynka. A jednak słuchaliśmy jej z zapartym tchem, jak w transie. Zanotowałem tu sam przebieg wydarzeń, nie potrafiłbym jednak przekazać, ile życia tchnęła w nie Sara. Sprawiła, że dawne postacie ożyły i przemawiały własnym głosem: czułym, groźnym lub szyderczym. Widzieliśmy nieomal wyraz ich twarzy i doznawaliśmy ich uczuć. Nawet stary szkocki akcent wdarł się do narracji wraz z zapomnianym słownictwem. Zachwyceni byliśmy sprytną taktyką Donalda i przewrotną kokieterią Betty Sherman. Zapomnieliśmy nawet, dlaczego właściwie Sara dała się skusić na to opowiadanie. A pan Campbell w zupełnej ciszy wyjął portfel, a z niego banknot i wręczył go uroczyście Baśniowej Dziewczynce. — Oto pięć dolarów na wasz fundusz, a zasłużyłaś na nie w pełni — powiedział z przekonaniem. — Rzeczywiście, prawdą jest to, co o tobie opowiadają, moja młoda damo, bez żadnej przesady. Masz prawdziwy talent i któregoś dnia świat się o tym dowie. Bywałem trochę w świecie i słyszałem to i owo, ale dawno już nie bawiłem się tak wybornie jak przed chwilą, kiedy słuchałem tej starej rodzinnej opowieści. A teraz ja cię o coś poproszę, dobrze? — Oczywiście — odpowiedziała z całą prostotą Sara. — Spróbuj wyrecytować dla mnie tabliczkę mnożenia tak, jakby to było opowieść, dobrze? Spojrzeliśmy zaskoczeni. Czyż nie było do dziwaczne żądanie? Po co mu to było? Nawet Sara była zaskoczona, ale nie dała się długo prosić. Zaczęła od samego początku, a skończyła na dwanaście razy dwanaście. Mówiła to zwyczajnie, ale zmieniała ton głosu, kiedy znudziła się jej jakaś intonacja. Nigdy nie sądziliśmy, że tyle można wydobyć ze zwykłej tabliczki mnożenia, doprawdy! Nagle fakt, że trzy razy trzy równa się dziewięć, stał się okropnie śmieszny, nieomal groteskowy, pięć razy sześć wycisnęło nam łzy z oczu, osiem razy osiem wydało się sprawą tragiczną i przerażającą zarazem, zaś dwanaście razy dwanaście zabrzmiało jak triumf wielkiego zwycięstwa! Pan Campbell pokiwał głową z uznaniem: — Tak myślałem, że i to jesteś w stanie uczynić. Czytałem, że potrafią to wielkie aktorki, ale trudno mi było uwierzyć. A teraz sam się przekonałem, że istotnie jest to możliwe, jeśli się ma taki głos i zdolności… A później nas pożegnał i wy szliśmy. — Widzicie — powiedziała Baśniowa Dziewczynka w drodze powrotnej — wcale nie trzeba się bać obcych ludzi… — Ale my nie jesteśmy tacy jak ty — zauważyła Cecylia. Tego wieczoru słyszeliśmy w naszej sypialni, jak Felicity żali się Cecylii: — Pan Campbell nawet nas nie zauważył, widział tylko Sarę, ale gdybym włożyła swoją najlepszą sukienkę, to może i na mnie zwróciłby uwagę. — A czy mogłabyś zrobić coś takiego jak Betty Sherman? — zapytała z zaciekawieniem Cecylia. — Nie, ale wierzę, że Baśniowa Dziewczynka byłaby do tego zdolna… — odpowiedziała Felicity z przekąsem. ROZDZIAŁ VIII GORZKIE ROZCZAROWANIE W czerwcu Baśniowa Dziewczynka pojechała do Charlottetown odwiedzić ciotkę Luizę. Życie wydawało się bez niej jałowe i monotonne. Nawet Felicity musiała przyznać, że odczuwa jej brak. Ale w trzy dni po jej wyjeździe Feliks wyjawił nam coś, co natychmiast odwróciło naszą uwagę, kierując ją na inne tory. — Wiecie co? — powiedział któregoś dnia w drodze do szkoły — Jerry Cowan mówił mi na przerwie, że widział podobiznę Pana Boga i że ma ją w domu, w starej Historii świata. To jest taka wielka księga, oprawiona w czerwoną skórę i on wielokrotnie ją oglądał. Byliśmy tym bardzo poruszeni. Pomyśleć tylko, że Jerry może sobie oglądać Pana Boga, ilekroć tylko zechce… — A czy opowiedział ci, jak wygląda Bóg? — zapytał Piotrek. — Nie, mówił tylko, że widoczna jest cała postać i że Pan Bóg przechadza się po rajskim ogrodzie. — Naprawdę? — szepnęła przejęta Felicity. Wszyscy zniżyliśmy głos, ponieważ samo imię Najwyższego wzbudzało w nas ogromną cześć, a przy tym wpojono nam szacunek dla wszelkich spraw religijnych. Spalała nas jednak ciekawość i gorące pragnienie zobaczenia tego obrazu. — A może namówiłbyś Jerry’ego Cowana, żeby przyniósł tę księgę do szkoły i pozwolił obejrzeć, co? — zaproponowała jak zwykle praktyczna Felicity. — Oczywiście, że go o to prosiłem — odparł natychmiast Feliks. — Ale powiedział, że musi najpierw spytać swoją mamę, czy może tę książkę wynieść z domu. Jeżeli mama pozwoli, to przyniesie ją jutro do szkoły. — Ojej, aż się boję spojrzeć na oblicze Pana Boga — powiedziała Sara Ray. Wszyscy podzielaliśmy jej obawy i dlatego następnego dnia szliśmy do szkoły w stanie najwyższego podniecenia. Spotkało nas jednak rozczarowanie. Być może po namyśle Jerry doszedł do wniosku, że nadarza mu się doskonała sposobność zrobienia interesu. Kto wie, może jego matka podsunęła mu tę myśl, chociaż wątpię. Niemniej jednak oświadczył, że całej Historii świata do szkoły nie przyniesie, ale gotów jest wyciąć tę jedną ilustrację i odsprzedać nam za pięćdziesiąt centów. Musieliśmy to omówić w naszym własnym gronie. Gotówki mieliśmy wszyscy mało, ponieważ zarobione przez nas pieniądze pożerał fundusz biblioteczny. Ale ostatecznie zapadło postanowienie, że ten obraz musimy zdobyć, choćby za cenę wielu wyrzeczeń. Na każdego z nas wypadało około siedmiu centów. Piotrek mógł wprawdzie poświęcić tylko cztery, za to Dan ofiarował aż jedenaście, co przesądziło sprawę. — Pięćdziesiąt centów to trochę dużo za obrazek, ale ten ma szczególne znaczenie — orzekł Dan. — A przy okazji zobaczymy, jak wyglądał raj — dodała Felicity. — Ale to nieładnie sprzedawać wizerunek Pana Boga — powiedziała ze zgorszeniem Cecylia. — No tak, tylko Cowan mógł wpaść na taki pomysł, fakt — zgodził się Dan. — Jak już odkupimy tę ilustrację, to chyba włożymy ją do naszej rodzinnej Biblii — zdecydowała Felicity. — To chyba jedyne właściwe miejsce. — Taka jestem okropnie ciekawa, jaka ona będzie — wzdychała Cecylia. Wszyscy byliśmy niesłychanie podnieceni. Następnego dnia w szkole wyraziliśmy zgodę na warunki, jakie postawił Jerry, a on obiecał przynieść ten obrazek po południu do nas, do domu. W sobotę nie mogliśmy znaleźć sobie miejsca. Ku naszemu zmartwieniu zaczęło padać. — Co będzie, jak przez ten deszcz Jerry nie przyjdzie w ogóle? — niepokoiłem się. — Nic się nie bój — powiedziała chłodno Felicity. — Każdy Cowan zrobiłby wszystko dla zdobycia pięćdziesięciu centów. Po obiedzie bez czyjejkolwiek zachęty umyliśmy ręce, twarze, przyczesaliśmy włosy. Dziewczynki włożyły swoje najlepsze sukienki, my zaś białe kołnierzyki. Po prostu czuliśmy, że to jest tak doniosłe wydarzenie, iż należy je uczcić odświętnym strojem. Potem Felicity i Dan wdali się w jakąś drobną sprzeczkę, ale zaprzestali jej natychmiast, kiedy Cecylia zwróciła się do nich surowo: — Jak śmiecie się kłócić w dniu, w którym ujrzymy oblicze samego Boga?! Z powodu deszczu nie mogliśmy pójść do sadu, który był stałym miejscem naszych narad. Ponieważ nie bardzo chcieliśmy załatwiać takie sprawy w obecności starszych, usadowiliśmy się na strychu spichlerza otoczonego świerkami. Stąd widać było całą drogę do gospodarstwa i mogliśmy zawołać na Jerry’ego. Wkrótce przyłączyła się do nas Sara Ray, mimo że jej mama nie pochwalała takiej wyprawy w deszcz. — Boję się, że źle zrobiłam, sprzeciwiając się mamie — mówiła blada i zdenerwowana — ale wprost nie mogłam się doczekać. Koniecznie chciałam zobaczyć ten obrazek razem z wami. Siedzieliśmy, obserwując przez okno drogę. Cała dolina była zamglona, a deszcz siekł wierzchołki świerków. Ale w końcu deszcz ustał, zabłysło słońce, a krople na gałązkach zamigotały wesoło. — Boję się, że Jerry w ogóle nie przyjdzie — mówiła Cecylia z rozpaczą. — Pewnie jego mama jednak doszła do wniosku, że nie wypada sprzedawać takiego obrazka albo postanowiła zachować portret Pana Boga dla własnej rodziny… — Ależ nie, widzę go! — zamachał ręką Dan, przywołując Jerry’ego. — Widzę, że niesie koszyk na ryby — zauważyła Felicity. — To chyba niemożliwe, żeby wizerunek Pana Boga niósł pod rybami… A jednak okazało się, że owszem, właśnie przyniósł go w koszu na ryby, opakowany w gazetę i ułożony na suszonych śledziach. Kiedy tylko wszedł do nas po schodach, załatwiliśmy całą transakcję, wypłacając mu żądaną sumę. Nie otwieraliśmy jednak pakietu, zanim nie odszedł. — Cecylio — powiedziała Felicity głosem stłumionym z emocji — ty jesteś z nas najlepsza. Ty otwórz tę paczkę. — No dobrze, mogę otworzyć, chociaż nie jestem lepsza od was — odpowiedziała Cecylia. Drżącymi palcami odpakowała zawiniątko. Staliśmy wokół niej z zapartym tchem. Podniosła obrazek do góry, spojrzała na niego i rozpłakała się. — Czy Bóg Ojciec naprawdę jest taki surowy? — jęknęła przerażona. Nie mogliśmy wymówić ani słowa. Czy to możliwe, żeby Bóg, o którym zawsze słyszeliśmy, że jest pełen dobroci i miłosierdzia, wyglądał jak ten starzec o rozwianych włosach i gniewnym spojrzeniu? Żeby był taki bezlitosny? — No chyba tak właśnie wygląda, skoro to jego wizerunek — powiedział niepewnie Dan. — Musi być strasznie rozgniewany — stwierdził Piotrek. — Och, jak żałuję, że daliśmy się na to namówić — jęknęła Cecylia. — Wolałabym tego nigdy nie widzieć! Wszyscy skrycie podzielaliśmy jej uczucia. No cóż, wdarliśmy się w tajemnicę świętości Boga i to była nasza kara. — Cały czas myślałam, że to nie jest w porządku kupować ani nawet patrzeć na wizerunek Pana Boga — lamentowała Sara Ray. Kiedy tak staliśmy pogrążeni w rozterce, dobiegł nas odgłos lekkich kroków na dole i wesołe wołanie: — Hej, odezwijcie się! Gdzie jesteście? To wróciła Baśniowa Dziewczynka. Kiedy indziej rzucilibyśmy się ją witać, ale teraz byliśmy tak zdruzgotani, że nikt się nawet nie poruszył. — Co wam się stało? — spytała zdziwiona. — Dlaczego Sara płacze? Co tam trzymacie? — zarzuciła nas pytaniami. — Zdobyliśmy w końcu obraz Pana Boga — odpowiedziała za nas Cecylia — ale On jest taki brzydki i przerażający, zobacz sama. Baśniowa Dziewczynka spojrzała szybko. Jej twarz przybrała wzgardliwy wyraz. — No, chyba nie wierzycie, że Bóg Ojciec może tak wyglądać — powiedziała niecierpliwie, patrząc na nas roziskrzonymi oczami — przecież to jest nie do pomyślenia. Pan Bóg jest cudowny i zachwycająco piękny. Jestem zdziwiona, że mogliście uwierzyć w coś takiego! To przecież jest tylko malowidło! Poczuliśmy coś na kształt nadziei, ale nie byliśmy jeszcze całkiem przekonani. — No, nie wiem — powiedział ostrożnie Dan — przecież tu jest wyraźnie napisane: „Bóg w Rajskim Ogrodzie”. — No oczywiście — powiedziała rozbawiona Sara — bo ten malarz tak sobie właśnie Pana Boga wyobraził, ale przecież on nic o tym nie mógł wiedzieć, tak samo jak i my. Chyba nie spotkał Boga osobiście, prawda? — Łatwo ci mówić — westchnęła Felicity — ale przecież ty też nie wiesz na pewno. Ja sama chciałabym, żeby Pan Bóg wyglądał inaczej. Ale już po prostu nie wiem, komu mam wierzyć. — Posmutniała. — No dobrze, jeżeli więc mi nie wierzycie, to chyba zaufacie opinii pastora — powiedziała Baśniowa Dziewczynka z przekonaniem. — Wobec tego idźcie się go zapytać. Właśnie jest w domu, przyjechał z nami bryczką. Gdyby chodziło o co innego, zapewne nie śmielibyśmy narzucać się pastorowi. Ale sprawa była najwyższej wagi i jako taka wymagała specjalnych działań. Ciągnęliśmy słomki, kto pójdzie i zada pastorowi to pytanie. Los padł na Feliksa. — Zaczekaj lepiej, aż pastor Marwood wyjdzie, i wybiegnij za nim na drogę — poradziła Baśniowa Dziewczynka — bo w domu jest teraz pełno dorosłych. Feliks zastosował się do tej rady. I oto kiedy dobrotliwy pastor szedł ścieżką po wyjściu z domu, drogę zabiegł mu mały, gruby chłopiec o bladej twarzy, z wyrazem determinacji w oczach. My wszyscy stanęliśmy w pewnym oddaleniu, na tyle jednak blisko, żeby wszystko słyszeć. — O co chodzi, Feliksie? — spytał pastor zachęcająco. — Proszę mi powiedzieć, czy Pan Bóg naprawdę tak wygląda? — I Feliks pokazał ilustrację. — Bo my sądzimy, że jednak nie, ale chcemy znać Prawdę i dlatego tylko ośmielam się pytać. Proszę więc mi wybaczyć i powiedzieć, jak to jest. Pastor spojrzał na obraz i jego twarz przybrała surowy wyraz. Zmarszczył nawet brwi, co mu się niezmiernie rzadko zdarzało. — Skąd masz to malowidło? — zapytał. Malowidło! Więc jednak… odetchnęliśmy z ulgą. — Kupiliśmy je od Jerry’ego Cowana, a on znalazł je w czerwono oprawionej Historii Świata. I tu jest napisane, że to jest Pan Bóg — odpowiedział prawdomówny jak zawsze Feliks. — W żadnym wypadku — powiedział pastor surowo. — Nie ma w ogóle obrazu przedstawiającego Boga. Żadna ludzka istota nie wie i nie może wiedzieć, jak wygląda Bóg, Feliksie. Nie powinniśmy nawet próbować Go sobie wyobrażać. Możesz być jedynie pewny, że jest znacznie dostojniejszy, bardziej wszechmocny, a zarazem czulszy i lepszy niż wszelkie nasze o Nim wyobrażenia. Pamiętaj o tym, chłopcze, i nie daj się nikomu przekonać, że jest inaczej. A to jest świętokradztwo — zabierz to i spal. I pastor oddalił się pewnym krokiem. Nie wiedzieliśmy, co to jest świętokradztwo, ale wystarczało nam, że pastor tak uroczyście zapewnił nas, że nie jest to podobizna Pana Boga. Kamień spadł nam z serca i poczuliśmy się znacznie Spokojniejsi. — Jakoś nie mogłem tak całkiem uwierzyć Baśniowej Dziewczynce — wyznał Dan — ale pastor musi wiedzieć takie rzeczy z całą pewnością. — Straciliśmy na to pięćdziesiąt centów — przypomniała smutno Felicity. Niestety, jak czas pokazał, straciliśmy coś nieporównanie bardziej cennego niż pieniądze. Wprawdzie słowa pastora przyniosły nam ulgę, jednakże raz widziany obraz utkwił w pamięci i miał tam pozostać na długo. Zło zostało wyrządzone. Odtąd bowiem, ilekroć myśleliśmy o Bogu Ojcu, zawsze stawała przed nami postać zagniewanego starca o bezwzględnym spojrzeniu, z rozwianą brodą i włosami. Taka więc była ostateczna cena naszej ciekawości, której pofolgowaliśmy wbrew temu, przed czym ostrzegało sumienie i o czym mówiły obie dziewczynki: Cecylia i Sara Ray. — Pastor powiedział, żeby to spalić — przypomniał Feliks. — Ale nie wiem, czy to jest stosowne — zastanawiała się Cecylia. — Bo jeżeli nawet Pan Bóg tak nie wygląda, to jednak jest tu wypisane jego imię. — No więc możemy to zakopać — zaproponowała Baśniowa Dziewczynka. Tak więc ostatecznie pogrzebaliśmy obrazek w świerkowym zagajniku, a potem poszliśmy do sadu. Miło było mieć znów wśród nas Baśniową Dziewczynkę i słuchać jej wdzięcznego głosu. Wpięła sobie we włosy wianek z kanterburskich dzwoneczków i wyglądała jak uosobienie marzeń i poezji. — Czy to nie śliczna nazwa: dzwonki z Canterbury — mówiła w zamyśleniu. — Przywodzi na myśl starą katedrę, odgłos dzwonów i kuranty wygrywane przez zabytkowe zegary. Wiecie co, chodźmy w Aleję Wuja Stefana, będziemy tam mogli usiąść przy starej jabłoni. Trawa jest mokra, a ja chcę wam opowiedzieć o czymś, co zdarzyło się przed wielu laty. Dowiedziałam się tego w mieście, podczas pobytu u cioci Luizy. Powietrze w sadzie pachniało po niedawnym deszczu, mieszały się wonie paproci i trawy, dzikiej mięty i białych kwiatów, które tylko tu rosły. Nie znaliśmy ich prawdziwej nazwy, a Baśniowa Dziewczynka nazywała je Białymi Paniami. Rosły tu, zanim jeszcze pradziadek King wybudował swoją farmę. Były bardzo delikatne, więdły wkrótce po zerwaniu i nie chciały się nigdzie indziej przyjąć, a ich łagodny zapach czuło się już z oddali. Gdy jednak pochylaliśmy się nad nimi nisko, wydawały się bezwonne. Baśniowa Dziewczynka twierdziła zawsze, że przypominają jej dusze kobiet, które w życiu wiele cierpiały w milczeniu. O takiej właśnie postaci miała nam obecnie opowiedzieć. Usiadła wygodnie na wystającym z ziemi korzeniu, opierając ciemną głowę o szorstki pień rozłożystego drzewa. — To będzie historia o pani Dunbar, która mieszka w mieście obok ciotki Luizy. Jest miła i dobra, ale ciocia opowiadała mi, że jako młoda panna przeżyła wiele smutnych zdarzeń. Działo się to w roku czterdziestym dziewiątym, kiedy w Kalifornii zapanowała gorączka złota i mnóstwo młodych mężczyzn wyjechało tam szukać fortuny. Nie było to łatwe. Brakowało dróg lądowych i trzeba było opływać statkiem przylądek Horn. Podróż była długa i niebezpieczna. Trudno też było powiadomić rodzinę o szczęśliwym przybyciu na miejsce. Listy również przewożono statkami i czasem krewni dostawali wiadomość dopiero po upływie roku. Czy możecie sobie to wyobrazić? Ale młodzi ludzie nie obawiali się niebezpieczeństw. Kilku z nich zebrało załogę i wynajęło bryg „Fanny”, którym mieli wyruszyć. Kapitanem brygu został mianowany Alan Dunbar i właśnie o nim jest ta historia. Był młody, śmiały i, jak twierdzi moja ciotka, bardzo przystojny. Był też nieprzytomnie zakochany w Małgorzacie Grant. Ona też była śliczna jak marzenie, z błękitnymi oczyma i chmurą jasnych włosów wokół delikatnej twarzy, i bardzo kochała młodego kapitana. Niestety, jej rodzice byli przeciwni temu związkowi i zabronili im się widywać. Nie mieli Alanowi nic do zarzucenia, ale nie chcieli, żeby ich córka związała swoje życie z marynarzem. Kiedy zapadła już decyzja, że jego „Fanny” popłynie do Kalifornii, Alan Dunbar wpadł w rozpacz. Nie chciał opuszczać Małgorzaty na tak długo. Również ona bała się go stracić na dalekich morzach. Doskonale wyobrażam sobie, jak to przeżywała. — Skąd ty to możesz wiedzieć? — przerwał jej nagle Piotrek. — Jesteś jeszcze za młoda, żeby mieć narzeczonego, więc skąd wiesz? Baśniowa Dziewczynka zmarszczyła brwi. Wiedzieliśmy, że nie lubi, gdy jej się przerywa. — Takich rzeczy nie można nikomu wytłumaczyć, bo to nie jest coś, co się wie, ale raczej czuje — odpowiedziała z godnością. Piotrek nie był całkiem przekonany, ale nie śmiał się spierać i ustąpił, a Sara mówiła dalej: — Ostatecznie Małgorzata uciekła z domu i wzięli ślub w Charlottetown. Alan miał zamiar zabrać swoją żonę w rejs do Kalifornii. Wiadomo było, że taka podróż jest ciężka nawet dla mężczyzn, a cóż dopiero dla kobiety, ale Małgorzata dla swojego Alana gotowa była narazić się na wszelkie niebezpieczeństwa. Spędzili razem trzy dni, zaledwie trzy dni — a potem spadł na nich cios. Załoga i pasażerowie nie zgodzili się, żeby kapitan zabrał na pokład żonę. Zażądali, żeby zostawił ją na lądzie. Nic nie pomogły jego prośby i błagania. Ludzie mówią, że stał na pokładzie „Fanny” i usiłował przekonać tych mężczyzn, a łzy ciekły mu po twarzy, ale oni byli nieubłagani i nie ustąpili. Musiał więc zostawić Małgorzatę na lądzie. Cóż to było za pożegnanie! Mieliśmy wszyscy łzy w oczach, wyobrażając sobie, jak Alan Dunbar rozstawał się z żoną. Kiedy bryg odpłynął, Małgorzata powróciła do swoich rodziców, a oni jej przebaczyli. I zaczęło się długie oczekiwanie. Trwało prawie rok. Jakże długie musiały być dla Małgorzaty te noce i dni! Wreszcie nadszedł list, ale nie od męża. Alan zmarł i został pochowany tam, w dalekiej Kalifornii. Podczas gdy ona tęskniła za nim, płakała i modliła się o jego szczęśliwy powrót, on leżał w samotnej mogile, hen, daleko, nad Oceanem Spokojnym. Cecylia zerwała się, wstrząsana łkaniem. — Nie mów już dalej — błagała — nie mogę tego znieść. — To już właściwie koniec — powiedziała Sara. — Wprawdzie wiadomość o śmierci męża nie zabiła ślicznej Małgorzaty, ale jej serce zamknęło się dla innych mężczyzn. — Chciałbym dostać w swoje ręce tych, którzy zabronili kapitanowi zabrać żonę na pokład brygu — powiedział Piotrek z niezwykłą zawziętością. — To było okropnie smutne — powiedziała Felicity, ocierając łzy — ale zdarzyło się tak dawno, że nic już na to nie poradzimy, nie warto więc płakać. Chodźmy lepiej coś zjeść. Upiekłam rano kruche ciasteczka z rabarbarem. Poszliśmy. Mimo wszelkich rozczarowań i usłyszanej przed chwilą historii o nieszczęśliwej miłości mieliśmy wyborny apetyt, a rabarbarowe ciasteczka Felicity były wyśmienite. ROZDZIAŁ IX CZARODZIEJSKIE NASIONA Kiedy nadszedł czas oddania naszego funduszu zebranego na bibliotekę szkolną, okazało się, że Piotrek zebrał najwięcej, bo całe trzy dolary. Na drugim miejscu znalazła się Felicity: miała dwa i pół dolara. A to dlatego, że kury niosły się nadzwyczajnie. — No tak — powiedział Dan z zazdrością — jakbyś musiała zapłacić tacie za tę pszenicę, którą tak hojnie je dokarmiałaś, to nie wiem, czybyś na tym dobrze wyszła… — Wcale ich tak bardzo nie dokarmiałam — oburzyła się Felicity. — Zobacz, jak się niosły kury cioci Oliwii, a przecież sypała im tak jak zawsze. — Nie spierajcie się — łagodziła jak zawsze Cecylia. — Ważne jest, że w ogóle możemy się przyczynić do powstania naszej biblioteki. Gdybyśmy nie mogli nic dać, tak jak Sara Ray, to dopiero byłoby nam przykro. Ale ku naszemu zdziwieniu Sara Ray też wniosła swój wkład. Przyszła do nas rozpromieniona zaraz po podwieczorku. A kiedy Sara się uśmiechała — co nieczęsto się zdarzało — robiła się nagle ładna z ukazującymi się drobnymi ząbkami i dołeczkami w policzkach. Ale nawet kiedy się uśmiechała, wyglądała tak, jakby przepraszała, że spotkało ją szczęście. — Spójrzcie tylko! — wykrzyknęła z entuzjazmem. — To moje trzy dolary, które przeznaczam na fundusz biblioteczny. Dostałam dzisiaj list od wujka Artura z Winnipeg, w którym przysłał mi trzy dolary. Napisał, że mogę je wydać tak, jak chcę, więc mama nie może mi zabronić! Wprawdzie mamusia uważa, że to okropne marnotrawstwo, ale zawsze słucha tego, co mówi wuj Artur. To dlatego, że modliłam się tak gorąco, żeby jakoś zdobyć te pieniądze, i one same do mnie przyszły. Widzicie, co może zdziałać modlitwa. Wydaje mi się, że nie bardzo szczerze ucieszyliśmy się z nadzwyczajnego zrządzenia losu, bo zazdrościliśmy Sarze trochę. Przecież my wszyscy tak ciężko zdobywaliśmy każdy cent. Nawet kwestowanie u sąsiadów też nas wiele kosztowało, a jej te pieniądze same spadły jak z nieba. — No wiecie, ona naprawdę nie miała żadnych szans, żeby jej zdobyć, i modliła się gorąco — tłumaczył Sarę Feliks, kiedy już poszła do domu. Ale Piotrek nie mógł tego przeboleć. — To za łatwy sposób zarabiania — narzekał niezadowolony. — Jakbyśmy tak wszyscy nic nie robili, tylko się modlili, to nie zajechalibyśmy daleko, prawda? Nie wydaje mi się to sprawiedliwe… — Ale chyba rozumiesz, że w jej wypadku to zupełnie co innego — powiedział Dan — bo my mogliśmy jakoś zarobić, a ona nie. Chodźmy do sadu. Baśniowa Dziewczynka dostała dzisiaj list od ojca i obiecała go nam przeczytać. Pobiegliśmy natychmiast. List od ojca Sary zawsze był wydarzeniem. Słuchanie zaś, jak Sara go czyta, było prawie tak przyjemne, jak słuchanie jej własnych opowieści. Słyszeliśmy o jej ojcu od naszego taty, ale wówczas nas nie zainteresował. Dopiero te niezwykłe listy do córki ożywiły jego postać. Stał się nam bliski, a nawet zaczął nas po trosze fascynować. Wuj Blair Stanley nie tylko opisywał Sarze zwiedzane miejsca, ale przysyłał również śliczne rysunki i szkice. Uczucie, jakim go Sara darzyła, i sposób, w jaki o nim opowiadała, sprawiły, że zaczął nas naprawdę interesować. Czuliśmy jednak, że dorośli z naszej rodziny nie podziwiają wuja Blaira tak jak Sara, chociaż nie wiedzieliśmy dlaczego. Dopiero później zrozumieliśmy, że należał do innego świata, który był im obcy. Nie znali go nigdy zbyt dobrze i chyba nie rozumieli, bo był po trosze artystą i włóczykijem. Pewnie gdyby musiał zarabiać na życie swoim malarstwem, stałby się dużo lepszym artystą. Miał jednak pewien kapitał, z którego mógł korzystać całkiem swobodnie. Ponieważ nie zmuszała go do stałej pracy ani konieczność, ani ambicja, pozostał na zawsze jedynie utalentowanym amatorem. Od czasu do czasu malował obraz, w którym widać było zadatki na wielkiego artystę, ale poza tym spędzał czas podróżując po świecie, szczęśliwy i beztroski. Wiedzieliśmy też, że Baśniowa Dziewczynka przypomina go wyglądem i temperamentem, ale cechowała ją dużo większa intensywność przeżyć i siła woli, co stanowiło dziedzictwo po rodzinie Kingów i Wardów. Jej nie wystarczyłoby nigdy amatorstwo. Wiedzieliśmy, że cokolwiek w życiu wybierze, włoży w to wszystkie siły swojego umysłu i serca. Jednak wuj Blair jedną przynajmniej rzecz w życiu robił wspaniale — było nią pisanie listów. Ach, cóż to były za listy! Dopiero czytając je razem z Baśniową Dziewczynką, widzieliśmy, jakie skromne, żeby nie powiedzieć nieudolne, były listy naszego taty. Było to tym dziwniejsze, że ojciec umiał żywo i barwnie opowiadać. Jednak od czasu kiedy wyjechał do Rio de Janeiro, pisał tylko, żebyśmy byli grzeczni, nie robili kłopotu cioci Janet, czasem dodając jedynie, że czuje się dobrze, ale jest bardzo samotny. Oczywiście, cieszyliśmy się obaj z każdego jego listu, ale nigdy nie czytaliśmy ich naszej gromadce na głos w sadzie. Tym razem wuj Blair spędzał wakacje w Szwajcarii. Jego list, który odczytywała nam teraz Baśniowa Dziewczynka w powiewie zachodniego wiatru i w zapachu dziwnych białych kwiatów, pełen był opisów górskiej przyrody. Słuchając go, mogliśmy nieomal zobaczyć prześliczne alpejskie jeziorka z kryształowo czystą wodę, małe góralskie domki o ciemnoczerwonych ścianach i ośnieżone szczyty gór. Wspinaliśmy się razem z nim na Mont Blanc, widzieliśmy ginący w chmurach wierzchołek Jungfrau i wędrowaliśmy pośród filarów i kolumn ponurego więzienia Bonnivard. A potem Baśniowa Dziewczynka opowiedziała nam słynną historię więźnia Chillon słowami Byrona, ale własnym głosem, znakomicie oddając tragiczne i ponure uczucia. — Wspaniale musi być podróżować po Europie — westchnęła Cecylia z rozmarzeniem. — Mam zamiar tam pojechać — powiedziała Sara bez cienia I wątpliwości w głosie. Patrzyliśmy na nią z niedowierzaniem. W tych czasach Europa była dla nas równie nieosiągalna jak Księżyc. Wydawało nam się, że j nikt z nas nie mógłby tam pojechać. Ale jednak ciocia Julia pojechała, a przecież ona też wychowała się tu, w Carlisle, na tej i farmie. Tak więc było zupełnie prawdopodobne, że Sara nas kiedyś opuści, żeby wędrować ze swoim ojcem. — A co tam będziesz robiła? — spytał praktyczny Piotrek. — Będę się uczyła, jak opowiadać historie całemu światu — powiedziała Baśniowa Dziewczynka marzycielsko. Tego dnia był śliczny, złocistoczerwony wieczór. Pola i łąki pełne były promieni zachodzącego słońca i miękkich cieni. Na wschodzie, nad farmą Dziwnego Pana, unosił się Welon Dumnej Królewny, różowy, jakby nasycony jej krwią. Siedzieliśmy rozmawiając, zapadł zmrok i ukazała się pierwsza gwiazda. Wtedy przypomniałem sobie, że muszę zażyć codzienną dawkę czarodziejskich nasion, i pospieszyłem, żeby to zrobić, chociaż zaczynałem tracić do nich zaufanie. Jakoś zupełnie nie zauważyłem, żebym urósł, co bezlitośnie wskazywała ciągle ta sama kreska na drzwiach. Wyjąłem pudełeczko z walizki i zażyłem szczyptę. W tej samej chwili tuż za moim uchem rozległ się głos Dana: — Beverly King, co ty tam masz? Wrzuciłem błyskawicznie pudełeczko do walizki i odwróciłem się do Dana. — To nie twoja sprawa — odpowiedziałem ostro. — Owszem, moja — Dan był tak szczerze zatroskany, że nawet zwrócił uwagi na mój szorstki ton. — Posłuchaj, Bev, czy ta przypadkiem nie były magiczne nasiona od Billa Robinsona? Spojrzeliśmy na siebie, nagle przeczuwając prawdę. — A co ty wiesz o Billu Robinsonie i jego lekarstwie? — powiedziałem pytaniem na pytanie. — Tylko tyle, że kupiłem od niego pudełko tych nasion na… mniejsza z tym na co. I powiedział, że tylko mnie je sprzedaje. Czy tobie też sprzedał? — Owszem — odpowiedziałem lekko speszony, bo zaczynałem rozumieć, że całe to lekarstwo było zwykłym oszustwem. — Ale po co ci to? Przecież masz usta jak należy… — wypytywał ostrożnie Dan. — Usta? Przecież one nie miały działać na usta, tylko na wzrost. Bill obiecywał, że od nich urosnę. A figa! Nic nie urosłem, nic a nic! Ale nie rozumiem, po co one były tobie, przecież jesteś wysoki. — Ja je kupiłem od niego, żeby poprawić sobie kształt ust — powiedział zawstydzony trochę Dan. — No wiesz, dziewczyny się ze mnie śmieją w szkole. Kate Marr mówi, że mam usta jak długie pęknięcie w cieście, a Billy obiecywał, że na pewno od tych nasion trochę mi się skrócą… A więc to tak! Zwiódł nas obu, to było jasne. Nieco później dowiedzieliśmy się, że nie byliśmy jedynymi jego ofiarami. Cała ta historia wychodzi na jaw stopniowo i nie bez pewnej presji z naszej strony. Jak się w końcu okazało, prawie każdy uczeń w naszej szkole w całkowitej dyskrecji kupił od Billa tajemnicze nasiona. Tak więc mój brat wierzył święcie, że po nich z łatwością zeszczupleje, Cecylia, że zaczną jej się kręcić włosy, a Sara Ray miała odtąd bez lęku spotykać Peg Bowen. Felicity miała się stać równie bystra i interesująca jak Baśniowa Dziewczynka, a ona sama z kolei czekała z nadzieją, że nauczy się piec i gotować tak świetnie jak Felicity. Jedynie Piotrek długo nie chciał zdradzić swojego sekretu i dopiero w pewnej szczególnej chwili, kiedy wszyscy sądziliśmy, że nastąpi koniec świata i dzień Sądu Ostatecznego, przyznał się: zażywał te nasiona w nadziei, że Felicity choć trochę go polubi. Trzeba przyznać, że Bill Robinson z całą przebiegłością grał na naszych słabościach. A już szczególnie upokorzyło nas to, że owo magiczne lekarstwo okazało się nasionami kminku, który obficie rósł na podwórku jego wuja w Markdale. I Peg Bowen nie miała z tym nic a nic wspólnego. No cóż, rzeczywiście zostaliśmy wszyscy nabrani. Ale nie rozgłaszaliśmy naszej porażki. Nie rozprawiliśmy się nawet z Billem. Uważaliśmy, że im mniej się o tym będzie mówiło, tym lepiej. Nie chcieliśmy, żeby dowiedzieli się dorośli, a zwłaszcza wuj Roger. — Powinniśmy sami wiedzieć, że Bill nie zasługuje na zaufanie — podsumowała całą sprawę Felicity pewnego wieczoru, kiedy wszystko się wydało. — Czego w końcu można oczekiwać od takiej świni? Właśnie tego, że będzie ryła… Nie zdziwiło nas więc wcale, że udział Billa w funduszu biblioteki był największy w całej szkole. Cecylia wprawdzie powiedziała, że zazdrości mu poczucia winy, jakie go zapewne dręczy, ale obawiam się, że mierzyła go miarą własnej wrażliwości. Jakoś nie sądzę, żeby on sam odczuwał jakiekolwiek wyrzuty… ROZDZIAŁ X KUSZENIE SARY — To naprawdę okropne, że kiedyś dorosnę — powiedziała z niechęcią Baśniowa Dziewczynka. — Nie będę już wtedy mogła chodzić boso, chociaż jedyne, czym się mogę pochwalić, to moje stopy. Siedziała na parapecie okna wielkiej stodoły wuja Rogera, grzejąc się w lipcowym słońcu. Jej małe, kształtne stopy wyzierające spod perkalowej sukienki rzeczywiście były śliczne. Gładkie jak aksamit, z wysokim łukiem podbicia, ze zgrabnymi paluszkami i paznokciami jak różowe muszelki. Tego dnia pomagaliśmy wujowi zwozić siano. Uważaliśmy zatem, że mamy prawo wylegiwać się na nim w pachnącej, przestronnej stodole. Było to rozkoszne miejsce naszych spotkań. Rozciągał się stamtąd widok na niebo, a na jego tle rysowały się wierzchołki klonów i świerków. Jaskółki przelatywały nad naszymi głowami. W smugach słońca drgały złociste pyłki, a delikatne cienie i szelest siana dodawały temu miejscu przyjemnej tajemniczości. Każdy też mógł się tam wyciągnąć swobodnie albo wymościć sobie w sianie małe gniazdko z poduszką. Felicity i Cecylia siedziały w kąciku zwinięte w kłębek, a my, chłopcy, rozłożyliśmy się beztrosko na stercie pachnącego siana. Był z nami kot Baśniowej Dziewczynki. Skradał się, węszył, myszkował w poszukiwaniu zdobyczy i od czasu do czasu skakał za jaskółkami. — Sądzę, że jest to objaw próżności, kiedy ktoś chwali się tym, co ma ładnego — powiedziała z naganą w głosie Felicity. — Ale ja wcale nie jestem próżna — zaprzeczyła Baśniowa Dziewczynka. — Nie jest próżnością znać swoje dobre strony, przeciwnie, głupotą byłoby ich nie doceniać. Próżnym jest się wtedy, gdy człowiek chodzi nadęty i myśli ciągle tylko o sobie. Ja natomiast wiem, że nie jestem szczególnie piękna. Moje jedyne mocne strony to włosy, oczy i stopy. Dlatego uważam, że to naprawdę krzywdzące, kiedy musi się zakrywać to, co jest ładne. Na razie cieszę się, ilekroć robi się na tyle ciepło, że można biegać boso. — Nawet już dzisiaj będziesz musiała włożyć pantofle i pończochy, kiedy wybierzemy się na pokaz latarni magicznej — ‘ zauważyła nieco złośliwie Felicity. — Sama nie wiem. Właściwie mogłabym tam też pójść boso. — Nie, nie mogłabyś i dobrze o tym wiesz! — oburzyła się Felicity. Baśniowa Dziewczynka zrobiła do nas oko, podczas gdy połowa twarzy, którą zwróciła do dziewczynek, pozostała śmiertelnie poważna. Uwielbiała drażnić Felicity, która niezmiennie dawała się nabierać. — Nie, no chyba nie mówisz poważnie? — pytała Felicity, naprawdę zaniepokojona. — Przecież wiesz, że cały czerwiec chodziliśmy do szkoły na bosaka — argumentowała spokojnie Sara — więc co za różnica, czy idziesz do tego samego budynku boso rankiem czy wieczorem? — O, ale to zupełnie inna sytuacja — żachnęła się Felicity. — Nie potrafię tego dobrze wytłumaczyć, ale każdy przecież czuje, że to spotkanie ma inny charakter. Ty sama też chyba to rozumiesz. Proszę cię, Saro, nie rób tego. To… to byłaby kompromitacja — zakończyła swoją przemowę Felicity. — No dobrze, ostatecznie mogę założyć buty dla świętego spokoju, żeby cię nie gorszyć — zdecydowała pogodnie Sara, która i tak nigdy nie pokazałaby się publicznie na bosaka. Wszyscy byliśmy bardzo podnieceni zapowiedzianym widowiskiem. Chyba tylko my z Feliksem widywaliśmy wcześniej takie przedstawienia, chociaż i dla nas była to atrakcja. Nawet Piotrek wybierał się z nami. Towarzyszył nam zresztą teraz wszędzie — i do kościoła, i do szkoły niedzielnej. Trzeba przyznać, że zachowywał się bez zarzutu. Była to wyłącznie zasługa Sary, która wprowadziła go do naszego kościoła, a co za tym idzie, i do szkółki. Felicity odnosiła się do tego z rezerwą. Twierdziła na przykład, że nie cieszą jej śpiewy, kiedy wie, że sąsiedzi z tyłu widzą łatę na spodniach Piotrka, ilekroć on wstaje. Uważała, że pani Clark, która siedzi za nami, z pewnością nie odrywa wzroku od tej łaty. Na szczęście od owej pamiętnej niedzieli Piotrek miał zawsze zacerowane pończochy. Dbała o to ciocia Oliwia, od czasu kiedy usłyszała, jak sobie wtedy poradził z dziurami. Dała mu również Biblię, z której był tak dumny, że prawie wcale z niej nie korzystał, w obawie, że mógłby ją zabrudzić. — Postanowiłem ją obłożyć i trzymać w swojej skrzyni — oznajmił. — W domu mam starą Biblię cioci Jane i mogę jej przecież na razie używać. Mam nadzieję, że jest taka sama, chociaż stara. — Naturalnie — uspokoiła go Cecylia. — Biblia jest zawsze taka sama. — No właśnie, nie byłem pewien. Myślałem, że od czasów cioci Jane mogą tam być jakieś zmiany. — Idzie do nas Sara Ray i płacze — powiedział Dan, który obserwował drogę przez otwór po sęku z drugiej strony stodoły. — Sara Ray zazwyczaj płacze — powiedziała z pewnym zniecierpliwieniem Cecylia. — Jestem pewna, że wypłakuje miesięcznie co najmniej ćwierć litra łez. Wiem, że czasem jest tak, że człowiek nie może powstrzymać łez, ale ja się wtedy chowam przed ludźmi, a Sara płacze publicznie. Wkrótce zalana łzami twarz Sary Ray ukazała się w stodole. Tym razem powód jej płaczu był tyleż oczywisty, co dramatyczny. Okazało się bowiem, że mama zabroniła jej pójść na wieczorne widowisko, tak że okazaliśmy pełne zrozumienie i współczucie. Baśniowa Dziewczynka oświadczyła tonem pełnym urazy: — Przecież wczoraj twoja mama mówiła, że możesz iść z nami, dlaczego więc teraz zmieniła zdanie? — To wszystko z powodu odry, jaka panuje w Markdale — łkała rozpaczliwie Sara. — Mama mówi, że tam jest epidemia, a na pewno przyjdą również dzieci z Markdale i mnie zarażą, więc nie mogę iść. Nigdy nie widziałam latarni magicznej. W ogóle nie widuję niczego ciekawego. — Nie sądzę, żeby było jakiekolwiek ryzyko zarażenia się. Bo wtedy i nam z pewnością nie pozwolono by iść — poparła ją Felicity. — Już bym nawet chciała mieć odrę — jęknęła zrozpaczona Sara Ray — może wtedy stałabym się ważna dla mamy. — A gdyby Cecylia poszła do twojej mamy i przekonała ją — zaproponowała Baśniowa Dziewczynka — to może by ci pozwoliła. Wiem, że twoja mama lubi Cecylię. Chyba nie przepada ani za mną, ani za Felicity, tak że nasze prośby mogłyby tylko pogorszyć całą sprawę. — Ale mamusia pojechała do miasta z tatusiem i nie będzie jej cały wieczór. Wrócą dopiero jutro. Jesteśmy zupełnie same z Judy Pineau. — Wobec tego — zdecydowała Baśniowa Dziewczynka — chodź z nami. Twoja mama wcale się o tym nie dowie, jeżeli poprosisz Judy, żeby się nie wygadała. — Ależ tak nie można — zaprotestowała Felicity. — Nie możesz namawiać Sary do nieposłuszeństwa. No tak, tym razem Felicity miała rację. Zapewne też, gdyby to wyszło od Cecylii, Baśniowa Dziewczynka posłuchałaby jej i nie nalegała więcej. Było jednak coś despotycznego w głosie Felicity, coś, co innych prowokowało do stawiania oporu. Tak więc i tym razem jej absolutne przekonanie o własnej słuszności sprawiło, że Baśniowa Dziewczynka tym gorliwiej zaczęła kusić znękaną Sarę Ray. My nie zabieraliśmy głosu w tej sprawie, uważając, że Sara sama powinna zadecydować. — Właściwie to już trochę się zdecydowałam, żeby iść z wami — powiedziała trochę uspokojona Sara — ale moje lepsze ubrania są w garderobie, zamknięte na klucz. Mama wstawiła tam placek z owocami i bała się, żeby ktoś się do niego nie dobrał. Nie mam nic do włożenia oprócz szkolnej sukienki. — Nic nie szkodzi — pocieszyła ją Baśniowa Dziewczynka. — Twoja sukienka jest nowa i ładna, a my możemy ci pożyczyć różne dodatki. Możesz włożyć mój koronkowy kołnierzyk. To ją ozdobi i będzie wyglądało elegancko. A Cecylia może ci pożyczyć kapelusz. — Ale ja nie mam ani butów, ani pończoch, bo też są zamknięte. — Mogę ci pożyczyć swoje — zaproponowała łaskawie Felicity. Uznała widać, że skoro Sara i tak ulegnie pokusie, to niech chociaż będzie przyzwoicie ubrana. Skończyło się na tym, że Sara ustąpiła. Trudno byłoby się zresztą oprzeć komuś takiemu, jak Baśniowa Dziewczynka. Wyruszyliśmy zatem wszyscy razem, a wśród nas Sara, w koronkowym kołnierzyku i pożyczonym od Cecylii kapeluszu. — A co będzie, jeśli Sara rzeczywiście złapie odrę? — zaniepokoiła się Felicity, odciągając Baśniową Dziewczynkę na bok. — Nie wierzę, żeby był tam ktokolwiek z Markdale. Słyszałam, że ten pan od latarni magicznej wybiera się do nich w przyszłym tygodniu, po cóż więc mieliby przychodzić dzisiaj do nas? — odparła pewna swoich racji Baśniowa Dziewczynka. Wieczór był chłodny, wilgotny od rosy. Niebo nad doliną miało kremoworóżowy poblask, ale widniał już na nim księżyc. Pachniało sianem i koniczyną. Spoza płotów wychylały się ku nam dzikie róże, a wzdłuż drogi rosły żółte jaskry. Nadzwyczajnie podobała nam się ta wieczorna wyprawa. Baśniowa Dziewczynka szła wyprostowana w swojej płomiennej jedwabnej sukience. Na nogach miała śliczne pantofelki w kolorze naturalnej skóry, zapinane na guziczki. Dostała je od swojego taty z Paryża; stanowiły one przedmiot nieustannej zazdrości wszystkich dziewczynek z Carlisle. W drodze do widocznego z dala, białego budynku szkoły widziałem, że Sara Ray nie podziela naszej radości. Jej twarz miała wyraz takiej udręki, że nawet Baśniowa Dziewczynka czuła się nieswojo. Równocześnie drażniło ją to, że Sara nie potrafi się cieszyć, skoro już postanowiła iść z nami na widowisko. — Posłuchaj, Saro, skoro się z nami wybrałaś, to ciesz się całym sercem. Nie martw się, nawet jeżeli uważasz, że to jest niewłaściwe. Bo widzisz, nie ma sensu robić czegoś i żałować, że to się robi. Możesz potem okazać skruchę, ale teraz nie powinnaś odmawiać sobie przyjemności, jeżeli masz na to ochotę. A już na pewno nie da się pogodzić radości z wyrzutami sumienia. — Ja wcale nie odczuwam wyrzutów sumienia — odparła cicho Sara. — Ja się tylko boję, co będzie, jak mama się dowie. — Ach tak! — Tym razem głos Baśniowej Dziewczynki wyrażał pogardę. Mogła współczuć komuś dręczonemu przez własne sumienie, ale strachu nie uznawała. Było to zapewne całkiem nie znane jej uczucie. — A czy Judy Pineau nie przyrzekła ci, że dochowa tajemnicy? — Owszem, ale tam, na sali, może być ktoś, kto się wygada przed mamą… — Cóż, jeżeli aż tak się boisz, to lepiej wracaj do domu. Jeszcze nie jest za późno — oto furtka do was — wskazała Baśniowa Dziewczynka. Ale Sara nie była zdolna wyrzec się latarni magicznej, która opanowała jej wyobraźnię, i szła dalej, blada i nieszczęśliwa. Jak widać, droga grzesznika nie jest łatwa, nawet jeżeli grzesznik jest tylko jedenastoletnią dziewczynką. Widowisko okazało się wspaniałe. Obrazy były dobre, a komentarz do nich żywy i dowcipny. W drodze powrotnej do domu powtarzaliśmy sobie żarty i powiedzonka pana, który wyświetlał przezrocza. Sara, która do końca nie umiała się poddać wesołej atmosferze panującej na sali, wydawała się spokojniejsza, kiedy już wracaliśmy. Natomiast Baśniowa Dziewczynka była przygnębiona. — Tam jednak byli ludzie z Markdale — zwierzyła mi się po cichu. — Williamsonowie mieszkają tuż obok Cowanów, u których panuje odrą. Teraz żałuję, że namówiłam Sarę, ale nie mów tego Felicity. Nie martwiłabym się tak bardzo, gdyby Sara była zadowolona i umiała czerpać z tego przyjemność, ale najwyraźniej wcale jej to nie cieszyło. Przyglądałam się jej. Chyba zrobiłam jej rzeczywiście krzywdę. Szliśmy zasłuchani w tajemnicze odgłosy nocy. Wiatr poruszał trzcinami w rozlewisku strumyka. Przypływały do nas ziołowe zapachy z okolicznych łąk, a nad nami migotały gwiazdy i jaśniała Mleczna Droga. — Czy wiecie, że Mleczna Droga składa się z czterystu milionów gwiazd? — zapytał nagle Piotrek, przytaczając liczby, które gdzieś wyczytał. Ten chłopak ciągle zdumiewał nas swoją wiedzą. Miał świetną pamięć i nigdy nie zapominał tego, co gdzieś zobaczył lub przeczytał. Tych kilka książek, która pozostawiła po sobie jego ciocia Jane, wciąż dostarczało Piotrkowi niezliczonych informacji z różnych dziedzin. Czasem zastanawialiśmy się z bratem, czy my obaj wiemy tyle co on. Nawet Felicity była pod wrażeniem jego wiadomości z astronomii i szła teraz obok niego, mimo iż był boso. Ale po ciemku nikt i tak nie zważał na takie drobiazgi. — Znam piękną historię o Mlecznej Drodze — odezwała się Baśniowa Dziewczynka. — Wyczytałam ją w pewnej książce, kiedy byłam u ciotki Luizy, i zapamiętałam. Otóż były kiedyś w niebie dwa archanioły: Zerah i Zulamith… — To anioły mają imiona tak jak ludzie? — spytał z niedowierzaniem Piotrek. — Naturalnie. Muszą mieć, bo inaczej im samym by się pomieszało. Nie byłoby wiadomo, o kim się mówi. — No, a gdybym ja poszedł do nieba i został aniołem, to czy nadal miałbym na imię Piotr? — Nie. Otrzymałbyś nowe imię — powiedziała łagodnie Cecylia. — Tak jest napisane w Biblii. — To dobrze. Piotr to niepoważne imię dla anioła. A jaka jest różnica między aniołem a archaniołem? — wypytywał dalej Piotrek. — Och, no wiesz, archanioły są jakby starsze rangą. Były już tak długo aniołami, że miały szansę stać się lepsze, mądrzejsze i piękniejsze niż dotąd — wyjaśniła Baśniowa Dziewczynka, prawdopodobnie wymyślając naprędce tę odpowiedź, byleby tylko zaspokoić ciekawość Piotrka. — A jak długo trwa, zanim z anioła zrobi się archanioł? — nie ustępował Piotrek. — Nie wiem. Może miliony lat. A nawet wtedy niektóre z nich muszą pozostać tylko zwykłymi aniołami, jak sądzę. — Mnie by zupełnie wystarczyło, żeby zostać zwyczajnym aniołem — powiedziała skromnie Felicity. — Słuchajcie, jak będziecie co chwilę przerywali i wypytywali o wszystkie szczegóły, to nigdy nie dojdziemy do samej historii — powiedział stanowczo Feliks. — Uciszcie się wszyscy natychmiast i dajcie Sarze opowiadać. Umilkliśmy posłusznie, a Baśniowa Dziewczynka zaczęła swoją opowieść: — Zerah i Zulamith kochali się tak jak zwykli śmiertelnicy, a to według praw Przedwiecznego zabronione było w niebie. A ponieważ złamali jego zakaz, wygnani zostali na krańce Wszechświata. Gdyby jednak zostali skazani na zesłanie razem, to nie byłaby dostateczna kara. Wobec tego Zerah miała się udać na najdalszą gwiazdę pc jednej stronie Kosmosu, a Zulamith został wysłany w odległy, zakątek po drugiej stronie. Między nimi były ogromne przestrzenie, których nawet myśl nie mogła przebyć. Był tylko jeden sposób, aby pokonać przepastną otchłań, a mianowicie miłość. Zulamith tęsknij tak bardzo, że zaczął budować most świetlny od swojej gwiazdy. Zerah nic o tym nie wiedząc, również wysyłała promienie światła ze swojego miejsca zesłania, bo nie mogła żyć bez ukochanego. I tak się zbliżali do siebie przez tysiące lat, aż nagle się spotkali i padli sobie w ramiona, stęsknieni i przepełnieni uczuciem. Zapomnieli o latach samotności i cierpienia, a most świetlny połączył ich miejsca zesłania. Kiedy zobaczyli to inni archaniołowie, przybyli pod biały tron Boga, pełni czci dla Niego i oburzenia na tamtych dwoje. „Patrz, Panie, co ci buntownicy zrobili, łamiąc twoje rozkazy. Wyciągnij, o Panie Zastępów, Twoją wszechmocną prawicę i zniszcz ten gwiezdny most Zerah i Zulamitha”. Zamilkli aniołowie, a z nimi zamarł cały przestwór niebios. W tej ciszy rozległ się głos Najwyższego: „Nie — rzekł Bóg — tego, co we Wszechświecie zbudowała prawdziwa miłość, nawet ja zniszczyć nie mogę. Ten gwiezdny most pozostanie już na zawsze” — Tak więc — zakończyła Baśniowa Dziewczynka, podnosząc głowę — most zrodzony z miłości dwóch istot pozostał na zawsze w przestrzeni kosmicznej. I jest to Mleczna Droga. — Jaka piękna historia — westchnęła Sara Ray, która pod urokiem tej opowieści zapomniała na chwilę o swoim występku. Byliśmy wówczas za młodzi, ażeby w pełni docenić piękno tej legendy, jej wdzięk dotarł jednak do naszej wyobraźni. Odtąd już na zawsze Mleczna Droga była dla nas czymś niezwykle bliskim, zrodzonym z miłości, a nie tylko milionami świecących gwiazd. Odprowadziliśmy Sarę aż pod sam dom, bo się bała, że porwie ją Peg Bowen. Potem szedłem pod górę z Baśniową Dziewczynką, Piotrek i Felicity zostali z tyłu, a Dan, Cecylia i Feliks szli przed nami, śpiewając jakąś religijną pieśń. Cecylia miała bardzo miły i dźwięczny głos. Słuchałem jej z prawdziwą przyjemnością. Ale Baśniowa Dziewczynka westchnęła. — Co będzie, jeżeli Sara zaraziła się jednak odrą? — zapytała bezradnie. — Każdy musi przejść odrę w dzieciństwie — powiedziałem pocieszająco — a im wcześniej, tym lepiej. ROZDZIAŁ XI BAŚNIOWA DZIEWCZYNKA ODPRAWIA POKUTĘ W dziesięć dni później ciocia Oliwia i wuj Roger musieli pojechać wieczorem do miasta. Planowali przenocować tam i następnego dnia załatwić jakieś sprawy. Podczas ich nieobecności zarówno Piotrek, jak i Baśniowa Dziewczynka mieli nocować z nami w domu wuja Alka i cioci Janet. Siedzieliśmy w sadzie o zachodzie słońca, słuchając historii o królu imieniem Cophetua i żebraczce. Brakowało tylko Piotrka, który właśnie okopywał rzepę, oraz Felicity, którą ciotka Janet wysłała z jakimś poleceniem do matki Sary Ray. Baśniowa Dziewczynka tak świetnie wcieliła się w postać żebraczki i tyle było w niej tajemniczego powabu, że nie dziwiło nas, iż król chciał ją pojąć za żonę, właśnie ją, chociaż miał do wyboru królewny i księżniczki. Czytałem kiedyś to opowiadanie i absolutnie nie mogłem uwierzyć, żeby jakikolwiek król chciał za żonę biedną, bezdomną dziewczynę. Teraz jednak pod wpływem uroku, jaki roztaczała przed nami Baśniowa Dziewczynka, uznałem to za całkiem prawdopodobne. Kiedy przybiegła zdyszana Felicity, poznaliśmy natychmiast, że ma dla nas jakieś wiadomości. Nie myliliśmy się. — Sara Ray jest ciężko chora — powiedziała z mieszaniną współczucia i skrywanego triumfu. — Ma chore gardło, gorączkę i pani Ray chce posłać po doktora, bo obawia się, że to może być odrą. Baśniowa Dziewczynka zbladła. — Czy sądzisz, że zaraziła się na tym pokazie latarni magicznej? — spytała bezradnie. — A gdzież indziej mogłaby to złapać? — odparła bezlitośnie Felicity. — Ja jej oczywiście nie widziałam, jej mama spotkała mnie na progu i powiedziała, żebym nie wchodziła. Ale pani Ray twierdzi, że ich rodzina bardzo ciężko przechodzi odrę. Jeżeli nawet nie umierają, to zostaje im po tym jakaś wada — na przykład głuchną albo ślepną… Oczywiście — dodała łagodniej, widząc zbolałą twarz Sary — pani Ray zawsze trochę przesadza i patrzy na wszystko pesymistycznie, więc może to być jednak grypa, a nie odrą. Ale Baśniową Dziewczynkę niełatwo było zbyć czy pocieszyć, kiedy się czymś martwiła. Felicity zaś postarała się, żeby się należycie przejęła. — Wiele bym dała — powiedziała powoli Baśniowa Dziewczynka — żeby to się nigdy nie stało. Nie powinnam była jej wtedy namawiać na tę wieczorną wyprawę do szkoły. To moja wina, a teraz kara spadła na biedną Sarę, i to jest niesłuszne. Poszłabym najchętniej do pani Ray i wyznała jej wszystko, ale to mogłoby się znowu obrócić przeciwko Sarze. Czuję jednak, że nie zmrużę dzisiaj oka. Chyba rzeczywiście nie spała tej nocy, bo następnego ranka wyglądała bardzo blado i mizernie. Zeszła na śniadanie do kuchni w stanie jakiejś wewnętrznej determinacji. — Mam zamiar odbyć dzisiaj pokutę za to, że namówiłam Sarę do nieposłuszeństwa — ogłosiła nam z powściąganym triumfem. — Pokutę? — Zastygliśmy w napięciu. — Tak — ciągnęła Baśniowa Dziewczynka z całym przekonaniem. — Odmówię sobie wszystkiego, co jest przyjemne, i będę robiła wszystko to, czego nie cierpię, żeby się ukarać. Możecie mi nawet coś podpowiedzieć, jeżeli pamiętacie, czego nie lubię. Przemyślałam to w nocy. Jeżeli Pan Bóg zobaczy, jak bardzo żałuję, to może uratuje Sarę… — Ależ z pewnością Pan Bóg już to widzi, nawet jeżeli nic nie zrobisz — pocieszała ją Cecylia. — Ale ulżę mojemu sumieniu, jeżeli odprawię prawdziwą pokutę. — Nigdy nie słyszałam, żeby prezbiterianie robili coś takiego — miała wątpliwości Felicity. Ale pozostała część naszej gromadki patrzyła na Baśniową Dziewczynkę z uznaniem. Byliśmy pewni, że również i to, jak wszystko dotychczas, zrobi niesłychanie gruntownie i widowiskowo. — Mogłabyś na przykład nosić groch w butach — zaproponował j Piotrek. — Oczywiście! Aż dziw, że sama na to nie wpadłam. Zaraz goi zdobędę. Mam też zamiar cały dzień przetrwać o chlebie i wodzie, i to w małych ilościach — obwieściła z pewną dumą. Uznaliśmy to zgodnie za prawdziwe bohaterstwo. Na to bowiem, żeby zasiąść do któregokolwiek posiłku u ciotki Janet i niczego nie skosztować, trzeba było nie lada siły woli. Nas z pewnością nie byłoby na to stać. Ale Baśniowa Dziewczynka dokonała tego z całym samozaparciem. Byliśmy dla niej pełni podziwu i współczucia. Teraz myślę, że być może niepotrzebnie się nad nią tak litowaliśmy. Cała jej jednodniowa asceza była, nieświadomym wprawdzie, ale jednak odgrywaniem pewnej roli. Roli pokutnika. Weszła w nią doskonale, ale czerpała z tego pewną subtelną przyjemność artysty. Ciotka Janet zauważyła oczywiście, że Sara nie tknęła śniadania, i zaraz spytała, czy coś jej dolega. Na co Baśniowa Dziewczynka odparła z całą godnością: — Nie, ciociu. Ja po prostu odprawiam pokutę za grzech, który popełniłam. Nie mogę go wyznać, ponieważ obciążyłoby to jeszcze inną osobę, która jest w to uwikłana. Będę więc się umartwiała, jeżeli ciocia nie ma nic przeciwko temu… Akurat tego dnia ciotka Janet była w doskonałym humorze, więc tylko się roześmiała. — Oczywiście, że nie mam, jeśli nie posuniesz się w tym za daleko — powiedziała tolerancyjnie. — Dziękuję. I poproszę jeszcze o garść twardego grochu po śniadaniu, dobrze? Chcę go nosić w butach. — Niestety, grochu już nie mamy. Zużyłam wczoraj resztkę do zupy. — Ooo — Sara była rozczarowana — wobec tego będę musiała się obejść bez niego. Młody groszek wcale nie boli. Jest przy tym tak miękki, że tylko by się rozgniótł na miazgę. — To wiesz co — wpadł na inny pomysł Piotrek — mogę nazbierać trochę tych okrągłych kamyczków, które są przed domem. Nadadzą się chyba równie dobrze, jak myślisz? — Wykluczone — zaprotestowała ciotka Janet stanowczo. — Absolutnie nie mogę się na to zgodzić. Sara będzie tylko miała dziury w pończochach i może sobie dotkliwie poranić stopy. — To może powinnam wziąć bat i wychłostać sobie nagie ramiona, aż pokaże się krew — poddała Baśniowa Dziewczynka w nowym natchnieniu. — Wiesz co, ja cię chyba przełożę przez kolano i wsypię parę solidnych klapsów, panno Saro. Będziesz miała wtedy swoją pokutę! Baśniowa Dziewczynka zarumieniła się urażona. Jak ciotka Janet mogła coś takiego powiedzieć i to przy chłopcach?! Dla panny, która miała już prawie piętnaście lat, była to prawie obelga. A przecież były wakacje, wkrótce więc pobiegliśmy do sadu. Jednak Baśniowa Dziewczynka usiadła w najciemniejszym i najgorętszym kącie kuchni z kawałkiem jakiegoś materiału i przyborami do szycia. — Nie pójdę się dzisiaj bawić — zapowiedziała. — Co więcej, nie będę również opowiadała żadnych historii ani bajek. Wprawdzie ciotka Janet nie pozwala mi włożyć kamyków do butów, ale za to ukryję sobie oset pod suknią i będzie mnie kłuł, ilekroć się oprę. I będę obrzucała dziurki w tym materiale przez cały czas. Jest to chyba jedyna rzecz, której nienawidzę całą duszą, postanowiłam więc ją robić dzisiaj jako karę. — Ale jaki to ma sens, żeby obrzucać dziurki w takiej starej szmacie? — zapytała sceptycznie Felicity. — Co komu z tego przyjdzie? — Zupełnie nic, na tym polega czyste piękno tej pokuty. I nie ma znaczenia, czy się to komuś przyda, czy nie, jeśli jest wystarczająco przykre. Ciekawa jestem, jak się czuje Sara dzisiejszego ranka… — Mama powiedziała, że wybiera się tam po południu. Ale zabroniła nam się pokazywać w pobliżu jej domu, dopóki jest jakiekolwiek niebezpieczeństwo, że to może być odrą — powiedziała Felicity. — Ale ja mam pomysł odpowiedniej kary dla ciebie — oświadczyła nagle Cecylia. — Mogłabyś wyrzec się wieczornego spotkania z tym nowym misjonarzem. To byłaby rzeczywiście kara. Aż żal było patrzeć na poszarzałą nagle twarz Baśniowej Dziewczynki. — Wiesz, Cecylio, myślałam już o tym, ale to jest ponad moje siły. Po prostu muszę tam iść. Pomyśl tylko, ile będę miała nowych historii do opowiadania. Mówią o nim, że omal nie został zjedzony przez ludożerców. Muszę tam iść, ale powiem ci, co zrobię — włożę swoją zwyczajną, codzienną sukienkę i szkolny kapelusz. To będzie pokuta. Felicity, kiedy będziesz nakrywała do stołu, proszę cię, połóż dla mnie ten nóż ze złamanym trzonkiem, wiesz, który? Tak bardzo go nie lubię. I jeszcze będę piła co dwie godziny meksykańską herbatę — ma taki obrzydliwy smak, że już samo to starczy za umartwienie na cały dzień. Ale podobno oczyszcza krew, więc ciocia nie będzie się sprzeciwiała. I Baśniowa Dziewczynka przeprowadziła konsekwentnie i w wielkim stylu swoje ascetyczne praktyki. Cały dzień przesiedziała w kuchni o chlebie i wodzie, popijając czasami meksykański napar i starannie obrzucając dziurki. Felicity zachowała się haniebnie. Na kuchennym stole zagniotła ciasto na bułeczki z rodzynkami, a następnie je upiekła. Sam ich zapach mógł oszołomić każdego, a cóż dopiero kogoś, kto nie jadł śniadania ani obiadu. W dodatku był to jeden z przysmaków, za którym Sara wręcz przepadała. Felicity zjadła dwie bułeczki na jej oczach, a potem wyniosła resztę dla nas do sadu. Przez okno w kuchni Sara widziała, jak się nimi zajadamy, przegryzając wiśniami wuja Edwarda. Ale nadal wytrwale pracowała pochylona nad robótką. Nie zajrzała też do najnowszego pisma, w którym był kolejny odcinek pasjonującej opowieści. Dan przyniósł je z poczty razem z listem od ojca Sary. Ale nawet tej pokusie nie uległa i list czekał, kusząc ją nowymi wieściami ze świata. Przyszedł też Paddy, spragniony głaskania, ale nie doczekał się najmniejszego nawet zainteresowania swojej pani. Ciotka Janet nie mogła wybrać się do pani Ray tego dnia, bo miała gości na herbacie — państwa Millward z Markdale. Pan Millward był miejscowym lekarzem, a jego żona ukończyła uniwersytet. Cioci Janet bardzo zależało na tym, żeby wszystko wypadło jak najlepiej. Zostaliśmy więc wysłani przed herbatą na górę, do naszych pokoi, z surowym nakazem, żeby się umyć i ubrać starannie. Baśniowa Dziewczynka również wymknęła się do domu. Kiedy zjawiła się z powrotem, zaparło nam dech ze zgrozy. Zaczesała włosy do tyłu i związała je w gruby, splątany węzeł. Ubrana była w starą, wypłowiałą sukienkę, z dziurami przetartymi na łokciach i oberwaną falbaną. Wyglądała kuso i niezgrabnie. — Bój się Boga, dziewczyno, czyś ty zmysły postradała? Cóżeś na siebie włożyła? To nie wiesz, że mamy gości na herbacie? — Ależ tak, wiem, ciociu, i właśnie chciałam umartwić moje ciało… — No to ja cię umartwię, jak mi się pokażesz w takim stroju przy stole! Idź w tej chwili i ubierz się przyzwoicie albo jedz w kuchni. Baśniowa Dziewczynka wybrała to drugie wyjście. Być może dla jej artystycznej duszy rola pokutnicy siedzącej w zgrzebnym odzieniu o chlebie i wodzie przy wspólnym stole byłaby wyrafinowaną udręką. Niewątpliwie czerpała pełną rozkosz z odgrywania swojego nowego wcielenia. Jednakże nieprzychylne uwagi ciotki Janet odzierały ją z aury męczennicy. Wyszła więc do kuchni urażona do głębi. Kiedy ostatecznie wybraliśmy się wszyscy na wieczorne spotkanie z misjonarzem, Baśniowa Dziewczynka włożyła swoją szkolną sukienkę i codzienny kapelusz, związując w dodatku włosy tabaczkową wstążką, a wiedziała, że nie jest jej w tym kolorze do twarzy. Pierwszą osobę, jaką spotkaliśmy przed kościołem, była pani Ray. Powiedziała nam, że Sara jest tylko silnie zaziębiona i w żadnym przypadku nie jest to odrą. Odetchnęliśmy wszyscy z ulgą, a Baśniowa Dziewczynka poczuła się nareszcie zwolniona z pokuty. Dzięki temu misjonarz miał co najmniej siedmioro szczęśliwych, odprężonych słuchaczy. — Widzisz, całe to umartwienie było całkiem niepotrzebne — docięła Sarze Felicity. Szliśmy do domu, trzymając się blisko siebie, ponieważ krążyła pogłoska, że Peg Bowen widziano gdzieś w okolicy. — Może nie całkiem — powiedziała spokojnie Baśniowa Dziewczynka — bo czuję się dużo lepiej, kiedy odpokutowałam kuszenie Sary. Ale mam zamiar powetować sobie to umartwianie się. Przede wszystkim zaraz po powrocie do domu zajrzę do spiżarni, a przed snem przeczytam list od tatusia. Ale powiedzcie, czy nie świetny był ten misjonarz? Jego opowieść o ludożercach to coś wspaniałego. Starałam się ją zapamiętać słowo w słowo. Kiedyś powiększy mój zbiór opowiadań. Lubię misjonarzy — są nie tylko szlachetni, ale w dodatku zawsze przytaczają ciekawe przykłady. — Właściwie to nawet chciałbym być misjonarzem i mieć takie niezwykłe przygody — powiedział Feliks. — Wszystko byłoby dobrze, jeśli miałbyś pewność, że kanibalom coś w ostatniej chwili przeszkodzi, tak jak w jego wypadku — powiedział Dan — ale co by się stało, gdyby ich nikt nie powstrzymał?… — Nic by ich nie powstrzymało, gdyby złapali Feliksa — zachichotała Felicity. — Jest taki apetyczny i tłuściutki! Podejrzewam, że w tym momencie zapał Feliksa do pracy misyjnej nieco zmalał. — W każdym razie będę odkładała o dwa centy więcej tygodniowo do mojej skarbonki na misje — zdecydowała Cecylia. To było duże poświęcenie przy jej niewielkim tygodniowym dochodzie z pieniędzy za jajka. Również my wszyscy poczuliśmy się zobowiązani do jakiegoś wyrzeczenia. Każde z nas postanowiło podnieść swój wkład o centa tygodniowo, a Piotrek, który do tej pory nie miał skarbonki, postanowił ją założyć. — Jakoś nie potrafię się aż tak bardzo przejmować misjami jak wy — rozważał na głos Piotrek — może jednak zacznę się nimi interesować, jak będę składał na nie ofiary. Ale chciałbym też wiedzieć, na co zostaną wydane moje oszczędności. Nie będę zresztą mógł dawać zbyt wiele. Kiedy się ma ojca, który odszedł, i mamę, która zarabia praniem, to rozumiecie, że nie można zbyt wiele poświęcać na niewiernych. Jestem jeszcze za młody, żeby zarobić więcej niż pięćdziesiąt centów tygodniowo, ale ofiaruję, ile będę mógł. Moja ciocia Jane bardzo lubiła misje. Ale czy są jacyś poganie wśród metodystów, bo myślę, że powinienem wspierać raczej ich niż pogan prezbiteriańskich… — No nie, przecież dopiero po nawróceniu na wiarę chrześcijańską mogą mieć jakieś określone wyznanie. Przedtem są tylko poganami i już. A jeżeli chcesz, to możesz jechać do Markdale i złożyć datek na misje w kościele metodystów. Myślę, że prezbiterianie sami sobie jakoś poradzą — natychmiast zareagowała Felicity. — Powąchajcie, jak ślicznie pachną kwiaty pani Sampson — wtrąciła nagle Cecylia, kiedy mijaliśmy białe ogrodzenie przy drodze. Płynął zza niego delikatny, słodki zapach, piękniejszy niż wszystkie wonności Arabii. — Inne róże już przekwitły, ale ta odmiana o nazwie Słodki William wygląda cudownie za dnia — dodała Cecylia. — Ciekawe, kto wymyślił dla nich tak niestosowną nazwę — zastanawiała się Baśniowa Dziewczynka. — Przecież William jest imieniem męskim, a mężczyźni raczej nie są pełni słodyczy. Mają wiele innych zalet, ale może akurat nie tę. To jest określenie wyłącznie dla kobiety — powiedziała nagle. — Spójrzcie tylko na ten blask księżyca na drodze, w przerwie między świerkami. Chciałabym mieć suknię z księżycowego światła z gwiazdkami zamiast guzików. — Niemożliwe — odparła Felicity. — Byłaby zupełnie przezroczysta. To przesądziło kwestię księżycowej szaty. ROZDZIAŁ XII NIEBIESKI KUFER RACHELI WARD — To jest w ogóle poza dyskusją — powiedziała poważnie ciotka Janet. Kiedy ciotka używała tego zwrotu, to zwykle oznaczało, rozważa sprawę i prawdopodobnie w końcu jednak wyrazi zgodę Jeżeli coś było istotnie poza dyskusją, to tylko się śmiała i nie chcieli nawet o tym rozmawiać. Ta kwestia, która miała być albo nie miała być rozważana wynikła z listu wuja Edwarda. Otóż jego najmłodsza córka wy chodziła za mąż. Gorąco zapraszała ciocię Janet z wujem Alkiem i ciocią Oliwią, żeby nie tylko przyjechali na samą uroczystość weselną, ale jeszcze zostali u nich, w Halifaksie. Wuj Alek i ciocia Oliwia mieli ochotę wyjechać, ale ciotka Janet uważała początkowo, że jest to zupełnie niemożliwe. — Jak możemy pojechać i zostawić całe gospodarstwo pod opieką dzieci? — pytała nie bez racji. — Wrócimy do domu i zastaniemy ich chorych, a dom doszczętnie spalony. — Nie ma obawy — zaprotestował wuj Roger. — Felicity potrafi, jak sądzę, prowadzić dom nie gorzej od ciebie, a ja będę czuwa nad tym, żeby nie wzniecili nigdzie pożaru. Przecież od obiecujecie odwiedzić Edwarda, a to jest znakomita okazja Sianokosy za nami, a żniwa jeszcze nie zaczęte. Poza tym Alek potrzebuje wypoczynku i jakiejś odmiany — ostatnio niezbyt dobrze wygląda. Myślę, że ten ostatni argument wuja Rogera zaważył na decyzji cioci, bo ostatecznie zdecydowała się pojechać z mężem i siostrą. Postanowiono, że dom wuja Rogera zostanie zamknięty, a on sam wraz z Sarą i Piotrkiem zamieszkają pod naszym dachem. Byliśmy uszczęśliwieni. Szczególnie Felicity rozpierała duma. Miała zarządzać całym domem, planować i z naszą pomocą przygotowywać trzy posiłki dziennie. Ponadto trzeba było rozdzielić między wszystkich stałe obowiązki przy karmieniu krów, udoju, sypaniu ziarna kurom, pieleniu ogrodu i sprzątaniu całego obejścia. Baśniowa Dziewczynka także była zadowolona. — Wiesz, Bev, Felicity będzie mnie uczyła gotowania — zwierzyła mi się, kiedy szliśmy do sadu. — Czy to nie wspaniałe? Przez tydzień chyba się czegoś nauczę, jak myślisz? Łatwiej mi pójdzie pod nieobecność dorosłych, którzy mnie pouczają, denerwują albo się śmieją z moich pomyłek. Wuj Alek z paniami wyjechał w poniedziałek rano. Biedna ciotka Janet pełna była złych przeczuć. Zasypywała nas rozmaitymi przestrogami i udzielała tylu rad, że nawet nie staraliśmy się zapamiętać choćby połowy z nich. Wuj Alek prosił jedynie, żebyśmy byli dobrymi dziećmi i słuchali wuja Rogera. Ciocia Oliwia tylko spojrzała na nas wesoło swoimi błękitnymi oczyma. Powiedziała też, że wyobraża sobie, jak się czujemy, i życzyła wspaniałego tygodnia. — Pilnuj, żeby chodzili spać o jakiejś przyzwoitej porze — prosiła ciotka Janet wuja Rogera na odjezdnym — a jakby coś się stało, telegrafuj, a my natychmiast wrócimy. Potem wszyscy dorośli odjechali i zostaliśmy sami na straży domu. Wuj Roger zabrał Piotrka do robót gospodarskich. Felicity od razu zabrała się do przygotowywania obiadu i każdemu z nas przydzieliła jakieś zadanie. Baśniowa Dziewczynka miała obierać ziemniaki, Feliks i Dan mieli zrywać i łuskać groszek, Cecylia zatrudniona była przy dokładaniu do ognia, a moim zadaniem okazało się obieranie rzepy. Felicity zapowiedziała, że zrobi nam na deser roladę z kremem i dżemem. Ślinka nam ciekła na samą myśl o takim deserze… Obrałem rzepę na ganku kuchennym, włożyłem ją do garnka i nastawiłem do gotowania. Potem miałem już prawo przyglądać się innym, którzy dostali robotę wymagającą więcej czasu. W kuchni wrzała gorączkowa krzątanina. Sara obierała ziemniaki, ale wolno jej to szło, bo nie była zbyt sprawna w robotach domowych. Dan i Feliks łuskali groszek, nękając przy tym kota, któremu przyczepiali łuski do uszu i ogona. Felicity, zarumieniona i przejęta, odważała i odmierzała produkty, zagniatała i mieszała. — Czy zdajecie sobie sprawę, że siedzę w tej chwili na rodzinnej tragedii? — powiedziała niespodziewanie Baśniowa Dziewczynka. Popatrzyliśmy na nią zdziwieni. Sara siedziała na wielkim niebieskim kufrze. Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Nie widzieliśmy tu jednak żadnego zastosowania dla określenia „rodzinna tragedia”. Kufer stał w rogu kuchni za stołem i nigdy nie zwracaliśmy na niego większej uwagi. Był masywny i ciężki, co niezmiernie złościło Felicity, gdy zamiatała podłogę. — Znam historię tego kufra — zaczęła tajemniczo Baśniowa Dziewczynka. — Zawarty jest w nim dramat pewnej kobiety. — A tak, tam są ślubne stroje kuzynki Racheli Ward, cała jej wyprawa — przypomniała sobie Felicity. Natychmiast zażądaliśmy szczegółów całej sprawy. Kim była Rachela Ward i dlaczego jej ślubna wyprawa została zamknięta w kuchni wuja Alka? — To smutna historia — zaczęła Baśniowa Dziewczynka — a zdarzyło się to pięćdziesiąt lat temu. Babcia i dziadek King byli wówczas jeszcze całkiem młodzi. Ich kuzynka Rachela przyjechała, żeby spędzić z nimi zimę. Mieszkała na stałe w Montrealu i była sierotą, tak samo jak Emilia z opowiadania o Rodzinnym Duchu. Nigdy nie słyszałam nic o jej wyglądzie, ale wyobrażam sobie, że; była co najmniej ładna. — Mamusia twierdzi, że była okropnie sentymentalna — przerwał; Felicity. — Otóż tej zimy poznała Willa Montague’a, niezwykle przystojnego chłopca, to wszyscy pamiętali. — Ale lubił sobie poflirtować — wtrąciła znowu Felicity. — Proszę cię, nie przerywaj mi co chwila. To psuje cały efekt. I ty byś się czuła, gdybym ja ci dodawała do twego ciasta różne rzeczy, które wcale do niego nie pasują? Ze mną jest tak samo. Otóż Will. Montague zakochał się w Racheli Ward z wzajemnością. Ustalono, że pobiorą się na wiosnę. Biedna Rachela, taka była szczęśliwa tej zimy. Własnoręcznie przygotowała całą wyprawę. W tych czasach, kiedy nie było jeszcze maszyn do szycia, dziewczęta same wszystko szyły. W końcu nadszedł ów upragniony dzień kwietniowy. Przybyli zaproszeni goście, a Rachela czekała na pana młodego w ślubnym stroju. I wiecie, co się stało? — Baśniowa Dziewczynka odłożyła nóż i ziemniak i splotła mokre ręce, dla większego efektu zniżając głos: — Will Montague nigdy się nie zjawił! Byliśmy tym równie wstrząśnięci jak ówcześni goście i panna młoda. — Co się stało? Czy został zabity, tak jak narzeczony Emilii? — spytał z lękiem w głosie Feliks. — Nie, wcale nie. Nawet bym wolała, żeby tak było. Przynajmniej ocaliłoby to honor Racheli i wyglądało romantycznie. Nie, stało się coś bardziej haniebnego. Musiał uciekać przed wierzycielami. Możecie to sobie wyobrazić?! A ciotka Janet twierdzi, że zawsze myślał tylko o ratowaniu własnej skóry. Nigdy nawet nie napisał do Racheli, a ona też nie szukała z nim kontaktu. — Ale świnia! — zawyrokował Feliks. — To jej złamało serce — ciągnęła Baśniowa Dziewczynka. — Kiedy Rachela dowiedziała się, jaki był powód zniknięcia narzeczonego, zapakowała swoją wyprawę i prezenty ślubne do tego właśnie niebieskiego kufra. Zamknęła go na klucz i odjechała do Montrealu, zabierając klucz ze sobą. Nigdy już nie powróciła na Wyspę Księcia Edwarda. Myślę, że byłoby to dla niej zbyt bolesne. Pozostała więc w Montrealu i nie wyszła za mąż. Żyje tam jeszcze, ale jest już osobą wiekową — musi mieć teraz prawie siedemdziesiąt pięć lat. A tego kufra nikt nie otworzył przez te wszystkie lata. — Mamusia pisała do ciotki Racheli jakieś dziesięć lat temu — przypomniała sobie Cecylia. — Pytała, czy może jednak otworzyć ten kufer i przewietrzyć całą zawartość. Z tyłu jest szpara szeroka na palec i z łatwością mogły się tam zalęgnąć mole. Jednak ciocia Rachela odpisała, że gdyby nie jedna rzecz, którą tam schowała, to owszem, nie miałaby nic przeciwko temu, i można by nawet porozdawać te wszystkie rzeczy według uznania mamy. Ale nie mogłaby wprost znieść, żeby ktoś wyjął i dotknął tę jedną jedyną rzecz. Prosiła więc, żeby wszystko pozostawić po dawnemu. Mamusia powiedziała, że wobec tego umywa ręce, choćby się nawet wszystko miało zniszczyć. Dodała jeszcze, że gdyby kuzynka Rachela sama musiała podnosić swój kufer przy każdym szorowaniu podłogi, toby się zaraz wyleczyła z sentymentalnych nonsensów. Ale ja myślę — zadumała się na chwilę Cecylia — że na jej miejscu też bym się czuła podobnie. — A co to mogło być, ta rzecz, na którą nikt inny nie może spojrzeć? — spytałem zaciekawiony. — Mamusia sądzi, że może chodzi o jej suknię ślubną. Ale tatuś uważa, że to chyba podobizna Willy’ego Montague’a — powiedziała Felicity. — Widział, jak ciocia Rachela wkładała ją do środka. Miał wtedy dziesięć lat i był przy pakowaniu, zna więc zawartość tego kufra. Tam jest biała muślinowa suknia ślubna i welon i… i… — tu Felicity spuściła oczy i zarumieniła się zażenowana. — Haftowana bielizna damska — uzupełniła spokojnie Sara. — I porcelanowy koszyczek z jabłuszkiem na pałączku — mówiła dalej Felicity — i serwis do herbaty, i błękitny świecznik. — Tak bym chciała zobaczyć te wszystkie skarby — westchnęła Baśniowa Dziewczynka. — Tatuś mówi, że nie możemy otworzyć kufra bez pozwolenia cioci Racheli — orzekła stanowczo Cecylia. Feliks i ja patrzyliśmy teraz inaczej na niebieski kufer. Stał się dla nas czymś w rodzaju rodzinnego grobowca, w którym pogrzebano romans sprzed lat. — A co się stało z narzeczonym? — spytałem. — Nic — odpowiedziała Baśniowa Dziewczynka z odrazą. — Żył sobie dalej i dobrze mu się działo. Jakoś załatwił sprawy z wierzycielami i powrócił na Wyspę. W końcu poślubił zupełnie inną dziewczynę, podobno bardzo miłą i zamożną, i żyli sobie szczęśliwie. — Beverly King! — wykrzyknęła nagle Felicity ze zgrozą. — Przecież ty włożyłeś tę rzepę w ogóle nie obraną, jak kartofle w mundurkach. — Myślałem, że wystarczy obciąć jej liście… — wyznałem okropnie zawstydzony. — Liście! Przecież ją się całą obiera! — Felicity już wyławiała moją nieszczęsną rzepę; i krajała na kawałki, podczas gdy inni pękali ze śmiechu. W ten sposób do historii rodzinnych i ja dodałem swoją cząstkę. Żeby sprawiedliwości stało się zadość, trzeba wspomnieć, że również kartofle obierane przez Baśniową Dziewczynkę miały według Felicity niestarannie wycięte oczka. Ale trudno oczekiwać, żeby ktoś mógł się skupić na tak prozaicznym zajęciu, kiedy opowiada sagę rodzinną. W każdym razie wuj Roger ryczał ze śmiechu, kiedy dowiedział się o mojej nie obranej rzepie. Śmiał się również z mojego brata, kiedy ten usiłował wydoić krowę. Widocznie nie była przyzwyczajona do małych, grubych chłopców z miasta i najpierw nastąpiła mu na nogę, a potem przewróciła skopek z mlekiem. — No i co człowiek może zrobić, jak ta krowa nie chce spokojnie stać? — pytał gniewnie Feliks. — To rzeczywiście jest pytanie. — Wuj Roger poważnie kiwał głową. Trudno było znieść drwiny wuja Rogera, ale jego powaga była chyba jeszcze gorsza. Baśniowa Dziewczynka została dopuszczona do ceremonii zaczyniania ciasta na chleb. Pod bacznym okiem Felicity, przejęta i opasana wielkim fartuchem, wykonywała wszystkie niezbędne czynności. Następnego dnia miała sama upiec chleb. — Pierwsza rzecz, jaką trzeba będzie zrobić rano, to zagnieść ciasto jeszcze raz i dobrze wyrobić, a im wcześniej, tym lepiej, bo będzie ciepła noc — pouczała Felicity. Z tymi słowami Felicity udała się na spoczynek, a my wszyscy poszliśmy w jej ślady. Spaliśmy głębokim, mocnym snem, którego nie zakłócały ani wspomnienia tragicznej historii Racheli Ward, ani rogatej krowy, ani rzepy gotowanej w skórce. ROZDZIAŁ XIII NOWE ZNACZENIE STAREGO PRZYSŁOWIA Następnego ranka my, chłopcy, zerwaliśmy się już o wpół do szóstej rano. Na schodach przyłączyła się do nas różowa i rozespana Felicity, ziewając rozkosznie. — Ojej, strasznie zaspałam. A wuj Roger chciał zjeść śniadanie o szóstej. Mam tylko nadzieję, że ogień jest rozpalony pod kuchnią, bo widzę, że Sara już wstała. Pewnie do tej pory wyrobiła już ciasto na chleb i uformowała bochenki, żeby rosły. Wieczorem nie mogła zasnąć, taka była niespokojna, czy da sobie radę… Ogień w piecu buzował, a zarumieniona i dumna Sara wyjmowała kolejny bochenek z pieca. — Spójrzcie tylko! — sapnęła zmęczona. — Upiekłam to wszystko sama. Wstałam o trzeciej w nocy, i już był wyrośnięty, więc go tylko porządnie zagniotłam jeszcze raz i zaraz wsadziłam do pieca. Wszystko jest gotowe. Chociaż te bochenki nie są takie wysokie, jak być powinny — dodała z niepokojem w głosie. — Saro Stanley! — Felicity przebiegła przez kuchnię, żeby spojrzeć na stygnące już bochenki. — Czy chcesz powiedzieć, że nie odstawiłaś chleba do powtórnego rośnięcia? Toż to będzie niejadalne… Baśniowa Dziewczynka aż przybladła. — Nie, od razu włożyłam do pieca, a co, tak się nie robi? — No pewnie! Przecież po ostudzeniu będzie ciężki i twardy jak kamień. Doprawdy, wolałabym mieć odrobinę zdrowego rozsądku niż talent do opowiadania bajek! Sara nawet się nie broniła. — Nie mów nic przy wuju, dobrze? — poprosiła tylko Felicity. — Nie, nie powiem — obiecała Felicity. — Na szczęście mamy jeszcze dosyć chleba na dzisiaj. Ten trzeba będzie pokruszyć kurom. Ale to okropne marnotrawstwo. Tyle mąki poszło… Baśniowa Dziewczynka wymknęła się do sadu, podczas gdy Piotrek i Dan poszli obrządzać bydło w oborze. — Nie ma sensu, żebym się uczyła gotowania. To przerasta moje siły — powiedziała z rezygnacją Baśniowa Dziewczynka. — Nie przejmuj się — pocieszałem ją. — Za to potrafisz opowiadać tak cudownie jak nikt inny. — Ale co z tego przyjdzie głodnemu człowiekowi — rozpaczała dalej Sara. — Widzisz, ludzie nie zawsze są głodni. I wtedy są spragnieni czegoś więcej… — powiedział poważnie Feliks. — Trudno mi w to uwierzyć — westchnęła Sara z przygnębieniem. — A poza tym — usiłował dodać jej otuchy Feliks — możesz się jeszcze nauczyć gotowania, jeżeli nie zrezygnujesz i będziesz nadal próbowała. — Ale ciocia Oliwia nie pozwoli na żadne marnotrawstwo produktów. Moja jedyna nadzieja, że nauczę się teraz, kiedy jesteśmy sami. Ale cóż, obawiam się, że Felicity nie będzie chciała mnie uczyć, bo się zupełnie do mnie zniechęciła. — Tym bym się akurat wcale nie przejmował. Ja i tak wolę ciebie niż Felicity — wyznał Feliks. — I wierz mi, że jest mnóstwo kobiet, które potrafią wypiekać chleb, ale bardzo niewiele umie opowiadać tak jak ty. — Jednak ważniejsze jest, żeby być pożyteczną niż interesującą — powiedziała niepewnie Baśniowa Dziewczynka. Tymczasem Felicity umiała być pożyteczna, ale oddałaby wszystko za to, żeby stać się również interesującą, co dobrze ilustruje tajniki natury ludzkiej. Tego dnia mieliśmy istny najazd gości. Najpierw przyjechała siostra ciotki Janet, pani Petterson, z szesnastoletnią córką i dwuletnim synem. Potem zajechał powozik z Markdale pełen znajomych, a na końcu pani Frewen i jej siostra z Vancouver, przy czym ta ostatnia z dwiema małymi córeczkami. — No cóż, jak już pada, to porządnie — powiedział wuj Roger wychodząc, by powitać gości i wyprząc konia. Ale Felicity była w swoim żywiole. Cały dzień piekła rozmaite przysmaki i mając spiżarnię pełną drobnych ciasteczek, herbatników i placków zniosłaby z łatwością najazd nawet całego pułku gości. Cecylia nakryła ślicznie do stołu, a Sara usługiwała gościom i zmywa naczynia. Jednakże honory domu pełniła Felicity i jej też przypadły w udziale niezliczone pochwały, co miało taki skutek, że do końca tygodnia była zupełnie nie do wytrzymania i dyrygowała nami bez przerwy. Tego wieczoru rezydowała za stołem z takim dostojeństwem i wdziękiem, jak gdyby była dużo starsza. Instynktownie wyczuj wała, komu należy podsunąć cukier do herbaty, a kto pije gorzką. Była zarumieniona z przejęcia i tak ładna, że nie mogłem oderwą od niej wzroku. Prawie nie wiedziałem, co jem, a to u chłopaka znaczy bardzo wiele. Natomiast Baśniowa Dziewczynka przeżywał; stanowczo swój najgorszy dzień — blada i niewyspana po wczesnym zerwaniu się z łóżka, jakby straciła cały blask swych brązowych oczu. Nie miała również okazji do zaprezentowania swoich talentów, toteż nikt nie zwracał na nią uwagi. Zdecydowanie był to dzień Felicity. Po herbacie pani Frewen z siostrą postanowiły pójść na grób ojca na cmentarzu w Carlisle i wszyscy mieli ochotę im towarzyszyć. Ktoś jednak musiał pozostać w domu z małym Jimmym Pettersonem, który spał smacznie na kuchennej kanapce. Wobec tego Dani zaofiarował się, że zostanie. Miał właśnie nową ciekawą książkę do czytania, więc miejscowy cmentarz nie stanowił dla niego atrakcji. — Myślę, że zdążymy wrócić, zanim Jimmy się obudzi — powiedziała mama chłopca — ale nawet gdyby się obudził, to nie powinno być żadnego kłopotu, bo jest bardzo spokojny. Nie pozwól mu tylko j wychodzić na dwór. Jest trochę przeziębiony. I poszła z całym towarzystwem, zostawiając syna śpiącego na kanapce. Dan zaś rozsiadł się ze swoją książką na progu kuchni, zapominając wkrótce o całym świecie. Siedział tam nadal, zatopiony w lekturze, kiedy wróciliśmy. Akurat tak się złożyło, że dziewczęta, Feliks i ja znacznie wyprzedziliśmy dorosłych. Dan trwał na swoimi stanowisku bez ruchu, natomiast mały Jimmy zniknął. Pierwsza zauważyła to Felicity: — Dan, co zrobiłeś z dzieckiem? — zapytała surowo. Dan rozejrzał się nieprzytomnie i aż otworzył usta ze zdziwienia. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak głupio wyglądał, jak on wtedy. — Boże drogi, nie mam pojęcia, co się z nim stało — odparł szczerze. — No tak, miałeś pilnować dziecka, tymczasem czytasz sobie w najlepsze, a ono powędrowało Bóg wie gdzie — powiedziała oskarżycielsko Felicity. — Ależ nie, to niemożliwe. Musi gdzieś tu być. Nie mógł wyjść z domu. Przecież ja mu zagradzałem drzwi. Musiałby chyba przejść po moich plecach, a zaręczam wam, że ani nic takiego nie czułem, ani też nigdzie się nie oddalałem. Więc musi być wewnątrz. — Ale jak widzisz, nie ma go tutaj — powiedziała Felicity zaglądając wszędzie w popłochu. — I nie mógł wejść do pozostałej części domu, bo sama zatrzasnęłam drzwi do holu tak mocno, że dziecko by ich nie otworzyło. Spójrz sam — nadal są zamknięte. Tak samo zresztą i okna. Musiał więc wyjść przez te drzwi i to jest twoja wina, Dan. — A ja wiem, że nigdzie nie wyszedł — powtórzył uparcie Dan. — No to gdzie jest? Może mi powiesz? Wyparował? — Felicity była już w stanie bliskim paniki. — Na miłość boską! Nie stójcie jak ostatnie ofermy… Musimy go znaleźć, zanim wróci jego mama. Danie King, jesteś skończonym idiotą! Dan był zbyt przerażony, żeby się odciąć siostrze. Bo jednak Jimmy zniknął, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Rzuciliśmy się do przeszukiwania całego domu i obejścia. Zaglądaliśmy do wszystkich możliwych i niemożliwych miejsc, ale dziecka nigdzie nie było. Wrócili starsi, zjawiła się też jego matka i sprawa stała się poważna. Wezwano na pomoc Piotrka z pola. Pani Petterson dostała ataku nerwowego i trzeba ją było zabrać do sąsiedniego pokoju, gdzie zajęły się nią dziewczynki. Wszyscy potępiali Dana. Nawet Cecylia pytała, jak czułby się, gdyby Jimmy się już nigdy nie znalazł. Baśniowej Dziewczynce przypomniała się historia jakiegoś dziecka z Markdale, które też powędrowało bez opieki. — I wyobraźcie sobie, że znaleziono je dopiero na wiosnę, a jedyne co z niego zostało, to szkielet porośnięty trawą — powiedziała nam szeptem. — To przechodzi wszelkie wyobrażenie — orzekł wuj Roger godzinie bezowocnych poszukiwań. — Przecież taki mały szkrab ni( mógł sam wyruszyć aż na bagna. To tak daleko, ale będę musi pójść sam zobaczyć. Felicity, podaj mi długie buty spod kanapy, bądź tak dobra. Felicity, blada i roztrzęsiona, uklękła i podniosła falbanę narzuty. A tam, z głową opartą o buty wuja Rogera, leżał mały Jimmy, nadal pogrążony w twardym śnie. — No nie! Niech ja skonam! — wykrzyknął wuj Roger w kompletnym osłupieniu. — A widzicie! Wiedziałem, że on nie mógł stąd wyjść — oświadczył, zwycięsko Dan. Kiedy odjechali już ostatni goście, Felicity nastawiła chleb da wyrośnięcia, a my rozsiedliśmy się na stopniach ganku, jedząc czereśnie i strzelając do siebie pestkami. Dopiero wtedy Cecylia zapytała: — Co właściwie znaczy powiedzenie, że jak już pada, to porządnie? — To po prostu znaczy, że jak coś się zacznie dziać, to na dużą skalę — wyjaśniła Baśniowa Dziewczynka. — Dam ci przykład. Pani Murphy dożyła czterdziestego roku życia i nikt się jej nie oświadczył. Aż nagle trzech różnych mężczyzn poprosiło ją o rękę. Tak ją to speszyło, że w końcu wybrała niewłaściwego kandydata, czego później żałowała. Rozumiesz teraz? — Chyba tak — powiedziała niepewnie Cecylia. Słyszeliśmy później, jak w spiżarni dzieliła się swoją nowo nabytą wiedzą z Felicity. — Wiesz, to powiedzenie wuja, że jak już pada, to porządnie, oznacza, że najpierw nikt cię nie chce za żonę, a później mnóstwo ludzi naraz prosi cię o rękę. ROZDZIAŁ XIV ZAKAZANY OWOC Następnego dnia wszyscy z wyjątkiem wuja Rogera byliśmy nieco zwarzeni i burkliwi. Być może nie bez wpływu na to było poruszenie spowodowane zaginięciem małego Jimmy’ego. Ale głównym powodem była nasza wieczorna uczta w spiżarni. Nawet dzieci nie mogą bezkarnie objeść się zapiekanką mięsną i pieczoną szynką w dużych ilościach, a potem spałaszować jeszcze na deser kruchy placek z owocami. Ciotka Janet zapomniała przestrzec wuja Rogera, żeby dawał baczenie na to, co jadamy przed snem. My natomiast wybieraliśmy nieomylnie wszystkie przysmaki, które ciocia wydzielała nam zwykle w ograniczonych ilościach. Mieliśmy tej nocy przerażające sny, a od rana wybuchały drobne sprzeczki w całym domu. Felicity i Dan mieli na pieńku jeszcze od wczoraj. Dan nie zapomniał oskarżeń, jakie rzucała nań siostra, i najwidoczniej nie zamierzał pozwolić, żeby go dalej tyranizowała. Tymczasem Felicity jedynie nam obu — jako gościom — oraz Sarze pozostawiła prawo wyboru obowiązków domowych. Od własnego rodzeństwa i Piotrka wymagała jednak ślepego posłuszeństwa. Na ogół podporządkowywali się zresztą jej zarządzeniom bez szemrania. Tego jednak dnia zarysowała się już od rana wyraźna opozycja. Nie był to zbyt udany dzień. Na domiar złego padał deszcz i snuliśmy się po domu w jak najgorszych humorach. Sara nie doszła jeszcze do siebie. Zachowywała iście monarszą powściągliwość. Nie chciała opowiadać żadnych nowych historii. W całkowitym milczeniu spożyła śniadanie, zwinięta na kufrze Racheli Ward. Pozmywała wprawdzie naczynia i posłała łóżko, ale zaraz potem wzięła pod pachę swojego kota oraz książkę, ulokowała się w niszy na piętrze, obok okna, i pogrążyła się w lekturze. Głaskała puszystą sierść kota i czytała dalej, zupełnie obojętna i głucha na prośby swoich stałych słuchaczy. Nawet Cecylia — dobra zawsze i łagodna — tego dnia narzekała na ból głowy i nie stanowiła pożądanego towarzystwa. Piotrek poszedł do domu zobaczyć się ze swoją mamą. Wuj Roger wybrał się do Markdale w sprawach urzędowych. Wpadła do nas wprawdzie Sara Ray, ale Felicity powiedziała jej coś przykrego, więc poszła z powrotem do siebie, urażona i zapłakana. Koniec końców Felicity musiała sama przyrządzić cały obiad, wściekle hałasując garnkami i fajerkami, aż Cecylia narzekała, leżąc na kuchennej sofie. Dan usiadł na podłodze i zabrał się do strugania patyków. Wyglądało na to, że jedynym jego celem jest robienie nieporządku oraz irytowanie siostry. Jedno i drugie doskonale mu się udawało. — Tak bym chciał, żeby wuj Alek i ciocia Janet byli już w domu — wyraził powszechne życzenie Feliks. — To wcale nie jest takie zabawne, jak jesteśmy zdani tylko na własne siły. — Ja bym chciał wrócić do domu, do Toronto — powiedziałem nagle. — Ja też bym chciała, żebyś tam był, z całą pewnością — burknęła Felicity opryskliwie, poruszając z energią pogrzebaczem. — Każdy, kto musi znosić twoją obecność, Felicity, będzie chciał być gdzie indziej — dodał Dan. — Nikt cię nie pytał o zdanie — parsknęła gniewnie Felicity. — Odzywaj się, jak do ciebie mówią, i przychodź, jak cię wołają. — O, moja biedna głowa — jęczała z kanapy Cecylia. — Tak bym chciała, żeby przestała mnie boleć. I chciałabym, żeby już nie padało, żeby mamusia i tatuś nigdy nie wyjeżdżali i żebyś zostawił Felicity w spokoju, Dan… — A ja bym chciał, żeby dziewczyny miały choć krztynę rozsądku — powiedział Dan, co na chwilę zatamowało powódź życzeń i pragnień całej naszej gromady. Niemniej wróżka, która lubi spełniać czyjeś życzenia, a zwłaszcza wróżka złośliwa, miałaby tego dnia świetną zabawę w starym domostwie Kingów. Ale nawet skutki przeciążenia żołądków z czasem mijają. Do podwieczorku nastroje znacznie się poprawiły. Deszcz przestał padać. Stary pokój o grubym belkowaniu wypełnił się słońcem, które połyskiwało w stojących na toaletce flakonikach, rzucało jasne plamy na podłogę i odbijało się w podwieczorkowej zastawie. Felicity dołożyła starań, żeby zatrzeć niemiłe wrażenie tego ranka. Ubrała się do stołu w błękitną muślinową sukienkę, w której wyglądała zawsze prześlicznie. Ponieważ zapewne wiedziała o tym, odzyskała więc całą pewność siebie i dobry humor. Cecylię przestała boleć głowa, natomiast Baśniowa Dziewczynka przespała się i teraz z błyszczącymi oczyma i uśmiechem zasiadła do herbaty. Jedynie Dan nie wybaczył siostrze docinków z poprzedniego dnia i siedział ponury i nieprzejednany. Nawet się nie roześmiał, słuchając opowiadania Sary. A przypomniały je Sarze słynne śliwki wielebnego pastora Scotta, zebrane z jego drzewa. — Pamiętacie, to ten pastor, który uważał, że drzwi na ambonę nadają się jedynie dla duchów. Był on dobrym i popularnym kaznodzieją, chociaż nieco ekscentrycznym. — Co to znaczy? — spytał nieśmiało Piotrek. — Nie przeszkadzaj, to po prostu oznacza, że był dziwakiem — wyjaśniła Cecylia, trącając go lekko łokciem. — No wiesz, o zwykłym człowieku powiedziałoby się, że jest trochę zbzikowany, ale o pastorze nie wypada tak mówić. — Kiedy więc się zestarzał, parafianie uznali, że powinien już odejść na emeryturę. Kłopot polegał na tym, że on sam wcale tak nie sądził. Ale ostatecznie cała kongregacja wiernych przeforsowała swoją decyzję, więc cóż miał zrobić, skoro wszyscy byli przeciw niemu? Powołano na jego miejsce nowego duszpasterza, a stary pastor Scott zamieszkał w mieście. Nadal jednak przyjeżdżał w odwiedziny do swoich parafian. Nowy pastor unikał spotkania z nim, bo przypuszczał, że pastor Scott żywi do niego poważną urazę za odsunięcie go od obowiązków. Pewnego dnia młody pastor składał wizytę rodzinie Crawfordów z Markdale, kiedy nagle usłyszał w kuchni głos starego pastora Scotta. Zbladł, jakby miał zemdleć, i błagał panią domu, żeby go gdzieś ukryła. Jedynym miejscem, jakie jej przyszło na myśl, był duży kredens. Tam też go schowała. Dopiero wtedy pani Crawford wprowadziła pastora Scotta, który miło z nimi pogawędził, przeczytał im parę ustępów z Biblii i rozpoczął modlitwę. A trzeba wam wiedzieć, że w owych czasach odmawiano modlitwy bardzo długie. Na koniec zaś odezwał się w te słowa: „O Panie Boże nasz, pobłogosław temu młodemu człowiekowi, ukrytemu w kredensie. Dodaj mu odwagi, by nie lękał się wyjść na spotkanie z innym człowiekiem. Spraw, by stał się gorejącą pochodnią wiary dla tej opuszczonej kongregacji wiernych”. Możecie sobie wyobrazić, jak się czuł młody pastor! Gdy tylko pastor Scott skończył modlitwę, zebrał całą odwagę i mężnie wyszedł z ukrycia, chociaż płonął ze wstydu. Ale stary pastor Scott nie zrobił żadnej przykrej uwagi na ten temat. Przeciwnie, był dla niego miły i serdeczny. Podali sobie ręce i od tej pory stali się najlepszymi przyjaciółmi. — A skąd pastor Scott wiedział, że młody pastor jest w kredensie? Jak się zorientował? — dopytywał się jak zawsze dociekliwy Feliks. — Właściwie nie wiadomo. Można tylko przypuszczać, że zauważył go z daleka przez okno i wywnioskował, że jest gdzieś schowany. A to było jedyne miejsce, gdzie zmieściłby się dorosły człowiek. Oczywiste przecież było, że nie zdążyłby wyjść z pokoju. — Pastor Scott posadził tę śliwę o żółtych owocach w sadzie jeszcze za czasów dziadka — przypomniała sobie Cecylia. — Kiedy sadził to drzewo, miał się podobno wyrazić, że jest to tak samo chrześcijański uczynek, jak wszystko inne, co robi. Nie bardzo rozumiem, co właściwie miał na myśli. Nie widzę nic specjalnie chrześcijańskiego w sadzeniu drzew, a wy? — A ja widzę — odpowiedziała zupełnie poważnie Baśniowa Dziewczynka. Kiedy znów zebraliśmy się razem po wieczornym udoju, główne prace dnia były już zakończone. Poszliśmy pomiędzy jodły przesycające powietrze balsamiczną wonią. Zabraliśmy ze sobą mnóstwo jabłek i zjadaliśmy takie ich ilości, że przypomniało to Baśniowej Dziewczynce dowcipną zagadkę. — Pewien Irlandczyk, zamieszkały w Markdale, miał małego prosiaczka — zaczęła z błyskiem rozbawienia w oku. — I dał mu ca wiaderko pomyj. Prosię wyjadło wszystko do dna. Wówczas Irlandczyk wsadził je do tego samego wiaderka, ale prosiak nie wypełnił nawet połowy. Jak to możliwe, skoro wypił pełne wiadro pomyj? Zaczęliśmy się nad tym zastanawiać, a Piotrek i Dan nawet się pokłócili. Dan bowiem uparcie twierdził, że to zupełnie niemożliwe. Natomiast Piotrek przeciwnie, sądził, że to się da wytłumaczyć całkiem prosto. Pomyje w czasie jedzenia „gęstnieją”, dzięki czemu mogą się zmieścić w żołądku prosięcia. Tak rozmawiając i spacerując po jodłowym lasku, doszliśmy do ogrodzenia, gdzie rosły krzewy trujących jagód. Nie znaliśmy ich prawdziwej nazwy. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z dorosłych ją znał, ale ostrzegali nas zawsze, żebyśmy ich nie jedli. Były nieduże, lśniące, zebrane w grona o pięknej, czerwonej barwie. Dan zerwał takie gronko i przyglądał mu się z zaciekawieniem. — Danie King — odezwała się Felicity swoim władczym, nie znoszącym sprzeciwu głosem — nie waż się jeść tych jagód. To trucizna. Rzuć je natychmiast! Dan nie miał wprawdzie najmniejszego zamiaru ich jeść, ale ton Felicity był nie do zniesienia. I zarzewie buntu, które tliło się w nim od rana, wybuchło gwałtownym, protestem. Już on jej pokaże, czy wolno nim rządzić! — Właśnie że jak będę chciał, to je zjem, i nic mi nie będzie — powiedział z pasją. — Wcale nie wierzę, żeby były trujące. Spójrz tylko, moja piękna, przemądrzała siostro! I Dan wepchnął sobie do ust całe gronko czerwonych jagód, po czym zaczął je żuć powoli i dokładnie na oczach Felicity. — Bardzo smaczne owocki — powiedział z lubością i ostentacyjnie zjadł jeszcze dwa całe grona, mimo naszych protestów i rozpaczliwych próśb siostry. Czekaliśmy wstrząśnięci, aż Dan padnie trupem na miejscu, ale nic podobnego się nie stało. A przynajmniej nie od razu. Po godzinie doszliśmy do wniosku, że widocznie jagody nie były aż tak bardzo trujące. Dan urósł w naszych oczach na bohatera, bo jednak nikt z nas nie odważyłby się ich próbować. — Wiedziałem od razu, że mi nie zaszkodzą, ale Felicity lubi robić z igły widły. Kiedy jednak wróciliśmy o zmroku do domu, zauważyłem, że wiem, jak miałbym sprawdzać, co te niesamowite dzieciaki jedzą w ciągu dnia. — No, a teraz, dzieciarnia, marsz do łóżek — zwrócił się do nas. — Dan czuje się lepiej i nic mu nie pomożecie, stojąc tak nad nim, bo i on potrzebuje odpoczynku po tym, co przeszedł. I tak więcej robicie zamieszania, niż jest z was pożytku, poza jedną Cecylią, która, jak widzę, ma głowę na karku. — Co za okropny dzień — westchnęła Felicity, kiedy szliśmy do swoich sypialni. — Myślę, że to my sami uczyniliśmy go takim — powiedziała trzeźwo Baśniowa Dziewczynka — ale kiedyś powstanie z tego nowa historia rodzinna — dodała. — Ulżyło mi, ale jestem okropnie zmęczona — powiedziała tylko Cecylia. Wszyscy podzielaliśmy jej uczucia. ROZDZIAŁ XV NIEPOSŁUSZNY BRAT Następnego ranka Dan był już zdrów, choć trochę bledszy i osłabiony. Niemniej jednak Cecylia zdecydowała, że powinien poleżeć w łóżku, aż całkiem wydobrzeje. Na szczęście Felicity nie powtórzyła zalecenia Cecylii w formie rozkazu, wobec czego Dan rzeczywiście pozostał w łóżku. Cecylia zanosiła choremu posiłki i czytała mu jego ulubioną książkę w każdej wolnej chwili. Również Baśniowa Dziewczynka opowiadała mu swoje dziwne, tajemnicze historie. Sara Ray przyszła ze specjalnie dla niego zrobionym deserem, który niestety musiał dyskretnie oddać kotu, Paddy bowiem także dotrzymywał mu towarzystwa. — No, czy ten kot nie jest nadzwyczajny? — dziwił się uradowany Dan. — Zupełnie jakby czuł, że jestem chory i potrzebuję towarzystwa, a przecież normalnie w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. Tego dnia wuj Roger zatrudnił nas, chłopców, do robót ciesielskich, a Felicity oddała się całkowicie sprzątaniu domu, co było jej ulubionym zajęciem. Dopiero wieczorem mogliśmy zebrać się w Alei Wuja Stefana na codzienną pogawędkę. Cóż to było za rozkoszne miejsce w sierpniu! Dojrzewały jabłka, napełniając cały ogród smakowitym aromatem, a pod drzewami kładły się delikatne cienie. Z daleka widać było błękitny zarys gór i rozległe przestrzenie zielonych i złocistych pól. Słońce prażyło mocno, ale tu, w sadzie, zawsze można było znaleźć miły chłód i soczystą trawę. To było jedyne miejsce na świecie, gdzie nie trzeba się było spieszyć, gdzie mogliśmy wylegiwać się pod jabłonią, słuchając nowych opowieści Baśniowej Dziewczynki. Właśnie jedna z jej historii zapoczątkowała naszą dyskusję o królach. Zastanawialiśmy się, jakie to uczucie, kiedy się jest królem lub królową i mieszka w pałacu. Piotrek uważał, że to musi być wspaniałe, aczkolwiek trochę niewygodne, zważywszy, że taki król ciągle paraduje w koronie. Ale Baśniowa Dziewczynka żywo zaprzeczyła: — Oni wcale nie chodzą w niej na co dzień, może kiedyś, za dawnych czasów, ale obecnie noszą kapelusze. Korony, owszem, mają, ale zakładają je tylko na specjalne uroczystości. Jeśli sądzić po fotografiach, to wyglądają zupełnie jak inni ludzie. — W ogóle nie wierzę, żeby przyjemnie było nosić na co dzień koronę — zdecydowała Cecylia. — Ale chciałabym zobaczyć jakąś królową. Przez to, że mieszkamy na Wyspie, zupełnie omijają nas takie sprawy. — Wiem, że kiedyś książę Walii odwiedził Wyspę i zabawił krótko w Charlottetown. Moja ciocia Jane widziała go nawet z bliska. — No tak, ale to było przed naszym urodzeniem — westchnęła Cecylia pesymistycznie — a jak ponownie tu przyjedzie, to pewnie nas już nie będzie na tym świecie. — Rzeczywiście wydaje się, jakby dawniej było więcej królów — zastanawiała się Sara. — Ostatnio jest ich dziwnie mało, ale może, jak pojadę do Europy, to tam ich zobaczę chociaż z daleka. Czas miał pokazać, że właśnie jej, Sarze Stanley, dane było w przyszłości zobaczyć z bliska różnych wybitnych ludzi, a nawet z ich rąk odbierać zaszczytne wyróżnienia. Ale wówczas, gdy siedzieliśmy w sadzie, nie mogliśmy tego przewidzieć; samo zaś zobaczenie króla, nawet z daleka, byłoby już wielkim wydarzeniem w życiu każdego z nas. — Czy królowa naprawdę może robić wszystko, na co jej przyjdzie ochota? — pytała Sara Ray. — Coraz rzadziej — powiedziała Baśniowa Dziewczynka, wykazując się znajomością tematu. — Wobec tego nie widzę w tym żadnego sensu — zniechęciła się Sara Ray. — Również król w dzisiejszych czasach nie może robić wszystkiego, co mu się podoba — powiedział Feliks — a jak taki król próbuje narzucać swoją wolę, to parlament wyraża dezaprobatę i udziela mu reprymendy. — Dobre słowa — podchwyciła Baśniowa Dziewczynka — takie wyraziste: dezaprobata i reprymenda. Tak, w ustach Baśniowej Dziewczynki brzmiało to wspaniale i zdawało nam się, że i sam król chętnie otrzymałby od niej reprymendę. — Wuj Roger mówi, że żona Martina Forbesa ciągle udziela mu reprymendy, tak że on już w ogóle zapomniał języka w gębie i od czasu małżeństwa jest nie ten sam — powiedziała Felicity. — Dobrze mu tak — powiedziała mściwie Cecylia. Spojrzeliśmy wszyscy zdumieni, tak to było niepodobne do naszej słodkiej, łagodnej Cecylii. — Martin Forbes ma brata w Summerside, który nazywa mnie smarkatą — wytłumaczyła Cecylia. — Byli tu z żoną dwa lata temu i za każdym razem, kiedy zwracał się do mnie, mówił: „smarkata to, smarkata tamto” — możecie sobie wyobrazić! Nigdy mu tego nie wybaczę! — To nie jest po chrześcijańsku — napomniała ją siostra. — Trudno. A ty byś wybaczyła panu Forbesowi, gdyby nazywał cię smarkatą? — spytała nieprzejednana Cecylia. — Znam pewną historię o dziadku pana Martina Forbesa — przypomniała sobie nagle Baśniowa Dziewczynka. — Był taki czas — zaczęła — kiedy w naszym kościele w Carlisle nie mieliśmy porządnego chóru. W końcu jednak udało się go jakoś skompletować. Otóż Andrew McPherson miał w nim śpiewać basem. Stary pan Forbes od lat nie uczęszczał do kościoła, bo miał reumatyzm, ale zdecydował, że musi iść i posłuchać chóru zaraz w pierwszą niedzielę po jego utworzeniu. Powiedział ponoć, iż nigdy w życiu nie słyszał, jak ktoś śpiewa basem, i jest tego bardzo ciekawy. No i potem dziadek King zapytał, co myśli o naszym nowym chórze, a na to pan Forbes, że owszem, wcale niezły, jeżeli zaś chodzi o bas McPhersona, to wcale nie był bas, tylko jakieś bulgotanie… Ach, żebyście tak mogli usłyszeć basowe bulgotanie Sary! Nawet sam pan Forbes nie potrafiłby lepiej wyrazić pogardliwego rozczarowania… Leżeliśmy na trawie i ryczeliśmy ze śmiechu, słuchaj tego dźwięku. — Biedny Dan — wyrwało się Cecylii z głębi serca — siedzi tam biedaczek, w pokoju, kiedy mu się tu śmiejemy i żartujemy. To nieładnie, że tak się dobrze bawimy bez niego. — Gdyby nie jadł tych paskudnych jagód, to byłby dzisiaj z nami; — powiedziała surowo Felicity. — Spotkała więc go zasłużona kara. To i tak cud boski, że się nie zatruł śmiertelnie. — Przypomina mi się jeszcze jedno opowiadanie o starym pastorze; Scotcie — zaczęła z uśmiechem Baśniowa Dziewczynka. — Pamiętacie, wspomniałam wam, że gniewało go, iż jego parafianie chcą go odsunąć od pełnienia obowiązków kapłańskich tylko dlatego, że jest stary. A szczególnie winił za to dwóch panów. Kiedy więc pewnego dnia przyjaciel chciał go pocieszyć i powiedział: „Powinieneś poddać; się woli Opatrzności”, pastor Scott natychmiast odparł: „Opatrzność nie ma z tym nic wspólnego i nie mieszajmy jej w to. To robota obu braci McCloskeys i samego diabła”. — Nie wolno wymawiać imienia… no, wiesz czyjego — upomniała Sarę zgorszona Felicity. — No, ale pastor Scott użył jednak tego słowa. — Pastor to co innego. Jak już musisz o nim mówić, to nazwij go tak jak moja mama: Zły. — To robota braci McCloskeys i Złego — powtórzyła Baśniowa Dziewczynka, smakując nowe słowo. — Nie, to nie to — powiedziała zdecydowanie. — Osobiście nie mam nic przeciwko temu słowu, o ile znajdzie się w opowiadaniu — łagodziła Cecylia. — Dopiero kiedy w codziennej rozmowie przywołujemy tę postać, to brzmi jak przekleństwo. — Opowiem wam jeszcze coś na temat pastora Scotta — zapowiedziała Baśniowa Dziewczynka. — Otóż pewnej niedzieli, kiedy trzeba już było iść do kościoła, jego żona nie była jeszcze gotowa do wyjścia. Pastor, żeby jej dać nauczkę, odjechał bez niej. Zostawił ją w domu samą, żeby szła pieszo w kurzu i upale, a do kościoła były, prawie dwie mile. Ale ona przyjęła to bardzo spokojnie. Myślę, że to jedyny sposób na takiego porywczego męża jak pastor Scott. Ale w kilka niedziel później żona pastora była gotowa wcześniej od niego i wobec tego wymknęła się z domu i odjechała bryczką sama. Kiedy stary pastor Scott dotarł wreszcie do kościoła, zgrzany i zakurzony, stanął na ambonie i wlepił w żonę wzrok bazyliszka. A ona siedziała jak trusia w swojej ławce. Pastor nie wytrzymał i huknął na cały kościół z tym swoim przedziwnym akcentem: „To było sprytnie pomyślane, moja droga, ale nie próbuj tego więcej!” Kiedy tak śmialiśmy się wesoło z perypetii pastora Scotta, w sadzie ukazał się kot Baśniowej Dziewczynki, a zaraz za nim zadowolony i wypoczęty Dan. — Czy naprawdę uważasz, że powinieneś już wstać? — spytała Cecylia, poważniejąc natychmiast. — Musiałem — odpowiedział stanowczo Dan. — Było ponad moje siły leżeć w łóżku, kiedy wy się tu zaśmiewacie, co przez otwarte okno doskonale słychać. A poza tym już mi lepiej. — Mam nadzieję, że weźmiesz sobie do serca tę nauczkę, Danie King — natychmiast zwróciła się do niego Felicity tym swoim szczególnie irytującym tonem. — Następnym razem, jak ci powiem po dobremu, żebyś nie jadł takiego paskudztwa, to może się opamiętasz i posłuchasz mnie, co? Dan już miał usiąść między nami, kiedy dotarła do niego kąśliwa uwaga siostry. Wyprostował się i wykrzywił złośliwie do Felicity. Następnie bez słowa, czerwony z wściekłości, odwrócił się na pięcie i pomaszerował przed siebie. — Widzisz, do czego doprowadziłaś? — W głosie Cecylii brzmiała wymówka. — Dlaczego nie ugryzłaś się w język? — A cóż ja takiego powiedziałam, że jest zły jak osa? — zapytała Felicity ze szczerym zdziwieniem. — To okropne, kiedy brat i siostra ciągle się sprzeczają. Tak jest u Cowanów, oni w ogóle nie potrafią normalnie ze sobą rozmawiać, tylko się kłócą albo sobie wymyślają. Wy też niedługo dojdziecie do tego — powiedziała z wyrzutem Cecylia. — Daj mi święty spokój — rozzłościła się Felicity. — Dan zrobił się taki niedotykalski, że nic mu nie można powiedzieć, bo zaraz się obraża. Powinien raczej okazać skruchę za całe zamieszanie, jakiego był wczoraj przyczyną. Ale ty zawsze trzymasz jego stronę. — Wcale nie — oburzyła się Cecylia. — Owszem tak, a nie powinnaś, bo mama wyjeżdżając poleciła, żebym to ja wszystkim zarządzała. — Nie powiem, żebyś przytomnie zarządzała wczoraj, kiedy Dan był taki chory — zauważył nie bez pewnej złośliwości Feliks. Tego dnia Felicity ze zwykłym brakiem taktu powiedziała mu, że jest jeszcze grubszy niż dawniej. To była zapewne jego zemsta. — Widziałem — dodał jeszcze, żeby ją pognębić — że z ulgą złożyłaś cały ten kłopot na barki Cecylii… — Czy ktoś cię pytał o zdanie? — odpaliła ostro Felicity. — Posłuchajcie mnie — powiedziała poważnie Baśniowa Dziewczynka. — Za chwilę wszyscy się pokłócimy, a potem część z nas się poobraża i będzie chodziła nadąsana. A to byłoby okropne, gdybyśmy sami sobie zepsuli kolejny dzień. Proponuję więc, żeby każdy i każda z nas — tu spojrzała wymownie na obie siostry — policzył do stu, zanim wypowie następne słowo. Siedzieliśmy w milczeniu, licząc do stu. Kiedy Cecylia skończyła, wstała i poszła odszukać Dana, żeby go udobruchać. Felicity zawołała za nią, że zachowała w spiżarni ciastko z marmoladą specjalnie dla niego. Feliks natomiast wręczył Felicity szczególnie piękne jabłko, które odłożył dla siebie. Sara zaczęła właśnie opowiadać baśń o dziewczynce zaklętej w zamku nad morzem. Nigdy jednak nie usłyszeliśmy jej końca. W tym bowiem momencie wpadła do sadu Cecylia, łamiąc ręce z rozpaczy. — Chodźcie szybko — wydyszała. — Dan znowu je te przeklęte jagody, już zjadł ich całe grono. Powiedział, że odegra się na Felicity. Nie mogę go powstrzymać. Może wam się uda… Zerwaliśmy się na równe nogi i runęliśmy w kierunku domu. Na podwórzu zobaczyliśmy Dana, który wyłonił się właśnie z jodłowego lasku z całą kiścią czerwonych jagód. Zajadał je ze smakiem. — Dan, czy ty naprawdę chcesz popełnić samobójstwo? — spytała groźnie Sara Stanley. — Posłuchaj, Dan, stary chłopie, nie truj się tylko dlatego, żeby zrobić komuś na złość. Pomyśl, ile się wczoraj nacierpiałeś i jaki kłopot sprawiłeś wszystkim. Nie jedz już więcej — prosiłem najbardziej łagodnym tonem, na jaki mogłem się zdobyć. — No dobrze, mogę już więcej nie jeść, ostatecznie tak bardzo mi nie zależy. Ale nie wierzę, żeby to jagody mi tak wczoraj zaszkodziły. Teraz jednak, kiedy przeszedł mu już pierwszy gniew, wyglądał na nieco przestraszonego. Felicity zniknęła. Zastaliśmy ją w kuchni, jak rozpala ogień. — Bev, napełnij czajnik wodą i postaw na fajerce — poleciła zrezygnowanym tonem. — Jeżeli Dan znów się rozchoruje, to musimy być gotowi. Tak bym chciała, żeby mama była już w domu. Mam nadzieję, że nieprędko nas znów zostawi. Zobaczysz, Dan, że powiem, jak się zachowywałeś, niech sama z tobą porozmawia. — A figa z makiem! Wcale nie zamierzam być chory — zapowiedział z całą determinacją Dan. — A jeżeli tylko zaczniesz skarżyć mamie, to ja też jej to i owo opowiem. Pamiętam doskonale, jak mama zapowiedziała, ile jajek wolno ci zużyć pod jej nieobecność, a wiem, ile już zużyłaś. Sam je policzyłem. Tak że lepiej zajmij się własnymi sprawami i zostaw mnie w spokoju, panno mądralińska! — Ładny sposób zwracania się do siostry, kiedy za godzinę możesz już być martwy — wybuchnęła Felicity ze łzami w oczach. Była wściekła na brata, a zarazem zaniepokojona jego stanem. Ale po godzinie Dan nadal był w doskonałej formie i zapowiedział, że ma zamiar iść spać. I rzeczywiście powrócił do łóżka i wkrótce spał już głęboko, jakby nic nie miał na sumieniu ani w żołądku. Jednak Felicity zdecydowała, że trzeba nadal trzymać gorącą wodę na ogniu, bo a nuż mu się pogorszy, tak jak wtedy. Tak czy siak dopóki niebezpieczeństwo nie minie, postanowiła czuwać w kuchni. Mimo późnej pory, bo była już jedenasta w nocy, postanowiliśmy dotrzymać jej towarzystwa. Siedzieliśmy tam jeszcze wszyscy, kiedy wszedł wuj Roger. — Co wy tu robicie o tej porze? — zapytał gniewnie. — Już od dwóch godzin powinniście leżeć w łóżkach. I jeszcze siedzą przy buzującym ogniu w taką gorącą noc! Czy wyście postradali rozum? — To znów przez Dana — wyjaśniła zgnębiona Felicity. — On, wuju, znów poszedł i najadł się tych trujących jagód — i to jadł całymi garściami. Obawiamy się więc, że będzie chorował. Ale nie jęczy, tylko zasnął. — Czy ten chłopak oszalał? — zdumiał się wuj Roger. — To wszystko przez Felicity, wuju — zerwała się z krzesła Cecylia, która zawsze starała się bronić Dana. — Bo ona mu dopiekła do żywego. Powiedziała, że chyba dostał już nauczkę i zrozumiał, że ma się słuchać, jak mu się mówi, żeby czegoś nie ruszał. I tak go zirytowała, że poszedł i znowu najadł się jagód. — Moja droga Felicity King, obawiam się, że wyrośniesz na jędzę, która potrafi doprowadzić własnego męża do pijaństwa — zwrócił się do niej wuj Roger. — Skąd mogłam wiedzieć, że Dan zachowa się jak osioł?! — wykrzyknęła zdesperowana Felicity. — Idźcie już wszyscy do łóżek. Będę szczęśliwym człowiekiem, gdy tu zjawią się nareszcie wasi rodzice. Należy współczuć samotnemu mężczyźnie, który ma pod opieką cały dom pełen dzieciaków. Nigdy więcej nie dam się na to namówić. — A teraz powiedz mi jeszcze, moja droga Felicity, czy w spiżarni znalazłoby się coś dla zgłodniałego człowieka? To ostatnie pytanie ugodziło Felicity w czułe miejsce. Było jej ambicją, żeby spiżarnia wyglądała dokładnie tak jak podczas rządów mamy. Samo przypuszczanie, że może tam czegoś brakować, wydało jej się niewybaczalne. Kiedy więc udawaliśmy się na spoczynek, wyznała mi, że nienawidzi wuja Rogera i nigdy mu tego nie zapomni. Jej śliczne usta drżały od hamowanego płaczu, a łzy wypełniały wielkie błękitne oczy. Przy świetle świecy wyglądała tak pięknie i ponętnie, że objąłem ją i powiedziałem z całym przekonaniem: — Nie bierz sobie tego do serca, Felicity, on jest dorosły, więc nic nie rozumie… ROZDZIAŁ XVI DZWON–WIDMO Piątek był znowu miłym dniem w domu wujostwa. Humory się poprawiły. Baśniowa Dziewczynka sypała historiami jak z rękawa — poczynając od wschodnich baśni o wszechwładnych dżinach, przez sagi rycerskie, aż do autentycznych wydarzeń z dziejów naszej rodziny i okolicy. Wcielała się we wschodnią księżniczkę, osłoniętą jedwabnym czarczafem, która w przebraniu giermka podążała za ukochanym aż pod mury Jerozolimy,, to znów w panią, która musiała wykupić swój naszyjnik, tańcząc na wrzosowisku razem z rabusiem, który napadł na dyliżans. W każdym z tych wcieleń była tak doskonała i prawdziwa, że byliśmy zaskoczeni, kiedy z kolejnej opowieści wyłaniała się jako znajoma nam Sara Stanley, czyli nasza własna Baśniowa Dziewczynka. Cecylia i Sara Ray znalazły nowy wzór koronkowego kołnierzyka i spędziły nad nim szczęśliwe popołudnie, wymieniając różne ploteczki i sekrety szkolne. Podsłuchałem, całkiem niechcący, jak Sara Ray zwierzała się Cecylii, że nazwała swoje jabłko Johny Price, „a w środku było osiem pestek, a wiesz, Cecylio, że to magiczna liczba i oznacza, że oboje się pokochają”. Cecylia zaś wyznała Sarze, iż Willie Fraser napisał jej dwuwiersz miłosny na tabliczce, ale zastrzegł, żeby nikomu o tym nie wspomniała. Feliks również twierdził, że słyszał, jak Sara wypytywała Cecylię, ile musi się mieć lat, żeby móc poważnie chodzić z jakimś chłopcem. Możliwe jednak, że to zmyślił. Paddy — kot Baśniowej Dziewczynki — zasłużył się tym, że złapał prawdziwego szczura. Był z tego okropnie dumny i dopiero Sara Ray wyleczyła go z zarozumialstwa, nazywając go kochanym, słodkim kotkiem i całując w łepek. Paddy wymknął się z odrazą, ponieważ nie znosił takich czułości. Był kotem wielce niezależnym, obdarzonym inteligencją i poczuciem humoru. Pod tym względem stanowił zupełny wyjątek. Mnie tolerował, a wręcz uwielbiał szorstkie pieszczoty swojej pani. Tarmosiła go na przykład za uszy, mówiąc: „Paddy, łobuzie, masz wielkie serce”, a kot mruczał zadowolony. Ja zaś brałem go za luźne fałdy skóry na karku i potrząsając lekko, mówiłem: „Paddy, więcej w tobie mądrości niż w niejednym ludzkim łbie” — a on oblizywał się, jakby wszystko rozumiał. Ale nie lubił zdecydowanie być słodkim, rozpieszczanym kotkiem pokojowym dla małych płaczliwych dziewczynek. Felicity ku naszej radości wypróbowała nowy przepis na wspaniałe, pulchne ciasto. Liczba jajek, jakie do niego zużyła, zapewne wstrząsnęłaby oszczędną duszą ciotki Janet, jednakże odniosło ono spodziewany sukces na podwieczorku rodzinnym. Wuj Roger zjadł trzy kawałki i z całą szczerością powiedział Felicity, że jest prawdziwą artystką. Biedny nasz wuj chciał zrobić jej przyjemność i w jego ustach był to największy komplement, jednakże Felicity wiedziała, że ojciec Sary Stanley — wuj Blair jest artystą i jako taki nie budzi uznania jej mamy. Spojrzała więc urażona i odparła, że nie jest i nie pragnie być żadną artystką. — Piotrek mówi, że na polance wśród klonów jest pełno malin — rzekł Dan. — Gdybyśmy tak poszli nazbierać trochę?… — Chciałabym — westchnęła Felicity — ale trzeba dojrzeć wieczornego udoju, a już jestem zmęczona. Lepiej idźcie sami. — To może my z Piotrkiem załatwimy sprawę tego udoju, a wy idźcie na maliny — zdecydował wuj Roger. — Wydaje mi się, że na przyjazd rodziny dobrze byłoby mieć w domu kruchy placek z malinami. Tak więc wyruszyliśmy po podwieczorku, uzbrojeni w dzbany i koszyki. Felicity pomyślała nawet o zabraniu ciasteczek z galaretką, na wszelki wypadek. Musieliśmy iść dość daleko, na drugi koniec farmy wuja Rogera. Był to jednak ładny spacer pod rozkołysanymi gałęziami drzew, w zielonym świecie paproci i plam słońca na liściach. Malin było mnóstwo i szybko zapełniliśmy nimi wszystkie naczynia. Zasiedliśmy wówczas nad małym leśnym źródełkiem, żeby odpocząć i zjeść ciasteczka Felicity. Baśniowa Dziewczynka opowiedziała nam bajkę o innym źródle, nawiedzonym przez duchy, gdzie Biała Dama częstowała podróżnych zaczarowaną wodą ze złotego pucharu. — A ktokolwiek wypił z tej czarodziejskiej czaszy — mówiła Sara przejmującym głosem — ten znikał ze świata, przeniesiony do krainy baśni, żeby tam zamieszkać z Białą Damą. I nie pragnął powrotu na ziemię, ponieważ zapominał o wszystkim, co tu przeżył, z wyjątkiem jednego dnia z każdego roku swojego ziemskiego życia. — Chciałabym, żeby istniała taka kraina baśni i droga do niej — westchnęła Cecylia. — Myślę, że coś takiego musi gdzieś być pomimo tego, co mówił mi wuj Edward — marzyła na głos Sara. — Z pewnością jest droga, która tam prowadzi, tylko nie umiemy jej znaleźć. Cóż, miała rację Baśniowa Dziewczynka, mówiąc, że musi gdzieś istnieć taka kraina baśni, ale tylko dzieci znają do niej wejście; zapominają jednak o tym dorastając. Nieliczni ludzie zachowują serca czyste i pogodne i umieją się cieszyć jak dzieci drobnymi radościami. Świat nazywa ich poetami i ci właśnie, nawet jako dorośli, nie stają się nigdy praktyczni i przyziemni. Kiedy tak siedzieliśmy razem u źródła, minął nas Dziwny Pan ze strzelbą przewieszoną przez plecy i z psem myśliwskim przy nodze. Wcale jednak nie wyglądał dziwnie tam, w klonowym lesie. Szedł wyprostowany, z uniesioną głową, jak władca wszystkiego, co go otacza. Baśniowa Dziewczynka pod wpływem nagłego impulsu przesłała mu całusa, patrząc na niego roześmianymi oczyma, a on zdjął kapelusz i złożył majestatyczny dworski ukłon. — Doprawdy nie rozumiem, dlaczego nazywają go Dziwnym Panem — powiedziała cichutko Cecylia. — Zrozumiałabyś z łatwością, widząc go na jakimś przyjęciu czy pikniku. Jak tylko zobaczy, że jakaś kobieta na niego patrzy, gotów jest upuścić talerz. — Stanowczo następnego lata muszę się z nim zaprzyjaźnić — powiedziała z przekonaniem Baśniowa Dziewczynka. — Jak będę to dłużej odkładała, zrobi się za późno. Rosnę teraz tak szybko, że na przyszły rok będę musiała nosić długie suknie — tak przynajmniej twierdzi ciocia Oliwia. Jeżeli będę wyglądała jak osoba dorosła, to nie będzie miał do mnie zaufania i nigdy już nie odkryję tajemnicy błękitnego pokoju w Złotym Kamieniu. — A czy myślisz, że on ci powie, kim była czy jest Alicja? — spytałem. — Ja już teraz trochę się tego domyślam — powiedziała Sara, ale nic więcej nie udało nam się z niej wyciągnąć. Kiedy już ciasteczka zostały zjedzone do ostatniej okruszyny, trzeba było się zbierać i ruszać do domu. Uznaliśmy nawet, że trochę niebezpiecznie jest zostawać o zmroku w pobliżu zaczarowanego źródła. Poszliśmy w stronę sadu, przedostaliśmy się do niego przez dziurę w żywopłocie i stanęliśmy zaskoczeni. Nigdy nie widzieliśmy tak przedziwnej gry świateł: z jednej strony — żółtawa poświata po zachodzie słońca, na której tle widniała ciemna sylwetka wierzby płaczącej dziadka Kinga, a z drugiej strony srebrzysty blask księżyca wschodzącego nad klonowym zagajnikiem. Cały ogród pełen był tajemniczych cieni i dźwięków. Tam też, w połowie drogi, spotkaliśmy Piotrka, którego twarz była biała pod opalenizną, a rozszerzone oczy wyrażały panikę. — Co się stało? — wykrzyknęła Cecylia sama owładnięta trwogą. — Tam… w domu… coś czy ktoś dzwoni — odpowiedział Piotrek drżącym głosem. Nawet Sara nie potrafiłaby nas bardziej przerazić. Nawet ona nie umiałaby powiedzieć tych paru słów z takim bezbrzeżnym lękiem w głosie. Mimo woli zbiliśmy się w ciasną gromadkę. Nigdy przedtem nie odczuwałem takiego napięcia i skurczu w całym ciele. Normalnie przypuszczalibyśmy, że Piotrek chce nas nabrać, ale nikt nie byłby w stanie tak udawać. — Nonsens — powiedziała zaraz Felicity, ale bez zwykłej pewności siebie. — Przecież w naszym domu nie ma żadnego dzwonu. Musiałeś sobie to wymyślić. Chyba że wuj Roger płata nam takie figle. — Wasz wuj Roger pojechał do Markdale zaraz po wieczornym udoju — odparł Piotrek. — Zamknął dom na klucz, a klucz dał mnie. Jestem zupełnie pewien, że wówczas nikogo tam nie było. Wyprowadziłem krowy na pastwisko i wróciłem za jakieś piętnaście minut. Zatrzymałem się na chwilę na frontowych schodach i nagle dobiegł mnie jakiś dźwięk z głębi domu. Jakby ktoś tam był i leciutko dzwonił… Tak się wystraszyłem, że dałem susa ze stopni i poleciałem po was do sadu. I nie mam zamiaru wracać do domu przed powrotem waszego wuja. Nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Staliśmy tak, zbici w gromadkę, pełni zwątpienia i niepewności. Nawet nasz znajomy ogród wydał nam się trochę niesamowity, z krążącymi po nim sylwetkami nietoperzy, pełen dziwnych szelestów i cieni. Zewsząd otaczała nas gęstniejąca ciemność i nie wiadomo było, co czai się za naszymi plecami. — To niemożliwe, żeby ktoś się dostał do domu — powiedziała Felicity. — Proszę bardzo, oto klucz. Weź, otwórz drzwi i sama się przekonaj… — odparł Piotrek. Ale Felicity nie spieszyło się do samotnego badania wnętrza domu. — Myślę, że to chłopcy powinni iść — wykręcała się obłudnie. — Powinniście wykazać więcej odwagi niż my, dziewczęta. — Chyba jednak nie wykażemy — powiedział najspokojniej w świecie Feliks i dodał — nie boję się niczego, co istnieje naprawdę. Ale taki nawiedzony przez duchy dom to zupełnie inna sprawa… — Zawsze sądziłam, że zanim w jakimś domu pojawi się duch, musi się tam się zdarzyć coś niezwykłego — no wiecie, co mam na myśli na przykład, że kogoś zabito. Ale tu nigdy nic takiego się nie stało. Rodzina Kingów jest na to za porządna. — Może to jest duch małej Emilii — wyszeptał z lękiem Feliks. — Dotychczas pokazywała się wyłącznie w sadzie — powiedziała również szeptem Baśniowa Dziewczynka. — Ojej, co to jest tam pod drzewem? Widzicie? Natężyliśmy wzrok, wpatrując się w ciemności. Tak, niewątpliwie tam coś było i to coś poruszało się lekko, przybliżając się nieznacznie ku nam… — To przecież tylko mój fartuch — powiedziała z ulgą Felicity. — Powiesiłam go tam dzisiaj, kiedy szukałam gniazda białej kury. Ale co my teraz zrobimy? Wuj Roger może wrócić bardzo późno. Wprost nie mogę uwierzyć, że w domu ktoś się Czai. — Może to tylko Peg Bowen jakoś tam się przedostała… — podsunął Dan. Nie była to jednak wcale pocieszająca wizja. Baliśmy się Peg ta samo jak widmowej postaci rodzinnego ducha. Piotrek z miejsca odrzucił ten pomysł: — Przecież nie było jej, kiedy wasz wuj Roger zamykał drzwi na klucz, jak więc mogłaby się tam potem dostać? Nie, to nie jest Peg Bowen. To jest coś innego… — Znam pewną historię o duchu — powiedziała Baśniowa Dziewczynka, nie zważając na stan, w jakim już się znajdowaliśmy;! — To dziwna opowieść o zjawie, która miała oczodoły, ale bez oczu… — Przestań! — krzyknęła Cecylia histerycznie. — Ani słowa więcej! Nie zniosę tego ani chwili dłużej! Już nie mogę… Baśniowa Dziewczynka nie powiedziała nic więcej, ale obraz ducha z dziurami zamiast oczu był tak przejmujący, że lęk na chwycił za gardło. Chyba nigdy dotąd w sadzie dobrego dziadka Kinga nie było gromadki równie przestraszonych dzieci jak my tego sierpniowego wieczoru. Nagle coś spadło między nas z gałęzi pobliskiego drzewa. Powietrze rozdarł nasz mimowolny wrzask. Chcieliśmy rzucić się do ucieczki, ale nie było dokąd uciekać. Dom, pusty i straszny, stał z dala i nie było w nim ani wesoło krzątającej się po kuchni ciotki! Janet, ani kochanego wuja Alka. Z pewnym zawstydzeniem zobaczyliśmy, że to Paddy miękko zeskoczył pomiędzy nas. — Paddy — odezwałem się półgłosem, z ulgą dotykając jego miękkiego futerka — zostań z nami, stary przyjacielu… Chciałem go podnieść i poczuć, jak mruczy i grzeje, ale on wybrał się zapewne na łowy. Wywinął się z moich objęć i skoczył na trawę Dla niego noc nie miała w sobie nic przerażającego. Natomiast on sam w nocy zamieniał się w tajemniczą istotę, która czujnie nasłuchuje i reaguje na każdy szelest. Wzeszedł księżyc. Sad zmienił się w upiorne miejsce migających cieni i konarów, które kryły mrok w gęstwinie liści. Dom bielał na tle ciemnej ściany świerków. Poczuliśmy ogromne znużenie, ale trawa była mokra od rosy, tak że nie mogliśmy nawet wygodnie usiąść. — Zazwyczaj duch Emilii ukazywał się tylko za dnia i wtedy chętnie bym go spotkała — szepnęła Baśniowa Dziewczynka — ale po zmroku to zupełnie co innego. — Niczego takiego nie ma w ogóle na świecie, nie wierzę w żadne duchy — odezwałem się z lekką pogardą. Och, jak bardzo sam chciałem w to wierzyć. — No, to co tam chodziło i wydawało taki odgłos jak srebrny dzwoneczek? — nie ustępował Piotrek. — Dzwonki nie dzwonią same z siebie, szczególnie, że w tym domu w ogóle ich nie ma. — Kiedy ten wuj Roger nareszcie wróci? — powiedziała z udręką w głosie Felicity. — Wiem, że będzie się z nas śmiał, ale już wolę słuchać jego drwin niż tak się tu bać po ciemku. Wuj Roger przyjechał dopiero około dziesiątej wieczorem. Ach, jak nas ucieszył turkot kół jego bryczki na podjeździe. Pędziliśmy do niego jak kurczęta, przez sad, furtkę i podwórze. Spojrzał na nas zdumiony. Była już zupełna noc. — Felicity, czyżbyś jeszcze kogoś doprowadziła do szaleństwa, tak że rzucił się na te trujące jagody? — Och, wuju, niech wuj nie wchodzi do środka — krzyknęła Felicity. — Tam się dzieje coś strasznego… Piotrek słyszał, że ktoś chodzi po domu i czymś dzwoni. Niech wuj uważa! — Nie wiem, co tym razem przyszło wam do głowy, i zdaje mi się, że coraz mniej was ostatnio rozumiem… czy to jakaś nowa zagadka? Piotrek, gdzie masz klucze? Daj mi je tu zaraz. Coś ty im naopowiadał? — Na własne uszy słyszałem, że tam w środku dzwoni — powtórzył Piotrek z całym przekonaniem. Wuj Roger odebrał od niego klucze, otworzył drzwi i szeroko je przed nami rozwarł. Dokładnie w tym momencie odezwał się wyraźny i czysty dźwięk dzwoneczka. Rozdzwonił się srebrzyście w ciszy wieczornej dziesięć razy. — A nie mówiłem? A nikt mi nie chciał wierzyć! — triumfalnie wykrzyknął Piotrek. Na wyjaśnienia musieliśmy zaczekać, aż wuj Roger przestanie się śmiać. A to trwało długo. Śmiał się tak, że aż łzy mu ciekły policzkach, i co przestawał, to znowu chwytał go nowy napad wesołości. — To przecież zegar dziadka Kinga wybija godziny. Po herbacie, kiedy poszliście na maliny, przyszedł tu Sammy Prott. Oczyścił moją prośbę mechanizm starego zegara. Uruchomił go bard szybko i łatwo, ale do głowy mi nie przyszło, że tak was to przerazi. — I wuj Roger poszedł wyprzęgać konia, wciąż trzęsąc się ze śmiecili — Dobrze mu się z nas śmiać — powiedziała z westchnieniem ulg Cecylia — ale to wcale nie było zabawne. Byłam tak przerażona, że i mi teraz słabo. — Nie przeszkadzałoby mi to ostatecznie, gdyby pośmiał się ter i skończył na tym. Ale on opowie o tym innym, jak wrócą, a ponadto każdemu, kto zechce słuchać. Nigdy o tym nie zapomni — westchnę Felicity. — Właściwie trudno go o to winić — pospieszyła z usprawiedliwieniem Baśniowa Dziewczynka. — Ja też bym to opowiadała Właściwie to nie jest dla mnie ważne, czy historia jest o kimś innym, czy o mnie, jeśli nawet trochę mnie zawstydza. Dobre opowiadanie pozostaje dobrym opowiadaniem, choćby nie wiem co. Tylko że te okropne dostać się pod obstrzał dorosłych i znosić ich drwiny. Ni« wiem, dlaczego zawsze to robią. — To wszystko przez Piotrka — powiedziała niechętnie Felicity — Jak można pomylić zegar wydzwaniający godziny z osobą, która chodzi po domu i trzyma dzwoneczek? — Nigdy przedtem nie słyszałem takiego zegara — bronił Piotrek. — On ma dźwięk zupełnie niepodobny do innych zegarów. A poza tym drzwi były zamknięte i ten dźwięk był jakiś przytłumiony. Dobrze wam teraz mówić, że od razu byście go rozpoznali, ale ja w to nie wierzę. — Ja bym nie poznała — uczciwie przyznała Baśniowa Dziewczynka. — Ja nawet przy otwartych drzwiach nadal myślałam, że dzwonek. Więc bądźmy sprawiedliwe, Felicity. — Jestem okropnie zmęczona — jęknęła Cecylia. Wszyscy nagle poczuliśmy się śmiertelnie znużeni. Była to już druga z kolei noc, kiedy tak późno szliśmy spać, i to po tylu denerwujących przeżyciach. Ale ponieważ minęły dwie godziny albo i więcej od czasu, kiedy zjedliśmy podwieczorek w lesie, Felicity zaproponowała, żeby od razu włożyć maliny do miseczek i podać je ze śmietaną. Jedynie Cecylia nie była w stanie przełknąć już ani odrobiny. — Jakie to szczęście, że rodzice wracają jutro wieczorem — powiedziała z ogromną ulgą. — Jak tylko wyjadą, wszystko dzieje się naraz, i to same najgorsze rzeczy. Takie jest moje zdanie. ROZDZIAŁ XVII NIEZWYKŁY DESER SARY Następnego dnia, od samego rana, Felicity odczuła na sobie ciężar wielu obowiązków domowych. Przede wszystkim cały dom należało starannie wysprzątać, a następnie przygotować uroczystą kolację dla powracającej rodziny. Felicity postanowiła więc całą energię skupić na tych dwóch zadaniach, przekazując pozostałe obowiązki siostrze i Baśniowej Dziewczynce. Właśnie na Sarę spadło przygotowanie deseru na obiad. Pomimo katastrofy z pieczeniem chleba Sara nadal pobierała lekcje gotowania u Felicity i trzeba przyznać, że szło jej całkiem nieźle. Na wszelki wypadek, ilekroć miała jakiekolwiek wątpliwości, zwracała się o radę do swojej nauczycielki. Tym razem jednak Felicity nie miała czasu nadzorować poczynań kulinarnych Sary. — Ten deser musisz przygotować sama — zapowiedziała kategorycznie. — Przepis jest tak prosty, że nawet ty nie możesz nic tu zepsuć. Gdybyś czegoś nie wiedziała, to oczywiście zapytaj mnie. Ale wolałabym, żebyś sobie sama poradziła, dobrze? Baśniowa Dziewczynka nie naprzykrzała się Felicity żadnymi pytaniami. Deser z mąki kukurydzianej został przygotowany i upieczony zupełnie samodzielnie. Sara była z niego bardzo dumna, bo rzeczywiście prezentował się okazale. Plastry były gładkie i złociste. Zostały obficie polanę syropem klonowym, który przyrządziła Cecylia. Chociaż jednak nikt z nas nie chciał zranić uczuć Sary, to jakoś nie mogliśmy zachwycić się jego smakiem. Brakowało mu delikatności — tak, to było to. Deser był twardy, podczas gdy puddingi cioci Janet miały zawsze urzekający aromat i miłą dla podniebienia lekkość. Gdyby nie syrop, byłby wręcz suchy. Niemniej jednak został pożarty do ostatniego okruszka. — Chciałbym występować pod dwiema postaciami, jak bracia bliźniacy, żeby móc zjeść więcej — westchnął Dan, kiedy już był całkiem syty. — I co by ci to dało? — spytał Piotrek sceptycznie. — Przecież ludzie, którzy mają zeza, nie są w stanie zjeść więcej niż ci, co go nie mają, prawda? Nie bardzo rozumieliśmy sens uwagi Piotrka, więc Dan podejrzliwie zapytał: — Jaki widzisz związek między bliźniakami a zezowaniem, bo przyznam, że nie bardzo cię rozumiem… — No, przecież bliźniacy to chyba tacy ludzie, którzy mają zeza, tak czy nie? Początkowo sądziliśmy, że Piotrek żartuje albo chce nas rozśmieszyć, ale okazało się, że mówił zupełnie poważnie. Tak nas to ubawiło, że nie mogliśmy się już dłużej powstrzymać i wybuchnęliśmy śmiechem. Piotrkowi, oczywiście, zrobiło się przykro i był trochę urażony, czemu zresztą dał wyraz: — Skąd niby mam to wiedzieć? Tomek i Adam Cowanowie z Markdale są bliźniakami i obaj mają zeza, sądziłem więc, że bliźniak to taki człowiek, który ma zeza… Dobrze wam się śmiać, aleja bardzo krótko chodziłem do szkoły. W dodatku wy dwaj wychowaliście się w Toronto. Jakbyście tak jak ja pracowali od siódmego roku życia, a do szkoły chodzili tylko w zimie, to znalazłoby się zapewne wiele spraw, o których nic byście nie wiedzieli. — Nie bierz sobie tego tak do serca, Piotrek — przyszła mu z pomocą Cecylia. — Ty za to wiesz mnóstwo takich rzeczy, o których oni nie mają pojęcia. Ale Piotrka nie tak łatwo było uspokoić — nie mógł znieść, że wyśmieliśmy go w obecności Felicity. Co gorsza, ona też się z niego nabijała, a to już przepełniło miarę jego goryczy. Niechby sobie chichotała Cecylia i Sara albo ci pyszałkowaci chłopcy z miasta, ale nie podziwiana przez niego Felicity. Ale wkrótce sytuacja miała ulec zmianie. Felicity zużyła już większość produktów żywnościowych, z których można by wypiekać jakieś domowe specjały. Postanowiła więc zająć się wypychaniem poduszeczek na igły, które uszyła do swojego pokoju. Szperała w spiżarni, usilnie czegoś tam szukając. Słyszeliśmy ją przez okno, siedząc w cieniu świerków. Właśnie wuj Roger uczył nas strzelać z owoców dzikiego bzu, kiedy Felicity zjawiła się zmartwiona czymś i zakłopotana. — Cecylio, może ty wiesz, co się stało z tymi trocinami ze starych poduszeczek na igły? No wiesz, tymi, które mamusia przesiewała, żeby nie było w nich żadnych igieł… Wydawało mi się, że powinny być w puszce. — No tak i muszą tam być. — Ależ nie. Puszka jest zupełnie pusta. W tym momencie twarz Baśniowej Dziewczynki przybrała trudny do opisania wyraz przerażenia i wstydu. — Myślałam… myślałam — wyjąkała półprzytomna z niepokoju i upokorzenia — że to jest mąka kukurydziana i zużyłam to do deseru. Prawdopodobnie gdyby nie wyznała swej winy tak otwarcie, sprawa zniknięcia zawartości puszki nie zostałaby nigdy wyjaśniona. Jednak Sara przeżyła moment prawdziwej paniki, słysząc, że mogły tam pozostać jakieś nie odsiane igły. Nie była też pewna, czy zjedzenie starych trocin może komuś poważnie zaszkodzić. Felicity i Cecylia zamarły z przerażenia. My zaczęliśmy się śmiać jak szaleni, ale Sarę dobił jak zwykle wuj Roger. Legł na trawie, trzymając się za brzuch, jakby już miał pierwsze bóle. — Och — jęczał — właśnie cały czas myślałem, co też mnie tak kłuje od obiadu, a to te igły… teraz wszystko jasne. Twoja matka musiała je przeoczyć, a ja biedny połknąłem parę przez swoje łakomstwo i bezbrzeżne zaufanie do waszej kuchni… Sara zbladła jeszcze bardziej. — Ale… ale to chyba niemożliwe, żeby połknąć igłę i wcale jej nie poczuć, przecież musiałaby się wbić wujowi w język albo w dziąsło. — Pewnie tak, gdybym ten twój deser pogryzł, ale ja połykałem całe kawałki, bo były takie twarde… I wuj na naszych oczach zwijał się z rzekomego bólu i jęczał. Nie był jednak tak dobrym aktorem jak Sara, kiedy opowiadała nam swoje historie, i trochę przeciągnął strunę. Felicity spojrzała na niego pobłażliwie, mówiąc: — Wuj oczywiście udaje i wcale nie jest ani odrobinę chory… — Felicity, jeżeli umrę od nadmiaru trocin doprawianych igłami do szycia, to będzie ci przykro, że byłaś taka niedobra dla swojego wujka — powiedział wuj Roger z wyrzutem. — Nawet jeżeli nie było tam wiele igieł, to i tak stare trociny nie są wskazane na deser. Powiedziałbym, że są nawet wybitnie niezdrowe… Przecież nawet ich nie wypłukałyście. — Ale mówi się, że każdy musi w życiu spożyć trochę różnych zanieczyszczeń, prawda? — zaśmiała się rozbrojona Felicity. — Ale nigdzie nie jest powiedziane, że trzeba je wszystkie zjeść za jednym razem — powiedział wuj Roger z jękiem. — Och, Saro, jakie to jednak szczęście, że twoja ciotka Oliwia wraca dzisiaj do domu. Jeszcze jeden dzień, a byłbym wykończony doszczętnie. Przyznaj się, że zrobiłaś to, żeby mieć co opowiadać potomnym. Wuj Roger potoczył się w stronę obory ciągle jeszcze zgięty wpół. — Jak sądzicie, czy wuj naprawdę źle się czuje? — niepokoiła się Baśniowa Dziewczynka. — Nie, nie sądzę — powiedziała Felicity bez cienia gniewu. — Wcale nie musisz się wujem przejmować. Nic mu nie jest. Tam nie było ani jednej igły, sama widziałam, jak starannie mamusia przesiewała te nieszczęsne trociny. — Znam pewną historię o człowieku, którego syn połknął mysz — powiedziała w przystępie natchnienia Sara. Zapewne nawet gdyby prowadzono ją na szafot, też znalazłaby w pamięci jakieś stosowne opowiadanie. — Otóż ten człowiek pobiegł do doktora po pomoc. Musiał go jednak obudzić, a doktor dopiero zasnął. — „Panie doktorze, mój syn połknął mysz! — wykrzyknął zrozpaczony ojciec. — Co mam teraz zrobić?” — wołał, budząc zmęczonego lekarza. — „Niech mu pan powie, żeby połknął kota!” — ryknął doktor i zatrzasnął drzwi. — Jeżeli więc wuj Roger twierdzi, że połknął igły, to może powinien połknąć również i poduszeczkę do nich. Roześmialiśmy się wszyscy beztrosko, całkiem już uspokojeni.) Jedynie Felicity nie mogła przejść nad tym do porządku. — Mimo wszystko wydaje mi się okropne, żeby na deser zjeść j trociny. Jak to się stało, że tak się pomyliłaś? — dopytywała. — One wyglądały zupełnie tak samo jak mąka kukurydziana — powiedziała Sara cicho, czerwieniąc się ze wstydu. — Chyba zostawię to całe gotowanie i będę zajmowała się tylko tym, co mi i dobrze wychodzi. A jeśli ktokolwiek z was w mojej obecności wspomni tę historię z deserem z trocin, to już nigdy nie opowiem wam żadnej historii, jak długo żyję, pamiętajcie! Groźba podziałała. Rzeczywiście wystrzegaliśmy się wracania do tego tematu, a nawet unikaliśmy najmniejszej wzmianki, która mogłaby go przypomnieć. Nie sposób jednak było wydać tego typu zakazu dorosłym i przez resztę lata wuj Roger nękał Sarę, dopytując się przy śniadaniu, czy aby w jego owsiance nie ma odrobiny puszystych, żółciutkich trocinek. Ilekroć zaś odczuwał bóle J reumatyczne, to składał je na karb połkniętych ongiś igieł, które wędrowały po jego ciele. Ciocia Oliwia natomiast dostała polecenie, ażeby wszelkie poduszeczki na igły opatrzyć stosownym napisem: „Zawartość: trociny. Nie nadają się do spożycia nawet’, po ugotowaniu”. ROZDZIAŁ XVIII SKĄD SIĘ WZIĘŁY POCAŁUNKI Bywają takie sierpniowe wieczory, kiedy świat jest złocisty od zachodzącego słońca, ciepły i łagodny, a niebo przybiera barwę krokusów. W taki właśnie wieczór wypoczywaliśmy w sadzie po upalnym dniu. Wuj Roger pojechał na stację po wuja Alka, ciotkę Janet i ciocię Oliwię. Stół w pokoju był już pięknie zastawiony, tak że mieliśmy chwilę wytchnienia. — Mimo wszystko to był przyjemny tydzień — odezwał się pierwszy Feliks — ale cieszę się, że dorośli już wracają, szczególnie wuj Alek. — Może nam coś przywiozą, jak myślicie? — zastanawiał się głośno Dan. — A ja bym chciała usłyszeć wszystko o tym ślubie i weselu — rozmarzyła się Felicity. Siedziała na trawie, splatając jej łodygi na obrożę dla kota. — Dziewczyny zawsze tylko myślą o ślubach i o tym, żeby wyjść za mąż — powiedział pogardliwie Dan. — Wcale nie — oburzyła się Felicity. — Wcale nie mam zamiaru wychodzić za mąż. Małżeństwo musi być czymś okropnym, więc daj mi spokój. — A ja myślę, że jeszcze okropniejsza byłaby dla was myśl, że możecie wcale nie mieć męża — nie ustępował Dan. — To zależy jakiego — powiedziała Cecylia poważnie. — Gdyby to był ktoś taki jak nasz tatuś, to czemu nie? Ale przypuśćmy, że dostanie się kogoś takiego jak Andrzej Ward… Wiecznie się tylko złości na żonę i skąpi jej wszystkiego. Podobno ona każdego dnia mówi mu, że żałuje swego zamążpójścia… — To może właśnie dlatego jest taki dla niej niedobry — zauważył! Feliks. — Też tak myślę, że to nie zawsze jest wina mężczyzny — dodał i Dan. — Jeżeli ja się ożenię, to będę dobry dla żony, ale to ja będę decydował we wszystkich ważnych sprawach. A kiedy już się odezwę, to moje słowa mają być prawem. — Jeżeli twoja mowa będzie taka wielka jak twoje usta, to pewnie rzeczywiście tak będzie — powiedziała Felicity z całym okrucieństwem. — Mogę tylko współczuć człowiekowi, który ciebie dostanie, Felicity — odparł spokojnie Dan. — Nie zaczynajcie się znowu kłócić, proszę was — błagała Cecylia. — Kto tu się kłóci? — spytał zimno Dan. — Moja siostra uważa, że może mi powiedzieć wszystko, na co tylko ma ochotę, a ja jej pokazuję, że potrafię się bronić. Prawdopodobnie mimo wszystkich wysiłków Cecylii wybuchłaby ostra sprzeczka między rodzeństwem, gdyby nie nagłe pojawienie się Baśniowej Dziewczynki. — Co ona ma na sobie?! — wykrzyknęła ze zdziwieniem Felicity. — No, czy którejś z nas przyszłoby na myśl coś podobnego?! Sara nadchodziła wolno Aleją Wuja Stefana. Była bosa, z obnażonymi ramionami. Talię przepasała girlandą z czerwonych róż, na głowie miała wieniec z takich samych kwiatów i jeszcze niosła całe ich naręcze. Stanęła przy jabłoni, w pewnej odległości od nas, przechyliła się ponad jej konarem i roześmiała się, zaglądając do nas przez obramowanie z gałęzi. Był w tym taki niezwykły i subtelny wdzięk, że na zawsze zapamiętałem jej obraz — opalonej i śmiałej, a zarazem takiej nieposkromionej. Przypominała mi się później zawsze, ilekroć w szkole czytaliśmy wiersze Tennysona: jako zwodnicza rusałka pośród listowia. — Felicity — zwróciła się do niej z wyrzutem Sara — co takiego zrobiłaś Piotrkowi, że siedzi nadąsany w spichlerzu i nie chce do nas przyjść? Musiałaś go czymś okropnie urazić… Nie chce nic powiedzieć poza tym, że to przez ciebie. Co to było? — Nie wiem, co zraniło jego uczucia — odpowiedziała Felicity, dumnie odrzucając złociste włosy do tyłu — ale na pewno płoną mu uszy, bo mu je dobrze natarłam. — Ale dlaczego? — Bo próbował mnie pocałować — odpowiedziała, czerwieniąc się nagle Felicity. — Tak jakbym mogła pozwolić, żeby najemny chłopak mnie całował, też coś! Myślę, że drugi raz się nie odważy… Sara wyszła zza drzewa i usiadła z nami na trawie. — W takim razie myślę, że postąpiłaś słusznie — powiedziała poważnie — ale nie dlatego, że jest najemnym chłopcem, tylko dlatego, że w wypadku każdego chłopca byłaby to impertynencja. A tak przy okazji, czy wiecie, skąd się wzięły pocałunki? — Chyba zawsze istniały — zdziwił się Dan. — Otóż właśnie, że nie. Zostały wynalezione przypadkowo. A dowiedziałam się o tym z książki cioci Oliwii, którą czytałam pewnego dnia. Czy chcecie posłuchać? — No dobrze, posłuchajmy — zgodził się Feliks, dodając: — chociaż ja osobiście uważam je za coś strasznie głupiego i dla mnie mogłyby w ogóle nie istnieć. Sara złożyła róże na trawie i oplotła rękami kolana. Zamyśliła się na chwilę, patrząc w dal, jakby w głąb czasów, kiedy świat był jeszcze młody, a po ziemi chodzili bogowie na równi ze śmiertelnikami. — Zdarzyło się to dawno, dawno temu w małej skalistej Grecji, w której chętnie mieszkali bogowie. Przedtem ludzkość nie znała pocałunku, a tam został niespodzianie wynaleziony i opisany dla potomności. Żył tam pewien młody pasterz — prosty i zgrabny — imieniem Glaukon. Mieszkał w Tebach, które podówczas stanowiły jeszcze małą wioskę. Z czasem miały się przemienić w wielkie, kipiące życiem miasto i ważny ośrodek kultury, ale za czasów Glaukona życie biegło tam spokojnie i monotonnie. Zbyt spokojnie i zbyt monotonnie dla niego. Chłopiec ten był ciekawy świata i dalekich stron, postanowił więc wyruszyć na wędrówkę. Zabrał torbę podróżną i kij pasterski i opuścił Teby. Dotarł do Tesalii, która naówczas była krainą bogów. Jak wiecie, mieli oni swoją górę — Olimp i tam właśnie mieszkali… To jednak opowiadanie działo się na stokach innej góry — Pelionu. Glaukon najął się do wypasania owiec bogatego pana, który był właścicielem wielkich stad. Jako pasterz każdego dnia wyprowadzał je na hale i pasł właśnie tam, na Pelionie… Pilnując zaś owiec, grał na fujarce tęskne piosenki o dziewczynie imieniem Aglaja. Była to córka właściciela stad — śliczna i pełna wdzięku. Glaukon pokochał ją całym sercem od pierwszego wejrzenia. Kiedy więc przykładał fujarkę do ust, melodie same się układały, a kiedy przerywał grę, patrzył na błękitne niebo i morze w oddali, marząc, że sam będzie kiedyś bogaty i pojmie Aglaję za żonę. A okolice były tak piękne, że pragnął na zawsze tam pozostać i zbudować dla siebie i pięknej Aglai mały domek w dolinie. Również i dziewczyna darzyła go uczuciem i nieraz słuchała ślicznych dźwięków jego fujarki, ukryta nie opodal wśród skał. Długo nie dawała młodzieńcowi poznać, jak bardzo jest w nim zakochana, a on nie przypuszczał wcale, iż ta, do której płyną jego myśli, często jest tak blisko. Ale w końcu Glaukon odkrył, że Aglaja darzy go wzajemnością, i odtąd razem przesiadywali na łąkach, rozmawiając o wspólnej przyszłości, chociaż po dawnemu grywał też dla niej na fujarce. Być może w dzisiejszych czasach zamożny właściciel stada niechętnie patrzyłby, jak jego córka zadaje się z najemnym pasterzem, ale obyczaje ówczesnej Grecji cechowała większa prostota. Zdarzyło się pewnego dnia, że Aglaja szła inną niż zwykle drogą na spotkanie z ukochanym i trafiła na mały strumyk. Dostrzegła, że pomiędzy żwirem na dnie coś błyszczy. Schyliła się i podniosła mały kamyk, nie większy od ziarnka grochu, ale migoczący w słońcu wszystkimi barwami tęczy. Aglaja postanowiła zanieść go Glaukonowi. Już miała, biec do niego, kiedy usłyszała tupot kopyt, a kiedy obejrzała się za siebie, omal nie umarła z przerażenia. Stał przed nią bożek Pan, który miał postać pół kozła, a pół człowieka. Nie wszyscy bogowie w Grecji byli piękni i nie zawsze było bezpiecznie spotkać ich twarzą w twarz. — Oddaj mi to, co znalazłaś — zażądał Pan, wyciągając rękę. Ale Aglaja, chociaż zdrętwiała ze strachu, nie chciała mu wręczyć kamyka. — To podarunek dla kogo innego — odpowiedziała odważnie. — Muszę go mieć, żeby ofiarować pewnej pięknej nimfie wodnej — rzekł Pan. Zaczął napierać na nią, ale dziewczyna rzuciła się do ucieczki. Mknęła po zboczu, słysząc za sobą stukot kopyt i pokrzykiwanie Pana. Ufała, że znajdzie opiekę przed zagniewanym bożkiem, kiedy tylko dobiegnie do Glaukona, i nie zawiodła się. Czekał na nią jak zawsze, pilnując powierzonego mu stada. Aglaja zdyszana padła mu w ramiona, a zaraz za nią nadbiegł dziwaczny bożek Pan. Ale Glaukon nie uląkł się, bo wiedział, że jest to bóg pasterzy i nie może odmówić żadnej ich prośbie. Błagał więc Pana, ażeby nie straszył jego narzeczonej, i w końcu Pan musiał odejść, pomrukując gniewnie. — Powiedz mi, moja śliczna Aglajo, dlaczego przybiegł tu za tobą? — zapytał Glaukon z czułością. Dziewczyna opowiedziała mu całą historię. — Gdzie schowałaś ten lśniący kamyk, a może zgubiłaś go uciekając? — pytał zaciekawiony chłopiec. Nie, nie zgubiła go. Z całym kobiecym sprytem włożyła go sobie do ust, a teraz trzymała między wargami, gdzie lśnił i jarzył się kusząco. — Weź go ode mnie sam — szepnęła. Ale jak miał to zrobić? Trzymał dziewczynę w ramionach. Bał się, że kiedy ją puści, Aglaja upadnie, tak była słaba i drżąca. I wtedy przyszło mu na myśl, żeby odebrać ten kamyk własnymi ustami. Pochylił się nad nią, aż jego wargi dotknęły lekko warg dziewczyny. Uczucie było tak miłe i nowe dla obojga, że zapomnieli o kamyku i o groźnej postaci podstępnego bożka Pana. I tak wynalezione zostały pocałunki. — Ale brednie — ziewnął Dan, kiedy rozwiał się już urok tej opowieści i uświadomiliśmy sobie, że nie jesteśmy na zboczach greckiej góry w Tesalii, ale w naszym własnym ogrodzie. — Nie wierzę w ani jedno słowo — dodał jeszcze Dan. — Oczywiście, że to nie była prawda, tylko taka legenda — zgodziła się Felicity. — Nie wiem — zamyśliła się Sara. — Mam wrażenie, że są dwa rodzaje rzeczy prawdziwych: te, które istnieją, i takie, których nie ma, ale mogłyby być. — Według mnie jest tylko jeden rodzaj prawdy — powiedziała krytycznie Felicity. — Tak czy siak, ta historia nie mogła się zdarzyć, bo ty sama wiesz, że nie ma i nie było żadnego bożka imieniem Pan. — Skąd wiesz, co mogło się zdarzyć w Złotym Wieku w Grecji? — zamknęła jej usta Sara. — Ciekawe, co się stało z tym drogocennym kamieniem — zastanawiał się trzeźwo Feliks. — A czy Glaukon i Aglaja pobrali się w końcu? — spytała Sara Ray. — Nie wiadomo. Historia nic o tym nie mówi — uśmiechnęła się Baśniowa Dziewczynka. — Ale powiem wam, co się według mnie zdarzyło. Wcale nie myślę, żeby Aglaja połknęła ten kamień. Natomiast mógł spaść na ziemię, gdzie go potem znaleźli. Okazał się tak cenny, że Glaukon mógł kupić wszystkie stada w dolinie i jeszcze zbudować piękny dom, do którego wprowadził swoją młodą żonę. — No tak, ale to są tylko twoje przypuszczenia — westchnęła Sara Ray — a ja chciałabym mieć pewność, że tak się stało. — Przecież to wszystko jest baśń i legenda — parsknął zirytowany już Dan. — Dopóki słuchałem tej opowieści, to nawet trochę w nią wierzyłem, ale teraz już nie. Słuchajcie, słyszę chyba turkot kół… Tak, to był odgłos kół. Dwie bryczki wjechały na podjazd. Pędem pobiegliśmy na powitanie. Przyjechał wuj Alek z ciocią Janet oraz wuj Roger i ciocia Oliwia. Zrobiło się prawdziwe zamieszanie. Wszyscy mówili naraz i śmiali się, padały pytania i okrzyki, tak że dopiero przy zastawionym stole rozmowy nabrały jakiegoś ładu. — Tak się cieszę, że już jestem w domu — powiedziała z głębi serca ciocia Janet, uśmiechając się do nas serdecznie. — Było nam tam bardzo dobrze, naprawdę. Rodzina Edwarda troszczyła się o nas bardzo, ale jednak co dom, to dom. A jak wam się tu działo? Roger, jak się dzieci sprawowały? — Bez zarzutu — odpowiedział bez zająknięcia wuj. — Byli naprawdę świetni. Odetchnęliśmy z ulgą. Jednak na wuja można było liczyć. I tylko Paddy mruczał na parapecie, jakby opowiadał swoją własną historię. ROZDZIAŁ XIX PRZERAŻAJĄCA PRZEPOWIEDNIA — Dzisiaj po południu muszę iść karczować krzaki dzikiego bzu na pastwisku — jęknął Piotrek. — Mówię wam, jaka to ciężka praca. Wasz wuj Roger mógłby zaczekać, aż miną te upały, zanim wyznaczy człowiekowi taką ciężką robotę. — Dlaczego nie powiesz tego bezpośrednio wujowi? — spytał Dan. — Bo mi nie wypada — odparł ponuro Piotrek. — Jestem zatrudniony do różnych prac i mam robić to, co mi każą. Ale mogę mieć własne poglądy na tę sprawę, prawda? A już widzę, że zapowiada się upalny dzień. Byliśmy jak zawsze w sadzie, z wyjątkiem Feliksa, który poszedł na pocztę. Było gorące sierpniowe przedpołudnie. Sara Ray przyszła do nas, ponieważ jej mama wyjechała do miasta, i teraz obie z Cecylią gryzły łodygi tymotki. Był to ostatni szał wśród dziewcząt naszej szkoły. Zapoczątkowała go Berta Lawrence z Charlottetown, kiedy odwiedziła u nas w szkole Kitty Marr. Powiedziała wówczas, że to wytworny przysmak, i w ten sposób zaczęła się moda na żucie trawy, która wyparła poprzedni zwyczaj żucia pędów młodych malin. Według nas było to bez sensu, bo łodygi i pędy nie mają żadnego smaku, ale wśród dziewczynek wspólne ich ssanie stało się bardzo popularne. Był z nami też kot Baśniowej Dziewczynki, który pieszczotliwie ocierał się o nas i cichutko mruczał. Głaskaliśmy go wszyscy, jedynie Felicity całkowicie go ignorowała ze względu na osobę jego pani. Leżeliśmy rozciągnięci na trawie, swobodni i rozleniwieni, jednakże nie całkiem wolni od kłopotów. Baśniowa Dziewczynka przysiadła pod studnią, wśród dzikiej mięty, pochłonięta splataniem wianka z jaskrów. Felicity od niechcenia popijała wodę z błękitnej filiżanki z dobrze udawaną beztroską. Każda z nich lepiej lub gorzej manifestowała całkowitą obojętność wobec drugiej, chociaż widać było, że obie są całkowicie świadome sztuczności sytuacji, jaka się wytworzyła. Od paru dni Felicity i Sara nie rozmawiały ze sobą, co fatalnie odbijało się na atmosferze w naszym gronie. Sara starannie wybierała miejsce jak najdalej od Felicity, na co tamta nie pozostawała obojętna. W poniedziałek pokłóciły się gwałtownie, chociaż przedmiot sporu pozostał tajemnicą, i w konsekwencji przestały ze sobą rozmawiać. Mimo że gniew już im przeszedł, to wchodziła jeszcze w grę kwestia urażonej ambicji. Żadna nie chciała odezwać się pierwsza. Nie pomogły nasze prośby ani perswazje, a nawet łzy i modlitwy Cecylii. — Doprawdy nie wiem, jak możesz oczekiwać, że pójdziesz kiedyś do nieba, jeżeli nie chcesz wybaczać ludziom — napominała siostrę Cecylia. — Ja już jej wybaczyłam, ale nie zrobię pierwszego kroku — stanowczo obwieściła Felicity. — To bardzo brzydko z twojej strony, bo wytwarza się kłopotliwa sytuacja — nie ustępowała Cecylia. — Widzisz, jak to psuje humor nam wszystkim? — Czy już kiedyś zaszło coś podobnego między nimi? — pytałem Cecylię poufnie, kiedy rozmawialiśmy o tym w Alei Wuja Stefana. — Owszem, dwukrotnie, ale nigdy nie trwało tak długo. Najwyżej parę dni. — A kto ostatecznie przemówił wtedy pierwszy? — Oczywiście Sara, bo ona łatwo zapala się do czegoś. Miała coś ważnego do powiedzenia, zwróciła się z tym przez zapomnienie do Felicity, a potem już wszystko było dobrze. Ale tym razem to się nie uda. Zauważyłeś, że Sara wyraźnie się pilnuje, żeby przez przypadek czegoś nie powiedzieć? To źle wróży tej sprawie… — To wiesz co, pomyślmy o czymś, co by nią wstrząsnęło. Co o tym sądzisz? — Modlę się, żeby coś takiego się zdarzyło. — Rzęsy Cecylii w popłochu zatrzepotały na tle bladych policzków. — Jak myślisz, czy to coś pomoże? — Oczywiście — zapewniłem ją z całą mocą. — Pamiętasz, jak Sara Ray modliła się wtedy o pieniądze na bibliotekę? I dostała je. — Cieszę się, że tak myślisz, naprawdę. Bo wiesz, Dan twierdzi, że to na nic. On mówi, że modlitwa mogłaby pomóc tylko wówczas, gdyby one straciły mowę, bo wtedy mógłby zdarzyć się cud. Ale jak one nie chcą, to Pan Bóg nic nie zrobi. Doprawdy, Dan mówił czasem dziwne rzeczy. Tak się zawsze boję, że wyrośnie na takiego niedowiarka jak wuj Robert Ward, który w ogóle nie chodzi do j kościoła i twierdzi, że połowa tego, co jest w Biblii, nie jest prawdą. — A która połowa jest według niego tą prawdziwą? — spytałem z zainteresowaniem. — On, zdaje się, wierzy tylko w to, co jest łatwe i przyjemne, na i przykład w niebo, ale w piekło już nie. A przecież chyba ty też nie i chciałbyś, żeby w niebie tłoczyli się wszyscy, których znasz, prawda? — Chyba rzeczywiście nie chciałbym — zgodziłem się chętnie, myśląc o Billu Robinsonie. — Oczywiście, z całego serca współczuję tym, którzy nie pójdą do nieba, tylko do tego drugiego miejsca — powiedziała Cecylia z ubolewaniem — ale, być może, i tak nie czuliby się tam dobrze. — Wyobraź sobie, że zeszłej jesieni, jak poszliśmy do Kitty Marr, żeby palić łęciny po kartoflach, to jej brat Andrzej powiedział coś okropnego. On uważa, że piekło musi być dużo ciekawsze od nieba, skoro tam pali się wieczny ogień, ponieważ ognisko to taka świetna zabawa. No i co ty na to? — Myślę, że dużo zależy od tego, czy jest się w środku, czy obok tego ognia — odparłem po namyśle. — Naturalnie. Ale Andrzej wcale nie to miał na myśli, on w gruncie rzeczy specjalnie tak mówił, żeby nas zgorszyć i pokazać, jaki jest niezależny. Ci Marrowie wszyscy są tacy sami. Ale wracając do naszych spraw, to nadal mam zamiar modlić się o to, żeby Sara tak się czymś przejęła, żeby musiała przemówić pierwsza. Nie będę się nawet modliła o to, żeby Felicity przełamała milczenie, bo to się na pewno nie uda. — A czy nie sądzisz, że Sara mogłaby sprowokować Felicity? — Powiedziałem tak, ponieważ uważałem, że to niesprawiedliwie wymagać, żeby Sara zawsze pierwsza ustępowała. Tym razem była kolej na drugą ze zwaśnionych stron. — To by było coś zupełnie nowego — odpowiedziała Cecylia niepewnie. Oczywiście Piotrek stanął po stronie Felicity. Powiedział, że Sara jest starsza i powinna okazać wyrozumiałość i ustąpić. Tak zawsze rozsądzała spory ciocia Jane. Z kolei Sara Ray twierdziła, że ze względu na sieroctwo Baśniowej Dziewczynki Felicity powinna zrobić pierwszy krok. Feliks podjął się roli mediatora pomiędzy skłóconymi stronami, ale nie zyskał ich uznania. Baśniowa Dziewczynka powiedziała z wyższością, że jest za młody, aby zrozumieć całą sytuację. Natomiast Felicity bez ogródek dała mu do zrozumienia, że mali, grubi chłopcy lepiej zrobią zajmując się własnymi sprawami. Tak go to oburzyło, że obwieścił nam, iż palcem w tej sprawie nie ruszy. Co więcej, Felicity jest tak zarozumiała, że dobrze jej zrobi, jeżeli Sara nie odezwie się do niej przez resztę życia. Dan nie miał cierpliwości do takich głupstw jak spory między dziewczętami i mruknął tylko z pogardą: — To, czego im trzeba, to porządne lanie. Zaraz by się uspokoiły. Ale obie były zbyt duże na klapsy, dorośli zaś nie wtrącali się w nasze dziecięce spory, a już na pewno nie mieli zamiaru stosować drastycznych kar w tak błahej sprawie. Chwilowo jednak Baśniowa Dziewczynka skończyła splatanie łodyżek i wianek z jaskrów zalśnił wspaniale na jej pięknych, kasztanowych włosach, a główki kwiatów ułożyły się miękko na czole. Przybrała dobrze nam znany, marzycielski wyraz twarzy i zaczęła: — Znam pewną historię o człowieku, który miał na wszystko swój własny pogląd… Nigdy jednak nie dowiedzieliśmy się, co kryła w sobie ta opowieść, została bowiem nagle przerwana. Oto zobaczyliśmy, że Feliks biegnie ku nam co sił, już z daleka wymachując gazetą. Jeżeli ktoś tak powściągliwy jak mój brat, a do tego tak otyły, nie szczędził sił w upalny dzień, żeby do nas dotrzeć, to kryła się za tym niewątpliwie sprawa najwyższej wagi. — Obawiam się, że przynosi z poczty złe wieści — zauważyła z niepokojem Sara. — Chyba nic złego nie przytrafiło się naszemu ojcu — powiedziałem niespokojnie. Czułem, jak przenika mnie jakiś zimny dreszcz. — Ale to może być przecież coś dobrego — uspokajała nas Baśniowa Dziewczynka, nie ulegając moim przeczuciom. Nie musieliśmy długo czekać na rozwiązanie zagadki. Feliks z rozmachem pchnął furtkę i za chwilę był obok nas. Rzut oka na jego twarz powiedział mi, że brat nie był zwiastunem dobrych nowin. Powinien być czerwony i zgrzany po biegu, gdy tymczasem twarz miał bladą, a oczy przerażone. Nie byłem w stanie wykrztusić z siebie pytania. Dopiero Felicity zażądała niecierpliwie: — Co cię tak przestraszyło? No, mów szybko! Feliks wyciągnął gazetę — był to najnowszy numer codziennej gazety z Charlottetown, „Daily Enterprise”. — Tutaj piszą… ale nie wiem, czy to prawda, że jutro po południu, o godzinie drugiej, ma być koniec świata… Brzęk! Błękitna filiżanka, która przetrwała tyle lat, wypadła z rąk przerażonej Felicity i rozbiła się o kamienną cembrowinę u jej stóp. W każdej innej sytuacji bylibyśmy tą stratą okropnie zmartwieni, ale tym razem nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Staliśmy jak osłupiali. — Saro, a ty w to wierzysz? — wyjąkała Felicity, chwytając ją za rękę. W jakiś przedziwny sposób spełniło się życzenie Cecylii, która wszak o to się modliła. Ale nawet to, że Felicity przemówiła pierwsza, pozostało nie zauważone. Baśniowa Dziewczynka ze zmarszczonymi brwiami odczytała głośno znamienny ustęp z gazety. Nagłówek brzmiał: „Jutro zabrzmią trąby na Sąd Ostateczny”. Dalej napisane było, że pewien przywódca duchowy sekty religijnej w Stanach Zjednoczonych przepowiedział, iż dwunastego sierpnia nastąpi koniec świata i Sąd Ostateczny. Liczni wyznawcy z jego zgromadzenia przygotowują się na tę chwilę modlitwą, postem, jałmużną oraz szyciem szat, w których dostąpią wniebowzięcia. Teraz, po tylu latach, śmieję się na wspomnienie tego artykułu, ale kiedy przypomnę sobie paraliżujący lęk, który nas obezwładnił, i to szalone napięcie, odechciewa mi się żartować. Byliśmy wówczas jedynie dziećmi, wychowanymi surowo i prostolinijnie. Tkwiła więc w nas niezachwiana wiara w słowo pisane i autorytety. Musiała to być prawda, skoro wiadomość ta została wydrukowana. — No i wierzysz w to? — nalegała Felicity. — Nie, nie wierzę ani jednemu słowu — odpowiedziała Baśniowa Dziewczynka, ale bez zwykłej pewności siebie. Zrobiło to na nas jak najgorsze wrażenie. Bo jeżeli nawet nie całkiem dawała wiarę temu alarmującemu ogłoszeniu, to jednak najwidoczniej uważała, że część z tego może być prawdziwa. Sama zaś możliwość była w tym wypadku równie przerażająca jak pewność. — Przecież to nie może być prawda — powiedziała Sara Ray, już prawie płacząc. — Wszystko jest takie jak zawsze, a przecież świat nie może wyglądać tak spokojnie i miło w przeddzień Sądu Ostatecznego. — Ale w Biblii tak właśnie opisany jest koniec świata — powiedziałem, przełykając ślinę. — Ma przyjść znienacka, jak złodziej w nocy. — Ale ta sama Biblia mówi również co innego — nie zgadzała się Cecylia — tam jest powiedziane, że nikt nie wie, kiedy nadejdzie koniec świata, nie wiedzą tego nawet aniołowie w niebie. To co, myślicie, że wydawca gazety „Enterprise”, należący na dodatek do partii liberałów, jest lepiej zorientowany? — Myślę, że nie ma tu znaczenia czy wydawca należy do liberałów czy do torysów — zauważyła Baśniowa Dziewczynka. Wuj Roger należał do liberałów, a wuj Alek — do konserwatystów, dziewczynki popierały więc partie swoich domów. — Ależ to przecież nie wydawca „Enterprise” obwieścił koniec świata, tylko jakiś duchowny w Stanach. Jeżeli jest prawdziwym prorokiem, to może ma swoje sposoby, żeby dociec prawd ostatecznych. — I jednak to jest w gazecie, wydrukowane tak jak Biblia — zauważył wolno Dan. — Ja jednak oprę się na tym, co mówi Pismo Święte — zdecydowała Cecylia. — I nie wierzę, żeby jutro miał być koniec świata, ale… ale się boję — zakończyła żałośnie. I tak czuliśmy się wszyscy — niby nie wierzyliśmy w koniec świata, tak jak poprzednio w ducha dzwoniącego w domu, ale jednak byliśmy odpowiednio wystraszeni. — Nikt w dodatku nie wie, kiedy powstała Biblia, ale może to teraz jakoś obliczyli. Ostatecznie z tego, co wiemy, Pismo Święte zostało spisane przeszło tysiąc lat temu, a tę gazetę wydrukowano dzisiaj rano. Być może wiadomo na ten temat znacznie więcej. — Tyle rzeczy chciałabym zrobić w życiu! — zawołała Baśniowa Dziewczynka, dramatycznym gestem zrywając sobie wianek z głowy. — Jeżeli jednak jutro ma być dzień Sądu Ostatecznego, to już nie zdążę. — To chyba nie będzie gorsze niż umieranie — powiedział Feliks, najwidoczniej szukając jakiejkolwiek pociechy. — No to cieszę się ogromnie, że tego lata tak regularnie uczęszczałem do kościoła i szkoły niedzielnej — orzekł z pewną dozą optymizmu Piotrek. — Chciałbym jeszcze móc zdecydować, czy mam być prezbiterianinem czy metodystą. Jak sądzicie, czy już jest na to za późno? — To nie odgrywa takiej roli, Piotrek — powiedziała Cecylia z całym przekonaniem. — Wystarczy, jeśli jesteś chrześcijaninem. — Nie mogę stać się chrześcijaninem do godziny drugiej jutrzejszego dnia — z westchnieniem odparł Piotrek. — Będę musiał się zadowolić tym, że wybiorę któreś z wyznań. Chociaż właściwie chciałem z tym zaczekać, aż podrosnę na tyle, żeby wiedzieć dokładnie, jaka jest między nimi różnica. Ale widzę, że muszę już teraz się zdecydować. Myślę, że zostanę jednak prezbiterianinem, bo chcę być taki jak wy wszyscy. Tak, postanowiłem zostać prezbiterianinem. — Znam pewną historię o Judy Pineau i słowie „prezbiterianin” — powiedziała Baśniowa Dziewczynka. — Opowiem wam ją jutro, jeżeli się okaże, że to jednak nie jest dzień Sądu Ostatecznego. — Saro, gdybym była wiedziała, że jutro może być koniec świata i Sąd Ostateczny, to nie kłóciłabym się z tobą w zeszły poniedziałek — powiedziała szczerze Felicity, z niezwykłą u niej pokorą, dodając jeszcze — i nie czekałabym, aż mnie pierwsza przeprosisz, naprawdę… W gruncie rzeczy wszyscy odczuwaliśmy mniejsze i większe wyrzuty sumienia z powodu różnych zaniedbań i przewinień. Przytłaczały nas rozmaite grzechy, nie ma bowiem surowszego trybunału niż własne sumienie. Przypomniałem sobie, jak to w czasie rodzinnych modlitw szczypałem Feliksa, żeby zobaczyć, jak się wzdryga i krzywi, a także o tym, jak zamiast do szkoły niedzielnej poszedłem na ryby. Długa była lista moich ciemnych sprawek w szkole i w domu; gorąco też ich żałowałem, czując, że nie jestem w stanie już nic uczynić, aby je zmazać. — Wiesz — powiedziała Baśniowa Dziewczynka, obejmując serdecznie Felicity — ja też nie byłam całkiem w porządku. Nie możemy cofnąć tego, co się stało, ale jeżeli przeżyjemy jutrzejszy dzień, to musimy na przyszłość bardzo uważać, żeby nigdy się nie kłócić. Och, tak bym chciała, żeby tatuś był ze mną… — Będzie z tobą — powiedziała poważnie Cecylia. — Jeżeli jutro nastąpi dzień Sądu Ostatecznego, to przecież nie tylko dla Wyspy Księcia Edwarda, ale również dla całej Europy. — Chciałbym jednak wiedzieć, czy to, co piszą w gazecie, jest prawdą, czy nie — powiedział desperacko mój brat. — Wydaje mi się, że mógłbym to jakoś łatwiej znieść… Ale kogo mieliśmy spytać? Wuj Alek wyjechał i miał wrócić dopiero późnym wieczorem. Trudno nam było się zwracać z taką sprawą do ciotki Janet czy wuja Rogera. Baliśmy się, że nas wyśmieją… A gdyby tak pójść do cioci Oliwii? — Nic z tego — wzruszyła ramionami Sara — ciocię boli głowa, ma migrenę i położyła się do łóżka. Nie możemy jej przeszkadzać. Prosiła, żebym sama przygotowała obiad, bo jest jeszcze mięso i wystarczy ugotować ziemniaki, groszek, no i nakryć do stołu. Doprawdy nie wiem, jak będę się mogła tym zająć, jeżeli jutro czeka nas taki wstrząs. Ale w ogóle nie widzę wielkiego sensu pytać o to dorosłych w sytuacji, kiedy oni też niewiele mogą wiedzieć. — Ale gdyby chociaż wyrazili swoją opinię — westchnęła Cecylia — gdyby tak na przykład powiedzieli, że to się nie stanie albo że w to nie wierzą, to już byłaby jakaś pociecha, prawda? — Myślę, że jedyna osoba, która mogłaby coś na ten temat powiedzieć, to nasz pastor, ale on wyjechał na wakacje. Więc chyba pójdę i jednak zapytam mamę. I Felicity wzięła gazetę i pomaszerowała z nią do domu. Czekaliśmy na jej powrót w dużym napięciu. — No i co mamusia powiedziała? — zapytała Cecylia drżącym głosem, kiedy jej siostra wróciła. — Mama powiedziała: „Nie zawracaj mi głowy głupstwami” — powtórzyła urażonym tonem Felicity — a ja pokazałam jej ten artykuł i mówię: „Mamo, tutaj piszą wyraźnie, że jutro ma być Dzień Sądu”. A mama na to: „Terę, fere, zajmij się lepiej czymś pożytecznym…” — No to już jest coś — zdecydował roztropnie Piotrek. — Gdyby naprawdę czekała nas jakaś katastrofa, to z pewnością wasza ciocia bardziej by się tym przejęła. — Też bym nie wierzył, gdyby nie to, że jest to wydrukowane — powiedział posępnie Dan. — Trudno, chodźmy wszyscy razem i zapytajmy wuja Rogera — zdecydował zdesperowany Feliks. Sam fakt, iż taka myśl przyszła nam do głowy, oznaczał, iż zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie szukać pomocy, której potrzebowaliśmy rozpaczliwie. Poszliśmy. Wuj Roger zaprzęgał swoją karą klacz do wozu. Z kieszeni wystawał mu egzemplarz dobrze nam znanego pisma „Enterprise”. Wuj wyglądał jakoś niezwykle poważnie, jakby był czymś przejęty. Wcale się do nas nie uśmiechnął. — Ty zapytaj wuja — wypchnęliśmy do przodu Sarę. — Wuju — głos Baśniowej Dziewczynki zabrzmiał błagalnie. — W tym numerze „Enterprise” jest napisane, że jutro ma być dzień Sądu Ostatecznego. Czy można temu wierzyć? Co wuj o tym sądzi? — Obawiam się, że to prawda — odpowiedział z całą powagą wuj Roger. — „Enterprise” zawsze starannie sprawdza wszelkie informacje, które podaje do publicznej wiadomości. — Ale mamusia wcale w to nie wierzy! — wykrzyknęła zrozpaczona Felicity. — W tym sęk — pokiwał głową wuj Roger. — Ludzie na ogół nie chcą wierzyć takim proroctwom do momentu, kiedy już jest za późno. A ja wam powiadam, że jadę prosto do Markdale, do pewnego człowieka, któremu jestem winien pieniądze. A po obiedzie ruszam dalej do Summerside, żeby sobie kupić nowy garnitur. Mój stary jest zbyt zniszczony na taką okazję. I wuj wsiadł na wóz i odjechał, zostawiając ośmioro strapionych grzeszników. — No tak, to by jednak zamykało całą sprawę — podsumował Piotrek znękanym głosem. — W jaki sposób mamy się przygotować? — zapytała z niepokojem Cecylia. — Ja bym chciała mieć na jutro taką białą sukienkę jak wy, dziewczęta — westchnęła Sara Ray. — Ale nie mam żadnej i już jest za późno, żeby ją uszyć. Teraz żałuję, że nie słuchałam mamy. Chyba jej się przyznam, że wtedy poszłam z wami zobaczyć latarnię magiczną. — Wcale nie jestem pewna, czy wuj Roger nas nie nabrał — powiedziała wolno Baśniowa Dziewczynka. — Nie mogłam dojrzeć wyrazu jego oczu. Wiem na pewno, że ilekroć żartuje, to pojawia mu się taki błysk w oku i on nie potrafi nad tym zapanować. Więc nie wiem. Pewno uważa, że to świetna zabawa tak nas nastraszyć. Być może, teraz śmieje się z naszej naiwności. To naprawdę pech, że nie mamy żadnych dorosłych, którym można by całkowicie zaufać. — Naszemu ojcu można wierzyć, on by nie drwił z naszego lęku — oświadczył z całym przekonaniem Dan. — Powiedziałby nam to, co on sam uważa za prawdę, ale przecież nie może tego wiedzieć z całą pewnością. Nie jest taki wykształcony jak redaktor tego pisma. Po prostu musimy zaczekać i zobaczyć, co się stanie. — Chodźmy do domu i przeczytajmy, co na ten temat mówi Pismo Święte — zaproponowała Cecylia. Wśliznęliśmy się ukradkiem do domu, żeby nie widziała nas ciotka Janet, a Cecylia wyszukała w Biblii odpowiedni ustęp. Niewiele przyniósł nam pociechy. Podawał obrazy tak straszliwe w swej wyrazistości, że wizja ta jeszcze bardziej opanowała naszą wyobraźnię. — No cóż — powiedziała w końcu Baśniowa Dziewczynka — muszę już iść i nastawić ziemniaki. Trzeba je ugotować tak czy siak, nawet gdyby jutro miał być dzień Sądu Ostatecznego, chociaż wcale w to nie wierzę. — A ja powinienem iść i wykarczować te krzewy dzikiego bzu — westchnął z rezygnacją Piotrek — chociaż nie wiem, jak tam wytrzymam zupełnie sam z tymi ciężkimi myślami. Chyba cały czas będę to przeżywał. — To może idź i powiedz to wujowi. Przecież w tej sytuacji nie ma znaczenia, czy one będą wykopane, czy nie… — podsunąłem mu rozwiązanie. — To dobra myśl — podchwyciła Cecylia. — Jeżeli wuj cię zwolni z tej pracy, to będziemy wiedzieli, że mówi poważnie, a jeżeli każe ci jednak wykonać tę robotę, to będzie znaczyło, że tylko żartował. Zostawiliśmy więc Piotrka i Sarę i udaliśmy się do domu. Tam natknęliśmy się na ciotkę Janet, która tymczasem poszła po wodę do studni i znalazła szczątki błękitnej filiżanki. Zrobiła Felicity ostrą wymówkę, którą ta przyjęła nadzwyczaj spokojnie, a nawet z pewną satysfakcją. — Wiecie, że mamusia wcale nie wierzy, żeby jutro mógł być koniec świata — powiedziała podniesiona na duchu. — W przeciwnym wypadku wcale by się tak nie gniewała. To pocieszyło nasze znękane dusze na czas jakiś, dokładniej aż do obiadu, kiedy to Baśniowa Dziewczynka i Piotrek przyszli, żeby nam powiedzieć, że wuj Roger rzeczywiście był w Summerside, tak jak to zapowiedział. To nas znowu wtrąciło w poprzedni stan niepewności i zwątpienia. — A poza tym kazał mi jednak iść i karczować te pieńki, bo jak się wyraził: „to mnie powstrzyma od płatania figli i psot, nawet gdyby się okazało, że to nie jest koniec świata, chociaż on osobiście sądzi, że jest”. Ale ja tam sam nie wytrzymam — ciągnął Piotrek — tak bym chciał, żeby ktoś z was dotrzymał mi towarzystwa. Nie będę was zmuszał do pracy, chcę tylko, żebyście byli ze mną na łące. Ostatecznie ustaliliśmy, że pójdzie Feliks i Dan. Sam też miałem ochotę iść z nimi, ale tu zaprotestowały dziewczęta: — Ty musisz zostać z nami — prosiła Felicity. — Nie wiem, jak przetrwam to popołudnie. Obiecałam Kitty, że ją odwiedzę, ale nie jestem w stanie. Nawet szydełkowanie mnie nie pociąga. Bo i tak wszystko zmieni się jutro w proch i pył. Więc cóż miałem robić? Pozostałem z dziewczętami i spędziliśmy popołudnie razem, ale bez zwykłej radości. Wprawdzie Baśniowa Dziewczynka zapewniała, iż nie wierzy absolutnie w gazetowe proroctwo, jednak wykręcała się od opowiedzenia nam jakiejkolwiek historii, wynajdując rozmaite błahe wymówki. Cecylia natomiast zasypywała ciotkę Janet pytaniami w rodzaju: — Mamo, czy w poniedziałek będziesz robiła pranie? A czy we wtorek wieczorem pójdziesz na modlitwy do kościoła? Mamusiu, czy w przyszłym tygodniu będziesz smażyła konfitury z malin? Za każdym razem próbowała utwierdzić się w przekonaniu, że wszystko nadal będzie biegło zwykłym torem. Wielką też pociechą było, że ciotka Janet za każdym razem odpowiadała spokojnie: „Tak, będę” albo „Naturalnie, że mam zamiar tam iść”. Najwyraźniej nie przewidywała żadnych przeszkód. Sara Ray płakała rzewnie, aż się dziwiłem, skąd taka mała osóbka bierze tyle łez. Nie sądzę jednak, żeby zamartwiała się losem naszych grzesznych dusz, raczej gnębiło ją to, że nie ma odpowiednio odświętnej białej sukienki, jak inne dziewczynki. W pewnym momencie Cecylia zeszła na dół, ściskając w rękach swój ukochany dzbanuszek w błękitne niezapominajki. Trzymała w nim zawsze szczoteczkę do zębów i uważała go za swój skarb. — Saro — zwróciła się uroczyście do zapłakanej przyjaciółki — mam zamiar ofiarować ci mój porcelanowy dzbanuszek. Otóż okazało się, że stanowił on zawsze przedmiot zazdrości Sary. Przestała natychmiast płakać i przycisnęła go do piersi uszczęśliwiona. — Och, Cecylio, jak to miło z twojej strony! Ale czy jesteś zupełnie pewna, że nie zechcesz go z powrotem, jeżeli okaże się, że to jednak nie jest Dzień Sądu? — Nie, Saro, jest już na zawsze twój — odpowiedziała Cecylia tonem osoby, która przechodzi obojętnie ponad marnościami tego świata w obliczu spraw ostatecznych. — Czy również ten wazonik z wisienkami masz zamiar oddać? — spytała ją siostra, siląc się na obojętność. Był to rzeczywiście wyjątkowo uroczy drobiazg — małe, białe cudo z gronami czerwonych wiśni po obu stronach i złocistozielonymi liśćmi z barwionego szkła. Cecylia dostała go od cioci Oliwii pod choinkę i odtąd stanowił przedmiot westchnień obu dziewczynek. — Nie, nie planowałam rozdawania wszystkich swoich rzeczy — powiedziała szybko Cecylia z lekką urazą w głosie. — Nic nie szkodzi, tak tylko pytałam — skwitowała jej odpowiedź Felicity, starannie ukrywając rozczarowanie. — Myślę tylko, że jeżeli istotnie jutro ma być Sąd Ostateczny, to już nic ci z niego nie przyjdzie, prawda? — Tak samo zresztą jak i tobie — odparła Cecylia, wyraźnie już dotknięta. Mogła wprawdzie poświęcić swój ukochany błękitny dzbanuszek, żeby pocieszyć zapłakaną przyjaciółkę, ale własna zaborcza siostra to już całkiem inna sprawa i tu żadne aluzje ani namowy nie mogły pomóc. Z nadejściem zmroku nasz stan wewnętrznej rozterki jeszcze się pogłębił. Jakoś za dnia, wśród codziennej krzątaniny, łatwiej nam było stawić czoło dręczącej obawie, wieczorem jednak ogarnął nas potworny lęk. Gdyby tylko znalazła się jakaś dorosła osoba, która by spokojnie wyjaśniła nam, że całe to proroctwo to tylko wytwór fantazji jakiegoś maniaka religijnego, z ulgą przyjęlibyśmy taki werdykt. Zdaje się jednak, że nasi opiekunowie zupełnie nie pojmowali, jak rozpaczliwie potrzebujemy wsparcia duchowego ani jak wielka jest nasza trwoga. Przeciwnie, rzecz całą traktowali jako błahostkę, w sam raz do wykpienia. Nawet ciocia Oliwia, tak zwykle rozumiejąca nasze uczucia, zaśmiewała się jedynie w kuchni wraz z ciotką Janet, dziwiąc się, że możemy tak się tym przejmować. — Zobaczymy, kto tu jutro będzie się śmiał — zauważył zgryźliwie Dan. Siedzieliśmy razem na klapie zasłaniającej wejście do piwnicy, zapatrzeni w nasz ostatni, być może, zachód słońca. Był z nami Piotrek. Wprawdzie miał wolne i mógł iść na niedzielę do mamy, jednak zdecydował się pozostać z nami. — Jeżeli jutro miałby się skończyć świat, to chcę być razem z wami — zdecydował stanowczo. Również Sara Ray wolałaby nam towarzyszyć, ale mama kazała jej wrócić przed nocą do domu. — Nie przejmuj się tym, Saro, przecież cokolwiek ma nastąpić, to i tak dopiero o drugiej po południu, a więc zdążysz jeszcze dotrzeć do nas na czas. — Ale to może chodzić o godzinę drugą w nocy — łkała nerwowo Sara. O tym nie pomyśleliśmy i lęk ogarnął nas na nowo. — Czuję, że nie będę mógł dzisiaj zasnąć — powiedział ponuro Feliks. — W każdym razie ten artykuł podaje, że to ma być jutro o drugiej po południu — przypomniał Dan — tak że nie musisz się martwić, Saro. Ale mimo wszystko Sara odeszła płacząc. Nie zapomniała jednak zabrać podarunku od Cecylii. Pożegnaliśmy ją z pewną ulgą, bo taka rozszlochana istota nie podnosiła nas na duchu. Jakoś nasze dziewczynki były twardsze i nie poddawały się tak łatwo. Z podniesionym czołem i całą odwagą, na jaką mogły się tylko zdobyć, oczekiwały, co przyniesie następny dzień. — Ciekaw jestem, gdzie będziemy jutro o tej porze — zamyślił się posępnie Feliks, kiedy obserwowaliśmy zachód słońca przez gałęzie jodeł. Słońce zaszło za ciemne, nabrzmiałe chmury, pozostawiając po sobie czerwień i fiolet na niebie. Miało to dla nas również jakiś dramatyczny wyraz. — Cokolwiek się z nami stanie, będziemy się trzymali razem — powiedziała łagodnie Cecylia — a wtedy możemy dodawać sobie wzajemnie otuchy. — Jutro całe rano będę czytał Biblię — postanowił Piotrek. Kiedy z domu wyszła ciocia Oliwia, uśmiechając się do nas przyjaźnie, Baśniowa Dziewczynka poprosiła ją o zgodę na pozostanie z nami przez całą noc. Miała przenocować w pokoju Cecylii i Felicity. Ciocia przystała na to bez sprzeciwu, obejmując nas ciepłym spojrzeniem. Była bardzo ładna tego wieczoru, z dużymi błękitnymi oczami i złocistym połyskiem swoich pięknych włosów. Nie mogliśmy jej jednak wybaczyć, że tak lekko potraktowała nasze obawy i wyśmiewała je w obecności ciotki Janet, tak że nie odpowiedzieliśmy uśmiechem. — Jakie to ponure grono mamy tu dzisiaj wśród nas — powiedziała pobłażliwie, unosząc lekko suknię i przechodząc przez podwórze. Także Piotrek postanowił spędzić z nami tę wyjątkową noc, nawet I nie pytając nikogo o pozwolenie. Poszliśmy wszyscy do sypialni, na I górę. Zanosiło się na burzliwą noc. Wkrótce usłyszeliśmy potoki deszczu spadające na dach. Było to tak, jakby cały świat spodziewał się jutro końca i opłakiwał swoje ostatnie chwile. Tego wieczoru modliliśmy się gorąco i solennie jak nigdy. Bardzo też pragnęliśmy, żeby pozwolono nam nie gasić świecy, ale ciotka Janet, nigdy na to nie zezwalała, zapewne w obawie przed pożarem. Leżeliśmy tak czas jakiś, przytuleni do siebie, wsłuchując się w odgłosy zawodzącego wiatru i siekącego po dachach deszczu, aż zmorzył nas sen. ROZDZIAŁ XX SĄDNA NIEDZIELA Niedzielny poranek był posępny i szary. Deszcz wprawdzie przestał padać, ale nad ziemią zawisły ciemne chmury, które zdawały się czekać razem z nami na koniec świata. Wszyscy wstaliśmy wcześnie. Nikt z nas nie spał tej nocy zbyt dobrze, a niektórzy wyglądali tak, jakby nie spali wcale. Baśniowa Dziewczynka miała głębokie cienie pod przepastnymi oczyma, była blada i znękana. Jedynie Piotrek przespał całą noc głębokim snem człowieka pracy. — Jakbyście tak całe popołudnie wycinali krzaki, to też trzeba by wam było czegoś więcej niż zapowiedzi Sądu, żeby czuwać całą noc — powiedział sarkastycznie i dodał: — Ale jak się obudziłem rano, to tylko przez chwilę nie pamiętałem, co nas czeka. A potem wszystko mi się przypomniało i na nowo ogarnęło mnie przerażenie. Cecylia była blada, lecz opanowana. Po raz pierwszy od lat nie zakręciła sobie loków na niedzielę. Miała gładkie, wyszczotkowane włosy, zaplecione skromnie w warkocz. — Jakie to ma znaczenie w obliczu końca świata — powiedziała tylko. — No proszę — zdziwiła się ciotka Janet, kiedy zeszliśmy do kuchni — chyba po raz pierwszy od dawna nie muszę was wołać na niedzielne śniadanie. Co za miła niespodzianka. Patrzyliśmy z lekkim zgorszeniem na dorosłych, którzy jedli spokojnie, nie przejawiając najmniejszej obawy. My z trudem Przełknęliśmy cokolwiek, znękani i pełni złych przeczuć. Potem trzeba było posprzątać ze stołu, pomóc przy zmywaniu, posłać łóżka i jakoś przetrwać całe przedpołudnie. Piotrek, zgodnie ze swoim zamiarem, zaczął czytać Biblię od samego początku, od Księgi Rodzaju. — Chyba nie uda mi się dzisiaj przeczytać całej, ale i tak zrobię, i będę mógł — zdecydował stanowczo. Tego dnia w Carlisle nie było kaznodziei, a do szkoły niedzielne chodziliśmy dopiero wieczorem. Cecylia wyjęła swój zeszyt z notatkami i zaczęła się sumiennie uczyć. Nam przyszłoby to chyba z największym trudem. Po prostu nie mogliśmy się na niczym skupić. Ale Cecylia miała na ten temat swój pogląd: — Jeżeli się okaże, że to nie jest dzień Sądu, to przynajmniej bęc miała odrobione lekcje, a jeżeli wszystko ma się dzisiaj skończyć, i tak będę miała poczucie, że zrobiłam to, co trzeba. Ale przychodzi mi to z wielkim trudem. Bez celu snuliśmy się po domu, nie mogąc się niczym zająć Jedynie Piotrek brnął przez kolejne rozdziały Pisma Świętego o godzinie jedenastej czytał już Księgę Wyjścia. — Jest tu wprawdzie sporo spraw, których nie rozumiem — powie dział uczciwie — ale nic nie opuszczam, a to grunt. Ta historia z Józefem i jego bratem tak mnie wciągnęła, że prawie całkiem zapomniałem o dniu Sądu. Dan jednak nie mógł znieść dłużącego się oczekiwania. Usłyszałem, jak powiedział z desperacją: — Jeżeli już ma nastąpić ten koniec świata, to niech to się stanie jak najprędzej. — Ależ, Dan, jak możesz tak mówić! — wykrzyknęły obie, Cecylia i Felicity, z jednakowym zgorszeniem. Ale Baśniowa Dziewczynka zdawała się podzielać jego uczucia. O ile na śniadanie jedliśmy niewiele, to na obiad nie mogliśmy prawie nic przełknąć. Kiedy słońce przedarło się przez chmur i zrobiło się naprawdę słonecznie i jasno, uznaliśmy to za dóbr znak. Felicity była nawet zdania, że gdyby dzień Sądu Ostatecznego rzeczywiście nadszedł, to i pogoda pozostałaby mroczna i ponura Jednak ubraliśmy się wszyscy starannie, a dziewczynki włożył swoje białe suknie. Przyszła też Sara Ray, jak zwykle zapłakana. Zwiększyła jeszcze nasze zdenerwowanie mówiąc, że jej mama stanowczo wierzy w trafność przewidywań gazety „Enterprise” i w zbliżający się koniec świata. — Tylko dlatego mamusia pozwoliła mi do was przyjść. Inaczej musiałabym z pewnością zostać w domu — pochlipywała Sara — ale umarłabym ze zdenerwowania. Wyznałam mamie, że wtedy jej nie posłuchałam i poszłam z wami na pokaz latarni magicznej, i wyobraźcie sobie, że wcale się nie gniewała. Myślę, że to zły znak. W dodatku nie mam odpowiedniej na taką okazję białej sukienki, ale włożyłam swój muślinowy fartuszek z falbankami. — Nie wiem, czy to jest stosowne — powiedziała Felicity, wrażliwa na zagadnienia etykiety. — Jeżeli nie wkładasz go do kościoła, to chyba nie nadaje się również na dzień Sądu. — No, nie wiem — westchnęła zmartwiona Sara. — W każdym razie, sama widzisz, że jest biały, tylko tyle, że bez rękawów, ale to jest najlepsze, co miałam. — To może chodźmy do sadu i tam zaczekamy — zaproponowała Baśniowa Dziewczynka. — Teraz jest godzina pierwsza, więc za godzinę i tak przekonamy się, co nas 5czeka. Otworzymy drzwi frontowe do holu, żeby usłyszeć, jak zegar wybija godzinę drugą. Ponieważ nic lepszego nie przychodziło nam do głowy, przystaliśmy na ten plan i rozsiedliśmy się na gałęziach jabłoni wuja Alka. Naokoło nas było pięknie, zielono i spokojnie. Niebo roztaczało nad sadem czysty błękit swojego sklepienia i jedynie białe obłoki przesuwały się po nim leniwie. — No więc, nie wierzę, żeby dzisiaj miał nastąpić koniec świata — powiedział nagle Dan, którego ogarnął jakiś wisielczy humor, i zaczął nawet pogwizdywać z udaną beztroską. — Ale mimo wszystko nie wypada gwizdać w niedzielę — pouczyła go surowo Felicity. — Przeczytałem już spory kawałek Biblii, a nie napotkałem dotąd żadnej wzmianki o metodystach ani o prezbiterianach — oświadczył zdegustowany Piotrek. — Kiedy zacznie się coś na ich temat? — Przecież Biblia w ogóle nie mówi nic na temat wyznań — zdziwiła się z lekką pogardą Felicity. Piotrek spojrzał na nią osłupiały: — To skąd oni się wzięli? — spytał. — Jak to się w ogóle stało? — Nie wiem — odpowiedziała mu bezradnie Cecylia. — Sama się nad tym zastanawiałam, zwłaszcza że jednak tam jest coś o baptystach, przynajmniej Biblia wspomina jednego baptystę na pewno. — No trudno — westchnął Piotrek, trochę jednak zawiedziony — mimo wszystko będę ją czytał dalej, aż do samego końca. Swoją drogą nigdy nie sądziłem, że Biblia jest taką ciekawą książką. — Jak możesz tak mówić? — Felicity oburzyła się na takie świętokradztwo. — Tak można mówić o każdej innej książce, ale nie o Biblii… — Nie chciałem powiedzieć nic złego — bronił się Piotrek nie pewnie. — Właśnie, że masz rację — przyszła mu z pomocą Baśniowa Dziewczynka. — Biblia jest interesująca. I są tam wspaniałe historie, tak, Felicity, niezwykłe opowiadania. Jeżeli świat się nie skończy, te w przyszłą niedzielę opowiem wam historię Rut. Gdziekolwiek będziemy za tydzień, obiecuję wam, że ją opowiem. — Chyba nie będziesz snuła swoich opowieści w niebie — zakwestionowała Cecylia zdławionym głosem. — Dlaczego nie? — roześmiała się wesoło Sara i oczy jej zabłysł,, — Zawsze będę miała coś do opowiedzenia, jak długo znajdę wdzięcznych słuchaczy i będę w stanie dobyć głosu. Spojrzeliśmy na nią z podziwem. Nie mieliśmy wątpliwości, a wrodzona energia i wyobraźnia rzeczywiście pozwolą jej pokona( wszelkie przeciwności losu. Co zaś do słuchaczy, to również byłe pewne, że zawsze będzie mogła ich znaleźć. I to dodało nam ducha. Nie umielibyśmy tego określić, ale zrodziło się w nas przeświadczenie, że nawet dzień Sądu Ostatecznego nie jest w stanie zmienić naszych charakterów i upodobań. — Chyba dochodzi druga — powiedziała niepewnie Cecylia — zdaje mi się, że już dosyć długo tu siedzimy. Rozmowa ucichła. Zamilkliśmy, obserwując otaczającą nas przyrodę. Każda minuta wlokła się nieskończenie, napięcie rosło. N»jj wet Piotrek przerwał czytanie. Nerwy mieliśmy tak naprężone, że każdy najmniejszy odgłos budził w nas przerażenie. Chmura sunęła po niebie, a kiedy padł na nas jej cień, dosłownie zbledliśmy, czując, że drżymy jak w febrze. Przejeżdżający wóz zaturkotał po drewnianym moście, co wydarło okrzyk lęku z ust Sary Ray. Nagłe trzaśniecie drzwi w oborze wuja Rogera sprawiło, że czoła zrosił nam zimny pot. — Nie wierzę, żeby to miał być dzień Sądu i nigdy w to nie wierzyłem — odezwał się zaczepnie Feliks, dodając jednak szczerze: — ale tak strasznie bym chciał, żeby już wreszcie wybiła druga. — A czy nie mogłabyś opowiedzieć nam jakiejś historii, żeby szybciej minął czas? — zapytałem Baśniową Dziewczynkę. Potrząsnęła tylko przecząco głową: — Nawet nie będę próbowała. Ale jeżeli się okaże, że to jednak nie jest koniec świata, to dojdzie mi nowa historia o tym, jakeśmy się go wszyscy bali. Oczom naszym ukazał się kot Sary — Paddy, który przybiegł do sadu, niosąc w pyszczku dużą, polną mysz. Pożarł ją na naszych oczach, oblizując się ze smakiem. — To nie może być dzień Sądu — powiedziała Sara Ray, rozjaśniając się nagle. — Nigdy nie uwierzę, żeby zwierzęta tak się wtedy zachowywały. — Oszaleję zaraz, jak ten zegar nie wybije wreszcie drugiej — powiedziała Cecylia z niezwykłą jak na nią gwałtownością. — Zawsze tak jest, kiedy człowiek na coś czeka — odparła Baśniowa Dziewczynka — ale nie wydaje mi się, żebyśmy tu byli dłużej niż godzinę. — A może on już dzwonił, tylko myśmy nie słyszeli — zauważył Dan. — Może ktoś by poszedł sprawdzić. — Ja pójdę — zaofiarowała się Cecylia. — Mam nadzieję, że nawet jeżeli coś się zacznie, to zdążę jeszcze do was wrócić. Obserwowaliśmy, jak w swojej białej sukience biegnie do furtki, a następnie wchodzi do domu. Minęło parę minut, które wlokły się w nieskończoność. Wreszcie dostrzegliśmy jej sylwetkę. Biegła pędem. Ale kiedy już znalazła się wśród nas, była tak podekscytowana, że nie mogła wymówić ani słowa. — Co się stało? Jest już druga? — spytała niecierpliwie Sara Stanley. — Jest… jest czwarta — wykrztusiła z trudem Cecylia. — Ten stary zegar stanął. Mama zapomniała go wczoraj nakręcić. Ale na kuchennym zegarze jest czwarta, więc… więc wszystko w porządku i to nie jest dzień Sądu. Stół czeka nakryty do podwieczorku i mamusia prosi, żebyśmy przyszli na herbatę. Spojrzeliśmy na siebie z ulgą tak ogromną, że dopiero teraz widoczne było całe napięcie tego dnia. A więc nic się jeszcze nie kończy i życie trwa ze wszystkimi obietnicami nadchodzących lat. — Już nigdy nie uwierzę gazetom — zbuntował się Dan, popadając w drugą skrajność. — Przecież mówiłam wam, żeby polegać na tym, co mówi Biblia, a nie gazety! — wykrzyknęła triumfalnie Cecylia. Wobec takiego obrotu spraw wszyscy popędziliśmy na podwieczorek: Sara Ray do siebie, Piotrek i Baśniowa Dziewczynka do wuja Rogera, a my pozostali do ciotki Janet. Apetyt mieliśmy tym razem doskonały, a nasze widoczne odprężenie przejawiało się w wesołym przekomarzaniu się i chichotaniu. Kiedy poszliśmy na górę, żeby się przebrać, było w nas tyle radości, że ciotka Janet dwukrotnie podchodziła do schodów, przypominając nam o właściwym zachowaniu w niedzielę. — Dzieci — wołała — czyżbyście zapomniały, co to za dzień? — Czy to nie cudowne, że będziemy jeszcze żyli długo i spokojnie? — zauważył beztrosko Feliks, kiedy szliśmy razem do szkoły niedzielnej. — No pewnie — odpowiedziała rozpromieniona Cecylia — a w dodatku Felicity i Sara znowu ze sobą rozmawiają i wszystko jest dobrze. — I to Felicity pierwsza przemówiła — przypomniałem. — No tak, ale pomyśl, że trzeba było końca świata na to, żeby się odezwała. — Po czym Cecylia westchnęła głęboko, dodając: — Teraz trochę żałuję, że oddałam mój ukochany dzbanuszek, wiesz, ten z niezapominajkami. — A ja żałuję, że pospieszyłem się z decyzją co do swojego wyznania — jęknął Piotrek. — No, w zasadzie nie jest jeszcze za późno — zastanowił się na głos j Dan — przecież będziesz jeszcze mógł to zmienić. — Ależ skąd! — poderwał się oburzony Piotrek. — Nie jestem jednym z tych, którzy „kiedy trwoga, to do Boga”, a później zmieniają zdanie. Trudno, stało się. Powiedziałem, że zostanę prezbiterianinem, to już nim będę przez resztę życia. — A mówiłaś, że znasz jakąś historię z tym słowem „prezbiterianin” — przypomniałem Baśniowej Dziewczynce. — Opowiedz nam ją teraz. — Ach, nie, to się nie nadaje na niedzielne opowiadanie — odrzekła Sara niechętnie — ale mogę ją wam opowiedzieć jutro rano. I rzeczywiście, usłyszeliśmy ją następnego dnia. ROZDZIAŁ XXI MARZENIA SENNE Skończyły się żniwa, minął sierpień i zaczęła się wczesna jesień.! Zakwitły pierwsze astry, a nad dolinami snuły się błękitnosiwe mgły. I Przyroda żegnała już lato, ale obdarowywała nas owocami jesieni.! W sadach zaczerwieniły się jabłka, które tego roku wyjątkowo obrodziły. Słychać było cykanie świerszczy. Wiewiórki uwijały się wśród leszczyny, szukając orzechów, a my po wakacjach wracaliśmy do szkoły. Po dniach pełnych wrażeń wieczorami obserwowaliśmy wygwieżdżone niebo i zasypialiśmy spokojnie pod dachem wujostwa. Tak było, dopóki nie zaczęło się szaleństwo zapisywania snów. Pewnego dnia siedzieliśmy notując w przeznaczonych do tego celi zeszytach, co się komu śniło. Oczywiście najlepszym do tego miejscem był stary sad. Tutaj też obsiedliśmy wokoło Kamienny Pulpit, zajadając wyborne, złociste śliwki wielebnego pastora Scotta. Te śliwki niewątpliwie zapewniły pamięć jego nazwisku znacznie skuteczniej niż jego zapomniane już kazania. W tym momencie zauważył nas wuj Roger, przechodzący właśnie przez ogród z dubeltówką przewieszoną przez ramię. Najwyraźniej zamierzał polować na bagnach. — Ciekaw jestem, co też za nowe diabelstwo wymyśliliście tym razem — zauważył, przyglądając się nam badawczo. — No proszę — powiedziała zgorszona Felicity, kiedy wuj prze szedł — wuj Roger używa takich brzydkich słów. — To właściwie nie jest nic złego — zaprotestowała natychmiast Baśniowa Dziewczynka — to tylko oznacza jakieś chytre posunięcie. — Mimo wszystko nie jest to elegancki zwrot, prawda? — upierała się Felicity. — Pewnie masz rację — zgodziła się Sara niechętnie. — Jest to jedno z tych wyrażeń, którym brak może elegancji, są za to dosadne. Ale oczywiście, dobrze wychowane dziewczynki nie powinny ich używać. — I Baśniowa Dziewczynka powtórnie westchnęła. Uwielbiała wszelkie wyraziste zwroty i rozkoszowała się nimi, jakby to były kamienie szlachetne. Ilekroć też poznała jakieś nowe wyrażenie tego typu, powtarzała je z upodobaniem, nawet w samotności, dla samej siebie, ciesząc się jego smakiem i barwą. — Tym razem wuj niesłusznie posądza nas o jakieś niecne sprawki — upierała się Felicity nieco urażona — bo przecież nie robimy nic złego. I rzeczywiście, pasja, z jaką ostatnio oddawaliśmy się zapisywaniu naszych snów, powinna w oczach dorosłych zasługiwać wyłącznie na uznanie. Dbaliśmy bowiem o staranną formę językową i poprawną ortografię. Były to właściwie małe wypracowania, tyle że nikt nam ich nie zadawał, a ich treścią były nasze autentyczne sny. Zajmowaliśmy się tym już od dwóch tygodni i jak zwykle pomysł ten podsunęła nam Baśniowa Dziewczynka. Tego dnia po deszczu zbieraliśmy aromatyczną żywicę w świerkowym zagajniku. Kiedy nazbieraliśmy jej już dosyć, zasiedliśmy na porośniętych mchem głazach. Przed nami rozpościerała się cała dolina, złocista od rżyska. Cieszyła nas ta chwila spokoju, kiedy mogliśmy się oddać przyjemności żucia pachnącego przysmaku. Tutaj dorośli nie mogli zabronić nam tej drobnej przyjemności. Nie wolno było wprawdzie żuć żywicy i gumy w szkole czy w towarzystwie, ale na polu, w lesie i w sadzie ten zakaz nie obowiązywał. — Moja ciocia Jane mówiła, co prawda, że to nie jest elegancko, jak ktoś bez przerwy porusza szczękami — zauważył Piotrek. — Sądzę, że nawet twoja ciotka nie znała wszystkich zasad etykiety — usadziła go od razu Felicity, używając słowa zaczerpniętego z Przewodnika rodzinnego. Ale Piotrek był twardy i nie ustępował dziewczynkom, które ogłady towarzyskiej uczą się z książek. — Wyobraź sobie, że znała je dobrze — odparował spokojnie. — Moja ciocia była prawdziwą damą, chociaż nazywała się tylko Craig. Zachowywała się przy tym tak samo poprawnie w towarzystwie, jak i wtedy, gdy nikt jej nie obserwował. A do tego była naprawdę inteligentna. Gdyby tak mój ojciec miał choć połowę tych zalet co ciocia Jane, to nie byłbym teraz chłopcem wynajmowanym do prac gospodarskich. — A czy ty chociaż wiesz, gdzie przebywa twój ojciec? — zapytał ciekawy Dan. — Nie wiem — odpowiedział Piotrek obojętnie. — Kiedy słyszeliśmy o nim ostatnio, pracował przy wyrębie lasu w stanie Maine. Ale to było trzy lata temu, więc nie wiem, gdzie potem powędrował, a co więcej — tu Piotrek wyjął żywicę z ust, żeby podkreślić swój pogląd na tę sprawę — wcale mnie to nie obchodzi. — No wiesz, to brzmi okropnie — powiedziała Cecylia — przecież to jednak twój rodzony ojciec. — Gdyby twój ojciec cię opuścił, kiedy byłaś jeszcze małym dzieckiem, zmuszając twoją matkę do zarabiania na życie praniem i wynajmowaniem się do posług, to pewnie też nie darzyłabyś go zbytnim szacunkiem, prawda? — przybrał obronną postawę Piotrek. — A może twój tata wróci pewnego dnia z olbrzymią fortuną — westchnęła Baśniowa Dziewczynka. — Tere fere, to zupełnie do niego niepodobne — odrzekł z goryczą Piotrek. — Patrzcie! Pan Campbell jedzie drogą! — zawołał Dan. — To jego nowa klacz, ładna, co? Kara, o lśniącej skórze. Słyszałem, że nazywa ją Betty Sherman. — To niezbyt przyzwoicie nazywać konia imieniem własnej babki! — oświadczyła zgorszona Felicity. — Betty Sherman pewnie uważałaby to za komplement — powiedziała Baśniowa Dziewczynka poważnie. — Może i tak. Ale ona chyba nie miała wyczucia, co jest właściwe, a co nie, skoro sama oświadczyła się mężczyźnie — stwierdziła Felicity. — Dlaczego? — przekomarzała się z nią Sara. — O mój Boże! Czyżbyś nie rozumiała, że to nie wypada? A może ty też byś tak zrobiła? — oburzyła się Felicity. — No, nie wiem — odparła Sara z przekornym błyskiem w oczach — gdyby mi naprawdę na nim zależało, a on nie mógł się na to zdobyć, to kto wie? — Stanowczo wolałabym umrzeć jako stara panna — żachnęła się Felicity. — Nawet tak nie mów, przecież nikt tak piękny jak ty nie mógłby nią zostać — natychmiast zaprotestował rycerski jak zawsze Piotrek. Nie był to może wyszukany komplement i Felicity odrzuciła swoje złote loki z udanym oburzeniem, ale widać było, że się nie gniewa. — W każdym razie nie jest przyjęte, żeby kobieta oświadczała się mężczyźnie — zawyrokowała Cecylia. — No tak, zapewne Przewodnik rodzinny nie akceptuje takiego postępowania — zgodziła się Baśniowa Dziewczynka z pewną dozą sarkazmu. Nigdy nie odczuwała takiego respektu dla poradnika, jak Cecylia i Felicity, które z zapałem studiowały wszystkie szczegóły obyczajowe. Były też doskonale zorientowane w takich sprawach, jak: co należy mówić przy przedstawianiu się albo jakie rękawiczki powinno się włożyć na ślub, albo też w co się ubrać, przyjmując pierwszą wizytę starającego się o rękę. Natomiast Dan odnosił się do tego z rezerwą. — A jednak słyszałem, że również pani Ryszardowa Cook zaproponowała małżeństwo swojemu obecnemu mężowi — powiedział. — Wuj Roger twierdzi, że nie tyle sama mu się oświadczyła, ile raczej dopomogła mu się oświadczyć i ani się obejrzał, a już był żonaty — wyjaśniła Baśniowa Dziewczynka. — Znam również opowieść o babce pani Cook. To była jedna z tych pań, które lubią podkreślać, że racja jest po ich stronie; znacie ten typ kobiet, prawda? — To coś dla ciebie, Felicity — zauważył półgłosem Dan. — A do tego była jeszcze okropnie uparta. Wkrótce po ślubie pokłóciła się z mężem o jabłoń, którą zasadzili w sadzie. Ponieważ kartka przywiązana przez sprzedawcę zaginęła w transporcie, więc nie można było ustalić, co to za gatunek. Mąż pani Cook twierdził, że to z pewnością Piękna z Boskop, podczas kiedy ona upierała się, że to musi być Złota Parmena. Sprzeczka była nader gwałtowna, ściągnęła nawet sąsiadów. Ostatecznie pani Ryszardowa tak rozgniewała męża, że kazał jej być cicho. No i rzeczywiście zamilkła i to na całe następne pięć lat, rozumiecie? Pewnie chciała się przekonać, kto będzie górą. Po pięciu latach jabłonka wydała owoc i okazało się, że to jednak była Złota Parmena. Dopiero wówczas pani Cook zwróciła się do męża ze słowami: „A nie mówiłam?” — A co było potem? — spytała jak zawsze niesyta opowieści Sara Ray. — Czy później rozmawiali ze sobą? — Oczywiście — odpowiedziała z lekkim zniecierpliwieniem Baśniowa Dziewczynka — ale to już nie należy do tej historii. Opowieść kończy się w momencie, kiedy żona pierwsza zdecydowała się przerwać milczenie. Saro, widzę, że nie wyczuwasz, gdzie należy zakończyć opowiadanie. — No tak, zawsze chciałabym wiedzieć, jaki jest ciąg dalszy — przyznała trochę zawstydzona Sara. — Ale wiecie, słyszałem, jak wuj Roger powiedział raz, że wcale by nie chciał takiej żony, z którą nie mógłby się porządnie pokłócić — przypomniał sobie Dan. — Wuj mówi, że wówczas życie byłoby pozbawione smaku. — Ciekawe, czy wuj Roger pozostanie starym kawalerem — zastanawiała się Cecylia. — Wygląda na zupełnie szczęśliwego — stwierdził Piotrek. — Nasza mama mówi, że wszystko dobrze, dopóki wuj się nie żeni, bo nie ma na to ochoty. Tragedia zacznie się dopiero wówczas, kiedy zmieni zdanie, ale okaże się, że żadna go już nie chce za męża, wtedy dopiero będzie mu smutno — powiedziała nieco złośliwie Felicity. — Ciekawe, co by zrobił, gdyby wasza ciotka Oliwia wyszła jednak za mąż — zadumał się Piotrek. — Chyba w tym wieku już niełatwo jej będzie znaleźć męża, przecież w styczniu skończy dwadzieścia dziewięć lat — powiedziała trzeźwo Felicity. — No tak, nie jest już młoda — zgodził się Piotrek — mogłaby jednak spotkać kogoś, komu to wcale nie przeszkadza, jest przecież taka ładna. — Och, to by było cudownie, gdybyśmy mieli ślub w rodzinie — westchnęła Cecylia. — Byłam już na czterech pogrzebach, a jeszcze na żadnym ślubie. — A ja nie widziałam nawet pogrzebu — smutno stwierdziła Sara Ray. — Patrzcie, znowu widzę Welon Dumnej Królewny na niebie, widzicie? — Cecylia wskazała delikatną, koronkową chmurę napływającą od zachodu. — Aha, i spójrzcie na ten śliczny różowy obłoczek — dodała Felicity. — Może to jest jakieś marzenie senne, które zostanie komuś zesłane na ziemię — powiedziała Baśniowa Dziewczynka, poddając się nastrojowi. — Wczoraj miałam okropny sen — przypomniała sobie Cecylia, wzdrygając się na samo wspomnienie. — Śniło mi się, że jestem na wyspie, gdzie są tygrysy, a miejscowi ludzie mają po dwie głowy. — Ooo — powiedziała Baśniowa Dziewczynka na poły z zachwytem, na poły rozczarowana — przecież to wspaniały temat na przejmującą opowieść. Że też nie spróbowałaś opowiedzieć nam tego tak, żebyśmy sami poczuli, jak to się mieszka wśród tygrysów i krajowców o dwóch głowach. Ja bym tak zrobiła na twoim miejscu… — Ale ja nie jestem tobą — odparła Cecylia — i wcale nie mam zamiaru straszyć was moimi snami. Wystarczy, że sama śmiertelnie się bałam. Dla mnie było to przerażające przeżycie, chociaż przyznaję, że ciekawe. — Czasem śni mi się coś zupełnie niezwykłego — powiedział nagle Piotrek — ale zaraz potem zapominam, co to było, i w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć. A czasem naprawdę bym chciał. — Dlaczego w takim razie nie zapisujesz snów? — podchwyciła Baśniowa Dziewczynka. — Słuchajcie — zwróciła się do nas z błyskiem natchnienia w oku. — Mam pomysł. Załóżmy sobie specjalne zeszyty do zapisywania każdego snu natychmiast po przebudzeniu. Zobaczymy, kto zbierze najciekawszą kolekcję dziwnych i niezwykłych marzeń sennych. I będziemy je mieli na zawsze. Nawet jak dorośniemy i zestarzejemy się, zostanie nam taki zbiór na pamiątkę. Nasze dawne sny będą nas śmieszyły i wzruszały, i przypominały nasze dzieciństwo spędzone tutaj, u wujostwa. A tak wielki był wpływ, jaki wywierała na nas Baśniowa Dziewczynka, że natychmiast ujrzeliśmy w wyobraźni siebie jako osoby stateczne i sędziwe. Tylko jej nie mogliśmy wyobrazić sobie jako staruszki. Tyle w niej było życia, że w naszej pamięci miała na zawsze pozostać młodą dziewczyną o kasztanowych włosach, smukłą i zgrabną, z oczami pałającymi jakimś wewnętrznym blaskiem. ROZDZIAŁ XXII NASZE „KSIĘGI SNÓW” Następnego dnia Baśniowa Dziewczynka namówiła wuja Rogera, żeby wziął ją ze sobą do Markdale, gdzie kupiła dla nas zeszyty do zapisywania snów. Były liniowane, z zielonkawą okładką o nieregularnym deseniu i kosztowały dziesięć centów każdy. Mam ten zeszyt do dzisiaj. Na okładce pozostała jeszcze mała naklejka ze starannie wykaligrafowanym napisem Księga snów Beverleya Kinga. Chociaż stronice pożółkły ze starości, pismo jest nadal czytelne, co pozwala mi bez trudu przypomnieć sobie sny, jakie mnie wtedy nawiedzały. Opis każdego snu zaczynał się niezmiennie od słów: „Zeszłej nocy śniło mi się…” i choć obecnie wydają mi się bardzo naiwne, jednak żywo przypominają te niezwykłe wakacje na starej farmie. Natychmiast staje mi przed oczyma ów sad rodziny Kingów — piękny i dostojny zarazem, a w nim cała nasza gromadka pochłonięta zapisywaniem najnowszego snu. Widzę nas, jak siedzimy półkolem: Piotrek, Dan, Feliks, Cecylia, Felicity, Sara Ray i Baśniowa Dziewczynka — każde w innej pozie, obgryzając ołówek i z wysiłkiem przelewając na papier często trudne do opisania wydarzenia. Kiedy przeglądam teraz swoją Księgę snów, przypominają mi się niezwykle wyraziście ich głosy, uśmiechy i spojrzenia. Pamiętam, jak naprzeciwko mnie siadała Baśniowa Dziewczynka z czerwonymi kwiatami wplecionymi w lśniące kasztanowe włosy. Pamiętam jej śliczne, kształtne stopy, skrzyżowane na trawie, i smukłą rękę, na której opierała twarz o skupionym lub rozbawionym wyrazie. Na prawo siedziała zwykle Cecylia ze swoim nieodłącznym słownikiem, bo czasem człowiek ma do opowiedzenia bardzo dziwne sny, pełne trudnych wyrazów, za trudnych dla jedenastoletniej dziewczynki. Tuż obok siostry zasiadała błękitnooka Felicity, z delikatnymi rumieńcami na policzkach, świadoma swej urody, odrzucająca niedbałym ruchem złociste loki. Obok niej, rozciągnięty na trawie, leżał Piotrek, odgarniając spadające mu na czoło bujne czarne kędziory. Pamiętam, że zawsze trzymał swoją Księgę snów na płaskim kamieniu, przed sobą, i tylko w tej pozycji potrafił pisać, a nawet wtedy była to dla niego ciężka praca. Łatwiej mu było operować motyką niż ołówkiem, a jego ortografia, mimo częstych konsultacji z Cecylią, była zaiste przedziwna. Jeżeli zaś chodzi o interpunkcję, to w ogóle nie zawracał sobie nią głowy, z wyjątkiem rzucanych na chybił trafił przecinków. Dopiero kiedy już zapisał treść swoich snów, Sara Stanley litościwą ręką poprawiała każde zdanie, dodając zapomniane kropki i średniki. Pulchny i zasadniczy Feliks sadowił się po prawej stronie Baśniowej Dziewczynki, nawet sny traktując z ogromną powagą. Pisał na kolanach, marszcząc brwi w skupieniu. Dan, podobnie jak Piotrek, pisał na leżąco, rozciągnięty na trawie, kopiąc ją niecierpliwie nogami, ilekroć trudno mu było wyrazić jakąś myśl, kręcąc się i pojękując niespokojnie. Po jego lewej stronie siedziała zajęta swoim zeszytem Sara Ray, o której trudno było powiedzieć cokolwiek ponad to, że była z nami. Takimi widział nas przechodzący obok wuj Roger, zaintrygowany tym, jakie też kolejne przedsięwzięcie podjęła tym razem nasza gromadka. Każdy z nas gorąco pragnął prześcignąć innych atrakcyjnością swego snu. Jednakże byliśmy na tyle ambitni i honorowi, że nie zmyślaliśmy snów, choć podpowiadała nam to wyobraźnia. Nie, to musiały być prawdziwe wątki naszych nocnych marzeń sennych, choćby nawet dziwaczne i groteskowe. Spodziewaliśmy się, oczywiście, że Baśniowa Dziewczynka zaćmi nas całkowicie, jednakże okazało się, że chociaż żywo i ciekawie zapisane, same jej sny nie są bardziej oryginalne od naszych. Chyba najbardziej dramatyczne zdarzenia przeżywała we śnie spokojna i łagodna Cecylia. Na porządku dziennym były u niej walki, ucieczki i gwałtowna śmierć. Dan natomiast, który uwielbiał krwawe historie opisywane w seryjnych książkach dla młodzieży, sny miał nadzwyczaj pogodne i niewinne, co i jego, i nas bardzo dziwiło. O ile jednak sny Baśniowej Dziewczynki nie wyróżniały się spośród naszych, to jednak, kiedy przyszło już do ich odczytywania, mogła zawsze liczyć na wpatrzonych w nią i chłonących każde słowo słuchaczy. Z przyjemnością mogę stwierdzić, że pod względem kompozycji moje opisy uznawane były za najlepsze, a nie jest przecież łatwo spisać rzecz tak ulotną i nielogiczną jak sen. Jednak i w tej dziedzinie Baśniowa Dziewczynka miała coś oryginalnego do zaoferowania. Otóż odziedziczyła, zapewne po swoim utalentowanym ojcu, zdolności malarskie i ozdabiała marginesy swojego zeszytu rysunkami postaci ze swoich snów. Szczególnie dobre były w jej wykonaniu wszelkie potwory. Dotąd pamiętam przerażającą, olbrzymich rozmiarów jaszczurkę, która w jej śnie pełzała po naszym dachu. Innym razem miała upiorną wizję, że ściga ją szczerząca do niej zęby stara otomana z salonu, a ona, przerażona, usiłuje się przed nią ukryć. Obraz kanapy o złośliwej, ludzkiej twarzy musiał być wyjątkowo ekspresyjny, skoro Sara Ray aż się rozpłakała, zobaczywszy rysunek, i nie chciała tej nocy spać sama w obawie, że i ją zaczną straszyć jakieś meble. Sny Sary Ray z kolei były dosyć monotonne i odzwierciedlały różnorodne kłopoty, z którymi nie mogła sobie poradzić. A to nie potrafiła zapleść włosów w warkocz, a to włożyć buta na właściwą nogę. Jedynym ciekawym snem, jaki nam opowiedziała, był sen o lataniu balonem. Sama Sara tak go komentowała: — Myślałam, że spadnę z okropnym hukiem, tymczasem opadałam lekko jak piórko i natychmiast się obudziłam. — Ale gdybyś się nie obudziła, to byłoby już po tobie — powiedział ze znajomością rzeczy Piotrek. — Jak komuś się śni, że spada, to umrze, o ile się nie obudzi na czas. Tak właśnie ludzie umierają we śnie. — Skąd ty to możesz wiedzieć? — odniósł się do tego sceptycznie Dan. — Przecież zmarli nie mogą już nic opowiedzieć żywym. — Ale ciocia Jane tak mówiła — upierał się Piotrek. — No tak, to przesądza sprawę — powiedziała z lekkim przekąsem Felicity. — Zawsze mówisz coś nieprzyjemnego, kiedy wspominam moją ciocię — zwrócił się do niej z wyrzutem Piotrek. — Tak? A co ja takiego powiedziałam? — oburzyła się Felicity. — Nieważne co, ważne jak. To brzmiało pogardliwie — spokojnie odparł Piotrek, świadomy, że to właśnie ton głosu podkreśla sens naszych stów. — Powiedz, jak wyglądała twoja ciocia Jane — zagadnęła poważnie Cecylia, wyczuwając natychmiast, kiedy trzeba załagodzić jakiś spór. — Czy była ładna? — Nie — powiedział niechętnie Piotrek po chwili namysłu — ale miała w sobie coś takiego, jak ta dama ze świetlistą aureolą nad głową i dzieciątkiem na kolanach z włoskiego obrazu, który Sara dostała od ojca. Ciocia Jane też tak na mnie patrzyła — słodko i czule jak tamta kobieta na swoje dziecko. Moja mama nigdy tak nie umie spojrzeć. Biedna mama jest zbyt zajęta praniem. Swoją drogą tak bym chciał, żeby mi się przyśniła moja ciocia, ale jak dotąd nigdy mi się to nie zdarzyło. — Kiedy we śnie widzisz swoich zmarłych, to dostaniesz wiadomość od żyjących krewnych — przypomniał sobie stare przysłowie Feliks. — Wczoraj śniło mi się, że wrzuciłem zapaloną zapałkę do beczki z prochem w sklepie pana Cooka, w Markdale — powiedział Piotrek. — Wszystko wybuchło, a mnie wyciągnęli ze zgliszczy, ale zaraz się obudziłem, więc nie wiem, co było dalej ani czy byłem martwy. — No właśnie, dlaczego człowiek zawsze się budzi, kiedy sprawy przybierają dramatyczny obrót i zaczyna się dziać coś naprawdę ciekawego? — próbowała dociec Baśniowa Dziewczynka. — Wczoraj śniło mi się, że mam całą głowę w lokach — westchnęła Cecylia — pełną cudownych, miękkich kędziorków. I byłam taka szczęśliwa… A potem obudziłam się i to było okropne — zobaczyć moje włosy proste jak przedtem. Feliks, taki zawsze trzeźwo myślący, śnił cudownie o bujaniu w przestworzach. Jego opisy podniebnych lotów wzbudzały w nas żywą zazdrość. Nawet Baśniowa Dziewczynka, po której można się było spodziewać wszystkiego, nigdy w swoich snach nie szybowała tak płynnie i beztrosko jak mój brat. Zdecydowanie jego sny były najciekawsze, nawet jeżeli nie tak świetnie opisane, jak innych. Może sny Cecylii były bardziej dramatyczne, za to Feliksa znacznie zabawniejsze. A już za mistrzowski uznaliśmy ten, w którym śniło mu się, że nosorożec gonił ciotkę Janet dookoła Kamiennego Pulpitu. Kiedy zaś już, już miał ją dopaść i pożreć, znienacka przeobraził się w nieszkodliwą świnię. Wkrótce potem Feliks miał napad kolki wątrobowej czy czegoś w tym rodzaju i ciotka Janet chciała mu zaaplikować doskonałe, zdaniem Eldera Frewena, pigułki na tę dolegliwość. Jednak mój spokojny i rozsądny brat pomimo boleści stanowczo odmówił ich zażycia. Zgodził się jedynie pić meksykańską herbatę. Nie pomogły żadne nalegania ani perswazje ciotki Janet — Feliks był jak skała. Nie mogłem zrozumieć jego niechęci do tych niewinnie wyglądających pastylek, dopóki sam tego nie wyjaśnił. Kiedy zebraliśmy się w sadzie, a mój brat odzyskał dobre samopoczucie, poznaliśmy przyczynę jego uporu. — Okropnie się bałem, że jak je zażyję, to już nie będę miał takich pięknych snów. Pamiętasz, Bev, starą panią Baxter z Toronto? Słyszałem, jak opowiadała naszej gosposi, pani McLaren, że miała niegdyś koszmarne sny, a potem zażyła dwie pigułki na wątrobę i odtąd nigdy już nie śniła w nocy. Więc wolałem cierpieć, a nawet umrzeć, niż ryzykować coś takiego — wyznał Feliks szczerze. — Nareszcie wczoraj miałem udany sen — wtrącił z dumą Dan. — Śniło mi się, że ścigała mnie stara Peg Bowen. Znalazłem się w pobliżu jej domu i ona się na mnie rzuciła. Możecie mi wierzyć, że uciekałem ze wszystkich sił. A mimo to mnie złapała! Poczułem na sobie jej chudą rękę. Chwyciła mnie za ramię, a ja krzyknąłem i obudziłem się. — Owszem, wrzeszczałeś, jakby obdzierano cię ze skóry — powiedziała szyderczo Felicity — aż u nas w pokoju było słychać. — Nie znoszę takich sytuacji, kiedy ktoś mnie ściga we śnie, a ja nie mogę uciec — wzdrygnęła się Sara Ray, przejęta grozą. — Stoję bezradnie, jakbym zapuściła korzenie, widzę, że się zbliża niebezpieczeństwo, i nie mogę uciec. To może nie brzmi szczególnie ciekawie, jak się o tym pisze, ale jest przerażające, kiedy się tego samemu doświadcza. Mam więc nadzieję, że nigdy nie przyśni mi się Peg Bowen, bo nie zniosłabym tego. — Ciekaw jestem, co zrobiłaby Peg Bowen, gdyby kogoś naprawdę złapała — zastanawiał się Dan. — O, ona wcale nie musi cię złapać, żeby rzucić czary — powiedział Piotrek, jakby w proroczym widzeniu. — Wystarczy, że spojrzy na ciebie i coś tam pomamrocze. A łatwo się obraża i mści za byle co. — Wcale w to nie wierzę — obruszyła się Baśniowa Dziewczynka. — Nie? No to posłuchaj. Zeszłego lata Peg Bowen odwiedziła Lema Hilla w Markdale, a on jej powiedział, żeby się wynosiła, boją poszczuje psem. Peg, owszem, wyniosła się zaraz i szła przez pastwisko, mrucząc coś pod nosem i machając rękami, jak to ona, wiecie. I zaraz następnego dnia najlepsza krowa Lema Hilla zachorowała i zdechła. No i co na to powiesz? — To przecież mogło nie mieć żadnego związku z Peg Bowen — odparła Baśniowa Dziewczynka już trochę mniej pewnie. — Mogło nie mieć — zgodził się Piotrek — tylko że na wszelki wypadek wolałbym jej się nie narażać i wolałbym, żeby nie patrzyła na moje bydło. — Tak jakbyś je miał! — zachichotała złośliwie Felicity. — Na razie nie mam, ale będę miał — zaperzył się Piotrek. — Co wy sobie myślicie! Nie mam zamiaru całe życie być tylko chłopcem do posług. Zobaczycie, że będę miał własne gospodarstwo i krowy, i wszystko, co trzeba. Przekonacie się… — Śniło mi się — zaczęła półgłosem Baśniowa Dziewczynka — że otworzyliśmy nareszcie niebieski kufer Racheli Ward. I było tam wszystko, co kiedyś do niego włożyła: błękitny świecznik, tylko w moim śnie był on mosiężny, i porcelanowy koszyczek z jabłkiem, no i oczywiście ślubna suknia Racheli, i haftowana bielizna — wszystko. Śmialiśmy się, przymierzając te ubrania, i bawiliśmy się doskonale. A wtedy przyszła sama Rachela Ward i spojrzała na nas z takim wyrzutem i smutkiem w oczach, że zrobiło się nam strasznie wstyd i zaczęłam płakać, i jeszcze budząc się płakałam. — A mnie się przyśniło, że Feliks nagle schudł — powiedział Piotrek ze śmiechem — i wyglądał dziwnie. Ubrania na nim wisiały i musiał je cały czas przytrzymywać. Wszyscy uznaliśmy to za okropnie zabawny sen, wszyscy oprócz samego Feliksa. Obraził się i przez całe dwa dni nie rozmawiał w ogóle z Piotrkiem. Także Felicity napytała sobie kłopotów. Pewnej nocy obudziła się pod wrażeniem jakiegoś niezwykłego snu, ale zasnęła znowu i rano nie mogła sobie niczego przypomnieć. Postanowiła więc, że nie dopuści już nigdy do podobnej sytuacji. Następnej nocy obudziła się, a właśnie jej się śniło, że zmarła i została pogrzebana. Wstała, zapaliła świecę i zaczęła swój sen starannie zapisywać. Była tak podniecona, że nie zauważyła nawet, kiedy przewróciła świecę i podpaliła sobie koszulę nocną — zupełnie nową, obszytą szydełkową koronką. Wypaliła się wielka dziura. Kiedy ciotka Janet to odkryła, strasznie ją zbeształa. Chyba jeszcze nigdy Felicity nie dostała takiej bury ,od mamy. Ale przyjęła to ze stoickim spokojem. Po pierwsze, była przyzwyczajona do ostrych wymówek matki, po drugie, nie brała sobie ich zbytnio do serca, a po trzecie, gotowa była ponieść ofiary dla podniesienia rangi swojej Księgi snów. — W każdym razie uratowałam mój sen — powiedziała całkiem pogodnie. My również uważaliśmy, że tylko to jest istotne. Z doświadczenia wiedzieliśmy, że dorośli nie mają zrozumienia dla rzeczy naprawdę dla nas ważnych. Materiał na koszulę nocną można nabyć w każdym sklepie, natomiast sen ulatuje, by nigdy już nie powrócić. ROZDZIAŁ XXIII SPOSOBY NA BARWNE SNY Któregoś dnia, kiedy poszliśmy z naszymi zeszytami do sadu, Piotrek odciągnął na bok Dana i mnie, chciał bowiem zasięgnąć naszej rady. Udaliśmy się więc na małą męską rozmowę do świerkowego zagajnika, gdzie dziewczynki nie mogły nas podsłuchać. I dopiero tam Piotrek wyjawił, o co chodzi. — Śniło mi się wczoraj, że byłem w kościele — powiedział. — Był pełen ludzi, a ja szedłem przez środek do waszej ławki i usiadłem jakby nigdy nic. I wtedy zorientowałem się, że jestem zupełnie nagi, nie miałem na sobie nawet najmniejszej szmatki. No i teraz nie wiem — Piotrek zniżył głos — czy wypada opowiadać taki sen w obecności dziewcząt? Osobiście uważałem, że jest to kwestia wątpliwa, ale Dan nie widział w tym niczego niewłaściwego. On opowiedziałby taki sen tak samo jak każdy inny. Przecież nie było w tym nic złego. — Widzisz, dla ciebie to są siostry, z którymi wychowałeś się od dziecka, więc oczywiście jest między wami dużo większa poufałość. Ale ja nie jestem ich krewnym i to stanowi zasadniczą różnicę. A poza tym one są tak dobrze wychowane, że nie chciałbym ryzykować. Jestem pewny, że ciotka Janet uważałaby za niewłaściwe opowiadanie tego typu snów dziewczynkom. A ja nie chcę obrazić Fel… żadnej z nich. Ostatecznie więc Piotrek zrezygnował z opowiadania tego snu i nawet go nie zapisał. W jego zeszycie pojawiła się tylko wzmianka następującej treści: „Zeszłej nocy śniło mi się coś, czego nie mogę zapisać, ponieważ nie był to przyzwoity sen”. Dziewczynki widziały tę notatkę, jednak muszę przyznać z uznaniem dla ich delikatności, że nie usiłowały wyciągnąć z Piotrka, co takiego mu się przyśniło. One rzeczywiście były dobrze wychowane i odznaczały się wrodzonym taktem. Wprawdzie brały udział razem z nami, chłopcami, we wszystkich wspólnych zabawach, jednakże wyczuwały intuicyjnie, jakie zachowanie nie przystoi kobiecie. A to wymuszało i z naszej strony przestrzeganie pewnej granicy. Nigdy na przykład nie przychodziło nam na myśl, żeby w ich obecności powiedzieć coś wulgarnego. Gdyby jednak któryś z nas pozwolił sobie na coś takiego, to z pewnością delikatna twarz Cecylii spłonęłaby rumieńcem oburzenia, Felicity odrzuciłaby swoje złote włosy gestem urażonej kobiecości, natomiast oczy Baśniowej Dziewczynki zabłysłyby takim gniewem i pogardą, że winowajca spaliłby się ze wstydu. Któregoś dnia Dan głośno zaklął, a wuj Alek wysmagał go za to rózgą — to był chyba jedyny przypadek, że ukarał któreś ze swoich dzieci, ale dla Dana gorsze było to, że Cecylia płakała całą noc. Następnego dnia obiecał jej uroczyście, że już nigdy nie zaklnie, i rzeczywiście dotrzymał słowa. W opisywaniu snów Baśniowa Dziewczynka i Piotrek wysunęli się nieoczekiwanie na pierwsze miejsca. Ich sny z dnia na dzień stawały się tak gwałtowne i barwne, że skłonni byliśmy przypuszczać, iż oboje trochę koloryzują. A przecież Sara była osobą o dużym poczuciu honoru i wiedzieliśmy, że brzydzi się wszelkim kłamstwem. Piotrek zaś od dzieciństwa został wychowany przez swoją ciocię Jane w prawdomówności i nigdy nie zbaczał z tej drogi. Kiedy więc uroczyście zapewnili nas, że istotnie wszystko to przytrafiło im się we śnie, zmuszeni byliśmy dać temu wiarę. Czuliśmy jednak, że coś się za tym kryje. Była w tym jakaś tajemnica, którą udało im się zachować przez całe dwa tygodnie. Nie mogliśmy nic wyciągnąć od Sary, bo umiała strzec swoich sekretów. Poza tym była w niedobrym nastroju, rozdrażniona i pozbawiona zwykłej pogody ducha. Uważaliśmy zatem, aby nie narażać się jej niepotrzebnie. Nawet starsi zwrócili na to uwagę. — Doprawdy nie wiem, co się temu dziecku stało — powiedziała ciocia Oliwia do ciotki Janet. — Od dwóch tygodni zupełnie jej nie poznaję. Skarży się na bóle głowy, nie ma apetytu i jakoś zszarzała.! Chyba będę musiała poradzić się doktora, jeżeli nic się nie zmieni. — Najpierw zaaplikuj jej sporą dawkę meksykańskiej herbaty i zobacz, czy to nie pomoże — poradziła ciotka Janet, dodając: — zaoszczędziłam na niejednym rachunku dla lekarza, używając tego prostego lekarstwa. Baśniowa Dziewczynka posłusznie wypiła meksykańską herbatę, ale wcale nie zmieniło to sytuacji. Jej Księga snów stopniowo wypełniała się opisami wszelkich okropności i koszmarów. — Jeżeli nie odkryjemy prawdziwego źródła ich niesamowitych snów — powiedziała w końcu Felicity — to właściwie możemy przestać spisywać nasze. W końcu jednak tajemnica się wyjaśniła. Felicity użyła całej swojej kobiecej dyplomacji, która od czasów Samsona i Dalii doprowadziła do klęski niejednego mężczyznę. Najpierw zagroziła Piotrkowi, że przestanie się do niego odzywać, jeżeli nie powie, skąd się biorą ich niezwykłe sny. Następnie obiecała, że jeśli wyjawi jej ten sekret, to będzie mógł do końca łata chodzić obok niej do szkoły niedzielnej, a nawet nieść jej książki, co było nie lada wyróżnieniem. Skuszony tą obietnicą Piotrek zmiękł i wszystko wygadał. Oczekiwałem, że Baśniowa Dziewczynka spali go płomieniem swego gniewu, jednak przyjęła to całkiem spokojnie. — Wiedziałam, że Felicity wyciągnie to w końcu z niego. I tak uważam, że długo się opierał. Okazało się, że swoje fantastyczne i barwne marzenia sennej uzyskiwali w dość prosty sposób. Wystarczyło bowiem tuż przed nocą zjeść wyjątkowo ciężko strawne potrawy, ażeby mieć potem sny pełne niezwykłych koszmarów. Oczywiście ciocia Oliwia o niczym nie wiedziała. Przed udaniem się na spoczynek nigdy nie pozwalała na nic innego jak tylko lekki posiłek. Ale Baśniowej! Dziewczynce udawało się wykradać za spiżarni rozmaite przysmaki. Część z nich zanosiła do pokoju Piotrka, część do swojego. Dzięki temu mieli później niezwykłe wizje i marzenia senne, a następnego ranka Sara cierpiała na niestrawność. — Wczoraj późnym wieczorem zjadłam duży kawałek pasztetu — przyznała się — a do tego sporo ogórków w occie i jeszcze dwa ciastka z galaretką z winogron. Ale chyba przesadziłam, bo zrobiło mi się niedobrze i w ogóle nie mogłam spać, tak że nic mi się nie śniło. Chyba nie powinnam była jeść tych ciastek. Sam pasztet z ogórkami pewnie by wystarczył. Piotrek tak zrobił i miał w nagrodę świetny sen, że złapała go Peg Bowen i wsadziła do tego wielkiego kotła, który wisi przed jej domem. Chciała go żywcem ugotować, ale obudził się, zanim woda zawrzała. No tak — zwróciła się do Felicity — wykazałaś dużo sprytu, ale jak będziesz się czuła, idąc w niedzielę obok Piotrka, który będzie miał na sobie połatane spodnie? — Wcale nie będę musiała się wstydzić, bo już wiem, że do soboty krawiec uszyje mu nowy garnitur na specjalne okazje. Wiedziałam o tym, zanim mu obiecałam, że będzie mógł iść koło mnie. Kiedy poznaliśmy tajemnicę Baśniowej Dziewczynki i Piotrka, postanowiliśmy wszyscy zastosować ich sposób na wspaniałe sny. — Tylko ja znowu nie mam żadnych szans — lamentowała jak zwykle Sara Ray — bo nie mam dostępu do spiżarni, a mamusia nie pozwoli mi zjeść niczego przed snem; to niesprawiedliwe. — No a czy nie mogłabyś w ciągu dnia zdobyć czegoś do jedzenia i ukryć tego gdzieś aż do wieczora? — zapytała ze współczuciem Felicity. — Nie ma mowy. Mamusia zamyka spiżarnię na klucz, ponieważ boi się, że Judy Pineau rozczęstuje wszystko, goszcząc swoje przyjaciółki. — Sara Ray potrząsnęła żałośnie płową czuprynką. Przez cały tydzień jedliśmy ciężko strawne potrawy tuż przed udaniem się na spoczynek, uzyskując dzięki nim dodatkowe bogactwo niezwykłych zupełnie snów. Niestety w ciągu dnia musieliśmy odpokutować nasze nocne wyczyny, ponieważ czuliśmy się ciągle poirytowani, zmęczeni i zniechęceni do życia, co zaowocowało serią drobnych sprzeczek między nami. Nawet ja pokłóciłem się z Baśniową Dziewczynką, co nam się nigdy dotąd nie zdarzyło. Jedynie Piotrek znosił wszystko dobrze. Jakoś nic nie mogło zaszkodzić jego żołądkowi i on jeden zachowywał się normalnie. Pewnego wieczoru, kiedy starsi pojechali na odczyt do Markdale, zasiedliśmy w spiżarni, spokojni, że nikt nam nie przeszkodzi. Pamiętam, że pożarłem wtedy sporo tłustej wieprzowiny i do tego kawałek placka ze śliwkami. Cecylia jadła z samozaparciem wielki ogórek, co wprawiło Dana w zupełne osłupienie. — Zdawało mi się, że nie lubisz ogórków, Cecylio — powiedział ostrożnie. — Bo nie lubię — przyznała Cecylia z miną męczennicy — ale Piotrek twierdzi, że wywołują rewelacyjne sny. On sam jadł ogórek tej nocy, kiedy śniło mu się, że został złapany przez ludożerców. Zjadłabym nawet i trzy, żeby rano mieć wam coś ciekawego do opowiedzenia. Cecylia zdążyła jeszcze popić ogórek szklanką mleka, kiedy usłyszeliśmy turkot kół na podjeździe. To wracali dorośli. Felicity pospiesznie odstawiła wieprzowinę i placek na miejsce i kiedy ciotka Janet weszła do domu, byliśmy już w swoich pokojach na górze. Leżeliśmy cichutko w łóżkach i wkrótce w całym domu zapanowała cisza. Zapadałem właśnie w niespokojną drzemkę, kiedy dobiegły mnie odgłosy jakiegoś ruchu z pokoju dziewczynek, po drugiej stronie korytarza. Wkrótce ich drzwi się uchyliły i przez szparę w naszych zobaczyłem jakąś postać w nocnym stroju, która zbiegła szybko po schodach do pokoju ciotki Janet. Z pokoju dziewcząt dochodziły słabe jęki. — Posłuchaj! — zawołał nagle Dan, zrywając się z łóżka. — To przecież Cecylia! Z pewnością ten ogórek jej zaszkodził. W parę minut cały dom został postawiony na nogi. Cecylia rzeczywiście była chora, co do tego nie było wątpliwości. Czuła się gorzej niż Dan po zjedzeniu trujących jagód. Wuj Alek, mimo zmęczenia po dniu ciężkiej pracy i wieczornym odczycie, pojechał natychmiast po doktora. Ciotka Janet przy pomocy Felicity usiłowała zastosować środki domowe, które niestety nie przynosiły widocznej ulgi. Felicity wyznała w końcu mamie, że Cecylia przed samym snem zjadła cały ogórek, ale ciotka nie wierzyła, żeby samo j to mogło być przyczyną tak silnych torsji i boleści. — Ogórki są wprawdzie ciężko strawne, ale jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ktokolwiek aż tak po nich chorował — powiedziała niespokojnie. — A swoją drogą, co też przyszło do głowy temu dziecku, żeby jeść ogórki przed nocą, przecież Cecylia ich nawet nie lubi. — To wszystko przez Piotrka, bo on powiedział, że po ogórkach będzie miała nadzwyczajne sny — wyznała naprawdę już wystraszona Felicity. — Ale dlaczego miałoby jej zależeć na snach? — nie mogła zrozumieć ciotka. — Och, bo ty nic nie wiesz, mamusiu! Ona chciała mieć coś naprawdę ciekawego do zapisania w swojej Księdze snów — powiedziała Felicity, zdradzając pod naporem chwili nasze sekrety. — Doprawdy nie wiem, co wam przyjdzie do głowy następnym razem — powiedziała zrezygnowana ciotka Janet. Kiedy doktor wreszcie przybył, Cecylia nadal czuła się bardzo źle. Zgodził się z ciotką Janet, że sam ogórek nie mógł tak zaszkodzić. Kiedy jednak dowiedział się, że bezpośrednio po nim piła mleko, cała sprawa stała się natychmiast jasna. — No, to teraz wszystko rozumiem — westchnął doktor. — To przecież najgorsza z możliwych kombinacji! Nic dziwnego, że dziecko zachorowało. Ale nie ma powodu do paniki — dodał zaraz, widząc niespokojne twarze dookoła. — Jak powiada starsza pani Fraser, to jeszcze nie jest śmiertelne. To jej nie zabije, aczkolwiek przez najbliższe dwa, trzy dni będzie się czuła bardzo osłabiona. Tak też było. Cecylia źle się czuła, a my wszyscy razem z nią. Ciotka Janet zbadała całą sprawę i tajemnica naszych zeszytów ze snami została omówiona na zebraniu dorosłych. Nie wiem, co nas bardziej dotknęło, czy wyrzuty ze strony ciotki Janet, czy podśmiewanie się i kpinki wuja Rogera. Piotrek otrzymał dodatkową burę, jako ten, który podsunął Cecylii pomysł jedzenia ogórków przed snem. Uznał to za rażącą niesprawiedliwość. — Przecież nie mówiłem Cecylii, żeby piła mleko, prawda? A zarówno pan doktor, jak i wasza ciotka przyznali, że sam ogórek to jeszcze za mało, żeby się rozchorować — bronił się gniewnie. Tego dnia Cecylii pozwolono już wstać z łóżka, wiadomo więc było, że cała sprawa zakończyła się pomyślnie. I dlatego Piotrek czuł, że może narzekać na niesprawiedliwe traktowanie. — A jeszcze do tego — skarżył się — sama Cecylia prosiła mnie, żeby wyjawić jej najlepszy rodzaj jedzenia na sny. A teraz wasza ciotka Janet najwyraźniej wini właśnie mnie za to całe nieszczęście. — I powiedziała, że nigdy nie dostaniemy na wieczór nic innego, tylko chleb i mleko, bo to nam nie może zaszkodzić — dodał smutno Feliks. — Jakby mogli, to by nam w ogóle zabronili śnić — powiedziała z urazą Baśniowa Dziewczynka. — Jedyne, czemu nie mogą zapobiec, to temu, że rośniemy. Dobre i to — pocieszył nas Dan. — A o ten chleb z mlekiem to się nie martwcie — uspokajała nas Felicity. — Już kiedyś tak było, że mama nie pozwalała nam nic jeść przed snem, ale po tygodniu wszystko było po staremu. Teraz też tak będzie, zobaczycie. Ale oczywiście nie będziemy mogli wyjadać już przysmaków i nasze sny staną się przeraźliwie nudne. — No to chodźmy pod Kamienny Pulpit, to coś wam opowiem — zaproponowała Baśniowa Dziewczynka. Poszliśmy więc do sadu i wkrótce zapomnieliśmy o braku zrozumienia ze strony dorosłych. Znowu wesoły śmiech odbijał się echem od świerkowego zagajnika, jakby leśne duszki powtarzały i nasze głosy. Tym razem przyłączyli się do nas również dorośli. Działo się tak czasami pod wieczór, kiedy zakończone były wszelkie prace dnia. Lubiliśmy tę porę ogromnie, bo dorośli zachowywali się swobodniej, i jakby sami byli jeszcze dziećmi. Wuj Roger i wuj Alek rozkładali się; na trawie jak mali chłopcy, wspominając swoje dawne przygody i psoty. Ciocia Oliwia, obejmując Cecylię, uśmiechała się do nas serdecznie i wesoło. Wyglądała rzeczywiście jak aksamitny bratek w purpurowej sukni ze złocistą opaską na szyi. Nawet twarz ciotki Janet łagodniała, tracąc zwykły wyraz zatroskania. Baśniowa Dziewczynka była w swoim żywiole jak zawsze, kiedy miała zapewnione grono słuchaczy. Kolejne jej opowieści wzruszał; nas i bawiły. — Saro Stanley — powiedziała ciocia Oliwia, grożąc jej żartobliwie palcem — jak tak dalej pójdzie, staniesz się kiedyś sławna, przepowiadam ci to. — No dobrze — powiedział nagle wuj Roger — lubię twoje zabawni historie o rodzinie i sąsiadach, ale dzisiaj chciałbym usłyszeć z dreszczykiem. Opowiedz nam może tę niesamowitą legendę o kobiecie–wężu, którą słyszałem zeszłego lata. I Sara zaczęła snuć dziwną, mroczną opowieść. Zanim jeszcze doszła do połowy, poczułem jakąś straszną odrazę, tak jakby po mnie coś pełzało. Siedziałem tuż obok niej, a po raz pierwszy wolałbym odsunąć się jak najdalej. Ale nie mogłem. Rozejrzałem się nieprzytomnie po twarzach zebranych i ze zgrozą dostrzegłem, że wszyscy byli jak zahipnotyzowani. Cecylia zakryła oczy dłońmi. Piotrek wpatrywał się w Sarę, a twarz jego stężała w jakimś dziwnym lęku. Ciocia Oliwia była blada i niespokojna. Wszyscy przeżywali ten sam strach, nie mogąc się z niego wyzwolić. Mieliśmy przemożne wrażenie, że to nie nasza Baśniowa Dziewczynka siedzi z nami, ale osoba przemawiająca dziwnie nieprzyjemnym, syczącym głosem. Przybrała jakby inną postać, ciemną, złowieszczą, o ukrytych złych instynktach. Czułem lęk przed dotknięciem jej chudej ręki, która zdawała się zagrażać mojemu życiu. Nawet oczy zwęziły jej się niebezpiecznie, jak u węża, który trzyma drżącego ptaka na uwięzi swego wzroku. Byłem naprawdę przerażony tą istotą, w którą wcieliła się nagle Sara. Nie mogliśmy się otrząsnąć z wrażenia nawet po zakończeniu opowieści. Zaległa cisza, którą przerwała dopiero z westchnieniem ulgi ciotka Janet. — Doprawdy, młode dziewczęta nie powinny opowiadać tego typu historii. — Jej lekko zgorszony ton, tak typowy dla ciotki, wyrwał nas spod uroku, jaki rzuciła na nas Sara. Dorośli odetchnęli, niektórzy nawet usiłowali się roześmiać, natomiast osoba, która wywołała ten niesamowity nastrój, zaczęła się bronić: — Przecież wuj Roger chciał usłyszeć coś z dreszczykiem. Ja nawet nie lubię takich dziwnych historii, bo widzę, jak się zmieniam, i nic nie mogę na to poradzić. Przez chwilę się czułam, jakbym rzeczywiście sama była wężem. — Wyglądałaś jak żmija — odparł wuj Roger, dodając z niedowierzaniem: — Nie mam pojęcia, jak ty to robisz… — Nie wiem, nie potrafię tego wyjaśnić — tłumaczyła się zaskoczona Sara. — To się jakoś tak samo dzieje, bez mojego udziału. Żaden geniusz nie potrafi określić istoty swego talentu, ponieważ dla niego jest to naturalne. A nasza Baśniowa Dziewczynka z pewnością była utalentowana. Kiedy wracaliśmy do domu, szedłem tuż za wujem Rogerem i ciocią Oliwią i słyszałem, jak rozmawiali. — Wiesz, Roger, że jak na czternastoletnią dziewczynkę był to rzeczywiście niezwykły występ — mówiła zamyślona ciocia Oliwia. — Co też czeka to utalentowane dziecko? — Sława, o ile tylko będzie miała szansę rozwinąć swoje zdolności — odpowiedział wuj Roger. — A myślę, że jej ojciec zajmie się tym niedługo. My oboje, Oliwio, nie mieliśmy sprzyjających warunków. Mam nadzieję, że Sarę czeka lepsza przyszłość. Byłem zaskoczony tą uwagą i dopiero później zrozumiałem, że zarówno wuj Roger, jak i ciocia Oliwia, mieli swoje młodzieńcze ambicje i marzenia, które się nie spełniły. — Pewnego dnia, Oliwio — ciągnął wuj Roger — okaże się, że wychowaliśmy pod swoim dachem słynną artystkę. Sama pomyśl, jeżeli czternastoletnia dziewczynka umie narzucić tak potężnie swoją wizję dwóm praktycznym gospodarzom i dwóm zrównoważonym dorosłym kobietom, to co będzie potrafiła zrobić ze swoim audytorium, kiedy będzie miała trzydzieści lat. — Hej, ty! — zawołał wuj, widząc mnie za sobą — zmykaj do domu i do łóżka! A niech ci przypadkiem nie przyjdzie do głowy, żeby objadać się przed snem ogórkami z mlekiem… ROZDZIAŁ XXIV PEG BOWEN RZUCA UROK Paddy zachorował poważnie. Byliśmy tak zmartwieni, że nawet dorosłym udzielił się nasz smutek. W piątek nie chciał pić mleka przy porannym udoju. Następnego dnia nie miał nawet siły się podnieść. Leżał rozciągnięty na werandzie wuja Rogera, z pyszczkiem opartym na przednich łapkach, i na nic nie reagował. Nie pomogły kuszące przysmaki, które mu znosiliśmy, nie chciał też naszego głaskania. Miauknął tylko żałośnie, kiedy pochyliła się nad nim jego pani. Pytał najwyraźniej, dlaczego nie może mu pomóc. Było to jedno rozpaczliwe miauknięcie, na którego dźwięk dziewczynkom łzy napłynęły do oczu, a i my poczuliśmy, że coś dławi nas w gardle. Nieco później przyłapałem Piotrka z zaczerwienionymi oczyma u cioci Oliwii. Nawet nie zaprzeczył, kiedy zarzuciłem mu, że się maże, chociaż w żaden sposób nie chciał przyznać, że to z powodu kota. — Wobec tego dlaczego płaczesz? — zirytowałem się. — Dlatego, że… umarła moja ciocia Jane — bronił się Piotrek. — Ale przecież twoja ciocia umarła już dwa lata temu — nie ustępowałem. — To chyba dostateczny powód do smutku, prawda? — I dodał: — Już dwa lata muszę bez niej żyć, to chyba gorzej, niż gdyby to się stało kilka dni temu. — A ja myślę, że płaczesz, bo Paddy jest chory — przyparłem go do muru. — Też coś, miałbym płakać z powodu kota! — obruszył się Piotrek, trochę widać zawstydzony, i odszedł gwiżdżąc ostentacyjnie. Spróbowaliśmy natrzeć Paddy’emu łapki i boki mieszaniną lekarstwa ze smalcem, ale tym razem nawet nie usiłował go wylizać. — Mówię wam, że z Paddym jest źle — zawyrokował ponuro Piotrek. — Jak kot nie dba o swój wygląd, to już koniec. — Gdybyśmy tylko wiedzieli, co mu jest, to może znalazłby się na to jakiś sposób — powiedziała Sara, z trudem powstrzymując szloch i delikatnie głaszcząc głowę ulubieńca. — Myślę, że wiem, co mu jest, ale mi nie uwierzycie — powiedział j niepewnie Piotrek. Spojrzeliśmy na niego zaciekawieni. — Co masz na myśli? — zmarszczyła groźnie brwi Baśniowa Dziewczynka. — Dokładnie to, co powiedziałem. — Więc jeżeli wiesz, co mu jest, to mów natychmiast — rozkazała! Sara wstając. Powiedziała to spokojnie, ale było w jej głosie coś takiego, że Piotrek od razu usłuchał. Myślę, że gdyby tym tonem i z takim wyrazem oczu rozkazała mu skoczyć w otchłań morską, także zrobiłby to bez wahania. Wiem, że i ja nie umiałbym się oprzeć. — No dobrze, powiem wam, ale się ze mnie nie śmiejcie — powie — j dział Piotrek na poły wyzywająco, na poły z zażenowaniem. — Uważam, że ktoś rzucił na niego urok i dlatego jest chory. — Rzucił urok! To niemożliwe. — Mówiłem, że mi nie uwierzycie — bronił się Piotrek. Baśniowa Dziewczynka spojrzała na Piotrka, następnie na nasz twarze, wreszcie na biednego Paddy’ego. — Ale jak się to mogło stać? I któż by rzucił urok na naszego kota? — zapytała nieco mniej pewnym tonem. — Trudno mi powiedzieć, w jaki sposób czary zostały rzucone, bo się na tym nie znam, ale wiem, kto to zrobił — to oczywiście Peg Bowen. — Ależ to bzdura — zaprzeczyła gniewnie Sara. — W porządku, wcale nie musisz się ze mną zgadzać, ale ja i tal wiem swoje. — No dobrze, załóżmy, że istotnie jest czarownicą, chociaż trudne mi w to uwierzyć, ale jaki miałaby powód, żeby rzucić urok na biednego kota? Przecież wszyscy tutaj są dla niej dobrzy i szczodrzy. — No to ja już powiem wszystko — zdecydował się Piotrek. — We czwartek po południu, kiedy byliście w szkole, przyszła tu Peg Bowen. Wasza ciocia Oliwia dała jej obiad, i to obfity. Może i nikt nie wierzy, że Peg Bowen jest czarownicą, a jednak zauważyłem, że wszyscy dorośli zawsze starają się, żeby jej niczym nie urazić, i są dla niej bardzo dobrzy. — Przecież ciocia Oliwia jest dobra dla każdego, kto potrzebuje pomocy — zauważyła Felicity — tak samo zresztą jak nasza mama. I oczywiście nikt nie chce jej urazić, bo wszystkim wiadomo, jaka jest mściwa. Podobno podpaliła dom jednemu gospodarzowi w Markdale, kiedy coś powiedział nie po jej myśli. Ale przecież ona nie ma żadnej władzy nad ludźmi czy zwierzętami, to po prostu śmieszne. — No dobrze, niech wam będzie, ale posłuchajcie dalej. Kiedy już Peg Bowen odchodziła, to Paddy leżał rozciągnięty na jej drodze. I ona, niechcący zapewne, nadepnęła mu na ogon. Wiecie, że dla kota jest to czułe miejsce, więc błyskawicznie się odwrócił i zadrapał ją w nogę. Gdybyście widzieli, jak ona na niego spojrzała, to nie mielibyście żadnych wątpliwości, że jest czarownicą. I odeszła drogą, mrucząc coś do siebie i wymachując rękami, tak jak wtedy na pastwisku u Lema Hilla. Więc mówię wam, że ona specjalnie rzuciła urok na Paddy’ego, bo zaraz następnego dnia się rozchorował. Spojrzeliśmy na siebie bezradnie. Byliśmy tylko dziećmi i wierzyliśmy, że istnieją na świecie czarownice, a Peg Bowen rzeczywiście miała w sobie coś niesamowitego. — Jeżeli jest tak, jak mówisz, chociaż trudno mi w to uwierzyć — powiedziała Sara — to nie wiem, co moglibyśmy zrobić. I Paddy po prostu umrze… Cecylia rozpłakała się rzewnie: — Wszystko bym zrobiła, żeby go uratować — łkała cicho — i gotowa jestem we wszystko uwierzyć. — Ale co możemy zrobić? — spytała zniecierpliwiona Felicity. — Myślę — mówiła przez łzy Cecylia — że moglibyśmy pójść do Peg Bowen i prosić ją, żeby wybaczyła Paddy’emu i zdjęła z niego ten urok. Może i zgodziłaby się, gdybyśmy ją poprosili naprawdę Pokornie. Początkowo dech nam zaparło na samą myśl, że mielibyśmy zdobyć się na taką odwagę. Niby nie wierzyliśmy, że Peg Bowen mogłaby zrobić nam coś złego, ale iść i odszukać ją w tym jej tajemniczym leśnym zakątku było ponad nasze siły. I w głowie nam się nie mieściło, że z takim pomysłem wystąpiła nasza delikatna Cecylia. Ale tu chodziło o życie Paddy’ego. — Tylko czy to cokolwiek pomoże? — powątpiewała Baśniowa Dziewczynka. — Nawet jeżeli byśmy poszli, to sam fakt, że posądzamj ją o umyślne zaczarowanie Paddy’ego, może ją tylko jeszcze bardziej rozgniewać. A w ogóle to ona na pewno nic z tym nie ma wspólnego. — Ale w głosie Baśniowej Dziewczynki nie było zwykłej pewności. — Może nie zaszkodzi spróbować — zaproponowała Cecylia — przecież jeśli nie rzuciła na niego uroku, to trudno, nic się nie stanie, nawet jeśli się na nas rozgniewa. — To nie zaszkodzi Paddy’emu, tylko tej osobie, która pójdzie — powiedziała trzeźwo Felicity. — Według mnie Peg Bowen nie jest naprawdę żadną wiedźmą, która sprowadza choroby, ale mściwą starą kobietą, i aż strach pomyśleć, co może nam zrobić, jeżeli kogoś z nas złapie. Wcale się nie wstydzę przyznać, że się je boję. Mama od dziecka straszyła nas, że jeżeli nie będziemy grzeczni, to przyjdzie i nas porwie. — Gdybym mogła ją naprawdę jakoś ułagodzić, a ona miałaby wpływ na stan zdrowia Paddy’ego, to chyba zdobyłabym się na to, żeby tam pójść. Też się jej boję, ale nie mogę znieść, że Paddy tak się męczy… — powiedziała wolno Sara, jak gdyby dojrzewała w nie jakaś decyzja. Zwróciliśmy wszyscy spojrzenia na kota, który leżał, nie reagując na naszą obecność, i patrzył apatycznie przed siebie. Akurat pokazał się wuj Roger i tylko rzucił okiem na Paddy’ego z całkowitą, ja nam się zdawało, obojętnością. — Obawiam się, że z Paddym już koniec — powiedział tylko. — Wuju — zaczęła Sara błagalnym tonem — Piotrek twierdzi,: Peg Bowen rzuciła na niego zły urok, bo ją podrapał, kiedy ostatnio była. Czy wuj uważa, że to możliwe? — Mówicie, że ją podrapał. — Spojrzał na nas, nie tając za skoczenia. — Biedne stworzenie, to oczywiście wszystko wyjaśnia. I wuj pokiwał głową, jakby poddając się całkowicie w tak beznadziejnej sytuacji. — A wuj też uważa, że Peg Bowen jest czarownicą? — spytała niepewnie Sara. — Pytasz, czy uważam ją za czarownicę? Moja droga, a co byś sądziła o kobiecie, która z łatwością zmienia się w czarnego kota, ilekroć tylko zechce. No, jak myślisz? Czy można ją nazwać wiedźmą, czy nie? — Czy Peg Bowen naprawdę potrafi przeobrazić się w kota? — spytał niedowierzająco Feliks. — Sądzę nawet, że to dla niej najłatwiejsza rzecz pod słońcem — odpowiedział poważnie wuj Roger. — Przecież wiecie, że każda czarownica potrafi się zamieniać w jakieś wybrane zwierzę. A więc nasz Paddy został przez nią zaczarowany, nie ulega wątpliwości. — I wuj odszedł, widząc podchodzącą do studni ciocię Oliwię. — I po cóż opowiadasz dzieciom takie głupstwa? — spytała ciocia Oliwia z wyrzutem. — Bo nie mogę się oprzeć pokusie — przyznał się wuj Roger, biorąc od niej wiadro na wodę. ‘ — Sami widzicie, wasz wuj Roger też uważa, że tak się mogło stać — powiedział zaczepnie Piotrek. — Ale ciocia Oliwia wcale w to nie wierzy — oznajmiłem stanowczo. — I ja też nie. — Zastanówmy się — zaczęła Baśniowa Dziewczynka w skupieniu. — Ja nie jestem akurat przekonana, ale powiedzmy, że coś w tym jest. To co moglibyśmy zrobić w takiej sytuacji? — Mogę wam powiedzieć, co ja bym zrobił — zaczął Piotrek. — Wziąłbym dla Peg jakiś prezent i prosił ją, żeby wyleczyła Paddy’ego. Ale wcale nie dałbym poznać, że uważam ją za winną jego choroby. Nie mogłaby się wtedy obrazić i może zdjęłaby z niego urok. — To może niech każdy z nas coś jej ofiaruje — zaproponowała Felicity. — Ja w każdym razie gotowa jestem to zrobić. Ale kto zaniesie nasze dary? — Musimy iść wszyscy — zdecydowała Baśniowa Dziewczynka. — Ja nie pójdę! — krzyknęła przerażona Sara Ray. — Za żadne skarby nie podejdę nawet do jej domu, choćby nie wiem kto był ze mną. — Mam pewien plan — powiedziała, nie zważając na nią, Baśniowa Dziewczynka. — Dajmy jej coś wszyscy, tak jak radzi Felicity. Chodźmy do niej po południu, a jeżeli zobaczymy ją na zewnątrz, to po prostu złożymy nasze dary przed nią razem z listem i nie powiemy nic, tylko się odsuniemy i z bezpiecznej odległości zobaczymy, jaka będzie jej reakcja. — Jeżeli pozwoli nam odejść — zauważył znacząco Dan. — A czy Peg potrafi w ogóle czytać? Czy odczyta nasz list? — zapytałem z powątpiewaniem. — Naturalnie. Ciocia Oliwia twierdzi, że ona ma całkiem niezłe wykształcenie. Chodziła do szkoły i była bystrą dziewczyną aż do momentu, kiedy coś jej się pomieszało w głowie. Zresztą napiszemy krótki, treściwy list. — A co będzie, jeżeli jej nie spotkamy? — spytała Felicity. — To położymy wszystkie dary na progu, zostawimy je tam wraz z listem i wrócimy do domu — powiedziała spokojnie Sara. — No tak, ale ona może być gdzieś daleko — westchnęła Cecylia — i znajdzie je, kiedy dla Paddy’ego będzie już za późno. Ale to chyba rzeczywiście jedyne, co możemy zrobić. A co jej damy? — Nie możemy ofiarować jej pieniędzy — powiedziała w zamyśleniu Baśniowa Dziewczynka — bo to ją obrazi. Jest bardzo czuła na tym punkcie. Mówi, że nie jest żebraczką. Ale inne rzeczy ucieszą ją z pewnością. Dam jej mój sznur błękitnych paciorków. Ona lubi j rozmaite błyskotki. — Mogę jej ofiarować ciasto ponczowe, które upiekłam dziś rano — postanowiła Felicity. — Nie sądzę, żeby często jadała takie przysmaki. — A ja nie mam nic poza błyszczącym kółkiem od reumatyzmu, które dostałem zeszłej zimy — dam jej to. Nawet jeżeli nie ma reumatyzmu, to ono jest bardzo ładne i wygląda jak złote — odezwa się Piotrek. — Chyba mógłbym jej ofiarować tylko rulonik miętówek — oświadczył Feliks. — A ja słoiczek konfitur z wiśni, które sama zrobiłam — dodała Cecylia. — Boję się iść do niej — wahała się Sara Ray — ale też chciałabym zrobić coś dla Paddy’ego, poślę jej więc koronkę z wrobionym liściem jabłoni, którą szydełkowałam w zeszłym tygodniu. Ja doszedłem do wniosku, że mogę ofiarować Peg trochę jabłek z mojego drzewa, a Dan, że najlepsza będzie paczuszka tytoniu. — A czy to jej nie obrazi? — spytał niespokojnie mój brat. — Bądź spokojny — uśmiechnął się Dan. — Peg żuje tabakę jak mężczyzna. Z pewnością woli to niż twoje miętówki. Zaraz pobiegnę do sklepiku pani Sampson i zdobędę, co trzeba. — Teraz musimy napisać list, zebrać nasze dary i wyruszyć, zanim się ściemni — zdecydowała Sara. Udaliśmy się do spichlerza, żeby wspólnie zredagować trudny dla nas i niezwykle ważny list do Peg Bowen. — Jak mam zacząć? — głowiła się Baśniowa Dziewczynka, której oczywiście powierzyliśmy to zadanie. — Przecież nie napiszę: „Droga Peg”, to będzie zbyt poufale, a z kolei: „Szanowna Panno Bowen” też brzmi jakoś śmiesznie. — A w dodatku nikt na pewno nie wie, czy przysługuje jej tytuł pani czy panny — zauważyła Felicity. — Kiedy Peg Bowen dorosła, wyjechała do Bostonu i podobno wyszła tam za mąż, ale została porzucona i właśnie wtedy stała się taka niepoczytalna. W każdym razie, jeżeli jest mężatką, to nie możemy zwracać się do niej „Panno Bowen”. — No więc co mam napisać? — zapytała Sara rozpaczliwie. I wtedy Piotrek wymyślił odpowiedni nagłówek. — Zacznij po prostu „Szanowna Pani”. Moja mama zachowała list, który opiekunka w szkole przysłała do cioci Jane. Tam właśnie tak było napisane. „Szanowna Pani — zaczęła Baśniowa Dziewczynka. — Zwracamy się do Pani z wielką prośbą i mamy nadzieję, że o ile jest to w Pani mocy, to ją Pani spełni. Nasz ulubiony kot, Paddy, poważnie zachorował i obawiamy się, że zdechnie. Czy byłaby Pani w stanie go wyleczyć? Wszyscy ogromnie go lubimy — jest taki miły i nie ma żadnych złych nawyków. Oczywiście, jeżeli ktoś z nas nadepnie mu na ogon, to nas drapie, ale to zupełnie zrozumiale, bo żaden kot by tego nie zniósł. Broni się wtedy, jak potrafi, ale nie ma w tym żadnej złośliwości. Jeżeli uda się Pani wyleczyć go, to będziemy ogromnie wdzięczni. Przekazujemy Pani rozmaite drobne podarunki jako wyraz naszego szacunku i poczytywać sobie będziemy za zaszczyt, jeżeli zechce je Pani przyjąć. Pozostajemy z głębokim poważaniem Sara Stanley — To ostatnie zdanie brzmi świetnie — pochwalił Piotrek. — Muszę przyznać, że nie wymyśliłam go sama — powiedziała uczciwie Sara. — Przeczytałam je gdzieś i zapamiętałam. — Obawiam się, że jest trochę zbyt wytworne — skrytykowała Felicity. — Peg Bowen nawet tego nie zrozumie. Ale ostatecznie zdecydowaliśmy, że tak ma pozostać, i wszyscy podpisaliśmy się pod listem. Następnie przynieśliśmy nasze podarunki i z ociąganiem wyruszyliśmy w drogę do Peg Bowen. Sara Ray stanowczo odmówiła udziału w wyprawie, za to zgodziła się pozostać przy Paddym. Nie powiedzieliśmy dorosłym, dokąd idziemy. Wiedzieliśmy, że miewają dziwne zapatrywania i mogliby nam przeszkodzić, a z pewnością wyśmialiby nasze zamiary. Dom Peg Bowen oddalony był o milę, nawet jeżeli się szło skrótem obok moczarów i przez zalesione wzgórza. Poszliśmy najpierw łożyskiem potoku i przez mały drewniany mostek nad nim, ledwo widoczny w leśnej gęstwinie. Kiedy przedostaliśmy się na drugą stronę i weszliśmy w cienisty półmrok pod drzewami, zaczęliśmy wszyscy odczuwać wyraźny niepokój, aczkolwiek nikt się do tego nie przyznawał. Przestaliśmy rozmawiać i szliśmy wszyscy blisko siebie, w zbitej gromadce. Uważaliśmy, że na terytorium wroga należy zachować daleko idącą ostrożność, żeby ani słowem, ani nawet myślami nie urazić jego uczuć. Oczywiście nie wierzyliśmy, żeby Peg Bowen mogła być naprawdę czarownicą, ale zawsze lepiej uważać. W końcu wydostaliśmy się na ścieżkę, która prowadziła już bezpośrednio do jej siedziby. Serca biły nam jak szalone, a na pobladłych twarzach widniała determinacja. Wielkie czerwone słońce zawisło nisko pomiędzy świerkami na zachodzie. Nawet ono wydawało mi się niepokojąco odmienne. Właściwie wszystko w tej okolicy miało jakieś niesamowite oświetlenie. Bardzo pragnąłem, żeby nasza misja jak najszybciej się skończyła. Nagły zakręt ścieżki przywiódł nas na małą polanę i nagle znaleźliśmy się przed domkiem Peg. Pomimo lęku oglądałem go z wielkim zaciekawieniem. Mały, nieco krzywy budynek z zapadającym się dachem stał pośród istnej dżungli chwastów. Dziwne nam się wydało, że nie było w nim wejścia na parterze, jak należałoby tego oczekiwać. Drzwi znajdowały się na piętrze, a wejść tam można było tylko po rozchwianych schodkach. W domu nie było widać żadnego znaku życia, jedynie czarny kot przycupnął na najwyższym stopniu. Przypomniało mi się natychmiast to, co mówił wuj Roger. Czy to możliwe, żeby sama Peg przybrała postać kota? Nonsens. Ale mimo wszystko nie wyglądał on jak zwykły kot — był duży i miał złośliwe, zielone oczy. Było w nim coś niesamowitego… W napiętej ciszy Sara drżącymi rękami złożyła wszystkie paczuszki na dolnym stopniu schodków, kładąc na wierzchu nasz list. Była bardzo blada, a my wszyscy wstrzymaliśmy oddech. Nagle otwarły się drzwi i Peg Bowen we własnej osobie stanęła na progu. Była wysoka i chuda, w męskim kapeluszu na głowie. Miała na sobie dziwną, wystrzępioną dołem spódnicę, która ledwie zasłaniała jej kościste kolana, i szkarłatną wzorzystą bluzkę. W ustach trzymała małą glinianą fajeczkę, a stopy miała bose. Wyraz jej twarzy pooranej siecią drobnych zmarszczek był niezbyt przyjazny, a ciemne oczy błyskały dziko. Najgorsze wrażenie robiły jednak włosy spadające w siwiejących kosmykach aż na ramiona. Dotąd panowaliśmy nad wewnętrznym niepokojem i jakimś obezwładniającym lękiem, teraz jednak wobec tej dziwacznej postaci nasza odwaga załamała się gwałtownie. Piotrek wydał zduszony okrzyk przerażenia i wszyscy rzuciliśmy się do ucieczki. Przebiegliśmy błyskawicznie polanę i drogę leśną, w dół wzgórza, jak ścigane zwierzęta. Ogarnął nas tak nieprzytomny strach, że pędziliśmy bez wytchnienia, zupełnie jak w koszmarach sennych, które wielokrotnie opisywaliśmy w Księgach snów. Przekonanie, że Peg Bowen biegnie za nami, dodawało nam sił. Pamiętam, jak Sara skakała w biegu przez zwalone kłody i drobne krzewy nad strumykiem, opętana przemożnym pragnieniem, żeby jak najprędzej wydostać się z lasu. Jej długie kasztanowe włosy powiewały w pędzie jak ciemna chmura. Za mną Cecylia wołała zdławionym głosem: „Bev, zaczekaj na mnie!” albo „Biegnij, uciekaj!” Aż dziw, że nie pogubiliśmy się wtedy w lesie, ale instynktownie kierowaliśmy się do domu i trzymaliśmy się razem. W końcu dotarliśmy na pole za rzeczką. Niebo nad nami miało barwę perłoworóżową, krowy pasły się spokojnie na pastwisku, wiał lekki wiatr, jakby na pożegnanie lata. Zatrzymaliśmy się nagle, świadomi, że jesteśmy w znanym nam miejscu, poza zasięgiem władzy Peg Bowen, i że nikt z nas nie został schwytany. — Co za straszne przeżycie — wyszeptała Cecylia, łapiąc gwałtownie powietrze. — Drugi raz nie zdobyłabym się na to, chyba nawet dla Paddy’ego… — To się stało tak nagle, że straciłem głowę — wyznał Piotrek, zawstydzony swoim gwałtownym odwrotem. — Może zostałbym tam, gdybym był jakoś przygotowany na to, że się tak nagle ukaże. Ale kiedy tak wyrosła jak spod ziemi, to myślałem, że trupem padnę na miejscu. — A jednak nie powinniśmy byli uciekać — pokręciła głową Felicity — bo w ten sposób pokazaliśmy, że się jej boimy, a to ją zawsze okropnie gniewa. Obawiam się, że teraz nic nie zechce zrobić dla Paddy’ego. — Pewnie i tak by nic nie zrobiła — powiedziała z przekonaniem Baśniowa Dziewczynka. — Ale rzeczywiście zachowaliśmy się jak stado gęsi. Byliśmy skłonni zgodzić się z nią wszyscy z wyjątkiem może Piotrka, który nadal obstawał przy swojej wersji złego uroku. Niestety, Paddy, zostawiony pod opieką Sary Ray, nie ruszał się nadal, co jeszcze pogłębiło nasze poczucie klęski. Baśniowa Dziewczynka zapowiedziała, że bierze go do kuchni, gdzie ma zamiar czuwać przy nim całą noc. — Nie pozwolę mu umrzeć samotnie — powiedziała stanowczo, biorąc na ręce małe bezwładne ciało. Nie przypuszczaliśmy wprawdzie, że ciocia Oliwia pozwoli na coś podobnego, a jednak, ku naszemu zdziwieniu, wyraziła zgodę. Naprawdę była kochana. Oczywiście, chcieliśmy dotrzymać Sarze towarzystwa, ale tu wkroczyła ciotka Janet i stanowczo się sprzeciwiła. Nawet nie chciała o tym słyszeć i oświadczyła, że to grzech, aby kota traktować na równi z człowiekiem i aż tak się przejmować jego chorobą. Kazała nam zaraz iść do łóżek. Tak więc po schodach na górę szło pięcioro zgnębionych i znękanych dzieci, które kochały małe, mruczące i kudłate stworzenia. — Jedyne, co możemy jeszcze zrobić, to pomodlić się, prosząc Pana Boga, żeby uratował mu życie — westchnęła Cecylia. — Nie sądzę, żeby było stosowne modlić się o zdrowie kota — wyraziła poważną wątpliwość Felicity. — A to dlaczego? — odparła z oburzeniem Cecylia. — Przecież Paddy jest w takim samym stopniu bożym stworzeniem, jak ty, Felicity King, chociaż przy nim Bóg się może tyle nie natrudził. Pewna natomiast jestem, że Pan Bóg ma większą moc uzdrawiania niż jakaś tam Peg Bowen. Tak czy siak, mam zamiar osobiście polecić go boskiej opiece i wątpię, czy możesz mnie powstrzymać. Oczywiście nie będę mieszała tej prośby z innymi, ważniejszymi, ale wymienię ją na końcu pacierza. Zgodziliśmy się z wywodem Cecylii, od najwcześniejszych bowiem lat wiedzieliśmy, że modlitwa to coś poważnego, czego nie można zbyt lekko traktować. Chyba wszystkie nasze pacierze tego wieczoru zawierały prośby o zdrowie Paddy’ego. Pamiętam w każdym razie, że mój brat, który zawsze odmawiał modlitwę głośnym szeptem, zakończył ją słowami: „Panie Boże, spraw, żeby Paddy wyzdrowiał i jutro czuł się dobrze, bardzo Cię prosimy”. Również i ja, nie wstydzę się przyznać, polecałem Panu Bogu naszego małego przyjaciela. Poszedłem spać uspokojony, z niezachwianym przekonaniem, że po załatwieniu ważniejszych spraw Pan Bóg zajmie się i tą naszą prośbą. Następnego ranka pobiegliśmy wszyscy do domu wuja Rogera zobaczyć, czy nasze modlitwy zostały wysłuchane. Po drodze spotkaliśmy Baśniową Dziewczynkę i Piotrka i od razu poznaliśmy, że mają dobre nowiny. — Już mu lepiej — powiedziała Baśniowa Dziewczynka, promieniejąc radością. — Wczoraj w nocy, dokładnie o dwunastej, zaczął wylizywać sobie łapki i futerko. Cały się wymył dokładnie i ułożył dc snu. Kiedy się obudziłam, mył sobie znowu pyszczek i wypił cały spodek mleka. Czy to nie cudowne?! — Musicie teraz przyznać, że to rzeczywiście Peg Bowen rzuciła i niego zły urok, a potem, na skutek naszych próśb, zdjęła gol — przekonywał nas Piotrek. — Myślę, że może raczej pomogły prośby Cecylii skierowane dc Pana Boga — nie zgadzała się Felicity. — Moja siostra cały czas modliła się o poprawę i jak widzicie, Paddy od razu czuje się lepiej. — No dobrze, niech ci będzie — przystał Piotrek — ale na przyszłość uważajmy, żeby jednak nie podrapał Peg Bowen, jak tu kiedy przyjdzie. — Tak bym chciał mieć pewność, co mu właściwie pomogło, modlitwa czy zdjęcie uroku — zastanawiał się jak zawsze zasadnie Feliks. — Pewnie ani to, ani to — zaopiniował Dan sceptycznie. — Paddy zachorował, a potem wrócił do zdrowia. — Ja jednak chcę wierzyć, że sprawiły to nasze modlitwy — orzekła z przekonaniem Cecylia. — Po prostu wolę wierzyć Panu Bogu niż Peg Bowen. — No tak, ale chyba nie powinno się wierzyć w coś tylko dlatego, że tak jest wygodniej czy przyjemniej — poważnie zwrócił jej uwagę! Piotrek. — Zrozumcie, nie twierdzę, że Pan Bóg nie uzdrowił Paddy’ego, ale jestem całkowicie przekonany, że przyczyną choroby był zły urok rzucony przez Peg Bowen. Tak więc wiara, przesąd i sceptycyzm staczały walkę w naszyć duszach, tak jak w ogóle w historii rodzaju ludzkiego. ROZDZIAŁ XXV KIELICH GORYCZY Pewnej ciepłej niedzieli, podczas pełni księżyca, siedzieliśmy razem z dorosłymi w starym sadzie, śpiewając pieśni religijne. Wszyscy lubiliśmy śpiewać, z wyjątkiem Sary Ray, która wyznała kiedyś z rozpaczą, że nie wie, co będzie robiła w niebie, skoro nie potrafi zaśpiewać czysto ani jednej nuty. Cała scena staje jak żywa w mojej pamięci. Za domem sklepienie liliowego nieba nad wierzchołkami drzew, uginające się pod ciężarem owocu gałęzie w sadzie, złota tarcza księżyca za Kamiennym Pulpitem i pięknie oświetlone jodły. Pamiętam wuja Alka i jego błękitne oczy, w których malował się wyraz znużenia, tchnącą uczciwością twarz ciotki Janet, różowe policzki i jasną brodę wuja Rogera oraz pyszną urodę cioci Oliwii. Dwa głosy wybijały się ponad inne: czysty, srebrzysty głosik Cecylii oraz wspaniały, szlachetnie brzmiący tenor wuja Alka. W okolicy znane było nawet powiedzenie z owych czasów: „Każdy King chętnie śpiewa”. Szczególnymi zdolnościami obdarzona była ciocia Julia, która została znaną śpiewaczką — ozdobą wielu słynnych koncertów. Pozostali członkowie rodziny Kingów nie zdobyli sławy, jednak i dla nich śpiew był bardzo ważny, rozjaśniał bowiem i uszlachetniał codzienne życie. Tego wieczoru, kiedy starsi zmęczyli się śpiewem, zaczęli snuć wspomnienia z lat dzieciństwa i wczesnej młodości. Był to nasz ulubiony temat. Z upodobaniem słuchaliśmy o naszych wujach i ciotkach, którzy mieli, jak się okazywało, wszelkie typowe cechy młodego wieku. Tak jak my kłócili się ze sobą i obrażali, wpadali na niesłychane, budzące zgorszenie dorosłych pomysły i mieli na sumieniu różne łobuzerskie sprawki. Wuj Roger zapamiętał i opowiedział nam wiele historii z życia innego naszego wuja, który stał się później wybitnym kaznodzieją. Już mając dziesięć lat stawał za Kamiennym Pulpitem w sadzi i wygłaszał swoje pierwsze kazania do rodzeństwa. To właśnie jego postać miała wkrótce podsunąć Sarze nowy pomysł. — Pamiętam go, jak pochylał się nad Kamiennym Pulpit — opowiadał wuj Roger — z płonącym wzrokiem i zarumienionymi z podniecenia policzkami. Uderzał pięścią w Kamienny Pulpit, podpatrzył, że tak właśnie robią wygłaszający kazania kaznodzieje. Ale oczywiście powierzchnia głazu była twarda, niczym nie wyściełana, nieraz więc potłukł sobie dotkliwie rękę. Uważaliśmy; wówczas, że jest niezwykły. Lubiliśmy jego kazania, znacznie jednak mniej jego modlitwy, ponieważ nalegał na to, żeby modlić się po kolei za każdego z nas, co wprawiało nas w okropne zakłopotanie. — Czy pamiętasz, Alek, jak Edward doprowadził do istnej furii Julię, modląc się, żeby Pan Bóg uchronił ją od próżności i zarozumialstwa? — Naturalnie, że pamiętam — roześmiał się wuj Alek. — Julia siedziała wtedy na miejscu Cecylii i kiedy usłyszała tę modlitwę, natychmiast wstała i wyszła z sadu. Zatrzymała się jednak na chwilę przy furtce i zawołała z urazą w głosie: „Zanim zaczniesz innym wymawiać próżność i zarozumialstwo, to sam się ich pozbądź, Edwardzie King. Jeszcze nigdy nie słyszałam tak pompatycznych i nudnych kazań jak twoje”. Ale Edward udawał, że nic nie słyszy, i dalej się modlił, dodając tylko na końcu mniej więcej te słowa: „O, Panie, modlę się, żebyś miał nas wszystkich w swojej opiece, jednak szczególną pieczą otocz siostrę naszą Julię, ponieważ potrzebuje Twego miłosiernego wsparcia w świecie próżności i pochlebstw. Amen”. Wujowie zaśmiewali się do łez, przypominając sobie tę scenę. Wtórowaliśmy im serdecznie, zwłaszcza kiedy usłyszeliśmy następną opowieść, jak to wuj Edward pochylił się w oratorskim zapale nad Kamiennym Pulpitem tak bardzo, że stracił równowagę i spadł na trawę. — Wylądował na wielkim, kłującym krzaku ostu — ciągnął wuj Roger, śmiejąc się wesoło — a jeszcze do tego otarł sobie czoło o kamienie. Ale mimo to postanowił dokończyć kazanie. Wspiął się ponownie za pulpit, a łzy płynęły mu po policzkach, i modlił się przez następnych pięć minut, chociaż wstrząsało nim łkanie, a na czole pojawiły się krople krwi. Taki był zawzięty. Nic dziwnego, że zrobił karierę. — A we wszystkich kazaniach był tak bezkompromisowy, że aż trochę okrutny w swojej szczerości, jak wówczas, kiedy rozgniewał naszą Julię — przypomniał wuj Alek. — No cóż, wszyscy się posunęliśmy, a Edward jest już szpakowatym starszym panem, ale zachowałem go w pamięci jako małego chłopca o różowych policzkach i wijącej się czuprynie, kiedy tak z przejęciem głosił nam Słowo Boże. Wydaje się, że to było niedawno, kiedy byliśmy tu wszyscy razem, tak jak teraz nasze dzieci. A dziś wszyscy jesteśmy daleko od siebie, rozsypani po całym świecie: Julia w Kalifornii, Edward w Halifaksie, Alan w Ameryce Południowej, a Feliks, Felicity i Stefan w innym, lepszym świecie. Zapadła cisza, po czym wuj Alek, zaczął swoim cudownym, głębokim głosem psalm, który odtąd zawsze kojarzy mi się z nastrojem tej księżycowej nocy i wspomnieniami o naszych przodkach. Słuchaliśmy z zapartym tchem majestatycznych słów: „Panie, Ty jesteś naszą ucieczką z pokolenia w pokolenie. Zanim zrodziły się góry i powstała Ziemia i krąg świata, po wszystkie czasy jesteś, Boże! (…) Tysiąc lat w Twoich oczach jest jak dzień wczorajszy albo straż nocna. (…) a lata nasze mijają jak westchnienie. (…) Naucz nas liczyć dni, abyśmy posiedli mądrość serca. (…) Zwróć się ku nam, o Panie! (…) Miej litość nad Twoimi sługami! Nasyć nas o poranku Twoją łaską, abyśmy się weselili i radowali po wszystkie dni nasze”. Zmierzch zakradł się do sadu jak tajemnicza istota. Czuliśmy nieomal jego obecność. Mieliśmy wrażenie, że idąc od drzewa do drzewa zbliża się do nas coraz bardziej. Wreszcie spowiły nas jego szare skrzydła, a na niebie zabłysły wczesne gwiazdy jesiennej nocy. Starsi powstali w zadumie i poszli do domu. My zaś zostaliśmy jeszcze, ażeby omówić pewną ideę, którą podsunęła nam Sara, i która miała nadać nowy smak naszemu codziennemu życiu. Wyraźnie potrzebowaliśmy jakiejś odmiany. Nasze Księgi snów spełniły już swoje zadanie, coraz rzadziej zapisywaliśmy w nich nowe j stronice, a i nasze sny zdawały się mniej ciekawe. Propozycja Baśniowej Dziewczynki przyszła więc w samą porę. — Słuchajcie, mam doskonały pomysł — powiedziała z ożywieniem. — Przyszedł mi do głowy, kiedy nasi wujowie opowiadali o kazaniach wuja Edwarda. Najlepsze w nim jest to, że moglibyśmy bawić się również w niedzielę, a wiecie, jak niewiele rzeczy jest i stosownych w ten święty dzień. To jest najbardziej chrześcijański i rodzaj zabawy, będzie więc odpowiedni. — Ale to nie jest coś takiego, jak ta gra w koszyk z postaciami biblijnymi? — spytała niespokojnie Cecylia. Mieliśmy nadzieję, że to coś zupełnie innego, bo tamta zabawa pozostawiła niezbyt dobre wspomnienia. Pewnej niedzieli, kiedy już nie wiedzieliśmy, czym się zająć, Feliks zaproponował, żebyśmy nadawali sobie imiona biblijne, tak jak normalnie w grze w koszyk przyjmuje się nazwy owoców. Uważał, że będzie to i ciekawe, i stosowne na niedzielę. Nam też się to podobało i przez godzinę bawiliśmy się świetnie, przybierając imiona Łazarza, Marty, Mojżesza, Aarona i wiele innych, które pozostałe dzieci musiały odgadnąć na podstawie kilku zaledwie wskazówek. Piotrek już miał imię z Pisma Świętego, więc nie chciał go zmieniać, na co my z kolei nie mogliśmy się zgodzić, ponieważ ułatwiało mu to sytuację i od razu dawało przewagę. W końcu Piotrek wybrał sobie imię Nabuchodonozor, którego nikt z nas nie umiał nawet wymówić trzykrotnie, jak tego wymagała gra, w czasie kiedy on sam wykrzyknął je od razu. Wprawiło nas to w gniew, który nie zmniejszył jednak ogólnej wesołości. I wtedy właśnie wkroczyła do sadu ciotka Janet i wuj Alek. Spuśćmy lepiej zasłonę milczenia na to, co się później działo. Nie akceptowali oni w żadnym wypadku bezczeszczenia niedzieli jako Dnia Pańskiego. Stąd też niespokojne pytanie Cecylii. — Nie, to w ogóle nie będzie żadna gra — powiedziała Baśniowa Dziewczynka. — To będzie tak: każdy z was, chłopców, wygłosi kazanie, tak jak ongiś wuj Edward. Zdecydujcie sami, kto zacznie w najbliższą niedzielę, a kto wystąpi w następną. A ten, kto z was powie najlepsze kazanie, dostanie nagrodę. Dan od razu oświadczył, że nie ma zamiaru nawet próbować. Ale Piotrek, Feliks i ja uznaliśmy natychmiast, że pomysł Sary jest bardzo dobry. W głębi duszy liczyłem na zdobycie nagrody. Uważałem w swojej próżności, że całkiem dobrze nadaję się do tej roli. — A kto ufunduje nagrodę? — Ja — odpowiedziała Sara. — A nagrodą będzie obrazek, który ojciec przysłał mi w zeszłym tygodniu. Ponieważ wspomniany obrazek był świetną kopią pejzażu z jeleniami Landseera, więc obaj z bratem byliśmy bardzo zadowoleni. Natomiast Piotrek oznajmił, że raczej wolałby dostać wizerunek Madonny z Dzieciątkiem, która tak mu przypominała ciocię Jane. Sara przystała na to chętnie, przyrzekając, że dostanie od niej upragnioną Madonnę, jeżeli tylko jego kazanie okaże się najlepsze. — No dobrze, ale kto ma być sędzią — zapytałem — i jakie kazanie uznałabyś za najlepsze? — Takie, które zrobi na nas największe wrażenie — odparła bez namysłu Sara. — Sędziami będą wszystkie dziewczynki, bo przecież nie ma nikogo innego. Więc kto wygłosi kazanie w najbliższą niedzielę? Postanowiono, że ja mam iść na pierwszy ogień, toteż przed snem zastanawiałem się głęboko, jaki temat powinienem sobie obrać i jak go przedstawić. Zaraz następnego dnia kupiłem dwa arkusze papieru i po podwieczorku poszedłem do spichlerza, zamknąłem się tam i zabrałem energicznie do pisania. Nie było to bynajmniej łatwe zadanie, jak początkowo sądziłem. Ale zacisnąłem zęby i przez dwa kolejne wieczory wytrwale pisałem, kartka po kartce, wplatając zgrabnie cytaty z Pisma Świętego i psalmów. Za temat wiodący wybrałem pracę misyjną Kościoła, ponieważ uważałem, że dam temu radę, w przeciwieństwie do doktryn teologicznych czy też przypowieści z Ewangelii. Pamiętając o wrażeniu, jakie mam wywrzeć na swoich słuchaczach, przywołałem wstrząsający obraz pogan, którzy w swojej niewiedzy i ciemnocie oddają cześć kamiennym bożkom. Odmalowałem możliwie barwnie stan ich świadomości religijnej, apelując do poczucia odpowiedzialności nas jako chrześcijan, którzy mogą przynieść im światło prawdziwej wiary. Zakończyć miałem wersetem zaczynającym się od słów: „Czyż my, których dusze są oświecone…” Przeczytałem następnie całość, wstawiając czerwonym atramentem, który zrobiła dla mnie Cecylia, znak, gdzie mam podkreślić; jakieś słowo uderzeniem ręką w Kamienny Pulpit. Jeszcze ciągle przechowuję ów tekst razem z moją Księgą snów, jednakże nie zamierzam nim męczyć czytelników. Obecnie daleki jestem od tego, żeby to moje pierwsze w życiu i jedyne kazanie uważać za arcydzieło. Pamiętam jednak, jaki byłem wówczas z niego; dumny. Nie sądziłem też, żeby Feliks potrafił mi dorównać. Piotrka w swoim zarozumialstwie nie uważałem w ogóle za: rywala. Cóż ciekawego mógłby nam powiedzieć tak mało wykształcony chłopiec, który zaledwie kilka razy był w kościele… Ja przynajmniej miałem w swojej rodzinie prawdziwego kaznodzieję. Po napisaniu tekstu kazania musiałem jeszcze pracowicie nauczyć go się na pamięć i wyćwiczyć odpowiednią intonację głosu i gesty. Majaczą słuchacza jedynie kota Baśniowej Dziewczynki, wygłosiłem całe kazanie kilka razy, żeby opanować je doskonale. Paddy siedział bez ruchu, z wyjątkiem tych momentów, kiedy uwagę jego rozpraszały podejrzane szmery i zapach myszy, czemu trudno się dziwić. Następnej niedzieli, podczas porannego nabożeństwa, nasz pastor Marwood miał trzech niezwykle uważnych słuchaczy. Feliks, Piotrek i ja w wielkim skupieniu śledziliśmy każdy jego ruch i spojrzenie. Wprawdzie nie potrafilibyśmy zapewne powiedzieć, o co w jego kazaniu chodziło, jednak nie uszedł naszej uwagi żaden gest i z prawdziwym znawstwem przyszłych adeptów tej sztuki patrzyliśmy, jak pastor podnosi głowę czy pochyla się w stronę słuchaczy. Po południu udaliśmy się wszyscy do sadu, trzymając w rękach Biblie i śpiewniki. Oczywiście woleliśmy nie mówić starszym o naszych zamiarach, bo mogliby się im sprzeciwić. Bardzo zdenerwowany wspiąłem się na kamienne stopnie, mając przed sobą poważne i skupione audytorium. Najpierw odśpiewaliśmy pieśni religijne i odczytaliśmy fragment Pisma Świętego przeznaczony na ten dzień. Nie czuliśmy się na siłach, żeby rozpocząć jakieś modlitwy. Natomiast postanowiliśmy zebrać ofiary. Datki miały oczywiście iść na cele misyjne. Daniel zbierał na tacę, którą był śliczny, porcelanowy talerz Felicity w pączki róż. Dan wyglądał w tej roli równie dostojnie jak znany nam Elder Frewen. Każdy z nas złożył w ofierze jeden cent. No i wreszcie zacząłem. Wypadło jakoś blado. Zrozumiałem to, zanim dobrnąłem do połowy. Po prostu moje kazanie nie wywierało żadnego wrażenia. Pamiętałem wprawdzie świetnie cały tekst, a także towarzyszące mu gesty. Cóż, kiedy moje audytorium było po prostu znudzone. Kiedy wreszcie zszedłem z Kamiennego Pulpitu po ostatnich, pełnych patosu słowach, czułem się upokorzony. Już wiedziałem, że to była porażka. Feliks niewątpliwie miał szansę na zwycięstwo. — Jak na pierwszy raz to było całkiem dobre — zawyrokowała wielkodusznie Baśniowa Dziewczynka. — Brzmiało zupełnie tak, jak prawdziwe kazania, które słyszałam w kościele. Przez krótką chwilę urok jej głosu i skupiona na mnie uwaga sprawiły, że błysnęła mi nadzieja, iż moje kazanie nie było takie złe. Jednakże czynione w dobrej wierze uwagi innych dziewcząt szybko pozbawiły mnie złudzeń. — Każde słowo było prawdziwe — powiedziała Cecylia, dając mi tym nieświadomie do zrozumienia, że była to właściwie jedyna zaleta mojej uroczystej mowy. — Często zastanawiam się nad tym, że istotnie za mało przejmujemy się losem pogan — dodała Felicity, czując, że powinna coś powiedzieć. Sara Ray podsumowała cały mój wysiłek, dopełniając swoją uwagą czarę mojej goryczy: — Było takie ładne i krótkie. Dopiero wieczorem, przed udaniem się na spoczynek, miałem okazję poprosić o rzeczowy osąd Dana, który nie brał udziału w konkursie ani nie był sędzią: — Słuchaj, jak to naprawdę według ciebie wypadło? — Wiesz, to za bardzo brzmiało jak typowe kazanie, żeby nas zainteresować — odpowiedział szczerze. — Myślałem, że im bliższe będzie prawdziwego kazania, tym będzie lepsze — powiedziałem rozczarowany. — Nie, jeżeli naprawdę zależy ci na zrobieniu wrażenia — powiedział poważnie Dan — musisz powiedzieć coś nowego. Zobaczysz, że Piotrek wystąpi z czymś zupełnie oryginalnym — dodał jeszcze. — Ach, Piotrek — odparłem lekceważąco — przecież on nie może mieć pojęcia o tym, jak ma wyglądać prawdziwe kazanie. — Możliwie, ale jestem pewien, że wywrze wrażenie na słuchaczach — powiedział z całym przekonaniem Dan. I chociaż Dan nie był prorokiem ani nawet synem proroka, miał, jak się niebawem okazało, cudowną intuicję. Rzeczywiście, dopiero kazanie Piotrka wywarło na nas piorunujące wrażenie. ROZDZIAŁ XXVI PIOTREK ROBI WRAŻENIE Nadeszła kolej na Piotrka. Wcale nie miał zamiaru, jak oświadczył, wygłaszać kazania z kartki. W ogóle nie zamierzał go uprzednio pisać. Orzekł, że to za duży wysiłek. — No wiesz! — oburzył się Feliks. — Kto to słyszał, żeby wygłaszać kazanie bez napisanego tekstu?! — Wystarczy, że będę miał temat — powiedział z pewną dumą Piotrek. — Nie chcę wiązać się żadnym słowem pisanym. Będę za to miał trzy główne wątki. A ty — zwrócił się do mnie — nie miałeś w swoim kazaniu właściwie ani jednego. — Wuj Alek mówi, że zdaniem wuja Edwarda nie ma już zwyczaju dzielić kazania na części — powiedziałem broniąc się, ponieważ czułem, że w gruncie rzeczy Piotrek ma rację. — Nieważne, czy jest taki zwyczaj, czy nie, ja będę dzielił je na wątki, bo to porządkuje całe kazanie i skupia uwagę słuchaczy. Pamiętam, jak ciocia Jane mówiła, że kiedy pastor nie wybierze wyraźnego tematu, to błądzi po całej Biblii i nigdzie w końcu nie dotrze. — A o czym będziesz mówił? — zapytał ciekawie Feliks. — Zobaczysz w najbliższą niedzielę — odrzekł Piotrek wymijająco. Niedziela ta wypadła już w październiku, lecz dzień był ciepły i jasny jak w czerwcu. Przesycone zapachami powietrze budziło w nas tęsknotę za minionym latem, a zarazem przynosiło zapowiedź pogodnej jesieni. Pokazały się nitki babiego lata, a widniejące w oddali pagórki nabrały złocistopurpurowych barw. Zasiedliśmy wokół Kamiennego Pulpitu, czekając na Piotrka, który poprzedniego dnia miał wolne i nocował u mamy, oraz na Sarę Ray. W końcu Piotrek przyszedł i wspiął się na schodki z całą swobodą. Był w nowym ubraniu i już to samo dało mu od razu przewagę nade mną. Ciotka Janet kazała nam się przebierać w nieco gorsze ubrania zaraz po powrocie z kościoła. Piotrka, jako chłopca spoza rodziny, to nie obowiązywało. Wyglądał jak przystojny młody pastor, w granatowym garniturze, z białym kołnierzykiem i starannie zawiązanym krawatem. Oczy mu błyszczały, a czarną kędzierzawą czuprynę miał starannie przyczesaną. Postanowiliśmy nie czekać na Sarę Ray, ponieważ wcale nie było pewne, czy mama pozwoli jej przyjść. Wobec tego Piotrek zaczął od przeczytania stosownego ustępu z Biblii i podania psalmu na ten dzień. Robił to z taką swobodą i naturalnością, jakby to było jego stałe zajęcie od lat. — Odśpiewamy teraz pieśń bez ostatniej zwrotki — zarządził. To było dobre posunięcie i zacząłem patrzeć na niego nie tylko z uznaniem, ale nawet z pewną zazdrością. Chyba nie doceniałem jego możliwości. Kiedy był już gotowy do podjęcia tematu, stanął wygodnie, wkładając ręce do kieszeni, co już było jego własnym pomysłem, po czym zaczął mówić swoim zwykłym, bezpośrednim tonem, bez żadnego patosu, co stanowiło dla nas następne zaskoczenie. Nie było wśród nas stenografa, który mógłby zapisać jego słowa, jednakże tak silnie wryły się w naszą pamięć, że i ja, i zapewne każdy z nas, potrafiłby powtórzyć całe kazanie ze wszystkimi wątkami. — Moi kochani — zaczął Piotrek — kazanie moje ma za temat królestwo szatana, czyli piekło. Słuchaczy przejął dreszcz emocji. Wszyscy z napięciem utkwili w nim wzrok. Już tym wstępem dokonał tego, czego ja nie osiągnąłem całym swoim starannym wywodem. — Podzielę ten temat na trzy wątki — mówił dalej. — Pierwszy: czego unikać, aby się tam nie znaleźć, drugi: jak wygląda otchłań złego ducha (następny dreszcz emocji wśród słuchaczy) i wreszcie trzeci: jak się dostać do nieba. Otóż wiele jest czynów, których należy się stanowczo wystrzegać, i dobrze jest poznać je dokładnie, zamiast szukać po omacku. Po pierwsze, należy uważnie wsłuchiwać się w słowa i uwagi dorosłych, ale tylko tych, którzy sami są dobrzy. — A jak rozpoznać tych dobrych i złych? — zapytał Feliks, przejęty tematem, zapominając, że to przecież kazanie i nie powinien przerywać. — To proste — odpowiedział natychmiast Piotrek. — Każdy z nas czuje instynktownie, czy ma do czynienia z dobrym człowiekiem, czy też nie. Następnie w każdej sytuacji należy być wiernym prawdzie, a unikać kłamstwa. Ale nawet kłamstwo może być wybaczone, jeżeli okaże się skruchę. Dużo trudniej jednak uzyskać przebaczenie, jeśli z premedytacją zabijemy bliźniego. To już ciężki grzech, niełatwy do odpuszczenia. Również samobójstwo jest grzechem, ponieważ odbieramy sobie szansę na jakąkolwiek poprawę. Nie wolno nam zapominać o modlitwie ani też kłócić się z siostrą. W tym momencie Felicity znacząco trąciła Dana, na co ten aż podskoczył. — Bardzo cię proszę, zmień temat, Piotrze Craig — zawołał oburzony — bo tego nie zniosę! Nie można powiedzieć, żebym się sprzeczał z siostrą częściej niż ona ze mną, więc łaskawie zostaw mnie w spokoju, dobrze? — A czy ja mówiłem o tobie? — zdziwił się Piotrek. — Przecież nie wymówiłem żadnego imienia, prawda? A pastor porusza w kazaniu różne wątki, które ludzie biorą do siebie, ale wolno mu tak czynić, dopóki nie podaje żadnych nazwisk, i jak wiesz, nikt mu nie przerywa. — Dobrze, dobrze — mruczał nieprzejednany Dan. — Poczekaj tylko do jutra, to sobie porozmawiamy. Ale dziewczynki spojrzały na niego z takim wyrzutem, że od razu zamilkł. — A zatem trzeba wiedzieć, że w dzień świąteczny nie należy się bawić tak jak co dzień ani też szeptać w kościele czy, nie daj, Boże, głośno się śmiać — sam zrobiłem to raz, ale okazałem skruchę i naprawdę ją czułem. W czasie rodzinnych modlitw nie należy zwracać uwagi na to, co robi Paddy czy jakiś inny kot domowy, choćby wam wszedł na plecy. Nie wolno też nikogo przezywać ani robić min. — Amen! — wykrzyknął Feliks, który dobrze wiedział, co to znaczy, gdyż Felicity wykrzywiała się do niego przy posiłkach, kiedy i starsi nie patrzyli. Tym razem Piotrek nie wytrzymał i spojrzał gniewnie na mojego biednego brata. — Nie mówi się nic podczas kazania — zwrócił mu uwagę. — W kościele metodystów w Markdale tak robią i sam to słyszałem — bronił się Feliks zmieszany. — Wiem o tym, ale to jest ich zwyczaj, a nie nasz. Nie mam nic przeciwko nim, bo moja ciocia Jane była tego wyznania i ja sam bym go przyjął, gdyby nie nagła decyzja wobec Sądu Ostatecznego. Ale ty sam nie jesteś metodystą, tylko prezbiterianinem, prawda? — Tak, oczywiście, tak mnie wychowano. — W porządku, wobec tego zachowaj się tak jak prezbiterianie. I niech już nie słyszę od ciebie żadnego więcej „Amen”, bo się z tobą rozprawię. — Nie przeszkadzajcie mu już — wtrąciła Baśniowa Dziewczynka z prośbą w głosie — to nie jest w porządku. Jak można wygłosić dobre kazanie, kiedy człowiekowi wciąż ktoś przerywa? Jak Beverly mówił swoje, to nikt się nie wtrącał. — Ale Bev nie pozwalał sobie na uwagi osobiste. — Nie wolno wam staczać bójek — podjął Piotrek z niezmąconym spokojem. — To znaczy, że nie powinniście ich toczyć dla samej przyjemności walki albo ze złości. Następnie nie powinniście kaleczyć języka przekleństwami i ordynarnymi słowami. Nie wolno nam się upijać, chociaż ten ostatni zakaz będzie nas wszystkich dotyczył, dopiero kiedy dorośniemy, a dziewczętom to się i tak nie zdarza. Jest jeszcze zapewne wiele takich rzeczy, których robić nie należy, ale te, które wymieniłem, są najważniejsze. Nie twierdzę też, że popełniając któreś z tych wykroczeń rzeczywiście skazujecie się na wieczne potępienie. Jednakże bierzecie na siebie duże ryzyko. Szatan jest blisko ludzi, których upatruje na ofiary; nie będzie zaś marnował czasu na takich, którzy nie zbaczają ze ścieżki wiary i dobrego życia. I na tym chciałbym zakończyć pierwszy wątek swojego dzisiejszego kazania. W tym właśnie momencie wpadła zadyszana Sara Ray. Piotrek zwrócił natychmiast swój karcący wzrok na nią: — Saro, przez swoje spóźnienie opuściłaś całą pierwszą część mojego kazania, a przecież masz je osądzić razem z innymi. Więc może powinienem wygłosić je jeszcze raz ze względu na ciebie. — Tak rzeczywiście postąpił pewien pastor i jest to prawdziwe wydarzenie, które mogę wam opowiedzieć — wspomniała, lekko ubawiona, Baśniowa Dziewczynka, patrząc na nas pytająco. — No i kto teraz przerywa? — spytał Dan chytrze. — Trudno, ja się nie gniewam. Opowiedz nam tę historię — powiedział z godnością Piotrek, pochylając się ponad pulpitem. — To jedna z tych rzeczy, które zrobił wielebny pastor Scott. Wygłaszał właśnie kazanie gdzieś w Nowej Szkocji i miał już ponad połowę za sobą — a, jak wiecie, kazania w owych czasach były bardzo długie — kiedy wszedł jakiś spóźniony parafianin. Pastor poczekał, aż tamten usadowi się wygodnie, po czym zwrócił się do niego tymi słowami: „Przyjacielu, spóźniłeś się bardzo na nabożeństwo. Mam nadzieję, że nie spóźnisz się do nieba. Zgromadzeni tu wierni wybaczą mi, jeżeli streszczę to, co dotychczas mówiłem, dla dobra naszego brata”. Po czym powtórzył dokładnie wszystko od samego początku. Ponoć ten człowiek nigdy już nie spóźnił się na nabożeństwo. — Dobrze mu tak — powiedział Dan — ale była to niesłuszna kara dla pozostałych. — Ale teraz już nie przerywajmy, żeby Piotrek mógł spokojnie mówić dalej — zażądała Cecylia. Piotrek wyprostował się i położył rękę na pulpicie. Z pewną zazdrością zauważyłem, że chociaż ani razu nie uderzył w blat, to jednak jego sposób pochylania się do przodu i patrzenia słuchaczom w oczy był o wiele bardziej skuteczny. — Doszedłem obecnie do drugiego wątku, a mianowicie przedstawienia wam królestwa szatana. I Piotrek zaczął malować niezwykle przejmujący obraz piekła. Znacznie później dopiero zorientowaliśmy się, iż materiał do tego zaczerpnął z ilustrowanego wydania Piekła Dantego, które ciocia Jane dostała jako nagrodę szkolną. Kiedy jednak siedzieliśmy zasłuchani w jego słowa, byliśmy przekonani, że wizję swoją opiera całkowicie na Piśmie Świętym, które studiował regularnie od pamiętnego dnia Sądu Ostatecznego. A że sami nie znaliśmy Biblii zbyt dokładnie, trudno by nam było zakwestionować jego słowa. Siedzieliśmy więc wpatrzeni w niego, gdyż Piotrek przedstawiał królestwo szatana niezwykle sugestywnie. I nagle, ku naszemu zdumieniu, Sara Ray zerwała się na równe nogi w napadzie, jak się później okazało, histerycznego strachu. Tak silne musiało być wrażenie, jakie Piotrek wywarł swoim obrazem piekła, że zaczęła płakać, a jej szloch przeszedł w niekontrolowany śmiech i spazmy. Patrzyliśmy przerażeni, nie wiedząc, co się z nią dzieje, po czym dziewczynki musiały ją wziąć pod ręce i prawie zanieść do domu. Na odchodnym Felicity spojrzała jeszcze na Piotrka z wyrzutem. — Widzisz, do czego doprowadziłeś… — i odeszła, prowadząc z Cecylią Sarę przez ogród. Piotrek, blady z przejęcia, zszedł z Kamiennego Pulpitu, nie dokończywszy swojego kazania. — Ona dostała jakiegoś ataku — stwierdził wstrząśnięty. — Obawiam się, że zrobiłeś aż za duże wrażenie — powiedziała Baśniowa Dziewczynka znękanym głosem. — Niepotrzebnie tak się wystraszyła. Przecież właśnie miałem zamiar przedstawić wam, jak łatwo można uniknąć piekła i dostać się do nieba. Gdyby tylko trochę poczekała, ale wy, dziewczęta, zawsze się musicie spieszyć — orzekł Piotrek z goryczą. — Jak myślicie, czy trzeba ją będzie oddać do domu wariatów? — spytał szeptem Dan. — Cicho, idzie twój ojciec — odpowiedział Feliks, dostrzegając zbliżającego się wuja. Wuj Alek nadchodził wielkimi krokami przez sad. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy, żeby się złościł, ale tym razem niewątpliwie był na nas rozgniewany. Dosłownie rozsadzała go wściekłość, a jego tak zawsze spokojne i łagodne oczy lśniły niebezpiecznym blaskiem. — W jaki sposób doprowadziliście Sarę do takiego stanu? — zapytał surowo. — My tylko zorganizowaliśmy konkurs, wuju, na najlepsze kazanie — wyjaśniła Baśniowa Dziewczynka niepewnie. — Dzisiaj Piotrek wygłaszał kazanie na temat piekła, i to właśnie tak przestraszyło Sarę. Tylko tyle. — Ach, tak! — Doprawdy wuj Alek potrafił wyglądać bardzo groźnie. — Więc to tylko tyle! Czy wiecie, że to biedne dziecko zupełnie nie może się uspokoić?! Doprowadziliście ją do szoku nerwowego! I jak wam nie wstyd kpić sobie z rzeczy świętych, i to w niedzielę! Ani słowa — powstrzymał Sarę, która chciała najwyraźniej wytłumaczyć to, co zaszło — nie chcę nic więcej słyszeć na ten temat. Ty i Piotrek marsz do domu. A niech tylko coś takiego się powtórzy, popamiętacie sobie do końca życia! I wuj odszedł, wzburzony. Baśniowa Dziewczynka i Piotrek poszli ze spuszczonymi głowami do domu, a my za nimi. — Nigdy chyba nie zrozumiem dorosłych — westchnął z desperacją w głosie Feliks. — Kiedy wuj Edward jako dziesięcioletni chłopiec wygłaszał kazania w sadzie, to było w porządku, a kiedy my robimy to samo, mówi się, że stroimy sobie żarty z rzeczy świętych. W dodatku pamiętam dokładnie, jak wuj Alek opowiadał, że jako dziecko był śmiertelnie wystraszony kazaniem pastora na temat Sądu Ostatecznego i końca świata. Ale jak Piotrek wymyślił coś, co robi wrażenie, to jest złe. A pamiętam, jak wuj mówił: „To dopiero było kazanie, teraz nikt już takich nie wygłasza…” — To, że my czasem nie pojmujemy dorosłych, jest zupełnie oczywiste, przecież nigdy nie byliśmy dorośli, natomiast oni byli kiedyś dziećmi, więc nie wiem doprawdy, dlaczego tak często nas nie rozumieją — powiedziała Baśniowa Dziewczynka z urazą w głosie. — Może, wuj Alek ma rację, że nie należało organizować tego konkursu w niedzielę, ale chyba przesadza mówiąc, że stroimy sobie żarty z rzeczy świętych, i w ogóle za ostro nas potraktował. Mimo wszystko mam nadzieję, że biedna Sara dojdzie jakoś do siebie i nie trzeba jej będzie odwozić do szpitala. Na szczęście nie doszło do tej ponurej ewentualności. Sara uspokoiła się zupełnie, bez żadnej pomocy z zewnątrz i następnego dnia przyszła do nas jak zwykle. Przeprosiła Piotrka za to, że zepsuła mu kazanie. Przebaczył jej, ale sądzę, że długo jeszcze miał do niej żal za ten niestosowny wybuch, który zniweczył całą jego pracę. Natomiast Feliks obwiniał ją o to, że stracił możliwość udziału w konkursie. — Oczywiście wiem, że prawdopodobnie nie zdobyłbym żadnej nagrody — przyznał wielkodusznie — bo zapewne nie potrafiłbym wywrzeć takiego wrażenia jak Piotrek, ale mimo wszystko chciałem chociaż spróbować i przekonać się, co potrafię. Wszystko przez to, że mamy tu taką płaksę w naszym gronie. Cecylia na przykład była tak samo wystraszona jak Sara, a jednak opanowała się i miała na tyle rozsądku, żeby tego nie okazać. — No cóż, to widocznie było ponad jej siły — orzekła litościwie Baśniowa Dziewczynka — ale rzeczywiście nie mamy jakoś ostatnio szczęścia do naszych zabaw. Myślałam o czymś nowym dziś rano, ale boję się już z tym wystąpić. Może też obrócić się to przeciw nam. — Ale chociaż nam powiedz, co to takiego — zaczęliśmy ją prosić jedni przez drugich. — Chciałam urządzić próbę męstwa. Zobaczylibyśmy, kto z nas ją wytrzyma. Trzeba by się było zdobyć na to, żeby zjeść dużymi kęsami, nie krzywiąc się, całe cierpkie jabłko. Już na samą myśl o tym Dan się skrzywił. — Nie wierzę, żeby ktokolwiek z nas tego dokonał — powiedział sceptycznie. — Pewnie, że ty nie zdołasz tego zrobić, jeżeli będziesz odgryzał kęsy tak wielkie jak całe twoje usta — rzuciła Felicity okrutnie. — Tobie za to na pewno się uda. Tak się boisz, żeby brzydko nie wyglądać, że nawet się nie skrzywisz — odciął się Dan złośliwie. — O, owszem, Felicity potrafi robić miny i bez żadnych jabłek — dodał jeszcze Feliks, żeby ją pognębić. Rzeczywiście przedrzeźniała go przy stole tego ranka, co go jak zwykle denerwowało. — Feliksowi to najlepiej zrobi, bo od cierpkich jabłek się chudnie — odparowała Felicity. — Chodźmy wobec tego do sadu i nazbierajmy trochę tych jabłek — zaproponowała szybko Cecylia, widząc, że jej siostrze, bratu i Feliksowi grozi poważny konflikt. Poszliśmy do dzikiej jabłoni i każdy wziął sobie po jednym jabłku. Mieliśmy kolejno odgryzać po dużym kęsie, a kto się skrzywił, odpadał z gry. I znowu Piotrek się wyróżnił. Jedynie on potrafił pogryźć każdy kawałek i połknąć go, nie zmieniając nawet wyrazu twarzy. Każdy z nas krzywił się niemiłosiernie, tak kwaśne były te dziczki. Również i za drugim razem tylko Piotrkowi się udało, co zrobiło duże wrażenie na Felicity. — No, no — powiedziała z uznaniem, kiedy Piotrek już nie słyszał — on jest naprawdę nadzwyczajny. Jaka szkoda, że jest tylko chłopcem wynajętym do robót. Chociaż nie mogliśmy przejść zwycięsko próby męstwa, to jednak sprawiła nam wiele radości. Co wieczór rozbrzmiewał w sadzie śmiech zarówno pokonanych, jak i zwycięzców. — Wspaniałe są te dzieciaki — wzdychał wuj Alek, dźwigając skopki z mlekiem przez podwórze. — Chyba nic nie jest w stanie popsuć im humoru na dłużej niż parę godzin. ROZDZIAŁ XXVII KONSEKWENCJE PRÓBY MĘSTWA Właściwie nie wiem, dlaczego Feliks tak bardzo sobie brał do serca powodzenie Piotrka w próbie kwaśnych jabłek, choć zniósł jakoś nieźle nagłe zakończenie konkursu na najlepsze kazanie. Tu zaś, w naszej kolejnej zabawie, wiadomo było od początku, że przegrana nie świadczy o braku inteligencji czy dzielności, nie powinna więc aż tak zaważyć na samopoczuciu każdego z zawodników. Jednak mojemu bratu życie wydało się nagle nie do zniesienia, ponieważ ktoś inny zdobył palmę pierwszeństwa w tej konkurencji. Myśl o tym, że Piotrek jest we wszystkim górą, prześladowała Feliksa dniem i nocą. Słyszałem, że nawet przez sen mamrotał coś na ten temat. Jeżeli w ogóle cokolwiek mogło go skutecznie odchudzić, to chyba tylko właśnie to zmartwienie. Ja się absolutnie nie przejmowałem niepowodzeniami w nowym konkursie. Owszem, miałem nadzieję na zwycięstwo w wygłaszaniu kazań i porażka na tym polu ciągle jeszcze piekła mnie żywym ogniem. Tu jednak ambicje miałem nieporównanie skromniejsze, trudno mi więc było pojąć, dlaczego aż tak bolało to mojego brata. Zauważyłem, że nawet się modli o zwycięstwo w tej konkurencji. Życzyłem mu tego szczerze, choć zadziwiła mnie pasja, jaką w to wkładał. Feliks modlił się co wieczór wytrwale, żeby „dane mu było godnie przejść próbę męstwa i bez najmniejszego skrzywienia zjeść najkwaśniejsze jabłko, jakie znajdzie”. W końcu prawie mu się udało to osiągnąć. Za każdym jednak razem ostatni kęs okazywał się ponad jego siły i kolejna próba kończyła się fiaskiem. Ale wciąż nie tracił nadziei. — Jeszcze jedna czy dwie modlitwy, a uda mi się wytrwać do końca — obwieszczał z przekonaniem. Nic jednak nie pomogło i pomimo heroicznych wysiłków z kolejnych prób nadal wychodził pokonany. Dłuższy czas nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. I dopiero pewnego dnia Cecylia powiedziała mu w sekrecie, że również Piotrek modli się codziennie, niejako przeciw niemu, prosząc Boga, żeby pozostał jedynym zwycięzcą… Tajemnicę tę i tym razem odkryła Felicity, która była tak dumna z pomysłowości Piotrka, że czym prędzej opowiedziała o tym siostrze. Oczywiście było to wszystko zachowane w największym sekrecie, tym razem jednak Cecylia uznała za słuszne uprzedzić Feliksa, z jakim przeciwnikiem i z jakimi mocami ma do czynienia. Feliks był tym do głębi wzburzony. — Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Pan Bóg miałby wysłuchiwać próśb Piotrka, a nie moich — powiedział z goryczą. — Całe życie chodziłem do kościoła i do szkoły niedzielnej, a on zaczął dopiero od wakacji. To po prostu niesprawiedliwe. — Nie mów tak — prosiła zgorszona Cecylia. — Pan Bóg zawsze jest sprawiedliwy, chociaż my nie zawsze Go rozumiemy. Ale Piotrek modli się o to bardzo wytrwale: rano, w południe i wieczór, i kiedy tylko sobie przypomni. I to chyba daje takie rezultaty. — Musi natychmiast z tym skończyć — orzekł Feliks groźnie. — Nie będę tego tolerował i zaraz pójdę mu to powiedzieć. I Feliks pomaszerował w stronę domu wuja Rogera, gdzie zastał Piotrka zajętego łuskaniem grochu. Piotrek pogwizdywał przy tym wesoło, jakby nic nie miał na sumieniu. — Słuchaj, Piotrek — zwrócił się do niego groźnie Feliks — doszły mnie słuchy, że modlisz się, żebym ja nie mógł zwyciężyć z tobą w próbie kwaśnych jabłek. Więc powiadam ci, że… — Ależ skąd — przerwał Piotrek z oburzeniem — przecież ani razu nie wymówiłem twojego imienia. Wcale się też nie modliłem o to, żebyś ty nie mógł zjeść takiego jabłka. Modlę się tylko, żebym był jedynym, który to potrafi. — To na jedno wychodzi! — krzyknął Feliks dotknięty do żywego. — Modlisz się przeciwko mnie z czystej złośliwości. Musisz tego zaprzestać, Piotrze Craig. — Ani mi się śni — rozgniewał się Piotrek. — Mam takie samo prawo jak ty, Feliksie King, modlić się, o co tylko zechcę, chociaż ty się wychowałeś w Toronto. Może ci się zdaje, że jak jestem chłopcem wynajętym do robót, to nie wolno mi prosić Pana Boga o zwycięstwo. Mylisz się. Będę się modlił nadal i spróbuj tylko mnie powstrzymać. — Wobec tego będziesz musiał ze mną walczyć, bo ja na to nie pozwolę — zdecydował twardo Feliks. — Proszę bardzo, bić się potrafię równie dobrze. Dziewczynki aż się zachłysnęły z przerażenia, ale my byliśmy podnieceni zbliżającą się walką. — Nie bijcie się — prosiła ich Cecylia — przecież to okropne. Z pewnością moglibyście to załatwić inaczej. Zostawmy już tę próbę męstwa. Wcale nie jest zabawna. A wtedy żaden z was nie będzie się musiał modlić o pierwszeństwo. — Ależ ja wcale nie chcę odstąpić od tej próby — uparł się Feliks — i nie przestanę się starać. — Jestem pewna, że moglibyście rozstrzygnąć to w inny sposób, bez walki — nie ustępowała Cecylia. — Ja tam wcale się nie upieram przy bójce — powiedział Piotrek. — To przecież Feliks chce walczyć. Jak nie będzie się wtrącał w moje sprawy, to w ogóle nie będą potrzebne takie rozwiązania. Ale jeśli nadal będzie mi zabraniał modlić się tak, jak chcę, to rzeczywiście nie ma innego sposobu rozstrzygnięcia tego sporu, przynajmniej ja tak to widzę. — Ale czy nie wydaje wam się, że to niesłuszne, aby siłą rozsądzać, kto ma prawo o co się modlić? — perswadowała im Cecylia. — No cóż, w dawnych czasach ludzie zawsze walczyli o wiarę, a nawet prowadzili wojny na tle religijnym. Im sprawa była poważniejsza, tym walka bardziej zażarta — przypomniał jej Feliks, nadal przekonany o swojej racji. — No dobrze, ale w jaki sposób ma to zakończyć wasz spór? — pytała nieustępliwie Cecylia. — Ten z nas, kto przegra w walce, będzie musiał zaprzestać swoich modlitw o zwycięstwo. To mi się wydaje sprawiedliwe. Jeżeli zostanę pobity, to już nie będę się o to modlił. Dopóki mnie jednak nie pokona, będę się modlił, o co zechcę, bo każdy ma do tego prawo. Tak uważam — orzekł Piotrek. — Ciekawe, co by powiedziała panna Marwood, gdyby się dowiedziała, że bójką wymuszasz prawo do modlitwy — usiłowała przekonać mojego brata Felicity. Panna Marwood była nauczycielką w szkole niedzielnej i Feliks bardzo ją lubił. Ale sprawy zaszły tak daleko, że nie zważał już na nic. — Wcale nie dbam o to, co ona pomyśli — powiedział z uporem. Felicity spróbowała inaczej: — I tak Piotrek cię pobije, bo jesteś za gruby, żeby z nim walczyć — powiedziała nie uświadamiając sobie, że po tych słowach żadna siła nie powstrzymałaby Feliksa od próby sił. Gotów był stawić czoło całej armii przeciwników. — A może rozstrzygniecie tę sprawę, ciągnąc losy? — zaproponowała Cecylia. — To jeszcze bardziej przewrotny, sposób niż walka — orzekł stanowczo Piotrek. — To już zupełny hazard. — A co na to powiedziałaby twoja ciocia Jane? — napierała dalej Cecylia. — Nie mieszaj do tego mojej cioci, dobrze? — odparł ponuro Piotrek. — Powiedziałeś, że chcesz być prezbiterianinem — nalegała dziewczynka — a porządni prezbiterianie nie walczą. — Nieprawda! Sam słyszałem, jak wasz wuj Roger mówił, że prezbiterianie byli najdzielniejszymi żołnierzami na świecie albo może najmniej odważnymi, już nie pamiętam. Ale z tego i tak wynika, że biorą udział w prawdziwych wojnach. Cecylii pozostała jeszcze w odwodzie ostatnia broń: — A mnie się zdaje, panie Piotrze, że w swoim kazaniu twierdziłeś, że nie wolno staczać bójek, prawda? — Owszem, mówiłem, że nie powinniśmy się bić dla samej przyjemności pobicia kogoś ani dla szukania zemsty — zgodził się Piotrek. — Ale sama chyba rozumiesz, że tu chodzi o coś innego. Ja wiem, o co się biję, chociaż nie potrafię tego nazwać właściwym słowem. — Pewnie ci chodzi o to, że walczysz o zasadę, tak? — spytałem. — Tak, właśnie o to mi chodzi. Każdy może walczyć o jakąś ważną sprawę. To tak, jakbym się modlił pięściami. — Saro, czy ty nie możesz ich jakoś powstrzymać? — zwróciła się błagalnym tonem Cecylia do Baśniowej Dziewczynki, która przysłuchiwała się dyskusji, siedząc na skrzyni i machając swoimi smukłymi nogami. — Do spraw między chłopcami lepiej się nie wtrącać — powiedziała Baśniowa Dziewczynka, wiedziona jakąś intuicyjną, kobiecą mądrością. Odniosłem jednak wrażenie, że ani ona, ani Felicity nie pragnęły bynajmniej powstrzymania tej walki. Ostatecznie zostało ustalone, że pojedynek na pięści odbędzie się w jałowcowym zagajniku, za spichlerzem wuja Rogera. Było to dość odosobnione miejsce, gdzie dorośli zjawiali się rzadko, a więc nie mogli nam przeszkodzić. Obaj chłopcy, wraz z asystą, mieli się tam zjawić o zachodzie słońca. — Mam nadzieję, że Feliks zwycięży — powiedziała mi później Baśniowa Dziewczynka. — Nie tylko ze względu na honor rodziny, ale i dlatego, że to było podłe ze strony Piotrka modlić się o wyłączność w tej próbie jabłek. A ty jak myślisz? — Nie wiem — powiedziałem z powątpiewaniem w głosie. — Feliks jest za gruby, żeby długo walczyć. Prędko traci oddech. Zmęczy się i przegra… A Piotrek jest nie tylko opanowany, ale również o rok starszy. Za to Feliks ma już pewną praktykę. Bił się z chłopakami w Toronto. A dla Piotrka to jest pierwszy pojedynek na pięści. — A ty sam walczyłeś już kiedyś? — pytała dalej Sara. — Owszem, raz — odpowiedziałem niechętnie, obawiając się następnego pytania, które istotnie zaraz padło: — Kto zwyciężył? Trudno i gorzko jest wyznać tak hańbiącą prawdę młodej damie, którą się w głębi duszy podziwia. Miałem wielką pokusę, żeby skłamać. Na szczęście przypomniałem sobie pewne postanowienie uczynione owej pamiętnej niedzieli Sądu Ostatecznego. — Mój przeciwnik — odpowiedziałem uczciwie. — No cóż, mam wrażenie, że to, kto zwycięży, jest sprawą drugorzędną, jeżeli się walczy uczciwie i całym sercem. Jej głos, pełen powagi i współczucia, uświadomił mi, że mogę liczyć na jej uznanie, i nareszcie ustąpiło poczucie klęski, jakie nękało mnie od czasu tamtej pamiętnej walki. Kiedy przybyliśmy na miejsce pojedynku, wszyscy już tam byli. Cecylia stała bardzo blada, patrząc, jak obaj zawodnicy zdejmowali kurtki. Zachód słońca rozsiewał złociste blaski, oświetlając jasno placyk między jodłami. Pomiędzy ciemnymi gałęziami hulał chłodny jesienny wiatr i rozsypywał na ścieżce czerwone liście klonu. — No to już — zdecydował Dan. — Ja będę liczył, a kiedy powiem „trzy”, doskoczycie do siebie i zaczniecie okładać się pięściami, aż jeden z was będzie miał dość i podda się. A ty, Cecylio, nie płacz. — A teraz: raz — dwa — trzy, zaczynajcie! Feliks i Piotrek starli się ostro, z dużym impetem. Wkrótce Piotrek miał podbite oko, które mu później sczerniało, a Feliksowi z nosa zaczęła kapać krew. Cecylia wydała okrzyk przestrachu i wybiegła z lasku. Myśleliśmy, że pewnie nie może znieść widoku krwi. Wcale nie było nam jej żal, ponieważ jej nieprzychylne uwagi pozbawiły nas przyjemności płynącej z obserwowania tego pojedynku. Feliks i Piotrek krążyli wokół siebie, zbierając siły do następnego ataku. Każdy z nich obserwował czujnie przeciwnika. Kiedy jednak miało nastąpić kolejne starcie, pojawił się nagle wuj Alek z Cecylią u boku. Tym razem nie był rozgniewany. Jego wzrok wyrażał raczej zaskoczenie. Niemniej natychmiast odciągnął od siebie obu zapaśników za kołnierze koszul. — Koniec, chłopcy — powiedział surowo. — Wiecie, że nie pozwalam na żadne bójki pod moim dachem. — Och, wuju, to było tak — zaczął Feliks. — Piotrek… — Nie, nie chcę słuchać żadnych wyjaśnień — przerwał stanowczo wuj. — Niezależnie od tego, o co walczycie, musicie inaczej załatwiać wasze spory. Pamiętaj o tym, Feliksie, takie jest moje polecenie. Piotrek, pan Roger cię szuka, żebyś mu umył bryczkę. Idź tam natychmiast. Piotrek odszedł posłusznie, ale widać było, że jest niezadowolony.! Feliks też był markotny. Usiadł i zaczął opatrywać swój krwawiący nos. Za to Cecylia dostała za swoje, gdy tylko wuj Alek znikł z pola widzenia. Dan nazwał ją płaksą i skarżypytą i tak jej dogadywał, aż się rozszlochała. — Przecież nie mogłam bezczynnie stać i patrzeć, jak oni obaj 1 rozbijają sobie nosy — broniła się przez łzy. — Byli dotąd przyjaciółmi, a teraz nagle rzucali się na siebie z taką złością. — Wuj Roger byłby pozwolił na bójkę — powiedziała Baśniowa Dziewczynka z niezadowoleniem — on nie ma nic przeciwko temu. Twierdzi nawet, że jest to całkiem dobry sposób na rozładowanie sytuacji. Po tym starciu Piotrek i Feliks byliby na pewno znowu — dobrymi kolegami. Może nawet lepszymi niż dotąd, bo raz na zawsze rozstrzygnięta by została między nimi ta sprawa. A teraz nic nie zostało załatwione, chyba że Felicity zdoła jakoś namówić Piotrka, żeby przestał się modlić przeciw Feliksowi. Chyba po raz pierwszy zauważyłem, że Baśniowa Dziewczynka nie zachowała się taktownie jak zazwyczaj, chociaż, być może, powiedziała to celowo. W każdym razie Felicity nie chciała podkreślać swojego wpływu na Piotrka, a nawet złościły ją wszelkie wzmianki na ten temat. — Nie dbam o modlitwy parobków — powiedziała wyniośle. — To w ogóle było bez sensu, zarówno sama bójka, jak i jej powód — orzekł Dan. Widocznie uznałŁ iż skoro i tak los pozbawił go spodziewanego widowiska, to może śmiało powiedzieć, co naprawdę o tym myślał od początku. — Ale ty przecież wierzysz w sens modlitwy, Dan? — spytała z wyrzutem Cecylia. — Owszem, wierzę w skuteczność pewnych modlitw, ale nie takiej. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby Pan Bóg miał się troszczyć o to, czy ktoś potrafi zjeść bez skrzywienia jakieś kwaśne jabłko, czy nie. — Nie wiem, czy jesteś z Panem Bogiem na tak poufałej stopie, żeby móc orzekać, o co On się troszczy — przycięła mu Felicity. — Coś mi się tu nie zgadza — powiedziała Cecylia, marszcząc brwi w skupieniu, — r Uważam, że powinniśmy i możemy się modlić w różnych potrzebach. A dla Piotrka było bardzo ważne, żeby być najlepszym w tej próbie męstwa. Więc zdawałoby się, że miał do tego prawo, a jednak coś tu jest nie w porządku. Chciałabym móc to dobrze zrozumieć. — Myślę, że od początku Piotrek nie miał racji, bo jego modlitwa była samolubna — zaryzykowała własną interpretację Sara. — Feliks miał prawo modlić się o swoją szansę w tej rozgrywce, bo to by nikogo nie dotknęło. Ale ze strony Piotrka to nie było ładnie, że chciał być zawsze zwycięzcą. Chyba nie należy popierać aż tak samolubnych pacierzy. — Tak mi się wydaje — powiedziała odprężona już Cecylia. — Hm… ale jeżeli uważacie, że Pan Bóg wysłuchuje naszych modlitw, to musicie przyznać, że tym razem spełnił prośbę Piotrka. No i co wy na to? — Och, przestańcie — ze zniecierpliwieniem potrząsnęła głową Sara. — Nie ma co wdawać się w takie dociekania, bo wyda nam się to wszystko jeszcze bardziej zawikłane. Zostawmy tę sprawę, a ja opowiem wam pewną historię. Ciocia Oliwia dostała dzisiaj list od przyjaciółki z Nowej Szkocji, z miejscowości, która się nazywa Szubenakadi. Kiedy powiedziałam cioci, że to jakaś bardzo dziwna nazwa, to namówiła mnie, żeby sprawdzić jej pochodzenie w książce. I zrobiłam to. Czy chcecie o tym posłuchać? — Oczywiście, że chcemy. — Odetchnęliśmy wszyscy z ulgą, że porzucimy na razie trudne i kłopotliwe sprawy. Usiedliśmy wygodnie na korzeniach jodeł. Feliks, uporawszy się ze swoim biednym, rozbitym nosem, zwrócił się też ku Baśniowej Dziewczynce. W dalszym ciągu nie chciał wprawdzie patrzeć na Cecylię, ale my już jej przebaczyliśmy. Baśniowa Dziewczynka oparła swoją ciemną główkę o pień jodły i patrzyła na mieniące się zielonkawo niebo, prześwitujące między gałęziami drzew. Tego dnia miała na sobie ciemnoczerwoną sukienkę, a włosy przybrała wiankiem z woskowych jagód, które mieniły się na jej lśniących splotach jak sznur pereł. Była piękna i tajemnicza jak rzadko. — Wiele, wiele księżyców wzeszło i zaszło od czasu, kiedy nad brzegiem rzeki mieszkało plemię Indian. Młody chłopak, imieniem Akadi, był prawdziwą ozdobą swego rodu: wysoki ponad przeciętną miarę, silny i odważny; uważano go również za wyjątkowo przystojnego. — Ciekaw jestem, dlaczego zawsze powstają opowieści o ludziach przystojnych, a nie ma ciekawych historii o tych przeciętnych lub zwykłych — zastanawiał się Dan. — Może tym brzydkim nic się nie przytrafia — mruknęła Felicity domyślnie. — A ja uważam, że oni są równie ciekawi jak ci nadzwyczaj piękni — sprzeciwił się Dan. — Pewnie masz rację, że tak jest w życiu, ale w opowiadaniach łatwo przecież uczynić z nich postacie piękne i porywające — wyjaśniła mu Cecylia. — Ja jednak wolę czytać i słuchać o ludziach obdarzonych urodą. — Tacy ładni zawsze mają w sobie trochę próżności — filozoficznie zauważył Feliks. — Postacie z bajek i legend zawsze są urzekająco piękne. Czy nie byłoby śmieszne, gdyby ktoś napisał historię, w której bohater jest mały i gruby albo ma za duże usta… — powiedziała pozornie bez związku Felicity. — Przecież nie ma znaczenia, jak mężczyzna wygląda — rzuciłem szybko, czując, że Feliks i Dan boleśnie odczuwają jej drwinę. — Musi być dobrym człowiekiem i zdziałać coś w życiu, i tylko to się liczy. — Czy może chcielibyście posłuchać dalszego ciągu mojej opowieści? — spytała podejrzanie słodkim głosem Baśniowa Dziewczynka, przypominając nam o dobrych manierach. Przeprosiliśmy ją natychmiast, podjęła więc opowiadanie. — Akadi był najlepszym myśliwym w swoim plemieniu. Jeszcze żadna jego strzała nie chybiła. Ustrzelił wiele śnieżnych łosi, których skóry dawał zawsze swojej ukochanej imieniem Szuben. Była śliczna i pełna wdzięku jak letni zmierzch, łagodna i ciemnooka, o lekkim kroku i miłym głosie. Byli w sobie zakochani bez pamięci i bardzo lubili przebywać razem. Często też wspólnie polowali, bo trzeba wam wiedzieć, że śliczna Szuben była w łowach nieomal równie sprawna jak jej wybrany. Kochali się od dziecka i poprzysięgli sobie wierną miłość, dopóki rzeka będzie toczyła swe wody. Pewnego dnia o zmierzchu, kiedy Akadi wyszedł na łowy, udało mu się upolować białego łosia. Zdjął z niego skórę i owinął się nią. A potem wracał do wioski przy blasku gwiazd. Było mu tak lekko i radośnie na sercu, aż podskakiwał czasem, tak jak czyni to prawdziwy łoś. I właśnie w takiej pozycji dojrzała go z oddali Szuben, przekonana, że istotnie widzi dzikie zwierzę. Podkradła się ostrożnie, aż nie zauważona przez chłopca zbliżyła się na odległość strzału. Stała na skraju małej dolinki, a poniżej widniał jej śnieżnobiały łoś. Naciągnęła cięciwę łuku, starannie wymierzyła i kiedy strzała świsnęła przeciągle, Akadi padł martwy z grotem w sercu. Tu Baśniowa Dziewczynka uczyniła dramatyczną pauzę. Było już zupełnie ciemno pośród wysokich, pachnących jodeł. Z trudem dostrzegaliśmy twarz Sary w przyćmionym świetle księżyca. Wysoko nad nami mrugały gwiazdy. Przez konary drzew widniał rozległy pejzaż uśpiony w chłodnym powietrzu października. Niebo było mroźne, tajemnicze i dalekie. Ale wokół nas majaczyły cienie, a ta smutna opowieść zaludniła zagajnik postaciami indiańskich wojowników w skórzanych strojach i smukłych, długowłosych Indianek. — I co zrobiła Szuben, kiedy zobaczyła, że zabiła swego Akadi? — spytała Felicity. — Serce jej pękło z rozpaczy. Umarła przed nadejściem wiosny i pochowano ją obok grobu ukochanego, na brzegu rzeki, którą odtąd nazwano imionami ich obojga: Szubenakadi — zakończyła Baśniowa Dziewczynka. Powiał chłodny wiatr i Cecylię przeszedł nagły dreszcz. Usłyszeliśmy, jak ciotka Janet woła nas do domu: „Dzieci, czas spać!” Z trudem otrząsnęliśmy się z nastroju wywołanego opowieścią Sary, światłem księżyca i mrokiem jodłowego lasu. Podnieśliśmy się i powędrowaliśmy w stronę domu. — Żałuję, że nie urodziłem się Indianinem. To dopiero było życie: walka i polowania! — westchnął z głębi serca Dan. — Ale nie byłoby to wcale takie wspaniałe, gdyby cię złapali i przywiązali do pala tortur — odparła natychmiast Felicity. — No tak, wszystko ma swoje złe strony, nawet indiańskie życie — przyznał Dan. — Nie jest wam zimno? — zadrżała Cecylia. — Wkrótce zacznie się zima. A ja tak lubię lato i tak bym chciała, żeby jeszcze trwało. Felicity i Sara lubią zimę, ale ja nie. Tak długo trzeba czekać nadejścia wiosny. — Nie martw się tym, ciesz się naszym cudownym długim latem — powiedziałem, otaczając serdecznie ręką jej drobne ramiona, aby ukoić smutek, jaki zabrzmiał w jej głosie. Naprawdę, było to rozkoszne lato i takim miało pozostać w naszej pamięci. Mówi się, że „nawet bogowie nie mogą odebrać nam raz ofiarowanych darów”. Mogą ograbić nas z przyszłości i goryczą napełnić chwile obecne, ale nie są w stanie tknąć przeszłości. Pozostanie na zawsze naszą własnością z całym jej urokiem i beztroską radością wspólnie przeżytych dni. Odczuwaliśmy jednak, iż lato przemija, trochę też posmutnieliśmy wszyscy. Dopiero Felicity zabrała nas do spiżarni i poczęstowała szarlotką z kremem. To było pyszne. Uznaliśmy, że mimo wszystko świat ma dużo uroku. ROZDZIAŁ XXVIII BAŚŃ O TĘCZOWYM MOŚCIE Tak więc Feliks nie osiągnął sukcesu w próbie męstwa. Przestał też po jakimś czasie próbować, a nawet nie modlił się już więcej o zwycięstwo. Z goryczą twierdził, że jego wysiłki pozostaną bezowocne, dopóki inni starają mu się w tym przeszkodzić. Obaj z Piotrkiem przez dłuższy czas odnosili się do siebie z wyraźną niechęcią. W tym okresie wszyscy byliśmy zmęczeni, tak że nawet nasze wieczorne pacierze musiały na tym ucierpieć. Szybko mamrotaliśmy je w półśnie. Październik był bowiem na farmie wuja Alka nader pracowitym miesiącem. Nadszedł czas wielkiego zbioru jabłek i tę pracę powierzono nam, dzieciom. Nie chodziliśmy nawet do szkoły, aby móc się uporać z robotą. Przyjemne to było zajęcie i dawało nam wiele radości. Wymagało jednak dźwigania koszy z jabłkami i wieczorami odczuwaliśmy tego skutki w mięśniach pleców i rąk. Rankiem, wypoczęci, rzucaliśmy się do pracy z zapałem, po południu było jeszcze znośnie, za to wieczorami dłużyła nam się każda godzina. Milkły wtedy śmiechy. Niektóre jabłka należało zbierać ostrożnie, żeby ich nie poobtłukiwać, innym to nie szkodziło. My, chłopcy, wspinaliśmy się na drzewa i trzęśliśmy nimi z rozmachem, aż owoce leciały jak grad i dziewczęta błagały o litość, nie nadążając w ich zbieraniu. Dni były rześkie i pogodne. Słońce świeciło wprawdzie, ale już nie grzało; w powietrzu czuło się nadchodzące przymrozki oraz ten charakterystyczny zapach jesieni, na który składają się suche trawy i więdnące liście drzew. Kury oraz indyki wypuszczano z kurnika, ażeby wygrzebywały sobie z ziemi larwy i pędraki, a Paddy gonił je pośród złocistych jesiennych ziół. Czysty, chłodny błękit nieba był niesłychanie piękny, a lasy okryły się królewskim przepychem liści o wszelkich odcieniach złota i purpury. Nasza wierzba płacząca piętrzyła się jak żółta kopuła, pokrywając ziemię dywanem drobniutkich listków. Klony rozproszone pomiędzy świerkami powiewały krwistoczerwonymi liśćmi jak sztandarami jesieni. Były tak piękne, że Baśniowa Dziewczynka z upodobaniem zdobiła nimi swoje włosy. Ani Cecylia, ani Felicity nie wyglądałyby w nich dobrze, miały na to zbyt spokojny typ urody i ogniste barwy jesieni nie pasowały do nich zupełnie. Kiedy jednak szkarłatne liście oplatały brązową główkę Sary, to nawet Piotrek przyznał, że wyglądały, jakby z niej wyrastały. Tak bardzo wyrażały jej upodobanie do dramatycznej scenerii, jak świetlista aureola pasuje do wizerunku Madonny na obrazach. Cóż za wspaniałe historie opowiadała nam przy zbieraniu jabłek w te jesienne dni Baśniowa Dziewczynka, zaludniając ścieżki sadu postaciami z przeszłości! Poznaliśmy niejedną księżniczkę i broniącego jej czci rycerza. Aleją Wuja Stefana przechadzały się postacie dam odzianych w jedwabne szaty. Kiedy napełniliśmy kosz jabłkami, trzeba go było zanieść do spichlerza, gdzie owoce dojrzewały rozłożone warstwami, bezpośrednio na podłodze, lub przechowywane w skrzyniach i koszach. Wiele z nich zjadaliśmy, uważając, że zasłużyliśmy na to ciężką pracą. Ponadto były jeszcze jabłka z naszych własnych drzew. Te przechowywane były w beczkach podpisanych naszymi imionami i wolno nam było dowolnie nimi rozporządzać. Felicity sprzedała swoje człowiekowi wynajętemu do robót w gospodarstwie. Niestety, wkrótce opuścił pracę, zapłaciwszy jej zaledwie część należnej sumy. Jabłka oczywiście zabrał ze sobą. Strasznie to dotknęło oszczędną i gospodarną Felicity. Cecylia mająca dobre serce, wrażliwe na potrzeby innych, posłała swoje zbiory do szpitala miejskiego, zdobywając zapewne wdzięczność, jakiej nie kupi się za żadne pieniądze. My zaś zjadaliśmy stopniowo nasze jabłka bądź też wymienialiśmy je w szkole z kolegami na różne drobne skarby, cenione przez dzieciarnię na równi z chrupiącymi darami naszego sadu. Ulubioną przez nas odmianą były nieduże, szarawe jabłka o gruszkowatym kształcie. Rosły one w Alei Wuja Stefana, na jednym z przywiezionych przez niego drzew. Ceniliśmy też soczyste, żółte owoce z drzewa ciotki Luizy. Smakowały nam również duże, słodkie jabłka, które tak długo podrzucaliśmy do góry i pozwalaliśmy im spadać na ziemię, aż miały poobijaną skórkę i masę soku, który wysysaliśmy, rozkoszując się niczym bogowie nektarem z Olimpu. Bywało, że pracowaliśmy jeszcze po zmierzchu, kiedy księżyc wychodził już na niebo, a z nim plejady gwiazd. Te jesienne konstelacje znane były Piotrkowi i Sarze i wiedzą tą chętnie dzielili się z nami. Dotychczas pamiętam, jak Piotrek, stojąc na Kamiennym Pulpicie, wskazywał nam różne gwiazdy, czasem spierając się o ich nazwy z Baśniową Dziewczynką. Na zachód od nas znajdowała się grupa gwiazd znanych jako Trumna Hioba oraz Krzyż Północy. Na południu rozjarzona lśniła konstelacja Feniksa. Tuż nad głowami mieliśmy Wielki Kwadrat Pegaza, zaś na północnym wschodzie zasiadła na swoim tronie Kasjopeja. Na pomocy obie Niedźwiedzice — Wielka i Mała — obracały się wokół Gwiazdy Polarnej. Spośród nas jedynie Cecylia i Feliks byli w stanie rozróżnić podwójną gwiazdę w dyszlu Wielkiego Wozu i byli z tego bardzo dumni. Baśniowa Dziewczynka opowiadała nam swoim tajemniczym jak owe dalekie gwiazdy głosem dziwne historie, zaczerpnięte z mitologii, osnute wokół nazw, jakie one nosiły. Kiedy zaś kończyła swoje opowieści, wracaliśmy do naszych codziennych spraw, jakby przeniesieni z owych dalekich czasów i przestrzeni. Ta noc, podczas której pokazywaliśmy sobie ciała niebieskie, była ostatnią, którą Piotrek spędzał z nami po pracowitym dniu. Następnego ranka skarżył się na ból głowy i gardła i polegiwał na sofie w kuchni cioci Oliwii. Ponieważ uchylanie się od pracy było zupełnie do niego niepodobne, pozwolono mu w spokoju odpoczywać, kiedy my całą gromadką poszliśmy jak co dzień zrywać jabłka. Jedynie Feliks złośliwie i bezpodstawnie oskarżył Piotrka o udawanie. — On jest po prostu leniwy i tyle wam powiem — oświadczył, nosząc widać w sercu dawną urazę. — Też coś! — oburzyła się Felicity. — Powiedzieć o Piotrku, że jest leniwy, to tak jak powiedzieć, że ja mam czarne włosy. Więc jak już musisz coś mówić, to przynajmniej niech to ma jakiś sens. Oczywiście Piotrek ma zapewne wady, jako jeden z Craigów, ale pracuje doskonale. Może jego ojciec był trochę leniwy, ale za to matka jest uosobieniem pracowitości, a Piotrek niewątpliwie jest w tym podobny do niej. — A wuj Roger twierdzi, że ojciec Piotrka wcale nie był leniwy. Kłopoty z nim polegały na tym, że interesowało go wiele różnych spraw, a nie jakaś jedna praca — dodała Baśniowa Dziewczynka. — Ciekawe, czy kiedykolwiek powróci do swojej rodziny — zastanawiała się Cecylia. — Pomyśl tylko, jakie by to było okropne, gdyby nasz tatuś porzucił nas w ten sposób. — Ale nasz ojciec jest z rodziny Kingów — przypomniała jej dumnie Felicity — a ojciec Piotrka to tylko Craig. Nikt z naszej rodziny nie mógłby się tak zachować. — A mówi się, że w każdej rodzinie jest jakaś czarna owca — uśmiechnęła się Baśniowa Dziewczynka. — W naszej nie ma — łagodnie, ale stanowczo zaprotestowała Cecylia, zawsze lojalna wobec swoich bliskich. — A czy wiecie, dlaczego białe owce jedzą więcej niż czarne? — rzucił nagle Feliks. — Czy to jakaś zagadka? — spytała ostrożnie Cecylia. — Bo jeżeli tak, to nie będę nawet próbowała jej rozwiązać. Nigdy mi się to nie udaje. — Ależ nie, to wcale nie zagadka. To fakt — uśmiechnął się tajemniczo Feliks. — Co więcej, ma to swoje całkiem praktyczne uzasadnienie. Przestaliśmy zrywać jabłka i usiedliśmy na trawie, usiłując znaleźć rozwiązanie. Jedynie Dan powiedział, że nie da się w to wciągnąć, bo wie, że tu jest gdzieś haczyk, i nie da się na niego złapać. Feliks, bijąc się w piersi, przysięgał, że jest to sama prawda i nie ma tu żadnej pułapki. Rozważaliśmy rozmaite możliwości, ale bez skutku. Musieliśmy się w końcu poddać. — No to już powiedz, dlaczego one więcej jedzą — zażądała niecierpliwie Felicity. — Bo po prostu jest ich więcej — roześmiał się triumfalnie Feliks. Nie pamiętam już, jak zareagowaliśmy na takie rozwiązanie i co zrobiliśmy Feliksowi. Pod wieczór spadł gwałtowny deszcz i musieliśmy przerwać pracę. Zebraliśmy się na strychu w stodole, skąd zobaczyliśmy wspaniałą, podwójną tęczę. Była taka piękna, że zainspirowała Baśniową Dziewczynkę do opowiedzenia nam legendy, którą przeczytała w książce cioci Oliwii. — Dawno, dawno temu, kiedy na ziemi panował Złoty Wiek, a bogowie przebywali ze zwykłymi śmiertelnikami tak często, że nikogo to nie dziwiło, Odyn wędrował po świecie. Był wielkim bogiem Północy. Nauczał ludzi miłości, braterstwa oraz wszelkiego rzemiosła. Gdziekolwiek się pojawił, powstawały wielkie miasta, a ziemia była błogosławiona i urodzajna, bo był to przecież dobry bóg, który przynosił ludziom wiele cennych darów. Niemało też ludzi poszło za nim, porzucając swoje włości i ziemskie ambicje. Tym, którzy pójdą za nim, obiecał nieśmiertelność. Wszyscy oni byli dobrzy i szlachetni, jednak najlepszym z nich był ulubieniec Odyna — młody Ving. Kroczył po prawicy Odyna i to jego obdarzył bóg Północy swoim pierwszym uśmiechem. Ving był wysoki i prosty jak młoda sosna, włosy miał złote niczym łany zboża, a oczy błękitne jak czyste niebo w pomocnej krainie. Młody Ving pokochał śliczną i wiotką jak brzoza Alin, która również poszła za Odynem. Marzył więc o tym, aby razem ze swoją ukochaną pić wodę ze źródła nieśmiertelności i pozostać wiecznie młodym, tak jak mieli to obiecane. W końcu doszli do miejsca, gdzie tęcza dotykała ziemi. Sama tęcza tworzyła jakby most z wielu barw oślepiających swoimi kolorami, tak że poza nią nie było można nic dojrzeć, jedynie daleko lśniła fontanna życia wiecznego. Bezpośrednio jednak pod samą tęczą toczyła swoje niebezpieczne wody wielka rzeka, pełna wirów i skał. Był tam strażnik mostu, sędziwy i surowy bóg. Jemu to Odyn wydał rozkaz otwarcia mostu dla wiernych, aby mogli bezpiecznie przejść na drugi brzeg. I strażnik otworzył bramy, mówiąc: — A zatem przejdźcie i napijcie się z fontanny nieśmiertelności. Otrzymacie w zamian dar wiecznego życia. Ale tylko ten z was, który wypije z niej pierwszy, będzie mógł na wieczne czasy przebywać po prawicy Odyna. Wtedy cały tłum podążył, aby jak najprędzej dotrzeć do źródła wody żywej i otrzymać ten niezwykły dar. Ostatni wszedł na most Ving. Spóźnił się, bo zajęty był wyciąganiem ciernia z nogi małego dziecka żebrzącego przy drodze i nie słyszał wcale słów strażnika. Kiedy wreszcie się zjawił, promienny i ufny jak zawsze, spoczęła na nim dłoń ponurego strażnika i odciągnęła go do tyłu. — Vingu, silny, szlachetny i mężny — odezwał się surowo — nie dla ciebie jest Most Tęczowy. Twarz Vinga pociemniała z gniewu. Serce wypełnił mu gorący protest i wydarł się z pobladłych warg: — Dlaczego zabraniasz mi uzyskania daru nieśmiertelności? — z gniewem zażądał wyjaśnienia. Zamiast odpowiedzi strażnik wskazał mu tylko odmęty huczące pod mostem. — Tęczowy Most nie jest dla ciebie — powtórzył — ale tu, dołem, masz drogę otwartą. Przejdź w bród lub przepłyń. Po drugiej stronie czeka cię źródło życia. — Czy chcesz mnie zgubić? — zapytał z urazą Ving. — Żaden śmiertelnik nie podoła tej kipieli. O, panie — zwrócił się do Odyna — wszak obiecałeś mi wieczne życie przy twoim boku, czemu więc nie chcesz dotrzymać swojej obietnicy? Rozkaż swojemu strażnikowi, aby mnie przepuścił. Przecież tylko ciebie, o panie, usłucha… Ale Odyn milczał z twarzą odwróconą od swego ulubieńca. Serce Vinga wypełniła gorycz i rozpacz. — Możesz jeszcze powrócić na Ziemię, jeżeli lękasz się tej rzeki — powiedział strażnik. — Nie — odrzekł z pasją Ving — bez mojej Alin życie na Ziemi jest dla mnie straszniejsze niż śmierć, która mnie czeka w tej głębinie. I zanurzył się w odmęty. Płynął i walczył z porywającym nurtem rzeki. Z trudem pokonywał wciągające go na dno wiry. Fale rzucały go na kamienie i skały, zalewając mu oczy bryzgami piany. Oślepiony przez wodę i potłuczony przedzierał się z coraz większym trudem. Łoskot wodospadu ogłuszał go i byłby się poddał, gdyby nie wyryty w jego sercu obraz czekającej na niego Alin. Wspomnienie jej łagodnych oczu i miłego głosu dodawało mu otuchy w walce z żywiołem, dla niej walczył ile sił. Długa i ciężka była to przeprawa, aż pokrwawiony i znużony walką dotarł w końcu na drugi brzeg. Bez tchu wyczołgał się na brzeg, gdzie biło źródło żywej wody. Zataczając się dotarł do niego i wielkimi haustami pił ożywczą wodę, a każdy jej łyk oczyszczał go i umacniał. Zagoiły mu się rany, powróciła siła i jasność widzenia. Minął wszelki ból i znużenie. Ogarnęła go moc nieśmiertelności. W tym czasie napłynęły spragnione żywej wody tłumy, które wędrowały przez Tęczowy Most. Za późno jednak przybyli, ażeby zasiąść po prawicy boga. Jedynie Ving zdobył to, czego pragnął, własnym wysiłkiem i cierpieniem. Zapadła cisza. Tęcza zniknęła i nadszedł październikowy, chłodny wieczór. — Ciekaw jestem — powiedział Dan w zamyśleniu, kiedy wracaliśmy już do domu — jakby to było żyć wiecznie. — Być może znużyłoby nas to w końcu — odparła Baśniowa Dziewczynka. — Aczkolwiek — dodała z uśmiechem — sporo czasu musiałoby upłynąć, zanim nasyciłabym się pięknem świata. ROZDZIAŁ XXIX CIEŃ ŚMIERCI Następnego ranka wstaliśmy wszyscy dość wcześnie, ubierając się przy świetle świecy. Ku naszemu zdziwieniu zastaliśmy na dole, w kuchni, Baśniową Dziewczynkę w jej ulubionym miejscu, na niebieskim kufrze Racheli Ward. Wyglądała przy tym na zwiastuna ważnych nowin. — Wyobraźcie sobie — poinformowała nas przejęta — że Piotrek ma odrę. W nocy rozchorował się okropnie i wuj Roger musiał jechać po doktora. Był nieprzytomny i nikogo nie poznawał. Jest zbyt ciężko chory, żeby go zawieźć do domu, więc jego matka przybyła czuwać nad nim, a ja mam zamieszkać tu z wami, dopóki mu się nie polepszy. Wiadomość ta wzbudziła w nas mieszane uczucia. Zmartwiła nas, oczywiście, wiadomość o chorobie Piotrka. Z drugiej jednak strony wspaniale będzie mieć Baśniową Dziewczynkę tak blisko i móc słuchać jej niezwykłych opowieści. Ostatnio znalazła na strychu ciotki Oliwii parę tomów z klasycznymi mitami. Tak je ożywiła w swoich opowiadaniach, że świat wydał nam się pełen różnorodnych postaci, jak greccy bogowie i boginie, wesołe nimfy, satyry, elfy i walkirie, trolle i cały leśny ludek z baśni skandynawskich. Wieść o chorobie Piotrka bardzo nas zaniepokoiła. — Pewnie wszyscy się zarazimy — martwiła się Felicity — tymczasem jest tyle roboty w domu, a październik to taki nieodpowiedni czas na chorobę. — Myślę, że nie ma takiego okresu, kiedy choroba byłaby mile widziana, prawdą? — powiedziała z westchnieniem Cecylia. — Może jednak nie zachorujemy — wyrażała nadzieję Sara. — Mama Piotrka twierdzi, że musiał nabawić się choroby, kiedy ostatnio był w Markdale. — Stanowczo nie chcę się zarazić od Piotrka — orzekła wyniośle Felicity. — Też coś, zarazić się odrą od chłopca do posług… — Mogłabyś nie wyrażać się o nim tak pogardliwie teraz, kiedy jest chory — zwróciła jej uwagę Cecylia. Przez kolejne dwa dni byliśmy zbyt zapracowani, ażeby słuchać opowiadań Baśniowej Dziewczynki. Dopiero kiedy zapadał wczesny i mroźny zmierzch, mogliśmy się oddawać słuchaniu baśni i legend z mitologii greckiej, które opowiadała nam z wielką umiejętnością i wdziękiem. Na trzeci dzień Sara przyszła blada i przerażona. Była właśnie na podwórku wuja Rogera, żeby usłyszeć najnowsze wiadomości o chorobie Piotrka. Jak dotąd niewiele wiedzieliśmy, co się z nim naprawdę dzieje, a jak się okazało, stan jego zdrowia budził poważny niepokój. — Z Piotrkiem jest źle — powiedziała Sara łamiącym się głosem. — Zaziębił odrę i doktor obawia się, że wcale mu się nie poprawi… — dodała szeptem. Spojrzeliśmy z niedowierzaniem. — Czy chcesz przez to powiedzieć — spytał Feliks, odzyskując mowę — że Piotrek miałby umrzeć? Sara pokiwała głową: — Tego się obawiają starsi. Cecylia opadła przy koszu jabłek jak podcięta i rozpłakała się. Natomiast Felicity krzyknęła, że nie wierzy, żeby tak się miało stać. — Nie mogę zrywać dzisiaj jabłek i nie mam zamiaru tego robić — zdecydował ponuro Dan. Nikt z nas nie mógł. Poszliśmy do dorosłych i oznajmiliśmy im swoją decyzję. Odnieśli się do tego z całkowitym zrozumieniem, a nawet współczuciem, i orzekli, że nie musimy się męczyć. Włóczyliśmy się potem po całym obejściu, usiłując się uspokoić i oswoić z tą niewiarygodną wiadomością. Instynktownie unikaliśmy sadu. Zbyt wiele było tam wspomnień o przeżytych wspólnie chwilach. Miejsce to żywo przypominało obecność Piotrka wśród nas. Ukojenie przynosił nam świerkowy zagajnik ze swoim łagodnym ruchem wiecznie zielonych gałęzi i melancholijnym śpiewem wiatru. W jakiś dziwny sposób drzewa te pasowały do naszego smutku i trwogi. Ciągle jeszcze nie mogliśmy uwierzyć, że Piotrek naprawdę miałby od nas odejść. Wiedzieliśmy, że umierają ludzie starsi, dorośli, nawet dzieci, o których rozmawiało się czasem w rodzinie. Ale żeby jeden z nas — to wprost przekraczało naszą zdolność pojmowania. Powoli jednak docierała do nas straszna rzeczywistość. Doktor nie wiedział, jak Piotrka wyleczyć, bo nastąpiły komplikacje. Siedzieliśmy na porośniętych mchem kamieniach otępiali i jacyś dziwnie bez życia. Płakaliśmy wszyscy, z wyjątkiem Sary, nawet Dan. — Nie rozumiem, jak możesz być taka nieczuła, Saro Stanley — powiedziała ze zdziwieniem Felicity. — Przecież przyjaźniliście się, zawsze stawałaś w jego obronie i tak go ceniłaś, a teraz, kiedy może umrzeć, ty jedna nie uroniłaś nawet jednej łzy. Spojrzałem w pełne bólu oczy Baśniowej Dziewczynki i ze zdziwieniem uświadomiłem sobie, że nigdy nie widziałem, żeby zapłakała. Opowiadała nam czasem historie smutne lub tragiczne głosem nabrzmiałym od łez, a jednak nigdy nie wybuchnęła płaczem. — Nie potrafię — odpowiedziała ze znużeniem. — Nawet bym chciała, ale nie mogę. Ściska mnie tu tak okropnie — wskazała na swoją szczupłą szyję — wiem, że przyniosłoby mi to ulgę. Ale nie mogę. — Może jednak Piotrek wyzdrowieje — powiedział łamiącym się głosem Dan. — Czasem słyszy się o ludziach, na których lekarze postawili już kreskę, a w końcu im się poprawiało i przetrwali kryzys. — Wiesz, mówi się, że „póki życia, poty nadziei” — dodał Feliks — i „żeby nie martwić się na zapas”… — To wszystko pięknie brzmi w przysłowiach — powiedziała z goryczą Sara — i miło się ich słucha, kiedy wszystko jest dobrze, ale w prawdziwym nieszczęściu są niewielką pociechą. — Teraz żałuję, że dawałam mu do zrozumienia, że jako chłopiec do posług nie pasuje do nas — jęknęła nagle Felicity. — Jeżeli tylko wyjdzie z tego, to przyrzekam sobie, że już nigdy tak nie powiem, a nawet nie pomyślę. Bo tak naprawdę to jest wspaniałym chłopcem, znacznie milszym niż wielu, którzy pochodzą z porządnych rodzin. — On zawsze ma tyle dobrej woli i wrodzonej uprzejmości — westchnęła Cecylia. — Ja też uważam, że Piotrek jest prawdziwym dżentelmenem — kiwnęła głową Baśniowa Dziewczynka. — Tak, trzeba przyznać, że mało jest tak równych i porządnych facetów jak Piotr — potwierdził z całym przekonaniem Dan. — I on naprawdę bardzo dobrze pracuje — przyznał wreszcie mój brat. — To prawda. Wuj Roger twierdzi, że nigdy przed nim nie miał pomocnika, na którego mógłby zawsze liczyć — potwierdziłem tę opinię. — Teraz to już nie ma znaczenia, co o nim mówimy — westchnęła Sara. — I tak się nawet nie dowie. Już za późno. — A jednak jeżeli mu się polepszy, to ja mu powiem — postanowiła Cecylia. — Żałuję, że natarłam mu uszu tego dnia, kiedy usiłował mnie pocałować — mamrotała w zapamiętaniu Felicity, świadoma wszystkich przykrości uczynionych Piotrkowi, co wyrzucało jej sumienie. — Oczywiście nie mogłam pozwolić, żeby chłopiec najem… żeby jakiś chłopiec całował mnie bez mojej zgody, ale może nie powinnam aż tak się na niego gniewać. I powiedziałam mu, że go nienawidzę, a to przecież nieprawda. A teraz on umrze, myśląc, że istotnie jestem na niego wściekła. O Boże, dlaczego ludzie mówią takie rzeczy, których muszą potem żałować?… — Jeżeli Piotrek umrze, to myślę, że i tak pójdzie do nieba — rozpłakała się Cecylia. — Był naprawdę dobry przez całe lato, ale nie jest jeszcze członkiem wspólnoty parafialnej. — Ale już jest prezbiterianinem — powiedziała Felicity takim tonem, jakby to samo miało mu zapewnić życie wieczne. I dodała: — My właściwie też nie należymy do żadnego bractwa kościelnego. A przecież Piotrek nie mógłby iść do piekła, to po prostu niemożliwe. Co oni by z nim tam robili, kiedy on jest taki uczciwy i dobry?… — Mam nadzieję, że pójdzie prosto do nieba, ale trochę mnie to martwi, że aż do tego lata nie chodził nigdy do kościoła ani do szkoły niedzielnej — powtórzyła Cecylia. — Cóż miał robić, skoro jego ojciec opuścił go, kiedy Piotrek był jeszcze mały, a jego mama była zbyt zajęta zarobkowaniem, żeby go porządnie wychować. Myślę, że nawet Pan Bóg musi to brać pod uwagę, prawda? — wyraziła głośno swój pogląd Felicity. — Ależ oczywiście, że pójdzie do nieba — przypieczętowała całą sprawę Sara. — Dzieci, które umierają, zawsze idą do nieba, a gdzież by miały pójść? Aleja nie chcę, żeby poszedł ani tam, ani gdziekolwiek indziej. Pragnę jedynie, żeby pozostał z nami tu, na ziemi. Z pewnością niebo jest wspaniałym miejscem, ale sam Piotrek na pewno wolałby przeżywać życie z nami i z nami dzielić radości i smutki. — Saro Stanley — zgorszyła się Felicity — mogłabyś przynajmniej nie opowiadać takich rzeczy w tak poważnej sytuacji. Doprawdy miewasz niekiedy zaskakujące pomysły. — No dobrze, a czy nie wolelibyście żyć tutaj niż w niebie? — spytała wprost Baśniowa Dziewczynka. — A ty sama, Felicity King, powiedz nam prawdę z ręką na sercu. Ale Felicity rozpłakała się tylko zamiast odpowiedzieć na tak kłopotliwe pytanie. — Gdybyśmy mogli coś dla niego zrobić — powiedziałem ze szczerą rozpaczą. — To przecież okropne, żeby nic nie móc poradzić… — Jest niewątpliwie jedna rzecz, którą możemy uczynić — powiedziała Cecylia łagodnie — możemy modlić się za niego. — No owszem — zgodziłem się. — Będę się od dzisiaj modlił całym sercem — zapowiedział stanowczo Feliks. — Ale pamiętajcie — ostrzegła Cecylia — że musimy także być grzeczni, bo sama modlitwa na nic, jeżeli człowiek nie stara się być dobry. — To chyba będzie dość łatwe — zgodziła się Felicity. — Ja nawet nie odczuwam potrzeby wdawania się w spory. A jeżeli coś złego stanie się Piotrkowi, to już chyba nigdy nie będę miała ochoty się kłócić, bo nie będę miała do tego energii. Rzeczywiście, zaczęliśmy się wszyscy gorąco modlić za Piotrka. Tym razem nie odsuwaliśmy próśb o jego uzdrowienie na sam koniec pacierza, jak to było w przypadku kota Baśniowej Dziewczynki, ale stawialiśmy je na samym początku. Nawet Dan modlił się razem z nami, a cały jego sceptycyzm w stosunku do modlitwy rozwiał się wobec tak poważnego zagrożenia. Wszyscy niedowiarkowie, którzy twierdzą w swojej próżności, że mogą się obejść bez Boga, uciekają się do niego w chwilach najgłębszego lęku o zdrowie i życie bliskich. Ale z domu cioci Oliwii nie nadchodziły lepsze wiadomości. Matka Piotrka była u granic rozpaczy. Tym razem jednak nie prosiliśmy starszych, żeby nas zwolnili z pracy w ogrodzie. Przeciwnie, rzuciliśmy się do roboty z jakimś niezwykłym zapamiętaniem. Ciężka, znojna praca przynosiła nam ulgę w naszym smutku i dawała jakieś oparcie. Z uporem nadal zrywaliśmy jabłka i dźwigaliśmy całe ich kosze do spichlerza. Po południu ciotka Janet przyniosła nam podwieczorek. Były to rożki z marmoladą, które tak lubił Piotrek. I znowu na samą myśl o nim każdy kęs stawał nam w gardle, tak że nie mogliśmy zajadać ze zwykłą beztroską. A przy tym staliśmy się tak niezwykle, nienaturalnie wręcz grzeczni, że chyba nigdzie nie było gromady dzieci równie chętnych do drobnych uprzejmości i wyrzeczeń. Nawet Felicity i Dan przez cały dzień powściągali skłonność do wzajemnych docinków. Cecylia zaś zwierzyła mi się, że już nigdy nie będzie sobie kręciła włosów w loki. Było to jedyne wyrzeczenie, jakie przychodziło jej do głowy, z natury bowiem była dobra i pozbawiona zawiści. Po południu Judy Pineau przyniosła zroszony łzami list od Sary Ray. Matka nie pozwalała jej odwiedzać naszego domu od czasu, kiedy Piotrek zapadł na odrę. Sara stała się samotnym, małym więźniem w domu. Pisywała wobec tego codziennie listy do Cecylii, co stanowiło jedyne ukojenie dla jej rozżalonej duszy. Wierna i życzliwa jej Judy Pineau przynosiła listy do nas, zabierając z powrotem wieści, jakie mogliśmy jej przekazać. Pani Ray nie pozwalała bowiem na żadną korespondencję z naszego domu, obawiając się przeniesienia tą drogą zarazków. Wprawdzie Cecylia, ażeby je odkazić, gotowa była wyprażać każdy swój list w piekarniku, jednakże mama Sary była co do tego nieugięta. Pozostawała więc tylko droga ustnego przekazu wiadomości. Moja Jedyna Najdroższa Cecylio — pisała Sara. — Doszły mnie wiośnie smutne wieści o biednym, kochanym Piotrku. Nie potrafię nawet opisać moich uczuć. To przerażające! Całe popołudnie przepłakałam. Tak bym chciała się z Tobą zobaczyć, ale mamusia mi nie pozwała. Boi się, że mogłabym zarazić się odrą. Ale stanowczo wolałabym tysiąc razy mieć odrę, niż żyć tak daleko od was. Jednak od pamiętnego dnia Sądu postanowiłam być całkowicie posłuszna mamusi. Gdyby Piotrkowi miało się coś stać, to nie zapomnij przekazać mu moich serdeczności i powiedz mu, że wszyscy spotkamy się któregoś dnia w lepszym świecie… W szkole wszystko po dawnemu. Nasz pan strasznie dużo wymaga. Jimmy Frewen odprowadzał wczoraj po kościele Nellie Cowan, a przecież ona ma dopiero czternaście lat. Czy nie uważasz, że to bardzo niestosowne? My obie nie będziemy się tak zachowywały, dopóki nie dorośniemy, prawda? Willy Fraser wygląda ostatnio tak samotnie… Muszę już kończyć, bo mamusia mówi, że tracę stanowczo za dużo czasu napisanie listów. Więc tylko proszę Cię, przekaż Judy wszystkie wiadomości dla mnie. Twoja wyłączna przyjaciółka Sara Ray PS. Och, tak wielką mam nadzieję, że jednak Piotrek wyzdrowieje. Mamusia kupi mi nową sukienkę na zimę — będzie brązowa. Kiedy nadszedł wieczór, poszliśmy na nasze ulubione stare miejsce pod szepczące i wzdychające jodły. Noc była piękna — czysta, bezwietrzna i mroźna. Słyszeliśmy tętent konia galopującego drogą i wesołą piosenkę, którą nucił jeździec. Odbieraliśmy to jak zniewagę wobec naszego poczucia klęski i rozpaczy. Jeżeli bowiem Piotrek miał… miał… jeżeli miało mu się coś stać, to wszelka muzyka i śpiew zamilknie dla nas na zawsze… Jak inni mogli cieszyć się życiem, które nam wkładało taki ciężar na barki? Wybiegła do nas ciocia Oliwia. Zobaczyliśmy ją na ścieżce bez nakrycia głowy i tylko w lekkiej sukience: szczupła i wysoka roztaczała wdzięk niczym młoda królowa. Nawet pogrążeni w smutku nie mogliśmy pozostać na to zupełnie obojętni. Z perspektywy czasu widzę, że ciocia Oliwia była kobietą zupełnie wyjątkowej urody. Stanęła wówczas przed nami i uśmiechnęła się serdecznie, widząc nasze znękane twarze. — Kochani — zawołała z radością — przynoszę wam dobre wieści! Mieliśmy wizytę doktora i zastał Piotrka w o wiele lepszym stanie. Powiedział, że wyjdzie z tej choroby. Patrzyliśmy na nią w milczeniu. Pamiętam, że kiedy usłyszeliśmy, iż nasz Paddy wyzdrowiał, to radość nasza objawiała się głośno i hałaśliwie. Tę zaś wiadomość powitaliśmy z niezmierną ulgą, ale w całkowitej ciszy. Zbyt blisko otarliśmy się o śmierć, by nie pozostawiła po sobie widma grozy. I wtedy ku naszemu zdumieniu właśnie Baśniowa Dziewczynka załamała się pod wpływem nagłej, oszałamiającej radości. Osunęła się bezwładnie na ziemię i wybuchnęła gwałtownym szlochem. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś płakał z taką gwałtownością, jak gdyby z głębi całej swojej istoty. Byłem tak przejęty jak wówczas, kiedy zobaczyłem łzy w oczach mojego ojca. Chociaż u Sary Ray był to normalny stan, a i obie siostry korzystały z tego przywileju płci słabej, jednak nic nie mogło się porównać z wstrząsającym, głębokim szlochem Sary Stanley. — Przestań, uspokój się, Saro — mówiłem łagodnie, gładząc ją po ramieniu. — Ale ty jesteś dziwna — powiedziała zaskoczona jej reakcją Felicity, jednak bez zwykłej złośliwości — nie uroniłaś ani jednej łzy, kiedy Piotrek miał umrzeć, za to teraz, kiedy już wiadomo, że wszystko będzie dobrze, zalewasz się łzami. — Chodź, kochanie, ze mną do domu — powiedziała serdecznie i z wielką czułością ciocia Oliwia, pochylając się nad nią. Baśniowa Dziewczynka wstała, a ciocia, otaczając ją ramieniem, poprowadziła do siebie. Odgłos łkania Sary milknął stopniowo, a wraz z nim jakby odeszła groza ostatnich dni i godzin, ciążąca nad nami nieznośnie. — Och, czy to nie wspaniale, że Piotrek wyzdrowieje — powiedział Dan, zrywając się z miejsca. — No, jeszcze nigdy nie cieszyłem się aż tak, w całym swoim życiu — wyznał Feliks z niezwykłą jak na niego otwartością. — Czy nie można by wysłać tej wiadomości do Sary Ray? — spytała Cecylia, która zawsze obejmowała sercem i wyobraźnią potrzeby innych. — Ona też się tym przejmowała i aż do jutra nie będzie nic wiedziała… — To wiecie co? Chodźmy wszyscy pod jej dom i wołajmy tak długo, aż Judy Pineau usłyszy i wyjdzie do nas — zaproponował z przebłyskiem humoru Feliks. Poszliśmy więc i wykrzyczeliśmy całą naszą radość pod bramą Sary. Trochę nas, co prawda, zmroziło, kiedy do furtki podeszła sama pani Ray i surowym głosem zapytała, dlaczego robimy tyle hałasu. Kiedy jednak usłyszała dobre wieści o Piotrku, miała tyle przyzwoitości, żeby powiedzieć, że również się cieszy i nie omieszka przekazać tej nowiny córce, „która udała się już na spoczynek, tak jak powinny to uczynić wszystkie dzieci w jej wieku”. Wcale nie mieliśmy zamiaru jeszcze iść spać, przynajmniej przez najbliższe dwie godziny. Powędrowaliśmy na strych spichlerza. Tam przy świetle lampy, zrobionej z dyni wydrążonej przez Dana, zaczęliśmy łapczywie zajadać jabłka. Normalnie nie zjedlibyśmy tyle przez cały dzień. Uznaliśmy, że nasi dorośli, pomimo różnych niedostatków, nie byli, na szczęście, podobni do pani Ray. Tworzyliśmy znowu szczęśliwą, odprężoną gromadkę, a życie wydało nam się spokojne i bezpieczne. Dawaliśmy temu wyraz, każdy po swojemu, siedząc wokół naszej czarodziejskiej latarni. — Zaraz jutro upiekę całą furę ciastek — ogłosiła triumfalnie Felicity. — Czy to nie dziwne? Jeszcze wczoraj mogłam się jedynie modlić, a już dzisiaj mam ochotę przyrządzić coś smacznego. — Pamiętajcie, że musimy podziękować Panu Bogu za uzdrowienie Piotrka — przypomniała nam Cecylia, kiedy w końcu z ociąganiem udaliśmy się do domu. — A myślisz, że inaczej by się Piotrkowi nie polepszyło? — zapytał trochę sceptycznie Dan. — Dan, dlaczego ty zawsze zadajesz takie pytania? — zawołała Cecylia, zaniepokojona bezbożnością brata. — Nie wiem. Tak mi jakoś same przychodzą do głowy. Ale uspokój się. Oczywiście, że mam zamiar podziękować Panu Bogu. To przecież Mu się od nas należy. ROZDZIAŁ XXX PISZEMY LISTY Kiedy Piotrek zwycięsko przeszedł kryzys, zaczęło mu się z dnia na dzień poprawiać. Dopiero teraz poczuł, że ciąży mu rekonwalescencja i przykucie do łóżka. Pewnego dnia ciocia Oliwia zaproponowała wiec, żebyśmy napisali do niego zbiorowy list, który by go zajął do czasu, aż będzie mógł podchodzić do okna i porozmawiać z nami. Ponieważ była to sobota i wszystkie jabłka były już zebrane, poszliśmy więc do sadu układać nasze epistoły. Cecylia wysłała wiadomość do Sary, że również mogłaby się do tego przyłączyć. Ponieważ z zapałem gromadziłem wówczas wszystko, co dotyczyło naszego pobytu w Carlisle, przepisałem te listy na wolnych stronicach swojej Księgi snów. Dlatego też mogę je przytoczyć dosłownie tak, jak powstały w ten jesienny dzień, roztaczający swój melancholijny wdzięk zwarzonych mrozem traw i wyblakłych już liści w sadzie. LIST CECYLII Drogi Piotrku! Taka jestem zadowolona i wdzięczna Panu Bogu, że czujesz się lepiej. Tak strasznie baliśmy się, że nie dotrwasz do wtorku, że nawet nie mogliśmy się niczym zająć, zupełnie zrozpaczeni. Wszyscy modliliśmy się o Twoje zdrowie. Myślę, że inni już chyba przestali, aleja nie, bo boję się, żebyś nie miał nawrotu choroby. Posłuchaj teraz uważnie: odłożyłam dla Ciebie trochę tych pysznych gruszek z drzewa wielebnego pastora Whalena. Jest ich tylko tuzin, bo Dan zjadł całą resztę, ale z pewnością będą Ci smakowały, więc schowałam je w takim miejscu, gdzie nikt ich nie znajdzie. Zebraliśmy już wszystkie jabłka w sadzie i gotowi jesteśmy chorować na odrę, jeżeli to konieczne, ale mam nadzieję, że się nie zarazimy. Jeżeli jednak mamy się rozchorować, to i tak wolę się zarazić od Ciebie niż od kogoś obcego. Gdybym zachorowała i miała umrzeć, to ten czerwony wazonik z wisienkami ma dostać po mnie Felicity. Wolałabym go przekazać Baśniowej Dziewczynce, ale Dan mówi, że to jednak cenna rzecz i jako taka powinna zostać w rodzinie, nawet jeżeli z Felicity nie można wytrzymać. Nie mam już właściwie nic cennego, bo mój dzbanuszek w niezapominajki ofiarowałam przecież Sarze Ray. Gdybyś jednak chciał coś po mnie dostać, to mi powiedz, a ja zostawię instrukcję, żeby Ci to zostało przekazane. Baśniowa Dziewczynka opowiadała nam ostatnio cudowne historie. Chciałabym być taka zdolna jak ona. Mamusia wprawdzie twierdzi, że wystarczy, żeby dziewczynka była dobra, wtedy nie musi być aż tak utalentowana, ale ja nawet nie jestem dobra. To byłyby chyba wszystkie wiadomości ode mnie. Chciałabym jeszcze podkreślić, jak bardzo myślimy o Tobie. Kiedy dowiedzieliśmy się po raz pierwszy, że zachorowałeś, to mówiliśmy o Tobie wiele dobrych rzeczy, choć obawialiśmy się, że może ich już nigdy nie usłyszysz. Aleja wtedy zdecydowałam, że jeżeli wyzdrowiejesz, to Ci je powiem, a łatwiej o tym pisać niż mówić. Więc my wszyscy uważamy, że jesteś bystry, świetnie pracujesz, potrafisz być ujmująco grzeczny i miły i jesteś prawdziwym dżentelmenem. Twoja oddana przyjaciółka Cecylia King PS. Gdybyś mi odpisywał, to nie wspominaj nic o tych gruszkach, bo nie chciałabym, żeby Dan się dowiedział, że one jeszcze gdzieś są. CK. LIST FELICITY Kochany Piotrku! Ciocia Oliwia namawia nas wszystkich, żebyśmy napisali do Ciebie list, który ma Cię rozweselić. Naprawdę cieszymy się szalenie, że Ci się poprawiło. Baliśmy się okropnie o Ciebie, kiedy mówiono, że możesz nawet umrzeć. Ale wkrótce będziesz się czul zapewne dużo lepiej i pozwolą ci już wstawać. Uważaj, żebyś tym razem się nie zaziębił. Mam zamiar upiec różne domowe przysmaki i posiać Ci je teraz, kiedy doktor powiedział, że możesz coś zjeść. I wyślę Ci mój ulubiony talerz w pączki róży, żebyś mógł z niego jadać. Ale mogę Ci go tylko pożyczyć, a nie ofiarować. Bardzo niewielu osobom go pożyczam, bo to mój największy skarb. Proszę Cię bardzo, uważaj, żeby go nie zbić. I może niech go myje ciocia Oliwia, a nie Twoja mama. Mam nadzieję, że nikt już więcej nie zarazi się odrą. To musi okropnie wyglądać, kiedy cala twarz usiana jest czerwonymi cętkami. Na razie jednak wszyscy czujemy się dobrze. Baśniowa Dziewczynka jak zawsze mówi różne dziwne rzeczy. Feliks uważa, że bardzo zeszczuplał, ale mnie się zdaje, że jest jeszcze grubszy niż zwykle, nic zresztą dziwnego, skoro zjada codziennie tyle jabłek. Teraz nawet nie próbuje tych kwaśnych, o które się kiedyś spieraliście. Beverly urósł o pól cala od lipca, według oznakowania na drzwiach, i jest z tego bardzo dumny. Powiedziałam mu, że te magiczne nasiona nareszcie działają, i okropnie się na mnie rozzłościł. Dziwi mnie, że nigdy nie gniewa się na Baśniową Dziewczynkę, chociaż ona nieraz bywa złośliwa. Dan jak zwykle jest trudny do wytrzymania, ale staram się to jakoś znosić. Cecylia czuje się dobrze i mówi, że nie będzie już kręciła sobie włosów. Ona jest taka wierna swoim postanowieniom. A ja się cieszę, że moje włosy same się układają bez żadnych zabiegów. Nie widzieliśmy Sary Ray od czasu Twojej choroby. Jest bardzo osamotniona. Judy mówi, że Sara ciągle płacze, ale to przecież nic nowego. Współczuję jej ogromnie, ale cieszę się, że nie jestem taka jak ona. Ona też do Ciebie napisze, a Ty wtedy mi powiesz, co było w jej liście, dobrze? Pij herbatę meksykańską, bo jest bardzo dobra na trawienie i oczyszcza krew. A wiesz, dostanę na zimę śliczną, ciemnoniebieską suknię. Będzie dużo ładniejsza od tej brązowej, którą dostała Sara Ray. Jej mama nie ma zupełnie gustu. Ojciec Baśniowej Dziewczynki przysłał jej paczkę z nową, czerwoną suknią i aksamitną czerwoną czapeczką prosto z Paryża. Ona, jak wiesz, lubi czerwony kolor. A ja go nie znoszę, bo jest taki pospolity. Mama obiecała, że ja też dostanę aksamitny kaptur. Cecylia wprawdzie uważa, że to nie jest w porządku, żeby nosić aksamit, który jest taki drogi, kiedy poganie wymagają ewangelizacji. Chyba wyczytała to w pisemku ze szkoły niedzielnej, ale ja i tak będę miała swój aksamitny kapturek. To już chyba wszystkie najnowsze wieści, więc będę kończyła. Mając nadzieję, że wkrótce całkiem dojdziesz do siebie, pozostaję Twoja szczerze oddana Felicity King PS. Baśniowa Dziewczynka zagląda mi przez ramię i twierdzi, że powinnam zakończyć list „Serdecznościprzesyła…”, aleja wiem lepiej, jak się powinno kończyć listy do młodego człowieka, który jest tylko kolegą. Tak w każdym razie napisane jest w „Przewodniku rodzinnym”. F.K. LIST FELIKSA Piotrek! Strasznie się cieszę, że z Tobą już lepiej. Wszyscy przejmowaliśmy się okropnie, jak Ci się pogorszyło, ale ja miałem specjalne powody, żeby to przeżywać. Jak wiesz, nie byliśmy ostatnio w zbyt dobrych stosunkach i wygadywałem o Tobie różne niemiłe rzeczy. Ale już mi przeszło. Przepraszam Cię i wiedz, że możesz modlić się, o co zechcesz, a ja nie będę Ci w tym przeszkadzał. Właściwie to się cieszę, że wuj Alek przerwał nam wtedy walkę. Bo gdybym Cię na przykład pokonał, a Ty byś umarł na tę odrę, to dopiero byłoby okropne. Wszystkie jabłka są już zerwane i nie mamy nic do roboty, więc się bawimy, ale szkoda, że Cię tu z nami nie ma. Jestem dużo szczuplejszy ostatnio, pewnie od tego wspinania się i dźwigania koszy. To jednak dobrze człowiekowi robi. Dziewczęta są zdrowe. Felicity jak zawsze zadziera nosa, ale trzeba przyznać, że piecze dużo dobrych rzeczy. Ostatnio miałem kilka naprawdę doskonałych snów, od czasu kiedy właśnie przestaliśmy je zapisywać i odczytywać sobie wzajemnie. To zawsze tak jest, że człowiek coś dostaje, jak już przestaje mu to być potrzebne. Ostatnio nie chodzimy do szkoły, pójdziemy dopiero wtedy, kiedy będzie zupełnie pewne, że nie nabawiliśmy się tej choroby i nie pozarażamy innych. Nic mi już więcej nie przychodzi do głowy, więc chyba skończę. Pamiętaj, możesz się modlić, o co chcesz. Feliks King LIST SARY RAY Kochany Piotrku! Nigdy dotychczas nie pisałam do żadnego chłopca, więc proszę Cię, wybacz mi wszystkie błędy. Tak się ogromnie cieszę, że Ci się poprawiło. Baliśmy się wszyscy, że będziesz musiał umrzeć. Całą noc płakałam nad Tobą. Ale teraz, kiedy niebezpieczeństwo już minęło, czy zechcesz mi opisać, jak to jest, kiedy się umiera? Czy czułeś się jakoś dziwnie? Czy byłeś przerażony? Mamusia wcale mi teraz nie pozwala chodzić do Was. Chybabym umarła z tej samotności, gdyby nie Judy Pineau (te francuskie nazwiska tak się dziwnie pisze). Judy jest zawsze bardzo uczynna i czuję, że mnie rozumie. Kiedy jest mi bardzo smutno, to czytam „Księgę snów” i dawne łisty Cecylii i to mnie jakoś pociesza. Wzięłam również jedną książkę z naszej szkolnej biblioteki. Jest dość dobra, ale wolałabym, żeby w niej było więcej miłosnych historii. Są takie zachwycające. Ale nasz pan nie pozwala nam ich pożyczać. Gdybyś jednak umarł, a Twój tata by się o tym dowiedział, to czy nie byłoby to dla niego potworne? Mamy ostatnio piękną pogodę i jest tak ładnie na dworze, odkąd liście się przebarwiły. Myślę, że jednak przyroda jest najpiękniejsza, prawda? Sądzę, że chyba wszelkie niebezpieczeństwo związane z odrą niedługo minie i będziemy mogli się spotkać wkrótce razem w domu na wzgórzu. A więc do zobaczenia Twoja oddana przyjaciółka Sara Ray PS. Nie pozwól, żeby Felicity zobaczyła ten list. S.R. LIST DANA Kochany Stary Piotrula! Ale fajnie, że udało Ci się nabrać doktora i wylizałeś się z tego. Tak też myślałem, że jesteś twardy i nie tak łatwo wyprawią Cię na tamten świat. Ale żebyś Ty słyszał, jak dziewczyny szlochały nad Tobą… Wszystkie teraz dostają jakieś nowe szmatki na zimę i końca nie ma rozmowom o tym, co która ma. Aż się niedobrze robi, mówię Ci! Baśniowa Dziewczynka dostaje stroje wprost z Paryża i Felicity okropnie jej zazdrości, chociaż za nic się do tego nie chce przyznać, ale jaja zawsze przejrzę. We czwartek przyszła tu Kitty Marr, żeby się zobaczyć z naszymi dziewczętami. Ona się nie boi odry, bo już ją przeszła. Świetna dziewczyna, taka wesoła i odważna. Ja lubię, jak się dziewczyna śmieje szczerze, a Ty? Odwiedziła nas też wczoraj Peg Bowen. Trzeba było widzieć, jak nasza Sara z miejsca zabrała Paddy’ego, żeby nie wchodził w drogę tej czarownicy, chociaż niby twierdzi, że wcale w takie rzeczy nie wierzy. Peg Bowen miała na sobie Twoją obrączkę od reumatyzmu, niebieskie koraliki Sary i koronkę Sary Ray przyczepioną do sukienki. Chciała dostać trochę tytoniu i jakieś pikle. Mama dała jej te ogórki, ale powiedziała, że tabaki nie mamy, bo nikt u nas nie żuje ani nie pali tytoniu. Żebyś widział, jaka była niezadowolona! Odeszła wściekłą, ale chyba nie rzuci tym razem żadnego uroku ze względu na te ogórki. Nie mam talentu do pisania listów, więc na tym skończę. Mam nadzieję, że wkrótce wyjdziesz do nas. Dan LIST BAŚNIOWEJ DZIEWCZYNKI Kochany Nasz Piotrze! Tak się cieszę, że już Ci lepiej. Te dni, kiedy wydawało się, że już wszystko przepadło, były chyba najcięższe w moim życiu. Czuliśmy, że to przecież niemożliwe, żebyś miał umrzeć. A potem znowu, kiedy dowiedzieliśmy się, że jest Ci lepiej, baliśmy się w to uwierzyć. Więc pospiesz się i wracaj do nas, bo tak nam tu Ciebie brakuje. A wiesz, uprosiłam wuja Alka, żeby zaczekał jeszcze z paleniem łęcin po kartoflach, bo pamiętam, jak zawsze lubiłeś te ogniska na polu. Wuj Alek zgodził się oczywiście, chociaż ciotka Janet twierdzi, że już najwyższy czas je spalić. Wuj Roger wypalał swoje kartoflisko wczorajszej nocy i był to świetny widok. Paddy jest zdrowy i od tamtego czasu nie miał już więcej napadu tej choroby. Chętnie bym Ci go przysłała, żebyś miał jakieś towarzystwo, ale ciotka Janet stanowczo się temu sprzeciwia w obawie, że możesz dostać nawrotu choroby. Nie bardzo rozumiem, dlaczego miałoby się tak stać, ale sam wiesz, jak trudno jest przekonać ciotkę, więc musimy być posłuszni. Jest dla nas zawsze bardzo dobra, jednak wiem, że nie bardzo mnie lubi. W rozmowie z dorosłymi powiada, że jestem wykapaną córkę swego taty, a ja wiem, że nie jest to żaden komplement. Miała taki dziwny wyraz twarzy, kiedy zobaczyła, że ja to przypadkiem usłyszałam. Ale co tam! Ja się cieszę, że jestem podobna do mojego taty. Właśnie ostatnio dostałam od niego list z prześlicznymi rysunkami w środku. Wiem, że teraz pracuje nad obrazem, który przyniesie mu sławę. Ciekawe, co wtedy powie ciotka… Wiesz, Piotrek, wczoraj wydawało mi się, że nareszcie zobaczę Rodzinnego Ducha Małej Emilii. Przechodziłam przez tę dziurę w żywopłocie i nagle ukazała mi się jakaś postać w błękitnym stroju tuż pod jabłonią wuja Alka. Ależ mi serce biło! Włosy powinny mi stanąć dęba, ale nie stanęły. Pomacałam trochę, żeby poczuć, co to takiego, bo było całkiem na ziemi. Ale to był jakiś przybysz, który zasnął w sadzie. Trudno mi nawet powiedzieć, czy byłam rozczarowana, czy też odczułam ulgę — chyba jedno i drugie. Nie sądzę, żeby bezpośrednie spotkanie z duchem należało do przyjemności. Ale gdybym go jednak zobaczyła, to pomyśl tylko, że stałabym się bohaterką w gronie rodziny… Wyobraź sobie, że zaprzyjaźniłam się z Dziwnym Panem. Nawet nie przypuszczałam, że okaże się to takie łatwe. Ciocia Oliwia prosiła wczoraj, żebym przyniosła jej paprocie, więc poszłam po nie do lasu klonowego i znalazłam całkiem ładne przy źródełku. A kiedy przysiadłam tam na chwilę, wiesz, kto przechodził? Ni mniej, ni więcej, tylko sam Dziwny Pan. Usiadł obok mnie i zaczęliśmy rozmawiać. Jeszcze chyba nigdy nie byłam równie zaskoczona. Bardzo dobrze nam się rozmawiało. Opowiedziałam mu swoje dwie najlepsze historie, a nawet powierzyłam pewne osobiste tajemnice. I wiesz co? Ludzie mogą mówić, co zechcą, ale on nie był ani trochę speszony czy nieśmiały. Nie było w nim nic niezgrabnego, a przy tym ma wyjątkowo piękne, wyraziste oczy. On sam nie zwierzał mi się ze swoich sekretów, ale, być może, któregoś dnia to zrobi. Oczywiście nie wspomniałam nawet słowem o pokoju Alicji. Ale zrobiłam małą aluzję do jego brązowego notatnika. Powiedziałam mu, że często mam ochotę pisać wiersze, bo przepadam za poezją, i spytałam, czy i on czuje chwilami nastrój do pisania. A on odpowiedział, że tak, owszem, ale nie wspominał o swoim notatniku. Ale może to i lepiej o nim świadczy. Właściwie nie lubię ludzi, którzy od razu opowiadają wszystko o sobie, tak jak to robi Sara Ray. Kiedy już się żegnaliśmy, powiedział: „Mam nadzieję, że będę miał przyjemność zobaczenia cię znowu”. Tak uprzejmie, jakby zwracał się do dorosłej osoby. Ale czuję, że gdybym naprawdę była dorosłą panną, to nigdy by tego nie powiedział. Odpowiedziałam, że nie jest wykluczone, iż spotkamy się ponownie, i żeby nie czuł się zaskoczony, jeżeli zobaczy mnie w długiej sukni. Bo w głębi duszy pozostanę tą samą osobą, co teraz. Dzisiaj opowiedziałam dzieciom nową baśń. Poprosiłam je, żebyśmy poszli do świerkowego lasu. Właśnie takie otoczenie potrzebne było, aby wysłuchać tego opowiadania. Wprawdzie Felicity twierdzi, że jej nie sprawia żadnej różnicy, gdzie wysłuchuje moich opowiadań, aleja uważam, że odpowiednie miejsce szalenie podnosi nastrój. Jaka szkoda, że nie byle Cię z nami, ale gotowa jestem opowiedzieć tę baśń specjalnie dla Ciebie, jak tylko wydobrzejesz. Myślę, że do naszego lasku południowego doskonale pasowałaby któraś z tych pięknych, szkockich nazw z moich baśni. Chcę, żeby brzmiało to bardzo poetycko. Felicity proponuje, żeby się nazywał „Chłopięca Miłość”, ale według mnie to brzmi przesadnie i jakoś głupio. Wiesz, w chwili kiedy to piszę, cienie zbierają się w sadzie. Ta taka tajemnicza rzecz, te cienie. Czasem stoją zupełnie nieruchomo — można by nawet sądzić, że śpią. A potem pędzą gdzieś podskakując. Na zewnątrz, na tym polu, gdzie rósł owies, wiecznie ścigają się w jakimś dzikim pędzie, ale tu, w sadzie, są spokojniejsze i bardziej oswojone. Wydaje się, jakby przyroda już zasypiała na zimę, zmęczona ciągłym wzrostem. Jedynie świerki są nadal zielone, także chryzantemy w ogrodzie cioci Oliwii wyglądają pięknie. Słońce wydaje się świecić żółtym, leniwym blaskiem, nie dając już ciepła, a świerszcze cykają od rana do wieczora. Prawie wszystkie ptaki odleciały do ciepłych krajów, a liście klonów opadły. Wczoraj wuj Alek opowiadał historię, którą Ci tu opiszę, żeby Cię trochę rozerwać. To było o dziadku Elwera Frewena, który wziął liny i lejce, żeby przyprowadzić do domu fortepian. Wszyscy śmiali się serdecznie z tej historii z wyjątkiem ciotki Janet. Ale wiesz, że stary pan Frewen był również jej dziadkiem, więc nie mogła się z niego śmiać. Pewnego dnia, kiedy stary pan Frewen był jeszcze młodym chłopcem, miał osiemnaście łat, przyszedł do domu jego ojciec mówiąc: „Sandy, kupiłem dzisiaj fortepian na wyprzedaży u Simona Warda. Jutro pojedziesz do miasta i przywieziesz go do domu”. Więc następnego dnia Sandy wyruszył wierzchem z dodatkową uprzężą, żeby przyprowadzić instrument do domu. Myślał, że to coś z inwentarza. A potem wuj Roger opowiadał nam o tym, jak to Marek Word miał wygłosić w kościele przemówienie na spotkaniu poświęconym misjom. Niestety, poszedł tam już dobrze podpity. Wstał niepewnie i tak zaczął: „Panie i panowie! Panie przewodniczący! Nie potrafię wyrazić swoich myśli na temat tak wielki, jakim są misje. To wszystko jest tu w tym biednym stworzeniu ludzkim — tu uderzył się w pierś — ale ono nie potrafi wydobyć niczego na zewnątrz”. Opowiem ci tę i inne historie, jak będziesz mógł wyjść do nas. Potrafię je lepiej opowiadać niż opisywać. Widzę, że Felicity zastanawia się, co też mogę do Ciebie tak długo pisać, więc może lepiej będzie, jak już skończę. Jeżeli Twoja mama będzie Ci czytała ten list, to jest w nim wiele takich spraw, których może nie zrozumieć, ale myślę, że Twoja ciotka Jane zrozumiałaby z pewnością. Pozostaję Twoją kochającą Cię przyjaciółką Sara Stanley Nie zachowałem kopii mojego listu i nie pamiętam już, o czym pisałem, poza pierwszym zdaniem, które wyrażało moją radość z jego powrotu do zdrowia. Piotrek był uszczęśliwiony po otrzymaniu naszych listów. Uparł się, że musi na nie odpowiedzieć również listownie. I ostatecznie jego list, skrupulatnie zdezynfekowany, został nam doręczony. Pisała go jednak ciocia Oliwia pod dyktando Piotrka, co wyszło na dobre ortografii oraz interpunkcji. Jednak pomimo charakterystycznego stylu, jaki miał Piotrek, list ten nosił piętno innego pisma — dużych, szybkich liter ciotki Oliwii, czego trochę żałowaliśmy. Dopiero kiedy Baśniowa Dziewczynka przeczytała go w spichlerzu przy świetle latarni, naśladując świetnie głos Piotrka, mogliśmy się w pełni nacieszyć jego treścią. LIST PIOTRKA Kochani Moi, a szczególnie Felicity! Okropnie się cieszę z Waszych listów. Kiedy człowiek zachoruje, to staje się ważny w rodzinie, ale bardzo długo trwa, zanim wróci do zdrowia. Wasze listy były wspaniałe. Najbardziej podobał mi się ten od Felicity, a zaraz potem od Baśniowej Dziewczynki. Felicity, to strasznie miło z Twojej strony, że chcesz przysyłać mi dobre rzeczy do jedzenia i jeszcze do tego ten talerz w pączki róży; będę na niego bardzo uważał. Mam nadzieję, że nie złapiesz odry, bo to wcale nie jest przyjemne. Ale Ty i tak wyglądałabyś ładnie, nawet z czerwonymi cętkami na twarzy. Spróbuję pić tę meksykańską herbatę, na którą mnie namawiasz, ale mama odradza i twierdzi, że gorzkie zioła Burtona są lepsze. Na Twoim miejscu też bym się zdecydował na ten aksamitny kapturek. Ostatecznie poganie żyją w ciepłych krajach, więc nie są im potrzebne ani kaptury, ani aksamit. Wdzięczny jestem Cecylii, że nadal się za mnie modli, bo z odrą nic nie wiadomo. I cieszę się z tego, co mi obiecałaś, Cecylio. Nie wierzę, żeby miało Ci się stać coś złego, a z Twoich rzeczy najbardziej podoba mi się ta czerwona książka „Bezpieczny przewodnik”, ale to tylko dlatego, że w ogóle chciałbym mieć po Tobie jakąś pamiątkę. To dobra książka do czytania w niedzielę. Jest ciekawa i religijna. Tak samo zresztą Biblia. Nie skończyłem jej czytać przed chorobą. Ale mama czyta mi teraz ostatnie rozdziały. Tyle jest różnych spraw w Biblii, niektóre naprawdę za trudne dla mnie, ale są na szczęście i inne, łatwiejsze. Jest mi ogromnie miło, że macie o mnie taką dobrą opinię. Wcale na to nie zasługuję, ale się postaram. Nawet nie potrafię opisać, jaki jestem Warn wdzięczny za Wasze listy i uprzejmości. Czuję się jak ten człowiek z opowiadania Baśniowej Dziewczynki, który wiedział, co chce powiedzieć, ale nie umiał tego wyrazić. Cały czas mam ten obrazek, który dostałem od Sary po swoim kazaniu. Wisi na ścianie nad łóżkiem. Bardzo lubię na niego patrzeć, bo ni przypomina moją ciocię Jane. Feliks, przestałem się już modlić o to, żeby być jedynym zwycięzcą w konkursie kwaśnych jabłek. Wiem, że to było okropnie samolubne z mojej strony. I już więcej niczego takiego nie uczynię. Rzeczywiście, myślę, że ciocia Jane by tego nie pochwalała. Po tej chorobie będę odmawiał tylko takie modlitwy, których nie musiałbym się wstydzić. A teraz zwracam się do Sary Ray, która chciała wiedzieć, jak to jest, gdy człowiek umiera. Otóż, Saro, ja nie wiedziałem, że ze mną jest aż tak źle, dopóki mi się nie poprawiło. Mama mówi, że byłem zupełnie nieprzytomny i tylko coś bredziłem w gorączce. Ale tak w ogóle, Felicity, to ja jestem na ogół całkiem przytomny chłopak. Saro, postaram się zrobić to, o co prosiłaś w swoim liście, chociaż to będzie dosyć trudne. Cieszę się Don, że Peg Bowen Cię nie złapała. Ale może ona zaczarowała mnie wtedy, kiedy poszliśmy do niej, i dlatego zapadłem na odrę? Tak się cieszę, że pan King zostawił te łęciny po kartoflach, żebyśmy spalili je razem, i jestem wdzięczny Baśniowej Dziewczynce, że go na to namówiła. Mam nadzieję, że kiedyś odkryje tajemnicę Błękitnego Pokoju Alicji. Niektórych części jej listu nie mogłem w pełni zrozumieć, możliwe, że to też wpływ choroby. Ale i tak to był piękny list. One wszystkie były świetne. Tak się cieszę, że mam tyłu dobrych przyjaciół, chociaż jestem tylko chłopcem wynajętym do roboty. Być może nigdy bym się nie dowiedział, że mnie lubicie, gdyby nie ta choroba, więc w pewnej mierze jestem zadowolony, że to przeszedłem, ale mam nadzieję, że już nigdy nie wróci. Wasz oddany sługa Piotr Craig ROZDZIAŁ XXXI NA KRAWĘDZI ŚWIATŁA I MROKU Listopadowy dzień, w którym Piotrek mógł się do nas przyłączyć, uczciliśmy piknikiem w sadzie. Sara Ray też mogła przyjść, a jej radość, że nareszcie jest wśród nas, była aż bolesna. Padły sobie w objęcia z Cecylią i płakały, jakby się nie widziały od lat. Wybraliśmy przepiękny dzień. Pogoda była majowa, powietrze ciepłe i łagodne, pełne delikatnych mgieł nad doliną i wzgórzami. Bezlistne już buki na wzgórzach tworzyły dziwnie nagi krajobraz, na polach pozostały jeszcze gdzieniegdzie nie zaorane rżyska, oświetlone blaskiem słońca, niebo miało barwę perłową. Jedynie na jabłoniach liście trzymały się jeszcze, chociaż też już pożółkłe. Trawy po nocnym przymrozku zbielały na końcach. Wiatr w gałęziach drzew szumiał usypiająco, przypominało to brzęczenie pszczół. — To zupełnie jak wiosna, prawda? — spytała Felicity. Baśniowa Dziewczynka potrząsnęła przecząco głową. — Nie, to wygląda jak wiosna, ale już nią nie jest. Wszystko spoczywa, czekając na sen zimowy. A na wiosnę jest gotowe do wzrostu i rozwoju. Czy nie czujesz sama tej różnicy? — Nie, dla mnie jest to prawie wiosna — upierała się Felicity przekornie. Tuż przed Kamiennym Pulpitem zrobiliśmy drewniany stół z desek. Ciotka Janet pozwoliła nam nakryć go starym obrusem. Przetarte miejsca dziewczynki mistrzowsko zasłoniły liśćmi paproci. Dostaliśmy kuchenne nakrycia, a Cecylia udekorowała stół czerwonymi pelargoniami i liśćmi klonu, wstawionymi do ozdobnej wazy. A już obfitość dań mogłaby zadowolić bogów na Olimpie. Felicity spędziła cały poprzedni dzień i dzisiejszy ranek na przygotowywaniu sutego posiłku. Ukoronowaniem jej osiągnięć był wspaniały placek ze śliwkami i białym lukrem, na którym różowił się napis „Witaj wśród nas”, zrobiony z kandyzowanych owoców. Tort ten stał przed Piotrkiem i chłopcu aż dech zaparło na jego widok. — Pomyśleć, że włożyłaś w to tyle pracy dla mnie — powiedział, patrząc na dziewczynkę z uwielbieniem. Tak więc całą wdzięczność okazał Felicity, chociaż pomysł był Baśniowej Dziewczynki, która z poświęceniem wyjmowała pestki z rodzynek i ubijała pianę z białek, Cecylia zaś poszła kawał drogi do sklepiku pani Jameson, ażeby kupić owoce kandyzowane do ozdobienia placka. Ale tak to już jest na tym świecie. — Powinniśmy pomodlić się przed posiłkiem — oświadczyła Felicity, kiedy zasiedliśmy już do stołu. — Czy ktoś z nas potrafi to zrobić? Spojrzała na mnie, ale ja zaczerwieniłem się aż po nasadę włosów i pokręciłem przecząco głową. Zapadła niezręczna cisza. Wyglądało na to, że nikt nie wie, jak to uczynić, albo też nie ma odwagi. I wtedy Feliks przymknął oczy, pochylił głowę i odmówił bardzo dobrą modlitwę bez cienia zakłopotania. Kiedy skończył, spojrzeliśmy na niego z dużym uznaniem. — Gdzieś się tego nauczył, Feliksie? — spytałem zaskoczony. — Przecież to modlitwa, którą wuj Alek odmawia przed każdym posiłkiem — odpowiedział zdziwiony Feliks. Poczuliśmy się wszyscy trochę zawstydzeni. Czy to możliwe, abyśmy do tego stopnia nie słuchali słów wuja Alka, że nie rozpoznaliśmy tej modlitwy odmówionej przez kogoś innego… — A teraz — oświadczył radośnie Feliks — możemy się zabrać do jedzenia. Była to miła i wesoła biesiada. Nie jedliśmy przed nią obiadu, żeby móc rozkoszować się potrawami, które przygotowała Felicity. Paddy siedział na Kamiennym Pulpicie i obserwował nas wielkimi, żółtymi oczami, wiedząc, że dostanie później rozmaite przysmaki z naszej uczty. Powiedziano tego dnia wiele błyskotliwych żartów — a przynajmniej tak nam się zdawało — przyjmowanych huraganowym śmiechem. Chyba nigdy przedtem stary sad Kingów nie gościł równie wesołej kompanii. Bawiliśmy się potem w różne gry aż do zmierzchu, a potem poszliśmy z wujem Alkiem na pole wypalać łęciny po kartoflach, co miało być ukoronowaniem wszystkich przyjemności dnia. Leżały w małych stosach rozrzuconych po polu i wolno nam było podpalić każdy stos. Cóż to był za cudowny widok! Wkrótce całe pole rozbłysło ogromną ilością ognisk, nad którymi wzbijał się ciężki dym o charakterystycznym zapachu. Pokrzykując z radości, biegaliśmy od jednego do drugiego ogniska, grzebiąc w nich długimi kijami i patrząc, jak wylatują w powietrze iskry; wielkie cienie uciekały przed nami, a my cieszyliśmy się tą nocą, pełną światła i ciepła. Kiedy zmęczyliśmy się bieganiem, przeszliśmy na osłoniętą od wiatru stronę pola, pod lasem świerkowym, i usadowiliśmy się na drewnianym ogrodzeniu z drągów. Dobiegały nas tajemnicze odgłosy lasu, dolatywał zapach z palącego się kartofliska, otaczała nas miękka, przyjazna obecność znajomych pół i łąk, zatopionych w mroku nocy. Niedługo miał wzejść księżyc. Teraz mieliśmy przed sobą niesamowitą scenerię, z migającym olbrzymim cieniem wuja Alka, dogasającymi ogniskami, z których czasem podrywały się snopy iskier i w których skwierczało wilgotne zielsko. Przypominało to opis piekła, tak plastycznie przedstawiony przez Piotrka w kazaniu o królestwie szatana. Podziałało to zwłaszcza na wyobraźnię Baśniowej Dziewczynki. Ona pierwsza odezwała się dziwnym, stłumionym głosem: — Znam pewną opowieść o człowieku, który widział diabła. — Urwała. — Ale widzę, że ci się to nie podoba, Felicity? — Nie mogę się przyzwyczaić do tego, że tak lekko wymawiasz to imię, tak jakby to był ktoś nieważny, jakaś postać z bajek… — Mniejsza z tym. Opowiedz tę historię — wtrąciłem zaciekawiony. — To prawdziwa historia o wujku pani Janowej Martin z Markdale. Opowiadał ją wuj Roger, nie wiedząc, że słyszę wszystko przez otwarte okno. Więc ten wujek nazywał się William Cowan i nie żyje już od dwudziestu lat. Ale wtedy był jeszcze młodym chłopcem — przewrotnym i rozzuchwalonym. Zachowywał się bezczelnie i wyzywająco w każdej sytuacji i wcale nie w głowie mu było chodzenie do kościoła. Wyśmiewał się zarówno z religii, jak i z szatana. W ogóle nie wierzył w jego istnienie. Pewnej letniej niedzieli matka błagała go, żeby poszedł z nią na wieczorne nabożeństwo, ale on ją tylko wyśmiał. Powiedział, że wybiera się na ryby, a kiedy ludzie zaczęli już zbierać się na nabożeństwo, on celowo przeszedł obok kościoła z wędką na ramieniu, śpiewając jakąś frywolną piosenkę. Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy kościołem a zatoką znajdował się gęsty świerkowy zagajnik, przez który wiodła ścieżka. Kiedy William Cowan przechodził tamtędy, „coś” wyskoczyło zza drzewa i poczęło iść za nim. Wzdrygnąłem się, czując, jak ogarnia mnie niesamowita atmosfera stworzona przez Sarę. Jeszcze nigdy dotąd nie słyszałem, żeby to niewinne słowo „coś” ożyło nagle, tak jak w jej ustach. Poczułem, jak zimna ręka Cecylii kurczowo ściska moją dłoń. — A jakie to… „coś” było? — zapytał, zniżając głos do szeptu, Feliks, w którym ciekawość walczyła ze strachem. — „To” było duże, czarne i włochate — ciągnęła Baśniowa Dziewczynka przejmującym głosem, a jej oczy lśniły w czerwonym blasku dogasającego ogniska. — Podniosło swoją wielką, włochatą łapę zakończoną pazurami i klepnęło młodego Cowana najpierw w jedno ramię, a potem w drugie, mówiąc: „Przyjemnego połowu, braciszku”. William wydał z siebie zduszony krzyk i padł twarzą na ziemię. Usłyszeli to ludzie zbierający się przed kościołem i pobiegli mu na ratunek. Nie zobaczyli jednak nikogo obcego, a jedynie młodego Cowana, który leżał bez czucia na leśnej dróżce. Podnieśli go i zabrali do domu. Kiedy pomagali mu się rozebrać, żeby ułożyć go w łóżku, zobaczyli, że na każdym ramieniu widnieje odcisk wielkiej łapy, wypalony w jego ciele. Minęło parę tygodni, zanim rany się wygoiły, ale blizny po nich zostały na zawsze. Do końca życia William Cowan nosił piętno szatana wypalone na ramionach. Czoło zrosił mi zimny pot i doprawdy nie wiem, jak wrócilibyśmy do domu, gdyby nie było z nami nikogo starszego. Nie byliśmy w stanie odwrócić się plecami do lasu, z którego w każdej chwili „coś” mogło chyłkiem się do nas podkraść. Nie mieliśmy pojęcia, jak uda nam się przebyć przestrzeń wielkiego, ciemnego pola i przejść obok gęstych zarośli, zanim wyjdziemy na znajome podwórze… Ku naszej niezmiernej uldze podszedł do nas wuj Alek, radząc, żebyśmy wracali pod dach, skoro ogniska już dogasają. Zeskoczyliśmy natychmiast z wysokich żerdzi ogrodzenia, dbając tylko o to, żeby cały czas trzymać się razem i blisko wuja. — Nie wierzę ani słowu z tych bredni — mówił lekceważąco Dan, usiłując się zdobyć na zwykły sobie sceptyczny ton. — Trudno w to nie uwierzyć — powiedziała Cecylia. — Przecież to się zdarzyło tu, w okolicy, i to niedawno, a nie gdzieś w zamierzchłych czasach. Wiem nawet, gdzie jest ten lasek świerkowy. — Pewnie młody Cowan przestraszył się czegoś — stwierdził Dan — ale nigdy nie uwierzę, żeby zobaczył prawdziwego diabła. — Stary pan Morrison z Markdale był jednym z tych, którzy go rozbierali, i pamięta ślady na ramionach — powiedziała spokojnie, ale z nutą triumfu Baśniowa Dziewczynka. — Ale jak William Cowan zachowywał się potem? — zapytałem. — Stał się innym człowiekiem — powiedziała Sara uroczyście. — Zmienił się nie do poznania. Już nigdy się nie śmiał ani nawet przelotnie nie uśmiechał. Stał się istnym fanatykiem i wszelkie przyjemności życia uważał za grzech. Jadł tylko tyle, ile trzeba, żeby utrzymać się przy życiu. Wuj Roger twierdzi, że gdyby Cowan był katolikiem, to pewnie zostałby mnichem, a ponieważ był prezbiterianinem, to mógł stać się jedynie mizantropem i dziwakiem. — No tak, ale waszego wuja żaden włochaty stwór nie klepnął po ramieniu, nazywając go „braciszkiem” — powiedział trzeźwo Piotrek. — Gdyby sam natknął się na diabła, to może nie mówiłby o tym tak niefrasobliwie. — Na miłość boską! — wykrzyknęła zdesperowana Felicity. — Moglibyście skończyć z rozmowami na takie tematy po ciemku. Tak mnie nastraszyliście, że gotowa jestem brać kroki ojca za stąpanie kogoś… kogoś innego. A pomyślcie tylko, że to przecież mój własny ojciec! — Nie przejmuj się — powiedziała Sara, obejmując ją ramieniem. — Opowiem wam inną legendę, tak piękną, że wkrótce zapomnicie o tamtym wydarzeniu. I rozmarzonym głosem opowiedziała nam przepiękną baśń Andersena, a jej łagodny i pełen uczucia głos tak nas oczarował, że przeszliśmy obok ciemnych, rzucających cienie zarośli spokojnie i bez strachu. A z daleka na wzgórzu błyskały ku nam przyjaźnie światła z okien domu, zapewniając nam swoją opiekę. ROZDZIAŁ XXXII OTWIERAMY NIEBIESKI KUFER Wkrótce skończyła się ciepła pogoda i listopad pokazał swoje prawdziwe oblicze. Zaraz następnego dnia po pikniku rozpętała się zimna jesienna ulewa. Kiedy wstaliśmy rano, świat cały zasnuty był strugami deszczu, pola mokre, a niebo szare i obce. Krople uderzały o dach, jakby wypłakując cały smutek jesieni. Nawet znajoma wierzba przy bramie wymachiwała bezlistnymi gałązkami, jakby załamywała ręce w rozpaczy. Opustoszały i mokry sad nie zachęcał już do wyjścia i wszystko tego dnia wydawało nam się inne, z wyjątkiem starych świerków za domem. Był to piątek, ale do szkoły mieliśmy iść dopiero od poniedziałku. Spędzaliśmy więc czas w spichrzu, sortując jabłka i słuchając nowych opowieści. Wieczorem deszcz ustał, wiatr zmienił kierunek na północno–zachodni, ochłodziło się znacznie, a żółtawy zachód słońca zapowiadał poprawę pogody. Felicity, Sara i ja poszliśmy na pocztę drogą usłaną liśćmi. Wiatr podrywał je wysoko i wirowały przed nami w swoim jesiennym, pożegnalnym tańcu. Wicher ożywił wszelkie odgłosy przyrody: trzeszczenie starych konarów drzew i skrzypienie kory wysychającej na płotach. Byliśmy jednak w dobrych nastrojach, wygrzani jeszcze ciepłem poprzedniego słonecznego dnia. Tak że zimno i wiatr na dworze wzmagały jeszcze nasze dobre samopoczucie. Felicity miała na sobie nowy aksamitny kapturek oraz biały futrzany kołnierz. Ślicznie wyglądała z twarzą obramowaną jasnymi lokami i z rumieńcami na policzkach. Po lewej stronie szła przy mnie Baśniowa Dziewczynka w czerwonej czapeczce na kasztanowych włosach. Miło było słuchać jej głosu. Pamiętam też, że z dumą mijałem innych chłopców z Carlisle, będąc w towarzystwie tak atrakcyjnych dziewcząt. Na poczcie czekało na nas kilka przesyłek: jeden ze znanych mi, cienkich listów ojca, zaadresowany do Feliksa; gruby, zagraniczny list do Sary z charakterystycznym drobnym pismem jej ojca na kopercie, jakaś wiadomość do Cecylii z napisem „Pilne” w rogu oraz nieznany list z Montrealu do ciotki Janet. — Ciekawe, co to może być — zastanawiała się Felicity. — Mamusia nigdy nie dostaje listów z Montrealu. Bo ten do Cecylii, to wiem, jest od Emmy Frewen. Ona zawsze pisze „pilne”, choćby tam w środku nie było nic ważnego. Kiedy wróciliśmy do domu, wręczyliśmy ciotce list, a ona otworzyła go i przeczytała. Potem położyła go przed sobą w całkowitym osłupieniu. — Mój Boże, a więc stało się… — powiedziała do siebie. — Co się stało, na miłość boską? — zapytał wuj Alek. — To list od żony Jakuba Warda z Montrealu — powiedziała wolno ciotka. — Rachela Ward zmarła. Przed śmiercią prosiła jednak żonę Jakuba, żeby napisała do mnie i poleciła, abym otworzyła jej stary, niebieski kufer. — Hurra! — wykrzyknął radośnie Dan. — Danie King — uciszyła go zaraz ciotka Janet. — Rachela Ward była twoją krewną i to jest zawiadomienie o jej śmierci. Co więc ma oznaczać twoje zachowanie? — Przecież nigdy jej nie znałem — odpowiedział pochmurnie Dan. — I nie krzyczę z radości dlatego, że zmarła, tylko że nareszcie można będzie otworzyć niebieski kufer. — A więc biedna Rachela zmarła — zamyślił się wuj Alek. — Musiała chyba mieć siedemdziesiąt pięć lat, jak sądzę. A pamiętam ją jako młodą kobietę, w pełnym rozkwicie. No proszę, a więc mam otworzyć jej niebieski kufer. A czy pisze, co mamy zrobić z jego zawartością? — Owszem, Rachela prosiła, żeby welon, suknię ślubną i wszystkie listy spalić. Dwa dzbany mają być przesłane żonie Jakuba Warda. A całą pozostałą zawartość kufra mamy rozdać członkom rodziny, żeby każdy miał pamiątkę po niej. — Och, mamusiu, czy nie moglibyśmy otworzyć tego kufra jeszcze dzisiejszego wieczoru? — zapytała gorączkowo Felicity. — Wykluczone — zdecydowała ciotka Janet, składając stanowczym ruchem Ust. — Ten kufer stoi zamknięty od pięćdziesięciu lat i wytrzyma jeszcze co najmniej jedną noc. A wy nie moglibyście zmrużyć oka, gdybyśmy go dzisiaj otworzyli. Poszalelibyście z podniecenia. — Och, ja i tak nie zasnę — oświadczyła Felicity. — Ale przynajmniej otwórzmy go zaraz z samego rana, dobrze, mamusiu? — Nie, stanowczo się na to nie zgadzam — bezlitośnie sprzeciwiła się ciotka. — Najpierw muszę uporać się z całą robotą. A przy tym Roger i Oliwia też z pewnością chcieliby być przy tym. Myślę, że dziesiąta rano będzie w sam raz odpowiednią porą. — Ojej, to jeszcze całych szesnaście godzin czekania — westchnęła Felicity. — Zaraz pobiegnę do Baśniowej Dziewczynki — zaofiarowała się Cecylia. — Wyobrażam sobie, jaka będzie tym poruszona… Wszyscy byliśmy poruszeni. Cały wieczór snuliśmy domysły, co może być w kufrze. Cecylia powiedziała nam rano, że śniło jej się, iż mole zjadły całą jego zawartość. Poranek był piękny. W nocy spadł pierwszy lekki śnieg. Przyprószył świerki i jodły oraz pokrył cienką warstewką zmarzniętą ziemię. Nasz sad przybrał nową szatę. Najpiękniej jednak wyglądał zagajnik świerkowy za domem. Nie ma nic ładniejszego niż drzewa iglaste pokryte świeżym śniegiem. Ponieważ słońce nie roztopiło go w dzień, utrzymał się na gałęziach, otaczając nasz dom świeżą bielą. Z samego rana zjawiła się Baśniowa Dziewczynka, a także Sara Ray, do której Cecylia wysłała wiadomość. Felicity wcale się to nie podobało. — Sara Ray nie jest członkiem rodziny Kingów — zwróciła uwagę Cecylii — i nie powinna uczestniczyć w naszych sprawach. — Ale jest moją najbliższą przyjaciółką — odparowała jej z całą godnością Cecylia. — Wiesz, że Sara brała udział we wszystkich naszych zabawach i byłoby jej bardzo przykro, gdybyśmy jej nie zawiadomili. Skoro Piotrek, który również nie jest naszym krewnym, ma być przy rozpakowywaniu, to dlaczego nie Sara? — Piotrek wprawdzie jeszcze nie jest członkiem naszej rodziny, ale może nim się stać w przyszłości, prawda, Felicity? — powiedział z lekkim uśmiechem Dan. — Strasznie jesteś bystry dzisiaj — docięła mu Felicity, rumieniąc się wbrew własnej woli. — A może byś posłał i po Kitty Marr, chociaż ona śmieje się z ciebie, co? — Wydaje mi się, że ta dziesiąta nigdy nie nadejdzie — westchnęła Baśniowa Dziewczynka. — Wszystkie poranne prace są wykonane. Ciocia Oliwia i wuj Roger już są i właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ten kufer otworzyć. — Ale jak mama zapowiedziała, że otworzy go o dziesiątej, to tak będzie — zakończyła sprawę Felicity. — A teraz jest dopiero dziewiąta. — To wiecie co, posuńmy zegar o pół godziny naprzód — zaproponowała Baśniowa Dziewczynka. — Ten duży w holu i tak nie chodzi, więc nikt nawet nie zauważy różnicy. Spojrzeliśmy na siebie niepewnie. — Nie mam odwagi — zawahała się Felicity. — A ja mam — odważnie oświadczyła Sara. Kiedy na kuchennym zegarze wreszcie wybiła dziesiąta, przyszła ciotka Janet, rzucając w przelocie uwagę, że jakoś szybko minął ten czas od śniadania. Mieliśmy bardzo niewyraźne miny, bo czuliśmy się winni, ale nikt z dorosłych nie zwrócił na to uwagi. Wuj Alek przyniósł siekierę i podważył nią wieko starego kufra. Wszyscy przyglądali się temu w milczeniu. I wreszcie nastąpiło rozpakowywanie. Naprawdę było na co popatrzeć. Ciotka Janet i ciocia Oliwia wyjmowały po kolei rzeczy, układając wszystko na kuchennym stole. Nam, dzieciom, nie wolno było nic ruszać, ale na szczęście wolno było robić użytek z oczu i języków. — Patrzcie, to te różowe wazony od babci King — powiedziała Felicity, kiedy ciocia Oliwia odpakowała ostrożnie z delikatnych bibułek smukłe, jakby skręcone, wazony z różowego szkła ze złotymi listkami. — Czyż nie są przepiękne? — Och, patrzcie — zawołała uszczęśliwiona Cecylia — to ten porcelanowy koszyczek z jabłkiem na pałączku! Tyle o nim myślałam, a wygląda jak prawdziwy owoc. Och, mamusiu, daj mi go potrzymać, proszę! Będę bardzo, bardzo ostrożna…. — A to ten stary serwis do herbaty od dziadka Kinga — powiedziała z nabożeństwem Baśniowa Dziewczynka. — Jakie to smutne… Pomyśleć tylko, ile nadziei wiązała z nim biedna Rachela. Wszystkie swoje marzenia złożyła w tym kufrze razem z darami gości weselnych. Później ukazał się oryginalny świecznik z błękitnej porcelany i dwa dzbany, które miały być odesłane pani Jakubowej Ward. — Rzeczywiście piękne — powiedziała z mieszaniną podziwu i zazdrości ciotka Janet. — Muszą mieć ze sto lat co najmniej. Podarowała je Racheli ciotka Sara Ward, a ona miała je u siebie pięćdziesiąt lat. Uważam, że jeden wystarczyłby żonie Jakuba Warda. Ale oczywiście musimy postąpić zgodnie z życzeniem zmarłej. — No, no, a to co, chyba z tuzin form do pieczenia… — Nie jest to szczególnie romantyczny prezent — zauważyła Baśniowa Dziewczynka. — Ale to, co w nich się upiecze, to lubisz, moja droga, zjeść tak samo jak inni, prawda? — odparła karcąco ciotka Janet. — Słyszałam o tych formach, jest to prezent od starej służącej babci King. O, a teraz dochodzimy do właściwej wyprawy: tu jest bielizna stołowa i pościelowa. To był dar wuja Edwarda. Ależ to wszystko pożółkło… Nie byliśmy szczególnie zainteresowani obrusami i powłoczkami, które zaczęły się kolejno wyłaniać z przepastnych głębin kufra, ale ciocia Oliwia patrzyła na nie z wielkim przejęciem. — Jak to jest pięknie uszyte — westchnęła z zachwytem. — Spójrz, Janet, w ogóle nie widać szwów, chyba trzeba by ich szukać pod lupą. Ach, i te staroświeckie poszewki z guziczkami. — A tu chyba z tuzin chusteczek do nosa. Spójrzcie na ten monogram w każdym rogu. Rachela nauczyła się tego haftu od pewnej siostry zakonnej z Montrealu. Wygląda, jakby był wrobiony w materiał — zachwycała się ciotka Janet. — A to pikowane kołdry — wyjęła nowy ładunek ciocia Oliwia. — Tak, jest biała i błękitna — puchowe kołderki od babki Ward, a tu zszywana z kawałków kołdra z motywem wschodzącego słońca od Nancy — sama go dla niej zrobiła, a tu ten pleciony dywanik. No, proszę, te kolory ani trochę nie wypłowiały. Wiesz co, Janet, jeżeli mam coś po niej dostać, to chciałabym właśnie ten dywanik. Pod bielizną pościelową znajdowały się ślubne stroje Racheli Ward. Tu dopiero ożywiły się nasze dziewczęta. Był też śliczny, elegancki szal jeszcze w firmowym opakowaniu i szeroka szarfa z pożółkłej koronki. Leżała też haleczka cała pokryta haftem, o której kiedyś wstydziła się mówić Felicity, oraz tuzin muślinowych mankietów, które były wówczas modne. — A to pewnie suknia, w którą miała się przebrać po ceremonii ślubnej — domyśliła się ciocia Oliwia, wyjmując jedwabną zieloną tkaninę. — Szkoda, że cała pocięta przez mole, ale jakiż śliczny odcień zieleni. Och, spójrz, Janet, na dół sukni, ileż na to poszło materiału… — No tak, przecież wtedy były modne suknie z pełnego koła — odpowiedziała z roztargnieniem ciotka Janet. — Szukam jej kapelusza i nie widzę. A zawsze słyszałam, że również został tu złożony. — Ja też. Ale to chyba niemożliwe. Z pewnością nie ma go tutaj. Podobno przybranie za strusich piór kosztowało fortunę, pewnie więc wzięła go ze sobą. — O, jest jej jedwabna czarna pelerynka. Trochę razi pośród tych białych ślubnych szatek. Wiesz, tak się czuję, jakbym popełniała jakieś świętokradztwo, ruszając w ogóle jej rzeczy. — Ależ, Oliwio, nie bądź dziecinna. Przecież to trzeba nareszcie uporządkować, a wiele rzeczy trzeba będzie po prostu spalić, tak są pogryzione przez mole. Chociaż widzę, że ta purpurowa suknia jest w dobrym stanie. Można by ją przerobić na ciebie, Oliwio, i myślę, że byłoby ci w niej bardzo do twarzy. — Nie, dziękuję — odpowiedziała ciocia Oliwia, wzdrygając się lekko. — Czułabym się jak duch Racheli. Ale jeżeli chcesz, to przerób ją dla siebie, Janet. — Oczywiście, że będę ją nosiła, jeśli ty nie chcesz. Ja sobie nie zawracam głowy głupstwami. To już chyba wszystko, z wyjątkiem tego pudełka, w którym jest pewnie suknia ślubna. — Och! — wydarło się głębokie westchnienie z piersi naszych dziewczynek i otoczyły ciotkę Oliwię, kiedy wyjęła długie pudełko i przecięła na nim sznurek. Wewnątrz leżała suknia z ongiś białego, a obecnie pożółkłego jedwabiu, a spowijał ją jak delikatna mgiełka zwiewny welon pachnący jeszcze jakimiś staroświeckimi perfumami, które przez te wszystkie lata zachowały swoją słodycz. — Biedna Rachela — westchnęła ze współczuciem ciocia Oliwia. — Widzę tu jej śliczną koronkową chusteczkę, którą sama robiła. Jest cienka jak pajęczyna. A to listy od jej narzeczonego. A tutaj — powiedziała, wyjmując aksamitny czerwony albumik ze złotą klamerką — są ich fotografie. Rzuciliśmy się wszyscy, żeby zobaczyć stare dagerotypy w ozdobnych ramkach. — Coś takiego, ależ ona wcale nie była ładna! — zawołała zawiedziona Sara. Rzeczywiście, Rachela Ward nie była ładna, to trzeba przyznać. Wizerunek przedstawiał świeżą twarz o mocnych, nieregularnych rysach, dużych, czarnych oczach i czarnych lokach okalających twarz zgodnie z obowiązującą modą. — Tak, Rachela nie była ładna — uśmiechnął się wuj Alek — ale miała piękną cerę i uśmiech pełen wdzięku. Na tym zdjęciu wygląda zbyt surowo. — Ale ma śliczną szyję i dekolt — powiedziała z uznaniem ciocia Oliwia. — Natomiast Willy Montague był całkiem przystojny — zauważyła Baśniowa Dziewczynka. — Przystojny łajdak — mruknął z dezaprobatą wuj Alek. — Nigdy go nie lubiłem. Miałem wtedy dopiero dziesięć lat, ale przejrzałem go na wylot. Stanowczo Rachela była dla niego za dobra. Chętnie zajrzelibyśmy również i do listów, ale ciotka Janet absolutnie na to nie pozwoliła. Zdecydowała, że zostaną spalone bez czytania. Zabrała suknię ślubną, welon, listy i zdjęcia do swego pokoju. Pozostałe rzeczy włożono z powrotem do kufra, gdzie miały oczekiwać swoich dalszych losów… Każdemu z chłopców ciotka Janet dała elegancką chusteczkę do nosa. Baśniowa Dziewczynka dostała błękitny świecznik, a Felicity i Cecylia — po różowo — złotym smukłym wazoniku. Nawet Sara Ray została obdarowana niedużym talerzykiem z prawdziwej porcelany z wizerunkiem Mojżesza i Aarona przed obliczem egipskiego władcy. Mojżesz przyodziany był w czerwoną szatę, Aaron w błękitną, a faraon zasiadał na tronie w szatach złocistych. Brzeg talerza zdobił wieniec z zielonych listków. — Nigdy nie ośmielę się z niego jeść — oświadczyła Sara. — Postawię go w saloniku, na gzymsie nad kominkiem. — Nie widzę wielkiego sensu, żeby mieć taki talerz tylko dla ozdoby — zauważyła Felicity. — A właśnie, że przyjemnie jest mieć coś ładnego w domu — odparła z przekonaniem Sara, która wiedziała, jaką radość sprawia patrzenie na piękne rzeczy. — A ja włożę świecę do mojego lichtarzyka i będę go sobie stawiała przy łóżku — postanowiła Baśniowa Dziewczynka. — Ilekroć świeca zapłonie, pomyślę o biednej Racheli Ward. Ale tak mi przykro, że nie okazała się ładniejsza. — No dobrze, wszystko to było bardzo ciekawe, ale teraz trzeba koniecznie cofnąć zegar. Nie chcę iść spać o całe pół godziny wcześniej — powiedziała Felicity tak, żeby starsi nie usłyszeli. Po południu, kiedy ciotka Janet poszła do wuja Rogera i ciotki Oliwii, żeby zobaczyć się z nimi, zanim wyjadą do miasta, zegar został starannie przesunięty na właściwą godzinę. Baśniowa Dziewczynka i Piotrek przyszli, żeby przenocować u nas, kiedy dorośli będą poza domem. Oddano nam do dyspozycji całą kuchnię, postanowiliśmy więc zrobić masę kajmakową. — No więc, oczywiście, to było ciekawe — powiedziała Baśniowa Dziewczynka, mając na myśli całą ceremonię rozpakowywania kufra. — Ale — i tu zamieszała energicznie w garnku — teraz, kiedy mamy to już za sobą, żal mi, że kufer został otwarty. Przestał już być tajemnicą. Wiemy dokładnie, co tam jest, i już nie możemy się domyślać i zgadywać, a było to bardzo przyjemne. — Lepiej jest jednak wiedzieć niż zgadywać — orzekła praktyczna Felicity. — O, nie, nie zgadzam się tobą — powiedziała szybko Baśniowa Dziewczynka. — Kiedy już coś wiesz, to ta wiedza cię ogranicza i nie pozwala puszczać wodzów fantazji. A kiedy jeszcze nic nie wiesz, to jesteś zupełnie nie skrępowana. — Uważaj, bo przypalasz masę kajmakową — zauważyła praktyczna Felicity. — Nie czujesz zapachu? Kiedy kładliśmy się spać, księżyc oświetlał srebrzystobiały krajobraz za oknami. Z mojego miejsca widziałem wierzchołki świerków na tle nieba. Wiatr ucichł, a świat zastygł w bezruchu. Słyszałem, jak po drugiej stronie korytarza Sara opowiadała dziewczynkom mit o pięknej Helenie i Parysie. — Ale to nie jest przyzwoita historia — oświadczyła stanowczo Felicity — bo przecież Helena opuściła męża i uciekła z innym mężczyzną. — No owszem — zgodziła się Baśniowa Dziewczynka — pewnie nie było to przyzwoite nawet cztery tysiące lat temu. Ale mimo wszystko jest to piękna legenda. I tak skończyło się nasze lato, piękne i niezapomniane. Przeżyliśmy razem niejedną radość, pogodne ranki, wspólne marzenia w gorące popołudnia i beztroskie wieczory. Słuchaliśmy razem śpiewu ptaków, plusku deszczu, wszelkich odgłosów otaczającej nas przyrody. Zaprzyjaźniliśmy się z wiatrem i gwiazdami, z baśniowymi postaciami z książek i ogniem na kominku. Każdego dnia mieliśmy do spełnienia swoje małe zadania, które połączyły nas braterstwem wspólnych prac, myśli i przygód. Ogromnie wzbogacił nas ten pobyt na starej farmie naszych przodków i wujów, ale dopiero po latach doceniliśmy to bogactwo. Przed nami były marzenia o wiośnie, które są zawsze miłe sercu, bo wiadomo, że ona nadejdzie któregoś dnia, jeżeli nie taka, jak ją sobie wyobrażamy, to często jeszcze o wiele piękniejsza.