LUCY MAUD MONTGOMERY DOROSŁE ŻYCIE EMILKI TYTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO: EMILY’S QUEST PRZEŁOŻYŁA EWA HORODYSKA Stelli Campbell Keller, która zna Józefa ROZDZIAŁ 1 I „Nareszcie koniec z bawarką” — zapisała w pamiętniku Emilia Byrd Starr po przyjeździe ze Shrewsbury do Księżycowego Nowiu. Za sobą miała szkolne lata, a przed sobą — nieśmiertelność. Był to gest symboliczny. Pozwalając Emilce pić prawdziwą herbatę — regularnie, a nie tylko przy specjalnych okazjach — ciotka Elżbieta Murray milcząco uznała jej dorosłość. Inni już od pewnego czasu uważali Emilkę za osobę dorosłą — zwłaszcza kuzyn Andrzej Murray i przyjaciel Perry Miller, którzy oświadczyli się o jej rękę i zostali, ku swemu żalowi, bezapelacyjnie odrzuceni. Dowiedziawszy się o tym ciotka Elżbieta uznała, że nie ma co zmuszać Emilki do picia bawarki. Emilka nie miała jednak nadziei, że kiedykolwiek wolno jej będzie nosić jedwabne pończochy. Jedwabne halki, które były niewidoczne, jeszcze tolerowano, pomimo ich uwodzicielskiego szelestu, lecz jedwabne pończochy uważano za niemoralne. A zatem Emilka, o której ci, co ją znali, szeptali tajemniczo tym, co jej nie znali: ,,ona pisze”, została jedną z pań na Księżycowym Nowiu, gdzie nic się nie zmieniło od chwili jej przybycia przed siedmiu laty i gdzie rzeźbiony ornament kredensu nadal rzucał na ścianę przedziwny cień o etiopskich zarysach w tym samym miejscu, w którym Emilka dostrzegła go z zachwytem pierwszego wieczora. Stary dom przeżył już bardzo wiele i dlatego był tak cichy, mądry i odrobinę tajemniczy. Był także nieco surowy, lecz przy tym ogromnie życzliwy. Niektórzy mieszkańcy Perlistej Wody i Shrewsbury uważali, że jest to miejsce nudne i że młoda dziewczyna nie będzie tu miała żadnych widoków na przyszłość, powiadali też, że Emilka postąpiła bardzo niemądrze odmawiając pannie Royal, która proponowała jej posadę w czasopiśmie w Nowym Jorku. Odrzucić taką dobrą sposobność stania się kimś ważnym! Lecz Emilka, która miała ustalone poglądy co do własnej osoby, nie uważała wcale, żeby życie w Księżycowym Nowiu miało być nudne ani że pozostając tutaj utraciła szansę alpejskiej wspinaczki. Należała z boskiego wyroku do Starożytnego i Szlachetnego Zakonu Gawędziarzy. Gdyby urodziła się wiele tysięcy lat temu, siadywałaby w plemiennym kręgu przy ognisku i czarowała słuchaczy opowiadaniami. Skoro jednak przyszła na świat w czasach obecnych, musiała dotrzeć do swego audytorium za pomocą rozmaitych środków przekazu. Nici, z których powstaje tkanina opowieści, są jednak wszędzie od wieków takie same. Narodziny, śmierć, małżeństwo, skandal — to jedyne naprawdę interesujące sprawy na tym świecie. Emilka wyruszyła więc radośnie i zdecydowanie w pościg za sławą i fortuną — i jeszcze za czymś. Emilia Byrd Starr pisała bowiem nie tylko dlatego, że marzyła o bogactwie czy zdobyciu laurowego wieńca. Pisanie było czymś, co musiała robić. Każda rzecz, pomysł — piękny czy brzydki — dręczyły ją, dopóki nie „przelała” ich na papier. Poczucie humoru i dramatyzmu sprawiało, że komizm i tragizm życia zniewalały ją i domagały się, by jej pióro nadało im właściwy wyraz. Świat straconych, lecz nieśmiertelnych marzeń, leżący tuż za zasłoną rzeczywistości, kusił ją, by nadała mu kształt i znaczenie — wzywał głosem, którego nie mogła, nie odważyła się nie słuchać. Przepełniała ją młodzieńcza radość istnienia. Życie wabiło i nawoływało, by podążała przed siebie. Wiedziała, że czekają ją ciężkie zmagania; wiedziała, że będzie musiała nieustannie obrażać sąsiadów z Perlistej Wody, odrzucając ich prośby o pisanie nekrologów, wiedziała, że ilekroć użyje nie znanego im słowa będą pogardliwie twierdzić, że „wyraża się przesadnie”; wiedziała, że wydawcy odeślą wiele z jej maszynopisów. Wiedziała, że czekają ją dni pełne rozpaczy, gdy dojdzie do wniosku, iż nie potrafi pisać i nie ma sensu próbować dalej — dni, kiedy redaktorskie zdania w rodzaju: „nie nadaje się do druku nie tylko ze względów merytorycznych” zaczną jej tak działać na nerwy, że zapragnie, wzorem Marii Baszkircew, wyrzucić przez okno dokuczliwy, tykający, bezlitosny zegar z bawialni; dni, w które wszystko, co napisała i czego próbowała, wyda się jej mierne i godne pogardy; dni, w które ogarnie ją gorzkie zwątpienie w podstawowe przekonanie, że poezja życia jest równie prawdziwa jak jego proza; dni, kiedy echo „zbłąkanego słowa” z rozmowy bogów, w które z takim napięciem się wsłuchiwała, wyda się jedynie urągliwym sygnałem nieosiągalnej doskonałości i piękna, niedostępnych dla zwykłego śmiertelnika. Wiedziała, że ciotka Elżbieta toleruje tę pisarską manię, lecz nigdy jej w pełni nie zaakceptuje. W ciągu ostatnich dwóch lat nauki w szkole średniej w Shrewsbury, ku zdumieniu i niedowierzaniu ciotki Elżbiety, Emilka zarabiała prawdziwe pieniądze dzięki wierszom i opowiadaniom. Stąd tolerancja ciotki. Dotychczas jednak żaden z Murrayów nie robił niczego podobnego. Na dodatek panna Elżbieta Murray miała niemiłe uczucie, że istnieje obszar, do którego nie ma dostępu. Ciotka Elżbieta była głęboko urażona, że Emilka ma swój własny świat prócz świata Księżycowego Nowiu i Perlistej Wody, gwiaździste i nieograniczone królestwo, do którego może wkroczyć, gdy zechce, i żadna, nawet najbardziej stanowcza i podejrzliwa z ciotek, nie jest w stanie podążyć za nią. Szczerze mówiąc, myślę, że gdyby oczy Emilki nie spoglądały tak często na coś wyśnionego, cudownego i tajemniczego, ciotka Elżbieta miałaby więcej zrozumienia dla jej ambicji. Nikt z nas, nawet niezależni Murrayowie z Księżycowego Nowiu, nie lubi być ignorowany. II Ci z was, którzy śledzili losy Emilki w Księżycowym Nowiu i Shrewsbury*. sporo już o niej wiedzą. Dla tych zaś, którzy jej nie znają, pozwolę sobie nakreślić portret naszej bohaterki w cudownym wieku lat siedemnastu, przechadzającej się wśród złocistych chryzantem, rozświetlających stary, jesienny, nadmorski ogród. Ogród Księżycowego Nowiu tchnął spokojem. Był czarodziejskim, pięknym miejscem, pełnym soczystych, zmysłowych barw i wspaniałych, ulotnych cieni. Przepełniała go woń sosen i róż, brzęczenie pszczół, zawodzenie wiatru, pomruk błękitnej atlantyckiej zatoki, a od północy dobiegały zawsze łagodne westchnienia jodeł z zagajnika Dumnego Jana Sullivana. Emilka kochała w nim każdy kwiat, cień i dźwięk, zwłaszcza swoje zaprzyjaźnione, najmilsze drzewa — kępę dzikich wiśni w południowo—zachodnim zakątku. Trzy Księżniczki Lombardzkie, pewną dziką śliwę przy ścieżce nad strumykiem, potężny świerk pośrodku ogrodu, srebrzysty klon i pobliską sosnę, osikę wiecznie flirtującą z wesołym wietrzykiem i rząd dostojnych, białych brzóz w zagajniku Dumnego Jana. Emilka zawsze się cieszyła, że mieszka wśród tylu drzew — starych, rodowych drzew, zasadzonych i pielęgnowanych przez ludzi, którzy dawno odeszli, dźwigających radości i smutki życia, które mijało w ich cieniu. Smukłe, dziewczęce, młode stworzenie. Włosy jak czarny jedwab. Fiołkowoszare oczy, pod którymi widoczne były fioletowe cienie, zawsze głębsze i bardziej tajemnicze, ilekroć Emilka przesiadywała do późnych godzin, kończąc opowiadanie lub szkicując kolejną fabułę; pąsowe usta z murrayowskimi zmarszczkami w kącikach; uszy lekko spiczaste jak u elfa. Być może zmarszczki koło ust i kształt uszu nasuwały niektórym ludziom kocie skojarzenia. Subtelna linia szyi i podbródka, wieloznaczny uśmiech; rozkwitająca, promienna istota, oczekująca spełnienia. I kostki, które ta gorsząca wszystkich stara ciotka Nancy Priest z Księżycowego Stawu tak chwaliła. Delikatny, różowy odcień zaokrąglonych policzków niekiedy raptownie przechodził w purpurę. Niewiele rzeczy mogło wywołać ów nagły rumieniec: wiatr od morza, nieoczekiwane spojrzenie na błękitne wzgórza, płomienista czerwień maku, białe żagle łodzi wypływającej z zatoki o magicznej, porannej porze, srebrzyste fale w świetle księżyca, porcelanowobłękitny orlik w starym sadzie. A także pewne gwizdanie w zagajniku Dumnego Jana. Czy była ładna? Nie potrafię powiedzieć. W rozmowach o pięknościach z Perlistej Wody nigdy nie wymieniano Emilki. Ale ten, kto widział jej twarz, nigdy jej nie zapomniał. Nikt, spotykając Emilkę po raz drugi, nie musiał bąkać: ,,Ehm… pani twarz wydaje mi się znajoma, lecz…”. Miała za sobą pokolenia wspaniałych kobiet. Każda z nich przekazała jej cząstkę swej osobowości. Posiadała wdzięk płynącej wody, a także coś z jej połyskliwości i przejrzystości. Myśl kołysała nią niczym podmuch wiatru. Uczucia wstrząsały nią jak ulewny deszcz kwiatem róży. Należała do tych żywotnych istot, o których mówimy, iż wydaje się niemożliwe, by kiedykolwiek miały umrzeć. Na tle całej praktycznej, rozsądnej rodziny lśniła jak diament. Wielu ludzi ją lubiło, wielu żywiło do niej niechęć. Nikt nie pozostawał wobec niej obojętny. Pewnego razu, gdy Emilka była jeszcze bardzo mała i mieszkała w starym domku w Majowym Gaju, gdzie zmarł jej ojciec, wyruszyła na poszukiwanie końca tęczy. Biegła przez rosiste pola i wzgórza, wyczekująca i pełna nadziei. Tymczasem cudowny łuk bladł, przygasał, aż w końcu zniknął. Emilka znalazła się sama w nieznanej okolicy, niepewna, gdzie jest dom. Przez chwilę jej usta drżały, a oczy wypełniły się łzami. Potem uniosła twarz i uśmiechnęła się dzielnie do pustego nieba. — Będą jeszcze inne tęcze — powiedziała. Życie Emilki było pogonią za tęczą. III W Księżycowym Nowiu życie biegło teraz innym torem. Emilka musiała do tego przywyknąć. Musiała pogodzić się z pewnym osamotnieniem. Ilza Burnley, postrzelona, wierna towarzyszka siedmiu lat życia Emilki, wyjechała do Szkoły Literatury i Deklamacji w Montrealu. Dziewczęta rozstały się we łzach, powtarzając dawne obietnice. Ich późniejsze spotkania nigdy już nie miały być takie same jak niegdyś. Niezależnie od tego, jak głęboko chcielibyśmy to ukryć, wiemy, że nawet najbliżsi przyjaciele — być może właśnie przez tę bliskość — spotykając się po dłuższej rozłące odczuwają zawsze pewien chłód zmiany. Nikt nie pozostaje dokładnie taki jak dawniej. Jest to proces naturalny i nieunikniony. Człowiek zawsze rozwija się lub cofa, nigdy nie tkwi w miejscu. Niemniej jednak, mimo całej filozofii, któż z nas potrafi stłumić ulotne zdumienie i rozczarowanie, którego doznajemy widząc, że nasz przyjaciel nie jest i nie będzie taki jak niegdyś, nawet jeżeli zmienił się na korzyść? Emilka, dzięki osobliwej intuicji zastępującej jej doświadczenie, wyczuła to — w przeciwieństwie do Ilzy — i wiedziała, że teraz żegna na zawsze Ilzę z czasów Księżycowego Nowiu i Shrewsbury. Wyjechał również Perry Miller, dawny „parobek” z Księżycowego Nowiu, zdobywca szkolnego odznaczenia, odrzucony, lecz wciąż nie pozbawiony nadziei wielbiciel Emilki, przedmiot ataków Ilzy. Perry studiował prawo i pracował w kancelarii w Charlottetown, widząc przed sobą jasny i wyraźnie wytyczony cel. Dla Perry’ego nie istniały żadne tęcze ani mityczne skrzynie złota. Wiedział, że zmierza ku temu, co nie może umknąć. I ludzie zaczynali wierzyć, że mu się powiedzie. Mimo wszystko przepaść między prawnikiem w kancelarii pana Abla a Sądem Najwyższym Kanady nie była głębsza niż przepaść między tym samym prawnikiem a bosonogim mieszkańcem Piecykowej Rury. Pogoń za tęczą bliższa była naturze Teda Kenta z Wrotyczowego Łanu, który również wyjeżdżał do Montrealu, gdzie miał się uczyć w Szkole Rysunku. Przed laty on także poznał zachwyt i urok, rozpacz i niepokój towarzyszące pościgowi za tęczą. — Nawet jeśli nigdy jej nie odnajdziemy — powiedział Emilce w ostatni wieczór przed wyjazdem, podczas przechadzki po ogrodzie Księżycowego Nowiu, pod fiołkowym niebem, w porze długiego, cudownego, północnego zmierzchu — samo poszukiwanie wydaje się piękniejsze niż osiągnięcie celu. — Ale my go osiągniemy — oświadczyła Emilka, spoglądając ku rozmigotanej gwieździe na czubku jednej z Trzech Księżniczek. Sposób, w jaki Ted wypowiedział słowo „my”, sprawił, że przeszedł ją dreszcz. Emilka nigdy nie okłamywała samej siebie i nie próbowała zamykać oczu na fakt, że Ted Kent znaczy dla niej więcej niż ktokolwiek inny. Ona zaś — ile ona znaczyła dla niego? Niewiele? Dużo? A może nic? Wyszła na spacer z gołą głową, wpiąwszy we włosy małą, żółtą, gwiaździstą chryzantemę. Po dłuższym namyśle włożyła bladożółtą jedwabną sukienkę. Wydawało się jej, że wygląda bardzo ładnie, ale czy to miało znaczenie, skoro Ted nawet tego nie zauważył? Z lekkim buntem pomyślała, że jej wygląd zawsze był dla niego czymś oczywistym. Dean Priest natomiast z pewnością zwróciłby uwagę na jej strój i wypowiedział jakiś subtelny komplement. — Nie wiem — rzekł Ted, wpatrując się posępnie w szarego kota Emilki, Pryma, o oczach jak topazy, który wyobrażał sobie, że jest tygrysem przyczajonym w gąszczu spirei. — Nie wiem. Teraz, gdy naprawdę mam odbić od brzegu, czuję się przygnębiony. Być może nigdy nie uda mi się stworzyć niczego wartościowego. Cóż znaczy smykałka do rysowania? Zwłaszcza kiedy leży się bezsennie o trzeciej nad ranem? — O, znam to uczucie — przytaknęła Emilka. — Wczoraj w nocy przez kilka godzin biedziłam się nad opowiadaniem i doszłam do wniosku, że nie potrafię pisać… że nie mam nawet po co próbować… że nie jestem w stanie napisać niczego wartościowego. Położyłam się spać z tą myślą i zmoczyłam łzami poduszkę. Obudziłam się o trzeciej i nie mogłam nawet płakać. Łzy wydały mi się równie głupie jak śmiech… czy nawet ambicja. Moja nadzieja i wiara legły w gruzach. A potem wstałam o chłodnym, szarym świcie i zaczęłam nowe opowiadanie. Nie pozwól, by godzina trzecia nad ranem zasnuła ci duszę mgłą. — Niestety, ta godzina zdarza się każdej nocy — powiedział Ted. — O tej bezbożnej godzinie dręczy mnie przekonanie, że jeśli człowiek pragnie czegoś zbyt mocno, nigdy tego nie zdobędzie. A ja bardzo mocno pragnę dwóch rzeczy. Chciałbym, naturalnie, zostać wybitnym malarzem. Nigdy nie podejrzewałem, Emilko, że mogę być tchórzem, ale teraz czuję strach. A jeśli się nie sprawdzę? Wszyscy będą się ze mnie wyśmiewali. Matka powie: „Wiedziałam, że tak będzie”. Wiesz, że tak naprawdę to ona nie chce mnie puścić. Ale żeby wyjechać i ponieść klęskę! Lepiej byłoby wcale nie wyjeżdżać. — Nieprawda! — zawołała z pasją Emilka, zastanawiając się jednocześnie w głębi duszy, czego jeszcze Ted pragnie równie mocno. — Nie wolno ci się niczego bać. Mój ojciec powiedział mi, tej nocy, kiedy umarł, że mam nie lękać się niczego. I czy to nie Emerson napisał: „Czyń zawsze to, co boisz się uczynić”? — Założę się, że Emerson napisał to, gdy już przestał bać się czegokolwiek. Łatwo być odważnym, kiedy człowiek zrzuci z siebie jarzmo. — Wiesz, że wierzę w ciebie, Ted — powiedziała miękko Emilka. — Tak. Ty i pan Carpenter. Jesteście jedynymi ludźmi, którzy naprawdę we mnie wierzą. Nawet Ilza myśli, że Perry ma większe szansę, by wrócić do domu z wypchanym portfelem. — Ale ty nie szukasz wypchanego portfela. Ty ścigasz złotą tęczę. — A jeśli jej nie odnajdę i sprawię ci zawód… to będzie najgorsze ze wszystkiego. — Odnajdziesz ją. Spójrz na tę gwiazdę, Ted… tę nad najmłodszą z Księżniczek. To Wega z gwiazdozbioru Liry. Zawsze ją kochałam. Jest dla mnie najdroższą z gwiazd. Czy pamiętasz, jak przed laty siadywaliśmy z Ilzą w sadzie, kiedy kuzyn Jim gotował kartofle dla świń? Opowiadałeś nam cudowne historie o twoim życiu na tej gwieździe, zanim przyszedłeś na świat. Tam nie istniała godzina trzecia nad ranem. — Byliśmy wtedy szczęśliwymi, beztroskimi szczeniakami! — westchnął Ted tonem zatroskanego mężczyzny w średnim wieku, który tęsknie wspomina bujną młodość. — Obiecaj mi — odezwała się Emilka — że kiedykolwiek spojrzysz na tę gwiazdę, przypomnisz sobie, że wierzę w ciebie… mocno. — A czy ty mi obiecujesz, że ilekroć spojrzysz na tę gwiazdę, pomyślisz o mnie? — spytał Ted. — A raczej, obiecajmy sobie nawzajem, że patrząc na nią będziemy zawsze myśleli o sobie… zawsze. Gdziekolwiek się znajdziemy i dopóki będziemy żyli. — Obiecuję — powiedziała Emilka z drżeniem. Bardzo lubiła, kiedy Ted tak na nią patrzył. Romantyczna umowa. Co oznaczała? Emilka nie miała pojęcia. Wiedziała tylko, że Ted wyjeżdża — że życie wydało się jej nagle puste i zimne — że wiatr znad zatoki wzdycha bardzo smutno w zagajniku Dumnego Jana —że lato minęło i nadeszła jesień. I że złoto ukryte na krańcu tęczy leży wśród bardzo odległych wzgórz. Dlaczego w ogóle wspomniała o tej gwieździe? Czemu zmierzch, żywiczna woń jodeł i smugi jesiennego zachodu słońca sprawiają, że ludzie mówią głupstwa? ROZDZIAŁ 2 I Księżycowy Nów 18 listopada 19.. Dzisiaj dostałam grudniowy numer „Leśnej Granicy”, w którym zamieszczono mój wiersz „Pierzchające stado”. Uważam, że warto wspomnieć o tym w pamiętniku, ponieważ poświęcono mu całą stronę i ozdobiono ilustracjami — po raz pierwszy mój utwór został tak uhonorowany. Sam wiersz jest, przypuszczam, nie najlepszy — pan Carpenter prychnął tylko, kiedy mu go odczytałam, i odmówił wszelkich komentarzy. Pan Carpenter nigdy nie „wyraża oziębłej pochwały”, lecz potrafi zmiażdżyć człowieka milczeniem. Ale mój wiersz wyglądał tak dystyngowanie, że nieuważny czytelnik mógł uznać, iż coś w nim jest. Błogosławię dobrego redaktora, który wpadł na pomysł, by dać ilustracje. Bardzo mnie to podniosło na duchu. Nie jestem jednak zachwycona samymi ilustracjami. Artysta zupełnie nie uchwycił mojego zamysłu. Ted zrobiłby to lepiej. Ted znakomicie daje sobie radę w Szkole Rysunku. A Wega świeci jasno każdej nocy. Ciekawe, czy Ted naprawdę myśli o mnie, gdy na nią patrzy. I czy w ogóle patrzy. Być może elektryczne światła Montrealu zaćmiły jej blask. Wydaje się, że Ted często widuje Ilzę. To musi być bardzo miłe tak spotkać się w wielkim mieście pełnym obcych ludzi. II 26 listopada 19.. Dzisiejsze popołudnie było wprost czarowne — łagodne jak w lecie, lecz pełne jesiennej słodyczy. Przez dłuższą chwilę siedziałam i czytałam na cmentarzu nad stawem. Ciotka Elżbieta uważa, że jest to bardzo ponure miejsce, i zwierzyła się ciotce Laurze ze swoich obaw, iż miewam jakieś niezdrowe upodobania. Nie widzę w tym nic niezdrowego. Jest to piękne miejsce, przesycone słodkimi, dzikimi zapachami, które wędrowny wiatr przynosi znad Perlistej Wody. I takie ciche i spokojne ze swymi starymi grobami — zielonymi pagórkami, porośniętymi kępami paproci. Leżą tutaj dawni mieszkańcy mojego domu. Mężczyźni i kobiety, ci, którzy zwyciężyli, i ci, którzy ponieśli klęskę; a teraz ich zwycięstwa i klęski są jednym i tym samym. Nigdy nie odczuwam tutaj żadnych uniesień ani przygnębienia. Wszelki jad i smak życia znikają. Lubię stare, czerwone płyty z piaskowca, zwłaszcza tę na grobie Marii Murray, z napisem „Tutaj zostaję”, w którym jej mąż zawarł skrywaną przez całe życie urazę. Jego grób znajduje się tuż obok i jestem pewna, że obydwoje dawno już sobie wybaczyli. Być może powracają czasami w bezksiężycowe noce, spoglądają na ten napis i zaśmiewają się. Napis zatarł się już nieco i porósł mchem. Kuzyn Jim przestał go oczyszczać. Pewnego dnia zniknie całkowicie i pozostanie po nim tylko zielono–srebrzysto–czerwonawa smuga na starej, czerwonej płycie. 20 grudnia 19.. Dzisiaj wydarzyło się coś miłego. Czuję radosne ożywienie. „Madison’s” przyjął moje opowiadanie „Pomyłka oskarżenia”!!! O tak, to zasługuje na kilka wykrzykników. Gdyby nie wzgląd na pana Carpentera, zapisałabym to kursywą. Ba, użyłabym samych dużych liter. Bardzo trudno dostać się na łamy tego pisma. Wiem o tym aż za dobrze! Czyż nie próbowałam wielokrotnie, otrzymując za swe trudy jedynie listy w rodzaju: „Żałujemy, lecz…”. Teraz wreszcie otworzyli przede mną podwoje. Druk w „Madison’s” jest wyraźną i nieomylną oznaką, że uczyniłam kolejny krok na Alpejskiej Ścieżce. Kochany redaktor był uprzejmy napisać, że moje opowiadanie jest czarujące. Przemiły człowiek! Przysłał mi czek na pięćdziesiąt dolarów. Wkrótce będę mogła zacząć spłacać dług zaciągnięty u ciotki Ruth i wuja Wallace’a na moją naukę w Shrewsbury. Ciotka Elżbieta jak zwykle spojrzała podejrzliwie na czek, ale po raz pierwszy powstrzymała się od wyrażenia wątpliwości, czy bank wypłaci mi pieniądze. Piękne, błękitne oczy ciotki Laury promieniały dumą. Ciotka Laura naprawdę ma promienne oczy. Należy do epoki wiktoriańskiej. Oczy ludzi z epoki edwardiańskiej błyszczą, miotają ognie i spoglądają kusząco, lecz nigdy nie promienieją. A ja lubię promienne oczy — zwłaszcza gdy promienieją dzięki moim sukcesom. Kuzyn Jim powiada, że jego zdaniem „Madison’s” wart jest wszystkich innych jankeskich czasopism razem wziętych. Zastanawiam się, czy „Pomyłka oskarżenia” spodoba się Deanowi Priestowi. I czy mi o tym powie. Ostatnio nie chwali niczego, co piszę. A ja tak bardzo pragnę zmusić go do tego. Czuję, że tylko jego pochwały — i pana Carpentera — są coś warte. Dziwne rzeczy dzieją się z Deanem. Wydaje się, że w jakiś tajemniczy sposób staje się młodszy. Przed kilku laty uważałam, że jest człowiekiem starym. Teraz myślę o nim jako o mężczyźnie w średnim wieku. Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce stanie się młodzieńcem. Przypuszczam, że to dlatego, iż zaczynam dojrzewać duchowo i doganiać go. Ciotka Elżbieta nadal nie pochwala mojej przyjaźni z Deanem. Ciotka czuje zdecydowaną antypatię do wszystkich Priestów. A ja nie wiem, co bym zrobiła bez przyjaźni Deana. Jest dla mnie solą życia. 15 stycznia 19.. Dzisiejszy dzień był burzliwy. Spędziłam bezsenną noc po otrzymaniu czterech odmów, choć opowiadania wydawały mi się bardzo dobre. Zgodnie z przepowiednią panny Royal czułam, że postąpiłam strasznie głupio nie jadąc z nią do Nowego Jorku. O, nie dziwię się dzieciom, że płaczą budząc się w nocy. Sama często mam ochotę płakać. Jest mi wtedy tak ciężko na duszy i widzę wszystko w czarnych kolorach. Przez całe przedpołudnie byłam przygnębiona i zniechęcona i oczekiwałam nadejścia poczty jako jedynej ucieczki od chandry. Z pocztą wiąże się zawsze fascynujące uczucie wyczekiwania i niepewności. Co mi przyniesie? List od Teda, który pisze tak zachwycająco? Miłą, cienką kopertę z czekiem w środku? Żałośnie wymowną, grubą kopertę z następnym odrzuconym rękopisem? Wzruszające bazgroły Uzy? Tym razem nie było niczego. Otrzymałam jedynie gniewną epistołę od kuzynki w trzeciej linii, Beulah Grant z Balladowego Stawu, która jest na mnie wściekła, ponieważ uważa, że „opisałam” ją w opowiadaniu „Głupcy z nawyku”, zamieszczonym niedawno w popularnym kanadyjskim czasopiśmie rolniczym. Napisała do mnie list pełen gorzkich wyrzutów. Uważa, że mogłam „oszczędzić starą przyjaciółkę, która zawsze życzyła mi jak najlepiej”. Ponadto „nie przywykła, by ją ośmieszano w gazetach” i prosi, abym w przyszłości zechciała powstrzymać się od drukowania dowcipów na jej temat w krajowej prasie. Kuzynka Beulah dość lekko włada piórem i pewne jej sformułowania zraniły mnie, inne zaś rozzłościły. Nawet o niej nie pomyślałam, pisząc to opowiadanie. Gdybym pomyślała, z pewnością nie umieściłabym jej w swoim utworze. Jest zbyt głupia i pospolita. Ani trochę nie przypomina postaci ciotki Kate, która — pochlebiam sobie — jest barwną, pełną życia, zabawną starszą damą. Kuzynka Beulah napisała również do ciotki Elżbiety, w związku z czym rozpętała się rodzinna awantura. Ciotka Elżbieta nie chce uwierzyć w moją niewinność — twierdzi, że ciotka Kate to wykapana kuzynka Beulah; i zwraca się do mnie z uprzejmą prośbą — uprzejme prośby ciotki Elżbiety zawsze budzą we mnie grozę — abym w moich przyszłych utworach nie umieszczała karykatur krewnych. — Żaden z Murrayów — rzekła z właściwą sobie wyniosłością ciotka Elżbieta — nie powinien zarabiać pieniędzy na dziwactwach przyjaciół. W ten sposób spełniła się kolejna przepowiednia panny Royal. Czyżby i pozostałe miały się sprawdzić? Jeżeli tak… Najgorszy cios jednak padł ze strony kuzyna Jima, który chichotał czytając „Głupców z nawyku”. — Nie przejmuj się starą Beulah, kociątko — szepnął. — To jest świetne. Nieźle ją obsmarowałaś jako ciotkę Kate. Od razu zgadłem, że to ona. Poznałem po nosie. Otóż to! Na swoje nieszczęście obdarzyłam ciotkę Kate „długim, haczykowatym nosem”. A nie da się zaprzeczyć, że nos kuzynki Beulah jest długi i haczykowaty. Wieszano już ludzi na podstawie słabszych poszlak. Na nic się zdały rozpaczliwe zapewnienia, że wcale nie miałam na myśli kuzynki Beulah. Kuzyn Jim kiwnął tylko głową i zachichotał. — Oczywiście. Lepiej o tym nie mówić. Lepiej wcale nie mówić o takich rzeczach. Najgorsze jest dla mnie to, że jeżeli istotnie ciotka Kate przypomina kuzynkę Beulah Grant, moja próba stworzenia tej postaci okazała się całkowicie chybiona. Czuję się jednak znacznie lepiej teraz, gdy to opisałam. Wyrzuciłam z siebie urazę, bunt i zniechęcenie. Myślę, że po to właśnie pisze się pamiętniki. III 3 lutego 19. Dzisiaj był mój „wielki dzień”. Przyjęto trzy moje teksty. Pewien redaktor poprosił nawet o przysłanie mu jeszcze kilku opowiadań. Prawdę mówiąc, nie znoszę pisania opowiadań na zamówienie. Jest to o wiele gorsze niż wysyłanie ich z własnej inicjatywy. Zwrot tekstu zamówionego przez redaktora jest bardziej upokarzający niż odrzucenie rękopisu wysłanego do jakiejś bezosobowej istoty siedzącej za biurkiem o tysiąc mil stąd. Stwierdziłam ponadto, że nie potrafię pisać „na zamówienie”. To istne piekło. Przekonałam się o tym niedawno. Redaktor „Młodzieży” poprosił mnie o napisanie tekstu opartego na pewnym schemacie. Napisałam. Odesłał mi rękopis, w którym wytknął kilka błędów, i poprosił o przeredagowanie. Spróbowałam. Pisałam, skreślałam, zmieniałam i przestawiałam, aż mój rękopis zamienił się w zwariowaną, pstrokatą gmatwaninę czarno—niebiesko—czerwonych linii. W końcu wrzuciłam go do kuchennego pieca, wraz z wszystkimi dopiskami. Będę odtąd pisała tylko to, co sama zechcę napisać. A redaktorzy niech będą… kanonizowani! Dzisiejsza noc przyniosła północne zorze i zamglony nów księżyca. IV 16 lutego 19.. Moje opowiadanie „To tylko żart” ukazało się dzisiaj w „Miesięczniku Domowym”. Na okładce nie wydrukowano jednak mojego nazwiska. Za to w „Dziewczęcych Chwilach” wymieniono je wśród „znanych i cenionych współpracowników”. Kuzyn Jim przeczytał artykuł wstępny kilkakrotnie i słyszałam, jak rąbiąc drwa na opał szepcze: „znana i ceniona”. Później poszedł do sklepiku i kupił mi nowy zeszyt. Za każdym razem, gdy przekroczę kolejny kamień milowy na Alpejskiej Ścieżce, kuzyn Jim czci to wydarzenie wręczając mi nowy zeszyt. Nigdy ich sama sobie nie kupuję. To zraniłoby jego uczucia. Zawsze spogląda na stos zeszytów na moim stole z lękliwym szacunkiem i święcie wierzy, że w spisanych tam notatkach i szkicach kryje się wspaniała literatura. Daję Deanowi do przeczytania każde opowiadanie. Nie potrafię się powstrzymać, choć zawsze oddaje mi teksty bez komentarza lub — co gorsza — z oziębłą pochwałą. Obsesyjnie pragnę zmusić Deana, by przyznał, że potrafię dobrze pisać. To byłby prawdziwy tryumf. Dopóki tego nie powie, wszystko pozostanie dla mnie prochem i popiołem. Bo on… wie. V 2 kwietnia 19.. Wiosna podziałała na pewnego młodzieńca ze Shrewsbury, który od czasu do czasu odwiedza Księżycowy Nów. Nie jest to konkurent, którego mogliby aprobować Murrayowie. A co najważniejsze nie aprobuje go E.B. Starr. Ciotka Elżbieta miała bardzo ponurą minę, gdy poszłam z nim na koncert. Nie spała, kiedy wróciłam do domu. — Nie uciekłam, ciociu, jak widzisz — powiedziałam. — Obiecuję ci, że nigdy tego nie zrobię. Gdybym kiedyś zapragnęła wyjść za mąż, powiadomię cię o tym i wezmę ślub nawet bez twojej zgody. Nie wiem, czy uspokoiłam w ten sposób ciotkę Elżbietę. Moja matka uciekła z domu — dzięki Bogu! — a ciotka wierzy święcie, że takie rzeczy są dziedziczne. VI 15 kwietnia 19. Dzisiaj odbyłam przechadzkę po wzgórzu i błądziłam w blasku księżyca wokół Rozczarowanego Domu. Dom ten został zbudowany przed trzydziestu siedmiu laty dla panny młodej, która nigdy nie przekroczyła jego progów. Od tego czasu stoi zabity deskami, nie wykończony, ze złamanym sercem, nawiedzany przez bojaźliwe, zapomniane duchy zdarzeń, które nigdy nie nastąpiły. Zawsze tak bardzo mi go żal. Żal mi jego nieszczęsnych, ślepych okien, które niczego nie widziały i nie mają nawet wspomnień. Nigdy nie zapłonęło w nich światło — prócz dawno minionej łuny pożaru. Mógłby to być przemiły domek, przytulony do lesistego wzgórza, okolony młodymi świerkami. Ciepły, przyjazny domek. Nie taki jak ten, który Tom Semple zbudował niedawno na krańcu wsi. Jego dom jest złośliwy. Ma małe okienka i ostre kąty i przypomina starą jędzę. To dziwne, jaką osobowość może mieć dom, zanim jeszcze ktokolwiek w nim zamieszka. Kiedyś, dawno temu, gdy Ted i ja byliśmy dziećmi, obluzowaliśmy deskę w oknie Rozczarowanego Domu, weszliśmy do środka i rozpaliliśmy ogień na kominku. Siedzieliśmy przy nim, snując życiowe plany. Chcieliśmy spędzić życie razem w tym domu. Przypuszczam, że Ted zapomniał o całej tej dziecinadzie. Pisze do mnie często, a jego listy są obszerne, wesołe i po prostu takie jak on sam. Opisuje swoje życie z najdrobniejszymi szczegółami. Ostatnio jednak wydaje mi się, że jego listy stały się jakieś bezosobowe. Równie dobrze mogłyby być pisane do Ilzy. Nieszczęsny Rozczarowany Domku, chyba na zawsze pozostaniesz rozczarowany! VII i maja 19.. Nadeszła wiosna! Młode topole okryły się delikatnymi, złocistymi listkami. A za srebrzysto–liliowymi wydmami faluje rozległa zatoka. Zima minęła niewiarygodnie szybko pomimo strasznych, czarnych godzin nad ranem i samotnych, przygnębiających zmierzchów. Dean niebawem wróci z Florydy. Ale Ted i Uza nie przyjadą na lato do domu. Kosztowało mnie to kilka bezsennych nocy. Ilza jedzie nad morze do ciotki, siostry matki, która dotychczas wcale się nią nie interesowała. Ted zaś otrzymał od pewnego nowojorskiego wydawnictwa zamówienie na ilustracje od cyklu opowiadań o Północnej Policji Konnej i musi spędzić wakacje na Dalekiej Północy, robiąc szkice. To, oczywiście, wspaniała szansa i nie byłoby mi ani trochę przykro… gdyby on choć odrobinę żałował, że nie przyjedzie do Perlistej Wody. Ale wcale nie żałował. Cóż, zapewne Perlista Woda i życie tutaj są już dla niego opowieścią z innego świata. Dotychczas nie uświadamiałam sobie, jak bardzo liczę na przyjazd Ilzy i Teda i w jak wielkim stopniu nadzieja to pomogła mi przetrwać przykre chwile w zimie. Kiedy sobie pomyślę, że tego lata nie usłyszę gwizdania Teda w zagajniku Dumnego Jana… ani razu nie spotkam się z nim na potajemnej, cudownej wędrówce wzdłuż strumienia… nie wymienimy porozumiewawczych spojrzeń w towarzystwie, kiedy wydarzy się coś, co ma dla nas szczególne znaczenie — życie traci dla mnie barwę i staje się szarym, wyblakłym chodnikiem zszytym z łat i skrawków. Wczoraj na poczcie spotkałam panią Kent. Przystanęła i odezwała się do mnie, co jej się bardzo rzadko zdarza. Nadal mnie nienawidzi. — Wiesz chyba, że Ted nie przyjdzie na lato do domu? — Wiem — odparłam krótko. W jej oczach pojawił się dziwny błysk bolesnego tryumfu, gdy odwracała się ku drzwiom — tryumfu, który potrafię zrozumieć. Jest bardzo nieszczęśliwa, że Ted nie przyjedzie do niej, ale cieszy się, że nie przyjedzie do mnie. To ją przekonało, że Ted wcale o mnie nie dba. I prawdopodobnie tak jest. Lecz, mimo wszystko, wiosna nie pozwala człowiekowi całkowicie pogrążyć się w smutku. Andrzej jest zaręczony! Z panną, którą ciotka Ada aprobuje bez zastrzeżeń. „Gdybym sama ją wybierała, nie mogłabym lepiej wybrać”, powiedziała dzisiaj po południu do ciotki Elżbiety. Do ciotki Elżbiety, a przeciw mnie. Ciotka okazała chłodne zadowolenie. Ciotka Laura uroniła kilka łez. Zawsze płacze, kiedy ktoś znajomy rodzi się, umiera, żeni, zaręcza, przyjeżdża, wyjeżdża lub oddaje pierwszy głos w wyborach. Była trochę rozczarowana. Andrzej byłby dla mnie takim bezpiecznym mężem! Z całą pewnością nie ma w nim ani krzty dynamitu. ROZDZIAŁ 3 I Początkowo nikt nie traktował poważnie choroby pana Carpentera. Ostatnimi czasy często miewał ataki reumatyzmu i całe dni spędzał w łóżku. Potem jednak wracał do pracy, ponury i sarkastyczny jak zawsze, z wyostrzonym na nowo językiem. Zdaniem pana Carpentera szkoła w Perlistej Wodzie nie była już taka jak niegdyś. Powiedział, że składa się wyłącznie z rozbrykanych, bezdusznych, młodych zer. Nie było nikogo, kto potrafiłby zapamiętać cokolwiek. — Mam już dość gotowania zupy w sicie — burczał. Nie było Teda, Ilzy, Perry’ego ani Emilki — uczniów, którzy napełniali szkołę twórczym natchnieniem. Być może pana Carpentera znużyło już to wszystko. Nie był staruszkiem, lecz bujna młodość nadwątliła jego siły. Drobna, nieśmiała, bezbarwna kobiecina, która była jego żoną, umarła cicho zeszłej jesieni. Pan Carpenter, jak się wydawało, nie był do niej zbytnio przywiązany, niemniej jednak „posunął się” gwałtownie po jej śmierci. Uczniowie drżeli przed jego kąśliwymi uwagami i częstymi wybuchami gniewu. Członkowie zarządu szkoły potrząsali głowami i przebąkiwali o zatrudnieniu nowego nauczyciela. Choroba pana Carpentera zaczęła się jak zwykle od nawrotu reumatyzmu. Później pojawiły się kłopoty z sercem. Doktor Burnley, który zbadał chorego wbrew jego upartym odmowom wezwania lekarza, spoważniał i zaczął mówić zagadkowo o braku „woli życia”. Ciotka Luiza Drummond z Balladowego Stawu przyjechała, by zająć się panem Carpenterem. Poddał się temu z rezygnacją, co było złym znakiem — jak gdyby nic go już nie obchodziło. — Niech i tak będzie. Może się tu kręcić, jeśli to uspokaja wasze sumienia. Wszystko mi jedno, co robi, byle zostawiła mnie w spokoju. Nie pozwolę się karmić, niańczyć ani zmieniać sobie pościeli. Nie znoszę jej okropnych włosów. Zbyt proste i błyszczące. Powiedzcie jej, żeby coś z nimi zrobiła. I dlaczego jej nos wygląda tak, jakby był wiecznie zmarznięty? Emilka odwiedzała go co wieczór. Była jedyną osobą, którą stary nauczyciel chętnie widywał. Nie mówił wiele, ale co kilka minut otwierał oczy i uśmiechał się do niej szelmowsko i porozumiewawczo, jak gdyby obydwoje śmiali się z jakiegoś wyśmienitego dowcipu, którego nikt prócz nich nie rozumie. Ciotka Luiza nie wiedziała, co myśleć o tej wymianie uśmiechów, i nie bardzo jej się to podobało. Była poczciwą kobietą, a jej zawiedzione panieńskie serce przepełniały macierzyńskie uczucia; nie mogła jednak pojąć, co oznaczają te wesołe, figlarne uśmiechy jej pacjenta na łożu śmierci. Uważała, że powinien raczej pomyśleć o swej nieśmiertelnej duszy. Nigdy nie chodził do kościoła. Nie życzył sobie nawet odwiedzin pastora. Ale zawsze chętnie przyjmował Emilkę Starr. Ciotka Luiza skrycie żywiła co do niej pewne podejrzenia. Przecież ona pisze! I czyż nie opisała w jednym z opowiadań kuzynki własnej matki, całkiem jak żywej? Pewnie szukała „tematu” przy łożu śmierci tego starego poganina. To bez wątpienia tłumaczyło jej wizyty. Ciotka Luiza z ciekawością zerkała na tę młodą, nienasyconą istotę. Miała nadzieję, że Emilka nie umieści jej w żadnym opowiadaniu. Emilka długo nie dopuszczała do siebie myśli, że pan Carpenter nie wstanie już z łóżka. Nie mógł być aż tak ciężko chory! Nie cierpiał, nie skarżył się na nic. Na pewno mu się polepszy, gdy nadejdą cieplejsze dni. Powtarzała to sobie tak często, że w końcu zaczęła w to wierzyć. Nie wyobrażała sobie życia w Perlistej Wodzie bez pana Carpentera. Pewnego majowego wieczoru pan Carpenter poczuł się znacznie lepiej. W jego oczach zabłysły iskierki dawnego humoru, głos brzmiał dźwięcznie; żartował z nieszczęsnej ciotki Luizy, która nie rozumiała jego dowcipów, lecz znosiła je cierpliwie, jak przystało na chrześcijankę. Chorym należy ustępować. Opowiedział Emilce jakąś zabawną historię i śmiali się razem tak głośno, że aż dygotały ściany niskiego pokoiku. Ciotka Luiza pokiwała głową. Nieszczęsna ta dama o wielu rzeczach nie miała pojęcia, ale znała się na pielęgnacji chorych i wypełniała z poświęceniem, choć po amatorsku, swe ciche obowiązki; dlatego ów nagły przypływ sił nie był dla niej dobrym znakiem. Jakby to określono w Szkocji, pan Carpenter znajdował się „na progu śmierci”. Emilka, jako osoba niedoświadczona, nie wiedziała o tym. Wyszła od pana Carpentera rozradowana, że jego stan tak się poprawił. Wkrótce wyzdrowieje, wróci do szkoły, będzie grzmiał na uczniów, w roztargnieniu spacerował drogą, czytając jakiś podniszczony tom, i krytykował jej rękopisy z dawnym, uszczypliwym humorem. Emilka była zadowolona. Nie mogła stracić takiego przyjaciela jak pan Carpenter. II Ciotka Elżbieta obudziła Emilkę o drugiej. Pan Carpenter przysłał po nią. Chciał, żeby przyszła. — Czy… czuje się gorzej? — zapytała Emilka, wyślizgując się ze swego wysokiego, czarnego łóżka o rzeźbionych słupkach. — Jest umierający — odparła krótko ciotka Elżbieta. — Doktor Burnley mówi, że nie dożyje rana. Coś w wyrazie twarzy Emilki poruszyło ciotkę Elżbietę. — Czy to nie lepsze dla niego, Emilko? — odezwała się z niezwykłą łagodnością. — Jest stary i zmęczony. Jego żona nie żyje. Nie zatrudnią go w szkole w przyszłym roku. Starość upłynęłaby mu w wielkiej samotności. Śmierć jest jego najlepszą przyjaciółką. — Myślę o sobie — powiedziała zdławionym głosem Emilka. Była piękna, wiosenna noc, gdy Emilka szła do domu pana Carpentera. Ciotka Luiza płakała, lecz Emilka nie uroniła ani jednej łzy. Pan Carpenter otworzył oczy i uśmiechnął się do niej — tym samym szelmowskim uśmiechem, co dawniej. — Żadnych łez — mruknął. — Zabraniam płakać przy moim łożu śmierci. Niech Luiza Drummond płacze sobie w kuchni. W ten sposób też można zarabiać na życie. Nic więcej nie może dla mnie zrobić. — A czy ja mogę coś zrobić dla pana? — spytała Emilka. — Posiedź przy mnie, tak żebym mógł cię widzieć, póki nie odejdę. Źle jest odchodzić… w samotności. Nigdy nie lubiłem myśli o samotnym umieraniu. Ile tych starych łasic czeka tam w kuchni na moją śmierć? — Są tam tylko ciotka Luiza i ciotka Elżbieta — odparła Emilka, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. — Nie miej mi za złe, że… będę niewiele mówił. Gadałem… przez całe życie. Mam już dość. Brak mi… tchu. Ale jeśli coś przyjdzie mi na myśl… chciałbym, żebyś tu była. Pan Carpenter zamknął oczy i pogrążył się w milczeniu. Emilka siedziała cicho, a ciemny zarys jej głowy majaczył łagodnie na tle okna, za którym zaczynało już szarzeć. Widmowe palce kapryśnego wiatru igrały z jej włosami. Przez otwarte okno sączyła się woń czerwonych lilii — natarczywy zapach, słodszy niż muzyka, przypominający utracone wonie dawnych, niewysłowienie drogich lat. W oddali dwie piękne, smukłe, ciemne jodły, obydwie tej samej wysokości, rysowały się na tle rozsrebrzonego światłem nieba, jak bliźniacze wieże gotyckiej katedry, wznoszącej się ponad pasmem srebrnej mgły. Pomiędzy nimi zawisł przyćmiony stary półksiężyc, równie piękny jak wieczorem. Widok ów był pociechą i chyba bodźcem dla Emilki podczas tego osobliwego czuwania. Cokolwiek odeszło, cokolwiek przeminęło, takie piękno było nieśmiertelne. Od czasu do czasu ciotka Luiza wchodziła do pokoju i przyglądała się staremu nauczycielowi. Wydawało się, że pan Carpenter nie jest świadom jej obecności, ale gdy tylko wychodziła, otwierał oczy i mrugał do Emilki. Ku swej lekkiej zgrozie Emilka przyłapała się na tym, że odwzajemnia te mrugnięcia — miała dostatecznie dużo murrayowskiej krwi, by mruganie na łożu śmierci budziło w niej pewne zgorszenie. Co by na to powiedziała ciotka Elżbieta? Dzielne z ciebie dziecko — mruknął pan Carpenter po drugiej wymianie mrugnięć. — To dobrze… że tu jesteś. O trzeciej nad ranem zaczął okazywać pewien niepokój. Ciotka Luiza znowu weszła do pokoju. — Nie umrze, dopóki nie rozpocznie się odpływ, rozumiesz — wyjaśniła Emilce uroczystym szeptem. — Skończ z tym zabobonnym bełkotem — powiedział głośno i wyraźnie pan Carpenter. — Umrę, niech to diabli, kiedy będę gotów, a odpływ nie ma tu nic do rzeczy. Przerażona ciotka Luiza zaczęła usprawiedliwiać go przed Emilką, tłumacząc, że jego umysł błądzi; po czym wymknęła się z pokoju. — Wybacz mi to grubiaństwo — rzekł pan Carpenter. — Musiałem się jej jakoś pozbyć. Nie zniósłbym tej podstarzałej baby koło siebie… gdy będę umierał. Będzie miała… co opowiadać… do końca życia. Okropne… ostrzeżenie. A jednak… to poczciwa dusza. Tak poczciwa… że aż nudna. Ani krzty zła. Każda osobowość… jakoś… potrzebuje… szczypty zła. To jest jak… sól… która dodaje… smaku. Umilkł na chwilę, a potem dodał z powagą: — Kłopot w tym, że… Kucharz daje… przeważnie… zbyt dużo soli. Niedoświadczony Kucharz… mądry po szkodzie… gdy miną wieki. Emilka pomyślała, że tym razem jego umysł istotnie „błądzi”, lecz pan Carpenter uśmiechnął się do niej. — Dobrze, że tu jesteś… mała przyjaciółko. Nie sprawia… ci to… przykrości? — Nie — odparła Emilka. — Kiedy Murrayówna mówi nie… można jej… wierzyć. Po chwili pan Carpenter odezwał się znowu, tym razem bardziej do siebie niż do niej. — Odchodzę… poza granicę świtu. Daleko… za gwiazdę poranną. Kiedyś myślałem, że będę się bał. Nie boję się. Śmieszne. Pomyśleć, ile się dowiem… już za kilka chwil, Emilko. Będę mądrzejszy niż wszyscy żyjący. Zawsze chciałem wiedzieć… wiedzieć. Nie lubiłem zgadywać. Nie jestem już ciekaw… życia. Tylko śmierci. Poznam prawdę, Emilko… Już za parę minut poznam… prawdę. Koniec zgadywania. A jeśli jest tak… jak mi się wydaje… będę znowu… młody. Nie możesz wiedzieć… co to znaczy. Ty jesteś młoda… i nie możesz mieć pojęcia… co to znaczy być znowu młodym. Jego głos przeszedł na chwilę w niespokojny szept, po czym zabrzmiał wyraźniej: — Emilko, przyrzeknij mi, że… nigdy nie będziesz pisała… by zadowolić kogokolwiek… prócz siebie. Emilka zawahała się. Co miała znaczyć taka obietnica? — Przyrzeknij — szepnął z naciskiem pan Carpenter. Emilka przyrzekła. — Dobrze — westchnął z ulgą pan Carpenter. — Trzymaj się tego… a wszystko… będzie dobrze. Nie ma co próbować zadowolić wszystkich. Nie ma co próbować zadowolić… krytyków. Żyj własnym życiem. Nie daj się… zwieść… tym wrzaskom o realizmie. Pamiętaj — sosnowe lasy są równie prawdziwe jak… chlewy… a o ile przyjemniejsze. Osiągniesz to… pewnego dnia… masz w sobie zadatki. I nie mów… światu… wszystkiego. To właśnie… stało się… z naszą literaturą. Straciła urok tajemniczości… i dystansu. Chciałem powiedzieć coś jeszcze… ostrzec cię… ale nie pamiętam… — Nie szkodzi — odezwała się łagodnie Emilka. — Niech pan się nie męczy. — Nie jestem zmęczony. Czuję, że… mam to już… za sobą. Umieram… jestem nieudacznikiem… biednym jak mysz kościelna. Ale mimo wszystko, Emilko… miałem piekielnie ciekawe życie. Pan Carpenter zamknął oczy i wyglądał jak nieżywy, aż Emilka mimo woli drgnęła niespokojnie. Lecz on uniósł wychudłą białą rękę. — Nie… nie wołaj jej. Nie wołaj tej zapłakanej damy. Tylko ty, mała Emilko z Księżycowego Nowiu. Mądra, mała Emilka. Co to ja chciałem… powiedzieć? Po chwili otworzył oczy i powiedział głośno i wyraźnie: — Otwórz drzwi… otwórz drzwi. Nie każmy śmierci czekać. Emilka pobiegła do drzwi i otworzyła je na oścież. Do pokoju wdarł się silny podmuch morskiego wiatru. Ciotka Luiza pospieszyła z kuchni. — Zaczął się odpływ… i on odchodzi wraz z nim… już odszedł. Ale jeszcze nie zupełnie. Gdy Emilka pochyliła się nad chorym, przenikliwe oczy pod krzaczastymi brwiami otworzyły się po raz ostatni. Pan Carpenter usiłował mrugnąć, lecz nie udało mu się. — Przypomniałem sobie — szepnął. — Strzeż się… kursywy. Czy po tych słowach rozległ się cichy, złośliwy chichot? Ciotka Luiza była o tym przekonana. Bezbożny stary Carpenter umarł ze śmiechem, mówiąc o jakichś kursach. Bredził, naturalnie. Ale ciotka Luiza odniosła wrażenie, że nie było to budujące pożegnanie z życiem. Dzięki Bogu, nieczęsto bywała świadkiem takich scen. III Emilka jak półprzytomna wróciła do domu i w swoim pokoju długo opłakiwała zmarłego przyjaciela. Jakiż on był dzielny… odszedł w cień — a może w blask? — śmiejąc się i żartując. Stary pan Carpenter miał swoje wady, lecz na pewno nie był tchórzem. Wiedziała, że po jego odejściu świat stanie się dla niej mniej przytulnym miejscem. Wydawało się, że upłynęło wiele lat, odkąd wyszła w ciemnościach z Księżycowego Nowiu. Coś mówiło jej, że stanęła teraz na rozdrożu. Na pozór śmierć pana Carpentera nic nie zmieniała. Stanowiła jednak kamień milowy, na który Emilka miała oglądać się w przyszłości, mówiąc: — Od tej chwili wszystko wyglądało inaczej. Przez całe życie, jak się wydawało, Emilka dojrzewała dzięki gwałtownym doświadczeniom. Całe miesiące i lata upływały spokojnie, bez zmian — i nagle zdawała sobie sprawę, że jej dusza opuściła „ciasną komorę przeszłości” i przestąpiła próg „nowej świątyni”, bardziej przestronnej niż wszystkie widziane dotychczas. Lecz pierwszemu krokowi towarzyszył zawsze chłód zmiany i poczucie straty. ROZDZIAŁ 4 I Rok po śmierci pana Carpentera upłynął Emilce spokojnie — spokojnie, przyjemnie i być może, choć usiłowała zagłuszyć tę myśl, nieco monotonnie. Nie było llzy, nie było Teda, nie było pana Carpentera. Perry przyjeżdżał bardzo rzadko. Latem, oczywiście, zjawił się Dean. Żadna dziewczyna nie mogłaby czuć się zupełnie samotna, mając Deana Priesta za przyjaciela. Emilka i Dean byli bardzo zaprzyjaźnieni od owego dnia przed laty, kiedy to Dean uratował ją nad zatoką Malvern*. Nie miało znaczenia, że lekko utykał i miał krzywą łopatkę; ani że zielone, błyszczące, marzycielskie oczy czasem nadawały jego twarzy niesamowity wyraz. Nikogo na świecie Emilka nie lubiła tak bardzo jak Deana. Myśląc o tym zawsze podkreślała słowo „lubić”. Istniały sprawy, o których pan Carpenter nie wiedział. Ciotka Elżbieta nigdy w pełni nie aprobowała Deana. Ale ona w ogóle nie przepadała za Priestami. Między Murrayami a Priestami istniała, jak się wydaje, różnica usposobienia, której nie były w stanie zatrzeć nawet zdarzające się od czasu do czasu małżeństwa między klanami. — Priestowie, doprawdy! — zwykła mawiać z pogardą ciotka Elżbieta, usuwając w niebyt cały klan jednym ruchem chudej, nieładnej, murrayowskiej ręki. — Priestowie, doprawdy! — Murray to Murray, a Priest to Priest, i nigdy się nie pogodzą — sparafrazowała raz Emilka Kiplinga, bezwstydnie i złośliwie, gdy Dean z udawaną rozpaczą zapytał, dlaczego jej ciotki go nie lubią. — Stara ciotka Nancy z Księżycowego Stawu nie cierpi mnie — powiedział z lekkim, kapryśnym uśmiechem, który czasami nadawał mu wygląd rozbawionego gnoma. — A panie Laura i Elżbieta odnoszą się do mnie z lodowatą uprzejmością, zarezerwowaną przez Murrayów dla najbardziej cenionych wrogów. I chyba wiem, dlaczego. Emilka oblała się rumieńcem. Ona także zaczynała żywić przykre podejrzenia, dlaczego ciotki traktowały Deana z jeszcze większym chłodem niż dawniej. Nie chciała się z tym pogodzić; odrzucała gorączkowo owe podejrzenia i zatrzaskiwała przed nimi drzwi, ilekroć przyszły jej takie myśli do głowy. One jednak nie pozwalały się odegnać i uparcie trwały na progu. Dean, jak wszystko i wszyscy dookoła, wydawał się ulegać nagłej zmianie. Co oznaczała ta zmiana? Do czego zmierzała? Emilka nie chciała odpowiadać na to pytanie. Jedyna nasuwająca się odpowiedź była zbyt niedorzeczna. I zbyt niepożądana. Czy Dean Priest z przyjaciela zmieniał się w zalotnika? Brednie. Wierutne brednie. Nieznośne brednie. Nie chciała, by Dean się w niej zakochał. Nade wszystko pragnęła jego przyjaźni. Nie mogła jej utracić. Przyjaźń ta była zbyt droga, niezapomniana, pobudzająca, wspaniała. Dlaczego musiały się zdarzać rzeczy tak szatańskie? Dochodząc do tego punktu w swych chaotycznych rozmyślaniach, Emilka zawsze zatrzymywała się i gorączkowo odwracała bieg myśli, zdając sobie z przerażeniem sprawę, że niemal przyznała, iż „szatańska rzecz” już się wydarzyła lub wydarzy się lada chwila. Dlatego odczuła niemal ulgę, gdy pewnego listopadowego wieczoru Dean odezwał się niedbałym tonem: — Chyba muszę zacząć myśleć o odlocie do ciepłych krajów. — Dokąd się wybierasz w tym roku? — spytała Emilka. — Do Japonii. Jeszcze tam nie byłem. Nie mam szczególnej ochoty wyjeżdżać akurat teraz, ale po co miałbym zostawać? Czy chciałabyś przez całą zimę rozmawiać ze mną w salonie w obecności ciotek? — Nie — Emilka zaśmiała się i wzdrygnęła równocześnie. Przypomniała sobie pewien okropny jesienny wieczór, kiedy ulewa i wichura nie pozwoliły im przechadzać się po ogrodzie i musieli siedzieć w pokoju z ciotką Elżbietą, która robiła na drutach, i ciotką Laurą, która szydełkowała przy stole. To było straszne. Ale właściwie — dlaczego? Czemu nie mogli rozmawiać równie swobodnie i serdecznie, fantazjując jak w ogrodzie? Przynajmniej w tym wypadku odpowiedź nie miała nic wspólnego z różnicą pici. Czy dlatego, że rozmawiali o tak wielu rzeczach, których ciotka Elżbieta nie potrafiłaby zrozumieć, a zatem musiałaby potępić? Być może. Jakakolwiek była przyczyna, Dean mógł równie dobrze znajdować się na drugiej półkuli, bo prowadzenie rozmowy w obecności ciotek i tak było niemożliwe. — A więc jadę — powiedział Dean, oczekując, że ta subtelna, wysoka, jasna dziewczyna stojąca przy nim w starym ogrodzie powie, że będzie za nim strasznie tęskniła. Mówiła tak przez wiele lat, każdej jesieni. Tym razem jednak nic nie powiedziała. Nie odważyła się. Dlaczego? Dean wpatrywał się w nią oczyma, które potrafiły być czułe, smutne lub namiętne, kiedy tylko zechciał, a w tej chwili ich wyraz zdawał się połączeniem tych trzech uczuć. Musiał usłyszeć, że będzie za nim tęskniła. Prawdziwą przyczyną jego wyjazdu była tym razem chęć uświadomienia jej, jak bardzo będzie za nim tęskniła — udowodnienia, że nie potrafi żyć bez niego. — Czy będziesz za mną tęskniła, Emilko? — Ależ naturalnie — odparła Emilka lekko… zbyt lekko. Dotychczas mówiła to szczerze i z powagą. Dean nie żałował, że zaszła w niej taka zmiana. Nie potrafił jednak odgadnąć, jakie kryją się za nią myśli. Emilka zmieniła się, bo coś wyczuła, coś podejrzewała. Coś, co od lat usiłował ukryć i stłumić jako czyste szaleństwo. I cóż? Czy lekkość tonu świadczyła, że nie chce, aby jej wyznanie brzmiało zbyt poważnie? A może była to tylko instynktowna obrona kobiety przed czymś, co pociąga za sobą zbyt wiele? — Straszna będzie ta zima bez ciebie, Teda i Ilzy. Nie chcę nawet o tym myśleć — ciągnęła Emilka. — Poprzednia zima była bardzo przykra. Coś mi mówi, że ta będzie jeszcze gorsza. Ale mam moją pracę. — No tak, twoja praca — zgodził się Dean z nutą lekkiej pobłażliwości i rozbawienia, która ostatnio zawsze pojawiała się w jego głosie, kiedy mówił o ,,pracy” Emilki, jak gdyby ogromnie śmieszyło go nazywanie w ten sposób jej uroczych tekścików. Cóż, należało ustępować temu czarującemu dziecku. Żadne słowa nie wyraziłyby tego jaśniej. Niedopowiedzenia Deana smagnęły wrażliwą duszę Emilki niczym biczem. Własna praca i ambicja wydały się jej nagle — przynajmniej chwilowo — takie, za jakie on je uważał: dziecinne i nieważne. Nie potrafiła bronić przed nim swojego zdania. On wiedział najlepiej. Był taki mądry… taki wykształcony. On wiedział najlepiej. To było największą udręką. Nie mogła lekceważyć jego opinii. W głębi serca Emilka czuła, że nigdy w pełni nie uwierzy w siebie, dopóki Dean Priest nie przyzna, że ona jest w stanie dokonać czegoś naprawdę istotnego. A jeżeli nie przyzna tego nigdy… — Zabiorę z sobą twój obraz, Gwiazdko — mówił Dean. Nazywał ją tak od dawna, nie ze względu na nazwisko, lecz dlatego, że przypominała mu gwiazdę. — Będę cię widział siedzącą w pokoju przy starym widokowym oknie, snującą urocze opowiastki… przechadzającą się po starym ogrodzie, wędrującą Wczorajszą Drogą… spoglądającą na morze. Zobaczę cię w każdym przyjemnym wspomnieniu z Perlistej Wody. W końcu wszystko, co piękne na świecie, jest tylko tłem dla pięknej kobiety. „Urocze opowiastki”… Ach, więc to tak! Emilka usłyszała tylko te słowa. Nie zauważyła nawet, że Dean nazwał ją piękną kobietą. — Czy myślisz, Deanie, że potrafię pisać jedynie urocze opowiastki? — zapytała zdławionym głosem. Dean bardzo zręcznie okazał zaskoczenie. — A cóż by innego, Gwiazdko? Czy i ty sama nie jesteś tego zdania? Cieszę się, że znalazłaś sobie takie miłe zajęcie. To wspaniałe, mieć swoje drobne przyjemności. A jeśli w dodatku coś niecoś zarobisz… Cóż, tym lepiej dla ciebie, taki już jest ten świat. Ale nie chciałbym, żebyś zaczęła marzyć, że jesteś jakąś Bronte czy Austen, a potem obudziła się ze świadomością, że strawiłaś całą młodość na marzeniach. — Nie wyobrażam sobie, że jestem kimś takim jak Bronte lub Austen — odparła Emilka — ale dawno tak ze mną nie rozmawiałeś, Deanie. Kiedyś uważałeś, że potrafię czegoś dokonać. — Dzieciom nie należy odbierać miłych złudzeń — powiedział Dean. — Ale zabieranie ich z sobą w dojrzałość byłoby niemądre. Lepiej spojrzeć prawdzie w oczy. Pisujesz czarujące opowiastki, Emilko, i niech ci to wystarczy. Nie trać najlepszych lat na wzdychanie za nieosiągalnym i na próby wspięcia się na szczyty zbyt wysokie dla ciebie. II Dean nie patrzył na Emilkę. Stał oparty o stary zegar słoneczny i wpatrywał się weń z posępną miną człowieka, który zmusza się do mówienia rzeczy nieprzyjemnych, gdyż uważa to za swój obowiązek. — Nie chcę być tylko autorką uroczych opowiastek! — zawołała buntowniczo Emilka. Dean spojrzał jej w oczy. Była takiego samego wzrostu co on — nawet nieco wyższa, choć niechętnie to przyznawał. — Nie musisz być inna, niż jesteś — powiedział niskim, wibrującym tonem. — Stary Księżycowy Nów nie oglądał jeszcze takiej kobiety. Takimi oczami… takim uśmiechem możesz dokonać więcej niż piórem. — Mówisz zupełnie jak stara ciotka Nancy Priest — rzuciła Emilka okrutnie i wzgardliwie. Ale czy i on nie zachował się wobec niej okrutnie i wzgardliwie? O godzinie trzeciej tej nocy Emilka leżała bezsennie, pełna udręki. Przez kilka godzin stawiała czoło dwóm nienawistnym przeczuciom: że nigdy nie napisze niczego wartościowego i że utraci przyjaźń Deana. Mogła mu bowiem ofiarować jedynie przyjaźń, a to dla niego było za mało. Będzie musiała sprawić mu ból. Lecz… och, jakże mogła zranić Deana, z którym życie obeszło się tak okrutnie? Powiedziała „nie” Andrzejowi Murrayowi i ze śmiechem odrzuciła oświadczyny Perry’ego Millera, nie czując wyrzutów sumienia. Ale to była zupełnie inna sprawa. Emilka usiadła w ciemności na łóżku i jęknęła ze szczerą, bolesną rozpaczą, której wcale nie umniejszał bezsporny fakt, iż trzydzieści lat później mogła zastanawiać się, zdumiona, dlaczego wówczas jęczała. — Jakże bym chciała, żeby na świecie nie było kochanków ani też kłopotów miłosnych — powiedziała gwałtownie i z przejęciem, szczerze wierząc we własne słowa. III W blasku dnia Emilka, jak każdy, uznała, że sprawy wyglądają mniej tragicznie i są łatwiejsze do zniesienia, niż to się wydawało w nocy. Miły czek na dość wysoką sumę i dołączony doń list, życzliwy i pełen uznania, sprawiły, że w znacznym stopniu odzyskała dawną ambicję i szacunek dla siebie. Najprawdopodobniej dopatrywała się niesłusznie w słowach i spojrzeniach Deana ukrytego znaczenia. Nie zamierzała być głupią gąską, przeświadczoną, że każdy mężczyzna, czy to młody czy stary, który chętnie z nią rozmawia i nawet prawi jej komplementy w cienistym ogrodzie przy blasku księżyca, musi być w niej zakochany. Dean mógłby być jej ojcem. Pozbawione sentymentu pożegnanie Deana przed wyjazdem utwierdziło ją w owym pocieszającym przekonaniu i mogła tęsknić za nim bez oporów. Tęskniła zaś przeraźliwie. Tej jesieni deszcz zalewający pola budził wielki smutek, podobnie jak szara mgła, nadciągająca powoli znad zatoki. Emilka ucieszyła się, kiedy spadł pierwszy śnieg. Była teraz bardzo zapracowana i często pisała długo w nocy, do tak późnych godzin, że ciotka Laura zaczęła martwić się o jej zdrowie, a ciotka Elżbieta raz czy dwa napomknęła niechętnie, że cena nafty poszła w górę. Aluzja ciotki nie poskutkowała, gdyż Emilka sama płaciła za swoją naftę. Zależało jej bardzo na tym, aby zwrócić ciotce Ruth i wujowi Wallace’owi pieniądze wyłożone na naukę w szkole średniej. Ciotka Elżbieta pochwalała ten zamiar. Murrayowie byli ludźmi niezależnymi. Według rodzinnej anegdoty w czasie potopu mieli własną łódź. Wspólna Arka — nie, to nie dla nich. Oczywiście, Emilka wciąż otrzymywała wiele zwrotów — kuzyn Jim przynosił je z poczty trzęsąc się z oburzenia. Ale liczba przyjętych tekstów stale rosła. Każde nowo zdobyte czasopismo oznaczało krok dalej na Alpejskiej Ścieżce. Emilka wiedziała, że nabiera coraz większej wprawy. Nawet „miłosne dialogi”, które dawniej sprawiały jej tyle kłopotu, pisała teraz z łatwością. Czy to oczy Teda Kenta tak wiele ją nauczyły? Gdyby miała czas o tym myśleć, poczułaby się bardzo osamotniona. Zdarzały się i przykre godziny. Zwłaszcza gdy przychodził list od Ilzy, opisujący wesołe życie w Montrealu, tryumfy w Szkole Deklamacji i piękne nowe stroje. Podczas długich zmierzchów, gdy Emilka z drżeniem spoglądała przez okno starej farmy i myślała o tym, jak zimne, białe i puste są ośnieżone pola na zboczu wzgórza, jak mroczne, odległe i tragiczne wydają się Trzy Księżniczki — traciła wiarę w swoją gwiazdę. Tęskniła za latem, polami pełnymi stokrotek, morzem zamglonym o wschodzie księżyca i fioletowym o zachodzie słońca; za towarzystwem i za Tedem. W takich chwilach uświadamiała sobie zawsze, że brak jej Teda. Ted wydawał się bardzo daleki. Nadal sumiennie pisywali do siebie, lecz ich listy nie były takie, jakie powinny być. Od jesieni Ted zaczął nagle pisać nieco chłodniej i bardziej oficjalnie. W odpowiedzi Emilka również obniżyła temperaturę swoich listów. IV Miewała jednak chwile uniesienia i promiennych wizji. Godziny, podczas których czuła twórczą moc, płonącą niczym wieczny ogień. Rzadkie, wzniosłe chwile, gdy czuła się jak istota boska, doskonale szczęśliwa i nie pragnąca niczego więcej. Miała także własny świat marzeń, w którym znajdowała schronienie przed monotonią i samotnością i mogła zakosztować przedziwnej słodyczy zmąconego szczęścia. Czasami w myślach stawała się na nowo małą dziewczynką i przeżywała rozkoszne przygody, o których wstydziłaby się opowiadać w dorosłym świecie. Lubiła włóczyć się samotnie po okolicy, zwłaszcza o zmierzchu i przy świetle księżyca, mając za towarzyszy jedynie gwiazdy i drzewa, które ceniła najbardziej. — Nie mogę usiedzieć w domu w księżycową noc. Muszę wyruszyć na wędrówkę — mówiła ciotce Elżbiecie, która nie pochwalała tych spacerów. Ciotka Elżbieta nigdy nie przestała z niepokojem myśleć o ucieczce matki Emilki. A poza tym, takie włóczęgi były dziwactwem. Żadna panna z Perlistej Wody tego nie robiła. Emilka odbywała przechadzki po wzgórzach, patrząc na wschodzące gwiazdy, które pojawiały się jedna po drugiej, mityczne, legendarne konstelacje. Obserwowała mroźne wzejścia księżyca, tak piękne, że aż sprawiały ból; ostre wieże jodeł na tle płomiennych zachodów słońca; świerkowe zagajniki, otoczone mgiełką tajemniczości. Chodziła tam i na powrót Jutrzejszą Drogą — nie tą czerwcową, pełną pąków i młodej zieleni, ani tą październikową, skąpaną w purpurze i złocie, lecz Jutrzejszą Drogą pogodnego, śnieżnego, zimowego zmierzchu, która była białym, tajemniczym, cichym miejscem pełnym magii. Emilka kochała ją bardziej niż inne ulubione zakątki. Nigdy nie miała dosyć tej rozkosznej, duchowej samotni, nawiedzonej marzeniami; jej nieuchwytny urok nigdy nie mógł zblednąć. Gdyby tylko miała z kim porozmawiać! Pewnej nocy obudziła się z płaczem, gdy późny księżyc świecił niebiesko i zimno przez oszronioną szybę. Śniło się jej, że słyszy gwizdanie Teda w zagajniku Dumnego Jana — dawny, drogi sercu sygnał z czasów dzieciństwa. Natychmiast pobiegła przez ogród do zagajnika, lecz nie odnalazła Teda. — Emilio Byrd Starr, żebym cię więcej nie przyłapała na płaczu z powodu jakiegoś snu — powiedziała porywczo. ROZDZIAŁ 5 I Tego roku tylko trzy wydarzenia zakłóciły jednostajny tryb życia Emilki. Jesienią przeżyła romans — jak to określiła po wiktoriańsku ciotka Laura. Wielebny James Wallace, nowy, pełen dobrych chęci, nieco wymuskany młody pastor z Balladowego Stawu, zaczął dość często i pod rozmaitymi pozorami odwiedzać plebanię w Perlistej Wodzie, a przy okazji zaglądał do Księżycowego Nowiu. Wkrótce wszyscy w Perlistej Wodzie i Balladowym Stawie wiedzieli, że Emilka Starr ma wielbiciela—pastora. Plotkowano zawzięcie. Powszechnie uznano sprawę za przesądzoną: Emilka przyjmie go z otwartymi ramionami. Pastor! Ludzie kręcili głowami. Ona absolutnie nie nadaje się na żonę pastora. W żadnym wypadku. Ale zawsze tak bywa. Pastor wybiera sobie najmniej odpowiednią dziewczynę. W Księżycowym Nowiu zdania były podzielone. Ciotka Laura, która nie przepadała za wielebnym Wallace’em, choć nie wiedziała dlaczego, miała nadzieję, że Emilka go nie „zechce”. Ciotka Elżbieta w skrytości ducha również nie darzyła go sympatią, lecz olśniona była myślą o duchownym. Taki bezpieczny adorator! Pastorowi myśl o ucieczce z pewnością nie przyjdzie do głowy. Uważała, że Emilka powinna być szczęśliwa, jeśli uda jej się go „złapać”. Kiedy wyszła na jaw smutna prawda, że pastor Wallace przestał składać wizyty w Księżycowym Nowiu, ciotka Elżbieta posępnie zapytała Emilkę o przyczynę i ku swej zgrozie dowiedziała się, że ta niewdzięczna kokietka odrzuciła jego oświadczyny. — Dlaczego? — brzmiało następne, pełne zimnej dezaprobaty pytanie ciotki. — Jego uszy, ciociu Elżbieto, jego uszy — odparła bezceremonialnie Emilka. — Naprawdę nie mogę podjąć ryzyka, że moje dzieci odziedziczą takie uszy. Niestosowność tej odpowiedzi zupełnie zbiła z tropu ciotkę Elżbietę — co było prawdopodobnie zamiarem Emilki. Wiedziała, że ciotka nie odważy się wracać do tego tematu. Wielebny James Wallace uznał za swój „obowiązek” wyjechać na zachód z nadejściem wiosny. I na tym się skończyło. II Później nastąpił epizod związany z amatorskimi przedstawieniami teatralnymi w Shrewsbury, które zostały jadowicie skrytykowane w jednej z gazet wychodzących w Charlottetown. Mieszkańcy Shrewsbury przypisywali winę Emilii Byrd Starr. Któż inny, pytali, mógłby pisać z tak szatańskim sarkazmem i tak inteligentnie? Wszyscy wiedzieli, iż Emilia Byrd Starr nigdy nie wybaczyła mieszkańcom Shrewsbury, że uwierzyli niegdyś w plotki o nocy w starym Domu Jana. I zemściła się. Czyż nie tak postępują Mur—rayowie? Latami chowają urazę, póki nie nadarzy się sposobność do zemsty. Na próżno Emilka dowodziła swej niewinności. Nigdy nie wykryto autora recenzji i Emilka do końca życia nie oczyściła się z podejrzeń. W pewien sposób jednak skorzystała na tym. Zaczęto ją zapraszać na wszystkie spotkania towarzyskie w Shrewsbury. Ludzie obawiali się, że ich „opisze”, jeśli ją pominą. Nie zawsze korzystała z zaproszeń — Shrewsbury leżało siedem mil od Perlistej Wody. Pojechała jednak na wieczorek taneczny do pani Nickle, dzięki czemu przez sześć tygodni trwała w przeświadczeniu, że całe jej życie uległo zmianie. Emilka–w–Zwierciadle wyglądała owego wieczoru bardzo ładnie. Włożyła suknię, którą od lat pragnęła mieć — ku zgrozie ciotek wydała na nią całe honorarium za jedno opowiadanie. Był to mieniący się jedwab, błękitny lub srebrzysty w zależności od oświetlenia, ozdobiony koronką lekką jak mgiełka. Emilka pamiętała, że Ted powiedział kiedyś, iż namaluje ją w takiej sukni jako Dziewicę Lodów. Jej sąsiad z prawej strony przez cały czas usiłował „zabawiać towarzystwo” i Emilka zastanawiała się, w jakim celu Bóg stworzył taką istotę. Ale sąsiad z lewej! Mówił niewiele, lecz za to — jak patrzył! Emilka doszła do wniosku, że podobają jej się mężczyźni, których oczy mówią więcej niż usta. Powiedział jej tylko, że w tej sukni wygląda jak „promień księżyca w błękitną letnią noc”. Chyba to właśnie wyrażenie podbiło Emilkę, przeszyło jej serce niczym strzała — jak to się stało z ową nieszczęsną kaczuszką z dziecięcego wierszyka. Wobec uroku zgrabnie użytej frazy Emilka była bezradna. Tego samego wieczoru po raz pierwszy w życiu zakochała się gwałtowną, romantyczną miłością — „miłością, o której marzą poeci”, jak napisała w pamiętniku. Młodzieniec — który nosił piękne i romantyczne nazwisko Aylmer Vincent — był w niej równie szaleńczo zakochany. Dosłownie prześladował Księżycowy Nów. Potrafił z wdziękiem zabiegać o kobiece względy. Sposób, w jaki mówił: „droga pani”, oczarował Emilkę. Gdy powiedział, że „piękne ręce są jednym z głównych uroków pięknej kobiety”, spoglądając przy tym z uwielbieniem na dłonie Emilki, ucałowała je wieczorem w swoim pokoju, ponieważ on pieścił je oczyma. Kiedy w uniesieniu nazwał ją „istotą z mgły i płomienia”, snuła się po Księżycowym Nowiu jak mgła i gorzała jak płomień, póki ciotka Elżbieta brutalnie nie ostudziła jej uczuć prosząc o usmażenie pączków dla kuzyna Jima. Gdy powiedział jej, że jest jak opal — na zewnątrz mlecz—nobiała, lecz o sercu z ognia i purpury, Emilka zaczęła się zastanawiać, czy życie już zawsze będzie takie. — I pomyśleć, że kiedyś wydawało mi się, iż czuję coś do Teda Kenta! — powiedziała do siebie ze zdumieniem. Zaniedbała pisanie i poprosiła ciotkę Elżbietę o starą, błękitną skrzynię ze strychu, w której chciała gromadzić wyprawę. Ciotka łaskawie udzieliła zezwolenia. W świetle zebranych informacji nowy konkurent okazał się bez zarzutu. Dobra rodzina, wysoka pozycja towarzyska, niezłe dochody. Wszelkie znaki wydawały się pomyślne. III I nagle stała się rzecz straszna. Emilka odkochała się równie nieoczekiwanie jak przedtem zakochała. Stało się to z dnia na dzień. Nic dodać, nic ująć. Była zdumiona. Nie mogła w to uwierzyć. Próbowała udawać, że dawne oczarowanie nie minęło. Próbowała drżeć, rumienić się i marzyć. Próżny trud. Ciemnooki wielbiciel — dlaczego dotychczas nie zauważyła, że jego oczy do złudzenia przypominają krowie? — nudził ją. Właśnie, nudził. Pewnego wieczoru ziewnęła w trakcie jego wspaniałego przemówienia. To wyjaśniało wszystko. Emilka niemal rozchorowała się ze wstydu. Mieszkańcy Perlistej Wody myśleli, że została porzucona, i litowali się nad nią. Ciotki, które wiedziały lepiej, były rozczarowane i zgorszone. — Płocha, płocha jak wszyscy Starrowie — stwierdziła z goryczą ciotka Elżbieta. Emilka nie miała siły się bronić. Uznała, że zasłużyła sobie na to. Może naprawdę była płochą istotą. Na pewno była, skoro tak płomienne zauroczenie tak prędko zamieniło się w popiół. Nie pozostała ani jedna iskierka. Ani jedno romantyczne wspomnienie. Emilka ze złością wykreśliła z pamiętnika zdanie o „miłości, o której marzą poeci”. Przez dłuższy czas była z tego powodu bardzo nieszczęśliwa. Czyż nie miała w sobie żadnej głębi? Czy była istotą tak powierzchowną, że nawet jej miłość przypominała ziarno rzucone w jałową glebę? Wiedziała, że inne dziewczęta przeżywały głupie, burzliwe, przelotne miłostki, ale nigdy nie przypuszczała, że i jej się to przytrafi — że jest do tego zdolna. Dać się do tego stopnia oczarować przystojnej twarzy, miodopłynnemu głosowi, wielkim, ciemnym oczom i krasomówczym zdolnościom! Krótko mówiąc, Emilka czuła, że postąpiła bardzo głupio i murrayowska duma nie mogła tego przeboleć. Co gorsza, pół roku później młodzieniec ów poślubił pewną pannę ze Shrewsbury. Emilka nie dbała o to, z kim i jak prędko się ożenił, ale jej upokorzenie w związku z tą głupią sprawą pogłębiło się jeszcze na myśl, że jego romantyczny zapał był równie przelotny. Andrzej także łatwo się pocieszył. Perry Miller bynajmniej nie tonął w rozpaczy. Ted zapomniał o niej. Czyżby naprawdę nie potrafiła wzbudzić w żadnym mężczyźnie głębokiego, trwałego uczucia? Oczywiście, był Dean. Ale nawet on wyjeżdżał co roku i pozostawiał ją przypadkowym konkurentom, nie dbając o to, że któryś może zwyciężyć. — Czy mam aż tak powierzchowny charakter? — z ogromnym przejęciem pytała nieszczęsna Emilka samą siebie. Ze skrywanym zadowoleniem chwyciła ponownie za pióro. Przez dłuższy czas jednak sprawy miłosne w jej opowiadaniach miały posmak cynizmu i mizantropii. ROZDZIAŁ 6 I Latem Ted Kent i Ilza Burnley przyjechali do domu na krótkie wakacje. Ted uzyskał stypendium, które wiązało się z dwuletnim pobytem w Paryżu, i za dwa tygodnie miał odpłynąć do Europy. Natychmiast napisał o tym Emilce, a ona odpowiedziała winszując mu jak przyjaciółka i siostra. W ich listach nie było żadnej wzmianki o tęczach, złocie i Wedze z gwiazdozbioru Liry. Nie można jednak zaprzeczyć, że Emilka oczekiwała przyjazdu Teda z tęskną, nieśmiałą nadzieją. Być może — czy odważyła się o tym marzyć? — kiedy spotkają się znowu jak dawniej w starym, czarodziejskim lesie, niewytłumaczalny chłód, który pojawił się między nimi, rozwieje się jak mgła nad zatoką o wschodzie słońca. Niewątpliwie Ted także przeżywał swe drobne miłostki. Ale gdy przyjdzie… gdy znowu spojrzą sobie w oczy… gdy ona usłyszy jego gwizdanie w zagajniku Dumnego Jana… Nie usłyszała go jednak. Wieczorem, w dzień spodziewanego przyjazdu Teda, wyszła do ogrodu w nowej sukni z bladoniebies—kiego szyfonu i nasłuchiwała, spacerując pośród fruwających, jedwabistych ciem. Każdy krzyk drozda sprawiał, że krew napływała jej do policzków, a serce zaczynało tłuc się gwałtownie. Wtem, wśród rosy i zapadającego zmierzchu, pojawiła się ciotka Laura. — Ted i Ilza sa tutaj — powiedziała. Emilka weszła do sztywnego, godnego, majestatycznego salonu w Księżycowym Nowiu — blada, królewska, wyniosła. Ilza rzuciła się ku niej z dawną, burzliwą serdecznością, lecz Ted podał jej rękę chłodno i powściągliwie, niemal tak jak ona jemu. Ted? O nie, Fryderyk Kent, przyszły członek Akademii Sztuk Pięknych. Co pozostało z dawnego Teda w tym smukłym, eleganckim młodym mężczyźnie o wytwornych manierach i chłodnym, bezosobowym spojrzeniu, który sprawiał wrażenie, jakby odrzucił na zawsze dzieciństwo, wraz z dawnymi, niemądrymi marzeniami i nic nie znaczącymi, wiejskimi dziewczętami, towarzyszkami dziecięcych zabaw? Emilka była okropnie niesprawiedliwa wobec Teda. Ale w takim nastroju nie mogła być sprawiedliwa wobec niego. Każdy, kto popełni głupstwo, zachowuje się podobnie. A Emilka czuła, że znowu popełniła głupstwo. Snuła się romantycznie o zmierzchu po ogrodzie w specjalnie wybranej niebieskiej sukni, oczekując znaku od wielbiciela, który zupełnie o niej zapomniał — lub raczej pamiętał ją jako dawną szkolną koleżankę i przyszedł z oficjalną, uprzejmą wizytą. Cóż, dzięki Bogu Ted nie wiedział o jej niedorzecznym zachowaniu. Już ona się postara, żeby niczego się nie domyślił. Któż mógłby być bardziej przyjazny i wyniosły zarazem niż potomkini Murrayów z Księżycowego Nowiu? Emilka pochlebiała sobie, że jej maniery były godne podziwu. Zachowywała się łaskawie, lecz powściągliwie, jak wobec zupełnie obcego człowieka. Powtórne powinszowania z okazji jego niezwykłego osiągnięcia, którym towarzyszył kompletny brak prawdziwego zainteresowania. Jej starannie ułożone, uprzejme pytania o jego pracę; jego starannie ułożone, uprzejme pytania o jej pracę. Widziała w czasopismach niektóre z jego rysunków. On czytał niektóre z jej opowiadań. I tak to trwało, a przepaść między nimi pogłębiała się z każdą chwilą. Nigdy jeszcze Emilka nie czuła się tak oddalona od Teda. Niemal ze zgrozą zauważyła, jak bardzo się zmienił podczas dwuletniej nieobecności. Spotkanie to byłoby wręcz upiorne, gdyby nie Ilza, która rozprawiała z dawną werwą i humorem, snując plany wesołego spędzenia najbliższych dwóch tygodni i zadając setki pytań. Była wciąż tą samą przemiłą, roześmianą, postrzeloną dziewczyną, a jej strój jak dawniej rzucał wyzwanie ogólnie przyjętym kanonom. Miała na sobie niezwykłą, żółto—zielonkawą suknię, a przy pasku i na ramieniu po wielkiej, różowej peonii. Jej kapelusz był jasnozielony, ozdobiony wiankiem różowych kwiatków. W uszach kołysały się duże, perłowe koła. Był to przedziwny strój i nikt prócz Ilzy nie mógłby go nosić z powodzeniem. Wyglądał jak wcielenie tysiąca tropikalnych wiosen — egzotycznie, wyzywająco i pięknie. Jak pięknie! Emilka na nowo zdała sobie sprawę z urody przyjaciółki i poczuła ukłucie — nie zazdrości, lecz gorzkiego upokorzenia. Przy złocistych włosach, błyszczących, bursztynowych oczach i różowych policzkach Ilzy ona sama musiała wyglądać blado i niepozornie. To oczywiste, że Ted był zakochany w Ilzie. Odwiedził ją pierwszą… był z nią, kiedy Emilka czekała na niego w ogrodzie. Cóż, to nie miało znaczenia. Wszystko jedno. Postanowiła być równie przyjacielska jak dawniej. I była. Była aż nazbyt przyjacielska. Gdy jednak Ted i Ilza odeszli… razem… śmiejąc się i żartując, starą Jutrzejszą Drogą, Emilka poszła do swego pokoju i zamknęła drzwi. Nikt jej nie zobaczył aż do rana. II Nastąpiły wesołe dwa tygodnie zaplanowane przez Ilzę. Pikniki, tańce i liczne spotkania. Towarzyskie kręgi w Shrewsbury orzekły, że obiecująca młoda artystka jest osobą godną uwagi, toteż darzono ją względami. Był to istny szał zabaw i Emilka bawiła się wraz z innymi. Nikt nie był lżejszy w tańcu, nikt nie był bardziej skory do żartów niż ona — a przez cały czas czuła się jak ów nieszczęśliwy duch z powieści grozy, który zamiast serca miał w piersi rozżarzony węgiel. Ale głęboko, pod warstwą dumy i skrywanego bólu, wzbierało w niej poczucie spełnienia i zadowolenie, które pojawiało się zawsze w obecności Teda. Dbała jednak o to, by nigdy nie znaleźć się z nim sam na sam; a i on z pewnością nie dążył do spotkania na osobności. Często łączono go z Ilzą i oboje przyjmowali docinki z takim spokojem, że zapanowało powszechne przekonanie, „iż już się dogadali”. Emilka pomyślała, że gdyby tak było, Ilza powiedziałaby jej o tym. Lecz Ilza, choć opowiadała o licznych porzuconych wielbicielach, których męki nie obciążały zanadto jej sumienia, nigdy nie wspomniała o Tedzie, co zdaniem Emilki miało swoistą, bolesną wymowę. Ilza zapytała o Perry’ego Millera, chcąc się dowiedzieć, czy nadal jest takim osłem, i śmiała się, gdy Emilka z oburzeniem stanęła w jego obronie. — Kiedyś na pewno zostanie premierem — przyznała Ilza ze wzgardą. — Pracuje jak szatan i nie zmarnuje żadnej szansy, ale zawsze będzie od niego zalatywało śledziami z Piecykowej Rury. Perry przyszedł w odwiedziny do Ilzy, ale zanadto przechwalał się swoimi osiągnięciami i został tak wykpiony i zbesztany, że nie pojawił się więcej. Całe te dwa tygodnie wydawały się Emilce koszmarem i z ulgą — jak sądziła — powitała wyjazd Teda. Miał odpłynąć żaglowcem do Halifaksu, wykonując po drodze kilka morskich szkiców dla pewnego czasopisma. Na godzinę przed odpłynięciem, gdy „Mira Lee” kołysała się zakotwiczona u nabrzeża w Piecykowej Rurze, przyszedł się pożegnać. Nie wziął z sobą Ilzy — Emilka uznała, iż zapewne dlatego, że bawiła w Charlottetown. Nie musiała się jednak obawiać samotności a deux, gdyż był z nią Dean Priest. Dean powoli wracał na dawne miejsce po dwóch tygodniach zabaw, w których nie brał udziału. Teraz stał obok Emilki w ogrodzie, robiąc wrażenie zwycięzcy i posiadacza, co nie uszło uwagi Teda. Dean, który nigdy mylnie nie utożsamiał wesołości ze szczęściem, lepiej niż inni widział dramat rozgrywający się w ciągu minionych dwóch tygodni w Perlistej Wodzie i po spuszczeniu kurtyny odczuł zadowolenie. Dawna, mglista, dziecinna więź między Tedem Kentem z Wrotyczowego Łanu a Emilka z Księżycowego Nowiu została ostatecznie zerwana. Cokolwiek znaczyła — lub nie znaczyła — Dean przestał uważać Teda za swego rywala. Emilka i Ted serdecznie uścisnęli sobie dłonie i rozstali się życząc sobie pomyślności, jak dwoje starych znajomych, którzy naprawdę dobrze sobie życzą, lecz nie są zbyt żywo zainteresowani swoim losem. „Powodzenia i mam cię w nosie” — jak zwykł mawiać jeden ze starych Murrayów. Ted odszedł z właściwym sobie wdziękiem. Potrafił żegnać się po mistrzowsku; lecz ani razu się nie obejrzał. Emilka natychmiast odwróciła się do Deana i podjęła przerwaną rozmowę. Opuszczone rzęsy bezpiecznie skrywały oczy. Dean, który w tak niesamowity sposób umiał czytać w jej myślach, nie powinien — nie może — odgadnąć… czego? Cóż było do odgadywania? Nic, zupełnie nic. A jednak Emilka nie unosiła powiek. Pół godziny później, po odejściu Deana, który był z kimś umówiony, Emilka zaczęła przechadzać się wolno wśród złocistych pierwiosnków — uosobienie, jak się wydawało, „dziewiczego spokoju”. „Na pewno znowu układa jakąś fabułę — pomyślał z dumą kuzyn Jim, zerkając przez kuchenne okno. — Nie pojmuję, jak ona to robi”. III Być może Emilka układała fabułę. Ale gdy w ogrodzie zaległy głębsze cienie, wymknęła się przez stary, rozmarzony sad pełen ostróżek i ruszyła Wczorajszą Drogą ku zielonemu pastwisku. Minęła Perlistą Wodę i wzgórze i weszła w gęsty jodłowy lasek za Rozczarowanym Domem. Zza kępy srebrzystych brzóz rozpościerał się szeroki widok na zatokę, całą w liliowo—różowym blasku. Emilka dotarła tam zadyszana — pod koniec prawie biegła. Czy przyjdzie za późno? Och, żeby się tylko nie spóźniła! „Mira Lee” wypływała właśnie z zatoki — baśniowy żaglowiec, omijający w promieniach zachodzącego słońca fioletowe przylądki i odległe, czarodziejskie, zamglone wybrzeża. Emilka stała i patrzyła, póki statek nie wypłynął na otwarte morze. Patrzyła, dopóki żaglowiec nie zniknął jej z oczu w mrocznym błękicie zapadającej nocy, świadoma jedynie straszliwego pragnienia, by zobaczyć Teda raz jeszcze — tylko raz! I pożegnać się z nim tak, jak powinna. Ted odpłynął — do innego świata. Nie było żadnej tęczy. A Wega z gwiazdozbioru Liry była tylko wirującym, jasnym, niezmiernie dalekim słońcem. Emilka osunęła się na trawę i leżała szlochając w zimnym blasku księżyca, który nieoczekiwanie zajął miejsce przyjaznego zmierzchu. Z przejmującym bólem łączyło się niedowierzanie. To przecież nie mogło się wydarzyć! Ted nie mógł wyjechać po tak bezdusznym, chłodnym, uprzejmym pożegnaniu. Po tych wszystkich latach koleżeństwa… O, jak miała przeżyć trzecią nad ranem tej nocy? — Jestem beznadziejnie głupia! — szepnęła dziko. — Zapomniał. Nic dla niego nie znaczę. I zasłużyłam na to, czy i ja nie zapomniałam o nim podczas tych szalonych tygodni, kiedy zdawało mi się, że jestem zakochana w Aylmerze Vincencie? Na pewno ktoś mu o tym powiedział. Ta niedorzeczna historia zniszczyła moje szczęście. Co z moją dumą? Żeby tak rozpaczać z powodu mężczyzny, który o mnie zapomniał! Ale… tak dobrze jest się wypłakać po tych okropnych tygodniach wymuszonego uśmiechu. IV Po odjeździe Teda Emilka gorączkowo rzuciła się w wir pracy. Pisała przez całe lato, dniami i nocami. Fioletowe cienie pod oczyma stawały się coraz głębsze, a jej policzki coraz bledsze. Ciotka Elżbieta pomyślała, że Emilka zamęcza się na śmierć, i po raz pierwszy była zadowolona z jej zażyłości z Krzywym Priestem, który przynajmniej wieczorami odrywał Emilkę od biurka i spacerował z nią i gawędził na świeżym powietrzu. Tego lata, dzięki tekstom pisanym na zamówienie, Emilka spłaciła cały dług wujowi Wal—lace’owi i ciotce Ruth. Pisała jednak nie tylko dla zarobku. Gdy po raz pierwszy leżała bezsennie o trzeciej nad ranem, udręczona i osamotniona, przypomniała sobie pewną szaloną noc zimową, kiedy to wraz z Ilzą, Perrym i Tedem schronili się przed burzą w starym Domu Jana przy drodze do Balladowego Stawu*; przypomniała sobie, jaki wybuchł skandal i to, co przecierpiała z jego powodu, a także zachwyt i uniesienie towarzyszące „wymyślaniu” historii, która przyszła jej do głowy po wesołej, choć nie pozbawionej znaczenia wypowiedzi Teda. Przynajmniej wtedy wydawała się jej znacząca. Cóż, to było skończone. Ale czy owa historia nie została gdzieś zapisana? Emilka zanotowała nazajutrz w zeszycie od Jima tę urzekającą, pełną fantazji opowieść. Wyskoczyła teraz z łóżka, zapaliła jedną ze słynnych świec Księżycowego Nowiu i zaczęła przerzucać stertę starych zeszytów. Tak, były tutaj notatki. „Sprzedawca snów”. Emilka przysiadła na piętach i przeczytała zapiski raz jeszcze. Były dobre. Na nowo zawładnęły jej wyobraźnią i obudziły twórczy impuls. Napisze to — zacznie od zaraz. Narzuciła szlafrok, gdyż wiał chłodny wiatr znad zatoki, usiadła przy otwartym oknie i zabrała się do pisania. Zapomniała o wszystkim — przynajmniej chwilowo — przepojona subtelną, wszechogarniającą radością tworzenia. Ted stał się zaledwie mglistym wspomnieniem — miłość zgasła jak wypalona świeca. Nic prócz opowieści nie miało znaczenia. Postaci ożyły i zaroiło się od nich w jej myślach. Były żywe, kuszące, zniewalające. Spod jej pióra spływała mądrość, łzy i śmiech. Żyła i oddychała w innym świecie i dopiero o brzasku powróciła do Księżycowego Nowiu. Świeca dopaliła się do końca, a biurko zasłane było kartkami rękopisu — czterema pierwszymi rozdziałami książki. Jej książki! Ile magii, zachwytu, grozy i niedowierzania kryło się w tej myśli. Przez długie tygodnie Emilka wydawała się żyć naprawdę jedynie w chwilach pisania. Dean zauważył, że jest dziwnie rozmarzona i daleka, roztargniona i obojętna. Rozmowy z nią stały się o tyle nudne, o ile było to w jej wypadku możliwe, i kiedy ciałem przebywała obok niego, jej dusza gdzieś błądziła… ale gdzie? W miejscu, do którego nie mógł za nią podążyć. Wymykała mu się. Emilka napisała książkę w sześć tygodni — skończyła ją pewnego dnia o świcie. Odłożyła pióro, podeszła do okna i uniosła bladą, zmęczoną, tryumfującą twarz ku porannemu niebu. Przez liściastą ciszę zagajnika Dumnego Jana sączyła się muzyka. Skąpane w różowym blasku łąki i ogród Księżycowego Nowiu tonęły w jakimś czarodziejskim spokoju. Taniec wiatru nad wzgórzami brzmiał jak miła odpowiedź na melodię grającą w jej duszy. Wzgórza, morze, cienie — wszystko nawoływało ją tysiącem elfich głosów pełnych zrozumienia i pochwały. Stara zatoka śpiewała. Emilka miała łzy w oczach. Napisała książkę — och, jakaż była szczęśliwa! Ta chwila wynagrodziła jej wszystko. Cała… skończona! Leżała przed nią jej pierwsza książka, „Sprzedawca snów”. Może nic wielkiego, lecz jej, jej własna. Coś, czemu nadała kształt, co nie zaistniałoby nigdy, gdyby nie ona. I było dobre. Wiedziała o tym… czuła to. Płomienna, subtelna opowieść, przepojona romantyzmem, patosem, humorem, rozświetlona twórczym uniesieniem. Emilka zaczęła przewracać strony, odczytując niektóre fragmenty i dziwiąc się, że to ona naprawdę napisała coś takiego. Znalazła się na skraju tęczy. Czyż nie mogła dotknąć magicznego, świetlistego zjawiska? Jej palce już sięgały po zakopane złoto. Do pokoju weszła ciotka Elżbieta, jak zwykle nie tracąc czasu na zbyteczne formalności, takie jak pukanie do drzwi. — Emilko — przemówiła surowo — czy znowu nie spałaś przez całą noc? Emilka wróciła na ziemię, doznawszy bardzo przykrego duchowego wstrząsu, który można określić jedynie jako tępe uderzenie — w dodatku wywołujące mdłości. Dotkliwe uderzenie. Stała jak skarcona uczennica, a „Sprzedawca snów” w jednej chwili zamienił się w zwykły stos zapisanych kartek. — Ja… nie zdawałam sobie sprawy z upływu czasu, ciociu — wyjąkała. — W twoim wieku powinnaś mieć więcej rozumu — powiedziała ciotka Elżbieta. — Nie mam nic przeciwko twojemu pisaniu… obecnie. Wydaje się, że dzięki niemu możesz zarabiać na życie, jak przystało damie. Ale jeśli nadal będziesz tak postępowała, zrujnujesz sobie zdrowie. Czy już zapomniałaś, że twój ojciec umarł na suchoty? W każdym razie nie zapomnij, że dzisiaj musisz zerwać fasolę. Już najwyższy czas. Emilka pozbierała rękopis, a jej beztroskie uniesienie znikło bez śladu. Akt tworzenia dobiegł końca, teraz należało podjąć niewdzięczne próby oddania książki do druku. Emilka przepisała tekst na małej, używanej maszynie, którą Perry kupił jej na wyprzedaży. Maszyna ta wybijała tylko połowy dużych liter, a litery „m” nie wybijała wcale. Emilka wstawiła ręcznie duże litery i „m” i wysłała maszynopis do wydawnictwa. Wydawca odesłał go z notką stwierdzającą, iż „recenzenci nie odmawiają książce pewnych zalet, lecz nie są one wystarczające, by została przyjęta”. Ta „oziębła pochwała” przygnębiła Emilkę bardziej niż wszelkie gotowe, drukowane odpowiedzi. A cóż dopiero mówić o godzinie trzeciej nad ranem! Nie, lepiej o niej nie wspominać — ani o tej, ani o następnych. „Ambicja! — pisała z goryczą Emilka w swoim pamiętniku. — Śmiechu warte! Gdzie jest teraz moja ambicja? Co to znaczy być ambitnym? Czuć, że życie otwiera się przed tobą jak czysta, biała karta, na której możesz zapisać swoje imię złotymi zgłoskami? Czuć, że twoja moc i życzenie wystarczy, by zdobyć wieniec? Czuć, że przyszłe lata wybiegają ci na spotkanie i ścielą się do twych stóp? Kiedyś znałam to uczucie”. Wszystko to dowodzi, jak młoda była jeszcze Emilka. Ale udręka wcale nie staje się mniej dotkliwa tylko dlatego, że po latach, gdy już rozumiemy, że wszystko przemija, dziwimy się jej przyczynom. Emilka przeżyła trzy przykre tygodnie. Później otrząsnęła się na tyle, by wysłać maszynopis do innego wydawnictwa. Tym razem wydawca odpisał, że mógłby wydać książkę pod warunkiem, iż autorka wprowadzi pewne zmiany. Książka była „zbyt spokojna”. Należało ją „ożywić”. I całkowicie przerobić zakończenie. Było do niczego. Emilka z furią podarła list. Okaleczyć i zhańbić książkę? Nigdy! Taka propozycja była wręcz obraźliwa. Kiedy trzeci wydawca odesłał maszynopis z wydrukowaną odmową, Emilka straciła nadzieję. Włożyła swą książkę do szuflady i posępnie sięgnęła po pióro. — Cóż, mogę przynajmniej pisać opowiadania. Muszę to robić dalej. Ale książka wciąż ją kusiła. Po kilku tygodniach wyjęła maszynopis i przeczytała raz jeszcze — chłodno, krytycznie, nie poddając się zwodniczemu czarowi pierwotnego zachwytu ani równie zwodniczemu przygnębieniu, wywołanemu przez odmowne listy. I nadal książka wydawała się jej dobra. Być może nie była to czarodziejska, wymarzona powieść, lecz z pewnością kawałek dobrej roboty. I co z tego? Słyszała, że żaden pisarz nie jest w stanie właściwie ocenić własnego utworu. Och, gdyby żył pan Carpenter! On powiedziałby jej prawdę. Emilka podjęła nagłą, straszną decyzję. Pokaże maszynopis Deanowi. Poprosi go o spokojną, wyważoną opinię. To będzie trudne. Zawsze trudno jej było pokazywać komukowiek swoje teksty — zwłaszcza Deanowi, który tyle wiedział i czytał niemal wszystko, co napisano na świecie. Ale musiała się dowiedzieć. Była pewna, że Dean powie jej prawdę, dobrą czy złą. Nie cenił jej opowiadań. Ale to było inne. Czy dostrzeże tu jakąś wartość? Jeśli nie… VI — Deanie, chciałabym usłyszeć od ciebie szczerą opinię na temat tego teksu. Czy mógłbyś przeczytać go uważnie i powiedzieć mi, co o nim sądzisz? Nie chcę pochlebstw ani fałszywej zachęty… chcę prawdy… nagiej prawdy. — Jesteś tego pewna? — spytał oschle Dean. — Niewielu ludzi potrafi stawić czoło nagiej prawdzie. Trzeba ją zawsze osłonić paroma szmatkami, aby była do przyjęcia. — Chcę prawdy — powtórzyła z uporem Emilka. — Tę książkę… — jej głos załamał się nieco przy tym wyznaniu — odesłało już trzech wydawców. Jeśli uznasz, że nie jest zła’, będę jeszcze próbowała. Jeśli powiesz, że jest niedobra, spalę maszynopis. Dean obrzucił nieodgadnionym spojrzeniem plik kartek, który podsunęła mu Emilka. Więc to właśnie zabrało mu ją na całe lato… pochłonęło ją… opętało. Priestowska zazdrość — jedyna kropla trucizny w jego żyłach — dała nagle znać o sobie. Spojrzał na chłodną, słodką twarz Emilki, w jej gwiaździste oczy, fiołkowoszare jak jezioro o świcie, i poczuł nagłą nienawiść do wręczonego mu pakietu. Zabrał go jednak do domu i przyniósł po trzech dniach. Emilka czekała w ogrodzie, blada i przejęta. — I co? — zapytała. Dean spojrzał na nią z poczuciem winy. W chłodnym zmierzchu wydawała się delikatna i biała jak kość słoniowa. — „Przyjaciel zadaje rany w dobrej wierze”. Nie byłbym twoim przyjacielem, Emilko, gdybym ci teraz skłamał. — A zatem… to zła książka. — Emilko, to urocza opowiastka. Urocza, błaha i nietrwała jak różowa chmurka na niebie. Jak pajęczyna. Sam pomysł jest zbyt naciągany. Baśnie wyszły już z mody. A twoja bajka wymaga od czytelnika wyjątkowej łatwowierności. Twoje postaci to tylko marionetki. Jak mogłabyś napisać prawdziwą opowieść? Nigdy naprawdę nie żyłaś. Emilka zacisnęła pięści i przygryzła wargi. Nie odezwała się w obawie, że głos ją zawiedzie. Czuła się tak jak w ową noc, kiedy Ellen Greene powiedziała jej, że ojciec jest umierający. Serce, które przed kilkoma minutami biło tak gwałtownie, stało się teraz ciężkie i zimne jak bryła ołowiu. Odwróciła się i odeszła kilka kroków. Dean cicho pokuśtykał za nią i dotknął jej ramienia. — Wybacz mi, Gwiazdko. Czy nie lepiej znać prawdę? Przestań marzyć o księżycu. I tak go nie dosięgniesz. Po co pisać? Wszystko zostało już napisane. — Pewnego dnia — zaczęła Emilka, zmuszając się, by mówić spokojnie — być może podziękuję ci za to. Dzisiaj cię nienawidzę. — Czy to sprawiedliwe? — zapytał cicho Dean. — Nie, oczywiście, że nie — odparła gwałtownie Emilka. — Czy oczekujesz ode mnie sprawiedliwości, teraz, kiedy mnie zabiłeś? Och, wiem, że sama o to prosiłam… że to dla mojego dobra. Przypuszczam, że wszystko, co straszne, dzieje się dla naszego dobra. Gdy cię zabiją kilka razy, przestajesz już dbać o to. Ale za pierwszym razem człowiek wije się z bólu. Odejdź, Deanie. Nie przychodź tu co najmniej przez tydzień. Wtedy będzie już po pogrzebie. — Czy myślisz, Gwiazdko, że nie wiem, co to dla ciebie znaczy? — spytał ze współczuciem Dean. — Nie rozumiesz… wszystkiego. O, wiem, że mi współczujesz. Ale ja nie chcę współczucia. Potrzebuję tylko trochę czasu, żeby przyzwoicie siebie pochować. Dean odszedł, zdając sobie sprawę, że tak będzie lepiej. Emilka odprowadziła go spojrzeniem. Później podniosła z kamiennej ławki spostponowany, podniszczony maszynopis i poszła do swego pokoju. Zaczęła przerzucać kartki przy oknie, w gasnącym świetle dnia. Jej oczy zatrzymywały się na pojedynczych zdaniach — pięknych, celnych, błyskotliwych. Nie, to tylko zaślepienie, niemądre złudzenie. Niczego podobnego nie było w tej książce. Dean tak powiedział. Jej bohaterowie… jakże ich kochała. Jacy wydawali się jej prawdziwi. Straszliwa była sama myśl o ich zniszczeniu. Ale przecież nie byli prawdziwi. To tylko „marionetki”. Marionetki można spalić, i tak im wszystko jedno. Spojrzała w rozgwieżdżone, jesienne niebo. Wega z gwiazdozboru Liry świeciła błękitnym blaskiem. O, życie było okropne, okrutne, zmarnowane. Emilka podeszła do kominka i położyła „Sprzedawcę snów” na żelaznej kracie. Zapaliła zapałkę, uklękła i przybliżyła ją do rogu maszynopisu. Jej ręka nie zadrżała. Płomień ogarnął luźne kartki z morderczą zachłannością. Emilka przycisnęła dłonie do piersi i rozszerzonymi oczyma wpatrywała się w ogień, wspominając chwilę, gdy rzuciła w płomienie swój stary zeszyt z zapiskami, żeby ciotka Elżbieta go nie przeczytała. Po chwili maszynopis był już tylko kłębkiem pełgających płomyków… a sekundę później kupką popiołu, w której bielały tu i ówdzie, jak gdyby z wyrzutem, poczerniałe skrawki papieru z widmowymi słowami. Ogarnął ją nagły żal. O, dlaczego to zrobiła? Dlaczego spaliła swoją książkę? Może nie była dobra, ale należała do niej. Zniszczyła coś bezcennego. Co czuły matki w zamierzchłych czasach, kiedy wrzucano ich dzieci w ognistą paszczę Molocha… kiedy mijał pierwszy poryw i ofiarne uniesienie? Emilka pomyślała, że wie, co czuły. Nic nie zostało z jej książki, ukochanej książki, która wydawała się tak cudowna… tylko popiół, żałosna kupka czarnego popiołu. Czy to możliwe? Gdzie podziała się cała mądrość, śmiech i czar, które przewijały się przez kartki książki… wszystkie kochane postaci, które w niej żyły… ukryty zachwyt, który wplotła w te kartki, jak księżyc wplata poświatę w gałęzie sosen? Został tylko popiół. Emilka zerwała się na nogi z żalem i męką, których nie mogła dłużej znieść. Musiała wyjść, obojętnie gdzie. Jej pokoik, tak drogi, ukochany i przytulny, wydał jej się teraz więzieniem. Musiała uciec… w zimną, spokojną, jesienną noc, w szarą mgłę, daleko od murów i ciasnych pomieszczeń… od kupki zwęglonych strzępków w kominku… od pełnych wyrzutu duchów zamordowanych postaci z jej książki. Otworzyła drzwi i na oślep rzuciła się ku schodom. VII Ciotka Laura do końca życia nie wybaczyła sobie, że zostawiła koszyk z przyborami do szycia na szczycie schodów. Nigdy przedtem nie zdarzyło się jej nic podobnego. Niosła go właśnie do swego pokoju, gdy Elżbieta z kuchni zapytała o coś nie znoszącym sprzeciwu tonem. Laura porzuciła koszyk na najwyższym stopniu i pobiegła po żądany przedmiot. Nie było jej tylko przez chwilę. Ale chwila ta wystarczyła przeznaczeniu i Emilce. Oślepiona łzami dziewczyna potknęła się o koszyk i runęła jak długa ze stromych schodów Księżycowego Nowiu. Chwila lęku… chwila zdumienia… uczucie, jak gdyby nurkowała w lodowatych odmętach… później w rozpalonym piecu… Poczuła, że wzbija się wysoko… spada w głęboką otchłań… przeszywający ból w nodze… a potem już nic. Kiedy nadbiegły Laura i Elżbieta, u stóp schodów leżała skulona postać, jak kupka zmiętego jedwabiu wśród rozsypanych pończoch i szpulek nici, a rozwarte nożyce ciotki Laury sterczały krzywo ze stopy, w którą wbiły się tak bezlitośnie. ROZDZIAŁ 7 I Od października do kwietnia Emilka Starr leżała w łóżku lub na kanapie w salonie, wpatrzona w gnane wiatrem chmury nad pasmem białych wzgórz i w beznamiętne piękno zimowych drzew wokół cichych, śnieżnych pól. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie mogła chodzić, czy może zostanie żałosną kaleką. Jej kręgosłup doznał jakiegoś bliżej nie określonego urazu, co do którego lekarze nie byli zgodni. Jeden z nich stwierdził, że to nic poważnego i minie z czasem. Dwaj pozostali kręcili głowami i wyrażali swoje obawy. Wszyscy jednak byli tego samego zdania w kwestii jej nogi. Nożyce zadały dwie głębokie rany — jedną w kostkę, drugą w podeszwę stopy. Wywiązało się zakażenie krwi. Przez kilka dni Emilka trwała w zawieszeniu między życiem a śmiercią, później zaś stanęła przed niewiele lepszym wyborem między śmiercią a amputacją. Ciotka Elżbieta zapobiegła tej ostatniej. Gdy wszyscy lekarze uznali zgodnie, że jest to jedyna możliwość uratowania Emilce życia, ciotka oświadczyła ponuro, iż odcinanie ludziom kończyn nie jest w rozumieniu Murrayów zgodne z wolą Boga. Jej stanowisko pozostało niezachwiane. Nie poruszyły jej łzy Laury, prośby kuzyna Jima, przekleństwa doktora Burnleya ani namowy Deana Priesta. Nie utną Emilce stopy. 1 nie ucięli. Gdy Emilka zaczęła powracać do zdrowia, ciotka Elżbieta tryumfowała, a doktor Burnley był wyraźnie zbity z tropu. Niebezpieczeństwo amputacji minęło, pozostała jednak groźba trwałego i poważnego kalectwa. Wisiała ona nad Emilka przez całą zimę. — Gdybym tylko wiedziała na pewno — powiedziała Deanowi. — Gdybym wiedziała… Być może potrafiłabym to znieść. Ale leżeć tutaj i zastanawiać się… zastanawiać, czy w ogóle kiedyś wyzdrowieję… — Wyzdrowiejesz — rzucił gwałtownie Dean. Emilka nie miała pojęcia, co by zrobiła tej zimy bez Deana. Zrezygnował z corocznej podróży i został w Perlistej Wodzie, aby być blisko niej. Spędzał z nią całe dni, czytając, rozmawiając, pocieszając, siedząc w milczeniu pełnym doskonałego zrozumienia. Przy nim Emilka czuła, że mogłaby nawet pogodzić się z myślą o kalectwie. Nie mogła jednak pogodzić się z tą myślą podczas długich nocy, kiedy ból przesłaniał jej wszystko. Nawet gdy nie odczuwała bólu, noce były często bezsenne i straszne, kiedy wicher wył przeraźliwie pod okapami starego Księżycowego Nowiu albo ścigał na wzgórzach umykające śnieżne widma. Jeśli już zdołała usnąć, śniła wciąż o tym, że wspina się po schodach i nie może dotrzeć na szczyt, z którego wabi ją dziwne gwizdanie — dwie wyższe nuty i jedna niska — oddalające się w miarę jej wspinaczki. Lepiej było leżeć bezsennie, niż śnić ów okropny, powracający sen. Och te gorzkie noce! Kiedyś Emilka myślała, że werset z Biblii, mówiący, iż w niebie nie będzie nocy, nie wydaje się zbyt pociągającą obietnicą. Miałoby nie być nocy? Łagodnego zmroku rozjaśnionego gwiazdami? Białego sakramentu księżycowej poświaty? Tajemnicy aksamitnych cieni i ciemności? Wiecznie zadziwiającego cudu brzasku? Noc była równie piękna jak dzień i niebo bez niej nie mogło być doskonałe. Teraz jednak, w ciągu tych strasznych tygodni, pełnych bólu i lęku, Emilka podzielała nadzieję proroka z Patmos*. Noc była czymś przerażającym. Ludzie powiadali, że Enrlka Starr jest bardzo dzielna, cierpliwa i wcale się nie skarży. Ale ona tak o sobie nie myślała. Oni nie wiedzieli o chwilach buntu, rozpaczy i tchórzostwa, kryjących się za maską murrayowskiej dumy i powściągliwości. Nie wiedział nawet Dean — chociaż, być może, domyślał się tego. Emilka uśmiechała się dzielnie, kiedy należało się uśmiechać, lecz nigdy nie śmiała się głośno. Nawet Dean nie potrafił jej rozśmieszyć, choć wezwał na pomoc cały swój dowcip i humor. — Moje dni śmiechu dobiegły końca — rzekła do siebie. Podobnie było z pisaniem. Nie mogła już tworzyć. Promyk przestał się pojawiać. Ani jedna tęcza nie rozproszyła mroków strasznej zimy. Emilkę ciągle ktoś odwiedzał. Wolałaby, żeby nie przychodzili — zwłaszcza wuj Wallace i ciotka Ruth, którzy byli przekonani, że nigdy nie będzie mogła chodzić, i powtarzali to podczas każdych odwiedzin. Gorsi byli jednak goście, którzy pocieszali ją, że wkrótce wyzdrowieje, nie wierząc przy tym we własne słowa. Emilka nie miała bliskich przyjaciół prócz Deana, Ilzy i Teda. Ilza pisała co tydzień, usiłując dodać Emilce otuchy w sposób nieco zbyt oczywisty. Ted, dowiedziawszy się o wypadku, napisał jeden list. Był to list bardzo miły, taktowny i pełen szczerego współczucia. Emilka pomyślała, że tak mógł napisać każdy życzliwy znajomy, i nie odpisała Tedowi, choć prosił, by dała znać, jak się czuje. Nie było innych listów. Nie było nikogo prócz Deana. On jej nie zawiódł — i nigdy nie zawiedzie. Z biegiem nie kończących się, burzliwych i mrocznych dni coraz częściej zwracała się ku niemu. Podczas zimy wypełnionej bólem zaczęła się sobie wydawać tak stara i doświadczona, że wreszcie stanęli na tym samym gruncie. Bez niego życie było wyblakłą, szarą pustynią, pozbawioną barw i dźwięków. Kiedy przychodził, rozkwitało — przynajmniej na chwilę — jak radosna róża, otoczona girlandami drobnych kwiatuszków ułożonych z marzeń, nadziei i złudzeń. II Wiosną Emilka zaczęła wracać do zdrowia. Stało się to tak nieoczekiwanie i tak prędko, że nawet największy optymista z grona leczących ją lekarzy był zdumiony. Wprawdzie przez kilka tygodni musiała chodzić o kuli, lecz nadszedł dzień, gdy odłożyła ją i zaczęła spacerować samotnie po ogrodzie, patrząc na piękny świat oczyma, które nie mogły nasycić się tym widokiem. O, jak dobrze było znowu żyć! Jak dobrze było czuć pod stopami zieloną murawę! Pozostawiła ból i strach za sobą, jak zrzucony z ramion płaszcz, i odczuwała radość… nie, właściwie nie radość, lecz zdolność jej ponownego odczuwania kiedyś w przyszłości. Warto było chorować, aby delektować się smakiem powracającego zdrowia i dobrego samopoczucia w taki poranek, gdy wśród rozległych, zielonych pól dmie morski wiatr. Nic na świecie nie dawało się porównać z wiatrem od morza. Życie mogło lec w gruzach, wszystko mogło się zmienić lub przeminąć, ale bratki i chmury o zachodzie słońca wciąż były piękne. Emilka na nowo poczuła dawną radość istnienia. — „Zaprawdę, słodkie jest światło i miłą jest rzeczą dla oka, gdy ogląda słońce” — zacytowała w rozmarzeniu. Powrócił też dawny śmiech. Kiedy w Księżycowym Nowiu po raz pierwszy znowu usłyszano śmiech Emilki, Laura Murray, której włosy tej zimy ze szpakowatych stały się śnieżnobiałe, poszła do swego pokoju i uklękła przy łóżku, aby podziękować Bogu. Kiedy się modliła, Emilka rozmawiała właśnie z Deanem o Bogu. Byli w ogrodzie i zapadał jeden z najpiękniejszych wiosennych zmierzchów, a na niebie pojawił się mały, lecz stale rosnący księżyc. — Tej zimy chwilami wydawało mi się, iż Bóg mnie nienawidzi. Ale teraz znowu jestem pewna, że mnie kocha — powiedziała miękko Emilka. — Jesteś pewna? — spytał oschle Dean. — A ja myślę, że Bóg interesuje się nami, lecz nas nie kocha. Lubi przyglądać się nam i czekać, co zrobimy. Może Go bawi, kiedy wijemy się z bólu. — Co za okrutna wizja Boga! — wzdrygnęła się Emilka. — Chyba nie wierzysz w to naprawdę, Deanie! — Czemu nie? — Bo taki Bóg byłby gorszy niż diabeł… Bóg, który myśli tylko o własnej rozrywce i którego nie usprawiedliwia nawet nienawiść do nas. — Kto dręczył cię przez całą zimę bólem fizycznym i psychicznym? — zapytał Dean. — Nie Bóg. Poza tym On… zesłał mi ciebie — odparła spokojnie Emilka. Nie patrzyła na niego; uniosła twarz ku Trzem Księżniczkom pełnym majowego uroku. Jej twarz była teraz białoróżowa, blada po zimowej udręce. Tuż obok rozkwitały śnieżne pąki wielkiej spirei, która była dumą i radością kuzyna Jima i pięknym tłem dla Emilki. — Deanie, jak mam ci dziękować za to, co dla mnie zrobiłeś… kim dla mnie byłeś… od października? Nigdy nie zdołam ująć tego w słowa. Ale chcę, żebyś wiedział, co czuję. — Nic nie zrobiłem, chwytałem tylko chwile szczęścia. Czy wiesz, jaki byłem szczęśliwy, Gwiazdko, mogąc uczynić coś dla ciebie… pomóc ci… widząc, jak w bólu zwracasz się do mnie i szukasz tego czegoś, co tylko ja mogę ci dać… czego nauczyłem się przez lata samotności? I pozwoliłem sobie marzyć o czymś, co nie może się spełnić… Wiem, że nie powinno się spełnić… Emilka zadrżała lekko. Czemu jednak miała się wahać. Po co odkładać coś, co nieodwołalnie postanowiła uczynić? — Czy jesteś pewien, Deanie — zaczęła cicho — że twoje marzenie nie może się spełnić? ROZDZIAŁ 8 I W klanie Murrayów wybuchła wielka sensacja, gdy Emiłka oznajmiła, że zamierza poślubić Deana Priesta. W Księżycowym Nowiu sytuacja była przez pewien czas bardzo napięta. Ciotka Laura płakała, kuzyn Jim chodził po domu kręcąc głową, a ciotka Elżbieta miała niezwykle ponurą minę. W końcu jednak postanowili pogodzić się z tym faktem. Co mogli poradzić? Nawet ciotka Elżbieta wiedziała, że jeśli Emilka ma zamiar coś zrobić, niewątpliwie to zrobi. — Narobilibyście znacznie większego krzyku, gdybym wam powiedziała, że wychodzę za mąż za Perry’ego z Piecykowej Rury — oświadczyła Emilka, wysłuchawszy przemowy ciotki Elżbiety. — Oczywiście, to prawda — przyznała ciotka Elżbieta po wyjściu Emilki. — Mimo wszystko Dean jest zamożny… a Priestowie to dobra rodzina. — Ale są tacy… tacy priestowscy — westchnęła Laura. — I Dean jest o wiele za stary dla Emilki. W dodatku jego prapradziadek popadł w obłęd. — Dean nie popadnie w obłęd. — Ale jego dzieci mogą… — Lauro — przerwała karcąco Elżbieta i zmieniła temat. — Czy jesteś całkowicie pewna, że go kochasz, Emilko? — zapytała ciotka Laura tego samego wieczoru. — Tak… na swój sposób — odparła Emilka. Ciotka Laura rozłożyła ręce i przemówiła z nagłą porywczością, obcą jej naturze: — Ale kochać można tylko w jeden sposób! — O nie, najdroższa z wiktoriańskich cioć — zaprzeczyła wesoło Emilka. — Istnieje wiele rozmaitych sposobów. Wiesz przecież, że wypróbowałam już jeden czy dwa z nich. I zawiodły mnie. Nie martw się o Deana i o mnie. Rozumiemy się doskonale. — Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa, kochanie. — Będę szczęśliwa… jestem szczęśliwa. Przestałam być małą, rozmarzoną romantyczką. Ta zima pozbawiła mnie romantyzmu. Zamierzam wyjść za mąż za człowieka, którego towarzystwo zadowala mnie całkowicie, jego zaś zadowala to, co mogę mu dać: szczere przywiązanie i przyjaźń. Jestem pewna, że to najtrwalsza podstawa szczęśliwego małżeństwa. Prócz tego Dean mnie potrzebuje. Mogę mu dać szczęście. Nigdy nie był szczęśliwy. O, jakież to wspaniałe uczucie trzymać w dłoniach szczęście, które można ofiarować jak bezcenną perłę komuś, kto go pragnie. — Jesteś za młoda — powtórzyła ciotka Laura. — Tylko moje ciało jest młode. Dusza ma sto lat. Ostatnia zima sprawiła, że czuję się stara i mądra. Chyba to wiesz. — Tak, wiem. — Ale Laura wiedziała również, że uczucie, iż jest się starym i mądrym, świadczy o młodzieńczości Emilki. Ludzie naprawdę starzy i mądrzy nie odczuwają tego. I cała ta przemowa o wiekowych duszach nie zmieniła faktu, że smukła, promienna Emilka o tajemniczych oczach nie miała jeszcze dwudziestu lat, podczas gdy Dean Priest miał czterdzieści dwa. Za następnych piętnaście… ale Laura wolała o tym nie myśleć. W końcu, mimo wszystko, Dean nie wywiezie jej gdzieś daleko. Przecież istniały szczęśliwe małżeństwa, w których różnica wieku była równie duża. II Należy stwierdzić, że nikt nie patrzył przychylnie na to małżeństwo. Emilka przeżyła kilka dość przykrych tygodni. Doktor Burnley wściekał się i obrażał Deana. Ciotka Ruth przyjechała i zrobiła scenę. — On jest niewierzący, Emilko! — Nieprawda — odparła Emilka z oburzeniem. — W każdym razie, nie wierzy w to samo co my — oświadczyła ciotka Ruth takim tonem, jakby dla każdego prawdziwego Murraya miało to rozstrzygające znaczenie. Ciotka Ada, która nigdy nie wybaczyła Emilce odrzucenia oświadczyn jej syna — mimo że Andrzej ożenił się szczęśliwie i odpowiednio, nader odpowiednio — była wprost nie do zniesienia. Starała się dać Emilce do zrozumienia, jak bardzo się nad nią lituje. Utraciła Andrzeja i musi zadowolić się ułomnym Krzywym Priestem. Oczywiście ciotka Ada nie wyraziła się aż tak bezpośrednio, ale znaczenie jej słów było jasne. Emilka doskonale je zrozumiała. — Naturalnie jest bogatszy niż młody człowiek — przyznała w końcu ciotka. — I zajmujący — dorzuciła Emilka. — Młodzi mężczyźni to przeważnie nudziarze. Żyli zbyt krótko, by się przekonać, że nie dla wszystkich są takim cudem jak dla swoich matek. Ten pojedynek zakończył się więc remisem. Priestowie również nie byli zadowoleni. Być może z przykrością myśleli o tym, że majątek zamożnego wuja wyśliźnie im się z rąk. Twierdzili, że Emilia Starr wychodzi za Deana wyłącznie dla pieniędzy. A Murrayowie zadbali o to, by owe pogłoski dotarły do uszu Emilki. Czuła, że Priestowie nieustannie i złośliwie obmawiają ją za plecami. — Nigdy nie będę należała do twojego klanu — powiedziała buntowniczo Deanowi. — Nie musisz. Ty i ja, Gwiazdko, będziemy żyli dla siebie. Nie ma mowy, żebyśmy mieli chodzić, mówić, myśleć i oddychać zgodnie z nakazami jakiegokolwiek klanu, czy to Priestów, czy Murrayów. Priestowie uważają cię za nieodpowiednią żonę dla mnie, lecz Murrayowie jeszcze głośniej twierdzą, że nie jestem odpowiednim mężem dla ciebie. Nic nie szkodzi. Oczywiście, Priestowie nie mogą uwierzyć, że wychodzisz za mnie dlatego, że coś do mnie czujesz. Jak to możliwe? Ja sam z trudem w to wierzę. — Ale wierzysz, Deanie, prawda? Naprawdę obchodzisz mnie bardziej niż ktokolwiek inny na świecie. Oczywiście, jak ci mówiłam, nie kocham cię niemądrą, romantyczną miłością. — A czy kochasz kogoś innego? — spytał cicho Dean. Po raz pierwszy odważył się zadać to pytanie. — Nie. Oczywiście… jak wiesz, przeżyłam jedną czy dwie miłostki, głupie zadurzenia dziewczęce. Ale to było wiele lat temu. Ostatnia zima wydaje mi się długa jak całe życie, jak gdyby stulecia oddzieliły mnie od tamtych szaleństw. Jestem tylko twoja, Deanie. Dean uniósł jej dłoń i ucałował. Nigdy jeszcze nie dotknął jej ust. — Mogę cię uszczęśliwić, Gwiazdko. Wiem o tym. Jestem stary… ułomny… ale potrafię uczynić cię szczęśliwą. Czekałem na ciebie całe życie, moja gwiazdo. Tym zawsze byłaś dla mnie, Emilko. Piękną, nieosiągalną gwiazdą. Teraz mam ciebie… trzymam cię… noszę w sercu. I kiedyś mnie pokochasz. Pewnego dnia dasz mi coś więcej niż tylko przywiązanie. Namiętna nuta w jego głosie lekko przestraszyła Emilkę. W jakiś sposób wydawał się żądać więcej, niż mogła mu ofiarować. Ilza, która ukończyła Szkołę Deklamacji i przyjechała na tydzień do domu przed wyruszeniem na letnie tournee koncertowe, trąciła inną ostrzegawczą strunę, która przez jakiś czas drgała niepokojąco. — W pewnym sensie, skarbie, Dean jest stworzony dla ciebie. Jest inteligentny, fascynujący, a przy tym pozbawiony tego okropnego przeświadczenia o własnej ważności, które ma większość Priestów. Ale będziesz do niego należała ciałem i duszą. Dean nie zniesie myśli, że można się interesować czymś poza nim. Musi mieć prawo wyłączności. Jeśli ci to nie przeszkadza… — Nie sądzę. — Twoje pisanie… — Och, z tym już skończyłam. Od czasu choroby przestało mnie to interesować. Zrozumiałam, jak niewiele znaczy, ile jest ważniejszych spraw… — Póki tak uważasz, będziesz z Deanem szczęśliwa. Hej ho! — Ilza westchnęła i zaczęła obrywać płatki z krwistoczerwonej róży, którą miała przypiętą do paska. — Gdy rozmawiamy o twoim małżeństwie, czuję się okropnie staro, Emilko. To wydaje się jakieś niedorzeczne. Wczoraj chodziłyśmy do szkoły. Dzisiaj jesteś zaręczona. A jutro będziesz babcią. — Czy ty… czy w twoim życiu nie ma nikogo, Ilzo? — Słuchajcie lisicy, co straciła ogon. Nie, dziękuję. Cóż, ostatecznie będę szczera. Czuję, że ogarnia mnie przemożne pragnienie uczciwej spowiedzi. Nigdy nie istniał dla mnie nikt poza Perrym Millerem. A jego już ty usidliłaś. Perry Miller. Emilka nie wierzyła własnym uszom. — Uzo Burnley! Przecież zawsze wyśmiewałaś go… wściekałaś się na niego… — No pewnie, że się wściekałam. Lubiłam go tak bardzo, że wpadałam w furię, gdy robił z siebie głupca. Chciałam być z niego dumna, a zawsze musiałam się wstydzić. O, chwilami byłam taka wściekła, że mogłabym odgryźć nogę od krzesła. Czy myślisz, że zwracałabym uwagę na jego błazeństwa, gdyby nic mnie nie obchodził? Nie mogę się z tego otrząsnąć… to chyba „słabość Burn—leyów”. Nigdy się nie zmieniamy. O, mogłabym polecieć na jego skinienie… nawet dzisiaj bym mogła, nawet do Piecykowej Rury z jej beczkami na śledzie, niech tam. No i widzisz. Ale mniejsza o to. Życie i bez niego jest nie najgorsze. — Może kiedyś… — Nie ma co marzyć. Nie życzę sobie, żebyś mnie swatała, Emilko. Perry nigdy o mnie nie myślał i nie pomyśli. Ja też nie będę o nim myślała. Jak brzmiał ten stary wierszyk, z którego śmiałyśmy się w szkole i uważałyśmy za czyste brednie? Odkąd świat ruszył z miejsca i odkąd się toczy Aż do chwili, gdy nich ten ustanie, Możesz zdobyć mężczyznę, gdy go tylko zoczysz Albo poprzez cierpliwe czekanie. Lecz panować bez końca, od początku władać, By nie groziło ci pożyczanie, To coś, czego wciąż pragną daremnie dziewczęta, A bogowie zesłać nie są w stanie. — Cóż, za rok będę już absolwentką. Czekają mnie lata kariery. Pewnie kiedyś wyjdę za mąż. — Za Teda? — spytała Emilka, zanim zdążyła się powstrzymać. Chętnie odgryzłaby sobie język. Ilza rzuciła jej przeciągłe, czujne spojrzenie, które Emilka zwycięsko odparowała z całą murrayowską dumą — może aż nazbyt zwycięsko. — Nie, nie za Teda. Ted wcale o mnie nie myśli. Wątpię, czy myśli o kimkolwiek prócz siebie. Ted jest miły, ale samolubny, Emilko, naprawdę. — Nie, nie! — Emilka była oburzona. Nie mogła tego słuchać. — Och, nie kłóćmy się. Jakie to ma znaczenie? I tak zniknął z naszego życia. Niech go bierze, kto chce. On wysoko zajdzie. W Montrealu szaleją za nim. Będzie wspaniałym portrecistą, jeśli zdoła się wyleczyć ze starego nawyku nakładania ciebie na każdą twarz, którą maluje. — Bzdura. Nie robi tego. — Robi. Złościłam się o to tysiące razy. Zaprzecza, oczywiście. Myślę, że nawet nie uświadamia sobie tego. To chyba pozostałość po jakimś dawnym, podświadomym przeżyciu, mówiąc żargonem nowoczesnych psychologów. Mniejsza o to. Jak powiedziałam, zamierzam kiedyś wyjść za mąż. Gdy już zmęczy mnie kariera. Na razie pysznie się bawię, ale pewnego dnia wezmę ślub z rozsądku, tak jak ty, z człowiekiem o złotym sercu i pękatym portfelu. Czy to nie zabawne, mówić o małżeństwie z kimś, kogo nie znasz? Co on robi w tej chwili? Goli się? Klnie? A może rozpacza z powodu innej dziewczyny? Wszystko jedno, i tak ożeni się ze mną. O, będziemy szczęśliwe, na pewno. Będziemy się odwiedzały, porównywały nasze dzieci… nazwij pierwszą córkę Ilzą, przyjaciółko moja, dobrze? Cóż to za piekielna rzecz być kobietą, prawda, Emilko? Stary Kelly, handlarz blachą, wieloletni przyjaciel Emilki, także musiał wtrącić swoje trzy grosze. Nikt nie byłby w stanie go powstrzymać. — Dzieweczko droga, prawda to, że wychodzisz za Krzywego Priesta? — Prawda — Emilka wiedziała, że Stary Kelly nie potrafi nazywać Deana inaczej, ale zawsze wzdrygała się z niechęcią. Stary Kelly miał skwaszoną minę. — Za młoda jesteś, za krótko żyłaś, żeby wychodzić za mąż. Szczególnie za Priesta. — Przecież pan od lat mi wytykał, że jeszcze nie mam wielbiciela — powiedziała podstępnie Emilka. — Żartowałem, dzieweczko droga. Ale to już nie żarty. Nie bądź uparta, perełko. Zastanów się. Są węzły, które łatwo zawiązać, ale j rozplatać trudno. Zawsze cię ostrzegałem, żebyś nie wychodziła za Priesta. Głupio mówiłem, mogłem się tego domyślić. Powinienem był cię namawiać, żebyś sobie wzięła Priesta za męża. — Dean nie jest taki jak inni Priestowie, panie Kelly. Będę z nim bardzo szczęśliwa. Stary Kelly z niedowierzaniem pokręcił rozczochraną, rudą, siwiejącą głową. — W takim razie będziesz pierwszą, nie wyłączając starej damy z Folwarku. Ale ona lubiła codzienne kłótnie. A ty zadręczysz się na śmierć. — Nie będę się kłóciła z Deanem. A przynajmniej nie co dzień. — Emilka nieźle się bawiła. Nie martwiły jej mroczne przepowiednie Starego Kelly’ego. Zachęcała go nawet z pewną przekorną radością. — Pewnie, jeśli będziesz mu ustępowała. Inaczej będzie się dąsał. Wszyscy Priestowie muszą dostać, czego chcą. Będzie zazdrosny, nigdy nie ośmielisz się rozmawiać z innym mężczyzną. O, Priestowie potrafią zmusić żony do posłuchu. Stary Aaron Priest kazał żonie klękać, kiedy go o coś prosiła. Mój ojciec widział to na własne oczy. — Panie Kelly, czy pan naprawdę myśli, że ktoś mógłby mnie do tego zmusić? Stary Kelly zamrugał. — Murrayowie mają dość sztywne kolana — przyznał. — Ale były i inne rzeczy. Nie wiesz, że jego wujek Jim wolał chrząkać niż mówić i zawsze powiadał do żony „głupia jesteś”, kiedy mu się sprzeciwiała? — Może i była głupia, panie Kelly. — Może. Ale czy to grzecznie? Sama osądź. A jego ojciec rzucał w żonę talerzami, kiedy się zezłościł. To fakt, mówię ci. Choć ten stary diabeł potrafił też być zabawny, jak był w dobrym humorze. — Takie rzeczy zawsze wychodzą dopiero w co drugim pokoleniu — powiedziała Emilka. — A jeśli nie, to zawsze jeszcze mogę się uchylić. — Dzieweczko droga, bywają gorsze rzeczy niż rzucanie talerzami— Przed talerzem możesz się uchylić, ale przed czym innym już nie. Powiedz mi, czyś słyszała — Stary Kelly złowieszczo zniżył głos — że podobno Priestowie często nudzą się małżeństwem z jedną kobietą? Emilka rzuciła panu Kelly’emu jeden z uśmiechów, tak potępianych przez ciotkę Elżbietę. — Czy pan naprawdę myśli, że Dean znudzi się mną? Nie jestem pięknością, drogi panie Kelly, ale jestem bardzo interesująca. Stary Kelly ujął lejce z miną człowieka zmuszonego do bezwarunkowej kapitulacji. — Owszem, dzieweczko droga, masz usta stworzone do całowania. Widzę, że się uparłaś. Ale tak sobie myślę, że co innego Pan Bóg ci przeznaczył. W każdym razie, zawsze jest nadzieja, że wszystko dobrze się skończy. Tyle że on za dużo wie, ten Krzywy Priest, o wiele za dużo. I Stary Kelly odjechał, a kiedy Emilka nie mogła go już usłyszeć, mruknął do siebie: — To się nie mieści w głowie! Przecież to dziwak i wygląda jak zezowaty kot! Emilka stała przez chwilę, odprowadzając spojrzeniem znikający wózek Starego Kelly’ego. Znalazł szczelinę w jej pancerzu i zadał celne pchnięcie. Poczuła lekki dreszcz, jak gdyby jej duszę owionął cmentarny chłód. Nieoczekiwanie przypomniała sobie, co ciotka Nancy szeptała dawno temu Karolinie Priest: że Dean podobno uczestniczył raz w czarnej mszy. Emilka otrząsnęła się ze wspomnień. To wszystko brednie — głupie, złośliwe, zawistne gadanie zasiedziałych plotkarzy. Ale Dean naprawdę wiedział zbyt wiele. Jego oczy zbyt wiele widziały. Po części to właśnie było powodem wyraźnej fascynacji Emilki. Teraz jednak poczuła lęk. Czyż nie wyczuwała zawsze — także w tej chwili — że on kpi sobie ze świata, ma swój własny, tajemniczy, określony punkt widzenia, wynikający z wiedzy, której ona z nim nie dzieliła — nie mogła, a może nazywając rzecz po imieniu, nie chciała dzielić? Dean utracił pewien nieuchwytny, szczery zapał, jaki daje wiara i idealizm. Ta myśl tkwiła w jej świadomości głęboko, mimo że odpychała ją od siebie. Przez chwilę czuła to samo co Ilza: że być kobietą to naprawdę piekielna rzecz. „Dobrze mi tak, skoro zachciało mi się omawiania podobnych tematów ze Starym Jockiem Kellym” — pomyślała gniewnie. Zgoda na jej zaręczyny nigdy nie została ujęta w słowa. Wyrażono jednak w końcu milczące przyzwolenie. Dean był zamożny. Pries—towie mogli się poszczycić wszelkimi niezbędnym tradycjami, łącznie z tym, że jedna z babek tańczyła z księciem Walii na słynnym balu w Charlottetown. No a poza tym wszyscy odczują pewną ulgę, kiedy Emilka wyjdzie bezpiecznie za mąż. — Przynajmniej nie zabierze jej daleko od nas — powiedziała ciotka Laura. Jakże mogliby utracić jedyną wesołą istotę, rozjaśniającą stary dom? „Powiedzcie Emilce, że w rodzinie Priestów często rodzą się bliźnięta” — napisała stara ciotka Nancy. Ale ciotka Elżbieta nie powtórzyła jej tego. Doktor Burnley, który protestował najgłośniej, dał za wygraną, dowiedziawszy się, że Elżbieta dokładnie przegląda kufry z pościelą na strychu Księżycowego Nowiu, a Laura mereżkuje obrusy. — Co złączy Elżbieta Murray, tego człowiek niech się nie waży rozdzielić — rzekł z rezygnacją. Ciotka Laura łagodnie ujęła w dłonie twarz Emilki i spojrzała jej w oczy. — Niech cię Bóg błogosławi, Emilko, drogie dziecko. — To było bardzo wiktoriańskie — powiedziała Emilka Deanowi. — Ale podobało mi się. ROZDZIAŁ 9 I W jednym punkcie ciotka Elżbieta pozostała nieugięta. Emilka nie wyjdzie za mąż, póki nie ukończy dwudziestu lat. Dean, któremu marzył się ślub na jesieni i zima w czarownym japońskim ogrodzie po drugiej stronie Oceanu Spokojnego, musiał z niechęcią ulec. Emilka także wolałaby wcześniejszy ślub. W głębi duszy, gdzie nie chciała nawet zaglądać, tliło się przeświadczenie, że im prędzej nastąpi to, co nieuniknione, tym lepiej. A przecież była szczęśliwa — powtarzała to sobie bardzo często i szczerze. Być może zdarzały się mroczne chwile, kiedy stawała twarzą w twarz z niepokojącą myślą, że jest to szczęście kalekie, ze złamanym skrzydłem, a nie dzikie, swobodne szczęście, o którym niegdyś marzyła. Ale to, powtarzała sobie, utraciła na zawsze. Pewnego dnia Dean stanął przed nią zarumieniony i podniecony jak chłopiec. — Emilko, zrobiłem coś. Ale czy to pochwalisz? O Boże, co będzie, jeżeli nie pochwalisz? — Co takiego zrobiłeś? — Kupiłem dom. — Dom? — Dom! Ja, Dean Priest, stałem się właścicielem ziemskim, posiadaczem domu z ogrodem i pięciu akrów świerkowego lasu. Ja, który jeszcze dzisiaj rano nie miałem własnego kawałka ziemi. Ja, który przez całe życie pragnąłem go mieć. — Który dom kupiłeś, Deanie? — Dom Freda Clifforda. Przynajmniej w rozumieniu prawa był to jego dom. A tak naprawdę jest nasz, zawsze był nasz, przeznaczony nam od stworzenia świata. — Rozczarowany Dom? — Ach, tak go zawsze nazywałaś. Ale już nie będzie Rozczarowany. O ile… Emilko, czy pochwalasz mój zakup? — Czy pochwalam? Ależ Deanie, jesteś naprawdę przemiły! Zawsze kochałam ten dom. Należy do tych, które można pokochać od pierwszego wejrzenia. Są takie domy, wiesz? Pełne czaru. A inne nie mają go wcale. Zawsze pragnęłam, żeby marzenia tego domu się ziściły. Och, ktoś mi powiedział, że zamierzasz nabyć ten okropny, wielki dom w Shrewsbury. Bałam się zapytać, czy to prawda. — Cofnij te słowa, Emilko. Musiałaś wiedzieć, że to nieprawda. Znasz mnie przecież. Oczywiście, wszyscy Priestowie chcieli, żebym go kupił. Moja siostra prawie płakała. Cena była okazyjna, a to taki elegancki dom. — Owszem, elegancki, w każdym znaczeniu tego słowa — przyznała Emilka. — Ale mieszkać w nim nie można. Nie z powodu jego wielkości czy elegancji, tylko dlatego, że to po prostu niemożliwe. — No właśnie. Każda prawdziwa kobieta czułaby to samo. Tak się cieszę, Emilko, że jesteś zadowolona. Musiałem zdecydować się na kupno tego domu wczoraj w Charlottetown i nie miałem czasu zapytać cię o zdanie. Ktoś inny już postanowił go kupić, więc od razu porozumiałem się z Fredem. Mógłbym odsprzedać dom, gdybyś nie była zadowolona. Ale czułem, że będziesz. Urządzimy go tak pięknie, kochanie. Pragnę mieć własny kąt. Mieszkałem w wielu miejscach, ale własnego domu nigdy nie miałem. Każę go wykonać i urządzić jak najpiękniej dla ciebie, Gwiazdko. Moja Gwiazdko, ty powinnaś błyszczeć w królewskim pałacu. — Chodźmy popatrzeć na dom — zaproponowała Emilka. — Chcę mu powiedzieć, co go czeka. Chcę, żeby się dowiedział, że nareszcie ożyje. — Wejdziemy nawet do środka. Mam klucz. Dostałem go od siostry Freda. Emilko, czuję się tak, jakbym sięgnął ku niebu i pochwycił księżyc. — A ja mam dłonie pełne gwiazd! — zawołała wesoło Emilka. II Ruszyli zatem w stronę Rozczarowanego Domu — przez stary sad pełen kwitnących orlików, potem Jutrzejszą Drogą do pastwiska, zboczem wzgórza porośniętym złotymi paprociami, wzdłuż krętego płotu o sztachetach srebrzystoszarych ze starości, okolonego kępkami dzikich nieśmiertelników i błękitnych astrów; i dalej wijącą się kapryśnie ścieżką jodeł, tak wąską, że musieli iść gęsiego, a powietrze było wypełnione miłymi dla ucha szeptami. Ścieżka dochodziła do spadzistej łąki, porośniętej młodymi jodłami, szerokiej, trawiastej i zachwycającej. A na wzniesieniu, otoczonym przepychem i magią wzgórz, nad którymi zawisły kłębiaste obłoki podświetlone blaskiem zachodzącego słońca, stał dom — ich dom. Dom, wokół którego wznosiły się tajemnicze ściany lasu —jedynie od południa długie zbocze wzgórza schodziło ku Perlistej Wodzie, podobnej teraz do matowozłotej misy. W dali rozpościerały się łąki, miejsce odpoczynku gwiazd, i wzgórza nad Balladowym Stawem, błękitne i romantyczne niczym słynne alzackie Wogezy. Za domem, nie przesłaniając widoku, rósł rząd przepięknych lombardzkich topoli. Wspięli się na wzgórze i stanęli przed bramą niewielkiego ogrodu, znacznie starszego niż dom, który został zbudowany na miejscu dawnej, drewnianej chaty z pionierskich czasów. — Mając taki widok można żyć — powiedział w uniesieniu Dean. — Cóż to za drogie, kochane miejsce! Mnóstwo tu wiewiórek, Emilko. Są i króliki. Chyba lubisz wiewiórki i króliki? Wiosną wszędzie kwitną fiołki. Za tymi młodymi jodłami leży porośnięta mchem kotlinka, która w maju pełna jest fiołków „słodszych od powiek Emilki, słodszych od jej oddechu”. Uważam, że Emilia to milsze imię niż Cytera czy Junona. Chciałbym, żebyś zwróciła szczególną uwagę na tę furtkę po drugiej stronie. Jest właściwie zbyteczna. Wychodzi na mokradła pełne żab. Ale czy to nie piękne? Kocham takie „niepotrzebne” furtki. Ta wygląda tak obiecująco. Być może leży za nią coś cudownego. Furtka jest zawsze tajemnicza, kusząca, jest symbolem. Słyszysz? Gdzieś po drugiej stronie zatoki bije dzwon. O zmierzchu bicie dzwonu ma zawsze magiczne brzmienie, jak gdyby dobiegało z jakiejś „dalekiej krainy czarów”. W kącie ogrodu kwitną róże, staroświeckie róże podobne do słodkich, starych pieśni. Róże tak białe, że mogłyby spocząć na twej piersi, słodka moja. I tak czerwone, że mogłyby rozświetlić miękkie ciemne sploty twych włosów. Wiesz, Emilko, jestem dzisiaj trochę pijany… winem życia. Nie dziw się, że mówię rzeczy szalone. Emilka była bardzo szczęśliwa. Wydawało się, że uroczy, stary ogród przemawia do niej przyjaźnie w sennym, gasnącym świetle. Uległa bez reszty czarowi tego miejsca. Spojrzała z uwielbieniem na Rozczarowany Dom. Jakiż to drogi, zadumany domek. Nie był stary i za to go lubiła — stare domy za dużo wiedziały, zbyt wiele stóp przestąpiło ich progi, zbyt wiele udręczonych lub obojętnych oczu wyglądało przez ich okna. Ten dom był niedoświadczony i niewinny jak ona sama. Tęsknił za szczęściem. Powinien go zaznać. Dean i ona wypędzą stąd duchy zdarzeń, które nigdy nie nastąpiły. Jak wspaniale będzie mieć własny dom. — Ten dom potrzebuje nas tak samo, jak my jego — powiedziała. — Kocham cię, Gwiazdko, gdy twój głos nabiera takich miękkich, niskich tonów — odezwał się Dean. — Nigdy tak nie mów do innego mężczyzny, Emilko. Emilka rzuciła mu zalotne spojrzenie, które sprawiło, że omal jej nie pocałował. Nigdy jeszcze tego nie uczynił. Jakieś nieuchwytne przeczucie podpowiadało mu zawsze, że Emilka nie jest jeszcze gotowa. Mógł odważyć się w owej czarodziejskiej godzinie, która nadała wszystkiemu romantyczny urok — mógł nawet wówczas zdobyć Emilkę całkowicie. Zawahał się jednak i magiczna chwila minęła. Z dołu, od strony niewidocznej drogi za świerkami, dobiegł śmiech. Szczery, niewinny, dziecięcy śmiech, który jednak zmącił ów kruchy czar. — Wejdźmy do naszego domu — powiedział Dean. Poprowadził ją wśród bujnych, dzikich traw ku drzwiom wiodącym wprost do salonu. Klucz obrócił się opornie w zardzewiałym zamku. Dean ujął dłoń Emilki i pociągnął ją za sobą. — Przekrocz swój własny próg, skarbie. Uniósł latarkę i rozkołysany krąg światła omiótł pusty pokój o nagich, surowych ścianach, zabitych deskami oknach, framugach bez drzwi i pustym kominku — nie, niezupełnie pustym. Leżała tam kupka białego popiołu, pozostałość po ogniu, który Emilka i Ted rozpalili jako dzieci owego letniego, pełnego przygód wieczoru — ogniu, przy którym siedzieli razem snując plany na przyszłość. Zadrżała lekko i odwróciła się ku drzwiom. — Deanie, to wygląda zbyt upiornie i smutno. Duchy zdarzeń, które nie nastąpiły, są straszniejsze niż duchy tych, które nastąpiły. III Za radą Deana spędzili lato na wykańczaniu i urządzaniu domu. Wszystko, co się tylko dało, robili sami, dokładnie tak, jak chcieli. — Możemy wziąć ślub na wiosnę, latem słuchać świątynnych dzwonków wśród piasków Wschodu, oglądać wyspę File w blasku księżyca i słuchać pomruków Nilu w Memfis, a jesienią wrócić tu, przekręcić klucz i znaleźć się we własnym domu. Emilka była zachwycona tymi planami. Ciotki miały pewne wątpliwości. Wszystko to nie brzmiało zbyt stosownie ani poważnie i ludzie będą okropnie plotkowali. Ciotka Laura martwiła się także z powodu pewnego starego przesądu, zgodnie z którym urządzanie domu przed ślubem miało przynosić nieszczęście. Emilka i Dean nie zważali na konwenanse ani przesądy. Robili nadal to, co zaplanowali. Rzecz jasna, wszyscy Priestowie i Murrayowie zasypywali ich radami, których oni nie mieli zamiaru słuchać. Przede wszystkim nie odmalowali Rozczarowanego Domu, lecz kazali go pokryć gontem i zostawić, by nabrał beżowo–szarego odcienia — ku wielkiej zgrozie ciotki Elżbiety. — Tylko w Piecykowej Rurze domy są nie pomalowane — mówiła. Stare, nie używane, prowizoryczne schody z desek, pozostawione przed trzydziestu laty przez cieśli, wymienili na szerokie płyty czerwonego piaskowca znad morza. Dean kazał wprawić w okna szybki w kształcie rombów. Ciotka Elżbieta przestrzegała Emilkę, że bardzo trudno będzie utrzymać je w czystości. Dean dodał urocze okienko nad frontowymi drzwiami, osłonięte daszkiem niczym krzaczastą brwią, a w salonie znalazły się duże oszklone drzwi, przez które można było wyjść prosto do jodłowego lasku. Dean porozmieszczał wszędzie gustowne szafy i szafki. — Nie jestem aż takim głupcem, żeby sobie wyobrażać, że mężczyzna, który nie zaopatrzy dziewczyny w odpowiednie szafki, może utrzymać jej miłość — stwierdził. Szafki zyskały uznanie ciotki Elżbiety, lecz tapety wydawały jej się zupełnie nie do przyjęcia. Zwłaszcza w salonie. Powinno się tam znaleźć coś weselszego — kwiaty, złote paski lub nawet, jako wielkie ustępstwo na rzecz nowoczesności, tapety „krajobrazowe”, które zaczęły właśnie wchodzić w modę. Emilka obstawała jednak przy popielatej, cieniowanej tapecie z ośnieżonymi sosnowymi gałązkami. Ciotka Elżbieta oświadczyła, że równie dobrze można byłoby zamieszkać w lesie. Emilka jednak we wszystkim, co dotyczyło jej ukochanego domu, była „uparta niczym muł”, jak stwierdziła zirytowana ciotka Elżbieta, nieświadoma, że oto potomkini Mur—rayów powtarza jedno z określeń Starego Kelly’ego. Ale ciotka Elżbieta była naprawdę bardzo dobra. Wydobyła z dawno nie otwieranych skrzyń i kufrów srebra i porcelanę należącą do jej macochy — przedmioty, które otrzymałaby Julia Murray, gdyby jak należy wyszła za mąż za człowieka uznanego przez rodzinę — i dała je Emilce. Były wśród nich istne cacka — zwłaszcza bezcenny, lśniący, różowy dzban i zachwycający stary serwis obiadowy z prawdziwej chińskiej porcelany w błękitny wzór — jeszcze ze ślubnej wyprawy babki Emilki. Nie brakowało w nim ani jednej sztuki. Były tam cienkie, płytkie filiżanki, głębokie spodeczki, talerze o karbowanych brzegach i okrągłe, pękate wazy do zupy. Emilka wstawiła serwis do wbudowanej w ścianę szafki w salonie i rozkoszowała się jego widokiem. Pokochała także niewielkie owalne lustro w pozłacanej ramie, ozdobione u góry figurką czarnego kota. Lustro to tak często odbijało twarze pięknych kobiet, że teraz dodawało uroku każdemu odbiciu. I stary zegar o spiczastym wierzchołku, z maleńkimi, pozłacanymi wieżyczkami po bokach — dobrze wychowany zegar, który dawał ostrzeżenie na dziesięć minut przed wybiciem godziny, żeby nikogo nie zaskakiwać. Dean zawiesił go, lecz nie chciał nastawić. — Kiedy wejdziemy do domu, kiedy wprowadzę cię tutaj jako pannę młodą i królową, sama go uruchomisz — powiedział. Okazało się również, że chippendalowski kredens i mahoniowy stół na ciężkich nogach, stojące w Księżycowym Nowiu, należą do Emilki. Dean zaś posiadał mnóstwo niezwykłych, zachwycających przedmiotów z całego świata: sofę pokrytą pasiastym jedwabiem, która przed rewolucją stała w salonie francuskiej markizy, latarnię z misternie kutego żelaza, pochodzącą ze starego weneckiego pałacu i przeznaczoną do salonu, dywan z Szirazu, dywanik modlitewny z Damaszku, mosiężne włoskie wilki do kominka, chińskie jadeity i kość słoniową, japońskie lakowe miseczki, przepiękną zieloną sowę z japońskiej porcelany, malowany chiński flakonik na perfumy z agatu, znaleziony w jakimś dziwnym miejscu w Mongolii i nadal wydzielający woń Wschodu, która jest zawsze inna niż zachodnia; i chiński imbryk do herbaty, ozdobiony groźnymi, złotymi smokami o pięciu szponach, które dla wtajemniczonych oznaczały, że imbryk pochodzi z szaf cesarza. Dean powiedział Emilce, że przedmiot ów został zagrabiony z Letniego Pałacu podczas Powstania Bokserów, nie chciał jej jednak wyjawić, jak wszedł w jego posiadanie. — Nie teraz. Kiedyś ci opowiem. Prawie każda rzecz w tym domu ma swoją historię. IV Bawili się wyśmienicie ustawiając meble w salonie. Wypróbowali dziesiątki rozmaitych sposobów i nie spoczęli, dopóki nie znaleźli najwłaściwszego. Czasami nie mogli się zgodzić i wtedy siadali na podłodze, by przedyskutować sprawę. A gdy nie potrafili dojść do porozumienia, wołali Pryma i kazali mu ciągnąć słomki pyszczkiem. Prym zawsze kręcił się w pobliżu. Psotka zdechła ze starości, a Prym był już powolny, schorowany i chrapał okropnie przez sen, lecz Emilka przepadała za nim i nie chciała chodzić bez niego do Rozczarowanego Domu. Sunął ścieżką obok niej jak szary, nakrapiany cień. — Kochasz tego starego kota bardziej niż mnie, Emilko — powiedział raz Dean żartobliwie, lecz z nutą pewnej powagi. — Muszę go kochać — broniła się Emilka. — On się starzeje. Ty masz przed sobą wiele lat. A poza tym muszę zawsze mieć obok siebie kota. Dom nie jest prawdziwym domem bez zadowolonego kota, siedzącego z łapkami owiniętymi ogonem. Kot dodaje tajemniczości, uroku, natchnienia. A ty musisz mieć psa. — Po śmierci Brytana nie chciałem mieć innego psa. Może teraz kupię sobie, ale zupełnie innej rasy. Będzie nam potrzebny, żeby nauczyć moresu twoje koty. O, jak to przyjemnie czuć, że jakieś miejsce należy do ciebie! — Jeszcze milsze jest uczucie, że ty należysz do jakiegoś miejsca — powiedziała Emilka, rozglądając się ze wzruszeniem. — Będziemy dobrymi przyjaciółmi, nasz dom i my — zgodził się Dean. V Pewnego dnia porozwieszali także wszystkie obrazy. Emilka przyniosła swoje ulubione, między innymi Lady Giovannę i Monę Lisę. Zawiesili je między oknami. — Tu stanie twoje biurko — powiedział Dean. — Mona Lisa zdradzi ci szeptem odwieczną tajemnicę swego uśmiechu, a ty napiszesz o tym opowieść. — Myślałam, że nie życzysz sobie, żebym pisała — zauważyła Emilka. — Zawsze patrzyłeś na to z niechęcią. — To było wówczas, gdy się obawiałem, że twoje pisanie odbierze mi ciebie. Teraz jest inaczej. Chciałbym, żebyś robiła to, co lubisz. Emilka przyjęła te słowa obojętnie. Od czasu choroby nie miała ochoty wziąć pióra do ręki. Z biegiem dni na samą myśl o tym czuła narastający niesmak. Z pisaniem wiązało się wspomnienie spalonej książki, a to sprawiało ból nie do zniesienia. Przestała nasłuchiwać „zbłąkanego słowa” — była wygnanką z dawnego gwiezdnego królestwa. — Zawieszę starą Elżbietę Bas obok kominka — powiedział Dean. — „Sztych z portretu pędzla Rembrandta”. Czyż to nie wspaniała staruszka, Gwiazdko, w tym białym czepku i z olbrzymią białą krezą? I czy widziałaś kiedyś taką bystrą starą twarz pełną humoru, zadowolenia z siebie i lekkiej wzgardy? — Chyba nie chciałabym pokłócić się z Elżbietą — rzekła w zamyśleniu Emilka. — Człowiek ma wrażenie, że ona trzyma ręce złożone, bo tak jej każą, ale każdego, kto się jej sprzeciwi, gotowa jest wytargać za uszy. — Obróciła się w proch przed ponad stu laty — dodał Dean z rozmarzeniem — ale nadal żyje na tej taniej reprodukcji płótna Rembrandta. Wydawałoby się, że lada chwila przemówi. I podobnie jak ty czuję, że nie tolerowałaby żadnych głupstw. — Ale niewykluczone, że ma w którejś kieszeni cukierka dla ciebie. Wspaniała, rumiana, czerstwa staruszka. Nie mam wątpliwości, że to ona była głową rodziny. Jej mąż robił, co mu kazała, nawet o tym nie wiedząc. — Czy miała męża? — zastanowił się Dean. — Nie ma obrączki na palcu. — A zatem musiała być zachwycającą starą panną — stwierdziła Emilka. — Jakże inny jest jej uśmiech od uśmiechu Mony Lisy — powiedział Dean, przenosząc spojrzenie z jednej na drugą.— Elżbieta jest pobłażliwa, jej twarz ma tylko ulotny wyraz przebiegłości i zamyślenia. Twarz Mony Lisy kryje zaś w sobie odwieczny powab i pokusę, które doprowadzają mężczyzn do szaleństwa i zapisują szkarłatem mgliste karty historii. La Gioconda byłaby bardziej inspirującym obiektem westchnień. Ale Elżbieta byłaby milszą ciotką. Dean zawiesił także nad kominkiem starą miniaturę swojej matki. Emilka widziała ją po raz pierwszy. Matka Deana Priesta była piękną kobietą. — Ale dlaczego ma taką smutną twarz? — Ponieważ była żoną Priesta — odparł Dean. — Czy i ja będę smutna? — zapytała przekornie Emilka. — Nie, jeśli to będzie zależało ode mnie — odrzekł Dean. A czy dotychczas zależało? Pytanie to od czasu do czasu narzucało się Emilce, która nie chciała na nie dawać odpowiedzi. Przez dwie trzecie lata była bardzo szczęśliwa, a to —jak uznała — dość dużo. Do pozostałej jednej trzeciej należały godziny, o których nie mówiła nikomu — godziny, kiedy jej dusza wydawała się schwytana w pułapkę, a wielki, zielony szmaragd połyskujący na palcu ciążył niczym kajdany. Raz nawet zdjęła go, żeby przez chwilę poczuć się wolną; nazajutrz było jej przykro i wstyd z powodu tej chwilowej ucieczki, gdy powrócił zdrowy rozsądek, zadowolenie ze swego losu i jeszcze żywsze zainteresowanie małym, szarym domkiem, który tak wiele dla niej znaczył — „więcej niż Dean”, co powiedziała sobie o godzinie trzeciej pewnej nocy, w chwili rozpaczliwej szczerości, i w co nie chciała uwierzyć następnego ranka. VI Stara cioteczna babka Nancy Priest z Księżycowego Stawu umarła nagle tego lata. „Jestem już zmęczona. Myślę, że przestanę żyć” — powiedziała pewnego dnia… i przestała. Żadnemu z Murrayów jej testament nie przyniósł korzyści; wszystko, co posiadała, zapisała Karolinie Priest. Emilka jednak otrzymała zwierciadlaną kulę, mosiężną kołatkę w kształcie figury szachowej, złote klipsy i swój akwarelowy portret, który Ted namalował przed laty. Umieściła kołatkę na frontowych drzwiach ganku w Rozczarowanym Domu, zawiesiła wielką, srebrną kulę pod wenecką latarnią, a oryginalne, stare klipsy nosiła podczas rozmaitych spotkań towarzyskich. Lecz portrecik schowała do pudła na strychu Księżycowego Nowiu, razem z pewnymi uroczymi, dawnymi, niemądrymi listami, pełnymi marzeń i planów. VII W chwilach odpoczynku bawili się wyśmienicie. Na gałęzi jodły po północnej stronie ogrodu wypatrzyli gniazdko drozda, którego strzegli przed Prymem. — Pomyśl o muzyce zamkniętej w tych kruchych, jasnobłękitnych ścianach — powiedział pewnego dnia Dean, dotykając jajeczka. — Nie jest to, być może, muzyka księżycowa, lecz bardziej ziemska, swojska, pełna zdrowej słodyczy i radości życia. To jajeczko będzie kiedyś drozdem, Gwiazdko, witającym nas o zmierzchu wesołym pogwizdywaniem. Zaprzyjaźnili się ze starym królikiem, który często przychodził z lasu do ogrodu. Wymyślili grę, kto naliczy więcej wiewiórek w dzień i więcej nietoperzy wieczorem. Nie zawsze bowiem szli do domu po zmroku. Czasami siadywali na kamiennych schodkach, słuchając melancholijnego nawoływania morskiego wiatru i patrząc, jak zmierzch wkrada się w starą dolinę, cienie pląsają pod jodłami, a Perlista Woda zmienia się w rozległą szarą sadzawkę, drżąc od wczesnych gwiazd. Prym siadał między Emilką a Deanem, przyglądając się wszystkiemu wielkimi, księżycowymi oczami. Emilka od czasu do czasu pociągała go za ucho. — O tej porze człowiek trochę lepiej rozumie kota. Zawsze są nieprzeniknione, ale o zmierzchu można uchwycić cząstkę tajemnicy ich osobowości. — O tej porze można uchwycić cząstkę każdej tajemnicy — rzekł Dean. — W taki wieczór zawsze myślę o „wzgórzach, gdzie wonne rosną zioła”. Ten wers ze starego hymnu, który śpiewała moja matka, zawsze mnie intrygował, choć nie potrafię „pomykać jak jelonek młody”. Emilko, widzę, że już otwierasz usta, żeby zapytać, na jaki kolor pomalujemy drewutnię. Nie rób tego. Nikt nie powinien mówić o farbach, kiedy ogląda wschód księżyca. Dzisiejszy będzie cudowny. Zamówiłem go specjalnie. Jeśli jednak musimy rozmawiać, to porozmawiajmy o rzeczach, których nam jeszcze brakuje, a nie o tych, które już mamy. Na przykład o łódce, którą popłyniemy wzdłuż Mlecznej Drogi, o krosnach do tkania marzeń albo o słoju ze sporządzonym przez wróżki naparem, który wzbogaci nasze uczty. Czy nie moglibyśmy umieścić w kącie ogrodu źródełka z Ponce de Leon? A może wolałabyś kastylijski wodotrysk? Co do twojej ślubnej wyprawy, możesz mieć, cokolwiek zechcesz, ale musi się w niej znaleźć szata utkana z szarego zmierzchu i wieczorna gwiazda do wpięcia we włosy. A także koronka z księżycowej poświaty i szarfa z obłoków rozświetlonych słońcem. O, jak bardzo lubiła Deana. Jakże go lubiła. Gdyby tylko mogła go pokochać! Pewnego wieczoru wymknęła się sama, by zobaczyć swój domek w blasku księżyca. Jak drogie było jej to miejsce! Ujrzała w nim siebie w przyszłości, biegającą po pokojach, śmiejącą się pod jodłami, siedzącą z Tedem przy kominku… Emilka ocknęła się nagle. Z Deanem, oczywiście, z Deanem. Pamięć płata jej figle. VIII Nadszedł wreszcie wrześniowy wieczór, kiedy wszystko było gotowe — nawet podkowa odstraszająca czarownice zawisła nad drzwiami. Emilka postawiła w salonie świece — jedną małą, żółtą i wesołą, jedną pękatą, czerwoną i zawadiacką, jedną rozmarzoną i jasnobłękitną, jedną niezgrabną, ozdobioną kierami i karami, i jedną smukłą i wytworną. Wynik był zadowalający. Całość sprawiała harmonijne wrażenie. Sprzęty umieszczone w domu nie musiały się dopiero poznawać, gdyż od początku były zaprzyjaźnione. Nie krzyczały na siebie. Nie było ani jednego głośnego pokoju. — Już nic więcej nie możemy zrobić — westchnęła Emilka. — Nie możemy nawet udawać, że jest jeszcze coś do zrobienia. — Chyba nie — przyznał z żalem Dean. Wtem spojrzał w stronę kominka, gdzie leżały patyki i sosnowe polana. — Ależ oczywiście — zawołał. — Jak mogliśmy zapomnieć? Musimy sprawdzić, czy komin dobrze ciągnie. Rozpalę ogień. Emilka usiadła na kanapce w kącie, a Dean podpalił drwa i usiadł przy niej. Prym rozciągnął się u ich stóp, a jego pasiaste boki wznosiły się i opadały miarowo. Płomienie buzowały wesoło. Zapalały migotliwe błyski w starym fortepianie, bez szacunku bawiły się w chowanego z portretem wspaniałej, starej Elżbiety Bas, tańczyły w szybkach szafki, gdzie stał serwis z chińskiej porcelany, wpadały do kuchni, z której mrugnął ku nim rząd ustawionych tam przez Emilkę brązowych i niebieskich misek. — To prawdziwy dom — odezwał się miękko Dean. — Jest piękniejszy, niż sobie wymarzyłem. Przez całe życie będziemy tak siadywali razem w jesienne wieczory, nie wpuszczając zimnych, mglistych, nadmorskich nocy. Tylko ty i ja, sam na sam z blaskiem ognia i szczęściem. Od czasu do czasu zaprosimy kogoś z przyjaciół, by dzielił z nami radość i śmiech. Posiedźmy tutaj, rozmyślając o tym, póki ogień nie wygaśnie. Płomienie trzaskały i strzelały. Prym mruczał. Księżyc świecił prosto na nich spoza roztańczonych jodłowych gałęzi. A Emilka myślała — nie mogła powstrzymać się od myślenia — o chwili spędzonej tu z Tedem. O dziwo, nie myślała o nim z miłością ani z tęsknotą. Po prostu myślała. Zadała sobie pytanie, w którym rozdrażnienie łączyło się z lękiem: czy stojąc z Deanem przed ołtarzem także będzie myślała o Tedzie? Gdy ogień wygasł, pozostawiając biały popiół, Dean wstał z kanapy. — Warto było przeżyć długie, ponure lata, by doczekać tej chwili. Przeżyłbym je raz jeszcze, by ją móc wspominać — powiedział wyciągając rękę. Przyciągnął Emilkę do siebie. Jakiż to duch przemknął między wargami, które mogły się wówczas spotkać? Emilka odwróciła się z westchnieniem. — Nasze szczęśliwe lato dobiegło końca, Deanie. — Nasze pierwsze szczęśliwe lato — poprawił Dean. Ale w jego głosie zabrzmiała nagle nuta lekkiego zmęczenia. ROZDZIAŁ 10 I Pewnego listopadowego wieczoru zamknęli drzwi Rozczarowanego Domu i Dean wręczył klucz Emilce. — Zatrzymaj go do wiosny — powiedział, rozglądając się po cichych, zimnych, szarych polach, nad którymi dął chłodny wiatr. — Dopiero wtedy tu wrócimy. Podczas zimowych zawiei ścieżkę do małego domu pokryły tak wielkie zaspy, że Emilka nie mogła nią chodzić. Myślała jednak często z radością o domku wśród śniegów, oczekującym wiosny, powrotu do życia i spełnienia. Zima była szczęśliwym okresem. Dean nie wyjechał nigdzie i był dla starszych dam z Księżycowego Nowiu tak czarujący, że prawie mu przebaczyły, iż jest Krzywym Priestem. Co prawda ciotka Elżbieta rozumiała zaledwie połowę jego uwag, a ciotka Laura obwiniała go za zmiany, jakie zaszły w Emilce. Emilka bowiem była teraz inna. Prawie nikt tego nie zauważył, lecz kuzyn Jim i ciotka Laura wiedzieli swoje. W jej oczach często pojawiał się dziwny niepokój. I czegoś zabrakło w jej śmiechu. Nie był tak swobodny, tak spontaniczny jak dawniej. Przedwcześnie stała się kobietą, myślała wzdychając ciotka Laura. Czy ów straszny upadek ze schodów był jedyną przyczyną? Czy Emilka była szczęśliwa? Laura nie ośmieliła się pytać. Czy naprawdę kochała Deana Priesta, którego miała poślubić w czerwcu? Laura nie wiedziała. Wiedziała tylko, że miłość nie rodzi się z praktycznych przemyśleń. A także, że szczęśliwa narzeczona nie chodzi godzinami tam i na powrót po pokoju, kiedy powinna spać. Nie można było tego tłumaczyć układaniem literackich fabuł, gdyż Emilka zaniechała pisania. Na próżno panna Royal słała z Nowego Jorku listy pełne próśb i wyrzutów. Na próżno kuzyn Jim podstępnie podrzucał Emilce na biurko coraz to nowe zeszyty. Na próżno ciotka Laura napomykała nieśmiało, że szkoda rezygnować po tak obiecujących początkach. Nawet pogardliwe stwierdzenie ciotki Elżbiety, że zawsze wiedziała, iż Emilka w końcu się tym znudzi — „ta zmienność Starrów, rozumiecie” — nie skłoniło Emilki, by wzięła pióro do ręki. Nie mogła już pisać i nie zamierzała więcej próbować. — Spłaciłam długi, a to, co mam w banku, wystarczy na „ślubne drobiazgi”, jak to nazywa Dean. Od ciotki dostanę dwie koronkowe kapy. Więc jakie to ma znaczenie? — powiedziała ciotce Laurze z pewnym znużeniem i goryczą. — Czy… czy to upadek ze schodów pozbawił cię ambicji? — wyjąkała nieszczęsna ciotka Laura, wyrażając w tym pytaniu lęk, który dręczył ją przez całą zimę. Emilka ucałowała ją z uśmiechem. — Nie, kochanie. Upadek nie ma z tym nic wspólnego. Po co martwić się czymś, co jest proste i naturalne? Zamierzam wyjść za mąż i muszę myśleć o domu i przyszłym małżonku. Czy to nie wystarczający powód, żeby przestać troszczyć się o… inne rzeczy? Może tak było, lecz tego samego wieczoru o zachodzie słońca Emilka wyszła z domu. Jej dusza łaknęła swobody, a przechadzka pozwalała uwolnić się na chwilę z pęt. Był to kwietniowy dzień, słońce przygrzewało, lecz w cieniu panował chłód. Nawet w promieniach słońca czuło się ziąb. Wieczór był chłodny. Niebo zasnuwały kłębiaste szare chmury, tylko na zachodzie połyskiwała bładozłota smuga, piękna i smutna, a księżyc w nowiu krył się za ciemnym wzgórzem. Emilka miała wrażenie, że jest jedyną żywą istotą na ziemi, a zimne cienie kładące się na opustoszałych polach nadawały wczesnowiosennemu krajobrazowi wygląd niewypowiedzianie posępny i żałosny. Obudziło to w Emilce poczucie beznadziejności, jak gdyby przeżyła już wszystko, co w życiu najlepsze. Warunki zewnętrzne zawsze wywierały na nią duży wpływ — może zbyt duży. Cieszyła się jednak, że wieczór jest pochmurny. Inna pogoda kłóciłaby się z jej nastrojem. Słyszała westchnienia morza za wydmami. Przypomniała sobie starą strofę z wiersza Robertsa: Szare skały, szare morze. Fala brzeg obmywa; W sercu noszę pewne imię, Lecz go nie przyzywam. Brednie! Kiepskie, niemądre, sentymentalne brednie. Koniec z tym! II Wcześniej tego samego dnia przyszedł list od Ilzy. Ted wracał do domu. Miał płynąć „Flawianem”. Chciał spędzić w domu prawie całe lato. — Gdyby mogło być już po wszystkim… zanim przyjedzie — szepnęła Emilka. Czy zawsze miała lękać się jutra? Zadowolona, nawet szczęśliwa dzisiaj, lecz zawsze obawiająca się dnia jutrzejszego? Czy takie ma być jej życie? Skąd ten lęk przed jutrem? Wzięła z sobą klucz od Rozczarowanego Domu. Nie zaglądała tam od listopada i chciała zobaczyć dom — piękny, wyczekujący, upragniony. Jej dom. Urok tego miejsca rozproszy niejasne lęki i wątpliwości. Powróci duch minionego, szczęśliwego lata. Przystanęła przed bramą ogrodu i spojrzała z miłością na kochany domek, przytulony do starych drzew, które wzdychały łagodnie, tak samo jak wtedy, gdy snuła dziecinne marzenia. Perlista Woda była szara i nadąsana. Emilka kochała każde jej oblicze — letnią perlis—tość, srebrzysty odcień o zmierzchu, cud księżycowej poświaty i pomarszczone, deszczowe kręgi. Kochała ją i teraz, ciemną i zadumaną. W tym posępnym, wyczekującym krajobrazie był jakiś przejmujący smutek, jak gdyby — dziwna myśl przemknęła przez głowę Emilki — lękał się wiosny. Myśl o lęku powracała uporczywie. Emilka spojrzała w stronę wzgórza za wieżycami lombardzkich topól. Spomiędzy chmur błysnęła nagle gwiazda — Wega z gwiazdozbioru Liry. Emilka zadrżała, pospiesznie otworzyła drzwi i weszła do domu. Wydawał się pusty i pełen oczekiwania. Po omacku dotarła do kominka, na którym leżały zapałki, i zaświeciła wysoką, jasnozieloną, stożkowatą świecę stojącą obok zegara. Migotliwe światło rozjaśniło piękny pokój — taki, jakim pozostawili go w listopadzie. Ukazało Elżbietę Bas, która zapewne nie wiedziała, czym jest lęk; Monę Lisę, która drwiła sobie z niego. Lecz co z Lady Giovanną, która nigdy nie odwracała świątobliwego profilu, by spojrzeć człowiekowi w oczy? Czy zaznała owego nieuchwytnego, ukrytego lęku, nie dającego się wyrazić słowami? Tak niedorzecznego, gdy się go próbuje wypowiedzieć? I piękna, smutna matka Deana Priesta. Tak, ona poznała, co to lęk — wyzierał teraz z jej oczu w przyćmionym, niespokojnym świetle. Emilka zamknęła drzwi i usiadła w fotelu pod portretem Elżbiety Bas. Słyszała za oknem niesamowity szelest zeschłych, martwych liści minionego lata. Wiatr wciąż się wzmagał. Słuchała go z przyjemnością. „Wiatr jest wolny — nie jest więźniem, jak ja”. Surowo stłumiła nieproszoną myśl. Nie będzie myślała o takich rzeczach. Sama ukuła sobie kajdany. Założyła je z własnej woli, nawet ich pragnęła. Pozostało jej tylko nosić je z wdziękiem. Jak to morze jęczało w dole za polami! Ale tutaj, w małym domku, panowała cisza. W ciszy było coś dziwnego i niesamowitego. Wydawało się, że kryje w sobie głębokie znaczenie. Emilka nie odważyłaby się wymówić słowa, ponieważ coś mogło jej odpowiedzieć. Nieoczekiwanie opuścił ją lęk. Była rozmarzona, szczęśliwa, daleka od życia i rzeczywistości. Miała wrażenie, że ściany tonącego w mroku pokoju usuwają się z pola jej widzenia. Obrazy wycofały się dokądś. Pozostała jedynie zwierciadlana kula ciotki Nancy, wisząca pod starą żelazną latarnią — duży, srebrzysty, połyskliwy glob. Emilka ujrzała w nim odbicie pokoju niczym lśniący domek dla lalek, a także siebie w starym, niskim fotelu i świecę nad kominkiem, podobną do maleńkiej, figlarnej gwiazdki. Emilka odchyliła się w tył i wpatrywała w nią, aż wreszcie przestała widzieć cokolwiek prócz tego jedynego, świetlistego punkcika w rozległym, zamglonym wszechświecie. III Czy usnęła? Śniła? Nie wiadomo. Sama Emilka nigdy się nie dowiedziała. Dotychczas dwa razy w życiu — raz w gorączce*, a raz we śnie* — wyjrzała przez zasłonę czasu i rozumu. Nigdy nie lubiła wspominać tamtych doświadczeń. Z rozmysłem wyrzuciła je z pamięci, nie myślała o nich od lat. Sen, gorączkowe majaki. Ale to? W zwierciadlanej kuli pojawiła się chmurka. Po chwili zrzedła i rozwiała się, a wraz z nią odbicie domku dla lalek. Emilka ujrzała zupełnie inne pomieszczenie — podłużną, wysoką salę, pełną spieszących się ludzi, a wśród nich znaną jej twarz. Kulka znikła — znikł także pokój w Rozczarowanym Domu. Emilka nie siedziała już w fotelu. Znalazła się w owym dziwnym, przestrzennym pomieszczeniu, w tłumie ludzi — stała obok mężczyzny czekającego niecierpliwie przed kasą biletową. Kiedy odwrócił się i spojrzał na nią, poznała Teda — dostrzegła zdumienie w jego oczach. Wiedziała z całą pewnością, że Tedowi grozi straszliwe niebezpieczeństwo i że ona musi go ocalić. — Ted. Chodź. Wydawało się jej, że chwyta go za rękaw i odciąga od okienka. A później zaczęła odpływać coraz dalej od niego — cofała się, on zaś ruszył za nią i biegł nie zważając na potrącanych ludzi; ścigał ją, a tymczasem ona znalazła się znowu w fotelu, poza zwierciadlaną kulą, w której nadal widziała zmniejszony obraz hali dworcowej i biegnącą postać. Po chwili kulę wypełniła biała chmura, która zafalowała, zrzedła i wreszcie rozwiała się całkowicie. Emilka siedziała w fotelu, z oczyma utkwionymi w zwierciadlanej kuli ciotki Nancy, w której odbijało się spokojne, srebrzyste wnętrze salonu, kredowobiała plama jej własnej twarzy i pojedynczy ognik świecy, mrugający jak figlarna gwiazda. IV Emilka miała uczucie, jakby umarła, a potem powróciła do życia. Opuściła Rozczarowany Dom, zamykając drzwi na klucz. Chmury rozproszyły się i świat w blasku gwiazd wydawał się zamglony i nierzeczywisty. Prawie nieświadomie zwróciła twarz ku morzu za świerkowym laskiem, potem ku długiemu, otwartemu pastwisku i nadmorskim wydmom. Powiodła oczyma wzdłuż wybrzeża jak znękana, zaszczuta istota, która znalazła się w przedziwnym, niesamowitym, mrocznym królestwie. W oddali morze przypominało szary atłas, przesłonięty nadciągającą mgłą, lecz u brzegu drobne, kpiące fale z szumem lizały piasek. Emilka szła między mglistym morzem a wysokimi, ciemnymi wydmami. Gdyby tylko mogła tak iść bez końca i nie musiała zawrócić i stawić czoła pytaniu, na które nie było odpowiedzi, a które zadała jej ta noc. Nie miała wątpliwości — była pewna, że widziała Teda i ocaliła go lub próbowała ocalić przed jakimś nieznanym niebezpieczeństwem. I była równie pewna, że go kocha, zawsze go kochała, miłością leżącą u samych podstaw jej istnienia. A za dwa miesiące miała zostać żoną Deana Priesta. I co teraz? Małżeństwo było nie do pomyślenia. Nie mogłaby żyć w kłamstwie. Lecz złamać Deanowi serce, odebrać jedyne szczęście, jakiego zaznał w swym nieudanym życiu — to również było nie do pomyślenia. Tak, llza miała słuszność: to piekielna rzecz być kobietą. — A zwłaszcza kobietą, która najwyraźniej zmienia zdanie co miesiąc — stwierdziła Emilka z goryczą i pogardą dla samej siebie. — Jeszcze w lecie byłam tak pewna, że Ted nic już dla mnie nie znaczy i że lubię Deana na tyle, by wyjść za niego za mąż. A dzisiaj powróciła ta straszna moc, ten dar czy klątwa, choć myślałam, że z tego wyrosłam… że to nigdy się nie powtórzy. Emilka przez pół nocy spacerowała po wybrzeżu i nad ranem z poczuciem winy wśliznęła się ukradkiem do Księżycowego Nowiu. Wyczerpana rzuciła się na łóżko i usnęła w końcu kamiennym snem. V Nadeszły straszne dni dla Emilki. Na szczęście Dean wyjechał w interesach do Montrealu. Podczas jego nieobecności światem wstrząsnęła wieść o tragicznym w skutkach zderzeniu „Flawiana” z górą lodową. Nagłówki gazet były dla Emilki jak uderzenie w twarz. Ted miał płynąć „Flawianem”. Czy… czy on…? Kto mógł jej odpowiedzieć? Może jego matka — jego dziwaczna, samotna matka, która darzyła Emilkę niemal namacalną nienawiścią. Dotychczas Emilka wzdrygała się na samą myśl o spotkaniu z panią Kent. Teraz jednak nic się nie liczyło — musiała wiedzieć, czy Ted był na pokładzie „Flawiana”. Pobiegła do Wrotyczowego Łanu. Pani Kent otworzyła drzwi. Była taka sama jak przed laty, kiedy Emilka ją poznała — krucha, nerwowa, o zgorzkniałym wyrazie ust, ze szpecącą, czerwoną blizną na bladym policzku. Jak zawsze na widok Emilki jej twarz stężała. W ciemnych, smutnych oczach czaiły się wrogość i lęk. — Czy Ted płynął „Flawianem”? — zapytała Emilka prosto z mostu. Pani Kent uśmiechnęła się przelotnie i nieprzyjaźnie. — Czy to ma dla ciebie znaczenie? — spytała. — Tak — Emilka mówiła otwarcie. Na jej twarzy pojawił się „murrayowski wyraz”, któremu tylko nieliczni potrafili się oprzeć. — Jeżeli pani wie, proszę mi powiedzieć. Pani Kent odpowiedziała niechętnie i z nienawiścią, drżąc jak uschły listek w podmuchach bezlitosnego wichru: — Nie popłynął. Dostałam dzisiaj od niego depeszę. Coś zatrzymało go w ostatniej chwili. — Dziękuję — Emilka odwróciła się, lecz pani Kent zdążyła dostrzec w jej pociemniałych oczach błysk radości i tryumfu. Skoczyła ku niej i chwyciła za ramię. — To nie twoja sprawa! — zawołała gwałtownie. — Nie twoja sprawa, czy on jest bezpieczny! Zamierzasz poślubić innego mężczyznę. Jak śmiesz przychodzić tutaj i żądać wiadomości o moim synu, jakbyś miała do tego prawo? Emilka popatrzyła na nią z litością i zrozumieniem. Zazdrość, przyczajona jak wąż w duszy tej nieszczęsnej istoty, zamieniła jej życie w pasmo udręki. — Być może nie mam prawa… poza tym, które daje miłość — odparła. Pani Kent gwałtownie złożyła ręce. — Ty? Ty śmiesz tak mówić? Ty, która wychodzisz za mąż za innego? — Nie wyjdę za innego — usłyszała Emilka własny głos. Była to prawda. Przez wiele dni nie wiedziała, co robić, lecz teraz nie miała już wątpliwości. To będzie straszne, lecz musi nastąpić. Wszystko stało się nagle oczywiste, gorzkie i nieuniknione. — Nie mogę poślubić innego mężczyzny, pani Kent, ponieważ kocham Teda. Ale on mnie nie kocha. Wiem o tym dobrze. Dlatego nie musi pani dłużej mnie nienawidzić. Odwróciła się i odeszła z Wrotyczowego Łanu. Zadawała sobie pytanie, gdzie się podziała jej duma — „duma Murrayów” — kiedy z takim spokojem wyznała nie odwzajemnioną, odrzuconą miłość. Ale w owej chwili duma nie miała do niej dostępu. ROZDZIAŁ 11 I Kiedy przyszedł list od Teda — pierwszy list od bardzo dawna — ręce Emilki drżały tak mocno, że z trudem go otworzyła. „Muszę Ci opowiedzieć o pewnym dziwnym zdarzeniu — pisał Ted. — Może już o tym wiesz. A może nie wiesz o niczym i pomyślisz, że oszalałem. Sam nie wiem, co o tym sądzić. Wiem tylko, co widziałem — lub wydawało mi się, że widzę. Kupowałem bilet na pociąg do Liverpoolu, gdyż miałem stamtąd odpłynąć »Flawianem«. Wtem poczułem, że ktoś dotyka mojego ramienia. Odwróciłem się i zobaczyłem Ciebie. Przysięgam, że to prawda. Powiedziałaś: »Ted, chodź«. Zaniemówiłem ze zdumienia, nie mogłem nawet myśleć. Mogłem tylko iść za Tobą. Biegłaś… nie, to nie to. Nie wiem, jak się poruszałaś, wiedziałem jedynie, że mi umykasz. To wszystko brzmi idiotycznie. Czy ja oszalałem? Zupełnie nieoczekiwanie zniknęłaś mi z oczu, choć byliśmy już z dala od tłumu, w miejscu, gdzie nic nie mogłoby Cię zasłonić. Szukałem wszędzie, a kiedy oprzytomniałem, mój pociąg już odszedł i nie zdążyłem na »Flawiana«. Byłem wściekły i zawstydzony, póki nie nadeszła wiadomość. Wtedy poczułem, że włos mi się jeży. Emilko, przecież nie ma cię w Anglii? To niemożliwe, żebyś była w Anglii. Wobec tego, co widziałem wtedy na dworcu? Tak czy inaczej, chyba ocaliło mi to życie. Gdybym popłynął »Flawianem«… ale nie popłynąłem. Dzięki czemu? Wkrótce będę w domu. Popłynę »Morawianinem«, o ile znowu mnie nie powstrzymasz. Emilko, dawno temu słyszałem dziwną historię o Tobie — miała coś wspólnego z matką Ilzy. Prawie zapomniałem, uważaj na siebie. Oczywiście, dzisiaj już nie pali się czarownic, ale…” Nie, już nie palono czarownic. Ale Emilka czuła, że wolałaby stos niż to, co ją czekało. II Emilka poszła ścieżką przez wzgórze, aby zobaczyć się z Deanem w Rozczarowanym Domu. Tego dnia dostała od niego wiadomość, napisaną w drodze powrotnej z Montrealu. Prosił, by spotkała się z nim o zmierzchu. Czekał na nią przed drzewami, ożywiony i szczęśliwy. Drozdy pogwizdywały cicho w jodłowym zagajniku, a wieczorne powietrze pachniało żywicą. Lecz wypełniał je także najdziwniejszy, najsmutniejszy i nie dający się zapomnieć dźwięk — łagodny, nieustanny szum fal obmywających morski brzeg w spokojny wieczór po niedawno minionym sztormie; dźwięk rzadko słyszany i pozostający na zawsze w pamięci. Jest on jeszcze żałośniej—szy niż zawodzenie wiatru w deszczową noc — słychać w nim smutek i rozpacz wszelkiego stworzenia. Dean ruszył pospiesznie ku Emilce, lecz przystanął raptownie. Jej twarz, jej oczy… co się z nią stało podczas jego nieobecności? Przecież to nie była Emilka — ta obca, daleka, blada dziewczyna, stojąca przed nim w nikłym świetle zmierzchu. — Emiłko, co się stało? — spytał Dean, choć znał już odpowiedź. Emilka spojrzała na niego. Po co łagodzić śmiertelny cios, skoro i tak musiała go zadać? — Nie mogę zostać twoją żoną, Deanie — powiedziała. — Nie kocham cię. Tylko tyle mogła powiedzieć. Żadnych przeprosin, żadnego usprawiedliwienia. Nie szukała ich nawet. Ale wstrząsnął ją widok ludzkiej twarzy, z której nagle starto całą radość. Nastąpiła chwila milczenia, która wydawała się wiecznością, przesyconą nieznośnym, pulsującym smutkiem morza. Potem Dean odezwał się cicho: — Wiedziałem, że mnie nie kochasz. Ale przecież… chciałaś wyjść za mnie. Co sprawiło, że stało się to niemożliwe? Miał prawo wiedzieć. Emilka z wysiłkiem opowiedziała swą niemądrą, niewiarygodną historię. — Widzisz — zakończyła znękana — jeżeli potrafię przywołać go z tak daleka, należę do niego. On mnie nie kocha i nigdy nie pokocha, ale ja należę do niego. Och, Deanie, nie patrz tak! Musiałam ci o tym opowiedzieć… ale jeśli sobie tego życzysz, zostanę twoją żoną. Czułam tylko, że musisz znać całą prawdę, skoro i ja ją poznałam. — Och tak, wnuczka Murrayów z Księżycowego Nowiu zawsze dotrzymuje słowa. — Na twarzy Deana pojawił się drwiący grymas. — Wyjdziesz za mnie, jeśli zechcę. Ale ja już nie chcę. Widzę równie wyraźnie jak ty, że to niemożliwe. Nie poślubię kobiety, której serce należy do innego. — Czy kiedyś mi wybaczysz, Deanie? — Cóż tu jest do wybaczania? Nie mogę przestać cię kochać, a ty nie możesz przestać kochać jego. Nic na to nie poradzimy. Nawet bogowie nie potrafią skleić rozbitych jajek. Powinienem był wiedzieć, że młodość ciągnie do młodości… A ja nigdy nie byłem młody. Gdybym był, to, choć teraz jestem stary, potrafiłbym cię zatrzymać. Ukrył w dłoniach nieszczęśliwą, poszarzałą twarz. Emilka przyłapała się na myśli, jak miłą, przyjazną rzeczą byłaby śmierć. Lecz gdy Dean uniósł głowę, jego twarz miała inny wyraz: drwiący i cyniczny jak dawniej. — Nie miej takiej tragicznej miny, Emilko. Zerwania zaręczyn nikt w dzisiejszych czasach nie traktuje poważnie. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Twoje ciotki będą dziękowały wszelkim możliwym bogom, a moja rodzina pomyśli, że umknąłem niczym ptak z sideł kłusownika. A jednak wolałbym, żeby twoja szkocka babka, która przekazywała ci ten niebezpieczny chromosom, zabrała do grobu swój szósty zmysł. Emilka oparła ręce o poręcz ganku i złożyła na nich głowę. Dean patrzył na nią, a wyraz jego twarzy uległ zmianie. Kiedy wreszcie przemówił, jego głos brzmiał łagodnie, choć zimno i beznamiętnie. Zniknęło zeń wszelkie ożywienie, barwa i ciepło. — Emilko, zwracam ci twoje życie. Pamiętasz, że należało do mnie, odkąd je ocaliłem na skalach w Malvern. Teraz znowu należy do ciebie. I musimy się w końcu pożegnać, mimo naszej dawnej umowy. Zróbmy to szybko, bo „nagłe winny być wszelkie pożegnania na zawsze”. Emilka odwróciła się i pochwyciła go za ramię. — Och nie, Deanie, nie żegnajmy się! Czy nie możemy zostać przyjaciółmi? Nie potrafię żyć bez twojej przyjaźni. Dean ujął w dłonie jej twarz — chłodną twarz, o której marzył, że będzie się rumienić pod jego pocałunkami — i spojrzał na nią z powagą i czułością. — Nie możemy już być przyjaciółmi, kochanie. — Kiedyś przecież zapomnisz… Nie będziesz mnie kochał wiecznie… — Mężczyzna musiałby umrzeć, żeby zapomnieć o tobie. Nie, Gwiazdko, nie możemy być przyjaciółmi. Nie chcesz mojej miłości, a ona wyparła wszelkie inne uczucia. Wyjeżdżam. Gdy będę stary, naprawdę stary, wrócę i być może staniemy się znowu przyjaciółmi. — Nigdy sobie tego nie wybaczę. — Dlaczego? Nie obwiniam cię, przeciwnie, dziękuję ci za ten rok. Był dla mnie królewskim darem. Nic mi go nie odbierze. Mimo wszystko nie oddałbym tego cudownego lata za całe wieki szczęścia danego innym. Moja Gwiazdko… moja Gwiazdko! Emilka patrzyła na niego, a w oczach miała pocałunek, którym nigdy go nie obdarzyła. Jakże pusty będzie świat bez Deana; świat, który wydał jej się nagle bardzo stary. Czy kiedykolwiek zdoła zapomnieć ten straszny wyraz udręki w oczach Deana? Gdyby wtedy odszedł, Emilka już nigdy nie czułaby się naprawdę wolna. Do końca życia prześladowałyby ją te żałosne oczy i myśl o krzywdzie, którą mu wyrządziła. Być może Dean zdawał sobie z tego sprawę, gdyż w jego pożegnalnym uśmiechu zadrgał cień złośliwego tryumfu. Ruszył ścieżką, lecz zatrzymał się przy bramie i po chwili zawrócił. III — Emilko, ja również muszę ci coś wyznać. Będę miał czystsze sumienie. Skłamałem, źle postąpiłem. Zdobyłem cię kłamstwem. Być może dlatego musiałem cię stracić. — Kłamstwem? — Pamiętasz swoją książkę? Prosiłaś, żebym powiedział szczerze, co o niej myślę. Skłamałem. To dobry tekst… bardzo dobry. Ma, naturalnie, pewne wady, jest nieco zbyt emocjonalny, trochę przejaskrawiony. Przydałoby ci się więcej umiaru, powściągliwości. Ale książka jest dobra. I pomysł, i wykonanie wyrastają ponad przeciętność. Całość ma swój urok, a twoje postaci naprawdę żyją. Są naturalne, ludzkie, ujmujące. Teraz wiesz, co o tym myślę. Emilka wpatrywała się w niego, a jej blada, udręczona twarz zabarwiła się nagłym, gorącym rumieńcem. — Dobra? A ja ją spaliłam — wyszeptała. Dean drgnął gwałtownie. — Spaliłaś? — Tak. Nigdy jej nie odtworzę. Dlaczego skłamałeś? Dlaczego? Ty? — Bo nienawidziłem tej książki. Znaczyła dla ciebie więcej niż ja. W końcu znalazłabyś wydawcę i odniosła sukces. Straciłbym cię na zawsze. Jak brzydkie wydają się pewne pobudki, kiedy ujmiemy je w słowa. Spaliłaś książkę? Chyba nie ma sensu mówić, że bardzo tego żałuję. Nie ma sensu prosić cię o przebaczenie. Emilka odzyskała panowanie nad sobą. Coś się wydarzyło — była naprawdę wolna, uwolniła się od wyrzutów sumienia, wstydu i żalu. Znowu należała do siebie. Rachunki zostały wyrównane. „Nie mogę przez całe życie pielęgnować urazy, jak stary Hugo Murray” — pomyślała z zakłopotaniem, a głośno powiedziała: — Ale ja… ja ci wybaczam, Deanie. — Dziękuję ci. — Popatrzył na szary domek. — A więc ten dom pozostanie Rozczarowanym Domem. Zaiste, było mu to pisane. Domy, podobnie jak ludzie, nie mogą chyba uniknąć swego przeznaczenia. Emilka odwróciła oczy od domku, który nadal kochała. Już nigdy nie będzie należał do niej. Pozostanie nawiedzony przez duchy zdarzeń, które nie nastąpiły. — Deanie… oto klucz. Dean potrząsnął głową. — Zatrzymaj go, dopóki o niego nie poproszę. Po cóż mi klucz? Można sprzedać ten dom, choć wydaje mi się to świętokradztwem. Pozostała jeszcze jedna rzecz. Emilka, odwracając twarz, wyciągnęła lewą dłoń. Dean musi sam zdjąć pierścionek ze szmaragdem, który niegdyś jej ofiarował. Poczuła, jak pierścionek zsuwa jej się z palca, pozostawiając zimny krąg w miejscu, które dotąd ogrzewał. Często ciążył jej niczym kajdany, lecz teraz, gdy zniknął na zawsze, była niemal chora z żalu. Razem z nim zniknęło bowiem coś, czym cieszyła się przez długie lata — wspaniała przyjaźń i towarzystwo Deana. Utraciła je na zawsze. Dotychczas nie wiedziała, jak gorzki może być smak wolności. Kiedy Dean odszedł utykając, Emilka ruszyła w stronę domu. Nic już jej nie zatrzymywało. Pomyślała z szyderczym tryumfem, że w końcu Dean musiał przyznać, iż potrafi pisać. IV Zaręczyny Emilki z Deanem wywołały zamieszanie w obydwu rodzinach, lecz zerwanie owych zaręczyn stało się istną burzą w szklance wody. Priestowie byli uradowani i oburzeni jednocześnie, a niekonsekwentni Murrayowie wpadli w furię. Ciotka Elżbieta potępiała zaręczyny, ale jeszcze mocniej potępiała ich zerwanie. Co ludzie sobie pomyślą? Padło wiele słów na temat „zmienności Starrów”. — Czy spodziewałaś się po tej dziewczynie, że rano będzie myślała to samo, co wieczorem? — zapytał sarkastycznie wuj Wałlace. Każdy z Murrayów dołożył swoje trzy grosze, lecz nie wiadomo dlaczego najmocniej zraniła obolałą duszę Emilki uwaga Andrzeja. Zasłyszał gdzieś to słowo i powiedział, że Emilka jest „egzaltowana”. Połowa Murrayów nie rozumiała, co znaczy to wyrażenie, ale podchwycili je ochoczo. Emilka była po prostu „egzaltowana” — i tyle. Słowo to tłumaczyło wszystko, dlatego przyczepiło się do niej jak rzep. Jeżeli pisała wiersze, jeżeli jako jedyna w rodzinie nie lubiła puddingu z marchwi, jeżeli upinała włosy nisko, choć wszystkie dziewczęta upinały je wysoko, jeżeli lubiła samotne wędrówki po wzgórzach w świetle księżyca, jeżeli w niektóre poranki wyglądała tak, jakby wcale nie spała, jeżeli zachciewało jej się oglądać gwiazdy Przez lornetkę, jeżeli szeptano, że ponoć tańczyła samotnie przy księżycu wśród stogów siana na łące, jeśli miała łzy w oczach na sam widok piękna, jeśli wolała iść o zmierzchu do starego sadu niż na tańce w Shrewsbury — działo się tak dlatego, że była egzaltowana. Emilka czuła się samotna w nieprzyjaznym świecie. Nikt jej nie rozumiał, nawet ciotka Laura. Ilza także napisała dość dziwny list, w którym jedno zdanie przeczyło drugiemu i który wzbudził w Emilce przykre, niejasne podejrzenie, że choć Ilza kocha ją jak dawniej, ona również uważają za „egzaltowaną”. Czy to możliwe, by Ilza domyśliła się, że Perry Miller dowiedziawszy się, iż między Deanem Priestem a Emilką Starr „wszystko skończone”, przyszedł do Księżycowego Nowiu i oświadczył się po raz kolejny? Emilka odprawiła go krótko, a dotknięty jej tonem Perry przyrzekł sobie, że już nigdy nawet nie spojrzy na tego dumnego małpiszona. Ale podobne przyrzeczenia składał już wiele razy. ROZDZIAŁ 12 I 4 maja 19.. Pierwsza w nocy to dość nietypowa pora na pisanie pamiętnika. Skłania mnie jednak do tego bezsenna noc. Nie mogę usnąć, a męczy mnie leżenie w ciemności i wyobrażanie sobie przykrych rzeczy — dlatego zapaliłam świecę i odszukałam swój stary pamiętnik, żeby „przelać myśli na papier”. Nie pisałam nic od tamtego wieczoru, gdy spaliłam książkę, spadłam ze schodów i umarłam. Powróciwszy do życia, zastałam wszystko zmienione i zupełnie nowe. Nieznajome i przerażające. Wydaje się, że upłynęły długie lata. Kiedy przewracam te kartki i oglądam wesołe, beztroskie zapiski, zastanawiam się, czy naprawdę pisałam to ja, Emilia Byrd Starr. Dla człowieka szczęśliwego noc jest piękna, dla zasmuconego — kojąca, lecz dla samotnego i nieszczęśliwego — straszna. A ja czuję się dzisiaj okropnie samotna. Przytłacza mnie smutek. Wydaje mi się, że w uczuciach nie potrafię zatrzymać się w pół drogi, a kiedy dopada mnie samotność, obejmuje w posiadanie ciało i duszę, i wiję się w udręce, a cała siła i odwaga uchodzą ze mnie. Dzisiaj czuję sie samotna, bardzo samotna. Miłość mnie unika, przyjaźń utraciłam, a nade wszystko — nie potrafię już pisać. Próbowałam parokrotnie i poniosłam klęskę. Dawny twórczy płomień zgasł i pozostawił tylko popioły, a ja nie jestem w stanie rozniecić go na nowo. Przez cały wieczór usiłowałam napisać opowiadanie i wyszedł mi drewniany świat, w którym poruszały się drewniane marionetki pociągane za sznurki. Podarłam to w końcu na kawałki i czułam, że wyświadczam Bogu przysługę. Ostatnie tygodnie były gorzkie, Dean wyjechał — nie wiem dokąd. Nie napisał do mnie i chyba nigdy już nie napisze. Brak listów od Deana wydaje się czymś dziwnym i nienaturalnym. A jednak to błogie uczucie być znowu wolną. Ilza pisze, że przyjedzie do domu na lipiec i sierpień. I że Ted także będzie. Być może ta wiadomość jest jedną z przyczyn mojej bezsenności. Chciałabym gdzieś uciec, zanim on przyjedzie. Nie odpisałam na list, który dostałam od niego po zatonięciu „Flawiana”. Nie mogłam. Nie byłam w stanie o tym pisać. A jeśli on sam zacznie o tym mówić, kiedy się spotkamy, nie zniosę tego. Czy domyśli się, że potrafiłam przekroczyć granice czasu i przestrzeni, by go ocalić, ponieważ go kocham? Na samą myśl o tym umieram ze wstydu. A także na wspomnienie rozmowy z panią Kent. Nie pragnę jednak cofnąć tych słów. Ich bezwzględna szczerość przyniosła mi dziwną ulgę. Nie obawiam się, że pani Kent powtórzy je Tedowi. Ona nigdy nie dopuści do tego, by się dowiedział o moim uczuciu. Chciałabym jednak wiedzieć, jak mam przetrwać to lato. Chwilami nienawidzę życia. Kiedy indziej zaś kocham je żarliwie, z bolesną świadomością, że jest tak piękne — a raczej mogłoby być, gdyby… Przed odjazdem Dean kazał zabić deskami wszystkie okna Rozczarowanego Domu. Nie zbliżam się tam, nie chcę tego widzieć. Ale i tak widzę. Czeka na wzgórzu… ślepy i niemy. Nie zabrałam swoich rzeczy, co dla ciotki Elżbiety jest wyraźnym przejawem obłędu. Myślę, że i Dean niczego nie ruszył. Wszystko zostało po staremu. Mona Lisa nadal uśmiecha się drwiąco w półmroku, Elżbieta Bas myśli z pobłażliwą wzgardą o egzaltowanych idiotkach, a Lady Giovanna cozumie wszystko. Mój kochany domek! Nikt w nim nie zamieszka. Szuję się tak samo, jak owego wieczoru przed laty, kiedy ścigałam tęczę i utraciłam ją. „Będą jeszcze inne tęcze” — powiedziałam wówczas. Ale czy będą? II 15 maja 19.. Dzisiejszy dzień był lirycznie wiosenny — i zdarzył się cud. Nastąpił o świcie, gdy wychylałam się przez okno słuchając szeptów lekkiego, psotnego, porannego wietrzyka w zagajniku Dumnego Jana. Nieoczekiewanie pojawił się promyk — wrócił po długich miesiącach nieobecności, mój dawny, ulotny przebłysk wieczności. Zrozumiałam, że mogę znowu pisać. Rzuciłam się do biurka i pochwyciłam pióro. Pisałam przez cały ranek, a gdy usłyszałam na schodach kroki kuzyna Jima, wypuściłam pióro z ręki i pochyliłam głowę na stołem, przepojona wdzięcznością, że znowu mogę pracować. Pracuj, gdy masz sposobność, Bo na tym świecie nic lepszego nie ma, A w klątwach Boga są cenniejsze dary Niźli w błogosławieństwach ludzi. Tak napisała Elżbieta Barret Browning — i miała słuszność. Trudno pojąć, dlaczego praca może Syć uważana za przekleństwo — dopóki człowiek nie przypomni sobie, jak gorzki jest przymusowy lub niewdzięczny trud. Ale praca, do której jesteśmy stworzeni, do której czujemy się powołani na tym świecie, jest błogosławieństwem i wielką radością. Czułam to dzisiaj, gdy moje palce zapłonęły dawną gorączką, a pióro znowu stało się przyjacielem. „Sposobność” do pracy — można by powiedzieć, że dana jest każdemu. Czasami jednak odbiera nam ją cierpienie i rozpacz. A później uświadamiamy sobie, co straciliśmy, i wiemy już, że lepiej być przez Boga przeklętym niż zapomnianym. Gdyby ukarał Adama i Ewę, skazując ich na bezczynność, istotnie poczuliby się obłożonymi klątwami wygnańcami. Żadne marzenia o Edenie, „skąd wypływają cztery wielkie rzeki”, nie mogłyby być tak cudowne jak te, które snuję teraz, kiedy wróciła mi zdolność do pracy. O Boże, póki żyję, daj mi „sposobność” do pracy. O to się modlę. Sposobność i odwagę. III 25 maja 19.. Drogie słońce, jak skutecznym lekarstwem są twoje promienie! Przez cały dzień napawałam się urodą cudownego światła, białego jak ślubny welon. O zmierzchu spłukałam pył z duszy, kąpiąc się w wiosennym powietrzu. Wybrałam odosobnioną, starą drogę, prowadzącą ku Rozkosznej Górze, i powędrowałam nią radośnie, przystając co chwila, aby zastanowić się nad nowymi pomysłami, które przylatywały do mnie jak skrzydlate duchy. Później jeszcze długo snułam się po polach, obserwując gwiazdy przez lornetkę. Kiedy wróciłam do domu, czułam się tak, jakbym była miliony mil stąd, w błękitnym kosmosie, zapominając na chwilę o wszystkim, co mnie otaczało na ziemi. Tylko na jedną gwiazdę nie spojrzałam. Na Wegę z gwiazdozbioru Liry. IV 30 maja 19.. Dzisiaj wieczorem, kiedy pisałam opowiadanie, przyszła ciotka Elżbieta i kazała mi wypielić grządkę cebuli. Musiałam odłożyć pióro i zejść do ogrodu warzywnego. Chwała Bogu, można pielić 4 cebulę i równocześnie myśleć o pięknych rzeczach. Jednym z naszych błogosławieństw jest to, że nie musimy wkładać duszy we wszystko, co czynią nasze ręce — i dzięki za to bogom, gdyż w przeciwnym razie komu by pozostała choć cząstka duszy? Pełłam więc cebulę, a w wyobraźni przemierzałam Mleczną Drogę. 10 czerwca 19.. Czuliśmy się wczoraj z kuzynem Jimem jak mordercy. I byliśmy nimi. Zostaliśmy dzieciobójcami! Tej wiosny bardzo obrodziły klony. Wydaje się, że zakiełkowały wszystkie nasionka. Na trawniku, w ogrodzie i w sadzie wyrosły setki maleńkich klonów. Należało je wyrwać, oczywiście. Pozostawienie ich nie wchodziło w rachubę. Wyrywaliśmy je zatem przez cały dzień i czuliśmy się jak podli winowajcy. Kochane maleństwa! Miały prawo urosnąć i stać się potężnymi, majestatycznymi, wspaniałymi drzewami. Kimże jesteśmy, żeby odmawiać im tego prawa? Ta brutalna konieczność doprowadziła kuzyna Jima do łez. — Czasami myślę — szepnął — że nie powinno się nikomu ani niczemu przeszkadzać dorosnąć. Ja nigdy nie dorosłem… przynajmniej nie w głowie. W nocy przyśnił mi się straszny sen. Ścigały mnie tysiące oburzonych duchów młodych klonów. Tłoczyły się dookoła, deptały mnie, smagały gałązkami i dusiły liśćmi. Obudziłam się bez tchu, śmiertelnie przerażona, lecz przyszedł mi do głowy świetny pomysł na opowiadanie „Zemsta drzewa”. VI 15 czerwca 19.. Dzisiaj po południu zrywałam poziomki na brzegach Perlistej Wody, wśród rozkołysanych, wonnych traw. Bardzo lubię zbierać poziomki. W tym zajęciu jest coś wiecznie młodego. Nawet bogowie z wysokiego Olimpu mogliby zrywać poziomki nie naruszając w niczym swej godności. Królowa i poeta mogą się do tego zniżyć; dla żebraka jest to wywyższenie. A teraz, wieczorem, siedzę w moim starym, ukochanym pokoju, z moimi drogimi książkami, obrazkami i okienkiem o ukośnych szybkach, i marzę, wdychając wonne powietrze łagodnego, letniego zmierzchu. Drozdy nawołują się w zagajniku Dumnego Jana, a topole szepczą o dawno zapomnianych sprawach. Mimo wszystko ten stary świat nie jest zły, a i ludzie nie są najgorsi. Nawet Emilka Byrd Starr jest całkiem przyzwoitą osobą. Nie aż tak fałszywą, niestałą, przewrotną niewdzięcznicą, za jaką się uważa nad ranem; ani pozbawioną przyjaciół, zapomnianą dziewczyną, jaką wydaje się sobie w bezsenne noce; ani tak nieudaną pisarką, za jaką mogłaby uznać się w chwilach goryczy, gdy trzej kolejni wydawcy zwracają jej maszynopis. Ani takim tchórzem, jakim i czuje, kiedy myśli o lipcu i przyjeździe Fryderyka Kenta do Perlistej Wody. ROZDZIAŁ 13 I Emilka czytała przy oknie dziwny wiersz Alicji Meynełl „List od młodej dziewczyny do siebie jako staruszki”, a zawarte w nim przepowiednie budziły w niej dreszcze. Nad starym ogrodem Księżycowego Nowiu zapadał zmierzch — i w tym zmierzchu rozległo się wyraźne gwizdanie, dwie wysokie nuty i jedna niska, dawny sygnał Teda z zagajnika Dumnego Jana, ten sam, który niegdyś tak często przyzywał Emilkę o zmierzchu. Książka upadła na podłogę. Emilka wstała blednąc i rozszerzonymi oczyma wpatrzyła się w mrok. Czy to Ted? Miał przyjechać dopiero w przyszłym tygodniu, a dzisiaj wieczorem spodziewano się; Ilzy. Czy się nie myliła? Może tylko to sobie wyobraziła? Pewniej odezwał się jakiś drozd… Gwizd rozległ się po raz drugi. Wiedziała już, wiedziała od początku, że to Ted. Nie było na świecie podobnego dźwięku. Tak dawno go nie słyszała. Ted przyjechał… czekał na nią… wzywał ją. Czy pójdzie? Zaśmiała się cicho. Nie miała wyboru. Musiała iść. Duma nie była w stanie jej powstrzymać; gorzkie wspomnienie owego wieczoru, kiedy czekała na wezwanie, którego nie usłyszała, nie mogło być przeszkodą. Lęk, wstyd — wszystko poszło w niepamięć, pozostało tylko szalone uniesienie. Nie miała czasu, by pomyśleć, że jest wnuczką Murrayów, zerknęła tylko przelotnie w lustro, upewniając się, że jej suknia z krepy koloru kości słoniowej jest bardzo twarzowa — co za szczęście, że akurat ją włożyła! — po czym zbiegła ze schodów i przemknęła przez ogród. Ted stał w cieniu starych jodeł, na ścieżce w zagajniku Dumnego Jana, z gołą głową, uśmiechnięty. — Ted… — Emilko… Ich dłonie się spotkały, patrzyli na siebie płonącymi oczyma. Powróciła młodość i dawna magia. Byli znowu razem, po długich, męczących latach obcości i rozłąki. Zniknęła wszelka nieśmiałość, sztywność, poczucie zmiany i lęk przed nią. Zupełnie jakby na nowo stali się dziećmi. Ale wiek dziecięcy nie zna tej gwałtownej, narastającej błogości, tego nierozważnego poddania. Och, należała do niego! Jego słowa, spojrzenie, ton głosu wciąż miały nad nią władzę. Nieważne, że w spokojniejszym nastroju mogła z niechęcią myśleć o własnym poddaniu się i uległości. Nieważne, że jutro może żałować, iż tak szybko, tak ochoczo i bez wahania pobiegła do niego. Dzisiaj liczyło się tylko to, że Ted wrócił. Na pozór spotkali się jednak nie jak zakochani, lecz jak starzy, bliscy przyjaciele. Tak wiele mieli do powiedzenia i do przemilczenia, kiedy spacerowali ogrodowymi alejkami, a gwiazdy śmiały się do nich w ciemności, nasuwając rozmaite myśli. Tylko na jeden temat nie padło ani słowo — na temat, którego Emilka tak się obawiała. Ted nawet nie wspomniał o tajemniczym widzeniu na dworcu w Londynie, jak gdyby nigdy się nie zdarzyło. Emilka czuła jednak, że połączyło ich po długim okresie niezrozumienia. Dobrze, że nie rozmawiali o tym mistycznym zjawisku, tej tajemnicy bogów, o której mówić nie wolno. Najlepiej o niej zapomnieć, skoro już spełniła swe zadanie. Lecz mimo to — jacy nierozsądni jesteśmy my, śmiertelnicy! — Emilka odczuwała absurdalne rozczarowanie, że Ted o tym nie mówi. Nie chciała, żeby poruszał ten temat, ale przecież chybaby coś powiedział, gdyby miało to dla niego jakieś znaczenie. — Dobrze jest wrócić do domu — mówił Ted. — Mam wrażenie, że nic się tu nie zmieniło. Czas stoi w miejscu w tym rajskim ogrodzie. Spójrz, Emilko, jak jasno świeci Wega. Nasza gwiazda. Pamiętasz? Czy pamiętała? Jeszcze niedawno żałowała, że nie potrafi zapomnieć. — Pisano mi, że zamierzasz wyjść za mąż za Deana — powiedział nagle Ted. — Zamierzałam… ale nie mogłam — odparła Emilka. — Dlaczego? — spytał Ted, jak gdyby miał pełne prawo zadać takie pytanie. — Ponieważ go nie kocham — odpowiedziała Emilka, przyznając mu to prawo. Rozległ się śmiech — dźwięczny, radosny śmiech, któremu pragnie { się natychmiast zawtórować. To było takie bezpieczne — można się śmiać bez obawy zdradzenia własnych uczuć. Ścieżką nadbiegła Ilza. Ilza w jedwabnej sukni, żółtej jak jej włosy, i kapeluszu, złoto—brązowym jak jej oczy, podobna do wspaniałej złocistej róży, która nagle zaczęła poruszać się po ogrodzie. Emilka powitała ją niemal z ulgą. Ta chwila nabrała zbyt wielkiej wagi. Pewne rzeczy stają się groźne, gdy je ująć w słowa. Odsunęła się od Teda ruchem prawie wyniosłym. Była znowu wnuczką Murrayów z Księżycowego Nowiu. — Moi kochani! — zawołała Ilza, obejmując każde z nich ramieniem. — Czy to nie boskie, że jesteśmy tu razem? O, jak ja was kocham! Zapomnijmy, że jesteśmy dorośli, mądrzy i nieszczęśliwi, i bądźmy szalonymi, rozbrykanymi, szczęśliwymi dzieciakami, choćby tylko przez to jedno rozkoszne lato. II Nastąpił cudowny miesiąc, pełen nieopisanie pięknych róż, delikatnych mgieł, srebrzystej doskonałości księżyca, niezapomnianych ametystowych zmierzchów, przelotnych deszczy, pieśni wiatru, purpurowych pąków i gwiezdnego pyłu, tajemnicy, muzyki i magii! Miesiąc śmiechu, tańca i radości, i bezgranicznego oczarowania. A jednocześnie był to miesiąc powściągliwego, skrytego zrozumienia. Nie padło ani jedno słowo. Emilka i Ted rzadko przebywali z sobą sam na sam. Ale ona czuła… wiedziała. Aż promieniała radością. Z jej oczu znikł dawny niepokój, który tak martwił ciotkę Laurę. Życie było piękne. Przyjaźń, miłość, radość zmysłów i ducha, smutek, zachwyt, osiągnięcia, klęski, tęsknota — wszystko to, jako część życia, było ciekawe i upragnione. Każdego ranka, po przebudzeniu, nowy dzień przypominał Emilce dobrą wróżkę, przynoszącą cudowny dar radości. Zapomniała, przynajmniej chwilowo, o ambicji. Sukces, potęga, sława… Niech ci, którzy ich pragną, biorą je sobie i płacą za nie. Ale miłości nie można kupić ani sprzedać. Jest darem. Nawet wspomnienie spalonej książki przestało sprawiać jej ból. Cóż znaczyła jedna książka wobec tętniącego życiem i uczuciami wszechświata? Jakie blade było życie nakreślone na papierze w porównaniu z życiem prawdziwym, pulsującym, roziskrzonym! Kto by dbał o laury? Milszy jest wianek z kwiatów pomarańczy. I czy któraś gwiazda przewodnia świeciła jaśniej i ponętniej niż Wega z gwiazdozbioru Liry? Wszystko to oznaczało, że ani na tym świecie, ani na żadnym innym nie liczyło się nic i nikt z wyjątkiem Teda Kenta. III — Gdybym miała ogon, wywijałabym nim — jęknęła Ilza, rzucając się na łóżko. Złapała jedną z ulubionych książek Emilki, niewielkie, stare wydanie „Rubajjat”, prezent od Teda jeszcze z czasów szkolnych, i cisnęła nią o ścianę. Grzbiet odleciał, a kartki rozsypały się na wszystkie strony. Emilka była zirytowana. — Czy zdarzają ci się takie nastroje, że nie jesteś w stanie ani płakać, ani się modlić, ani kląć? — spytała Ilza. — Czasami — przyznała oschle Emilka. — Ale nie wyładowuję się na Bogu ducha winnych książkach. Po prostu idę i suszę komuś głowę. — Ja nie suszyłam nikomu głowy, ale zrobiłam coś równie efektownego — powiedziała Ilza, rzucając nieprzychylne spojrzenie w stronę fotografii Perry’ego Millera, która stała na biurku Emilki. Emilka także zerknęła na nią i jej twarz „zmurrayowiała”, według określenia Ilzy. Fotografia stała na swoim miejscu, ale zamiast żywych, śmiałych oczu Perry’ego widniały w niej dwie nierówne, szkaradne dziury. Emilka rozgniewała się nie na żarty. Perry był tak dumny z tych zdjęć, pierwszych w życiu. „Nigdy nie było mnie na to stać” — Powiedział szczerze. Wyglądał na nich bardzo przystojnie, choć Przybrał nieco zbyt wojowniczą i buńczuczną pozę. Jego falujące włosy były gładko zaczesane do tyłu, a stanowcze usta i podbródek prezentowały się wyjątkowo korzystnie. Ciotka Elżbieta, przyglądając się fotografii, dziwiła się skrycie, jak to możliwe, że kiedyś kazała temu eleganckiemu młodzieńcowi jadać w kuchni. A ciotka Laura ze wzruszeniem otarła oczy i pomyślała, że być może, mimo wszystko, Emilka i Perry… po pastorze i lekarzu dobrze mieć prawnika w rodzinie. Z drugiej strony jednak, ta Piecykowa Rura… Perry zepsuł Emilce ową radosną chwilę oświadczając się po raz kolejny. Perry Miller nie przyjmował do wiadomości, że nie może zdobyć czegoś, co chciałby mieć. A zawsze chciał zdobyć Emilkę. — Teraz świat należy do mnie — rzekł z dumą. — Z każdym rokiem wspinam się wyżej. Czemu się wreszcie nie zdecydujesz i nie przyjmiesz mnie, Emilko? — Czy to tylko kwestia decyzji? — spytała żartobliwie Emilka. — Oczywiście. Czegóż by innego? — Posłuchaj, Perry — zaczęła Emilka stanowczo — jesteś dobrym, starym przyjacielem. Lubię cię i zawsze będę lubiła. Ale mam już dość tych idiotyzmów i zamierzam położyć im kres. Jeżeli jeszcze raz mi się oświadczysz, już nigdy w życiu się do ciebie nie odezwę. A ponieważ tak trafnie podejmujesz decyzje, zdecyduj się, co wolisz: moją przyjaźń czy moje nieistnienie. — Cóż, trudno. — Perry filozoficznie wzruszył ramionami. Właściwie doszedł już do wniosku, że mógłby sobie darować to uganianie się za Emilka Starr i znoszenie afrontów jako jedynej nagrody za swe wysiłki. Dziesięć lat wystarczy wiernemu acz odrzuconemu wielbicielowi. W końcu były na świecie jeszcze inne dziewczęta. Może popełnił błąd. Był zbyt wierny i wytrwały. Gdyby bywał na przemian gorący i zimny, jak Ted Kent, to może by mu się poszczęściło. Takie już są dziewczęta. Ale Perry nie wyraził tego głośno. Chłopak z Piecykowej tury zdążył się paru rzeczy nauczyć. Powiedział jedynie: — Gdybyś tylko nie patrzyła na mnie w ten specyficzny sposób, mógłbym przestać do ciebie wzdychać. W każdym razie, nie zaszedłbym tak wysoko, gdybym się w tobie nie zakochał. Byłbym rybakiem albo czyimś parobkiem. Dlatego nie żałuję. Nie zapomniałem, jak we mnie wierzyłaś, jak mi pomagałaś i wstawiałaś się za mną u twojej ciotki. To było… — tu przystojna twarz Perry’ego oblała się rumieńcem, a jego głos lekko zadrżał — to było miłe… marzyć o tobie przez te wszystkie lata. Teraz chyba będę musiał dać sobie z tym spokój. Widzę, że to nie ma sensu. Ale nie odbieraj mi twojej przyjaźni, Emilko. — Nigdy! — zapewniła go impulsywnie Emilka. — Jesteś bardzo dzielny, drogi Perry. Dokonałeś cudów i jestem z ciebie dumna. A teraz jego fotografia była zupełnie zniszczona. Roziskrzone oczy Emilki pociemniały jak wzburzone morze. — Ilzo Burnley, jak śmiałaś zrobić coś takiego! — Nie masz co tak marszczyć brwi, ukochany demonie — powiedziała Ilza. — To na mnie nie robi wrażenia. Nie mogłam patrzeć na tę fotografię. Jeszcze z Piecykowa Rurą w tle. — To, co zrobiłaś, jest na poziomie Piecykowej Rury. — Sam się o to prosił. I ten jego głupkowaty uśmiech! „Patrzcie na MNIE. Jestem Osobą Znaną i Cenioną”. Nigdy w życiu nie czułam takiej satysfakcji jak wtedy, gdy wbiłam nożyczki w te zarozumiałe ślepia. Jeszcze dwie sekundy, a zaczęłabym wyć do księżyca. Och, jak ja nienawidzę Perry’ego Millera! Nadął się jak psie ścierwo w słońcu! — Myślałam, że jesteś w nim zakochana — stwierdziła dość szorstko Emilka. — To to samo — odparła posępnie Ilza. — Emilko, dlaczego nie mogę wyrzucić z myśli tej kreatury? Nie z serca, to zbyt wiktoriańskie. Ja nie mam serca. Nie kocham go, ja go nienawidzę. Ale wciąż o nim myślę. To po prostu taki stan umysłu. Mam ochotę wyć do księżyca. A tak naprawdę, to wyłupiłam mu oczy dlatego, że został liberałem, choć od urodzenia był konserwatystą. — Ty sama jesteś konserwatystką. — Tak, ale to nieważne. Nienawidzę oportunistów. Nigdy nie wybaczyłam Henrykowi IV, że przeszedł na katolicyzm. Nie dlatego, że był protestantem, ale dlatego, że był oportunistą. Byłabym tego samego zdania, gdyby z katolika stał się protestantem. Perry zmienił poglądy polityczne, żeby zostać wspólnikiem Leonarda Abla. Proszę, masz Piecykowa Rurę. O, on zostanie sędzią Millerem, nadzianym jak tort weselny… Ale żałuję, że nie ma setki oczu, które mogłabym wyłupić! W takich chwilach czuję, że dobrze by było należeć do bliskich przyjaciół Lukrecji Borgii. — Która była poczciwą i niezbyt mądrą kobietą, kochaną za swe dobre uczynki. — Och, wiem, że ci dzisiejsi historycy ze swoją skłonnością do wybielania postanowili obedrzeć historię ze wszystkiego, co barwne. Nieważne, ja nadal będę wierzyć w Lukrecję i Wilhelma Telia. Zabierz stąd to zdjęcie, Emilko. Bardzo cię proszę. Emilka schowała zniszczoną fotografię do szuflady biurka. Jej złość już minęła. Rozumiała Ilzę. A przynajmniej rozumiała, dlaczego Ilza wydłubała Peny emu oczy. Trudniej było zrozumieć jej silne i nieuleczalne uczucie do Perry’ego Millera. W sercu Emilki pojawił się także cień litości dla Ilzy, tak bardzo zakochanej w mężczyźnie, który wcale o nią nie dbał. — Myślę, że to mnie wyleczy — odezwała się ze wzburzeniem Ilza. — Nie mogę… nie chcę kochać oportunisty. Ślepy nietoperz, skończony idiota! Uff, mam go dość! Ciekawe, dlaczego nie czuję do ciebie nienawiści, Emilko? Odrzuciłaś z pogardą to, czego ja tak bardzo pragnę. Ty lodowata istoto, czy kiedykolwiek zależało ci na czymś prócz twojego pióra? — Perry nigdy nie był we mnie naprawdę zakochany — wykręciła się Emilka. — Tak mu się tylko wydaje. — Cóż, dobrze by było, gdyby mu się wydawało, że jest zakochany we mnie. Jaka ja jestem bezwstydna! Tylko tobie jednej mogę o tym opowiadać. Pewnie dlatego nie jestem zdolna cię znienawidzić. Chyba nie czuję się aż tak nieszczęśliwa, jak sobie wyobrażam. Nigdy nie wiadomo, co nam życie przyniesie. Zamierzam wydrzeć Perry’ego Millera z mojego życia i myśli, tak jak jego oczy z fotografii. Wiesz, Emilko — ton i postawa Ilzy uległy zmianie — tego lata Ted Kent podoba mi się bardziej niż kiedykolwiek przedtem. — O! — zabrzmiało to bardzo wymownie, lecz Ilza niczego nie zauważyła. — Tak. Jest naprawdę czarujący. Te lata spędzone w Europie wiele mu dały. Może nauczył się lepiej ukrywać swoje samolubstwo. — Ted nie jest samolubny. Dlaczego tak o nim mówisz? Wiesz,; jaki jest przywiązany do matki. — Ona go uwielbia, a Ted lubi być uwielbiany. To dlatego w nikim się nie zakochał, wiesz? I może jeszcze dlatego, że w Montrealu i dziewczęta wręcz uganiały się za nim. To było po prostu niesmaczne. Robiły z siebie idiotki, wyczekiwały z wywieszonymi językami, aż miałam ochotę przebrać się za mężczyznę i wyrzec się własnej płci. W Europie na pewno było to samo. Sześć lat czegoś takiego zepsuje i napełni pogardą każdego mężczyznę. Przy nas Ted zachowuje się przyzwoicie. Wie, że od dawna znamy go na wylot i nie będziemy tolerowały żadnych bzdur. Ale widziałam, jak przyjmuje hołdy, łaskawie rozdziela uśmiechy, spojrzenia, uściski dłoni. Każdej mówił to, co pragnęła usłyszeć. Zawsze wtedy myślałam sobie, że z chęcią powiedziałabym mu coś, co by wspominał przez długie lata, leżąc bezsennie o trzeciej nad ranem. Słońce zatonęło w purpurowych chmurach za Rozkoszną Górą, a do Księżycowego Nowiu podkradł się przez wzgórza i łąki chłodny zmrok. Pokój Emilki pogrążył się w cieniu i tylko przez zagajnik Dumnego Jana przeświecała szara Perlista Woda. Emilka wieczór miała zepsuty. Ale czuła, wiedziała, że Ilza myli się co do wielu rzeczy. Jedno ją pocieszało: nie zdradziła swojej tajemnicy. Nawet Ilza niczego się nie domyśliła. W ten sposób Emilka sprostała wymaganiom zarówno Murrayów, jak i Starrów. IV Siedziała jednak długo przy oknie, wpatrzona w ciemną noc, którą rozjaśniał srebrzystą bladością wschodzący księżyc. A zatem dziewczęta „uganiały się” za Tedem. Żałowała, że tak ochoczo pobiegła do zagajnika Dumnego Jana. „O, zagwiżdż, a przyjdę do ciebie, mój chłopcze” — to dobre w piosence. Ale życie nie było szkocką balladą. I ta zmiana w tonie Uzy, ta niemal poufna nuta. Co Ilza miała na myśli? Jak pięknie dzisiaj wyglądała w tej eleganckiej, zielonej sukni bez rękawów, upstrzonej maleńkimi, złocistymi motylami, w długim naszyjniku, Podobnym do zielonego węża, w zielonych butach ze złocistymi klamerkami. Ilza zawsze nosiła takie zachwycające buty. Co miała na myśli? Czyżby chciała… Po śniadaniu ciotka Laura powiedziała kuzynowi Jimowi, że drogiemu dziecku na pewno coś leży na sercu. ROZDZIAŁ 14 I — Kto rano wstaje, temu… spełnia się marzenie — odezwał się Ted, przysiadając obok Emilki na jedwabistej, jasnozielonej trawie nad Perlistą Wodą. Nadszedł tak cicho, że Emilka nie słyszała jego kroków i mimo woli wzdrygnęła się i zarumieniła na jego widok, mając nadzieję, że on tego nie zauważył. Obudziła się wcześnie, czując — jakby to nazwała jej rodzina — egzaltowane pragnienie, by zobaczyć wschód słońca i odnowić znajomość z Edenem. Wymknęła się więc z Księżycowego Nowiu, przebiegła ukradkiem przez budzący się ogród i zagajnik Dumnego Jana i podążyła na spotkanie tajemnicy świtu. Nie przyszło jej do głowy, że i Ted wybierze się na przechadzkę. — Lubię tu przychodzić o wschodzie słońca — powiedział. — Tylko tutaj choć przez krótką chwilę mogę być sam. Popołudnia i wieczory spędzamy na hucznych zabawach, a przedpołudnia należą do mamy. Przez sześć lat była tak straszliwie samotna. — Przykro mi, że zakłóciłam twój cenny spokój — rzuciła sztywno Emilka, przejęta okropnym lękiem, że Ted może sobie pomyśleć, iż ona zna jego zwyczaje i przyszła tu celowo. — Nie rób takiej miny, Emilio Byrd Starr, nie jesteśmy przecież w Księżycowym Nowiu — zaśmiał się Ted. — Wiesz doskonale, że spotkanie z tobą jest dla mnie najpiękniejszą chwilą poranka. Zawsze miałem nierozsądną nadzieję, że to nastąpi. I nastąpiło. Usiądźmy sobie razem i oddajmy się marzeniom. Bóg stworzył ten poranek tylko dla nas dwojga. Nawet rozmowa mogłaby go zepsuć. Emilka zgodziła się w milczeniu. Jak dobrze było siedzieć z Te—dem nad wodą, pod koralowym niebem poranka, i marzyć, tak po prostu snuć szalone, słodkie, skryte, niezapomniane, niemądre marzenia. Tylko z Tedem, gdy cały świat był pogrążony we śnie. O, gdyby ta piękna, kradziona chwila mogła trwać wiecznie! W myślach Emilki zagrała niczym takt melodii linijka z wiersza Marjorie Pickthall: O, niech na świecie brzask nigdy nie mija… Wyszeptała to bezgłośnie, jak modlitwę. Wszystko było takie piękne w owej czarodziejskiej chwili tuż przed wschodem słońca. Błękitne, dzikie irysy nad wodą, fiołkowe cienie między wydmami, biała, przejrzysta mgiełka nad porośniętą kaczeńcami dolinką po drugiej stronie stawu, pole stokrotek przypominające srebrzystozłotą tkaninę, chłodny, rozkoszny wietrzyk znad zatoki, błękit dalekich wybrzeży, pióropusze fioletowego i różowego dymu, unoszące się w nieruchomym, złocistym powietrzu nad kominami Piecykowej Rury, gdzie rybacy wstawali wcześnie. I Ted, który leżał u jej stóp, podłożywszy pod głowę smukłe, opalone ręce. Emilka znowu poczuła magnetyczną siłę jego osobowości. Poczuła ją tak mocno, że nie miała śmiałości spojrzeć mu w oczy. Przyznała się jednak sobie ze szczerością, która zgorszyłaby zapewne ciotkę Elżbietę, że pragnie wsunąć palce w jego lśniące, czarne włosy, znaleźć się w jego ramionach, przytulić twarz do miękkiego, opalonego policzka, poczuć jego usta na swoich… Ted wyjął rękę spod głowy i położył na dłoni Emilki. Przez chwilę pozwoliła jej tam spoczywać. A potem przypomniała sobie słowa Ilzy, które przeszyły ją jak ognisty sztylet. „Widziałam, jak przyjmuje hołdy… łaskawie rozdziela uściski dłoni… mówi każdej to, co pragnie usłyszeć”. Czy Ted odgadł jej myśli? Wydawały się jej tak wyraziste, że chyba każdy mógł je zobaczyć. To nie do zniesienia. Zerwała się gwałtownie, strząsając jego rękę. — Muszę wracać do domu. Powiedziała to dość szorstko. Jakoś nie potrafiła zdobyć się na milszy ton. On nie może, nie powinien myśleć… Ted wstał również. Jego ton i wyraz twarzy uległy zmianie. Cudowna chwila minęła. — Ja także. Mama będzie niespokojna. Zawsze wstaje wcześnie. Biedna mama. Nic się nie zmieniła. Wcale nie jest dumna z moich sukcesów. Nienawidzi ich. Uważa, że mnie traci. Z biegiem lat nie jest jej ani trochę lżej. Chciałbym, żeby ze mną wyjechała, ale ona się nie zgadza. Myślę, że nie chce opuścić starego Wrotyczowego Łanu, a w dodatku nie zniosłaby tego, że zamykam się w pracowni i maluję, a ona nie ma do mnie dostępu. Zastanawiam się, dlaczego taka jest. Nie pamiętam, żeby była inna, ale kiedyś musiała być inna. To dziwne, że syn tak niewiele wie o życiu matki. Nie wiem nawet, skąd się wzięła blizna na jej twarzy. I prawie nic nie wiem o moim ojcu, a zupełnie nic o jego rodzinie. Mama nigdy nie mówi o latach sprzed naszej przeprowadzki do Perlistej Wody. — Coś ją kiedyś zraniło, i to tak boleśnie, że nigdy się z tego nie wyleczyła — powiedziała Emilka. — Może śmierć ojca? — Nie, a przynajmniej nie sama śmierć. Musiało być coś jeszcze… coś tragiczniejszego. No cóż, do zobaczenia. — Wybierasz się jutro na tańce do pani Chidlaw? — Tak. Przyśle po mnie auto. — Ho, ho! Więc nie ma co zapraszać cię do jednokonnej bryczki, w dodatku pożyczonej. Muszę w takim razie zabrać Ilzę. Czy Perry tam będzie? — Nie. Pisał, że nie może przyjechać. Musi przygotować się do swojej pierwszej rozprawy, która wypada następnego dnia. — Perry robi postępy, prawda? Jest zawzięty jak buldog, nigdy nie wypuszcza zdobyczy, którą udało mu się chwycić. Będzie bogaty, kiedy my pozostaniemy biedni jak myszy kościelne. Ale my szukamy tęczowego złota, prawda? Nie zatrzymała się — Ted mógłby pomyśleć, że ona „czeka z wywieszonym językiem” — odwróciła się od niego prawie nieuprzejmie. Był gotów bez najmniejszego żalu „zabrać Ilzę”, jak gdyby to nie miało wielkiego znaczenia. Wciąż jednak czuła dotknięcie jego ręki, które paliło jej dłoń. Ta ulotna chwila, ta krótka pieszczota podbiły ją całkowicie. Należała do Teda tak, jak nie mogłaby należeć do Deana nawet po latach małżeństwa. Przez cały dzień nie myślała o niczym innym. Przeżywała wciąż na nowo chwilę poddania. Wydawało się jej rzeczą niestosowną, że w Księżycowym Nowiu wszystko jest po staremu, a kuzyn Jim martwi się o swoje astry, na których zalęgły się czerwone pajączki. II Z powodu objazdu na drodze do Shrewsbury Emilka spóźniła się kwadrans na kolację do pani Chidlaw. Spojrzała tylko pospiesznie w lustro, zanim zeszła na dół. Efekt był zadowalający. Spinka z kryształami górskimi — klejnoty dobrze wyglądały we włosach Emilki — dodawała blasku nowej, bardzo twarzowej sukni ze srebrzystozielonkawej koronki na jasnoniebieskiej podszewce. Panna Royal przysłała ją z Nowego Jorku, ale ciotki bynajmniej nie były zachwycone. Zieleń i błękit to takie dziwaczne połączenie. I w dodatku suknia była skąpa. Ale Emilka wyglądała w niej wprost niezwykle. Kuzyn Jim spojrzał na subtelną, promienną dziewczynę o oczach jak gwiazdy, stojącą w blasku świec w starej kuchni i zwierzył się później żałośnie ciotce Laurze: — W tej sukni ona już nie należy do nas. — Wygląda w niej jak aktorka — stwierdziła lodowato ciotka Elżbieta. Emilka nie czuła się jak aktorka, zbiegając po schodach i kierując się przez salon ku obszernej werandzie, gdzie pani Chidlaw podejmowała gości. Czuła się ożywiona, szczęśliwa, pełna oczekiwania. Zobaczy Teda… będzie go obserwowała ukradkiem, jak rozmawia z kimś innym i myśli o niej… a potem zatańczą razem. I może powie jej to, co pragnęła usłyszeć… Przystanęła w drzwiach, spoglądając oczyma łagodnymi i rozmarzonymi na zgromadzonych gości. Scena ta miała niezapomniany urok. Nakryto do stołu w dużej, zaokrąglonej niszy na końcu spowitej dzikim winem werandy. Wysokie, ciemne jodły i topole rysowały się w oddali na tle nieba o barwie matowego różu i zgaszonej żółci. Między drzewami połyskiwała ciemnoszafirowa zatoka. Kłębiaste cienie nad wysepką światła… migotliwe perły na białej szyi Ilzy. I inni goście: profesor Robins z Uniwersytetu McGilla, o pociągłej, melancholijnej twarzy, wydłużonej jeszcze przez dziwaczną brodę w kształcie łopaty; Lizetta Chidlaw o zaokrąglonej, wdzięcznej, kremowej buzi, ciemnych, wysoko upiętych włosach i okrągłych, ciemnych oczach; przystojny, marzycielski Jack Glenlake; Anetta Shaw, senna i złocistobiała, naśladująca uśmiech Mony Lisy; niski, krępy Tom Hallam o dobrodusznej, irlandzkiej twarzy; Aylmer Vincent. Przytył i zaczął łysieć, lecz nadal prawił damom komplementy. I pomyśleć, że kiedyś wydawał jej się księciem z bajki! Uroczysty Gus Rankin, a obok niego puste krzesło, najwyraźniej przeznaczone dla niej. Eliza Borland, młoda i pulchna, nieco zbyt chętnie pokazująca swe śliczne ręce w blasku świec. Ale tak naprawdę Emilka widziała tylko Ilzę i Teda. Pozostali goście mogli dla niej nie istnieć. Ilza i Ted siedzieli obok siebie naprzeciw Emilki. Lśniąca, jak zwykle starannie uczesana głowa Teda muskała niemal złociste włosy Ilzy, wspaniałej, promiennej istoty w sukni z turkusowej tafty. Wyglądała jak królowa, spowita w pianę koronek, z różowo–srebrnymi bukiecikami przypiętymi do ramion. W chwili gdy Emilka spojrzała na nich, Ilza uniosła głowę i zadała Tedowi jakieś pytanie, ważne i poufne, jak osądziła Emilka, widząc wyraz jej twarzy. Nigdy dotąd nie zauważyła czegoś podobnego w twarzy Ilzy. Było w niej jakieś ostateczne wyzwanie. Ted spojrzał jej w oczy i odpowiedział. Emilka wiedziała, a może wyczuła, że w tej odpowiedzi padło słowo „miłość”. Patrzyli sobie w oczy przez długą chwilę — a przynajmniej tak się wydawało Emilce, która śledziła tę wymianę zachwyconych spojrzeń. Potem Ilza zarumieniła sie i odwróciła oczy. Czy kiedykolwiek przedtem Ilza się rumieniła? Ted uniósł głowę i powiódł po zebranych oczyma pełnymi — jak się wydawało — zachwytu i tryumfu. Emilka wkroczyła w promienny krąg przeżywszy chwilę straszliwego rozczarowania. Jej serce, jeszcze niedawno tak lekkie i wesołe, zastygło teraz i zmartwiało. Pomimo jasności i śmiechu miała wrażenie, że nadciąga ciemna, zimna noc. Wszystko wydało jej się nagle brzydkie. Kolacja smakowała gorzko i Emilka nie słyszała, co mówi do niej Gus Rankin. Nie patrzyła na Teda, który był najwyraźniej w znakomitym humorze i bez przerwy przekomarzał się z llzą. Przez cały czas Emilka zachowywała chłodną rezerwę. Gus Rankin opowiadał swoje najlepsze anegdoty, lecz Emilka, zupełnie jak świętej pamięci królowa Wiktoria, nie okazywała rozbawienia. Pani Chidlaw była zirytowana i żałowała, że posłała samochód po tak egzaltowanego gościa. Prawdopodobnie Emilka miała jej za złe, że została posadzona obok Gusa Rankina, zaproszonego w ostatniej chwili zamiast Perry’ego Millera. I jeszcze do tego wyglądała jak obrażona księżniczka. Ale należy okazywać jej uprzejmość, gdyż inaczej można znaleźć się w jej książce. Jak wtedy, kiedy napisała recenzję z przedstawienia! Tymczasem biedna Emilka dziękowała losowi, że siedzi obok Gusa Rankina, który od nikogo nie wymagał i nie spodziewał się towarzyskiej rozmowy. Tańce były dla Emilki prawdziwą udręką. Czuła się jak duch wzlatujący nad rozbawiony tłum. Raz zatańczyła z Tedem, który zauważył, że trzyma w objęciach jedynie smukły, srebrzystozielony kształt, z którego dusza umknęła do wyniosłej, niezdobytej twierdzy, więc nie poprosił jej więcej. Kilka razy tańczył z llzą, a parę innych tańców przesiedział z nią w ogrodzie. Zauważono i skomentowano jego zachowanie. Millicent Chidlaw spytała Emilkę, czy to prawda, że Ilza Burnley i Fryderyk Kent są zaręczeni. — On zawsze za nią szalał, nie uważasz? — zakończyła Millicent. Emilka przytaknęła chłodnym i zuchwałym tonem. Czyżby Millicent spodziewała się jakiejś gwałtownej reakcji? Oczywiście, że był zakochany w Ilzie. Co w tym dziwnego? Ilza była taka piękna. Czy mroczny, srebrzysty, księżycowy wdzięk Emilki mógł się równać z jej kremowo–złocistym przepychem? Ted lubił Emilkę, ponieważ była jego bliską przyjaciółką z lat dziecięcych. Nic więcej. Znowu zachowała się głupio. Te jej wieczne złudzenia. Poranek nad wodą, kiedy prawie pozwoliła mu się domyślić. A może on się domyślił? Ta świadomość była nie do zniesienia. Czy ona nigdy nie zmądrzeje? O, dzisiaj stała się mądrzejsza. Koniec z szaleństwami. Od dziś będzie mądra, majestatyczna i niedostępna. Istniało takie brzydkie, wulgarne, stare powiedzenie, że okradziony nie musi się już obawiać złodzieja. Ale jak przeżyć resztę tej nocy? ROZDZIAŁ 15 I Po powrocie z tygodniowych, lecz ciągnących się w nieskończoność odwiedzin u wuja Oliwera, połączonych ze ślubem jednego z kuzynów, Emilka dowiedziała się na poczcie, że Ted Kent wyjechał. — Miał tylko godzinę — powiedziała pani Crosby. — Dostał depeszę z propozycją objęcia stanowiska wicedyrektora Szkoły Sztuk Pięknych w Montrealu i musiał zgłosić się natychmiast. Czy to nie wspaniałe? Co za kariera! Wprost wymarzona. My tu wszyscy w Perlistej Wodzie powinniśmy być z niego dumni. Szkoda, że jego matka jest taka dziwna, prawda? Na szczęście pani Crosby nie oczekiwała odpowiedzi. Emilka poczuła, że blednie, i znienawidziła się za to. Zgarnęła listy i pospiesznie opuściła pocztę. W drodze do domu minęła kilka osób, których nawet nie zauważyła. Ugruntowało to opinię o jej dumie. Kiedy znalazła się w Księżycowym Nowiu, ciotka Laura wręczyła jej list. — To od Teda. Przyszedł wczoraj, żeby się pożegnać. Dumna panna Starr omal nie wybuchnęła histerycznym płaczem. Murrayowie i histeria! Te dwie rzeczy wykluczały się wzajemnie. Nie ma mowy o czymś podobnym. Emilka zacisnęła zęby, wzięła list i poszła do swego pokoju. Jej zlodowaciałe serce topniało gwałtownie. Och, dlaczego była taka chłodna i wyniosła wobec Teda przez cały tydzień po wieczorku tanecznym u pani Chidlaw? Ale nie myślała, że on wyjedzie tak szybko. A teraz… Otworzyła kopertę. Był w niej tylko wycinek z gazety, jakiś niedorzeczny wiersz Perry’ego, wydrukowany w Charlottetown. Tej gazety nie czytano w Księżycowym Nowiu. Emilka i Ted zaśmiewali się nad tym wierszem — Ilza była zbyt wściekła, żeby się śmiać — i Ted obiecał, że postara się zdobyć egzemplarz dla Emilki. No cóż, spełnił obietnicę. II Siedziała wpatrzona niewidzącymi oczyma w miękką, czarną, aksamitną noc z rozkołysanymi wiatrem drzewami, kiedy weszła Ilza, która wróciła właśnie z Charlottetown. — A więc Ted wyjechał. Widzę, że ty także dostałaś od niego list. Także! — Owszem — odparła Emilka, zastanawiając się, czy mówi prawdę. Po chwili stwierdziła desperacko, że jest jej wszystko jedno. — Było mu strasznie przykro, że wyjeżdża tak niespodziewanie, ale musiał podjąć natychmiastową decyzję, by dowiedzieć się czegoś więcej na temat nowej pracy. Ted nie przywiązuje się zbyt łatwo do nikogo, choćby to było bardzo kuszące. W jego wieku posada wicedyrektora wyższej szkoły to nie lada gratka. No cóż, ja także niedługo wyjadę. To były wspaniałe wakacje, ale… Czy wybierasz się jutro na tańce do Balladowego Stawu, Emilko? Emilka potrząsnęła głową. Jaki to miało sens teraz, kiedy Ted wyjechał? — Wiesz co — podjęła w zamyśleniu Ilza — myślę, że to nasze lato nie było udane, choć bawiliśmy się dobrze. Wydawało się nam, że możemy na nowo stać się dziećmi, ale to niemożliwe. Udawaliśmy tylko. Udawali? O, gdyby ten ból w sercu był udawany! I ten palący wstyd, i głęboka, niema rozpacz. Ted nie napisał nawet kilku słów pożegnania. Emilka wiedziała od owego wieczorku tanecznego u pani Chidlaw, że Ted jej nie kocha, ale przyjaźń także do czegoś zobowiązywała. Tyle że jej przyjaźń była dla niego niczym. Teraz powrócił do swego prawdziwego życia i do spraw, które były dla niego istotne. I napisał do Ilzy. Udawanie? O tak, będzie udawała, nie ma obawy! Czasami murrayowska duma była wielką zaletą. — Cieszę się, że lato dobiegło końca — oznajmiła lekko. — Naprawdę muszę już wrócić do pracy. Przez ostatnie dwa miesiące skandalicznie zaniedbywałam pisanie. — Ty chyba nie dbasz tak naprawdę o nic innego — stwierdziła z zaciekawieniem Ilza. — Kocham moją pracę, ale nie jestem nią tak opętana, jak ty twoją. Porzuciłabym ją bez wahania dla… no cóż, jesteśmy, jakie jesteśmy. Czy to nie wygodne, Emilko, dbać tylko o jedną jedyną rzecz w życiu? — Znacznie wygodniejsze, niż troszczyć się o zbyt wiele. — Też tak uważam. Powinnaś zwyciężyć, skoro składasz wszystko na ołtarzu swej bogini. Tym się właśnie różnimy. Ja jestem z miększej gliny. Są sprawy, z których nie mogę zrezygnować, i takie, z których nie chcę rezygnować. Jak powiada Stary Kelly, skoro się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Czy nie nakazuje tego zdrowy rozsądek? — Emilka, żałując, że nie potrafi tak dobrze oszukać samej siebie jak innych, podeszła do okna i pocałowała Ilzę w czoło. — Nie jesteśmy już dziećmi i nasze dzieciństwo nie wróci, Ilzo. Jesteśmy kobietami i musimy to wykorzystać jak najlepiej. Będziesz jeszcze szczęśliwa. Chcę, żebyś była. Ilza uścisnęła jej rękę. — Do licha ze zdrowym rozsądkiem! — oznajmiła ponuro. Gdyby nie znajdowała się w Księżycowym Nowiu, użyłaby zapewne mocniejszych słów. ROZDZIAŁ 16 I 17 listopada 19.. Istnieją dwa określenia na listopadowy dzień: „szary” i „pochmurny”. Zostały związane węzłem małżeńskim w zaraniu ludzkiej mowy i nie do mnie należy udzielanie im rozwodu. Dzisiejszy dzień był właśnie szary i pochmurny, wewnątrz i na zewnątrz, dla ciała i dla duszy. Wczoraj nie było tak źle. Świeciło ciepłe jesienne słońce, a sterta dyń kuzyna Jima tworzyła piękną, barwną plamę na tle szarych ścian szopy. Dolinka nad potokiem pełna była dojrzałego, bezlist—nego, jałowcowego złota. Po południu spacerowałam po lesie, tchnącym jeszcze dawnym przepychem i przesyconym niesamowitym, listopadowym czarem; a wieczorem podziwiałam ostatnie smugi zachodzącego jesiennego słońca. Wieczór był łagodny, a wszędzie wokół rozpościerały się szare, ciche, zadumane pola i zastygłe wzgórza, choć w tę ciszę wplatały się nikłe, czarodziejskie, piękne dźwięki, które udawało mi się uchwycić, gdy słuchałam całą duszą, a nie tylko uszami. Później na niebie pojawił się korowód gwiazd i odebrałam od nich przesłanie. Ale dzisiejszy dzień był ponury. O zmroku uleciało ze mnie zwycięstwo. Pisałam przez cały dzień, lecz wieczorem nie byłam już w stanie ruszyć ręką. Zamknęłam się w pokoju i krążyłam po nim jak zwierzę w klatce. „Zegar zamkowy wybił północ”, a ja nie mam Co marzyć o śnie. Nie mogę spać. Deszcz posępnie bębni w szyby, a podmuchy wiatru brzmią jak marsz armii zza grobu. Wracają do mnie widma drobnych, minionych radości i przyszłych lęków. To niemądre, ale wciąż myślę o Rozczarowanym Domu, stojącym na wzgórzu wśród wyjącej zawieruchy. Dzisiaj ta myśl boli mnie najbardziej. W inne noce dręczy mnie to, że nawet nie wiem, gdzie jest teraz Dean, albo że Ted nigdy do mnie nie pisze. Bywają takie godziny, kiedy samotność odbiera mi wszelkie siły żywotne. Wtedy szukam pociechy w tym pamiętniku i zwierzam się mu, jak wiernemu przyjacielowi. II 30 listopada 19.. Mam dwie chryzantemy i różę. Róża jest ucieleśnieniem pieśni, marzenia i czaru. Chryzantemy są bardzo ładne, ale nie należy trzymać ich zbyt blisko róży. Same w sobie są to urocze, wesołe kwiaty, różowe i żółte, bardzo zadowolone ze swego wyglądu. Ale w zestawieniu z różą zmieniają się tak, że jest to wręcz zabawne. Wyglądają jak pospolite, zaniedbane pomywaczki u boku dostojnej, białej królowej. To nie wina nieszczęsnych chryzantem, że nie urodziły się różami, więc żeby być wobec nich w porządku, trzymam je oddzielnie. Dzisiaj napisałam dobre opowiadanie. Nawet pan Carpenter byłby ze mnie zadowolony. Pisząc je czułam się szczęśliwa. Ale kiedy je skończyłam i powróciłam do rzeczywistości… Cóż, nie mam zamiaru zrzędzić. Życie znowu stało się znośne. Jesienią takie nie było. Ciotka Laura myślała, że zaczynam chorować na suchoty. Ale nie ja. To byłoby zbyt wiktoriańskie. Podjęłam walkę, zwyciężyłam i znowu jestem rozsądną, wolną kobietą. Czasa mi tylko czuję smak minionego szaleństwa. I naprawdę dobrze sobie radzę. Zaczęłam zarabiać na swoje utrzymanie, a ciotka Elżbieta wieczorami odczytuje moje opowiadania ciotce Laurze i kuzynowi Jimowi. Zawsze potrafię j bardzo gładko przebrnąć przez dzień dzisiejszy. Boję się tylko jutra. III 15 stycznia 19.. Przy blasku księżyca wybrałam się na wycieczkę w rakietach śnieżnych. Powietrze było rześkie i mroźne, a noc przepiękna, liryczna i rozgwieżdżona. Niektóre noce są jak miód, inne jak wino, a jeszcze inne jak piołun. Ta noc jest jak wino, białe, klarowne, musujące wino wróżek, które uderza do głowy. Aż drżę w nadziei i oczekiwaniu. Odniosłam zwycięstwo nad pewnymi przeciwnikami i nad potęgami, które zawładnęły mną wczoraj o trzeciej nad ranem. Przed chwilą odsunęłam zasłonę i wyjrzałam przez okno. Ogród w świetle księżyca jest biały i nieruchomy, pełen hebanowych cieni i srebrzystych, śnieżnych blasków. Wznoszą się nad nim subtelne łuki bezlistnych drzew, pozornie martwych i smutnych. Ale tylko pozornie. W ich żyłach wciąż krążą soki i niebawem nagie gałęzie okryją się ślubną szatą zielonych listków i różowych pąków. A spod największej, najgłębszej zaspy rozlegną się dźwięki złotych trąb. Za ogrodem rozpościerają się białe, samotne pola. Samotne? Nie to chciałam napisać. Wymknęło mi się. Nie jestem samotna — mam pracę, książki i nadzieję, że przyjdzie wiosna. I wiem, że to proste, spokojne życie, jakie teraz wiodę, jest znacznie lepsze i szczęśliwsze niż gorączka minionego lata. Wierzyłam w te słowa, zanim je napisałam. Ale teraz nie wierzę. To nieprawda. Takie życie to stagnacja! Och, jestem… jestem samotna, samotnością myśli, których z nikim nie dzielę. Po co zaprzeczać? Wchodziłam do domu jak zwycięzca, a teraz mój sztandar znowu legł w pyle. IV 20 lutego 19.. Coś chyba się stało ze zgorzkniałym lutym. Co za zrzędliwy miesiąc! Przez ostatnie kilka tygodni pogoda niewątpliwie dostosowała się do murrayowskich tradycji. Za oknem szaleje śnieżyca, a wiatr ściga po wzgórzach udręczone duchy. Wiem, że gdzieś za drzewami leży smutna, czarna Perlista Woda, otoczona białą pustynią. Ogrom ciemnej, zimowej nocy sprawia jednak, że mój przytulny pokój z ogniem trzaskającym na kominku wydaje się jeszcze przytulniejszy i to mnie zadowala o wiele bardziej niż piękna noc styczniowa. Dzisiejsza nie jest taka… obraźliwa. W najnowszym numerze „Glassford’s Magazine” ukazało się opowiadanie z ilustracjami Teda. Zobaczyłam siebie w twarzy bohaterki. To zawsze wywiera na mnie upiorne wrażenie, a dzisiaj wzbudziło także gniew. On nie ma prawa wykorzystywać mojej twarzy, skoro ja sama nic dla niego nie znaczę. Mimo wszystko jednak wycięłam jego zdjęcie z kolumny „Kto jest kim”, oprawiłam w ramki i postawiłam na biurku. Nie mam żadnej fotografii Teda. Dzisiaj wyjęłam zdjęcie z ramek, wrzuciłam do kominka i patrzyłam, jak się zwija. Zanim spłonęło, wydało mi się, że drga lekko, jak gdyby Ted mrugał do mnie łobuzersko i drwiąco, mówiąc przy tym: — Myślisz, że zapomniałaś, ale wtedy nie spaliłabyś mnie. Jesteś moja, zawsze będziesz moja… a ja ciebie nie chcę. Gdyby teraz zjawiła się jakaś dobra wróżka i zaproponowała, że spełni jedno moje życzenie, poprosiłabym, żeby Ted Kent przyszedł do zagajnika Dumnego Jana i zagwizdał. A ja bym się nie ruszyła nawet na krok. Nie mogę tego znieść. Muszę go wyrzucić ze swego życia. ROZDZIAŁ 17 I Lato, które nadeszło po dwudziestych drugich urodzinach Emilki, było dla rodziny Murrayów strasznym okresem. Ted i Ilza nie przyjechali do domu. Ilza wybrała się na turnée na Zachód, a Ted przebywał na Dalekiej Północy z grupą negocjującą traktat z Indianami i robił ilustracje do powieści w odcinkach. Emilka jednak miała tak licznych adoratorów, że plotkarki z Perlistej Wody czuły się jak owa stonoga, która nie mogła się doliczyć własnych nóg. Tylu adoratorów, a żaden nie znajdował uznania w oczach krewnych. Był wśród nich przystojny, zuchwały Jack Bannister, donżuan z Balladowego Stawu, „malowniczy łajdak”, jak go określił doktor Burnley. Niewątpliwie nie krępowały go żadne zasady moralne. Ale kto wie, jaki wpływ mogą wywrzeć na egzaltowaną Emilkę jego kwieciste mowy i osobisty urok? Murrayowie martwili się przez trzy tygodnie, a potem okazało się, że Emilka ma jednak trochę rozsądku. Jack Bannister znikł ze sceny. — Emilka nie powinna była nawet z nim rozmawiać — stwierdził z oburzeniem wuj Oliwer. — Podobno on prowadzi pamiętnik, w którym zapisuje swoje romanse i to, co mu mówią dziewczęta. — Nie ma obawy. Na pewno nie zapisze tego, co usłyszał ode mnie — powiedziała Emilka ciotce Laurze, która z niepokojem powtórzyła jej tę pogłoskę. Następny powód do zmartwienia dał Harold Conway. Pochodził ze Shrewsbury, miał lat trzydzieści i wyglądał jak zaniedbany poeta o kręconej kasztanowatej czuprynie i błyszczących piwnych oczach. „Robił to i owo”, żeby mieć z czego żyć. Emilka poszła z nim na koncert i do teatru, co przysporzyło ciotkom z Księżycowego Nowiu paru bezsennych nocy. Ale kiedy, mówiąc językiem mieszkańców Perlistej Wody, „wykosił” go Rod Dunbar, sytuacja stała się jeszcze gorsza. Dunbarowie byli „zerem”, gdy chodzi o religię. Matka Roda należała wprawdzie do kościoła prezbiteriańskiego, ale ojciec był metodystą, brat baptystą, a jedna z sióstr scjentystką chrześcijańską. Druga siostra skłaniała się ku teozofii, co było najgorsze ze wszystkiego, ponieważ nikt nie miał pojęcia, co to oznacza. Czymże w tej całej mieszaninie mógł być Rod? Z pewnością nie nadawał się na męża siostrzenicy ortodoksyjnych dam z Księżycowego Nowiu. — Jego stryjeczny dziadek był maniakiem religijnym — rzekł ponuro wuj Wallace. — Trzymali go przykutego do łóżka przez szesnaście lat. Co wstąpiło w tę dziewczynę? Czy jest idiotką, czy narzędziem szatana? Ale Dunbarowie byli przynajmniej szacowną rodziną, czego nie dało się powiedzieć o krewnych Larry’ego Dixa — jednego z „osławionych Dixów z Księżycowego Stawu” — którego ojciec wypasał krowy na cmentarzu, a wuja podejrzewano nie bez podstaw o złośliwe wrzucenie zdechłego kota do studni sąsiada. Trzeba przyznać, że Larry był wziętym dentystą, a przy tym tak śmiertelnie poważnym i uroczystym młodym człowiekiem, że jedynym zarzutem mogło być jego nazwisko. Ciotka Elżbieta jednak odetchnęła z ulgą, gdy Emilka dała mu kosza. — Co za buta — stwierdziła ciotka Laura, mając na myśli to, że jakiemuś Dixowi zachciewa się Murrayówny. — Nie dlatego go odprawiłam — powiedziała Emilka — tylko nie podobał mi się sposób, w jaki się zalecał. Zohydzał coś, co powinno być piękne. — Domyślam się, że odrzuciłaś go, ponieważ nie dość romantycznie się oświadczył — wtrąciła pogardliwym tonem ciotka Elżbieta. — Nie. Po prostu czułam w głębi serca, że on należy do tych mężczyzn, którzy na Gwiazdkę dają żonom w prezencie odkurzacz — wyznała Emilka. — Ona niczego nie traktuje poważnie! — stwierdziła z rozpaczą ciotka Elżbieta. — Moim zdaniem coś ją opętało — orzekł wuj Wallace. — Tego lata nie trafił się jej ani jeden przyzwoity konkurent. Jest tak egzaltowana, że wszyscy porządni chłopcy się jej boją. — Ma reputację okropnej kokietki — lamentowała ciotka Ruth. — Nic dziwnego, że wartościowi młodzieńcy nie chcą mieć z nią do czynienia. — Zawsze przeżywa jakieś fantastyczne przygody miłosne — burknął wuj Wallace. Rodzina uznała, że użył w tym wypadku niezwykle trafnego określenia. „Miłosne przygody” Emilki w niczym nie przypominały konwencjonalnych, przyzwoitych, typowych dla Murrayów spraw sercowych. Były istotnie fantastyczne. II Emilka zawsze dziękowała swym gwiazdom, że nikt z wyjątkiem ciotki Elżbiety nie dowiedział się o jej najbardziej fantastycznej przygodzie. Gdyby wieść dotarła do krewnych, uznaliby ją za osobę więcej niż egzaltowaną. Wszystko zaczęło się w głupi i prosty sposób. Redaktor „Argusa”, wychodzącego w Charlottetown dziennika o pewnych pretensjach literackich, wyszukał w starej amerykańskiej gazecie pewną powieść złożoną z kilku rozdziałów i zatytułowaną „Królewskie zaręczyny”. Jej autorem był jakiś bliżej nieznany Marek Greaves. Powieść miała zostać wydrukowana w specjalnym numerze „Argusa”, poświęconym „reklamie” Wyspy Księcia Edwarda jako letniego uzdrowiska. Zespół redakcyjny był nieduży, zecerzy składali numer w wolnych chwilach przez cały miesiąc i wszystko było już gotowe z wyjątkiem ostatniego rozdziału „Królewskich zaręczyn”. Zaginął i nie można go było nigdzie znaleźć. Redaktor naczelny się wściekał, ale to w niczym nie pomagało. Było za późno, żeby wyszukać inny tekst do wypełnienia pustego miejsca, a gdyby nawet, to nie nadążono by ze składaniem. Numer specjalny musiał zostać odesłany do druku za godzinę. Co robić? I wtedy weszła Emilka. Przyjaźniła się z panem Wilsonem i zawsze go odwiedzała, będąc w mieście. — Z nieba mi pani spadła! — wykrzyknął pan Wiłson. — Czy wyświadczy mi pani pewną przysługę!? — Podsunął jej postrzępione i poplamione odcinki „Królewskich zaręczyn”. — Na miłość boską, niech pani siada i dopisze do tej bujdy ostatni rozdział. Ma pani na to pół godziny. Składanie zajmie następne pół. Wtedy zdążymy wydać to diabelstwo na czas. Emilka w pośpiechu przejrzała powieść. Marek Greaves nie dał jednak żadnych wskazówek odnośnie rozwiązania akcji. — Czy chociaż ma pan jakieś pojęcie, jak to się skończyło? — spytała. — Nie, nigdy tego nie czytałem —jęknął pan Wilson. — Wybrałem tę powieść ze względu na objętość. — Cóż, zrobię, co w mojej mocy — zgodziła się Emilka — choć nigdy nie pisałam tak bezceremonialnie i lekceważąco o królach i królowych. Ten Marek Greaves, kimkolwiek jest, wydaje się być za pan brat z monarchami. — Założę się, że nawet żadnego nie widział — prychnął pan Wilson. W ciągu pół godziny Emilka napisała całkiem niezłe zakończenie, pomysłowo rozwiązując zagadkę. Pan Wilson pochwycił je z westchnieniem ulgi, przekazał zecerowi i odprowadził Emilkę do drzwi, dziękując jej serdecznie. — Ciekawe, czy któryś z czytelników zauważy różnicę — zastanawiała się z rozbawieniem Emilka. — I ciekawe, czy Marek Greaves kiedykolwiek to przeczyta, a jeśli tak, to co sobie wówczas pomyśli. Rozstrzygnięcie tej kwestii nie wydawało się prawdopodobne i Emilka wkrótce o wszystkim zapomniała. Dlatego dwa tygodnie później, gdy kuzyn Jim wprowadził jakiegoś nieznanego mężczyznę do salonu, gdzie Emilka układała róże w kryształowym wazonie ciotki Elżbiety — pamiątce rodzinnej, bardzo cenionej w Księżycowym Nowiu — nie pomyślała nawet, że gość ma coś wspólnego z „Królewskimi zaręczynami”, choć jego irytacja była aż nadto widoczna. Kuzyn Jim wycofał się dyskretnie, a ciotka Laura, która weszła do salonu, żeby postawić na stole półmisek z konfiturą truskawkowi; do ostudzenia, uczyniła to samo, zastanawiając się, kim jest ó dziwacznie wyglądający gość. Emilka sama nie miała pojęcia. Stał przy stole, smukła i pełna wdzięku, w jasnozielonej sukni, jaśniejąca jak gwiazda w staroświeckim, mrocznym pokoju. — Zechce pan usiąść? — odezwała się z wyniosłą uprzejmością damy z Księżycowego Nowiu. Ale gość ani drgnął. Stał i wpatrywał się w nią uporczywie. Emilka zauważyła, że choć był wściekły, kiedy wchodził, teraz cały jego gniew minął. Musiał się kiedyś urodzić, skoro stał przed nią, ale nie można go było sobie wyobrazić jako dziecka. Miał na sobie ekstrawagancki ubiór, a w oku monokl. Jego oczy w niedorzeczny sposób przypominały dwie czarne porzeczki, a brwi tworzyły nad nimi równe trójkąty. Grzywa czarnych włosów opadała mu na ramiona, jego twarz była biała jak marmur, a podbródek niezwykle wydłużony. Emilka pomyślała, że jako postać z obrazu mógłby wydawać się przystojny i romantyczny. Ale tu, w dolinie Księżycowego Nowiu, wyglądał po prostu dziwacznie. — Liryczna istoto — przemówił, nie odrywając od niej oczu. Emilka zastanowiła się, czy człowiek ten nie uciekł przypadkiem z zakładu dla obłąkanych. — Obca ci jest zbrodnia brzydoty — ciągnął z zapałem. — To cudowna chwila… jakże cudowna! Szkoda, że musimy zepsuć ją rozmową. Fiołkowoszare oczy z kropelkami złota. Oczy, których szukałem przez całe życie. Słodkie oczy, w których zatonąłem wieki temu. — Kim pan jest? — spytała szorstko Emilka, przekonana już, że ma do czynienia z szaleńcem. Położył dłoń na sercu i zgiął się w ukłonie. — Marek Greaves… Marek Delage Greaves. Marek Greaves! Emilka zmieszana pomyślała, że już gdzieś słyszała to nazwisko. Brzmiało dziwnie znajomo. — Czy to możliwe, że nie zna pani mego nazwiska? Zaprawdę, oto czym jest sława. Wydawałoby się, że nawet w tym odległym zakątku świata… — Och! — zawołała Emilka z nagłym błyskiem przypomnienia. — Tak, już sobie przypominam. To pan napisał „Królewskie zaręczyny”. — Powieść, którą pani tak bezlitośnie zamordowała… — Bardzo mi przykro — przerwała Emilka. — Zapewne uważa pan, Ze to niewybaczalne. Widzi pan, to było tak… Powstrzymał ją ruchem szczupłej, białej dłoni. — Nieważne. Nieważne. To mnie już teraz nie obchodzi. Przyznaję, że przyszedłem tu rozgniewany. Zatrzymałem się w hotelu Na Wydmach w Balladowym Stawie… ach, cóż za nazwa, poetyczna, tajemnicza, pełna romantyzmu… i dziś rano zobaczyłem specjalny numer „Argusa”. Byłem zły… Czyż nie miałem do tego prawa? Lecz jeszcze większy był mój smutek. Moja powieść została barbarzyńsko okaleczona. Szczęśliwe zakończenie. To potworne. Moje było smutne i pełne artyzmu. Szczęśliwe zakończenie nigdy nie może być artystyczne. Pospieszyłem do jaskini „Argusa”. Ukryłem gniew, dowiedziałem się, kto jest za to odpowiedzialny. Przybyłem tu, by gromić, by karać. Pozostaję, by wielbić. Emilka nie miała pojęcia, co powiedzieć. W tradycji Księżycowego Nowiu nie było podobnego precedensu. — Pani mnie nie rozumie. Pani jest zaskoczona… i piękna w swym zdumieniu. Cudowna chwila, powtórzę raz jeszcze. Przybyłem w gniewie i ujrzałem bóstwo. Natychmiast zrozumiałem, że jest pani stworzona dla mnie i tylko dla mnie. Emilka pragnęła, żeby ktoś się zjawił. To był jakiś koszmarny sen. — Mówi pan od rzeczy — powiedziała. — Jesteśmy sobie obcy… — O nie! — przerwał jej. — Kochaliśmy się w innym życiu, to pewne. Miłością płomienną, niezwykłą i wieczną. Rozpoznałem panią od pierwszego wejrzenia. Gdy przeminie pierwsze słodkie zdziwienie, pani także to zrozumie. Kiedy możemy wziąć ślub? Oświadczyny mężczyzny, którego ujrzało się po raz pierwszy w życiu przed pięcioma minutami, są być może poruszające, lecz mało przyjemne. Emilka była zirytowana. — Proszę, niech pan nie plecie głupstw — powiedziała oschle. — Nie zamierzam wychodzić za pana za mąż. — Jak to? Ależ musi pani! Jeszcze nigdy nie oświadczyłem się żadnej kobiecie. Jestem sławnym Markiem Greavesem. Jestem bogaty. Odziedziczyłem urok i romantyzm mej francuskiej matki oraz zdrowy rozsądek mego szkockiego ojca. Moja francuska cząstka wyczuwa i docenia pani piękno i tajemniczość. Szkocka cząstka składa hołd pani dostojeństwu i powściągliwości. Jest pani ideałem godnym uwielbienia. Wiele kobiet mnie kochało, lecz ja nie kochałem żadnej. Przekroczyłem te progi jako człowiek wolny. Odchodzę jako niewolnik. Czarowna niewola! Zachwycająca władczyni! Klękam przed tobą w duchu. Emilka przestraszyła się nie na żarty, że on uklęknie przed nią także dosłownie. Wyglądał na człowieka, który zdolny jest to zrobić. A gdyby tak weszła ciotka Elżbieta? — Proszę, niech pan odejdzie — powiedziała z rozpaczą. — Jestem… jestem bardzo zajęta i nie mogę dłużej z panem rozmawiać. Przykro mi z powodu pańskiej powieści. Gdyby pozwolił mi pan wyjaśnić… — Już powiedziałem, że to nie ma znaczenia. Choć musi się pani nauczyć, że nie należy pisać szczęśliwych zakończeń… nigdy. Nauczę panią. Nauczę piękna i artyzmu kryjących się w smutku i niedopowiedzeniu. Ach, co za uczennica! Z jakąż rozkoszą zostanę nauczycielem! Całuję twoją dłoń, pani! Postąpił krok naprzód, jakby istotnie zamierzał to uczynić. Emilka cofnęła się spłoszona. — Pan chyba musi być szalony! — wykrzyknęła. — Czy wyglądam na szaleńca? — zapytał pan Greaves. — Tak — odparła Emiłka stanowczo i okrutnie. — Być może, że tak. Szalony, odurzony różanym winem. Wszyscy zakochani są szaleni. Boskie szaleństwo! O, piękne usta nie tknięte pocałunkiem! Emilka wzięła się w garść. Należało zakończyć tę bezsensowną rozmowę. Była już bardzo zła. — Panie Greaves — zaczęła, a murrayowskie spojrzenie miało taką siłę, że pan Greaves zrozumiał wreszcie, iż Emilka mówi poważnie — nie mam zamiaru dłużej wysłuchiwać tych bredni. Skoro nie daje mi pan wyjaśnić kwestii pańskiej powieści, muszę pana pożegnać. Przez chwilę pan Greaves wpatrywał się w nią z powagą. Potem przemówił uroczyście: — A zatem? Całus czy kopniak? Czy to była przenośnia? Właściwie wszystko jedno. — Kopniak — odparła wzgardliwie Emilka. Pan Greaves nieoczekiwanie porwał kryształowy wazon i gwałtownym ruchem cisnął o piec. Emilka wydała słaby okrzyk zgrozy i konsternacji. Cenny wazon ciotki Elżbiety! — To był tylko odruch obronny — rzekł pan Greaves, rzucając jej roziskrzone spojrzenie. — Musiałem to zrobić, inaczej zabiłbym panią. Lodowa dziewico! Oziębła westalko! Zimna jak wasze północne śniegi! Żegnaj na zawsze! Wychodząc nie trzasnął drzwiami. Zamknął je delikatnie i nieodwołalnie, żeby Emilka zrozumiała, co utraciła. Gdy zobaczyła go wychodzącego z ogrodu i maszerującego gniewnie alejką, jak gdyby miażdżył ją stopami, pozwoliła sobie odetchnąć głęboko, po raz pierwszy od dłuższej chwili. — Chyba powinnam być wdzięczna — odezwała się z nutą histerii w głosie — że nie cisnął we mnie konfiturami. W tej chwili weszła ciotka Elżbieta. — Emilko! Kryształowy wazon! Stłukłaś wazon babki Murray! — Kochana ciociu, to naprawdę nie ja. Zrobił to pan Greaves… pan Marek Delage Greaves. Rzucił nim o piec. — O piec? — powtórzyła oszołomiona ciotka Elżbieta. — Dlaczego rzucił nim o piec? — Ponieważ nie chciałam zostać jego żoną — odparła Emilka. — Żoną! Czy spotkałaś go kiedyś w życiu? — Nie, nigdy. Ciotka Elżbieta pozbierała resztki kryształowego wazonu i wyszła, oniemiała. Coś było… musiało być nie w porządku z dziewczyną, której mężczyzna oświadcza się przy pierwszym spotkaniu. I w dodatku ciska rodowymi kryształami o Bogu ducha winne piece. III Ale dopiero sprawa japońskiego księcia zepsuła lato Murrayom. Kuzynka Luiza Murray, od dwudziestu lat mieszkająca w Japonii, przyjechała w odwiedziny do Balladowego Stawu wraz z młodym japońskim księciem, synem przyjaciela jej męża, nawróconym ; dzięki jej wysiłkom na chrześcijaństwo i pragnącym zobaczyć—Kanadę. Sam jego przyjazd wzbudził ogromną sensację w rodzinie i poza nią. Było to jednak niczym w porównaniu z odkryciem, że książę najwyraźniej zakochał się bez pamięci w Emilce Byrd Starr z Księżycowego Nowiu. Książę zaciekawił Emilkę, polubiła go i było jej go żal, ponieważ wydawał się zagubiony w prezbiteriańskim środowisku Balladowego Stawu i Perlistej Wody. Japoński książę, nawet nawrócony, z pewnością nie mógł czuć się tutaj tak jak w domu. Toteż Emilka dużo z nim rozmawiała — władał biegle angielskim — spacerowali razem po ogrodzie w blasku księżyca i prawie co wieczór można było zobaczyć w salonie Księżycowego Nowiu nieodgadnioną twarz o skośnych oczach i zaczesane do tyłu, gładkie jak atłas, czarne włosy. Dopiero kiedy podarował Emilce żabkę, pięknie wyrzeźbioną w agacie, Murrayowie poważnie się zaniepokoili. Jako pierwsza wyraziła swe obawy kuzynka Luiza. Prawie ze łzami w oczach, ponieważ ona wiedziała, co to oznacza. Te żabki z agatu należały do rodowych klejnotów. Dawano je wyłącznie w prezencie ślubnym lub zaręczynowym. Czyżby Emilka była z nim zaręczona? Ciotka Ruth, z miną jak zwykle świadczącą o tym, że według niej wszyscy powariowali, przyjechała do Księżycowego Nowiu i urządziła scenę. Emilka tak się zirytowała, że odmówiła odpowiedzi na wszelkie pytania. Drażniły ją już nieuzasadnione rodzinne pretensje o wielbicieli, których sobie nie wybierała i których nie miała zamiaru traktować poważnie. — Lepiej, żeby ciocia nie wiedziała o pewnych rzeczach — powiedziała zuchwale ciotce Ruth. Oszołomieni Murrayowie doszli do rozpaczliwego wniosku, że Emilka postanowiła zostać japońską księżną. Jeżeli tak… Cóż, wiedzieli, jak to jest, kiedy Emilka coś postanowi. Było to nieodwołalne jak wyrok Boży, ale wydawało się im przerażające. Książęce pochodzenie nie olśniewało Murrayów. Dotychczas żadna panna w rodzinie nie pomyślała nawet o poślubieniu cudzoziemca, a co dopiero Japończyka. Ale przecież Emilka była egzaltowana. — Zawsze kręci się koło niej jakaś podejrzana kreatura — stwierdziła ciotka Ruth. — Ale to przerasta wszelkie moje najgorsze obawy. Jakiś poganin, jakiś… — Och nie, Ruth, on nie jest taki — jęknęła ciotka Laura. — Nawrócił się… Kuzynka Luiza mówi, że to szczery chrześcijanin, ale… — Powiadam ci, że to poganin! — powtórzyła ciotka Ruth. — Kuzynka Luiza nie potrafi nikogo nawrócić. Sama nie ma zbyt wiele oleju w głowie. A jej mąż jest modernistą, jeżeli w ogóle czymś jest. Już ja wiem swoje! Żółty poganin! I te jego agatowe żaby! — Ona zawsze przyciąga jakichś przedziwnych mężczyzn — powiedziała ciotka Elżbieta, myśląc o kryształowym wazonie. Wuj Wallace stwierdził, że to skandal. Andrzej wyraził opinię, że mogła przynajmniej wybrać białego mężczyznę. Kuzynka Luiza, która czuła, że klan obwiniają o to wszystko, zarzekała się żałośnie, że książę jest ujmujący, gdy się go bliżej pozna. — A mogła wyjść za wielebnego Jamesa Wallace’a — westchnęła ciotka Elżbieta. Na takich rozmowach upłynęło im pięć tygodni, a potem książę wrócił do Japonii. Kuzynka Luiza powiedziała, że został wezwany przez rodzinę. Miał się ożenić z pewną księżniczką ze starego, samurajskiego rodu. Usłuchał, oczywiście. Ale pozostawił Emilce agatową żabkę i nikt się nigdy nie dowiedział, co od niego usłyszała pewnego księżycowego wieczoru w ogrodzie. Emilka weszła do domu nieco pobladła, jakaś nieswoja i roztargniona, lecz uśmiechnęła się figlarnie do ciotek i kuzynki Luizy. — A zatem nie zostanę japońską księżną — powiedziała, udając, że ociera łzę. — Obawiam się, Emilko, że tylko flirtowałaś z tym biednym chłopcem — rzekła z wyrzutem kuzynka Luiza. — Jest przez ciebie bardzo nieszczęśliwy. — Nie flirtowałam z nim. Rozmawialiśmy przeważnie o historii i literaturze. Wkrótce zupełnie o mnie zapomni. — Widziałam jego twarz, gdy czytał ten list — powiedziała kuzynka Luiza. — I wiem, jakie znaczenie mają agatowe żabki. Księżycowy Nów odetchnął z ulgą i powrócił do normalnego życia. Z czułych oczu ciotki Laury zniknął wyraz strapienia, lecz’ ciotka Elżbieta znowu pomyślała ze smutkiem o odrzuconym pastorze. Było to wyczerpujące lato. W Perlistej Wodzie szeptano, że Emilka Starr została „porzucona”, lecz wyrażano pogląd, że kiedyś będzie za to wdzięczna losowi. Tym cudzoziemcom nie można ufać. Może on wcale nie był księciem. ROZDZIAŁ 18 I Pewnego dnia, pod koniec października, kuzyn Jim zaczął orać pole na wzgórzu, Emilka znalazła legendarny zaginiony diament Murrayów*, a ciotka Elżbieta spadła ze schodów w piwnicy i złamała nogę. W ciepłe, bursztynowe popołudnie Emilka stała na kamiennych, frontowych stopniach Księżycowego Nowiu i napawała się cudowną dojrzałością odchodzącego roku. Z większości drzew opadły już liście, lecz młodą brzozę, wyzierającą spomiędzy świerczków, wciąż okrywała złocista szata. Wyglądała w ich cieniu jak Danae. Lombardzkie topole wzdłuż alejki przypominały rząd wysokich, złotych świec. W dali rozpościerało się szare pole, poprzecinane trzema czerwonymi wstęgami w miejscach, które zaorał kuzyn Jim. Emilka pisała przez cały dzień i była zmęczona. Podeszła do niewielkiej, oplecionej dzikim winem altany i zaczęła sennie grzebać patykiem w ziemi, zastanawiając się, gdzie posadzić nowe cebulki tulipanów. Najlepiej będzie tutaj, w tej wilgotnej, żyznej glebie. Kuzyn Jim usunął stąd niedawno zbutwiałe boczne schodki. Na wiosnę urośnie tu bankietowy stół, uginający się pod ciężarem barwnych kielichów. Obcas Emilki zapadł się w mokrą ziemię i teraz cały był nią oblepiony. Emilka wolno podeszła do kamiennej ławki i zaczęła ostrożnie zdrapywać ziemię gałązką. Coś upadło w trawę, lśniąc jak kropla rosy. Emilka podniosła to coś wydając lekki okrzyk. W jej dłoni leżał Zaginiony Diament, ten, który przed sześćdziesięciu laty zgubiła w altanie cioteczna babka, Miriam Murray, i martwiła z powodu swej przymusowej bezczynności. Sama nie mogła zbyt wiele czytać, a nie lubiła, żeby jej czytano. Była pewna, że wszystko schodzi na psy: że na resztę życia pozostanie bezużyteczną kaleką: że doktor Burnley jest starym głupcem; że Laura nie potrafi należycie zakonserwować jabłek; że wynajęty do pomocy chłopak oszuka kuzyna Jima. — Ciociu, czy chciałabyś posłuchać opowiadania, które dzisiaj skończyłam? — zapytała pewnego wieczoru Emilka. — Może cię to zabawi. — A czy są w nim jakieś głupie sceny miłosne? — spytała niechętnie ciotka Elżbieta. — Nie ma ani jednej. To po prostu zwykła komedia. — No dobrze, posłucham. Czas szybciej minie. Emilka przeczytała opowiadanie. Ciotka Elżbieta nie wygłosiła żadnej uwagi. Ale na drugi dzień odezwała się z pewnym wahaniem: — Czy masz dalszy ciąg tej historii, którą wczoraj czytałaś? — Nie. — Cóż, gdybyś miała, mogłabym posłuchać. Wtedy nie myślę tyle o sobie. Ci ludzie wydają mi się jacyś… prawdziwi. Chyba dlatego chciałabym wiedzieć, co się z nimi dzieje — zakończyła ciotka Elżbieta, jak gdyby usprawiedliwiając własną słabość. — Napiszę o nich nowe opowiadanie — obiecała Emilka. Po wysłuchaniu drugiej opowieści ciotka Elżbieta zauważyła, że nie miałaby nic przeciwko trzeciej. — Ci Applegathowie są zabawni — powiedziała. — Znam takich ludzi. I ten mały Jerry Stowe. Co się stanie z tym biednym dzieciakiem, kiedy dorośnie? III Tego samego wieczoru Emilce przyszedł do głowy pewien pomysł. Siedziała bezczynnie przy oknie, wpatrując się posępnie w szare, zimne łąki i szare wzgórza, nad którymi dął chłodny, samotny wiatr. Słyszała szelest suchych liści w ogrodzie. Z nieba zaczęły spadać wielkie, białe płatki. Dostała dzisiaj list od Ilzy. Obraz Teda „Uśmiechnięta dziewczyna”, wystawiony w Montrealu, wzbudził ogromną sensację i został przyjęty przez paryski Salon. ,,Wróciłam z wybrzeża w samą porę, żeby go jeszcze zobaczyć na wystawie — pisała Ilza. — To jesteś Ty, Emilko, nikt inny. Ted dokończył i poprawił stary szkic sprzed lat, ten sam, którego nie oddała Ci ciotka Nancy, a Ty byłaś o to taka wściekła, pamiętasz? Teraz uśmiechałaś się do mnie z płótna Teda. Krytycy mieli dużo do powiedzenia o kolorystyce, technice, wyczuciu i tak dalej w tym ich żargonie. Ale jeden stwierdził: »Uśmiech tej dziewczyny stanie się równie sławny jak uśmiech Mony Lisy«. Setki razy widziałam go na Twojej twarzy, Emilko, zwłaszcza gdy patrzyłaś na to niewidzialne zjawisko, które nazywałaś promykiem. Ted uchwycił istotę Twego uśmiechu. Nie jest to drwiący, zuchwały uśmiech Mony Lisy, lecz inny, nasuwający myśl o niezwykłej, cudownej tajemnicy, którą mogłabyś wyznać, gdybyś zechciała, o jakimś odwiecznym szeptaniu; o sekrecie, który uszczęśliwiłby każdego, kto by zdołał skłonić Cię do mówienia. Przypuszczam, że to tylko złudzenie i TY, podobnie jak my wszyscy, nie znasz żadnej tajemnicy. Ale Twój uśmiech sugeruje, że ją znasz, i to jest wspaniałe. O tak. Twój Ted jest geniuszem, ten uśmiech o tym świadczy. Jakie to uczucie, Emilko, stać się natchnieniem geniusza? Za taki komplement oddałabym kilka lat życia”. Emilka nie była pewna, jakie to uczucie. Kiełkował w niej bezsilny gniew na Teda. Jakie miał prawo, on, który wzgardził jej miłością i nie dbał o jej przyjaźń, malować jej twarz, duszę, ukrytą wizję… i wieszać na ścianie, żeby cały świat to oglądał? Wprawdzie jeszcze w dzieciństwie powiedział jej, że kiedyś to zrobi, ale od tego czasu wszystko się zmieniło. Wszystko. Wracając do opowiadań, które obudziły w ciotce Elżbiecie tak mocne pragnienie poznania dalszego ciągu: powiedzmy, że napisze następne. I nagle Emilce przyszedł do głowy pomysł. A gdyby tak rozwinąć je i napisać książkę? Naturalnie nie taką, jak „Sprzedawca snów”. Tamto cudowne uniesienie minęło bezpowrotnie. Ale Emilka natychmiast ujrzała przed sobą nową książkę — dowcipną, połyskliwą niczym strumyk ludzką komedię. Pobiegła do ciotki Elżbiety. — Ciociu, czy chcesz, żebym napisała dla Ciebie książkę o tych ludziach z moich opowiadań? Tylko dla ciebie, codziennie nowy rozdział. Ciotka Elżbieta starannie ukryła zainteresowanie. — Och, jeśli chcesz, możesz napisać. Nie mam nic przeciwko temu, żeby znowu o nich posłuchać. Tylko uważaj, nie mieszaj w to żadnych sąsiadów. Emilka nie opisywała sąsiadów — nie było jej to potrzebne. W jej myślach zaroiło się od bohaterów, żądających dla siebie miejsca i imienia. Śmiali się, dąsali, płakali i tańczyli, a nawet zakochiwali od czasu do czasu. Ciotka Elżbieta tolerowała to, uznając, że powieść nie może się obyć bez odrobiny miłości. Emilka każdego wieczoru odczytywała jeden rozdział, a ciotce Laurze i kuzynowi Jimowi pozwolono słuchać razem z ciotką Elżbietą. Kuzyn Jim nie posiadał się z zachwytu. Był przekonany, że nigdy nie napisano czegoś tak cudownego. — Kiedy cię słucham, czuję się znowu młody — powiedział. — Czasami chce mi się śmiać, a czasami płakać — wyznała ciotka Laura. — Nie mogę spać, bo rozmyślam, co też się przydarzy Applegathom w następnym rozdziale. — Mogłoby być gorzej — przyznała łaskawie ciotka Elżbieta. — Ale wolałabym, żebyś wykreśliła to zdanie o zatłuszczonych ścierkach Glorii Appiegath. Pani Frost z Balladowego Stawu pomyśli, że to o niej. Jej ścierki są zawsze brudne. — Uderz w stół, a jakieś nożyce zawsze się odezwą — stwierdził kuzyn Jim. — W książce Gloria jest zabawna, ale okropnie byłoby mieszkać z nią pod jednym dachem. Za dużo myśli o zbawieniu świata. Ktoś powinien jej powiedzieć, żeby poczytała Biblię. — A ja jakoś nie lubię Cissy Appiegath — odezwała się nieśmiało ciotka Laura. — Ma taki lekceważący sposób mówienia. — Pustogłowe stworzenie — oświadczyła ciotka Elżbieta. — Ja nie znoszę Jesse Applegatha — powiedział porywczo kuzyn Jim. — Człowiek, który kopie kota po to, żeby się wyładować! Przeszedłbym choćby i dwadzieścia mil, żeby spoliczkować tego starego drania. Ale — dodał z nadzieją — może on niedługo umrze. — Albo się poprawi — podsunęła litościwie ciotka Laura. — Nie, niech się nie poprawia — rzucił niespokojnie kuzyn Jim. — Zabij go, jeśli to konieczne, ale go nie poprawiaj. Wolałbym jednak, żebyś zmieniła kolor oczu Peg Appiegath. Nigdy nie lubiłem zielonych oczu. — Aleja nie mogę ich zmienić. One są zielone — broniła się Emilka. — No to chociaż bokobrody Abrahama Applegatha — poprosił Jim. — Lubię Abrahama. Wesoły z niego facet. Czy nie mógłby obejść się bez bokobrodów, Emilko? — Nie — odparła Emilka stanowczo. — Nie mógłby. Dlaczego nie potrafili zrozumieć? Abraham miał bokobrody, były mu potrzebne, bezwzględnie musiał je mieć. Nie mogła tego zmienić. — Pora sobie przypomnieć, że ci ludzie nie istnieją naprawdę — rzekła karcąco ciotka Elżbieta. Raz jednak — Emilka uważała to za swój największy tryumf — ciotka Elżbieta zaśmiała się głośno. Tak ją to zawstydziło, że przez cały dalszy ciąg rozdziału nie uśmiechnęła się ani razu. — Elżbieta myśli, że Bóg nie lubi słuchać naszego śmiechu — szepnął kuzyn Jim do ciotki Laury, zasłaniając usta dłonią. Gdyby nie to, że Elżbieta leżała ze złamaną nogą. Laura byłaby się uśmiechnęła. Ale w tych okolicznościach uśmiech wydawał się nieuczciwym wykorzystaniem jej słabości. Schodząc na dół, kuzyn Jim potrząsał głową i mruczał do siebie: — Jak ona to robi? Jak to robi? Potrafię układać wiersze, ale to? Ci ludzie są jak żywi! Jeden z nich był aż nazbyt żywy, zdaniem ciotki Elżbiety. — Ten Mikołaj Appiegath za bardzo przypomina starego Douglasa Courcy’ego ze Shrewsbury — powiedziała. — Mówiłam ci, żebyś nie opisywała ludzi, których znamy. — Ależ ja nigdy nie widziałam Douglasa Courcy’ego! — To on, wypisz, wymaluj. Nawet Jim to zauważył. Musisz go wykreślić. Emilko. Ale Emilka stanowczo odmówiła. Stary Mikołaj był jedną z najlepszych postaci w książce. Pisanie teraz pochłaniało Emilkę. Nie było wprawdzie tak ekstatycznym rytuałem jak tworzenie .Sprzedawcy snów”, lecz mimo wszystko bardzo ją fascynowało. Pisząc napominała o wszelkich niepokojach i dręczących sprawach. Ostatni rozdział skończyła w dniu, kiedy zdjęto łubki z nogi ciotki Elżbiety i przeniesiono starszą damę na szezlong w kuchni. — No cóż, twoja książka mi pomogła — przyznała ciotka. — Ale cieszę się, że mogę znowu mieć wszystko na oku. Co masz zamiar zrobić z książką? Jaki dasz jej tytuł? — „Morał róży”. — Nie wydaje mi się zbyt trafny. Nie rozumiem go. Nikt go nie zrozumie. — To nieważne. Ta książka tak się nazywa. Ciotka Elżbieta westchnęła. — Nie wiem, skąd u ciebie ten upór, Emilko. Zupełnie nie mam pojęcia. Nigdy nie słuchasz rad. Rodzina Courcych na pewno przestanie z nami rozmawiać, kiedy książka się ukaże. — Nie ma szans, żeby się ukazała — oświadczyła posępnie Emilka. — Odeślą ją, niech diabli wezmą ich oziębłe pochwały! Ciotka Elżbieta nie słyszała przedtem tego wyrażenia i uznała, że jest to wymyślone przez Emilkę bluźnierstwo. — Emilko — zaczęła surowo — nie chcę więcej słyszeć podobnych słów z twoich ust. Podejrzewam, że Ilza używa takich określeń, ale jej nie osądzamy według naszych kryteriów. Murrayowie z Księżycowego Nowiu nie przeklinają. — To był tylko cytat, ciociu — odparła znużonym głosem Emilka. Była zmęczona — odrobinę wszystkim zmęczona. Zbliżało się Boże Narodzenie i miała przed sobą długą, ponurą zimę, pustą i pozbawioną celu. Nic nie wydawało jej się warte zachodu, nawet znalezienie wydawcy dla „Morału róży”. IV Przepisała jednak tekst sumiennie na maszynie i wysłała. Niebawem wrócił. Wysłała go jeszcze trzy razy. Zawsze wracał. Ponieważ maszynopis miał już ośle uszy, przepisała go na nowo i wysłała do kolejnego wydawcy. Przez całą zimę i lato ponawiała próby, wertując uparcie adresy wydawców. Nie pamiętam, ile razy przepisywała książkę na maszynie. Stało się to rodzajem żartu, gorzkiego żartu. Najgorsze, że mieszkańcy Księżycowego Nowiu wiedzieli o każdym zwrocie, a ich współczucie i oburzenie były trudne do zniesienia. Kuzyn Jim po każdym odrzuceniu arcydzieła wpadał w taki gniew, że nie mógł jeść przez cały dzień i w końcu Emilka przestała mu mówić o kolejnych wyprawach na pocztę. Raz pomyślała, żeby posłać książkę pannie Royal z prośbą, by wykorzystała swoje wpływy. Ale dla murrayowskiej dumy był to pomysł nie do przyjęcia. Wreszcie jesienią, gdy maszynopis wrócił od ostatniego wydawcy z listy Emilki, nie otworzyła nawet paczki. Wrzuciła ją wzgardliwie do biurka. Zbyt przybita, by wojnę Z klęskami toczyć dalej. — Koniec z tym, koniec z marzeniami. Użyję tego papieru do brudnopisów. Będę wieść bezbarwne życie, wypełnione pisaniem dla zarobku. Redaktorzy czasopism przynajmniej ją doceniali, w przeciwieństwie do wydawców książek. Kuzyn Jim stwierdził z oburzeniem, że chyba mają więcej rozsądku. Podczas gdy książka daremnie poszukiwała szansy druku, wśród klienteli czasopism z każdym dniem przybywało Emilce czytelników. Spędzała przy biurku długie godziny i na swój sposób cieszyła ją ta praca. Ale na dnie kryła się świadomość porażki. Nie dotrze wyżej na Alpejskiej Ścieżce. Wspaniałe miasto spełnienia wznoszące się na szczycie było nie dla niej. Teksty dla czasopism, nic więcej. Zarabianie na życie w sposób, który ciotka Elżbieta uważała za bezwstydnie łatwy. Panna Royal napisała Emilce szczerze, że pozostaje w tyle. „Zaczynasz wpadać w rutynę — ostrzegała. — W pełną samozadowolenia rutynę. Podziw ciotki Laury i kuzyna Jima nie wychodzi ci na dobre. Powinnaś być tutaj, pomoglibyśmy ci utrzymać się na pewnym poziomie”. Przypuśćmy, że przed sześciu laty pojechałaby z panną Royal do Nowego Jorku. Czy wówczas udałoby jej się wydać książkę? Czy przyczyną niepowodzenia nie był fatalny stempel Wyspy Księcia Edwarda, niewielkiej prowincji na końcu świata, gdzie nie mogło powstać nic ciekawego? Być może! Być może panna Royal miała słuszność. Ale co to ma za znaczenie? Tego lata nikt nie przyjechał do Perlistej Wody. To znaczy, nie przyjechał Ted Kent. Ilza była w Europie. Dean Priest chyba na stałe osiedlił się nad Pacyfikiem. Życie w Księżycowym Nowiu biegło po staremu. Tyle, że ciotka Elżbieta utykała, a kuzyn Jim niespodziewanie osiwiał, z dnia na dzień, jak się wydawało. Niekiedy nawiedzała Emilkę przelotna, straszna myśl, że kuzyn Jim się starzeje. Wszyscy się starzeli. Ciotka Elżbieta miała prawie siedemdziesiąt lat. A po jej śmierci Księżycowy Nów miał przejść na własność Andrzeja. Już teraz, podczas odwiedzin, Andrzej zachowywał się jak przyszły właściciel. Sam, oczywiście, nie zamierzał tu mieszkać. Należało jednak utrzymać posiadłość w przyzwoitym stanie, żeby móc ją kiedyś sprzedać. — Czas już wyciąć te stare lombardzkie topole — powiedział pewnego dnia Andrzej do wuja Oliwera. — Mają okropnie postrzępione wierzchołki. I są już niemodne. Powinno się też osuszyć i zaorać to pole z młodymi świerkami. — Warto by przetrzebić stary sad — dodał wuj Oliwer. — Przypomina dżunglę. Drzewa owocowe są już za stare, nie nadają się do niczego. Trzeba je pościnać. Jim i Elżbieta są zbyt staroświeccy. Nie wyciągają z tej farmy ani polowy tego, co powinni. Emilka, która przypadkiem słyszała tę rozmowę, zacisnęła pięści. Zobaczyć Księżycowy Nów sprofanowany, stare, zaprzyjaźnione, ukochane drzewa ścięte, pole ze świerkami, pod którymi rosły poziomki, równo zaorane, marzycielski urok starego sadu zniszczony, kotlinki i parowy, zamieszkane przez duchy dawnych radości, zupełnie zmienione. To było nie do zniesienia. — Gdybyś poślubiła Andrzeja, Księżycowy Nów należałby do ciebie — powiedziała z goryczą ciotka Elżbieta do zapłakanej Emilki. — Ale zmiany i tak by nastąpiły — odparła Emilka. — Andrzej nie chciałby mnie słuchać. Jego zdaniem mąż myśli za żonę. — W przyszłym roku skończysz dwadzieścia cztery lata — stwierdziła ciotka Elżbieta. A propos czego? ROZDZIAŁ 19 I i października 19.. Dziś po południu siedziałam przy oknie i na przemian to pisałam nową opowieść w odcinkach, to spoglądałam na dwa kochane, zabawne, młode klony na końcu ogródka. Nieustannie opowiadały szeptem jeden drugiemu jakieś sekrety. Pochylały się ku sobie, rozmawiały z przejęciem przez parę chwil, a następnie odginały się i patrzyły na siebie, komicznie unosząc gałęzie w geście pełnym zgrozy i zdumienia po wysłuchanych rewelacjach. Ciekawe, jaki to nowy skandal wybuchł w Krainie Drzew. II 10 października 19.. Dzisiejszy wieczór był piękny. Poszłam na wzgórze i spacerowałam po nim, dopóki zmierzch nie przerodził się w jesienną noc, opromienioną gwiezdnym spokojem. Byłam sama, lecz nie samotna. Byłam królową w pałacu marzeń. Rozmawiałam z wymyślonymi przyjaciółmi i ułożyłam tyle dwuwierszy, że sama się sobie dziwię. III 28 października 19.. Dzisiejszego wieczoru wybrałam się na długą wędrówkę. Otaczał mnie przedziwny, fioletowy, pełen cieni świat; potężne, zimne chmury zasnuwały żółte niebo, wzgórza trwały w zadumie wśród opustoszałych lasów, a morze uderzało o skaliste brzegi. Krajobraz wyglądał jak ktoś, kto — Czeka przed sądem w chwili próby Na wyrok ostatecznej zguby. Poczułam się strasznie samotna. Jakie ze mnie zmienne stworzenie! Czy jestem „płocha”, jak mawia ciotka Elżbieta? „Egzaltowana”, jak twierdzi Andrzej? IV 5 listopada 19.. Co za okropny humor ma ostatnio stara Ziemia! Przedwczoraj była całkiem niebrzydką, pełną godności starszą damą, przyodzianą w twarzowe brązy i gronostajowe futro. Wczoraj próbowała się odmłodzić, naśladując wdzięk wiosny i otulając się szalem błękitnej mgiełki. Ale pozostała niechlujną, brzydką, starą wiedźmą, pomarszczoną i całą w łachmanach. Własna brzydota tak ją rozdrażniła, że złościła się przez całą noc i dzień. Obudziwszy się nad ranem, usłyszałam wicher zawodzący wśród drzew i łzy gniewu i urazy ściekające po szybie. V 23 listopada 19.. To już drugi dzień, jak pada nieustannie ulewny, jesienny deszcz. Prawie cały listopad był deszczowy. Dzisiaj nie nadeszła żadna poczta. Świat za oknem wygląda przygnębiająco, z drzewami ociekającymi wodą i podmokłymi polami. Wilgoć i mrok wkradły się w moją duszę i wypłukały z niej siły żywotne. Nie mogłam czytać, jeść, spać, pisać ani w ogóle czegokolwiek robić, chyba że się do tego zmuszałam, a wtedy miałam wrażenie, że próbuję się posługiwać cudzymi rękami i mózgiem, i niezbyt dobrze mi to wychodzi. Czuję się szara, zaniedbana i mało pociągająca. Nudzę nawet samą siebie. Niedługo porosnę mchem, jeśli dalej będę tak żyła! No i proszę, po tym wybuchu niezadowolenia poczułam się lepiej. Wyrzuciłam coś z organizmu. Wiem, że każdy miewa w życiu dni przygnębienia i zniechęcenia, kiedy wydaje się, że wszystko straciło smak. Chmury pojawiają się nawet w najbardziej słoneczny dzień: nie wolno zapominać, że słońce świeci przez cały czas. Jak to łatwo być filozofem na papierze: (Uwaga: Jeżeli znajdziesz się poza domem w zimnym, ulewnym deszczu, to czy sama świadomość, że gdzieś tam jest sionce, ochroni cię przed zmoknięciem?) Cóż, dzięki Bogu nie ma dwóch zupełnie identycznych dni! VI 3 grudnia 19.. Dzisiaj słońce zachodziło burzliwie i niespokojnie za blade, posiwiałe wzgórza. Wyglądało gniewnie zza topól i ciemnych jodeł w zagajniku Dumnego Jana, które chwiały sie gwałtownie i rozpaczliwie w podmuchach kapryśnego wiatru. Patrzyłam na to przez okno. W ogrodzie było zupełnie ciemno i widziałam tylko zeschłe liście, wirujące w niesamowitym tańcu nad pustymi grządkami. Biedne, martwe liście—a jednak, jak się wydaje, nie całkiem martwe. Pozostała w nich nerwowa iskierka życia, budząca niepokój i smutek. Nasłuchiwały wołania wiatru, który jednak już wcale nie dbał o nie, tylko bawił się nimi kapryśnie i zakłócał ich spoczynek. Żal mi było tych liści, gdy tak patrzyłam na nie w przedziwnym, matowym zmierzchu; i złościł mnie — miałam ochotę zrzędzić, co niemal mnie rozśmieszyło — wiatr, który nie chciał zostawić ich w spokoju. Po co je drażnić — i mnie także — ulotną, gwałtowną żądzą życia, które już minęło? Nawet Ilza dawno nie pisała. I ona zapomniała o mnie. VII 10 stycznia 19.. Dzisiaj wieczorem, wracając z poczty z trzema zawiadomieniami o przyjęciu utworów, rozkoszowałam się pięknem zimy. Było tak cicho i spokojnie, zachodzące słońce zapalało w śniegu czyste, bladoróżowe i fiołkowe błyski, a wielki, srebrzysty, blady księżyc, wyglądający zza Rozkosznej Góry, wydawał mi się bliskim przyjacielem. Jakże inaczej patrzy się na świat po otrzymaniu trzech pomyślnych wiadomości! VIII 20 stycznia 19.. Noce są teraz ponure, rozdzielone krótkimi, szarymi, pochmurnymi dniami. Pracuję i rozmyślam przez cały dzień, a z nadejściem wczesnej nocy moją duszę spowija mrok. Nie potrafię opisać tego uczucia. Jest straszne, gorsze niż fizyczny ból. Mogę tylko stwierdzić, że ogarnia mnie przemożne, okropne znużenie. Nie ciała, nie umysłu, lecz czucia, a do tego dochodzi dręczący lęk przed przyszłością każdą przyszłością, nawet szczęśliwą. A zwłaszcza szczęśliwą, gdyż w tym dziwnym nastroju wydaje mi się, że szczęście wymaga większego wysiłku, większej elastyczności, niż ja potrafiłabym w sobie znaleźć. Mój lęk przybiera niezwykłą postać: boję się, że szczęście wymaga zbyt wiele zachodu, zbyt dużej energii. Będę uczciwa, przynajmniej w tym pamiętniku. Dobrze wiem, co mi jest. Dzisiaj po południu szperałam w starym kufrze na strychu ; znalazłam paczkę listów, które Ted pisał do mnie przez pierwszy rok pobytu w Montrealu. Byłam na tyle głupia, by usiąść i przeczytać je wszystkie. To był szaleńczy pomysł. Teraz za to płacę. Takie listy mają straszną moc wskrzeszania przeszłości. Otaczają mnie gorzkie wizje i nieproszone duchy — widma dawnych radości. IX 5 lutego 19., Życie nie jest już dla mnie tym samym co dawniej. Czegoś w nim brak. Nie jestem nieszczęśliwa. Ale życie wydaje mi się chybionym przedsięwzięciem. Cieszę się nim jako takim i przeżywam wiele cudownych chwil. Odnoszę sukcesy — przynajmniej w pewnych dziedzinach — bystro oceniam świat, a czasami próbuję zachwycać się czymś lub interesować. Pod tym wszystkim tkwi jednak dręczące poczucie pustki. A to dlatego, że ,,zimowe śniegi sięgają kolan” i nie mogę wychodzić na wędrówki. Gdy przyjdzie odwilż i będę mogła odetchnąć żywiczną wonią jodeł, odnaleźć spokój białych pól i „siłę wzgórz” — jakież to piękne, biblijne wyrażenie!— wtedy odzyskam równowagę. Wczoraj w nocy nie mogłam dłużej patrzeć na wazon z suchymi trawami nad kominkiem. Co z tego, że stoi tu od czterdziestu lat? Chwyciłam trawy, otworzyłam okno i rozrzuciłam je po śniegu. Uspokojona, zasnęłam jak dziecko. Rano jednak kuzyn Jim je pozbierał i oddał mi ukradkiem, ostrzegając łagodnie, że powinnam uważać, aby ich znowu nie „wywiało”. Elżbieta byłaby zgorszona. Włożyłam trawy z powrotem do wazonu. Nie ma ucieczki przed przeznaczeniem. XI 22 lutego 19. Dzisiaj był mglisty, kremowy zachód słońca, a potem świecił księżyc. Co za księżyc! W taką noc można śnić szczęśliwe sny o ogrodach, pieśniach, przyjaźni, czując promienny przepych białego, księżycowego świata i słysząc łagodną, daleką muzykę, z której rodzą się myśli i słowa. Wymknęłam się na samotną przechadzkę po tym zaczarowanym świecie. Przeszłam przez sad, gdzie czarne cienie drzew kładły się na śniegu, i dotarłam do jaśniejącego, białego wzgórza, nad którym świeciły gwiazdy. Przemykałam przez owiane tajemniczością jodłowe zagajniki i ciche, leśne nawy, w których noc skryła się przed blaskiem księżyca. Krążyłam po polu z krainy snów, stworzonym z hebanu i kości słoniowej. Spotkałam się ze starą przyjaciółką. Królową Wiatru. Każdy oddech był poematem, każda myśl uniesieniem; i wróciłam z duszą obmytą do czysta w kryształowej kąpieli. Ciotka Elżbieta stwierdziła, że ludzie uznaliby mnie za wariatkę, gdyby zobaczyli, że włóczę się sama o tej porze. A ciotka Laura kazała mi wypić gorący wywar z czarnej porzeczki, na wypadek przeziębienia. Tylko kuzyn Jim okazał pewne zrozumienie. — Chciałaś na chwilę uciec, wiem — szepnął. — Odszepnęłam mu: Dusza ma pasła się z gwiazdami Pośród rozległych łąk wszechświata. XII 26 lutego 19.. Ostatnio odwiedził nas Jasper Frost ze Shrewsbury. Nie sądzę, żeby jeszcze zechciał się tu zjawić po naszej wczorajszej rozmowie. Powiedział, że mnie kocha miłością, .która będzie trwała wiecznie”. Wydaje mi się jednak, że wieczność z Jasperem byłaby nieco za długa. Biedna, kochana ciotka Elżbieta będzie trochę rozczarowana. Lubi Jaspera, a Frostowie są „dobrą rodziną”‘. Ja go też lubię, ale jest zbyt wymuskany i elegancki. — Czy chciałabyś mieć niechlujnego konkurenta? — zapytała ciotka Elżbieta. To mnie zbiło z tropu. Nie chciałabym. — Na pewno istnieje jakiś złoty środek — broniłam się. — Dziewczyna nie powinna być taka wybredna, kiedy ma … — tu jestem przekonana, że ciotka Elżbieta chciała powiedzieć: „prawie dwadzieścia cztery lata”, ale powstrzymała się i dokończyła: — … nie tylko zalety. Szkoda, że pan Carpenter nie mógł usłyszeć podkreślenia ciotki Elżbiety. Było po prostu zabójcze. XIII i marca 19.. Przez moje okno płynie cudowna muzyka nocy z zagajnika Dumnego Jana. Nie —już nie Dumnego Jana. Z zagajnika Emilii Byrd Starr! Kupiłam go dzisiaj za wypłatę z mojej ostatniej opowieści w odcinkach. Jest mój, mój, mój! Wszystkie jego cuda należą do mnie: księżycowe alejki, wysoki, wdzięczny wiąz w blasku gwiazd, cieniste kotlinki, dzwonki i paprocie, krystaliczne źródełko, muzyka wiatru, słodsza niż dźwięki starego stradivariusa. Nikt nie może go wyciąć ani też sprofanować. Jestem bardzo szczęśliwa. Wiatr jest moim towarzyszem, a wieczorna gwiazda przyjaciółką. XIV 23 marca 19. Czy istnieje na świecie żałośniejszy i bardziej niesamowity dźwięk niż zawodzenie wichru za oknami i pod okapem w burzliwą noc? Dzisiaj brzmi ono tak, jakby odbijały się w nim echem rozpaczliwe okrzyki wszystkich pięknych, nieszczęśliwych kobiet o złamanym sercu, zmarłych przed wiekami i dawno zapomnianych. Słyszę także mój własny jęk bólu z przeszłości, a w nim dżwięczy prośba, by dusza, która go wygnała, wpuściła go teraz z powrotem. W krzyku nocnego wiatru za oknem słychać przedziwne nuty. Jest w nim płacz dawnych smutków, lament dawnych rozpaczy i upiorne pieśni straconych nadziei. Nocny wiatr jest wędrującą duszą przeszłości. Do przyszłości nie ma dostępu — i dlatego brzmi tak żałobnie. XV 10 kwietnia 19.. Już dawno nie czułam się tak bardzo sobą, jak dzisiaj rano. Poszłam na przechadzkę za Rozkoszną Górę. Poranek był łagodny, bezwietrzny i mglisty, niebo miało cudowną perłowoszarą barwę, a powietrze pachniało wiosną. Każdy zakręt na drodze był moim bliskim przyjacielem. A wszystko wydawało się takie młode! Kwiecień nie może być stary. Młode świerki były zielone i towarzyskie, z kroplami rosy nanizanymi jak perły na ich igiełki. — Jesteś moja! — nawoływało morze zza Perlistej Wody. — Ona należy także do nas — mówiły wzgórza. — Jest moją siostrą — powiedziała jodła. Kiedy na nie patrzyłam, pojawił się promyk — moje dawne, nieziemskie zjawisko, tak rzadko widywane w ciągu tych ostatnich, ponurych miesięcy. Czy utracę je całkowicie, kiedy się zestarzeję? Czy wtedy pozostanie mi tylko .światło powszedniego dnia”? Ale dziś rano powrócił do mnie i poczułam się nieśmiertelna. Mimo wszystko, wolność nosimy w duszy. Natura nigdy nie zdradziła Serca, które ją miłuje. Ona zawsze potrafi nas uleczyć, gdy pokornie zwrócimy się do niej. Dokuczliwe wspomnienia i troski znikły bez śladu. Poczułam nagle, że na wzgórzu czeka na mnie dawna radość. Słychać dzisiaj kumkanie żab. Dlaczego „żaba” jest takim śmiesznym, kochanym, uroczym, niedorzecznym słowem? XVI 15 maja 19.. Wiem, że po śmierci będę spała spokojnie pod murawą przez całe lato, jesień i zimę, lecz z nadejściem wiosny moje serce drgnie, poruszy się we śnie i tęsknie odpowie na zew głosów nawołujących z szerokiego świata nade mną. Wiosna i poranek śmiały się dzisiaj do siebie, a ja wyszłam i przyłączyłam się do nich. Ilza napisała do mnie zwięzły list, w którym wyraziła chęć przejazdu do domu. ..Ogarnia mnie nostalgia — pisze. — Czy dzikie ptaki wciąż śpiewają w lasach Perlistej Wody, a fale nawołują zza wydm? Chcę je usłyszeć. I zobaczyć wschodzący nad zatoką księżyc, który tyle razy oglądałyśmy w dzieciństwie. Chcę zobaczyć Ciebie. Listy są niewystarczające. Tak wiele mam Ci do powiedzenia. Czy wiesz, że dzisiaj poczułam się trochę staro’? To przedziwne uczucie”. Ilza ani razu nie wspomniała o Tedzie. Pyta tylko: ,,Czy to prawda, że Perry Miller jest zaręczony z córką sędziego Elmsleya?” Nie sądzę, żeby to była prawda. Ale ta pogłoska świadczy, jak wysoko Perry zaszedł. ROZDZIAŁ 20 I W swoje dwudzieste czwarte urodziny Emilka otworzyła i przeczytała list, napisany „od niej, czternastoletniej, do niej, dwudziestoczteroletniej”. Nie bawiło jej to tak, jak się kiedyś spodziewała. Długo siedziała przy oknie z listem w ręku, patrząc na żółte światła zachodzących gwiazd nad zagajnikiem Dumnego Jana, jak go wciąż z przyzwyczajenia nazywano. Co znajdzie w tym liście? Ducha pierwszej młodości? Ambicji? Zagubionej miłości? Utraconej przyjaźni? Emilka czuła, że wolałaby spalić ten list, niż go przeczytać. Ale to byłoby tchórzostwo. Nawet duchom trzeba stawić czoło. Nagłym, szybkim ruchem rozcięła kopertę i wyjęła list. Ze środka uleciała stara, delikatna woń. W liście były zasuszone płatki róży, kruche i zbrązowiałe, które rozsypały się w proch pod jej dotykiem. Tak, pamiętała tę różę. Ted przyniósł ją pewnego wieczoru, jeszcze w czasach dzieciństwa, i był taki dumny z tego kwiatu. Była to pierwsza czerwona róża, która zakwitła na doniczkowym krzewie, jaki dostał od doktora Burnleya — i jedyna, jak się okazało. Matka czuła się dotknięta, że Ted tak lubi ten krzaczek. Pewnej nocy doniczka została przypadkowo zrzucona z parapetu i stłukła się. Jeżeli nawet Ted podejrzewał lub wiedział, że coś łączy oba te fakty, nigdy nie wspomniał o tym. Emilka bardzo długo trzymała różę w wazonie na stole, ale po napisaniu listu wyjęła zwiędły kwiat, ucałowała go i wsunęła między kartki. Zapomniała o tym później i teraz płatki leżały na jej dłoni, jak dawne różane nadzieje, wyblakłe, już nie piękne, lecz nadal wydzielające nikły, gorzko–słodki zapach. Cały list wydawał się nim przesycony — nie wiadomo, czy w sensie dosłownym, czy tylko duchowym. List ten był, jak powiedziała sobie surowo Emilka, niemądry i romantyczny. Śmiechu wart. Emilka z rozmysłem śmiała się, odczytując niektóre fragmenty. Jakie to niedojrzałe, głupie, sentymentalne, zabawne! Czy naprawdę była kiedyś tak młoda i nie—opierzona, że wypisywała podobne bzdury, kwieciste i górnolotne? I można by pomyśleć, że czternastolatka traktowała dwudziestoczterolatkę jak osobę niemal sędziwą. „Czy napisałaś swoje wielkie dzieło? — kończyła Czternastolatka beztroskim pytaniem. — Czy wspięłaś się Alpejską Ścieżką na sam szczyt? Och, Dwudziestoczterolatko, zazdroszczę Ci. To z pewnością wspaniałe być Tobą. Czy spoglądasz na mnie z wyższością i współczuciem? Teraz już nie jeździłabyś na furtce, prawda? Czy jesteś stateczną, starą mężatką z kilkorgiem dzieci i mieszkasz w Rozczarowanym Domu z Wiadomo Kim? Tylko nie bądź nudna, błagam cię. I bądź dramatyczna. Kocham dramatyzm w rzeczach i ludziach. Czy jesteś Panią…? Czyje nazwisko tu wpiszesz? Och, droga Dwudziestoczterolatko, wkładam Ci do tego listu pocałunek, garść księżycowej poświaty, duszę róży, nieco zielonej słodyczy starego pola na wzgórzu i tchnienie leśnych fiołków. Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa, sławna i piękna i że nie zapomniałaś całkowicie Twojej niemądrej DAWNEJ SIEBIE”. Emilka wrzuciła list do szuflady. — Wystarczy tych bredni — powiedziała drwiąco. Usiadła na krześle i oparła głowę o biurko. Mała, głupia, marzycielska, szczęśliwa, naiwna Czternastolatka! Wciąż myślała, że przyszłe lata przyniosą jej coś wielkiego, cudownego, pięknego. Taka pewna, że można dosięgnąć „górskiej purpury”. Że marzenia zawsze się spełniają. Niemądra Czternastolatka, która jednak umiała być szczęśliwa. — Zazdroszczę ci — powiedziała Emilka. — Żałuję, że otworzyłam twój list, mała, głupia Czternastolatko. Wracaj w cień przeszłości i więcej nie przychodź, by ze mnie szydzić. Przez ciebie nie będę mogła spać. Przez całą noc będę leżała bezsennie i litowała się nad sobą. Ale tymczasem na schodach rozległy się kroki Przeznaczenia — choć Emilka myślała, że to tylko kuzyn Jim. II Przyniósł jej list — cienki list — i gdyby Emilka nie była tak pochłonięta sobą, zauważyłaby może, że kuzynowi Jimowi oczy świecą się jak kotu i przepełniony jest nie dającym się ukryć podnieceniem. Co więcej, gdy podziękowała mu z roztargnieniem i wróciła do biurka, pozostał za drzwiami w ciemnym hallu, obserwując ją ukradkiem przez uchylone drzwi. Początkowo myślał, że Emilka nie otworzy listu, gdyż odłożyła go obojętnie i usiadła, wpatrzona w biurko. Kuzyn Jim nie mógł spokojnie ustać z niecierpliwości. Po kilku minutach zadumy Emilka ocknęła się z westchnieniem i wyciągnęła rękę po list. Jeśli się nie mylę, kochana Emilko, przestaniesz wzdychać, kiedy go przeczytasz” — pomyślał w uniesieniu „kuzyn Jim. Emilka spojrzała na adres nadawcy w górnym rogu, dziwiąc się, czego od niej chce Towarzystwo Wydawnicze Warehama. Wielki Wareham! Najstarsze i najważniejsze z amerykańskich wydawnictw. To zapewne jakaś ulotka reklamowa. Po chwili jej niedowierzające spojrzenie padło na kartkę napisaną na maszynie, a kuzyn Jim za drzwiami wykonał bezgłośny taniec na plecionym chodniczku ciotki Elżbiety. — Nic… nie…rozumiem — zachłysnęła się Emilka. Droga Panno Stan, Z przyjemnością zawiadamiamy, że nasi recenzenci wypowiedzieli się pochlebnie o Pani książce ,,Morał róży”. Jeżeli dojdziemy do porozumienia w kwestii warunków, chętnie dołączymy ją do naszej listy na najbliższy sezon. Bylibyśmy również zainteresowani Pani literackimi planami na przyszłość. Z wyrazami szacunku, itd. — Nic… nie rozumiem — powtórzyła Emilka. Kuzyn Jim nie mógł dłużej wytrzymać. Wydał okrzyk, brzmiący jak coś pomiędzy „hip” i „hurra”. Emilka wybiegła i wciągnęła go do pokoju. — Co to wszystko znaczy, kuzynie? Ty musisz coś wiedzieć. Skąd Wareham zna moją książkę? — Czy naprawdę ją przyjęli? — upewnił się kuzyn Jim. — Tak. Ale ja jej nie wysłałam. Uważałam, że to nie ma sensu. Wareham! Czy ja śnię? — Nie. Powiem ci, tylko się nie gniewaj, Emilko. Miesiąc temu Elżbieta kazała mi posprzątać strych. Kiedy przesuwałem wielkie tekturowe pudło, w którym trzymasz różne rzeczy, odpadło dno. To, co tam było, rozsypało się po podłodze. Zacząłem zbierać te rzeczy i natknąłem się na maszynopis twojej książki. Zerknąłem przypadkiem na jedną ze stron, a potem usiadłem. Po godzinie przyszła Elżbieta i zastała mnie zaczytanego. Zapomniałem o wszystkim. Jaka ona była zła! Strych nie posprzątany, a obiad czeka. Ale nie zwracałem uwagi na to, co mówiła. Myślałem sobie tak: „Jeśli ta książka tak mnie wciągnęła, że zapomniałem o wszystkim, to musi w niej coś być. Poślę ją komuś”. Nic mi nie przyszło do głowy prócz Warehama. Wiele o nim słyszałem. Nie wiedziałem, jak mam to zrobić. W końcu zapakowałem ją po prostu do starego pudełka po sucharach i od razu wysłałem. — Nawet nie załączyłeś znaczków zwrotnych? — spytała ze zgrozą Emilka. — Nie, to mi nie przyszło do głowy. Może dlatego ją przyjęli? Może inni wydawcy odsyłali ci książkę, bo dostawali znaczki? — Raczej nie — Emilka zaśmiała się, ale po chwili spostrzegła, że lecą jej łzy. — Emilko, ty się na mnie nie gniewasz, prawda? — Nie, kochany… wcale nie… Jestem tylko taka oszołomiona, sam widzisz, że nie wiem, co mam mówić, co robić. To nie do wiary… Wareham! — Cały czas pilnowałem poczty — zachichotał kuzyn Jim. — Elżbieta myślała, że w końcu całkiem zwariowałem. Gdyby maszynopis wrócił, przemyciłbym go z powrotem na strych. Nie chciałem, żebyś się dowiedziała. Ale gdy zobaczyłem tę cienką kopertę, przypomniałem sobie, jak kiedyś powiedziałaś, że cienkie koperty zawsze przynoszą dobre wieści. Kochana Emilko, nie płacz! „ — Muszę… Och, przepraszam cię za to, co mówiłam, mała Czternastolatko! Nie byłaś głupia… byłaś mądra… wiedziałaś. — Trochę jej to uderzyło do głowy — szepnął do siebie kuzyn Jim. — Nic dziwnego, po tylu porażkach. Ale niedługo wróci jej rozsądek. ROZDZIAŁ 21 I Ted i Ilza mieli przyjechać w lipcu na dziesięć dni. Jak to się dzieje, myślała Emilka, że zawsze przyjeżdżają razem? To nie może być tylko zbieg okoliczności. Bała się tych odwiedzin i pragnęła, żeby już było po wszystkim. Cieszyła się, że zobaczy Ilzę. Ilza jakoś nigdy nie była jej obca. Nawet po długiej nieobecności Emilka odnajdywała w niej dawną przyjaciółkę. Ale nie chciała spotkać się z Tedem. Z Tedem, który o niej zapomniał i od ostatniego wyjazdu nie napisał ani jednego listu. I który zdobył już sławę jako portrecista pięknych kobiet. Był taki sławny i cieszył się tak wielkim powodzeniem, że — jak pisała Ilza — zamierzał zrezygnować ze współpracy z czasopismami. Na wieść o tym Emilka odczuła pewną ulgę. Nie będzie się już musiała obawiać, że przeglądając jakieś pismo ujrzy rysunek podpisany nazwiskiem: Fryderyk Kent, a na nim własną twarz i duszę, jak gdyby Ted obwieszczał wszystkim mężczyznom: ,,Ta dziewczyna należy do mnie”. Emilka wolała te obrazy, na których namalowana była cała twarz, a nie na przykład tylko oczy. Żeby tak malować jej oczy, Ted musiał wiedzieć wszystko o jej duszy. Ta myśl zawsze budziła w niej złość, wstyd i okropne poczucie bezradności. Nie chciała, nie mogła powiedzieć Tedowi, żeby przestał traktować ją jak modelkę. Nigdy nie zniżyła się do tego, by przyznać, że zauważyła w jego ilustracjach jakieś podobieństwo do siebie. I nigdy się nie zniży. A teraz Ted przyjeżdżał i zjawi się tu lada chwila. Gdyby tylko mogła wyjechać na kilka tygodni pod byle jakim pretekstem. Panna Royal zapraszała ją do Nowego Jorku. Ale przecież nie wyjedzie, skoro ma tu przyjechać Ilza. Emilka otrząsnęła się z tych myśli. Jakaż z niej idiotka! Ted chciał zobaczyć się z matką, spełnić synowski obowiązek. Na pewno chętnie spotka się z dawnymi przyjaciółmi, gdy na ich widok przypomni sobie, że istnieją. Co w tym kłopotliwego? Będzie musiała wyzbyć się tego bezsensownego skrępowania. I zrobi to. Siedziała przy otwartym oknie. Noc rozkwitała jak ciemny, bujny, wonny pąk. Noc pełna oczekiwania, noc, kiedy wszystko może się zdarzyć. Bardzo spokojna. Słychać było tylko najcudowniejsze stłumione dźwięki: ciche szepty drzew, ulotne westchnienia wiatru, na pół słyszalne, a na pół wyczuwalne jęki morza. — Och, piękna! — szepnęła Emilka porywczo, wyciągając ramiona ku gwiazdom. — Co ja bym zrobiła bez ciebie przez te wszystkie lata? Urok nocy, jej zapach i tajemniczość wypełniły duszę Emilki. W owej chwili nie było w niej miejsca na nic innego. Wychyliła się przez okno, w uniesieniu i zachwycie unosząc twarz ku rozgwieżdżonemu niebu. I wtedy usłyszała. Delikatne, srebrzyste gwizdanie w zagajniku Dumnego Jana, dwie wysokie nuty i jedną długą i niską, dawny zew, który w przeszłości kazał jej biec co tchu w cień jodeł. Emilka skamieniała, jej pobladła twarz iastygła w ramie winorośli oplatającej okno. On tam był… Ted tam był… w zagajniku Dumnego Jana. Czekał na nią. Wzywał ją, tak jak przed laty. Oczekiwał jej! Omal nie zerwała się z miejsca… omal nie pobiegła do niego. Ale… Może on tylko sprawdzał, czy wciąż ma nad nią władzę? Dwa lata temu wyjechał bez pożegnania i nawet nie napisał ani słowa. Czy duma Murrayów mogła mu to wybaczyć? Czy była skłonna pobiec na spotkanie mężczyzny, który miał o niej tak niskie mniemanie? Nie. Duma Murrayów nie miała takiego zamiaru. Na dziewczęcej twarzy Emilki pojawił się w półmroku wyraz uporu i zdecydowania. Nie pójdzie. A on może sobie gwizdać. ,.O, zagwiżdż, a przyjdę do ciebie, mój chłopcze”, rzeczywiście! Emilka Byrd Starr już z tym skończyła. Niech Ted Kent sobie nie wyobraża, że może latami przyjeżdżać i odjeżdżać, a ona będzie potulnie odpowiadała na jego łaskawe wezwania. Sygnał rozległ się ponownie, dwa razy. Ted był tam, tak blisko. Gdyby chciała, mogłaby za chwilę znaleźć się przy nim, ująć jego dłonie, spojrzeć mu w oczy i może… Przecież odjechał bez pożegnania! Emilka z rozmysłem wstała i zapaliła lampę. Usiadła przy biurku, sięgnęła po pióro i zaczęła pisać — a raczej udawać, że pisze. Spokojnie wodziła piórem po papierze — nazajutrz zauważyła, że kartki pokryte są urywkami dawnych wierszy, zapamiętanych w czasach szkolnych — i nasłuchiwała. Czy sygnał się powtórzy? Choć raz? Nie powtórzył się. Kiedy się upewniła, że już go nie usłyszy, zgasiła lampę i położyła się na łóżku, kryjąc twarz w poduszce. Jej duma została zaspokojona. Pokazała mu, że nie przybiegnie na byle gwizdnięcie. O, jakże się cieszyła, że okazała taką siłę woli. Zapewne właśnie dlatego jej poduszka była mokra od łez. II Przyjechał na drugi dzień nowym samochodem razem z Ilzą. Były uściski dłoni, wesołość i śmiech — o, dużo śmiechu. Ilza w dużym, żółtym kapeluszu, przybranym pąsowymi różami wyglądała promiennie. Tylko Ilzie mogło być do twarzy w takim kapeluszu. W niczym nie przypominała dawnej zaniedbanej, niemal obdartej Jlzy. Ale była zniewalająca jak zawsze. Nie można było jej nie kochać. Ted także był czarujący. Okazywał żywe zainteresowanie, co jest naturalne u dawnego mieszkańca, który odwiedza rodzinny dom. Interesowało go wszystko i wszyscy. O, niewątpliwie, bardzo go interesowało! Ilza mówiła, że wydajesz książkę. To świetnie, o czym ona jest? Muszę dostać egzemplarz. Perlista Woda nic się nie zmieniła. Cudownie jest wrócić do miejsca, w którym czas się zatrzymał. Emilka pomyślała, że chyba przyśniło jej się to gwizdanie w zagajniku Dumnego Jana. Pojechała jednak z nimi do Księżego Stawu. Wywołało to dużą sensację, ponieważ samochody były rzadkim zjawiskiem w tej okolicy. Spędzili czas wesoło i radośnie, zarówno wówczas, jak i w pozostałe dni pobytu Ilzy i Teda w Perlistej Wodzie. Ilza chciała zostać trzy tygodnie, ale okazało się, że musi wracać już po pięciu dniach. A Ted, choć był panem swego czasu, także postanowił wyjechać. Przyszli razem pożegnać się z Emilka i wszyscy troje udali się na księżycową przechadzkę. Dużo się śmiali, a Ilza uściskała ich i stwierdziła, że to zupełnie jak za dawnych czasów. Ted przytaknął. — Gdyby jeszcze był tu Perry — dodał. — Szkoda, że nie mogłem się z nim zobaczyć. Podobno stary Perry idzie przez życie jak burza. Perry wyjechał w podróż służbową na zachodnie wybrzeże, Emilka nieco przesadnie wychwalała jego sukcesy. Niech Ted Kent nie myśli, że tylko on coś osiągnął. — Czy jego maniery poprawiły się choć trochę? — spytała Ilza. — Są wystarczająco poprawne dla nas, prostaczków z Wyspy Księcia Edwarda — odparła uszczypliwie Emilka. — No cóż, to prawda, że nigdy nie widziałam, by dłubał w zębach w towarzystwie — przyznała Ilza. — Czy wiesz… — tu rzuciła z ukosa figlarne spojrzenie w stronę Teda, co nie umknęło uwadze Emilki — kiedyś wydawało mi się, że jestem zakochana w Perrym Millerze. — Szczęśliwy Perry! — powiedział Ted z uśmiechem i, jak się wydawało, zrozumieniem. Ilza nie ucałowała Emilki na pożegnanie, lecz uścisnęła jej dłoń bardzo serdecznie, podobnie jak Ted. Emilka dziękowała swym gwiazdom, tym razem zupełnie szczerze, że nie pobiegła na —wezwanie Teda —jeżeli w ogóle ją wzywał. Odjechali wesoło alejką. A !e po dłuższej chwili, kiedy Emilka zawróciła w stronę domu, usłyszała za sobą szybkie kroki i poczuła jedwabisty uścisk. — Emilko, kochanie, do widzenia! Kochani cię tak samo jak dawniej, ale wszystko się tak strasznie zmieniło. Już nie odnajdziemy Zaczarowanej Wyspy. Żałuję, że przyjechałam. Powiedz, że mnie kochasz i zawsze będziesz kochała. Nie zniosłabym, gdyby miało być inaczej. — Oczywiście, że zawsze będę cię kochała. Ilzo. Ucałowały się serdecznie, niemal ze smutkiem, wdychając nieuchwytny, chłodny, słodki aromat nocy. Ilza odeszła alejką ku miejscu, gdzie warczał i prychał samochód Teda, a Emilka weszła do domu, w którym czekały ciotki i kuzyn Jim. — Ciekawe, czy Iiza i Ted kiedyś się pobiorą — powiedziała ciotka Laura. — Już czas, żeby Ilza założyła rodzinę — dodała ciotka Elżbieta. — Biedna Ilza — rzekł zagadkowo kuzyn Jim. III Pewnego pięknego, późnojesiennego, listopadowego dnia Emilka wróciła z poczty w Perlistej Wodzie z listem od Ilzy i niewielką paczką. Drżała z podniecenia, które można byłoby nazwać szczęściem. Cały dzień był dziwnie nierozsądny i uroczy: słońce zachodziło barwnie za szare wzgórza, odległe lasy zdawały się wypuszczać pąki podobne do winogron, a błękitne niebo spowijały niczym welon pasma szarych chmur. Emilka obudziła się rano ze snu o Tedzie, kochanym, przyjaznym Tedzie z dawnych lat, i przez cały dzień czuła jego dziwną bliskość. Wydawało się jej, że słyszy tuż obok jego kroki, że może natknąć się na niego nieoczekiwanie za zakrętem czerwonej drogi wśród świerków albo w rozsłonecznionej kotlinie, porośniętej gęstymi, złocistymi paprociami — a on uśmiechnie się do niej jak dawniej, zapominając o latach rozłąki i obcości. Od dłuższego czasu niewiele o nim myślała. Latem i jesienią była bardzo zajęta — pracowała nad nową opowieścią — a Ilza pisała rzadko i krótko. Skąd to nagle, irracjonalne wrażenie jego bliskości? Odbierając gruby list Ilzy była przekonana, że zawiera on jakieś wiadomości o Tedzie. Ale jej podniecenie wiązało się z ową niewielką paczką. Miała stempel Warehama I Emilka wiedziała, co w niej jest. Jej książka, „Morał róży”. Pospieszyła do domu na skróty, wąską, starą dróżką, którą wędrowali włóczędzy, zakochani, roześmiane dzieci i zmęczeni farmerzy. Dochodziła ona do pastwiska nad Perlistą Wodą i Wczorajszej Drogi. Tym właśnie, w oddalonym zakątku, pod szarymi gałęziami, Emilka usiadła wśród brunatnych paproci i otworzyła paczkę. Była w niej książka. Jej książka, świeżo wydrukowana. Emilka przeżywała teraz cudowną, podniosłą chwilę, pełną dumy—Czyżby wreszcie alpejski szczyt? Uniosła błyszczące oczy ku granatowemu, listopadowemu niebu i ujrzała łańcuch lazurowych, słonecznych gór, wznoszących się aż po horyzont. Jeszcze tak wiele wyżyn do zdobycia! Człowiek nigdy nie dotrze na sam szczyt. Ale co to za uczucie, kiedy się stanie na płaskowyżu i ma przed sobą taki widok! Wynagradza on długie lata trudów i zmagań, rozczarowań i zniechęcenia. Lecz… och, jej nie narodzony „Sprzedawca snów”! IV Poruszenie, jakie zapanowało tego popołudnia w Księżycowym Nowiu, niemal dorównywało podnieceniu Emilki. Kuzyn Jim bez skrupułów zaniedbał pole na wzgórzu, które miał orać, i został w domu, by cieszyć się książką. Ciotka Laura naturalnie płakała, a ciotka Elżbieta przybrała obojętny wyraz twarzy, zauważając jedynie zdziwionym tonem, że to wygląda jak prawdziwa książka. Najwyraźniej spodziewała się broszurowej oprawy. Ale pomyliła się parę razy przy pikowaniu kołdry i nie zapytała kuzyna Jima, dlaczego nie idzie orać. Nieco później, kiedy przyjechali goście z krótką wizytą, „Morał róży” w tajemniczy sposób znalazł się na stole w salonie, choć leżał jeszcze na biurku Emilki, gdy ciotka Elżbieta zauważyła samochód wjeżdżający na podwórze. Ciotka nie wspomniała o książce ani słowem, a goście jej nie zauważyli. Kiedy odjechali, stwierdziła miażdżąco, że Jan Angus ma jeszcze mniej rozumu niż dawniej i że na miejscu kuzynki Małgorzaty nie ubierałaby się jak osoba o dwadzieścia lat młodsza. — Stara owca przebrana za jagnię — zakończyła z pogardą ciotka Elżbieta. Gdyby zachowali się jak należy wobec „Morału róży”, stwierdziłaby zapewne, że Jan Angus zawsze był poczciwym, dobrodusznym człowiekiem, i że kuzynka Małgorzata wygląda świetnie jak na swój wiek. Emilka właściwie nie zapomniała o liście Ilzy, lecz chciała przeczytać go, dopiero gdy opadnie całe to podniecenie. O zmierzchu poszła do swego pokoju i usiadła w dogasającym świetle dnia. Przed zachodem słońca wiatr zmienił kierunek i wieczór był przejmująco zimny. „Żagielki” śniegu, jak je nazywał kuzyn Jim, nagle okryły bielą poszarzały, nieładny ogród. Ale burzowa chmura odpłynęła, a niebo nad białymi wzgórzami i ciemnymi jodłami było czyste i żółte. List Ilzy pachniał jej ulubionymi, dziwnymi perfumami. Emilka nigdy za nimi nie przepadała, lecz w kwestii perfum, podobnie jak w wielu innych, miały odmienne gusta. Ilza lubiła egzotyczne, wschodnie, drażniące zapachy. Woń tych perfum do końca życia będzie przyprawiała Emilkę o dreszcze i mdłości. „Już tysiąc razy chciałam do Ciebie napisać — zaczynała Ilza — ale w kołowrocie rozmaitych spraw człowiek nie znajduje wolnej chwili na to, co naprawdę chciałby zrobić. Przez ostatnie miesiące czułam się zagoniona jak kot, któremu pies depcze po piętach. Gdybym przystanęła dla nabrania tchu, ten pies by mnie dopadł. Ale dzisiaj odczuwam duchową potrzebę, żeby trochę pomiauczeć. Mam Ci coś do powiedzenia. A poza tym dostałam Twój kochany list, więc piszę teraz do Ciebie i niech mnie pies pożera, jeśli chce. Cieszę się, że dopisuje Ci zdrowie i dobry humor. Czasami gorąco Ci zazdroszczę, Emilko, tego spokoju, wolnego czasu i ciszy Księżycowego Nowiu, pracy, która Cię pochłania i daje zadowolenie, wyraźnego celu, który widzisz przed sobą. » Światłem ciała jest oko. Jeśli więc twoje oko jest zdrowe, całe twoje ciało będzie pełne światła«*. To albo Biblia, albo Szekspir, ale w każdym razie to prawda. Powiedziałaś kiedyś, że zazdrościsz mi możliwości podróżowania. Emilko moja kochana, pospieszne przenoszenie się z miejsca na miejsce nie jest podróżowaniem. Gdybyś musiała, jak Twoja głupia Ilza, ścigać wciąż nowe mrzonki i ambicje, nie byłabyś taka szczęśliwa. Zawsze, jeszcze w czasach naszej dziecinnej przyjaźni, przywodziłaś mi na myśl linijkę czyjegoś wiersza: »Dusza jej była odległa jak gwiazda«. Cóż, jeśli nie możesz mieć tego, czego naprawdę pragniesz, szukasz przynajmniej jakiejś przyzwoitej namiastki. Wiem, że zawsze uważałaś mnie za oślicę, kiedy mówiłam o swoim uczuciu do Perry’ego Millera. Nigdy mnie do końca nie rozumiałaś. Nie potrafiłaś. Ty zawsze kpiłaś sobie ze stworzeń płci męskiej, prawda, Emilko? Według Ciebie byłam idiotką. I chyba byłam nią rzeczywiście. Ale odtąd postanowiłam kierować się rozsądkiem. Zamierzam wyjść za mąż za Teda. No, wreszcie to napisałam!” VI Emilka odłożyła — a raczej upuściła — list Ilzy. Nie czuła bólu ani zaskoczenia. Podobno człowiek trafiony kulą w samo serce nie odczuwa ani jednego, ani drugiego. Miała wrażenie, jakby się już dawno tego spodziewała. A przynajmniej od wieczorka tanecznego u pani Chidlaw. Teraz jednak, gdy to nastąpiło, wydawało się jej, że doświadcza wszystkich udręk konania prócz ostatecznej ulgi, jaką jest śmierć. Majaczące w póhnroku lustro odbijało jej twarz. Czy Emilka–w–Zwierciadle kiedykolwiek tak wyglądała? Pokój był taki jak zawsze. Po kilku minutach — a może raczej latach — Emilka podniosła Ust i zaczęła czytać dalej. „Oczywiście nie jestem zakochana w Tedzie. Ale przyzwyczaiłam się do niego. Nie mogę się bez niego obejść, a musiałabym, gdybym się nie zgodziła zostać jego żoną. A on już dłużej nie zniesie mojego wahania. Poza tym stanie się kiedyś bardzo sławny. To miłe, być żoną sławnego człowieka. No i będzie miał forsy jak lodu. Nie jestem wyrachowana, Emilko. W zeszłym tygodniu powiedziałam »nie« milionerowi. Był sympatyczny, ale jego twarz wyglądała jak pyszczek poczciwej łasicy, o ile coś takiego istnieje. I rozpłakał się, kiedy odrzuciłam jego oświadczyny. To było koszmarne. Przyznaję, że powoduje mną głównie ambicja. I jeszcze jakieś dziwne zniecierpliwienie i zmęczenie życiem, które wiodłam przez ostatnie kilka lat. Czuję się wyciśnięta jak gąbka. Ale naprawdę lubię Teda. Zawsze go lubiłam. Jest miły i towarzyski i mamy podobne poczucie humoru. Poza tym nigdy mnie nie nudzi. Nie toleruję nudziarzy. Oczywiście, jest zbyt przystojny jak na mężczyznę. Kobiety będą się zawsze za nim uganiały. Ponieważ jednak nie zależy mi na nim aż tak bardzo, uniknę mąk zazdrości. We wczesnej wiośnie życia, gdy serce me było młode, usmażyłabym na wolnym ogniu każdą dziewczynę — prócz Ciebie — do której Perry Miller robił słodkie oczy. Myślałam o tym od lat, a wiedziałam od kilku tygodni, że to nastąpi któregoś dnia. Ale wymykałam się Tedowi, nie pozwalałam mu wymówić słów, które by zacieśniły więź między nami. Nie wiem, czy zdobyłabym się na to, gdyby nie wtrąciło się przeznaczenie. Dwa tygodnie temu wybraliśmy się na wieczorną wędrówkę i złapała nas nietypowa dla tej pory roku złośliwa burza. To było straszne — nie mieliśmy się gdzie schronić na tej odludnej, pustej drodze, deszcz lał jak z cebra, grzmiało i błyskało. Trudno było to znieść i wcale nie próbowaliśmy, tylko klnąc przedzieraliśmy się do domu. Potem burza nagle ucichła, a moje nerwy nie wytrzymały — wyobraź sobie, mam nerwy! — i rozpłakałam się jak głupie, wystraszone dziecko. Ted objął mnie wtedy i zaczął mówić, że muszę zostać jego żoną, że się mną zaopiekuje. Chyba się zgodziłam, bo on najwyraźniej uważa, że jesteśmy zaręczeni. Podarował mi błękitnego szczeniaka chow–chow i pierścień z szafirem. Przywiózł go z Europy. Podobno jest to historyczny klejnot, z powodu którego popełniono kiedyś zbrodnię. Myślę, że to będzie miłe, gdy ktoś się mną zaopiekuje. Tak jak należy. Nikt się nigdy mną nie opiekował, wiesz? Tata mnie nie zauważał, dopóki nie odkryłaś prawdy o mamie… ależ była z Ciebie czarownica! A potem uwielbiał mnie i rozpieszczał. Ale tak naprawdę opiekował się mną nie lepiej niż przedtem. Weźmiemy ślub w czerwcu. Tata będzie chyba zadowolony. Zawsze wyróżniał Teda. Poza tym, podejrzewam, zaczynał się trochę obawiać, że nigdy nie złapię męża. Tata pozuje na radykała, ale w głębi serca jest bardziej wiktoriański niż wszyscy wiktorianie razem wzięci. A Ty musisz zostać moją druhną. Och, Emilko kochana, tak bardzo bym chciała zobaczyć się z Tobą już dzisiaj, porozmawiać, wygadać się jak za dawnych czasów, przejść się pod Rozkoszną Górę skrajem mroźnego lasu, wśród paproci, włóczyć się po starym, nadmorskim ogrodzie, pełnym czerwonych maków, i po innych znajomych miejscach. Żałuję, naprawdę żałuję, że nie mogę stać się znowu bosą, obdartą, dziką Ilzą Burnley. Życie jest przyjemne — nie twierdzę, że nie jest. Czasami nawet bardzo przyjemne, jak owo nieśmiertelne jajko wikariusza. Lecz ten „pierwszy, czysty, beztroski zachwyt”… drozd może go odzyskać, my nie. Emilko, moja przyjaciółko, czy cofnęłabyś czas, gdybyś mogła?” VII Emilka przeczytała list trzy razy. A potem długo siedziała przy oknie, wpatrując się niewidzącymi oczyma w poszarzały, zamglony świat, z którego okrutnie drwiło rozgwieżdżone niebo. Wiatr pełen był widmowych głosów. Fragmenty listu Ilzy pojawiały się w jej świadomości, wirowały i znikały jak małe, jadowite, śmiercionośne węże. „Cel, który widzisz przed sobą”… „zawsze kpiłaś sobie”… „musisz zostać moją druhną”… „naprawdę lubię Teda”… „moje wahanie”. Czy jakakolwiek dziewczyna mogła się wahać, gdy chodziło o Teda Kenta? Emilka usłyszała cichy, gorzki śmiech. Czy to śmiało się coś w niej, czy znikające widmo Teda, które prześladowało ją przez cały dzień? A może dawna, stłumiona, uparta nadzieja zaśmiała się jeszcze przed śmiercią? W tej chwili Ilza i Ted byli zapewne razem. — Gdybym do niego poszła tamtej nocy w lecie, czy to by coś zmieniło? — to pytanie narzucało się jej nieustannie. „Żałuję, że nie mogę znienawidzić Ilzy. Byłoby mi łatwiej — pomyślała posępnie. — Chyba mogłabym ją znienawidzić, gdyby kochała Teda. Ponieważ go nie kocha, wszystko wydaje się trochę mniej straszne. A powinno być jeszcze straszniejsze. To bardzo dziwne, że łatwiej mi znieść myśl o jego miłości do niej niż o jej miłości do niego”. Ogarnęło ją nagle wielkie znużenie. Po raz pierwszy w życiu śmierć wydała jej się przyjaciółką. Położyła się spać bardzo późno. Nad ranem przysnęła na chwilę. Ale obudziła się o świcie, otępiała. O czym to się wczoraj dowiedziała? Przypomniała sobie. Wstała i ubrała się, tak jak to będzie musiała robić każdego ranka przez nieskończenie długie lata. — No cóż — odezwała się głośno do Emilki–w–Zwierciadle — tak się złożyło, że rozlałam moje wino życia. Drugiego pucharu już nie dostanę, więc muszę chodzić po świecie spragniona. Czy to by coś zmieniło, gdybym wtedy poszła do niego? Gdybym to tylko mogła wiedzieć! Wydało się jej, że widzi ironiczne, współczujące oczy Deana. Nagle wybuchnęła śmiechem. — Mówiąc językiem Ilzy, jakiegoż piekielnego bałaganu narobiłam! ROZDZIAŁ 22 I Życie, choć okropne, toczyło się dalej. Czyjeś nieszczęście nie może powstrzymać biegu wydarzeń. Bywały chwile nawet nie takie złe. Emilka ponownie zebrała siły i przezwyciężyła ból. Uzbroiwszy się w dumę Murrayów i powściągliwość Starrów napisała do Ilzy list z życzeniami szczęścia, któremu nic nie można było zarzucić. Gdyby tylko nie musiała robić nic więcej! Gdyby ludzie nie rozmawiali z nią bez przerwy o Ilzie i Tedzie. Zaręczyny ogłoszono w gazetach montrealskich, a potem na wyspie. — Tak, zaręczyli się i niech Bóg ma nas w swej opiece — oznajmił doktor Burnley. Ale nie potrafił ukryć zadowolenia. — Kiedyś myślałem, że to ty wyjdziesz za Teda — odezwał się jowialnie do Emilki, która uśmiechnęła się dzielnie i powiedziała coś o niespodziankach zawsze zdarzających się w życiu. — W każdym razie będziemy mieli porządne wesele — oświadczył doktor. — Od niepamiętnych czasów nie było wesela w rodzinie. Pewnie zapomnieli, jak to wygląda. Pokażę im. Ilza pisze, że masz zostać jej druhną. Chciałbym, żebyś miała pieczę nad wszystkim. Nie mogę powierzyć gospodyni takiego zadania. — Oczywiście, zrobię, co w mojej mocy — odparła machinalnie Emilka. Nikt nie powinien się domyślić, co czuje, choćby miała paść trupem. Może nawet być druhną. Gdyby nie ta perspektywa, zima nie byłaby dla niej taka zła. »Morał róży” od początku cieszył się powodzeniem. Pierwszy nakład został wyczerpany już po dziesięciu dniach, następne trzy po dwóch tygodniach, a dalszych pięć po dwóch miesiącach. Po okolicy krążyły pogłoski o rzekomo ogromnych dochodach Emilki. Wuj Wallace po raz pierwszy patrzył na nią z szacunkiem, a ciotka Ada żałowała skrycie, że Andrzej pocieszył się tak szybko. Stara kuzynka Charlotta z Balladowego Stawu, dowiedziawszy się o tak licznych wydaniach, wyraziła opinię, że Emilka musi być bardzo zapracowana, składając i zszywając tyle książek. Mieszkańcy Shrewsbury byli wściekli, ponieważ wydawało im się, że zostali opisani w książce. Każda rodzina uważała, że to ona jest rodziną Applegathów. „Słusznie postąpiłaś nie wyjeżdżając do Nowego Jorku — napisała panna Royal. — Tutaj nie napisałabyś »Morału róży«. Dzikie róże nie rosną na ulicach wielkich miast. A Twoja powieść jest jak dzika róża, kochanie, słodka i pełna niespodzianek, z małymi, ukrytymi kolcami dowcipu i satyry. Ma w sobie siłę, delikatność, zrozumienie. To nie tylko opowieść. Jest w niej coś magicznego. Emilko Byrd Starr, skąd u ciebie ta niesamowita znajomość ludzkiej natury, dzieciaku?” Dean również napisał: „Dobra robota, Emilko. Twoje postaci są naturalne, ludzkie i zachwycające. I podoba mi się ten płomienny, młodzieńczy zapał, którym jest przesycona Twoja książka”. II — Miałam nadzieję, że recenzje czegoś mnie nauczą, ale są zbyt sprzeczne — powiedziała Emilka. — To, co jeden krytyk uważa za największą zaletę, inny wytyka jako najgorszą wadę. Posłuchajcie tego: „Pannie Starr nie udało się stworzyć ani jednej przekonującej postaci”. A tutaj: „Czytelnik ma wrażenie, że niektórzy z bohaterów są wzięci prosto z życia. Są tak prawdziwi, że nie mogą być jedynie wytworem wyobraźni”. — Mówiłam ci, że ludzie rozpoznają starego Douglasa Courcy’ego — wtrąciła ciotka Elżbieta. — „Bardzo nużąca lektura”, „zachwycająca książka”, „bardzo przeciętna proza”, „na każdej stronie widać rękę wybitnej artystki”, „tani i mdły romantyzm”, „klasyczna czystość książki”, „wyjątkowa opowieść, świadcząca o wysokiej klasy uzdolnieniach literackich”, „głupia, bezwartościowa i chaotyczna opowiastka”, „wydarzenie jednego dnia”, „książka, która nigdy się nie zestarzeje”. I komu wierzyć? — Ja bym po prostu uwierzyła tylko pochlebnym recenzjom — powiedziała ciotka Laura. Emilka westchnęła. — A ja odwrotnie. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że te niepochlebne mówią prawdę, a pochlebne pisali jacyś kretyni. Nie przeszkadza mi to, co piszą o samej książce. Ale boli mnie i złości, kiedy krytykują moją bohaterkę. Siniałam z wściekłości czytając, co wypisują o kochanej Peggy. „Nieprzeciętnie głupia dziewczyna”, „bohaterka jest zbyt skrępowana swą rolą”. — Też mi się wydawało, że jest kokietką — przyznał kuzyn Jim. — „Wiotka, cukierkowa bohaterka”, „bohaterka raczej nudna”, „dziwaczna, nieco zbyt dziwaczna”. — Mówiłem, że nie powinna mieć zielonych oczu — jęknął kuzyn Jim. — Bohaterka zawsze powinna mieć oczy niebieskie. — Ale posłuchajcie tego! — zawołała wesoło Emilka. — „Peg Applegath ma nieodparty urok”, „Peg jest wybitną indywidualnością”, „fascynująca bohaterka”, „Peg jest zbyt zachwycająca, by można wyzwolić się spod jej czaru”, „jedna z nieśmiertelnych dziewczęcych postaci w literaturze”. I co teraz powiesz o zielonych oczach, kuzynie? Jim potrząsnął głową. Nie dał się przekonać. — Mam tu coś dla ciebie — Emilka mrugnęła do niego. — „Problematyka psychologiczna, której korzenie tkwią głęboko w podświadomości, nadałaby książce pewną wartość i znaczenie, gdyby potraktowano ją z większą szczerością”. — Znam wszystkie te słowa z wyjątkiem dwóch, ale razem wzięte nie mają sensu — stwierdził ze smutkiem kuzyn Jim. — „W otoczce nieuchwytnego, nastrojowego wdzięku odnajdujemy wspaniałe postaci, nakreślone pewną ręką”. — Niezupełnie to pojmuję — wyznał kuzyn Jim — ale brzmi dość pochlebnie. — „Konwencjonalna i pospolita książka”. — Co to znaczy „konwencjonalna”? — zapytała ciotka Elżbieta, której nie zaskoczyłyby wyrażenia w rodzaju: „transsubstancja” czy „gnostycyzm”. — „Pięknie napisana, pełna świeżego humoru. Panna Starr jest prawdziwą artystką”. — O, to jakiś rozsądny krytyk — mruknął kuzyn Jim. — „Ogólne wrażenie, jakie pozostawia ta książka, da się streścić krótko, że mogłaby być znacznie gorsza”. — Ten recenzent zapewne usiłował być błyskotliwy — powiedziała ciotka Elżbieta, najwyraźniej zapominając, że wcześniej mówiła to samo. — „Książce brakuje spontaniczności. Jest przesłodzona i melodramatyczna, ckliwa i naiwna”. — Wiem, że wpadłem do studni — pożalił się kuzyn Jim. — Czy to dlatego nie widzę sensu w tej recenzji? — Ta może będzie dla ciebie zrozumiała: „Panna Starr musiała wymyślić sad Applegathów, podobnie jak swą zielonooką bohaterkę. Na Wyspie Księcia Edwarda nie ma żadnych sadów. Niszczy je ostry, słony wiatr, dmący na tym wąskim, piaszczystym skrawku ziemi”. — Proszę cię, Emilko, przeczytaj to jeszcze raz. Emilka spełniła prośbę. Kuzyn Jim podrapał się po głowie, a potem potrząsnął nią. — I takim ludziom pozwalają przebywać na wolności? — „Czarująca historia, uroczo opowiedziana. Postaci są umiejętnie nakreślone, dialogi zręcznie prowadzone, opisy zadziwiająco wymowne. Subtelny, rozkoszny humor”. — Mam nadzieję, Emilko, że nie staniesz się próżna — ostrzegła ciotka Elżbieta. — Tu jest antidotum. „Ta słaba, pretensjonalna i sentymentalna opowieść, o ile można to tak nazwać, pełna jest banałów i frazesów. Natłok niespójnych epizodów i urywanych dialogów, przeplatany drugimi refleksjami i wynurzeniami odautorskimi”. — Ciekawe, czy kreatura, która to pisała, zna sens tych słów? — powiedziała ciotka Laura. — „Akcja rozpoczyna się na Wyspie Księcia Edwarda, odludnym skrawku ziemi u wybrzeży Nowej Fundlandii”. — Czy Jankesi nie uczą się geografii? — parsknął z irytacją kuzyn Jim. — „Powieść, która nie zepsuje czytelników”. — O, to jest prawdziwy komplement — stwierdziła ciotka Elżbieta. Kuzyn Jim miał niepewną minę. To brzmiało pochlebnie, ale… oczywiście, że książka kochanej, małej Emilki nikogo nie mogłaby zepsuć, lecz… — „Pisanie recenzji z takiej książki to jakby próba dokonania sekcji na skrzydle motyla lub obdzieranie róży z płatków, by odkryć tajemnicę jej zapachu”. — Zbyt górnolotne — prychnęła ciotka Elżbieta. — „Cukierkowy sentymentalizm, który autorka najwyraźniej uważa za poetycką wyobraźnię”. — Chętnie dałbym mu po pysku — zaperzył się kuzyn Jim. — „Nieszkodliwa i łatwa lektura”. — Nie wiem dlaczego, ale ta opinia nie bardzo mi się podoba — zauważyła ciotka Laura. — „Ta powieść wywoła życzliwy uśmiech na ustach i w sercu czytelnika”. — No, nareszcie coś rozsądnego. To rozumiem — rozpromienił się kuzyn Jim. — „Nie mogliśmy dobrnąć do końca tej niedojrzałej i nużącej książki”. — Cóż, ja mogę tylko stwierdzić — odezwał się z oburzeniem kuzyn Jim — że im częściej czytam „Morał róży”, tym bardziej mi się podoba. Wczoraj czytałem go czwarty raz i tak mnie to wciągnęło, że zupełnie zapomniałem o obiedzie. Emilka uśmiechnęła się do niego. Lepiej było cieszyć się uznaniem mieszkańców Księżycowego Nowiu niż całej reszty świata. Co znaczyły recenzje wobec wypowiedzi ciotki Elżbiety, która zawyrokowała ostatecznie: — Cóż, nigdy bym nie uwierzyła, że stek kłamstw może brzmieć tak prawdziwie jak w tej książce. ROZDZIAŁ 23 I Pewnego styczniowego wieczoru, wracając z wieczornej wizyty, Emilka postanowiła pójść na skróty, drogą biegnącą tuż obok Wrotyczowego Łanu. Zima była prawie bezśnieżna, a ziemia pod stopami naga i stwardniała. Wydawało się jej, że jest jedyną żywą istotą na ziemi i szła powoli, napawając się subtelnym, posępnym, wyjątkowym urokiem pustych łąk, cichych lasów i księżyca wyzierającego zza czarnych chmur nad spiczastymi jodłami. Próbowała przy tym, chwilami z powodzeniem, zapomnieć o liście Ilzy, który dzisiaj dostała — wesołym, chaotycznym liście, zawierającym jedną konkretną wiadomość. Data ślubu została ustalona na piętnastego czerwca. „Chcę, żebyś miała suknię z jasnoniebieskiej gazy na podszewce z kremowej tafty, kochanie. Twoje czarne, jedwabiste włosy będą do niej pięknie pasowały. Moja suknia ślubna będzie z kremowego aksamitu. Stara cioteczna babka Edyta przyśle mi ze Szkocji swój welon w róże, a ciotka Teresa z tego samego historycznego kraju przysyła srebrzysty tren ze wschodnim haftem, który jej mąż przywiózł kiedyś z Konstantynopola. Pokryję go tiulem. Czyż nie będę wyglądała olśniewająco? Poczciwe staruszki zapewne nie miały pojęcia o moim istnieniu, dopóki tata nie napisał im o mym bliskim zamążpójściu. Tata jest tym wszystkim bardziej przejęty niż ja. Zamierzamy z Tedem spędzić miesiąc miodowy w starych zajazdach, w odludnych zakątkach Europy. W miejscach, do których nikt nie ma ochoty zaglądać, takich jak Vallambroso i wiele innych. Ta linijka z wiersza Miltona zawsze mnie intrygowała: »grube jak kobierzec jesienne liście na dnie potoków w Vallambroso«. Jeśli wyrwiesz to zdanie z jego straszliwego kontekstu, jest to rozkoszny opis. Przyjadę do domu w maju, żeby przygotować się do ślubu, a Ted zjawi się pierwszego czerwca i spędzi trochę czasu z matką. Jak ona to przyjęła, Emilko? Czy wiesz coś o tym? Z Teda nie mogę nic wydobyć, przypuszczam więc, że nie jest zadowolona. Wiem, że zawsze mnie nienawidziła. Ale ona nienawidziła wszystkich, a zwłaszcza Ciebie. Nigdy nie pozbędę się dziwnego wrażenia, że ona skrycie rzuca klątwy na moją głowę. Ale Ted jest taki miły, że wynagradza mi wszystko, naprawdę. Nie miałam pojęcia, że on potrafi być taki miły, i z każdym dniem coraz bardziej go lubię. Daję słowo. Kiedy na niego patrzę i widzę, jaki jest przystojny i czarujący, nie mogę zrozumieć, dlaczego nie zakochałam się w nim do szaleństwa. Ale tak jest o wiele wygodniej. Inaczej serce by mi krwawiło po każdej sprzeczce. Kłócimy się nieustannie — znasz mnie od tej strony. Zawsze będziemy się kłócili. Każdą cudowną chwilę zepsujemy kłótnią. Ale przynajmniej życie nie będzie nudne”. Emilka zadrżała. Własne życie wydawało jej się bezbarwne i wyschnięte. O, żeby już było po weselu, po tym weselu, na którym to ona powinna być panną młodą… tak, powinna… a tymczasem będzie druhną. I żeby przestano o tym mówić. „Jasnoniebieska gaza na kremowej tafcie!” Raczej worek pokutny i garść popiołu. II — Emilko! Emilko Starr! Emilka niemal podskoczyła. Nie zauważyła w półmroku pani Kent. Spostrzegła ją, dopiero gdy stanęły twarzą w twarz na wąskiej ścieżce, biegnącej do Wrotyczowego Łanu. Stała z wyciągniętą ręką, bez nakrycia głowy, mimo że noc była chłodna. — Emilko, chcę z tobą pomówić. Widziałam, że tędy przechodzisz, i czekałam na ciebie. Wejdź ze mną do domu. Emilka chętnie by jej odmówiła. Ale zawróciła i w milczeniu podążyła stromą, wyboistą dróżką za panią Kent, która pomykała przed nią jak uschły liść miotany wiatrem. Przeszły przez stary, zaniedbany ogród, porośnięty jedynie wrotyczem, i wkroczyły do małego domku, tak samo odrapanego jak za dawnych czasów. Ludzie powiadali, że Ted Kent mógłby odnowić matce dom, jeżeli naprawdę tyle zarabia. Emilka wiedziała jednak, że pani Kent się nie zgadza, że nie chce niczego zmieniać. Rozejrzała się z zaciekawieniem. Nie była tu od wielu lat, od czasu wspólnych, dziecięcych zabaw z Ilzą i Tedem. Nic się nie zmieniło. Jak dawniej, dom lękał się śmiechu. Wydawało się, że ktoś nieustannie się tutaj modli. Panowała tu modlitewna atmosfera. Stara wierzba, rosnąca po zachodniej stronie, wciąż stukała w okno widmowymi palcami. Nad kominkiem stała najnowsza fotografia Teda, dobra fotografia. Wydawało się, że Ted za chwilę przemówi z radością i tryumfem: — Emilko, odnalazłem tęczowe złoto. Sławę… i miłość. Odwróciła się od kominka i usiadła naprzeciwko pani Kent — drobnej, spłowiałej, skurczonej postaci. Długa, biała blizna przecinała zgorzkniałe usta i pomarszczoną twarz, która musiała kiedyś być bardzo ładna. Pani Kent patrzyła na Emilkę badawczo i z napięciem, lecz — co Emilka natychmiast zauważyła — dawny błysk nienawiści zniknął z jej zmęczonych oczu, które niegdyś były młode, ożywione i roześmiane. Pochyliła się i dotknęła ramienia Emilki szczupłymi, szponiastymi palcami. — Wiesz, że Ted żeni się z Ilzą Burnley? — spytała. — Wiem. — I co czujesz? Emilka poruszyła się niecierpliwie. — Jakie znaczenie mają tu moje uczucia, pani Kent? Ted kocha Ilzę. Ona jest piękną, inteligentną, uczuciową dziewczyną. Na pewno będą bardzo szczęśliwi. — A czy ty go jeszcze kochasz? Emilka zastanawiała się, dlaczego nie odczuwa gniewu. Ale pani Kent nie należało osądzać według przeciętnych kryteriów. Teraz nadarzyła się znakomita sposobność, by ocalić twarz dzięki drobnemu kłamstwu. Wystarczy kilka obojętnych słów: „Już nie, pani Kent. O, wiem, że kiedyś tak mi się zdawało. Zbyt bujna wyobraźnia to, niestety, jedna z moich wad. Ale teraz zrozumiałam, że Ted nic mnie nie obchodzi”. Czemu nie mogła tego powiedzieć? Cóż, po prostu nie mogła i tyle. Nie potrafiła zaprzeć się miłości do Teda. To uczucie było cząstką jej istoty i miało prawo do szczerego wyznania. I czyż nie odczuwała skrytej ulgi na myśl, że może być sobą, że choć przed jedną ludzką istotą nie musi niczego udawać ani ukrywać? — Nie uważam, aby miała pani prawo zadawać mi takie pytania. Ale odpowiem pani. Tak, kocham go. Pani Kent zaśmiała się cicho. — Kiedyś cię nienawidziłam. Ale to już minęło. Teraz jesteśmy jednym, ty i ja. Obydwie go kochamy. A on o nas zapomniał, nie obchodzimy go wcale. Odszedł do niej. — On panią kocha, pani Kent. Zawsze panią kochał. Na pewno pani rozumie, że istnieją różne rodzaje miłości. Mam nadzieję, że nie znienawidzi pani Ilzy tylko dlatego, że Ted ją kocha. — Nie, nie czuję do niej nienawiści. Jest piękniejsza od ciebie, ale nie ma w sobie tajemniczości. Nigdy nie będzie należał do niej bez reszty, tak jak należałby do ciebie. To co innego. Ale chcę wiedzieć, czy czujesz się przez to nieszczęśliwa? — Nie. Tylko chwilami. Praca zanadto mnie pochłania, żebym miała tonąć w rozmyślaniach o czymś, co nie może stać się moim udziałem. Pani Kent słuchała chciwie. — Tak… tak, właśnie. Tak też myślałam. Murrayowie są rozsądni. Kiedyś w przyszłości będziesz zadowolona z takiego obrotu spraw… z tego, że Ted cię nie kocha. Jak myślisz? — Być może. — O, jestem tego pewna. Tak jest lepiej dla ciebie. Och, ty nie wiesz, ile cierpień, ile nieszczęść zostanie ci oszczędzonych. To szaleństwo kochać zbyt mocno. Bóg jest zazdrosny. Gdybyś poślubiła Teda, złamałby ci serce… Oni zawsze to robią. Tak jest najlepiej… Kiedyś to zrozumiesz. Puk, puk, puk, stukała stara wierzba. — Czy musimy o tym mówić, pani Kent? — Pamiętasz tę noc, kiedy zastałam was razem na cmentarzu? — podjęła pani Kent, jakby nie słysząc pytania Emilki. — Tak — Emilka doskonale pamiętała tę przedziwną, cudowną noc, gdy Ted uratował ją przed szalonym panem Morrisonem i usłyszała od niego takie słodkie, niezapomniane słowa. — O, jak ja cię wtedy nienawidziłam! — wykrzyknęła pani Kent. — Ale nie powinnam była tak do ciebie mówić. Przez całe życie mówiłam to, czego nie powinnam. Raz powiedziałam coś strasznego… straszną rzecz. Do dziś dnia brzmi to w moich uszach. Czy pamiętasz, co ty wtedy powiedziałaś do mnie? To dlatego pozwoliłam Tedowi odjechać. Przez ciebie. Gdyby nie wyjechał, może byś go nie utraciła. Nie żałujesz tego, co powiedziałaś? — Nie. Jeżeli w ten sposób usunęłam przeszkodę z jego drogi, to cieszę się… naprawdę się cieszę. — Zrobiłabyś to jeszcze raz? — Tak. — A czy nie czujesz nienawiści do Ilzy? Odebrała ci to, czego pragniesz. Musisz jej nienawidzić. — Nie. Kocham Ilzę tak samo jak dawniej. Nie odebrała mi niczego, co by należało do mnie. — Nie rozumiem tego… nie rozumiem — szepnęła pani Kent. — Moja miłość jest inna. Może dlatego byłam zawsze taka nieszczęśliwa. Nie, już nie czuję do ciebie nienawiści. Ale jakże ja ciebie nienawidziłam. Wiedziałam, że znaczysz dla Teda więcej niż ja. Czy nigdy nie rozmawialiście o mnie? Nie krytykowaliście mnie? — Nigdy. — Myślałam, że tak. Ludzie zawsze to robili, zawsze. Nagle pani Kent gwałtownie załamała szczupłe ręce. — Dlaczego nie powiedziałaś, że już go nie kochasz? Nawet jeżeli to nieprawda? To właśnie chciałam usłyszeć. Uwierzyłabym ci. Murrayowie nigdy nie kłamią. — Och, czy to ważne? — zawołała udręczona Emilka. — Moja miłość nic dla niego nie znaczy. On należy do Ilzy. Nie musi pani być o mnie zazdrosna, pani Kent. — Nie… nie jestem… to nie to. — Pani Kent popatrzyła na Emilkę bardzo dziwnie. — Och, gdybym się tylko odważyła, ale nie, jest już za późno. Teraz to nie ma sensu. Chyba sama nie wiem, co mówię. Emilko, czy będziesz mnie odwiedzała? Czuję się tu samotna… bardzo samotna… zwłaszcza teraz, kiedy on już należy do Ilzy. Jego fotografia przyszła w środę… nie, w czwartek. Dni są do siebie takie podobne. Postawiłam ją tam, ale jest mi jeszcze ciężej. Widać, że on myśli o niej. Czy jego oczy nie mówią, że myśli o ukochanej kobiecie? Ja nic już dla niego nie znaczę. Nic nie znaczę dla nikogo. — Kiedy panią odwiedzę, niech pani nie mówi o nim… o nich obydwojgu — powiedziała ze współczuciem Emilka. — Nie będę. O, nie będę. Ale to nas nie powstrzyma od myślenia o nich, prawda? Ty usiądziesz tam, ja tutaj, będziemy rozmawiały o pogodzie i myślały o nim. Jakie to śmieszne! Ale gdy naprawdę o nim zapomnisz i przestanie cię już obchodzić… powiesz mi, dobrze? Emilka skinęła głową i wstała. Nie mogła tego dłużej znieść. — Gdybym mogła coś dla pani zrobić… — Pragnę odpoczynku… odpoczynku — pani Kent zaśmiała się dziko. — Czy możesz mi go podarować? Wiesz, że jestem duchem, Emilko? Umarłam przed laty. Błąkam się w ciemnościach. Kiedy drzwi się zamknęły, Emilka usłyszała rozdzierający płacz pani Kent. Z westchnieniem ulgi zwróciła się ku otwartej przestrzeni, ku nocy i orzeźwiającemu wiatrowi, cieniom i mroźnemu księżycowi. Ach, tutaj wreszcie można było odetchnąć. ROZDZIAŁ 24 I W maju przyjechała Ilza, wesoła i roześmiana. Trochę zbyt wesoła i zbyt roześmiana, pomyślała Emilka. Ilza zawsze była radosnym, beztroskim stworzeniem, lecz teraz śmiała się bez przerwy. Ani przez chwilę nie zachowywała powagi. Żartowała z wszystkiego, nawet z własnego ślubu. Ciotka Elżbieta z ciotką Laurą były wręcz zgorszone jej zachowaniem. Dziewczyna, która ma wkrótce podjąć małżeńskie obowiązki, powinna być bardziej rozważna i stateczna. Ilza powiedziała Emilce, że jej ciotki są komicznie wiktoriańskie. Spotykając się z Emilką paplała bez przerwy, ale nigdy nie podejmowała prawdziwej rozmowy, pomimo wyrażanej w listach tęsknoty za dawnymi pogawędkami. Być może wina leżała nie tylko po jej stronie. Emilka, wbrew postanowieniu, że będzie dla niej taka sama jak zawsze, nie mogła wyzbyć się pewnej powściągliwości i rezerwy, wynikającej z desperackich prób ukrycia dręczącego ją bólu. Ilza wyczuła jej rezerwę, lecz absolutnie nie domyślała się przyczyny. Emilka po prostu musiała przesiąknąć zwyczajami Księżycowego Nowiu, to wszystko. Nie mogło być inaczej, skoro mieszkała tam sama z tymi poczciwymi przedpotopowymi istotami. — Kiedy wrócimy z Tedem do Montrealu i urządzimy nasz dom, będziesz musiała spędzać u nas każdą zimę, kochanie. Księżycowy Nów jest uroczy latem, ale zimą jesteś tu pogrzebana za życia. Emilka niczego nie obiecywała. Nie wyobrażała sobie siebie jako gościa w domu Teda. Każdej nocy myślała, że nie będzie mogła znieść jutra. Okazywało się jednak, że mogła. Mogła nawet spokojnie omawiać z Ilzą stroje i dodatki. Jasnoniebieska suknia przybrała rzeczywisty kształt i Emilka przymierzyła ją na dwa dni przed spodziewanym przyjazdem Teda. Ślub miał się odbyć już za dwa tygodnie. — Wyglądasz w niej jak marzenie — powiedziała Ilza, spoczywająca na łóżku Emilki z wdziękiem i nonszalancją kota. Szafir od Teda tworzył ciemną plamę na jej palcu. — Przy tobie przepych mojego aksamitu i koronek będzie się wydawał ostentacyjny i pospolity. Czy ci już mówiłam, że drużbą Teda będzie Lorne Halsey? To wprost porywające. Wielki Halsey! Nie wiedział, czy będzie mógł przyjechać, bo jego matka była bardzo chora. Ale zacna staruszka wyzdrowiała, więc nic nie stoi na przeszkodzie. Jego najnowsza książka wzbudziła sensację. Zachwyca się nią cały Montreal. A on jest niesłychanie interesującym, niesamowitym mężczyzną. Czy nie byłoby cudownie, Emilko, gdybyście tak zakochali się w sobie? — Nie swataj mnie, Ilzo — powiedziała Emilka ze słabym uśmiechem, zdejmując niebieską suknię. — Coś mi mówi, że zostanę starą panną, i to z wyboru, a nie z konieczności, co jest znacznie lepsze. — No tak, muszę przyznać, że on wygląda jak gargulec — stwierdziła z namysłem Ilza. — Gdyby nie to; chyba sama bym za niego wyszła. Prawie na pewno. Jego zaloty polegały na tym, że pytał mnie o zdanie w różnych sprawach. To było miłe. Miałam jednak przeczucie, że po ślubie przestałby mnie pytać. A to już nie byłoby miłe. Poza tym nikt nie potrafi odgadnąć, co on naprawdę myśli. Może mieć minę pełną uwielbienia, a jednocześnie myśleć o twoich zmarszczkach. Nawiasem mówiąc, czy Ted nie jest piękny? — Zawsze był ładnym chłopcem. — Ładnym chłopcem! — przedrzeźniała ją Ilza. — Emilko Starr, jeżeli kiedykolwiek wyjdziesz za mąż, mam nadzieję, że twój mąż będzie trzymał cię w budzie na łańcuchu. Niedługo zacznę cię nazywać „ciocią Emilką”. Przecież drugiego takiego nie ma w całym Montrealu! Tak naprawdę, to jestem zakochana w jego urodzie, a nie w nim samym. Czasami nawet naprawdę mnie nudzi, choć przedtem byłam pewna, że nie. Przed zaręczynami nigdy mnie nie nudził. Mam przeczucie, że pewnego dnia rzucę w niego imbrykiem. Szkoda, że nie można mieć dwóch mężów, jednego do patrzenia, a drugiego do rozmowy. Ale i tak stworzymy z Tedem pierwszorzędne stadło, nie sądzisz, skarbie? On taki ciemny, a ja taka jasna. Idealne. Zawsze pragnęłam być ,,czarną damą”, jak ty, ale gdy powiedziałam o tym Tedowi, zaśmiał się tylko i zacytował fragment starego wiersza: Jeśli prawdę wieści bard w swej opowieści, Krucze są syren sploty. Lecz przyznać się godzi, od sztuki narodzin Anielski włos jest złoty. W ten sposób po raz pierwszy prawie nazwał mnie aniołem. Ale w gruncie rzeczy, Emilko… jesteś pewna, że drzwi są zamknięte i ciotka Laura nie padnie trupem?… o wiele bardziej wolałabym być syreną niż aniołem. A ty? — Sprawdźmy zaproszenia, czy na pewno nikt nie został pominięty — brzmiała odpowiedź Emilki na ten potok słów. — Czy to nie straszne, należeć do takiego klanu jak nasz? — spytała z rozdrażnieniem Ilza. — Człowiek musi zaprosić straszny tłum starych jędz i nudziarzy. Mam nadzieję, że kiedyś znajdę się w miejscu, gdzie nie ma żadnych krewnych. Chciałabym, żeby już było po wszystkim. Jesteś pewna, że wysłałaś zaproszenie Perry’emu? — Tak. — Ciekawe, czy przyjedzie. Mam nadzieję, że tak. Jaką byłam głupią gęsią, wyobrażając sobie, że jestem w nim zakochana! Miałam nadzieję na… różne rzeczy, choć wiedziałam, że on szaleje za tobą. Ale utraciłam ją po wieczorku u pani Chidlaw. Pamiętasz go, Emilko? O tak, Emilka pamiętała. — Do tego czasu zawsze jeszcze tliła się we mnie nadzieja, że pewnego dnia, kiedy on zrozumie, że cię nie zdobędzie, pozyskam jego serce w chwili słabości… Czy nie tak brzmi to wiktoriańskie powiedzenie? Wiedziałam, że Chidlawowie go zaprosili, i myślałam, że się zjawi. Zapytałam Teda, czy Perry przyjdzie. Ted spojrzał mi znacząco w oczy i odpowiedział: „Perry nie przyjdzie. Pracuje nad swoją jutrzejszą rozprawą. Jego celem jest ambicja. Nie ma czasu na miłość”. Wiedziałam, że Ted próbuje mnie ostrzec i że nie ma sensu podsycać w sobie nadziei. Więc zrezygnowałam ostatecznie. No i w końcu wszystko dobrze się ułożyło. Czy to nie cudowne, że nasze sprawy tak pięknie się układają? Aż człowiek zaczyna wierzyć w Opatrzność. To miłe, że można zrzucić odpowiedzialność na Pana Boga, prawda? Emilka prawie nie słyszała Ilzy, kiedy machinalnie wieszała suknię w szafie i przebierała się w zielony, sportowy kostium. Więc właśnie to powiedział Ted Ilzie owej nocy przed laty, kiedy wymówił słowo „miłość”. A ona potraktowała go potem tak chłodno. Cóż, to już nie miało znaczenia. Niewątpliwie ostrzegał Ilzę, ponieważ chciał odwrócić jej myśli od Perry’ego i skupić je na sobie. Odczuła ulgę, kiedy Ilza wreszcie poszła do domu. Jej beztroska, nieustanna paplanina działała Emilce na nerwy, choć wstydziła się do tego przyznać. Ale ta przeciągająca się tortura wyczerpała Emilkę psychicznie. Jeszcze dwa tygodnie, a potem, dzięki Bogu, nareszcie spokój. II O zmierzchu poszła do Wrotyczowego Łanu, żeby oddać pani Kent pożyczoną dzień wcześniej książkę. Musiała odbyć tę wizytę przed przyjazdem Teda. Od owego pierwszego wieczoru odwiedziła kilka razy Wrotyczowy Łan i między nią a panią Kent nawiązała się nić osobliwej przyjaźni. Pożyczały sobie książki i rozmawiały o wszystkim prócz tej jednej sprawy, która najwięcej dla nich znaczyła. Teraz Emilka odnosiła pani Kent stare wydanie „Południowoafrykańskiej farmy”. Kiedyś powiedziała, że chciałaby to przeczytać, a pani Kent poszła na górę i po chwili wróciła z książką. Twarz miała jeszcze bledszą niż zazwyczaj, a blizna płonęła czerwienią, jak zawsze w chwilach głębokiego wzruszenia. — Oto książka, którą chciałaś przeczytać — powiedziała. — Trzymam ją w pudełku na górze. Emilka skończyła ją czytać, nim położyła się spać. Ostatnio źle sypiała i noce były długie. Książka pachniała stęchlizną — najwidoczniej pudło, w którym leżała, od dawna nie było otwierane. Emilka znalazła w niej cienką kopertę bez znaczka, zaadresowaną do pani Dawidowej Kent. Co dziwne, list nie był otwarty. Ale przecież listy włożone do książek często same się sklejały, jeśli nie uszkodzono koperty przy otwieraniu. Być może to nic ważnego. Ale, naturalnie, wspomni o nim oddając książkę. — Czy pani wiedziała, że w tej książce jest list? — List? Powiedziałaś list? — Tak. Adresowany do pani. Emilka podała kopertę pani Kent, której twarz zmieniła się upiornie na widok pisma. — Znalazłaś go… w tej książce? — szepnęła. — W książce, która nie była otwierana od dwudziestu pięciu lat? Czy wiesz, kto napisał ten list? Mój mąż… to on go napisał, a ja go nie przeczytałam… Nawet o nim nie wiedziałam. Emilka poczuła, że stoi w obliczu jakiejś tragedii, być może źródła skrytej udręki pani Kent. — Pójdę już, żeby pani mogła przeczytać ten list w samotności — powiedziała łagodnie i wyszła, zostawiając panią Kent w mrocznym pokoju, z listem, który trzymała tak, jak się trzyma węża. III — Napisałam do ciebie, ponieważ muszę ci coś powiedzieć — zaczęła pani Kent. Siedziała w fotelu przy oknie, skąpana w nikłym świetle zimnego, zachodzącego słońca — drobna, wyprostowana i stanowcza. Wieczór, choć czerwcowy, był zimny. Niebo wyglądało surowo i jesiennie. Idąc ścieżką na skróty, Emilka zadrżała i pożałowała, że nie została w domu. Ale list od pani Kent brzmiał nagląco, prawie rozkazująco. Po cóż ona ją wzywała? Przecież to nie mogło dotyczyć Teda. Lecz co innego mogło skłonić panią Kent do posłania po nią? Emilka natychmiast zauważyła w niej przedziwną, trudną do określenia zmianę. Pani Kent była tak samo krucha i żałosna jak zawsze. W jej oczach paliły się nawet ogniki buntu. Po raz pierwszy jednak Emilka nie czuła, że stoi przed kobietą nieszczęśliwą, panował tu spokój, dziwny, smutny, dawno nie zaznany spokój. Udręczona dusza została wreszcie zdjęta z koła tortur. — Byłam martwa… byłam w piekle… ale teraz ożyłam na nowo — przemówiła pani Kent. — I to dzięki tobie. Ty znalazłaś ten list. Dlatego muszę ci o czymś powiedzieć. Znienawidzisz mnie za to. I teraz będzie mi przykro z tego powodu. Ale to musi zostać powiedziane. Emilka poczuła nagły niesmak na myśl o tym, co pani Kent mogła mieć jej do powiedzenia. To miało… musiało mieć coś wspólnego z Tedem. A ona nie chciała teraz słuchać niczego, absolutnie niczego o Tedzie, który za dwa tygodnie będzie mężem Ilzy. — Czy nie sądzi pani, że lepiej nic nie mówić? — To musi zostać powiedziane. Popełniłam wiele zła i muszę to wyznać. Nie mogę go naprawić, na to jest chyba za późno, ale nie mogę go zataić. Najpierw jednak opowiem ci o innych sprawach. Nigdy o nich nie mówiłam. Dręczyły mnie tak, że nocami głośno krzyczałam z bólu. Och, ty mi nigdy nie przebaczysz, ale może będziesz mi trochę współczuła. — Zawsze pani współczułam, pani Kent. — Zapewne tak… zapewne. Ale nie wszystko mogłaś zrozumieć, Emilko. W młodych latach nie byłam taka. Byłam wtedy jak inni ludzie. I ładna, naprawdę. Byłam ładną dziewczyną, kiedy poznałam i pokochałam Dawida Kenta. On także mnie pokochał… i kochał mnie zawsze. Pisze o tym w liście. Pani Kent wyjęła zza stanika list i ucałowała go żarliwie. — Nie mogę ci go pokazać, Emilko. Tylko moje oczy powinny go oglądać. Ale powiem ci, co w nim jest. O, ty nie wiesz, nie potrafisz pojąć, jak bardzo go kochałam, Emilko. Wydaje ci się, że kochasz Teda. Ale nie tak, na pewno nie tak, jak ja kochałam jego ojca. Emilka miała na ten temat odmienne zdanie, ale milczała. — Zostałam jego żoną i wyjechaliśmy do Malton, do jego rodziny. Na początku byliśmy bardzo szczęśliwi… zbyt szczęśliwi. Mówiłam ci, że Bóg jest zazdrosny. Jego krewni nigdy mnie nie polubili. Uważali, że Dawid popełnił mezalians, że nie byłam dla niego dość dobra. Ciągle próbowali nas poróżnić. O, wiedziałam, czego chcą. Jego matka mnie nienawidziła. Nigdy nie mówiła do mnie „Aileen”, tylko „ty” albo „żona Dawida”. Ja także jej nienawidziłam, ponieważ zawsze mnie obserwowała, bez jednego słowa, jednego gestu. Tylko patrzyła. Nie należałam do nich. Nie potrafiłam zrozumieć ich żartów. Zawsze się z czegoś śmiali. Przeważnie ze mnie, jak mi się wydawało. Pisali do Dawida listy, w których nawet nie wspominali o mnie. Jedni okazywali mi lodowatą uprzejmość, a inni wciąż mi dokuczali. Raz siostra Dawida przysłała mi poradnik dobrego wychowania. Bez przerwy coś mnie raniło, a ja nie mogłam się bronić, nie mogłam oddać ciosu. Dawid stawał po ich stronie, miał z nimi wspólne tajemnice, do których mnie do dopuszczał. Mimo wszystko byłam szczęśliwa, do chwili gdy upuściłam lampę i zapaliła się na mnie suknia. Stąd mam tę bliznę. Odtąd przestałam wierzyć, że Dawid mnie jeszcze kocha. Byłam taka brzydka! Nerwy zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa i kłóciłam się z nim o każdy drobiazg. Ale on był cierpliwy. Zawsze mi wybaczał. A ja tak bardzo się bałam, że przestał mnie kochać przez tę bliznę. Wiedziałam, że będę miała dziecko, ale mu o tym nie powiedziałam. Bałam się, że będzie je kochał bardziej niż mnie. A potem… zrobiłam coś strasznego. Wstydzę się o tym mówić. Dawid miał psa. Kochał go tak bardzo, że znienawidziłam to zwierzę. I… i otrułam je. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Dawniej nie byłam taka, dopiero po tym oparzeniu. Może dlatego, że spodziewałam się dziecka… Pani Kent urwała i z otwartej, uczuciowej kobiety zmieniła się nagle w sztywną, wiktoriańską damę. — Nie powinnam rozmawiać o takich sprawach z młodą dziewczyną — powiedziała niespokojnie. — Ale ja wiem już od kilku lat, że dzieci nie zjawiają się w czarnej walizeczce doktora Burnleya — zapewniła z powagą Emilka. — Cóż — pani Kent znowu stała się pełną uczucia Aileen — Dawid dowiedział się, co zrobiłam. Och, ten wyraz jego twarzy! Pokłóciliśmy się strasznie. To było tuż przed jego służbowym wyjazdem do Winnipeg. Byłam na niego taka wściekła, że wrzasnęłam… och, Emilko, wrzasnęłam, że nie chcę go już nigdy więcej widzieć. I nie zobaczyłam. Bóg wziął mnie za słowo. Dawid umarł w Winnipeg na zapalenie płuc. Nie wiedziałam, że był chory, póki nie dostałam zawiadomienia o jego śmierci. Pielęgnowała go pewna dziewczyna, którą kiedyś lubił i która była w nim zakochana. Ona opiekowała się moim mężem, kiedy ja siedziałam w domu z nienawiścią w sercu! Tego nigdy nie mogłam Bogu wybaczyć. Spakowała rzeczy Dawida i odesłała je do domu. Ta książka znajdowała się wśród nich. Musiał ją kupić w Winnipeg. Nigdy do niej nie zajrzałam, nie mogłam jej dotknąć. Pewnie napisał ten list tuż przed śmiercią, włożył do książki i nie zdążył już nikomu o nim powiedzieć. A może ta dziewczyna wiedziała, ale zataiła to przede mną. I przeleżał tam wszystkie te lata, Emilko… podczas gdy ja myślałam, że Dawid umarł nie wybaczywszy mi. Śniłam o nim co noc i zawsze odwracał twarz ode mnie. Och, dwadzieścia siedem lat, Emilko… dwadzieścia siedem takich lat. Pomyśl tylko! Odpokutowałam za wszystko. A wczoraj otworzyłam i przeczytałam jego list. Zaledwie kilka linijek, skreślonych ołówkiem, który jego biedna ręka z trudnością mogła utrzymać. Nazwał mnie „Kochaną Małą Żoneczką” i prosił, abym mu wybaczyła… ja jemu… że był taki zły i szorstki tamtego ostatniego wieczoru. Napisał, że mi przebacza to, co zrobiłam, i żebym się tym nie martwiła, ani też tym, co powiedziałam, że nie chcę go więcej widzieć. Wiedział, że wcale tak nie myślałam. W końcu wszystko zrozumiał, zawsze mnie kochał i będzie kochał… i jeszcze coś, czego nie mogę zdradzić nikomu, jest zbyt drogie, zbyt cudowne. Och, Emilko, czy potrafisz pojąć, co to dla mnie znaczy? Teraz wiem, że nie umarł w gniewie, że mnie kochał i myślał o mnie z czułością. Ale wtedy o tym nie wiedziałam. I myślę, że… że od tamtej chwili coś się ze mną niedobrego działo. Wiem, że cała jego rodzina uważała mnie za wariatkę. Kiedy urodził się Ted, uciekłam od nich i przyjechałam tutaj. Nie chciałam, żeby mi go odebrali. Nie zamierzałam przyjąć od nich ani centa. Miałam polisę ubezpieczeniową Dawida, mogliśmy z tego żyć. Ted był dla mnie wszystkim… A potem zjawiłaś się ty i wiedziałam, że mi go zabierzesz. Wiedziałam, że on cię kocha… Zawsze cię kochał. O tak, zawsze. Kiedy wyjechał, pisałam mu o wszystkich twoich flirtach. A dwa lata temu… pamiętasz, że musiał niespodziewanie wracać do Montrealu, a ciebie nie było i nie mógł czekać, żeby się z tobą pożegnać. Ale napisał list. Emilka wydała zduszony okrzyk protestu. — Tak, napisał. Kiedy wyszedł, zauważyłam, że leży na jego stole. Otworzyłam go nad parą i przeczytałam. Spaliłam ten list, Emilko, ale mogę ci powtórzyć, co w nim było. O, pamiętam dobrze! Ted pisał, że przed odjazdem musi ci powiedzieć, jak bardzo cię kocha. I żebyś napisała, jeżeli czujesz coś do niego, a jeżeli nie, to żebyś nie pisała wcale. Jak ja cię wtedy nienawidziłam! Spaliłam list i zakleiłam kopertę, włożywszy do środka jakieś wiersze, które też tam były. Ted wysłał list niczego się nie domyślając. Nigdy tego nie żałowałam, nigdy, nawet kiedy mi napisał, że żeni się z Ilzą. Ale wczoraj, gdy przyniosłaś mi ten list… i przebaczenie, i spokój, poczułam, że uczyniłam rzecz straszną. Zniszczyłam ci życie… i Tedowi zapewne także. Czy kiedykolwiek mi to wybaczysz, Emilko? IV W wirze uczuć, wywołanym opowieścią pani Kent, Emilka była w pełni świadoma tylko jednego. Gorycz, upokorzenie i wstyd zniknęły bez śladu. Ted ją kochał. Słodycz tego odkrycia zaćmiła, przynajmniej chwilowo, wszystkie inne doznania. Nie było już miejsca na gniew czy urazę w jej sercu. Czuła się odrodzona. W jej głosie zabrzmiała nuta prawdziwej szczerości, kiedy odparła powoli: — Tak… tak. Rozumiem panią. Pani Kent załamała nagle ręce. — Emilko, czy naprawdę jest za późno? Oni jeszcze nie są małżeństwem, a wiem, że on jej nie kocha, tak jak kochał ciebie. Gdybyś mu powiedziała, gdybym ja mu powiedziała… — Nie, nie, to niemożliwe! — zawołała porywczo Emilka. — Już jest za późno. On się nie może dowiedzieć. Nie wolno pani o tym mówić. Teraz kocha Ilzę. Jestem tego pewna. Gdyby mu pani powiedziała, nie wynikłoby z tego nic dobrego. Niech mi pani obieca, droga pani Kent, jeśli czuje pani, że jest mi coś winna, niech pani obieca, że nigdy mu o tym nie powie. — Ale ty… będziesz nieszczęśliwa. — Nie będę. Już nie. Pani nie wie, ile się dla mnie zmieniło. Zniknął cały jad. Będę wiodła szczęśliwe, pracowite, pożyteczne życie, pozbawione tęsknoty za dawnymi marzeniami. Teraz rana się zagoi. — Zrobiłam straszną rzecz — wyszeptała pani Kent. — Wreszcie to zrozumiałam. — Zapewne tak. Ale ja już o tym nie myślę. Odzyskałam szacunek dla siebie. — Duma Murrayów — szepnęła pani Kent, wpatrując się w Emilkę. — Mimo wszystko, Emilko Starr, myślę, że duma jest w tobie silniejsza niż miłość. — Być może — uśmiechnęła się Emilka. V Kiedy wróciła do domu, była tak wzburzona, że zrobiła coś, czego zawsze potem się wstydziła. W ogrodzie Księżycowego Nowiu czekał na nią Perry Miller. Dawno go nie widziała i w innych okolicznościach ucieszyłaby się ogromnie. Odkąd Perry ostatecznie porzucił nadzieję na coś więcej, jego przyjaźń bardzo wiele znaczyła w jej życiu. Przez kilka ostatnich lat poczynił duże postępy, zmężniał, był pełen humoru i znacznie mniej się przechwalał. Przyswoił sobie nawet podstawowe zasady dobrego wychowania i nie miał już tylu rąk i nóg. Był zbyt zajęty, żeby często przyjeżdżać do Księżycowego Nowiu, ale Emilka zawsze cieszyła się z jego odwiedzin — zawsze, tylko nie dzisiaj. Pragnęła być sama, przemyśleć wszystko, określić jakoś swoje uczucia, napawać się odzyskanym szacunkiem dla siebie. Przechadzka i pogawędka z Perrym wśród jedwabistych maków w ogrodzie wydawały się czymś niemożliwym. Emilka, szalejąc z niecierpliwości, czekała, żeby sobie wreszcie poszedł. Ale Perry niczego nie wyczuł. Nie widział jej od dawna i chciał porozmawiać o wielu sprawach, przede wszystkim o ślubie Ilzy. Wypytywał Emilkę tak długo, że w końcu sama już nie wiedziała, co mówi. Perry dąsał się trochę, że to nie on miał zostać drużbą. Uważał, że ma do tego prawo jako stary przyjaciel państwa młodych. — Nigdy nie myślałem, że Ted zostawi mnie na lodzie — burknął. — Pewnie uważa, że jest teraz zbyt ważną osobistością, żeby mieć drużbę z Piecykowej Rury. I wtedy Emilka powiedziała coś okropnego. Słowa te wyrwały jej się mimo woli, zanim zdała sobie z tego sprawę. Była zniecierpliwiona i zła na Perry’ego za rzucanie na Teda podobnych oszczerstw. — Ty ośle! Ted nic tu nie zawinił. Czy myślisz, że Ilza chce cię widzieć w roli drużby, skoro od lat pragnęła, żebyś był panem młodym? W tej samej chwili zamarła przerażona, czując wstyd i wyrzuty sumienia. Co ona zrobiła najlepszego? Zdradziła przyjaciółkę, zawiodła jej zaufanie. To było haniebne i niewybaczalne. Czy naprawdę mogła tak postąpić, ona, Emilia Byrd Starr z Księżycowego Nowiu? Perry stał przy zegarze słonecznym, wpatrując się w nią z osłupieniem. — Emilko, chyba nie mówisz poważnie? Przecież Ilza nigdy nie myślała o mnie w ten sposób! Emilka zrozumiała, przygnębiona, że raz wypowiedzianych słów nie da się cofnąć i że nie naprawi swojego błędu kłamstwami. — Myślała… kiedyś. Oczywiście dawno już jej to przeszło. — O mnie! Ależ, Emilko, zawsze mi się wydawało, że ona mną gardzi. Ciągle mnie za coś łajała, nigdy nie potrafiłem jej zadowolić. Pamiętasz przecież. — Och, pamiętam — odparła ze znużeniem Emilka. — Uważała, że stać cię na wiele i nie mogła znieść, kiedy nie dorastałeś do jej wymagań. Gdyby cię nie lubiła, to czy myślisz, że obchodziłyby ją twoje błędy gramatyczne i gafy towarzyskie? Nie powinnam ci była tego mówić, Perry. Będę się wstydziła do końca życia. Ilza nie może się domyślić, że ty wiesz. — Oczywiście. W każdym razie dawno już o wszystkim zapomniała. — Och, tak. Ale teraz rozumiesz, dlaczego nie byłoby jej miło, gdybyś został drużbą na jej ślubie. Nie mogłam znieść, że uważasz Teda za takiego snoba. A teraz, Perry, nie gniewaj się na mnie, ale muszę cię prosić, żebyś poszedł. Jestem bardzo zmęczona, a będę miała mnóstwo pracy przez następne dwa tygodnie. — Fakt, że powinnaś już być w łóżku — zgodził się Perry. — Co za egoista ze mnie, że cię tak długo zatrzymuję. Ale gdy tu przychodzę, przypominają mi się dawne czasy i wcale nie mam ochoty odchodzić. Jakie z nas były urwisy! A teraz Ilza i Ted zamierzają się pobrać. Starzejemy się. — Niedługo i ty będziesz statecznym małżonkiem, Perry — rzuciła Emilka, próbując się uśmiechnąć. — Słyszałam to i owo. — Nigdy w życiu! Zrezygnowałem z tego pomysłu. Nie żebym nadal wzdychał do ciebie, ale po tobie wszystkie inne wydają mi się jakieś bezbarwne. Próbowałem. Zapewne umrę jako kawaler. Podobno to lekka śmierć. Ale udało mi się co nieco osiągnąć i nie narzekam na swoje życie. No, do widzenia, moja droga. Spotkamy się na ślubie. Odbędzie się po południu, prawda? — Tak — Emilka sama się dziwiła, że może o tym mówić tak spokojnie. — O trzeciej. Potem będzie przyjęcie, a następnie pojadą samochodem do Shrewsbury, żeby złapać wieczorny prom. Perry, żałuję, że ci powiedziałam o Ilzie. To było podłe, po prostu podłe, jak mawialiśmy w szkole. Nigdy nie przypuszczałam, że mogę coś takiego zrobić. — Ależ nie martw się tak. To mi ogromnie pochlebia, że Ilza mogła w ogóle tak o mnie myśleć. Uważasz, że nie mam dość rozumu, by docenić taki komplement? I że nie zdaję sobie sprawy, jakie zawsze byłyście dla mnie wspaniałe i ile zawdzięczam waszej przyjaźni? Nigdy nie miałem złudzeń co do Piecykowej Rury i prawdziwej różnicy między wami a mną. Nie byłem aż tak głupi, żeby tego nie rozumieć. Doszedłem do czegoś, zamierzam zajść jeszcze wyżej, ale ty i Ilza już się takie urodziłyście. A nigdy nie dawałyście mi tego odczuć, jak niektóre dziewczęta. Nie zapomnę tych wstrętnych docinków Rhody Stuart. Więc nie myśl, że jestem aż takim łajdakiem, żeby się puszyć jak paw tylko dlatego, że Ilza kiedyś podkochiwała się we mnie. Albo żeby jej dać do zrozumienia, że o tym wiem. Na tyle już wyrosłem z Piecykowej Rury, choć jeszcze muszę się zastanawiać przy stole, który widelec mam podnieść najpierw. Emilko, czy pamiętasz tę noc, kiedy ciotka Ruth przyłapała mnie, jak cię całowałem*? — Owszem. — To był jedyny raz — stwierdził trzeźwo Perry. — W dodatku niezbyt udany, prawda? Ech, kiedy pomyślę o tej starej damie, stojącej tam w szlafroku, ze świecą w ręku!… Perry odszedł ze śmiechem, a Emilka udała się do swego pokoju. — Emilko–w–Zwierciadle — powiedziała niemal wesoło — znowu mogę spojrzeć ci w oczy. Już się nie wstydzę. Kochał mnie. Stała przez chwilę, uśmiechając się do siebie. A potem jej uśmiech zgasł. — O, gdybym wtedy dostała ten list! — szepnęła z żalem. ROZDZIAŁ 25 I Tylko dwa tygodnie pozostały do dnia ślubu. Emilka przekonała się, jak długie mogą być dwa tygodnie, mimo że każdą chwilę wypełniały obowiązki domowe i towarzyskie. Wszędzie mówiono o weselu. Emilka zacisnęła zęby i podążała naprzód. Ilza przez cały czas kręciła się w pobliżu. Nic nie robiła, za to usta się jej nie zamykały. — Skacze jak pchła — burczał doktor Burnley. — Z Ilzy zrobił się taki niespokojny duch — narzekała ciotka Elżbieta. — Zupełnie jakby się obawiała, że jeśli na chwilę usiądzie, ludzie nie zauważą, że żyje. — Mam czterdzieści dziewięć leków przeciwko morskiej chorobie — oznajmiła Ilza. — Jeżeli przyjedzie ciotka Katarzyna Mitchell, dostanę pięćdziesiąty. Czy to nie cudowne mieć takich troskliwych krewnych, Emilko? Były same w pokoju Ilzy. Tego wieczoru miał przyjechać Ted. Ilza przymierzyła kilka różnych sukien, ale każdą odrzuciła ze wzgardą. — Emilko, w co mam się ubrać? Zdecyduj za mnie. — O, nie. A poza tym, jakie to ma znaczenie, co na siebie włożysz? — To prawda, żadne. Ted nigdy nie zwraca uwagi na mój ubiór. A ja lubię, kiedy mężczyzna zauważa, co mam na sobie, i mówi mi o tym. Lubię mężczyzn, którzy wolą mnie w jedwabiach niż w barchanach. Emilka spojrzała przez okno na zaniedbany ogród, który księżyc zamienił w srebrzyste morze, kołyszące na piersi flotyllę maków. — Miałam na myśli to, że Ted nie będzie patrzył na twoją suknię, tylko na ciebie. — Emilko, dlaczego ciągle przemawiasz do mnie tak, jakbyś uważała, że jesteśmy z Tedem zakochani w sobie do szaleństwa? Czy to jakiś twój wiktoriański kompleks? — Na miłość boską, przestań wreszcie czepiać się wszystkiego, co wiktoriańskie! — wybuchnęła Emilka z niezwykłą, niemurrayowską gwałtownością. — Mam tego dość. Każde miłe, proste, naturalne uczucie nazywasz wiktoriańskim. Ostatnio cały świat tonie w pogardzie dla epoki wiktoriańskiej. Czy ludzie w ogóle wiedzą, o czym mówią? Owszem, lubię rzeczy rozsądne i przyzwoite, jeśli to ma być wiktoriańskie. — Emilko, Emilko! Czy przypuszczasz, że ciotka Elżbieta uznałaby, że rozsądna i przyzwoita dziewczyna może się do szaleństwa zakochać? Obie parsknęły śmiechem i napięcie zelżało. — Chyba nie wychodzisz, Emilko? — Naturalnie, że wychodzę. Czy myślisz, że będę grała rolę przyzwoitki? — No i znowu to samo. A czy ty myślisz, że mam ochotę spędzić cały wieczór sam na sam z Tedem? Będziemy się kłócili co pięć minut. Oczywiście, sprzeczki są rozkoszne. Ubarwiają życie. Raz na tydzień muszę się pokłócić. Wiesz, że zawsze lubiłam porządne awantury. Pamiętasz, jak wykłócałam się z tobą? Ale ostatnio nie mam z ciebie w tej dziedzinie żadnego pożytku. Ted także robi to bez przekonania. A taki Perry… on potrafi walczyć. Pomyśl tylko, jakie moglibyśmy urządzać pyszne awantury! Nasze kłótnie byłyby wspaniałe. Żadne tam małostkowe sprzeczki. A jakże byśmy się w przerwach kochali! Słowo daję! — Czy ty jeszcze coś czujesz do Perry’ego Millera? — zapytała z naciskiem Emilka. — Nie, drogie dziecko. I nie szaleję także za Tedem. W końcu kochamy się taką miłością z drugiej ręki, wiesz? Odgrzewana zupa. Nie martw się, nie skrzywdzę go. Będzie mi łatwiej wywierać na niego korzystny wpływ, niż gdybym uważała go za anioła w ludzkiej postaci. Nic dobrego nie wynika z przypisywania mężczyźnie cech ideału, gdyż on właśnie tak o sobie myśli, i kiedy spotka kogoś, kto mu tylko przytakuje, skłonny jest spocząć na laurach. Drażni mnie tylko, że zdaniem wszystkich miałam zdumiewające szczęście „łapiąc” Teda. Przychodzi ciotka Ida Mitchell i mówi: „Będziesz miała takiego cudownego męża, Ilzo”. A potem Bridget Mooney z Piecykowej Rury stwierdza, szorując podłogę: „Ho ho, ale się panience trafił pierwszorzędny kawaler!” Pokrewne dusze, zauważ. Ted nie jest zły, zwłaszcza odkąd uświadomił sobie, że nie jest jedynym mężczyzną na świecie. Jakaś dziewczyna nauczyła go rozsądku. Chciałabym wiedzieć, kim ona jest. Bo był ktoś taki. Ted mi o tym opowiedział, niewiele, ale wystarczająco. Docinała mu na każdym kroku, a potem, kiedy myślał, że jej na nim zależy, odtrąciła go. Nawet nie odpisała na list, w którym wyznawał jej miłość. Nienawidzę tej dziewczyny, Emilko. Czy to nie dziwne? — Przestań jej nienawidzić — poprosiła ze znużeniem Emilka. — Może ona nie wiedziała, co robi. — Nienawidzę jej za to, że tak potraktowała Teda. Ale to mu bardzo dobrze zrobiło, więc skąd u mnie to uczucie, Emilko? Wykorzystaj swoje słynne zdolności psychologiczne i wyjaśnij mi tę zagadkę. — Nienawidzisz jej, ponieważ, używając znanego, trywialnego wyrażenia, „zbierasz po niej resztki”. — Ty czarownico! Chyba masz rację. Jak brzydko wyglądają pewne rzeczy, kiedy wyciągnie się je na światło dzienne! Pochlebiałam sobie, że czuję szlachetną nienawiść do osoby, przez którą Ted cierpiał. Mimo wszystko wiktorianie słusznie ukrywali wiele spraw. To, co brzydkie, winno być ukryte. No, idź teraz do domu, skoro musisz, a ja spróbuję wyglądać jak ktoś, kto spodziewa się błogosławieństwa. II Razem z Tedem przyjechał Lorne Halsey, „wielki Halsey”, którego Emilka bardzo polubiła mimo jego brzydoty. Była to komiczna postać o żywych, kpiących oczach. Sprawiał wrażenie, jakby traktował wszystko, a zwłaszcza ślub Fryderyka Kenta, jako wyśmienity dowcip. Jego postawa w jakiś sposób pomagała Emilce. Podczas wspólnie spędzanych wieczorów była bardzo wesoła i błyskotliwa. Strasznie bała się milczenia w obecności Teda. „Nigdy nie zachowuj milczenia przy kimś, kogo kochasz i komu nie ufasz — powiedział raz pan Carpenter. — Milczenie zdradza”. Ted był bardzo przyjacielski, ale jego oczy unikały Emilki. Pewnego razu, kiedy spacerowali w czwórkę po starym, zarośniętym, okolonym wierzbami trawniku koło domu doktora, Ilza wpadła na szczęśliwy pomysł wskazywania ulubionych gwiazd. — Moją jest Syriusz. A twoją, Lorne? — Antares z gwiazdozbioru Skorpiona, czerwona gwiazda Południa — odparł Halsey. — Bellatrix z Oriona — rzuciła szybko Emilka. Nigdy dotąd nie myślała o Bellatrix, lecz nie mogła sobie pozwolić na wahanie w obecności Teda. — Ja nie mam ulubionej gwiazdy, ale jest jedna, której nienawidzę. To Wega z gwiazdozbioru Liry — powiedział cicho Ted. W jego głosie zabrzmiała znacząca nuta, która sprawiła, że wszyscy nagle poczuli się nieswojo, choć Lorne Halsey i Ilza nie wiedzieli dlaczego. Nie mówiono już więcej o gwiazdach. Ale Emilka patrzyła samotnie, jak gasną o świcie jedna po drugiej. III Na trzy dni przed ślubem Perlista Woda i Balladowy Staw zatrzęsły się od skandalu. Widziano Ilzę Burnley o jakiejś bezbożnej porze w nowym, sportowym samochodzie Perry’ego Millera. Ilza przyznała się do tego chłodno, kiedy Emilka czyniła jej wyrzuty. — Pewnie, że to zrobiłam. Spędziłam taki nudny wieczór z Tedem. Zaczęło się nawet nieźle, od kłótni o mojego błękitnego chow–chow. Ted powiedział, że lubię tego psa bardziej niż jego. Odparłam, że to oczywiste. Wpadł w furię, choć mi nie uwierzył. Ted, jak to mężczyzna, naprawdę jest przekonany, że za nim szaleję. „Pies, który nigdy w życiu nie pogonił kota”, zadrwił. Potem dąsaliśmy się na siebie przez cały wieczór. O jedenastej poszedł do domu i nawet nie pocałował mnie na pożegnanie. Postanowiłam po raz ostatni zrobić coś nierozsądnego i pięknego. Wymknęłam się na cudowny, samotny spacer po wydmach. Perry akurat nadjechał autem, więc zmieniłam zdanie i odbyłam z nim małą przejażdżkę przy księżycu. Jeszcze nie jestem po ślubie. Nie patrz na mnie takim wzrokiem. To trwało zaledwie do pierwszej i zachowywaliśmy się bardzo przyzwoicie. Pomyślałam sobie, co by było, gdybym nagle powiedziała: „Kochany Perry, jesteś jedynym mężczyzną, który mnie choć trochę obchodzi. Może byśmy się tak pobrali?” Ciekawe, czy jak skończę osiemdziesiąt lat, będę żałowała, że tego nie powiedziałam? — Mówiłaś, że Perry nic już dla ciebie nie znaczy. — A ty mi uwierzyłaś? Emilko, dziękuj Bogu, że nie pochodzisz z Burnley ów. Emilka pomyślała z goryczą, że to niewiele lepsze, pochodzić z Murrayów. Gdyby nie murrayowska duma, poszłaby tamtego wieczoru do Teda i to ona byłaby jutrzejszą panną młodą, nie Ilza. Jutro. Już jutro będzie musiała stanąć obok Teda i słuchać, jak on przysięga dozgonną wierność innej kobiecie. Wszystko było przygotowane. Przyjęcie weselne zadowoliło nawet doktora Burnleya, który oznajmił: — To ma być porządne wesele w dobrym, starym stylu, a nie żadne nowomodne przekąski. Może państwo młodzi nie będą mieli zbyt wielkiego apetytu, ale goście jednak posiadają żołądki. Przecież to pierwsze wesele od lat. Przynajmniej pod jednym względem jest tu jak w niebie: nie zawieramy małżeństw. Chcę prawdziwej uczty. Powiedzcie Laurze, żeby nie beczała na ślubie. Ciotka Elżbieta z ciotką Laurą dopilnowały, żeby wysprzątano cały dom Burnleyów — po raz pierwszy od dwudziestu lat. Doktor kilka razy z naciskiem dziękował Bogu, że nie będzie musiał więcej przez to przechodzić, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Elżbieta i Laura zamówiły nowe satynowe suknie. Od tak dawna nie miały ku temu pretekstu. Ciotka Elżbieta upiekła torty i zatroszczyła się o szynki i kurczęta. Laura przyrządziła kremy, galaretki i sałatki, które Emilka zaniosła do domu doktora. Zastanawiała się chwilami, czy to nie sen, z którego się obudzi, zanim… zanim… — Chciałbym, żeby to zamieszanie wreszcie się skończyło — burczał kuzyn Jim. — Emilka zapracowuje się na śmierć. Popatrzcie tylko na jej oczy! IV — Emilko, zostań ze mną na noc — prosiła Ilza. — Przysięgam, że nie zagadam cię na śmierć i nie będę płakać. Ale wyznam ci, że nie miałabym nic przeciwko temu, żeby ktoś zdmuchnął mnie jak świecę. Janka Askew była druhną Milly Hyslop i przepłakały razem całą noc przed ślubem. Wyobraź sobie taką orgię łez! Milly płakała, że wychodzi za mąż, a Janka pewnie dlatego, że nie wychodzi. Dzięki Bogu, Emilko, nigdy nie byłyśmy beksami. Wolimy walczyć niż płakać, prawda? Ciekawe, czy pani Kent przyjdzie na ślub. Przypuszczam, że nie. Ted mówi, że ona nawet o tym nie wspomina. Ale podobno zaszła w niej jakaś dziwna zmiana. Jest łagodniejsza, spokojniejsza, bardziej podobna do innych kobiet. Emilko, czy zdajesz sobie sprawę, że jutro o tej porze będę Ilzą Kent? Tak, Emilka zdawała sobie z tego sprawę. Nic już nie mówiły. Ale dwie godziny później, gdy leżąca bezsennie Emilka myślała, że jej przyjaciółka smacznie śpi, Ilza usiadła nagle na łóżku i w ciemności złapała ją za rękę. — Emilko… gdyby tak można było położyć się spać jako panna i obudzić jako mężatka… jak by to było dobrze! V Wstał świt — nadszedł dzień ślubu Ilzy. Ilza spała, kiedy Emilka wyśliznęła się z łóżka i zbliżyła do okna. Świt. Kępa ciemnych sosen nad wodą wydawała się pogrążona w ciszy. Powietrze drżało od muzyki elfów, wiatr muskał wydmy, w zatoce tańczyły bursztynowe fale, niebo na wschodzie rozkwitało, latarnia morska lśniła perłową bielą na tle jakby nieziemskiego nieba. Za niebieską połacią morza, za kwiatami piany, za złocistą mgiełką spowijającą Wrotyczowy Łan. Ted, rozbudzony i wyczekujący, witał dzień, w którym miało się spełnić pragnienie jego serca. W duszy Emilki nie było żadnych pragnień, nadziei ani marzeń prócz jednego: żeby ten dzień dobiegł końca. ,,To pocieszające — pomyślała — kiedy coś staje się nieodwołalne”. — Emilko… Emilko! Emilka odwróciła się od okna. — Cóż za piękny dzień, Ilzo! Słońce będzie ci przyświecało. Ilzo, co ci jest? Ty płaczesz! — Nic na to… nie poradzę — zaszlochała Ilza. — Tego chyba nie można uniknąć. Muszę przeprosić Milly. Ale… tak się potwornie boję. Piekielne uczucie. Myślisz, że to by mi pomogło, gdybym rzuciła się na podłogę i zaczęła wrzeszczeć? — Czego się boisz? — zapytała Emilka z lekkim zniecierpliwieniem. — Och, tego, że pokażę język pastorowi! — Ilza wyzywająco wyskoczyła z łóżka. — Czegóż by innego? VI Co za poranek! Na zawsze pozostał dla Emilki koszmarnym wspomnieniem. Goście zjawili się wcześnie i witała ich z uśmiechem, który w końcu przykleił się jej do twarzy. Należało rozpakować i ustawić prezenty. Ilza rzuciła na nie obojętnym okiem, zanim poszła się przebrać. — Kto przysłał ten serwis do herbaty? — spytała. — Perry — odparła Emilka. Pomagała mu w wyborze prezentu. Był to serwis z cienkiej porcelany w delikatne różyczki, z dołączonym bilecikiem, pokrytym zamaszystym pismem Penyego: ,,Dla Ilzy z najlepszymi życzeniami od starego przyjaciela”. Ilza z rozmysłem zaczęła podnosić sztukę po sztuce i ciskać na podłogę przed osłupiałą Emilka, która nie zdążyła jej powstrzymać. — Ilzo! Oszalałaś? — A masz! Co za rozkoszny brzdęk! Pozamiataj te skorupy, Emilko. To było równie dobre jak tarzanie się z wrzaskiem po ziemi. Nawet lepsze. Teraz mogę już brnąć przez to dalej. Emilka zdążyła uprzątnąć skorupy, zanim wpłynęła do pokoju pani Clarinda Mitchell, spowita w jasnoniebieski muślin i czerwony szal. Hoża, uśmiechnięta, dobroduszna żona jednego z kuzynów. Wszystko ją interesowało. Od kogo to? Od kogo tamto? — Będzie taką uroczą panną młodą! — westchnęła. — A Ted Kent to przepiękny chłopak! Idealne małżeństwo, nieprawdaż? Jak z powieści! Uwielbiam takie śluby. Dziękuję gwiazdom, że choć moja młodość już minęła, nie tracę kontaktu z młodzieżą. Jestem bardzo sentymentalna i nie ukrywam tego. Czy pończochy Ilzy naprawdę kosztowały czternaście dolarów? Ciotka Izabela Hyslop, z domu Mitchell, miała ponurą minę. Była obrażona, że jej kosztowny prezent w postaci szklanek z rżniętego szkła ustawiono obok śmiesznych, staroświeckich szydełkowych serwetek kuzynki Annabelli. Dlatego patrzyła na wszystko od najgorszej strony. — Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Ale coś mi mówi, że będą jakieś kłopoty. Można powiedzieć, że to przeczucie. Czy wierzycie w znaki? Dzisiaj przebiegł nam drogę duży, czarny kot. A na drzewie przy wjeździe w aleję wisiał kawałek starego plakatu wyborczego. Wielkie, czarne litery głosiły. „Błękitna ruina”. — Może pani to przyniesie pecha, ale na pewno nie Ilzie. Ciotka Izabela potrząsnęła głową. Nie życzyła sobie, by ją pocieszano. — Podobno takiej sukni ślubnej jeszcze nie było na Wyspie Księcia Edwarda. Czy pani zdaniem taka ekstrawagancja jest na miejscu, panno Starr? — To, co w tej sukni kosztowne, Ilza dostała w prezencie od ciotecznych babek ze Szkocji, pani Mitchell. A ponadto większość kobiet wychodzi za mąż tylko raz. W tej samej chwili Emilka przypomniała sobie, że ciotka Izabela ma już trzeciego męża, i zaczęła się zastanawiać, czy czarne koty istotnie nie przynoszą pecha. Ciotka Izabela oddaliła się ozięble i powiedziała później, że „ta Starrówna zrobiła się wprost nieznośna, odkąd wydała książkę. Uważa, że ma prawo wszystkich obrażać”. Emilka nie zdążyła nawet podziękować losowi za odzyskaną swobodę, gdyż natychmiast wpadła w szpony innych Mitchellów. Jedna ciotka krytykowała prezent innej ciotki, dwa wazony z ozdobnego, czeskiego szkła. — Bessie Jane nigdy nie miała wiele rozumu. Co za niemądry wybór! Dzieci na pewno poobrywają i pogubią te ozdoby. — Jakie dzieci? — Te, które będą mieli, naturalnie. — Panna Starr opisze to w książce, Matyldo — ostrzegł ją mąż, chichocząc. A potem szepnął do Emilki: — Dlaczego pani nie jest dzisiaj panną młodą? Jak to się stało, że Ilza odbiła pani kawalera, hę? VII Emilka z ulgą pospieszyła na górę, żeby pomóc Ilzie się ubrać. Ale nawet tutaj zaglądały bez przerwy ciotki i kuzynki ze swą denerwującą paplaniną. — Emilko, czy pamiętasz to pierwsze lato, kiedy kłóciłyśmy się, która z nas ma grać rolę panny młodej w naszych przedstawieniach? Teraz czuję się tak, jakbym grała pannę młodą. To wszystko jest takie nierealne. Emilka czuła to samo. Ale już wkrótce będzie po wszystkim i nareszcie zostanie sama. Ilza w swej sukni była tak piękną panną młodą, że usprawiedliwiało to całe weselne zamieszanie. Jakże Ted musi ją kochać! — Czy ona nie wygląda jak królowa? — szepnęła z zachwytem ciotka Laura. Emilka, ubrana w swoją błękitną sukienkę, ucałowała zarumienioną twarz przyjaciółki pod koronkowym czepkiem i perłowym diademem. — Ilzo, kochanie, nie myśl, że jestem beznadziejnie wiktoriańska, jeśli złożę ci życzenia, byś żyła „długo i szczęśliwie”. Ilza uścisnęła jej rękę, lecz zaśmiała się przy tym nieco za głośno. — Mam nadzieję, że nie przypominam ciotce Laurze królowej Wiktorii — szepnęła. — Zaczynam żywić straszliwe podejrzenie, że ciotka Janina Milburn modli się za mnie. Zdradził ją wyraz twarzy, kiedy podeszła mnie ucałować. Zawsze byłam wściekła na samą myśl o tym, że ktoś się za mnie modli. Emilko, wyświadcz mi ostatnią przysługę. Wyrzuć wszystkich z tego pokoju. Chcę na kilka minut zostać sama, zupełnie sama. Emilce udało się spełnić jej prośbę. Ciotki i kuzynki sfrunęły na dół. Doktor Burnley czekał cierpliwie w hallu. — Kiedy wreszcie będziecie gotowe? Ted z Halseyem czekają na znak, żeby zejść do salonu. — Ilza chciała na chwilę zostać sama. O, ciociu Ido, jakże się cieszę! — zwróciła się Emilka do zażywnej damy, która ciężko dysząc wspinała się po schodach. — Obawialiśmy się już, że stało się coś złego. — I stało się! — sapnęła ciotka Ida, która w rzeczywistości była daleką kuzynką. Nie mogła złapać tchu, ale była uszczęśliwiona. Zawsze lubiła przynosić świeże wiadomości, zwłaszcza nieprzyjemne. — Doktor nie mógł przyjechać… Musiałam wziąć taksówkę. Biedny Perry Miller… Znacie go, prawda? Taki zdolny chłopak! Zabity godzinę temu w kraksie samochodowej! Emilka stłumiła okrzyk, rzucając przerażone spojrzenie ku drzwiom pokoju Ilzy. Były lekko uchylone. — Perry Miller zabity! — powtórzył doktor Burnley. — Dobry Boże, to potworne! — No, prawie zabity. Pewnie już nie żyje… Był nieprzytomny, kiedy go zabierali. Zawieźli go do szpitala w Charlottetown i zadzwonili po Billa, który oczywiście zaraz pojechał. Całe szczęście, że Ilza nie wychodzi za lekarza. Czy zdążę się przebrać przed uroczystością? Emilka, tłumiąc bolesny niepokój o Perry’ego, zaprowadziła ciotkę Idę do gościnnego pokoju i wróciła do doktora Burnleya. — Żeby tylko Ilza się nie dowiedziała! — ostrzegł niepotrzebnie doktor. — To by jej zepsuło ślub. Perry był jej bliskim przyjacielem. I może byście się trochę pospieszyły? Już jest po czasie. Emilka, coraz bardziej pod wrażeniem, że to jakiś koszmarny sen, podeszła do drzwi Ilzy i zapukała. Nikt nie odpowiadał. Otworzyła drzwi. Na podłodze zobaczyła porzucony welon i bezcenny bukiet orchidei, który musiał kosztować Teda więcej niż cała wyprawa niejednej panny młodej z rodziny Murrayów czy Burnleyów. Ilza zniknęła. Okno nad kuchennym daszkiem było otwarte. — Co się dzieje? — zawołał zniecierpliwiony doktor Burnley, wychodząc Emilce naprzeciw. — Gdzie Ilza? — Nie ma jej — odparła tępo Emilka. — Jak to nie ma? Dokąd poszła? — Do Perry’ego Millera — Emilka domyśliła się natychmiast. — Ilza słyszała, co mówiła ciotka Ida, i… — Do wszystkich diabłów! — wykrzyknął doktor Burnley. VIII Po chwili w całym domu zapanowała konsternacja, a osłupiali goście wykrzykiwali i zadawali pytania. Doktor Burnley stracił głowę i dał upust uczuciom, miotając przekleństwa i nie zważając na obecność dam. Nawet ciotka Elżbieta była bezradna. Nic podobnego jeszcze się jej nie zdarzyło. Wprawdzie Julia Murray uciekła z domu, ale przynajmniej wyszła za mąż. Żadna panna młoda w rodzinie nie uczyniła czegoś takiego. Tylko Emilka zachowała pewną zdolność trzeźwego myślenia i działania. To ona dowiedziała się od młodego Roba Mitchella, w jaki sposób Ilza uciekła. Parkował właśnie swój samochód na podwórzu. — Zobaczyłem, jak wyskakuje przez okno z trenem zarzuconym na ramiona. Zsunęła się po dachu i zeskoczyła na ziemię jak kot, a potem pobiegła przed siebie alejką, wpakowała się do auta Kena Mitchella i ruszyła, jakby sam diabeł ją ścigał. Pomyślałem, że chyba oszalała. — Bo tak było… w pewnym sensie. Rob, musisz po nią pojechać. Poczekaj. Powiem doktorowi, żeby zabrał się z tobą. Ja muszę tu zostać i wszystkiego dopilnować. Pospiesz się, proszę. Do Charlottetown jest zaledwie czternaście mil. Obrócisz w godzinę. Musisz ją przywieźć z powrotem. Powiem gościom, żeby zaczekali. — Nie poradzisz sobie z tym bałaganem, Emilko — przepowiedział jej Rob. IX Upłynęła godzina. Doktor Burnley z Robem wrócili sami. Ilza odmówiła przyjazdu — i koniec. Perry Miller nie został zabity, nie był nawet poważnie ranny, ale Ilza nie chciała wrócić. Powiedziała ojcu, że zamierza poślubić Perry’ego Millera i nikogo innego. Doktor stał w hallu na piętrze, otoczony przerażonymi i bliskimi płaczu kobietami. Były tam ciotka Elżbieta, ciotka Laura, ciotka Ruth i Emilka. — Gdyby jej matka żyła, to by się pewnie nie zdarzyło — powiedział oszołomiony doktor. — Nigdy mi nie przyszło do głowy, że ona coś czuje do tego Millera. Szkoda, że nikt w porę nie skręcił karku Idzie Mitchell. O tak, płacz sobie, płacz! — zwrócił się gniewnie do nieszczęsnej ciotki Laury. — Na co się zda twoje szlochanie? Co za piekielny bałagan! Ktoś powinien powiadomić Kenta… Przypuszczam, że ja to muszę zrobić. I trzeba nakarmić tych głupków na dole. Przynajmniej połowa z nich tylko po to tu przyjechała. Emilko, wydaje mi się, że jesteś jedyną istotą na świecie, której pozostała odrobina rozsądku. Bądź tak dobra i zajmij się tym. Emilka nie miała skłonności do histerii, ale po raz drugi w życiu poczuła, że jedyne, co może zrobić, to krzyczeć tak głośno i długo, jak tylko się da. W tej sytuacji jedynie krzyk mógłby oczyścić atmosferę. Ale zamiast tego rozsadziła gości przy stołach. Podniecenie opadło trochę, gdy się przekonali, że nie zostaną pozbawieni wszystkiego. Ucztę weselną trudno byłoby jednak nazwać wesołą. Nawet ci, którzy byli głodni, doznawali przykrego wrażenia, że najadanie się w tych okolicznościach byłoby czymś niewłaściwym. Nikt nie rozkoszował się przysmakami, prócz starego wuja Toma Mitchella, który przychodził na śluby wyłącznie ze względu na jedzenie i nie dbał o to, czy ceremonia się odbyła czy nie. Panny młode pojawiały się i znikały, ale porządny posiłek zostawał w żołądku. Jadł więc spokojnie i do syta, od czasu do czasu potrząsając poważnie głową i pytając: „Czemu te kobiety mają takie miny?” Ciotka Izabela rozprawiała o przeczuciach, ale nikt jej nie słuchał. Większość gości milczała, w obawie, że powiedzą coś niewłaściwego. Wuj Oliwer pomyślał, że pamięta niejedną stypę weselszą niż to przyjęcie. Kelnerki biegały w pośpiechu i zamęcie, popełniając przy tym niedorzeczne omyłki. Pani Derwent, młoda i ładna żona nowego pastora, była bliska łez. A właściwie miała już łzy w oczach. Być może liczyła na ślubne datki, a ich utrata oznaczała, że nie kupi sobie nowego kapelusza. Emilka, spoglądając na nią przy podawaniu galaretki, omal nie parsknęła śmiechem. Było to pragnienie równie histeryczne jak przedtem, gdy miała ochotę krzyczeć. Ale jej zimna, blada twarz zachowała kamienny wyraz. Goście ze Shrewsbury stwierdzili, że jest równie wzgardliwa i obojętna jak zawsze. Czy ta dziewczyna była w stanie czuć cokolwiek? Emilka przez cały czas zadawała sobie tylko jedno pytanie: gdzie jest Ted? Co czuje, co myśli, co robi? Nienawidziła Ilzy za to, że sprawiła mu ból, że go upokorzyła. Nie wyobrażała sobie, jak po tym życie może toczyć się dalej. Było to jedno z takich wydarzeń, które muszą zatrzymać czas. X — Co za dzień! — szlochała ciotka Laura, kiedy o zmierzchu wracały do domu. — Co za wstyd! Co za skandal! — Allan Burnley jest sam sobie winien — stwierdziła ciotka Elżbieta. — Zawsze pozwalał Ilzie robić, co jej się żywnie podobało. Nikt jej nie nauczył panowania nad sobą. Zawsze robiła wszystko, na co jej przyszła ochota. Żadnego poczucia odpowiedzialności. — Ale skoro kocha Perry’ego — ujęła się za Ilzą ciotka Laura. — Dlaczego więc zgodziła się wyjść za Teda Kenta? I żeby potraktować go w ten sposób! Nie, nie wymyślaj dla niej usprawiedliwienia. Pomyśleć tylko, panna Burnley szuka męża w Piecykowej Rurze! — Ktoś musi się zająć odesłaniem prezentów — jęknęła ciotka Laura. — Zamknęłam na klucz pokój, w którym zostały złożone. Nigdy nie wiadomo… w takich okolicznościach… Emilka wreszcie znalazła się sama w pokoju. Była zbyt oszołomiona, wstrząśnięta i wyczerpana, żeby czuć cokolwiek. Duży, okrągły, pasiasty kłębek na jej łóżku rozwinął się i szeroko rozdziawił różowy pyszczek. — Prym — przemówiła Emilka — jesteś jedyną stałą i prawdziwą istotą na tym świecie. Spędziła przykrą, bezsenną noc, zapadając o świcie w krótką drzemkę. Obudziła się w nowym świecie, który należało uporządkować. A ona była zbyt zmęczona, żeby się o to troszczyć. ROZDZIAŁ 26 I Ilza nie wyglądała na osobę szukającą usprawiedliwienia, gdy dwa dni później wkroczyła niespodziewanie do pokoju Emilki. Była zarumieniona, pewna siebie i tryumfująca. Emilka utkwiła w niej oczy. — I cóż, trzęsienie ziemi chyba już minęło. Czy coś ocalało? — Ilzo! Jak mogłaś? Ilza wyjęła z torebki notes i udała, że do niego zagląda. — Zapisałam sobie w punktach, co powiesz. To był punkt pierwszy. Powiedziałaś to. Następny brzmi: „Czy się nie wstydzisz?” Powiem ci, że nie — dodała Ilza zuchwale. — Wiem o tym. Dlatego cię nie pytam. — Nie wstydzę się i nie jest mi przykro. Może tylko trochę mi przykro, że nie jest mi przykro. I jestem bezwstydnie szczęśliwa. Domyślam się, że zepsułam przyjęcie. Wszystkie stare kocice na pewno nie posiadają się z radości. Taki kąsek trafia się raz w życiu. — Jak myślisz, co czuje Ted? — spytała surowo Emilka. — A co czuł Dean? Jest takie stare przysłowie o kotle i garnku. Emilka oblała się rumieńcem. — Wiem, że skrzywdziłam Deana, ale… — Ale nie porzuciłaś go przed ołtarzem! To prawda. Tylko że ja w ogóle nie myślałam o Tedzie, kiedy usłyszałam, co ciotka Ida mówi o Perrym. Oszalałam. Miałam tylko jedno w głowie. Zobaczyć Perry’ego ostatni raz, zanim umrze. Musiałam. Kiedy tam dotarłam, okazało się, że, jak to powiadał Mark Twain, wiadomość o jego śmierci była grubą przesadą. Nie był nawet ciężko ranny. Siedział na łóżku, twarz miał posiniaczoną i zabandażowaną, i wyglądał jak sam diabeł. Czy chcesz usłyszeć, co było dalej, Emilko? Ilza opadła na podłogę u stóp Emilki i przymilnie spojrzała jej w oczy. — Skarbie, jaki to ma sens potępiać coś, co było nam i tak sądzone? To niczego nie zmieni. Kiedy przemykałam się cichutko na górę, zauważyłam w salonie ciotkę Laurę. Wyglądała, jakby całą noc przeleżała na dworze. Ale ty masz w sobie nie tylko murrayow—ską krew. Ty powinnaś mnie zrozumieć. Nie musisz współczuć Tedowi. On mnie nie kocha, zawsze to wiedziałam. Tylko jego duma została zraniona. Masz… oddaj mu ten szafir w moim imieniu, dobrze? — Wyraz twarzy Emilki nie spodobał się Ilzie. — Można by go dołączyć do szmaragdu Deana. — Ted wyjechał do Montrealu nazajutrz po… po… — Po ślubie, który się nie odbył — dokończyła Ilza. — Widziałaś się z nim, Emilko? — Nie. — Cóż, przeboleje to prędko, jeżeli pojedzie do Afryki zapolować na grubego zwierza. Zamierzam wyjść za Perry’ego w przyszłym roku. To już ustalone. Jak tylko go zobaczyłam, rzuciłam mu się na szyję i pocałowałam. Mój tren rozpostarł się imponująco na podłodze. Pielęgniarka zapewne myślała, że uciekłam z prywatnego zakładu doktora Percy’ego. Ale wyprosiłam ją z pokoju. Powiedziałam Perry’emu, że go kocham i że nigdy, przenigdy nie wyjdę za Teda Kenta. A potem on mi się oświadczył, a może to ja mu się oświadczyłam… albo raczej żadne z nas nic nie powiedziało, po prostu zrozumieliśmy. Naprawdę nie pamiętam, które z nas się oświadczyło, i nic mnie to nie obchodzi. Emilko, gdybym umarła, to ożyłabym na nowo pod spojrzeniem Perry’ego. Wiem, oczywiście, że zawsze uganiał się za tobą, ale teraz pokocha mnie tak, jak nigdy nie kochał ciebie. Jesteśmy dla siebie stworzeni. — Perry nigdy nie był we mnie naprawdę zakochany — powiedziała Emilka. — Po prostu bardzo mnie lubił, nic więcej. I jeszcze nie wiedział, że to nie to samo. — Spojrzała w rozpromienioną twarz Ilzy i pod wpływem dawnej miłości do uroczej, przekornej przyjaciółki jej oczy i usta złagodniały. — Najdroższa, mam nadzieję, że zawsze będziesz szczęśliwa. — Jakie to miłe i wiktoriańskie! — stwierdziła z zadowoleniem Ilza. — O, teraz już jestem spokojna, Emilko. Od tygodni żyłam w strachu, że jeśli umilknę choć na chwilę, to czmychnę gdzie pieprz rośnie. I nie przeszkadza mi wcale, że ciotka Janina modli się za mnie. Przeciwnie, mam nadzieję, że to robi. — A co mówi twój ojciec? — Och, tata — Ilza wzruszyła ramionami. — Wciąż tkwi w szponach rodowej złości. Nie odzywa się do mnie. Ale to mu przejdzie. Jest winien temu, co się stało, w takiej samej mierze jak ja. Wiesz, że nigdy w życiu nie prosiłam nikogo o pozwolenie. Po prostu robiłam, co chciałam. Ojciec nie zabraniał mi niczego. Najpierw dlatego, że mnie nienawidził, a potem dlatego, że chciał mi to wynagrodzić. — Będziesz chyba musiała od czasu do czasu prosić Perry’ego o pozwolenie. — Nie mam nic przeciwko temu. Zdziwisz się, jaką będę posłuszną żoną. Teraz wyjeżdżam, oczywiście, i mam zamiar wrócić do pracy. Za rok ludzie zapomną o wszystkim, a my z Perrym weźmiemy gdzieś cichy ślub, bez koronkowych welonów, wschodnich trenów i rodzinnych biesiad. Boże, co za ulga! Jeszcze dziesięć minut, a byłabym żoną Teda. Pomyśl, jaki by wybuchł skandal, gdyby ciotka Ida zjawiła się później. Bo ja zrobiłabym dokładnie to samo, wiesz? II Lato było trudnym okresem dla Emilki. Przedtem cierpienie wypełniało jej życie i kiedy zniknęło, pozostawiło po sobie pustkę. Wychodzenie dokądkolwiek było dla niej męką. Wszyscy mówili o ślubie, wypytywali, zastanawiali się, snuli domysły. W końcu jednak plotki na temat wybryku Ilzy wygasły, wrzawa przycichła i ludzie zaczęli mówić o czym innym. Emilkę pozostawiono samą sobie. Samą? Tak, niewątpliwie. Była teraz sama. Miłość i przyjaźń odeszły na zawsze. Została jedynie ambicja. Emilka postanowiła wrócić do pracy. Życie biegło dawnym, ustalonym trybem. Pory roku mijały jedna po drugiej. Wiosenne fiołki w dolinach, przepych kwitnącego lata, jesienne pieśni jodeł, blade ognie Mlecznej Drogi w zimowe noce; łagodne, kwietniowe nowie księżyca, mroczne piękno topól na tle srebrzystej poświaty, rozmowy morza i wiatru, samotne, żółte liście opadające w październikowym zmierzchu, blask księżyca w sadzie. Och, życie wciąż miało swój urok i nigdy go nie utraci. Nieśmiertelne, niezniszczalne piękno, którego nie mogły zaćmić ani splamić ziemskie namiętności. Emilka przeżywała cudowne chwile natchnienia i tryumfu, lecz samo piękno, które niegdyś całkowicie ją zadowalało, przestało jej teraz wystarczać. Księżycowy Nów nie uległ zmianom, jakie zachodziły dokoła. Pani Kent wyjechała do Teda. Wrotyczowy Łan został sprzedany jako letni dom komuś z Halifaksu. Perry pojechał pewnej jesieni do Montrealu i wrócił razem z Ilzą. Wiedli szczęśliwe życie w Charlottetown, a Emilka często ich odwiedzała, zręcznie unikając matrymonialnych pułapek, nieustannie zastawianych przez Ilzę. W rodzinie pogodzono się już z myślą, że Emilka nie wyjdzie za mąż. — Kolejna stara panna w Księżycowym Nowiu — stwierdził z właściwym sobie wdziękiem wuj Wallace. — A przecież miała tylu konkurentów — powiedziała z goryczą ciotka Elżbieta. — Pan Wallace, Aylmer Vincent, Andrzej… — Ale skoro ich… nie kochała — zająknęła się ciotka Laura. — Lauro, nie musisz być… nietaktowna. Stary Kelly, który nadal objeżdżał okolicę — „i będzie to czynił aż do dnia Sądu Ostatecznego”, jak stwierdziła Ilza — przestał dokuczać Emilce małżeństwem, choć od czasu do czasu napomykał ponuro i z ubolewaniem o „ropuszej maści”. Ale już nie mrugał i nie kiwał znacząco głową. Zamiast tego wypytywał Emilkę z powagą, nad jaką książką obecnie pracuje, po czym odjeżdżał, potrząsając siwą, rozczochraną głową. — Co ci mężczyźni sobie myślą? Wio, starucho, wio! Byli jednak tacy, którzy myśleli o Emilce. Andrzej, obecnie dziarski, młody wdowiec, byłby przybiegł na jej pierwsze skinienie, lecz Emilka nie ruszyła nawet palcem. Graham Mitchell ze Shrewsbury niewątpliwie żywił wobec niej pewne zamiary. Emilka nie chciała go, ponieważ miał lekkiego zeza. Tak przynajmniej uważali Murrayowie. Nie potrafili wymyślić innej przyczyny, dla której Emilka odrzuciła tak dobrą partię. Mieszkańcy Shrewsbury orzekli, że opisała go w swej nowej powieści i „zwodziła go” tylko, żeby „zdobyć materiał”. Znany „milioner”, który wrócił z Klondike, przez całą zimę zabiegał o jej względy, lecz wiosną znikł z horyzontu. — Odkąd wydała te swoje książki, nikt nie jest dla niej dość dobry — mawiano w Perlistej Wodzie. Ciotka Elżbieta nie żałowała milionera z Klondike. W końcu to tylko Butterworth z Balladowego Stawu, a kimże byli Butterworthowie? Ciotka Elżbieta zawsze zachowywała się tak, jakby w ogóle nie istnieli. Być może wydawało się im, że istnieją, ale Murrayowie wiedzieli lepiej. Nie mogła jednak pojąć, dlaczego Emilka nie chce pana Mooresby’ego z firmy Mooresby i Parker, w Charlottetown. Wyjaśnienie, że pan Mooresby nigdy nie będzie w stanie zatrzeć faktu, iż kiedyś jego zdjęcie reklamowało w gazetach odżywkę Perkinsa dla niemowląt, wydało się ciotce absolutnie niewystarczające. W końcu przyznała, że nie potrafi zrozumieć młodszego pokolenia. III O Tedzie nie miała Emilka żadnych wiadomości. Czasami tylko czytała w gazetach, że wspina się coraz wyżej po szczeblach kariery. Zyskał międzynarodową sławę jako portrecista. Nie robił już ilustracji do czasopism i Emilka nie musiała oglądać własnej twarzy, oczu lub uśmiechu, spoglądających ku niej niespodziewanie z jakiejś przypadkowej stronicy. Pewnej zimy umarła pani Kent. Przedtem jeszcze napisała do Emilki krótki list, po raz pierwszy i jedyny. „Jestem umierająca, Emilko. Po mojej śmierci powiedz Tedowi o liście. Próbowałam sama to zrobić, ale nie mogłam. Nie potrafiłam powiedzieć o tym mojemu synowi. Powiedz mu to w moim imieniu”. Emilka odłożyła list ze smutnym uśmiechem. Na to było już za późno. Ted dawno przestał się nią interesować. A ona… zawsze będzie go kochała. I choć on się o tym nie dowie, miłość ta przez całe życie będzie mu towarzyszyła jak niewidzialne, niepojęte, lecz wyczuwalne błogosławieństwo, chroniące go przed chorobą, krzywdą i złem. IV Tej samej zimy rozeszła się pogłoska, jakoby Jim Butterworth z Balladowego Stawu zakupił albo zamierzał kupić Rozczarowany Dom. Podobno chciał go przenieść, rozbudować i poszerzyć, a następnie umieścić w nim jako gospodynię pewną hożą, zapobiegliwą pannę z Balladowego Stawu, znaną jako „Mabel od Jerzego Bridge’a”. Emilka słuchała tych plotek z bolesnym niepokojem. Wieczorem, w chłodnym, wiosennym zmierzchu wymknęła się z domu i jak niespokojny duch pospieszyła mroczną, zarośniętą ścieżką między świerkami ku frontowej bramie domku. Przecież to niemożliwe, żeby Dean go sprzedał! Dom należał do wzgórza. Nie można było wyobrazić sobie wzgórza bez niego. Jakiś czas temu Emilka poprosiła ciotkę Laurę, by pomogła zabrać stamtąd jej rzeczy — wszystkie z wyjątkiem zwierciadlanej kuli. Nie chciała jej więcej oglądać. Kula zapewne nadal tam wisiała, a jej srebrzysta powierzchnia odbijała w niewyraźnym świetle, wpadającym przez szpary w okiennicach, ten sam salon, w którym Emilka rozstała się z Deanem. Mówiono, że Dean nie zabrał stamtąd ani jednej rzeczy. Wszytko, co przywiózł, pozostało na miejscu. Mały domek musiał być bardzo zziębnięty. Tak dawno nie płonął w nim ogień! Wydawał się taki opuszczony, samotny, zrozpaczony. Ciemne okna, ścieżki zarosłe trawą, chwasty pieniące się bujnie wokół dawno nie otwieranych drzwi. Emilka wyciągnęła ramiona, jakby pragnęła objąć nimi dom. Prym mruczał błagalnie, ocierając się o jej nogi. Nie przepadał za spacerami w chłodzie i wilgoci. Kominek w Księżycowym Nowiu był lepszym miejscem dla niemłodego już kota. Emilka wzięła staruszka na ręce i posadziła na przekrzywionym słupku. — Prym — powiedziała — w tym domu jest kominek, na którym leżą popioły dawno wygasłego ognia. Kominek, przy którym koty powinny się wygrzewać, a dzieci marzyć. Ale to niemożliwe, ponieważ Mabel nie lubi kominków, które są pełne brudu i kurzu. Olejowe grzejniki są znacznie cieplejsze i bardziej opłacalne. Czy nie żałujesz, powiedz szczerze, że obydwoje nie jesteśmy rozsądnymi stworzeniami, zdolnymi docenić zalety olejowych grzejników? ROZDZIAŁ 27 I Przyszedł nieoczekiwanie pewnego czerwcowego wieczoru. Dawny zew, dwie wyższe nuty i jedna niska, długa i miękka. Emilka Starr, która siedziała w rozmarzeniu przy oknie, usłyszała go i zerwała się blednąc gwałtownie. To z pewnością złudzenie! Ted Kent przebywał tysiące mil stąd, na Wschodzie — przeczytała o tym w montrealskiej gazecie. Tak, to się jej tylko wydawało, wyobraziła to sobie. Sygnał odezwał się ponownie. Emilka wiedziała już, że Ted tam jest, czeka na nią w zagajniku Dumnego Jana, wzywa ją poprzez lata. Zeszła powoli na dół i minęła ogród. Oczywiście, że Ted tam był. Stał pod jodłami. To, że przyszedł do starego ogrodu, którego wciąż strzegły trzy lombardzkie topole, wydawało się rzeczą najnaturalniejszą w świecie. Most między latami nie był potrzebny. Przepaść nie istniała. Ted przyciągnął ją do siebie nie bawiąc się w konwencjonalne powitania. Przemówił tak, jakby nie dzieliły ich wspomnienia przeszłości. — Nie mów mi, że nie możesz mnie pokochać. Możesz… musisz… Emilko! — Tu jego oczy napotkały jej promienne, księżycowe spojrzenie. — Przecież ty mnie kochasz! II — To straszne, że takie drobiazgi są źródłem nieporozumień — wyznała Emilka po kilku minutach… a raczej godzinach. — Przez całe życie próbowałem ci powiedzieć, że cię kocham — powiedział Ted. — Czy pamiętasz ten wieczór na Jutrzejszej Drodze, dawno temu, kiedy skończyliśmy szkołę średnią? Próbowałem zebrać całą odwagę, żeby cię zapytać, czy na mnie zaczekasz, a ty powiedziałaś, że nocne powietrze ci szkodzi, i poszłaś do domu. Pomyślałem, że to tylko pretekst, aby się mnie pozbyć, bo wiedziałem, że nocne powietrze wcale ci nie szkodzi. To mnie zniechęciło na całe lata. Wiadomość o tobie i Aylmerze Vincencie była dla mnie wielkim wstrząsem. Matka napisała, że jesteście zaręczeni. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że wcale nie należysz do mnie. A tej zimy, kiedy chorowałaś… wprost szalałem. Byłem we Francji, nawet nie mogłem cię zobaczyć. Pisano mi, że Dean Priest jest bez przerwy przy tobie i prawdopodobnie ożeni się z tobą, kiedy wyzdrowiejesz. Potem dowiedziałem się, że wychodzisz za niego. Nie chcę nawet o tym mówić. Ale kiedy właśnie ty, ty ocaliłaś mnie przed śmiercią na pokładzie „Flawiana”, wiedziałem już, że należysz do mnie nieodwołalnie, choćbyś nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Próbowałem potem raz jeszcze, tamtego ranka nad wodą… i znowu odtrąciłaś mnie bezlitośnie. Strząsnęłaś moją rękę, jakby to był wąż, i nie odpisałaś na mój list. Dlaczego, Emilko? Przecież mówisz, że zawsze mnie kochałaś… — Nie dostałam tego listu. — Jak to? Wysłałem go pocztą… — Wiem. Muszę ci powiedzieć… Ona chciała, żebyś się dowiedział… Emilka opowiedziała krótko, co się wydarzyło. — Moja matka? Zrobiła coś takiego? — Nie możesz jej osądzać zbyt surowo, Ted. Wiesz, że nie była taka, jak inne kobiety. Jej kłótnia z twoim ojcem… może wiesz… — Wiem. Opowiedziała mi o tym w Montrealu. Ale to, Emilko… — Po prostu zapomnijmy i przebaczmy. Była taka zagubiona i nieszczęśliwa, że sama nie wiedziała, co robi. A ja… ja byłam zbyt dumna, żeby przyjść do ciebie, kiedy wzywałeś mnie po raz ostatni. Chciałam iść, ale myślałam, że tylko się mną bawisz. — Wtedy ostatecznie straciłem nadzieję. Zbyt często mnie zawodziła. Widziałem cię w oknie i wydawało mi się, że jaśniejesz tam jak lodowata, zimowa gwiazda. Wiedziałem, że mnie słyszysz. Pierwszy raz nie przyszłaś na nasz stary sygnał. Nic mi nie pozostawało, tylko zapomnieć o tobie, jeśli zdołam. Wydawało mi się, że zapomniałem… z wyjątkiem chwil, kiedy spoglądałem na Wegę z gwiazdozbioru Liry. Czułem się samotny. Ilza była bliską przyjaciółką. A poza tym myślałem, że będę mógł rozmawiać z nią o tobie, że pozostanę dla ciebie przynajmniej mężem kogoś, kto jest ci drogi. Wiedziałem, że Ilza mnie nie kocha, że jestem dla niej tylko nagrodą pocieszenia. Wydawało mi się jednak, że jakoś ułożymy sobie życie i ochronimy się wzajemnie przed straszliwą samotnością. A potem — Ted parsknął śmiechem — kiedy „porzuciła mnie przed ołtarzem”, jak to określiła Berta Clay, byłem wściekły. Tak mnie ośmieszyć! Mnie, osobę znaną i cenioną w świecie! Słowo daję, znienawidziłem wtedy wszystkie kobiety, i było mi przykro. Bardzo polubiłem Ilzę. Nawet ją pokochałem… w pewnym sensie. „W pewnym sensie”… Dla Emilki nie był to powód do zazdrości. III — Mnie by nie odpowiadało zbieranie resztek po Ilzie — zauważyła ciotka Elżbieta. Emilka rzuciła jej jedno ze swych dawnych, gwiaździstych spojrzeń. — Resztki po Ilzie? Ted zawsze należał do mnie, a ja do niego. Sercem, duszą i ciałem — odparła. Ciotka Elżbieta zadrżała. Można sobie odczuwać takie rzeczy, ale mówienie o nich jest nieprzyzwoite. — Zawsze była przebiegła — stwierdziła ciotka Ruth. — Niech ona weźmie ten ślub jak najszybciej, zanim znowu się rozmyśli — powiedziała ciotka Ada. — Może nie będzie ocierać twarzy po jego pocałunkach — wtrącił wuj Wallace. Ale ogólnie biorąc klan był zadowolony. Bardzo zadowolony, że po tych wszystkich niepokojących romansach Emilka wreszcie się „ustatkowała” i znalazła sobie „chłopca”, którego dobrze znali i który — o ile było im wiadomo — nie miał żadnych złych nawyków ani nieodpowiednich przodków. A ponadto nieźle zarabiał pędzlem. — To rozumiem, to mi się podoba — wyraził swą aprobatę Stary Kelly. IV Na krótko przed cichym ślubem w Księżycowym Nowiu przyszedł list od Deana. Gruby list z załącznikiem — aktem własności Rozczarowanego Domu wraz z wszystkim, co się w nim znajduje. „To mój ślubny prezent dla Ciebie, Gwiazdko. Ten dom nie może na zawsze pozostać rozczarowany. Chciałbym, żeby wreszcie ożył. Niech będzie letnim domem dla Ciebie i Teda. Pewnego dnia przyjadę do Was w odwiedziny. Chyba nie odmówicie mi przyjaznego kąta”. — Jak to miło, że Dean… tak na to patrzy. I cieszę się, że jego ból minął. Emilka stała u wylotu Jutrzejszej Drogi, patrząc w dolinę Perlistej Wody. Usłyszała za sobą szybkie kroki zbliżającego się Teda. A na ciemnym zboczu wzgórza, w promieniach zachodzącego słońca, widziała ukochany szary domek, który na zawsze przestał był rozczarowany. * Zobacz: .Emilka z Księżycowego Nowiu” i .Emilka szuka swojej gwiazdy”. * Patrz „Emilka z Księżycowego Nowiu” * Patrz „Emilka szuka swojej gwiazdy” * Św. Jan Ewangelista * Zobacz „Emilka z Księżycowego Nowiu” * Zobacz „Emilka szuka swojej gwiazdy” * Patrz „Emilka z Księżycowego Nowiu” * Ewangelia św. Mateusza, 6. 22 * Patrz „Emilka szuka swojej gwiazdy”