Bulatović Miodrag. Gullo Gullo Część pierwsza Tłumiony i głęboki, polityczny gniew — Hybrydyczna świnia — Monstrum na horyzoncie — Niech płaczą węże — O przyszłości żmij — Madryt Madryt Madryt, hijo de puta!— Jak zginął Jon T.xiki, Jon Mały, Bask — Guilo Gullo to święte zwierzę, którego przyszłość stoi pod znakiem zapytania, toteż mit i poeja występują w jego obronie — Gudrun z piersiami bez brodawek — Węgier z okręconym wokół szyi wężem i z czekoladowym ciężarem na jądrach — Materiał wybuchowy w każdym naczyniu krwionośnym — Wszystko przygotowane do porwania — Czy można opisać orgię, na jaką udali się Kurt Bodo Nossack i jego przyjaciele? — O nie! I Kurt Bodo Nossack, olbrzym, człowiek, który ma być uprowadzony, porwany lub zabity przez gerylę Gullo Gullo, siedział rozparty w lśniąco białym fotelu, nad swoim basenem kąpielowym. Zwrócony ku wodzie, ku ogrodowi różanemu, który ciągnął się aż do końca parku, i rzędowi młodych cedrów barwy szronu, zwrócony ku żonie Brunhildzie i jej kochankowi, Klausowi von Ritt, cyklop czytał ulubioną gazetę, „Kurier". Numer nosił datę 20 albo 21 czerwca 1978 roku — ciężkiego dla magnatów, takich jak Kurt Bodo Nossack. Nossack drżał. Nawet w gazetach nie było już porządku. Nossack czytał, dodawał, odejmował, i w duchu wył. Wiadomości o porwaniach, o zamachach, o szantażach, o dręczeniu niewinnych i bezbronnych bossów, do jakich sam należał, wybijały się na pierwszą stronę jego gazety, co jeszcze wczoraj było nie do pomyślenia. Bliski Gulo pilili lak pise się popmume łacińska n,iuę rosomaka jeden bohaterów powieści, terrorysta L uther, ma na to inny pogląd i w ceici drugiej ostrzega nawet pred zmiana pisowni w trosce o własną skore postanowiliśmy więc na tę kwestię prymknąc oko Przyp tłum Wschód, znowu te świństwa z naftą: kiedy jej brak, jest droga, kiedy ją obiecują, jest jeszcze droższa, a gdy popłynie w stronę Europy, musisz paść na kolana, wyciągając przed siebie sztabę złota. Tak mówił Martin Holz, przedstawiciel Nossacka w Damaszku. Czarnobiali, powielani szejkowie grożą, zdawało się Nossackowi, a przy tym pierdzą, Europejczycy natomiast gną się przed nimi, przywodząc na myśl dziwki z końca ubiegłego wieku. „Co prócz złota, rodzinnej biżuterii, twarzy i tyłka dać satrapie w białej galabiji, z trzeciej strony niegdyś niezależnej i uczciwej bawarskiej gazety?" — zastanawia się Kurt Bodo Nossack, przekonany, że właściciel szybu chce wszystkiego. Chciwe monstrum odwzajemnia się Nossackowi uśmiechem. „Abdulachu Mehmedzie Ekrem albo jak się tam nazywasz, czy to prawda, że naszym srebrem, złotem, naszym bursztynem okuwasz swoje klozety, schody, zatoki?" Powielany człowiek z pustyni odpowiada twierdząco. „Hasanie Mohammedzie Enver, jeżeli zabierzesz wszystko, co mam, zabierzesz mi także to, czego jeszcze nie mam, i w niedalekiej przyszłości wszyscy po kolei wyzdychamy" — szepcze Nossack i cierpnie patrząc, jak Husajn Ismail Arif, słysząc jego głośne rozmyślania, zadziera galabiję i trze piaskiem jądra. Kurt Bodo Nossack czyta o tym, że francuskie i hiszpańskie pociągi coraz częściej wypadają z szyn. „A jaki to będzie chaos, jaki burdel, gdy zaczną wylatywać austriackie, holenderskie i nasze, niemieckie lokomotywy!" — myśli wielkolud nad basenem i wystawia się na słońce szejków, na szokujące przewidywania niegdyś obiektywnego i kulturalnego dziennika. Kurta Bodą Nossacka ogarniał tłumiony i głęboki, polityczny gniew. Ceny ołowiu, aluminium i miedzi zawrotnie skaczą. Transport, związki zawodowe, kolejarze. Dokerzy. Strajki. O, co za snobizm! Lewicowcy, prawicowcy, spekulanci chcą natychmiast wkręcić się między polityków, solidnych i wielkich. Giełda jest miejscem spotkań klownów. Powszechna niestabilność. Upadek wartości, rozkład systemu zbudowanego rękami Nossacków. Wojny, które trwają dłużej, niż przewidywano. W rogu Afryki jeszcze się rżną, tną nożami, dźgają sierpami. Płaskowyże Abisynii i Erytrei po prostu pławią się we krwi, moczu i fekaliach, a z Sudanu i Kenii wiatry niosą czarny płacz nad Morze Czerwone, ku wybrzeżom Oceanu Indyjskiego. Ciemnoskórzy jedni drugim obcinają języki, wyłupiają oczy, obrywają nosy i kutasy. I co tu robić? Nadal zasypywać czarnuchów radami, wysyłać im przestarzałą broń, przeterminowane lekarstwa, żywność dla bydła? Kurdowie, Mozambik, Palestyna, z której powodu powstał ten cyrk z naftą... Białym słoniom, pisze gazeta, a także pewnemu andyjskiemu gatunkowi ptaków, też białych, grozi wymarcie. Przyczyną jest świerzb, włoski. Tak oznajmił, bawiąc przejazdem we Frankfurcie nad Menem, fiński zoolog światowej sławy, i to na stronie, na której do niedawna było miejsce dla puczów, masakr, porwań. Fin, który pewnie już od wczoraj znajduje się w Londynie, w drodze do Dublina, nie wspomina o nafcie jako przyczynie zaćmienia wody, trawy, słońca. Wszystko, co białe, wyginie, a kulą ziemską będą igrać tylko czarne ręce. Koniec świata, chrześcijaństwa, wszystkiego, co jeszcze jako tako się trzyma. Miejsce idei, za którymi stali ludzie tacy jak Nossack, zajmie terror. Już je zajął — na stronach, na których do niedawna rozpisywano się o gospodarce, o logice zysku, o turystyce. No patrzcie, Irlandczycy na trzeciej, Baskowie i Katalończycy na czwartej stronie jego gazety! Obok Bretończyków i Tyrolczyków wymienia się nowe plemię z Sahary, którą, jak pisze gazeta, w znacznej mierze opanowali bojownicy frontu Polisario. Upadnie Paryż i Kopenhaga, spłonie Madryt i Chicago, Wiedeń zatonie jak Wenecja. Tylko iskrzą się miny, czarne miny... Kurt Bodo Nossack, człowiek, który ma być porwany albo pokrojony na kawałki, wyciągał w stronę ogrodzenia basenu ciężkie, słoniowate i płaskie stopy. Słuchał własnego serca, czytał „Kurier", myślał o naftociągach i rurach, które produkował dla Arabów i Indonezyjczyków. „Jugosłowiańscy weterynarzegenetycy wyhodowali i wypuścili na rynek hybrydyczną świnię Fl" — pisano tam, gdzie jeszcze wczoraj znany dziennikarz twierdził, że przemoc polityczna i terroryzm są wyrazem patologicz 9 nego stanu zarówno ducha, jak materii Obok innych, ju, istniejących, jeszcze i ta jugosłowiańska świnia, w dodatku hybrydyczna „Czy to znaczy, ze przyszedł koniec na szwedzkiego landrasa, angielskiego berkszyra, niemiecką świnię białą i długouchą0 — zastanawiał się — Jeżeli to prawda, a sądzę, ze tak, bo dzisia wszystko jest możliwe, zamiast naszego, niemieckiego mięsa będziemy jeść cudze i drogie, licencjonowane i hybrydyczne, jugosłowiańskie" Podczas gdy słonce pięło się ku bawarskiemu zenitowi, cyklop myślał o swoich fabrykach w Kuwejcie, Brazylii. Paiagwaju Czytał i drżał, a Klaus von Ritt trzymał rękę na szyi Brunhildy Portugalski profesor Lima do Fana w szwedzkim mieście Lund zdołał połączyć komórkę ludzką i roślinna monstrum jest na horyzoncie Kurt Bodo Nossack. człowiek, którego dni są policzone, czytał dalej i włos mu się jeżył Ludzkorośhnna hybryda została stworzona i wkrótce się okaże, czy w żyłach je popłynie kiew, cz limfa, czy chrome ją będzie kora, czy skora i czy na głowie pod pachami i wokół genitaliów wyrosną włosy czy liście, kędziorki czy mech A więc monstrum zostało stworzone Lada moment może wtaignąć do Bawarii Jeżeli pojawi się w Niemczech, to tylko patrzeć, jak wystawi głowę tu, z jego basenu Czemu nie91 Profesor Fana podobno uchylił się od odpowiedzialności za to, ze mógłby byc, a może juz jest, twórcą nowej formy życia W teorii, jak tez w praktyce udowodniono, ze po Europie, obok tłustych Arabów i cienkokutaśnych Hindusów, żółtków i Negrów, krązyc będą hybrydyczne potwory człekokształtne, świmokształtne, dębokształtne „Jaki dopiero terror wprowadzi ten stwór, ta poczwara z galęźmi, korzeniami i dziuplami zamiast rąk, języka, nóg — szeptał w duchu przemysłowiec, wokół którego juz od miesięcy zaciska się sieć komandosów Gullo Gullo i który ma pasc ofiarą nie spotykanej dotychczas przemocy — Nie będzie to okres terroru politycznego i patologicznego, jak dzisiaj, ale będą to czasy powszechnego, a co najgoi sze, przyrodniczego lei róru Pieścić będą me tylko łąki, księżyc, kobieta, ale i kamień, cierń, żmija Odrażająco bełkotać i kląć będą kwiaty Słowa ludzkie 10 zmienią sens, jezeh jakikolwiek sens się ostanie. Kobieta z hmfą w piersiach i piczce, na wargach i na języku me będzie nawet wiedziała, ze jest sprośmejsza od żaby Wszyscy się będą pieprzyć, tyle ze bez rozkoszy Pieprzyć będzie dąb, orzech, wiąz, nie tylko Klaus von Ritt Zapanuje błoto, żywica, rozpusta Narządy płciowe będzie się sprzedawać na kilogramy Co wtedy pocznie Klaus von Ritt, kutasowaty nędznik, który trzymanie łapy między nogami żony Nossacka uważa za sukces Narządów płciowych, męskich i żeńskich, będzie tyle co kamieni Szejkowie z kart «Kunera», razem ze swoimi wydupczonymi, wyjebanymi białymi klientami, będą skubać trawę, ssać piasek, jeść gówna i wymiotować naftą. O grzechu, wyrzutach sumienia, o skrusze pisać się będzie jak o uczuciach z zamierzchłej przeszłości Egoizm, nienawiść i zazdrość przestaną istnieć Co wtedy pocznie nienasycony zigolak Klaus von Ritt? Sęk w tym, kto potrafi wówczas odróżnić dzień od nocy, oddzielić to, co zdrowe, od chorego Różne wyznania i rasy, bogatych i biednych, małych i wielkich zjednoczy za pośrednictwem roślinnej krewki, limfy, portugalski szaleniec ze szwedzkiego miasta Lund ." Żeby me czytać o porwaniach, obrywaniu jaj, rzezi bankierów, przemysłowców i handlowców — o czym „Kurier" informował bardziej szczegółowo mz jakakolwiek inna gazeta — zęby nie myśleć o upadku gospodarki światowej i o swoich stratach w Chile, w afrykańskim królestwie Lesoto, w Liberii, zęby znów me pogrążyć się w mędrkowaniu o rozkładzie wszystkiego, co stworzył i ustanowił biały człowiek, Kurt Bodo Nossack kierował spojrzenie na alpinarium i ogród różany Lubił różę barwy świeżo przelanej krwi, Toro de Fuego, różę Lido di Roma, której płatki były pachnące, grube i miękkie jak wargi Brunhildy tamtego roku, kiedy spotkali się w Salzburgu i wzięli ślub, roze La Passionata, ten czerwony zwój wielkości dziecięce pięści, róże Dolce Vi ta, Watykan, Wersal, róże Cappa Magna, Sahara, tego samego roku zasadzone w słonecznej części parku Lubił roze koloru zakrzepłej krwi Dalii Dalii, Duftwolke, Erotica, nimi, jak tez pnącymi różami Schweizer Gruss i Sułtan polecił obsadzić ścieżki prowadzące od domu i basenu do placów gry w minigolfa i krokieta, do kortó tenisowych, do garaży i jednego z bocznych wyjść. Lubił róże śnieżnobiałe i drobną czerwoną Twinkles, któr ozdabiała boki wszystkich schodów i alejek, pachnąca Virgo o cienkiej szypułce, różę Goethe — wszystkie, którq według Klausa von Ritt były już niemodne i co gorsza, jal podkreślał, austriackie. Ze wszystkich roślin ozdobnych i kwiatów Nossack najbardziej jednak lubił róże fioletowe, Blue Parfumjj Mainzer Fastnacht i Schockmg Blue, otrzymane od" W. Kordesa i Synów, a nie mniej drogie mu były ślicznotki od Delbarda: Saphir, SaintExupery i Vol de Nuit. Odkąd tylko pamięta, Kurt Bodo Nossack zawsze był oczarowany, opętany fioletowym kolorem. Dlatego najelegantsze suknie Brunhildy, narzutki i szale, peleryny i pantofle, naszyjniki z drogich kamieni indyjskich, z chińskiego agatu i bursztynu bałtyckiego, cała biżuteria musiała mienić się odcieniami liliowoszarymi. Nawet korale na długą i nieco przywiędłą jej szyję, na której spoczywały teraz wargi Klausa, musiały być fioletowe. „Kolor śmierci i gnicia" — wybrzydzał Klaus von Ritt, optymista i niezrównany jebacz, podczas seansów karciarskich we troje lub we czworo, Klaus, którego ciemnokawowym oczom i bujnym rudawym włosom odpowiadał raczej kolor ciemnozielony... Kidnaper i morderca numer jeden, Luther, stał przy ostatnim oknie ośmiopiętrowego budynku, dominującego w krajobrazie Rosenburga, nad brzegami Izary; patrzył, jak Kurt Bodo Nossack odkłada gazetę i wstaje, by w chwilę później skierować się do swego alpinarium. Luther mógł go zabić, tak jak wczoraj, przedwczoraj i w ciągu wszystkich ośmiu dni od czasu, gdy Gullo Gullo, ich troje, ulokował się na poddaszu ośmiopiętrowca. Luther śledził Nossacka to przez lunetkę na lufie pistoletu automatycznego, to gołym okiem. Alpinarium znajdowało się pośrodku rozległego par12 ku, wśród wierzb płaczących, wśród japońskich czereśni, magnolii i sekwoi, w dżungli forsycji, srebrnych świerków i cedrów, kwitnących ozdobnych krzewów, pszczół — za olbrzymią willą, której przeszklony i obsadzony drzewami front kąpał się w słońcu. Kidnaper numer jeden, Luther, był przekonany, że wie, dlaczego twarz Kurta Bodą Nossacka, człowieka, który w każdej chwili może być trafiony i powalony w kałużę krwi, wyraża niepokój i zniechęcenie. Luther wiedział, że Nossacka nie przygnębiają kłopoty związane z naftą, jak myślał kidnaper numer dwa, Włoch, ani przeczucie bliskiej śmierci, co podkreślała Hanaff, porywacz numer trzy. Kidnaper numer jeden obserwował przez lunetkę snajperską, jak Nossack małpio długimi rękami przebiera po alpinarium. Wiedział — tak jak pewien był, że Luther nie jest jego prawdziwym nazwiskiem — iż Kurta Bodą Nossacka męczą przede wszystkim kłamstwa, fałszerstwa, świadomość, że hybrydyczne jest wszystko, co jeszcze wczoraj było jedyne w swoim rodzaju i naturalne. Na słonecznych płaskowyżach, w alpejskich przesmykach i nieprzystępnych wąwozach Nossack wyrywał rośliny górskie i taszczył je do Rosenburga. Próbował obłaskawić wolny świat ziół żyjących na wysokościach i związać z doliną Izary. Dziś, jak rzadko, to głupie przesadzanie doprowadziło go do rozpaczy. Przyjaciele i krewni znad granicy austriackoczechosłowackiej na próżno tłumaczyli mu, że rododendron i goryczka to kwiaty wyżynne i że przeniesione ze stoków Wysokich Taurów do mglistej i podmokłej doliny Izary nie będą chciały walczyć z roślinnością nizin. Edelweiss, szarotka, tak piękna w górach nad Kufsteinem i Innsbruckiem, ku rozpaczy Nossacka cierpiała latami, by wreszcie, przy całym tym cackaniu się, podlewaniu i sztucznym nawożeniu — które nie mogły się równać ożywczemu działaniu szlachetnych wiatrów stamtąd, gdzie wznosi się Grossglockner — stać się wybujałą, hybrydyczną, bardziej prostacką niż łodyga cebuli. Również jałowiec, choć przeniesiony razem z alpejską ziemią, kamieniami i mchem, nie mógł się przyjąć nad Izarą. Jak gdyby potrzebne mu były pioruny i strach, inne słońce, wielkie, 13 włochate nietoperze, dzika górska paproć jako osłona przed spojrzeniami ludzi z nizin. W alpinarium Nossacka dobrze czuły się tylko: czarna sosna, modrzew, srebrny cedr, tuja i cyprys... Kidnaper i zamachowiec numer dwa, chłopisko o pseu i donimie Włoch, stał obok kidnapera numer jeden,; Luthra, po jego lewej ręce, i przez lunetkę na lufie j pistoletu automatycznego heckler koch obserwował człowieka, do którego zbliża się śmierć. Kurt Bodo Nossack znajdował się jeszcze w alpinarium, potrącał nogą numerowane żółwie, przywiezione z Peloponezu, z Sycylii, z Dalmacji. Siedem ociężałych żółwi z nadpękniętymi pancerzami, prawdopodobnie też hybrydycznych, wędrowało do terrarium, do kolekcji węży Nossacka. W tę stronę nie kierował się jedynie żółw o dziobatych policzkach, bestia długości prawie dwóch metrów, ważąca blisko trzysta kilogramów. Dysząc ciężko, tęskniła do wysp Galapagos, do innej trawy, do prawdziwych wiatrów. Kilka zabezpieczonych podwójną stalową siatką klatek stało w terrarium rzędem, między kwitnącymi krzewami, tak że ledwo widoczne były sterty kamieni, ogryzione pnie, hełmy strażackie, hełmy jakiejś pokonanej i zapomnianej armii z ostatniej wojny, wydrążone płyty przypominające czaszki przedhistorycznych zwierząt, wyschnięta darń, kości, kurczaki, żaby i myszy z plastyku, wszystko to do igraszek i zabawy wężów. Nossack był teraz w pobliżu klatki pytona. Klatki o długości pięciu i głębokości półtora metra, z kilku grubymi gałęźmi i żelaznymi prętami, służącymi do wspinania się, ze słomą na podłodze i zimową oszkloną rezydencją, do połowy ukrytą w ziemi. Żółwie, bałkańskie, dochodziły do ogrodzenia gęstego jak sito, zatrzymywały się, a potem, wiedzione instynktem gatunku, sunęły na północny zachód, w stronę alpinarium i zgnębionej piękności z Galapagos. Dzwony kościoła Panny Marii ogłaszały południe, co 14 zarejestrował bezbłędny wykonawca wyroków i gerylas Gullo Gullo. Kurt Bodo Nossack czołem, nosem i ustami przylgnął do zielonego sita ogrodzenia. Afrykański pyton, długości ponad trzech metrów i gruby jak noga dziecka, uśmiechał się do swego pana. Biały człowiek zapewne coś do niego mówił, bo wąż zaczął się rozwijać z kłębu i wspinać na pień. Pyton z Konga, zwany przez kompanię Nossacka Aff Pitt, rozwierał paszczę na wysokości jego szyi. Był to moment, w którym porcja mięsa winna zaspokoić przeklęty głód. Gospodarz domu i ogrodnik Nossacka, goryl, emigrant, Węgier, końskogłowy, szpakowaty i astmatyczny Arpad Szabó, z coltami pod pachą, ze sprężynowcami i sztyletami za cholewą, otwierał klatkę Aff Pitta łapami przypominającymi kleszcze. Olbrzym o głębokich i tajemniczych oczach, o zapadniętych policzkach, bokobrodach sięgających szczęk i szyi, z worka wyciągał koguta i przepychał go przez drzwiczki. Nossack nigdy nie zrozumie, dlaczego Węgier, karmiąc węże, zwraca się do nich to po rumuńsku, to po słowacku. Aff Pitt jest teraz tam, gdzie wczoraj były króliczki Arpada, a kogut znajduje się pomiędzy ziemią a krzykiem i pieśnią, której — stojąc przed kongijską paszczą i wąskim przełykiem — nie może sobie przypomnieć. „Masz, masz, dziki i boski mój kwiecie, łykaj!" — zwykł mówić Węgier po rumuńsku i z kluczem od klatki wetkniętym za pas cofał się o parę kroków, by przyuczony biały Mag, Kurt Bodo, z ustami przytkniętymi do siatki, ? złożonymi jak do pocałunku, mógł sam uczestniczyć w duszeniu bawarskiego koguta i czerpać stąd uciechę. Aff Pitt, dobroduszny dusiciel, nie potrafił przełknąć koguta. Wytężał się, drżał, młócił ogonem po ogrodzeniu, na wysokości Nossackowych kolan. Aff Pitt płakał. Nossack lubił wężowe łzy; w młodzieńczym, nie opublikowanym tomiku wierszy nazywał je perłowymi, mitycznymi. Dla Kurta Bodą, kiedy tak słuchał, jak z paszczy i gardła dusiciela dobywają się dziwne wężowokogucie odgłosy, życie i uciecha były słodsze niż kiedykolwiek. Nossack przypomniał sobie przyjaciela z Paryża, hodowcę róż Paula Delbarda, który może miesiąc temu albo i więcej, po tym, jak pyton przez trzy godziny dusił królika, oświadczył: „Monsieur Nossack, moi genetycy 15 są już bardzo zaawansowani w pracy nad wyhodowaniem róży czarnej i lśniącej jak grzbiet pańskiego zdumiewającego dusiciela. Jeżeli pan pozwoli, to różę tę nazwiemy Aff Pitt. A więc pierwszy czarny kwiat przybędzie do Niemiec, do Bawarii, właściwie — do pana!" Aff Pitt przewracał się, męczył, podnosił i padał tam, gdzie kurze i gęsie pióra mieszały się z sierścią królików. To, na co patrzyły, co zapamiętywały oczy Nossacka, wyglądało raczej na koniec Aff Pitta niż na śmierć koguta... Niech płaczą węże! Kurt Bodo Nossack, człowiek, który ma wkrótce umrzeć, z zachwytem i drżeniem serca zbliżał się do klatki z wężami jadowitymi. Na płycie długości grobu, na kamieniu zalanym słońcem dziesięć kobr splotło się w żywy kłąb. Klaus von Ritt, przy kartach, nazwał to „rozpustnym latem". Najgrubsza i o dziwo biała, podarowana Nossackowi przez Radżę Pantta na pięćdziesiąte ósme urodziny kobra okularnik, Naja naja, wysoko unosząc głowę, jako przedstawicielka rozpustnego lata czekała, aż Węgier otworzy kłódkę i wrzuci mięso. Niech płaczą węże! Jedynie Arpad Szabó, goryl i lokaj, wiedział, jak krąży krew w żyłach Nossacka, gdy on, dobrowolny emigrant i konspiracyjny artysta, trzydziestoośmiomilimetrowym coltem wyciąga z worka myszy i szczury, a potem ciska je wężom. Kobry rzucały się jak ryby. Ale nawet ta, która najszerzej rozwarła paszczę, nie mogła przełknąć szczura. Prócz pisku myszy i bolesnego syczenia wężów wokół nie było słychać niczego. Przedśmiertne łzy zalewały wężowe policzki. Niech wiecznie płaczą węże! Nossack patrzył, jak Szabó, posługując się przyrządem przypominającym szalkę wagi aptekarskiej, spuszcza przez drzwiczki trzeciej klatki siatkę z dziesięcioma jajkami. Żmija Dasypeltis długości ponad dwa metry, według jednych rodu abisyńskopalestyńskiego, według 16 innych pakistańskomadagaskarskiego, była chlubą kolekcji Nossacka. Złowiona w kamienistych okolicach południowego Jemenu, Hinduska Dasypeltis, według książki i legendy, które dotarły wraz z nią, do Europy przybyła nielegalnie, jako stucentymetrowa żmijka: z Adenu do Izmiru jachtem Mułły Jusufa Tatarogłu, handlującego haszyszem opium heroiną, materiałami wybuchowymi miodem lekką bronią przeznaczoną dla gerylasów; z Turcji do RFNu samolotem; z monachijskiego lotniska do największego i najbogatszego parku nad Izarą, do zbioru węży, o jakim w Rosenburgu można było tylko marzyć — opancerzonym rollsem Mułły Tatarogłu, w muzealnym kufrze ze złotymi okuciami. Dasypeltis — żmija Nossacka i Tatarogłu, zwana przez nich pieszczotliwie „Nasza Azja, Nasz Jad" — żywiła się wyłącznie jajkami. W głębi jej gardła jajko pozostawało przez parę chwil, a potężne ciało napinało się i koncentrowało na tym, by pomóc głowie i szyi. Ktokolwiek się temu przyglądał, musiał zgodzić się z Mułłą Tatarogłu i Nossackiem, że były to chwile niezwykłego żmijego natchnienia. Następnie drapieżna Dasypeltis ruchami aparatu gardłowego przewiercała lub zgniatała jajko, wciągała białko i żółtko, a przy pomocy innego przyrządu, automatu ze sprężyn mięśniowych, wyrzucała skorupki... Zgodnie z upodobaniami swego pana, jak wtedy, gdy odwiedzili ich Hindus, Radża Pannt, i Turek, Mułła Jusuf Tatarogłu — wśród kurzych jajek Węgier podłożył jedno gęsie. Dasypeltis, która kurczyła się i pociła, nie mogła wciągnąć go tam, gdzie dokonywało się przewiercanie skorupki. Jak wtedy, na oczach Delbarda i Kordesa, żmija rzęziła w agonii. Jej usta rozciągały się, pękały. Na kamienie kapała blada i rzadka, żmijowa krew. Nossack, człowiek o rozpalonych policzkach, był pewien, że jego żmije nie są hybrydyczne; przeciwnie, sądził, że są bardziej jadowite i mściwe niż czyjekolwiek żmije, ale świadomość tego nie wystarczała, by na jego twarz wypłynął uśmiech, ten promyk nadziei. Dlatego właśnie ze żmijową, błyskawiczną szybkością zadał niewolnikowi pytanie: „Co ja to widzę w twoich oczach, Szabó? Śmierć?" 17 „Radość z tego, że pan się cieszy, Herr Nossack" — odparł Węgier trzymając rękę na worku z myszami, szczurami, jaszczurkami, żabami. „Czy to łzy, Szabó?" „Jakie łzy, Herr Nossack? Żmije!" „A myślałeś kiedykolwiek o przyszłości żmij?" „Nigdy, Herr Nossack — powiedział sługa przesuwając colty pod pachami. — Ani o ich przeszłości, ani o tym, co je czeka. Myślę jednak, że w nadchodzącym okresie nie będzie im lekko." „Szabó, przyjacielu, jak długo potrwa przyszłość, ten nadchodzący okres?" Kurt Bodo Nossack z trudem trzymał się na nogach. Węgra nie było: w miejscu, gdzie stał chwilę przedtem, leżał worek, z którego wyłaziły zwierzątka. Kurt Bodo Nossack, człowiek, którego dręczyło przeczucie bliskiej żmijowej przyszłości, rozmawiał sam z sobą, ale cicho, by węże swobodnie mogły drżeć, płakać... Kidnaper numer dwa, Włoch, składał się do strzału. Wiedział, że nie wolno mu zbyt nagle pociągnąć za spust, ale i teraz — jak zawsze, gdy się przygotowywał do zadania komuś śmierci — starał się zgrać, sprowadzić na tę samą płaszczyznę krwiobieg i myśli, proste i chłodne. Zrósł się z bronią, stanowiła ona pomost między nim a ofiarą na drugim brzegu. Od momentu, gdy wwiercił się spojrzeniem w celownik, on i pistolet automatyczny, i Nossack stanowili jedno ciało, jedną duszę i nie było myśli, która by ich mogła rozdzielić. Zwrócony do zabójcy czołem i piersiami, w płaszczu kąpielowym w duże białe grochy, Nossack stanowił żywy cel, tkwiący nieruchomo obok klatek z wężami. Gdyby nie otrzymali rozkazu, że trzeba czekać i strzelać tylko w najgorszym wypadku, najlepszy strzelec Gullo Gullo, Włoch, trafiłby w trzy z pięciu grochów na tych piersiach. Celując, nigdy nie myślał o niczym, tylko o samej sztuce trafiania. W tych wielkich chwilach koncentracji nie było 18 miejsca na rozważanie następstw. „Moją sprawą jest czyn, śmierć, waszą — cala nadbudowa i reszta ceremoniału! — zwykł mawiać do gerylasów przed akcją. — Ja mam po prostu trafić, niezależnie od tego, czy celem są bebechy w okolicy serca, czy niebo drzewo żebro, czy sama idea!" Włochowi było obojętne, czy Nossack jest winien, czy nie, zastanawiał się raczej nad tym, dlaczego tak długo stoi zwrócony w stronę lufy automatu. Włoch celował, a jego myśli i oddech były krótkie. Rozpalony, a jednocześnie lodowaty, jak ten heckler koch z tłumikiem, nigdy nie mylił się w obliczeniach. Przed oczyma strzelca Gullo Gullo pojawił się obraz innej ofiary, która patrzyła na niego tak, jak teraz Kurt Bodo Nossack... Madryt Madryt Madryt! Dla mnie, strzelca, który nie darowuje, ani wtedy nie było, ani teraz nie jest jasne, jak mogliśmy w zeszłym miesiącu nie porwać albo przynajmniej nie zabić Miguela Pinto, barcelońskiego fabrykanta słodyczy i czekolady, kakao i keksów. Ten gruby i jak trup bladozielony szubrawiec, ten dziobaty łajdak, któremu przy najmniejszym wysiłku pot kapał z czoła i nosa, z uszu i oczu, ten Pinto ledwo się ruszał, z trudem trzymał się na nogach. Oprócz uzbrojonych goryli miał przy sobie takich, co go podtrzymywali, a czasami nawet nieśli. Madryt Madryt — najtrudniej jest porwać, zabić, najtrudniej skosić serią — w Madrycie... W Madrycie było nas siedmioro. Hiszpańscy Gullo Gullo, świetne chłopaki, kamraci z prawdziwego zdarzenia — to czterech. I nas troje z RFNu: Luther. chłopak o łagodnym spojrzeniu i namiętnym głosie, nasz mózg; rudowłosa i piegowata dziewczyna Hanaff z radiotelefonem w neseserze firmy „Samsonite", przypominającym te, zjakimi chodzą stewardesy; i wreszcie ja, Włoch, który gdy tylko mogę, zawsze zastrzelę kogokolwiek, ja, który zarżnę zadłatwię zakopię żywcem każdego, kto jest przeciwny ideałom Gullo Gullo. Muszę przyznać, był to 19 dobry oddział uzbrojonych po zęby gerylasów. Krwawy, silny oddział, a sukces żaden, i to w Madrycie Prawdziwy wstyd, powiadam, skandal Przez cały tydzień chodziliśmy trop w trop za Pintem, omal nie nadepnęliśmy mu na ogon Pinto do kina, zęby popatrzeć na kowbojów, wylać trochę zielonych, osłodzonych łez — my troje za nim On w kinie szeleści cukierkami, swoimi, opycha się czekolada, swoja, poci się i paiuje,jak mawiał, swoją parą Siedzi na dwóch albo na trzech krzesłach, a pod krzesłami uzbrojony zigolak wciska mu do tyłka ładunek z gumy do żucia. Na ekranie melodramat, a on ślimaczy się wzdycha pierdzi, podczas gdy słudzy detektywi pielęgniarze obgryzają mu paznokcie, miętoszą palce, dłonie, stopy Nie możesz go trafić, zęby nie podziurawić przy tym innych Madryt Madryt, powiadam, najtrudniej jest w Madrycie napić się ludzkiej krwi Pinto do opery — my za nim, na galerię, skąd, w myślach, mierzymy w jego jaja, w tyłek, w piersi, w czoło z ciasta i staniolu Z góry niełatwo trafić w kolana z czekolady i żelatyny, jeszcze trudniej — w tył głowy Pinto do Teatru Narodowego, zęby się pośmiać na Don Kichocie — Gullo Gullo oblewa się potem, widząc, ze do tego upiora z kipiącego ciasta nie sposób podejść Kohorta wciąga i zdejmuje mu buty, obwisły i olbrzymi kokon przekłada z nogawki do nogawki Niepodobna go zranić, a tym bardziej zastrzelić Więcej niz skandal, powiadam Pesymizm1 Pinto do klubu nocnego — słudzy pomagają mu przejść przez próg, wnoszą po schodach worki jąder, wnoszą jego szynki, kiszkę stolcową, tym razem z ładunkiem szwajcarskiego sera, wnoszą go całego, a my mokniemy na ulicy i czekamy na odpowiedni moment, zęby paroma seriami uczynić zadość sprawiedliwości Pinto z klubu, z tej nory wywleka z sobą dwoje, dziwkę zwykłą i męską — to kombinacja, która odpowiada mu najbardziej Dawno juz skazany i szantażowany me tylko przez gerylę Gullo Gullo, Pinto zachowuje ostrożność i co dzień o świcie zaciąga swoje ofiary na inną chatę Bogato ożeniony, z byłą wiedeńską śpiewaczką bez talentu, rumuńską Żydówką z nosem zwieszonym jak jego kutas, Miguel Pinto, ojciec pięciorga zezowatych, wiecznie mokrych i rozczochranych dzieci z wypiętymi 20 I brzuchami, należy do tych, o których mówi się, ze są ciepli, także na prąd, na baterie Dodałbym, nazbyt ciepli, po prostu cieplaski Znów patrzę na zatłuszczone kosmyki wokół uszu z ciasta, na tył jego czaszki, stworzonej dla dziewięciomihmetrowej kuli Pinto obłapia swoje dziwki, tej zwyczajnej ssie cycki, wciska język w pierścień odbytu, a męskiej dziwce drapie i ślini pępek, obgryza andaluzyjski strąk kutasa Jego głowa przypomina wtedy owalny kamień, obrośnięty czarnymi, spryskanymi męskim nasieniem włosiskami Do dziś me rozumiem, ak hiszpańscy kamraci zdobyli numer telefonu najbardziej zakamuflowanej chaty Pinta. . „Pinto, hijo de pula, skurwysynie, dokąd nam będziesz uciekał?" — pyta Carlos w obecności siedmioosobowego madryckiego oddziału Gullo Gullo „A wy, rojos, czerwoni, dokąd będziecie mnie śledzić? Nawet wysrac się nie idę bez goryli1" „Do czasu, az cię złapiemy i powiesimy za aja, Pinto Do chwili, gdy cię załatwimy1 Albo gdy przynajmniej, jezeh nie da się inaczej, przejedziemy cię, ohydna glisto, gusano" „Kiedyś mówiliście na mnie oruga, gąsienica, potem culebra, zmija Teraz jestem gusano, glista Co jeszcze od was usłyszę, czerwoni9" „Pinto, cotodnlo, aligatorze, daj sto tysięcy dolarów, może być w pesetach, siedem i pół miliona, a przestaniesz się trząść o te cuchnące i obwisłe jaja1" „Jacy z was terroryści, skoro żądacie tylko tyle?" „Sto tysięcy dolarów albo jaja, Pinto" „Czyżby takie jaja nie były warte więcej9" „Jeszcze będziesz musiał sam je upiec i zjeść Sto tysięcy dolarów albo wyrwiemy ci z tyłka tę kichę, którą oddychasz Ty rogaczu, tabróri" „Macie mój kutas, czerwoni Oto pichar „Ty obsrana, oblepiona cono, pizdo, nie wyjdziesz żywy z Madrytu" „W Madrycie me jest źle, roosr „Co teraz robisz, comemieida, gównojadzie9" „Pinto przestrzega sprawiedliwego podziału dóbr we 21 dług wskazań Marksa, czyli miłości, według Chrystusa! Pinto nie chce, żeby mu pajeros roos, czerwoni brandzlownicy, żeby mu p. c, peces, komuniści zarzucali, że..." „Której to dziwce, hijo deputa, gmerasz w tylnej dolinie paluchami i językiem? Barowemu toreadorowi czy tancerce flamenca? A może opychasz się ich gównami?" „Męską dziwkę wiercę, rojos Nie słyszycie, jak wyje? Czubkiem sondy, żołędzia, dotarłem do samego żołądka! I dalej będę wiercił, w kierunku gardzieli, żeby wypchnąć mu na usta lewicowe idee, których jest pełen tak samo jak gówna!" „Pinto, ty pedale, maricon, a dokąd tobie weszła sonda toreadora?" „Kiedy ja wbijałem moją tancerce flamenca, on swoją wpycha! we mnie. Powiada, mój lewicowiec, że jestem jak ogień. Że mam wielki piec pod ogonem. Że nie mam dna. Że cały jestem, słyszycie, ja, którego nigdy nie zdołacie porwać ani zastrzelić, jedną wielką kichą, prawicową!" „Pinto, ty worku gówna, zostaw forsę tam, gdzie powiedzieliśmy ci już w Barcelonie, a potem możesz się rżnąc i lizać, mazać się gównem, z kim tylko zechcesz! Jeżeli nie, to jeszcze tej nocy pożegnasz się z jajami!" „Jeśli jesteście prawdziwi terroryści, rojos, to czemu nie żądacie miliona dolarów? Kto was może brać na serio? Miliona! Wtedy będę z wami rozmawiał!" „Nie jesteśmy zwykłymi porywaczami... ani mordercami. Humanitarni jesteśmy, chcemy pomagać ludziom. Chcemy, żeby nas kojarzono nie ze złem, ale z dobrem, Miguelu!" „Jeśli tak, humanitarna bando, to daję dwa razy tyle, dwa miliony, żeby mnie również zapamiętano jako socjalistę i dobroczyńcę. Zostawię te pieniądze tam, gdzie powiedzieliście, ale pod warunkiem, że wszyscy siedmioro i dacie mi dupy, że każdemu z osobna wstrzelę mój sprężysty nabój aż do trzustki!" Stamtąd, gdzie znajdował się Miguel, dobiegały po drucie wołania o ratunek, coś jak świst wiatru, galop. Hanaff nie była zawstydzona. A Pinto w końcu przerwał połączenie. W ten sposób zostaliśmy bez pieniędzy i bez transmisji z jego katowni. Nie minęła godzina, a już byliśmy przed kryjówką tej hieny. Padał deszcz. Hanaff, 22 Carlos i Juan zostali na ulicy, by osłaniać odwrót. Salvador nie wyłączał silnika forda transita. Luther, Pablo i ja podeszliśmy do drzwi. Ktoś je zostawił uchylone, mogłem więc odłożyć narzędzia do włamywania. Pinta w jaskini nie było. Dziwki, toreador i tancerka, znajdowały się każda w innym kącie. Pomiędzy nimi bieliło się to, co w języku burżujów nazywa się francuskim łóżkiem — tron z pozłacanymi frędzlami, z mnóstwem luster i krzyży wokoło. Na środku posłania stygła kupa rozmaitych gówien. Toreador trzymał bicz, wolną ręką rozmazywał łzy i fekalia. Nie krył golizny, a miałby co kryć. Tancerka, z włosami sięgającymi bioder i nabiegłego krwią pępka, też ściskała w dłoni bicz. Jej uda, pośladki, brzuch, podobnie jak plecy i piersi toreadora, pokryte były pręgami i sińcami. Zrozumieliśmy, skąd te krzyki, ten świst niby wiatru. Na popryskanym krwią łóżku, gdzie przed chwilą walały się szynki i łopatki Pinta, zostało tylko parę książek religijnych, modlitewnik, krzyż. W powietrzu unosił się smród ludzkich otworów i kanałów, gardzieli, kiszek. Dziwki nie przestraszyły się tłumików na lufach naszych pistoletów. Roniły łzy. Gdybym był sam, zapewniam was, przykułbym obie do tej krwią i śluzem umazanej ściany... „Gdzie cocodrilol — spytał Pablo, a Luther i ja staliśmy, gotowi strzelać do wszystkiego, co by się poruszyło. — Gdzie ten aligator Pinto?" „Nie wiem — odparł pogryziony młodzieniec głosem wychuchanego i rozpieszczonego madryckiego maricona. — My też na niego czekamy." „Senor powiedział, że tutaj brak mu powietrza i ideologii — dodała dziwka z dłonią i kwiatem bicza na wysokości futra między nogami. — Zostawił spodnie i gatki, portfel, nóż i automat, i modlitewnik..." Nagle zagrzmiało, zewsząd się sypnęły kule, zdawało mi się, że nawet z nieba. Trafiały chyba gdzieś koło mojej głowy, bo oczy, usta i nozdrza miałem pełne kurzu, wapna, tynku. Nie wierzę, że Pinto był sam. Ktoś musiał mu podawać amunicję, magazynki, które opróżniał nie szczędząc. Cóż mogliśmy zrobić Luther, Pablo i ja, 23 wyborowy strzelec? Padliśmy na ziemię. Jak i dlaczego nie podziurawił nas kulami, skoro rycząc jak orangutan, nieustannie, wściekle strzelał? Chcąc zapobiec rozlewowi krwi ktoś z trójki osłaniającej odwrót, Hanaff albo Carlos, władował serię w licznik i tablicę z bezpiecznikami. W tym tunelu grozy, a może na całej ziemi, zapadły ciemności. Pinto strzelał z góry, z tronu, z chmur. Rzygał płomieniami i ołowiem. Pablo zajęczał. Namacałem jego ciało. Jakże ciężko było wlec go po schodach! Pełznąc przed nami Luther przeklinał skurwysyna Pinta, spiskowca i wyzyskiwacza. W ten sposób dawał znak Pablowi i mnie, że żyje i że musimy wytrwać. Pinto odpowiadał salwami. Płomień jego automatu oświetlał schody, z których staczaliśmy się, byle wyjść cało. Nie przestał strzelać nawet wtedy, gdy, o brzasku, wydostaliśmy się wreszcie z tego domiska i wnosiliśmy Pabla do samochodu. Hanaff i Juan kropili zza forda nie wiedząc, w które okno mierzyć. Pablo miał przestrzelo, ne obydwie nogi. Ulewny deszcz bębnił w dach naszej go transita, jakby miał zatopić całą ziemię. Salvadoj ruszał. f Nagle spostrzegłem Miguela Pinto. Włochatym ciel skiem, automatem i snopem kul wypełniał cały balkon na czwartym czy piątym piętrze. Chichocząc przechylał się tak, że omal nie spadł z tego balkonu. Trzęsła mu się góra mięsa na plecach, żebrach, łydkach, trzęsły się kolana, trząsł się zakrwawiony tyłek, który co chwila na nas wypinał. Trząsł mu się brzuch, pod którego ciężarem ustępowała balustrada. Patrzyłem na niego przez łzy, przez deszcz. Wydał mi się większy niż wtedy, gdy wyprowadzał z nocnej speluny te dwie dziwki. Podskakując jakby rozciągał i przerzucał przez ramię coś obwisłego, cycki czy jądra, sam nie wiem. Ramiona rozkładał jak opity mlekiem i miodem satyr; pragnęliśmy uciec stąd jak najprędzej. Po balustradzie młócił to automatem, to penisem, kiszką, na pożegnanie. Gdyby chciał, wszystkich nas mógłby wykończyć. A jednak tylko przestępował z kopyta na kopyto, wywijał swoim bawolim ogonem i pierdził tak potwornie, że nawet do nas, pokonanych i zhańbionych, dolatywał odór czekolady. 24 Dlaczego nie strzelał, powiadam, do tej pory nie jest dla mnie jasne. Ledwie przez moment stałem zwrócony do niego, tak jak on zwrócony był do mnie. Tylko do mnie, wydawało mi się, do mnie i do mojego upokorzonego walthera kaliber 9 para. Jeszcze dziś widzę masywną głowę, twarz pooraną zmarszczkami, orli nos i potrójny podbródek, ale tym razem u fabrykanta prochu strzelniczego, Kurta Bodą Nossacka, którego, chcąc się zemścić na Miguelu Pinto, katalońskim królu czekolady cukierków kiszek, mogę zabić w każdej chwili. Madryt Madryt, kij o de puta Ścigano nas. Lał deszcz. Pablo jęczał. Gdyby tak można było stanąć i opatrzyć go przyzwoicie! Luther gnał jak szalony. Hanaff manipulowała przy radiotelefonie, a Salvador i Carlos, podając częstotliwość i szyfr, uparcie kogoś wzywali. Wiatr zacinał deszczem, jasność świtu czynił lepką, oślizłą, upiorną. Nie do mnie należało pytać, w jakim kierunku pędzimy. Gazą i watą usiłowałem zatamować krew spływającą z ran Pabla. Za każdym razem, gdy nasz ford podrzucało, gdy zmieniał szybkość albo przechylał się na zakręcie, Pablo charczał, a po mojej dłoni ściekała smolista krew. Policja, powiadam, siedziała nam dosłownie na karku. W pewnej chwili o mało nie wpadła na nas ich furgonetka gnająca na światłach i sygnale. Luther prowadził jak epileptyk, jak mściciel z gangsterskiego filmu; polecił nam wyciągnąć broń. Uścisnęliśmy się i pożegnali, jak przed każdą walką... Nie jest jasne, kto bardziej nabrał policjantów podając im fałszywą wiadomość — Hanaff, która włączyła się na ich częstotliwość, czy Carlos i Salvador, którzy tępym i budzącym popłoch językiem policji zawiadamiali, że mercedes z rejestracją barcelońską 280 SL, wiozący najprawdopodobniej terrorystów i uczestników zamachu na Miguela Pinto, skręcił z szosy E4, prowadzącej do Saragossy, na drogę do miasta Guadalajara. Pablo mówił coś o Torrijos i materiale wybuchowym, który tam pozostał. Odpowiedziałem, że policjanci na Gullo 25 pewno uwierzyli Carlosowi i Salvadorowi, że zjechali z naszej szosy, ale nie dotarli do Guadalajary. Pablo spytał, dlaczego. Spadli, potopili się, chcieli się dostać do Torrijos, więc za karę, za tę zachłanność i głupotę, porwał ich mętny, krwawy Tag. Pablo płakał ze szczęścia. Jeszcze teraz żal mi, powiadam, że nie starliśmy się z policjantami na szosie E4. Zabiłbym trzech i pomścił w ten sposób siebie, Pabla i Carlosa, którzy też mogli zginąć. A tak, to śmierć tych policjantów pozostała w ręku Boga. Dziś, gdy mam na muszce Kurta Bodą Nossacka, nie umiem powiedzieć, ile czasu upłynęło, zanim znaleźliśmy się w lesie u podnóża Sierra de la Domanda. Pablo jęczał przeciągle. Gdyby Hanaff i Carlos nie pokazali mi mapy, nadal bym myślał, że jesteśmy w pobliżu Walencji, Malagi, Barcelony. Sierra de la Domanda to posępne pasmo górskie, z którego wypływa pięć rzek. Zatrzymaliśmy się w górnym biegu strumienia, który łączy się z jakimś innym tworząc rzekę Arlanzón. Doktor Gomez, niski, brzuchaty łysoń koło pięćdziesiątki, którego późną nocą, w tej ulewie, sprowadzili do naszego lasu z Santo Domingo Carlos i Salvador, policzył rany Pabla. Cztery oczyścił i opatrzył, przy piątej się zatrzymał. Stojący za nim Carlos przyłożył mu lufę do głowy. Doktor Gomez, nie przejmując się tym zbytnio, powiedział: „Na nic! W kości udowej tkwi kula." „Wyjmij ją, Gomez!" „Da się to zrobić tylko na stole operacyjnym." „Znajdź nam chirurgów, szpital!" „Ale jak?" „Zaszantażuj ich tak, jak my ciebie, Gomez!" — powiedział Carlos. „Czym, w jaki sposób?..." „Opisz męki, na które się narażą, choćby nie wiem jaką mieli obstawę. Norę, w której po porwaniu spędzać będą noce i dnie w towarzystwie najgroźniejszych gadów, drapieżnych orłów, pluskiew, pcheł i wszy! Powiedz im, Gomez, że obcęgami używanymi przy podkuwaniu osłów powyrywamy im zdrowe zęby, a w przerwach będziemy 26 ich polewać gorącym moczem! Tych, którzy nie zechcą operować naszego kamrata, przywiążemy do szyn i progów kolejowych, żeby poczekali na ekspres! Nie oddamy go, on musi przeżyć, słyszysz, Gomez?" „Jeżeli nie przeżyje on, przeżyje ETA..." „Nie mieszaj się do biologii i terroryzmu, Gomez, lepiej pilnuj własnej głowy!" „Co zrobić, jeśli ja też mam we krwi umiłowanie sprawiedliwości i przemoc?" „Nie do twarzy ci z tym liryzmem! Ty lepiej krój... a patologię i poezję zostaw nam... one są naszym przeznaczeniem..." „Najpóźniej jutro operować by trzeba... Potem już tylko Bóg jedyny z nieba..." „Dajmy spokój Bogu! — przerwał mu Carlos. — Zaufajmy ludziom! Przestań mówić do wiersza, Gomez, śmieszny jesteś! Teraz idź, nic ci nie zrobimy, ale na godzinę przed świtem masz tu być znowu! Jeżeli się nie zjawisz, sam wiesz, co cię czeka..." „Co mianowicie?" „Gomez, przed świtem musimy stąd pryskać, nie rozumiesz?" „Dokąd?" „Przypuśćmy, do portugalskiego portu Murtosa." „Z rannym?" „Z nim albo bez niego. Z Atlantyku połączymy się z Santo Domingo, żeby usłyszeć, jak się trzymasz i o co pytasz, gdy nasi kidnaperzy obrywają ci jaja. A teraz idź, doktorze! Chyba wiemy już, co wybrałeś. Idź, dobrodzieju..." „Dam mu podwójną dawkę antybiotyku, żeby rana nie ropiała..." „Ta doktorska kurwa nie przyjdzie... — odezwał się Pablo. — Zostawcie mnie tu i uciekajcie. Ale przedtem zabijcie Gomeza!" Doktor zbierał strzykawki, bandaże, ampułki. Tylko tak się z nami żegnał. Luther, Carlos i Salvador nie pozwolili mi załatwić go paru kulami, w lesie, w tym deszczu. „Gomez nie wróci — powiedziała Hanaff. — Jeszcze gotów nas wydać!" 27 O świcie, gdy doktor Gomez powinien był nadejść, ruszyliśmy na północ. Trzymając na kolanach mokrą i rozpaloną głowę Pabla wyobrażałem sobie, że z Sierra Morena zjeżdżamy ku dolinom Andaluzji. W ciemnościach i ulewie dotarliśmy na wybrzeże północne. Nie moją sprawą było pytać, dokąd pojechał fordem transitem Salvador z resztą granatów i broni. Ułożyliśmy w motorówce Pabla, który majaczył. Gdy ruszała, usłyszałem, jak ktoś powiedział: „Bilbao, plaża Neguri..." Składałem się do strzału. Półmrok mi nie przeszkadał, bo na lufie pistoletu automatycznego anschiitz kaliber 0,22 hornet oprócz lunetki miałem celownik laserowy. Dzięki owym dodatkom, powiadam, ciemną nocąf uśmierciłem z tej samej, małokalibrowej broni następu jących łajdaków: Murada Efendi Endeka, stambulskiego ji kupca handlującego czekoladą, piernikami i sudżukami , ! tego pracującego dla policji wielbiciela małoletnich j dziewczynek i chłopców, ale wyłącznie cygańskiej rasy — z pewnego jachtu w cieśninie Bosfor; Joe Butlera, Amerykanina irlandzkiego pochodzenia, byłego kapita I na US Navy, mieszkającego od roku 1945 w Rzymie, Bejrucie i Rabacie, tego dostawcę broni, amunicji i wszelkich możliwych materiałów wybuchowych, prowadzącego poza tym hurtowy handel haszyszem i opium, specjalistę od heroiny, bandytę, na którego trop pierwszy wpadł międzynarodowy Gullo Gullo — w Lizbonie, przed wejściem do opery, z balkonu, zaledwie trzema kulami; Adolfa Holzmanna, frankfurckiego adwokata tureckiej firmy eksportowoimportowej z Izmiru i Ankary „Tatarogłu i Bracia" — w Bremie, z naszego punktu obserwacyjnego, czyli z dziewiątego piętra, o północy, jak mi się dziś wydaje, aż stu kulami... Celowałem siedząc. Korpus mojego automatu brzuchem i żebrami opierał się na ramie okiennej tak, że lufa do połowy była w ciemnościach, a od połowy na tarasie Sud7uk — przysmak orientalny w kstałcie kiełbaski, sporządzany z mąki cukru i syropu owocowego Przyp tłum 28 willi, długim tarasie, który należało zalać krwią. Ktoś, kto by patrzył na mnie z boku, mógłby pomyśleć, że zamierzam wystrzelać wszystkich gości zgromadzonych na urodzinach Jona. Jednakże nas, a zwłaszcza mnie, Włocha, interesował tylko Jon Txiki, Jon Mały, Bask. którego poza Miguelem Pinto zwanym Cedro i jeszcze jednym brzuchaczem z Pampeluny miał na liście przeznaczonych do likwidacji madrycki Gullo Gullo. Nie moją sprawą było pytać, czym zawinił, tak jak nikomu nie przyszłoby do głowy nagabywać, w jaki sposób krwią Jona Małego spryskam te pół setki zaproszonych gości. Siedział przy końcu stołu, a ode mnie do niego, w linii powietrznej,,było nie więcej niż sto metrów. Mogłem go trafić, tak jak teraz Nossacka, jeśli nie pierwszą, to na pewno ostatnią w magazynku kulą. Chciałem tylko jego, nikogo z gości, i to w chwili, którą mógłbym długo wspominać, podobnie jak wszyscy obecni. W rzeczywistości czekałem na natchnienie. Pablo natomiast umierał. Celowałem, powiadam. Dom mojej przyszłej ofiary, taras z drogimi żyrandolami, z lampami jak kolorowe cukierki, z różami pnącymi, hortensjami wzdłuż balustrady i wreszcie z szanownymi gośćmi, wszystko to ze szczegółami miałem w celowniku. Jon Txiki, Jon Mały był długonogim i kościstym dryblasem o dużej głowie, pochyłych ramionach i nieproporcjonalnie długich rękach. Znajdował się pośrodku, w samym centrum tego obrazka, lecz kiedy miał wstać a kilkakrotnie robił to bez powodu — zrywał się nagle, jakby go ktoś wywołał po nazwisku. Świadczyło to o jego niskim pochodzeniu, o dzieciństwie spędzonym na służbie, o gorzkiej młodości. Wtedy powinienem był strzelać. Za karę, że ten baskijski Ojciec Chrzestny wstaje. Że w ogóle na kogokolwiek zwraca uwagę! Mam jednak zwyczaj nawiązywać z moimi ofiarami możliwie najbardziej ludzki kontakt. Bez jakiego takiego zbliżenia zabijałem tylko w obronie własnej albo podczas ataku. Hiena ze Stambułu, Murad Efendi Endek był mi na swój sposób drogi. Rozniosłem mu ołowiem czoło, T x i k i bask czytaj Cziki Mały Przyp tfum 29 wypaliłem oboje oczu, czyli odebrałem wzrok, żeby nie widział, jak się śmieję, a w gruncie rzeczy płaczę nad losem nas wszystkich. Nie miałem również nic przeciwko Adolfowi Holzmannowi, frankfurckiemu oszustowi okradającemu biedaków, który ponoć przyczynił się do tego, że niektórzy z naszych trafili do więzienia w Kolonii. Wpakowałem w niego tylko trzy razy po dziewięć kul. Butler, amerykański mafioso z tatuażem na piersiach i ramionach, ten Goldfather basenu śródziemnomorskiego, pająk, który trzymał w łapach tysiące lewantyńskich nici, był mi nawet w pewien sposób bliski. Butler nienawidził ludzi i gardził nimi, szanował tylko cyfry, rachunki oraz szaleństwo swojej upadłej duszy, a ja — nie ukrywam — wyczuwałem ją nawet na odległość dwustu metrów, które dzieliły nas tamtej przeklętej nocy. Joe Butler z powodzeniem walczył przeciwko nieludzkim, jak mówił, prawom i paragrafom, napomykał o „bardziej chrześcijańskich", czystszych czasach, które muszą nadejść. Wymierzyłem lufę w jego piersi, a potem przesunąłem ją trochę w lewo, tam, gdzie najbardziej był Amerykaninem. Wpakowałem w niego trzy kule, żeby jakaś inna bestia nie upokorzyła go zabijając po amatorsku, jedną kulą i z bliska. Joe Butler, wprawdzie pośrednio, winien był śmierci jednego z naszych sycylijskich kamratów. Opera w Lizbonie, ten pałacowy podjazd to miejsce godne śmierci amerykańskiego Nieznanego Żołnierza na Medyteranie. „Jonie Txiki, Jonie Mały, wybacz, że psujemy nastrój twojego święta... ale przyjmij i od nas życzenia! — zaczął rwącym się głosem Carlos. — Jonie Mały, nasz kamrat Pablo umiera... Jeżeli jesteś człowiekiem, a do tego Baskiem, pomóż biednemu Pablowi, który leży w gorączce... z ropiejącą raną... i od trzech nocy nie odzyskuje przytomności... Słyszysz, Jonie?..." Na tarasie willi Jona Małego wybuchła panika. Zerwał się nie tylko gospodarz, ale też wszystkie sześćdziesiąt ucztujących osób, każda z talerzem na wysokości serca. Słuchawkę telefoniczną jak duży zielonkawy cukierek trzymał przy uchu nie tylko Jon Txiki, lecz także siedemdziesiąt pozostałych ryjów. Zaklinam się na mój honor, 30 na ogon ogon ogon świętego zwierzęciaemigranta Gullo Gullo, że my i oni nigdy dotychczas nie prowadziliśmy podobnej rozmowy. Nie wołaliśmy do nich przez telefon „Chupasangres!", krwiopijcy, ani oni do nas „Pajeros rojos!", czerwoni brandzlownicy. Nie mówiliśmy do Jona Małego, że jest baltza, czarny, ani on nie mówił do Carlosa, który miał oczy pełne łez, że jest gorri, czyli czerwony. Wszystkich osiemdziesięcioro gości słuchało, jak Pablo umiera. „Jonie Txiki, ty, który z tyloma swoimi kamratami obchodzisz pięćdziesiąte ósme urodziny, Jonie Mały, który nie jesteś txarń, świnią, ale człowiekiem, powiedz nam, gdzie się podziewa Salvador! — płakał do radiotelefonu Carlos, tak że i mnie, który jestem jak pies z kamienia i ołowiu, łzy cisnęły się na rzęsy; Carlos płakał z pragnienia i bólu, a ja z radości, że też mam słuchawkę, taką jak wystraszeni goście Jona Małego. — Jonie Txiki, z którym można by się porozumieć, gdyby nie było, jak jest, już piątą noc nie ma naszego Salvadora!" „Jakiego Salvadora? — pytał Jon Txiki w imieniu drobnych i pijanych płotek, które mu przytakiwały. — Ktotojest... Salvadorrr?!" „Jonie Mały... amigo... Salvador zostawił nas tu, gdzie się teraz znajdujemy, i pojechał, żeby za cenę życia... za cenę śmierci... przywieźć chirurgów, którzy by z kości udowej Pabla wyjęli kulę... Miał ich sprowadzić albo wyszukać szpital... czy coś podobnego... gdzie można by go operować..." „A jeżeli... Salvador... zapomniał, gdzie was zostawił? Żadnemu Salvadorowi nie trzeba wierzyć..." „Mylisz się, Jonie Mały, grubo się mylisz! — płakał wychudły i zarośnięty nasz Carlos; ja natomiast obserwowałem przez lunetę czekoladowe twarze gości fabrykanta. — Nie, po stokroć nie! Salvador nie jest txarri... cerdos, świniami, są inni, a nie on... Salvador nie jest kołder, tchórz... ani saldukar, czyli zdrajca... prędzej bym zwijtpił w samego siebie niż w Salvadora... Więc pytam cię, dobry Jonie, czy o nim czegoś nie słyszałeś... bo przecież słuchasz radia, czytasz gazety, oglądasz telewizję... Słyszałeś coś o Salvadorze?" „Dwie... trzy noce temu, a najpewniej cztery, przy 31 wjeździe do Bilbao, na szosie z Santo Domingo zdarzył się paskudny wypadek. Alfa romeo z rejestracją madrycką... zaraz podano, że skradziony... jadąc ze straszliwą szybkością wpadł na słup kolei elektrycznej. Karoserię trzeba było ciąć na kawałki, a szczątki ludzkie wyciągać obcęgami. Ofiarą wypadku padło trzech lekarzy, w tym jeden chirurg. Mieli przy sobie trochę narzędzi, gazę, lekarstwa. Czwarty, kierowca, nie był lekarzem, podano to w komunikacie. Kierownica wbiła mu się w żebra, głowa leżała koło akumulatora, słowem, tak był zmasakrowany, że nawet nie usiłowano złożyć jego szczątków. Znaleziono przy nim kilka paszportów: dwa algierskie, trzy kubańskie, jeden włoski, ale żadnego hiszpańskiego. Gdzieś między wątrobą a kiszkami pozostało trochę zachodnioniemieckich marek, kanadyjskich dolarów, włoskich i tureckich lirów, koron szwedzkich, jak też garść zakrwawionych czeków. Człowiek ten był blondynem, najprawdopodobniej wysokim i smukłym, ale muskularnym i jak podało radio, był niesamowicie uzbrojony. Lekarzy pochowano z honorami, a młody blondyn, być może Salvador, czeka w cmentarnej lodowni na swoich towa rzyszy..." „Jonie Txiki, Jonie Mały i wszyscy pozostali, wj którzy opychacie się tym żarciem, którzy wlewacid w siebie ciepłą czekoladę, wino, szampan, przechylci trochę wasz stół i zrzućcie jakiś okruch! Jesteśmy odcięć od świata, zabrakło nam wody i żywności, a nasz Pablo umiera w męczarniach! Gdyby przyjechał Salvador, gdyby tu był, nie prosilibyśmy i nie żebrali, sami byśmy sobie wzięli! Zrób coś, Jonie Mały, pozwól nam się przekonać, czy jesteście jeszcze ludźmi i Baskami!" „Powiedzcie tylko, jak do was dotrzeć! — niemalże śpiewał Jon Txiki, nad którego głową powiewał sztandar Basków, Ikurrina. — Tej nocy, kiedy obchodzę urodziny, nie bójcie się nikogo! Ręczę, że nikt, a przede wszystkim policja, nie odważy się tknąć was palcem! Możecie sobie być, kim tylko chcecie — tej nocy jest mi to obojętne. Jeżeli jesteście Grupo de Resistencia Armada Primero de Octubre, GRAPO — powiedzcie, co mamy przynieść! Jeżeli jesteście Guerrilleros de Cristo Rey, GCR — przydźwigamy, ile tylko zażądacie! Nie przeszkadzałoby 32 nam także, gdybyście byli Frente de Juventudes, FJ, przeciwnie, moglibyśmy razem wypić za czyjekolwiek zdrowie! Może jesteście Euskadi ta Askatasuna, ETA, a niech tam! Wskażcie tylko drogę, żebyśmy nie błądzili w tych ciemnościach! Przyniesiemy żarcie, picie, lekarstwa dla Pabla! Jest wśród nas jeden lekarz, niestety pediatra..." Wówczas, za Jonem Małym, zwróciło się ku nam wszystkich dziewięćdziesiąt ryjów, cały kapitalizm. Panowie w damskich sukniach, z nadmiernie kudłatymi lub wygolonymi łbami, cukiernicy miodownicy słodycznicy z wystającymi jabłkami Adama, menażerowie ze scukrzonymi wargami uszami oczyma, pederaści mineciarze dupojebcy o proteinowych cyckach i wyperfumowanych tyłkach, Portugalczycy Holendrzy Francuzi w dopasowanych marynareczkach, jak też zamorscy goście, wypudrowani czekoladą. I damy, mnóstwo dam, z wypielęgnowanymi gęsimi szyjami i łokciami, z obnażonymi wzgórkami Wenery pokrytymi koźlęcym futerkiem, damy w naszyjnikach z czekoladowych kutasików i bez nich, damy z podnieconymi kolanami brodawkami dziurkami, stare i młode damy z różami zerwanymi w ogrodzie Jona Małego, wetkniętymi w skórę, w koki, w bransoletki. Podobnie jak towarzyszący im panowie, mężowie, synowie i kochankowie, szły ku nam przez taras za Jonem Txiki, pod najukochańszą flagą, Ikurrina. „Wskażcie nam tylko drogę! — powtarzali wszyscy za Jonem Małym, solenizantem z wystającymi szczękami, grubymi wargami skręconymi jak sznur, wąsikami cienkimi i sztywnymi. — Nie mamy nic przeciwko wam, przynajmniej — do świtu!" — sylabizowali do staroświeckich lejkowatych słuchawek. Zdawało mi się, że wszyscy Baskowie na świecie, z talerzami na wysokości serca, schodzą po stopniach z cukierków i przez park, plażę, wodę kierują się ku naszemu jachtowi... Mierzyłem, powiadam, w natchnieniu. Jon Txiki naprawdę chciał być z nami. Szedł zdecydowanie, tak że pozostająca w tyle flaga, Ikurrina, była teraz mniejsza. Jon Mały rozwierał szczęki; chciał nas znowu wołać, karmić, poić, mówić, że da nam więcej niż innym gerylasom, którym — wiedzieliśmy — płacił stały haracz; 33 chciał nas całować gryźć kąsać, jako że święto to święto, zysk to zysk, więc wszystko można; chciał, bez wątpienia, śpiewać z Carlosem, Luthrem i Hanaff, nawet z Pablem i ze mną, którzy nie potrafimy tak rozewrzeć szczęk. Może powinienem był strzelić Jonowi w usta, tak, żeby nie uszkodzić podniebienia, języka ani zębów, tylko wypalić wszystko wokół przełyku i zrobić dziurkę tam, gdzie się znajduje czekoladowy móżdżek. Ale w chwili, gdy osiągnąłem największy stopień bliskości z Jonem Małym, przyjaźń, która w tej formie z nikim się już nie powtórzy, w chwili, gdy wizjonersko długą rękę wyciągnął do nas, w ciemność, w przyszłość, wtedy właśnie nacisnąłem spust i trafiłem go w czoło... Jeszcze teraz, gdy mierzę w piersi nieszczęsnego Kurta Bodą Nossacka, nie rozumiem, jak to się stało, że mój przyjaciel Jon Txiki, Jon Mały, nawet się nie zachwiał. Stał tam gdzie przedtem, między swoimi rozwartymi szczękami, a właściwie w nich, między uniesionymi w górę rękoma, przygięty w ramionach i usłużny ponad miarę. Czyżbym zaledwie jedną, dwiema, trzema kulami z małokalibrowej broni mógł ściąć mu głowę? Co przeważyło sprawiając, że głowa zniknęła? Brwi jego z ołowiu? Uszy jego z brązu? Wargi jego ze skręconego sznura, wargi zakrwawione? Gliniany tył głowy jego, z tym snopem włosów jego? Dość, że tułów i szyja, z szybkością wyobraźni i kuli, zostały bez głowy. Jon Mały, drepcąc w miejscu, mówił z brzucha, a z żył na szyi, z grdyki, gardła i tułowia tryskała krew. Jon Mały nadal obiecywał żywność, wodę, lekarstwa dla Pabla, a główny strumień krwi, ten z serca i aorty, zabarwiał flagę. Wszystkich stu jedenastu gości Jona Małego, wraz z pediatrą na schodach, stało w krwawym deszczu. Mężczyźni mieli spryskane koszule i rzęsy, i łapy, którymi zgarniali cudze miliony, ale najgęściejszą krwią Jona zachlapane były gęsie szyje, złoto perły naszyjniki, piersi kobiece, te brodawki, uda i obnażone biodra, wszystkie szpary w ciele. Ikurrina od dawna już tak nie nasiąkła. Krew Jona Małego miała kolor ciemnobrunatny, jak baskijska ruda żelaza, zmieszana z wodą Nervionu. Gdybym był wiedział, że każdy ze stu dwudziestu dziewięciu biesiadników na talerzu i na wysokości ryja 34 będzie niósł głowę dobrego Jona, w ogóle bym nie strzelał, ale postarałbym się w inny sposób zawrzeć przyjaźń, która jest teraz głęboka i mam nadzieję, trwała. Porozumiewałem się z Jonem Małym. On też obwiniał czasy, w których żył i" zyskał stu trzydziestu siedmiu przyjaciół. Nie pytał, dlaczego spośród tylu baskijskich miliarderów do rytualnego odstrzału został wyznaczony właśnie on. Oszczędzał słowa, strzegł honoru i twarzy swego zabójcy — tak mnie kochał. Gdyby cokolwiek napomknął o zabójstwie, odrzekłbym, że nie moją rzeczą jest wiedzieć, dlaczego kogoś likwiduję. „Wybacz, Włochu, że musiałeś mnie zastrzelić, ściąć mi głowę" — charczał Jon Txiki, Jon Mały. Patrząc, jak z ostrożnością ślepca idzie przez taras, płakałem. „Jonie Txiki, Jonie Mały, wiedz, że wylewam te łzy nad tobą, nad Salvadorem i nad Pablem w równej mierze!" — szeptałem spragnionymi wargami. Stojąc na pierwszym schodku Jon Txiki swoimi psimi łapami, strumieniami krwi i moczu zatrzymywał biesiadników, którzy ze stu dziewięćdziesięcioma ośmioma jego głowami zmierzali w stronę morza. O mało do nas nie dotarli. W przypływie dobroci i miłosierdzia biesiadnicy, ilu ich było, rozpychając morze kolanami i brzuszyskami, napierali ze wszystkich stron. Zważali, żeby nie zamoczyć i zbytnio nie nasolić zwielokrotnionej głowy Jona Małego, którą nieśli jak na ołtarz ofiarny. Ja bałem się najbardziej nie wiedząc, co prócz uszu, nosa i kłaków mógłbym obgryźć z jego czaszki. Hanaff i Carlos tymczasem przywiązywali Pabla do dużej butli z butanem. Pablo umarł, już po raz drugi; był piękny, jak każdy, kogo zraniono, wydawało się, że za chwilę coś powie. Płakałem, nie nad Pablem, który pod piersiami i brzuchem miał ciężką butlę, ale ze strachu głodu pragnienia. Morze rosło, zbliżało się ku nam, podobnie jak księżyc, który skłaniał się ku zachodowi. Uciekaliśmy po morzu niby po jakimś dachu, nasłuchując kroków pogoni. Hanaff i Carlos taszczyli butlę i kładącego się na niej jeźdźca, Pabla. Do człowieka w motorówce mówili coś, czego nie rozumiałem. Uwagę skupiłem na tym, żeby do wody nie wpadły automaty, 35 I i. li amunicja, radiotelefon. Hanaff, Carlos i tamten kamrat powiedzieli Pablowi coś czułego, a potem pozwolili butli ześliznąć się z warg motorówki, z fal. Pablo tonął. W głębinach czekali na niego Salvador i lekarze. Stałem na brzegu zastanawiając się, kiedy przyjdą po mnie Hanaff, Carlos i nowy kamrat. Nie było już ani pościgu, ani księżyca. Tylko obok stał wbity w ziemię mój przyjaciel, Jon Mały. Natchniony jak dziś, gdy mierzę do Nossacka, piłem ze stągwi jego tułowia... Kidnaper numer trzy, Hanaff, także mogła zastrzelić Kurta Bodą Nossacka. Patrzyła na niego jak na żywą kukłę, na postać, która wykonuje ruchy, gdy obserwator najmniej się tego spodziewa, patrzyła to przez lufę jednego z trzech automatów z celownikami laserowymi, to przez lornetkę Carlosa. Hanaff, do której należały obsługa radiotelefonu i utrzymywanie łączności z komandosami w całej Europie, broni potrzebowała tylko na wypadek, gdyby Nossack uciekał przez ogrodzenie i uszedł w ten sposób kulom Luthra i Włocha. Rudowłosa i piegowata dziewczyna, Hanaff, śledziła każdy jego ruch, pamiętała każde jego spojrzenie. Tuż po jedenastej Nossack, w płaszczu kąpielowym w duże grochy, w drewniakach dla platfusów, z plikiem gazet, ilustrowanych magazynów w ramionach i niepokojem w oczach, wyszedł z willi i zasiadł w pobliżu basenu, a w trzydzieści minut później przyłączyli się do niego Brunhilda i Klaus von Ritt. Kochankowie nadeszli z innego skrzydła willi, którego balkony wychodziły na spokojniejszą część parku, na Izarę. Kochankowie byli ociężali, można powiedzieć, rozleniwieni i skoczyli do wody, nim Nossack, nagle poirytowany i zaczerwieniony, zaczął im pokazywać grubego i galaretowatego Idriza Gamala Ali, Mustafę Muharema Murada, szejka z hamburskiego ilustrowanego tygodnika. Kochankowie pływali spokojnie i stylowo, jak gdyby świat nie wirował w krwawych odmętach wokół źródeł 36 naftowych Mohammeda, z szumem wypuszczali powietrze i machali do taty, żeby z Kemalem Farukiem Saudem, jeśli nie ma nikogo mądrzejszego, przyłączył się do dzieci. Nossack prawdopodobnie odpowiadał — bo policzki miał tak napięte, że omal mu nie pękły, gdy się rozwścieczył — że nie skoczy do nich z Ismailem Mehmedem Ibrahimem, tym włochatym i ogoniastym potworem z Azji Mniejszej, który chichocąc gardłowo i pierdząc seriami zanieczyszcza jego wodę, jego fale, jego powietrze. Włoch nic, tylko celował. Hanaff spostrzegła, że pięć minut przed pierwszą do trójki karciarzy przyłączyła się Gudrun, długowłosa blondynka z obnażonymi ramionami, o długich zgrabnych nogach. Przed głównym wejściem do willi Nossacka, w cieniu srebrnych cedrów i świerków, Gudrun zostawiła swego mercedesa ze zsuniętym dachem, następnie przeszła obok węży, które w agonii wylewały łzy i krew, coś im szepnęła, przelotnie pogłaskała fioletowe róże Brunhildy. Hanaff nie wie, co Gudrun, już od pięciu czy sześciu lat miłość Nossacka, powiedziała zaaferowanemu grą towarzystwu, ale pewna jest, że Kurt Bodo, ciężki i spotmały kochaś w kwiaciastych bermudach — jako że wszyscy zaśmiali się gardłowo, na modłę Husajna Hasana Hafiza — wygłosił ulubioną sentencję: „Gudrun, słońce i serce moje austriackie, punktualniejsza jesteś od zaćmienia!" Sulejman Sabn Senad, w zadartej galabiji i z członkiem krzywym jak kran, sikał do basenu Nossacka. Tamtych troje me przerywało preferansa, jedynie policzki Gudrun pokryły się rumieńcem wstydu. Włoch nic, tylko mierzył. Zrzuciwszy purpurową sukienkę Gudrun została w skąpych szmatkach; pokazała chłopcom, Luthrowi i Włochowi, giętkie ramiona, zgrabne biodra i nogi. Niewiele młodsza od Brunhildy, o skromnym sposobie bycia i spojrzeniu potulnych alpejskich dziewcząt, Gudrun miała rozkoszne usta, górną wargę podwiniętą i ostrą, namiętną, obwiedzioną ledwie widocznymi, rozjaśnionymi słońcem włoskami. Szpiegując nierozłącznych kobieciarzy, mistrzów preferansa, taroka i canasty — Nossacka i Klausa von Ritta, Hanaff i Luther spotkali w ustronnej salce baru „Citta 37 2000" w Monachium austriacką wstydliwą pieguskę, której teraz cyklop i autor sentencji o zaćmieniu nacierał i masował szybko opalającym kremem nawet to, co skrywały szmatki kostiumu. Śledząc poza tym Mułłę Jusufa Tatarogłu, Turka, i jego kompana od orgii Radżę Pantta, Hindusa — którzy po Leopoldstrasse, z austriackimi holenderskimi niemieckimi małoletnimi dziewczynkami i chłopcami w ramionach i na kolanach paradowali w swoich rollsach, z gorylami, adiutantami i doradcami, doktorami, z całą orientalną świtą bandą kohortą, z licznymi agentami policjantami najemnymi mordercami wszyscy troje, też zupełnie przypadkowo, natknęli się na Gudrun w Bogenhausen. Było to w pewnym barze; przed dziewczyną stała filiżanka nietkniętej kawy, w popielniczce leżał dymiący i zapomniany papieros. Bluzka z indyjskiego jedwabiu uwydatniała osią talię i bujne, jeszcze jędrne piersi bez stanika. „I bez brodawek!" — szepnęła Hanaff do Luthra i Włocha, którzy po prostu wgapiali się w Gudrun. „A zdarzają się piersi bez brodawek?" — spytał oblizując się Włoch. „Znałem piersi, z których odpadły brodawki" — powiedział Luther. „Ta biedna kobieta, moi chłopcy, nigdy nie miała brodawek — ucięła Hanaff. — Wiem, że tak bywa. Nie mówmy o tym, bo jeszcze zauważy." „Może brodawki, bez których Gudrun się urodziła, ukryte są w jakimś innym miejscu, trochę niżej" — pokręcił głową Włoch. Dopijając kawę Hanaff stwierdziła, że i to jest możliwe, na co Włoch rąbnął pięścią w ladę. „Hybrydyczne piersi! — westchnął po chłopięcemu Luther; zapłacił kelnerowi i dodał: — Jeszcze jeden dowód, że kapitalizm, że imperializm opiera się na anomaliach, na hybrydach!" „Zapamiętajcie sobie raz na zawsze, moi chłopcy — rzekła z naciskiem Hanaff— że u naszej przyszłej ofiary, u Nossacka, wszystko jest hybrydyczne. Łącznie z nim samym, zobaczycie..." Wstali. Hanaff wychodziła pierwsza. Luther i Włoch, udając światowców ze Schwabingu. grzecznie się skłonili. 38 Gudrun wzdrygnęła się. Hanaff zapamiętała jej skrycie namiętne, łzawe, oddane Nossackowi spojrzenie. „Wierna austriacka koza!" — orzekł Luther, gdy Gudrun po trzech godzinach czekania wsiadła do samochodu i płacząc ruszyła z szumem w stronę Kolbergerstrasse, gdzie mieszkała, odkąd los ją złączył z Nossackiem. Do późnej nocy, i jeszcze dłużej, trójka z oddziału szturmowego Gullo Gullo rozprawiała o szpetnych piersiach współczesnego kapitalizmu... Hanaff obserwowała teraz, jak Gudrun, wysmarowana wszędzie tam, gdzie nie kładzie się kremu do opalania, ze wstydliwością i niezręcznością tęgich alpejskich samic, przy aplauzie dwóch uwodzicieli schodzi do wody. Mówili zapewne o wężach i ich mękach, o kogucie i jego łzach wylewanych przed Aff Pittem, o piersiach Gudrun, które potrafili lizać godzinami — skoro tak właśnie chichotali. Brunhilda jak gdyby wiedziała, że wszyscy czworo są na muszce oddziału mścicieli Gullo Gullo, jak gdyby przeczuwała, że wraz ze swymi gazetami, tygodnikami, pornograficznymi wydawnictwami ze Skandynawii skończą w kałuży krwi, moczu, basenu, nie śmiała się więc od serca z niezręcznej pływaczki i z tego, jak ci dwaj bawili się przed chwilą jej otworami. Nossack i Klaus von Ritt, w coraz częściej powtarzanym happeningu, mocowali się i bili o beczułkę, obok której kucał Omer Szukri Adem. Brunhilda machała do dziewczyny, której piersi, w przekonaniu Hanaff, jej też były znane. Skakali do wody bez Araba, jeden za drugim, jak żaby, ścigali się, kto pierwszy dopadnie piersi Gudrun, młócili ramionami fale i hałasowali, dopóki słońce złociło się w bawarskim zenicie. Grali w karty, w pokera, z początku szton równał się marce, później potroili stawkę; grali z przejęciem, bardziej zapamiętale od chwili, gdy do stolika przysiadła się Gudrun o falujących piersiach, z wybujałą murawą między nogami. Grali, a słońce schodzące ku dachom, ku Stuttgartowi, parzyło ich w rzęsy, paznokcie, stopy. Grali i niewybrednie kogoś wyśmiewali, co widać było nawet z punktu obserwacyjnego Gullo Gullo. 39 „Nie warto z tobą grać, tatuśku! — orzekły dziewczynki niemal jednocześnie. — Wstyd, za każdym razem ? wygrywasz!" — dodały na zachętę Klausa von Ritt, który proponował, żeby z hazardu przejść na brydża, a potem na grupowy ostrojeb u przyjaciół w Monachium. Hanaff była pewna, że padły właśnie te słowa, które są tu zapisane, i że Kurt Bodo Nossack, odłożywszy karty, zaśmiał się głośno i wypowiedział drugie swoje ulubione zdanie: „Od dawna wam mówię, dzieci, żebyście z tatusiem nie grały na pieniądze!" „Czym tłumaczysz swoje sukcesy?" — spytała Gudrun. „Tatuś gra przeciwko sobie, moje dzieci, dlatego wygrywa! Tatuś jest artystą, może nadrealistą, czarodziejem, a już na pewno mistrzem nowej dramaturgii!" „Co do mnie, jestem za brydżem, dobrą, lekką kolacją, powiedzmy, za dziczyzną po salzbursku, a potem za grupowym jebem u Andersenów, w Monachium!" — powtórzył Klaus von Ritt. Wtedy pojawił się Szabó, Hanaff jest bardziej niż pewna, że najlepiej widział go Nossack, któremu — czy to na wspomnienie pieczeni z dziczyzny, czy na myśl o bliskim grupowym jebie — spływały po policzkach łzy zachłanności. Nossack wyciągał ręce do swego prywatnego Węgra, tak jak Węgier, stojąc przed najwytworniejszą wężową rezydencją, wyciągał je do Aff Pitta. Szabó pchał czekoladowy stoliczek na kółkach wzdłuż ogrodu różanego, tak że Nossack, jak przypuszczała Hanaff, musiał go widzieć dokładnie. Szabó nie krył coltów pod pachami, czekoladowymi, a nawet zachowywał się tak, żeby wszystkim rzucało się w oczy, jak mu się kołyszą na wysokości żeber, podczas gdy pcha stoliczek z owocami, napojami, lodem. Szabó zbliżał się do Nossacka nieubłaganie, jak rozdarta ziemia zbliża się do człowieka spadającego w otchłań padaczki, i coraz bardziej było widoczne, że z każdą chwilą jego policzki czoło szyja przybierają kolor kamienia, pleśni, czekolady. Nigdy dotąd Nossack nie dostrzegł na nim tyle rdzy. Szabó pchał stoliczek z tabli40 czkami czekolady, z kulkami czekolady, z czekoladowymi minami. Pochylony, z czekoladowymi oczymi, z uszami, które ledwo się trzymały niewolniczej i emigranckiej, czekoladowej czaszki, Szabó przypominał długonogie uosobienie klęski, śmierć kulejącą na ścieżce. Ubrany na biało, czekoladowy Szabó, w czapeczce jak u oprawcy z trupiarni, wokół szyi miał okręconego węża. Nossack po prostu odchodził od zmysłów widząc, że Szabó oddycha ciężko i ledwo się wlecze. Kobra, król wężów albo potwór, który wypija pustynne jaja, przyzwyczajona była zapewne do przekrzywionej i pooranej zmarszczkami węgierskiej, czekoladowej, emigranckiej szyi, bo rozwiązywała swój węzeł i zataczała wokół niej kręgi, a język jej drgał jak płomień nad stosami ciastek i owoców, czekoladowych granatów, nad napojami i lodem. Szabó przytoczył stoliczek przed niemal oślepionego Nossacka. Nie wyprostował się, ale żadne z nich czworga me odsunęło się od węża. Węgier podniósł oczy dopiero wtedy, gdy Nossack zwrócił się do niego głosem pełnym grozy: „Szabó, w ten sposób wyrodzą nam się węże. Zdziczeją jak u Andersenów. Opuszczą nas jak pszczoły! I co wtedy?" „Jakie węże, Herr Nossack?" „Po wszystkim, co nam się dziś przydarzyło, co mam powiedzieć Andersenom, Szabó?" „Jakim Andersenom, Herr Nossack?" „Jeżeli nie im, to komukolwiek..." „Że węże nas opuszczą. Jak pszczoły. Że uciekną od czekolady, w którą zamienia się wszystko. Ale jakie węże, i jakie pszczoły, Herr Nossack? Jaka czekolada?" Hanaff patrzyła, jak wszyscy czworo biorą z rąk Węgra filiżanki z mrożoną kawą, banany, małe indiańskie pączki kształtu brodawek Brunhildy. Hanaff myślała o pszczołach, o pustynnych wężach, o strachu Nossacka. Szabó czekał z wężem na szyi. Hanaff nie wiedziała, dlaczego Nossack go nie odprawi albo nie poleci mu czegokolwiek. Szabó przypominał człowieka, który jak stonoga posuwa się do tyłu i cofając się na piętach z czekolady strzela z obu rąk. Policzki Węgra przybierały kolor wężowej skóry, piasku, a dziewczynie Hanaff 41 wydawało się, że również jego, emigranta i sczekoladyzowanego niewolnika, dręczy przeczucie klęski i bliskiego nieszczęścia. Wąż na szyi Szabó śpiewał... 8 „Szykujcie się!" — powiedziała Hanaff do Włocha i Luthra, którzy patrzyli, jak Szabó kroczy wzdłuż basenu. „Pierwszy raz widzę, że Węgier nie przynosi o tej porze ręczników, nadmuchiwanych materaców, kremów, po raz pierwszy jakby się gniewał" — zauważył Luther obmacując pistolet pod płaszczem montera z naprawy telefonów. „Dziś nie ględzi, że wilgoć, rdza i nienawiść ze stulecia na stulecie nagryzają świat — dodała Hanaff. — Patrzcie, wszystko zostawia na dworze. Karty, węża, pszczoły..." „Może państwo, po kolacji i gimnastyce u Andersenów, znów zechcą się wykąpać — powiedział Włoch, który prócz automatycznej dziewięciomilimetrowej zbrojovki z czternastoma kulami w magazynku miał za pasem i w butach kilka sprężynowych nożyków. — Przed godziną wyłączył mieszadło, teraz włącza ogrzewanie..." „Jest coraz bardziej ponury — zwrócił się Luther do dziewczyny, na której twarzy nie było widać napięcia, nawet niepokoju przed akcją. — Szabó chyba nie lubi tego, że Nossack i kompania jeżdżą do Andersenów. Bóg wie czemu!" „Jesteście gotowi, guliki?" „Tak" — odparł Luther odkładając pistolet anschiitz, przez którego lunetkę obserwował, jak Szabó odprowadza Nossacka i całe towarzystwo przed główne wyjście, jak macha im pornograficznymi komiksami, ręcznikami, wężem... Trójka gulików pocztowym volkswagenem podjeżdżała do willi Nossacka. Gdyby ktoś patrzył na nich z boku, mógłby powiedzieć, że koło garażu zwolnili, na moment się zatrzymali. Znali ten garaż, byli w nim. To z niego przed niecałą godziną wyprowadził Nossack szarego, metalicznego, opancerzonego mercedesa o sześciorgu drzwi. 42 Chichocąc, jak zwykle gdy wybierał się do Andersenów, po prostu wepchnął do swego krążownika szos Klausa von Ritt, damy natomiast udały się za nimi kabrioletem Gudrun, barwy kwiatu alpejskiego, goryczki. Volkswagen podjechał do krzewów forsycji i innych, wiecznie zielonych, gdzie zatrzymywały się zazwyczaj samochody służbowe. Odwrót osłaniała trójka, która zaparkowała przed bramą i miała w polu widzenia całą ulicę. Ci trzej, przypominający studentów, tyle że nieco ostrożniejsi, obserwowali samochody przemykające wzdłuż ogrodzenia posesji. Za kierownicą volkswagena siedziała Hanaff. Na kolanach jej leżała książka Brehma Życie zwierząt, a obok worek. Hanaff spoglądała to na czekających przed drzwiami Luthra i Włocha, to znów na drugą trójkę gulików. Żaden z nich nie palił. Włoch stał o krok za Luthrem, który naciskał dzwonek, gotów nawet udusić tego, kto by się pojawił zamiast Węgra Szabó. Drzwi się uchyliły. Wyciągnięte ręce Węgra spodziewały się żaby, szczura, telegramu. Luther i Włoch nie mieli dla niego zwierzątka ani przesyłki. Chyba i trójka osłaniająca odwrót widziała, jak ręce odźwiernego, jego łysina i policzki przybierają barwę trotuaru. Monterzy stali niby to na progu, a właściwie już w środku. „Podobno macie popsute aparaty — powiedział Luther wchodząc. — Co to może być, wilgoć, rdza?" „Popsuty jest tylko jeden — odparł Szabó. — Ani wilgoć, ani rdza. Po prostu się rozbił." „Który? Gdzie on jest?" Zaskoczony w zbyt szerokim płaszczu kąpielowym Herr Nossacka, tym w duże grochy, najwyraźniej goły, bosy, z dala od swoich coltów, Szabó patrzył na nich z przerażeniem. Dłonie zaciskał na luźno zawiązanym węźle paska. Luthrowi i Włochowi zdawało się, że Węgier szykuje gardło i paszczę do krzyku i wzywania pomocy. Ale nie, tylko się zsikał. Nie mógł zrozumieć, jakim sposobem oprócz nich dwóch w hallu zastawionym popiersiami, obwieszonym austriackimi pejzażami za szkłem i makietami żaglowców, pełnym fikusów gałęzi kaktusów cytryn, znalazła się dziewczyna przygarbiona Pod ciężarem, z książką Brehma w ramionach. 43 Szabo wpatrywał się w lufę pistoletu Włocha Drza tak, ze węzeł paska popuszczał Poły Nossackowego płaszcza zwisały, straszydło kołysało się nawet bez wiatru Szabo był nagusieńki Odsłaniały się jego kosmate białe piersi, blizny powyżej pępka, ucięty strąk członka, z którego kapało Jądra, widać w oczekiwaniu ciepłej kąpieli, zwisały ociężale i o dziwo spokojnie Z mysią o nich Hanaff wyciągała z worka przyrząd przypominający kajdanki, a wraz z nim cos, co ważyło przynajmniej piętnaście kilogramów Była to okuta czekoladowa kula z kluczykiem, który Hanaff, na oczach Węgra, włożyła w zameczek Brzęczał telefon, ale Szabo gapił się tylko na czekoladowy ciężar „Wybierał się pan do basenu?" „Chciałem trochę popływać — odrzekł Szabo dziewczynie Hanaff, która podnosiła i opuszczała kulę, ważącą może i dwadzieścia kilo „Czemu nie poszedł pan się kąpać, nim zadzwoniliśmy do drzwi? Nie byłoby nas tutaj z tą dziwną rzeczą Nie słyszałby pan dzwonka " „Cierpię na reumatyzm, pluskam się tylko w dobrze zagrzanej wodzie Nabawiłem się choroby we wczesnej młodości " „A pan domu nie ma tego za złe?" „Przeciwnie Heir Nossack i jego rodzina lubią patizec jak nurkuję " „Kiedy pan się ich spodziewa, Herr Szabo?" „Jeżeli małżeństwo Andersenowie, czyli ci troje, będą sami Nossack z rodziną wioci koło północy Ale jeżeli licho przyniesie do Andersenów parę małżeńską Florescu, wszystkich czworo, i sprowadzą oni z sobą jeszcze innych emigrantów z Bukaresztu i Odessy, to całe towarzystwo zwali się tu przed świtem Woda w basenie musi byc porządnie zagrzana " „Co wtedy powie Nossack Herr Szabo?" „Ze me naprawiliście telefonu — odrzekł Węgier dziewczynie Hanaff, która nie ukrywała zamykanego na kluczyk przyrządu w kształcie obręczy — A ja powiem, ze pokazywaliście czekoladową kulę, której przeznaczenie jest mi nie znane Tylko tyle powiem, jeżeli wyjdę z tego żywy" 44 „Resztę Herr Nossack, Frau Nossack, Herr Florescu, Heir Andersen, Heir Ivanovic, jesh i ego diabli tu przyniosą, będą mogli obejrzeć sami" — dodała Hanaff i sprawnie założyła przyrząd przypominający staroświeckie kajdanki na węgierskie jądra, tak ze jaja Szabo znalazły się poniżej, u dołu Szabo nawet me jęknął Tylko zgiął się nagle w kierunku jąder i czekoladowego globusa, który mu zaciążył W miarę jak Hanaff dokręcała zębate kółko na tarczy cyfrowej przyrządu, Szabo pochylał się coraz bardziej Chłopcom przypominał posąg z brązu, ustawiony pośrodku hallu „Niech pan me płacze, Herr Szabo, i me boi się o swoje jądra — powiedziała łagodnie Hanaff przekręcając klucz w zameczku — Ale niech się pan me prostuje i me rusza się z miejsca Niechby nawet dzwonił telefon, pana tu po prostu me ma, nurkuje pan w ciepłym basenie Przy każdym poruszeniu rękami czekoladowa kula będzie obciągać aparat, po co się narażać na nieznośny boi Jądra to me byle co, a kula ważąca dwadzieścia trzy kilo to nie piórko Proszę tylko stać i nic, po prostu mc nie robić Najlepiej poczekać na gospodarzy Niech wejdą, mech sami wszystko zobaczą, zanim nadjedzie policja " „Kto im otworzy?" „Nie zatrzasmemy drzwi, Herr Szabo " „Ktoś się może wpakować inna banda " „Tylko Nossack z kompanią — uspokoiła go Hanaff — Są tacy, którzy przypilnują, zęby tu nie weszła inna banda " „Chcecie cos wymesc okrasc dom? „Niczego nie wyniesiemy z domu, którego do dziś pilnował pan bez zarzutu — powiedziała Hanaff patrząc, jak Luther i Włoch wyjmują z worka kilogramowe płytki przypominające duże tabliczki czekolady, bez orzechów — Zostawimy tu parę kilo " „Czego, na Boga, czego?" „To, co pan widzi, Herr Szabo, to najsilniejszy materiał wybuchowy, jaki istnieje — wyjaśniła Hanaff i podsunęła jedną z płytek do jego płaczliwie skrzywionych, opuszczonych warg — Proszę się me bac, detonacja nie nastąpi ot tak sobie, w pustym domu" 45 „Ale w pełnym gości, przyjaciół, dzieci9 " „Tak jak jest pan wielkoduszny i oddany, niech pan również będzie uprzejmy, Herr Szabo, i powie Nossackowi z rodziną, wszystkim, także i policji, ze w tym domu był Gullo Gullo Geryla, tym razem w składzie trzech osób, założyła w kilku miejscach materiał wybuchowy Z każdego punktu w Europie Gullo Gullo może zdetonować ten ładunek, me ma siły, która by temu zapobiegła Lecz Gullo Gullo zrobi to tylko w sytuacji przymusowej W każdym razie ogłosimy raport o naszej dzisiejszej akcji Stąd prośba, Herr Szabo, aby pan nas me oskarżał o nic, co nam me przystoi Tym bardziej, ze Gullo Gullo nie chce karać pana, ale pana wyzyskiwaczy " ,A to7 Zaczyna mnie bolec1 „W porównaniu z tym, co spotyka innych, można to nazwać drobnostką, Herr Szabo1 — Hanaff, znająca najlepiej plan willi, szepnęła cos do Luthra i Włocha — Wytrzymacie, przyjacielu i towarzyszu " „Nie jesteśmy Kameraden, o nie1" „Herr Szabo, me dokręciłam kołka do końca Tym razem byłam wyrozumiała Pańskie jądra nie będą uszkodzone Obrzęk i krwiak znikną w parę tygodni po zdjęciu metalowej pętli Wiem, ze to nieprzyjemne, ale me ma rady Jak ostrzeżenie, to ostrzeżenie Ze względu na nich, powtarzam, ze względu na nich" „Przeczucie mi mówi, ze na Herr Nossacka, Fraulein Gudrun i wielce szanownego Grafa Klausa czekał juz u Andersenów ten przeklęty Rumun, Herr Florescu1 Ajezeli przypadkiem przyłączą się do nich Herr Ivanovic, Serb znad Dunaju, i Herr Papadrakulis, Grek, będę musiał sterczeć w tej pozycji az do świtu a może i do śniadania, ich śniadania, wiecie chyba, o jakiej porze " „Kluczyk od zamka, który przejściowo ogranicza pana wolność, przymocujemy od spodu, o tak, do tej kuli ważącej dwadzieścia pięć kilo " „Jak to, juz dwadzieścia pięc?" „Powie pan wyżej wymienionemu towarzystwu, gdzie się znajduje klucz Niech damy otworzą zameczek, Hc Szabo, mech powąchają łojowate emigranckie jądi Niech trochę podmuchają, przyłożą lod tam, gdzie 46 pana ewentualnie bolało, gdzie by się pojawiłjakis krwiak czy ranka Na tym się kończy pańska rola w akcji toczącego się dramatu " „Jezeh mogę zapytać co to jest Gullo Gullo9 Albo kto to jest7" „Niech pan tu spojrzy, Herr Szabo Jakie zwierzę patrzy na pana z dziewięćset pierwszej strony książki Brehma9" „Ogoniaste, krwiożercze nienasycone zwierzę z Dalekiej Północy Vielfrais wszystkojad, wszystkozer1 Po węgiersku ozsomaW Bestia nad bestiami, zaraza, potwor który za jednym zamachem wyrywa serce reniferowi O Herren, wystarczy mi juz ten ciężar " „Patrzy na pana spogląda uwodzicielsko Gułlo Gullo — mówiła wzruszonym głosem Hanaff podczas gdy Luther i Włoch zakładali ładunki wybuchowe w kątach pokoju i w gardzieli kominka — Gullo Gullo, odszczepiemec i mściciel Gullo Gullo, emigrant i męczennik, taki jak pan, Herr Szabo Gullo Gullo, symbol Gdyby dopisało szczęście, mógłby pan nosie na szyi me ten węgierskoaustnacki kicz, Herr Szabo, ale talizman z postacią świętego zwieizecia Gullo Gullo tak jak my jak cała nasza brygada " „Chociaż wy dwaj miejcie nade mną htosc — zaskomlał Węgier w pozycji człowieka, który za chwilę skoczy do wody — Boh" — płakał patrząc, jak Luther i Włoch idą za dziewczyną do drzwi ,Mamy nadzieję, Herr Szabo, ze Nossackowie i Andersenowie me wpadli w szpony wyuzdanej grupy pornopanow, Ivanovicia i Florescu Niech się pan trzyma dzielnie I będzie po naszej stronie Niech się pan modli za nieszczęsne zwierzę Gullo Gullo, którego przyszłość, bardziej mz kiedykolwiek w jego długich dziejach, stoi pod znakiem zapytania" Gullo Gullo dotarł do swego samochodu Trojka osłaniająca odwrót także Gullo Gullo z piskiem opon pomknął w kierunku Izary, druga trojka w przeciwnym w stronę Monachium Część druga Bawarski szczur traci nerwy rozum cierpliwość oraz poczucie humoru i ochotę do cudzej zabawy uciechy żartów — O czym mówi Nowa Biblia — Opowieść z gatunku demonologii politycznej — Zdeniek, pies emigrant, odmawia szczekania w ustroju, który mu się nie podoba — U Nossacka rozgrywa się międzynarodowy wodewil erotyczny — Człowiek rozumny i trzeźwy może wyciągnąć zysk z Apokalipsy — Żmija z mrocznych korytarzy czasu — O Joachimie Kappie, podziurawionym kulami na austriackoczeskiej granicy, ani słowa — Walpurga i Egon Ottowie, Niemcy sudeccy i dentyści, przyłączają się do geryli Gullo Gullo — Pościg za hieną... 1 Luther był smukłym chłopakiem. Każdy dałby mu raczej dwadzieścia lat niż dwadzieścia pięć, a tyle musiał mieć. sądząc po zmarszczkach pod oczami i na ładnie sklepionym czole. Zza okularów krótkowidza patrzyły ciemne, nieco skośne oczy, oczy człowieka o niewątpliwie silnej woli. Skupione spojrzenie, namiętne, zaciśnięte wargi i szczupła twarz nadawały mu wygląd uczonego. Bokobrody miał długie, włosy zdrowe, bujne, falujące. Na skórzanym kołnierzyku nosił Luther miedziany amulet z wyobrażeniem zwierzęcia Gullo Gullo, przypominającego kunę. Gullo Gullo na amulecie Luthra szczęki miał rozwarte, pazury niezwykle długie i krzywe, wysunięte zapewne w stronę ofiary, wypolerowany członek oraz nieproporcjonalnie duże, niebezpieczne jądra. Jedynie Luther, Andreas i Hanaff wiedzieli, ile takich zwierząt wpadło w łapy policji, a ile jeszcze spoczywa na piersiach prawdziwych ludzi. Gullo Gullo był szczęśliwy na piersiach Luthra, które pulsowały i czuły, że dzień jest parny, lipcowy i pierwszy, pełen niepewności, a rok, jak mówił Andreas, plugawy i niesprawiedliwy, siedemdziesiąty ósmy. 48 Luther najchętniej by uchylił okno ich jaskini na trzecim piętrze wielkiego rosenburskiego gmaszyska. Przecisnąłby się jakoś wśród stołów zarzuconych bronią, materiałami wybuchowymi, literaturą. Nie strąciłby pólek, kto wie od jak dawna tu zawieszonych i zapomnianych, bo nie chciał się narazić na wymówki Herr Otta. Podniósłby potem roletę, która była spuszczona dniem i nocą od czasu, gdy zagnieździła się tu trójka porywaczy Gullo Gullo, i objął spojrzeniem krajobraz Rosenburga, spokojne ulice prowadzące w stronę parku i rzeki Izary, a także willi Kurta Bodą Nossacka... „Mieszkańcy Rosenburga i każdego Burga, mieszczanie, wy przeklęte alpejskie hieny, wy, którzy świętemu zwierzęciu i męczennikowi Gullo Gullo nadaliście pogardliwe przezwisko Vielfrass, wy, dla których jest on Żarłokiem, Obżartuchem, Wszystkojadem, wy, którzy nazywacie go Glouton, Glutao, Glut ton articó, Giutone, wy sępy z drugiej półkuli, dla których on, Gullo Gullo, jest tylko Wofoerine, wy, którzy nazywacie go Zolelan. Nahim, Pamfagos, i wy z południa jebanego świata, krwiopijcy Arabowie, dla których nasza gwiazda, nasz sztandar to zwykły Ghoul, czyli wampir, wilkołak, potwór wyciągający z groźnym rykiem trupy z grobów i rozdzierający je na kawałki, wy dupy i pizdy z Zachodu i Wschodu, z Południa i Północy, wy mieszczuchy, których teologicznopolicyjne kartoteki, zoologie, zasrane podręczniki pełne są kłamstw o ogoniastym symbolu z naszej flagi, z piasku, kamienia, wody, wy nawet nie wiecie, że dzięki nam, ślęczącym w tej wilgoci i półmroku, o zwierzęciuemigrancie, o zwierzęciu Gullo Gullo wszyscy dopiero usłyszą, że dzięki naszym gwałtom i terroryzmowi przynajmniej jedna historyczna krzywda będzie naprawiona, a poezji stanie się zadość!" — wołał Luther powtarzając to, co już tyle razy pisał i wysyłał im wszystkim. „Mieszczanie i drobnomieszczanie całego świata — ciągnął — lewicowi i prawicowi, prawicowi i lewicowi, niszczyciele wszystkiego, co uczciwe, sprawiedliwe i pełne głębokiego sensu, wy, którzy dławicie się ideologią ciasta, sera i czekolady, religią własnych fekaliów, zapamiętajcie sobie: Gullo Gullo dopadnie waszych głów, kiszek; Gullo 49 zapamiętajcie jego pozbawione wszelkich praw imię pisze się tylko w jeden sposób pierwsze litery duże, jakby chodziło o twórcę, podwójne L, to znaczy podwójna wolność, zapamiętajcie imienia Gullo Gullo się nie tłumaczy, tak jak nie tłumaczy się uniwersalnej moralistycznej metafory, mysh, zasady, zapamiętajcie imię Gullo Gullo najsurowiej zabrania się zakuwać w cudzysłów oraz podporządkowywać jakiejkolwiek burzuazyjnej czy proletariackiej interpunkcji A więc nie zapominajcie Gullo Gullo to cud zoologicznopohtyczny pojęcie, zjawisko lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, jak słyszycie, jest to zarazem imię zwierzęcia, które uznaliście za martwe, a następnie, w ciągu dziejów, zrobiliście z niego najbardziej krwiożerczą, bezwzględną, mściwą bestię, i jest to wieszcie nazwa ruchu porywaczy, do którego, zapamiętajcie juz raz, należy nasza geryla " „Nie płacz, Luther — powiedziała Hanaff, dziewczyna, która z radiotelefonem na kolanach siedziała w głębi jaskini bo jeszcze cię usłyszą Frau Ott i jej ulubieniec, pies Zdeniek „A poza tym Georg i orzeł — dodał Włoch naśladując trzepot półtorametrowych skrzydeł — Wilhelm, pierzasty potwor, jak gdyby cos przeczuwał " „Duszno jest, Włochu, i cuchnie stęchlizną — odrzekł Luther — Uchyl drzwi na taras spójrz co robią Nossack i kompania " „Nie chcę juz widzieć ani jednej łzy, Luther" — zapowiedziała Hanaff Kidnaper i morderca numer jeden umilkł Oglądana przez lornetkę, willa Nossacka wydawała się ładniejsza i bardziej słoneczna, jego ogród bogatszy w kwiaty i okazalszy niz wszystkie inne ogrody Rosenburga Włoch miał wrażenie, ze słonce tak szczodrze i ostro praży tylko kąpiących się gości Nossacka Wielka rodzina oddawała się uciechom, a prym wiódł jej Ojciec Chrzestny, Kurt Bodo Nossack, prawie nagi i zajęty jedną z małżonek Rumuna Florescu Aby ode50 rwać od Frau Nossack i Frau Papadrakulis chudego, włochatego Delbarda i zatrzymać go przez jakiś czas w królestwie śmiechu i przerażenia, Szabo wyciągnął z kieszeni szczura, Austriaka, i pakował go sobie do ust Obok przechodzili Mułła Jusuf Tatarogłu i Radzą Pantt kierując się ku grającym w canastę oraz tym, którzy całowali i lizali piersi Gudrun pozbawione brodawek, a zwierzątko piszczało, co w innych szczurach, Szwajcarach i Węgrach pozostałych w kieszeniach Szabo budziło piekielną zazdrość Sądząc po obrzydzeniu malującym się na twarzach dwóch małżonek białych jak ser, Delbard płakał ze strachu Ze wszystkich zabawiaczy Herr Nossacka i jego kompanii wielka rodzina najbardziej lubiła czekoladowego Węgra Szabo o tajemniczych, ciężkich jak ziemia oczach, który trzymał w zębach szczura, przeznaczonego skądinąd dla białej kobry Szczur krwawił, to z pyska i uszu, to spod ogona Tych sztuczek ze zwierzętami uczył Węgra Ivanovic, rudowłosy, piegowaty pięcdziesięciolatek, który teraz prowadził ironiczną i czekoladową rozmowę z Mułłą Tatarogłu, z Radzą Panttem, z Papadrakuhsem Stojąc wsrod olbrzymów, Serba Hindusa Greka, Tatarogłu, krzepki karzełek o męskiej głowie i jeszcze bardziej męskim sposobie bycia, coraz częściej łapał się za obwisłe i tęgie jaja Adam Ivanovic, jugosłowiański emigrant, bogacz — który miał tyle goryli gwardzistów morderców, sekretarzy masazystek doktorów, co Tatarogłu, Radzą Pantt i Sokrates Papadrakulis razem wzięci — w Rosenburgu zatrzymywał się u Herr Nossacka Mawiał ze jedynie tu jest bezpieczny, jedynie tu me mogą go dopasc zgłodniali i fanatyczni emigracyjni dziennikarze i misjonarze Odpoczywając po podróżach i załatwianiu licznych interesów w Zatoce Perskiej, po nocach spędzonych w kasynach gry i na rozpuście w Pretorii, Dzibuti i Aleksandrii, Ivanovic uczył Węgra, jak zuc jaszczurkę jemenską, jak całować w usta jadowitą żmiję Węgier robił szybkie postępy, w nagrodę dostawał dolary i funty, d Ivanovic mówił przy wszystkich „Nie wierzę, Szabo ze w poprzednim nieemigiacyjnym życiu służyłeś tylko w budapeszteńskiej gwaidn konnej1" Długie trzymanie w zębach łaskothwego szczura, Austriaka, było zaledwie 51 początkiem pierwszolipcowej zabawy... Włoch dobrze o tym wiedział. Wielka rodzina, ci, co pływali, i ci, co właśnie mieli skakać do wody, wszyscy z wyjątkiem tych, którzy kremem do opalania i maścią do bezbolesnej inkulacji smarowali nacierali masowali z przodu i z tyłu Klausa von Ritt, Florescu i Andersena zatrzymując palce to w pachwinach i zagłębieniach wokół prostaty, to znów w dolinach tylnych pośladkowych odbytowych, wszyscy, jak się zdawało Włochowi, wołali: „Brawo, Szabó, brawo!" Włoch myślał, że Szabó nie powinien tak spiesznie pchać stoliczka z bananami orzechami kokosowymi czereśniami nie tyle ze względu na nogę w gipsie aż nad kolano, na krwiaki i opuchlinę między udami między żyłami między jajami, ile ze względu na szczura, który z każdą chwilą tracił nerwy, rozum, poczucie humoru i ochotę do cudzej zabawy. Wielka rodzina oddawała się uciechom, a okrzyki pełne zachwytu i gratulacje w kilku językach sprawiły, że policzki Szabó przybrały barwę szczurzej krwi płomienia strachu. Wielka rodzina, trzydzieści trzy osoby, nie licząc damskich psów damskich małp damskich kotów damskich ptaków, wszyscy ci ludzie zgromadzeni wokół Ojca Chrzestnego, Kurta Bodą Nossacka, ustawieni niby do fotografii patrzyli, jak węgierski klown, Arpad Szabó. pukając się w gipsową nogę podchodzi do czekoladowego ciężaru, łańcucha, przyrządu do ściskania męskiej aparatury płciowej. Węgier zajmuje stanowisko obok czekoladowej kuli, przybiera pozycję, w której tamtego dnia, piętnaście minut przed północą, zastali go Nossackowie, Andersenowie, Ivanoviciowie. Włoch jest pewien, że klown by się roześmiał, ale na taką bezwstydność i brak szacunku dla ofiary przygryzionej zębami nie pozwala szczur, Szabó może więc tylko oczyma wyrażać gotowość oddania choćby i życia za całą tę kompanię. Włoch ze swej strony gotów jest nawet przysiąc, tak jak gotów jest do oddania strzału, że rozmowa z Węgrem przebiegała mniej więcej tak: Ivanović, kładąc łapę na szerokich ramionach tureckiego karzełka Tatarogłu: — Herr Szabó, czy można na mosznach, chciałem 52 powiedzieć na jajach, udźwignąć, i znieść, ciężar stu, stupięćdziesięciokilogramowy? Szabó, przez szczura trzymanego w zębach, przez krew tryskającą z coraz bardziej bezwładnego ciała: — Ważył on nie sto pięćdziesiąt, nie trzysta kilogramów, Herr Professor, lecz tonę! Ale choćby to były i dwie tony... niech tam... wszystko dla was... moich opiekunów... Papadrakulis, brodaty, korpulentny Grek, stojący obok Rumuna Florescu i jego niemal nagich małżonek oraz narzeczonych, trzyma w ręku fallusowatą tubkę pasty o zapachu ziolowokiszkowym, która zapewnia inkulację bez bólu kłopotu wyrzutów sumienia nazajutrz: — Herr Szabó, o czym, o kim myśleli bandyci, kiedy zakładając panu te okowy syczeli: „To przez nich, przez tych przeklętników!"? Czyżby o nas? Szabó, przez bawarskiego szczura pochodzenia austriackiego, przez rany na jego ciele: — O mnie, tylko o mnie myśleli, Herren! To ja im zawadzam, przekonałem się, wyczułem! Wy byliście jedynie wymówką przy tej prowokacji, dywersji, dzikości, z jaką mnie potraktowali... Pantt, nieprzeciętnie wysoki dlugonosy szczupły Hindus z wygarbowanymi pośladkami, obok Rumuna Florescu jedyny całkiem goły, ze świdrowatym cienkim błękitnym pióropuszem sięgającym do połowy uda, w wieńcu z kwiatów brzoskwini na głowie i brodzie, Radża, który trzyma się Ivanovicia, właściciela najlepszej, pięcioosobowej stadniny kobiet: — Co ci bezwstydni terroryści zostawili panu, Herr Szabó, oprócz Życia zwierząt Brehma? Nie chodzi mi o manifesty, ulotki, którymi rozśmieszają cały świat, o ich listy, szantaże i ostrzeżenia w stylu: „Wszystko to przez nich, przez tych, którzy będą ukarani, i to mitycznie." Co jeszcze panu dali... nie licząc czekoladowej kuli, która, jeżeli lepiej się przyjrzeć, jest nasza?... Szabó, który wie, że Frau Florescu, była węgierska komiczka, z powodu szczurzego zawału pada w blade ramiona Herr Andersena doznając rozkoszy i zarazem omdlenia: — Biblię, Herren! Pismo Święte oprawne w ludzką skórę, w skórę pewnego, jak mówili, ohydnego kapita 53 listy, imperialisty, wyzyskiwacza klasy robotniczej, którego skazał ichni Sąd Ludowy1 „Upokarzany i drogi nasz towarzyszu Szabo — powiedzieli ze łzami w oczach — ta Biblia, wydanie drugie, uzupełnione, ilustrowane naszymi rękami, przeznaczona jest właśnie dla was i wam podobnch męczennikowemigrantow1 Po prostu zemdlałem, Herren, nie od tego ciężaru, ale ze strachu przed Nową Biblią Klaus von Ritt, nieco zgryźliwie odrywając się na moment od Brunhildy która trzyma paluszki na wydatnym i miękkim zwitku w arg — Oprócz pana i oprócz ciężaru znaleźliśmy tylko Brehma, Kropotkina, Bucharma i markiza de Sade Gdzie Nowa Biblia, jezeh ona w ogolę istnieje9 Szabo, spoglądając na Mułłę Jusufa który skubie moszny — Na poduszce, Herr Graf Dziś rano Herr Tatarogłu, będąc u mnie na poddaszu, oglądał ją, macał i wąchał To samo robił Herr Ivanovic usłyszawszy, ze cos takiego znajduje się u mnie Panowie stwierdzili, ze okładka najświętszej księgi powleczona jest skorą ludzką Europejską, jak powiedzieli Nowa Biblia, z fotografią ogoniastego i płaczącego zwierzęcia, nadal leży na mojej poduszce Nie chcę dotykać księgi ani tez poduszki Dlatego właśnie, Herr Graf, sypiam na podłodze Z dołu wącham skórę na tej okładce Nossack, z obwisłym brzuchem, w bermudach i słomkowym kapeluszu barytonem — Szabo, biedny moj Szabo, mówili ci, jak czytać Nową Biblię Szabo, przez szczura jak przez gizebien — Zwrócili tylko uwagę, ze pierwsze zdanie Nowej Biblii brzmi „Na początku było me słowo i nie strach, ale na początku była otchłań, pustka i Gullo Gullo, zwierzę dobre i pogodne, mądre i szlachetne, pięknejak słoneczny dzień, jak przemoc, zwierzę święte, tak jak niezaprzeczalnie święty był kiedyś krzyż " Pokazali mi to zdanie wyryte na srebrnej obręczy naszego czekoladowego ciężaru Oto ono Klaus von Ritt, którego coraz bardziej irytuje ciągle wspominanie czekoladowego ciężaru sincow zabliźniających się ran, zasług Węgra 54 — Rozumiem, Herr Szabo, ze bandyci, przez jakieś dziesięć minut, zajmowali się panem i pańskimi jądrami, widzieliśmy zresztą skutki, ale poza tym kręcili się po domu Herr Nossacka, byli, można powiedzieć, w każdym kącie Co tam robili, jak pan sądzi, skoro niczego me zniszczyli i nie wynieśli7 Szabo, czując ze sztuka mięsa stygnie mu w zębach — Zakładali ładunki, Herr Graf Powiedzieli, zejest to materiał o wielkiej sile eksplozji czy cos podobnego Z tu obecnych me wiedzą o tym Herr Tatarogłu, Herr Florescu, Herr Papadrakuhs Herr Nossack pierwszy zobaczył taki ładunek, w kominku Na podstawie koloru i zapachu porównał go do czekolady Wielka rodzina chichocze a Węgrowi nie pozostaje nic innego jak tylko zuc bawarskiego szczura Robił to juz kiedyś w obecności Ivanovicia Joe Butlera Miguela Adriana Pinto „Mow ciszej, Włochu, bo jeszcze usłyszą Ottowie" — powiedziała Hanaff, a Luther dodał „Walpurga i Egon właśnie nadchodzą " „Przed willę Nossacka zajechał czwarty samochód policyjny, ale mały, volkswagen — ciągnął Włoch — Naliczyłem dwudziestu detektywów, goryli, szpicli Pojawili się tez jacyś sanitariusze na wszelki wypadek, z ambulansami, w których są całe sale operacyjne Szoferzy i agenci nie odchodzą od rollsow, jaguaiow maseratich fordów Opancerzony szesciodrzwiowy mercedes Nossacka na tle tej floty wygląda jak hulajnoga Krążowniki szos mają południowoafrykańskie, kuwejckie, indyjskie i amerykańskie tablice rejestracyjne Naliczyłem jedenaście telewizyjnych anten, kilka salonów na kołkach, jedenaście klatek dla żmij, dla egzotycznych zwierząt, widziałem rentgen, aparat do EKG w buicku z tablicami pakistańskimi, saunę Zajeżdża piąty samochód policyjny, znów nędzny volkswagen Jezeh mnie °czy me mylą, szpicle gapią się na nasz punkt obser 55 wacyjny, tam gdzie byliśmy, gdzie jeszcze jest druga nasza trójka. Zadarli głowy i wytrzeszczają gały zamiast zajrzeć za ogrodzenie willi, co prawda gęste i wysokie, w stronę basenu, gdzie wszystko jest gotowe do grupowego ostrojebu!" „A do nas nikt nie idzie?" „Wszyscy oni idą do nas, Hanaff — mówił żarliwym szeptem Włoch. — Przerzucają się przez ogrodzenie, upadają, ale spieszą do nas. Najbardziej ociężały jest Ivanović, muszą go podnosić. Idą tutaj nadzy, bogaci i plugawi, żywi, martwi, do nas. To niebezpieczne, powiadam. Skądinąd, pewna staruszka wysiada z taksówki, ona też spieszy do nas. A duszno jest tak, że zazdroszczę Ojcu Chrzestnemu, Nossackowi, którego ciągnie wielka goła rodzina, mimo oporu usiłuje go oderwać od czekoladowego ciężaru Węgra i wrzucić do wody..." Luther miał na sobie czarną koszulę, aksamitne spodnie, wysokie buty miękkie jak rękawiczki. Gruby był na nim tylko pas, skórzany, z klamrą w kształcie podkowy, z mnóstwem cyfr i mieczy. Luther stał zwrócony w stronę stołu, na którym piętrzyły się pistolety, pudła z materiałami wybuchowymi i detonatorami, sterty noży i granatów. Wśród kluczy, wytrychów, stalowych prętów, kleszczy, wiertarek, sprężyn, spawarek, obok całej góry narzędzi ślusarskich, które pasowałyby raczej do jakichś innych rąk niż do szczupłych dłoni Luthra, leżała mapa Europy w wydaniu Agipa. Plany Amsterdamu, Frankfurtu nad Menem i Mediolanu, Madrytu, Berlina Zachodniego i Paryża, a także Rosenburga nad Izarą, w wydaniu Shella, mapy szczegółowe, plany poczt i więzień, kościołów i banków, lotnisk i składów wojskowych, domów gry i portów wieńczyły kolekcję sztyletów, kastetów i pałek. Stojąc obok swego śpiwora i krzesła zastawionego naczyniami po śniadaniu — które tego lipcowego ranka podał i im zaszantażowany doktor Ott, dentysta i panikarz, jakich mało wśród sudeckich Niemców zamieszkałych w Bawarii — pod pudełkami różnokalibrowej amunicji Luther mógł widzieć karty do pokera i taroka, sterty skandynawskiej kolorowej pornografii, ulotki organizacji podziemnych i terrorystycznych, znacznie odbiegające treścią od programu ruchu kidnaperskiego Gullo Gullo. W zasięgu ręki Luthra leżały odezwy greckiej sieci podziemnej „Król albo Śmierć". Organizacja uważała się za wyzwoleńczą. W ulotce podawano wykaz datków w złocie, markach, amunicji. Wyznaczano termin wiecu, oczerniano niejakiego Panajotisa, którego gastarbeiterzy nie powinni wpuszczać za próg między innymi dlatego, że widziano go na Schilłerstrasse z Mahmudem, Turkiem ze Stambułu. „Jeżeli jesteś prawdziwym synem Hellady, zabij każdego Greka, który odpowie na powitanie Turka i który nie popiera przyłączenia Cypru do ojczystej ziemi — czytała Hanaff. — Jeżeli świat opuści, upokorzy Grecję, pod bałkańską beczką prochu będzie podpalony lont." Na obmierzłą głowę Panajotisa nałożono cenę... Baskijscy gerylasi grozili wydrapaniem oczu, odcięciem jaj, wyrwaniem całej kiszki stolcowej każdemu, kto odważy się powiedzieć cokolwiek przeciwko przyszłej wolnej i zupełnie od Hiszpanii niezależnej Euskadii. Występowali przeciw nie dość walecznej ETA. Twierdzili, że dzień, w którym się oderwą, nadchodzi. „Jesteśmy ruchem wyzwoleńczym o tyle, o ile kraj Basków jest pod ziemią." Gazetki były ozdobione krzyżami, koronami, czaszkami. W tekście rzucały się w oczy gotyckie litery. W języku podziemnej Euskadii wydrukowano kilka rymowanych wierszyków. Powtarzała się w nich nazwa Bilbao... „Czytaj dalej, Hanaff — powiedział cicho Luther. — Tym bardziej, że od samego początku jesteśmy za Euskadią." „Palestyńska organizacja podziemna «Zielony Październik» nie uznaje «Czarnego Września» ani Al Fatah i w kilku językach, łącznie z rosyjskim, zaleca: «W imię powszechnego braterstwa muzułmanów, braterstwa w Allachu, jedynym Proroku, trzeba obalić wszystkich arab 57 skich królów, następców tronu, książęta, szejków, na placach odcinać im toporami ręce, nogi, języki, kutasy, na oczach ludu odrąbywać głowy, siekać wątroby, na włócznie i miecze nomadów nawijać kiszki, polewać ich ukropem, gdy będą jeść własny kał i żłopać własną krew, należy palić ambasady i konsulaty, przede wszystkim krajów arabskich, a następnie tych, które nie chcą nas usłyszeć i nam pomóc, palić wszystkie ambasady po kolei, wszystkie przedstawicielstwa, biura wszystkich linii lotniczych, w których kiedykolwiek postała żydowska lub chrześcijańska noga, wszystkie instytucje, wszystkie świątynie z wyjątkiem tych, do których wchodzi się ze strachem i nadzieją w duszy, a bez złych zamiarów i bez butów. Nie ukrywamy, kto jest naszym przywódcą duchowym, naszym komendantem tu, w Niemczech. Jest nim Husajn, Wielki Brat»..." „Wkrótce i o nas będzie głośno — uśmiechnął się Luther. — Ale my, zamiast brata i komendanta Husajna, mamy tylko inspiratora, boskie zwierzę Gullo Gullo!" „A oto i rodzimy folklor — powiedziała Hanaff. — Czytam słowo w słowo tekst ulotki: «To my podziurawiliśmy kulami sędziego Bubaka, tego drania, a nie RAF, tak zwana Frakcja Armii Czerwonej. Mamy na to niezbite dowody. Mamy również dowody na to, że RAF jest organizacją prowokatorską, bandą wspomaganą przez prawicę, przez TelAwiw i Madryt, Frankfurt i Nowy Jork. Musi o tym wiedzieć świat, wy wszyscy, którzy żyjecie bez wolności i wiarygodnych informacji. To my jesteśmy przedstawicielami Trybunału Ludowego. Sądu, a nie ci, którym zawadzał jakiś tam Hans Martin Schleyer. Nam chodzi nie o zabicie przemysłowca Schleyera, przekupnego sędziego Kocha, ale o zlikwidowanie sytuacji, w której ci ludzie tak się wybili. Jeżeli nie uda się nam dostarczyć broni do osławionej katowni Stammheim, w której gnije trzech chłopców z naszego, piątego już, pokolenia, podpalimy Stuttgart»..." „Czytaj dalej, Hanaff." „Tajna organizacja włoska, znana już z czasów Mussoliniego «Rosa dei Venti», czyli «Róża Wiatrów», przyznaje się do odpowiedzialności za wszystkie siedemdziesiąt dziewięć zamachów, jakich dokonano we Włoszech 58 w latach 1976—1977, a także za masakrę na linii kolejowej Bolonia—Florencja. «Czarnemu kolorowi musi być przywrócony blask i sława — oto cel, dla którego gotowi jesteśmy zginąć wszyscy, co do jednego!» — oświadczają. Piszą, że tylko oni są zdolni zwalczyć bandycki ruch Brigate Rosse, Czerwone Brygady, finansowane, dobrowolnie albo pod przymusem, zarówno przez Wschód, jak przez Zachód. Twierdzą, że ten rok, 1978, będzie rokiem krwi, Czarnej Krwi, podkreślają, czego zupełnie nie rozumiem. Guerrilleros de Cristo Rey, Gerylasi Chrystusa Króla, szczegółowo opisują, jak wyrżnęli stu dwudziestu madryckich adwokatów, i grożą, wielkimi literami: «Tak też skończą wszyscy pozostali, poczynając od świeżo upieczonego Króla, Juana Carlosa, tajnego członka partii komunistycznej, jeżeli nie stanie on na drodze wywrotowym, lewicowym i innym anarchistycznym partiom»... Korsykańskie, tyrolskie i bretońskie lamenty pominę. Żeby oni chociaż umieli grozić, zażądać tego, co im się należy! Pomyśl, Luther, Ormianie się skarżą, iż świat jeszcze nie wie, że członkowie ich tajnej organizacji «Ararat» zamiast wody piją turecką krew. Oto jak biadolą: «Choć zabijamy Turków wszędzie, gdzie tylko się da, chociaż będziemy to czynić także przez następne tysiąc lat, zdajemy sobie sprawę, że niepodobna ich wszystkich wytępić... Wiemy, że nie sposób wychłeptać wszystkiej tureckiej krwi... Pomóżcie...»" „Przeczytaj teraz ulotkę podziemnych Żydów!" „To cała nauka, Luther. Wielki protest!" „Czytaj, Hanaff. Niczego nie pomijaj..." „«Gotowi jesteśmy sami, bez Palestyńczyków i innych Arabów, zalać krwią TelAwiw. Dokonamy rzezi, o jakiej dotąd nie słyszano. Rzezi byłych naszych braci. Powszechnej rzezi, jesteśmy bowiem sercem i mózgiem wszystkiego. W imię Dawida, ku czci najszlachetniejszego króla Judei, ku czci domu i plemienia jego. Na chwałę tylekroć brukanej gwiazdy Dawidowej. Aby sprawiedliwości, prawdzie i historii stało się zadość, u steru kraju i państwa izraelskiego postawimy, na tron całej ludzkości wprowadziny Hetta, karzełka. Kim jest Hett? — pytacie. Odpowiadamy: najtragiczniejszą ze wszystkich istot ludzkich. Niegdyś nie był on niższy niż inni Żydzi, męczen 59 nicy. Z cierpienia i ze strachu zmala.ł. Obecnie ma sto dziesięć centymetrów, a sto piętnaście, gdy stanie na palcach. Hett jest karzełkiem, ale nie liliputem. Broda, gęsta i spleśniała, zardzewiała, sięga mu do pasa, którego potrafi dotknąć nosem. Hett ma sowie oczy, zajęcze uszy, ogonek koźlęcy. Ręce pomarszczone, dość długie i jeszcze silne, mądre żydowskie ręce. Lat ma tyle co Chrystus, być może nieco mniej. Hett — Żyd nad Żydami, poczciwina o nozdrzach zarośniętych piórami i sierścią, najstarszy człowiek na ziemi, aż do czasu, gdy znajdzie się jeszcze starszy — od niemal dwóch tysięcy lat błąka się po tym ohydnym chrześcijańskim świecie i w języku aramejskim wyjaśnia przewodnią rolę plemienia Dawidowego. Narodu, który zniszczał i się wyrodził, który musi za to zapłacić, przede wszystkim nam, ruchowi Kananejski Popiół, a także innym. Karzełek o gołębim sercu już przez dwa tysiące lat chodzi od domu do domu, cahije i skrapia łzami progi, błogosławi plony, słońce, potomstwo. Wypowiada święte słowa, prosi o litość dla wszystkich, nawet dla wrogów. O zgrozo, nikt go nie rozumie! Udajecie, że radzi byście mu pomóc, lecz niby to nie wiecie jak, więc go zmuszacie, żeby tak chodził z kraju do kraju. To, o czym mówi nasz Hett, już od dawna jest wam obce, dlatego od Kananejskiego Popiołu możecie oczekiwać jedynie kary, rzezi... Hetta, który jest potomkiem Noego, odnaleziono niedawno na Saharze Zachodniej. Z ciasnej ziemianki wyciągnęli go bojownicy Frontu Polisario. O dziwo, nie przestraszył się broni. Tylko płakał pokazując im tych kilka pozostałych kartek świętej księgi Tory, oprawnej w skórę jaszczurek mezopotamskich, w pajęczynę. Wspominał głowy, które spadały jak kamienie, Jerozolimę, święte obrzędy. Wspominał, jak nam powiedziano, ziemię Kanaan, plemię Kananejczyków, z którego, bez wątpienia, i my się wywodzimy. Historię kreślił na piasku, palcem i oczyma wskazywał mury Sydonu i Gazy, Sodomy i Gomory, płomień nad wodą, krew i mrok Judei. Bojowników Frontu Polisario nauczył rysować na niebie na wodzie sześcioramienny znak Dawida i przyzwyczaił do tego, że nakreśliwszy go na piasku i skropiwszy łzami mdleli. Bojownicy ci, a teraz nasi bracia 60 w Hetcie i trotylu, dowiedzieli się ze zdumieniem, że mieszkańcy tej części pustyni mówią z karzełkiem po aramejsku, językiem Dawidowym. Sami też w tym języku, razem z Hettem, zaśpiewali o wolności i braterstwie. Chłopcy z pustyni mieli mu za złe jedynie to, że pije mocz ptaków, że pasie, doi i siodła żmije. To właśnie bojownicy Frontu Polisario oddali Hetta w nasze ręce. Teraz my go strzeżemy w pewnej jaskini, jego i resztek świętej Tory. Jego i gwiazdy Dawidowej z naszego kananejskiego drogiego kamienia agatu, z kości słoniowej, z drzewa hebanowego. Nauczyliśmy się mówić po aramejsku, językiem ubóstwa i dobroci, cierpliwości i miłości, zemsty. Więc podkładamy bomby, dźgamy, rżniemy! Zniszczymy serce Europy, albowiem powodujecie się kłamstwami z TelAwiwu. Hetta nie możemy wam pokazać, bobyście go ukamienowali albo ukrzyżowali. Zapowiedzieliśmy rzezie, w których pomiesza się wiara i krew. Będziemy dusić i mordować, palić, dopóki nie zniszczymy dwóch trzecich Izraela, Europy i Ameryki. Resztą królestwa izraelskiego rządzić będzie żywa i niezniszczalna judejska metafora, Hett, który stojąc na palcach osiąga wzrost stu piętnastu centymetrów»..." „Nie wierzę, że bojownicy Polisario dali im Hetta ot tak sobie, to oczywiste kłamstwo" — zauważył Luther. „Uwaga, chłopcy! A teraz coś w języku, który jest mi najbliższy — powiedziała Hanaff pokazując plik gazet drukowanych cyrylicą. — «My, Serbowie z Ameryki, Kanady, Nowej Zelandii, Australii, z całej Półkuli Zachodniej, my, zaprzysiężeni bojownicy przeciw komunizmowi, islamowi, katolicyzmowi, jesteśmy bezwarunkowo za Monarchią, za Królem, za naszą nieskalaną prawosławną Cerkwią, za wszystkim, co nam ona zaleca i nakazuje. Ale Króla nie ma, żaden z Serbów nie chce już nim zostać! Karadjordjeviciowie odmawiają, wszystko wskazuje na to, że ssali protestanckie mleko! Chcemy Króla, Króla, choćby to miał być Murzyn albo Indianin! Zgadzamy się uroczyście na Indianina, choćbyśmy go wszyscy, ilu nas jest na Półkuli Zachodniej, w Afryce Południowej i Oceanii, mieli słowo po słowie uczyć języka naszych przodków!» Chachacha, zgłoszę się na nauczycielkę... A teraz coś w tym samym języku, ale drukowane 61 fl innym alfabetem S4 tu ulotki, deklaracje, odezwy następujących organizacji HRB — Chorwackie Bractwo Rewolucyjne, HOP — Chorwacki Ruch Wyzwoleńczy, HKB — Chorwackie Bractwo Krzyżowe, HNO — Chorwacki Opór Narodowy, UHN — Zjednoczeni Chorwaci w Niemczech Organizacje te, bez wyjątku, są za zniszczeniem wszystkiego, co jugosłowiańskie, czyli żydowskie, serbskie, tak czy inaczej — niearyjskie Twierdzą, ze me są Słowianami, czyli Cyganami, lecz Ostrogotami Oświadczają, ze wynaleźli kroat, krawat, ale ludzkość, zepsuta przez Serbów 1 Zydow, jeszcze im się nie odwdzięczyła Spójrz tylko, Luther, opłakują Hitlera, Bemta Mussoliniego, swego pierwszego Naczelnika dra Ante Pavelicia, człowieka o najbardziej mięsistych uszach, jakie kiedykolwiek istniały na tym świecie1 Adolfa nazywają obrońcą, Bemta wyzwolicielem, Pavehcia — ojcem 1 doktorem Oto jedna z tych ulotek, czytam słowo w słowo Tytuł «Czas chorwackiego wilka» I dalej «Wilk to chorwackie zwierzę mitologiczne Nadszedł czas rewanżu Nadszedł czas chorwackiego wilka, który obroni swój chorwacki dom Nadszedł czas, kiedy trzeba z wilczą chytroscią zaczaić się na obławnikow 1 naganiaczy Nadszedł czas wilczego skoku, w którym nie ma miejsca na zwłokę, na układy 1 jakiekolwiek względy » Jak to, więc czyj jest wilk? " „Grunt, ze nie przywłaszczyli sobie naszego zwierzęcia Gullo Gullo" — uspokoił ją Włoch Obok mundurów niemieckich marynarzy, lotników 1 listonoszy, które pokradli w Hamburgu, Bremie 1 Stuttgarcie, obok modnych garniturów kupionych u „Arnolda" w Kolonu 1 w magazynie „Citta 2000" w Monachium, Luther miał również w zasięgu oka granaty, ręczne oraz W 1 1 k Vuk — rowniez popularne wsrod Serbów imię męskie odgrywa va7n4 rolę w serbskiej mitologu ludowej w postaci wilczego pasterza przedstawiano w czasach pogańskich najwyższego boga Dabę Dadzboga a później także sw Sawe pierwszego arcybiskupa serbskiego 1 wybitnego średniowiecznego pisarza Przyp tłum 62 ciężkie, skradzione z magazynów Siódmej Armii ameykanskiej stacjonowanej w południowej Bawarii, bomby austriackie, szwajcaiskie, niemieckie, bomby w kształcie talerzy, puszek od konserw, bomby podobne do butelek, z których sterczą druciki, czyli anteny, zakończenia spłonek, miny plastykowe i inne, z detonatorami i kablami z rysunkami, cyframi, z małymi mechanizmami 1 urządzeniami ułatwiającymi zapłon, ampułki, tuby z obrzydliwymi maściami do smarowania przedmiotów, które uciekając lzucasz za siebie, a które stiaszhwie parzą ręce tego, kto je podniesie, mydełka, które wybuchają, opakowania z gazem łzawiącym, butelki z cieczą barwy miodu wybuchającą przy potrząsmęciu, zatrute żyletki Najsilniejszy, najgroźniejszy materiał wybuchowy w kilogramowych, połtorakilogramowych ładunkach, w pakietach o kształcie sześcianu i puszkach, wypełniał wielkie kartonowe pudła, za którymi tuz przy ścianie stał popsuty czeski gramofon ze staroświecką tubą Kidnaper i morderca numer jeden, Luther, mimo nieustannego obcowania ze śmiercią, śmierci jednak me lubił Czuł do mej wstręt Brzydził się zwłaszcza samego aktu zabijania Ilekroć musiał, jak to się mówiło w sztabie Gullo Gullo, obudzić minę i podłożyć ją tam, gdzie przyjdą wrogowie, ilekroć musiał pociągnąć za spust albo wbić noz w czyjeś plecy, kark, wnętrzności, z trudem się powstrzymywał, zęby nie zwymiotować Luther uważał smierc za cos nienaturalnego Z niechęcią przyjmował do wiadomości fakt, ze długie, ciche zanikanie, umieranie, czyli życie, jest tylko częścią cyklu Luther, zapalony chłopak z półmroku na trzecim piętrze gmaszyska przy Leobenstrasse, instynktownie, i z przekonania, był zwolennikiem nieśmiertelności, poezji Z pokoiku Gulla Gulla, z tej celi oświetlonej ze względów bezpieczeństwa jedynie słabą żarówką, pod którą siedziała Hanaff z radiotelefonem, na klatkę schodową można było wyjsc przez taras państwa Ottów, zastawiony 63 klatkami bez ptaków, wieszakami, półkami i naczyniami aptekarskimi o przedpotopowym wyglądzie, kwiatami w doniczkach Od strony zewnętrznej drzwi zamaskowano płaszczami deszczowymi, pelerynami, na poł zwiniętymi parasolami od słońca, a od wewnątrz zabezpieczono grubą zasuwą i dwoma supercyhndrycznymi zamkami produkcji szwedzkiej Drzwi tych strzegła również broń automatyczna amerykański karabin szturmowy M 16 zwany „Wietnamczykiem" i niemiecki małokalibrowy pistolet anschutz 0,22 hornet, oba zawieszone na gwoździu, na wysokości głowy Włocha Na oliwkowych skrzyniach z napisem US Army, pełnych magazynków do „Wietnamczyka", na workach z nabojami do „niemca", zwanego również „zamachowcem", leżały sterty komiksów. Jako ze w tej jaskini nie było za wiele krzeseł, podczas dyżurów i obserwacji Leobenstrasse siedziało się na skrzyniach i workach z materiałami wybuchowymi Druga droga prowadziła przez korytarz, długości ośmiu czy dziewięciu kroków. Na końcu korytarza znajdowała się komórka, nieco mniejsza od celi Gulla Gulla Zalatywało stamtąd preparatami Herr Otta, opakowaniami, starym obuwiem Ostra woń kwasów i siarki — dentysta wyrabiał także lekarstwo na łupież i łysienie — mieszała się z zapachem psiej sierści i odchodów Było tez w tej spiżarni kilka gniazd, olbrzymich, z gałązek i pnączy, kilka skamieniałych, zmetalizowanych pni, jakichś niby skał i jam, wszystko to dla ptasiej przyjemności, a wszędzie pełno piór Tam, w tej duchocie, doktor Ott trzymał alpejskiego orła, Georga, i sowę, którą przywieziono mu ze stron rodzinnych, az z Sudetów Dentysta marzył o strusiu, dla którego planował urządzenie specjalnej pieczary gdzieś między pokojem a drzwiami Georg, orhsko o skrzydłach dwumetrowej rozpiętości, miał na prawej nodze obrączkę z wyrytą datą: 1866 Doktor Ott, jak każdy prawdziwy emigrant ze Wschodu, przepadał za datami, za historią Doktor Ott uwielbiał stare książki, leksykony, słowniki, a zwłaszcza rozpadające się, postrzępione ksiązczyska, w których opisywano życie zwierząt Przy pomocy ogłoszeń w gazetach poszukiwał rysunków przedstawiających 64 dawno wymarłe zwierzęta, smoki i wszelkie istoty mitologiczne. Gullo Gullo wiedział, ze Ott najczęściej podpisuje te ogłoszenia hasłem „Zoologia i polityka" Hanaff zatelefonowała do mego przedstawiając się jako osoba, która ma do sprzedania stare ryciny i parę średniowiecznych rękopisów, traktujących o Magu, Szatanie, Zwierzęciu, Gwieździe Zanim umówił się z nimi w monachijskim antykwariacie Regnera, doktor Ott me omieszkał napomknąć, ze nie zadowala go dotychczasowy sposób przedstawiania w literaturze i grafice równoległych światów, a przede wszystkim Demona Hanaff zgodziła się z nim, zaznaczyła, ze jest punktualna, i spytała, z której to strony, jego zdaniem, Szatan nie został należycie ukazany „Z politycznej, gnadige Fiaur — odrzekł Herr Ott i dodał, ze Demona potrafi narysować i opisacjedynie współczesna emigracja, przede wszystkim wschodnioeuropejska Zapewnił, ze on tez jest punktualny Parę minut przed ósmą przybył do Regnera, z gazetą emigracyjną jako znakiem rozpoznawczym Za ryciny zapłacił po wyjściu na ulicę mówiąc, ze czuje się szczęśliwy, gdyż w świecie pustki nad otchłanią napotkał pokrewne dusze, które interesują się zoologią, polityką i w ogóle tym, co nienormalne. Z powodu „pustki nad otchłanią współczesnego świata" Hanaff nawet się zaczerwieniła Doktorowi się to spodobało Doktor Ott chciał obejrzeć średniowieczne rękopisy, zwłaszcza jeden, traktujący o Czarnej Magu Hanaff powiedziała, ze muszą pojechać do Schwabingu Doktor Ott zatrzymał taksówkę Podczas jazdy z zapałem opowiadał im o Diable, który najczęściej wstępuje w koguta, w świnię, jako ze stąd, z psa czy owcy, z kozy czy koma, najbliżej mu jest do człowieka Taksówkarz śmiał się z tego Doktor Ott mówił o borsuku, o ptaku, kocie, 0 jeszcze innych zwierzętach, w których Diabeł obiera sobie mieszkanie, by atakować stamtąd serce, umysł 1 duszę człowieka Skręcili w Georgenstrasse Taksówkarz usłyszał, ze Zły Duch zamieszkuje czasem w silnikach, przede wszystkim tych na ropę, zatrząsł się więc ze miechu i ze strachu Następnie dodał gazu, by, jak powiedział, uciec przed Demonem na Leopoldstrasse Właścicielka mieszkania przy Georgenstrasse, kobieta 65 koło siedemdziesiątki, wyniosła kilka Biblii, rownoleg łych, jak oświadczyła, Encyklopedię w jakimś martwym języku oraz nie publikowane rękopisy anonimowego mistyka z początków siedemnastego wieku Staruszka 7mknęła bez siadu, podobnie jak autor eposu z roku 1611 Został po niej zapach farb, korzeni, mikstur W mieszkaniu cuchnęło wypalaną gliną, gotowanymi skizydłami kruka, wapnem zaprawionym odchodami Gościom się to podobało Doktor Ott był uszczęśliwiony, ze wzruszenia nie mógł dobyć głosu Ryciny przedstawiały jakąś wojnę, istoty mitologiczne, które łamią krzyże, rozszarpują i pożerają dzieci, narządami płciowymi nadprzyrodzonej wielkości i kształtu gwałcą kobiety, weze boa, samą ziemię Diabeł władał światem, znanym z mapy Z jednej strony niósł go wiatr, a z drugiej strumień krwi Diabłu była przeciwna woda, niebo me Doktor Ott wyjaśnił, ze ludzie przedstawieni na rycinach nic nie mogą zrobić Demonowi, bo po jego stronie stoją ptaki Kiedy się zgodził na podaną cenę, w korytarzu zjawiła się staruszka Powiedział jej, ze mektoie z tych rysunków wykonane są mieszaniną ziemi i uryny, krwi i łez, i ze nazajutrz przyśle kogoś po książki i lękopisy albo sam po nie przyjdzie Staruszka, od której pachniało palonymi koscmi, rybią wątróbką i wapnem, wzięła awansem połowę zapłaty po czym dodała, ze Herr Profesor zapomniał był zaznaczyć, iż mocz ludzki obok białka z jaja gołębiego i wężowego, jest najlepszym spoiwem, o czym dobrze wiedzą mistycy i kupcy Zgodzili się ze to prawda Wtedy rozległ sie trzepot skrzydeł „Herr Ott, niech pan nam cos opowie o ptakach — poprosiła Hanaff udając zaciekawioną i naiwną prowincjuszkę Ptaki — Twarz o wysokim czole pod siwymi schopenhauerowskimi włosami nagle się lozproimeniła — Ptaki to czołówka emigrantów, za którą podążył biedny człowiek Ptaki to nieszczęsne istoty na tej ziemi, która zawsze jest czyjaś, a więc cudza Ptaki, młodzi pizyjaciele są jak my, którzy opuściliśmy ogniska domowe Udowodniono juz, ze emigranta przepędza się jak ptaka, czy jest dobry czy zły, zwłaszcza gdy jest dobry Ptaki przepędza się wypłasza przeklina, a one piszczą, kwilą, łkają Ptaki 66 plączą, Herren, a ludzie, ci, którzy me są emigrantami, mysią, ze one śpiewają Co za pomyłka, co za zgroza, 0 wszyscy świeci Dlaczego me ma o tym mowy w gazetach, książkach, dokumentach17 Kocham wielkie, bogate stada ptaków Widzicie, nikt tak jak one me osiąga jednocześnie śmierci i wolności, me łączy mistycyzmu 1 piękna, Anioła i Diabła, agonii i pustki nad otchłanią " , Wolności, która jest panu droga, Herr Ott " „Która jest mi nadzwyczaj droga, a której, jeżeli lepiej się przyjrzeć, z dnia na dzień nam ubywa — Jego duże, tadne oczy napełniały się światłem i ptakami — Kocham czarne, ptasie, emigranckie skrzydła, które przecinają przestrzenie, to, co nazywamy niebem, wyżynami, to, co nam jedynie pozostaje po wszystkich katastrofach , Dobrze wiemy, jak pan kocha ptaki, Herr Ott1 — Luther przerwał tyradę o wolności i wyżynach, o Demonie, który merazjuz zapędził ptasie skizydła w pustkę nad otchłanią, i położył rękę na ramieniu doktora — Ptaki, co prawda me wprost, wplątały pana w pewną zbrodnię " „Nie rozumiem o czym pan mówi " „Pan wie tak samo jak my, co się stało na granicy memieckoczechosłowackiej tamtej nocy, kiedy zabito Joachima Kappę, biednego sudeckiego emigranta, a nazajutrz napiętnowano go jako szpiega, dywersanta, terrorystę — ciągnął Luther me zdejmując dłoni z ramienia, które drżało — Nieszczęsny Kappa uwierzył wam i zdecydował się przekroczyć granicę Zginął podziurawiony kulami, podobnie jak jego czteroosobowa emigrancka lodzma, wykończona na granicy austnackowęgieiskiej w niecały tydzień po tej jatce w okolicach Waildhaus" , Pierwszy raz słyszę, ze zmasakrowano rowmez rodzinę Kappy „Więcej me będziemy o tym mowie Herr Ott Tym bardziej, ze me jest pan głównym winowajcą A gdyby nawet tak było, potrafilibyśmy milczeć Oczywiście przy pewnych określonych ustępstwach z pana strony " , Jakich ustępstwach7 — Wargi mu drżały — Kto wy jesteście9" „Gullo Gullo, Herr Ott" „Nie skonfiskujecie mi rycin9 67 „Co jest pana, to jest pana, Herr Ott. Za co pan nie zapłacił, zapłaci pan. Jutro pośle pan kogoś albo pojedziemy razem po książki i stare rękopisy. Ofiarujemy panu mapę terenów pogranicznych w pobliżu miejscowości Waildhaus. Czarnym prostokątem zaznaczona jest polanka, na której padł dobry i łatwowierny Kappa, a krzyżykiem mostek, z którego jego towarzyszy wrzucono do wezbranego potoku. Demony z karabinami maszynowymi..." „Co będziemy teraz robić?" „Niech pan opowie o swoich ptakach, o ptakach w ogóle, Herr Ott. O wyżynach, nizinach, o czym pan tylko chce. Na przykład o swojej sudeckiej sowie. O orlisku alpejskim, przygłuchym, na pół ślepym, samolubnym Georgu, Austriaku, który ma na prawej nodze obrączkę z wyrytą datą 1866..." „Nienawidzę pacjentów... gotów byłbym ich pozabijać... ponieważ oni nienawidzą moich zwierząt, mojej zoologii politycznej! Sowy, którą nazwałem sudecką księżną, niewolnicą, nie znoszą prawie wszystkie damy, którym wiercę i grzebię w zębach. Gdy księżna zaczyna bić skrzydłami, wołać, damy uciekają z gabinetu, z fotela, z poczekalni. Krzyczą, wyobraźcie sobie, o mobilizacji i wojnie, o Murzynach i Rosjanach! Przeciwko sowie, w pewnym sensie, jest także Walpurga, moja żona i asystentka, chociaż i oni tam w Rydze, jako emigranci, mieli po kilka sów, co prawda nie tak pięknych i nie księżnych. Walpurga mówi: «Nie cierpię hołoty z Sudetów, obojętne, czeskiej czy austriackiej, a więc niemieckiej, i kropka!» A ja was pytam, Herren: jak można nk kochać sowy, symbolicznego emigranckiego ptaka? Orła Georga, pomyślcie, moja Walpurga czule kocha. Twierdzi, że jest mądrzejszy niż sowa, co byłoby do dyskusji. Zanosi mu pokarm i wodę, lekarstwa i bandaże, i długo tam przesiaduje. Z pieczary wraca odmieniona. Za sprawą zoologii, metafizyki?— nie wiem. Walpurga chciałaby rozszyfrować cyfrę 1866, która znajduje się na obrączce Georga. Jak mam jej wytłumaczyć, że Georg to ptak historyczny, mityczny, polityczny? Ptak klęski, ptak naszego losu! Tylko wtajemniczeni wiedzą o istnieniu Georga, żywego talizmanu, ale mało kto wie, gdzie przebywa, mówiąc dokładniej, bieduje. Jako jedenastomiesięczny orlik, z obrączką i wyrytą na niej datą, Georg siedział na ramieniu Rottmullera, który pod Hradcem, w pobliżu Pragi, stał na czele najsilniejszej wówczas w Europie armii austriackiej. Dowódca Prusaków, rycerz ten a ten, anonim, nie miał na ramieniu nic prócz epoletów, a jednak nas pokonał. Wyrżnął! My, Austriacy, straciliśmy ponad czterdzieści tysięcy ludzi, i to jakich, a zwycięzcy, te przybłędy, dwa razy mniej! Wszechniemiecka krew lała się strumieniami. Austriacki symbol, Georg, z ramienia Komendanta, Rottmullera, wpadł w ohydne pruskie łapy. Jakimś cudem jednak został odbity, choć wielu zapłaciło za to życiem. Dobrze, że mamy chociaż jego, symbol zoopolityczny, skoro nie mamy monarchii K. und K. od Bałtyku aż po Adriatyk! Choć należę do względnie wprowadzonych w kwestie zoologii i historii, nawet ja nie wiem, co działo się z Georgiem od roku 1869, kiedy wyrwano go z rąk Prusaków, aż do połowy naszego stulecia. W roku 1914 nie doszłoby do krwawego cyrku w Sarajewie, gdyby Arcyksiążę Franciszek Ferdynand i Sophie zamiast ze świnią losu i przemocy, Josephine, wybrali się na słowiańskie Południe z Georgiem! On, Georg, mógł zmniejszyć klęskę pod Stalingradem, Kurskiem, o stulecie lub dwa opóźnić upadek świętego miasta Berlina! Ale mało jest dziś mistyków politycznych, mało nowych interpretatorów historii! Tak więc, młodzi przyjaciele, Georg żyje w moim sudeckim mroku. Dwadzieścia siedem lat temu dałem za niego prawie wszystkie oszczędności. Poprzedni jego opiekun, żeby nie powiedzieć właściciel, był Austriakiem z arystokratycznego siedmiogrodzkiego rodu. Przynajmniej tyle! Ów karpacki hrabia opisał mi wszystkie cechy Georga, nie powiem — wady. I choroby, do jakich jest skłonny, gdy na świecie zmienia się klimat i polityka. Na przykład świerzb, czeski świerzb. Georg nie znosi austriackiej i zachodnioniemieckiej socjaldemokracji. Czasami cierpi na bezsenność, pruską, bo jakąż by inną! Na opuszczenie żołądka, węgierską chorobę. O Żydach, Słowianach, Cyganach nie chce nawet słyszeć, ale z Węgrami i Rumunami, gdyby nie byli tacy dzicy i prymitywni, mógłby się jakoś porozumieć. Znowu 69 polityka, Herren, ale bez przesądów Skoro jesteśmy py Georgu, robi on, pozwolę sobie powiedzieć, historyczną kupkę, srebro, coś, co my, dentyści, określilibyśmy jako amalgamat Gdy chcę się zemścić na pacjencie, zamiast masy amalgamatowej, którą przygotowuje Wdlpurga, pcham mu do dziury w zębie odchody Georga, historyczne fekalia . " „Skoro juz mówimy o weterynarii i polityce, Herr Ott, jak się ma pana czarny czeski emigrant, owczarek?" „Wszyscy go się boją Nie dlatego, ze Zdeniek to największy, najsilniejszy, najładniejszy pies w Rosenbuigu, a może i w całej Bawara, lecz dlatego, ze nie szczeka. Nawet me warczy1 Niedawno skończył trzy lata, my z Walpurgą i nasi wierni bałtyccy przyjaciele, zoologowie i parapsychologowie, obchodziliśmy uroczyście jego urodziny Śpiewaliśmy, tańczyli, wspominali zatopione kraje, przede wszystkim Atlantydę, a następnie Czechy, Austrię, Galicję, byle podnieść go na duchu I nic1 Tylko nam się zakręciło w głowie, więc uroczystość psich urodzin skropiliśmy łzami i we łzach skąpali Mówię wam, Zdeniek przeraża pacjentów, sąsiadów, a przede wszystkim mnie, dla którego czarny pies to coś więcej niz dla innych . " „Pan go się boi? Dlaczego?" „Dlatego, ze nieszczekame Zdeńka, spowodowane najwyraźniej tęsknotą, nostalgią, w pewnej mierze wyraża również moją własną emigrancką tragedię, mój kompleks Wierzcie albo nie, Zdeniek i ja pochodzimy z tej samej sudeckiej wsi. " „Z okolicy miasteczka Asch1" „Zderika jako trzymiesięcznego szczeniaka przynieśli mi emigranci, może i terroryści, ludzie, którzy nielegalnie przekraczali granicę i z minami, z dewizami docierali do Bratysławy, Pilzna, nawet do Pragi Ci sami, którzy od czasu, jak jestem w Bundesrepubhce, zaopatrywali mnie w sowy. Wracając stamtąd, pomyślcie, nadziali się na czeską straż graniczną Wybuchła strzelanina W ruch poszły noże, zęby, jak w średniowieczu. Zdeniek widział na własne uczciwe sudeckie oczy, jak Czesi zatłukli trzech dywersantów, ochotników czy jak ich nazwać Zdeniek widział, jak nasi to jest niemieccy, strażnicy pozabijali 70 gdzieś o świcie, pozostałych emigrantów, gerylasów czy iak im tam Jedyny, który ocalał, zastukał do moich drzwi przed północą, w parę dni po tragedii na granicy powiedział, ze jest z Sudetów, z Kaiserwaldu, ale me chciał podać nazwiska Dał mi, a właściwie sprzedał Zdeńka Zdeniek był wystraszony i cały we krwi, podobnie jak ten człowiek, który oskarżył mnie o zdradę Twierdził, ze jestem jednym z tych, którzy musieli donieść na nich Czechom albo Niemcom Przyrzekł, ze gdy organizacja, oddział, którym dowodził, odmłodzi się i zreorganizuje, zarżną mnie tępym nożem " „Nazywał się Joachim Kappa, nieprawdaż?" „Dałem mu ubranie, buty, beret, zęby mógł wyjść na ulicę, dziewięćset marek gotówką, trochę lekarstw Słowa dziękuję me znał, tylko jadł i wlewał w siebie sznaps Raz po raz wspominał o nożu i o tym, ze mnie zarżnie Kilka dm i nocy spędził wjaskim sowy i Georga Porozumiewał się z mmi, żarł i złopał, głaskał Zdeńka, który płakałjak ja w tej chwili, az mnie ogarniała rozpacz Ten człowiek jeszcze nie doszedł do siebie, gdy znów wyruszył w stronę Sudetów Powiedział, ze takie ma zadanie i ze za to mu płacą Miał tam coś dostarczyć, jakieś zwierzę czy co .. Tamtej nocy, mm poszedł, wyraził zdziwienie, ze Zdeniek nie szczeka Spytał, co mi przynieść Jeszcze jedną sowę, sudecką, odparłem, może świstaka sudeckiego, choćby pająka, ale sudeckiego, jakiś drobiazg roboty tamtejszych kowali, łańcuch, kociołek, cos z naszych sudeckich ognisk Za sowę żądał sto marek więcej Dałem Teraz rozumiem, ze jestem jednym z tych, którzy go wysłali na śmierć Biedny Joachim Kappa, biedna jego emigrancka. zoologiczna rodzina1" „W naszych rękach jest człowiek, mówiąc dokładniej łajdak, który miał przy sobie parę kartek papieru, list napisany przez pana, Herr Ott, a w tym liście wszystko, co dotyczy Joachima Kappy i trzech jego najbliższych towarzyszy, podziurawionych kulami na granicy Dopóki łączy nas przyjaźń albo przynajmniej współpraca, nas, którzy stanowimy gerylę Gullo Gullo, i pana, który śmierdzi, nie będziemy poruszać tej sprawy Przy zwłokach Kappy, możemy to udowodnić, znaleziono próg, sudecki, ramę okienną ze starego domu, sudeckiego, 71 świstaka w torbie, sudeckiego. Wszystko to niósł dla pana! Łajdak, którego mamy w ręku, znaczną część winy zwala na małżonków Ott..." „Chryste, co to się ze mną dzieje?!" „Herr Ott, dlaczego nie leczył pan Zdeńka?" „Kto mówi, że go nie leczyłem! — ożywił się kościsty sześćdziesięciolatek o długich rękach i oczach pełnych sudeckich min. — Najpierw chodziłem z nim do kolegów dentystów, ortopedów, chirurgów. Byłem w Monachium, u znanego endokrynologa, profesora Kirscha, skądinąd volksdeutscha z Banatu. «Mój Zdeniek ma już rok, a nie szczeka» — poskarżyłem mu się. Profesor Kirsch zapisał tabletki, zdaje się, że przeciwko syndromowi czeskiemu, regularne kąpiele, masaże. «Mój Zdeniek za parę dni skończy półtora roku, a jeszcze nawet nie zawarczał — pożaliłem się profesorowi Hilligowi, specjaliście w dziedzinie neurologii, skądinąd emigrantowi z Sudetów. Franz Hillig zalecił jakieś krople, gimnastykę, sudecką muzykę ludową. Nawet profesor psychiatrii Hunddorfer, Niemiec karpacki i człowiek, któremu jako prawdziwemu emigrantowi święcie wierzę, nie zdołał nam pomóc. Pomyślałem wtedy o najgorszym, o raku psiej duszy! Wzruszony moim lamentem, że Zdeniek już trzeci rok nie szczeka, profesor Grabski, polski Niemiec, w drodze do Berlina Zachodniego wstąpił do Rosenburga. Nie kryłem przed nim niczego, wspomniałem też o rzezi na granicy. «Zdeniek wszystko to widział, słyszał, zapamiętał, i na tym polega jego nieszczęście. — Profesor Grabski westchnął i dodał: — Można powiedzieć, Herr Ott, że mamy w tym wypadku do czynienia z wyjątkowo głębokim, politycznym szokiem, z blokadą bez wątpienia polityczną.» Zdeniek w jego obecności płakał. Odważyłem się napomknąć Grabskiemu, interniście, jakich mało w Austrii, o Diable. Profesor Grabski pokiwał głową, doszedłem więc do wniosku, że o satanizmie i o kryzysie ekonomicznomoralnym, w jakim pogrążony jest świat, wie przynajmniej tyle co ja. Zanim umył ręce i zaczął mówić o Żydach, o Palestynie, spytałem, czy Zdeńkowi kiedykolwiek rozwiąże się język. Wziąwszy mordercze honorarium za wizytę odpowiedział, że zależy to od rozwoju sytuacji politycznej w Europie i na całym świecie. Nie 72 I wiem, dlaczego wciąż wspominał o Żydach. «Jeżeli pewne sprawy potoczą się jak należy, Zdeniek być może zaszczeka, a wtedy będzie szczekał i za siebie, i za inne psy, które są w jeszcze większym politycznym szoku, w stanie niebezpiecznej śpiączki» — orzekł. Profesor Grabski, prawdopodobnie Żyd, z haczykowatym nosem i kędzierzawymi włosami, wspominał potem dzieciństwo, które podobnie jak moja Walpurga spędził w Gdańsku i Rydze. «Jeżeh Zdeniek nie zaszczeka, niech go pan zatłucze młotkiem, Herr Ott, i wrzuci do Izary!» Za tę ostatnią radę nie zażądał honorarium, co mnie zdziwiło. Ruszył nad rzekę Jordan, przyglądać się życiu ptaków i węży. I jak widzicie, młodzi przyjaciele, Zdeniek nie zaszczekał..." „Zdeniek musi zaszczekać" — rzekł z przekonaniem Luther. „O cenę nie pytam — szczerze i otwarcie powiedział Egon Ott nie wypuszczając z ręki rycin. — A kto miałby mu pomóc?..." „Gullo Gullo!" „Zwierzę miałoby pomóc zwierzęciu w takiej... politycznej... opresji? — Policzki doktora Otta ogarniał płomień. — Czyżby... Demonologia? Czy taka pomoc jest możliwa? A zresztą... gdzie przebywa ten Gullo Gullo?" „Stoi przed panem, Herr Ott! — odparł Luther. — To my jesteśmy Gullo Gullo! Nie wierzy pan?" „Nie wierzę. Nie rozumiem." „Gullo Gullo to imię dobrego i świętego zwierzęcia pozbawionego wszelkich praw, a jednocześnie nazwa ruchu kidnaperskiego, który ma pana w ręku. Proszę się jednak nie bać, Herr Ott. Gullo Gullo, zarówno zwierzę, jak i organizacja, pamięta o nieszczęśliwych." „Wiem... przekonałem się, że... Bóg me pamięta o nieszczęśliwych przesiedleńcach ze Wschodu... o Niemcach z Sudetów... o Szwabach znad Dunaju... o volksdeutschach z Banatu i znad Bałtyku... Bóg przestał się troszczyć o emigrantów, o tych, z których powodu jest Gullo 73 na górze ktoizy naczęsciej się do niego zwiacają Mysie ze zdał nas na łaskę tego drugiego nie śmiem powiedzieć Demona „Gullo Gullo to tez emigrant — zapewniła Hanaff podtrzymując dentystę, zęby nie upadł — Gullo Gullo to najstarszy, najbardziej prześladowany emigrant, o jakim dziś wiadomo Wybiła więc godzina, by Gullo Gullo rozwiązał pewne sprawy w tym brudnym, plugawym kapitalistycznym świecie" „A co będzie ze Zdenkiem, naszym Czechem9 „Zdeniek tez może odegrać swoją rolę w operacji Gullo Gullo I wtedy zacznie szczekać Jaki tam syndrom emigrancki, jaki tam kompleks, typowe lekarskie brednie1 Kiedy Zdeniek zaszczeka, będzie szczekał wiecznie, wiecznie, za siebie i za wszystkich innych Czechów" „Jakie zadanie ma Zdeniek9" „Zdeniek wyprowadzi się ze swojego apartamentu, Herr Ott Na razie, zapewniamy pana Przejdzie do drugiej izby, jaśniejszej, tam, gdzie od niedawna jest pracownia My troje, czyli Gullo Gullo, wskoczymy na dotychczasowe miejsce Zdenka Tez na razie Sowa ani Georg, który, jak pan to ładnie opisał, obsrywa pień czymś, co przypomina dentystyczny amalgamat, nie będą nam przeszkadzać " „Tam jest wilgoć, ciasnota " „Niech pan się nie martwi, Herr Ott Gullo Gullo się sciesm Jako zoologamator, jako mistyk sam pan wie, ze zwierzęta potrafią się stłoczyć, gdy sytuacja tego wymaga Potrzebne nam jest legowisko, Herr Ott Musimy gdzieś umieścić bron, materiały wybuchowe, amunicję, cuda techniki Wszystko to, czego brakowało biednemu mratowi i pańskiej ofierze, Joachimowi Kappie " „Przy okazji dom może wylecieć w powietrze " „Materiały wybuchowe nie są do ozdoby, Herr Ott j Maszyny piekielne robi się po to, zęby na rozkaz zaszczekały Zęby wywołały eksplozję, chaos, zęby dym wzbił się az pod niebo Ale proszę się me bac domowi przy Leobenstrasse, przynajmniej ze strony komandosów Gullo Gullo nie grozi niebezpieczeństwo " „Dla której willi w Rosenburgu przeznaczona jest pierwsza porcja9" , 74 „Gullo Gullo działa w ścisłej konspiracji, Herr Ott " , Kiedy mi powiecie9" „Gdy u pana zamieszkamy, gdy się zaprzyjaźnimy Gdy pin zrozumie, ze my, Gullo Gullo, i pan ze swoimi 7Wieizętami stanowimy zgodną kochającą spiawiedliwosc, zoopohtyczną rodzinę „Będziemy zabijać9 „Dlaczego pan pyta, Herr Ott9" „Ze względu na moją żonę Walpurgę Lepiej trzymać z dala od mej automaty Gotowa jeszcze wykosić całą Leobenstrasse „Gullo Gullo liczy rowmez na Frau Ott Nie musi ona zabijać, przynajmniej z początku, chyba ze w ataku, samoobronie, i dorywczo " „To 4 ucieszy Wiecie, Walpurga lubi mowie o detonatorach, minach, kalibrach O krwi, ludzkiej, nie zwierzęcej Kiedyś, co prawda tuz po zakończeniu wojny, wybrała się z emigrantami, teirorystami czy jak im tam az do Bratysławy Podobno nawet wyróżniła się w tej wyprawie Przyniosła do domu żabę, jaszczurkę, dwiL rany, na szczęście lekkie „I mc poza tym, Herr Ott9" „I garsc sudeckiej ziemi, dla mnie " „Gullo Gullo, jak wspomnieliśmy, stawia na odwagę Frau Ott — powiedziała Hanaff patrząc, jak ożywione ręce doktora głaszczą teczkę z rycinami — Frau Ott będzie się troszczyć o pożywienie dla całej rodziny Ale nie będzie gotować Byłby to wyzysk człowieka przez człowieka Gullo Gullo zwierze, Gullo Gullo ruch, a także Gullo Gullo lodzina będzie jesc tylko mięso kiwiste smbohcznie przysmażane z jedne sti on Alkohol odpada z wyjątkiem okazji, gdy przyjdzie nam uczcie jakieś porwanie, jakieś zabójstwo Ciastka, torty i podobne gówna tez me wchodzą w rachubę jako ze Gullo Gullo jest przeciwny cukrom, cynamonowi i innym burzuazyjnym artykułom Tylko mięso" ,Moze byc dziczyzna9 Mięso— ucial Luthei tak ze Hen Ott znów zadizał — Mięso i konspiracja są matką każdej geryh kidnapingu politycznego Może pan wierzyć lub nie, ale są to ostatnie słowa pańskiej ofiary, Joachima Kappy 75 „Kappa też pracował dla Gulla Gulla?" „Wszyscy uczciwi ludzie, świadomie czy nieświadomie pracują dla Gulla Gulla." „Czy był związany?..." „Z kim?" „Z bandą... chciałem powiedzieć... z tajną organizacją... „W pewnym sensie, Herr Ott. Dlaczego pan dopytuje?" „Opowiadał mi, jak agenci gonili go kiedyś po Frankfurcie wołając: «Stój, zwierzę!» Kappa wpadł do ogrodu zoologicznego i dzięki temu im uciekł. Teraz rozumiem, jak mógł spędzić deszczową noc wśród żmij, ptaków, dzikich zwierząt. Pewnie sam Gullo Gullo, czyli żarłok, wszystkojad, jak go nazywają, trzymał łapę na ramieniu zbiega..." „Zwierzęcia Gullo Gullo nie znajdzie pan, Herr Ott, w żadnym ogrodzie zoologicznym na całym świecie. Gullo Gullo, zarówno zwierzę, jak organizacja, ani przez chwilę nie potrafi żyć bez wolności. Gullo Gullo nie znosi klatki, niewoli, burżuazyjnego pożywienia. Jeżeli go przypadkiem zranią albo spiją, Gullo Gullo, odzyskawszy przytomność, dusi! Dlatego nie ma ogrodu zoologicznego, któ.ry by się mógł pochwalić żywym Gullo Gullo!" Herr Ott przez dłuższy czas drżał, dwukrotnie wspominał o Szatanie i o satanistach, których, jak sądził, najwięcej było wśród jego pacjentów. Przysięgał komandosom Gullo Gullo wierność, chciał im zwrócić ryciny. Przyznał, że wyrywając zęby on też szantażuje, ale czyni to z najniższych pobudek, bez planu politycznego. Swoją małżonkę przedstawiał jako prawdziwą Mutter Courage — Mutter Diskretion. Chwiał się na nogach tak, że go podtrzymywali. „Frau Ott będzie nas zaopatrywać w mięso, w komiksy, w Marksa! Pod nieobecność Gulla Gulla, gdy wyjdzie on na miasto, w teren, w każdym razie poza legowisko, Frau Ott nie będzie przynosić do jaskini mleka, rumianku, owoców, chyba że dla sowy albo dla Georga. Frau Ott będzie dla Gulla Gulla czytać prasę, słuchać radia i telewizji, wybierać i segregować wiadomości, zwłaszcza zoopolityczne. Przygotowując i podając panu amalgamat, Frau Ott będzie ankietować i testować pacjentów. Wszy76 stko dla Gulla Gulla, któremu jako Mutter Courage — Mutter Diskretion stanie się niezbędna!" „Kto może być pierwszą ofiarą?" „Przedmiot pana piekielnej nienawiści, Herr Ott — wyjaśniał kidnaper i morderca numer jeden, Luther, w samochodzie, którym Hanaff wiozła ich, wraz z rycinami i kilkoma starymi książkami, nad Izarą. — Pańska nienawiść do tego człowieka ma charakter klasowy albo, jak pan by powiedział, weterynaryjny, zoopolityczny. Nie jest pan tego świadom, ale wkrótce pan będzie. Gullo Gullo pomoże panu dojrzeć. Osoba, którą porwiemy, a może nawet zabijemy, ponosi bezpośrednio winę za to, że jest pan emigrantem bez sudeckiego dachu nad głową, że hoduje pan zwierzęta i zajmuje się Demonologią. Ten człowiek to sam Diabeł! Pan go zna, Herr Ott, i on znał pana. Mówię «znał», bo teraz nawet pana nie zauważa. Jemu nigdy nie zaglądał pan do paszczy, chciałem powiedzieć do zębów, on gardzi pańskimi uczciwymi rękami. Urósł tak, że może go pan zobaczyć jedynie w bawarskich i austriackich gazetach albo w telewizji. Mówi także przez radio, zapowiada upadek gospodarczy Półkuli Zachodniej, on, który ograbił pół świata. Głos ma demoniczny..." „Niech Gullo Gullo jeszcze dziś ogłosi wyrok na tego Demona — rzekł z naciskiem Herr Ott, wchodząc po szerokich schodach na trzecie piętro domu przy Leobenstrasse i poświstując jak sudecki świstak. — W trybie doraźnym trzeba likwidować wszystkich, którzy w imię Szatana i marki, DM, gardzą emigrantem, tułaczem, skądkolwiek by pochodził!" „Tak by postąpił Joachim Kappa" — powiedziała dziewczyna Hanaff pomagając nowemu członkowi geryli pokonać ostatni stopień. Przed drzwiami gabinetu Otta czekał na nich kidnaper numer dwa, Włoch, rosłe chłopisko o spłowiałych włosach. Pod pachą miał plik nowych komiksów, ilustrowanych czasopism z Hamburga i gazety poranne. Duża dyplomatka firmy „Samsonite", zapewne z powodu swej wagi, stała obok jego nóg. Uśmiechał się do nowego gospodarza, Egona Otta, ale konspiracyjnie, kącikami ust, jak prawdziwy komandos Gullo Gullo... 77 8 Bachanalie zaczęły się w chwili, gdy ociężały i piegowaty Ivanović, Adam, wyciągnął skądś dyscyplinę i mocno się nią zamachnął. Ivanović syczał, jęczał, jakby to jego bito, a wargi zaciskał tak, że mogły mu pęknąć. Bicz świszczał, kwadratowy Ivanović krzyczał, a goście, którzy leżeli lub siedzieli nie zważając na słońce, zaczęli przysuwać się do powalonej na plecy, zupełnie nagiej Gudrun. Wkrótce ich pyski i zęby były już pod jej gardłem, pod obiema pachami, między piersiami, w alpejskich dolinach. Za wszelką cenę chcieli odnaleźć brodawki. Gudrun dyszała. Chyba coś szeptała, bo poruszały się jej do krwi pogryzione wargi, coś o biczu, o rozplecionych i namoczonych w wodzie rzemieniach. Nie mogło jej być miło, że Andersenowie, pan i pani ze służącą Marokanką, miętoszą i gryzą jej palce u nóg, drapią paznokciami stopy. Że Papadrakulis i Tatarogłu, na zmianę, wiercą jęzorami w pępku. Że Radża Pantt, najchudszy golas, jakiego kiedykolwiek tu widziano, kciukiem i całą łapą jeździ po jej kanałach. Że Florescu szczypie ją pod kolanami i ślini przy tym jej uda, a smród z jego wołoskich ust niesie się aż do pachwin i otworów. Że Brunhiłda i Klaus von Ritt głaszczą ją po włosach szepcząc wiersze jej ulubionego poety, Johanna Wolfganga Goethego: „Ich liebe Dich, mich reizt Deine schóne Gestalt; undbist Du nicht willig, so brauch ich Gewalt" — i w ten sposób go kalają. Że jej jedyna miłość, Kurt Bodo, spokojnie grzeje stopy nad basenem, że z ludźmi, których przed chwilą wprowadził Szabó, rozmawia o zysku, bo o czym by innym, że może nawet nie wie, iż ją, jego Gudrun, rozszarpują powtarzając jej do ucha „Gewalt Gewalt Gewalt". Że Nossacka nie było tu, przy niej, gdy zaczęli pleść o wężach Schillera... Ivanović wołał ofiary w języku swoich bałkańskich przodków. Stadnina podniosła się nad basenem, cały pięcioosobowy szereg. Najstarszej, piersiastej Włoszce, z oczami koloru nieba o pochmurnym zmierzchu, ruchem O. kocham cię kocham, me diecie rumiane Gć chctna nic jesles. preinoca dostane1 Wg piekladu 78 I B aleskiego ręki nakazał, by ustawiła swoje podopieczne. Zanim jeszcze bicz zaświszczał w powietrzu, dziewczyna stojąca obok Włoszki — sądząc po stogu włosów i czarnym smukłym ciele z ledwie rysującymi się piersiami, Abisynka lub Erytrejka — zaczęła namiętnie wzywać pomocy, podśpiewywać, lamentować. Kolana jej się trzęsły, pośladki drżały, garść rozpołowionego mięsa z dumnym afrykańskim czubem między udami poruszała się to do przodu, to do tyłu, jakby szukając rogu, ręki, nosa. Przestępując z nogi na nogę przy każdym uderzeniu Ivanović dawał stadninie znak podobny do wycia indiańskich wodzów, na pewno jakąś komendę. Nimfomanki, z tym samym ciepłem w głosie, zajęczały zwracając wzrok na księżyc, jak mówił, czyli na niego. Posypały się razy. Lubieżne, uległe dyszenie, przerywane krzykami, szerzyło się na cały jego oddział. Bicz strzelał niby w cyrku, nad żmijami. Łez radości nie wylewała jedynie dziewczyna piąta w szeregu, ostatnia. Chyba nie miała jeszcze dziewiętnastu lat; podobnie jak trzecia, Cejłonka, była zaledwie uczennicą. Sądząc po niemal białych falach włosów opadających na ramiona, po długich nogach i niskim czole, ta piąta była Skandynawką, a może Angielką. Ją też bolało, ale nie znajdowała w tym rozkoszy, tak jak pozostałe dobrowolne niewolnice. Bicz był gorący, skórzany warkocz zakrwawiony. Ivanović nie przestał nim wymachiwać nawet wtedy, gdy niewolnice zgodnie ze scenariuszem, a może też pod wpływem nieco mocniejszych uderzeń, poprzewracały się na ziemię. „Majku vam tursku jebem" — powtarzał w języku swoich przodków, w którym jeszcze marzył, myślał, liczył. Obrzydliwe przekleństwa Ivanovicia bez wątpienia rozumiał tylko Szabó. Jego policzki ogarnął rumieniec wstydu. Przerażony raczej tym, co słyszał, niż tym, co widział, Szabó zasłaniał dłonią twarz, zatykał uszy. Kiedy zauważył to kolos rozsierdzony do łez, Ivanović, obrócił się w stronę Węgra. Od czasu gdy zobaczył go podczas pierwszego pobytu w domu Nossacka, Szabó wydawał się Ivanoviciowi podejrzany, Serb czekał więc na okazję, by go porządnie przetrzepać. Dyscyplina ze świstem oplotła się wokół nóg Węgra. Ivanović strzelał z bicza jak z pistoletu. Szabó zaledwie zdążył krzyknąć „Um Gottes 79 nilen, Herr Professor!", gdy sto uderzeń, przy akompaniamencie jęków i przekleństw, zwaliło mu się między nogi. Szabó drżał, Ivanović mierzył. Zdecydowanymi, długimi zamachami dosięgał jąder Węgra. Rozkwitłe końce dyscypliny po prostu cięły gips plastyk bandaże, pękały krwiaki, rozpryskiwały się nacieki, bryzgała nowa krew. Klaus von Ritt i Brunhilda przerzucili się z Schillera na Ivanovicia i stwierdzili z zadowoleniem, iż jest on dowcipniejszy od anarchistów i komunistów spod znaku Gullo Gullo, którzy wierzą, że zawieszając czekoladowe ciężary na genitaliach kapitalistów imperialistów kosmopolitów wywołają na całym świecie alarm. Szabó, jak przed chwilą niewolnice, płakał. Nie zdawał sobie sprawy, że jest niemal nagi i że ma co pokazać... Tak się zaczęły bachanalie. Szabó ciągnął za sobą czekoladowy ciężar. Sporo czekolady się roztopiło, a na jądrach Węgra, który wlókł się ścieżką koło śmiertelnie poważnego Nossacka i jego rozmówców, pozostała jedynie obręcz z wyrytymi wersetami Nowej Biblii i zawieszona na łańcuchu ołowiana kula. Nossack był tak przejęty, że nie zwróciłby na to uwagi, nawet gdyby Szabó jęczał, a on tylko pochlipywał, śmiejąc się, gdy łańcuch i kula o coś po drodze zaczepiały. Nossack ze zmarszczonymi brwiami, w płaszczu kąpielowym narzuconym na ramiona, stał w otoczeniu trzech mężczyzn, którzy rozkładali mapę, dłonie zaciskali w pięści, cięli nimi powietrze nad wykazem upstrzonym cyframi. Słońce, skądinąd, skłaniało się ku Stuttgartowi. Cienie srebrnych cedrów, świerków i modrzewi krzyżowały się wzdłuż alej. Kwiaty róż się kryły w swych bogatych zwojach. Irysy i mieczyki zwierały szablaste korony. Ten świat stawał się inny. Szabó był już w salonie, do którego wchodziło się wprost z chłodniejszego teraz, zmrokiem zacienionego ogrodu. Salon oświetlało mnóstwo abażurów, żyrandoli, reflektorków. Rola Węgra się skończyła. Nikt już na niego nie patrzył, nikt o nim nie wspominał. Również i tym razem upokorzony, Szabó, jak stara gałąź, drżał gdzieś na dnie jasności i blasku tamtych. Grzechotał lód w szklaneczkach, odezwało się pianino, śpiew. Skądś napływało ciepło, ale Brunhilda i Abisynka czy Erytrejka były ubrane. Brunhilda miała na sobie 80 jedwabny, fioletowy płaszcz aż do ziemi, Afrykanka futrzaną pelerynkę. W butach i garniturach byli tylko nieproszeni goście Nossacka, ci trzej z katastrofalnymi doniesieniami giełdowymi. Nie mieli już nadziei ani siły, żeby się odsunąć i zrobić miejsce dla stoliczka, który pchał pomocnik Węgra, czekoladowy Hiszpan. Nieproszeni goście już nie rachowali. Wlepili wzrok w Nossacka. Mnąc mapę, to znów doniesienia giełdowe, telegramy, Nossack wzruszał ramionami, a tamtym trzem bladość i śmierć wciskały się w żyły na szyi i występowały na policzki. Sądząc z tego, jak wrośli w ziemię, jak się trzęśli, ci trzej mieli jedynie to, co dziś tracili. Kurt Bodo Nossack zyskiwał, nawet gdy tracił, w żartach sam siebie nazywał „zyskiwaczem". Zręcznie jednak ukrywał wyższość nad tymi, którzy stawiali tylko na jedną kartę; dlatego właśnie, niby to nerwowo, wciąż rozkładał i składał mapę i doniesienia giełdowe, listy i depesze. Wzdychał, sprawiał wrażenie człowieka, który po raz ostatni urządza wieczorynkę. Zdrętwiałymi palcami podawał nieproszonym gościom alkohol, bez lodu. Sam nie pił, nie chciał, i nie przełknie ani kropli aż do czasu, gdy z giełdy we Frankfurcie i z Zatoki Perskiej zaczną napływać pomyślniejsze wieści. Trzej goście, teraz już kompletnie dobici, wierzyli we wszystko i bardzo mu współczuli. Nie pili, ale łykali alkohol. Nawet nie przychodziło im na myśl, że ta wieczorynka zamieni się w obrzydliwe żarcie, zalewane szampanem. Nikt nie rozumiał, dlaczego miejsce Arpada Szabó, człowieka żującego szczury, wychłostanego biedaka z rozniesionymi zakrwawionymi mosznami, zajął w roli bohatera wieczoru oficjalny gość o najdzikszym spojrzeniu, epileptyk Florescu, Rumun z włoskim przezwiskiem Lunatico, najbardziej wypachniony i najgadatliwszy ze wszystkich armatorów, spedytorów oceanicznych i handlarzy heroiną, którzy dotychczas przestąpili próg tego domu. Jak się mogło zdarzyć, że on, Florescu, wykształcony w Paryżu londyński światowiec, hazardzista zza Dunaju, człowiek przebierający w słowach i ruchach, krótko mówiąc model, gwiazda otoczona wachlarzem małżonek narzeczonych kochanek, jak się to na Boga mogło zdarzyć, że on, Florescu, niby jakiś buntownik 81 i lewicowiec, zrzuciwszy włochaty ręcznik, którym przepasał się był niby w saunie, zaczął ubhzac gościom Nossacka i swoim przyjaciołom7 Gdyby miał lat dwadzieścia, dwadzieścia pięć, a nie całe pięćdziesiąt, można by sądzie, ze nagle udzielił mu się gniew rewolucyjnej i złe wychowanej młodzieży, nihihstow Tak czy inaczej, gdy został goły i nijaki, jeśli chodzi o przednie wyposażenie międzynozne, pierwszą wiązkę strzał wysłał w kierunku Klausa von Ritt „Ty fałszywy austriacki arystokrato, człowieku z gipsu i ze szmat, ty zigolaku Brunhildy i Gudrun, dokąd, ty męska dziwko, prostytutko, będziesz sprzedawał łatwowiernym, głupim kobietom te twoje nędzne jaja, ten wysłużony, robaczywy banan, który jeszcze nazywasz żyłą9 Pytam się, dokąd71" Miał Rumun szczęście, ze Nossack w swym biurze obok salonu, gdzie rozgrywał się międzynarodowy wodewil erotyczny, zajęty był trzema nieproszonymi goscmi, którzy z alkoholem i zawałem w głosie krzyczeli „Apokalipsa, Apokalipsa Półkuli Zachodniej, Herr Nossack" Miał Rumun szczęście, ze przyparty do muru Nossack wykręcał jakieś numery telefoniczne prawie krzycząc do tamtych trzech, iż człowiek Zachodu, jeśli jest rozumny i tizezwy, nawet z Apokalipsy może wyciągnąć zysk Trzej goście tez podnosili hałas Chcieli dzwonie do Amsterdamu i Buenos Aires, budzie Dzibuti i Aden Wspominali o gazetach hamburskich, które pisały o Marksie, o pewnej zle zorganizowanej i fałszywie skalkulowanej wojnie domowej Kiedy Florescu unosił się gniewem, Nossack miał na linu Dakar Nic tam nie wiedziano o Apokalipsie, jezeh pominąć słupek rtęci, który za dnia zbliżał się do pięćdziesiątego stopnia Celsjusza Trzej nieproszeni goście, podobnie jak Nossack, który rozmawiał z Kairem i Aleksandrią, me słyszeli krzyczącego Rumuna „Ciebie tez mam dosc, piegowaty, ryzy Ivanoviciu ciebie i tej twojej babskiej stadniny1 Ale przede wszystkim ciebie, rzekomo rozczarowanego bałkańskiego rycerza, jeźdźca, ciebie, oszusta z nieprawdopodobną mamą wielkości, serbskiego prostaka1 Dosc mam ciebie razem z twoimi kurwiszonami z całego świata Zobaczysz, co ja 82 i tobą zrobię, ty herszcie międzynarodowej bandy pedałów" „Masz rację rumuński Cyganie, jestem nędznikiem i oszustem, bandytą i pedałem, skoro pizestaję z tobą — odrzekł spokojnie Ivanovic wyciągając bicz spod peleryny frotte — Mow dalej, Cyganie, wszystko, co masz do powiedzenia" ,Wstyd mi, Papadrakuhs, ze greckiemu nędznikowi, kretynowi pieidole i smierdole takiemu jak ty juz od piętnastu lat wożę chilijską saletrę, czyli ptasie gówna" Papadrakuhs słyszał, ale się me odezwał Chlał „Tobie tez służę, turecki oszuście, Mułło Jusufie Dla ciebie tez wożę to przeklęte ptasie łajno W twoim imieniu z portu do portu taszczę śmierdzącą zywnosc dla czarnuchów przeterminowane lekarstwa i zepsute konserwy dla Somahczykow i Hindusów Baianine i łoj dla dzikusów z Azji Mniejszej, Turków, którzy myją niemieckie klozety ulice szwedzkie, czyszczą austriackie kanały Ja, Rumun i chrześcijanin, służę tobie, Mułło Jusufie, tobie, który plugawisz wszystko czego tylko dotkniesz tymi włochatymi łapami Poł Bliskiego Wschodu uzbroiłeś, obrabowałeś Z portów skandynawskich, holenderskich i niemieckich taszczę dla ciebie bron, amunicję materiały wybuchowe Ciebie me obchodzi, kogo zaopatiujesz — Palestyńczyków, Pakistanczykow czy Kurdów — byle ci płacili, złotem, a jesh go me mają, to głową, i tak tez się dzieje Jeden z moich statków zawija do portu w północnych Niemczech, którego nazwy me wymienię, i zabiera to, czego dostarcza tam prawie cała Europa tak Zachodnia jak i Wschodnia swoich kochanych nieuleczalnie chorych, swoich garbusów, paralityków, ślepych od urodzenia dwugłowych i tiojrękich beznogich swoich debili swoich idiotów O, coz to za umowa euiopejska wytworna, nigdzie nie spisana1 Wszyscy umawiają się ze wszystkimi, a jakby nikt z nikim, i wszyscy z tobą Bioię tych kretynów z nabizeznego pensjonatu, nocą ładuję na stateczek, ze stateczku na wielki statek, transoceaniczny, wlokę ich na słynny i osławiony targ, na wybrzeże Moiza Czerwonego Panowie gowmaize taig ohydnego i nagiego, europejskiego mięsa jest mi dobrze znany Ja tylko przywożę, me sprzedaję, ale patrzę, ile 83 razy się tam znajdę Wszyscy kupują te potworki, do tei pory tego nie rozumiem Choie chrześcijańskie mięso kupują handlarze spod ciemnej gwiazdy, i ci jeszcze bardziej podejrzani, z południa Półwyspu Arabskiego zboczeńcy, których twarze prześladują mnie po nocach od dziesięciu z górą lat, maniacy seksualni, którzy, jak słyszałem, spółkując z europejską chorobą, padaczką schizofrenią syfilisem, mszczą się na wszystkich białych1 Kupują i dokądś je wiozą Niektórzy te nasze chore dzieci duszą, zarzynają, obdzierają ze skóry, chłepcą jeszcze ciepłą krew, a mięso podsmażają na miejscu1 O najkrwawszym ze wszystkich targów na kuli ziemskiej nie mówiłeś temu towarzystwu, Mułło Jusufie, oni tez o to nie pytali Niech wiedzą, czym się zajmujesz I niech dalej polują z tobą na sarny, na bażanty Niech oprawcę takiego jak. ty, którym od pierwszej chwili się brzydzę, prowadzą do opery Tylko napomknę im o tym, co dla ciebie i twoich hinduskich, arabskich, indonezyjskich maniaków zabieram i transportuję z pewnego poi tu w Danii i innego, we Włoszech. " „Piśnij o tym jeszcze słówko, Cyganie, a nie doczekasz świtu" — odrzekł Mułła Jusuf Tatarogłu, który pił, wlewał w siebie reńskie wino jak protestant, a nie mahometanin pochodzenia bośniackomacedoriskiego Dlaczego Radzą Pantt tak zadizał i chwycił się za część głowy, której nie krył turban ani fioletowa przepaska do brody, dlaczego tak jęknął, na długo pozostanie tajemnicą Może się domyślał, ze po Andersenie, zupełnie juz pijanym i otoczonym przez artystki Ivanovicia Skandynawie — którego Florescu oskarżał właśnie jako współwinnego śmierci Engelmanna, Austriaka zamieszkałego w Lizbonie — przyjdzie kolej na niego9 Radzą Pantt niechętnie co prawda trudnił się kupnem i sprzedażą materiału ludzkiego, nawet gdy sprzedawano go na kilogiamy, na tony i gdy pizynosilo to duży zysk Lecz Radzą Pantt przyjmował ludzkie mięso we wszystkich postaciach z wyjątkiem kulinarnej, niekiedy ponad wszelką miarę Bardzo się tego wstydził i mawiał do europejskich przyjaciół, ze chciałby choć raz się zarumienić tak jak om Radzą Pantt handlował artykułami przemysłowymi, żywnością i lekami —jawnie, a bronią, prochem 84 jNjossacka, narkotykami, truciznami wszelkiego rodzaju , materiałami wybuchowymi — skrycie Pływał również po wodach Morza Czerwonego i Zatoki Adeńskiej, nie rzadziej niz Turek Tatarogłu Co najmniej tak często jak on bywał w Halaibo i Port Sudanie, w Janbu al Baharu i Dziddzie, w Dzibuti, w tym burdelu nad burdelami, a także w porcie nazwanym po ubiegłorocznym rozlewie krwi El Mehrabą Naprzeciw Berbery i targu Mehraba, w Ademe, spotkał i polubił rudego Ivanovicia o dużych oczach, właściciela dziesiątków hoteli, domów gry, domów publicznych i ćpalni mieszczących się na statkach Na bezpiecznym targu w Mehrabie Radzą Pantt brał od pakistańskich afgańskich hinduskich kupców setki kilogramów haszyszu w postaci zielonobrunatnych chlebkow, mleczko makowe w puszkach, heroinę w graniastych blaszankach. Swoich stałych klientów natomiast zaopatrywał najczęściej w amunicję, miny plastykowe, materiały wybuchowe o potwornej sile Tym, których znał niezbyt dobrze, Arabom z okolic Jemenu, Kurdom i Ormianom, wypłacał się karabinami maszynowymi, miotaczami ognia, bezodrzutowymi lekkimi działkami, kupowanymi za pośrednictwem agentów i dostawców Nossacka w Paleimo, Hamburgu i Marsylii. Tam, w piekle Mehraby, Radzą Pantt spotkał również Mułłę Jusufa. Tego dnia Tatarogłu, oprócz amunicji, min i granatów obronnych produkcji włoskiej i hiszpańskiej, dostarczył hurtownikom z Adenu cały transport europejskich kalek Zabrały je ciężarówki, pełne Były tam dzieci o trzech głowach, jednym oku, o trojgu psich uszu, czterech nogach zakończonych kopytami, dzieci bez żeber szyj kręgosłupów, dzieci z olbrzymimi podwójnymi otworami, z których wciąz tryskało Dzieci ze skrzelami Dzieci z fallusowatymi, zwiotczałymi i włochatymi naroślami w miejscach, w których dzieci szczęśliwe mają nosy, brody, pocałunki lodziców Dzieci z wodorostami zamiast włosów, zył, skóry Dzieci z przednimi i tylnymi otworami na szyi, na wysokości gardła, na wewnętrznej stronie dłoni Dzieci z płetwami, pokryte rybią łuską, zamiast dzieci z rękami, kolanami, paznokciami Niektóre dzieci z księżycem, inne tylko z wodą w oczach Dzieci trzyletnie, pięcioletnie i piętnastoletnie. Białe dzieci 85 z różnych stron, co można było poznać z ich pomruków z przekleństw, jakie im się wyrywały. Dzieci promieniują ce fosfor, ciemność, światło, wszystko! Były tam dzieci w wózkach, w których przywieziono je do wszecheuropejskiego pensjonatu nad Morzem Północnym, z lalkami pocałunkami zabawkami w ramionach, z modlitwami z lasami falami i morzem, z przekleństwami, a niektóre o kulach, w okularach, z metalowymi aparatami ortopedycznymi na rękach i nogach. Dzieci te, jak się zdawało Radży Panttowi, wiedziały, czyje są i dlaczego je tu dostarczono, bo wykonując rękami i nogami nieskoordynowane ruchy, roniły prawdziwe, ludzkie łzy. Przez pewien czas niczyje, od niedawna należące do Turka Tatarogłu, a teraz do każdego, kto tylko zechciał, dzieci te w rzeźni Mehraba wkładano do worków, które zawiązywano pod samymi ustami, jeżeli usta i zęby miały one w górze, a nie na dole, tuż po kupieniu, na oczach wszystkich, obmacywano całowano śliniono i przy akompaniamencie zwierzęcych krzyków gwałcono, a następnie ładowano do łodzi towarowych, do jakichś furgonów, do riksz ciągniętych przez Arabów Murzynów Hindusów i zabierano w nieznanym kierunku... Radża Pantt musiał w pewnym momencie przypomnieć sobie Morze Czerwone, targ Mehraba, szpetnych kupców, szaleńców, paralityków, nad których towarem krążyły drapieżne ptaki o cuchnących skrzyd łach i rozwartych dziobach, musiał przypomnieć sobiedzieci, które bełkocząc stękając płacząc żegnały siei z życiem, musiał żywo przypomnieć sobie to wszystko,, skoro, ku zaskoczeniu przyjaciół, idąc przez salon, po razjj pierwszy od czasu, jak go znali, zakrył dłońmi genitalia. Musiał się zawstydzić, że żyje w czasach bez sprawiedliwości i ludzkiego sądu, na ziemi, z której ludzie, deszcze i wiatry nie zmyli jeszcze brudu, choroby, zła. Musiał sobie Radża Pantt przypomnieć ojca i matkę, którzy kiedyś, gdy we troje żebrali na ulicach Bombaju, mówili mu, że człowiek staje się kimś tylko wtedy, gdy myśli o nieszczęśliwych, o głodnych i spragnionych, o bliźnich, rozpadających się za życia w ten czy inny sposób. Pewnie dlatego Radża Pantt zapłakał... Płakał Radża Pantt, trząsł się i chwiał. Przypominał 86 straszydło z Bombaju, żebraka, żywy szkielet, który napastują ptaszyska roznoszące dżumę i trąd, przypominał podrostka, który dławi się łzami, pierzem i pazurami tych ptaków. Goście musieli się zdziwić, gdy z gardła Radży Pantta wyrwał się płacz, krzyk, błaganie, by zamknąć, zasunąć szklane ściany, żeby potworki dziecięce z czerwonomorskiej rzeźni, Mehraby, z ptakami, pięciokilowymi nietoperzami i mrówkojadami w ramionach, żeby stada bombajskich drapieżnych ptaków, stada psów i hien z ogrodu różanego Nossacka nie wdarły się do salonu i żeby się na niego, płaczącego nad rodzicami braćmi siostrami, których ciała roznoszą szczury, nie rzuciły... Ściany zsunęły się, połączyły jak fale morskie, i park z niezliczonymi brodawkami Gudrun przestał istnieć dla Radży Pantta. Goście okrywali go, prowadzili, byle dalej od Bombaju i targu Mehraby, do fotela nakrytego skórą erytrejskiego tygrysa. Dla Radży Pantta oznaczało to prawdopodobnie koniec bachanalii... Florescu coraz bardziej zieleniał, syczał. Nie Oszczędzał nawet nieproszonych gości, tych trzech, którzy wołali za ścianą, że jeszcze tej nocy koniecznie trzeba stwierdzić, kto ponosi winę za przerażający stan moralny, polityczny, a zwłaszcza finansowy, w jakim znaleźli się chrześcijanie, biali ludzie, przede wszystkim Europejczycy. Wykrzykiwali nazwy miast, krajów, kontynentów, Nossack zaś, chcąc ich utrzymać przy życiu bodaj do świtu, nie odchodził od telefonu i wciąż wykręcał jakieś numery. Tej samej lipcowej nocy, nocy inflacji i powszechnej dewaluacji, finansowego zawału, Florescu jak gdyby pragnął porachować się ze wszystkimi. Oni tymczasem porachowali się z nim. „Patrz na mnie, Florescu, książę bałkańskich Cyganów! Oczy ci biegają jak kokietce w burdelu!" „Ty serbski wole, łajdaku i morderco, którego ludzkość kiedyś osądzi, ty naddunajski rezuniu, który zarzynasz 87 swoich braci Serbów, nie myśl, że się ciebie boję, Ivanović! Czemu tak wytrzeszczasz gały, na co się gapisz, serbska sowo?!" „Jeżeli masz odwagę, powtórz to, co powiedziałeś przy tych ludziach, Florescu, wałkoniu podkarpacki!" „Ty puchaczu, krwiopijco, małpo znad Dunaju! Nawet Eichmann nie mógłby się z tobą równać, Draculo!" „Florescu, cygański tchórzu, mój sługusie i szumowino, czy wiesz, że cię tym biczem mogę oślepić?" „Nigdy nie brałem cię poważnie, Ivanović!" Kolos zamachnął się dyscypliną. Przypominał w tej chwili rybaka, który zarzuca wędkę na falę, na rybę szaloną od jasności przedwieczerza. Kolos się zamachnął mierząc w oko Rumuna, którego narzeczone i małżonki, zajęte podniesionym członkiem Andersena, zapłakały po rumuńsku. Trafiony płomieniem bicza, Florescu upadł na kolana, zakrył dłońmi oczodoły. W tej właśnie chwili Szabó, niby urodzony oprawca, podsunął się do Ivanovicia z ręcznikami i wiaderkiem lodowatej wody. Jakby tu był sam, a nie wśród państwa, którzy mówią o bachanaliach jak o czymś, bez czego nie można się obyć, zaczął gadać o swoich jądrach, o ślepocie Rumuna, o łzach, krwi białych ludzi przelewanej bez powodu... „Wybieraj, Florescu! Zjesz tu, przy wszystkich, kilo gówna czy wolisz, żebym ci wyłupił drugie oko?" „Coś ty, Ivanović! Skąd tyle gówna o tej porze?" „Bądź spokojny, uzbiera się, uzbiera. Jest nas tu sporo. Jesteśmy humanitarni, złożymy się. Każdy z nas coś da, żeby ratować twoją okaleczała i natchnioną wołoską duszę. Ty zrobisz do kryształowego naczynia, które właśnie podaje Szabó, dołożysz się, sam sobie podarujesz sto gramów..." „Och, ty nazisto naddunajski, jeszcze wpadniesz w moje ręce!" „Najpierw zjedz to, Florescu! Widzisz, jesteśmy humanitarni, nie ma tu kila, znów ktoś oszukał! Nachapaj się do syta, ale bądź człowiekiem i nie żądaj więcej, bo nid mamy. Rękami, Florescu, tak. Potem pogadamy o Dunaju, o Bizancjum, ty i ja, w trzy oczy. Wiesz, oni tutaj niej rozumieją nieszczęśników, którzy pili wodę z Dunaju..." „Już zjadłem. A wiesz ty, Ivanović, co cię spotka za ta wszystko, co ze mną wyprawiasz? Ciebie i tych, którzy się bawią patrząc na to historyczne upokorzenie?" „Ty sam się bawisz, tobie też jest miło, Florescu. Jak psiak się oblizujesz. Ze szczęścia i rozkoszy obsikałeś sobie kolana, kostki u nóg. Florescu, Wołochu, od tej nocy przez całe życie będziesz miał chętkę na gówno. To prawdziwy dramat, bo gówna nie będzie tyle, ile chciałbyś zeżreć!" „Dla ciebie, Ivanović, wymyślę gorsze męki!" „Nie przesadzaj." „Słów mi po prostu brak, żeby opisać, co z tobą zrobię! Nie powiem ci tego również ze względu na tych ludzi, choćby byli nie wiem jacy. Jestem twoim dłużnikiem, Ivanović..." „Szabó, przynieś jaszczurkę! Jemeńską, moją, tę zieloną, z czarnymi pazurkami i zaostrzonym ogonem. Nie egipską, nie pakistańską, mój Szabó... jemeńską! Tak jak cię uczyłem, ucz teraz ty tego armatoraoszusta wożącego ptasie gówna, tego kalekę! Niech wbije swoje cygańskie zęby w ciało biednej jemeriskiej jaszczureczki, obecnie emigrantki. Czy to możliwe, że ją też miałeś w kieszeni?! Szabó, jesteś gorszym potworem niż ten podkarpacki Wołoch..." „Ugryzłem już. Co dalej?" „Żuj, Florescu, skoro nie żułeś gówien! Pomóż mu, Szabó, podtrzymaj go, przykryj jedwabiem... peleryną..." „Żuję, Herr Szabó może to potwierdzić. Wszyscy zresztą mogą. Żuję! Krew, ten jakiś płyn z jaszczurki ma gorzki smak. Gorzki!" „Tak ci się tylko zdaje, Florescu, po gównie, które było dla ciebie słodkie!" „Jemeńską jaszczurka dostała zawału... może to zator, ale ona nie żyje. Nie mogę żuć martwej jaszczurki. Mam ją wypluć czy dalej trzymać w ustach?" „Wypluj, Florescu. Do emigracyjnej gazety Węgra, do jego rąk, gdzie chcesz. I wstań. Tak, Florescu. Załóż ręce na plecy. I nie płacz, nie do twarzy ci z tymi łzami..." „Co ty, Ivanović? Co jeszcze wymyślisz? Ja oszaleję!" „Na co łzy, na co ta złość, Florescu? Zostawiono ci oko. To uprzejmość z mojej strony, uprzejmość nas wszystkich, nieprawdaż?" „Zrobiłeś ze mnie ślepca..." „Uspokój się, Florescu. Patrz na mnie. Szabó, przynieś żmiję! Tę z Nowej Gwinei, tę tylko moją, jadowitą pięciometrową! Jeżeli śpi, przytaszcz ją w szklanej skrzyni. Wołoch i ja obudzimy żmiję. Tak, dobry, nieszczęsny mój Szabó... Patrzcie, jaka jest piękna, dystyngowana, jak jej ładnie z tymi czekoladowymi plamkami wokół szyi! Nie może się z nią równać nawet karpacka ani naddunajska synogarlica. Owiń ją wokół siebie, Szabó, chyba nie zapomniałeś, jak to się robi. I podnieść jej głowę na wysokość rumuńskiego pyska. Tak, tak, biedny mój Szabó... Florescu, czy możesz sobie wyobrazić, jak nieszczęśliwa jest żmija moja?" „Czemu by miała być nieszczęśliwa? Porównujesz ją z naszą synogarlicą..." „Ślepa jest. Florescu. Wywodzi się z rodziny ślepych żmij. Ona nie wie, co to wzrok. Ten rodzaj żmij, o mało nie powiedziałem «tę sektę», odkryłem w dżungli na Nowej Gwinei. Mistycy by się wyrazili, że pochodzi ona z mrocznych korytarzy czasu. Według mnie i moich żmijologów należy do gatunku żmijopodobnych dinozaurów, a przetrwała dzięki temu, że była przeciwna swoim czasom i przyrodzie, które jej nie sprzyjały, że stała się fantastycznym mechanizmem pochłaniania, mielenia, ciągłego trawienia. Żyje na ziemi, ale nie jest potworem, jak rekin w dżungli wody. Jest pojęciem, o którym w przyszłości wypowiedzą się futurolodzy, socjolodzy, politolodzy. A przede wszystkim moja żmija stanowi wkład do zoologii, do żmijologii światowej. «Żmija Ivanovicia» — ta nazwa pojawi się wkrótce we wszystkich podręcznikach zoologii, zwłaszcza w kalendarzach metafizycznych. Astrologowie twierdzą, że moja żmija ma we wszechświecie byt pokrewny, bliźniaczy, uzupełniający, a mianowicie gwiazdę, również ślepą. Moi uczeni, moi ludzie na całym świecie pracują razem ze mną nad przywróceniem wzroku tej nieszczęsnej żmii. Przywrócimy go niewidomej, stworzymy go dla niej, właśnie dlatego, że nigdy go nie miała — po to, by Czarna Siła, na którą patrzycie zdjęci lękiem, zapanowała na tej ziemi, splugawionej handlem i haniebnymi transportami. Przywrócimy jej wzrok przemocą, jakiej dotąd nie znała 90 ludzkość, i wprowadzimy w ten sposób trochę ładu, harmonii. Stworzymy wzrok dla niej i dla tamtej gwiazdy! Florescu, czyżbyś nie wiedział, że żmija Ivanovicia jest najnieszczęśliwsza i najsmutniejsza ze wszystkich żmij?" „Okalecz mi drugie oko, błagam cię, Ivanović! Nie będę musiał patrzeć w tę krwawą paszczę, z której dobywają się pióra, gazy, jakieś stłumione echo. Błagam..." „Florescu, Cyganie, całuj w usta jadowitą żmiję! Całuj w usta czarną i ślepą moją gwiazdę!" 10 Że Florescu słuchał rozkazów, które wychodziły nie tylko z wykrzywionych ust Adama Ivanovicia, widać było w godzinę czy dwie po pierwszej części bachanalii przed domem Nossacka. Na pół ubrani, podnieceni, odjeżdżali ze swoimi psami kotami borsukami, jak gdyby po raz pierwszy, albo ostatni, w tym składzie. Szoferzy, goryle, detektywi, cały wielonarodowy aparat, otaczali najwidoczniej pozłacane karety o złotych kołach. Wszystkich piętnaście czy siedemnaście koni, niewątpliwie na polecenie Ivanovicia, miało ogony podwiązane flagami państw afrykańskich. Wszyscy woźnice musieli być w najkosztowniejszych bawarskich strojach, również na życzenie Adama Ivanovicia, który w otoczeniu dziesięciu goryli i mistyków, weterynarzy i teologów znajdował się na czele kolumny. Ivanović, dla którego bachanalie dopiero się zaczynały, siedział w naddunajskiej dwukółce, po obu stronach ozdobionej krzyżami, kwiatami, herbami serbskimi. Ivanović śpiewał coś, czego nikt nie rozumiał. Sapiąc jak miech, chwytał się to za serce, to za pępek albo i niżej. To rozumieli wszyscy. Florescu, jako bohater dnia i jebu, siedział w najokazalszej, najwytworniejszej karecie, w towarzystwie okazów ze stadniny Ivanovicia. Ciągnęło ten powóz pięć wronych koni. Że Florescu całował w usta potworną żmiję, widać było po plamach krwi i zielonego jadu na jego nagich piersiach i brzuchu, po oskubanych pachwinach i genitaliach, w które całowała go żmija. Głowę też 91 miał splądrowaną, obgryzioną, ale z włosami. Nie miał wprawdzie brwi i warg, policzków i nosa, ale miał za to oko, którego błysk świadczył o zadowoleniu z odjazdu, a zarazem o kuciu zemsty. Szabó odprowadzał ich, machał im ręką, ostrzegał, by uważali jadąc przez park. Przyglądał się, jak jego pan, Kurt Bodo Nossack, goły golusieńki, siedząc w następnej karecie za Rumunem namiętnie całuje Abisynkę. Mułła Jusuf Tatarogłu, karzełek, i Papadrakulis, Grek, nie wypuszczali z ust i szczęk zakrwawionych piersi Gudrun. Klaus von Ritt drżał z zimna i wyglądał jak ktoś, dla kogo spektakl się skończył. Radża Pantt, Hindus więcej niż dwumetrowy, ożył i nareszcie dorwał się do szyi Brunhildy, do jej piersi i murawy między nogami, Brunhilda zaś — do butelki zakazanego napoju, do ptaka i stanu, który nazywała błogim zamroczeniem. Andersenowie, którym najbardziej podobała się zabawa z nowogwinejską niewidomą, jechali w powozie przed Rumunem. Rozmawiali z nim zapewniając, że człowiek jest jak jaszczurka, która, cokolwiek jej oderwać, za każdym razem się odmładza, że zatem nie powinien zbytnio żałować swych narządów, bo mu odrosną. Florescu patrzył na nich. Tak czy inaczej, mówili Andersenowie, wiozący żmiję w staroświeckim angielskim kufrze, nasza rezydencja i nasze terrarium są miejscem, w którym najprędzej mija zmęczenie. Rudy Ivanović zadął w róg, pozłacany, naddunajski. Wielka rodzina opuszczała dom Nossacka, jego terytorium. Konie napełniały opaski z flag pod ogonami. Szabó machał żmiją, ręcznikiem, całym sobą... 11 Frau Ott przywykła do tego, że jej mąż wychodzi z domu nocą. Również do tego, że ze swoimi kamratami z Sudetów, Banatu i Siedmiogrodu albo z emigrantami słowiańskimi, węgierskimi i rumuńskimi wraca podpity. Frau Ott przez długą chwilę trzymała drzwi lekko uchylone. Luthrowi przyszło na myśl, że ma ona broń. Jej 92 oczy, oczy kobiety z Północy, które tyle potrafiły przebaczyć, tej nocy nie mogły ukryć zaskoczenia. Spoglądała to na Egona, to znów na gości, na nich troje, którzy stali bez słowa. Kto wie, za kogo ich brała, skoro nie poprosiła nawet, żeby usiedli. Egon Ott, w rozwiązanym krawacie i nadmiernie zalękniony, wypalił: „Walpurgo, bałtycki i piegowaty mój aniele, ci troje znali biednego Kappę! Tak, Kappę, Joachima. Nie bój się, nie drzyj, kochanie. Oni sprawią, że Zdeniek zacznie szczekać. Mogą ci to zresztą potwierdzić. Jeżeli przyjmiemy ich z otwartym sercem, nie będą wspominać o Kappie..." „Śmiem wiedzieć, kto to jest, Egonie?" „Gullo Gullo." „Włoska firma? Znowu Sycylia!" „Gullo Gullo to imię krwiożerczego i dobrego zwierzęcia, a jednocześnie nazwa ruchu kidnaperskiego, lecz także wyzwoleńczego. Nie sudeckiego, nie bałtyckiego, nie tyrolskiego, ale — światowego! Gullo Gullo jest więc zwierzęciem, chciałem powiedzieć ideą, problemem światowym. Symbolicznopolitycznym zwierzęciem, które poprzez krew i poezję przynosi wolność, sprawiedliwość..." „Czemu nic nie przyniosło nieszczęsnemu Kappie?" „No nie... przyniosło mu śmierć i sławę, czego chcesz więcej, Walpurgo? — rozczulił się Egon Ott. — Światowy ruch, który się do nas wprowadza, obiecuje jednak, że o Kappie nie będzie ani słowa..." „Kiedy Zdeniek mógłby zaszczekać?" „Wszystko zależy od rozwoju wydarzeń, sytuacji politycznej, Frau Ott — powiedziała Hanaff. — Jeżeli sprawy potoczą się tak, jak my sobie wyobrażamy, to jest planujemy, Zdeniek zaszczeka za miesiąc, najwyżej za dwa, w każdym razie jeszcze podczas sierpniowych upałów." „Macie jakiś sposób, żeby, choć legalnie, wpływać na rozwój sytuacji? — Frau Ott skierowała spojrzenie na dziewczynę Hanaff. — Macie jakąś propozycję?" „Zdeniek przeniesie się do pracowni, a Gullo Gullo do Jego legowiska, razem z ptakami — wyjaśniła Hanaff, a Frau Ott otarła zimny pot ze skroni. — Niech się pani 93 nie denerwuje, Frau Ott, Gullo Gullo dobrze zna pani mieszkanie. Gullo Gullo wybrał norę Kappy! Z okienka i zamaskowanego balkonu widać dużą część Leobenstrasse, park, willę, która wkrótce wyleci w powietrze. Wiemy, że lubi pani eksplozje, spodoba się pani ten dym! Gullo Gullo będzie słuchał w ciemnościach, jak szumi bezduszna Izara. Nie rozumie pani, Frau Ott? Gullo Gullo będzie korzystał z toalety Zdeńka, a Zdeniek z toalety Joachima Kappy, którego, jak pani dobrze wie, posłaliście na śmierć. Widzicie, przyjaciele, Gullo Gullo w swoim wyborze nigdy nie kieruje się przypadkiem..." Zdeniek, owczarek o szerokich i czarnych piersiach, płakał podczas przeprowadzki. Georg machał skrzydłami, rozwiewał pióra i smród. Odezwała się sowa powtarzając „Kappa, Kappa". Egon Ott wylewał niepowstrzymane sudeckie łzy; kiedy tak stał jak słup pośrodku poczekalni, w miejscu gdzie pożegnał się z Joachimem Kappą, ogarniało go przeczucie bliskiego nieszczęścia. „A tu jest mięso dla całej geryli, dla nas pięciorga — powiedział Włoch podając Frau Ott plastykową torbę. — Niech będzie krwiste, Gullo Gullo to lubi!" „Gullo Gullo, ruch nad ruchami... — mówił śpiewnie Egon Ott. — Powiedz, Walpurgo, co widzą twoje anielskie oczy, gdy tak płaczesz?" „Ryga i Danzig, Bolzen i Brixen w Tyrolu toną we krwi. Walą się mosty, dachy, płoną krzyże. Płoną flagi włoskie, polskie, czeskie, wszystkie, które nie są naszymi. Ludzie śpiewają piosenki z roku 1866, z 1933 albo w ogóle nie śpiewają..." „Gullo Gullo, przyjaciele, jedynie ona zrozumie tak jak trzeba te encyklopedie i ryciny! Gdyby nie ona, zapewniam was, z wielkim opóźnieniem odczułbym bliskość wszechobecnego Diabła, słodycz przemocy politycznej, zniewalającego chaosu. Spójrzcie, przeczucie zła, eksplozji, krwi, dymu wyraża Walpurga lekkim zmarszczeniem czoła, załamaniem bałtyckich brwi, skurczem mięśni zwierających wargi..." Gullo Gullo, ich troje, już tę noc spędził w jaskini, z ptakami. Po Leobenstrasse, w stronę centrum, to znów w stronę parku i willi Nossacka jeździły na sygnale zmotoryzowane patrole policyjne... 94 1 12 Frau Ott, ile jest samochodów policyjnych przed domem Nossacka?" — spytała Hanaff stojąc obok Luthra j Włocha, gotowych do wyjścia. „Jeżeli mnie oczy nie mylą, pięć albo sześć — odparła Frau Ott trzymając za rękę wystraszonego męża. — Ale nie brak też jakichś innych pojazdów. Pewnie i one należą do policji. Coś się tam bez przerwy dzieje..." „A teraz co pani widzi? — zagadnął Luther. — Czy Szabó, gospodarz domu i opiekun węży, stoi jeszcze w drzwiach?" „Stoi, ubrany na biało, ze szczudłem. Jego bym skazała najpierw!" „Czemu?" „Nie wiem — odrzekła Frau Ott spozierając zza rolety. — Już drugi dzień sterczy w tych przeklętych drzwiach. Opala to szczudło, zęby czy co?..." „A poza tym nic się nie zmieniło?" „Właśnie wychodzą dzieci Nossacka. Szabó kłania się, jakby chciał pocałować ziemię, po której przejdą. Syn, Wolf, ma dwadzieścia dwa, najwyżej dwadzieścia trzy lata. Wysoki, szczupły, wydaje się zarozumiały. Córka, Anika, jeżeli wdała się w matkę, musi być piękna. Pamiętam, jak się urodziła, chyba dziewiętnaście lat temu... Kupiliśmy właśnie sowę, tę pierwszą, co to się udusiła łzami i światłem, które wpadło tu, gdy na chwilę otworzyliśmy z Egonem okienko..." „Jak pani myśli, dokąd oni się wybierają?" „W dłuższą drogę. Gdzieś na południe, chyba nad morze, na żagle... Oni też są na biało. I wszystkie rzeczy, które szoferzy pakują do auta, są białe. Odwożą ich tym samym samochodem, który przed paru godzinami, w południe, odwiózł Frau Nossack i jej sekretarza, Klausa von Ritt. Dziś wszystko można, ludzie nie znają wstydu. Niewykluczone, że cała rodzina spotka się gdzieś w Grecji. W tym roku tłumy pchają się na południe, jak bydło. Austrię i Alpy omijają, mówią, że w górach za dużo jest mistyki, deszczu. Hiszpanii i Włoch unikają ze względu na terroryzm. Głupcy! Właśnie ze względu na komandosów, 95 na porwania, strzelaninę i krew trzeba jeździć do tych krajów..." „A co z Herr Nossackiem?" „Patrzcie, on też wychodzi. To dziwne, prawda? Od jakiegoś czasu nie wychyla przecież nosa bez kilkuosobowej obstawy. Patrzcie, jest sam, i też na biało.. Boże, wszyscy się rzucili na ten kolor... w kapeluszu... Okropnie się ściemniło, będzie deszcz, inaczej mówiąc... mistyka! Herr Nossack jakimś typom, pewnie detektywom, daje znak, żeby sobie poszli. Przepędza ich! Odchodzą niechętnie... Lokaj Szabó podaje panu pelerynę. Ale Kurt Bodo, hiena, którą bym z tego okna najchętniej ustrzeliłajak gdyby chciał zmoknąć. Dziwne, taki deszcz, a on jakby się nie spieszył do sześciodrzwiowego mercedesa... O, teraz wsiada. Swemu niewolnikowi, Węgrowi, daje znak, żeby się schował przed deszczem. Szabó kłania się, wita i całuje każdą kroplę... Herr Nossack odjeżdża. Chryste, jak dawno nie widziałam go za kierownicą..." „W którą stronę jedzie?" „Na południowy wschód, gotowa bym się założyć. Salzburg, Wiedeń, Austria. Ten łotr nie zna innego kierunku." „Do szybkiego zobaczenia, dobra i mądra nasza Mutter Courage — Mutter Diskretion! — powiedział Luther wypychając zjaskini Hanaff i Włocha. — Mięso nigdy nie było takie dobre jak dziś, krwiste i przysmażane tylko z jednej strony... Proszę nie zapominać o kupowaniu czasopism ilustrowanych, komiksów, Marksa. Ruszamy w pościg — za hieną! Jeśli podziurawią nas kulami, Mutter, niech pani przyjmie i karmi nowych gulików..." Ottowie, Walpurga i Egon, stali na balkonie, między starymi wieszakami, półkami, pelerynami. Była noc, jedna z tych emigranckich nocy, o których nigdy nie wiadomo, jak długo będą trwały i co przyniosą. Alpejska ulewa grzebała nadzieję na świt. Część trzecia Kurt Bodo Nossack nie uznaje psychologii — Wkrótce przeniesie się pan na tamten świat — Silnik zalany czekoladową krwią — Gullo Gullo, czarodzieje rodem x równoległego świata, nie z fantazji — Kartoteka policyjna zamiast legendy, na którą pewnie liczycie — Porozumiewanie się za pośrednictwem ptaków — Człowiek skazany na życie z sześcioma palcami, ze skrzydłami ptasimi pod koszulą — Inwentarz, jakiego jeszcze nie sporządzano w Alpejskim Zamku — Dolina Tatuażu — Moje serce nie chciało ich pieśni z tysiąca gardeł — Na czym polega polityczny status inversus — Ursula z sercem w swojej grzesznej jamie — Widmo krąży po Europie, widmo czekolady — Morretti i jego instynkt śmierci — Z Tybetem, z ulewą w oczach — Zoologia przede wszystkim — Jesteście moją inwestycją, długoterminową, o niewiadomych skutkach, moją rosyjską ruletką, jesteście dla mnie punktem wyjścia, rampą, farmą ideologiczną, a ja jestem waszym uzbrojonym ptakiem — Co pocznie Kurt Bodo Nossack z wolnością... 1 Kurt Bodo Nossack był człowiekiem o szczerym, wyostrzonym spojrzeniu, silnej woli, mocnych rękach. Zamiast trzymać kierownicę, po prostu ją ściskał. Nadmiernie naciskał też gaz, me dlatego, żeby ze swego mercedesa wydusić szybkość, lecz dlatego, że wszystko, co miał w posiadaniu, musiało mu być uległe. Nie znał odprężenia, radości, ale napięcie go nie męczyło. Radio było włączone, nie dlatego, że chciał słuchać muzyki, wiadomości czy prognoz pogody, lecz dlatego, że również ten mechanizm musiał funkcjonować albo, jak mówił, wykonywać jego polecenia. Kurt Bodo Nossack, w luźnym ubraniu z egipskiej bawełny, paląc hawanę jechał autostradą w stronę granicy austriackiej, Salzburga. Padał deszcz, alpejski, ale Gullo 97 kierowcy o skupionym spojrzeniu i masywnych kolanach nie wytrącało to ze stanu obojętności. Deszcz, będąc także częścią systemu, robił swoje. Wicher wyginał strumienie wody, łamał je, rzucał na przednią szybę. Po tylu orgiach i pożegnaniach Nossackowi odpowiadała chwila tak niewymuszenie dramatyczna. Zapalił się sygnał, czerwona lampka, ktoś wpadł na linię jego telefonu. Zajaśniała błyskawica, zagrzmiała ulewa, rozległo się: „Halo... halo..." Poza tym męskim głosem była pustka, strach, lecąca woda. Kurt Bodo Nossack nacisnął guziczek obok membrany dając znak, że godzi się na rozmowę. Głos się dławił. Jakby przebijał się przez ptasie skrzydła i gałęzie, przez chlustającą wodę... „Herr Nossack... jak się pan czuje... w tej niespodziewanej ulewie?... Jak na morzu, co?... brak tylko fal, statków, kolizji..." „Co za pytanie!... Ja się wcale nie czuję... maszt mi niepotrzebny... po prostu jadę... bez żadnych uczuć... Gdybym się w ogóle czuł... nie mógłbym przebić się przez ulewę i fale, które... jak się zdaje... niepokoją raczej pana niż mnie... Powtarzam, ja się wcale nie czuję, nie cierpię, tylko dodaję gazu... Deszcz się zresztą przyda... Jeżeli o mnie chodzi, wszystko jest O.K." „Nie uznaje pan psychologii, Herr Nossack?" „Herr Nossack uznaje tylko ruch..." „Czyli dialektykę?" „Herr Nossack uznaje logikę, mechanikę, technologie..." „Dzięki której, nieprawdaż, nawiązaliśmy z panem łączność..." „Co za my?... Wy, którzy myślicie, że jesteście... na mojej linii?" „Chyba mówił panu o nas Szabó, pański prywatny Węgier... czekoladowy ciężar... okute jądra i Nowa Biblia... materiał wybuchowy, Życie zwierząt Brehma i tak dalej... Poza tym przedstawialiśmy się już dwa razy.. 98 wprawdzie nie całkiem wprost, jak dzisiaj, lecz na tyle wyraźnie, że powinien pan... wiedzieć, kto jest... na linii" „Z kim mówię?" "ju Gullo Gullo!" „Guruguru czy co? Instruktorzy filozofii indyjskiej? Macie tam świętą krową? A więc Hindusi... skoro już jesteśmy przy Hindusach, znałem jednego... wciąż tylko gadał o Buddzie, tak jak wy o Marksie i Engelsie. Celem jego było, pomyślcie, wprowadzić mnie, i to za psie pieniądze, w stan absolutnej błogości, w którym trwa, skądinąd, wasza święta krowa. Na próżno tłumaczyłem, że na błogości krowiego ducha się nie znam. Co wy mi, guruguru, podsuwacie, krowę jako punkt wyjścia!" „Bezpośredniego związku z Hindusami, zwłaszcza z nauczycielami guruguru nie mamy, nie uznajemy krowy za święte zwierzę, tym bardziej, że wierzymy w inny symbol. Jesteśmy grupą gerylasów Gullo Gullo, Herr Nossack. Chcemy się z panem spotkać. Na razie tyle..." „Kiedy?" „Jak najprędzej. Sprawa jest ważna..." „Gdzie... chachacha... gdzie?" „Miejsce się znajdzie!" „Bzdury... dzwońcie do innego... mnie już za późno do czegokolwiek przekonywać... Zadzwońcie do... Hindusa!" „Herr Nossack, niech pan nie żartuje. Sprawa jest poważna..." „Bzdury!" „Jeżeli pan nie wierzy, proszę się zatrzymać na pierwszym parkingu i podnieść maskę. Do prądnicy przymocowana jest paczka materiału wybuchowego o wyjątkowo dużej sile. Podobna do tych, które ma pan w domu. Ale proszę się nie obawiać, żaden z tych ładunków nie wybuchnie bez impulsu ze strony Gulla Gulla. A impuls wyślemy tylko wtedy, gdy pan nas do tego zmusi. Naszym celem jest spotkanie..." „A jeżeli się nie zgodzę?" „Przeniesie się pan na tamten świat, Herr Nossack. Wyleci pan w powietrze razem z kawałkami pańskiego opancerzonego krążownika szos. W ziemi powstanie lej 99 o średnicy siedmiu do ośmiu metrów. Spowoduje to cały łańcuch wypadków. Tony blachy i gumy, krwi — p0 kolana. Tylko dlatego, że nie chce się pan z nami spotkać..." " „Skieruję was do człowieka, który natychmiast się zatrzyma... bandyci... Jeżeli chodzi wam o pieniądze, jest dwa razy bogatszy ode mnie... sam nie wie, co ma... Zawiezie was do domu... Ilekolwiek byście wzięli, i tak zostanie mu za dużo... Tam spotkacie tego Hindusa, nauczyciela łatwowiernych, głupich Europejczyków... hinduski oszust z ogoloną głową i on są nierozłączni... Interesuje ich tylko duch, więc możecie z nimi robić, co wam się podoba... a mnie dajcie spokój... tak będzie i dla was lepiej..." „Niech pan zwolni, Herr Nossack. W pobliżu jest parking. Niech pan wyłączy silnik i ostrożnie podniesie maskę. Proszę się nie bać. Ładunek może zdjąć tylko ten, kto go założył, czyli Gullo Gullo. Mamy nadzieję... Wszystko zależy od pana..." Kurt Bodo Nossack zjechał na parking. Kiedy wysiadał z samochodu, odjeżdżał stamtąd volkswagen. Za kierownicą siedział stary łysoń w grubych szkłach, z koźlimi uszami. Ulewa łączyła ziemię z niebem. Kierowca wielkiego mercedesa pozazdrościł człowiekowi o diabelskich uszach, za kierownicą volkswagena. Nossack był pewien, że ten człowiek nic nie wie o gerylasach Gullo Gullo. Gdyby go na chwilę zatrzymał... Nossack podniósł maskę. Owiała go ciepława para, zapach nie tylko oleju, benzyny, metalu... Silnik był zalany krwią. Krwią, pianą, jakby płynną czekoladą. Trochę ptasiego pierza, dziobów, kilka ogonów węży lepiło się w mieszance krwi i miodu ściekającej z maski, z zapasowego koła, z wypukłości filtra powietrza. Z te brunatnoczerwonej mieszaniny wyzierało prostokątne pudełko. Oprócz cyfr i kilku dużych liter na blaszanej ściance odciśnięty był monogram gerylasów, G. GĄ 100 kontur zwierzęcia o długim ogonie i pokaźnych genitaliach oraz przewrócony lub tylko leżący krzyż przy samym brzegu, tam, gdziewedług oceny Nossacka znajdowały się zakończenia nerwów przyrządu, odbierające impuls. Ładunek mógł ważyć kilogram, jeśli nie półtora, j umocowany był nie tylko do prądnicy. Nossack spuścił maskę. Dopiero gdy usiadł za kierownicą i uruchomił silnik, spostrzegł, że przemókł do nitki i że mu to nie przeszkadza. Oddychał ciężko. „Niech pan odpocznie, Herr Nossack. Za szybko pan jechał. Takiej ulewy nikt z nas nie pamięta. Widoczność jest ograniczona. Niech pan odpocznie, tym bardziej, że donikąd się panu nie spieszy." „Obejrzałem sobie ładunek..." „Komandosi Gullo Gullo nie kłamią. Z tym ładunkiem nie ma żartów..." „Silnik jest zalany krwią, czekoladą, jakąś krwawą mazią. Co to ma znaczyć? Koło chłodnicy, koło akumulatora zgniecione nóżki jaszczurek, mysie kiszki, kawałki żółwich skorup. Skąd tyle liści, ziemi, tyle smrodu?" „Od nas jest tylko bomba!" „Co byście zrobili na moim miejscu?" „Niech pan jedzie dalej, Herr Nossack. Tam, dokąd pan zmierza. Bomby niech pan się, na razie, nie boi. Zachowamy łączność. Proszę jechać śmiało, bez względu na krew i smród, pierze i szczecinę. I proszę się zgodzić na spotkanie z nami. Wtedy wszystko będzie, jak pan mówi, O.K." „Nie chcę was widzieć. Rozumiecie?" „Chodzi o całą strategię, o coś nowego, Herr Nossack. W związku z tym, czy pan chce, czy nie, do spotkania dojść musi." „Mam pilniejsze i ciekawsze sprawy niż spotkanie z jakimiś wykładowcami filozofii hinduskiej. Opowiadalibyście mi o świętych krowach, o mleku i łajnie, prawda? Jesteście albo misjonarzami, wykładowcami, sektą, 101 albo terrorystami, co mnie wcale nie zachwyca wobec czego, bez względu na wszystko, mogę wam tylko zyczyc dobrej nocy " „Nie rozumie pan, ze jesteśmy z równoległego świata, Herr Nossack7 Dla nas to dopiero ranek1 Właśnie skończyliśmy śniadanie, krwiste mięso, przysmażane tylko 7 jednej strony, bez czekolady Ale usłyszymy się jeszcze w ci4gu tego deszczowego dnia " Kurt Bodo Nossack jechał autostradą Choć ulewa przybierała na sile, nie zmniejszał szybkości Cuchnęły koła silnik, woda, zapalił więc kolejną hawanę Dym działał zbawiennie Radio trzeszczało, żołnierze Siódmej Armii USA dawali zwykły wieczorny występ Dęli w trąby, walili w kotły, smiah się Potem śpiewali jak dzieci A Nossack jechał Po prawej stronie została droga na Gmunden i do jeziora Traun Czerwona lampka obok membrany paliła się non stop Mercedes, z parskaniem koł, silnika i bomby G G , przecinał i rozpryskiwał kałuże Nossack nigdy nie był bardziej dumny ze swego krążownika, z trojramiennej gwiazdy w kole w którym gwizdał wiatr Nossack nie pamiętał, zęby kiedyś przy takiej pogodzie tak mężnie gnał naprzód Ale me mógł uciec „Herr Nossack, co pan robi jedzie pan prosto w objęcia śmierci Niech pan nie ucieka, nie depczemy panu po piętach my jesteśmy przed panem czekamy Dlatego dla dobra prosimy „Wy prosicie7 a kto wy jesteście9 Bandyci lewi prawi, me wiadomo jacy1 Banda ludzi przegranych, narkomanów, rabusiów, porywaczy Waszym zawodem jest sianie stiachu paniki smieici Uważacie sie za niepokonanych O coz za zgioza1 Nadludzie, podobno wam to pochlebia Kto was tak nazwał9 Nadidioci, juz raz 102 slę to zdarzyło i wiadomo ile kosztowało krwi, wysiłku, nie mówiąc o złocie Jesteście międzynarodową bandą gangsterów, tym się przechwalacie, odpowiada wam polityczny snobizm Zamiast noża karabinu czy bomby waszym godłem jest krwiożercze zwierzę i obalony krzyż To wam sie wydaje bardziej międzynarodowe Przywłaszczyliście sobie to zwierzę, tę bestię, me dla zabawy, ale zęby pod jej znakiem mordować i rozszarpywać9 Mówicie, ze me braliście udziału w rzezi madryckich adwokatów, ze nawet me wiecie gdzie sie znajduje znana ze zbrodnii krwi ulica Atoche Twierdzicie ze nie jesteście częścią Rotę Armee Fraktion, RAF Kto uwieizy, ze me należycie do Baadera, do Ulnke9 Nikt Mnie me udowodnicie, ze Gullo Gullo to co innego mz Bngate Rosse, ze me jesteście ich frakcją albo oni waszą Może nieszczęśni Aldo Moro i Hans Martin Schleyer są ofiarami tej samej, czarnoczerwone, waszej ręki Nie przerywajcie mi, bandyci Jeżeli nie jesteście baskijskimi czy irlandzkimi maniakami, jeżeli nie jesteście korsykańskimi, tyrolskimi czy bretonskimi separatystami, jezeh nie jesteście chorwackimi ustaszowcami albo bałkańskimi, czyli serbskimi, monarchistami to na pewno — ammahstami z Azji Mniejszej, którzy w Stambule, Izmnze i Ankarze zabijają kogo popadnie Oboiętne czy jesteście Giekami Ormianami czy Kurdami, Palestyńczykami czy tymi, którzy za ich pieniądze i dla ich romantyzmu mordują w całym tym biednvm kraju, w Europie Siejecie gioby w moej nowe ojczyźnie, na niemieckiej ziemi, jakby od stu z górą lat nie była ona monstrualna światową trupiarnia Dosc juz powrotów do pizeszłosci Chcecie hańbie nas teraz, kiedy bardziej nam zależy na kulturze i złocie mz na wojnie i polityce Gullo Gullo, mówicie, pięknie Do polowania na ludzi spragnionych pokoju oprócz technologu włącza się jeszcze krwawa bestia, która jednym zamachem drapieżnej łapy wyrywa serce reniferowi A więc na tym polega strategia, to, co nazywacie nowością współczesnego terroiyzmu Ej wy tam me wspominajcie mi juz o histerycznym mordercy Gullo Gullo Rozgłoście wsrod ludzi ze Gullo Gullo to Yielftass Wszystkozernv zaiłok obżartuch groza Nienawidzę kun, zwłaszcza takich, Piawie stukilogramowych A wy się jeszcze chwalicie 103 ogonem żarłoka! Wiedzcie, że nienawidzę futra. Ja też kocham zwierzęta, ale opierzone, nie oślizłe, jak mówicie, ale gładkie, zwierzęta, w których spojrzeniu oprócz przemocy i krwi jest coś więcej. Zresztą kim wy jesteście... nie będę wam opowiadał o mojej oczywistej skłonności do żmij! Słowa o nich nie powiem, choćbym miał milczeć przez całą noc. Żmije są częścią mojej duszy, mojego ducha! Dajcie mi wreszcie odetchnąć na tej ohydnej ulewie! Jak wam nie wstyd prześladować spokojnego, lojalnego obywatela, który nigdy i nigdzie nie naraził się waszym ludziom! Co was obchodzi, dokąd zmierzam i jak jadę! To moja rzecz albo niczyja, na pewno nie wasza! Może chcę umrzeć, zanim mnie rzucicie mściwej bestii Gullo Gullo, zanim mnie rozniesie wasza zasrana bomba. A skoro mowa o śmierci, wyzywam was, przebiegłe tchórze: wysyłajcie wasz impuls, no już, niech wylecę w powietrze, niech się znajdę na liście ofiar, na liście, którą się w imię waszego animalizmu chlubicie, jakbyście byli dobroczyńcami, a nie mordercami najgorszego gatunku! No już, gówniana bando, wy kuny bez jaj, chcę z hukiem eksplozji, z całym tym smrodem, z tą wodą wylecieć w powietrze! Wszystko, choćby piekło, tylko nie spotkanie ze współczesnymi katami! Zrozumcie raz na zawsze, nikt nie wypowiedział wojny, ale wojna trwa, musi nastąpić koniec. Albo wy, znarkotyzowani, brudni syfilitycy, albo my, tacy, jacy jesteśmy! Jeżeli nie skończycie ze mną tej nocy. ja skończę z wami. Nie będę szczędził czasu ani środków! Postaram się osobiście posiekać was, poszatkować, po kawałeczku będę rzucał mięso kuny moim żmijom. A zanim rozwalę ten przeklęty telefon, zapamiętajcie sobie, że jest to kraj z jakim takim porządkiem, moralnością, w końcu i z policją! Wytępimy was, hej, jak wściekłe psy, co do jednego! I nic po was nie zostanie. Kartoteka policyjna zamiast legendy, na którą pewnie liczycie! W najlepszym razie będzie o was napisane: w siedemdziesiątych i osiemdziesiątych latach dwudziestego wieku żyli desperaci, animaliści, ludzie najpotworniejszej klęski, kryminaliści polityczni, jakich nie znała dotąd historia rodu ludzkiego w Europie, ludziekuny..." „Herr Nossack, niech się pan uspokoi. A w odpowiedzi 104 na to, co pan mówi o policji, wojsku, czołgach, o ogólnej nagonce na nas, niech pan posłucha wierszy Vagna Steena, Duńczyka, do których pewien nasz kamrat, Francuz i rosomak, napisał muzykę: «Jeżeli nawet schwytasz ptaka — nie schwytasz jego lotu! Jeżeli narysujesz różę — nie narysujesz jej zapachu...» I tak dalej, Herr Nossack. Resztę zachowamy do pierwszego spotkania z panem. Krótko mówiąc Duńczyk, który też jest rosomakiem, powiada, że choćby nie wiem ilu was było, nic nam nie możecie zrobić. Jeśli kiedyś spotkamy się z Vagnem Steenem, co na pewno nastąpi, poprosimy go, żeby do wiersza dodał te słowa: wszystkich was, którzy tak myślicie, pokona filozofia i poezja, rosomak..." „Jak śmiecie, komunistyczne gady, mieszać poezję z historią, a życie z takimi wierszami! Kto was, posiadaczy włochatego i śmierdzącego rosomaka, upoważnił do mówienia o ptactwie? I co o ptakach wiecie poza tym, że latają? Milczcie, milczcie, nie śpiewajcie, tchórze jesteście, a nie ptaki, dość mam i Duńczyków, i Francuzów! Hej, wy tam, nie chcę słuchać... to zwierzęcy... zoologiczny... terror... Nie mogę... nie chcę... wezwę policję..." „Czemu pan wyrwał i rozbił telefon, Herr Nossack?... Teraz łączymy się przez radio... Proszę wybaczyć... przerywamy panu słuchanie wiadomości przed północą, ale spieszymy z zapewnieniem... że nie mamy wobec pana złych zamiarów... chodzi tylko o spotkanie... Pewnie znów pan ryczy... grozi konnicą, amunicją, trutką na szczury... Niech pan przestanie, to nie pomoże... za godzinę północ... polityczny meteorologiczny zoologiczny komunikat o pogodzie na jutro... Mówią coś o potopie i pustce nad otchłanią, raczej nad wodą... Jeszcze tylko trzy pytania, Herr Nossack... dokąd pan tak gna?... jeżeli nie w przepaści, to gdzie pan się zatrzyma?... kiedy się spotkamy?... Jeśli i radio pan rozbije, będziemy zmuszeni porozumiewać się za pośrednictwem ptaków..." Kurt Bodo Nossack nigdy się nie dowie, kiedy zaczął walić w radiotelefon, a kiedy wyrywać druty. Tak czy 105 inaczej, w samochodzie ucichły groźby, szumy, charkot z tamtego świata I ammalna francuska kompozycja do słów Vagna Steena Nossack długo musiał uciekać i wrzeszczeć, skoro nawet skrzynka radiowa była wyrwana, a dokumenty, papiery, mapy rozrzucone po siedzeniach i podłodze Nossack nigdy się tez me dowie, co mu się w tej ulewie, wsrod chmur i bryzgów wody zwidziało ptak z rozpostartymi skrzydłami, potwor, z którego dzioba buchały pokrzykiwania naganiaczy zgrzyt blachy i szkła odór rozgrzanej gumy i oleju, rosomak o mamucich łapach i pazurach, głodnym spojrzeniu i mokrym, nieproporcjonalnie długim ogonie, który ciągnął się po kałużach, a może kamień skała wielkości tego świata, która spadając wlokła szponami rosomaka to, co widzialne i niewidzialne, w otchłań, siedlisko wszystkiego Za Nossackiem, trzymającym kierownicę jak uzdę, trwał pościg skrzydlatej wody, szkap, które nawet we snicjuz mu się nie pojawiały od lat ponad trzydziestu, swin w obrożach z drutu kolczastego i gwiazd, żmij, które plując wspinały się i stawały na ogonach, obozowych psów Chcąc uciec przed śmiercią w oparach kształtu nieba, otchłani, zjechał z autostrady i i uszył dalej po wodorostach, boczną drogą Ta droga wiodła w życie, jakie takie srebrne lisy, pięćdziesiąt lub tysiąc, czekały w zagrodach, az ręce z nieproporcjonalnie długimi widłami rzucą im z półmroku i polskiego lasu rację dzienną — stu lub stu pięćdziesięciu martwych więźniów obozu Potem nad lasem iglastym, dopóki pościg nie przemknął korytem strumienia zwanym autostrada, świecił księżyc Nossack zatrzymał się pized mostem, na krawędzi skalnej ściany Przesądni powiedzieliby, ze Wszechmocny troszczy się o tych, którzy na chwilę tracą łączność ze swym duchem Nossack nie wiedział ze gdy koła się zaryły, gdy rozległ się zgrzyt szkła i blachy, mocno objął kierownicę A wiedział, ze most, baneiy pizydrozne i skała z korzeniami wrastającymi w niebo przypominają do złudzenia prostokątną bombę G G Kiedy ustał boi w klatce piersiowej karku i brzuchu, Nossack stracił łączność z rosomakiem wodnym 106 8 Ulewa przypominała martwe skrzydło lecącego ptaka Pziob i świat, gałęzie i ziemie przyginały wichry Nogi fsJossacka zanurzone były po kostki w wodzie, rwącej boczną drogą ku skale Nossack się nie ruszał Pierwszy policjant obok warczącego motocykla BMW sprawdzał jego dokumenty i zapisywał cos w notesie Drugi, podobnie jak tamten w hełmie i gumowej pelerynie, zbierał kawałki rozprysniętego szkła Chociaż mokry i potłuczony, Nossack się me ruszał Nie chciał wejsc do samochodu ani pod ich peleryny Był oślepiony skałą, jej pięknem, wiatrem, który kołysał mostem, wodą, co gdzieś gmęła zostawiając policjantom huk i pianę „Jak pan sie tu znalazł. Herr Nossack7" „Pościg1" „Mógł pan drogo zapłacie za ten zjazd z autostrady " „Ścigali mnie, mówię Chyba czworo albo pięcioro Rozmawiali ze mną na zmianę, zmęczyło mnie to Czwarty głos, kobiecy, ciepły, wydaje mi się znajomy Raz zwracała się do mnie «Kurt Bodo», drugi raz «kochany» Nazwałem ją terrorystyczną wariatką, suką «Dziękuję, Herr Nossack» — powiedziała Poczułem się wtedy jak jeden z moich pracowników, niejaki Szabo Opuszczony, pokonany «Czego ode mnie chcecie, pieniędzy9 — pytałem pragnąc w skrytosci ducha spotkać się z nią sam na sam «Spotkania» — szepnęła jak prawdziwa kobieta, jej głos znowu wydał mi się znajomy «A podczas tego spotkania, bezwstydmeo9 » Odpowiedziała w imieniu całego korpusu Gullo Gullo, akcentując dobitnie każde słowo «Musi pan przyznać, Herr Nossack, ze jest pan winien, ze między innymi przez pana pewne zwierzę, kuna wagi bez mała stu kilogramów, Gullo Gullo, cierpi i jęczy na oblodzonej części globu» Odparłem, ze me czuję się odpowiedzialny, spytałem co proponują i jak ich zdaniem można polepszyć los tej kuny, zwanej Vielfrass, która marznie od wieków zamiast sie rozgrzewać jak inne zwierzęta «Porozmawiamy o tym, Herr Nossack, ale na spotkaniu » To juz nie była ona, lecz jeden z nich Choć Powołują się na Pismo Święte, na jakąś Nową Biblię, 107 myślę, że to ohydni komuniści, coś w tym rodzaju, ley, i anormalni. Oświadczyli, że nie boją się policji, że są od niej, czyli od was, silniejsi. Wobec tego, panowie, trzymajcie się, może się przyczaili na drugim brzegu. Kto wie, o czym jeszcze byłaby mowa, gdybym nie wyrwał i nie roztrzaskał telefonu. Teraz mi żal, przyznaję. Brak mi tego głosu nimfomanki, żądzy, jednym słowem jej, niech będzie, jaka jest. Mówi śpiewnie jak moja Gudrun. Może jest Austriaczką, może Węgierką, w każdym razie to coś ciepłego, z południa. Gdybym ją teraz spotkał, wierzcie mi, panowie, spytałbym, czy ma brodawki. I pokazałbym ją mojej Gudrun." „A co pan myśli o mężczyznach z tej grupy?" „Założyłbym się, że nie są daleko..." „Kiedy wyciągaliśmy pana z samochodu, Herr Nossack, wspominał pan coś o bombie, o ładunku w blaszanym pudełku" — zagadnął pierwszy policjant zwracając mu portfel z dokumentami i fotografiami bliskich. „To bomba zegarowa czy coś w tym rodzaju — powiedział Nossack tonem niemal wesołym, który zdumiał drugiego policjanta. — Mechanizm, który, jak twierdzą, uruchamia się drogą radiową. A zdjąć go może tylko ten, kto go założył. Zapalnik jest widoczny gołym okiem, ale powiedzieli, że lepiej mu się za długo nie przyglądać. Uruchomić tę maszynę piekielną mogą tylko oni, bo nikt prócz nich nie zna szyfru, a raczej częstotliwości. Bomba waży półtora kilograma, jeżeli nie dwa. Jej niszczycielskiej siły nie sposób ocenić. Tak, tak, pokażę wam. Bez obawy! Dziwne, naprawdę dziwne, aleja się jej nie boję, choć takim strachem przejmuje mnie krew, martwa świnia, martwy ptak i ta ziemia w silniku..." „O czym pan mówi?" „O krwi, o smrodzie, o pierzu. Podnieście maskę, jeśli nie jesteście burżuazyjnymi gówniarzami, tchórzami i mazgajami, jak twierdzili przez telefon gerylasi Gullo Gullo." „Proszę uprzejmie, Herr Nossack, niech pan podejdzii i spojrzy" — powiedział pierwszy policjant. Kurt Bodo Nossack nachylił się tak, że woda ściekały mu za kołnierz. Silnik nie był zalany krwią, tą brunatno1 czerwoną mieszaniną krwi i czekolady. Silnik był całkiem 108 czysty, nawet suchy — ani śladu pierza, kozich kopyt, sierści. Ani ziemi, ani liści, ani kamieni. Przymocowane jo prądnicy stało prostokątne pudełko z obalonym krzyżem, z literami G. G. na blaszanej ściance. Z silnika uruchomionego przez policjanta nie buchał smród. Silnik pracował bez zarzutu. Drugi policjant spuścił maskę, stuknął w nią wprawnie brzegiem dłoni. „Dziwne — otrząsnął się Nossack. — Najchętniej siadłbym do samochodu..." „Za kierownicę?" — spytał drugi policjant. „O nie! — powiedział Nossack. — Niech któryś z was poprowadzi. Wiecie, jak jest, młodzi ludzie, Opatrzność nie zatrzymałaby mnie dwa razy w ciągu jednej nocy na skraju przepaści..." „Po przeżyciu szoku nigdy nie trzeba siadać za kierownicą — oświadczył drugi policjant podprowadzając Nossacka do auta. — My, policjanci, też mamy konflikty z Opatrznością." „Jak to?" — spytał poważnie Nossack. „Opatrzność ma czasem krótką pamięć." „Ale jest sprawiedliwa — rzekł Nossack i dodał z uśmiechem: — Ciekawe, co by o Opatrzności, o losie powiedział znarkotyzowany batalion gerylasów Gullo Gullo." „Z nimi nigdy nie wiadomo..." „Odnoszę wrażenie, że o plemieniu kuny nie wiecie za dużo — zauważył Nossack. — Nie macie ich w kartotece?" „Obok kierowcy czy z tyłu, gdzie panu będzie wygodniej? — spytał grzecznie drugi policjant. — W czasach przemocy anarchiści czy, jak pan woli, terroryści, Herr Nossack, rodzą się w ciągu jednej nocy. Lista musiałaby być długa..." „Obok kierowcy — odparł Nossack drżąc. — Chcę widzieć krajobraz... jeżeli kiedykolwiek przyjdzie świt... jeśli przestanie lać..." „Tylko patrzeć, jak zaświta" — rzekł drugi policjant podchodząc do motocykla. „Teraz jest pan bezpieczny, Herr Nossack" — powiedział pierwszy policjant cofając wóz w stronę policyjnego 109 volkswagena, który czekał, aż motocyklista stanie na czele kolumny... „Teraz, kiedy się uspokoiłem i zagrzałem, mogę powiedzieć, że do nieporozumienia pomiędzy nimi a mną doszło, gdy, może zbyt gwałtownie, oświadczyłem, że nie uznaję psychologii — zaczął Nossack. — Może nie trzeba było krzyczeć do telefonu, że nie wierzę w psychologię, w duszę, w te belferskie i księżowskie bzdety. Istnieje tylko człowiek, homo physicus, taki czy inny, silny albo słaby, obojętne, i istnieje jego postępowanie. Jego postępowanie nie zależy od tak zwanej duszy, od tak zwanego serca, tylko od tego, ile ów homo physicus ma metrów sześciennych, cylindrów, żeby nie powiedzieć koni. Musiało ich to zranić. Ich, którzy widzą związek między pojęciami takimi, jak dusza, serce i cierpienie, nawet gdy chodzi o zwierzęta, zwłaszcza o ich zwierzę, Gullo Gullo. Gdybym się z nimi zgodził, zawołał: O.K., O.K., jestem winien, spotkam się z wami! — nawet by mnie nie gonili tej strasznej nocy. No, ale już wszystko w porządku. Ich nie ma, i długo ich nie będzie. Gdyby się jednak pojawili — strzelajcie, żeby jakoś zlikwidować tę przeklętą bajkę o duszy, o cierpieniach, o sumieniu, a przede wszystkim brednie o podświadomości, która najprawdopodobniej jest ich bazą ideologiczną. Mojemu biednemu Szabó wmawiali podświadome uczucie winy. Będziecie strzelać?" „Naturalnie — odrzekł policjant. — Nie sądzi pan chyba, że pozwolimy, by oni pierwsi otworzyli ogień." „Mam wrażenie, że jedziemy pod górę, ale wzniesienie nie jest zbyt strome. Za nami obrywa się ziemia, więc nie ma śladów. Po obu stronach drogi las. Świerki, sosny, jodły. Z gałęzi kapie, po prostu cieknie. Jezioro musi być w pobliżu, czuję to. Czy z miejsca, gdzie się zatrzymamy, będzie widać choć skrawek jeziora? Bardzo bym chciał, choć sam nie wiem czemu. Pytam o to siebie, nie was, którzy jedziecie jak rajdowcy. Chciałbym, młodzi ludzie, 110 znaleźć się w czystych, idyllicznych okolicach, bez przemocy i terroru, bez pogróżek, szantaży, bez politycznej zoologii. Przynajmniej jeden dzień spędzić jak człowiek, który nie leci na złamanie karku, którego nie ścigają telefony, telegramy, teleksy, i wreszcie jak człowiek, który niczego nie posiada, jak ktoś, kto stracił wszystko, co miał, więc zadowala się widokiem na alpejskie jezioro..." „Zapamiętam to i przekażę komu trzeba" — rzekł policjant; jechali wąską leśną drogą za motocyklem, mając za sobą volkswagena. „Niech mi pan wierzy, następnym razem potraktuję ich ostrzej — mówił Nossack przy akompaniamencie swego sześciocylindrowego silnika. — Zaatakuję ja, a nie oni. Naubliżam ich świętemu zwierzęciu, o mało nie powiedziałem: krowie, którego losu uczepili się jak ślepcy. «Niszczyciele świata kapitalistycznego, jedynego świata, który coś dzisiaj znaczy, czy wiecie, że będziemy wam przypiekać palce, oczy, jądra?!» — zawołam. Dlaczego to oni mają szantażować mnie, a nie ja ich? Czemu to oni mają żądać spotkania ze mną, skoro ja mogę ustalać warunki spotkania z nimi? Czas i miejsce wybiorę ja, a nie te ścierwa! Na spotkanie przyjadę z gorylami, ze stalowym orszakiem, zabiorę z dziesięciu, żeby ich wszystkich posiekali. Jestem pewien, że nie weźmie mi tego za złe społeczeństwo ani sąd, a tym bardziej wy, policja, której też się pali pod nogami..." „Herr Nossack, wszystko to za chwilę przedstawimy naszemu naczelnikowi" — rzekł policjant wjeżdżając za motocyklistą na podwórze samotnej willi z zamkniętymi okiennicami, ze stromym dachem. Motocyklista wyłączył światła, to samo zrobił kierowca mercedesa. Motocyklista otworzył garaż znajdujący się poniżej pokoju, którego okna wychodziły na wodospad i mostek w lesie. Mercedes stanął obok BMW, a volkswagen obok mercedesa. Pierwszy policjant zapalił latarkę i poprowadził Nossacka po zewnętrznych schodach. Nossack dzwonił zębami. Mówił, iż żałuje, że z gerylasami Gullo Gullo nie postępował ostrzej już od pierwszego dnia, od czasu, jak zaczęli do niego dzwonić, a zwłaszcza od chwili, gdy zmasakrowali węgierskie jądra i pozakładali w całym 111 domu tyle materiału wybuchowego w płytkach. Wspominał o Gudrun, o Brunhildzie, o długonogiej Afrykance Ivanovicia. Policjant przytakiwał. Nossack płonął. Wyobrażał sobie swoje wargi, język między piersiami dziewczyny, która rozmawiała z nim podczas pościgu na autostradzie. Kierowca volkswagena został, by zamknąć od środka drzwi garażu, uporządkować broń i hełmy. Potem i on skierował się na górę. Schody były wąskie, strome, oświetlone słabą lampką, niewidoczną z zewnątrz. Kierowca volkswagena podśpiewywał. Wszyscy niemal jednocześnie znaleźli się w obszernym pokoju z kominkiem. Za biurkiem, w białym kitlu i okularach podniesionych na czoło, siedział krzepki sześćdziesięciolatek z wyrazem zadowolenia na twarzy i wypielęgnowanymi staromodnymi wąsami. Nie wstał, tylko rozłożył ręce na znak niemego profesorskiego powitania. Oczy mu błyszczały. Nadchodził świt. Choć ogarnięty gorączką, Nossack dobrze widział ich twarze. Zmęczone, niewyspane, blade. Bynajmniej nie policyjne. Zegar wybił godzinę, ale Kurt Bodo Nossack nie wiedział, którą. 10 „Jestem doktor Zola — powiedział uczony i wyciągnął nad biurkiem rękę, którą Nossack uprzejmie uścisnął. — Miło mi, że nareszcie mamy okazję się spotkać." „Ja jestem Luther — powiedział młody człowiek, który prowadził mercedesa. — Luther to mój pseudonim. Rozmawiałem z panem najdłużej, mnie pan najwięcej dołożył! Ja również cieszę się ze spotkania. I dziękuję!" „Ja jestem Włoch — przedstawił się drugi młodzieniec podając Nossackowi kwadratowe łapsko. — Wszystko to było męczące, bardzo męczące, ale przez to niezapomniane. Mnie pan powiedział, że nie jestem nadczłowiekiem, tylko nadidiotą. Słusznie!" „Moje imię Hanaff, Herr Nossack — odezwała się dziewczyna z kluczykami od volkswagena w prawej 112 j radiotelefonem w lewej ręce. — Pan i pański biedny Vegier Szabó nazwaliście mnie lewicową bezwstydnicą, dziwką, nimfomanką, co chyba nie jest słuszne. Ale co było, to było. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Kto to powiedział, Marks czy Szekspir? Proszę mi wybaczyć, Herr Nossack, że zepsułam panu noc kompozycjami naszych duńskich i francuskich kamratów..." Nadszedł świt. Milczeli wszyscy albo Nossackowi, tęsknie wpatrzonemu w dziewczynę Hanaff, tak się zdawało. Hanaff stała w oknie, w okiennej ramie. Miała długą szyję, piegi koło nosa, jak Gudrun. Nossack był gotów podejść do niej, paść na kolana. Hanaff patrzyła na niego niby obraz ze ściany. Ze zmęczenia szybko unosiły się jej piersi. Nossack nie odrywał od nich oczu. Prosił, żeby mu pokazała brodawki, czy dawał znak, że jest spragniony? Tymczasem doktor Zola zapowiedział, że na kolację będzie krwiste, tylko z jednej strony przysmażane mięso, potem mleko i komiksy do poduszki. Świtało — Hanaff, dziewczyna, grudka srebra, które się topi. Widziana przez łzy Hanaff, którą Kurt Bodo porówna ze szlachetnością srebra, świtu i marzenia, była jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej przezroczysta. Nossack, człowiek ociężały, drżał jak liść w obliczu tego piękna. Szczęśliwy był, że w pierwszym dniu nowego życia przypadło mu to srebro, to wszystko. I płakał... Jasność świtu rozświetlała ściany. Doktor Zola był pewien, że Nossack nie zwróci uwagi na pejzaże, obrazy bitew i portrety zwykłych ludzi. I rzeczywiście, nie chciał patrzeć na tonące statki. Stanął jak wryty przed podświetlonymi kolorowymi slajdami za szkłem. W oczach wzbierały mu łzy. Doktor Zola nie mógł ukryć autorskiej dumy. Na slajdach widniał Gullo Gullo — rosomak... 11 „Wspaniale pan dziś wygląda, Herr Nossack — powiedział doktor Zola, wesoło rozkładając ręce. — Ani śladu gorączki, trzydzieści sześć i pięć, po prostu słów nie mam, żeby wyrazić zadowolenie gospodarzy, nas czworga..." 113 „Jeżeli się nie mylę, spałem aż osiemnaście godzin — odrzekł Kurt Bodo Nossack i wszedł całkiem nago na wagę, która pokazała sto dwadzieścia siedem kilogramów. — Niech mi pan wierzy, czuję się jak dziecko. Spać osiemnaście, dwadzieścia godzin — nie, to mi się nie zdarzyło od czasu wojny." „Tak śpią i tak wyglądają tylko ludzie, których nie dręczą robaki, długi, no i sumienie" — wtrąciła Hanaff dając nagiemu olbrzymowi znak, żeby pozostał na wadze. „Taki sen to przywilej tych, którzy rozsądnie, ze spokojem w sercu przyjmują i pojmują historyczne przemiany społeczne — odezwał się Luther, który siedział przy maszynie czekając na dyktando doktora. — Pański przypadek, Herr Nossack, jest wyjątkowo oczywisty: nie było, nie ma i nie będzie problemów!" „To dlatego, że nie uznaję psychologii, tej burżuazyjnej nauki — powiedział Nossack tak przekonująco, że Luther i Włoch przytaknęli skinieniem głowy. — Gdybym uważał, że istnieje psychologia, że w życiu człowieka istnieje coś poza jego postępowaniem, gdybym zatem sądził, że coś czuję, musiałbym stwierdzić, że jestem szczęśliwy, wesoły albo przynajmniej rozochocony. Ale ja zostaję przy swoim i mówię: jestem wyspany, lekki, w płucach, sercu i mózgu nie mam już gazów spalinowych, ołowiu ani wyziewów benzyny. Skupiam się tylko na istotnych sprawach. Jednym słowem, jakoś postępuję, spokojnie trwam, tak jak wy. Chciałem powiedzieć, i proszę to zaprotokołować, że wy postępujecie logicznie, sprawiedliwie, jak należy. Nieburżuazyjnie. A co powiecie o mnie?" „Zaskakujące, Herr Nossack! — odparł wzruszony doktor Zola. — Świetnie się z panem zgadzamy. Gdybyśmy uznawali psychologię, uczucia, którymi, jak pan to ładnie określił, manipuluje się bardziej niż kiedykolwiek, stwierdzilibyśmy, że jesteśmy szczęśliwi i zachwyceni naszym spotkaniem. A tak, pozostaje nam wyznać i zaprotokołować, że wszyscy pięcioro bez żadnego przymusu, bez zastrzyku, co ma dla nas szczególną wagę, zharmonizowaliśmy i uzgodnili nasze postępowanie. Wypada nam nadal postępować tak jak do tej pory." „Całe moje dotychczasowe życie pełne było wstydu, wszystkie uczucia utkane ze wstydu i pajęczyny, wszystkie 114 dotychczasowe marzenia, jeśli można się tak wyrazić, wstydliwe. Teraz już wstydu nie ma. Pierwszy raz w życiu stoję golutki i nie zasłaniam dłońmi genitaliów. Nie wiem, koniu i jak mam dziękować za taki dar." Włoch patrzył, jak Kurt Bodo Nossack po raz pierwszy swobodnie ogląda slajdy doktora na ścianie. Hanaff stała w oknie jak tamtego ranka, gdy była grudką srebra topiącego się niby lód. Luther poduszeczkami palców dotykał klawiszy elektrycznej maszyny. Zegar ścienny wybijał południe. Człowiek na wadze podnosił rękę chcąc jeszcze coś dodać do protokołu. „Proszę, niech pan mówi, Herr Nossack — zachęcił go doktor Zola, pochylony nad dość grubą teczką z jego imieniem i nazwiskiem na okładce. — Zapiszemy wszystko, damy panu oryginał, a kopię zatrzymamy. Zrobimy to, wie pan, na końcu..." „Sypiam teraz snem naturalnym, głębokim, nieburżuazyjnym. Budzę się o świcie jak pastuszek albo syn proletariatu. Ręce, powieki, twarz myję rosą. Pierwsze promienie słońca, wraz z moimi towarzyszami, witam w lesie. Gimnastyka mi nie szkodzi, przeciwnie. Zazwyczaj chodzą ze mną dwaj, na zmianę. Uzbrojeni są po zęby nie z obawy, że mógłbym dać nogę z tego pastoralnego pejzażu, ale dlatego, iż wiedzą, że ktoś mógłby mnie porwać i tym samym pozbawić wolności. Przechadzamy się po lesie. Znają więcej cytatów i wierszy niż ja. Ja natomiast znam więcej wyrażeń z zakresu ekonomii, handlu i wszystkiego, co ma związek z imperializmem. Sądzę, iż są zadowoleni z tego, że się brzydzę terminami takimi, jak akumulacja, interes, zysk, że z zażenowaniem wymawiam słowa: pieniądz, inwestycja, zarobek. Wiersza Vagna Steena, Duńczyka i rosomaka, niechcący nauczyłem się na pamięć. Proste, mocne słowa. Duńskie, lewicowe!... Nasze ścieżki z trudem przebijają się przez gąszcz. Potok przedziera się przez wąwóz, woda jest spieniona, ale czysta. Jakże to, w dzisiejszych czasach? Powyżej willi, Przypominającej sanatorium dla czworga, pięciorga ludzi, znajduje się niewielka tama, a nieco niżej turbina, więc w razie awarii sieci elektrycznej możemy wytwarzać asny prąd. Wszystkie wille w tych stronach są do siebie Podobne, wszędzie znajdują się takie urządzenia, toteż 115 nikt się nie boi kaprysów dystrybutora. Zapewniam was że od czasu wojny nie nasłuchałem się tyle ptasiego śpiewu. Najwięcej gniazd jest w krzakach, ale nikt się do nich nie dobiera, co mnie dziwi, jako że są tu węże, żółwie i jeże alpejskie. Często rozmyślam o naturze mrówek. W Życiu zwierząt Brehma, w książce, którą noszę z sobą zamiast modlitewnika, o ich naturze nie ma ani słowa. Mrówek są tu miliony, jakbyśmy się znajdowali w Andach, a nie u podnóża Alp. Mam wrażenie, że wychodzą z samego serca ziemi, wspinają się na świerki i jodły. To mrówki są pochylone, a nie pnie i kora, po której pełzną. Z wierzchołków drzew przechodzą na niebo, jak pierwszego dnia Stworzenia. W Życiu zwierząt nie ma nawet domysłu, że wstępując po stopniach nieba mrówki zbliżają się do istoty rzeczy. Wiatr przygina kłosy dzikiego owsa, trawy i kwiaty, do których nikt nawet nie podchodzi. Ziemia słucha, jak wiatry zderzają się w koronach wysokich drzew, ale nie drży, tylko się ugina. Ziemia milczy, słucha, jak orkany ścierają się w otchłaniach niebieskich walcząc o mrówki. Ziemia się podporządkowuje. Oto postępowanie, oto sposób bycia, bez psychologii! Nad nami szybują drapieżne ptaki, przeważnie kruki i orły, poza tym nietoperze, które zachowują się tak, jakby nas w ich królestwie skał i mgły nie było. Paprocie są ostre, pachnące, prawdziwie górskie, gdzieniegdzie skryć się w nich można po brodę. Wkrótce na pewno będą jagody. Będziemy je zbierać i na tackach z trawy podawać doktorowi Zoli, mrówkom, wiatrowi. Zanurzywszy się powyżej pasa, gołymi rękami złapałem w potoku pstrąga. Wyrywał się, pomyślcie. Jego zachowanie mnie zaskoczyło, muszę to podkreślić. Za karę rzuciłem go w trawę. Moi towarzysze powiedzieli, że mogę robić, co mi się podoba. Pewnego razu siadłem, żeby odpocząć, a potem zacząłem śpiewać. Piosenka była długa i chyba wzruszająca, a oni czekali obserwując wędrówki żółwi, węży, ptaków. W ciągu jednego dnia kilkakrotnie badaliśmy potok. Architektura potoku, trzeba przyznać, jest architekturą piekła. Przyglądałem się porywczemu zachowaniu wody, która z pasją rzuca się w dół, podziwiałem odporność kamieni i obojętność gliny. Dopiero wieczorem odnaleźliśmy wir, z którego przed obiadem i lekcj? 116 zoologii wyciągnąłem pstrąga. Ryby nie było w trawie, jak mogła wrócić z wolności do lodowatej wodnej niewoli!... Cóż dodać o krajobrazie? Mech, goryczka, rododendron — oto czego dotykają moje wypoczęte i odrodzone ręce, moje dłonie. Nie ma jeszcze grzybów. Są miękkie i ciepłe szarotki, Edelweiss. Znaczy to, że jesteśmy na wysokości saren, lisów i gadów alpejskich, piją one z naszego potoku, chciałem powiedzieć, z ludowego potoku, tysiąc, może tysiąc pięćset metrów nad egoistami, którzy szukają mnie w dolinach. Jak gdybym to ja był ważny! Nasza waga, zegar ścienny, omega, który także jest nasz i wybija nasze południe, rozświetlone są słońcem, piórami ze skrzydeł ptasich, rybią łuską, slajdami doktora. Nie jest mi zimno ani za ciepło. Gdybym uznawał psychologię i uczucia, powiedziałbym, że czuję się wspaniale i przyjadę tu znowu. Powiem natomiast, że jest mi tak jak kiedyś, przed trzydziestu z górą laty, gdy odniosłem pierwszą ranę, a potem przychodziłem do zdrowia. Szukano mnie. Leżałem sam, w lesie. Dopiero teraz rozumiem, że w tamtych dniach poznałem upajający urok wolności, przestrzeni, niezależność ducha. Mrówki właziły na mnie ze wszystkich stron. Zdejmowałem je z bandaży, zdejmowałem z ran. Byłem wtedy zbiegiem, dezerterem, może jest jakieś lepsze określenie tego stanu ducha. Szukali mnie z psami, telefonami, żmijami. Do pościgu włączyli nawet ptaki. Zachowywałem się jak uciekinier. Wyleczyły mnie mrówki, takie właśnie słońce, pasterze, którzy nie bronili mi ssać mleka swoich krów. Z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, że zależy mi na tym, by mnie szybko nie odnaleziono..." 12 "Teraz kolej na nas, Herr Nossack — odezwał się doktor Zola. — Musimy kontynuować opis." „Nie tylko opis, doktorze, chciałbym, żeby to był spis! — Powiedział Nossack z wagi. — Przez całe życie spisuję, spisuję, spisuję. Dlatego raz pragnę sam być spisany. Chcę mieć swój inwentarz! Proszę... zinwentaryzujcie "inie... ostatnia pora!" 117 „W pewnym sensie właśnie to robimy, Herr Nossack odrzekł Zola. — Wyrażenia «spis» i «inwentarz» nje należą do naszego arsenału. Nasz termin to «stan materiałny». Ale do teczki, z którą pan stąd wyjdzie, i na pańskie wyraźne życzenie..." „Chcę inwentarza!" „Będzie pan miał co pokazywać — powiedział doktor Zola pochylając się w stronę Luthra, który siedział przy maszynie. — Pisz: Polidactylia, mówiąc potocznie — szósty palec.., Pisz: na prawej dłoni, po stronie zewnętrznej, u podstawy małego palca widoczna blizna. Czy wie pan, Herr Nossack, kiedy pozbawiono pana szóstego palca u prawej ręki?" „Trzydziestego dnia po urodzeniu, doktorze. Operację przeprowadził weterynarz Topek, z pochodzenia Czech. Topek słynął z unikalnej kolekcji ptaków alpejskich. Operację wykonał w Burgenlandii, Austria. Mówiono mi, że przez pięć lat opłakiwałem ten przeklęty szósty palec..." „U prawej ręki, Herr Nossack!" „Podobno nikt nie mógł oderwać mnie od rany, tak jak Topka od ptaków. Rana przez całe lata nie chciała się goić. A to dlatego, że tak we śnie, jak i na jawie drapałem ją i rozdłubywałem, całowałem i lizałem. Dziwne, tej rany już nie pamiętam, a Topka i jego chore trójnożne ptaki jeszcze teraz mam przed oczami. Pamiętam tylko, co prawda mętnie, rozkosz, jaka ogarniała mnie w tamtych latach, tam, w Burgenlandii. Jak przez mgłę pamiętam, iż rodzice i Topek często biczowali mnie za to, że się urodziłem z szóstym palcem. Nikt nie odważył się im powiedzieć, że jest mi sądzone żyć z sześcioma palcami u prawej ręki. Z nosa i warg spływała mi krew. Doktorze, co ze mną wyprawiali w tej Austrii? Czy rodzice i weterynarz Topek, Czech, chcieli aż do kości w pozostałych pięciu palcach napędzić mi strachu, choroby, ptaków?..." „Wzrost: 198 centymetrów. Waga: 127 kilogramów. Szyja krótka, gruba, osadzona jak kloc w klatce piersiowej; silnie obrzękły po prawej stronie dźwigacz głowyOczy duże, ciemne, zwężone źrenice nadają spojrzeniu wyjątkową ostrość i przenikliwość. Rzęsy krótkie, gęste. 118 pacjent należy do grupy ludzi w wieku od 55 do 60 lat. rjkład kostny i mięśniowy dobrze rozwinięte. Zdecydowana dominacja strony prawej — obwód prawej ręki i nogi jest o 20 centymetrów większy niż po przeciwnej stronie. Odżywienie, jak już powiedzieliśmy, znakomite, klasowe. Mocno uwydatniona tkanka tłuszczowa, jej grubość po stronie brzusznej wynosi 10—11 centymetrów. Skóra tłusta, napięta, barwy ciemnoszarej." „Dziwne, ale właśnie dziś mi się przypomniało, jak skończył Topek. Opowiadano, że żył on pod władzą tak zwanych nieczystych sił. Sam nie mogłem się o tym przekonać. Tym bardziej, że tak mnie bił mówiąc, iż trzeba wypędzić ze mnie demony. Widziałem, jak usiłował zjeść żywą kurę. Tylko poderżnął jej gardło. Udławił się piórami i krwawą pianą. Sąsiedzi rozebrali go do pasa. Pod koszulą, tam gdzie inni mają łopatki, Emil Topek miał skarlałe, puchem obrośnięte skrzydełka. Na pogrzebie nie było proboszcza. Łzy cisnęły mi się do oczu. Topek był pobożny, co wyrażało się w rozmaity sposób. Za trumną szło kilka rodzin czeskich, między innymi moi rodzice, którzy pochodzili z Hradca i nie byli jeszcze prawdziwymi Austriakami. Dla skrzydlatego Emila Topka, Czecha, nie znalazło się miejsce na wiejskim cmentarzu. Przez cały czas płakałem prosząc, żeby mi dano jego bat. Jestem dziś bardziej niż kiedykolwiek pewny, że opłakało go także kilka ptaków, które krążyły nad małym i zapuszczonym słowiańskim cmentarzem. Doktorze, dlaczego przypomniałem sobie Czecha, on mi okaleczył dłoń, odciął palec, szósty, z którym przeznaczone mi było żyć..." „Całe ciało, zwłaszcza strona dorsalna, obrośnięte gęstymi włosami, które od środkowej linii pleców przechodzą na łopatki tworząc jak gdyby przedziałek. Zarost la piersiach poprzez przednią i boczne strony szyi łączy się z brodą i wąsami. Włosy na głowie mocne, młode, zdecydowanie czarne, i ledwie zaznaczające się bokobrody nadają twarzy kształt kwadratowy. Na potylicy włosy 119 skręcają się zgodnie z ruchem wskazówki zegara, czyli w prawo; wygląda to tak, jakby tworzyły lejek..." „Biedny Topek!" „Dopiero po wykonaniu trzech zdjęć rentgenowskich stwierdzono asymetrię czaszki; prawa jej strona ma większą objętość niż lewa. Plagiocephalia! Można przypuszczać, że wszystkie ośrodki funkcji intelektualnych i psychomotorycznych znajdują się w prawej półkuli mózgowej. Ośrodki funkcji emocjonalnych, wykazujące niedorozwój, znajdują się na powierzchni płata potylicznego, lobus occipitalis. Móżdżek rozwinięty bez zarzutu, niezwykła zdolność orientacji. Czoło niskie, z wyraźnymi wypukłościami, tubera frontalia. Głęboka zmarszczka dzieląca gęste, zrośnięte brwi u nasady nosa. Nos siodełkowaty, z szerokimi nozdrzami odsłaniającymi przegrodę nosową, z której wyrastają twarde i mocne włosy. Bruzdy po obu stronach ust podkreślają wyrazistość policzków łączących się z wypukłymi żwaczami. Krawędź górnej, soczystej wargi ma kształt rozciągniętej litery M, śluzówka wywinięta jest ku górze. Broda kwadratowa, wysunięta nieco do przodu. Kąciki ust zwrócone ukosem w prawo, ku górze, co niekiedy nadaje twarzy wyraz kpiarski i podejrzliwy. Hipertrofia serca, zwłaszcza prawej komory..." „Moja ręka! — zajęczał nagle Nossack i łzy zaczęły kapać mu na stopy, na wagę. — Doktorze, błagam, niech pan popatrzy! Ta ręka różni się od lewej! Nie, nie chodzi o to, że jest bardziej umięśniona i silniejsza, ale o to, że powyżej przegubu, gdzie zbiegają się żyły, od czasu do czasu występuje coś strasznego, coś, co przypomina ptaki Czecha, właśnie teraz się to pojawiło. Swastyka! Znak, który przeraża mnie przez całe życie, skrzydła, których się boję. Niech pan spojrzy, doktorze, nie jest większy od paznokcia, ale to krzyż, szpony ptasie, wyryte głęboko w mojej skórze, w moim ciele. Te ciemne złamane 120 skrzydła, doktorze, mają związek z podstawowym sposobem zachowania w moim życiu, pomijam terminy takie, jak psychologia emocje kompleksy, zachowania zwanego ucieczką! Teraz, gdy patrzę na tę chroniczną chorobę, może raka trzustki i systemu nerwowego, skóry i całej mojej pamięci, przed oczyma stają mi lata 1938, 1939, 1940, lata, w których najwięcej uciekałem. Dorosłem do wojska, w roku 1939 miałem już prawie dziewiętnaście. Moi rówieśnicy z HitlerJugend jeden po drugim wstępowali do wybranych oddziałów Wehrmachtu. Ja zaś uciekałem, jak tylko mogłem. Unikałem większych miast, zwłaszcza rodzinnego Eisenstadtu w Burgenlandii. Uciekałem, mówię, często w przebraniu, czasem z cudzymi dokumentami. Uciekałem i handlowałem, czym się tylko dało, najczęściej dolarami i funtami, biżuterią i złotem. Po raz pierwszy złapali mnie w 1940, w sierpniu, na peronie dworca w Linzu, dawna Austria. Dokumenty miałem na nazwisko niejakiego Herberta Bergera, który handlował nieruchomościami w Klagenfurcie. Moje prawdziwe nazwisko, o czeskim brzmieniu, choć zniemczone, nie zapewniało w tamtych latach bezpieczeństwa. Zawieźli mnie, jako Herberta Bergera, na południe od Linzu, do doliny otoczonej lasem, który wtedy nazywano Doliną Tatuażu. Stojąc na skraju tej doliny, a właściwie płaskowyżu, patrzyłem na Dunaj. Bielił się, przypominał martwą, na grzbiet rzuconą rybę, omal nie powiedziałem: ptaka. HitlerJugend szykowała się do jakiegoś regionalnego zlotu. Tysiąc chłopców i dziewcząt wyciągało ręce, nogi, całe ciała do ideologicznych rajfurów, mistrzów igły i czarnoniebieskiego tuszu. Dziewczynom tatuowano ramiona łopatki plecy, nogi biodra pośladki, brzuchy żebra boki. Dziewczyny lały łzy, płakały, śpiewały. Chłopcom tatuowano piersi ręce ze wszystkich stron pachy. Grzmiała orkiestra, instrumenty dęte, niewiarygodna ilość trąb i bębnów. Dmuchaniem w rogi, uderzaniem w pasterskie dzwonki, w miedziane kotły pozdrawiano słoneczny dzień, nowy porządek w Europie, sprawcę radości — Adolfa Hitlera, Austriaka z miasteczka Braunau ani Inn. Mistrzowie tatuażu szli z płonącymi oczami. Niektóre dziewczyny wyciągały do nich kolana, szyje. Podawały piersi. Krótko podstrzyżeni, schludni alpejscy Gullo 121 chłopcy, chcąc zadowolić choiych artystów z igłami i tuszem, a siebie napiętnować po wszystkie czasy nadstawiali to, co jeszcze nie było nakłute szyje dłonie łokcie, udajądra kutasy Masę niewinnych alpejskich ciał oszpecono swastykami i skrzydłami różnej wielkości, rzymskimi łukami triumfalnymi, skorpionami, starogermanskimi włóczniami i siekierami, czapkami napoleońskimi, bykami, wilkami, wężami, setkami lodzajow węży, nietoperzami, falami i statkami Kolumba, roślinami alpejskimi, kozłami o nabrzmiałych jądrach i wydłużonych kutasach, jaskółkami, buciorami i szablami Mussoliniego, wronami sowami orłami, wszelkimi ptakami, gniazdami, hełmami, mostami, gwiazdami, trójokimi myśliwymi i mularzami, i wróżbitami, trumnami, oborami stajniami chlewniami z niedawno zdobytej Czechosłowacji, smokami, dinozaurami, czołgami które zmiażdżyły Poznań Łódź Warszawę, robakami, masztami, działami wymierzonymi w stronę Ukrainy, piczkami o kilku otworach, a bez włosów, czaszkami, rozami, jaszczurkami, lisami o czarnofioletowych ogonach, łańcuchami do skuwania słowiańskiego żydowskiego i w ogóle mearyjskiego pomiotu, niewolników, mięsa, ukwieconymi dolinami, potokami, stalowymi linami hakami strzałami sieciami podobnymi do rybackich i w końcu Dunajem, który na połyskliwych falach mosł w stronę Wiednia rytualne okrzyki, pieśni, łzy Do dziś nie rozumiem, jak tych dziesięciu mnie nie udusiło Rozkizyowali mnie, usiedli mi na nogach, na rękach, obnażyli piersi Wykręcali mi szyję Myślałem — wtedy jeszcze myślałem i czułem — ze chcą mnie zabić i rzucić przed Maga Mag siedział na scenie w otoczeniu pomocników oprawców muzykantów. Był to rudobrody olbrzym o szerokich plecach i wolich oczach Rondo czarnego jak smoła kapelusza zakrywało mu pół twarzy, część pokrytej szramami szyi i rude kosmyki Na ramionach przysiadał mu kruk Pod nogami i pod czymś w rodzaju sutanny plątała się małpa Mag miał swój namiot, cyrkowy, konia czy osła, jedno i drugie, me pamiętam, jeszcze jakieś cuchnące zwierzę albo ptaka, może sępa Ręce jego były zakrwawione po łokcie, pięści szersze mz głowa dziecka Piegowaty, zdyszany Mag z północy me miał wolnego dnia i 1 Tl 122 I godziny Przemierzał kraj, który kiedyś nazywał się Austrią, wzdłuż i wszerz, ale na ogół trzymał się dolin Rozbijał obozy, ze swoimi zwierzętami i ptakami, krzyżami i włóczniami, i tatuował Jego dziesięciu pomocników nosiło szaty o długich połach i szerokich rękawach Szaty schlapane krwią, moczem i tuszem Wszyscy mieli szarże, zauważyłem to, gdy wlekli mnie przez Dolinę niby kozła na ubój Maga widziałem z bliska szerokie biodra, słoniowate, tępo zakończone stopy, łydki i golenie porośnięte jasnymi splątanymi włosami, mieniącymi się w słońcu W życiu nikogo tak się nie bałem jak jego tamtego dnia Gdyby mógł pan sobie, doktorze, wyobrazić, jak wywijał pejczem z wołowej skóry, toporkiem i igłami1 Młodzież wznosiła na jego cześć okrzyki «Wytatuuję całe Austrię, tak jak juz zrobiłem z południową Bawarią1 — mówił rozkładając ręce jak Mesjasz. — Wytatuuję wszystko, dzieci, koty, drzewa, wszystko, co żyje, kamienie i ziemię, wodę i skórę, to, co żywe, i to, co martwe, konających i szczęściarzy w trumnach, zęby nikt nie został bez piętna, bez znaku naszego ptaka» Mag ze sceny wyciągał ręce nad Doliną, niby jakieś grube rusztowania, na wszystkie strony Pozdrawiano go okrzykami, wołając ochoczo «Heil» Te draby wlokły mnie do mego, doktorze Spostrzegłem wtedy, ze za namiotem stoi pojazd przypominający autobus, sklecony z desek drutów sznurów, jakby furgonetka, a na mej beczki, rózgi, skrzynki z bronią, ze starymi aptekarskimi butelkami i naczyniami, z piórami gniazdami bandażami, z jakimiś zwierzętami po kątach Były tez zakrwawione kije, widły, sznury z wplecionym drutem, kajdany i łańcuchy dla złych zwierząt, buzdygany, sprężyny i inne narzędzia do publicznego karania «Czy starczy tuszu — pytała Dolina — Jeżeli nie, to przywieziemy z Salzburga!» Na co krwiożerczy Mag chłodnym, spokojnym głosem odpowiadał do mikrofonu «Starczy, starczy, tyle mam, ze wytatuuję wszystko, od Linzu az po ujście Dunaju do Morza Czarnego» Trzęsła się orkiestra, rozdzierało niebo nad namiotem Maga, Dolina ryczała, ze i morze, zwane Czarnym, trzeba nakłuć, napiętnować Wlekli mnie do niego, doktorze Dunaj stawał się coraz bliższy, coraz brudmejszy. Mag czekał na mnie z kilku wyciągnię 123 . i tymi igłami. Do dziś nie rozumiem, dlaczego Magowi zwanemu Karl, tak na mnie zależało. Zagrzmiała orkiestra, zaskrzeczał kruk, zajęczała małpa, której członek wywijał się jak u człowieka. Rzucili mnie Magowi pod nogi, mówiąc w jakimś dialekcie, że jestem jedynym w Dolinie, który nie chce być ukoronowany. Myślę, że Karl ich nie słuchał. Deptali po mnie, dmuchali mi w nozdrza, syczeli do uszu. Kolano Maga, duże jak głowa dziecka mającego dziewięć lat i siedem miesięcy, przygniotło mi piersi. Żebym nie krzyczał, wepchnęli mi do ust flagę, groza! Ześrodkowując spojrzenie na czubku igły, Mag otworzył usta. Miał rozdwojony język, po dwa rzędy zębów, pięć migdałków. Przy wlocie do gardła, tam skąd cuchnęło, w krwawej śluzowatej ślinie przetaczało się jakby jajko. Właśnie dlatego jego głos był taki głęboki i gardłowy. Karl zaczął przypalać igłą moją nieszczęsną prawą rękę. Zdawało mi się, że nagryzają żmija, przekłuwa orzeł. Tamci pluli mi do uszu mówiąc: «Teraz należysz do nas, nie do nich», a oprawca tymczasem wsączał mi w ciało i wnętrzności, w ducha, ten ohydny znak. Złamawszy ramiona krzyża, Mag znów otworzył usta. Spostrzegłem wtedy, że owo jajko jest zrośnięte z ciałem, z żyłami glonami gruczołami jego przestronnej gardzieli. Odepchnął mnie, nie brutalniej zresztą niż inni. Pomyślcie, sami mnie puścili. I to w momencie, gdy orkiestra przestała grzmieć, odskakiwać od sceny zrobionej z desek i ze skóry, gdy pieśń Horsta Wessela ucichła w tysiącach gardeł, gdy kruk zwarł połówki dzioba, a małpa, pawian, zaczęła przeżywać setny tego dnia, suchy orgazm. Przestali mnie zauważać. Zapiekło to bardziej od tatuażu. Gdyby dalej deptali po mnie, szczypali mnie i kłuli, całowałbym ich buciory, pejcze i drągi z łańcuchamiBłogosławiłbym ich, prosiłbym Boga, w którego niezbyt głęboko wierzyłem, aby ich krostowatym i liszajowatym zwierzętom przedłużył życie. W skrytości ducha pragnąłem klęski, upadku, ostatecznego poniżenia. Żeby do niego doprowadzić, gotów byłem nawet śpiewać z nimi, ja, odepchnięty na stertę oślego łajna. Moje gardło i moje serce nie chciały jednak ich pieśni. Płakałem więc leżąc w gnoju. W pewnej chwili pierwszy pomocnik Maga, raczej szkielet niż żywy człowiek, który na imię miał 124 Virgil, a wyglądał i mówił jak rumuński polski bałtycki Cygan, ten bosonogi cuchnący szczerbaty drągal o włosach potwornie długich prostych zawszonych, chwycił mikrofon i oznajmił, że oto na scenę wchodzi najprawdziwsza ze znanych dotychczas Aryjek. Dźwignąłem się z trudem, o mało nie zmiażdżył mnie rozkołysany płot z ludzkich ciał. Aryjkę prowadzili rodzice, w strojach tyrolskich jak i ona. «Ma dopiero siedemnaście lat, a osiągnęła wysokość dwóch metrów i dwudziestu ośmiu centymetrów! — wrzeszczał Cygan Virgil stojąc między kozą i kozłem, które przed chwilą parzyły się na deskach. — ... Aryjski cud! Jeszcze jeden dowód przewagi białej alpejskiej rasy! Dziewczę to jednak nie słyszy, nie mówi, płacz jej od urodzenia jest niemy! Oto podchodzi do Mistrza igły i ideologii piętnowania. Karl pocałowałby ją w czoło, jak nakazuje rytuał, ale nie ma krzesła ani drabiny. Mistrz patrzy z dołu na runo rozplecionych włosów barwy tyrolskiego owsa, drży na widok łez, które wzbierają w jej oczach i kapią z rzęs!» Rodzice Aryjki żegnali się znakiem krzyża, wykrzykując to «Heil!», to «Benedictus!». Nawet ja słyszałem, gdy Mag zapytał, gdzie i jak ma ją wytatuować. Dziewczynie udzieliło się zapewne jego natchnienie, i żądza, bo przesunęła palcem po wargach. Zewsząd rozległo się jedno wielkie westchnienie, aplauz w takiej chwili byłby nie na miejscu. Tłum napierał na scenę, która by się zawaliła, gdyby nie pawian i kozy, kruki i małpy. Tyrolka, zwrócona twarzą do mas, klęczała, Mag przysuwał igłę do jej warg. Rodzice płakali ze szczęścia. A co ja zrobiłem, doktorze? Rzuciłem się do ucieczki, co niestety nie uszło ich uwagi. Uciekałem, nawet dziś nie wiem dokąd, byle dalej od nich. Nie wiem też, jak rudowłose, podniecone monstrum o byczych, zarośniętych i krostowatych jądrach nakłuwało wargi Aryjki. Dunaj zniknął mi z oczu, ale przeżyty wstrząs dodawał sił, niosły mnie nie tatuowane nogi. Obejrzawszy się za siebie zobaczyłem Cygana Virgila i jeszcze kilku ludzi. Virgil wołał, żebym stanął. Uciekałem. Wtedy wystrzelił spod peleryny, przez swoje długie włosy. Trzecia kula trafiła mnie w lewe udo. To jest ta rana, ta blizna, która Pozostanie w spisie. Żeby mnie już nie kłuli, żeby nie nacięli mi uszu jak trzem pasterzom przy wejściu do 125 Doliny i wreszcie żeby nie zatłukli mnie jak psa, ofiarowałem im garść funtów i dolarów, które miałem zaszyte w pasie. Cygan Virgil porwał je, wepchnął do kieszeni. «Daj jeszcze!» — oblizywał się. «To wszystko, co mam, Maestro» — wyjąkałem ze łzami. Pognali z powrotem nie powiedziawszy «Heil!». Trzęsła się orkiestra, huczała najpopularniejsza pieśń epoki, Horst Wessel Lied. Kruk skrzeczał, kozioł cuchnął, a pawian, po raz sto pierwszy tego dnia, miętosił swój nieszczęsny członek. Tysiąc gardeł! Cygan Virgil dyrygował ze sceny. Mag szlochał z podniecenia, ze szczęścia, że tatuując wargi, nozdrza i podniebienie dziewczyny z granicy austriackowłoskiej przywrócił jej mowę, zdolność do śmiechu i głośnego płaczu. Tysiąc gardeł! och, słyszał pan kiedyś coś takiego, doktorze? Zostałem w lesie, z jedną tylko swastyką na ciele, z raną zadaną przez Cygana, z mrówkami, o których już mówiłem..." „Podczas szczegółowego badania stwierdzono, że u Herr Nossacka występuje tak zwany status inversus: aorta wychodzi z prawej komory serca, a tętnice płucne z lewej. Lewe płuco ma trzy płaty, a prawe — dwa. Pod względem anatomicznym i funkcjonalnym prawa komora serca odpowiada lewej i vice versa. Zadziwia fakt, że wspomniany status inversus, z tendencją do położenia dekstralnego, wykazują również narządy jamy brzusznej. Krótko mówiąc, wszystkie narządy Kurta Bodą Nossacka mają położenie skrajnie dekstralne. Kiszki, a zwłaszcza jelito grube, posiadają większą niż zazwyczaj długość i pojemność, w związku z czym wszystkie narządy jamy brzusznej, a także klatki piersiowej przesunięte są ku górze. Na zdjęciu rentgenowskim kiszki Herr Nossacka są jasne, wypełnione gazami, rozdęte. Ma on trudności przy oddychaniu, zwłaszcza gdy ilość gazów w tak długich kiszkach wzrasta. Kiszki Nossacka są bliskie eksplozji. Przepona brzuszna jest szeroka i cienka. W prawej części wątroby stwierdzono bąblowca wielkości pięści męskiej, w stadium rozwiniętym, bardzo niebezpiecznym dla organizmu. Dłonie Herr Nossack ma szerokie, palce krótkie i grube, z kwadratowymi paznokciami. Stopy 126 duże, płaskie, rozlane. Pedes plani w najcięższej staci..." po „Doktorze, rękę ze swastyką w splocie żył trzymałem jak teraz, kiedy już dłużej niż miesiąc stoję na wadze historii i sprawiedliwości. Trzymałem ją tak, przychodząc do zdrowia w tamtym austriackim lesie, najpierw nad strumieniem, a potem w opuszczonej chacie, gdzie przez dziury w dachu mogłem oglądać zhańbione gwiazdy roku czterdziestego. Proszę mi wierzyć, ciężej znosiłem wyryte na ręce ptasie skrzydła krzyża niż ranę na nodze! Ale siły szybko wracały. Podniosłem się i poszedłem w stronę Dunaju, bo gdzież by? Niech pan pomyśli, swastyka zniknęła. Płakałem ze szczęścia. W tamtym okresie uznawałem jeszcze uczucia, duszę, psychologię, a nie tylko reakcje, sposób zachowania, jak dziś. Powtarzam, płakałem ze wzruszenia, że podpierając się kijem mogę dotrzeć do Doliny Tatuażu. Znalazłem się w miejscu, gdzie stał cyrkowy namiot Karla, gdzie się wznosiła scena z beczkami, tresowanymi nietoperzami i borsukami, krukami i dzikami. Usiadłem drżąc ze strachu, żeby skądś nie pojawił się Mag z igłą i zakrwawionym jajkiem w gardle. Zwidywał mi się Cygan Virgil z blizną na policzku, zwidy wał mi się osioł ciągnący przez Dolinę zaprzęg pełen drobiu prosiąt psów, żmij jeży jaszczurek i innych gadów, zwidywał mi się autobus z drutu i desek, z którego machali rękami wędrowni aktorzy Maga gimnastycy mistrzowie tatuażu, akrobaci mówcy śpiewacy ze średniowiecznymi tarczami, zwidywał mi się pawian Leo z przekrwionym członkiem, kozioł na kozie w obecności tysiąca ludzi, kruk na świni, pilch na żabie, zwidywała mi się orkiestra złożona z pięćdziesięciu bębnów, sześćdziesięciu klarnetów, stu jedenastu trąb i ośmiuset swastyk na sznurach, na maszcie, na deskach. Potem, ku mojemu szczęściu, nadjechał jakiś chłop. Wziął mnie na furę i powiózł, nie wiem dokładnie, w jakim kierunku. Okazało się, że też był tamtego dnia w Dolinie Tatuażu. Nie kłuli go, gdyż udowodnił, że przed miesiącem w podobnej dolinie, koło Passau nad Dunajem, wytatuowali go ci sami specjaliści i technicy z ptakami i kozami, w obecno 127 sci tego samego Maga Passau i okolica zapamiętały Karla z powodu infekcji, jakie wywiązały się po maso wym tatuowaniu młodzieży, trupów, starców I nawet niektórych zwierząt1 W dolinach bawarskich i austriackich zbyt pozno się okazało, ze Mag o wielkich oczach i sugestywnym, ochrypłym głosie nie był prawdziwym Niemcem Pochodził gdzieś z Prus Wschodnich, z Estonii a może z Rygi, i był Żydem, aszkenazyjczykiem Plan jego polegał na tym, zęby przez Europę Środkową, Bałkany i Azję Mmejsz4 dotrzeć na Bliski Wschód, do judejskiej ziemi obiecanej Papiery, zgodę na tatuowanie musiała mu wyrobie jakaś wyjątkowa hiena, jakiś Bałt Pieiwszą dziesiątkę pomocników Karla i Virgila, muzykantów, klownów, specjalistów od tatuażu, stanowili Żydzi z krajów nadbałtyckich Drugą dziesiątkę morderców i oprawców tworzyli Cyganie, tez nadbałtyccy, i polscy «Gdybym miał takie papiery jak ten Zyd piegowaty wymowny Karl, dotarłbym jeszcze dalej, może na koniec świata, gdzie musi byc szczęscie» — szepnął moj wybawca pokazując mi drogę do obozu koncentracyjnego Mauthausen Drogę obsadzoną lipami, czereśniami, topolami, a przede wszystkim rozami wysokości kilku metrów Śpiewały ptaki Patrzyłem w stronę obozu powstrzymując łzy Nim się rozstaliśmy, ow człowiek opowiedział mi, co się działo w Dolinie Tatuażu wówczas, gdy leżałem ranny w lesie Przez następne trzy dni nadal napływały ofiary Jak mówił wieśniak, przybyło może siedmiuset pielgrzymów z Węgier i Rumunii, z zachodnich okolic Jugosławii, nawet z Bułgarii «Grzmiała muzyka Przy dźwiękach pieśni i przemówień Karla wygłaszanych kwiecistym językiem działy się rożne bezeceństwa Dumni Aryjczycy tej samej płci uprawiali między sobą rozpustę, tfu — splunął chłop poganiając szkapę — Chyba po to, zęby ich mniej bolały wytatuowane miejsca Wypuszczając ze sceny nietoperze jak gołębie, Karl jeszcze ich podniecał Wyciągał jajko z gardzieli, cos mamrotał Słuchali go i parzyli się, nie wiadomo, kto z kim, jak ani dlaczego Nietoperze wracały całymi chmarami, siadały mu na rękach » Wieśniak widocznie lubił opowiadać doktorze Zapytałem go o dwumetrową siedemnastolatkę «Brocząc krwią z gardła i zalewając się łzami, 128 ewczyna ruchami rak dawała do zrozumienia ze chce lechac z nimi z Magiem i jego cyrkiem wzdłuż Dunaju, do Ziemi obiecanej, ale głuchoniemych Chachacha1 Karl ją przyjął, przy wszystkich pocałował w wytatuowane usta 1 tysiąca gardeł rozległa się piesn Dolina życzyła sobie powtórzenia pocałunku » Zapytałem go o Tyrolczyków, rodziców dziewczyny «Widząc, ze dziecko, do wczoraj pokraka, opuszcza ich na zawsze, zęby wejsc prosto do historii biedni Tyrolczycy oniemieli Dwumetrowa siedemnastolatka, Aryjka nad Aryjkami, me mogła juz mieć rodziców, me mogła mieć nikogo, bo stała się pojęciem Matka i ojciec musieli zniknąć z Doliny Tatuażu Ale nie wrócili do rodzinnego Ranaltu na granicy austnackowłoskiej Mimo ze i oni byli wytatuowani na całym ciele, artyści i akrobaci Maga pocięli ich na kawałki Morderstwo przypisano partyzantom słowackim W Ranalue ogłoszono trzydniową żałobę » To wszystko opowiedział mi wieśniak podczas jazdy Doktorze, nigdy me zapomnę tego człowieka, który nakarmił mnie, napoił piwem, podzielił się ze mną papierosami Mógł mnie wydać, ale tego me zrobił Jeszcze teraz mam go przed oczami Przygarbionego, zezowatego kpiarza Strzela z bata, popędza szkapy Podśpiewuje, przeklina, ale rozgląda się na wszystkie strony Niech pan pomyśli, życzył mi szczęśliwej drogi, wspomniał o przyszłości w jakiejś uczciwej i ludzkiej ziemi obiecanej I pojechał w stronę obozu koncentracyjnego Mauthausen A ja, zmartwiały ze strachu, ruszyłem w drogę do Bad Leonfelden, gdzie czekały na mnie kolejne fałszywe papiery, towar na przemyt jak tez pewna wdowa „ a skoro juz jesteśmy przy wdowach, z czasów wojny i z czasów pokoju zapiszmy ze penis Hen Nossacka ma niebywałą długość Nie podamy rozmiaru w centymetrach ani w uncjach, bo działałoby to wstrząsająco Meąalophalia jakby stworzona do podręcznika Krotkochujcy muszą panu zazdioscic Heir Nossack1 Dodajmy, ze penis Herr Nossacka jest obrzezany Herr Nossack wyjaśnił ze w dziesiątym lub edenastym loku życia był operowany z powodu zwężenia napletka Chwa 129 ła Bogu, ze zabiegu nie dokonywał nieszczęsny Emil Topek, Czech i ptasznik Trzeba jednak stwierdzić, 2e i tak przeprowadzono go dość niefachowo Wskutek silnej pigmentacji penis jest czarny, zwłaszcza po bokach żołędzi Herr Nossack pizyznaje, ze długo marzył o tym, by na żołędzi mieć paznokieć, a na prąciu, z obu stron, skrzydełka Czeski syndrom Penis Herr Nossacka nie ma kształtu walcowatego, u nasady jest zgrubiały, jego średnica wynosi w tym miejscu az 5 centymetrów, w kierunku żołędzi zaś ulega zwężeniu i średnica zmniejsza się do 2,5 centymetra, tak ze w całości organ ten przypomina zaokrąglony na końcu róg . Herr Nossack, ależ pan był i pozostał atrakcją Nie wierzę, iż biznes, ekonomia i polityka mogły pana zmusić do zapomnienia o tym czarnym dziku Komandosi Gullo Gullo nie potrzebują na to dowodów Niech pan przekonuje kogo innego, me nas1 Penis Hen Nossacka, ow jedyny w swoim rodzaju tampon, obrośnięty jest szczeciną, ktoią nazwalibyśmy negroidalną, koptyjską Żyły podskórne, całe sploty, są nabrzmiałe i tak poskręcane, ze tworzą istne meandry Przy erekcji penis Herr Nossacka przybiera kształt półłuku, a zołędź zwraca się wzwyż i w prawo Herr Nossack powiada z wagi, i gotów jest nawet podpisać oświadczenie, które głosi. «Zdarza się, ze wyżej wspomniany fallus w stanie erekcji jest mniejszy i cieńszy niz w stanie spoczynku» Rzecz, sama w sobie mteiesująca, należy raczej do sfery literatury i politologu, jest to również problem z dziedziny matematyki, rachunku różniczkowego i nie ma bezpośredniego związku z naszym inwentarzem W zwieńczeniu żołędzi widać wyraźnie ciałka pożądliwości, corpuscua genitalia, nabrzmiałe ciałka wielkości ziarna ryżu «Wyskakują, kiedy mi staje» — oświadcza szczęśliwy właściciel tego niezwykłego członka, mając na myśli swoje, jak twierdzi, dość częste stany erekcyjne I właśnie wówczas, to znaczy «kiedy mu staje», pojawia się wokół żołędzi pienista, kapitalistyczna wydzielina o mdłym zapachu kasztanów, zjełczałego masła, tak zwana smegma. Jak dzisiaj! Smegma, ten przeklęty robaczywy ser, jak obrazowo wyraża się Herr Nossack, była główną, zasadniczą przyczyną zerwania związku z wojenną wdową 7 Bad Leonfelden 130 fjerr Nossack wspomina, a my wiernie zapisujemy, iż wjowa nazywała go «kutasowatym i jajastym, śmierdzącym klagenfurckim capem» Herr Nossack czuł się dotknięty, rozgoryczony Działo się to w okresie, gdy jeszcze wszystko brał do serca Z drugiej jednak strony trzeba stwierdzić, ze takiego komplementu nie otrzymałby byle kto A teraz przejdźmy do jąder Herr Nossacka Prawe jest zdecydowanie hipertroficzne, czyli powiększone Jądra zawieszone są w siatce naczyń krwionośnych, mocnej jak sznur Nawet przy najdelikatniejszym skręceniu czy pociągnięciu prawe jajo Herr Nossacka zaczyna bolec, puchnie i staje się zimne. Jesteśmy przekonani, ze 7 punktu widzenia histologn to prawe jądio lozm się od lewego Precyzyjny pomiar pozwolił nam ustalić objętość obu jaj Herr Nossacka wynosi ona dla prawego sto dwadzieścia, a dla lewego zaledwie osiemdziesiąt centymetrów sześciennych Na pierwszy rzut oka można pomyśleć, ze objętość tych jaj znacznie wykracza ponad przeciętną Natomiast porównanie objętości jaj z objętością całego ciała Herr Nossacka nasuwa wniosek, ze w gruncie rzeczy są to jaja dość małe Otrzymany wskaźnik jest bowiem ponizci pizeuetne Człowiek mniejszy z takimi jajami byłby oczywiście supermęzczyzną W przypadku Herr Nossacka sprawa wygląda odwrotnie Jego jaja me są proporcjonalne do objętości ciała Jeszcze mniej korzystny wskaźnik otrzymaliśmy przy pomiarach ciała i penisa Dopóki ciało Herr NosSdcka było młode i umięśnione, ow stosunek przedstawiał się niemal idealnie Z czasem jednak ciała pizybywało, a członek Herr Nossacka nie ulegał zmianom, tak ze nawet gołym okiem można stwierdzić jego niknięcie w sadle Otrzymane paiametry dowodzą naukowej duszności tej tezy Krótko mówiąc gdyby Herr Kurt Bodo Nossack me wzbogacił się i me utuczył, kutas i jądra Pozostałyby w najidealniejszym stosunku do jego korpulencji i potencji Przy zachowaniu uprzedniej relacji corpus —penis, czyli ciała i członka, gotowość, jak tez moralność Herr Nossacka byłyby lepszej marki Tym bardziej, ze stosunek pomiędzy jego członkiem a jądrami jest idealny " 131 „Uisuld, doktoize, ezeh mogę się tak wyiazic stojąc na tej wadze, była polityczną nimfomanką, o mało nie powiedziałem — ptakiem «Ujezdzac się daję, Uwe, na znak protestu przeciwko Francuzom, którzy broniąc jakichś foi tyfikacji, linii Maginota, zabili mojego Franza w maju» — zwierzała mi się płacząc «Niech dobry niemiecki Bog zmiłuje się nad duszą Fianza» szeptałem do Uisuh zwijającej sie wokół mnie, wokół moje lany, złamanych skizydeł na moje lęce Je domek na przedmieściu Leonfelden, z ogródkiem pełnym kwiatów, zamienił się w tych dniach w burdel, polityczny ściek Cała okolica była skażona Giozono nam deratyzacją, niegaszonym wapnem, dezynfekcją w postaci ognia Mieszczanie pluli na mnie, nazywali mnie złodziejskim Włochem, to znów plugawym Ormianinem, pewnie z powodu czarnych włosów, smutnych oczu, ówczesnej mojej unizoności Znosząc to wszystko wracałem do zdrowia, czekałem na towar, zęby zahandlowac w pociągach, na dziedzińcach kościelnych, na wiecach Jednego z najlepszych fałszerzy funtów, dolarów, dokumentów wysłano znienacka na granicę rosyjską, tak więc na razie musiałem pozostać Buchneiem ze Spitala «LJwe, biacie w Chiystusie i nieszczęściu, bracie w rozpuście, powiedz tym, którzy na dach i w okna naszego domu rzucają kamieniami, ze nie jestem niemoralna, zejestem tylko grzesznicą, Magdaleną, a ten dom to świątyma» — płakała prosząc, bym pieścił i lizał jej pogryzione piersi Ulegałem Mieszkańcy Leonfelden ryczeli, wymachiwali ramionami, rzucali w nas Bóg wie czym Wychodziłem do nich z Pismem Świętym, z książką kucharską, z krzyżem z Burgenlandn, które wciskała mi do rąk Rzucali we mnie kamieniami Niektórzy przyjeżdżali na koniach, w starych hełmach, z dubeltówkami Inni trzymali na łańcuchach psy Stojąc tak z zającem, krzyżem i Biblią w ramionach najbardziej bałem się alpejskich siekier «Ursula, aniele, czy wiesz, co robisz7» — pytałem mówiąc jej, ze chcą mi zabrać Pismo Święte i zająca, ze domagają się, bym rzucił sprofanowany krzyż i książkę kucharską «Uwe, bracie, ja, twoja siostia Uisuld, ja na dnie, w tej jaskini, w życiu, w amie swego pizeklenstwa mam cos, co uważam za serce i tak tez nazywam — szeptała głosem, który rwał się, podczas 132 gdy psy dzwoniły łańcuchami — Tego serca, Uwe, nie dotknął jeszcze żaden mężczyzna Nieszczęście moje me będzie miało końca, jeżeli nikt mnie nie trafi w to serce » Dopytywałem, jakie ono jest «Nie wiem, Uwe, ale czuję, ze to serce mnie prowadzi » Wkładałem jej, doktorze, to, co pan nazywa tamponem, sama mówiła, ze sięgnął jej do gardła, do móżdżku, ale tego dolnego, ważniejszego serca nie mogłem znaleźć A psy szarpały się na łańcuchach Spływałem potem, ze wstydu i z wysiłku, a także ze strachu o zająca «Wybacz, Ursula, siostro moja, serca nie ma, a na dom napierają» — skarżyłem się, na co ona, rozkoszna jak fala, jak ptak, błagała z podłogi «Szukaj go, Uwe1 Szukaj seica, bracie » Rozwieicdłem pełne, pachnące wargi, otwierałem ranęjej przekleństwa Zaglądałem, jak się zagląda w żłobkowaną lufę, jak się zagląda do jaskini Robił to i zając, na którego polityczną głowę nastawali tamci I wreszcie, na trzynastej czy czternastej mili wymacałem, a potem zobaczyłem to, co ona nazywała sercem Była to naiosl opleciona żyłami, obiosmeta miękkim mięsem, mackami, coś jakby ośmiornica przyssana do dna bezdennej jamy Narośl pulsowała Przypomniałem sobie Dolinę Tatuażu, Karla, jego gardło, jajko i głos załamujący się na mm Zadrżałem ze strachu, me tyle przed Karlem, co przed Virgilem, Cyganem o wszawych włosach i zakrwawionych oczach Przypomniałem sobie całą tę menażerię, smród, pisk myszy Wziąłem Pismo Święte i książkę kucharską po czesku, zająca i krzyż z Burgenlandn Po dachu bębniły kamienie, szyby pękały, ustępowały drzwi «Co robić, Ursula7» — spytałem «Otworz, Uwe, zrób z nimi porządek I ściskaj mnie tak jak wczoraj i przedwczoraj Ile swastyk, ile ptaków, ile mięsa może się we mnie zmieścić, Uwe7 I czy oni ilu powiedziałeś, ze ich jest dotkną mojego serca, tu w dole» Stanąłem na progu, oko w oko z całym tym systemem, ideologią Spod kurtek wystawały im ptaki, ale śmierdzące, oskubane Mieszczan w kapeluszach myśliwskich, na koniach, tych, co chcieli mi zabrać zająca, nie było Stu mężczyzn trzymało przed sobą kutasy wytatuowane swastykami Byli to chłopcy z Doliny, straż przednia Karla Usłyszałem dudnienie ich cygańskiej orkiestry, głosy kruka, kozła, pawiana, borsu 133 ka. Pognałem w las, z zającem i Pismem Świętym w ramionach. Żeby dotrzeć do miejscowości Dolne Zamki, w dawnych Czechach, potrzebowałem pięciu długich dni. Tam znalazłem fałszerza dokumentów, przestałem być Uwe Buchnerem ze Spitala. W Białych Zamkach dowiedziałem się, że w Bad Leonfelden, pod tysiącem męskich gardeł, oddała ducha pewna kobieta. I spłonął pewien dom..." 13 Stojąc na wadze, popijając łyczkami alpejskie mleko z miodem Kurt Bodo Nossack patrzył, jak młodzian o smutnych oczach i stalowych łapskach, Luther, podchodzi do stołu, na którym znajdowała się cała kolekcja pistoletów, rewolwerów, lekkich automatów. Kidnaper numer jeden, Luther, nie ukrywał, że przed każdą ważniejszą akcją dokonuje samokontroli, jak również emocjonalnego wyboru broni, ubrania, komiksów. Na mauzerze HSP kaliber 9 para spojrzenie Luthra zatrzymało się zaledwie przez chwilę. Gerylasi Gullo Gullo nie mieli nic przeciwko temu drogiemu pistoletowi automatycznemu, który leżał obok lahti kaliber 9 para, podobnie jak przeciwko szwedzkiemu medsonowi tego samego kalibru, Luther go jednak nie lubił. „Ciebie też nie chcę, przeklęty gwiazdorze! — powiedział do niemieckoszwajcarskiego pistoletu automatycznego sigsauer, który opierał się o bernardiniego, Włocha z długą lufą i futerałem oblamowanym skórą pustynnego węża. — Nie chcę cię, plugawy sig, bo taki sam jak ty zabił naszego Andreasa." „Jakiego Andreasa?" — spytał z wagi inwentaryzowany kolos w błogim nastroju, jako że Hanaff doprowadzała właśnie do porządku jego włosy i paznokcie. „Było to tak — zaczął Luther w natchnieniu. — Dobrze przygotowany i uzbrojony oddział Gullo Gullo z Niemiec, Szwajcarii i Francji przerzucił się do Włoch. Już w Odensee, Kassel i Sindelfingen koło Stuttgartu postanowiliśmy, że zaczniemy od Mediolanu likwidację fabry134 kantów czekolady, cukierków, ciasta, a zwłaszcza prochu, i zawiadomiliśmy o tym wszystkie nasze komórki. Czteroosobowy nasz oddział był świetnie ulokowany i zamaskowany lepiej niż kiedykolwiek. Ulotka z hasłem «Widmo krąży po Europie — widmo czekolady» pojawiała się w najmniej oczekiwanych miejscach. W ciągu dnia spaliśmy w naszych legowiskach na przedmieściach Mediolanu, a po nocach wraz z kamratami z Palermo i Genui opracowywaliśmy plan napadów na magazyny firm «Motta», «Gorgonzola», «Nestle». Przygotowania posuwały się w zawrotnym tempie. Mieliśmy się czym pochwalić przed Pedrem, Kurtem i Ulrike, którzy już od pięciu miesięcy spędzali sen z oczu Hiszpanom i Portugalczykom. Próbowaliśmy nawiązać łączność z Bilbao. Odpowiedzi nie było. Tylko grzmiały baskijskie bomby, katalońskie miny, więc cztery serca Gullo Gullo, z nową ufnością, uderzały żywiej. Na małych ekranach oglądaliśmy, jak dymią i wylatują w powietrze madryckie cukrownie i lizbońskie magazyny kakao, gumy do żucia, makaronu. Marzyliśmy o prawdzie, płomieniu, naprawianiu świata. Bilbao i Barcelona nie odpowiadały. Komandosi Gullo Gullo w Belgii, Szwecji i Holandii otrzymali polecenie, by alarmować ludzi telefonami, anonimowo wysyłanymi kartkami z Życia zwierząt Brehma, telegramami i grozić nową rzeczywistością, nową poezją. Setkę szczurów odurzonych spirytusem naftą winem wypuszczono w domach handlowych Paryża, Monachium i Frankfurtu nad Menem. Uciekając przed szczurem, którego nazwano Pijanym Rudim, pewna Angielka wpadła pod autobus. Było to w Paryżu, między operą a magazynami «Lafayette». Dzielny Rudi, chluba farmy Gullo Gullo, umknął pogoni wskoczywszy do metra, jadącego przez place de la Concorde, koło Luwru i Hotel de Ville do placu Bastylii. Dziesięć kotów bez nóg, z wyprutymi wnętrznościami i zmiażdżonymi czaszkami znaleziono rankiem w recepcjach, kuchniach i restauracjach hoteli brukselskich, sztokholmskich i lizbońskich. Gerylasi domagali się, by gościom, przynajmniej w ciągu jednego dnia, podawać tylko chleb, surowe mięso, Życie zwierząt, a kakao czekolada słodzone mleko, na znak solidarności z ruchem Gullo Gullo, miały zniknąć ze 135 stołów. Mechanizmy zegarowe, miny huknęły tego samego dnia, o północy, w londyńskich, madryckich i berlińskich przedstawicielstwach «Mercedesa», «Alfa Romeo», «Nestle». Ofiar w ludziach nie było, jak pisały gazety tego górnego i gorszego świata, jeżeli zaliczać do ludzi duńskiego fabrykanta o czekoladowych oczach, tego piegowatego i długonogiego łotra, denuncjanta, którego tropiliśmy od miesięcy, a który tej nocy z hamburskimi partnerami odbywał w swojej willi naradę aż do dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt. Czemu ich nie zatrzymał jeszcze chwilę, Herr Nossack? Materiał wybuchowy «Goma 2» wagi pięćdziesięciu kilogramów, sprytnie ukryty w kominku Duńczyka, po prostu rozniósł Petersona. Z trudem go jakoś złożyli. Zamiast książki o unieszczęśliwionej kunie z dalekiej Północy Duńczyk trzymał w oderwanej prawicy umowę z Niemcami. Zakłócenia, nazwane atmosferycznymi, a nawet satelitarnymi, uniemożliwiły nadanie dziennika telewizyjnego w Bremie, Amsterdamie, Kopenhadze. Na tamtejszych ekranach kilkakrotnie pojawiło się szlachetne i ogoniaste zwierzę Gullo Gullo, z paczką materiału wybuchowego w zębach. Tej nocy śmiały zamachowiec Gullo Gullo szalał także w europejskim radiu. Na falach różnej długości rozbrzmiewały w wielu programach piosenki łowców spod Bieguna Północnego oraz nieziemskie, zwierzęce ryki. «Tak jebie, jeżeli jebie, a jebie nieustannie, wygnany mściciel Gullo Gullo!» — wyjaśniali niebiańscy reporterzy, grożąc materiałami wybuchowymi, trzecim jajem i kutasem kosmatego emigranta z lodów Arktyki... Próbowaliśmy nawiązać łączność z Bilbao, z Ulrike i Pedrem. Odzywał się dziwny, wojowniczy głos. Hanaff i Andreas uważali, że hiszpański trzyosobowy oddział Gullo Gullo padł i na nasze wezwania odpowiada ktoś z organizacji ETA. Telefonowaliśmy do Porto i Bombarral w Portugalii. Pociąg towarowy na linii Ostenda—Gandawa wyleciał w powietrze ze swym płomieniem i dymem już w pobliżu St. Michiels. Nastąpiły także eksplozje w Lubece, Kopenhadze, Utrechcie, i w końcu uwierzono, że Gullo Gullo, ze wszystkimi swoimi siłami ludzkimi i technicznymi, przerzucił się do Europy północnej... Gullo Gullo tymczasem oblegał Mediolan. Kryliśmy się to w Magencie, to w Vigevano. Razem 136 byliśmy tylko w Monzy, i to nie dłużej niż dwie noce. Nawiązaliśmy łączność już nie z Bilbao, ale z Marsylią, a potem z La Ciotat, gdzie francuski Gullo Gullo od tygodni czatował na pewien jacht i jego właściciela, skądinąd Holendra. Odpowiedź z La Ciotat i z Tulonu budziła nadzieję. Wyruszyliśmy nad Lago Maggiore. Do autobusu wpadali policjanci, żołnierze, strażacy. Z rąk karabinierów poszukujących morderców bankiera z Parmy cudem udało nam się uciec. W Legnano, gdzie musieliśmy wysiąść, przeczytaliśmy w gazetach, że zamachowca schwytano na brzegu rzeki Ticino, tuż pod Pawią. Sam rozpruł sobie brzuch. Zdołali z niego wydobyć jedynie, że nie należy do tajnego frontu Brigate Rosse, ale do innego ruchu, o którym świat dopiero usłyszy. Zamachowiec nie wymienił nazwy zwierzęcia. Gullo Gullo szczerze go opłakiwał... Herr Nossack, Gullo Gullo był w Mediolanie. Mieliśmy tam kamrata przy Via Andegari. Hanaff, Włoch i ja zostaliśmy u niego, a najodważniejszy z nas, Andreas, przebrany za studenta teologii, ruszył śladami Aldo Morrettiego, fabrykanta serów, makaronu, czekolady. Morretti właśnie ukończył pięćdziesiątkę. Wąsaty i ciężki, był typowym okazem włoskiego montagniero znad granicy szwajcarskiej. Od czasu gdy jacyś inni próbowali go porwać i strzelali do niego w samo południe, Morretti nie ruszał się bez goryli. Andreas jechał za nimi do dworca kolejowego, potem do kościoła, do banku na Piazza Duca dAosta. Z jednym z goryli zamienił parę zdań. Było to w pasażu «Vittorio Emanuelle», przed księgarnią Garzantiego. Morretti w cukierni naprzeciwko naradzał się ze swymi sycylijskimi partnerami od czekolady ciast cukierków. Sądząc po zainteresowaniu wszystkim, co go otaczało, po miłości do długonogiego pana, który bez przerwy nabijał i opróżniał ohydną fajkę, goryl mógł być tylko Grekiem albo Jugosłowianinem, Andreas nie miał co do tego wątpliwości. Za Morrettim i jego gwardią, której członkowie zmieniali się co pięć godzin, pojechał później do Turynu, pociągiem. W Bergamo miał okazję zabić Morrettiego nie zauważony. Opanował się, pojechał za nim znów do Mediolanu. Od głowy Aldo Morrettiego, człowieka o sercu z lombardzkiego sera, ważniejszy był Mario 137 Cavazza, Sardyńczyk, najszybszy w eskadrze włoskiego Gullo Gullo. Andreas całymi dniami nie pokazywał się na Via Andegari. W pamięci, w duchu, miał plan więzienia mediolańskiego, w którym już trzeci rok siedział Mario Cavazza, nasz kamrat. Andreas obserwował więzienie ze wszystkich stron, podchodził do bramy. Strażnicy nie wzbraniali się przed rozmową z niemieckim duchownym który tak dobrze znał włoski, język ich więźnia Cavazzy. Będąc pewnym, że Andreas nikomu nie da się złapać, Gullo Gullo jednak drżał... «Morretti, sporco merdaiolo, ty brudny gówniarzu — zaczął powściągliwie Andreas, pochylony nad aparatem. — Morretti, caccato dalie mosche, obsrany przez muchy i piegowaty, przestań ssać tę zbrandzlowaną fajkę, bo jak nie, to w nią nasikamy, wszyscy po kolei, i nareszcie będziesz miał co ssać. Słyszysz, merdaiolo?r «Kto wy jesteście?» «Gullo Gullo. Morretti. Geryla, która porywa i zabija łajdaków takich jak ty!» «Ale ja mam teraz posiedzenie... — Człowiek po drugiej stronie drutu żuł fajkę i dym. — Gullo Gullo, mówicie... Znowu coś szwabskiego?» «Gullo Gullo to sprawa światowa, cretino, faccia di culo, kretynie z twarzą jak dupa, ty, który widzisz tylko ciasto, czekoladę i kakao! Komandosi Gullo Gullo śledzą każdy twój krok, Morretti, więc wpadniesz w nasze ręce, choćbyś miał nawet stu goryli!; «Zanim się to stanie, najpierw ja ciebie sprzątnę, awoltoio comunista, czerwony sępie! — parskał Morretti do słuchawki, jak gdyby rzygał makaronem. —Zabiję cię, Gullo Gullo, vampiro rosso...» «Uspokój się, Morretti. Przede wszystkim usiądź. Wyciągnij nogi, które regularnie masują ci na Via Monfalcone, niech odpoczną płaskie stopy. Weź tabliczkę czekolady i ugryź, zamiast tabaki zażyj łyżeczkę kakao i pomyśl, co cię czeka...» «Zażyłem — odpowiedział spokojniej Morretti. — I co teraz? Mam opuścić tak ważne posiedzenie? «Teraz usiądź, gorgonzola.» 138 «Nazywam się inaczej...» «Wy wszyscy dla nas jesteście z sera, z gorgonzoli!» «Może jestem wam potrzebny, Gullo Gullo...» «Osobiście na pewno nie!» «Zreszta chciałbym na was popatrzyć. Może diabeł nie jest taki czarny, jak go malują. Może i wy... powiadam, jesteście istotami ludzkimi... Chętnie się z wami zobaczę... gdziekolwiek...» «My na ogól patrzymy przez celownik, signor Gorgi. Teraz też cię widzimy, hieno lombardzka. Ciebie i wszystkich tych gównianych merdosi direttori. Siadajcie! Na pewno macie pełne portki...» «Wezwę policję... wystawię strzelca... to niesłychany terror!» «Gorgi, idioto, zażyj jeszcze raz kakao i zrozum: tu nie pomoże żaden strzelec. Rozmawiamy z tobą z naszego aparatu, z przyrządziku, jakiego jeszcze nie widziałeś. Morretti, formaggio, ty serze, uważaj, co mówisz, bo cię nagrywamy. Gorgi, trufattore, oszuście, odezwiemy się znowu. Będziemy się odzywać aż do czasu, gdy cię zabijemy, a także później. Siadaj!» «Już siedzę, Gullo Gullo.» «Wszyscy niech usiądą, Morretti. Nie ma się co gapić przez okno, pomoc nie może nadejść. Siadajcie, skurwysyny, siadajcie! Ty, signor Vetta, zwany Canaglia di Bar ii Ty, signor Monodente, słodki cukiereczku Turynu, zuccherino, wyliniały i wylizany pedale, który umrzesz ssąc biednych Sycylijczyków i ludzi z północnej Afryki, swoich proletariuszy! Ty, signor Cavalieri, scorpione veleiioso, jadowity skorpionie z Genui, ty, który prócz kakao, ernentalera i makaronu sprzedajesz materiały wybuchowe, amunicję, proch! Ty, signor Polentoni, krótkonogi i krostowaty oszuście z Livorno! Ty, chytry signor Lipponesi, wyłupiastooki awocato, Padrino, najokrutniejszy ze wszystkich ojców chrzestnych Palermo i Sycylii! Signor Coronini, orlisko z krzywą szyją, ty, który przechwalasz się w Mediolanie, że całą Sardynię oblepisz śmierdzącymi słodyczami Morrettiego, ty, który oświadczyłeś na policji, że w Campobasso strzelano do ciebie i do Gorgia i że przywódcą trójki zamachowców był Mario Cavazza — Mario gnije teraz w więzieniu mediolańskim 139 li oczekując ponownej rozprawy1 Coronini, cuchnące pta szysko z Caglian, jak mogłeś zeznać, ze Cavazza członek tajnej organizacji Bngate Rosse, chciał zlikwidować ciebie i Morrettiego7 Gorgi, kaz Coromniemu usiąsc, bo jak me, to zdetonujemy ładunki znajdujące się na twoim biurku, w kasie, obok telefonu, i wszyscy natychmiast pójdziecie w diabły Gorgi, powiedz Coromniemu i innym, ze Mario Cavazza me jest członkiem Czerwonych Brygad ale zamachowcem i, jak go nazwał Monodente, hkwida torem z sekty politycznej Gullo Gullo1 Nasz kamrat Cavazza, owszem, był w Campobasso, nie po to jednak zęby zabić was, którzy dzwonicie zębami do tej słuchawki ale Aurelia Fratelliniego, nastroszoną dziką świnię z Tarentu która jednego z naszych sympatyków przekonywała, ze każdego gerylasa Gullo Gullo trzeba udusić czekoladą w proszku Siadajcie» «Nie usiądziemy jesteśmy Włochami» «Morretti, Cavahen, Monodente i wszyscy pozostali mafioii, czarne ptaki, uwolnijcie naszego Cavazzę Wy możecie to zrobic» «Za pozno juz, Gullo Gullo » «Nie łzyjcie, hieny1 Wy wszystko możecie1 «Jak to zrobić, rov«?» «Na rozprawie zmieńcie zeznania Wiecie jak nie będzie to dla was pierwszyzna Zeznajcie, ze strzelał nie Cavazza, ale ktoś do niego podobny Uwierzą wam za łapówkę, choćby w czekoladzie, kakao, serze Łzyjcie, przysięgajcie, bądźcie śmiertelnie poważni, jak dziś gdy drżycie ze strachu Przekupujcie, macie czym i macie kogo Nasz kamrat Mario Cavazza musi wyjsc na wolność, w przeciwnym razie marny wasz widok » «A jezeh odmówimy, kto kogo wykończy, ty nas czy my ciebie, Gullo Gullo?» «Jezeli nie wyciągniecie Cavazzy z tego piekła, załatwimy was jednego po drugim mafwsi Najpierw wasze fabryki, składy i sklepy wylecą w powietrze Benvenuti, Lipponesi, Coronini, za karę będziemy wlewać wam do gardła wrzące kakao Monodente, finocchio, orecchwne, tu sei del occhio marrone , czym będziesz, pedale, lizał Wsystkie try wyraenia to synonimy określające homoseksualistów Pr7Vp aut 140 i ssał Sycylijczyków i Afrykańczyków, gdy wypalimy ci usta język przełyk7 Polentoni, parszywa i szczerbata żabo, nie śmiej się, ciebie tez dopadniemy1 Jezeh nie 7ozysz zeznań na korzyść Cavazzy jezeh nie potizasmesz laesą, zabijemy cię twoim ementalerem Morretti, ty, który rozmawiając z nami zażywasz kakao, tobie tez wypalimy gardło, jezeh nie przemówisz do tych bestii na policji i w sądzie Ciebie będziemy kaiac dłużej Wysmarujemy cię twoim cuchnącym serem, gorgonzolą, a potem do grubej kiszki, czyli do odbytu, nalejemy wiącej czekolady, przez lejek zęby się nie marnowała Tak spreparowanego posadzimy cię w centrum Mediolanu, zęby ludzie mieli się na co gapie »" „Ekscytujące1 — przyznał Kurt Bodo Nossack z wagi, popijając mleko i pocąc się — Tym bardziej, ze nazwisko Morretti jest mi skądś znane " „Tego poniedziałku, Herr Nossack, Gullo Gullo przepi owadzi! z miharderami jeszcze kilka rozmów Nie było mu do kłotm, a tym bardziej do rozlewu krwi Gullo Gullo proponował nawet współpracę, o którą nikt nigdy nie mógłby ich oskarżyć Odmawiali, a więc chcieli wojny Osiągnięta w ciężkim zyciu odwaga Morrettiego udzielała się innym Gullo Gullo me przypuszczał, ze miękki, wywiercony kutasami Monodente, taki finocchio, taki oiecchione, potrafi grozie, wyzywać na pojedynek Gullo Gullo me pragnął pojedynku Wyłupiastooki Lipponesi, ojciec chrzestny z Palermo, groził me tylko swoją, lecz także całą sycylijską mafią Oto jego słowa «Jezeh me sycylijska, to neapohtanska mafia, camorra was wytępi, a jesh jej się nie uda, grób wam wykopie najczarniejsza ze wszystkich mafii, kalabryjska, sławna ndranghetah Gullo Gullo odpowiadał, ze nie ma nic przeciwko mafii, ze ją pozyska dla antyimperialistycznego, antyczekoladowego ruchu Coionini wspomniał o karabinach maszynowych bazookach, miotaczach płomieni, które osmalą czyjś °gon Gullo Gullo musiał pochwalić odwagę, zauważył jednak, ze jeszcze w żadnej wojnie na przestrzeni dziejów 0 zwycięstwie nie zdecydowała bron, jak więc mogą myslec o zwycięstwie osiągniętym dzięki czekoladzie „W pewnej chwili dorwał się do słuchawki włochaty 1 krotkonogi conte Polentoni — powiedziała Hanaff 141 delikatnie masując uda, pachwiny, mosznę Herr Nossacka — Polentom szlochał jak przyłapana na zdradzie kobieta i oświadczył, ze się poddaje, bez perswazji i bez walki Upadł na kolana, najprawdopodobniej zmoczy nogawki, i zapewniał, ze jeśli chodzi o mego, możemy natychmiast udać się do Livorna, gdzie nam wypłaci okup Płakał, ze nie powita nas chlebem i solą, ale czekoladą Gullo Gullo odparł, ze nie ceni tchórzy i pizd takich jak conte i nie wybiera się do Livorna ani po jego głowę, ani po czekoladę " „Gullo Gullo pragnął tylko uwolnienia Cavazzy, Herr Nossack «Chcecie mieć waszego kamrata i kryminalistę kosztem naszych głów — zawył Morretti i wypaliwszy, ze na honorze zależy mu bardziej niz na gorgonzoli i czekoladzie, po prostu ryknął — Gullo Gullo, ty świnio Świnio nad swmiami» Te łotry i skurwysyny, Herr Nossack, jeszcze we wtorek nie śmiały wyjsc z kancelarii Morrettiego Przyjmowali rodzinę, sekretarzy, środki uspokajające Przesłuchiwali ich policjanci, lekarze, małżonki Skurwysyny domagały się broni przeciwczołgowej, granatów ręcznych, ale obronnych Pedał Monodente twierdził, ze są otoczeni i mogą wyjsc jedynie z bronią desantową w ręku Monodente, dell occhio marrone, nazywał nas prawdziwymi mężczyznami, proponował pakt, jakiego jeszcze nigdy nie zawarto Conte Polentom wrzasnął «Armaty na tę czerwone bestic» i po raz ktorys zemdlał Signora Morretti, juz w żałobie, oświadczyła agentom, ze w pobliżu jej willi, składów i sklepów nie zauważono żadnego Gullo Gullo Orlisko z krzywą szyją, Coronmi, wciaz wisiał na telefonie, przy oknie, tak ze mogl go zastrzelić, kto tylko chciał Benvenuti pogrążony jakby w śpiączce, pytał, jak długo trwają podobne oblężenia Gullo Gullo się nie odzywał, śledził jedynie wejścia do wysokościowca z sera i czekolady, więc nikt, łącznie z inspektorami działalności antyterrorystycznej, nie mógł odpowiedzieć Bcnvenutiemu Lipponesi, awocato i Padł ino z Palermo, przyglądał sie, jak fachowcy od materiałów wybuchowych chłodzą amoniakiem miny założone w biurku z toskanskiego drzewa orzechowego, w kasie dwumetrowej wysokości i jak wynoszą je niby wielkie porcje dobrze zamrożonych lodów Morretti zegnał się 142 1 i żoną godnie, po męsku, podobnie jak Monodente, ten zwiędły finocchw Signora Morretti, pogrążona w żalu Anna Maria, cała w czerni, trzymała w ramionach czekoladowy krzyż, Biblię, a także książkę o krwiożerczych zwierzętach ze strefy polarnej " , Najbliżej makaroniarzy znajdował się Andreas, w przebraniu dominikanina, z pistoletem automatycznym i granatami pod habitem — podjął Włoch dając znak dziewczynie Hanaff, zęby nie przerywała łagodnego ugniatania moszny kolosa — Inni członkowie geryli byli rozstawieni na sąsiednich ulicach Nazwisko Cavazzy powtarzano nawet w kościołach Andreas, najlepszy z nas, stał tuz za dziennikarzami, wszystko widział z bliska Mokre szczury wychodziły z pałacu Morrettiego w asyście policji Conte Polentom nie mógł utrzymać się na nogach Synowie i agenci w białych fartuchach prowadzili go do karetki Lipponesi, Coronmi i Benvenuti triumfalnie podeszli do małżonek, szoferów i goryli, którzy me ukrywali automatów Kiedy czarne limuzyny ruszyły, wszyscy trzej pomachali karabimerom, sanitariuszom, dziennikarzom krajowym i zagranicznym Andreasowi także Cavalien pragnął złozyc oświadczenie Ważne i polityczne, jak powiedział Dziennikarze przjniesli magnetofon, notesy, nitroglicerynę, aby w razie potrzeby mógł ją włozyc pod język Cavahen od dawna nie był tak sztucznie wyprostowany i niepewny Mówił głośno i wyraźnie, jak wszyscy, którzy nie dosłyszą Zaatakował chadecki rząd centrolewicowy i zagroził, ze w zbliżających się wyborach, jezeh me zostanie zwalczony barbarzyński terroryzm, uniemożliwiający produkcję i swobodne rozpowszechniane czekolady, będzie głosował na komunistów I niech zapanują niemoralne stosunki, chaos, mrok Posępny i spokojny Morretti nie chciał złozyc oświadczenia Któregoś dnia powiedział cos w tym stylu nie sprzeciwiając się zęby to zanotowano i ogłoszono «Pokładam nadzieję w Bogu, Państwie, konsumentach czekolady, którym poświęciłem moje ciężkie życie » Do Morrettiego podeszli małżonka, oficer wysokiej rangi, uzbrojony szofer W obu samochodach Morrettiego marki alfa romeo otworzono drzwi le Morretti czekał na wyjście ostatniego więźnia Monodente, jak gdyby cos mu odbiło z niewyspania i ze strachu 143 albo pod wpływem kakaowego proszku unoszącego sje w powietrzu, kłaniał się wszystkim naokoło. Signora Monodente, dama rzadkiej piękności, nie śmiała do niego podejść. Dziennikarz i policjant nie wiedzieli, co zanotować. Monodente miał mokre policzki. Łzy i smarki wycierał mu najtęższy z goryli, Afrykanin. Zbliżywszy się do swego jasnopopielatego, metalicznego i zdaniem Andreasa opancerzonego mercedesa, Monodente huknął: «W interesie pokoju i miłości pomiędzy ludźmi... na cześć wolności... popularyzowania naszej czekolady ciasta sera... należy wypuścić z mediolańskiego więzienia nieszczęsnego Cavazzę... terrorystę i naszego konsumenta...» Monodente cuchnął płynną i skwaśniałą, pedalską kupką, więc dziennikarze i policjanci nie zadawali mu dalszych pytań. Koło Andreasa stał grubaśny ksiądz, chyba prawdziwy, spocony i wystraszony. Monodente ruszył za Morrettim. Monodente miał najlepszą obstawę. Po obu stronach siedzieli przy nim kwadratowi Sycylijczycy; w związku z przewidywaną próbą porwania trzymali go pod pachy, jak również za tylną, ciepłą część ciała. Obok szofera siedział Afrykanin, a obok pani, w następnym samochodzie — Jugosłowianin. Mercedesowi torował drogę motocyklista o straszliwie szerokich plecach i nisko zawieszonym, kalabryjskim zadku. Za mercedesem jechał drugi goryl, także na guzzim ze zbiornikiem o pojemności ponad tysiąc centymetrów sześciennych. Monodente machał ręką, słał osłodzone czekoladą pocałunki motocyklistom po bokach, wszystkim ośmiu, swojej gwardii. Andreas szedł obok duchownego, który patrzył, jak ekipa telewizyjna kręci scenę oswobodzenia i zwycięstwa z odległości dwustu metrów..." „Wszystkich ich należało pozabijać" — rzekł olbrzym z wagi. „Herr Nossack, dalej było tak — podjął Luther. — Gullo Gullo utrzymywał panikę w Mediolanie i Lombardii. Hanaff, Włoch i ja wciąż rozmawialiśmy ze szwajcarskimi, austriackimi i niemieckimi czekoladziarzami i makaronolami. Zgadzali się, że trzeba wypuścić Cavazzę, proponowali okup za swoje głowy. Gullo Gullo niby to go przyjmował, ale nie wysyłał nikogo po forsę i złotoAndreas utrzymywał łączność z Lipponesim i innynii 144 fabrykantami czekolady, kakao... Tamci też się zgadzali. xjje opuszczali Mediolanu i trzymali się razem. Najczęściej przesiadywali w drogich restauracjach, cukierniach w pasażu «Vittorio Emanuelle». Udawali, że piją, smakują przeżuwają, a wszystko tylko połykali. Gullo Gullo przechodził przez pasaż, patrzył na nich z bliska. Drżeli wszyscy, a zwłaszcza Polentoni. Dla Hanaff, Włocha i mnie podobni byli do szczurów, które właśnie wylazły z kanałów. Rozmawiali z dziennikarzami. Gullo Gullo byl zaskoczony sprzecznością ich wypowiedzi. Najmniej gał Benvenuti. Kiedy dziennikarze i prowokatorzy odchodzili, tamci robili się po prostu nieszczęśliwi. Pozostawali ze swymi gorylami, z detektywami i karabinierami, którzy odprowadzali ich do limuzyn. Gullo Gullo do późna przebywał w mieście. Rozwinięci w tyralierę na dworcu w Mediolanie, czekaliśmy na przyjazd pewnego kamrata z Rzymu. Koło północy zaczynaliśmy kartkować książkę telefoniczną, budzić makaronoli i domagać się uwolnienia Cavazzy..." „Herr Nossack, Gullo Gullo utrzymywał stały kontakt z Morrettim. Telefonowaliśmy do niego z miasta, z poczty, a w nocy z naszego aparatu. Najczęściej rozmawiał z nim Andreas, którego Morretti nazywał plugawym Belgiem. Zapytaliśmy, dlaczego zwolnił swoich goryli. Odpowiedział, że ci, o których mówimy, to tchórze i pizdy, i że on, Gorgi, zamknięty w swoim czekoladowym pałacu, dobrze jednak poznał ludzi. «Jesteś jedynym Włochem, od którego nie domagamy się gotówki» — powiedział Andreas. «Gdybyś jej nawet żądał, Gullo Gullo, dostałbyś tylko kulę w łeb» — odparł. «Morretti, zwróć nam Cavazzę! — zapłakał Andreas. — Albo zwrócisz Cavazzę, albo wszystkich was wykończymy!» Gullo Gullo był zdumiony jego odwagą, Herr Nossack. «Nadzieję cię na kutasa, Belgu! — zawył Morretti i ciągnął zgrzytając zębami: — Ciebie, Gullo Gullo, twojego Cavazzę, a także ych, którzy go nie wypuszczają! Zażyłeś już, Belgu, czy chcesz, żebym cię dalej jebał?» Andreas potwierdził, że zażył kakao, że usiadł. Na to Morretti rąbnął: «Wobec tego przestań pieprzyć wciąż te same bzdety!» Morretti po Prostu ryczał, a ja, Włoch, bliski byłem wybuchu..." „Nad Lombardią, Herr Nossack, wisiała chmura oło Gullo 145 wiu i wody — podjął Luther. — Obok mnie, któn prowadziłem starego combi z rejestracją mediolańską siedziała Hanaff. Ubrana była tak, jak wszystkie dziewczyny ubierają się na deszcz, który mógł spaść lada chwila Na kolanach miała pelerynę z gumowanego płótna a pod nią amerykański pistolet automatyczny ingrani M 10 kaliber 9 para, model, którym posługiwała się najchętniej. W specjalnym magazynku ingrama mieszczą się czterdzieści cztery kule. Trzy zapasowe magazynki kryła rudowłosa pod kurteczką z zielonego aksamitu. Hanaff spoglądała na atlas północnej Italii, przez którą pruliśmy, nie najlepiej znając tamtejsze drogi. Za nami siedzieli Andreas i Włoch. Wiedząc, że poleje się krew, zachowywali jednak spokój. Włoch nawet się uśmiechał. Ubrany był w spodnie i kurtkę «Blue Jeans», wysokie buty z miękkiej skórki, czapkę jak gdyby wojskową, dość szeroką, żeby wsunąć pod nią zjaśniałe na słońcu kędziory. Włoch też miał ingrama, zawieszonego na pasku pod płaszczem od deszczu. Do torby z czerwonym krzyżem załadował kilka granatów. Andreasowi najbardziej było do twarzy w szacie duchownego. Lubił ją, gdyż pod habitem oprócz ingrama z tłumikiem mógł ukryć dziesięć magazynków, nóż sprężynowy, sznur do krępowania lub duszenia na miejscu. Na kolanach trzymał Biblię — ta księga pasowała do kościstej księżej twarzy, na której błyskały okulary w staroświeckiej oprawce. W okrągłej piusce Andreas wyglądał nieco śmiesznie. W zanadrzu miał włoskohiszpańską franchillamę kaliber 7,65, pistolet, który przypominał mu Pabla, Kataloriczyka... Przed nami drogą do Bergamo jechał czarną alfą Morretti. Był sam, spokojny, zdecydowany. Palił, miał uchyloną szybę. Nie spieszył się, wyprzedzały go o wiele słabsze wozyKilkakrotnie znaleźliśmy się tuż za nim. Rosił deszczyk. Byliśmy pewni, że na drodze nie ma goryli MorrettiegoMogliśmy go bez trudu uprowadzić, a tym bardziej zabićNastawiał radio, drapał się po kwadratowej potylicy zapalał kolejnego papierosa. Mogliśmy odezwać się do niego przez radio, spytać, o czym rozmyśla jadąc tak powoli. Morretti podśpiewywał, my — milczeliśmy. Tuż za Bergamo, na drodze do Tirano, zatrzymał się przed mostem. Wysiadł, drzwi alfy zostawił otwarte. W wyso146 butach, okryty płaszczem, wydał nam się jeszcze iej zwalisty. Przeciągał się, kaszlał, spluwał w doline Sikał do Oglio, rzeki wpadającej do Lago dTseo. Robił to jak ludzie, którzy nie uznają duszy ani psychologii. Po prostu tak się zachowywał, sikał czekoladą, jakby na złość. Gdyby spuścił spodnie i kucnął, bylibyśmy przekonani, że z piegowatego tyłka posypały się międzynarodowe cukierki. Sikał długo. Potem, widzieliśmy to w lusterku wstecznym, potrząsał kutasem, pewnie wyciskał sączącą się z niego czekoladę. Morretti dogonił nas po jakichś dziesięciu kilometrach, kiedy już myśleliśmy, że zawrócił do Mediolanu. Jechał za nami. Gdyby miał czym i gdyby wiedział, że faceci przed nim to międzynarodowi terroryści, mógłby nas wtedy podziurawić kulami i obsikać czekoladą. Morretti jednak wyprzedził nas ostrożnie i jechał dalej w stronę Tirano, podśpiewując. My też słuchaliśmy radia, Herr Nossack, ale wiadomości. Spiker oznajmiał o wybuchu bomby w Mediolanie, na Via Sicilia. Magazyn cukru, wanilii, cynamonu, całych ton kakao i czekolady w proszku po prostu zniknął z powierzchni ziemi, a na miejscu zbiornika wysokości pięćdziesięciu metrów utworzył się potworny lej. «Ofiar w ludziach prawdopodobnie nie było» — mówił spiker i opisywał, jak strażacy zdołali zlokalizować pożar, który jakby upodobał sobie skład sera, znajdujący się obok zbiornika. Reporter nie podał nazwisk właścicieli magazynu, a byli to Lipponesi i Monodente. Włoch, który najzręczniej ze wszystkich naszych kamratów zakładał materiały wybuchowe, pękał teraz ze śmiechu, aż łzy moczyły jego niemal białe rzęsy. Wyobrażaliśmy sobie, jak policyjne hieny, karabinierzy i detektywi biegają wokół murów i wyrw, jak dławią się wapnem, kakao, czekoladą. Spiker mówił coś o Czerwonych Brygadach. Właśnie wtedy Morretti zaparkował przy Wyjeździe z Tirano i ruszył pieszo dość stromą ścieżką. Padał deszcz. Z dołu patrzyliśmy za Morrettim. Wiedzieliśmy, że pochodzi z tych stron, ze wsi w pobliżu granicy szwajcarskiej. Choć zawsze wyciągaliśmy wnioski ze Wszelkich danych o naszych ofiarach, nie było nam wiadomo, kogo Morretti ma jeszcze w tych górach, rzypuszczaliśmy, że poszedł tam, aby coś wziąć, zosta 147 wic albo się z kimś pożegnać Pewnie ucałował pr0o rodzinnego domu, taki to był człowiek, pewnie przysięgaj cieniom rodziców, jak tamtego dnia, gdy wyruszy w daleki świat, ze będzie wspomagał słabych i biednych Na cmentarzu stał przez całą godzinę Baliśmy się, ze sie przeziębi na tym deszczu Tam tez się z kimś zegna pochylał się nad marmurową płytą Gdy wracał, p0 prostu lało Wyglądał jak człowiek, który cos przyrzekł złozyłjakąs przysięgę Zapalił silnik i nieco szybciej ruszył z powrotem, w stronę Bergamo i Mediolanu Ulewa łączyła Lombardię z niebem Morretti zatrzymał się w miejscowości Pisogne, pizy ujściu rzeki Oglio do Lago dIseo Wszedł do hotelu, którego nazwy nie pamiętam Auto zostawił przed drzwiami, a sposób, w jaki witali go poitieizy w liberiach, świadczył o tym, ze hotel należy do niego Siedział tam długo, popijał czekoladę Grzmiała orkiestra Rozbrzmiewały walce i alpejskie polki dla właściciela, gardłowe sycylijskie pienia dla robotników, którzy obchodzili Sagra delia Cioccolata, święto cze kolady, kakao, sera Lał się i rozlewał szampan — wychylany za damy, za narzeczone, za piękne dziwki, sprowadzone na ten jubel z Mediolanu, Wenecji, Lago di Como Kroi czekolady, awocato Morretti, śpiewał, najpierw sam, potem z goscmi Nie przyłączyli się do niego jedynie Sycylijczycy i chłopcy z Saidynn Czekali, az przyjdzie kolej na ich południowe, płaczliwe arie Po Morrettim, za którego poddanych się uważali Rozstawiony wokół hotelu Gullo Gullo drżał Wiatr zacinał deszczem, siekł w twarze, tak ze oczy pełne mieliśmy iści i chłodu Woda lała się za kołnierz i do butów Jezioro jęczało, fale załamywały się i pizewiacały Pachniało początkiem alpejskiego lata, rybią krwią Postanowiliśmy skończyć z Morrettim, gdy tylko wyjdzie Strzelać ima cały Gullo Gullo, choćbyśmy go mieli zabić wszyscy czworo Morretti pojawił się dopiero koło jedenastej, właśnie gdy lombardzkie niebo waliło się na nas i na Lago dIseo Popychał przed sobą długonogą i jasnowłosą dziwkę w pelerynie koloru zielonkawego sera Na sali w drzwiach obrotowych i teraz klepał ją łapskiem P° tyłku Uchylała się, wymykała, człapała po kałużach Morretti, kroi tej alpejskiej nocy, łapał ją, zasłani3 148 ustami Całował, gniótł, gryzł A jej się cos pomieszało, nazywała go Adrianem Gullo Guilo przypuszczał, ze orretti posuwa ją juz po drodze Potykali s hhl g anem Gullo Guilo przypuszczał, z posuwa ją juz po drodze Potykali się, chichotali powiedział, ze to ładnie, iż na bal czekolady, sera i spaghetti pizyszła bez majtek, na co odparła, ze Vł Trieście, skąd przyjechała z przyjaciółkami, prawie nie nia wytwornej damy w majteczkach Morretti prowadził j4 przez mały park do jeziora, które oddawało się niebu i górom, potokom bulgocącym jak w agonii, prowadził ją niby wilk owcę Przystanęli na chwilę, gdy błyskawica oświetliła smierc trawy i jezioia Dziewczyna jęknęła, jakby Morretti wbił jej w szczelinę między nogami długi roziskrzony sopel Potem mosł ją wdzierając się coiaz głębiej, wciagającją na siebie, ajego międzynarodowa siła przejmowała nas lękiem Nie zdjął dziewczyny z kutasa, nawet gdy znów zagrzmiało i w świetle błyskawicy ukazały się jej ręce, włosy, zadarta tnestenska peleryna Tylko osti ozme połozyłją na ławce, pod którą spływająca woda tworzyła wyrwę, podniósł jej nogi na lamiona Gullo Gullo wyobrażał sobie, jak Morretti, człowiek skazany na uprowadzenie albo smierc, w dolny przełyk i skrzela wsuwa jej i wysuwa swoje śmierdzące kapitalistyczne kutasisko Gullo Gullo obserwował szarpaninę na ławce, nasiąkał wodą, czekał «Adnano, amore dlaczego jebiesz mnie tu, na takim deszczu9 — pytała głosem jak z grobu — Mając tyle pokoi dwie własne windy, tyle własnych toalet, ty mi przesuwasz nerki tu na tym twoim zimnie » «Własnie w tym parku zacząłem równo trzydzieści Piec lat temu Była tu taka ławka, nazywaliśmy ją imerykanską Skończyłem wtedy szesnaście lat Zabrała mi cały miesięczny zarobek całą forsę za rozloszenie mleka wokół jeziora, za pucowanie butów czarnuchom Tyle zażądała za to nędzne pchnięcie, lrWające poł sekundy » «Jaka była, Adnano» «Pytasz o ławkę9» «Ta, która górskiemu cielakowi odebrała cnotę9» «Taka sama jak ty Nie uciekaj Wykończyli ją irnerykanscy żołnierze, Murzyni, Polacy, potem Hindusi oddziałów brytyjskich tak ze z przedniej i tylnej 149 aparatury me pozostała żadna śrubka ani spręzynd mowie ci nic, tylko licha rama jeżeli alianci nie połączyli obu je otworów » «Adnano jedyny, rozwalisz mi miednicę Co ty robisz amore juz po moich nerkach kark mi pęka ,..,.„„ „vmaui r.iiik. mi pęka «Dlatego tez, gdy mam jakieś święto, co zdarza się u.au icz., guy mam jakieś święto, co zdarza s nierzadko, jako zejestem właścicielem jedenastu fabryk a zwłaszcza gdy chcę zrobić święto sobie, wilkowi znad granicy przyjeżdżam tutaj Płacę, chociaż me muszę kupuję, jak wtedy ją, a dziś ciebie, i dmucham na czesc i chwałę moich czekoladowych jubileuszy, moich jaj, jebię jak tej nocy dopóki me zamknę koła mojej ciężkiej drogi życiowej Dopiero wtedy, gdy wszystko podsumuję i przy sięgnę sobie, bo komuz by innemu, ze będę słodził i czekoladyzował póki sił wtedy dopieio kończę » «Dokąd dotarłeś, Adnano7 Cała jestem mokra » «Do połowy mojej trudnej drogi do trzeciego bankructwa z którego mnie wyciągnął me ten, do którego się modlisz, gdy cię jebię, ale ten, którym cię jebię Jak tu skończyć, skoro przed oczami mam przepaście finanso we, które pokonałem, hiszpańskie buraki cukrowe, por tugalskie worki, te tańsze, komunistów, stiajkującycli robotników, terrorystów, strach przed wyborami Oe bie będę jebał az do świtu dopóki me nadejdą gieckie worki, kubański cukier, tańszy, dopóki me wstrząsnę ci obu mozgow kiszek nie popłaczę, dopóki cię jak zmn nie zadławię, a więc dopóki me zabiję, ciebie albo kogo kolwiek Wtedy dopiero zamknie się to koło życia i wtedy skończę, runę, wyciągnę się na najtańszych workach japońskich Rozumiesz, ty tak podobna do mojej pierwszej której w Trieście, tak, gdzieś w tamtych stronach, Hindusi i Jugosłowianie wydarli piczkę i z czubka szabli rzucili do moi za, a między jej nogami otwarła sie jama, taka, ze mogła się tam zmieście pięsc pięta, kolano worek kubańskiego cukru, przywiezionego przez turecki statek » «Adnano niebo i jezioro przecina ta sama błyska wica boję się mówisz, jakbym była twoją ostatnią Nie lob tego ale zyj zyj zyj mały moj i nieszczęsny Adnano» — płakała łykając deszcz «Jak tu me porównać pierwszej z ostatnią, jej z tobą 150 skoro tej nocy z twojej byłej pizdy, tak jak wtedy z jej nieboszczki, wygrzebałem kutasem ima manciata di meida, garsc gówna Pot ca misena, tamtej wojennej bieduh Polacy Hindusi Murzyni połączyli otwory, ale kto to zrobił tobie, która srasz pizdą, a tyłkiem sikasz;? » «Czekoladą, Adnano, twoją czekoladą, lunatico Juz od pięciu dni od chwili, gdy mnie tu przywlekh na pomoc koleżankom na święto lombardzkich słodyczy ciasta sera na Sagra delia Cioccolata napychają mnie twoim, tylko twoim towarem W radiu mówią, ze jest najlepszy w Lombardu, to znaczy na świecie Na śniadanie, na obiad, na kolację karmią nas twoją wanilią, twoim cynamonem, twoim masłem i wreszcie twoimi hasłami, powiedzonkami, obiecując spotkanie z królem Lombardu, czyli z tobą, który chcesz zabić, zęby moc skończyć, uczcie swój miodowy jubileusz »" „Wyrzekam się czekolady" — rzekł spokojnie Kurt Bodo Nossack „Nagle Morretti wyprostował się tak szybko, ze nigdy nie zrozumiem, jak mógł to zrobić, Herr Nossack — powiedziała dziewczyna Hanaff — Stal obok ławki, na której leżała jego nieruchoma ofiara W jednej ręce trzymał pistolet z tłumikiem, w drugiej, umazanej czekoladą, długi i twardy członek Morretti po prostu szczekał «Gullo Gułlo, ty, który od samego rana depczesz mi po piętach, gdzie jesteś9 Gullo Gullo, pizdo gorsza od tej, do której teraz leje niebo, wyjdź z ukrycia1 Gullo Gullo, chodź tu, żebym i ciebie posunął Widzisz, ze jeszcze nie skończyłem » «Morretti, strappa fighe, rozdzieraczu piczek, jebaczku chiaareccio, skończysz na seice, ezeh nie załatwisz zwolnienia Cavazzy — zawołał zza drzewa Andreas patrząc przez lufę llamy 7,65 — Morretti, sozzone, stronzo ty plugawy gowmarzu» «Gullo Gullo, mangia bambmi, pożeraczu dzieci, nawet gdybym mógł, me wypuściłbym na wolność tego waszego kryminalisty1 Musimy powstrzymać wasz czerwony, międzynarodowy terror, choćbyśmy mieli zginąć, my wszy 151 scy, którzy zbudowaliśmy ten pieprzony ustrój! Dlaczego nie strzelasz, beha sanguinosa, krwawa bestio?!» «Morretti, missino, monarchofaszysto, puść kutasa!» «Gullo Gullo, cricca di ladri, bando złodziei, na!» «Chiavareccio, vigliacco, łajdaku, odsuń się od tej biedaczki, od tej proletarii» «Fottuti di comunisti, pieprzeni komuniści, czego wam się jeszcze zachce?» «Morretti, sanguisuga, krwiopijco, proletaria nie może zginąć!» «Weź ją sobie, Gullo Gullo!» «Ja kocham Adriana — zaskomlała dziwka wieszając się Morrettiemu na szyi. — Adriano jest moim królem...» «Idź z nimi, proletariat. — powiedział. — Proletaria, scovazza, ty ścierko, dla ciebie jest Gullo Gullo, a nie Morretti, obrzydliwy sfruttatore, wyzyskiwacz...» «Adriano, czekałam na ciebie pięć dni i pięć nocy... Zabierz mnie do Mediolanu... na bal tortów i cukierków... Chcę być twoją fidanzata di cioccolata... chociaż przez chwilę...» «Morretti, piede di porco, świńska nogo, oddasz nam Cavazzę?» «Nie, bando złodziei, cricca di ladri!»" „Ja, Luther, nie wiem jeszcze dziś, gdy przedstawiamy panu, Herr Nossack, naszą włoską opowieść, i nigdy nie będę wiedział, kto pierwszy zaczął strzelać — Morretti obok ławki, zasłonięty dziwką, czy my, na tym deszczu. Tak czy owak, zatrzeszczały automaty, raz po raz buchał płomień z tłumików. Jezioro dymiło. Morrettiego musieliśmy trafić wszyscy czworo, bo zaczął się rzucać. Przypominał klowna, który stojąc w miejscu przeskakuje przez szuflę pełną żaru. Oboje zwalili się obok ławki i ognia. Deszcz był coraz gęstszy i czarniejszy. We troje z trudem odnaleźliśmy Andreasa, który leżał w kałuży, z rozrzuconymi ramionami, jak na śniegu. Morretti musiał go zobaczyć najpierw. Trafił Andreasa w czoło. Jego rana była piękna, niby alpejska poziomka. Krew z niej nie spływała albo zabierało ją niebo, tak jak moje 152 jęki, moje łzy. Po bracie rodzonym, Robercie, którego wraz z kilkoma Palestyńczykami znaleziono z poderżniętym gardłem na przedmieściach Bejrutu, nie płakałem bardziej szczerze. Chwyciłem llamę Andreasa, zdjąłem tłumik, wsunąłem ją w zanadrze. Nad Morrettim i jego narzeczoną staliśmy długą chwilę, Herr Nossack. Wydawało mi się, że trafiło go sto kul. Sączyło się z niego, coś czerwonego, lepkiego ciekło na wszystkie strony. Kończył, nareszcie. Kutasem mu wychodziły język, mózg, słońce. Uszami — krew, żebra, czaszka. Ustami i nosem — czekoladowe nerki, zęby, przełyk, a potem jaja, palce, nieustraszona dusza. Z Morrettiego po prostu się dymiło. Jego narzeczona była spokojna, szczęśliwsza niż kiedykolwiek — wszystko w nią wchodziło, wszystko przez nią przechodziło, biedaczkę. Zawlekliśmy ich do jeziora. Woda była teraz wolnością, do której, jak z suchego kakaowego piasku, wyciągali ręce. Tam, gdzie kończyła się ziemia, a zaczynały fale, rzuciliśmy szwajcarskoniemiecki sigsauer P 25, broń Morrettiego. Pospieszyliśmy do Andreasa. Po Robercie, bracie rodzonym, płakałem, o ile się nie mylę, dzień czy dwa, najwyżej rok. A po najuczciwszym i najlepszym kamracie, Andreasie, płakać będę do końca życia, czyli do końca Gulla Gulla..." „Dalej opowiem ja, snajper, Włoch. Ruszyliśmy z powrotem, z Andreasem w naszym fordzie. Mediolański Gullo Gullo czekał nie na Via Andegari, skąd udaliśmy się w pościg za Morrettim, ale w domku na przedmieściu... Myliśmy się tam i suszyli, omawialiśmy plan porwania pewnego fabrykanta w Trieście, a wokół naszego forda ujadały psy. Nawiązaliśmy łączność z Zurychem. Zamiast kamratów z Madrytu, Barcelony i Bilbao byli tam Irlandczyk i Bretończyk, o których myśleliśmy, że dawno już zginęli. Psy z przedmieścia oblegały naszego forda. Mediolański Gullo Gullo rozpędził je, wymył wnętrze samochodu. Andreasa włożył do worka z materiału ognioodpornego, nakrył go plandekami, gumowanym płótnem, narzędziami ogrodniczymi. Spytał, co z nim poczniemy. Milczeliśmy. Mediolański Gullo Gullo 153 zadowolił się otrzymanymi poleceniami. Daliśmy ran ingrama M 10, kilka tysięcy naboi, ponad sto kilogramów materiału wybuchowego w płytkach, przypominających tabliczki czekolady. Nadal miał raz po raz telefonować, nękać aż do upadłego bogaczy, międzynarodowych rabusiów, łotrów lombardzkich, którzy nie chcieli wypuścić Cavazzy, paraliżować ich strachem, spędzać policji sen z oczu. Ciągle lało, ulewa nie słabła. Jadąc w stronę Szwajcarii, rozmawialiśmy z Triestem, Rosenburgiem, Frankfurtem nad Menem. Przed Domodossolą musieliśmy się zatrzymać, unieruchomieni oberwaniem alpejskiej chmury. Jadąc w stronę granicy znaleźliśmy się nagle przy moście, sterczącym spośród piany i gałęzi, pod jakąś górą, której kamienną nagość oświetliła błyskawica. Zrozumieliśmy, że właściwy kierunek został gdzieś w mroku, za nami, że zabłądziliśmy do piekła skał, korzeni, wody..." „Było wam ciężko jak nigdy, guliki moje — wtrącił Kurt Bodo Nossack przestępując z nogi na nogę. — Opatrzność jednak zesłała promyk nadziei... «Patrzcie, Tybet!» — wykrzyknął Włoch obok Hanaff siedzącej za kierownicą. «I miejsce dla Andreasa...» — dodał Luther. Wiem, że Tybet i Nepal to były kraje, o których Andreas marzył. O duszy i wierze Tybetańczyków, o ich czystości i umiłowaniu prawdy wiedział więcej niż ktokolwiek. «Gdybym znał dzień i godzinę swojej śmierci, udałbym się do nich i poprosił, żeby mnie pochowali według swojego obrządku» — mówił. Andreasa ciągnęliście raczej, niż nieśli w tej ulewie. Żaden z was nie uświadamia sobie, ile czasu, chciałem powiedzieć, ile lat i męki kosztowała was droga na Kangri w krainie Arig, ten kamienny i czysty szczyt tybetański. Znaleźliście się jednak na dachu świata, siedem tysięcy trzysta piętnaście metrów ponad wielonarodową ziemią. Stąd droga wiodła jedynie do nieba, do Boga, który, jak mówił Andreas, najczęściej przebywa wśród błyskawic, w sercu lodów. Wydobyliście Andreasa z mediolańskiego worka, położyli, z głową i rękoma zwróconymi w stronę pustyni 154 Czangthang. Wszyscy troje pocałowaliście go w czoło, tam, gdzie najbardziej był człowiekiem, Gullo Gullo... «Pomścimy cię, Andreas!» — wyszeptała Hanaff. «Prędzej, niż orły pustynne zaczną ci wydziobywać oczy, wargi i przełyk...» — powiedział Włoch, którego głos rwał się w porywach wiatru... Wiem, że na dnie przepaści czekał na was combi. Drogę wam oświetlały tybetańskie błyskawice, ptaki tybetańskie i węże. Przejście graniczne tonęło w wodzie. Ale strażnicy was przepuścili. Nagle poczuliście ulgę i piekielny głód. Zjeżdżając w stronę Rodanu nawiązaliście łączność z Mediolanem. Tamtejszy Gullo Gullo zameldował o wykonaniu poleceń. Tuż przed drugą w nocy mina rozniosła magazyn Coroniniego, wraz z kilku tonami czekolady w proszku. W pół godziny później zdetonowano wszystkie cztery miny w składzie Lipponesiego, ojca chrzestnego zPalermo. Chmura kakaowa rozpostarła się nad kilkoma ulicami w pobliżu dworca i każdy mógł zażywać kakao, ile tylko chciał. Punktualnie o trzeciej piętnaście, podczas gdy większość pełniących służbę strażaków była zajęta na zgliszczach zakładów Lipponesiego i Coroniniego, huknęło wszystkie dziesięć min na Via di Bari, a w miejscu, gdzie stał magazyn czekolady, mleka w proszku, kakao, sera i makaronu, własność Polentoniego, utworzył się olbrzymi krater. Eksplozja była taka, że z tej największej, najsilniej obwarowanej twierdzy słodyczy nie pozostały nawet mury. Ludzie zażywali słodki proszek, kichali, kartkowali dzieło Brehma. Mediolański Gullo Gullo triumfował. Daliście mu nowe polecenie: w ciągu trzech dni mieli być podziurawieni kulami panowie Benvenuti, Monodente, Cavalieri oraz inspektor Vittorio la Grassa prowadzący śledztwo w sprawie Cavazzy..." „Świtało — podjął Luther. — Za kierownicą usiadł Włoch. Nawiązaliśmy łączność z Bilbao, Herr Nossack. Tam też tybetańskie ptaki roznosiły trupy. Ścigała nas 155 ETA. Wsunąłem rękę w zanadrze i wyciągnąłem llamę Rzuciła mi się w oczy plama, krwawa. Była to rana Andreasa. Pocałowałem ją, llamę schowałem pod koszulę, pod lewą pierś, tam, gdzie jest miejsce na moją rychłą ranę. Teraz rozumie pan, Herr Nossack, dlaczego moja ręka unika plugawego zdrajcy, sigsauera P 25. I dlaczego do końca życia, to jest postępowania, z miłością będzie sięgać po llamę kaliber 7,65... Dotarliśmy do Zurychu. Z Tybetem, z błyskawicami, z ulewą w oczach..." 14 „Przyjaciele, guliki moje, po raz pierwszy, odkąd pamiętam, pragnę być uzbrojony" — powiedział Kurt Bodo Nossack, któremu Hanaff masowała uda, pachwiny i mięśnie brzucha poniżej pępka. Pod wpływem tego kolosowi na wadze napinały się jądra, a róg penisa podnosił się w prawą stronę. „Nad tym właśnie pracujemy już od piętnastu dni, Herr Nossack" — odrzekł doktor Zola, wzruszony, z łzami Andreasa w oczach. „Zbroję się po raz pierwszy, doktorze, więc nie chcę byle czego" — oświadczył Nossack rozpływając się z zachwytu i wpatrując w slajdy przedstawiające ogoniaste zwierzę Gullo Gullo. Włoch i Luther poprosili, żeby napiął brzuch, ile tylko zdoła. Nossack nadymał się, aż na czoło wystąpiły mu krople potu. Włoch i Luther watą umoczoną w spirytusie dezynfekowali mu brzuch na linii, wzdłuż której miał być założony pas. Nossack nadymał się, gotów był śpiewać. Jego gruczołem krokowym, nasadą członka i jajami, które za wszelką cenę musiały pozostać na dnie moszny, zajmowała się Hanaff. To, co zdezynfekowane, doktor Zola mydlił i golił. Koło powstałe w ten sposób w pasie, jak też drugie, wokół genitaliów, doktor smarował czymś, co pachniało jak kamfora. „Proszę się teraz nadąć, jak tylko pan potrafi, aż do eksplozji, że użyję pańskiego określenia — powiedział 156 doktor Zola i dodał: — A teraz zatrzymać powietrze, jak długo się da. Tak..." „Chcę, żeby broń była prawdziwa, przerażająca, ludowa" — ledwo zdołał wymówić Kurt Bodo Nossack patrząc, jak zręczne ręce doktora, Luthra i Włocha przykładają mu do ogolonej skóry taśmę koloru mleka, szerokości najwyżej czterech centymetrów. „Niech pan dobrze zapamięta, Herr Nossack: zdjąć to mogą tylko te same ręce, które pana zbroją. Jeśli ktokolwiek inny zacznie przy tym gmerać..." „Doktorze, kogo mogę zabić tym ludowym materiałem?" „Znów jesteśmy przy pańskich legendarnych jądrach, Herr Nossack — powiedział doktor Zola i schylił się, żeby widzieć, jak ręce Hanaff i Włocha zakładają pętlę. — A teraz proszę podnieść nogę, prawą, jak pan tylko może. Proszę tak pozostać i już się nie nadymać, żeby idealna ilość powietrza napełniła mosznę. Niech pan się nie boi, pętla będzie luźna, w ogóle jej pan nie odczuje, ale musi być taka, żeby nie pozwalała na przesunięcie się jaj, które aż do zdjęcia pasa winny pozostać na dnie powietrznej komory jądrowej. Może pan już spuścić nogę, Herr Nossack. Proszę odetchnąć, bez obawy. Część fizyczna zbrojenia jest właściwie skończona..." „Doktorze, co mam robić, jeżeli ta erekcja... ludowa... potrwa... jeżeli materiał wybuchowy o takiej sile... ludowej... się zagrzeje?..." „Herr Nossack, przymiotnik «ludowy», którego tak często pan używa, odkąd pan się tu znalazł, nie należy do naszego arsenału. Nie mamy konkretnych związków z ludem, chyba że jest on bydłem, i to najgorszym, bez ogona. Przymiotnikiem tym najczęściej posługują się czerwoni terroryści, Rotę Armee Fraktion, czyli RAF, Brigate Rosse, tak zwana Pierwsza Linia i wreszcie Ormianie. Jesteśmy lewicowcami. Herr Nossack, ale 0 innym zabarwieniu, może nawet teologicznym. Czerwoni terroryści wyrażają doraźny bunt, niekiedy też mają Program polityczny, ale tani, najgorszego gatunku, dla ubogich duchem i ciałem, dla analfabetów, czarnych 1 żółtych. My natomiast opieramy się na niezadowoleniu, które istnieje tak długo, jak sam człowiek." 157 „A wiec ludzie o nas usłyszą..." „Już słyszeli i jeszcze usłyszą! — powiedział doktor Zola i przerzucił ręcznik przez Nossackowy członek który się nie ugiął. — Wprawimy w zdumienie cały świat Nasz terroryzm to terroryzm przyszłości. Człowiek jutra nie wchodźmy na razie w przyczyny, będzie terroryzował samego siebie. Dla wielu będzie za późno na wszystko prócz idei, przyjmijmy, że naszej!" „Zgadzam się całkowicie — odparł Kurt Bodo Nossack. — Prymitywne porwania, szumnie zwane kidnaperstwem, rabunki, szantaże, wszystko, o czym rozpisują się gazety, doprowadza mnie do śmiechu. Niby to jest oparte na psychologii, a pozbawione nadbudowy. Prawdziwej grozy! Czy wychodząc z pozycji ruchu Gullo Gullo mogę to nazwać dyletantyzmem lat osiemdziesiątych?" „Nie do nas należy ocena, w jakim stopniu ktoś jest dyletantem, mistrzem czy wizjonerem. Niech o tym świadczą czyny — rzekł doktor Zola. — Doskonałość, jakkolwiek by na nią patrzeć, bywa względna. W każdym razie walka o środki, o dobra materialne to nie to samo, co walka o świadomość człowieka, omal nie powiedziałem: o duszę." „Kiedy odstawicie mnie tam, dokąd udaję się bez ochoty, kiedy z wolnego terytorium powrócę w niewole finansowych, burżuazyjnych, kapitalistycznych i innych pornograficznych stosunków, kiedy znajdę się między nimi ze specjalnym zadaniem, będą mnie pytać: «Dlacze go właściwie nie załatwili cię, jak tylu innych?» Ponieważ przyszła pora na drugą, delikatniejszą fazę zbrojenia, na hartowanie, przygotowanie do ataku, pozwoli pan, doktorze, że ja również zapytam: jaka odpowiedź byłaby najkorzystniejsza dla ruchu Gullo Gullo?" „Nie jesteśmy szkołą, Herr Nossack — oświadczy! doktor Zola. — Siła naszego ruchu polega na tym, że ma on zadania, ale nie ma tych, którzy je narzucają, zadania są po prostu oczywiste. Będzie pan przykładem i dowodem na to, że wieszaniem, podrzynaniem gardeł i w ogóle zabijaniem zajmują się tylko tchórze, pizdyj desperaci, a nie moraliści, wizjonerzy, interpretatorz historii tacy jak my. Gullo Gullo zabija jedynie wtedyj gdy musi: dla samoobrony, w ataku, przez nieuwagi 158 „czasem z poczucia nihilizmu, nie własnego, ale ich. Oni kliszą zrozumieć, że pojawili się prawdziwi buntownicy, terroryści jutra. Jednym z naszych przedstawicieli jest właśnie pan, Herr Nossack!" „Kiedy ja będę zabity, przyjaciele?" „To zależy tylko od pana — odpowiedział doktor Zola kolosowi, który, już w ubraniu, stał przed podświetlonymi slajdami. — Gullo Gullo by pragnął, żeby pan żył do końca, czyli sto lat, ale odrodzony, z jasnym poglądem na przyszłość, jeszcze jaśniejszym na przeszłość, czysty i niewinny, z tym dzikiem w nogawce. Żeby pana życie było dobre i pełne, to znaczy z wyrzutami sumienia, bez których nie ma prawdziwej przyjemności, postępu ani wreszcie, czego pan tu dowiódł, erekcji. Żeby pan żył jak człowiek, jak symboliczny prawicowiec, który spędziwszy pewien czas w komórce Gullo Gullo zrozumiał, gdzie, czym i jak bardzo ludzkość zawiniła. Jak ludzie, poprzez niesprawiedliwość i egoizm, sami stworzyli zło, konkretnie terroryzm, który zagraża światu zniszczeniem. Można było tego uniknąć, Herr Nossack! Człowiek zdradził zasady, które są podstawą jego istnienia. I teraz za to płaci! Ludzkość wykopała sobie grób, nie wiadomo jeszcze, jak wielki i jak głęboki. Podczas wykładów z polityki i zoologii, weterynarii i poetyki miał pan okazję poznać wszystkie krzywdy, jakie w różnym czasie i przestrzeni wyrządzono zwierzęciu Gullo Gullo. Z dobrej kuny, z kociaka o gołębim sercu zrobiono okrutną, krwiożerczą bestię, emigranta! A teraz ci ludzie się dziwią, że Gullo Gullo, z wyroku boskiej sprawiedliwości, rani i kaleczy dzisiejszy pieprzony świat. Czas zemsty nadszedł, Herr Nossack!" „Mówi o tym Nowa Biblia, doktorze. I to na początku, uż za proroctwami politycznymi i biologicznymi, za studiami przewidującymi wysokość stopy inflacyjnej, seksualnej i moralnej..." „Ależ pan robi postępy, Herr Nossack! Szybkie zrozumienie naszej doktryny, czyli dialektyki, zapewni panu laprawdę uczciwe, długie życie, pełne erekcji. Tak więc 159 wszystko wskazuje na to, ze nie zabijemy pana Pręd7e zrobią to oni, z zazdrości" „Jakie jest moje konkretne zadanie9" „Zadania nie ma, Herr Nossack, chyba ze samo sie wyłoni — rzekł doktor Zola — Będzie pan mowil opowiadał o zwierzęciu Gullo Gullo, czyli o naszym wyzwoleńczokidnaperskim ruchu, o elicie, wśród której pan przebywał Będzie pan mówił, jezeh jednak zabraknie natchnienia, lepiej, zęby pan milczał Będzie pan dojrzewał mówiąc Przy panu będzie dojrzewał świat, przynajmniej ta jego część, którą jako prorok zdoła pan przemierzyć Gerylasi Gullo Gullo dają panu, jako człowiekowi względnie bystremu i w pełni świadomemu, czas na dojrzewanie, na przemianę Przewidziany termin wynosi piętnaście długich dni i nocy Zmienić i poprawie siebie, a tym samym bliźnich na tym świecie, skompromitowanym pod każdym względem, znaczy przewertować historię ludzkości Wertując ją, Herr Nossack, dzięki wyznacznikom czasu i przestrzeni odnajdzie pan zwierzę, bohatera tragedii, którego wizerunek, talizman, nosi pan na szyi, pod koszulą Pozostaniemy w kontakcie, przekona się pan, jakim Będziemy śledzić pański rozwój Jeśli me osiągnie pan stopnia, o którym juz mówiliśmy, będziemy zmuszeni pana usunąć Nie dlatego, ze cos przeciwko panu mamy, ale zęby om pana nie zamordowali Przy pomocy szyfru radiowego zdetonujemy ładunek znajdujący się w pańskim pasie. Wybuchnie pan. wyrwie pan w ziemi lej1 Materiał wybuchowy, który pan na sobie nosi, ma dwieście razy większą siłę mz tamten, który umieściliśmy w pańskiej willi, w który uzbroiliśmy pańskie gady, ptaki, pańskiego Węgra O niszczycielskiej sile tego materiału om wiedzą tyle samo co my, a może i więcej, niech więc pan się nie da nabrać Niech pan się nie godzi na demontaż Jezeh się zapali choć gram tego, czym pan jest opasany, zapalą się wszystkie ładunki, choćby się pan znajdował w odległości tysiąca kilometrów od domu, od swego uzbrojonego samochodu Jedna z substancji w materiale wybuchowym Gullo Gullo w zetknięciu z tlenem powoduje, ze pęka ziemia, niebo, powietrze, to, czym ci ludzie nie wiadomo po co oddychają W razie wybuchu nastąpiłaby reakcja łańcuchowa, prośmy Bogd160 tby do mej me doszło, bo byłaby to potworna seria, jak domek z kart rozpadłaby się pańska wielka i piękna willa, cala pańska baza społeczna, wszyscy ci, którzy nie chcieli dotychczas zmienić stosunku do pewnego zwierzęcia ." tiW jaki sposób będę wam przekazywał środki materialne, doktorze1?" „W pańskim przypadku, Herr Nossack, ważniejsze są inne sprawy Powiedzmy, zoologia Od początku tłumaczymy panu, ze środki to zło, zło konieczne " „Ani z zoologu, ani z polityki, me wiadomo mi, doktorze . zęby jakakolwiek rewolucja, jakikolwiek ruch mogły działać bez złota, oczywiście cudzego Czym rozsadzić zatwardziały system tak zwanego wroga klasowego. ezeli me złotem9" „Do powszechnego rozpadu wartości, do katastrofy, do triumfu zoologu dojdzie bez pomocy środków, o których pan tyle mówi " „Ale ja chcę dać — zawołał Kurt Bodo Nossack wyjmując książeczkę czekową i pióro — I tak nie wiem, ile mam Dam wam wszystko, zęby resztę życia spędzić bez tych zdradzieckich imperialistycznych kajdan, ze zwierzętami " „Sam pan wie, ze nie wzięliśmy, omal me powiedziałem nie skonfiskowali panu ani jednej marki I me weźmiemy Gotowi jesteśmy nawet zapłacić za czas, który pan tu spędził " „Czyż nagrody, to jest odszkodowania, nie stanowi dla mnie własna zoologiczna symboliczna omal me powiedziałem polityczna głowa która także dziś, zwłaszcza dziś, neguje psychologię duszę uczucia, a oddając sie w sluzbę ruchowi uznaje przede wszystkim to, co ma związek z zoologią odbytem fekaliami9 " „Eksperyment, jaki w ciągu darowanych piętnastu dni Przeprowadzi pan na sobie, Herr Nossack, na sobie jako nJ przedstawicielu dużej, nazwijmy ją, zoologicznoodbytniczej czesci ludzkości, przekracza wartość pańskich kont bankowych, ruchomości i nieruchomości, wszystkiego, co pan do tej pory zagrabił Herr Nossack, pan jest depozytem, pan jest najlepszą inwestycją, monetą, która ci4gle zwyżkuje" „Guhki, kamraci moi, nauczyciele, przy których osiąg 161 nąłem pewien stopień dojrzałości zoologicznej, zaczynam dostrzegać urok ideologu terroryzmu, przeczuwać r kosz, jaką daje obalenie systemu, każdego, w imię złote1 ogona Gullo Gullo1 I jak to jest możliwe, ze ja, który zaczynałem me od zera, jak wy, ale poniżej zera, ja któremu me sądzono zachować nawet danych przez naturę sześciu palców, dopiero dziś pojmuję, ze ubóstwo budzi natchnienie, choćby patologiczne1? Kamraci, poza wami nie mam nikogo i niczego Jesteście moją mwest cją, długoterminową, o niewiadomych skutkach Moją rosyjską ruletką Jesteście dla mnie punktem wyjścia rampą, farmą ideologiczną, a ja jestem waszym uzbrojo nym ptakiem " 15 Moi młodzi przyjaciele wiozą mnie z wolności do niewoli Takie mam zadanie Silnik samochodu, który należał do mnie i mojej bandyckiej rodziny, dopóki byłem ohydnym kapitalistą i dręczycielem zwierząt, stęka Pewnie się zablokował, pewnie wszystkie jego kable i kiszki zalane są krwią zgęstniałym moczem międzynai odowym kałem Czuję smród cywilizacji, bakelitu, telefonu wmontowanego na nowo w naszym skolektywizowanym pojeździe Najostrzejszy jest zapach farby — nasz pojazd naprawiali blacharze, ludowi, elektrycy, ludowi, i lakiernicy, tez ludowi Jaki kolor ma teraz nasze auto, nie wiem chciałbym, zęby było czerwone, z cieniem konturem ideologią Gullo Gullo obok sierpa i młota Tablice rejestracyjne są teraz inne, belgijskie, w numerze jest cyfra jedenaście Wymieniono obydwa filtiy, świece olej —" wszystko bezpłatnie, z woli ludu Powiedziano mi to rok czy dwa temu, nocą, przed godziną lub dwiema kiedy chłopcy podprowadzali mnie do tylnych drzwi, na sie dzenie nakryte tygrysią skorą Zadrżałem z żalu nad wykorzystywanym zwierzęciem, zarzynanym na giełdzie upokaizanym Moi młodzi pizyjaciele dostizegli to Dziewczyna Hanaff usiadła obok mnie westchnę1 w imieniu całego naszego ruchu Hanaff nie lubi dnia afl 162 nocy, a przede wszystkim deszczu, który łączy blachę z ziemią, a ziemię i kamienie z błyskawicami Moja dłoń, od czasu jak jestem wolny i zakochany — bez tamtej swastyki, odnajduje jej rękę, obsypaną piegami ze starego złota, łuskami, amunicją Myślę, ze Hanaff tez mnie kocha W przeciwnym razie me wysuwałaby paluszków z mojej zaciśniętej dłoni, gotowej do akcji, i nie kładłaby ich na swym automatycznym ingramie kaliber 9 para Moi kamraci śpiewają, a może to radio, ludowe, stereofoniczne Młodzi bojownicy — nie wiem, ilu ich jest w nareszcie ludowym pojeździe 7 silnikiem o pojemności jakichś trzech tysięcy dziewięciuset centymetrów sześciennych, nie licząc siły ładunku G G — ci młodzieńcy walczący o sprawiedliwość, rownosc ludzi zwierząt demonów nawet nie mogą sobie wyobrazić, ile krwi plazmy nasienia uderza mi do zył na szyi, do wszystkich moich zył, na widok niespodziewanych przeszkód Wiatr i ciemne prawicowe siły, wspomagane przez ulewę, przyginają drzewa Alpejski orkan niby rewolucja łamie wierzchołki, skręca i wyrywa gałązie, a gniazda spadają jak szyszki Piszczą bezpiore, me chronione przez związek zawodowy słabeusze, przednia szyba naszego samochodu spryskana jest krwią, zasypana sierocymi skrzydełkami, dziobami, pazurkami Na drogę, prócz gałęzi, ciągle cos jeszcze spada, głownie kamienie kawałki korzeni kości ludzkie, a nasz pojazd który zbiegiem najszczęśliwszych okoliczności zmienił właściciela i kierunek, chyba na skraju przepaści zarywa się w ziemi Wskutek wstrząsu piegowate i gorące ciało dziewczyny Hanaff znajduje się tuz przy moim I podczas gdy tamci dwaj, chyba Luther i Włoch albo inni nasi porywacze, oczyszczają drogę, ścierają z przedniej szyby śluz ptasich jaj i mięsa, ja odczuwam najściślejsze jak dotąd pokrewieństwo z dziewczyną Hanaff, która — pewnie z powodu mroku i słabej widoczności w alpejskiej kapitalistycznej puszczy— me odrywa rąk od pistoletu, granatów, radiotelefonu Moja nowa krew krąży napinają sie wszystkie żyły Mam wrażenie, ze z pasa cos się dobywa, jakieś gorąco rozchodzi się z mego po moim ciele Wypełnia się moszna, nabrzmiewają dwie moje ideologicznie prawidłowe bi yłki 163 obciągają pętlę z ładunkiem Stan moich komórek nazwałbym przedrewolucyjnym, puczowym Młodzi bojownicy rozumieją moje podniecenie polityczne i tej długiej, słodkiej nocy oczyszczają stromą leśną drogę, usuwają niesprawiedliwość A ja odpoczywam obok pieguski, która szepcze do aparaciku „Halo halo, czy to pani, wspaniała nasza Mutter Courage — Mutter Diskretion? " Myślę, ze przejeżdżamy tuz obok wodnego obozu koncentracyjnego, między drutami kolczastymi psami mrokiem, które puszą się, nadymają przypominając mi pewnego kapo Nie wiem, kto powiedział, moi kamraci czyja, ze dawno juz połączyły się granice tego, co możliwe i niemożliwe, co rzeczywiste i zmyślone A zatem nikt z nas czworga czy jedenaściorga, mech będzie, ile chce, nikt z nas się me dziwi, ze woda wjeziorze wezbrała niby jakaś alpejska zaraza, podniosła się, stoi na tylnych łapach jak kapo, na tle błyskawic i jęku grzmotów Pustka, w której niegdyś ścieśnione było biedne niebo, cała jego rama, poruszona siłą marzenia i wolności, strachu i nadziei, runęła na samo dno jeziora Stąd taki pogłos Wszystko wskazuje na to, ze jedziemy przez środek piekła, pod samym niebem wody Nad nami, w całunie ołowianej pary stoi kapo z chlebem jak kamień młyński Droga nasza prowadzi w stronę krematorium ze ścianami wodnymi, drzwiami wodnymi, kominami wodnymi Nagle zaczyna buchać ogień cuchnący niesamowicie, niby wężowe języki drgają błyskawice i druty Nigdy nie zrozumiem, kto roznieca tak wielki ogień, kto prócz kapo gromadzi takie góry kości, kto zagrodził nam drogę Strzały i miecze o błękitnawych zębach i brzeszczotach, o białych rękojeściach, prują wodne niebiosa Patrzę zdumiony, przerażony, wreszcie nieszczęśliwy, bo nikt, choćby najlepszy kamrat wybawca bojownik, nikt nie będzie wiedział, skąd właśnie teraz te obrazy Masakra fal w górze i wysokości w dole, w ranach, trwają przez chwilę, może dwie Tyle, ile trzeba, zęby kapo o zębach z cudzego chleba wystrzelił serię, zęby nasz samochód przejechał koło obozowego cmentarzyska, zwanego zorzą dalekiej ojczyzny Kto raz na zawsze miał złamane serce, umeszczęśhwione oczy, kto zamiast psychologu dostrzegał 164 tylko ruch, mógł w tym momencie ujrzeć krew i mysi ryb, kości gwiazd, płonący amoniak gdzieś na ziemi, a raczej między niebem i ziemią . Skazany na oglądanie najpiękniejszych obrazów tego świata mógł ogarnąć spojrzeniem wnętrzności kozic wodnych, oczy wężów, długich i skośnychjak alpejskie wodne błyskawice, grzywy i zwoje ogonów przedpotopowych źrebców, które w górze, z hukiem otwierających się w wodzie lejów zapładmają ślepe monstra z obwisłymi sutkami. Skazani na pamięć 0 sprawach decydujących mogli zobaczyć, jak wichry 1 ludzie, powodowani i popychani niewidzialną siłą, jakby na obrazie z innego snu, dźwiękiem swego głosu, nienawiścią spojrzeń i zlodowaciałego serca ścigają przez rozległe niebiosa wodne, przez niebo ognia, upokorzonego rannego ogoniastego rosomaka Gullo Gullo — nawet ognia mu nie dali, zęby mógł uśmierzyć głód i pragnienie, nawet popiołu Moi młodzi towarzysze wojenni, pięcioro czy ile ich jest, mocno dzierżą kierownicę naszego historycznego pojazdu Podziwiam ich spryt, a zwłaszcza odwagę Przejechać przez tyle wyrw, bezdennych jam potrafią tylko komandosi z zaplecza, ludzierosomaki Nie od rzeczy będzie zaznaczyć, ze wszyscy są piegowaci, rudowłosi. Broń kryją jak wąz nogi, a ja rękę, prawą, która przez jaskinie wyciąga się w stronę uda dziewczyny Hanaff Nasz pojazd po prostu płynie, myślę, ze koła wodne me dotykają ziemi Czy kiedykolwiek gdziekolwiek komukolwiek będę mógł opisać, na co patrzą, co zapamiętują moje miłością i pożądaniem zaślepione oczy7 Czy ci młodzi nieustraszeni przewodnicy potrafią ocenić piękno grozy7 Stało się to w jednej chwili, mówię, ważnej jak moment zapłodnienia śmierci Wystrzelił płomień, koloru i kształtu ogona naszego zwierzęcia Sądząc po wielkim jego rozmachu, musiał pochodzić z samego wnętrza świata, z kamienia, który oparł się wodzie Płomień rozpłatał wszechmocny dotychczas kałdun pary na dwoje na troje na pięcioro, i dobiegły mnie odgłosy obozowej rzezi, pisk polskich dzieci, krzyk kruków Z kałduna trysnęły kiszki nerki jądra, działa strzały druty, buchnął odór ropy mózgu fekaliów, zaistniała historia Rozpruty rozpłatany 165 odcięty kałdun runął w przepaść, gdzie jeszcze przed chwilką zagnane i zgniecione było niebo. Rozległ się głuchy jęk, łoskot w jaskini pełnej trupów uczynił moje serce ciężkim i jeszcze bardziej zacisnął na nim pętlę. Pytam współtowarzyszy, czy ktokolwiek potrafi pędzlem lub piórem opisać rzeź, jaka nastała w głębokiej otchłani nieba i kości?... Skąd ja, Kurt Bodo Nossack, Austriak pochodzenia czeskiego, do niedawna przemysłowiec bankier chrześcijanin, niemoralny szczęściarz, manipulowany członek międzynarodowej menażerii, a obecnie interpretator idei krwiożerczego rosomaka, którego zbyt obcesowo nazwano zwierzęciem, skąd ja się wziąłem na autostradzie prowadzącej do Monachium i Rosenburga? Kto, kiedy i dlaczego przesadził mnie z tylnego siedzenia ludowego mercedesa za kierownicę, tam gdzie nie moje miejsce? Kto i jak mógł mnie zostawić na parkingu, który wypłukują alpejskie tajfuny ulewy ptaki, przez jakieś trzydzieści lat, o mało nie powiedziałem — dni? A więc kto mi odebrał wolność?... Całe szczęście, że już pierwszego dnia mojej niewoli na siedzeniu obok leży cała sterta odezw, ulotek, średniowiecznych rękopisów, przepowiedni, proklamacji i pogróżek terrorystów, kartek z Życia zwierząt, z Biblii, mam nadzieję, że tej nowej sprawiedliwszej bardziej prawdomównej, a także tekst wiersza, pewnie duńskiego, na pergaminie spryskanym krwią... O, działa telefon, ludowy. Zapala się lampka, lewa. Przygotowuję się, by odpowiedzieć głosowi, który przez pewien czas, przez cały wiek dławi się ulewą ogniem rybami, aż w końcu z trudem się przebija. To nie jest glos moich pokojowych bojowników kamratów wyzwolicieli. To głos ochrypły podstępny wilgotny, jakby policyjny, w każdym razie głos wroga klasowego. Pyta, gdzie jestem. Odpowiadam, że w pierwszej linii, rzec można, tuż za barykadą. Głos chce wiedzieć, jak się czuję. Odpowiadam do telefonu, że zbiera mi się na erekcję, to sprawa chwili, może roku, kiedy go gdzieś wbiję. Głos chce wiedzieć coś jeszcze, zapewne wszystko. Mówię, że jestem uzbrojony, opisuję pas cnoty, pętlę koloru alpejskiego mleka wokół jąder, ewentualny lej, jaki wyrwę. Głos się zastanawia, 166 o co by jeszcze zapytać, głos zwleka, w głosie jest woda, bank. Ja tymczasem udowadniam, nie pamiętam już co. Głos pragnie wiedzieć, ilu nas jest w tym ludowym pojeździe. Odwracam się, w duchu zaczynam liczyć. Głos pyta, gdzie są komandosi, skoro nie ma ich w pojeździe z kołami wodnymi. Mówię, że pewnie są w zaroślach obok drogi, gdzie zgodnie z przepisami organizacji wszyscy jednocześnie sikają, a robi to również tabun chmur, naszych sympatyków, ostrzących noże. Głos dowiaduje się ode mnie najważniejszego: że wcale nie jestem sam, jestem z ideologią Gullo Gullo... Część czwarta Niewidoma nowogwinejska żmija w naszyjniku z dynamitu i drogich kamieni — Jestem jawnym członkiem tajnego korpusu — Zawał ducha — Na co terroryści przepuszczają miliony Herr Nossacka — Bohater drugoplanowy jest dla nas głównym bohaterem — Dowody świadczące o maltretowaniu dobrego rosomaka Gullo Gullo — Błękitny ptak przyszedł po swoje, Gullo Gullo również — Reformacja literatury — Judasz Iszkariot nie zdradził Chrystusa, to Judasza zdradzono — Czy objawienie Jezusa o Judaszu zmieni pewien pogląd nauki chrześcijańskiej — Nie kliniczne bluźnierstwa, jak mówił Bunin, ale prawdziwe wysławianie — Krzyż zakopano w miejscu, które daleko jest od wody, jeszcze dalej od wiatru — Grób szerokości takiej, jak ode mnie do ciebie — Szabó zachorował z nadmiaru wolności — Zwłoki to rzecz, ale taka, która wymaga pietyzmu — Dzwony biły, gdzieś głęboko, pod ziemią... Kuit Bodo Nossack nigdy jeszcze tak się me dziwił wyglądowi basenu, barwie i sensowi wody Kolor miała, jak mówił od rana swojej Gudrun, alpejski Gudrun wydymała wargi Najbardziej jej się podobało, ze powierzchnię wody nazywał równoległym niebem Słonce, również alpejskie, smażyło się w zenicie To tez się podobało zupełnie nagiej dziewczynie Gudrun, stojącej obok ogorzałego dzina bez jednej szmdtkf poniżej pępka Wszystko było alpejskie Gudrun przytulała się do mego, drżała Kurt Bodo ściskałją, całował, lizał alpejską dolinę między jej sutkami, będąc pewnym, ze z wielu stron i w rozmaity sposób ich podglądają A skoro juz na nas patrzą, mówił sobie w duchu, niech zapamiętają, dokąd mogą sięgnąć moje ręce, co potrafią moje wargi i jak ty pięknie głaszczesz pętlę wokół mojej moszny, to nowe ideologiczne znamię Dowodem na to, iż basen jest alpejski, było według 168 4urta Bodą Nossacka także i to, ze nie miał on dna Gudrun — z nabrzmiałymi piersiami bez brodawek, 7 murawą między nogami, która uzbrojonemu olbrzymowi, gotowemu do tak zwanego historycznego skoku w przepaść błękitu, przypominała ptaka, alpejskiego, jak tez ogoniastego demona Gullo Gullo — machała na to ręką, co miało znaczyć, ze wszystko prócz jej miłości do Nossacka, wszystko, a więc i to jedyne w swoim rodzaju jego domowe jezioro, ma jakieś dno, jakiś koniec Kurt Bodo sprostował to mówiąc, ze basen od niedawna jest ludowy, i zwalił się do wody jak wór Kurt Bodo Nossack młócił ramionami jak nigdy dotąd, az tworzyły się fale, więc Gudrun na wszelki wypadek pływała przy brzegu Kurt Bodo Nossack buczał, ze jego jaja nigdy nie były cięższe, a kutas bardziej podniecony, gotów nadziać wszystko, co znajdzie się na drodze, zwłaszcza wroga klasowego, jak również tych, którzy jego delfinią zabawę śledzą przez lunety lornetki gołym okiem Gudrun, pływająca przy brzegu, nie cieszyła się z czytania Nowej Biblii, wyznaczonego na szóstą wieczorem Kurt Bodo mówił jej o dojrzewaniu, politycznym Kurt Bodo odwracał, wypinał tyłek do fotoreporterów detektywów reakcjonistów, nurkował i jak wieloryb wynurzał się w niespodziewanych miejscach oświadczając, ze ci faceci mogą go złapać za to, czego nawet woda w ludowym basenie nie zdołała obalić Kurt Bodo Nossack wygramolił się przy trampolinie Z jego szczeciny, z jego pasa ściekała ideologiczna woda Okrywając się płaszczem kąpielowym w duże grochy, przypominające kołka na tarczy strzelniczej, Kurt Bodo patrzył, jak Szabó, Węgier z policzkami koloru ziemi, zbhza się tocząc stoliczek z napojami mlecznymi, owocami, z telefonem i odłożoną słuchawką Gudrun, do przyjścia Węgra całkiem naga i wystawiona na słońce, które schodziło ku Monachium i Stuttgartowi, tez miała ochotę na mleko, bez czekolady, z rannego udoju, alpejskie Wyginając się, jak gdyby nadal szedł wśród 2mij, Szabó oznajmił, ze przyniesiono dwadzieścia krzeseł, ze poczęstunek jest „stosowny", wszystko alpejskie, od czereśni do jagód Gullo 169 Kurt Bodo Nossack widział, jak osoby, których sobie nie przypominał, a które zapowiedziano jako dobrze mu znane i bliskie, zajmowały miejsca przy stolikach. Goście posypywali cukrem jagody, wyciskali na nie cytrynę, alpejską. Nossackowi zdawało się, że zęby mają przeważnie połamane, fioletowe, języki ostre i złe, głodne. Na ich wargach malował się strach, a uszy, zielone jak u Węgra, obracały się i wytężały łowiąc głosy dobiegające z terrarium i brzęczenie sprowadzonych rano pszczół, alpejskich. Niektórzy żłopali mleko prosząc, by Szabó przyniósł jeszcze, i podkreślając, że mleko, zwłaszcza alpejskie, bez kapitalistycznych zarazków i innych domieszek, może posłużyć za lek na oparzenia, rany, powstałe wskutek ewentualnych eksplozji i działania ołowiu fosforu siarki. Szabó przynosił. Nossack był pewien, że goście nabierali mleka w dłonie, chłodzili sobie czoła. Brzegiem basenu pełzł wąż, w poszukiwaniu mleka jego Gudrun... „Czego oni jeszcze chcą, mój dobry Szabó — burczał głośno Kurt Bodo biorąc po raz dziesiąty słuchawkę. — Sam wiesz, że z powodu ważniejszych zajęć nie mam czasu na te rozmowy... Halo, halo... słyszę, że przyszło was dwudziestu siedmiu... Jak to nie możecie wejść... mówiłem przecież mojemu Węgrowi, żeby was wpuścił, pod warunkiem, że macie najlepsze zamiary... Halo... pięciu dziennikarzy, fotoreporterów, sprawozdawców radiowych... dobrze dobrze... pisarzy psychologów astrologów... policjantów szpiegów prowokatorów... Całe szczęście, że nie ma wśród was numizmatyków filatelistów grafologów, których nie znoszę fizycznie... botaników zoologów politologów... Otwórz też boczne drzwi, Szabó, niech wejdą szerokie masy ludowe!" „Oprócz pana osobistych lekarzy, Herr Nossack, okulistów internistów ortopedów, urologów dermatologów 170 psychiatrów, onkologów kardiologów gastrologów, farmaceutów laryngologów dietetyków, oprócz pana sekretarzy specjalistów doradców do spraw transoceanicznych, prócz siedmiu inspektorów służby antyterrorystycznej, przedstawicieli pańskich banków, dyrektorów działu kooperacji z Afryką, oprócz prezesów założonych przez pana organizacji dobroczynnych, są tu redaktorzy menażerowie dystrybutorzy pańskiej lokalnej prasy lokalnego kanału telewizji lokalnego radia i wreszcie pana krewni z Austrii, aż siedmiu... Jest też niejaki Udo Urs, reporter radiowy, który twierdzi, że pan go już nie poznaje, choć w swoim czasie uratował pan jego honor status głowę oraz liczną rodzinę... Jest trzech detektywów, którzy zajrzeli w każdy kąt naszego domu i nie chcą alpejskiego mleka, alpejskiego sznapsu, późnych alpejskich poziomek... Ten Udo Urs przeciska się do pana jak zamachowiec, a nie reporter... mówi, że będzie panu zadawał pytania, dopóki pan go sobie nie przypomni... O, wchodzą ci wczorajsi detektywi, na tackach do owoców południowych niosą płytki koloru czekolady, żeby je zademonstrować szanownemu i potwornie wystraszonemu zgromadzeniu... Ci detektywi też zaglądali pod każdy nasz kamień..." „I co odkryli, drogi Szabó? Oczywiście to samo, co podczas mojej nieobecności! To, o czym najlepiej wiemy obaj, przyjacielu. Że ten dom, do niedawna tylko mój, a obecnie w tym samym stopniu mój co wspólny, od fundamentów aż po dach jest wyposażony w pewną broń? Ależ naturalnie! Panowie kamraci, nie są to zwyczajne miny, ale materiał wybuchowy o straszliwej sile. Ten właśnie materiał, zwany na razie G. G., znajduje się również w moim samochodzie — jeżeli nie wierzycie, to sprawdźcie — w moich myślach, we wnętrznościach moich! Pigułki G. G. są w moich przyborach toaletowych, o tym też możecie się przekonać. Pod basenem, a więc w sercu wody, leżą takie same płytki. Materiał G. G. tkwi w korzeniach każdego kwiatu, każdej róży! W grzbiecie każdego węża, do niedawna własności mojej, a teraz ludowej, wspólnej, obojętne, czy jest to Aff Pitt, czy jadowita Dasypeltis, indyjska kobra, biała i jedyna w swoim rodzaju, czy też pakistańska żmija, zdolna do 17! piętnastometrowego skoku za ofiarą. Najdziwniejsza wśród żmij tego biednego i konsumpcyjnego świata, żmija Ivanovicia, nowogwinejska niewidoma długości siedmiu czy piętnastu metrów, żmijamonstrum, której trzeba dopiero stworzyć wzrok, nosi materiał wybuchowy w postaci naszyjnika! Podobne ładunki umocowane są do skorupy każdego mojego żółwia, wsunięte pod pachę każdej mojej, a teraz i waszej jaszczurki! Każdy z moich, a teraz i waszych ptaków, sowy i orły, kruk, gołąb Sycylijczyk, ma w skrzydłach minę o sile wystarczającej do utworzenia kwiatu eksplozji na niebie. Króliczki, koguty, żaby, szczury, żywe mięso, którym karmię do niedawna moje, a teraz i wasze gady, wszystko jest uzbrojone po zęby! Ja wreszcie też jestem uzbrojony... Ale odłóżmy ten temat na koniec dzisiejszego spotkania." „Herr Nossack, obok mnie siedzi, a raczej leży Herr Radak, jak sam mówi, zoolog światowej sławy, skądinąd Czech. Herr Radaka od lat spotykam w sklepie z rybami. Dziś co pięć minut mdleje. Ze strachu, który, jak sam twierdzi, jest częścią składową jego czeskiego ducha, lecz także ze strachu przed materiałem wybuchowym w płytkach, znajdujących się w rękach detektywów. Gdy tylko odzyskuje przytomność, prosi, bym zapytał, czym Herr Nossack tłumaczy fakt, że w tej ze znawstwem sporządzonej kolekcji zwierząt brak rosomaka, którego wyobrażenie, w formie talizmanu, nosi pan na piersiach." „Odpowiedz autorowi studium Zoologia emigracji, mój Szabó, że Gullo Gullo nie daje się włączyć do żadnego zbioru, antologii..." „Osoby siedzące przede mną, Herr Fink, Herr Holzmann oraz Herr Zimmermann, twierdzą, że są historykami, humanistami, lokalnymi austriackimi literatami z Burgenlandii, Dolna Austria. Dziwią się, że upatruje pan w nich, Herr Nossack, nie wiadomo kogo. Mówią, że w innych okolicznościach na pewno by pan ich poznał. Pytają, czy pan wie, jak długo nie było pana wśród nich, ile czasu przebywał pan wśród tamtych... w górach." „Czasu zużytego na przeobrażenie się nie liczy. Czy panowie kamraci są zadowoleni z odpowiedzi, Szabó?" „Pisarze, z którymi pan po całej Austrii łapał i kroił 172 żmije, zabijał i wypychał ptaki, podrzynał gardła jaszczurkom, drżą jak liście na wietrze." „Wszystko, a więc i to, robiłem sam, mój Szabó. Z pisarzami nigdy i niczego!" „W strachu, że coś tu może huknąć, pisarze ledwo wykrztusili pytanie: o jakim przeobrażeniu, o jakim dojrzewaniu pan mówił?" „Niech śledzą akcję do końca powieści, to się dowiedzą, chacha!" „Herr Nossack, pisarze nie są już z nami, są chyba z nimi. Wszyscy trzej leżą, leżą. Powiedziałbym, że są już w Burgenlandii, jeżeli nie dalej." „Zależy mi na tym spotkaniu, Szabó. Goście i kamraci muszą stąd odejść syci, w każdym razie zadowoleni. Spytaj, czy chcą mięsa. Jeżeli chcą, to dostaną, ale krwawego, przysmażanego tylko z jednej strony. Szabó, przynieś jeszcze jagód, późnych alpejskich poziomek. Owoców południowych. Mleka, niepodrabianego, alpejskiego, z rannego, austriackiego udoju. Bo widmo krąży po Europie, widmo czekolady! Ten dom, niegdyś kapitalistyczny, złodziejski, a teraz ludowy, ma jeszcze zapasy. Spytaj ich, co by zjedli. Dlaczego się wzbraniają? Dlaczego wciskają naczynia na głowy? Nie myślą chyba, że gerylasi Gullo Gullo wysadzą ich w powietrze!" „Jestem korespondentem lokalnej gazety, sprawozdawcą lokalnego radia, od czasu do czasu, z braku lepszego kandydata — reporterem telewizji, dziennikarzem zatrudnionym w prasie, która w znacznej mierze należy do pana i pańskich partnerów. Ku memu przerażeniu nie poznaje mnie pan, Herr Nossack. Nazywam się Udo Urs, jestem synem Roberta Ursa, który kiedyś miał takie same poglądy jak pan, był pana kolegą ze szkolnej ławy, a teraz jest wesołkiem w rosenburskim domu ociemniałych." „Skąd wiecie, że was nie poznaję?" „Przeprowadziłem i opublikowałem dziesiątki roz 173 mow, wywiadów Wszystkie pana aforyzmy, refleksje świąteczne, myśli polityczne przechodziły przez moje rubryki Mówił pan, ze wiem, co trzeba uwypuklić, a co ukryć Jestem autorem wszystkich trzech pańskich biografii1 Sam pan powiedział, żebym najlepszą z nich, najdłuższą, podpisał jako Franz Kolb Wraz z Horstem Hassem zbierałem materiały do filmu o pana ciężkim i dramatycznym życiu Powinien pan pamiętać pozbawionego talentu, ambitnego i niedoszłego literata, Udo Ursa, który za napiwek poprawiał styl pańskich przemówień przedwyborczych i bożonarodzeniowych, poetyzował hasła i pozdrowienia kierowane do konsumentów, zwłaszcza do piwoszy Sto razy obiecywał pan, Herr Nossack, ze da mi pan szansę A oto ona proszę przyjąć najpierw mnie, Udo Ursa Marzę o ekskluzywnym wywiadzie, o tekście mojego życia Proszę mnie przyjąć, a jeszcze dziś pochwalę pana będąc u nieszczęsnego austriackiego ślepca, człowieka, z którym marzył pan o podboju zamorskich przestrzeni Robert Urs oślepł w jednej z pańskich fabryk, ale nie wniósł skargi Herr Nossack nie widzi pan, ze płaczę ze strachu, ze ślepy Urs nie odwzajemni się pozdrowieniami a pan oświadczy, ze mnie nie zna " „Dlaczego nie podejdziecie bliżej, młody człowieku9 Jak mam was poznać z odległości trzech tysięcy dziewięciuset metrów nie licząc słońca i mgły, która się mieni9" „A jednak zdaje mi się, ze mnie pan nie dostrzega, Herr Nossack Proszę się nie bac, zbliżam się z magnetofonem, nie z miną Kolana się pode mną uginają Bomba w korzeniach każdego kwiatu co za metafora1 A ja mam troje małych dzieci Naprawdę nie widzi mnie pan, Herr Nossack9 Stoję przed panem, na glinianych nogach " „Wy płaczecie, młody człowieku9 Czy wasze łzy są społecznie uzasadnione9 Owszem, znam wasze nazwisko Powiadacie, ze ojciec był ptasznikiem ważne, ze nie miał skrzydeł pod koszulą, jak pewien inny Czech, którego nigdy nie zapomnę Życzę wam postępowej przyszłości, młody przyjacielu, a tym samym tekstu waszego życia" „Herr Nossack, naszą rozmowę juz transmitują wszy174 5tkie radiostacje Niemiec, Austrii, Szwajcarii, niewykluL7one, ze włączą sie iowniez inne Jest to piei wszy wywiad, jakiego udziela pan po tnumfalnym powiocie 7 trzytygodniowej niewoli Diodzy nasi słuchacze w każdej chwili mogą tu zagizmiec bomby miny Pszczoły są Zatiute, weze uzbiojone Ach gdybyście wiedzieli gdzie maja dynamit jaszczuiki i mrowkojady1" , Jakiż to triumfalny powrót, młody przyjacielu9 Niech wszyscy się dowiedzą, ze moj powrót, o ile w ogolę nastąpił, jest tchorzowski Zdradziecki1 Niegodny gerylasa1 Ale z pełną odpowiedzialnością bojownika oświadczam, ze me wróciłem stamtąd dobrowolnie Bo kto by wracał z wolności do niewoli9 Kto by się pchał do tego smrodliwego basenu, mając tyle alpejskich wod9 Nikt, kto jest przy zdrowych, postępowych zmysłach A zresztą gdzie ja byłem9 i gdzie jestem teraz9 Czyje zwłoki rozszarpywały ptaszyska9 To tyle na ten temat Poza tym zgadzam się z wami — wszystko tu jest uzbrojone Absolutnie wszystko1" „Pańska nieobecność trwała równo trzy tygodnie, Herr Nossack Wiem to najlepiej, gdyż udzielił mi pan wywiadu na dzień przed zagadkowym zniknięciem Dwadzieścia jeden dni nie słychać było pańskiego głosu na naszych falach Słuchaczy pozbawił pan ciętych, lozsądnych najczęściej uszczypliwych komentarzy na temat politycznej i gospodarczej, jak pan to nazwał, antysytuacji „Ważne, ze wy byliście obecni " ,Alez me, Hen Nossack, ja pana szukałem Dziwne, ze pan o tym nie wie Nadsyłałem korespondencję głowę kładłem pod topór, ale nie pora teraz o tym się rozwodzie Stałem się specjalistą od spraw człowieka, z którym przeprowadziłem niezliczoną llosc wywiadów i który zwierzał mi się nawet z tego, co krył przed samym sobą W ciągu tych trzech tygodni raz jedyny byłem na pańskim tropie, Herr Nossack ,A gdzie to9 ,W Berlinie Zachodnim Mówiono o upiowadzemu napomykano o ucieczce, o murze berlińskim, Bog wie o czym Jeżeli to cos dla pana znaczy ja podałem Wiadomość, ze me zniknął pan w NRD, ale poleciał do 175 Hamburga, następnie do Lizbony, a stamtąd udał się pan na Wyspy Zielonego Przylądka, na lustrację swoich dóbr." „Takie wiadomości, intrygi są, młody przyjacielu wiernym odbiciem brudnego i bezwzględnego kapitalizmu. Czyżby tak interpretowano mój wolny wybór i w ogóle moją wolność?" „Kiedyś oświadczył pan, że nie może być mowy 0 zmianie pańskich poglądów politycznych. Teraz o kapitalizmie, którego jest pan bohaterem, mówi pan..." „Jakie tam Wyspy Zielonego Przylądka, jakie Seszele, jaki pobyt incognito w Kairze, Bejrucie, Stambule! Wszystko to brednie burżuazyjnej prasy. Oświadczam, młody człowieku, że przez całe te dwadzieścia lat i nie wiem już ile miesięcy byłem po prostu w Alpach, tu, na górze! Może 1 stąd widać ten płaskowyż, tak jak z góry rysowała się niewyraźnie dolina Izary. Powtarzam w związku z tym to, co wczoraj wieczorem zeznałem przed kamratami z policji: nie pamiętam, jak dotarłem do wąwozu alpejskiego. Najprawdopodobniej instynktownie, z własnej woli. Pamiętam, że godzinami jechałem nad wodą, chyba nad jeziorem... Jakże niemiły był dla mnie powrót, też brzegiem wody, nie wiem jakiej, ale wody, która się waliła, zapadała, łamała się jak kamień, jak niebo. Zaznaczam, że dzięki pobytowi wśród komandosów Gullo Gullo odkryłem w sobie namiętną miłość do wolności, a nienawiść do niewolniczej egzystencji. Wolność jest prawdą, prawda jest wolnością, oto czego po raz pierwszy w życiu dowiedziałem się w tych górach. I tylko dzięki uświadomieniu sobie tego potrafię jakoś znosić tutejszą niewolę, do dnia, gdy znowu wyruszę do nich!" „Jak to do nich, Herr Nossack, skoro najprawdopodobniej nie wie pan, gdzie przebywają? Powiedzieć «gdzieś w Alpach» to tak, jakby podać pustynię syryjską jako punkt docelowy, poligon, na którym ćwiczą bandyci.. „Komandosi Gullo Gullo, młody przyjacielu, słuchaj? tego tekstu życia waszego i mojego. Taka jest umowa. To, czego nie złapią oni, nagrają nasi sympatycy, nasze eszelony na tyłach, kamraci cieszący się pełnym zaufaniem. Ja nie wiem, gdzie są oni, ale oni wiedzą, gdzie jestem ja. Umówiliśmy się, że będziemy w kontakcie, 176 niarn nadzieję — wiecznym! Gullo Gullo musi się liczyć z wszechobecnością policyjnych świń, rozumiecie, nie może się odzywać z każdego miejsca. Co do mnie, nawet gdybym chciał, nie mógłbym ich zdradzić... Nie, nie chodzi o alpejskie wilki, Gullo Gullo działa przede i wszystkim w miastach, w wielu krajach! Nie założyłbym sie, że nie mają, to jest nie mamy swego ludowego delegata, donosiciela, tu, między wami. Siebie nie liczę, ja jestem jawnym członkiem tajnego korpusu." „Czy kwota, jaką dał im pan, Herr Nossack, jeszcze tamtej złowieszczej nocy, jest wliczona w sumę okupu, czy też odpływ pańskich pieniędzy do nich, do tych anarchistów, do tak zwanego ruchu Gullo Gullo, będzie przebiegał niezależnie od tego?" „Młody człowieku, już pierwszego dnia, chciałem powiedzieć, pierwszego roku mojej całkowitej swobody zaoferowałem im kilkaset tysięcy marek, funtów, dolarów. Proponowałem też nieruchomości, domy, przedsiębiorstwa, które dobrze prosperują, ale od dawna nie mieszczą się w ramach moich interesów, tak że nie wiem, co z nimi robić. Podpisałem czek i chciałem im dać. Zapytali, na co. «Na pokrycie podstawowych kosztów, na wodę, elektryczność, telefon, na różne emulsje, kwiaty, amunicję...» Wówczas niebieskooki doktor Zola, kamrat, jakich mało — anarchista, który mnie inwentaryzował jak nikt do tej pory i znalazł przy tym mnóstwo ciekawostek — oświadczył, że ruch Gullo Gullo nie chce marek ani lirów, chce ode mnie tylko świadomości, ponieważ słowa takie, jak dusza, serce, psychologia, nie mają dla mnie racji bytu. Wspomniał również o Bakuninie, ale nie wiem, w związku z czym. Proponowałem im obligacje. Odrzucili je z bynajmniej nie złośliwym obrzydzeniem, mówiąc, że na szczęście nie słyszy mnie w tej chwili Basaglia, psychiatra włoski. Proponowałem im srebrne lisy, jakich jeszcze świat nie widział, biżuterię złoto perły, dla Hanaff, rudowłosej, która założyła mi pętlę na niosznę. «To pan jest złotem, Herr Nossack, a nie starocie, o których marzą burżuazyjni głupcy» — powiedział Luther, a doktor Zola dodał, że gdy odetchnę od kapitalizmu i zrozumiem, gdzie mnie nie ma, zaczną mierzyć mi ciśnienie, badać mocz, moją biografię, sedy 177 mentację, a zwłaszcza dno oka. Zdjęcia rentgenowskie i inne dały zdumiewające wyniki. Znów cytowali Bakunina. Całą dokumentację, historię choroby albo, jak by powiedzieli imperialiści, anamnezę doręczyłem kamratom z policji, którzy siedzą tu i zapisują wszystko, co mówimy i myślimy." „Czy przekazywanie środków finansowych już się rozpoczęło?" „Oświadczam, że wczoraj wieczorem, gdzieś w południe, przy księżycu, pod którego wpływem przechodziły mnie polityczne ciarki, dałem mojej geryli Gullo Gullo..." „Ile, Herr Nossack, ile?" „Milion marek, przyjacielu. Skromną sumkę, na kwiaty, komiksy, Marksa..." „Jak pan to przekazał, Herr Nossack? Komu?" „Sam chciałbym wiedzieć. Ustalono, że nie będę znał osoby, której doręcza się pieniądze. Również ta osoba, anarchista, nie wie, kto jest ofiarodawcą. Pytanie, czy doktor Zola, Hanaff, Luther i Włoch, nasz nąjwyborniejszy oddział szturmowy, zgodzą się na ten mój całkowicie dobrowolny akt. Tak czy inaczej, pieniądze są w miejscu wyznaczonym przez zbawców ludu i zwierzęcia Gullo Gullo, wraz z moim pierwszym listem do nich, ze sprawozdaniem z podróży." „Czy podczas swojej nieobecności, pan to nazywa obecnością, notował pan coś, Herr Nossack? Prowadził pan może dziennik? Pańskie spostrzeżenia miałyby kolosalną wagę!" „Po plajcie mojego pierwszego tomiku wierszy, który zatytułowałem Przyszłość żmij czy coś w tym stylu, a który, młody kolego, nawet się nie ukazał, doszedłem do wniosku, że lepiej będzie uprawiać literaturę mówionąJeżeli chodzi o muzę i pióro, los skazał mnie jedynie na podpisywanie rachunków, wykazów, umów. Skądinąd, przeczytałem doktorowi Zoli kilka impresji poetyckich poświęconych Hanaff, złotowłosej. Zdaje mi się, że o Hanaff dopiero zacznę pisać. Zrobiłbym to już dziś, ale przeraża mnie świadomość, że piszę prawą ręką." „Czy wie pan, Herr Nossack, gdzie przebywa pańska małżonka?" „Nie jestem pewien, czy ją w ogóle mam, skąd wi?c 178 mogę wiedzieć, gdzie przebywa. Gdybym ją miał, nieprawdaż, byłaby ze mną, ze swoim małżonkiem. Ona też by poszła złożyć w pojemniku na śmieci... my przynajmniej niamy co złożyć!... Pytacie, z kim przypuszczalnie jest? Wiecie, każdy jest ze swoją ideologią. Prawdopodobnie również wdowa Nossack jest ze zwierzęciem swego życia." „A gdzie są pańskie dzieci?" „Myślę, że gdzieś w Grecji. Jak wy wszyscy zresztą. Dekadenci! Tak, młody przyjacielu, moje dzieci są dekadentami. Nie walczą o tekst swojego życia. Wartość dodatkową, wytworzoną przez klasę robotniczą, zużywają na alienację. Kopią na cmentarzach, wygrzebują Bóg wie co. Wrócą, nie martwię się o nich. Żeby pozbierać kości ojca tak, jak ja zbierałem kości mojego starego Austriaka z Burgenlandii. Jeżeli przyjadą wcześniej, dołączę ich do geryli Gullo Gullo. I tak do niczego innego się nie nadają. Moja córka zgadzałaby się z Hanaff..." „Ależ, Herr Nossack, pan jest zakochany!" „Rozgłoście to, młody człowieku, niech wszyscy się dowiedzą: Hanaff, pieguska o zimnych palcach i gorącym spojrzeniu, jest moją miłością. Nie spełnioną, i dlatego najgłębszą. Hanaff to moja gwiazda przewodnia, w miłości! Jeżeli kiedykolwiek jeszcze przestąpię próg kościoła, będę się modlił za jej przyszłość. Będę posyłał mojej Hanaff środki finansowe, choćby mi wszystko zwracała. Będę do niej pisał, prosił, żeby trochę mniej zabijała, żeby trafiała powyżej serca, głowy. Żeby uważała na dwóch braci swoich, na Luthra, na Włocha. Żeby uważała na siebie, na swoje fizyczne i duchowe piękno. «Pozostań zawsze młoda, czysta i astralna w tym brudnym i niesprawiedliwym świecie, Hanaff» — powiem, jeżeli kiedyś się odezwie i jeżeli nie zapomnę. Skądinąd, Gudrun to moja przyjaciółka, też miłość, zmysłowa. Popatrzcie, panowie i kamraci, nie spuszczajcie oczu, Gudrun to potwór Piękna, alpejski! Posiadaczka najdziwniejszych piersi, jakie stworzyła natura, piersi jak z obrazów Salvadora Dali, piersi bez brodawek, a pełnych mleka i miodu, alpejskiego! Między alabastrowymi udami Gudrun ma Półtora kilo pachnącej darni, jagnięce jedwabioruno, alpejskie! Nie wiem jeszcze, czy Gudrun zasługuje na 179 ideologiczne przywiązanie takiego komandosa, chachacha! Ona także, młody przyjacielu, przechodzi próbę Wszystko się wyjaśni za piętnaście dni. Przyjdźcie wtedy po drugą część... tekstu waszego życia!" „Herr Nossack, mnie, który przeprowadziłem z panem setkę wywiadów... czyżby pan nie pamiętał, że nazwał mnie pan swoim prywatnym reporterem... a więc mnie i pańskich przyjaciół, których pan nie zauważa, zdumiewają zmiany w pana myśleniu, sposób, w jaki łączy pan to, co pan przeżył, z tym, czego pan nie przeżył." „Czemu nie dowierzacie, młody przyjacielu?" „Herr Nossack, pan się całkowicie zmienił." „Tego właśnie pragnąłem!" „Sposób pańskiego myślenia przejmuje strachem. Niebieskooki, z kłapiastymi uszami, potulny, cierpliwy, niezwykle delikatny, słabowity, wrażliwy na słońce i wiatr, pański doktor Zola bardziej przypomina Czechowa niż demona, który prowadzi w Alpach laboratorium anarchistycznej grozy. Z jakim zapałem mówi pan o materiale wybuchowym, który, kto wie w czyim interesie, unicestwi wszystkie te zdobycze..." „Nienawidzę zdobyczy, zwłaszcza naszych." „Jest pan pniem tego społeczeństwa, Herr Nossack, a my, tu zgromadzeni, jesteśmy tylko gałęźmi na tym pniu. Porównanie nie najzręczniejsze, ale to nerwyKrótko mówiąc, martwimy się..." „Doktor Zola się nie martwi!" „Wszyscy zależymy od pana, Herr Nossack. Żyjemy w mieszkaniach, które są pana własnością. W domach, w których co druga cegła jest pana cegłą. Robimy i czytamy pańskie gazety. Pieniądze, którymi obracamy są pana pieniędzmi. Jesteśmy nawet częścią tych pieniędzy. Jesteśmy pana towarem. Pana wartością dodatkowa, stopą wzrostu gospodarczego. Nasza przyszłość spO czywa w pańskim ręku. My, którzy pracujemy w pana 180 przedsiębiorstwach, szpitalach, rzeźniach, nie chcemy iść na ulicę!" „Czyżbym swoim przykładem nie wskazywał drogi?" „Nie chcemy iść w Alpy ani do gerylasów! Nie myśli pan chyba, że w swojej wielkiej naiwności zgodzimy się na to, by nagle połknęła nas jakaś bestia, choćby i mityczna! Żeby zmarnowało się wszystko, co zdobyliśmy ciężką, upokarzającą pracą! Herr Nossack, gdybyśmy weszli na drogę gerylasów, opustoszałyby nasze domy, ogrody zarosły chwastem, wszystko by zdziczało. Nasze życie, dobre czy złe, straciłoby wszelki sens." „Nie rozumiecie, że jedyny prawdziwy sens życia polega na wskazywaniu ludzkości, której i wy jesteście częścią, krzywd wyrządzonych zwierzęciu Gullo Gullo, emigrantowi?" „A czy my wszyscy na ziemi nie jesteśmy emigrantami, Herr Nossack?" „Właśnie dlatego, że jesteśmy emigrantami, ptakami, powinniśmy się zgodzić w jednej sprawie: że całe nasze zło powstało nie z powodu niesprawiedliwego podziału dóbr, towaru, jak stoi u Marksa, którego myśli mi przypisujecie, ale z powodu niesprawiedliwego podziału miłości, jak pisze Nowa Biblia, z którą będziecie musieli się zapoznać." „A więc animalizacja, Herr Nossack?" „Przeciwnie, przyjacielu. Poetyzacja! Powrót do pierwotnych znaczeń, przywracanie życia mitom przysypanym popiołem, nadawanie sensu równoległym światom!" „Ile to będzie kosztowało?" „Nie wszystko mierzy się marką." „A czym? Rublem?" „Wolałbym mówić o trwalszych symbolach, młody przyjacielu. Na przykład o wierze, zdradzonej w haniebny, materialistyczny sposób. O zasadach, dziwki którym człowiek stał się człowiekiem, a potem zdradził je i zyskał to, co ma dziś, czyli zło!" „Niech pokutują c, którzy mają za co, Herr Nossack. Dlaczego mielibyśmy pokutować wszyscy? Ktoś musi pracować w tym kraju!" „Nie zgadzam się, że tylko praca stworzyła człowieka. A gdzie zasady? Gdzie sprawiedliwość?" 181 „Dla takich aforyzmów, Herr Nossack, trudno będzie znaleźć miejsce w mojej rubryce." „Dojrzewanie porównujecie z praniem mózgu, młody człowieku... Czyjego mianowicie? Mojego?" „Pańskiego mózgu, Herr Nossack. Co panu dawali do jedzenia, do picia? Co oni z panem wyprawiali?" „Trzeba dojrzeć... za wszelką cenę!" „Bieda w tym, Herr Nossack, że reszta społeczeństwa, my, którzy jesteśmy częścią pańskiego systemu, nie potrafimy rozwijać się tak szybko. Jeżeli dojrzejemy w sposób, w jaki przebiegała pańska ewolucja, w dolinie rosenburskiej nastanie chaos, bieda, upadek moralności. Nasze dzieci zaczną się włóczyć, nasze żony zbrzydną. Rozpanoszą się nieroby, czarnuchy, zawszeni Azjaci. O pańskim rosomaku Gullo Gullo nikt nie będzie chciał słuchać. Herr Nossack, niech pan się opamięta, ze względu na nas!" „Jestem tu po to, żeby wam pomóc." „Obecni tutaj zauważyli, że zaszły również zmiany w pojmowaniu przez pana czasu. Jest to podobno groźny sygnał. Czas, a więc dni i godziny, tygodnie i lata przetasowuje pan i miesza jak karty. Ludzie sądzą, że nie robi pan tego umyślnie. Na Boga, nie powie pan chyba, że przebywając w jaskini tych bandytów, chciał pan właśnie to osiągnąć!" „Zawsze byłem przeciwny czasowi." „W jakim sensie?" „W każdym. Czasowi jako jednostce, jako czynnikowi, jako mierze wartości." „Musimy jednak stwierdzić, Herr Nossack, my, znawcy pana biografii, że pewne okresy czasu, które nazywa pan plugawymi i patologicznymi, były panu na rękę, i to bardzo. Gdyby nie te czasy... wierzymy, że był pan i jest przeciwko nim... nie powstałyby browary stalownie cukrownie, statki plantacje kopalnie, banki towarzystwa ubezpieczeniowe domy gry, fabryki prochu fabryki czekolady 182 w proszku fabryki kakao, przemysł papierniczy przemysł informacyjny przemysł obietnicowy, a przede wszystkim nie powstałyby pańskie kolekcje dzieł sztuki... Te eksponaty wyciskają łzy żalu muzeologom z Zachodu, do którego odwraca się pan plecami..." „Myślicie, że wiem, co mam?" „Nie wie pan już, co pan ma ani czego pan nie ma. Do niedawna dobrze pan wiedział, przechwalał się pan w wywiadach..." „Chcę zmyć z siebie ten brud, młody przyjacielu. Dać przykład!" „Czyim kosztem, Herr Nossack? Zamierza pan finansować działalność czerwonych zoologów, bandytów — kosztem domów sierot, domów starców, niedołężnych i ślepych, na które pan dotychczas łożył?" „A wy byście nie chcieli, żebym zmył z siebie brud?" „Herr Nossack, jest pan czysty. Niech pan się tylko opamięta, a wszystko w pańskiej dolinie będzie jak dotąd. Niech pan odpocznie..." „A jeżeli jestem świnią?" „Nikt z obecnych nie mógłby tego potwierdzić." „Mam więc zostać świnią do końca?" „To też byłoby jakieś rozwiązanie. Byle pan przestał mówić o uzbrojonych ptakach, o wściekłych pszczołach..." „Nie chcę zostać do końca świnią!" „Wszystkich nas, a zwłaszcza słuchaczy naszej rozmowy na całym świecie, interesuje pańskie samopoczucie. Mam nadzieję, że przy milionowym audytorium nie powtórzy pan historyjki o niewoli, to jest o wolności, którą odebrano panu po wyjściu z cuchnącego barłogu G. G. !" „Młody przyjacielu, którego nie mogę sobie przypomnieć, ja nie uznaję psychologii, tej burżuazyjnej pseudonauki. Nie znam uczuć, przynajmniej swoich. Będziecie zapewne świadkiem, że do końca życia, tak mojego, jak i waszego, do końca życia wszystkich was tu zgromadzonych nie powiem ani nie napiszę, iż w ogóle jakoś się czuję. Ja się ruszam, ja żyję, macham skrzydłami jak Topek, Czech, który — po raz pierwszy — okaleczył mi rękę. Jestem po prostu mechanizmem." „Może jednak powie nam pan, Herr Nossack, jak pan 183 się... czuje... w drugim dniu... ponownego życia nami?" „Zaraz zobaczycie!" m Kurt Bodo Nossack zrzucił płaszcz kąpielowy w grochy, przypominające kółka na tarczy strzelniczej. Ukazało się ogorzałe cielsko, obrośnięte włosami układającymi się z przedziałkiem na plecach, piersiach, nogach. Ukazał się pas koloru mleka, alpejskiego, pętla, która z trudem utrzymywała worek jądrowy z kulami. Ukazał się, na koniec, kawowobrunatny i opleciony żyłami członek Herr Nossacka, prześmiewczy, z głową zwróconą w lewo, w stronę zwierzęcia, emigranta Gullo Gullo. Obawiając się krzyku, przerażenia, pstrykających aparatami fotoreporterów, Gudrun podniosła się nagle też zupełnie naga i rzuciła na członek Herr Nossacka gruby mokry ręcznik. Czekoladowy szpunt Nossacka wytrzymał. Wtedy dopiero rozległo się westchnienie... Kurt Bodo Nossack, jak artysta, który pomyślnie zakończył pierwszy występ, skoczył do wody. W ślad za nim poszła Gudrun, dopiero wtedy, gdy ze wszystkich stron oświetliły ją flesze. 8 Kurt Bodo Nossack był tym, czym powiedział — mechanizmem. Kurt Bodo Nossack pływał. Woda również była częścią systemu, niewoli, przeponą, która podnosiła się, pozostawała tak przez chwilę, pozioma jak strach, a potem opadała z jękiem alpejskich jaskiń zwierząt skat. Kurt Bodo Nossack nie czuł się silny, on silny b y łŁamał opór wody, nabierał jej w usta i wyrzucał, parskaniem i wysuniętym językiem pędził przed sobą fale. Kurt Bodo Nossack żaglowcem był... Kurt Bodo wiedział, że przedstawiciele policji, kamrat 184 I Laus , kamrat Wanze oraz kamrat Ochs, skoczyli za nim pierwsi. Za ludowymi inspektorami zwalili się do wody kamrat Hammel, neurolog, kamrat Adler, urolog, kamrat Knecht, gastrolog, w ubraniach na ogół czekoladowoczarnych. Kto zepchnął do ludowej wody zapiętych na ostatni guzik bankierów, kamrata Boćka, kamrata Esela, kamrata Salamandera, Kurt Bodo mimo najlepszych chęci nie mógłby powiedzieć. Był jednak prawie pewien, że kamrat Schlange i kamrat Pferd, duchowni ściskający pod pachą brewiarze, oślepieni przez kulę słoneczną i piersi Gudrun, po prostu zapadli się w wodę. Kapitanowie czerwonomorskiej hazardowej floty Nossacka, kamrat Frosch i kamrat Fuchs, znaleźli się na falach, obok Gudrun z pozłoconymi pachwinami i pośladkami, zanim dziobaci długousi członkowie towarzystwa zoologów historyków astrologów, farmaceutów parapsychologów onkologów, z kamratem Voglem i kamratem Flohem na czele, zdecydowali się zamoczyć stopy. Arpad Szabó, emigrant, i Udo Urs, syn ślepca, przekazywali tymczasem relację. Kurt Bodo Nossack spał z otwartymi oczami, jak zając. Profesor Hans Schnell, inspektor Rolf Keller, siostra miłosierdzia Karolina, a także Gudrun byli wraz z nim w szklanej kabinie. Mogli ich obserwować detektywi w szpitalnych ubraniach, oni zaś detektywów nie widzieli. Wszyscy czworo wpatrywali się zresztą w spokojne cielsko na łóżku, nad którym wisiało naczynie z płynem do kroplówki, to znów we wskazówki aparatów, odbierających impulsy z organizmu pacjenta. Profesor Schnell spoglądał najczęściej na ekran szerokości dłoni, na którym pojawiał się wykres przedstawiający pracę serca Nossacka. Kurt Bodo Nossack nie wiedział, że Gudrun, Wsystkie niemieckie nazwiska sa znaczące Pluskwa, Ochs Woł Hammel Baran, Adler Kozioł, Esel Osioł Schlange W47. Pferd Lis, Vogel Ptak, Floh Pchla Przyp aut I tak Laus Wesz, Wane Orzeł, Knecht Parobek Bock Kon Frosch Żaba Fuchs 185 i ubrana na fioletowo i zapięta pod samą szyję, drżała jak synogarlica. Jej Kurt Bodo musiał śnić orły, trupyi srebrne lisy, skoro tak marszczył czoło... Na rzęsach Gudrun zawisły łzy. Inspektor Keller przekonywał ją, że wywiad, choćby nie wiem jak nieprzyjemny dla niej i dla Herr Nossacka, w interesie śledztwa, a przede wszystkim społeczeństwa pozbawionego obrony przed takimi czy innymi bandami, musi być przeprowadzony do końca. Uczciwe i gęsie, alpejskie oczy, pod fioletową przesłoną łez, nie rozumiały inspektora Kellera, manipulującego podczas tej rozmowy kilkoma aparacikami, zwracały się więc do profesora Schnella. Krzepki i kościsty sześćdziesięciolatek, najwyraźniej niewyspany, zapewniał Gudrun, że w swej praktyce lekarskiej nie spotkał jeszcze człowieka tak zdrowego jak Herr Nossack. Gudrun napomknęła o zawale, o żołądku. Profesor Schnell, byle tylko nie płakała, gotów był nawet podpisać orzeczenie, że zawał serca jest u Herr Nossacka wykluczony, można by jednak mówić o zawale ducha jako następstwie politycznym wiadomych przeżyć. Również profesora Schnella Gudrun rozumiała nie do końca. Profesor spytał, od jak dawna Herr Nossack sypia z otwartymi oczami. Gudrun wspomniała o jakiejś Dolinie Tatuażu, o tłumie złożonym z pięciu tysięcy gardeł, o Magu i o Cyganie, o ich menażerii. Od tamtej pory, szepnęła, Kurt Bodo Nossack nie zmrużył oka, w każdym razie nie podczas snu. Profesor Schnell nie bardzo to rozumiał, ale notował, co czynił także inspektor Keller. Gudrun nie odważała się nawet otrzeć łez. W pewnej chwili aparaty dały znak, że Kurt Bodo Nossack się budzi. Profesor Schnell podłączył do swojego agregatu jeszcze jeden przyrząd. W kabinie zapaliło się kilka lampek — sygnał, że wielki monitor już dostarcza danych. Światło zalało jasnością policzki Herr Nossacka oraz powierzchnię ekranu o wymiarach dwa na trzy lub coś w tym rodzaju, pole, na którym widać było cala postać pacjenta w ruchu. Profesor Schnell, inspektor Keller, siostra Karolina i Gudrun po prostu oblepili łóżko. Nossack ich nie dostrzegał albo wolał na nich nie patrzeć. 186 10 Pzień dobry, profesorze Schnell." Głos Kurta Bodą Nossacka był apatyczny, bezwolny. Spojrzenie takie samo. Nossack widział wokół swego łóżka dziesięć aparatów, których przeznaczenia nie znał i nie wiedział nawet, jak się nazywają. Patrzył na stół operacyjny, na noże czy coś podobnego, narzędzia do odejmowania rąk, nóg, głów. Nossacka to nie zaskakiwało ani nie przerażało. Podziwiał magnetofon, którego mógłby dosięgnąć, gdyby usiadł i pochylił się w prawo, szpulę z taśmą długości jakichś stu tysięcy metrów, ten bęben o średnicy metr dziewięćdziesiąt siedem. Lepiej i wyraźniej niż przedtem widział mamuci monitor, zwrócony ku jego posłaniu. Między monitorem a łóżkiem znajdował się stolik, a na nim mnóstwo igieł, lekarstw, kleszczy. Przedtem ich nie było i nie umiałby wytłumaczyć przeznaczenia tego załącznika do upływającego czasu; tym bardziej, iż zdawało mu się, że jest już północ. Kurt Bodo Nossack przeciągnął dłonią po czole, odsunął z niego włosy. Nie wiedział, czy to ręka jest zimna dla czoła, czy czoło dla ręki. Kurt Bodo patrzył tylko na profesora, choć przecież nie był on sam. Tonem człowieka, którego nie interesuje odpowiedź, zapytał: „Jak oceniacie mój stan, profesorze, teraz, o świcie?" „Teraz, przed wieczorem, pana stan, Herr Nossack, jest taki jak stan dzidziusia, który z trzema krótkimi przerwami przespał czterdzieści osiem godzin. Wiem, że potrafi pan ocenić, co dla zmęczonego, dokładniej mówiąc wzburzonego człowieka znaczy czterdzieści dziewięć, pięćdziesiąt godzin wspaniałego snu." „Przymusowego snu. profesorze — rzekł Kurt Bodo Nossack, siostra miłosierdzia Karolina i Gudrun w fioletach podniosły tymczasem ruchomą część łóżka tak, że nogło się wydawać, iż chory usiadł z własnej woli. — Reakcyjnego snu, profesorze. Przemocy! Dla was sześćdziesiąt siedem godzin tak zwanego idealnego snu, a dla Tmie siedemdziesiąt trzy godziny, czy ile tam powiedzieliście, monstrualnych snów. Bierzecie to pod uwagę. Profesorze?" „Niech pan tylko nie mówi, Herr Nossack, że śniła się 187 panu Dolina Tatuażu, ze widział pan orhska nad farma srebrnych lisów w skutej lodem i wygłodzonej Polsce lat tych a tych, druty kolczaste, obok których najpierw popędzał pan swoje szkapy, a później jeździł mała połtoratonową ciężarówką" „Druty obozowe, psy przed wartownią, wszędzie psy Krematorium góruje nad krajobrazem Słodkawy zapach ludzkiego mięsa i kości, które wrzuca się do pieca Chory Więźniowie śpiewają najpierw nabożne, potem optymistyczne pieśni, marsze Pewne dziecko płacze przez czterdzieści lat Taki jest początek i koniec każdego mojego snu Ale wy, profesorze, nigdy me pojmiecie tajemnicy mojego równoległego życia A tym bardziej Herr Inspektor, który wymierzył we mnie tyle aparatów " „Sen to sen, Herr Nossack Człowiek regeneruje się tylko we sme, bez względu na jego dramatycznosc i zabaiwienie polityczne Skutek pozostaje skutkiem „Wszystkie funkcje naszego najdroższego dzidziusia — pozwoli pan, Herr Nossack, ze posłużę się tą figurą stylistyczną — są uregulowane Mówiąc pańskim językiem, kości nikt juz nie wykorzystuje Cukier opadł, jak by powiedział inspektor Keller Tętno się wyrównało, arytmię możemy zaliczyć do przeszłości Podrażnienie woreczka żółciowego minęło Pańskie serce, Herr Nossack z punktu widzenia medycyny byłoby osobną spiawą nic tylko liczy składa, giomadzi " „Czy monitor nie mówi, ze to serce odrzuca zysk9 To serce, profesorze, chce w końcu dawać" „Serce, którego pracę razem obserwujemy na monitorze, zasługuje na to, by mu oszczędzić drutów, obozowych drutów, chorow " „Dlaczego9" „Pańskie serce, Herr Nossack, jest także naszym sercem " „W takim razie oszczędźcie je, profesorze Nie pozbawiajcie go snów, srebrnych lisów, zwłok i dymu, poetyki Pomóżcie mu odbyć pokutę i odrodzić się, ozdrowiec w ten sposób1" „Seice naszego dzidziusia domaga sie tabletki siostro, tej co zwykle — powiedział profesor Schnell " 188 pziękuję, siostro Dziękuję tez dzidziusiowi, który wie, ze i nam jest łatwiej podać lek doustnie niz dożylnie „Co wyście ze mną zrobili, profesorze9 Nie chodzi o tę tabletkę, ale w ogolę Cos się ze mną stało Wszystko dokoła jest monotonne i spokojne, bez treści A życie chyba takie me jest7" Prawdziwe życie to spokój, Herr Nossack Życie naszego obywatela winno się toczyć bez żadnych snów, zwłaszcza bez wspomnień o tatuażu, o paleniu żywego mięsa i kości, robieniu mydła z materiału ludzkiego Prawdziwy obywatel świata musi byc dzidziusiem pozbawionym pamięci politycznej " „Nie chcę takiego życia, profesorze " „Siostra znów rozpuściła poi tabletki Naszemu dzidziusiowi potrzebna jest cała, może nawet dwie „Dzidzius nie chce czytać waszego opisu, profesorze Sam pan powiedział, ze dokonaliście uczciwego przeglądu, obracaliście mnie na wszystkie strony, kłuli, jakbym miał byc zabalsamowany " „O balsamowaniu nie było mowy, Herr Nossack Nikt tego me proponował Nie używano również słów takich, jak front, ucieczka, rana, którą penetrują galicyjskie mrówki, szkapa, kapo, znów ucieczka, Gas Gefahr, krew, czaszka z wężem zamiast mózgu, garsc szlachetnej eksploatowanej ziemi alpejskiej, gaszone wapno jod, Eme Lam dein Tod, Nowa Biblia, cyklon B, pies obozowy nie może zgryzc swiezo wyjętego serbskiego serca, załaduj ciężarówkę zwłokami i uciekaj, ale najpierw zapłać funtami dolarami albo pizynajmnie buisztynem, Blockaltester, przekup, spal księżyc, jeżeli jest świadkiem, parzenie się srebrnych lisów w bezimiennym polskim lesie " „Profesorze, skąd pan zna te słowa9" „Wymawiał je, marszcząc czoło, dzidzius o wadze Ponad stu dwudziestu kilogramów On, a nie my, Herr Nossack " „Widzicie, przeprowadziliście nawet inwentarz słów, Wyrażeń z którymi wiąże się moje dawne życie Chce Przeczytać wasz opis dzidziusia, profesorze Na stole lezą dwie teczki, zawartość cieńszej znam Nowsza teczka Wes twoja smrerc hasło oboow koncentracyjnych Pryp aut 189 zawiera wasza dokumentację, tutaj sporządzoną q0 znaleźliście, a czego nie" „Herr Nossack, proszę, niech pan się uspokoi " „Uspokójcie się i opamiętajcie wy, którzy namawiacie mnie do życia bez moralności, pamięci, poczucia winy Okulary na nos, profesorze, i proszę mi czytać dokumen ty z teczki numer dwa Chcę wiedzieć, jak przebiegała sekcja dzidziusia o wadze sto dwadzieścia i ileś tam kilogramów" „Nie mamy obowiązku informować pana o wszystkim — rzekł profesor Schnell przywołując ruchem ręki siostrę Karolinę — Historii choroby nie czyta się, zwłaszcza ciężej chorym " „Czy nie stwierdziliście, profesorze, ze wasz dzidzius to fenomen patologu — chciałem powiedzieć — medycyny7" „Owszem " „Czy nie skonstatowaliście ze jestem po prostu szkolnym okazem politycznego status inversm, ponieważ wszy stkie moje narządy po prawej stronie, z czasów, zanim postanowiłem się odrodzić, są nieco grubsze, bat dziej rozrośnięte, silniejsze7" „To prawda, Herr Nossack " „Czy nie stwierdziliście, ze tnoj pas z materiałem wybuchowym, ten pas cnoty, chacha, ze pętla wokół moich jąder założona jest bez zarzutu i ze nikt prócz nich me może jej zdjąć bez skutków, które łatwo sobie wyobrazić7 Czy me oświadczyliście i czy tego nie nagrano ze zdumiewa was umiejętność, fachowość doktoia Zoli moego niebieskookiego, i wszystkich gerylasow7 „Owszem, Herr Nossack Tak było, niestety " , Chce poznać lezultaty mojego inwentaiza1 Piofesoize dlaczego milczycie7" „Ja tez mam swoje nerwy Będę musiał panu powiedzieć cos nieprzyjemnego „Czyżbym miał raka7" „Nie ma pan raka, Herr Nossack Ale jeżeli się pan nie uspokoi, my go dostaniemy Raka nerwów i to sie zdarza Siostro, strzvkawkę Podwójną porcję proszę królewską " „Wszystko przede mną ukrywacie Trujecie mme 190 pokąd mme tak będziecie kłuć, zdrajcy etyki, proletariatu, Bakunina7" „Proszę dac dzidziusiowi zastrzyk, siostro — powiedział profesoi — A teiaz kolej na pana, inspektoize U „Herr Nossack, niech pan zrobi tę drobnostkę dla nas, biednych policjantów, i niech pan się wypowie Nie widzi pan, ze dniem i nocą walczymy o godność, o byt społeczeństwa, którego jest pan filarem7" „Kamieniem węgielnym" „Herr Nossack, kim om są7 Kto się kryje pod pseudonimami Luther, Hanaff, Włoch7" „Jestem w niewoli, inspektorze " „Na wolności, Herr Nossack1" „Wolność może byc taka albo inna Ta, którą mi narzuciliście sami wiecie, ze jest wolnością negatywną " „Nie znam się na terminologii lewicowców Kto się kryje pod pseudonimem doktor Zola7 Czy ten Zola nie jest kobietą7" „Inspektorze, czego ode mnie chcecie7" „Zęby pan wyzdrowiał, Herr Nossack I zęby, zdrowiejąc, powiedział pan, kim są dzikusi, których działalności trzeba położyć tamę Wie pan, jak jest, HerrNossack dzis pan, a jutro nie wiadomo kto " „Niech wszystko idzie w diabły" „Trzeba przywrócić ludziom spokój, bezpieczeństwo, zaufanie do policji „Chachacha1" „Czy Luther to młody blondyn ze szramą na policzku7 Czy twarz na tej fotografii to nie Hanaff7 Czy doktor Zola nioze byc obywatelem DDR, chciałem powedziec — emigrantem stamtąd7 Kto, pana zdaniem, stoi nad mm7 Komu podlega ruch Gullo Gullo7 Gdzie ma swoje centrum7 „Nie ma centrum, inspektorze " „Jak oni pana męczyli, Herr Nossack7" „Wy mnie męczycie Zmuszacie do mówienia Jakbys 191 cie nie wiedzieli, że to mój czas upływa, a nie wasz. Nie dla was, ale dla mnie każda godzina jest droga. Nagonkę na nas, gerylasów, zalicza się wam do wysługi lat, ale pr2e nikim nie będziecie odpowiadać za to, że nie mogliście nas wyłapać i wytępić..." „Niech tu obecni powiedzą, czy do czegokolwiek pana zmuszamy, Herr Nossack. Oświadczył pan, że jest pan członkiem bandy Gullo Gullo, prawdopodobnie trockistowskiej, cóż, zostało to w rozmaity sposób zanotowane i skomentowane. O swoich kamratach nie chce pan pisnąć ani słowa. W porządku. Tym gorzej dla pana i dla nas, dla wszystkich, którzy nienawidzą terroru, a kochają wolność. Herr Nossack, apelujemy do pańskiej świadomości obywatelskiej, do pańskich najlepszych uczuć. Do moralności chrześcijańskiej, na której spoczywa wszystko, łącznie z tym szpitalem. Jest on dziełem pobożnych, pracowitych rąk. Proszę sobie przypomnieć pański udział w tej budowie, nazwisko pana znajduje się na liście najbardziej zasłużonych ofiarodawców... O Frakcji Armii Czerwonej, RAF, o Autonomii, o Pierwszej, a także Jedenastej Linii wiemy mniej więcej wszystko albo to, co najważniejsze. Podziemny ruch Gullo Gullo jest dla nas jednak niewiadomą. O was, Herr Nossack, naprawdę dzielnych gerylasach, o waszych bakuninowskich oddziałach wiemy nie więcej niż czytelnicy prasy bulwarowej. Pan jest koronnym świadkiem, jedynym z porwanych, którego nie zabito! Wszystko mogłoby się zacząć od pana. Powinien nam pan ułatwić śledztwo, chciałem powiedzieć — wytępienie!" „Gerylasi nie zmuszali mnie do niczego, inspektorze, nie mówili o wolności, niewoli, kryzysie ducha i społeczeństwa. Sam przyłączyłem się do geryli i gotów jestem za to odpowiadać. Przyłączyłem się nawet wbrew ich woli. Ze względu na własną świadomość, która nie jest już «obywatelska» ani chrześcijańska... Po prostu z przekonania posłałem im jeszcze milion marek, inspektorze." „Kiedy?" „Na godzinę czy dwie przed tym, jak pozbawiliście mnie byle jakiej wolności i przywieźli do tego koncentra cyjnego obozu lekarstw, kabli, monitorów. Otaczają mnie widma, a nie ludzie! Podłączony jestem do całej 192 elektroniki dnia dzisiejszego. Po co?... A więc dowiedzcie się, inspektorze: dałem znać geryli Gullo Gullo, że przyślę iin jeszcze trochę pieniędzy. Jeżeli kiedykolwiek stąd wyjdę..." „W jaki sposób potwierdzą, że je otrzymali?" „Nie mam pojęcia. A jeśli nawet się nie odezwą, zapewniam was, i tak będę wiedział, że forsa jest tam, gdzie być powinna. Wyczuję to!" „Przypomina pan sobie, komu pan wręczył ten dar?" „Banknoty, już trzeci raz, włożyłem do pojemnika na śmieci. Serce zatrzepotało mi z radości!" „W sumie trzy miliony marek, nieprawdaż?" „Trzy miliony. Wystarczy na początek, zgadzacie się, inspektorze? Żeby chłopaki ładnie się ubrały. Żeby doktor Zola nie myślał o starości. Żeby dziewczyna Hanaff kupiła sobie sukienkę ze złota i światła. Skoro są przez wszystkich odepchnięci, niech przynajmniej nie odczuwają biedy. A nam nie ubędzie, mamy jeszcze, mamy, i wy, i ja. Byłoby przyzwoicie, gdybyście i wy coś dołożyli. Choćby parę marek, ale żeby było wiadomo, że nadeszły • od inżyniera Rolfa Kellera, człowieka, który ku powszechnemu zaskoczeniu pewnego dnia przyłączy się do geryli... Zrobicie to, inspektorze?" „Czy ten pojemnik na śmieci jest daleko?" „Pojemnik nie jest daleko, ale miliony znajdują się tam, gdzie ich miejsce. Za pierwszym i za drugim razem dano mi znać, bym się nie martwił o to, że pieniądze są może w rękach wroga klasowego albo w plugawych kasach kapitalistycznej policji." „W jaki sposób pana zawiadomiono?" „Ludzkim głosem, inspektorze." „Jakim głosem, Herr Nossack? Ludzkim?!" 12 Wtedy zdarzyło się to, co będzie niepokoić inspektora Kellera aż do jego bliskiej śmierci. Również profesor Schnell do końca życia będzie pamiętał odpowiedzi Nossacka. Kurt Bodo zaczął mianowicie wyjaśniać, jak Gullo 193 i czym będzie zabijał po wyjściu ze szpitalnych kazamat Zaklinał się, że własną ręką, lewą, zastrzeli burmistrza Rosenburga, Erwina Bachmanna, skądinąd przywódcę bawarskiej prawicy. Pytali, kogo jeszcze. „Jeżeli wytrzymam tutejszy terror i jeżeli w porę mnie nie zlikwidujecie pojadę do Bonn, do sztabu SPD, i skreślę z listy żyjących paru typów, którzy, jak nam powiedziano, zagrażają światowej organizacji Gullo Gullo..." Inspektor Keller, gładki jak ryba i posępny jak ptak, zapytał, czy Nossaclc jest świadom wypowiadanych słów, a zwłaszcza pogróżek. Pytanie powtórzył także profesor Schnell patrząc, jak siostra Karolina zbliża się z igłą grubości długopisu. Żyła pacjenta czekała. Profesor żartem spytał dzidziusia, czy słowa jego pochodzą ze świadomości, czy z podświadomości. Herr Nossack na to wypalił: „Profesorze, inspektorze, najemna i gówniarska bando, dzidziuś mówi do was z brzucha, z tyłów, z równoległego świata, do którego nie można się wkłuć szprycami..." A kiedy igła przebiła skórę i płyn popłynął w żyłach pacjenta, Kurt Bodo, trzeźwiej niż kiedykolwiek, zakomunikował to, co profesora Schnella doprowadziło do rozpaczy: „Im więcej mi dajecie tych imperialistycznych, międzynarodowych środków uspokajających, tych środków do ogłupiania burżujów, i to jeszcze w końskich dawkach, im bardziej mnie kłujecie, tym bardziej jestem przytomny i coraz lepiej usposobiony. Dlatego przestańcie się wygłupiać, sami powiedzieliście, że dzidziuś jest fenomenem medycznym. Choćbyście wstrzyknęli we mnie wszystko, co macie, pozostanę tu, gdzie jestem, i na pozycji, na której jestem..." Inspektor i profesor, jeden za drugim, spytali, czy dzidziuś proponuje bezwarunkową kapitulację. „Czy się poddacie, czy nie, moje kule i tak was dosięgną. Będę was nimi dziurawił albo zarzynał, ciała wasze zainfekowane, ciała wasze smrodliwe będę rzucał pozbawionym praw zwierzętom, ptakom, roślinom. Seriami, płomieniem oczyszczę ziemię, którą kalały wasze stopy..." Kule Nossacka wycisnęły łzy profesorowi Schnellowi, szrapnele posiały strach i mrok w oczach inspektora Kellera. Siostra Karolina nie rozumiała, dlaczego pacjent tyle mówi o klasowym, niesprawiedliwym, konsumpcyjnym społeczeństwie, którego fundamenty trzeba podko194 pywać, obalać jego filary. Inspektor i profesor, jednogłośnie, poprosili zajęczeli nakazali, w imię medycyny policji prawa, żeby olbrzym, który dostawał właśnie siódmy z kolei zastrzyk od początku tej rozmowy, opisał szczegółowo komendę korpusu Gullo Gullo, wszystkich członków sztabu albo przynajmniej tych, których sobie jeszcze przypomina. Jaką mają broń, rosyjską czy czeską? Co piją i czy wciąż się upijają? Co najchętniej jedzą oprócz krwistego, z jednej strony przysmażanego mięsa? Czy rzeczywiście czytają Marksa komiksy czasopisma pornograficzne? Oprócz haszyszu heroiny LSD jakich jeszcze narkotyków używają, a jakie podają swoim ofiarom? Co wiadomo o ampułce z fioletowym płynem, a co o środku zwanym herbyon 7, skądinąd irlandzkim, po którym szaleństwo przychodzi dopiero trzeciego dnia i trwa trzysta sześćdziesiąt pięć dni? Kto może być szefem bandy, agitpropem, ideologiem, który zakłada książkę ogonkiem wydry — skoro wszyscy oni, jak piszą gazety, są jedną głową, co prawda nieco spłaszczoną, jednym rachitycznym ciałem, jedną duszą, pełną zamętu, patologom politycznym jeszcze nie znaną, ale z pewnością syfilityczną — ktoś z DDR? Jeżeli ich ostatecznym celem nie są pieniądze, jak tamtych w Hiszpanii Francji Włoszech, to jaki mogą mieć cel? Przewrót, pucz, przejęcie władzy? Jakie, czy nagłe, na całej planecie, czy osiągane krok za krokiem, wzorem żółtków? Jeżeli chodzi im o wyzwolenie, to niech powiedzą, z czego? Może chcą nas wyzwolić z dobra, ze spokojnego szczęścia, z mieszczańskiego postępu? Kataklizm, Apokalipsa, chaos?... Co nastąpi po zalewie ognia, po potopie? Nie myślą chyba, że ich smrodliwy rosomak zbuduje nowy świat? Może on jedynie zeżreć wszystko, co zbudują ludzie! Co ma znaczyć określenie „przyszłość żmij", może to jakaś zoopolityczna metafora, jakiś szyfr? Co wyraża wers z duńskiej piosenki „Jeżeli nawet schwytasz ptaka — nie schwytasz jego lotu", z piosenki, którą nuci połowa ogłupionej młodzieży europejskiej? Skoro doktor Zola może mieć od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu lat i nie jest Alzatczykiem, jak twierdzi pewien złośliwy mediolański dziennik, to w jakim wieku są młodsi od niego guliści? Czy rację mają gazety hiszpańskie francuskie włoskie oraz magazyn ilustrowany z Hamburga, które piszą, że guliści to maniacy seksualni, perwersyjni złoczyńcy, wymyślający nowe, nie znane historii seksuologii sposoby wyżywania się, oparte na sadyzmie? Kurt Bodo Nossack oglądał fotografie szczerbatych jednookich długonosych, kudłatych dwuustych kłapouchych osobników, młodych chłopców i dziewczyn w kajdankach i bez kajdanek, fotografie więźniów, zdaniem policji najgorszych kryminalistów, włóczęgów clochardów obdartusów, z lufami pistoletów maszynowych sterczącymi spośród łachmanów, fotografie chorych trzymanych za kratami i wreszcie rozmaitych starców, wśród których należało odnaleźć doktora Zole, wychowawcę gulików... Nossack nie wyjaśnił inspektorowi, że jego kamraci, guliki, choćby nawet chcieli, nie mogą mieć związku z przestępcami typu lombrosowskiego zapełniającymi karty policyjnego albumu, nie opowiedział o tym, co działo się w alpejskim zamku podczas dokonywania najbardziej fachowego i zarazem najbardziej symbolicznego, jak dotychczas, przeglądu inwentarza opisu pewnego do niedawna kapitalistycznego wieprza wołu konia. Kurt Bodo Nossack poskarżył się siostrze Karolinie, że koniec jej igły sięga do szpiku jego kości udowej. Siostra Karolina musiała odpalić coś w rodzaju „I tam za karę pozostanie!", gdyż całą siłą naparła na tłok strzykawki. O mało się przy tym nie nadziała na członek Herr Nossacka. 13 Wtedy stało się to, co Gudrun nazwała misterium, alpejskim, siostra Karolina cudem, a inspektor Keller zaskoczeniem technicznym, politycznym. Profesor Schnell oświadczył właśnie, że jest bliski załamania nerwowego, i poprosił, żeby jemu także wstrzyknięto dawkę apauriny, końską albo lepiej słoniową. Nagle z piegowatego gardła siostry Karoliny wydarł się krzyk, zabrzmiały imiona 196 Jezus i Maria. Bo też zdarzył się cud, natury nie tylko technicznej... Na ekranach otaczających pacjenta buchnął płomień i żar, jakby za chwilę miały się zająć skrzynki monitorów. Nie było już na nich diagramów, sygnałów, wykresów. Monitory pokazywały zamieć i pożar jednocześnie. Ekran telewizyjny, z początku cały w srebrze szronie lodzie, w pyle zmiażdżonych gwiazd, skał, tafli lodowych, wypełniał się dźwiękiem. Przemierzał go ogoniasty i człekokształtny emigrant Gullo Gullo, sam, bez rodziny. Nie oglądał się, choć wiedział, że na niego patrzą. Naprawdę cudem opierał się orkanowi, który popychał go ku przepaści. Wystąpiły zakłócenia na łączach. Złoto mieszało się z lodem, strach z nadzieją. Najbardziej zapamiętałe wycie, jakie kiedykolwiek słyszały uszy inspektora i profesora, odróżniało się na tle świstu polarnego orkanu. Ryk rosomaka Gullo Gullo stapiał się z piekłem obrazu, z pyłem; była to scena warta obejrzenia... Profesor Schnell nie osłupiał, nie miał na to czasu, przeklinał tylko medycynę, równoległą i doskonalszą, terrorystyczną, jak również swego szefa, który wrobił go w przypadek Nossacka. Inspektor Keller wydawał polecenia detektywom, technikom, którzy meldowali, że rosomak, szczęściem bez towarzyszącego propagandowego tekstu z DDR, wdarł się do wszystkich kanałów telewizyjnych. Zawiadamiali, że fale radiowe są wzburzone, a słuchacze spodziewają się jakiejś zmiany, politycznego potopu, że jest to jednocześnie przypływ i odpływ. Na wszystkich monitorach dogorywał popiół, iskrzył się szron, metafora starości. Diagramów nie było. Technicy informowali inspektora, że na razie nie mogą zapobiec nadawaniu równoległego, anarchistycznego programu i że miliony telewidzów muszą oglądać sceny zoologiczne tak długo, jak długo nihilistom się spodoba. Podawano mu to dyktafon, to znów słuchawkę telefoniczną. Inspektor Keller krzepił kogoś na duchu, twierdził, że z pewnością uda się uniknąć najgorszego, jako że ludzkość przezwyciężyła strach przed propagandą, zwłaszcza komunistyczną. Nikt nie rozumiał, dlaczego inspektor 197 wspomina przy tym o Palestyńczykach, Ormianach i Baskach Profesor Schnell winił za całe zamieszanie emigrantów, którzy, pozbawieni ojczyzny i przyszłości, zajmują się doskonaleniem nauki, nihilizmu, szaleństwa W rozpaczy jako przykład podawał samego siebie Kątem oka patrzył, jak siostra miłosierdzia mdleje w ramionach Gudrun Dziewczyna w fioletach nie rozumiała tego bałaganu, patrzyła więc na swojego Kurta Bodą Kurt Bodo Nossack siedział jak przedtem Oczy miał utkwione w ekran telewizora Śledził rosomaka Gullo Gullo zamierzał przemowie o wiecznej zimie Kurt Bodo Nossack spokojnie płakał Wyglądał jak człowiek, który uznaje psychologię i uczucia, kocha to, co niemożliwe Jeżeli pominąć agentów i sanitariuszy, fotoreporterów błyskających policyjnymi fleszami przed oczyma pacjenta, jeżeli nie liczyć inspektora i profesora, którzy oczekiwali potęgowania się cudu, w apartamencie Herr Nossacka było znośnie Ludzie przycichli, z wystawionymi ze strachu językami Tak więc Gullo Gullo mógł przyjrzeć się wszystkim Gudrun i siostra Karolina, stojące najbliżej Nossacka, można powiedzieć, w objęciach, patrzą, jak cienie zastępują eksplozje lodu i skał na ekranie Ogon złotej kuny umiejscawia się w samym rogu, lewym i dolnym Gudrun spuszcza oczy, widzi, ze siostra Karolina całuje zawieszony na szyi krzyż, a potem, gdy ogon kuny się poruszył, wypuszcza go, krzyż spada na miłosierną pierś, tam, gdzie znajduje się brodawka, prawa Technik zawiadamia inspektora, ze w pewnej chwili uchwycono melodię z ekranu, ale jeszcze nie udało się jej rozpracować Nossack w powitalnym geście podnosi rękę, lewą Zauważają to oczywiście sanitariusze i detektywi Inni sprawdzają, czy magnetofon wszystko chwyta 14 „Herr Nossack jeżeli chodzi o pieniądze które ich tak interesują wyłącznie pieniądze niech pan się nie 198 martw Pan niech będzie spokony, a om mech się trzęsą w finansowej panice Trzeci milion marek dostaliśmy w kilka godzin po pana aresztowaniu, czwarty natomiast doręczyła nam osoba, która wkrótce wmiesza się w akcję dramatu, zresztą od samego początku est w scenariuszu Prosimy jednak zęby pan więcej tego nie robił, a otrzymaną kwotę zwrócimy Nie potrzebujemy zhańbionych marek, pizekletych dolarów, kolonialnych funtów a tak samo by było, gdyby pan nam posłał ruble, jeny korony Pieniądze, skądinąd, są w suchym i chłodnym miejscu, jak lekarstwo, i dostanie je pan na końcu tej powieści Przyjacielu, niech pan nie naraża na niebezpieczeństwo naszych uczciwych sympatyków i me posyła przez nich pieniędzy ani niczego mnego, bo mamy wszystko Wiemy mniej więcej, co się z panem działo i co się teraz dzieje, słyszeliśmy i widzieliśmy, zaraz to udowodnimy Pańską rękę, lewą, podniesioną w geście powitania, ściskam ja, Luther, który me mówię przez grzebień płótno zniekształcającą głos maskę, ale normalnie, jak wtedy, gdy zbieraliśmy jagody w Alpach " „Herr Nossack teraz mówię ja «hkwidator», Włoch, o którego najczęściej pana pytają myśląc, ze jestem przestępcą typu lombrosowskiego, obrośniętym afrykańską szczeciną Ja tez nie maskuję głosu, mech sobie nagrywają, tak jak my nagraliśmy wszystko i wiemy, co jest na taśmie, która się obok pana kręci W Rosenburgu, i wszędzie panuje chaos i panika, ponieważ włączyliśmy się do całe sieci radiowotelewizyjnej tak ze ludzie słuchają wszystkiego, nagrywają, i dobrze, bo juz ostatnia na to pora Nie nie me me przeszkodzą nam, teraz my jesteśmy agencją telegraficzną a kim są om Będziemy więc mowie do pana, a za pana pośrednictwem rowmez do nich Przyjacielu, z kręgów zbliżonych do podziemia — to ich wyrażenie — z kręgów zbliżonych do gniazda rosomaka Gullo Gullo dowiadujemy się, ze nieznani sprawcy napadli na reportera Udo Ursa, serią z broni maszynowej utrupih mu magnetofon, ale jego samego me dosięgli W związku z tym oświadczamy, ze Gullo Gullo nie uczestniczył w napaści na Ursa ani nie wysadził w powietrze jego skromnego auta, tym bardziej ze, wprawdzie z trudem, zdobyliśmy tasme 199 z nagraniem tekstu jego życia, w trzech półgodzinnych odcinkach Za pana posiednictwem zawiadamiamy również, ze Frakcję Armn Czerwonej, RAF, trzeba oczyścić z podejrzeń o morderstwo Ottona Georga Rotha, adwokata i oszusta frankfurckiego, który był dłużnikiem geryh Gullo Gullo Zabiłem go ja, jedną kulą, nie zasługiwał na więcej Przekazujemy za pana pośrednictwem wiadomość, ze memieckodunski Gullo Gullo zabił Heinza von Holsteina, hamburskiego czekoladziarza i mihardera, myśliwego i maniaka seksualnego, me tylko z powodu zasranego miliona marek, diamentów i sztab złota, skądinąd zrabowanych podczas drugiej wojny światowej w Holandii i Norwegu, lecz także z powodu następującej jego wypowiedzi dla «Tages Anzeigera» «Podziemie i nadziemie Gullo Gullo usiłuje cofnąć Europę do epoki kamiennej, me ma jednak na to żadnych szans Nie damy się zniewolić i wepchnąć na powrót do jaskiń, których mieszkańcy czcili wszystkie zwierzęta, one same zas tylko jedno smrodliwą kunę wagi osiemdziesięciu kilogramów » Podajemy do wiadomości, ze w ciągu wczorajszego dnia założyliśmy w monachijskim mieszkaniu pewnego rekina prasowego najgroźniejszy, nasz materiał wybuchowy Jeżeli ten facet w dalszym ciągu będzie nas zniesławiał na szpaltach swoich gazet publikując fotomontaże i kretyńskie dane, wkrótce nastąpi eksplozja To my, a nie podziemni Żydzi z «Kananejskiego Popiołu», zabiliśmy byłego gerylasa Albrechta Grossmanna z powodu długu krwi, jak tez dlatego, ze mimo przysiąg nie wyrażał się o nas jak należy, ze podczas przesłuchania oczerniał nas i łgał, a wreszcie dlatego, ze twierdził, iż przed kilku miesiącami, 16 marca roku 1978, uczestniczył w porwaniu Aldo Moro, w Rzymie, na ulicy Fani, tymczasem wiadomo, ze porwanie to jest dziełem włoskich kamratów, z którymi me mamy kontaktu geryla nie stroi się w swoje, a co dopiero w cudze piórka1" „Herr Nossack oni mc, tylko chcieliby się dowiedzieć, kim jestem, kto się kryje pod moim pseudonimem artystycznym i naukowym Doktor Zola im się nie podoba, woleliby, żebym był doktorem Mengele Ostatecznie jestem tym, kim jestem, kryć się długo nie będę. powieść zbliża się do końca, tymczasem jednak obowia200 żuje zasada, ze raz się żyje a umiera się wiele razy pragnę, aby wszyscy wiedzieli, ze umrę nie przez pana, ale za pana, ponieważ jest pan moim arcydziełem Chcieliby się dowiedzieć, gdzie się znajdujemy, w jaki sposób włączyliśmy się do euiopejskiej sieci iadiowotelewizyjne ale czy to ważne7 Interesuje ich, kto kogo zwerbował— to ich wyrażenie — ja gerylasow Gullo Gullo czy gerylasi mnie To także nie ma juz znaczenia Ważne, ze pan Hen Nossack jest najlepiej uzbioonym człowiekiem naszych czasów, ze jest pan miną, którą, niech pan posłucha, usiłowali chłodzie amoniakiem doprowadzając pańskie cenne życie, jak również swoje, na skraj przepaści Niech pan im powie, aby się nie bali, doktor Zola przyrzeka, ze nie zdetonujemy pana nie podpalimy nie wysadzimy w powietrze, dopóki się nie przekonamy, ze spełnił pan zadanie, to znaczy ze pan dojrzał Zęby pan mógł widzieć, jaka panika wybuchła w domach, na placach, co się dzieje na drogach jak bezsilne są policyjne świnie, przyjacielu" „Herr Nossack ja, pana kamrat, Hanaff, tez nie maskuję głosu, mech zauważą moją jugosłowiańską wymowę, tym lepiej dla nich, jeden błąd mniej, jedna zagadka więcej Jeżeli pan i ja kiedykolwiek się spotkamy, czego pragnę, opowiem panu bałkańskie dzieje mojego życia, niewykluczone, ze jestem tu z powodu tej goryczy, ze dlatego właśnie mam w ręku aparacik do zdalnego sterowania i radiotelefon, który tak się panu podobał i z którego rozmawiał pan, z kim się tylko dało, od Rosenburga az do Amsterdamu, od Frankfurtu do Lizbony i Aleksandrii Przyjacielu, pan jest od nich lepszy, jest pan uczciwym człowiekiem, pan jest na arenie, Gullo Gullo wybrał pana nie przypadkiem, mech więc pan się trzyma1 Om juz sami me wiedzą, co panu pakują w żyły, niech pan me przyjmuje tych trucizn, które podają panu pod pozorem, ze to witaminy proteiny środki uspokajające Niech pan wyciągnie szpryce z ciała, powyrywa igły z łokci i kolan, kręgosłupa i oczu, mech pan me pozwoli się dalej ogłupiać, jest pan człowiekiem normalnym i rozumnym, do niedawna prawicowym Chcą spowodować, zęby pan cierpiał, zęby męczyły pana wyrzuty sumienia, a przecież nie uznaje pan psychologu ani uczuć Niech pan nie zmienia pozycji i pozostanie w kontakcie z nami, inni niech tracą przytomność 2d chwilę puścimy im dwugodzinny paraboliczny film poświęcony emigrantowi nad emigrantami, kunie Gullo Gullo Przyjacielu, będzie pan mówił do milionów uczciwych, ale nie poinformowanych, ogłupianych politycznie istot w całej Europie " 15 Glos dziewczyny Hanaff cichnie obraz się uspokaja kolory się wyrownuą Na cale kuli ziemskie rośnie napięcie Postać łosomaka Gullo Gullo porusza się zmieiza ku środkowi obrazu Rosomak prz staje Na skorupie lodowe pokrywające cały świat est o dziwo spokojnie i można b powiedzieć słonecznie chyba po to b widzowie raz na zaw sze zapamiętali głębokie spojrzenie z futra Gło s Kw ta Bodą Nossacka siedzącego na lozku szpitalnym ze Izami w oczach jest spokojny i pełen godności ktoś mógłby pomyśleć ze to glos uczonego 16 K B Nossack „Jak mogliście, o burzuazyjni faryzeusze bezbożnicy, którzy nie wychodzicie z kościołów, fihstrzy i oszuści europejscy, lichwiarze jak mogliście przecudnej kunie, która według odkryć naszych nowych zoologów i poetów wywodzi się z wysp kraju zachodzącego słońca jak mogliście jej nadać pogardliwe imiona glouton Vielfrass, panfagos A przecież japońskie imię jest piękne i krótkie jak tchnienie tan Pomyślcie, Szwajcarzy wy liczyli, ile Gullo Gullo może zjesc poziomek polarnych mchu, mięsa i ile to kosztuje Kto poniesie stratę gdy Gullo Gullo zerwie poziomkę, przydusi zająca polarnego, połknie kawałek lodu7 Szwajcarzy chachacha1 W pewnym klasztorze szwajcarskim przechowuje się skądinąd księgę z XI wieku, księgę z rysunkiem przedstawiającym 202 ogoniaste zwierzę, w której stwierdza się, ze Vielfrass, cZyh nasz Gullo Gullo zamieszkujący w tamtych czasach alpejskie urwiska skalne, jest istotą wesołą, skłonną do zabawy, obdarzoną poczuciem humoru Ze swej strony chcielibyśmy dodać, ze rosomak nie stracił skłonności do humoru, a raczej do satry politycznej i krwawej W ciągu setek lat i tysiącleci, 7 wysp japońskich, przez Tybet, Himalaje, przez pakistańskie góry i wyżyny Gullo Gullo zmierzał ku zachodowi W zwojach staiych dokumentów można znaleźć dane świadczące o tym, ze najdłużej zatrzymał się w Mezopotamii, Babilonie, Egipcie faraonów Jerozolimie Jeszcze przez chwilę pozostańmy jednak na lodzie 17 Podczas gdy głos Kurta Bodą Nossacka towarzyszył pierw szym telewizyjnym krokom aktora Gullo Gullo do szklane kabiny przyniesiono dwoje noszy Nie wiadomo kto je przyniósł i dla kogo Profesor Schnell i inspektor Keller otoczeni młodszymi współpracownikami spoglądała po sobie w całkowitej bezradności Inspektora wzywa podobno osoba stojąca na najwyższym szczeblu Inspektor mewie na którym jako ze wszystkie szczeble są najwyższe Rolf Keller as w swoim zawodzie pizewidywany nawet do odznaczenia me ma siły wstać macha więc ręką i wskazuje na ekran telewizora co oznacza ze będzie śledził dalszy ciąg filmu ktoiy napi awdopodobniej wpędzi go do grobu Kurt Bodo Nossack siedzi widziane pzez Izy Gudrun i Karolina w uścisku przypominają żmije Nossack dostrzega pomiędzy nimi krzvz kizyz oznacza milosc ale Kurt Bodo me może się połapać czy dłoń Gudrun spoczywa "a piersi Karoliny czy ręka Karoliny na piersi Gudiun na im sutku bez brodawki Zmiana obrazu Gullo Gullo ajmuje lewą pewniejszą częsc ekranu za nim wznosi się stroma gian przepaść sięga głębokości dziesięciu tysięcy metrów albo i więcej Gullo Gullo życzliwie wzwieia paszczę 203 18 K. B. Nossack: „Na scenę historii, zoologii, to jest poezji nowej, wkracza nieznany bohater literacki, zwierzątko polarne, które burżuazyjna nauka nazywała myszą. To lemnus, leming, jedna i druga nazwa obraźliwa! Patrzcie tylko, jak lemingi, pełne witaminy E, białek i cukru, idą w kolumnach długości, bagatela, kilku kilometrów. Leming jest najczęstszym, a jednocześnie ulubionym pożywieniem kuny Gullo Gullo — nie tylko z powodu zawartości witamin i składników proteinowych. Milionowe stada lemingów z Dalekiego Wschodu, a jak ustalili nasi nowi zoologowie, nawet z Kamczatki, kierują się ku zachodowi. Wyobraźcie sobie, jak potworną, polityczną drogę muszą przebyć małe lemingi, żeby dotrzeć do Arktyki! Spójrzcie, jak się kręcą wokół osi bieguna północnego, osi ziemskiej, jak zaczarowane. Spójrzcie, jak wychodzą z lodowych gniazd, jak w ruchu parzą się i rozmnażają! Ten najliczniejszy emigrancki ród ma jakby świadomość przemijania, tragizmu, wzniosłości. Lemingowi, emigrantowi i samobójcy, nie jest obojętne, jak zakończy swój ziemski żywot — w dziobie ptaszyska, północnego potwora, czy w otchłaniach lodowych, których krawędzie rysują się w tle, za strażnikiem Gullo Gullo. Lemingi, najtragiczniejszy emigrancki naród, spieszą ku strażnikowi. Chcą zginąć majestatycznie, za historię, nową, i również nową zoologię. Za teatr, zupełnie nowy! Patrzcie, jak się rzucają, jak wskakują w paszczę rosomaka, który ich nie żuje, nie poniża, ale po prostu je łyka. Nikt jeszcze nie opisał tego mężnego i zespołowego, politycznego samobójstwa. Oto temat dla nowej literatury — opowieści o tym, co nie dostrzeżone, błędnie tłumaczone, nie uwiecznione dotąd przez poezję. Leming ginie, bo wie, że nie jest wieczny i że ze względu na substancje zawarte w swoim organizmie, te czy inne witaminy, białka i sole, znakomicie służy wiecznej kunie Gullo Gullo. Leming o gęstych wąsach i delikatnym futerku, przed kamerami zespołu Gullo Gullo, w obliczu historii i literatury, która po raz pierwszy go rozsławia, oddaje się oto symbolicznemu rosomakowi, królowi lodu i bieli, czystości, poecie erotycznemu i płodnemu! 204 Skądinąd, dobry Gullo Gullo, pomiędzy dwoma sikaniami i jednym sraniem, może połknąć sześćdziesiąt do osiemdziesięciu kilo lemingów, czyli tyle, ile sam waży. Tak najedzony Gullo Gullo potrafi przebiec nawet pięćset kilometrów. Pełen krwi i mięśni, nie tyle przypomina pięść, ile jest pięścią samą, i stąd pochodzi znane pozdrowienie. Gullo Gullo nie biega i nie skacze w klasycznym sensie tych słów. Gullo Gullo odskakuje, i to tak, że tylne nogi z matematyczną dokładnością trafiają tam, gdzie przed sekundą znajdowały się przednie. Co za patent! My też byśmy tak chcieli... Przyjrzyjcie się następnym scenom: Gullo Gullo jest tak silny, że uderzeniem łapy powala za jednym zamachem niedźwiedzia polarnego. Młodemu reniferowi, także za jednym zamachem, wyrywa serce i jeszcze żywe połyka. Gdy Gullo Gullo morduje jelenia, wilka, lisa, czyni to z uczuciem klasowym. Nie zabije natomiast, jeśli nie musi, myszy polarnej czy zająca, bo wie, że one są nieszczęśliwsze, słabsze i wykorzystywane bardziej od niego..." 19 „Herr Nossack, kim jest doktor Zola?" „Po wszystkim, co się tu działo, i co się dzieje, rozsądniej byłoby, inspektorze, spytać, kim jestem ja." „Niech pan będzie również naszym kamratem, Genosse, i dostarczy nam jakiegoś klucza, żebyśmy odnaleźli diabła, demona, który się podaje za doktora Zole!" „Człowieku, a kim jesteście wy, którzy się podajecie za inspektora Kellera?" 20 Na to, jak gdyby go rosomak grzmotnął łapą, inspektor Keller pada. Na wszelki wypadek robi to także profesor Schnell, żeby go nie dosięgnąl ogon łapa młotek lodowy. Padają sprytnie, na nosze przeznaczone dla innych. Tech 205 nicy i detektywi w białych fartuchach i koszulach nocnych wynoszą ich, jakby to były zwłoki, a nie ludzie, którzy jakiś czas jeszcze pożyją. Do kabiny Nossacka wchodzą zastęp. cy, wieczorna zmiana, profesor patologii, doktor Koch, oraz inspektor tajnej policji, inżynier Mauss, Wyraz ich twarzy wskazuje, że w mieście panuje zamieszanie, jakiego nie przeżyło ono od czasu wojny. Wyglądają, jak gdyby przyszli ze zbombardowanej dzielnicy. Nie patrzą na pacjenta, pacjent również ich nie zauważa. Pacjent nie zdradza wzburzenia, ale też nie jest spokojny. Hen Nossack patrzy na nich, ale ich nie widzi. Skądinąd znają oni dobrze pacjenta z podniesioną ręką, oglądali go na szpitalnych monitorach. Któregoś dnia zresztą profesor Koch własnoręcznie wbił igłę w żyłę Nossacka, podając mu szczepionkę prawdy. Doktor i inżynier są jakby zapatrzeni w siebie, w swoją bezradność... 21 K. B. Nossack: „Gullo Gullo to najsłynniejszy uwodziciel na terenach lodowych. Rosomak trze łapą mosznę, podwija członek, młóci nim po lodzie. Spójrzcie tylko, jakie znaki daje samicy... Tak, Gullo Gullo je, żre, połyka, ale nie tylko dlatego, że natura stworzyła go żarłokiem. Gullo Gullo je, żeby nie płakać, żeby nie wspominać, ponieważ jest on jedynym stworzeniem, które zachowało w duchu pełną pamięć o dziejach swego rodu, a częściowo również rodu ludzkiego. Gullo Gullo, musimy sobie to powiedzieć, nie lubi swojej pamięci, swojej oczywistej uczuciowości, a więc nie uznaje psychologii. Jednakże Gullo Gullo nie może się uwolnić od wspomnień... Kolejny obraz przedstawia scenę, w której rosomak rozkracza się na ogoniastej wybrance i wbija go z rykiem, a biedna oblubienica, już w następnym kadrze, wyrzuca z siebie w tej zamieci parę tuzinów gulląt. Gullo Gullo chłepce krew, żłopie ją po prostu, wszystko rozdziera pazurami, żeby jebać! Przebywając z dala od ukochanej, wśród innych zwierząt, dmucha, co popadnie... Obraz przedstawia tęgą, fioletową żyłę z żołędzia zwróconą 206 w lewo, ekran zaś do ostatniego milimetra wypełniony jest strachem. Przyjrzyjcie się tej lisicy, która na jego widok natychmiast przewraca się na plecy, jak żaba. Gullo Gullo to jedyny samiec, który spółkuje z towarzyszkami wszelkiego gatunku. Na ekranie rosomak wbija go towarzyszce cudzego życia, a tymczasem ryś, rogacz, czeka, aż Gullo Gullo skończy spólkowanie, mścicielski jeb, aż przestanie ryczeć i przerzuci się w końcu na wilczycę, która ze strachu wywiesza język, podnosi ogon, rozwiera pochwę. Gdy Gullo Gullo jebie, drży serce lodu, dno ziemi. Gdy Gullo Gullo jebie w kanadyjskich lasach, na Kamczatce rozchyla płatki zimowy kwiat. Gdy Gullo Gullo jebie, Eskimos śpiewa. Gdy Gullo Gullo nie ma w co go wbić, w coś żywego i samiczego, wbija w lód tego kutasa, to jedyne w swoim rodzaju szydło, i w lodzie nim wierci. O, kiedyż Szwajcarzy wymyślą i skonstruują świder o kształcie, mocy i temperaturze kutasa Gullo Gullo!" 22 Kurt Bodo Nossack i profesor Koch pierwsi zauważają, że Gudrun i siostra Karolina, z krzykiem, który nie różnił się od wylewu namiętności na ekranie, w zapamiętaniu padły na nosze. Przez chwilę obaj patrzą za nimi, inspektor Mauss natomiast nie patrzy. Sanitariusze przykrywają je, a detektywi wynoszą. Miejsce, w którym stały, cała ta przestrzeń nadal płonie niespodziewaną namiętnością. Kurt Bodo Nossack nie wie, co to ma znaczyć, kogo pozdrowił podniesioną ręką, lewą... Kark i skronie inspektora Maussa i profesora Kocha zrasza śmiertelny pot. Kurt Bodo Nossack znów uważnie słucha swojego głosu, głosu, który jeszcze pamięta, oraz muzyki ilustrującej przebieg wydarzeń na lodowym polu świata. Profesor Koch i inspektor Mauss wtykają nosy w ekran, rozśpiewany i pełen życia. Pomocnicy Maussa, z pistoletami maszynowymi na fartuchach, przynoszą wiadomość, że różni ludzie ze wszystkich stron wzywają pana inżyniera, elektronika i specjalistę od równoległej telefonii, 1 że na linii jest Bonn. Inspektor Mauss, skądinąd dłużnik włoskiej komórki Gullo Gullo, oświadcza basem, że zamiast niego, rzekomej potęgi w sprawach antyterrorystycznych, lepiej byłoby wezwać opozycję, która twierdzi nie bez racji, że rządy socjaldemokratów nie zapewniają bezpieczeństwa obywatelom, swoim wyborcom, konsumentom i wreszcie płatnikom podatków. Inspektora Maussa wzywa również Eurowizja. 23 K. B. Nossack: „Kidnaperski i wyzwoleńczy ruch Gullo Gullo postawił sobie za cel przywrócenie odpowiedniego stosunku między życiem a historią, czyli między człowiekiem a datą. Zatraciliście wszelkie poczucie sprawiedliwości, a zaczynaliście od bajdurzenia o niej! Nikt już nie wierzy stertom książek, atlasów, waszych dokumentów. Historię przemalowaliście tak, że każdy wasz opis budzi wątpliwości. Gullo Gullo to tylko jedna z istot, których miejsce w czasie i przestrzeni ciągle uszczuplano. Opowieść Gullo Gullo nie jest niczym innym, jak początkiem rewizji, do której musiało dojść. Nasza reformacja broni podstawowych ludzkich dogmatów, uczciwości i prawdy, broni ich dynamitem i krwią, bo czymże by innym! Krwią waszą, naszą, w ogóle krwią! W waszym interesie było ukryć wszystko, co wiadomo o najlepszej, najrozumniejszej, najmężniejszej istocie. My, reformatorzy, będziemy walczyć do ostatniego z was o to, by świat poznał choć cząstkę prawdy o dobrym niegdyś kocie wagi jakichś stu kilogramów, a dziś złoczyńcy, który nie ma równego sobie w zoologii i literaturze... Na ekranie ręka doktora Zoli pokazuje pałeczką ruiny przedpotopowego grodu, wykopaliska, płaskorzeźby przedstawiające zwierzęta, przede wszystkim ptaki i skrzydlate ryby. Oto miasto Mari na Środkowym Wschodzie, dwudziesty drugi wiek przed Chrystusem. O mieście tym będziemy mówić szczegółowo, ponieważ stanowi ono początek i koniec każdej naszej opowieści o zbłąkanej cywilizacji. Król miasta i państwa Mari, mądry Zimrilim, 208 kochał żołnierzy Gullo Gullo, którzy pomogli mu odebrać Asyryjczykom tereny położone w dolinie Eufratu. Guliki służyły jako gwardziści w najwspanialszym jak dotąd mieście. Były też najlepszymi rzeźnikami Zimrilima, piekarzami i nosiwodami, tłumicielami buntów, zamachowcami i paziami. Pierwszy oczywisty grzech przeciw żołnierzom Gullo Gullo, przed którymi Asyryjczycy uciekali tak, jak dzisiejsza policja europejska ucieka przed nami, ilustruje przepiękne malowidło. Patrzycie teraz na to dzieło, które mniej więcej przed pięćdziesięciu laty odkrył francuski archeolog i mistyk Andre Parrot. Przyjrzyjcie się dobrze przedstawionej na nim scenie. Oto król Zimrilim, przyjaciel i sojusznik Hammurabiego, oto bogini Isztar — bez niejnie obyła się żadna uroczystość — cudotwórczym, z której rąk monarcha przyjmuje złotą obręcz i berło, czyli wszystko. Są tu cherubiny, lwy z zawiązkami rybiej łuski świńskiej szczeciny skrzydeł, byki z głowami ludzkimi. Są tu królewskie złote sprzęty. Co za inwentarz! Wszystko tu jest. Nie ma jedynie ogoniastego obrońcy grodu, królestwa, sławy! Nie ma wojownika Gullo Gullo. Jest natomiast, przypatrzcie się lepiej, palma. Na palmie siedzi mityczny, olbrzymi drapieżny ptak, o skrzydłach modrych jak lazur. Błękitny ptak szykuje się do lotu, by porwać resztę świata! Archeolog Parrot przypuszczał, że ptaszysko jest owocem wyobraźni sprzed czterdziestu czy ilu tam wieków; myślał tak aż do czasu, gdy badając ustrój i poetykę miasta Mari, przed pięćdziesięciu laty, spostrzegł tego samego błękitnego ptaka w gnieździe na ruinach. Przez czterdzieści wieków krył się drapieżnik przed zoologami politologami, historykami handlarzami pierzem pisarzami, by ukazać się Francuzowi w pełnym blasku. Ptaszysko dało w ten sposób do poznania, że nie wymarło i że podobnie jak nasz rosomak przyszło po swoje. Patrząc na upiora o szponach silniejszych niż ręce ludzkie, na mściwe oczy, dziób tłusty od krwi, a wszystko to sprzed czterdziestu stuleci, Parrot nagle padł. Według jednych — wskutek zetknięcia z niewidzianym pięknem. Drudzy wspominają o lęku przed epokowym odkryciem, ale są to tylko domysły. Nieliczni wskazują na serce profesora, wyczerpane rozwiązywaniem historycznych zagadek. Tak 209 czy inaczej, Parrot me odkopał całego miasta, nikt się juz na to nie porwie, odgadł jednak to. co najważniejsze ze świętego kamienia nie rozbija się kilofem A czy monstrum, które widzicie, ten kat o jedenastometrowej rozpiętości skrzydeł, nie jest, jezeh lepiej się przyjrzeć, skrzydlatym Gullo Gullo, rosomakiem, którego me zdołaliście zabić i który także przyszedł po swoje7" 24 Inspektor Mauss i profesor patologu, doktor Koch, padaą sobie w obęcia. Są teraz jak kamraci, których strach zapędzi! do okna, skąd można wypaść, strach przed ptakiem przyczajonym na ekranie Kurt Bodo Nossack patrzy na nich i nie pojmuje Gdyby mieli pewność, ze w ślad za ptaszyskiem nie wylecą n powietrze, przed czasem, na pewno by go zabili. Hen Nossack zdaje sobie z tego sprawę Mówią o tym ich ślepe ze strachu oczy. Obok znalazły się, na szczęście, jeszcze jedne nosze, więc rewizja historii na telewizyjnym ekranie może się dokonywać dalej 25 K B. Nossack „A oto jesteśmy w Babilonie, mieście nad miastami, erotycznym i kupieckim sercu świata. Wieża babilońska, reprodukcja obrazu malarza flamandzkiego Bruegla, przyjaciela zwierząt Wiszące ogrody Semiramidy, niebo babilońskie, którego także juz nie ma Stolica rozpusty1 Na wszystkie strony sączy się nasienie, krew, uryna Hammurabi, król Babilonu, kroi Amorytów, Sumerów i Akadyjczyków, król czterech czwartych świata, jak głosi napis na tabliczce, pochodzącej z trzydziestego pierwszego roku jego panowania Hammurabiego widzicie na płaskorzeźbie, obok płyty, na której złobi paragrafy pierwszego pełnego kodeksu praw ludzkich... Hammurabi kochał dobrego kociaka Gullo Gullo — dzięki memu zadał śmiertelny cios państewku 210 Larsa Gdyby me ci żołnierze, jakich me znała jeszcze histeria wojen — Gullo Gullo, napastnicy i podrzynacze gardeł — Hammurabi nigdy by me zdobył państewka Malgum, położonego na północ od miasta Kisz, które od wieków wchodziło w skład Babilonu Wskutek natarcia mężnych wojowników Gullo Gullo. posuwających się wzdłuż Eufratu, padło niby wieża ze słomy najlepiej jak dotąd obwaiowane miasto Rapihu Hammurabi, kroi wszystkich, którzy zwali się królami, w nocnych lozmowach z bogiem Mardukiem podkreślał zasługi rosomaka Gullo Gullo Bogu podobały się zwierzenia monarchy i doradził mu, zęby jak umie i potrafi, odwdzięczył się swemu wojownikowi Podszepnął, ze należałoby sporządzić płaskorzeźbę, król pięciu piątych świata, Hammurabi Sprawiedliwy, lewą ręką głaszcze gulika, który, sam jeden, zadał śmierć tysiącom Asyryjczyków, prawą zaś złobi w kamieniu paragiafy prawa Płaskorzeźbę wykonano Bóg Marduk był z mej zadowolony, ale zapytał Hammurabiego niezwyciężonego, gdzie jest wojownik z setką ran, Gullo Gullo Co odpowiedział król sześciu szóstych świata, me wiadomo, me ma jednak wątpliwości, ze ktoś musiał zawinić temu, iż gulik o zakrwawionych łapach me znalazł się bodaj na dalszym planie płaskorzeźby, którą w tej chwili oglądacie Kolem kadi przedstawia ciasne ulice Babilonu labirnt przepaście, z pewnością zamieszkane pizez nietopeize, sowy, diabły z wykręconymi stopami Na jednej z rycin h idać kontur zwierzęcia podobnego do kun Ze względu na nieposzlakowaną wierność i uczciwość Gulla Gulla powierzono mu rolę żandarma na zasiedlonych ziemiach, goryla nad gorylami Mimo ze w każdej sprawie przedstawiał dowody, nie spotykał się z zaufaniem Gullo Gullo wykazał się w Babilonie również jako niezwykle sprawny posłaniec Lecz także o tych jego zasługach me znajdziecie wzmianki w żadnym z dokumentów Babilon nie pizyPominał buidelu, on buidelem był W Babilonie, pełnym węży jaszczurek pająków, ptaków kotów skorpionów, w Babilonie, na tej Atlantydzie, znał Gullo Gullo każdą jaskinię, oberżę, dom rozpusty — Gullo Gullo przewodnikiem był1 Przypadkowych klientów poprzedzał z czerwoną latarnią, w której płonęła smoła. 211 hll wprowadzał ich, pomagał. Gullo Gullo rozumiał pytania w czterdziestu językach miasta Babilonu, wiedział, jakiego ma Akadyjczyk i Sumer, Asyryjczyk i Hindus, a jakiego nie ma Peder..." 26 Ekran pełen jest północnoafrykańskiego piasku, żaru, liści. Wody Nilu toczą się z hukiem po starym niebie, na ziemi świeżej, jakby powstała wczoraj. Robaki nadnaturalnej wielkości, może koty czy szarańcza, musiały napadać kamerzystę Gullo Gullo, skoro tyle krwi jest na obrazie. Skoro krokodyle wyskakują z wody niby foki, delfiny, skrzydlate ryby, łapią drobne i młode stworzenia, rozszarpują je i pożerają. Ekran całego świata wypełniają żebra piramid, wielbłądzie garby, słońce, którego płomienie prażą ziemię, kamień i zamieniają je w złoto. 27 K. B. Nossack: „W Egipcie dotknęła Gulla Gulla większa niesprawiedliwość niż w Mezopotamii. Państwa Dolnego i Górnego Egiptu były zwaśnione, władcy ich walczyli o pierwszeństwo i sławę. Władca Górnego Egiptu Menes, mniej więcej na trzy tysiące lat przed tak zwaną nową erą, z dywizjami kun Gullo Gullo wyruszył na południe, zwyciężył i zjednoczył obie części Egiptu. Menes, podobnie jak w tysiąc lat później Hammurabi, zapragnął uwiecznić sławę. Wykonano płaskorzeźbę w twardym diorycie, z ptakiem zamiast rosomaka Gullo Gullo w lewym rogu. Skąd ten ptak, który nie miał nic wspólnego ze zjednoczeniem Egiptu? Było to pierwsze w historii, artystyczne, a więc polityczne oszustwo! Również na obrazie, który teraz oglądacie, wisi Menesowi u pasa ogon byka w miejsce innego, piękniejszego, sławniejszego ogona..." 212 28 Z niesławnego ogona władcy kamera przenosi się, z zaangażowaniem, na żebra boki wnętrza piramid. Dzięki metodzie podwójnej ekspozycji widzowie wieczornego, narzuconego programu mogą oglądać szkielety mumii, istot pochowanych pięć tysięcy lat temu, ale wciąż jeszcze żywych, zarówno zwierząt — szakali i opiekuńczych węży —jak też kobiet, przepięknych kurew, bez których, podobnie jak bez daktyli i opium, nie było życia pozagrobowego. Kamera zatrzymuje się na grobowcu Tutenchamona, a widzowie z całego świata słyszą głos pacjenta siedzącego na łóżku szpitalnym. 29 K. B. Nossack: „Zamiast uczcić jako patrona umarłych rosomaka Gullo Gullo, Egipcjanie ogłaszają szakala bogiem Anubisem. Dlatego właśnie na grobowcu Tutenchamona, tuż obok wagi, znajduje się wspomniany szakal. Skądinąd już w tamtych czasach znany on był jako włamywacz, który upodobał sobie grobowce, bezczeszczenie mumii, ogryzanie i rozrzucanie grzesznych ludzkich kości..." 30 Piramidy plomienieją o zachodzie słońca. Uwiecznione również na taśmie ekipy Gullo Gullo, piramidy przypominają tarcze, zardzewiałe dłonie, sterty starego złota. Wiatr i spokój przedwieczerza wypędzają z nich ptaki, które — w oczekiwaniu na stada szarańczy z Synaju — tworzą między piramidami mosty, całe sieci z azjatyckich skrzydeł i mięsa. Słońce spocznie za chwilę w swoim grobowcu, pełnym wody i pary. Piramida, przed którą znajduje się Sfinks, pionie niezmiennie już od pięciu tysięcy lat i ośmiu dni... 31 K. B. Nossack: „Kamrat faraon, Chefren, którego pj. ramidę oglądacie, był chytrym, rozumnym człowiekiem. I normalnym, z początku. Na jego państwo, pod wielu względami wzorowe, napadano ze wszystkich stron. Chefren umieścił na granicy najczujniejszych strażników, jakieś dziesięć tysięcy kun Gullo Gullo. Na pewien czas państwo zostało zabezpieczone, okute szponami, futrem, smrodem, który z niczym nie da się porównać, smrodem, przed którym uciekają na łeb, na szyję wąż i jaszczurka, motyl. Rozbójnicy wdzierali się do pałacu faraona, żądni złota, kosztowności, kobiet. Kamrat Chefren postawi! poczwórne straże wokół pałacu i swoich łożnic. Na pałac napadano trzykrotnie i za każdym razem Gullo Gullo, na oczach tamtejszej kamaryli, mordował piratów nacierających od strony morza i dzikusów z południa. Pewnego razu jednak, podczas polowania, na kamrata faraona zaczaili się terroryści z Sahary, z wytresowanymi orłami tygrysami leopardami, lisami rysiami lwami. Po prostu posiekali siedmiu synów Chefrena, pięć córek, sześć jego ukochanych. W obronie sławy dynastii, dworskiej stajni i spiżarni, a wreszcie przypartego do skały nieszczęsnego władcy padło kilka tysięcy gwardzistów Gullo Gullo. Lwy i orły wyszarpały faraonowi połowę kości i mięsa, wszystkie jego członki; nie lepszy los spotkał orszak faraoński, Murzynów o długich szyjach, drogo opłacanych goryli z Femcji, Sumeru, Indii. Wokół dymiła krew, kiszki nawijano na włócznie, sromy cór żon nałożnic faraona odcinano i zabierano! Oddział najwierniejszych kadetów Gullo Gullo zdołał uratować głowę Chefrena. ale na ratowanie rąk i nóg jego było za późno, oderwały je od kadłuba zwierzęta i zjadły na oczach faraona. Kaleka, jakiego dotąd nie widział Egipt, faraon Chefren z noszy patrzył, jak nowe pokolenia żołnierzy Gullo Gullo strzegą murów budowanej właśnie piramidy. Od czasu, gdy został bez trzech czwartych siebie samego, Chefren najchętniej oddawał się rozmowie z bogiem słońca, w które spoglądał bez zmrużenia oczu. «Oślepniesz, jeżeli będziesz tak we mnie patrzył» — powiedział mu bóg słońca, Ra. «Oczu ani ust zamykać nie będę, aby we mnie 214 takiego, jaki jestem, weszły światło, duch i moc twoja, boże Ra» — wyszeptał kaleka obnoszony wokół piramidy, która rosła. Kiedy budowę ukończono i do ukrytych komnat wniesiono kosztowności, sprzęty, posłania z myślą o przyszłym, jeszcze bardziej rozpustnym j wiecznym życiu, faraon rozkazał rzeźbiarzom i kamie! niarzom, najprawdopodobniej Grekom, aby wykuli w diorycie postać napastnika Gullo Gullo. Rosomak, na podobieństwo faraona, pozował Grekom bez mrugnięcia okiem całe pięć lat i dziewiętnaście dni. Postać, wysoka na dziewiętnaście metrów i osiemdziesiąt centymetrów, spowita była welonem tajemnicy, trzciną, włóknem bawełny. «Czy słusznie postąpiłem rozkazując uwiecznić Gulla Gulla, wojownika, któremu zawdzięczam życie, choćby takie, jakie jest?» — zapytał Chefren boga słońca, który nie był daleko. «Synu mój, Chefrenie, kamieniarze zadrwili sobie z historii, z ciebie, z nas — odrzekł bóg słońca, zapłakany Ra. — Pomnik ma postać nie rosomaka Gullo Gullo, lecz lwa, tego, który cię rozszarpywał, głowę zaś ma twoją, jest więc połączeniem sztuki, oszustwa i nieszczęścia, dokonanym raz na zawsze...» Naonczas Chefren, niemal oślepły od patrzenia w słońce, polecił, aby wniesiono go do komnat, do niewolnic. Także on, kamrat faraon, jeszcze żyje. Bez członków, bez pięciu żeber, z połową serca leży między mumiami kobiet, między szkieletami. Leży i czeka, by przez usta, których nie zamyka, i przez oczodoły weszły w niego duch i siła Ra, egipskiego boga nad bogami. Tym, którzy odwiedzili jego komnatę i słyszeli, jak jęczy, zdawało się, że przyzywa rosomaka Gullo Gullo." 32 Ekran się uspokaja, pył pokrywa przedmioty. Zacisze trwa przez całą wieczność, a kamień w ziemi Izraela czyni sobie kolebkę. Spokój jak przed końcem świata, zapowiedzianym na początku przymusowego programu. Koniec wszystkiego, co człowieka podtrzymywało. Koniec, którego nie potrafią objąć ani sobie wyobrazić oczy ludzkie. Niespo 215 dziewany spokój na ekranie. Ani dźwięku, ani światła o którym można by powiedzieć, że jest duszą obrazu, jeg0 sensem; że jest podstawowym warunkiem życia, jakiegotakiego, życia na szesnastomilimetrowej taśmie. Człowiek przed ekranem, cały świat, nie drży, ale oczekuje zapłodnienia śmierci... Obrazowi nie towarzyszy głos, lecz każdy wie, że przedstawia on miasto najbardziej symboliczne, Jerozolimę, punkt, w którym stało się wszystko. Kopia filmowa pochodzi z początków tego wieku, wystrzępiona jest i odmładzana, łatana. Znaczna część ludzkości nie poznaje ścieżki, którą — po raz ostatni — szedł Jezus z Nazaretu. Droga jest, w każdym razie, usłana cierniami, przypuszczalnie wysypana żarem, by plemię najbardziej jak dotąd demokratycznej, najczystszej wiary miało po czym stąpać. Na taśmie z początków tego wieku kroczy syn Boży, Jezus. Pokorny młody mężczyzna. Spojrzenie ma głębokie, ręce długie. Broda łączy się z wąsami, najprawdopodobniej rudymi. Za Jezusem z Galilei, który czasem siedzi na oślicy, a czasem nie, podążają apostołowie, dwunastu albo trzynastu. Oni także nie robią wrażenia bohaterów, reżyser się nie omylił, wyglądają jak inni Izraelici, jak ci, którzy witając ich z kwiatami, wołali: „Hosanna synowi Dawidowemu; błogosławiony, który przychodzi w imię Pańskie. Hosanna na wysokościach!" Apostołowie różnili się od innych jedynie oczyma, było w nich więcej światła. Syn Boży, siedząc w siodle z odzienia apostołów, zwraca się do ludu, który to błogosławi Go, to przeklina, raz rzuca kwiaty, a raz kamienie. Oślicę prowadzi za uzdę półnaga, wychudzona Gęba, ukochana Jezusa z Nazaretu, o której w tej opowieści i w ogóle w literaturze nowej reformacji dopiero będzie mowa. Montaż umożliwia europejskiej widowni telewizyjnej obejrzenie triumfalnego wjazdu Jezusa do Jerozolimy, któremu towarzyszą nieprzebrane rzesze ludzi. Napisy, w języku duńskim lub norweskim, mówią o tym, że lud izraelski, czy to ze strachu, czy z miłości do Zbawiciela, częściej rzuca kamienie niż róże, jak gdyby to nie było Fragmenty acerpniete Ewangelii według sw Mateusza .anacono odmienna czcionką. Pryp. tłum. 216 w przededniu Paschy. Prawdziwy cud, że Mesjasz i Gęba to znoszą, że apostołowie dźwigający księgi i bandaże trzymają się jeszcze na nogach. Widzowie z całego świata, zwłaszcza ci, co czytali Pismo Święte, wyobrażają sobie Jerozolimę, lud izraelski, któremu już odubiegłego piątku podejrzany się wydawał natchniony głosiciel miłości i zrozumienia między ludźmi, Nazarejczyk z dłonią spoczywającą na lewej piersi, tam, gdzie najbardziej byl człowiekiem. Reżyser pokazuje wreszcie rosomaka Gullo Gulo, najwyraźniej rysunek ze skały w jakiejś judejskiej pieczarze. Kuna, w języku aramejskim, Chrystusowym — zolelan, także według innych zapisów na kamieniu znajduje się obok Jezusa i oślicy z oślęciem... 33 K.. B. Nossack: „Rysunki na pergaminie, ze zwoju odnalezionego niedawno w jednej z jaskiń na Synaju, wskazują najlepiej, jakie wojska otaczały Jezusa w owych dniach jerozolimskich. Na rudowłosego głosiciela najnaturalniejszej wiary nasyłano wszelkich łotrów, zbójców, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, płatnych morderców, goryli, terrorystów, ale w obelżywym znaczeniu tego słowa. Pewnego razu napadli oni na Jezusa głoszącego przypowieść o bracie; chcieli Mu odciąć ucho, rękę, nogę. Innym razem, kiedy całował w czoło Gębę, tkaczkę z Nazaretu, rzucili się na Niego, żeby Mu wydrzeć oko, język, członek. Zanim stali się łupem gwardzistów Gullo Gullo, łotrzy ci zdążyli wyznać, że na mówcę, jakiego przedtem ani potem nie znało Jeruzalem, nasłali ich faryzeusze, kaznodzieje pozbawieni iskry bożej i wyobraźni, pisarze tworzący bez przekonania, przepisywacze, których nikt. nie chciał słuchać ani naśladować. Urażeni tym kaznodzieje sprowadzali drapieżne zwierzęta, żmije, zatrute nietoperze z bezdennych jaskiń Sodomy, żeby wypuszczać je na Chrystusa i jego uczniów. Zolelan, Gullo Gullo, odparł wszystkie natarcia, nawet to, podczas którego na Jezusa, Gębę i apostołów rzuciło się trzydziestu uzbrojonych w noże i sztylety płatnych mor 10 — Gullo 217 dercow o czarnofioletowej skoize diabelskich uszach kłach jak u wampira Zdziesiątkowany wówczas kordon gwardzistów Gullo Gullo potrafił jeszcze wytrzymać niejedno Historia tych bojow byłaby opowieścią o morzu płomieni i zasadzkach o wrzącej wodzie i oleju Ale o zolelame, który tylekroc ratował Zbawiciela kronikarz biblijny nie pozostawił ani słowa " 34 „Herr Nossack, jezeh uz musimy umrzeć niech nam pan pozwoli odejsc z tego świata z nie zreformowaną Biblią 35 K B Nossack Następne kadry pokazują lezusa Naza rejskiego wracającego ze świątyni Bozej Jezus Chrystus najczystsze czoło w jakie dotychczas mierzono właśnie przed chwilą wyrzucił ze świątyni kupczących, spizedających woły i owce i gołębie jednym słowem spekulan tow manipulujących ówczesny n społeczeństwem konsumpcyjnym 36 Hett kcuzełek o oczach sowy uszach zająca ogonku koźlęcia Hett z broda do pasa którego potrafi dotknąć nosem Hett poczciwiec i zabawiacz tłumu karkiem małżowinami usznymi i nozdrzami zarośniętymi grubym włosem i pierzem ten Zyd nad Żydami wwiesmk Jezusa towarzyszący Mu az do tamtego sądnego dnia najstarszy spośród żywych ludzi jesh nie łicyc Chefiena z polową faraonskiego serca — swoją postacią wysokości stu dziesięciu centymetrów wypełnia ekran Ubrany podobnie jak lezus z Nazaretu tyle ze w drewnianych chodakach 218 ; owych strasznych czasów Hett podąża piud siebie linowi głowę wciąga w ramiona zamienia się w nutopeiza Ze swym wrodzonym galilejskim darem opowiadania wie kiedy trzeba się zatrzymać rozłożyć ręce i skrzydła kiedy podnieść oczy ku cudzemu niebu Kamera chwyta każdy jego i uch wyraz twarzy kton z niczym nie da się porównać każdą zmarszczkę na czole irankę na ręce Czy Hett jest pokorny czy dzielny wojowniczy niewierny nie mamy jednak wątpliwości ze wielu ludzi na całej ziemi którzy uważają go za klowna prehistorii wiary do swojej rychlej śmierci nienawidzić będzie takiego sposobu rozweselania Hett najmniejszy człowiek o jakim wiadomo to sumienie świata nie może sobie nawet wyobrazić ze jego pojawienie się na ekr anie wy w oluje raz za razem w ylew y do mózgu udary serca paraliż i naglą ślepotę Hett filut występujący to w postaci ptaka to znów lisa raz węża a raz zolwia najprawdopodobniej jednak zdaje sobie sprawę z tego ze w ciągu ostatnich stu lat ludzie kupują go i sprzedają Godzi się z tym albowiem wie ze kupie i odmienić go me mogą W każdej chwili gotów byłby powiedzieć na akich war unkach or ąanizacjapodziemn ch Zydow Kananejski Popiół dla które jest zakładnikiem i jednocześnie dowodem odstąpiła go kidnaper skiemu i wyzwoleńczemu ruchowi Gullo Gullo Hett wie ze jest aktorem jakiego od dawna juz nie ma lecz także świadkiem bez którego historii obciążonej kłamliwymi dalami nie można by poddać rewizji Hett mówi martwym językiem który wciąż jeszcze żyje aramejskim językiem proroctwa i sprawiedliwości Ludzie zniewoleni i zagnani pod krzyż swojej niewiedzy swojej nienawiści słuchają przekładu jego słów które z pełnym zrozumieniem scen przedstawianych na ekianie powtaiza nasz pacjent Kurt Bodo Nossack 37 Hett „Jeszcze dziś widzę w duchu swoim widzę ponad wszystko dwór najwyższego kapłana Kajfasza Dwór piekła i zrmj, zawiści i zazdrości Dwór mieczy które 219 ?? grożąc nam pokazywali byli zamiast ksiąg. Wiedzieliśmy, że stamtąd nadejdzie gniew i nienawiść, śmierć. Jezus nam o tym opowiadał. Nam, którzy szliśmy za nim od Jerycha i Efrem. Wiedzieliśmy, że w świątyni ukuto spisek przeciwko Jezusowi, królowi biednych i obnażonych, poniżonych. Szliśmy za nim, kilkuset uczniów z Galilei, Judei, Samarii. Przyłączała się do nas biedota z Jeruzalem, którą od tego odwracano. Jezusa otaczali apostołowie, była też przy Nim Gęba, miłość Jego. Ci, którzy później będą wymachiwać biczami, maczugami, kłuć nożami będą, wychodzili nam naprzeciw. Podrwiwali z Jego zolelana, z Niego samego, mówiąc: «Chwała Ci, królu judejski!» «Na stolicy Mojżeszowej zasiedli doktorowie, pisarze i faryzeusze... — odpowiadał im Jezus i dalej mówił był z nazarejskim żarem: — A lubią pierwsze miejsca na ucztach i pierwsze siedzenia w bóżnicach i pozdrowienia na rynku i być zwanymi od ludzi: rabbi... Biada want, doktorowie, pisarze i faryzeusze obłudnicy, iż zamykacie królestwo niebieskie przed ludźmi!... Biada wam, pisarze, doktorowie i faryzeusze obłudnicy, iż obchodzicie morza i lądy, aby uczynić jednego prozelitę! a gdy się stanie, czynicie go synem pieklą dwakroć więcej niż sami jesteście... Głupi i ślepi!... Biada wam, doktorowie, pisarze faryzeusze obłudnicy, iż dajecie dziesięcinę z mięty i z anyżu i z kminku, a opuściliście to, co ważniejsze jest w Zakonie: sąd i miłosierdzie i wiarę!... Wodzowie ślepi, którzy przecedzacie komara, a połykacie wielbłąda.?? Węże! Rodzaju jaszczur czy! Jakże ujdziecie potępienia piekielnego?... Jeruzalem, Jeruzalem, które zabijasz proroków i kamienujesz tych, którzy do ciebie są posiani..» Szliśmy za Nim, wierzyli Mu, albowiem w wierze była cała nasza nadzieja. Zgromadził nas wokół siebie, rzekł: «Ja, którego zowiecie królem, zamiast bratem, we wszystkim jestem zrównany z wami, ubogimi. Wiecie, iż po dwu dniach Pascha będzie, a Syn człowieczy będzie wydany, aby był ukrzyżowany...» Jedynie tym Jego słowom nie wierzyliśmy..." 38 Hett jest utrudzony, stania się. Hettowi brakuje słów, siły. Hett strząsa z siebie pióra, ziemię. Kiedy go filmują z odległości stu metrów, na kolorowej taśmie nie łatwiej go odróżnić niż kreta, niż ptaka. Nawet gdy z jękiem pochyla się i pada, nikt nie przydaje temu wagi. Trik, myślą widzowie. Sposób, w jaki plącze i drży, wyraźnie świadczy, że tym razem nie zabawia on dzieci pustyni ani żmij, które są jego owcami, ale czuje zbliżający się koniec. Hett jest utrudzony, lecz podnosi się, idzie w stronę kamery. Teraz wydaje się wielki, najlepszy, najmilszy. Odkąd istnieje świat, nikt tak nie plakai. Hett wygląda jak człowiek, który od dwóch tysięcy lat nosi testament, jak posłaniec, któremu spieszno go przekazać. Wyjawić tajemnicę, a potem zrównać się z drogą na ekranie, na którym, jak w podwójnej ekspozycji, przesuwa się również taśma z początków tego wieku. 39 Hett: „Nie wiem, w jaki sposób wytruto stado kun, zolelanów. Lecz tysiące ich usłały ziemię. Jezusa z Nazaretu musiano schwytać podstępem. Oślicę i jej źrebię po prostu rozszarpano. Poniżeni i głodni, pozbawieni wszelkich praw, własnymi ciałami zasłaniali swego króla. Motłoch, zdrajcy, ci, co przed chwilą wykrzykiwali na cześć Jezusa «Hosanna!», strażnicy i żołnierze odcinali im ręce, nogi, głowy. Wszędzie krzepła krew synów Izraela. Szaty apostołów, odzienie Gęby podarto na strzępy. Prawdy bym nie zdradził, a tym bardziej tajemnicy, gdybym powiedział, kto pierwszy uderzył Jezusa. W każdym razie, znajdował się On w ich brudnych, pisarskich i faryzejskich rękach. To nieprawda, że mówił, iż nie wiedzą, co czynią." 220 22! 40 Hett „Ciało Jezusa z Nazaretu, pierwszego i ostatniego króla, którego wybrał sam naród pokryte było ranami Oprawcy pluli na Niego Twarzy nie wycieiał, albowiem związany był Wlekli Go po ziemi, krzyczeli to, czego chciał Kajfasz ze me jest synem Bożym, sprawcą cudów, ze nie wie, ile owiec zarżniętych będzie na Paschę ze nie jest Mesjaszem, którego Izrael skądinąd, nigdy się nie doczeka Płakałem nad Gębą, nad apostołami nie mniej niz nad nazarejskim królem nowej wiary, ludowej Zawlekli Go na miejsce, gdzie spełniano wyroki 41 Hett „Czy to ważne, który z katów Kajfasza rozpiął ręce Jezusa na krzyżu Nieważne podobnie jak to, czy ostatni kroi najnieszczęśliwszego z narodów, które przetrwały jęczał, gdy przybijali Go do krzyża Krzyż, wzniesiony nad ich głowami, czynił sobie miejsce na niebie Przeciskałem się przez tłum zuchwałych złoczyńców, morderców, katów Na krzyżu, obok lezusowego, ujrzałem wówczas Gębę, wychudłą dziewczynę o piersiach płaskich jak u mężczyzny Oboje mieli biodra przepasane płótnem zawiązanym na supeł W ten sam sposób ukryto przed wzrokiem tłuszczy wstydliwą nagosc trzeciego z ukrzzowanych Do dziś nie pomuę, w jaki sposób Gęba zdołała podejść strażników, przekonać ich ze to ona, a raczej on, jest właśnie tym włóczęgą i łotrem, którego przez całą wieczność pokazywali ludowi Tak czy inaczej, Gęba zawisła na krzyżu I myślę, ze szeptała takie słowa «Sprawiedliwy człowieku, prawdziwa miłości » Jezus kroi krolow, chyba tego me słyszał bo w przeciwnym razie spojrzałby na nią Trzeci ukrzyżowany jęczał domagał sie wodv przeklinał strażników krwawe prawa rzymskie 42 Hett „Nie będę obciążał grzechem i tak juz grzesznej duszy — nie widziałem sędziego, Poncjusza Piłata Nie wiem tez, czy umył ręce Ale do końca patrzyłem na Jezusa przykutego do krzyża Z tłumu Go pytano «Gdzie Twoje cuda, fałszywy królu judejski9» «Dobrzy ludzie, wy, którzyście mnie ukrzyżowali zrozumcie raz na zawsze cudów me czyni jeden człowiek choćby nie wiem czyim był synem, każdy człowiek, każdy z nas tu zgromadzonych jest częścią cudu Jedynie cudem wytłumaczyć można moje ukrzyżowanie Cudem, dzięki któremu zapamięta nas historia » «7 ty, rudowłosy, zstąp z krzvza» «Umieram dla waszej sławy dla waszego dobra synowie Izraela » Nagle ujrzałem w krwawym tłumie Matkę Jezusową, Marię Była pokorna piegowata, rudowłosa, taka jak jej syn Na twarzy jej me widziałem łez Drżała tylko patrząc na Jezusa i Gębę Niektórzy wsrod nas słyszeli, jak Jezus jej powiedział «Nie przeklinaj ich, Matko, im jest ciężej niz mnie Czekają ich łzy i cierpienia Mnie nikt nie wydał Nie wierz opowieści o tizydziestu srebrnikach danych Judaszowi Judasz Iszkanot nie zdiadził mnie, to Judasza zdradzono1 Judasz Iszkanot padł ofiarą wcześniej, niz ja zostałem ofiarowany, przez to, ze sam siebie skazał A uczynił to z miłości do mnie Judasz wiedział, jaką cenę zapłaci, gdy ja zostanę stiacony Serce i mózg Judasza przemawiają przez moje cuda Judasz jest słupem mojego krzyża Matko bolesna, zapamiętaj ostatnie słowa Judasza zbliża się koniec świata, słupy się chwieją I nie zapominaj, ze wsiod trzydziestu sześciu słupów, na których spoczywa świat, słup Judasza był pierwszy Ktoz teraz stanie na miejscu jego7 Potem juz nigdy me widziałem Matki Jezusowy Podobno pozwolono jej opłakać syna A później ją zadeptano Zęby Go po raz drugi me urodziła " 223 43 Hett: „Do dziś nie rozumiem, jak zdołali się uratować uczniowie Chrystusa, apostołowie, skoro Jeruzalem i cała ziemia izraelska przesiąknięte były krwią wyznawców pierwszej wiary ubogich. Skądś pojawił się zolelan, całe stado, i zaczął mordować strażników rzymskich. Zolelan chwiał krzyżami, wokół których zakrzepła noc, pragnął strząsnąć owoce krwawego piątku Kajfasza. Rosomaki rozpoznawały uczniów Chrystusa i pozwalały im dosiąść swoich grzbietów. Człowieka, który podawał się za trzynastego apostoła, a o którym wieść mówiła, że nie jest ani mężczyzną, ani kobietą, lecz jednym i drugim, i ponadto trzecim — kobiecą miłością psów, kruków, półrocznych osiołków i męską miłością kóz, owiec, oślic — zolelan z grzbietu zrzucił. Na sztuki rozerwane ciało fałszywego apostoła, grubego Nistara, wynieśli strażnicy Piłata daleko na pustynię. Apostołowie odjechali na rosomakach w stronę rzeki Jordan. O tym, który uratował głosicieli nauki Chrystusa, o zolelanie, w czterech Ewangeliach nie ma ani słowa..." krzyż po ziemi, ale godnego miejsca dla niego nie było. by przetrwał po wszystkie czasy, najpierw tarliśmy go Kamieniami, piaskiem, potem prażyli na słońcu. Zaiynaliśmy dzikie owce i kozy, kroili żaby i jaszczurki, wlewaliśmy ich krew do moczu oślego i wszystko to gotowali z trującymi solami. Mieszaniną tą nasączyliśmy drzewo hebanowe. Krzyż zawinęliśmy w skóry wściekłych lisów, wilków, wielbłądów, które w przystępie saleństwa chciały latać jak ptaki. Gdybyśmy mieli sadło zolelana, także nim byśmy krzyż posmarowali." 46 Hett: „Wreszcie dotarliśmy do podnóża jakiejś góry. «Oto miejsce dla krzyża Jezusa z Nazaretu» — powiedzieli Nat i Eldad. «Daleko jest od wody, jeszcze dalej od wiatru» powiedzieli Jakub i Eleazar, i zaczęli kopać grób." 44 Hett: „Nie wiem, co stało się potem, skoro stało się już wszystko, co miało się stać, i skoro już nie miało co się stać, i skoro nigdy więcej nie może się to powtórzyć, albowiem to, co najstraszniejsze, już się stało." 45 Hett: „Nie wiem, kto pierwszy zauważył, Jakub czy Eleazar, Nat czy Eldad, że na krzyżu z drzewa hebanowego nie ma najsprawiedliwszego i najlepszego ze wszystkich Żydów, Jezusa Chrystusa. Wyrwaliśmy krzyż z ziemi i ponieśli przez pustynię, aby go zachować dla przyszłych pokoleń. Kryjąc się przed ludźmi ciągnęliśmy 224 47 Hett: „Nie wiem, jakie siły spowodowały śmierć Jakuba i Eleazara. Pewnego ranka znaleźliśmy ich z poderżniętymi gardłami. Uszy, nosy mieli obcięte i wyłupione oczy. Ptaszyska z Synaju nie pozwoliły przysypać umarłych piaskiem. Rozniosły ich na strzępy, zabrały kości, czaszki, nawet odzienie. Szczęściem dla krzyża, grób był wykopany — głębokości pięćdziesięciu stóp, szerokości takiej, jak ode mnie do ciebie. Grób najpierw przyjął żmije, tysiąc żmij prawdę mówiąc, nawet gwiazd nie było więcej. Krzyż się owinął wokół żmij, powstało grono piekielne. Tego właśnie chcieliśmy, aby żmije jadowite odstraszały robaki i inne podziemne plugastwo. Aby krzyżowi Jezusowemu nie było za ciepło pod ziemią, tam w głębi." 225 48 Hett Nie wiem jak zwierzęta zaprzyjaźniły się ze mną Szakale mnie nie chcą Wilki i hieny pierzchają jakbym samego Kajfasza był synem Lubią mnie ptaki drapieżne Nawet i te które raz tylko na święto Paschy z jaskiń i 7 otchłani niebios się pojawiała Gdy wysychają zrodła gdy siły wyższe unoszą wodę z ziemi piję mocz ptasi I śpiewam Ze żmijami się nie rozstaję Krąza koło mnie a ja koło nich Pasę je siodłam doje 1 podążam za nimi przekonany ze zaprowadzą mnie kiedyś do swej pod ziemnei świątyni do tych dwóch belek z drzewa hebanowego po wsze czasy skrzyżowanych 49 Hett Fa wiem, gdzie jest krzyż, ale nie mogę go znalczc 50 Na ekranie przez długą chwile panue spokój Postać Hetta wciąż znadue się na drodze Nawet Kurt Bodo Nossack ktorv do niedawna czvtał tekst, nie wie czy Hett idzie stoi czy siedzi Hett rusza zajęczymi uszami kieci koźlęcym ogonkiem wvwiaca oczyma sowimi Chciałb zipewne otwoizyc swietą ksiegc Toie zeb z nie cos piz toczyć ale nie pozwala na to wiatr gdyż księga jest z piasku i pajęczyn Hett me wie ze kręcenie pizerazaiącego filmu się skończyło i lada moment mrok przesłoni ekran tm zas ktoizv poda w siad 7a nim diosjc bcda oswitlKih gwiazd księżyc ptaki pustnne Kurt Bodo Nossack shsząc huk wybuchów gdzieś w mieście msli ze Hett płacze z innego powodu Hett potem znika Ekran staje sie częścią pustyni Kurt Bodo Nossack na swvm szpitalnym łozku zdaje sobie sprawę, ze detonacje są coraz bliższe Drżą szyby w oknach Kurt Bodo Nossack wie ajakze iż elektrownia wyleciała w powietrze Miasto tonie w ciemnościach Tylko krzyżują się snopy światła wysyłanego przez reflektory samochodów Noc jest skądinąd deszczowa Wybuch, jakiego Nossack nie pamiętał od czasu wojny, detonacja, która go rozweseliła sprawiając, ze serce uderzyło mu żywiej, zatrzęsła murami szpitala Ktoś krzyczał, ze terroryści Gullo Gullo działają ręka w rękę z komandosami podziemnych Zydow, do których należał Hett, bo przez projekcję tego filmu uśmiercili wiele osób w mieście, wysadzili w powietrze szpitalny agregat Kurt Bodo Nossack patrzył na nich Na detektywów, którzy za pośrednictwem aparatów tranzystorowych porozumiewali się ze swoimi sztabami Na strażników którzy nie wiedzieli juz, czego pilnować Na przerażonych i obsypanych wapnem sanitariuszy Detektywi oznajmili ze panika wybuchła nie tylko w Rosenburgu i innych miastach, lecz także na szosach, lotniskach, w pociągach Biły dzwony, ale za pozno Wszędzie rozlegał się hałas powodowany przez samochody policyjne, karetki pogotowia, najróżniejsze pojazdy Kurt Bodo Nossack patrzył, jak sanitariusze sparaliżowani brakiem prądu, lekarze i ich pomocnicy zapatrzeni w płomień świec czekają na koniec świata „Herr Nossack, niech pan pomoże1 — odezwał się inspektor Keller ze świetlistą aureolą wokół glinianej głowy — Co teraz będzie, Herr Nossack7" „Inspektor Keller juz od godziny chce pana zapytać, ale nie śmie kim jest Kajfasz9 Kurt Bodo Nossack roześmiał się w odpowiedzi 51 Dzień był pogodny, sierpniowy, liście skąpane w wieczornym i porannym deszczu Leobenstrasse, a zwłaszcza jej skraj, ten od strony mostu na Izarze, w pobliżu willi Nossacka, świecił pustką Detektywi, dziennikarze i foto 227 reporterzy łatwo więc rzucali się w oczy. Spacerowali p0 chodnikach i liczyli przechodniów. Przed karetką szpitalną, w której znajdował się Kurt Bodo Nossack, z siostrą Karoliną po lewej i dziewczyną Gudrun po prawej ręce, jechali motocykliści z policyjnymi tablicami rejestracyjnymi, z antenami, które kołysały się przy każdym skręcie. Nossackowi wydawali się również czyści i wykąpani, ale przy tym przejęci ponad miarę. Dziesięciu motocyklistów, za pośrednictwem aparacików na uszach i przed nosem, porozumiewało się z tymi, którzy jak podczas defilady eskortowali karetkę Nossacka z zabłoconymi urządzeniami alarmowymi... Na tablicy, obok radia, zapaliła się lampka. Siedzący obok kierowcy człowiek w białym fartuchu, najpewniej policjant, podał Nossackowi słuchawkę. Inspektor Keller głos miał wyspany, można powiedzieć raźny: „Jaki piękny dzień, Herr Nossack..." „Jak kiedyś — odparł Kurt Bodo. — Dzień jest jak kiedyś i jak nigdy." „Co pan ma na myśli?" „Alpy nie byłyby tym, czym są, gdyby nie zmieniało się w nich wszystko, a więc i pogoda, inspektorze. Wy pewnie jesteście z Pomorza albo z jakiejś Panonii, gdzie pogoda bywa ustalona." „O, Herr Nossack, i tym razem pan zgadł — odezwał się na odmianę profesor Schnell. — Inspektor Keller pochodzi właśnie z Pomorza, gdzie od dwóch tysięcy lat jest pochmurno... Herr Nossack, wiem, że nie powinienem o to pytać, ale jak pan się czuje?..." „Cieszę się na herbatkę, profesorze. Na herbatkę mojego Węgra Szabó!" „Na czym polega tajemnica herbaty pańskiego Węgra? „Sam go o to pytałem. Odparł, że on też pytał swego nieboszczyka ojca, Andrasa, gdzieś na Węgrzech. Na łożu śmierci stary powiedział, iż tajemnica przygotowywania doskonałej herbaty polega na tym, że trzeba jak największą jej ilość zalać wrzątkiem. Chachacha..." „Chachacha!" — roześmiał się jak echo profesor Schnell. 52 Zajeżdżając na parking przed willą Nossacka policjanci na motocyklach wskazywali miejsca nadciągającym samochodom i karetkom szpitalnym. Wóz miejscowej telewizji był już zakotwiczony, reflektory i kamerzyści ustawieni tak, by mogli z różnych stron uwiecznić powrót Nossacka do domu i do społeczności Flota Adama Ivanovicia nadpływała. Za kierownicą rollsa siedział sam Ivanović, piegowaty i rudowłosy, podpuchnięty i szczęśliwy. Obok niego goryl, AfroAzjata gotowy do skoku. Amerykański krążownik koloru zakrzepłej krwi. z tablicami rejestracyjnymi jakiegoś dalekiego kraju, taszczył stadninę Ivanovicia, złożoną z piękności wszystkich pięciu ras. Za mercedesem pełnym europejskich goryli sunęły pojazdy przypominające karetki szpitalne, a w nich. jak na początku tej powieści, znajdowali się kardiolodzy i chirurdzy, urolodzy . metafizycy i weterynarze, poeci i zabawiacze. Kolumnę zamykał powóz zaprzężony w trzy czarnogrzywe konie niezgrabny śpiewak ze spłaszczoną głową i nochalem o wielu nozdrzach, ubrany w rumuńską kwiaciastą koszulę, gotów był zaraz po przybyciu na miejsce rozciągnąć harmonię... Udo Urs, dziennikarz, stał pośrodku placyku, na którym krzyżowały się kable. Szary jak ziemia, ze strachem w oczach i z magnetofonem, czekał, aż otworzą się drzwi karetki Nossacka. Czekał na wywiad, jeszcze jeden tekst swego życia. Drzwi się otworzyły. Policjanci w fartuchach szpitalnych pomogli wysiąść Nossackowi i jego towarzyszkom. Nossack gotów do filmowania, jak dawniej, miał na sobie ubranie z panamy i hawanę w zębach. Gudrun, w przeźroczystej sukience barwy szronu, była pełna skruchy. W dłoniach trzymała Nową Biblię, z ogoniastym rosomakiem na okładce, ale kamera nie mogła uchwycić tego szczegółu. Siostra Karolina przepiękną twarz kryła w cieniu. Obiektyw objął jednak jej długie ręce, pustelnicze oczy, jej nabrzmiałe, pobożne wargi. 228 229 53 ,Heir Nossack, te rozmowy słuchają miliony ludzi pizeiętych pańskim jak iowniez swoim losem Na pewno witają pana i spodievvaa się ze pan tez ich powita " Dziękuję za ciepłe słowa łaskawy i miły kamiacie Becker Dziękuję z całego seica odpowiedział Nos sack wystiaszonemu diennikaizowi , lak jakimi słowami pozdrowi pan mihonv tele widow te ludzkość konsumpcvna ak pan togiabnic określił w jednym z wywiadów dla iadiar spytał leporter Eurowizji Hans Fink ,Młody przyjacielu pozdrawiam tylko lę ezesc lud kości, ktoia me konsumuje ktoia potrafi się mienie kiedy ziozumie jakie błędy popełniali pizedstawieiele wspomniane ludzkości konsumpcynej na przestizeni dziejów, od początku świata az po dziś dzień Pozostałym natomiast zvczę nie nie będę ukrywał ycze im swego rodzau reformacji korektury albo zniszczenia Heir Nossack ikiego zniszczenia71 , Samozniszczenia młody i miły człowieku Kuit Bodo Nossack mocno trzymał hawanę Odpowiadał na pozdrowienia Nie widział Ivanoiua ze stadniną Ivanovic przeciskał się mimo najazdu kamer które filmowały jego ziębice z obnaonymi piersiami udami brzuchami Kurt Bodo Nossack patrzył na wsystko ale nikogo nie widział „Europejską widownię telewizyjna oiaz radiosłuchaczy inteiesuje przede wszystkim to jak pan się czuje mając na sobie taka ilość materiału wybuchowego „W ogolę się nie czuję kamiacie Dob odpowiedział Nossack skrzywionemu ze strachu Ursowi i zwróci! sie do kamery Nie wiecie ze nie uznaię psychologu Podobnie jak historii ich historii1 , Heir Nossack pytam w imieniu pańskich rodaków Buigenlandu w imieniu wszystkich austnackich telewidow i ladiosłuchacy jak pan znosi taką ilosc brom na sobie Ogląda pana i słucha iowniez czesc nasvch odbioicow w Czechosłowacji i na Węgrzech 210 „Jakbym się urodził z tym pasem odparł Kurt Bodo Nossack i pomacał się po brzuchu, me zapominając przy tym podrzucie dłonią moszny i ścisnąć członka za kaik „Herr Nossack jestem reporterem połączonej radiotelewizji skandynawskiej nazywam się Bjoerkman ,To, co noszę jest bronią defensywną az do czasu, gdy ktoś ją spiowokuje to znaczy, uczyni ofensywną, drogi kamracie Bjoerkman To bron o wielkiej sile chciałem powiedzieć o wielkiej sile zniszczenia moja smierc i zarazem obrona" „Przed czym, Herr Nossack " .Przede mną samym Pized innymi Pragnę podkreślić obiona przed każdym odchyleniem ideologicznym" „Lewym czy "prawym" „Pized każdym odchyleniem A jezehjuz chcecie dla nas istnieje tylko jedno odchylenie, prawicowe1" „Wszystko w imię zoologu i polityki nieprawdaż, Herr Nossack W imię zezwierzęcenia, którego ofiara za sprawą ekianu ladia, szpalt naszych gazet można powiedzieć, dzień w dzień co chwila padają niewinni i bezbronni ludzie Herr Nossack pan na pewno zna bilans pytam więc, ile systemów nei wowych nie wy trzymało, ile serc zawiodło, ile ust oniemiało na zawsze9 Kidnaperski program telewizyjny i radiowy, czyli tenor, wywołał zamęt przypominający masową infekcję zapadnięcie się giuntu pod nogami, zamach stanu Gotowa jestem zgodzie się z nimi z wami, ze cuchnący rosomak Gullo Gullo my go nazywamy Vwlfiass był yv ciągu wieków pozbawiany piaw, upokaizany tępiony ale najpierw należało zwrocie się o pomoc do międzynarodowego Towarzystwa Ochrony Zwierząt które także tutaj, w Rosenbuigu, ma pizedstawicielstwo Jestem przekonana „Pięknie wyłożyliście swoje mysh, kamracie Hahn, z całego seica dziękuję za poświęconą mi uwagę — przerwał Kuit Bodo Nossack podnieconej austnackiej leporterce, Frau Holzmann, która o mało me pękła, gdy zdjął z niej spojizeme i przeniósł je na innych — A teraz zapraszam was do mojego domu Spojizcie, stoi otwo I 1 i rem. I niech mi ktoś zarzuci, że nie jest to przede wszystkim ludowy, a dopiero potem mój przybytek..." Kurt Bodo Nossack ruszył ku drzwiom, ale uważnie, niby aktor, tak, żeby każdy jego ruch mógł być uwieczniony. Jak również każdy uśmiech jego towarzyszek, goryli w białych fartuchach, inspektorów i profesorów. Kurt Bodo Nossack zatrzymał się przed drzwiami. Jeszcze raz pozdrawiał telewizyjną widownię. Adam Ivanović także zmieścił się w kadrze, jego harem był rozochocony. Ivanović myślał, że Nossack go zauważa, więc machał mu ręką. Najbliżej Nossacka znajdował się Udo Urs, brodaty dziennikarz z magnetofonem. Kurt Bodo dziękował mu za, jak podkreślił, udany spektakl teatralny dla prasy miejscowej i zagranicznej. Nazywał Ursa swoim najwierniejszym farmaceutą, towarzyszem Fredem Fuchsem, wskutek czego smętnemu mężczyźnie z magnetofonem krew odpływała z serca i uderzała do żył na szyi. Kurt Bodo Nossack chciał być możliwie najbardziej przekonujący, więc każde niemal słowo wspomagał gestami. „Życie jest krótkie... za krótkie, przyjaciele, żeby je przy tej spiekocie spędzać na dworze... Jeżeli lepiej się przyjrzeć, łatwo dojść do wniosku, że każdy z nas ma dni policzone i w związku z tym obojętne jest, czy wyleci się w powietrze dziś. czy jutro... Dlatego zapraszamy was do środka, kamrat Śzabó i ja... Z moim wspaniałym Węgrem rozmawiałem przez telefon może godzinę, najwyżej dwie godziny temu... Zawsze natchniony Szabó, moje drugie, fizyczne ja, powiadomił mnie, że herbata i wszystko, co za tym idzie, dla jakichś trzydziestu, pięćdziesięciu osób będzie przygotowane... Nie bójcie się, proszę, materiałów wybuchowych, których pełno w tym domu... To broń defensywna, powiedziałbym nawet, humanitarna, prawdziwy środek uspokajający... Pozwólcie, albo mówiąc bardziej nowocześnie: za mną naprzód! Niech mój dom, raz na zawsze, stanie się proletariacką stołówką." Sprawozdawcy telewizyjni i radiowi, reporterzy kolorowych tygodników, komentatorzy polityczni i parapsycholodzy oraz policjanci z aparatami do gaszenia materiałów wybuchowych weszli pierwsi. Kamery szumiały232 Kurt Bodo Nossack stał na progu, hawanę przesuwał z jednego kąta ust w drugi, jak kiedyś, gdy w sobie właściwy sposób witał konsumentów dłużników wielbicieli. Stąd mógł widzieć, jak w hallu, między palmami i popiersiami, od obrazu do obrazu, a także w korytarzach latają ptaki. Na poręczy wewnętrznych schodów siedziała sowa; Nossackowi wydało się, że to rosomak, nie chciał jednak płoszyć kamerzystów, operatorów dźwięku, elektryków. Nawet gdy ktoś zauważył, że wielki salon, z którego napływały zapachy pieczonego mięsa i indyjskich przypraw, pełen jest ptaków, Kurt Bodo Nossack nic na to nie powiedział. Pozdrawiał właśnie swoją publiczność na austriacką, burgenlandzką modłę. Telewidzowie znad granicy czeskiej, węgierskiej i jugosłowiańskiej odpowiadali na te pozdrowienia, bohater powieści spokojnie zatem wkroczył do salonu... O herbacie, której nie było, dziennikarze już nie wspominali. Informowali natomiast, że domownik i sekretarz Herr Nossacka, Węgier Szabó, skądinąd magister i emigrant, z okazji powrotu swego pana przygotował posiłek, który w Rosenburgu długo się będzie wspominać. Aperitify, jakaś pakistańska grappa, soki z nie próbowanych dotąd afrykańskich owoców. Sery z robakami i glistami, jak też bez nich. Greckie oliwki wielkości gołębich jaj. Jabłka granatu z Mezopotamii. Mleczko z orzechów kokosowych zmieszane z mlekiem wielbłądzim dziennikarze zapewnili słuchaczy i telewidzów, że czegoś takiego jeszcze nie widzieli i nie pili. Pieczone kuropatwy i jaskółki w zaprawie ziołowej z Erytrei i Somalii. Sarnina w sosie przyrządzonym według wskazówek Adama Ivanovicia, który rozmawiał właśnie z Herr Nossackiem i jego towarzyszkami — dziewczyną Gudrun i siostrą Karoliną. Befsztyk z młodej niedźwiedziny. Filety z jemeńskiego koźlęcia, garnirowane cebulkami sprowadzonymi z zachodniego wybrzeża Afryki. Także tę osobliwość jadłospisu dziennikarze przypisali fantazji węgierskiego magistra i goryla. Mięso renifera, świeżo urodzonego, polanę birmańskim ketchupem, sokiem z sycylijskich poziomek, algierskim kefirem. Mięso jagnięce 233 z wybrzeży Morza Czerwonego z zatoki Akaba przysmażane tylko z jednej strony jak polecił jeszcze ze szpitala Herr Nossack Wino oznajmili głośno dziennikarze — portugalskie cypryjskie hiszpańskie ciężkie i upajające jak krew Sałatkę 0WOLOW4 nabierali goście z naczynia ze starego srebra o półtorametrowej średnicy z herbem polskim na boku polewali J4 koniakiem aimenskim miodem koloiu madagaskaiskich mrówek 1 laszczurek Goście nie żałowali sobie jadła Nie przeszkadzali im dziennikarze ani ptaki Jedynie Kurt Bodo Nossack 1 piegowaty Ianoic nie jedli Nossacka dręczyło przeczucie bliskiego nieszczęścia jak by powiedział kiedyś gdy jeszcze uznawał psychologię Adam Ivanovic pił swoim obnażonym ciemnoskoiym niewolnicom kazał otoczyć Kuita Bod 1 1 jego dwie towarzyszki Nossack nie zdążył wyiazic niezadowolenia z tego ze nie ma Węgra Szabo duszy domu Gudrun 1 Karolina szukały go w pokojach spiżarniach na balkonach Węgra nie było ani w piwnicy ani na strychu Goście jedli palili pili W pewnvm momencie Adam Ivanovic powiedział do Nossacka 1 innych Oto nieszczęsny Szabo1 Pytali go — gdzie W salonie tu obok tak jakoś odrzekł Ivanovic którego worki pod oczami napełniały się ołowiem Gudrun Karolin 1 1 połowa stadniny Ivanovicia iz.uciły się do salonu na poszukiwanie Szabo był martwy chyba leszcze ciepły Lkryty do połowy za zasłoną wisiał między kominkiem a bryłą polskiego bursztynu wielkości człowieka można powie dziec obok obiazu Rubensa przedstawiającego orgia styczne polowanie Spod peleryny Herr Nossacka wysta wala tylko głowa 1 bose stopy jedna ?e zrośniętymi palcami druga bez palców Pod tą peleryną z futra wilka polarnego Szabo był najwyiazmej golusienki Kobiety krzyczały padały sobie w objęcia Kamerzyści przerwali filmowanie mówiąc ze Węgier przygotował ucztę dla uczczenia nie tyle powrotu Heir Nossacka ile swojego odejścia Goście śpiewali rozlewali szampan z ciastek 1 kremu lepili rosomaka Gullo Gullo Inspektor Keller 214 zamienił się w taflę lodu Profesor Schnell zapewniał go ze Węgier jest jeszcze letni Kurt Bodo Nossack 1 ludo brody Ivanovic patizyh jak ze strąka martwego Szabo kapie A na kominku w zasięgu jego lęki ktoia się poiusiła Ie7ała kaitka papiuu 7c słowami Nic jestem Węgiem 54 Herr Ivanovic kim mógłby byc kłos kto za życia nazywał się Arpad Szabo jeżeli me Węgrem7 Herr Nossack człowiek który na nas patrzy martwy 1 jeszcze letni to moj rodzony biat M1I0S7 Arpad Szabo to jego pseudonim emigranckie nazwisko Miłos7 urod?ił się tego samego dnia co jego brat Adam na nasze Boże Narodzenie tvle ze o dziesięć lat wcześniej Fezeli moje oświadczenie wydaje się panu nieprawdopodobne mozc pan je sprawdzić Dokładne dane w wypadku emigranta Ojciec nasz miał na imię Duszan matka Staną Nigdy się me dowiedzieli w jakim celu Miłosz 1 Adam wyruszyli w szeroki świat Piętnastego października 1941 1 oku na oczach biedoty wiejskiej nad Dunajem Wanczo Angełow 1 Bons Najdanow z bułgaiskicgo pułku SS podciznęli gardła Duszanowi 1 Stanie Miłosz 1 ja byliśmy wtedy daleko od Kladova od Serbii która palili Bułgalzy Nie wiedzieliśmy ze z Duszana 1 Stany zdarto skórę i wypchano szmatami sianem Tak ukrzzowam straszyli w polu ptaki Hci 1 Nossack czzby mo bi U Miłosz nie opowiadał panu o ivm Wasz brat bł tajemniczy 1 dyskretny Heir Ivanovic Czegoś się jednak mogłem domyślać Szabo jako Węgier nie wspominał wpiawdzie o Bułgarach ale o innym gorszym narodzie Wszystkie narody są takie same eorsze 1 najgorsze krwawe 1 najkrwawsze dlatego jestem przeciwko mm Czemuż by tylko przeciw nieszczęsnym Bułgarom którzy skory Duszana 1 Stany wypchali wełną 1 wiórami Albo i t przeciwko Turkom, którzy naszego dziadka, Jovana, na tym samym brzegu Dunaju wbili na pal?..." „Zastanawiam się teraz, Herr Ivanović, który z was wszedł do tego domu pierwszy — brat z północy czy brat z południa? Bo przecież nie umówiliście się u mnie?" „Czy to ważne, Herr Nossack? — odparł Ivanović pozwalając, by wokół nogi owijała mu się nowogwinejska żmija, ta, którą karał Rumuna Florescu. — Wszystkich nas połączyło to monstrum ślepe od urodzenia: jeden brał przytaszczył ją z końca świata, drugi ją pielęgnował, a trzeci brat, czyli pan, czule kochał." Udo Urs, dziennikarz, który o mało nie upuścił magnetofonu, inspektor Keller z wyciągniętym pistoleciskiem, profesor Schnell i siostra Karolina patrzyli z przerażeniem, jak Adam Ivanović wielką bezoką żmijową głowę głaszcze niby psią. Gudrun i dziewczęta ze stadniny Ivanovicia czekały na ciąg dalszy, one nigdy nie miały dosyć. Pragnąc, by inspektor Keller i profesor Schnell runęli na dywan koloru trawy i kwiatów, Ivanović wsuwał w paszczę żmii to jedną, to drugą rękę. Żmija miętosiła jego palce, syczała, z gardzieli jej dymiło. W pewnej chwili Ivanović zapytał ją, gdzie jest Szabó. Długie ciało żmii zadrżało i rozwinęło się powoli, tak że Ivanović mógł wyprostować nogę, przed chwilą jeszcze unieruchomioną. Z wysuniętym, drgającym językiem jedenastometrowy gad ruszył w stronę wisielca. Jakby jej wyrosły skrzydła, żmija wspięła się na kominek, stamtąd się wyciągnęła. Głowa jej zniknęła pod peleryną z futra wilka polarnego. 55 Stojąc na fortepianie i obracając się we wszystkie stron Udo Urs głosem wolnym od zachwytu i od strachu informował, że inspektorzy i profesorowie, filozofowie i weterynarze jeszcze przed przybyciem specjalistów z zakładu medycyny sądowej orzekli, iż Szabó czy Miłosz, obojętne, zabił się w tej samej chwili, gdy noga Hen Nossacka przestąpiła próg. Zanim Szabó przygotował 236 ucztę swego życia dla pięćdiesięciorga osób ciągnął Udo Urs — otworzył klatki w terrarium, a węże, jaszczurki i żółwie, szczury i zające z koła podbiegunowego w ślad za ptaszyskami weszły do willi. Udo Urs po raz pierwszy bez paniki informował, że nikt z obecnych nie umie powiedzieć, czego jest w domu Herr Nossacka więcej — materiałów wbuchowych w płytkach przypominających tabliczki czekolady, ptaków czy jadowitych, krwiożerczych gadów. Udo Urs mówił, że zanim uciekł przed białą kobrą na fortepian, zdążył zobaczyć pytona, dusiciela Aff Pitta. Także teraz słyszał stękanie, jęki i pisk, ale nie był pewien, czy czarna piękność Herr Nossacka, Aff Pitt, dusi innego węża, ptaka, czy może dziecko. O mrówkojadach australijskich, o mamucich jeżach 7 równika Udo Urs nawet nie wspominał, zapewne dlatego, iż wolał opowiadać o tym, jak przedziwna żmija, pakistańska Dasypeltis przepadająca za jakami wszelkiej wielkości, zjada teraz przeżutą papkę, którą niby psiakowi rzucają jej do paszczy podpici goście. O ptakach lepiej było nie mówić. Ptaki młóciły skrzydłami, ptaki się zabijały. Dzioby ich były pijane i zakrwawione. Szabó wisiał, zaś Adam lvanović, z kieliszkiem szampana w ręku. deklamował... 56 „Herr Nossack, przyjaciele, pozwólcie, że nad ciałem mojego brata Szabó, obok żmii, nad której ślepotą często płaczę, powiem wiersz jednego z naszych serbskich poetów, nadrealisty. ale romantyka: «Wielu zawdzięczam siebie i wielu siebie zawdzięcza mnie. Z iloma z moich przeszłych bytów mogę rozmawiać głośno i jednocześnie, ile z moich przyszłych bytów będę zawdzięczał dzisiejszemu życiu, tak by i one stały się obce, dalekie...» Nie wiem, czy słowa Ljubiszy Jocicia, wyrwane z jego książki o ukrytych światach, coś dla was znaczą, ale mech mi dziś będzie wolno wyznać, że często powtarzam je w bezsenne noce. Z Jociciem korespondowałem, nie mógł przyjechać do mnie, do Aleksandrii i Bombaju, chorował na gruźlicę. Pisał, że też kocha zwierzęta, że ma kruka, zająca, konia. 237 Wypytywał o niewidomą żmiję. Jeżeli kiedyś pojadę do Belgradu, założę na grobie Ljubiszy gniazdo jaszczurek, somahjskich .." „Herr Nossack, męczy mnie, że nie mogę przezywać jednocześnie wszystkich bytów, wszystkich zjawisk Chciałbym żyć życiem zmn, moej! Życiem ptaka, kamienia, gwiazdy. Stojąc obok martwego brata oświadczam, u boję się nie śmierci, ale ograniczenia polegającego na tym. ze nie jest mi dane zyć życiem wszystkich Na łożu śmierci nie będę żałował, ze nie zakosztowałem wszystkich kobiet, które dziś żyją, ale będę żałował, że me zakosztowałem tych, które żyły kiedyś, i tych, które dopiero się urodzą. Męczą mnie ograniczenia, czasowe i przestrzenne ." „Herr Nossack, mówiłem juz, że możliwość jest źródłem cierpienia. Człowiek odbiera sobie życie, bo nie wierzy w jakąkolwiek inną możliwość. Na przykład Szabó, moj biat. Szabó nie zabił się ze strachu ani z pesymizmu. ak napiszą dziennikarze Szabó zabił się dlatego, ze otrzymał od pana wolność, która mu zagrażała. Zachoiowal 7 nadmiaru wolności A ponieważ nie widział sposobu, by od tego uciec, zadał sobie śmierć. Widzi pan, Szabo przestraszył się wolności dla wszystkich i dla każdego, ponieważ zrozumiał, ze spowoduje ona chaos Zgodziliśmy się co do tego, że chaos jest afirmacją i jednocześnie negacją wolności Absolutna wolność, w jakie zaczął żyć, napełniła nieszczęsnego Szabó grozą i strachem, ze nie potrafi juz odrozmc mojej zrnii od pańskiego ptaka albo jeszcze górze ptaka od chmury, a chmury od drzewa Mojemu bratu wszystko się pomieszało ptak na tej wolności mógł stać się wilkiem, a wilk jaszczurką jemeńską, tą, którą musiał zuć Rumun Florescu, właśnie w tym salonie, dobrze pan wie, jak i kiedy „Herr Nossack, sam pan mnie nazywał uosobieniem wolności i demokracji Nie u leniem ednak pokusie, b cząstkę tej wolności ofiarowat. lodzonemu bratu Wiedziałem bowiem. Szabó, taki. jakim był. uważałby, ze skoro ma wolność, należy mu się również władza Wtedy pan byłby jego sługą. Herr Nossack. a nie on pańskim Pan dał mojemu bratu część wolności, bez które mógł się obyć. To pańska wina, ze Szabo poczuł się silny, zapiagnąj 218 władzy, i ze teraz jest martwy, gospodarz tego do niedawna niezależnego i uczciwego domu. Herr Nossack. pana nieobecność sprawiła, ze mój brat samowolnie wpuścił do domu ptaki i węże, ze nie potrafił juz odróżnić aszczurki od żółwia, a tej willi od statku. Niechże pan ziozunue pozostawiony samemu sobie. swoe wolności, me umiał rozróżniać rzeczy ani zjawisk W tej sytuaqi edyną możliwość rozróżnienia dostrzegł w opozycji między życiem a śmiercią Moj brat wybrał śmierć, negację chaosu. Szabó juz jako dziecko, tam. nad Dunajem, był skrajnym subiektywistą Nie godził się 7 faktem, ze świat istnieje poza nim i będzie istniał po jego śmierci Uważał, że świat umize razem z nim Samobójstwo mojego brata Szabó można wytłumaczyć chęcią zniszczenia świata bez różnic .. Pan, Herr Nossack. est prawdę mówiąc ukrytym anarchistą. To pan, przez swoja nieobecność, zasiał w duszy mojego brata niepokój. Szabó zaczął rozmyślać, a wiadomo, dokąd to prowadzi " „A więc waszym zdaniem, Herr Ivanović, to ja podpaliłem ów groźny lont, materiał wybuchowy, wraz z którym świat naszego Szabó wyleciał w powietrze. Jestem według was ofiarą i jednocześnie niszczycielem, głównym winowajcą nie tylko śmierci waszego brata, lecz może również tego nieprzewidzianego obiadu „Herr Nossack. kiedy pan wreszcie zrozumie, że czarne me zawsze jest białe! Że ptaki w gruncie rzeczy pływają, a nie latają. Panu się, powiedzmy, zdaje, ze ci zgłodniali ludzie żrą, piją, śpiewają, ale jeśli lepiej się przyjrzeć, ci sami ludzie albo są tu nieobecni, albo robią co innego, gdzie indziej. Jeżeli znajdują się tutaj, możemy przyjąć taką ewentualność, potrawy zjadają ich, a nie odwrotnie Strach jest pełen witamin, które ci ludzie chłepczą i zrą1 Chociaż spędził pan pewien czas z interesującymi. ak wszystko wskazuje, osobami, nie zdołał pan pojąć, ze świat jest taki sam jak przedtem, nic się nie zmieniło Pozwolił się pan porwać, co dało panu okazję do prowadzenia ciekawych rozmów zoologicznopolitycznych. i teraz myśli pan, że zaczął pan dostrzegać wszystko, co do tej pory panu umykało. Myli się pan, Herr Nossack, jeszcze pan nie dojrzał1 Strach pana bierze, ze zajdzie pan tam, gdzie mój zmarły brat Szabó, który za szybko zaczął 219 dojrzewać. Szabó bez pana był tym, czym pan był wobec nich tam, w górach, dystans jest taki sam. Tyle że mój brat naprawdę dojrzewał szybciej." „Kamracie Ivanović, właściwie po raz pierwszy rozmawiamy bardziej szczerze o dojrzewaniu. Los chciał, a przeciwieństwa, antagonizmy społeczne sprawiły, że okazją do takiej rozmowy stała się przedwczesna, nieuzasadniona politycznie śmierć waszego brata, na pewno nie docenianego emigranta, kamrata Szabó..." „Z ludźmi, którzy wymagają, by pan dojrzał, czyli ewoluował w ciągu piętnastu dni, mam dobre stosunki, nie tylko interesy, Herr Nossack. Nieraz szczegółowo powtarzałem panu moje rozmowy z nimi. Niech mi pan wierzy, nie boję się ani inspektora Kellera, ani profesora Schnella i oświadczam, że ci młodzi ludzie, zmuszając społeczeństwo do szybszej ewolucji, czasami postępują słusznie. Gdy widzę, że nie mogą czegoś kupić ani zrabować, że przeszkadzają im bankierzy i policjanci z Buenos Aires i Bejrutu, z Ankary i Adenu, a zwłaszcza z Belfastu i Frankfurtu nad Menem — ja im to umożliwiam. Byle istniało życie, niezróżnicowanie. Moją rolą jest podżeganie, zbrojenie, pod warunkiem, że może to ujść bezkarnie. Ja jestem dla niedojrzałych, Herr Nossack. Gdyby nie oni, komu bym sprzedawał broń, amunicję, materiały wybuchowe? Wiadomo, czyje transporty dział, lekkich czołgów, karabinów maszynowych i medykamentów dotarły pierwsze na sam róg Afryki! Gdyby nie było ludzi niedojrzałych, politycznie i pod każdym względem, dla kogo bym organizował kredytował prowadził wojny, szczególnie te, których niepodobna wygrać? Niedojrzali wypowiadają wojny, biją się i mordują moimi i pańskimi kulami i nożami, giną nie dojrzewając. Dla kogo, jeśli nie dla niedojrzałych, pływałyby po Morzu Śródziemnym, po Morzu Czerwonym, u wybrzeży Afryki i Azji moje ruchome hotele, szpitale, ogrody zoologiczne, burdele, domy gry? Podobnie jak pan, projektuję i urządzam im porty. Buduję lotniska, tamy, elektrownie wodne. Posuwam się dalej niż pan, Herr Nossack: finansuję sieć ich kolei, dróg, w przekonaniu, że podróżując i dławiąc się słodyczami i czekoladą będą dojrzewać jeszcze wolniej i coraz mniej rozróżniać." 240 „Co do mnie, Herr Nossack, powołam się, za pozwoleniem, na znanego w świecie tanatologa, Milczinskiego. skądinąd Jugosłowianina, którego myśl, że zwłoki to nie tylko rzecz, ale rzecz wymagająca pietyzmu, wywołała poruszenie w kołach metafizyków z zakładów medycyny sądowej, poetów wykonujących sekcje zwłok, malarzy ludzkiego ciała, autorów rozmaitych proroctw, a nawet humorystów — powiedział profesor Schnell pokazując najświeższy numer czasopisma „Tanatologia dziś i jutro", po czym zaczął czytać: — «Śmierć... cóż wiemy o niej my, specjaliści w dziedzinie medycyny sądowej? Mało, za mało. Znamy jej ślady, ale ze śmiercią się nie spotykamy. My przychodzimy później. A klinicyści? Oni też wiedzą mało. Znają tylko jej zapowiedzi, potrafią przewidzieć, że się zbliża, ale nim przyjdzie, zgarniają swoje narzędzia i odchodzą na palcach. Człowiek umiera sam...» A oto co Milczinski pisze o przyszłości zwłok, obojętne, czy jest to rzecz emigrancka, czy rzecz z paszportem: «Zwłoki jako przedmiot sprzeczności interesów. Problem statusu prawnego nieboszczyka staje się palący. Prócz prawa i obowiązku nadzoru nad kultem zmarłych oraz interwencji w wypadku ewentualnych nadużyć, społeczeństwo ma w stosunku do zwłok inne jeszcze prawa wynikające z ustaw i przepisów, a także poza przepisami, na zasadzie potrzeb służby zdrowia i samej medycyny...» Jak według pana pisze członek jugosłowiańskiej akademii, Herr Nossack?" „Jugosłowianin, kamracie Schnell, pisze lepiej, niż wy czytacie — odrzekł Kurt Bodo Nossack, któremu inspektor Keller, z twarzą postarzałą w ciągu jednej nocy, podał czasopismo tanatologiczne. — Mam wrażenie, że wszyscy, łącznie z nieszczęsnym Szabó, będziemy dziś cytowali Milczinskiego, którego tekst wydaje się godny zaufania, a myśl humanitarna... «W razie potrzeby uzyskania organu nadającego się do transplantacji czy też zachowania zwłok jako przedmiotu muzealnego w celach kształcenia — bez względu na to, że zgoda krewnych czy wola zmarłego bywa dla nas, lekarzy, niezwykle pożądanym pokryciem formalnym — najstosowniej byłoby, gdybyśmy biorąc pod uwagę pietyzm w stosunku do zwłok i inne motywy psychologiczne, oszczędzili rodzinie Gullo 241 przykrych rozmów i jeszcze przykrzejszych rozmyślań na ten temat Jako ze zakazu nie ma i byc nie może, a chodzi o spiawę dobrą i konieczną, najlepiej postąpimy podejmując decyzję zgodnie z własnym sumieniem i wykonując to, cego żąda od nas medycyna, ale z należnym pietyzmem » Kamracie Schnell, naprawdę nie widzę, czym by się miały loznic zwłoki emigianta od zwłok nieemigianta czyli osoby, która ma papiery w porządku Czyż pietyzmu me można okazać w stosunku do kamienia, drzewa, wody, która umiera, w stosunku do śmierci samej7" „Czy ako wyłączny właściciel tych tutaj zwłok, zwłok pańskiego nieoficjalnego niewolnika, niewolnika traktowanego z pietyzmem, zgadza się pan, Hen Nossack niezależnie od tego, czy chodzi o emigranta ze wschodu zachodu północy czy południa — odstąpić je naszemu instytutowi patologu1? Wie pan, istnieje możliwość, ze subiektywna znad Dunaju mają inną budowę wewnętrzną " , Nie jest dla mnie jasne, co byście zyskali na zbadaniu ewentualne rozmcy " „Oczywiście, powinien pan się w tej sprawie wypowiedzieć, Hei r Nossack Tylko niech się pan me powołuje na doktora Zole, o którym wiemy wszystko i mc i o którym nie pora teraz wspominać wtrącił inspektor Keller szukając w tekście Janeza Milczinskiego czegoś, co dałoby się odnieść do wisielca Szabo O, ja tez znalazłem «Względy etyczne i piawne me dopuszczają odstępstw od usankcjonowanego zwyczajem i godziwego postępowania ze zmarłym Jeżeli pozostaje ono w sprzeczności z życzeniem jego krewnych, musi byc uzasadnione poważnymi i bezspornymi interesami medycyny Interes nauki, nawet gdy pod względem etycznym nie budzi wątpliwości, z zasady me powinien mieć pierwszeństwa w konflikcie z interesami zmarłego i kręgu jego bliskich » Herr Nossack, naprawdę me mamy czasu na rozwodzenie się o zmarłym Szabo jako ofierze międzynarodowych spółek i społeczeństwa konsumpcyjnego, poza którym zył pan przez jakiś czas, o miłości Szabo do zwierząt, szczególnie do rosomaków, zagrożonych według pana przez imperializm i czekoladę Patologjugosłowianski wspomina o kręgu bliskich, a więc o panu Herr 242 Nossack, zmarły emigrant emigrant traktowany z pietyzmem, Szabo czy Miłosz, jak pan woli, widział w panu Boga Wszystko, co boskie, mieściło się dla niego w tym kręgu Sam go sobie stworzył i zamknął, w nim się odnalazł Pan jest najważniejszym ogniwem tego kręgu, dlatego właśnie do pana kierujemy pytanie w sprawie przyszłości zwłok Szabo Ponieważ zmaiły był emigrantem i do końca nim pozostanie, nie będziemy w tym wypadku wytaczać śledztwa Z pietyzmu dla pana, Herr Nossack, dramat Szabo, jego naddunajski kłębek nie będzie rozwikłany Z punktu widzenia sądu, a zwłaszcza medycyny sądowej byłoby jednak pożądane zbadanie odrębności strukturalnych, o mało nie powiedziałem rozmc, jakie występują u bałkańskich subiektywistow Przyszłe pokolenia naszych europejskich patologów mogłyby juz brać je pod uwagę Dla nas, dla mnie i me daj Boże, rowmez dla gazet, pan jest właścicielem zwłok Szabo, w ograniczonym czy w pełnym znaczeniu tego słowa — obojętne, ale na pewno jest pan osobą, bez ktore pozwolenia nie wolno zdjąć emigranta z okna Niech pan sobie przypomni, jak jadąc tu ze szpitala podkreślał pan jakieś pochodzemowoideowe pokrewieństwo z samobójcą, z którego, proszę popatrzyć kapie Nawiasem mówiąc, wobec peleryny wilczej i cudzej, wobec tej peleryny, jako naszej, nie okazano najmniejszego pietyzmu1" „Kamracie Keller, na zwłoki należy patrzyć jako na mienie sui genens Według Milczinskiego Wy przecież wiecie, ze od niedawna niczego nie posiadam, ze wszystkiego się zrzekłem Na rzecz ludu i rosomaka Gullo Gullo Nie chcę byc właścicielem nawet swojego, wstrętnego i konsumpcyjnego truchła, a coz dopiero zwłok bohatera tej powieści Za jego tragiczny koniec mogę natomiast i muszę pomesc odpowiedzialność polityczna Szabo ma wsrod nas brata, rodzonego, kamrata Ivanovicia To raczej Ivanovic, magnat, którego nazwisko me schodzi ze szpalt imperialistycznej prasy gospodarczej, może byc właścicielem tych stu dwudziestu siedmiu kilogramów wyzyskiwanego nieszczęsnego emigranckiego mięsa Co do mnie, i tak pragnę się całkowicie wyłączyć " „Hen Nossack, ja tez się odwołam do Milczinskiego — 243 powiedział Ivanović rozchylając pelerynę z futra wilka polarnego i pokazując zebranym garb zmarłego Szabó. — Natura samego przedmiotu, czyli mojego brata, odbiera zwłokom charakter rzeczy, nawet takiej, która wymaga pietyzmu. A ponieważ zwłoki nie są rzeczą, nikt nie może być ich właścicielem. W tym wypadku zadecyduje wola zmarłego, choćby i sprzeczna z życzeniami krewnych... Mój kochany, dobry brat Szabó był przedstawicielem narodu, któremu w ciągu dziejów inni wyznaczali miejsce i rozporządzali jego losem. Możliwość jest zatem tylko jedna: mojemu bratu trzeba podciąć gardło, zedrzeć z niego skórę i wypchać wiórami, jak uczyniono z jego matką Staną i ojcem Duszanem. Szabó, o ile sobie przypominam, kochał ptaki, więc na pewno nie chciałby ich straszyć, wolałby, po wypchaniu i ukrzyżowaniu, siedzieć na dunajskim cyplu i pozdrawiać statki." jeszcze jednego. Mówiono coś o ukąszeniu, ale nie tylko żmijowym. Słów Udo Ursa nikt już nie rozumiał. 58 Adam Ivanović i Kurt Bodo Nossack, otoczeni przez kobiety i przyozdobieni ptakami, rozprawiali o przyszłości żmij. O pietyzmie. O Udo Ursie, który jeszcze nie był martwy. Dzwony biły, gdzieś głęboko, pod ziemią... 57 Szabó okręcał się wokół żmii Ivanovicia w naszyjniku z dynamitu i drogich kamieni. Sanitariusze nie mogli ich rozdzielić. Szabó miał ciało pokryte ranami. Nie zależało mu na wolności jak profesorowi Schnellowi, który podniósł ręce na znak, że się poddaje. Szabó spoglądał z wyrzutem na inspektora Kellera, który strzelał bez powodu. Szabó. zdawało się, pozdrawiał brata, który statkiem był. Lido Urs, w niszy pod schodami, zmagał się z Aff Pittem. Usiłował oswobodzić głowę, rękę, choćby nogę. Aff Pitt wzgardził kogutem, którego podawali mu sanitariusze i detektywi. Udo Urs wył, błagał, by spod czarnego potwora wyciągnęli przynajmniej magnetofon z tekstem życia i śmierci. Słowa Udo Ursa rozumiały jedynie Gudrun i Karolina, które żegnały się znakiem krzyża na widok rozpustnego splotu białych indyjskich kobr. Z ogrodu nadciągały setki peruwiańskich mrówek, pszczół, jeży, których zdjęć nie było dotąd w atlasach. Gudrun i Karolina patrzyły, jak sanitariusze, w ślad za nieszczęsnym Szabó, wynoszą 244 Epilog Siostra Karolina ma członek, jaki spotyka się raz na trzydzieści lat — Kurt Bodo Nossack politycznie bezsilny wobec odbytu Klimuszki, pierścienia barwy fiolka alpejskiego — Trzynasty, fatalny dzień poczęcia — Syndrom świadka, jak by powiedział Włoch Basaglia — Moje srebrne lisy karmiono polskim żydowskim serbskim mięsem, stąd ich skóry długości piętnastu metrów, rozświetlone fosforem — Jak widzicie, moje podziemie okazało się silniejsze od ich nadziemia — Czy Ute Unkel była bękartem Bakunina — Nikt nie chce być królem Serbów, wierzycielem Chorwatów, bratem Palestyńczyków — Ormianie, którzy od tysięcy lat przyciągają księżyc — Zwierzę Gullo Gullo to tylko pretekst, przekonacie się dla kogo — Koniunktura lewicy! — Nigdy nie będzie takiej rozpusty — Geryla jako biznes, ale nie dla każdego — Rozdział pełen ptaków węży materiałów wybuchowych, zabójstw samobójstw nagłych zmian — Tworzenie, wyprzedzahie, nadużywanie mitu — Kto będzie pisał dalej o aniołach śmierci... 1 Drzwi i okna domu, należącego niegdyś do mnie, a teraz do ludu, otwarte są na roścież Ptaki me wyfruwają, jaszczurki nie wychodzą, żółwie me smią przekroczyć progu Pszczoły, uzbrojone w materiał wybuchowy, zaopatrzone w paliwo na co najmniej trzy dni lotu, roją się wokół obrazów, kryształowych żyrandoli, schodów Leje się miód i nasienie Wszystkim zwierzętom, 7 wyjątkiem peruwiańskiego mrówkojada i madagaskarskiego jeża, miło jest w domu ludowym, na końcu Leobenstrasse Szczęśliwe są zwłaszcza zmije Z trotylem na grzbiecie, wokół łusek, albo z ekrazytem w naszyjnikach spacerują po domu jak po jaskini Gnieżdżą się w piwnicy i po kątach, parzą się i rozmnażają Chociaż od najwcześniejszych moich dni interesuję się wężami, ich historią, charakterem i rolą polityczną, nigdy 246 nie przychodziło mi do głowy, ze tak lubią światło salonów, w których uprawiają teraz wojownicze harce, ze tak lubią fotele, wokół których się owijają, zasłony, z których rzucają się na inne gady Żmije przewracają się i krążą po kołdrach, wsuwają się tam, gdzie zazwyczaj lezą ludzie, i nigdy me zapomną położyć głowy na poduszce Ładnie wyglądają, miło, potulnie i wdzięcznie, jak srebrne polskie lisy, po prostu rozkosznie, zwłaszcza gdy pokazują swoim zmijątkom, do czego może służyć łóżko ludzkie Jestem po stronie żmij i myślę, ze gerylasi nie wezmą mi tego za złe Podoba mi się myśl Ivanovicia, wypowiedziana nad ciałem martwego brata Szabo, ze zmije zamieszkają w gniazdach ludzkich i kołyskach, zawładną me tylko nieruchomościami, lecz także tym, co ludzie, uchodząc w stronę rzeki Joidan, będą nieśli na plecach Gudrun i siostra Karolina prowadzą mnie do łóżka, w którym mogłoby się pomieścić siedmioro Gdybym uznawał psychologię, powiedziałbym, ze ogarniają mnie uczucia lęku i pożądliwości Aff Pitt, ze swoim czarnym splotem, opuszcza łóżko, sam wsuwa się do kominka, gdzie najwięcej jest materiałów wybuchowych, a jego narzeczone wchodzą pod łóżko albo do łazienki pełnej zab, na zasłony koloru australijskiego kwiatu, goryczki Gudrun i siostra Karolina dotykają obręczy na moich jądrach, podwijają mi nossacka, mówią, ze pachnie kasztanami. Rozbieramy się wszyscy troe Nie boimy się pasa, założonego na moim brzuchu Kładziemy się na łóżku Pościel ochłodziły i rozgarnęły węże. Patrzymy na kobry, które stoją w drzwiach, z drgającymi językami Jadowita Dasypeltis przewierca indycze jaja, skorupki wyrzuca do koszyka z mrówkami przypominającymi skrzydlate paznokcie Niewidoma żmija, niby nowogwinejski psiak, skomli na progu. Z pokoju można wyjść do parku, a z parku nad Izarę, która szumi jak tamtej nocy, gdy guhki, moi komandosi, przywieźli mnie z gór, zostawili na parkingu i tym samym pozbawili wolności. Niewidoma żmija płacze, bo me ma Ivanovicia, zwanego Nino Nie wie, ze Nino, jej wybawca i narzeczony, poszedł do kostnicy. Po pierwsze, zęby wziąć odciśnięte w masie 247 "plastycznej odbicie zwłok kamrata Szabo jako ze zamierza odlać jego postać w biazie A po dcugie, zęby dopilnować ludzi którzy mają podciąć bratu gardło, zdjąć z niego skoię i nasycić ja odpowiednimi substancjami zakonseiwowac a potem napełnić piaskiem Gdjby niewidoma wiedziała, gdzie sie znajduje Kladovo, Dunaj i Serbia, udałaby sie w siad za nieszczęsnym Szabo to jest za Miłoszem Patrzymy tez na inne zwierzęta przybywające z parku, zwłaszcza na pająki koloru zakrzepłej krwi i nietoperze z moich stron rodzinnych, z Burgenlandn Nie, me mam odwagi położyć się pomiędzy nimi dwiema Odkryłem bowiem, ze siostra Karolina jest mężczyzną z najładniejszymi, najpełniejszymi piersiami po Gudrun, z pępkiem tancerki, z biodrem sarny Siostra Karolina, za świeckiego życia Pavel Khmuszka, Słowak z miasteczka Czierna Voda koło Bratysławy smukła jest i gładka, słona jak bursztyn właśnie wyjęty z polskiego morza Siostra Karolina jest łysa, bardzo jej z tym do twarzy, perukę położyła obok wykiochmalonego kornetu i krzyża, ważącego cwierc kilograma Nie ma tdkze włosów pod pachami, wokół narządu członkojądrowego, wokół odbytu barwy fiołka Tylko plecy jej obrosły — po jednej stronie doliny kręgosłupa czarną dziczą szczeciną, po drugiej miękkimi rudymi włosami, kędziorkami jak u Gudrun Wczoraj długo pieściłem sutki siostry Karoliny Z takim samym zapałem robiła to moja Gudrun Gudrun dodawała mi odwagi mówiąc, ze mnie obroni Karolina pachniała kasztanami, strzykawkami, jodem Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co mnie czeka Ręka moja schodziła po umęczonym emigranckim ciele usianym piegami barwy starego słowackiego złota Zauważyłem wprawdzie, ze Karolina ma kutasa, spodziewałem się jednak trafie obok mego na to, do czego tęskniłem przez całe moje życie Niestety zamiast na szczelinę z waigami miedzy ktoie pragnąłem wbić moj klin Gullo Gullo tkwiący chwilowo wjamieGudiun tiafilem wyłącznie na słowaka, ktoiego muszę opisać Przeraziłem się me tym, ze Karolina ma członek, ale jego jakością Na członku siostry Karoliny, między 248 kołniei zykiem zołedzi a nasada od spodu znajdowało się chrząstkowate spore zgrubienie jak gdyby kulka przyrośnięta do kręgów dizewca Moja ręka po iaz pieiwszy dotknęła męskiego członka i to jeszcze takiego Moja ręka sama by się cofnęła albo sięgnęła do tylnego otworu siostry Karoliny ale Gudrun nakazywała jej pozostać tam gdzie cst i cscc gniesc i ściskać Członek siosliy Karoliny nieodparcie przypominał mojej ręce i moim oczom węża który połknął na łące ptaszka szczura żabę i me może się i uszyć Wyjąłem mego nossacka z otchłani Gudrun umieściłem go naprzeciw khmuszki siostry Karoliny porównałem je Członek siostry Kaiohny me miał kształtu zaokiąglonego tamponu jak mówił doktor Zola o moim nie był spiczasty i kpiarski jak u Włocha ani ciężki i czarny jak u Luthra w łączce dziewczyny Hanaff tamtej nocy kiedy smażyliśmy grzyby i czytali listy Bakumna ale miał mnisi kaptur i był krzywy emigrancki naznaczony nieszczęściem Słowacki członek powiadam od wieków ukiywany dławiony wyzyskiwany członek któremu społeczeństwo konsumpcyjne nic nie dało Nie mogłem sie pogodzie z faktem ze istota z takimi piersiami i brodawkami biodrami i waigami nie ma gdzieś pod członkiem kobiecej dziurki Miętosiłem jej jądra szukałem otworu jakiegokolwiek byle kobiecego ,Nie ma i nie ma —szeptałem To co z siostrą Karoliną lobiłem ja Gudrun robiła ze mną Dojrzewamy juz trzynasty z dni policzonych dla nas wszystkich1 mówiła Aff Pitta oblegały jego ukochane wkrótce utworzyły splot az syczało Wszystkie węże się parzyły a odgłos ich społkowama pizenosił mnie na kamienisty grunt na wzgórze koło Linzu ze znajdującego się tam gniazda wyjmowaliśmy każdego lata dziesiątki wężowych szeleszczących koszulek Gudiun i ja patizylismy ak członek Karoliny twaidnieje a opleciony żyłami guz nabrzmiewa Pierścień jej odbytu po piostu płonął otwieiałsięjakgesi automat Pachwiny Khmuszki drżały szczecina się jeżyła z sutków kapało I zamiast pogrążyć swego nossacka w otchłani Karoliny wetknąłem go dziewczynie Gudrun co nie było moim ostatecznym celem Za to siostra Kai ohna błyska 249 wicznie ze zdumiewającą wprawą wbiła swoego mnie Leżałem na Gudrun z rozłożonymi, ugiętymi w kolanach nogami a Khmuszka na moich plecach Gudrun ęczała ściskała mnie, Pavel natomiast dyszał jak Gullo Gullo z Cziernej Vody pod Bratysławą Jeździłem po kanałach Gudiun, zamykałem i otwierałem obwód Biat Kaiohn bo i tak można go nazwać, dotykając piersiami moich pleców rąbał tymczasem jak górnik Jakoś obyłob się bez krzyku gdyby nie sęk na jego członku Bardziej mnie bolało gdy go wyciągał, zęby wziąć rozmach niz gdy wtykał Kiedy tak mnie torpedował zwracałem się do niego „kamracie Odpowiadał cytatami z Biblii z tej dawnej niestety Poiownywał siebie z Hiobem W rzeczywistości Hiobem kamratem Hiobem byłem ja Pomiędzy nimi dwiema Khmuszka nie mogłjuz wyciągnąć swego sęka Ściskał mnie jak żabi samiec, gryzł w plecy i kark I mowil cos pocieszającego to po łacinie, to po słowacku Gudrun płakała ze szczęścia, wspominała 0 dniu trzynastym Gudrun która wciągnęła na siebie niezadowolona 1 rozjuszona siostrę Karolinę, popamięta ow trzynasty fatalny dzień poczęcia Siostra Karolina trzymała w ręku swój łysy członek niby jakiś tłuczek Kiedy wbiła go w pierwszy otwór mojej Gudrun, ja wstrzeliłem swojego w tylny otwór Karoliny Z przekory, ideologicznej Drapałem ją po plecach, kłułem wokół ogona, szczypałem w najbardziej kobiece pośladki ciągnąłem za jądra, na których nie było pętli Siostra Karolina godziła się na wszystko Nie słuchała moich przekleństw politycznych, słuchała rzężenia biednej alpejskiej dziewczynki którą chciała przewiercie na wylot Siostra Karolina, wiedźma z obrośniętymi plecami, z jądrami śliskimi od potu czy przypadkiem me jest ona Gullo Gullo samym7 Ja tez wierciłem w kanale Karoliny tylnym, miałem do tego narzędzie, choć pozbawione owej kuli z podków ką Nie wiem czemu wspominałem przy tym doktora Zole, komiksy, materiał wybuchowy zaszczepiony w moim ciele Siostra Karolina tymczasem wciąż pracowała swoją wtyczką, ale w jakim tempie Jęki Gudrun płoszyły węże, budziły pszczoły niepokoiły ptaki Mimo wszystko zdołała mi powiedzieć, ze kocha Karolinę jak rodzoną siostrę 20 albo jeszcze bardziej mocniej, głębiej jak samego Gullo Gullo, i gotowa jest dla mej jak rowmez dla mnie, pojsc do klasztoru, na emigrację, a jesh będzie trzeba nawet na koniec świata Drązac Karolinę której kanał wydzielał miód i ser, spytałem Gudrun, czy kiedykolwiek widziała lub choćby słyszała o członku z kulą Gudrun krzyknęła, ze to co ma Karolina me jest zwykłą gulą lecz raczę kością anomalią społeczeństwa konsumpcyjnego Gudiun wołała latunku Siostia Kaiohna także Wołałem i ja przezywając to samo co one Zęby zemście się na Karolinie, która włączając trzecie jądro i zapasowe serce zaczynała orkę od nowa wpakowałem jej do tylnej doliny całą dłoń, lewą O, jak my się kochamy we troje1 Ideologicznie Wkrótce się pobierzemy Świadkami będą ci którzy do drzwi sie cisną, kiedy kochamy się i drapiemy paznokciami kiedy szepczemy o nieszczęśliwym i ogoniastym rosomaku Wszyscy troje staliśmy sie brzemienni trzynastego dnia odrodzenia I urodzimy urodzimy smierc Rodzina Gullo Gullo w komplecie U czoła stołu siedzi Herr Ott Jest najwyraźniej w natchnieniu twarz mu poczerwieniała, i nie przesuwa juz palców przez białe włosy, które spadają mu na uszy na czoło Herr Ott błogosławiony między żoną Walpurga i dziewczyną Hanaff obydwie wyrywają mu z rąk butelkę wódki, polskiej Herr Ott, pachnący amalgamatem zębami pożegnanych przed chwilą pacjentów chciałby zaśpiewać cos bojowego i lewicowego Walpurga i Hanaff tłumacza mu, ze choć zwycięstwo jest tuztuz, me czas teraz na piosenki Rozochocon Herr Ott, z kawałkiem tylko z jednej strony przysmażanej wołowiny na wysokości ust oświadcza wielkiej rodzime ze najchętniej juz by zaczął strzelać Luther i Włoch surowym mięsem drażnią Zdenka owczarka sudeckiego Zdeniek płacze „To znaczy — wywodzi głośno Herr Ott — iż pies także rozumie, ze nie wszystko sprowadza się do jedzenia, choćby to nawet było mięso " Luther i Włoch wabią sowę i orła Georga Sowa zjawia się pici wszą Wywraca oczami, kołysze sukienką czeską, po czym ziewa Herr Ott patrzy, jak chłopaki dotykają czubków jej piersi, kolan Georg krztusi się, trzepie skrzydłami, kuśtyka do kuchni po swoją porcję 7 jednej strony przysmażanego mięsa, po kawałek banana Georg, Austriak, pokazuje chłopakom, z którymi d7ieh legowisko, nogę 7 obrączką z loku tysiąc osiemset sześćdziesiątego któregoś Luther i Włoch zapewniają Fiau Ott, ze Zdeniek niebawem znów zaszczeka Frau Ott która niedawno czytała swój poemat przeciwko czekoladzie, podziałowi klasowemu i niesprawiedliwości we współczesnym świecie, a teraz, jak się wydaje Herr Ottowi, głaszcze Georga po jądrach — pyta cicho „Kiedy7 Luther i Włoch odpowiadają, ze Zdeniek zaszczeka na samym końcu powieści, czyli juz wkrótce Nie wiadomo jaka to pora Wielka kidnaperska rodzina Gullo Gullo zebrała się w swym barłogu Nie ma tu juz żarówek Hybrydyczne światło —jak Herr Ott nazywa od niedawna światło elektryczne — drażniło bowiem oczy sowy i orła me mowiac o psie i jego politycznym zapaleniu spojówek Obok sterty broszur pornograficznych, komiksów i Marksa w odcinkach, na skrzyni z amunicją płonie świeca Prawdziwe światło wydobywa z mroku drzewo Georga, pieczarę sowy, plastykowe korytko z którego dawniej pił Zdeniek Ściany ciasnego pokoiku ozdobione rysunkami pizedstawiającymi kuny, węże i ptaki, wydają się w tym pełgającym świetle nierzeczywiste Barłóg jest demoniczny — jak mawia Herr Ott, w tej chwili jakby zalękniony Lufy pistoletów maszynowych, lufy karabinów, lufy miotaczy min, skierowane ku oknu z loletami spuszczonymi od tysiąca lat, ku balkonowi, przez który można wyjsc w świat hańby i czekolady, przez który można wejsc do rod7iny, wszystkie te lufy wymierzone w Leobenstrasse są natomiast tak rzeczywiste, ze nawet demonolodzy, jeszcze bardziej nawiedzeni niz Heir Ott, musieliby oniemieć na ten 252 widok Herr Ott którego oczy wyrażają przeczucie nieszczęścia, poezji, także tutaj siedzi między Walpurgą a dziewczyną Hanaff Kobiety manipulują przy radiotelefonie a Luther i Włoch przygotowują skrzynki z amunicją do karabinów maszynowych bazook i miotaczy ognia, jak tez granaty, miny, maszyny piekielne — wszystko co ma byc wystizelone albo rzucone na spokojną dzielnicę, na Leobenstiasse i znajdujący się przy je końcu dom węży E Ott „Hen Nossack skończyło się ukrywanie przed histona Nic boimy się nikogo me zmieniamy głosu Pohcvmi szyhanci wysilaią sie zęby nas zlokalizować i m.kic, ale daremnie Mówimy swobodnie, może ostatni laz Nadeszła godzina obrachunku Sami wiecie, demony zawładnęły światem, miliony ludzi mają oczy przesłonięte czekoladą w proszku Wszystko jest w ręku Marksa wieizymy zatem w krwawy szczęśliwy koniec1 W Ott Moj małżonek, kamrat Egon Ott ma rację — ten świat pizestał byc dobry, potrzebne są zmiany, odnowa Odrodzenie przez łzy i pokutę1 Ludzkość powinna zacząć od początku, od zwierzęcia, które trzeba postawie nie tylko na i owm z człowiekiem, ale przed mm, to znaczy nad nim1 Zacząć, powiedzmy, od psa i dazyc do psiego ideału Naśladować ptaka, węża, Herr Nossack, uczyć sie od nich1 Wysc od izecz ktoie Noe miał w swej arce Podkreślać znaczenie mleka mroku, materiałów wybuchowych Skądinąd, nasza geryla odebrała piętnasty milion marek Ale przecież pamiętacie, geryla nie chce od was pieniędzy Tysiąc razy będziemy to powtarzać zęby było wiadomo1 Szczęściem, Herr Nossack, choćbyście nawet chcieli me możecie uz posłać więcej K B Nossack „Na jakie podstawie tak mówicie7 Wiecie chyba guliki, ze w ciągu tego dnia czy nocy, obojętne otrzymacie pakiet z okrągłymi trzydziestoma milionami, gotówkę, a nie czek, zęby was nie ścigali po lotniskach jako ze wszystko, co mam i co dopiero przyniosą firmy, których się wyrzekam w imię Nowej Biblii, Nowe Zoologu, idzie dla was, gdziekolwiek byście się znajdowali na k,wiatv emulsie żyletki, na ozdobienie barłogu, tej Arki Noego, jak nazwaliście go kiedyś, 25S podczas rozmowy o doirzewamu Nie me me, nie chcę, żebyście przechowywali te pieniądze, trzeba je spożytkować w celach wiadomo jakich, kidnaperskich i wyzwoleńczych, na Arkę Noego, i to za mojego życia, czyli natychmiast1" „Herr Nossack, jezeh to jeszcze jest możliwe, zawroccie posłańca Kommternu — zaryczał do słuchawki Włoch Zgi nie, a gdyby go nawet tylko zraniono, jak to wytłumaczymy Bakunmowi9 Wszędzie krążą patrole Czarnej Międzynarodówki, zasadzki trudno zliczyć1 Ja ich, nie da sie ukryć, likwiduję, ale może mi zabraknąć tchu Nadszedł dzień decyzji, rozwiązania intrygi, Herr Nossack, to juz piętnasta noc od czasu, jak się widzielismy, wy i my1 Kurier zginie, powiadam, i szkoda, zęby takie pieniądze wpadły w łapy wroga klasowego1 Jak9 Nie Buchann, ale Bakunin, przyjacielu Kurier juz wyszedł, mówicie No, skoro tak, to przynajmniej opiszcie mi, jak wygląda, żebym go skosił z tego karabinu, zanim to zrobią om Skądinąd, z przekazanych nam pieniędzy nie wydaliśmy ani feniga1 Bo i po co. skoro możemy, jak przed paru dniami w Stuttgarcie i Klagenfurcie, w Amsterdamie i Mediolanie, nabrać z sejfów bankowych tyle forsy, ile nam się tylko zechce, a raczej więcej, zawsze więcej! Czy nie moglibyście jednak zawiadomić jakoś kuriera Międzynarodówki Komunistycznej, kamrata Holzmanna, zęby się udał z tymi milionami gdzie indziej9 Doktor Zola gotów się tym razem tak lozgniewac, zeani z wami, ani z nami do końca tej powieści nie zamieni słowa Będzie tylko klął w jakimś dziwnym języku, rosyjskim serbskim ukraińskim, sam juz nie wiem, w jakim Poza tym, Herr Nossack, mam dla was pewną wiadomość Dziwne, ze właśnie dziś, w dniu rozwiązania, dowiedzieliśmy się, ze Klausowi von M . na plaży w Mozambiku czy na Madagaskarze, czarnuchy obcięły jądra, a kutasa rozszczepiły na dwoje " „Czy te dzikusy były chociaż lewicowe9" „Prawdopodobnie tak — grzmiał w natchnieniu Włoch Mogła to byc jakaś czarna geryla Przez cały czas śpiewali" „Jezeh tak, to w porządku Afrykański Gullo Gullo, ani chybi1 I co dalej, przyjacielu9" 254 ,,Gdyby to me był dzień rozwiązania, chybabym wam me powiedział " „Mów, mów, kamracie1 Właśnie dlatego, ze nadszedł dzień rozwiązania, dzień zwycięstwa!" „Czarnuchy długo oglądały białe, kidnapowane jaja Zauważyły pewnie jakieś różnice Klaus von M prosił, żeby na jego ciało, choćby odjęte, me sypać przypraw, soli Na pewno bał się nowego bólu Chachacha Kidnapowane jaja rzucono na zar Gdy zapiszczały, zapłakały, jak się wyraził Klaus von M , komandosi wyjęli je z popiołu i na drewnianym talerzu podali szanownemu hrabiemu Nie przestawali przy tym śpiewać Klaus von M , pomyślcie, musiał zuc mesłone mięso On i wszystkie trzy jego staruszki, żywicielki Klaus von M , jak nam doniesiono, nie umarł. Z niejaką Brunhildą, najprawdopodobniej matką waszych byłych dzieci, chciałby teraz powrócić do rodzinnej Austrii Do klasztoru, wyobraźcie sobie — prawosławnego, ale z Brunhildą, matką waszych dzieci, która oświadcza, ze wszystko przebaczyła Klausowi von M , dzieci zaś są gdzieś na Borneo, w Indonezji, u jakichś gerylasów A babki Klausa, bogaczki, uprowadzono na wielki statek, kidnaperski Forsę, której me sposób zliczyć, przekazały tamtejszej geryh Teraz są podobno zakładniczkami albo może sanitariuszkami Tak czy inaczej, śpiewają bojowe, afrykańskie pieśni Z tego wielkiego statku pierwsze na pewno zaczną strzelać — one Tam tez jest, Herr Nossack, dzień piętnasty, dzień krwawego rozwiązania " „Nie bardzo wiem, przyjacielu, kim jest Klaus von M , którego jaja usmażono i zzuto, a juz pojęcia nie mam, kim może być miłość hrabiego, Brunhildą Austriacka — prawie zaśpiewał Kurt Bodo Nossack — Nie wiem także, o jakim i czyim rozwiązaniu mowa Czy byłoby ono możliwe9 Obawiam się, ze me Wspominacie o obrachunku Z kim9 Z wrogami klasowymi9 Nie wierzę, zęby istniało ich tak wielu A choćby nawet było ich tyle, ile ziarnek piasku, to co z tego, skoro nie mają prawdziwej ideologu ani potrzeby oczyszczenia9 A jeśli juz jesteśmy przy obrachunku me zapominajcie, ze jeszcze nie rozliczyłem się z sobą Inwentarz moich grzechów mógłby 255 wypełnić całą księgę Na zapoznanie się z najczarniejszymi kartami mojego życia me macie, niestety, czasu Ale ja dokonam tego obrachunku I nie powinno się go lekceważyć — moja księga, moja kronika należy do serii europejskiej hańby Skądinąd przypominam emigranta, który wyszedłszy za rodzinny próg nieustannie czyni wysiłki, by wrócić pod dach swego ojca Idąc w stronę domu, którego trzeba było się trzymać, Kurt Bodo Nossack daleko zaszedł1 Pytacie, jak się czuję i czy słyszę sygnały samochodów policyjnych . Gdybym uznawał psychologię i uczucia, mógłbym powiedzieć, zcjest mi dobrze Pas zrósł się z moim ciałem, nawet go nie zauważam Nie dostrzega go także Gudrun ani siostra Karolina Gdyby me pętla na moszme, me byłbym co dzień w prawidłowym politycznie stanie erekcyjnym Zaczynam rozumieć, co znaczy miłość, oraz to, ze me ma jej bez wolności, takiej właśnie, pod szubienicą, przed rozwiązaniem. " „Herr Nossack, komandos, o którym opowiadaliśmy wam w Alpach, Mario Cavazza, nie siedzi juz w mediolańskiej celi Psychiatra i lewicowiec, profesor Basaglia, zaalarmował światową opinię publiczną w związku ze sprawą naszego kamrata, ale niewiele to pomogło Zamiast Cavazzy wypuścili innego więźnia, prawdopodobnie swojego człowieka Nadal pisano i ogłaszano petycje, Cavazza gnił za kratami, a profesor Basaglia płakał jak poeta Herr Nossack, Cavazzę po prostu wykupiliśmy, za sporą sumę Ale co to znaczy dla mnie, który potrafię zabić, nim ktoś mi ugnie okiem, a potem wziąć dwa razy tyle1" „Czy kamrat Cavazzd i kamrat Basaglia wybierają się do Rosenburga1? Czy mnie odwiedzą7 Chciałbym wesprzeć druk eposu Basagln o syndromie świadka Podobno całe lozdziały poświęcił wężom" „Obaj znają dzień obrachunku, ale nie wiadomo, czy zdążą, Heir Nossack I jeszcze jedno, przyjacielu nie przyjadą tu sami ." 256 Luther „Nie mamy czasu na długie rozmowy, jak kiedyś, w Alpach Będziemy mówić tylko o tym, co jest do zrobienia Dzień piętnasty nadszedł Gullo Gullo uważa, ze spełniliście oczekiwania Dojrzeliście, Herr Nossack Ten proces dojrzewania był przykry i trudny, ale jedynie możliwy Znaleźliśmy wyiście Jesteście teraz prawdziwym człowiekiem, symbolem Dlatego uczynimy wszystko, co w naszej mocy, zęby was po raz drugi porwać Później doktor Zola i my, każdy po swojemu, pomoglibyśmy wam uwolnić się od pasa i pętli na moszme Herr Nossack, najważniejsze to przetrwać dzisiejszy dzień, wytrzymać Nie da się ukryć, ze me będzie to łatwe Dostęp do waszego domu jest odcięty Jak tu się przebić do człowieka, który potrafił się zmienić i w najlepszy z możliwych sposobów podać najważniejsze fakty polityczne oraz moralne z historii ogoniastego rosomaka? Przypuścimy atak Jeżeli porwanie się nie uda, Hanaff zdetonuje materiał wybuchowy, który macie na sobie, który i my będziemy mieli, który znajduje się w każdym kącie waszego domu Przynajmniej tak, jeżeli nie da się inaczej, będziemy razem W płomieniach, w dymie" K B. Nossack „Gudrun i Pavel, obydwie nagie i prześliczne, twierdzą, ze pszczoły pierwsze wyczuły nieszczęście, pewnie to, co nazywacie rozwiązaniem, i odleciały Z taką ilością trucizny pod skrzydłami W ślad za nimi poszły węże, wszystkie prócz Aff Pitta, który mnie nie opuszcza Pomyślcie, przyjacielu, nie ma nawet jemeńskichjaszczurek Ivanovicia Ani peruwiańskich mrówkojadów Ani borsuków z Hondurasu Wiadomo, ze gady uciekają przed obrachunkiem Ale rozczarowałem się do pszczół, do ptaków, które tez się poddały Gniazda ich podgrzewamy, bo młode piszczą, me ma ich kto karmić ani poić Żeby chociaż zmie tu były" K B Nossack „Przeczucie nieszczęścia sprawia, ze mojej Gudrun wyrastają brodawki I ona, i Pavel Khmuszka, obydwie by stad odeszły, gdyby im me przeszkadzały brzuszyska sięgające az pod brodę. Jedenasty miesiąc błogosławionego stanu —jak by powiedział Emil Topek, Czech ze skrzydłami pod austriacką koszulą, ten, 257 co to okaleczył mi rękę tam, w Burgenlandu Jeżeli lepiej się pizyjrzeć, nie można wykluczyć, przyjacielu, ze pomiędzy biednym Topkiem, weterynarzem i demonologiem, pomiędzy Pavlem Khmuszk4, mężczyzną z piersiami posypanymi starym zlotem albo kobietą z kutasem wagi kilograma i dziesięciu gramów nie licząc sporej guli. a więc pomiędzy nimi i mną, który jestem nie stąd. ale stamtąd, zachodzi pewien związek, w każdym razie fatalny i emigrancki Gudrun i Pavel lada moment będą rodzic — może i to byłoby częścią rozwiązania Ja tez pewnie jestem brzemienny, bo ciężko mi się ruszać, z trudem trzymam słuchawkę przy uchu Mówię wam, bez pizerwy tu dzwonią Nie podchodzę do aparatu Nie słucham niczego, co mi wciskają za pośrednictwem radia i telewizji Nie otwieram drzwi Odpoczywam, w nadziei, ze będzie mi dane odbyć pokutę Gdybym sam się inwentaryzował, wynik iózniłby się nieco od inwentarza doktora Zoli Mam wrażenie, ze będę zył sto lat — byłoby to najhaniebniejsze rozwiązanie Przyznaję, moją obsesją jest przyszłość żmij Jakbym nigdy nie wyjeżdżał z Burgenlandu Razem z innymi chłopakami witam stada tabuny hordy gadów Przepędzały je ze wschodu wiatr, głód, może jakieś zło polityczne Ptaki się nie poddawały, im wróżyliśmy śmierć Łapaliśmy słowackie i węgierskie jaszczurki, kroiliśmy je I patrzcie, znów mówię o zmijach, które mnie opuściły Trzymam się jednak, dzięki przekonaniu, ze zabrały mnie z sobą, w swoim umęczonym, proletariackim duchu " K B Nossack „Przed rozwiązaniem, przed porodem we troje albo pized moim własnym porodem powinienem może wyznać, przyjacielu, ze całe moje życie było dużym, politycznym błędem, takim, którego nie da się naprawić Obawiam się, ze mnie nie słuchacie, ze chwyta was panika w obliczu zdarzeń, w których nie chcę brać udziału Niech się zbierają samochody policyjne przed domem, w którym się spowiadam, mech gromadzą się policjanci, sanitariusze, poborcy podatków, co ja z tym mam wspólnego1 Wszystko to jest poza mną Przyjacielu, dlaczego wciąż napomykacie, ze was nie interesuje moja przeszłość7 Przeszłość interesuje mnie. Jest moim największym obciążeniem Mówicie, ze nie obchodzi was także teraźniej258 szośc, tylko jakaś moja przyszłość Chyba ze względu na przyszłość żmij, na której prawdziwie mi zależy Doktoi Zola nieiaz powtaizał mysi, ze bez katharsis nie ma obrachunku A gdyby nawet był, nie chcę takiego " K B Nossack „Przyjacielu, krajem mojego najgłębszego cierpienia jest Polska Niech i to będzie powiedziane dziś. przed rozwiązaniem, gdy u Pavla Khmuszki wystąpiły juz bóle porodowe, a jego przepiękne ciało, do niedawna gładkie jak porcelana, zaczyna obrastać ta dziczą szczecina z pleców Wszystko świadczy o tym, ze w Khmuszce jest jeszcze coś trzeciego, może sam Gullo Gullo Gudrun tez stęka, ale z innej przyczyny Gudrun urodzi ostatnia Czarny dusiciel, Aff Pitt, wpycha głowę do szczeliny miedzy jej udami. 7A kaik go chwcic nie mogę, bo i kark schował się juz w łonie alpejskiej biedulki, która mówi z płaczem, ze obrachunek i rozwiązanie musi jej pizymesć wolność albo śmierć, lub jedno i drugie naraz Łzy Gudrun są ze srebra, polskiego Byc może Aff Pitt spełni w fen sam sposób rolę akuszera przy porodzie Pavla i moim, ale ze względu na brak czasu niejest to takie ważne Ważniejszy jest. przyjacielu, mój dotychczas nie opisany okres woienny Szedłem za armiami Trzecie Rzeszy, które zabijały, burzyły, zagarniały Znając słowacki i czeski, rozumiałem również polski, łatwiej mi było kraść, łatwiej się bogacić Do dziś mam zbiory bursztynu, okazy, jakie można spotkać nie w muzeach, ale w snach Przedmiotów ze starego srebra, średniowiecznych krzyży, prawosławnych ikon ze Lwowa i Galicji strzegą moje kasy pancerne, od których nie wiem, gdzie są klucze Wszystko to chciałbym zwrócić nieszczęsnej i świętej polskiej ziemi, upasc tam i juz nie wstać Pora jednak opowiedzieć o farmach srebrnych lisów W Polsce miałem pięćdziesiąt takich farm Brakowało wtedy futer, a na targach w Amsterdamie, Sztokholmie i Londynie można było znaleźć tylko wojenną tandetę Moje lisy, należycie karmione, rosły pod stałą opieka lekarską, a za futra niejakie Ute Unkel agenci moi zgarniali bajonskic sumy Polska była skuta lodem, nienawiścią, woskiem, ktoiego nie ciei piałem nade wszystko i od którego uciekałem Kiedy zabrakło mięsa dla lisów, gdy nawet ścierwo stało się rarytasem, ktoś tępił mi 2S9 dostawców albo sami się zabijali wpadłem na pomysł, że rozwiązaniem mógłby być zakup karmy z obozów, żywej czy martwej, obojętne. Zacząłem się kręcić wokół drutów w Oświęcimiu, Majdanku, Lublinie. Za alkohol, funty i dolary mogłeś, przyjacielu, dostać wszystko — tak głęboka była ich wiara w system oparty na obozowych drutach! Zamiast do pieców, zwłoki wrzucano pod plandekę mojego półtoratonowego i niezniszczalnego oplablitza. Karmione mięsem Polaków, Żydów i Serbów, hodowane na nim przez dwa długie i haniebne lata, lisy moje osiągały długość od pięciu do jedenastu metrów. Wszystkie policje tych maniakalnych czasów ścigały tajemniczą Ute Unkel, której futra błyszczały nawet na brytyjskim dworze. Jak widzicie, moje podziemie okazało się silniejsze od ich nadziemia. Sposób na zysk miałem ja, nie oni. Oni rabowali, ja oszukiwałem. Oni maszerowali ze śpiewem. Ja płakałem. Sam też próbowałem tropić Ute Unkel. Mówiono, że jest Greczynką, to znów Portugalką, może nawet Żydówką, ale z Palestyny. Że jest Estonką. Nieślubną córką Lwa Trockiego i niejakiej Sarah Klein. A jeżeli nie, to bękartem Bakunina. Opowiadano, że Ute Unkel to jedyna kobieta, która zdołała, wbrew zasadom, dostać się do loży wolnomularskiej, masońskiej, w Danii i Norwegii. W niektóre z tych bajek sam byłem gotów uwierzyć, pewnie dlatego, że nigdy nie udało mi się wpaść na trop Bakuninowego bękarta. W rzeczywistości od Ute Unkel żądano, by wyhodowała aryjskiego srebrnego lisa długości trzynastu metrów — właśnie trzynastu lisa, którego skóra, w Wilczym Szańcu, okryć miała ramiona Evy Braun. Ute Unkel, możecie wierzyć albo nie, posłała im taką aryjską skórę. Pewien jestem, że pozdrowień nie dołączyła. Splunęła nawet w stronę Wilczego Szańca. Z futra kapały fosfor, srebro i. światło. Wszyscy się zachłysnęli blaskiem, małżonek Evy szczególnie. Płakał, nie jak dziecko, ale jak ktoś, kto przeczuwa nowe poznanie. Zachwycona królowa Szańca napomykała już o czternastym metrze... A co by zrobili, gdyby im ktoś powiedział, że lisie cudo o bursztynowych pazurach wyrosło na umęczonym, martwym i żywym, polskim, żydowskim i serbskim mięsie?... Od tej pory przestali 260 tropić bękarta Róż Luksemburg i Karla Kautskiego, a może w nadziemiu mniej się już o tym mówiło. Jedynie ja pragnąłem spotkać Ute Unkel. Wyrazić jej swój podziw, prosić o rady. Teraz, po wszystkim, co się stało, myślę, że Ute nie była bękartem Trockiego, Kautskiego, Bakunina, ale prawowitą córką niemieckiego rewizjonisty Bernsteina i Marii Ilony, najmłodszej siostry hrabiego Istvana Karolyiego z północnego Siedmiogrodu, jedynego Węgra odznaczonego angielskim Orderem Podwiązki... Tak więc mściłem się na nich blaskiem równoległej rzeczywistości. Oni wypowiedzieli wojnę, i dlatego musieli ją przegrać. Tym razem szaleństwo drogo ich kosztowało. Ja, a nie kto inny, wygrałem pokój. Oni byli wołami, ja — hieną. Do dnia dzisiejszego nikt nie nazwał mnie spekulantem, krwiopijcą, wampirem. Dawałem łapówki, kupowałem, zaszedłem tak daleko, że uważałem się za tego, który ma prawo sądzić innych. Ku mojemu szczeremu żalowi byłem i pozostałem silniejszy od nich. A należało w porę zlikwidować skorpiona. Jeśliby mnie utłukli w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym, kiedy wszystko było we łzach i w gruzach, nie stałbym się dolarowym milionerem... Gdybym uznawał psychologię i uczucia, mógłbym powiedzieć, że cierpię. Znam kilka uczciwych domów, w których przechowuje się głęboko w szafach moje lisy. Jeżeli przeżyję to rozwiązanie, obrachunek czy jak wy nazywacie koniec powieści, zatelefonuję do nich, powiem, dzięki jakiemu pokarmowi mieni się takim blaskiem sierść ich dziesięciometrowych lisów!" „Herr Nossack, dosyć już historii! — powiedziała przez radiotelefon Hanaff. — Nie mamy ani minuty do stracenia. Odkupiliście swoje grzechy w możliwie najlepszy sposób. Gdyby inni poszli w wasze ślady, na tej biednej ziemi zapanowałaby czystość i jakataka sprawiedliwość, a wtedy my, jako oczywiste zło społeczne, jako polityczny 261 rak, przestalibyśmy istnieć Herr Nossack, obrachunek zacznie się lada moment Nie wiadomo jeszcze, kto pierwszy naciśnie guzik Tak czy inaczej, wy będziecie uwolnieni " „Hanaff, dziewczynko, grzesznikom takim jak ja niełatwo odkupie swoje błędy Czuję się tez winien tego, co robili inni Obozy koncentracyjne, cyklon B, ograbianie ofiar Spalone ukraińskie cerkwie, pomordowani mieszkańcy wsi polskich Chłopiec zabity za to, ze błagał, by nie wrzucali w ogień jego psa Widzę pułk oldenburski, resztki dywizji hiszpańskiej, Włochów oszalałych z zimna i ze strachu Warszawskie getto Stąd także dostawałem mięso ludzkie dla lisów. Wmien jestem również tego, ze Ute Unkel nie zastrzeliła Roberta von Mahra Ten osławiony kapitan SS, folksdojcz pochodzący gdzieś z krajów nadbałtyckich, pianista i zbieracz polskich świętości i relikwii, przysiągł Hitlerowi, ze odnajdzie urnę z sercem Chopina. Ute Unkel wiedziała, ze von Mahr aparatami do wykrywania materiałów wybuchowych złota diamentów, a zwłaszcza tajemnic, jak tez swoim uchem, bałtyckim, przeszukał i przesłuchał ściany i fundamenty wszystkich warszawskich kościołów Serce Chopina było wprawdzie słychać, ale żaden z wymyślonych dotychczas przyrządów me mógł wskazać, w którym z zakątków polskiej ziemi, w której z żywych istot ono bije Robert von Mahr przywiózł do Wilczego Szańca szkatułkę ze starego lwowskiego srebra, a w niej kamień zamiast najnieszczęśliwszego polskiego serca Z szyją owiniętą srebrnym lisem, bardziej wystraszony niz rozgniewany, Hitler wpakował w Roberta von Mahra dziewięć kul Kapitan upadł na śnieg, dziesięć kroków od wejścia do bunkra Awansowany, nagrodzony — jak powiedzieli ci, którzy ciało von Mahra rzucili psom, a Hitlera wprowadzili do salonu, zęby posłuchał o północy mazurskich polek Jak mogło się zdarzyć, ze to nie Ute Unkel zabiła bałtyckiego łotra?1 Powiedz mi, Hanaff, moja złota, jak za to wszystko zapłacić, naraz i dziś7 . Chciałbym coś zrobić, wiesz, dla niewinnej, uczciwej części burgenlandzkiego, austriackiego narodu Dla tych, których okryłem hańbą, me stawszy się tym, czym powinienem był się stać ." 262 „Herr Nossack, chłopcy przygotowują się do ataku W pierwszej chwili może trudno ich będzie rozpoznać, ale gdy ich poznacie, wyciągnijcie do nich ręce Wy i wasze ciężarne kobiety Luthei i Włoch będą w pierwszej linii Jeden z oddziałów, międzynarodowy, ma zaskoczyć policję me wypróbowaną jeszcze bronią, naszą Guliki będą wyiastac spod ziemi, z dachów i balkonów takich jak nasz Będą miotać ogień, a w razie potrzeby truciznę Guliki nie mają prawa się poddać Wy powinniście nazwać ich synami, jak wtedy, w Alpach Ja zaś, jeśli zobaczę, ze walka jest przegrana, a oswobodzenie najlepszego z zakładników niemożliwe, zdetonuję materiał wybuchowy znajdujący się w waszym ciele, w waszym domu, zęby me było formalnego zwycięzcy1" „Oby tylko władza me przeszła w ręce prawicy i miernoty, faryzeuszy1 Czy om wreszcie zrozumieli, ze my, terroryści Gullo Gullo, istniejemy nie z powodu niesprawiedliwego podziału dóbr, według Marksa, ale z powodu niesprawiedliwego podziału miłości, jak mówił i powtarzał chłopiec z Nazaretu9. „Halo halo Herr Nossack ktoś się włącza halo " „Żeby to chociaż było zwierzę" „Herr Nossack, na placu pojawią się Ormianie Zagrozili, ze jeśli ktoś im me pozwoli zginąć przed waszym domem, wysadzą w powietrze kilka kościołów, domów towarowych i fabryk czekolady Im tez się sprzykrzyło kakao Z czekolady i sera przechodzą na mięso, nie przysmażane Wiecie, jak ich kocham — wszystko to bracia mojej biednej matki, Ormianki Ormianie, zapomniani i opuszczeni przez wszystkich, piawie juz wytępieni, pragną się przebić na plac z porwanym Turkiem, jeszcze żywym czy martwym, nie wiadomo Oświadczyli, ze pized karnetami Euiowizji będą pili turecką krew zamiast wody Biedni, spragnieni moi wujowie Ormianie uratują honor wyzwoleńczego terroryzmu1 Poza tym włóczą się po mieście Palestyńczycy, 263 z Hettem. Oświadczają, że są chrześcijanami w takim stopniu, wjakim Żydzi są mahometanami. Chrześcijanie, zwłaszcza rzymskokatoliccy i prawosławni, wpadli w panikę — przed świątyniami nie dyżurują jedynie ewangelicy, adwentyści, świadkowie Jehowy. Hett w wywiadzie dla radia i telewizji powiedział, że wszystkie wyznania są uczciwe i pożyteczne, ale że je zdradzono. Nie zapomniał dodać, iż Hannibal przegrał wojnę punicką dlatego, że zamiast kun Gullo Gullo wybrał słonie! Hetta, z myślą o ponownym porwaniu jako najlepszym punkcie programu, wynajęli Palestyńczykom Żydzi z organizacji «Kananejski Popiół». Palestyńczycy stracili wiarę w Allacha, w jakiegokolwiek boga, ponieważ żaden z istniejących bogów nie godzi się, by założyli gdzieś na ziemi swoje gniazdo. Palestyńczycy, prowadzeni przez Hetta, pragną oświadczyć, że są przeciwko wszystkim dotychczasowym, międzynarodowym i konsumpcyjnym bogom i że od nich zacznie się najczarniejsze jak dotąd bezbożnictwo, głębsze od komunistycznego, które jest tylko mydleniem oczu, co mogą udowodnić. Herr Nossack, pomóżmy Palestyńczykom uwierzyć w nowego boga Gullo Gullo! Nadeszła chwila..." „Czy to możliwe, że Palestyńczycy uczą się aramejskiego, języka Dawida, Jezusa, Hetta?" „To prawda — powiedziała Hanaff—jeżeli cokolwiek może być dzisiaj pewne. Palestyńczycy robią postępy, pokonują przeszkody, tak że Hett jest uszczęśliwiony. Hett twierdzi, że aramejskim, językiem Jezusa, mówił cały świat. O wszystkim, co jest między tobą a mną — powiada." „Moje odrodzenie będę uważał za niewystarczające, moje dojrzewanie za nieodpowiednie, jeżeli nie przyswoję sobie choć kilku słów z języka aramejskiego, Hettowego, proletariackiego. Moglibyście mi pomóc, Hanaff? Nadeszła chwila..." „Herr Nossack, w jednej z piwnic na przedmieściu są Chorwaci. Nazywają siebie Zjednoczonymi Chorwatami z Niemiec, Austrii i Szwecji. Jak to nie wiecie, którzy Chorwaci, przyjacielu! Ci od manifestów, ulotek, ci, którzy twierdzą, że wilk to chorwackie zwierzę mitologiczne, że wilk należy tylko do nich. Ci, którzy mówią, że 264 słowo krawat pochodzi od Kroatów, czyli od nich, i że ludzkość jeszcze im za to nie zapłaciła. Ci, którzy chcą udowodnić, że od nich się wywodzą Aryjczycy! Chyba pamiętacie, mieliście w ręku ich ulotkę, którą pokazywał wam doktor Zola. Wilk chorwacki jest jakby ślepy albo jeszcze nie przywykł do światła otwartej przestrzeni. Ich wilk jest stary, bezzębny, .wyliniały! Życzą sobie, żebyście ich przyjęli. Herr Nossack, przynajmniej wy przyjmijcie Chorwatów. Jedynie oni nie boją się eksplozji!" „Czy się boją, czy nie, z wilkiem czy bez wilka, niech przyjdą. Dam im parę milionów marek, na krawat! Do mojego ludowego domu wstęp ma każdy, kto tylko chce, więc czemu by nie mieli przyjść upośledzeni Chorwaci. Chorwaci, którzy od niepamiętnych czasów pokładają nadzieje w błędnie wybranym zwierzęciu, toteż nikt nie potrafi im dogodzić..." „Herr Nossack, Serbowie też pewnie są na placu." „Jacy znowu Serbowie, Hanaff?" „Także od manifestów. Emigranci!" „Oni też czegoś chcą? Pokonani wyprzedzeni niepotrzebni... Naprawdę ktoś się do nas włącza... Co robią, jak mówi kamrat Ivanović, ci podwodni Serbowie, ci ziemnowodni aktorzy bałkańskiej historii, te bizantyńskie łasice, jak ich nazywał mój Węgier, kamrat Szabó... co robią ci raz na zawsze zatopieni Serbowie, skoro Chorwaci prowadzą łysego, mitologicznego wilka bez jaj?" „Serbowie od pisemek emigranckich, drukowanych cyrylicą, zamiast wilka prowadzą mitologicznego króla. Przypomnijcie sobie artykuł, który wam tłumaczyłam — skarżyli się, że nikt nie chce być królem Serbów. Odmawiali im nawet indiańscy wodzowie! Nawet Buszmenów nie mogli namówić! Jednego kandydata, Żyda, sami odrzucili stwierdziwszy, że jest obrzezany. Później się okazało, że ów Żyd był Arabem! I oto serbski wątek tej kroniki zbliża się do końca: Serbowie znaleźli króla, kupili Murzyna, Afrykańczyka z przekłutym nosem, wołu o wadze stu pięćdziesięciu kilogramów, z dwiema garściami kości słoniowej w uszach, szympansa w koronie z bizantyńskiego złota na czaszce przypominającej bryłę grafitu... Chachacha... brakuje im tylko królowej, ja 12 Gullo 265 kiegoś krówska z zakrwawionymi wargami, z czarnym przełykiem!" „Wiesz, Hanaff, siostra Karolina i Gudrun nie biorą mi juz za złe, że cię tak bezgranicznie kocham..." Męski głos, dźwięczny i silny jak fala, opanowuje przestrzeń między dziewczyną Hanaff a Herr Nossackiem, który powtarza: „Jak ja cię kocham, jak bardzo cię kocham, rudowłosa moja piegusko." Obecność tego śmiałego głosu wyczuwa dziewczyna już od początku rozmowy Kurta Bodą Nossacka z gerylasami. Serce Hanaff zamiera. Pieguska nie zdąża odpowiedzieć Nossaekowi. Wspomina on o Gudrun z jedną trzecią pytona w łonie i o siostrze Karolinie, w której tylnym kanale dławi się jaszczurka, jemeńska. Hanaff czuje, że męski glos, dobiegający z samego serca ziemi, lada chwila przemówi. Gdy Nossack kończy tym, że zanim gerylasi zdetonują go i wysadzą w powietrze, on sam wyrwie pas ze swego ciała, a brzemiennym kobietom, Gudrun i Karolinie, każe zdjąć sobie z moszny pętlę — ów głos przemaga siłę wiatru szarpiącego gałęźmi. „To ty, Masza?" Hanaff przez długą chwilę nie odpowiada. Guliki żegnają się z Walpurgą. Walpurga płacze, mówi, że się spotkają na placu przed willą. Egon Ott, zgięty pod workiem milionów Nossacka, z psem Zdeńkiem na smyczy, obiecuje sowie i orłowi, Austriakowi, lepsze czasy, a nawet swój powrót. Walpurga najchętniej by zaśpiewała. Hanaff zostaje w barłogu sama. Chwyta ją strach. Hanaff wie, że przed willą stoi karetka pogotowia pełna amunicji i granatów, że atak zaplanował doktor Zola, który właśnie przed chwilą wyszedł, że porwanie Kurta Bodą Nossacka musi się udać. Ale wargi jej drżą jak membrana. Głos z serca ziemi pyta: „To ty, Masza?" Hanaff milczy. W barłogu jest cicho. Słychać tylko serce ziemi: „Masza... wiem, że ci przykro... że chwila nie jest 266 odpowiednia... Jeżeli chcesz, będę mówił do ciebie «Hanaff». Twoje konspiracyjne imię jest piękne, powiedziałbym, mezopotamskie..." „Najlepiej, żebyś do mnie w ogóle nie mówił." „A kto ja jestem, Masza?" „Ktoś, kogo nie chcę widzieć ani słyszeć!" „Ale kto? Kim jest człowiek, z którym mówisz po dziewięciu latach swojej konspiracji?" „Herr Ivanović... ojcze, skąd ty na tej fali? I to jeszcze dziś!" „Nie bój się, Masza, nikt was nie nakrył. Znam wszystkie wasze szyfry. Śledziłem was we Włoszech, kiedy ścigaliście czekoladziarzy. Morrettiego ceniłem, lubiłem Andreasa. Jon Mały nie był ani świnią, ani zdrajcą, toteż zadrżałem, gdy Włoch ściął mu głowę. Z Herr Nossackiem postępowaliście dobrze, wasza inwentaryzacja przejdzie do historii, gdyby nie ona — nie powstałby własny opis Kurta Bodą, mający siłę poetyckiego dokumentu. Tak twierdzi doktor Zola, a Zoli trzeba wierzyć. Wasza operacja przebiega dość pomyślnie. Walpurga i Egon Ott to prawdziwy wynalazek, zasłużyli na to, żeby ich pies, Czech, zaszczekał. Ale słusznie zrobiliście nie podając im szyfru, waszej fali..." „A skąd ty go znasz?" „Nie bój się. Czy kiedykolwiek zdradziłem? Możesz mi to zarzucić?" „Ale zabiłeś, ojcze..." „To co innego. Mniejszy zarzut!" „Czy mogę ci wierzyć?" „Maszeńka, jeżeli nie wierzysz mnie, uwierz płaczowi, który dobiega do twego barłogu. I nie bój się... niech was wspomaga Bogarodzica, Matka Boska Płomienista, która jest już blisko, Maria, która pomaga terrorystom!" „Ja też płaczę, ojcze, ja, która muszę być bardziej przytomna... dziś, kiedy wszystko ma się rozstrzygnąć... więc chociaż ty nie płacz... A jeżeli już mówimy o Matce... co się dzieje z moją matką, Nanut, z moją matką, a twoją żoną?" Ognjena Marija święto prawosławne, 17 lipca Pryp thim 267 „Jest w domu obłąkanych, w Szwajcarii Nanut me wie, ze to ja ją odwiedzam, ale lubi słuchać o tobie O tobie i twoim bracie, kalece O tragedii wszystkich emigrantów Zdaje się, ze rozumie legendę o emigrantach z dwudziestego wieku, o tych mścicielach, jakich me znała historia Nanut swoim śpiewem umila życie całemu kantonowi Jej ormiańskie pieśni, chyba kołysanki, nigdy me były mi bliższe Wiesz, wszyscy om, ci spod Araratu, są nieszczęśliwi i natchnieni Szaleńcy — powiedzieliby ludzie z tego pod względem moralnym najniżej stojącego stulecia Ormian nie przyciąga księżyc, jak Gruzinów i Osetyncow Ormianie wychodzą na Ararat i stamtąd, z filaru swojej nadziei, od tysięcy lat przyciągają księżyc Om pizyciągają księżyc, a nie księżyc ich1 I przyciągną go — mówię naszej Nanut — przytulą do policzka Księżyc to mitologiczne zwierzę Ormian — tłumaczę jej, rysuję Twoja matka, a moja żona to lubi, i obejmuje mnie zmylona moją paskudną i piegowatą twarzą, myśląc, ze jestem ormiańskim księżycem Ta szlachetna ormiańska goiycz, smutek i dramat nawet mnie nadszarpnęły, słyszysz, Masza9" „Ciebie, potwora z tyloma szyframi1?" „Masza, czy kiedykolwiek się z tobą spotkam1?" „i sfotografujemy się, ojcze1 Ty i ja po bokach Pomiędzy nami kaleka, moj brat Duszan, i matka, Nanut z księżycem przed twarzą, z księżycem zamiast lusterka Ramka fotografii ma byc twarda, zęby nikt jej nigdy nie połamał A za nami, w tle, ma byc uchwycona ziemia, to znaczy lod I zęby było widać nasz osobisty, rodzinny Ararat " „Dobrze, Masza Niech to będzie nasz skromny wkład do Histotu emigiacji, której opracowanie, w trzech tomach, powierzyłem moim metafizykom, zoologom, weteiynarzom To nas ocali od bezimienności, wszystkich nas stamtąd, nas za którymi teraz widać kamień wiatr, lod zachodniego świata " „Herr Ivanovic ojcze, ty nas dziś zdradzisz9" „Dlaczego ciągle mówisz o dzisiejszym dniu1? Zdradzie można rowmez jutro " „Dziś oswobadzamy Nossacka Rozmowę między mną a nim podsłuchiwałeś, jestem pewna Dziś możesz nas 268 zdradzie tylko ty O pomoc nie prosimy Jeżeli chłopcy zginą, spotka cię cos gorszego niz Nossacka Minę założymy ci w żołądku Ja sama zdzierałabym ci skórę z pleców 1 brzucha, mięso posypywała popiołem 1 solą Potem wynieślibyśmy cię na szczyt Araratu, zebys razem z Ormianami przez całe wieki przyciągał księżyc Zrozumiałeś, Herr Ivanovic9" „Powoli, Masza, powoli Geryla Gullo Gullo, czyli ty, me będzie mogła zdetonować materiału wybuchowego, który ma na sobie Nossack, który znajduje się w jego domu, na grzbiecie każdej jego zmn, pod skrzydłami ptaków, w korzeniach każdej rozy „A kto to zrobi9" „Ja, Masza Tylko ja " „Policja tak nas tropi, ściga, 1 nic A ty jak zdobyłeś szyfr9 Nagle wszystko jest w twoich rękach Jak, no jak91" „Masza, nie bądź naiwna Przynajmniej dziś " „Ojcze, czy ty tego wszystkiego nie wymyśliłeś 1 nie zmontowałeś9" „Uspokój się, złotko moje Pomysł o tym, jak się spotkamy u Nanut, ty 1 ja I Duszan, kaleka, którego obnoszą po prawosławnych cerkwiach Wez się w garsc, obrachunek lada chwila " „Ojcze, ja płaczę nie nad tobą, który twierdzisz, ze jesteś nieszczęsliwyjak Ormianie, nie nad bratem, naszym Duszanem, którego naprawdę opłakałam, ani nad Nanut, która sm mi się po nocach, ale nad guhkami, Włochem 1 Luthrem, którzy zginą, nad Nossackiem, którego życie tez jest w twoich złych, piegowatych, zakrwawionych rękach Kto będzie kierował operacją9" „Ja " „Herr Ivanovic, jesteś sto razy gorszy od Drakuh1" „Nie udało ci się porównanie Drakula należy do najwybitniejszych humanistów średniowiecza Turkom, którzy wchodząc na jego pokoje nie chcieli się pokłonie, przykuwał fezy do czaszek Drakula był poetą, ekspresjonistą Lirykiem1" „Tobie się jeszcze chce zartow " „Nie płacz, Maszenka Uspokój się Nie stanie się przecież mc nadzwyczajnego Tyle razy napadaliście ginęli, zwyciężali Wszystko to obserwowałem, podzi 269 wiałem was. Także dziś będę pełen podziwu, na pewno. W gruncie rzeczy nie ma znaczenia, kto przeżyje, a kto nie. Ty tego nie rozumiesz? Cokolwiek by się zdarzyło, Gullo Gullo będzie żył nadal. Wszystkie gazety będą o nim pisać, i to jest ważne. Gullo Gullo to najlepszy wynalazek!" „Teraz widzę, że jesteśmy zdradzeni..." „Maszeńka, w twoim barłogu coś się dzieje. Słyszę jakiś krzyk. To nie głos Georga ani sowy... Jak gdyby kogoś i dusili, córeczko. Popatrz, czy ktoś się nie wdziera do waszej kryjówki. Mogliby zabrać tyle broni, amunicji, schwytać ciebie... ciebie, na której opiera się w tej chwili cała geryla Gullo Gullo. Co ja słyszę, z takiej odległości, moje dziecko!..." „Gdzie jesteś?" „Twój ojciec, Masza, gdziekolwiek by się znajdował! zawsze jest na statku. Operacjami takimi jak dzisiejsza! wasza, twój ojciec najlepiej kieruje z wody. Wiesz, lubięl żeby grunt kołysał mi się pod nogami, żeby wszędzi dokoła grzmiało, żeby lała się krew bohaterów. Maszaj tam kogoś duszą, słyszę, jak kraczą wystraszone ptaj szyska..." „Ojcze, zostawiasz mnie samą w barłogu śmierci, z tymi okropnymi, starymi, smrodliwymi ptaszyskami?! Boję się, boję się jak nigdy. I wstyd mi, że przyznaję się do tego właśnie tobie." „Co ci się nagle stało, dzielne moje dziecko?" „Doktor Zola się powiesił. W kuchni Frau Ott. Wisi z wywieszonym językiem, z urazą w oczach, białe włosy spadają mu na twarz..." „Czy nie ma tam jakiegoś listu, kartki z wyznaniem, że nie jest doktorem Zola?" „Zmarły ma bose nogi. To wszystko... Kim był doktor Zola?" „Podobnie, też tak nagle, powiesił się mój brat Miłosz. Twój stryj, Arpad Szabó. Zostawił oświadczenie, teatralne, głupie, niepotrzebne. Żeby nam zatruć i tak już absurdalne życie. Nie dla każdego jest wolność, Masza. Doktor Zola, jak widać, nie miał wyobraźni. Szabó 270 natomiast, wszystko o tym świadczy, był jego przeciwieństwem. Naprawdę mi go żal..." „Kogo ci żal?" „Zoli. Mógł to zrobić bardziej estetycznie, po ludzku. I miejsce, i chwilę wybrał nieodpowiednio. Tchórz!" „Wydaje mi się, ojcze, że w tę śmierć też jesteś wmieszany..." „Doktora Zole widziałem najwyżej dwadzieścia razy w życiu, nie więcej. Był znanym chirurgiem, patologiem. Na całym świecie wydawano także jego studia z matematyki, elektroniki. Często cytował Dostojewskiego. Lubiłem jego łagodne i niebieskie, ukraińskie oczy..." „Co mówisz?" „Mówię, że doktor Zola nazywał się Anatolij Konanenko. To był naprawdę mózg, ale mózg bez głowy." „Ojcze, a my... jak się nazywamy?" „Chachacha..." „Przestań!" „Ty przestań. I opanuj się. Dziś, w dniu rozwiązania, na którym tak wam wszystkim zależy. Obrachunek, mówicie, jak aktorzy z prowincjonalnego teatrzyku!" „Czyżbyśmy naprawdę nie mogli oswobodzić Kurta Bodą Nossacka, poczciwca, nieszczęśnika, który odkupił swoje winy?" „Czym, Masza? Opowieścią o tym, jak karmił srebrne lisy polskim, żydowskim, serbskim mięsem?" „Nossack spełnił obietnice, wykonał wszystkie swoje zadania. Jako zoolog chciał przewyższyć Brehma. Namęczył się. I wreszcie rozdał taki majątek, wszędzie, po całym świecie. Każdego gotów był obdarować! Nie mówiąc o pięćdziesięciu milionach marek, które przysłał nam. I które dziś zwracamy..." „Córko moja, myśl lepiej o tym, jak się wydostać z tego barłogu przed zmrokiem. Nie martw się o cudze złoto, diamenty, miliardy. Pieniądze nigdy nie przepadają. Zawsze znajdzie się ktoś, kto je czule przygarnie. I tak też będzie dzisiaj, Masza." „Czy to znaczy, że twoje hieny pierwsze dopadną worka, który wziął z sobą doktor Egon Ott?" „Pięćdziesiąt milionów marek to nie jest jakaś wielka suma, a jednak godna ataku szakali, takich czy innych. 271 Skromna sumka, powiadam, ale nie powinno się zdarzyć, by pozostała w rękach tych, którzy mimo ze posunięci w latach, dopiero dojrzewają A juz zupełnie głupio b;" było, gdyby te miliony dostały się ludziom, którzy nawę nie potrafiliby ich sensownie zuzyc, a co dopiero nadużyć O majątek Nossacka, rozproszony «po całym swiecie», nie martw się, Masza, został on przejęty w porę, i z pietyzmem " „Komu te pieniądze będą słuzyc9" „Królowi1" „Kroi me żyje A gdyby nawet zył, po co mu taka forsa Setki milionów a króla nie ma" „Kroi zawsze jest, moje dziecko Żywy czy martwy, obojętne Ważne, ze gdzieś istnieje Bez króla me ma królestwa ani filozofii Ani poezji Ani hierarchii1" „Wobec tego kto jest królem9" „Człowiek, który cierpi Którego tęsknota bywa niezmierzona Człowiek wypędzony ze swego gniazda, z każdego gniazda Wygnaniec Ofiara, wiadomo czyja Emigrant, który dzwoni zębami me tyle z zimna, co ze strachu, ze zbliżył się o krok do cudzego progu Kroi to prawdziwy byt, stan ducha, jedyny byt, który w dzisiejszych czasach określa się metaforą Kroi to dialektyka" „Niewiarygodne, ze taki monarchista mówi o królu jako dialektyce, o królu jako przyszłości, zwłaszcza duchowej Ze taki zacofaniec jak ty, prawicowiec, wymyślił i rozkręcił kidnaperski i wyzwoleńczy ruch Gullo Gullo" ?„Przyszła pora, żebyśmy i my, wygnani Serbowie, monarchiści w takiej czy innej mierze, uszczknęli cos z międzynarodowych zysków Żebyśmy i my w czasach tej koniunktury lewicy, idiotyzmu, politycznego snobizmu, za który dopiero przyjdzie płacie, schowali cos do kieszeni Nie widzisz, wszyscy na oślep gnają w lewo, ku przepaści Naszą rolą jest ich ostrzec, tak jak umiemy, ale tez wziąć cos za to, czyli zainkasowac „Ojcze, czyżbyśmy nawet me mogli zabić Nossacka, my, po których się tego spodziewa9 „A czy to ważne, kto kogo zabije9 Ważne, ze będzie masakra, mnóstwo dymu, krwi po kolana 272 „I wszystkie guhki zgmą9" „To juz me zależy od nich, Masza Dzień obrachunku, dzień rozwiązania me jest zwykłym dniem Kto wybrał zawód terrorysty, mech gmie W każdym razie ty z nimi zginąć me możesz Pytasz jak to9 Ano tak Na dole, przy drzwiach wyjściowych są moi ludzie Złapią cię, włożą ci kaftan bezpieczeństwa Zawiozą do matki, do Nanut, nad którą często płaczesz Będziecie razem nucie o Araracie, o Duszame kalece, który śpiewa na noszach, pod cerkwiami Powiadam, nie możesz dziś zginąć A zabić się, oczywiście, możesz Tylko ze byłoby to głupie Wisiecjak doktor Zola albo jak Szabo to przecież nieoryginalne Zaczekaj do zmierzchu tu, gdziejestes, i o mejuz nie pytaj Mnie tez me jest lekko " „A jak ci jest, ojcze po tym co nam zgotowałeś9" „Chachacha Jest mi tak, jak twojemu dziadkowi ze strony ojca, Masza Do Kladova, nad Dunaj, przybył z dalekiej i z księżyca zrzuconej Czarnej Góry Miał tam, skądinąd dług krwi Ten dług został zwiocony W siad za dziadkiem ściągnął nad Dunaj cały rod — jak się w Górze Czarnej nazywali, nieważne Zapytali go «Jak ci tu jest9» A dziadek twój odpowiedział «Jak orłu mi jest, jak orłu między kurami, jeżeli chcecie wiedziec» Tak tez jest mnie, dziecko moje piegowate, w tym świecie bez uczciwości, wyobraźni i rozumu Wsrod ludzi me rozumiejących cierpienia tych, którzy od tysięcy lat, na Araracie daremnie przyciągają księżyc Co ty robisz, Masza9 Szum wiatru, wody Dunaju zalewały i dławiły głos Ivanovicia, jego komendy Po raz pierwszy od śmierci Andreasa dziewczyna Hanaff szlochała „Herr Ivanovic okrutny i dobry ojcze a jeżeli me wszystko jest w twoich rękach9 Co mam powiedzieć mojej matce a żonie twojej Nanut 271 8 Głosu nie było. Ani Dunaju. Ani Nanut z szalonym księżycem w oczach. Hanaff czekała, że odezwą się uzbrojeni sanitariusze, Luther i Włoch. Że dowie się czegoś o Walpurdze i Egonie, o psie Zdeńku, który wylewał przedśmiertne, sudeckie łzy. Walpurga i Egon nie mieli granatów, tych, które rzuca się sobie pod nogi, żeby nie dać się wziąć żywcem. Luther i Włoch powinni teraz uzhroić w nie Walpurgę i Egona. Hanaff nie przekazała gulikom ani słowa o rozmowie z ojcem. Pewnie by jej nie uwierzyli... Ivanović był na statku, to znaczy gdzieś tu, na ziemi, która drżała pod nogami. Hanaff niby to myślała 0 Anatoliju Konanence, patologu matematyku emigrancie, z którego w kuchni Walpurgi bezwstydnie kapało, a w gruncie rzeczy dręczyła się tym, jak ma powiedzieć Luthrowi i Włochowi, że cała misterna robota doktora Zoli i jego szyfry są na nic, że kontakt barłogu Gullo Gullo ze światem jest przerwany i nawiązać go może jedynie dowodzący atakiem na willę rudobrody mag 1 mściciel, grabieżca Adam Ivanović. Hanaff cicho płakała. Kurt Bodo Nossack drżał, ale nie mógłby powiedzieć, że się jakoś czuje. Okryty płaszczem kąpielowym w duże grochy przypominające kółka na tarczy strzeleckiej, przyglądał się, jak Pavel Kłimuszka, tu, obok niego, pod oknem, na gołej podłodze, sękatym i zakrwawionym drzewcem jeździ po kanałach powalonej na plecy Gudrun. Kłimuszka robił to jak pies. Ziejąc, skomląc. Jak pies się nawet rozpłaszczał i z tej pozycji patrzył na Kurta Bodą, który drżał i coś liczył. Kłimuszka wbijał, przykuwał. Po jego plecach obrośniętych dziczą szczeciną i rudymi włosami, po łysej i jajowatej czaszce, po jego emigranckich jądrach spływał pot. Gudrun, która przed kilku godzinami, podobnie jak Kłimuszka, zdjęła z siebie szatę zakonną, najwyraźniej jakoś się czuła, bo krzyczała 274 za każdym razem, gdy Słowak z piersiami, jakich nie spotyka się nawet raz na dziesięć lat, podnosił jej nogi i mściwie ryczał. Kurt Bodo Nossack coraz słabiej rozumiał pobudki kutasowatej siostry Karoliny... Ktoś napierał na główne wejście, walił w okno jednej z loggii, wychodzących na ogród z różami i materiałem wybuchowym. Głosy wydawały się Nossackowi znajome, lecz słów nie rozróżniał. Machał więc ręką z okna, ale nie odpowiadał na pozdrowienia. Gdyby uznawał psychologię, powiedziałby tym, których cienie wypełniały plac, że do serca napływa mu krew, dynamit, radość. Któreś drzwi ustępowały. Nossack był pewien, że za próg uciekają gady, a do ludowego zamku, niczym kamienie, wpadają kamraci — wnuki i prawnuki Bakunina. Pękały szyby, tłukło się szkło, pewnie od krzyków wznoszonych na placu, w parku, za domem. Radio grzmiało. Telefon dzwonił. Kłimuszka tymczasem, cały w krwawej pianie, przykuwał. Kurt Bodo Nossack liczył jego ciosy. 10 „Herr Nossack?... Halo... do diabła, czemu pan nie podnosi tej słuchawki?... Od kiedy ja już dzwonię... halo..." „Po co ten pośpiech, kamracie Ivanović, mamy czas." „Nie mamy czasu!" „A wieczność, Ivanović? Nieskończoność duszy i legend, które tłumaczyliście mi nie tak dawno? A cykle? Wiara w ślepotę gwiazdy Syriusz?" „Dosyć!" „Słyszę, słyszę ten hałas, krzyki, sygnały samochodów policyjnych i straży pożarnej. Coś mi się zdaje, że wszystko to bardziej niepokoi was niż mnie. Niech sobie trąbią, wrzeszczą, niech filmują! Ważne, że ja nie mam z tym nic wspólnego..." „Na czym panu najbardziej zależy, dziś, kiedy po tylu latach owocnej współpracy przychodzi nam się rozstać?" 275 „Dziś czy wczoraj dowiedziałem się, że właśnie wy, Ivanović, ukrywacie Tyrolkę, dwu i półmetrową dziewczynę z Doliny Tatuażu..." „Owszem, Herr Nossack. Kupiłem ją, ale nie na sprzedaż, raczej na prezent. Przebywa w moim podziemnym zamku. Pielęgnują to cudo moi metafizycy, weterynarze, poeci!" „Jak ona się trzyma?" „Jest wiecznie młoda. Ani jednej zmarszczki na twarzy, na szyi, na rękach... Ma wytatuowane brodawki, oba podniebienia, stopy i dłonie. Tylny kanał, w którym mieści się dziecięca ręka. Na jej ciele naliczyliśmy sto jedenaście tysięcy swastyk! Wytatuowane ma powieki, od spodu, rogówkę, siatkówkę i źrenice, dlatego jest ślepa. Ale widzi! Otwierano jej klatkę piersiową, nakłuwano serce — na nim znajduje się tysiąc jedenaście młodych swastyczek i jeszcze jakichś znaków, których wymowę musimy dopiero zbadać. A poza tym... co pana interesuje dziś, w dniu rozstania?" „Gdybym uznawał uczucia, powiedziałbym, że jestem szczęśliwy. Ma to związek z dwu i półmetrową Aryjką. Z Doliną Tatuażu, z tym moim najkoszmarniejszym wspomnieniem!" „Jak to?" „Ręka moja jest czysta. Nie chciałbym odejść z najohydniejszym znakiem na ciele..." „Zdradzę panu wyjątkową tajemnicę, tajemnicę pańskiego życia, Herr Nossack, jeżeli wskaże mi pan zabójcę bankiera i przemysłowca z Amsterdamu, Oskara Kofflera. Czy w to morderstwo zamieszany jest Rumun, Herr Florescu? Czy może Herr Papatakis?" „Kto inny, kamracie Ivanović. Mułła Jusuf Tatarogłu! To jego ludzie zamordowali kamrata Kofflera. Nie w pokoju hotelowym, jak podały kapitalistyczne gazety, nie w Paryżu i o północy, ale w biały dzień, w monachijskim English Garten, za chińską pagodą. Kamrata Kofflera zarżnięto nożem o trzech ostrzach, co zostało stwierdzone ze zgrozą. Zagadnijcie Turka Tatarogłu o ten okropny nóż. Zapyta, skąd o nim wiecie. Powiedzcie wtedy, że ów nóż podarował mu na pięćdziesiąte urodziny Kurt Bodo Nossack, niegdysiejszy przemysłowiec, prze276 mytnik broni, amunicji, wszelkich możliwych narkotyków i trucizn. Szepnijcie Turkowi, że ten nóż przypomina Nossackowi Indie, masakrę dzieci u podnóża Himalajów... Żeby zdobyć nóż o trzech ostrzach, musiałem go wyrwać z piersi jedenastoletniego, może trzynastoletniego chłopca. Wyrwanie takiego noża z ciała równe jest zabójstwu. Nożem tym, który liczy sobie co najmniej trzysta lat, zamordowano nie tylko kamrata Kofflera, skądinąd Żyda, lecz także paru innych konkurentów Turka Tataroglu. Kamrata Engelmanna na przykład..." • „A gdzie się podział towar Kofflera?" „Z apartamentu kamrata Kofflera opłacani przez Tatarogłu kaci rodem z Azji Mniejszej wynieśli równe sto kilogramów heroiny pierwszej klasy. Możecie wierzyć albo nie, ta porcja przeznaczona była dla mnie. Natomiast drugie sto kilogramów, własność Kofflera, z pominięciem hotelu «Ambasador» trafiło prosto do sieci kamrata z Izmiru, Mułły Jusufa Tatarogłu." „Herr Nossack, jak pan mógł wypuścić z rąk taką przesyłkę?" „Kamrat Koffler dopominał się, żebym zabrał towar. Nie miałem siły udać się do niego. Już wtedy byłem jawnym członkiem tajnego korpusu Gullo Gullo..." „Co mam zrobić z Turkiem Tatarogłu?" „Jeśli powiecie mu o mnie, bez względu na to, że odchodzę, jeśli powiecie mu o nożu z trzema ostrzami, jeśli wymienicie przy tym nazwiska: Koffler, Engelmann i Dellarocca, zrozumie, że odtąd musi wam jeść z ręki... A co z tajemnicą mojego życia, kamracie Ivanović?" „Niestety, nie spełni się pana marzenie, żeby materiał wybuchowy, który założył panu na brzuchu nieżyjący już doktor Zola — czyli profesor Anatolij Konanenko, Ukrainiec, patolog i matematyk z równoległego świata — zdetonowały pańskie guliki, Luther, Włoch i Hanaff, skądinąd moja zbiegła córka..." „A kto to zrobi?" „Ja." „Kamracie Ivanović, wy macie mówić o tym na głos?" „Niech pan się nie martwi, Herr Nossack. Nikt nas nie 277 I słyszy. Wszystkie tajemnice łącznie z tą spokojnie zabierze pan na tamten świat, jako że grobu nie będzie..." „Dlaczego mnie zabijacie?" „Nie mam już czego panu zabrać. Wszystko, co należało do pana, jest teraz moje albo częściowo moje: stalownie, statki, plantacje kawy w Brazylii, bank w Pretorii, akcje w Montevideo i Bombaju, domy towarowe w Buenos Aires, Lizbonie, Dakarze... Nawet te nędzne pięćdziesiąt milionów marek posłanych geryli Gullo Gullo — geryli, którą wymyśliłem ze względu na pana i panu podobnych — należy już do mnie!" „Co wy mówicie!... Halo... czyżby te pięćdziesiąt milionów, ten kapitał, chciałem powiedzieć — datek, nie zostało wykorzystane jako okup za niedawno porwanego kamrata Marksa?!" „Myślałem, że pan już dorósł, Herr Nossack. Tymczasem okazuje się, że dojrzewał pan niewłaściwie. Naiwnie uwierzył pan w legendę, w ideałv. w metafory. Krótko mówiąc, brał pan wszystko dosłownie. Jeżeli lepiej się przyjrzeć, jest pan na tym samym mentalnym i emocjonalnym poziomie nierozróżniania co guliki, które również na tamtym świecie będą razem z panem w tej samej anarchistycznej, bakuninowskiej komórce!" „Kamracie Ivanović... halo... zróbcie coś dobrego dla siostry Karoliny, dla Gudrun... One się pokochały... niby w jakiejś legendzie, alpejskiej..." „Herr Nossack, zanim wszystko wybuchnie... i poleci do nieba... niech pan przyjmie bukiet ze stu jedenastu róż, białych, na znak szacunku... mojego..." „Proszę was, żeby te róże przyniosły guliki. Guliki, dzięki którym raz na zawsze zniknęło z mojej ręki ohydne piętno, swastyka... Niech tu przyjdą, kamracie Ivanović! Chcę ich jeszcze raz zobaczyć. Choćbym miał w tej samej chwili stracić życie!" „Niech pan się nie martwi o dziewczynę Hanaff, to jest o moją córkę Maszę, Herr Nossack. Wybiegła z barłogu do gulików, ale już jej włożono kaftan bezpieczeństwa, szwajcarski..." „Nadal wierzę w ręce bez tamtego znaku, kamracie Ivanović. Dopiero teraz wierzę w dobro, dobro ludzkie, jakiekolwiek by ono bto..." 278 „Ja też wierzę w dobra ludzkie, Herr Nossack, jakiekolwiek by one były." 11 Stojąc w oknie i odpowiadając na pozdrowienia tłumu zgromadzonego na placu, Kurt Bodo Nossack płakał. Już nie twierdził, że nie uznaje psychologii. Był pewien, iż mówi tym ludziom, że zaszła w nim nagła zmiana, ogarnęło go bowiem uczucie, którego się nie wypiera, uczucie wstydu, szczęścia, śmierci. Prawdziwe uczucie! I chyba prosił, aby mu wybaczyli, że przez ostatnie czterdzieści lat wzbraniał się dać upust sercu i duszy — skoro przyjmowali jego słowa z takim entuzjazmem... Kiedy tak patrzył przez okno, plac wydawał mu się skrzywiony, pochyły i spękany; przypominał szybę, w którą uderzył kamień. Nossack pragnął objąć i uściskać ludzi, którzy wołali, żeby wyszedł i dołączył do nich. Po tym, co mówili przez megafon, i z samych głosów mógł się domyślać, że były to guliki, Luther i Włoch: „Dojrzeliście, wypełniliście wszystkie zadania, z naddatkiem, Herr Nossack, dlatego wyciągnijcie ręce nie do nich, ale do nas. Wyprowadzimy was na wolność, wyrwiemy z waszego ciała ten plastyk pas materiał wybuchowy, bo jak wiecie, możemy to zrobić tylko my, którzy go założyliśmy!" Ktoś z kordonu tworzonego przez ubranych na biało szpicli zauważył, że zdjęcie materiału wybuchowego to najmniejsza trudność. Chłopcy ruszyli w stronę willi. Wokół zamykał się kordon. Jeden z nich dwóch, chyba Luther, który znajdował się najbliżej Nossacka, dodał jeszcze: „Jeżeli zginiecie, przyjacielu, stanie się to wskutek ich spisku, międzynarodowego! Gullo Gullo chce was uwolnić, umożliwić wam życie bez wspomnień i koszmarnych snów! Gullo Gullo jest za równością..." Były to ostatnie słowa, jakie dobiegły z megafonu. W chwilę później Kurt Bodo Nossack usłyszał strzały, salwę nie głośniejszą niż trzepot skrzydeł polskich ptaków 279 I I w lesie pod Oświęcimiem. Trafieni w piersi. Luther i Włoch upadli na swoje pistolety. Dziewczyny Hanaff z nimi nie było. Tam, gdzie też nie było Hanaff, między opancerzonymi karetkami, z których inne guliki strzelały w stronę czających się policjantów i motocyklistów w hełmach, znajdowali się Ottowie, Egon i Walpurga. Oboje wściekle krzyczeli, że są dentystami, a raczej demonologami, którzy się przeobrazili. „Cokolwiek by się dziś stało, niech wszyscy się dowiedzą, że zwycięstwo należy do nas! — wołali jedno przez drugie. — I niech dowiedzą się również, że barłóg zwierzęcia Gullo Gullo jest pod naszym dachem! Oboje należymy do tego korpusu zoologicznopolitycznego! Jesteśmy bazą nadbudowy, która się wokół nas wali! I niech wszyscy zapamiętają: przyszliśmy na ten plac z psem, który od lat nie może zaszczekać! Z winy społeczeństwa konsumpcyjnego, niesprawiedliwego podziału miłości, z winy czekolady, która krąży po Europie! Zapamiętajcie na zawsze: worek z diamentami, z polskimi relikwiami i świętościami, z milionami marek, które oddział szturmowy Gullo Gullo chciał zwrócić swojemu najlepszemu gerylasowi, kamratowi Nossackowi, wyrwali nam przed chwilą, tu, gdzie stoimy, jacyś terroryści, z bukietem podobno stu jedenastu białych róż, dodajmy — reakcyjnych!" Zdeniek, sudecki pies, odskoczył z miejsca, w którym nie było dziewczyny Hanaff. On też usłyszał salwę, nie głośniejszą niż trzepot skrzydeł ptasich. Zdeniek widział, jak jego rodzice, Egon i Walpurga, upadli. Ręce, niby podczas emigranckiego, amatorskiego przedstawienia, wyciągnięte mieli ku oknom Nossacka. Zdeniek zaszczekał. Od wycia, jakiego na tym placu dawno nie słyszano, pękały mu struny głosowe. Krew z pyska tryskała w kierunku okna, z którego machał Kurt Bodo Nossack. Kula, twarda i ciężka jak polski ptak, trafiła Zdeńka między oczy... 280 U 12 Kurt Bodo Nossack stał w oknie. Płakał. Tak jak tamtego dnia w roku 1945, gdzieś na jesieni, kiedy swego półtoratonowego, wojennego oplablitza zepchnął do austriackiej, alpejskiej przepaści... Niezmordowany Klimuszka wciąż torpedował i ryczał coś po słowacku. Kurt Bodo Nossack płakał nie dlatego, że ta. chwilędwie on sam miał polecieć w ślad za cuchnącą ciężarówką, przeładowaną ścierwem ludzkim i lisami, ale dlatego, że nie mógł się zorientować, czy to dzień, czy noc. Jego łzy były pełne płomieni... Kurt Bodo Nossack, człowiek, który ma lada moment umrzeć, wiedział jednak, że to nie policjanci i nie żołnierze strzelają z automatów, a tym bardziej nie guliki, które podchodziły i padały pod jego oknem jak snopy... Strzelały dzieci w mundurach koloru gołębiego, jedenastoletni chłopcy, którzy kosili z ich pistoletów maszynowych. Kto mógł tu dziś sprowadzić tych katów aż z ukraińskich, polskich i serbskich lasów? — pytał się w duchu Kurt Bodo Nossack. Któż, jeśli nie oni, śmiałby wyjść na plac z wyciągniętymi przed siebie automatami?... Zaledwie o chwilę starsi niż wtedy, gdy widział ich po raz ostatni na galicyjskiej strzelnicy — w mroźnym roku tysiąc dziewięćset czterdziestym i drugim — ustawieni piątkami, przeźroczyści jak lód, chłopcy strzelali. Najpierw kosili Ormian. Ararat tonął we krwi. Kurt Bodo Nossack był pewien, że człowiek zabijany przed kamerami Eurowizji to nie Turek, ale emigrant z Erewanu, niejaki Gasparian, skądinąd duchowny. Ormianie leżeli w kałużach swojej krwi, obok noża ze Stambułu. Jedenastu Żydów z podziemnej, równoległej organizacji wołało, że ten świat uratować mogą jedynie starotestamentowe zwierzęta, kuny Gullo Gullo, czyli zolelany. Nieśmiertelni wychowankowie Alberta Bianchi, Bcllatesty i Hansa Rollera, Carotty, chłopcy o lodowatych źrenicach mierzyli w tych jedenastu. Płot ciał walił się z niepojętym skrzypieniem. Strumień żydowskiej krwi, najświętszej na świecie, kierował się wzwyż. Uniósłszy się w niebo, nad przepaść, przed którą łamało się i poddawało spojrzenie, 281 strumień popłynął w przestrzeń Kurt Bodo Nossack pomyślał, ze przypomina on kolumnę zardzewiałych mrówek. Wyhniałe, mitologiczne chorwackie zwierzę, krostowaty wilk bez jąder i zębów — wyszedłszy na scenę, naprzeciw automatów trzymanych przez oprawców Bellatesty i Carotty — me zawył, także ci, którzy prowadzili go w kierunku okna, me wydali głosu Wilka zastrzelono wszystkimi kulami, których było tysiąc i dziewięć Serbskiego króla, ważącego sto dziewięćdziesiąt dziewięć kilo, czarnucha z napiętą skorą, w koronie na czaszce z grafitu, niełatwo było strącić z lektyki w kałużę smolistej i zadymionej, nieszczęsnej emigranckiej krwi Gołębi chłopcy dziurawili go kulami, ą król tymczasem klął tak jak jego poddani, używając tych samych słów jebał matkę krew siostrę, rozkładał ramiona, chciał lecieć do swoich, do Serbii . Któż, jeśli me jedenastoletni mordercy z regimentu śmierci, mógłby wymierzyć broń w jedynego dzisiaj świętego człowieka, Hetta z Nazaretu Któryś z Palestyńczyków usiłował go zasłonić własnymi piersiami, garścią piasku, świętą księgą Tory Za późno jednak Trafiony w głowę i serce, tam, gdzie najbardziej był chrześcijaninem, Hett wspiął się na palce i wówczas osiągnął wysokość stu piętnastu centymetrów Potem zgiął się obok martwego palestyńskiego brata i na zawsze umilkł Gdyby przynajmniej zdążył był powiedzieć, gdzie chce byc pochowany1 Z jego zanadrza wypełzały żmije Kiedy gołębi zapamiętali nieubłagani oprawcy z dwudziestego wieku mordowali wycofujących się guhków, Hett owijał się wokół żmij, podobnie jak krzyż, złożony w gnieździe żmijowym — daleko od wody, a jeszcze dalej od wiatru — dosyć dawno temu Jedenastoletni kaci odchodzili Na przedzie szedł wysoko podstrzyzony, piękny martwy młodzieniec z ogonem szczura, z uszami psa Na sztandarze koloru gołębiego wódz niósł garść robaków, krakowskich Droga otwierała się przed chłopcami jak szpara w pękającej ziemi koło Lublina Potem kroczyli przez las pełen wściekłych srebrnych lisów, przez całą Polskę I wreszcie maszerowali przez zamarzniętą wodę nieba Każdemu, 282 kto miał zdrowe oczy, musieli wydawać się podobni do karzełków podążających za garbatym cuchnącym alpejskim ptakiem Nad głową ostatniego z niebiańskich legionistów niewyraźnie rysował się bagnet przypominający lancę Rollera i krwawy dziob Bellatesty Chłopcy rytmicznie i jednocześnie otwierali usta Ich piosenka była spleśniała 13 „Herr Nossack, moja nowogwinejska żmija przejrzała — powiedział do radiotelefonu Adam Ianovic i dodał — Żegnaj, przyjacielu" Kurt Bodo Nossack chciał raz jeszcze objąć spojrzeniem plac i całą tę jatkę Nie zdążył Adam Ivanovic przesunął strzałkę ku zeru Otworzyło się magiczne oko W tej samej chwili wybuchły roze, żmije, pszczoły Tam, gdzie stała willa Nossacka, gdzie był plac, lozwarła się groźna przepaść Dobiegał z niej podziemny, głuchy odgłos Jakby w głąb z wielkiej wysokości spadała woda Gdyby był słabszym twórcą, Adam Ivanović by napisał, ze gęstniała ciemność nad otchłanią Ciemności jednak nie było Wzbijał się tylko dym, płomień, potwierdzał się mit Obraz, który był wcześniej mz słowo, wcześniej mz strach Adam Ivanovic z przerażeniem patrzył, jak nad rosenburskim lejem, nad kurzem, który opadał, krąży żyjący od czterdziestu wieków ptak z miasta Man Skrzydlaty Gullo Gullo znów przyszedł po swoje Ivanovic drżał Adam Ivanovic nigdy me był bardziej bezradny Błękitny ptak zataczał koła nad jego głową Statek pod nogami się kołysał, ziemia usuwała się, żmija, która dopiero przejrzała na oczy, juz się dusiła Ivanović niczego nie mógł być pewien Wiedział tylko, ze jeśli starotestamentowy ptak i martwy brat Miłosz nadal będą się do mego zbliżali, na pewno oszaleje Ptak wypełniał wszystko, co można było przedtem ogarnąć wzrokiem, dotykał skrzydłem Araratu Ivanovłcpłakał Tęsknił za Dunajem 283 Adama Ivanovicia, twórcę mitu, zgłodniałe lisy Nossacka ściskały za gardło. Wydrapywały mu oczy... Karantanija, 1982 Spis treści I Część pierwsza Tłumiony i głęboki, polityczny gniew — Hybrydyczna świnia — Monstrum na horyzoncie — Niech płaczą węże — O przyszłości żmij — Madryt Madryt Madryt, hijo deputa! — Jak zginął Jon Txiki, Jon Mały, Bask — Gullo Gullo to święte zwierzę, którego przyszłość stoi pod znakiem zapytania, toteż mit i poezja występują w jego obronie — Gudrun z piersiami bez brodawek — Węgier z okręconym wokół szyi wężem i z czekoladowym ciężarem na jądrach — Materiał wybuchowy w każdym naczyniu krwionośnym — Wszystko przygotowane do porwania — Czy można opisać orgię, na jaką udali się Kurt Bodo Nossack i jego przyjaciele? — O nie! 7 Część druga Bawarski szczur traci nerwy rozum cierpliwość oraz poczucie humoru i ochotę do cudzej zabawy uciechy żartów — O czym mówi Nowa Biblia — Opowieść z gatunku demonologii politycznej — Zdeniek, pies emigrant, odmawia szczekania w ustroju, który mu się nie podoba — U Nossacka rozgrywa się międzynarodowy wodewil erotyczny — Człowiek rozumny i trzeźwy może wyciągnąć zysk z Apokalipsy — Żmija z mrocznych korytarzy czasu — O Joachimie Kappie, podziurawionym kulami na austriackoczeskiej granicy, ani słowa — Walpurga i Egon Ottowie, Niemcy sudeccy i dentyści, przyłączają się do geryli Gullo Gullo — Pościg za hieną... 48 285 Część trzecia Kurt Bodo Nossack nie uznaje psychologii Wkrótce przeniesie się pan na tamten świat — Silnik zalany czekoladową krwią — Gullo Gullo, czarodzieje rodem z równoległego świata, nie z fantazji — Kartoteka policyjna zamiast legendy, na którą pewnie liczycie — Porozumiewanie się za pośrednictwem ptaków — Człowiek skazany na życie z sześcioma palcami, ze skrzydłami ptasimi pod koszulą — Inwentarz, jakiego jeszcze nie sporządzano w Alpejskim Zamku — Dolina Tatuażu — Moje serce nie chciało ich pieśni z tysiąca gardeł — Na czym polega polityczny status inversus — Ursula z sercem w swojej grzesznej jamie — Widmo krąży po Europie, widmo czekolady — Morretti i jego instynkt śmierci — Z Tybetem, z ulewą w oczach — Zoologia przede wszystkim — Jesteście moją inwestycją, długoterminową, o niewiadomych skutkach, moją rosyjską ruletką, jesteście dla mnie punktem wyjścia, rampą, farmą ideologiczną, a ja jestem waszym uzbrojonym ptakiem — Co pocznie Kurt Bodo Nossack z wolnością... 97 Część czwarta Niewidoma nowogwinejska żmija w naszyjniku z dynamitu i drogich kamieni — Jestem jawnym członkiem tajnego korpusu — Zawał ducha — Na co terroryści przepuszczają miliony Herr Nossacka — Bohater drugoplanowy jest dla nas głównym bohaterem — Dowody świadczące o maltretowaniu dobrego rosomaka Gułlo Gullo — Błękitny ptak przyszedł po swoje, Gullo Gullo również — Reformacja literatury — Judasz Iszkariot nie zdradził Chrystusa, to Judasza zdradzono — Czy objawienie Jezusa o Judaszu zmieni pewien pogląd nauki chrześcijańskiej — Nie kliniczne bluźnierstwa, jak mówił Bunin, ale prawdziwe wysławianie — Krzyż zakopano w miejscu, które daleko jest od wody, jeszcze dalej od wiatru — Grób szerokości takiej, jak ode mnie do ciebie — Szabó zachorował z nadmiaru wolności — Zwłoki to rzecz, ale taka. która wymaga pietyzmu — Dzwony biły, gdzieś głęboko, pod ziemią... 168 286 Epilog Siostra Karolina ma członek, jaki spotyka się raz na trzydzieści lat — Kurt Bodo Nossack politycznie bezsilny wobec odbytu Klimuszki, pierścienia barwy fiołka alpejskiego — Trzynasty, fatalny dzień poczęcia — Syndrom świadka, jak by powiedział Włoch Basaglia — Moje srebrne lisy karmiono polskim żydowskim serbskim mięsem, stąd ich skóry długości piętnastu metrów, rozświetlone fosforem — Jak widzicie, moje podziemie okazało się silniejsze od ich nadziemia — Czy Ute Unkel była bękartem Bakunina — Nikt nie chce być królem Serbów, wierzycielem Chorwatów, bratem Palestyńczyków — Ormianie, którzy od tysięcy lat przyciągają księżyc — Zwierzę Gullo Gullo to tylko pretekst, przekonacie się dla kogo — Koniunktura lewicy! — Nigdy nie będzie takiej rozpusty — Geryla jako biznes, ale nie dla każdego Rozdział pełen ptaków węży materiałów wybuchowych, zabójstw samobójstw nagłych zmian — Tworzenie, wyprzedzanie, nadużywanie mitu — Kto będzie pisał dalej o aniołach śmierci... 246