Marcin Firlej i Jacek Kaczmarek SZUM SKRZYDEŁ AZRAELA Zysk i S-ka Wydawnictwo © Copyright by Marcin Firlej i Jacek Kaczmarek, 2003 W książce wykorzystano niepublikowane zdjęcia telewizji TVN24 autorstwa Pawła Wudarczyka © Copyright by TVN24 sp. z o. o. oraz fotografie autorstwa Marcina Firleja, TVN24 i Jacka Kaczmarka, Polskie Radio Konsultacja językowa Marcin Grodzki Projekt okładki Teodor Jeske-Choiński Redaktor Paulina Jeske-Choińska Redaktor techniczny Teodor Jeske-Choiński ISBN 83-7298-543-X Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (061) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dziai handlowy, tel./fax (061) 855 06 90 sklep (Szysk.com.pl www.zysk.com.pl Tarasowi Prolog Miasto tańczyło już drugi dzień. Ulice rozedrgane upałem i muzyką podrygiwały całymi godzinami, nie przejmując się nieśmiałymi i całkowicie bezskutecznymi próbami uporządkowania radosnego chaosu przez bezduszną sygnalizację świetlną. Czerwone, żółte, zielone... wyczekiwanie, kiedy tysiące kół samochodów potoczy się do przodu. Wbrew wszelkim prawidłom ruchu drogowego miasto ruszało się jednak tylko w górę i w dół, falując od czasu do czasu na boki. Wydawało się, że inny rodzaj ruchu jest zupełnie poza sferą jego zainteresowań, a może nawet i świadomości. Czerwone, żółte, zielone... i znowu nic. Przeciwko poważnie zagrożonym interesom przepisów ruchu drogowego działali nawet policjanci: chroniąc taneczny zamęt, wspierali go, a czasami wręcz stawali się jego częścią. To wszystko z radości i dumy... miasto pląsało i ani myślało się zatrzymać czy też wypuścić z macek ulicznego festynu tych, którzy szukali odpoczynku z dala od rozlewającego się zgiełku. - Przyłączcie się do nas! Bawcie się z nami! Długi, biały wąż pianki, przypominającej konsystencją krem do dekoracji ciast, wystrzelił w półprzymkniętą szybę samochodu. Celem była najnowsza wersja luksusowego lexusa. Kierowca, jedną ręką zbierając puszysty pocisk z włosów, a drugą zgarniając go z kierownicy, miast złorzeczyć i pomstować, uśmiechał się tylko pod wąsem i kręcił głową z miną kogoś, kto myśli „mogłem się tego przecież spodziewać”. Arab Gulf Street, tak szeroka i gładka, że doskonałości mogłaby jej pozazdrościć każda autostrada na świecie, falowała zaś dalej, pilnowana przez szpaler rozłożystych palm z jednej i otoczona przez leniwie drapiące plażę wody Zatoki Perskiej z drugiej strony, aby nikt w tej zabawie nie przeszkodził albo nie uciekł z hasającego tłumu. Dla kogoś nieznającego kuwejckich sposobów celebrowania dwóch świąt państwowych - Dnia Narodowego i Dnia Wyzwolenia, zakrawało to wszystko na czyste szaleństwo. Jeżeli nie ma się zamiaru uczestniczyć w ulicznej uroczystości, lepiej nie wychodzić z domu bez wyraźnej potrzeby. Spontaniczne wybuchy radości potrafią sparaliżować miasto równie mocno jak prawdziwe eksplozje, wywołane prawdziwymi ładunkami wybuchowymi. Uliczne korki, uważane przez większość kierowców całego świata za cywilizacyjne przekleństwo i zbrodnię przeciw zmotoryzowanej ludzkości, przez te dwa dni w roku są w Kuwejcie żywym, choć nieruchomym symbolem niepodległości. - I love Kuwait, I love Amrika! - wydzierał się obchodzący, co najwyżej po raz szósty w życiu kuwejckie święta państwowe malec w brązowym mundurze policjanta, wisząc w otwartym szeroko oknie jakiegoś samochodu. - Amrika? Amrika? - pytał jego ojciec, wyciągając w naszą stronę kościsty palec. - Bulanda [Polska (arab.)] Przypadkowego towarzysza niedoli, stojącego na sąsiednim pasie w tym samym gigantycznym korku, wyraźnie rozczarowała ta odpowiedź. Potrząsnął tylko głową na znak, że zrozumiał, a następnie odwrócił się do siedzącej na tylnym siedzeniu żony, wracając do przerwanej rozmowy. Zawód, który sprawiliśmy ojcu chłopca, nie przeszkodził w żaden sposób malcowi uparcie wymachiwać nam przed oczyma dwiema flagami: większą w kuwejckich barwach narodowych i mniejszą, żółtą, z czarnym napisem POW [Prisoner of the War (ang.)]- międzynarodowy skrót oznaczający jeńców wojennych. .- I love Kuwait, I love Amrika! - darł się wniebogłosy malec. Chociaż ekspresja Kuwejtczyków na początku wydawała nam się przesadna, a właściwie - co tu dużo kryć - irytująca, po chwili zaczęliśmy się do niej przyzwyczajać, aż wreszcie na te szaleństwa spoglądaliśmy z pewnym podziwem. Europejczycy nie obchodzą w ten sposób świąt narodowych. Jesteśmy gotowi bawić się z każdego innego powodu, urodzin żony, kawalerskiego kolegi, pępkowego znajomego z pracy, traktując, co najwyżej historyczne rocznice jako preteksty do wyrwania się z kołowrotu pracy. Dla poddanych emira Dżabira al-Ahmada as-Sabaha święta państwowe były prawdziwie radosnym przeżyciem, pretekstem do wyrwania się ze spinających ich, na co dzień okopów powagi, przyczynkiem do zabawy. Podczas gdy z podobnych okazji Europejczycy składają tylko wieńce pod pomnikami bohaterów narodowych - i to rano, aby jak najszybciej wymknąć się za miasto i odpoczywać przed powrotem do biura - mieszkańcy tego maleńkiego państewka nad Zatoką Perską, mając - tak jak na Arab Gulf Street - w głębokim poważaniu wszystkie przepisy ruchu drogowego, zatrzymują na środku ulicy samochody, śpiewają, tańczą i wymachują narodowymi flagami, opryskując się wzajemnie białą pianką. Przez pozostałe 363 dni w roku Kuwejtczycy są wyniośli i opanowani, skażeni bogactwem ropy z wszystkimi konsekwencjami, które niesie to za sobą. Jeśli ropa jest heroiną współczesnego świata [„Ropa jest heroiną współczesnego świata” - cytat z książki Judith Miller, Laurie Mylroie, Saddam Husajn. Wojna w Zatoce, Warszawa 1991.] to walka z tym nałogiem jest w Kuwejcie z góry skazana na niepowodzenie. Chorobliwie uzależniona jest od niej duża część mieszkańców tego kraju. Swoją ziemię uważają za pępek świata, dając każdym swym gestem do zrozumienia, że jest ona rajem na ziemi, oni zaś są dziedzicami tego Edenu XXI wieku. Kuwejtczycy różnią się tym od większości Arabów, których zdarzało nam się wcześniej spotykać - Jordańczyków, Egipcjan, Marokańczyków czy choćby mieszkańców Bahrajnu, rozkrzyczanych, tryskających emocjami, zbliżających nadmiernie swoje nosy do rozmówcy i szarpiących go za rękaw koszuli bez żadnego konkretnego powodu. Dopóki nie zobaczyliśmy Dnia Wyzwolenia, czy też, jak kto woli: póki ulegle nie wzięliśmy w nim udziału, nie widzieliśmy ani jednego rdzennego Kuwejtczyka szczerze śmiejącego się, wybuchającego nieopanowanymi salwami radości, okazującego wokół swoje zadowolenie i szczęście. Tym dziwniejsze i bardziej zaskakujące było obserwowanie, jak doskonale opanowani na co dzień ludzie pląsają na środku ulicy. Dwa dni, dwa święta, dwie rocznice całkiem różne, choć w gruncie rzeczy sprowadzające się do tego samego - niezależności nieprzyzwoicie bogatego, choć niewielkiego kraju, który zdany tylko na siebie, bez możnych politycznych i militarnych protektorów, nie przetrwałby nawet ćwierćwiecza. W dodatku oba święta mają w mniejszym bądź większym stopniu związek z Irakiem i granicą między obu państwami. Dzień Narodowy to święto upamiętniające proklamowanie przez Kuwejt niepodległości i wycofanie się z kraju oddziałów Brytyjczyków, którzy faktycznie decydowali o nim od 1899 roku. Pod protektorat Królestwa emirat, na czele, którego stal wówczas Mubarak as-Sabah, członek dynastii rządzącej do dzisiaj, oddał się wiedziony zręcznością polityczną, widząc w tym mniejsze zło, bo dawało mu to z kolei szansę częściowego uniezależnienia się od osmańskiej Turcji (władającej wtedy także Irakiem). Przemyślna gra udawała się aż do 1913 roku, kiedy to Brytyjczycy w obliczu zbliżającej się wojny, w zamian za poparcie i na korzystnych warunkach, zaproponowali „odstąpienie” Kuwejtu - jako autonomicznego okręgu - imperium osmańskiemu. Choć Turcy się na to pierwotnie zgodzili, opóźniali ostateczne podpisanie umowy, widząc szansę na sprzymierzenie się z Niemcami. I ten fakt znów został wykorzystany przez Mubaraka, który obiecał Jego Królewskiej Mości wspólną walkę przeciwko Osmanom w Iraku. Lojalność nie była jednak najmocniejszą stroną emira, który robił interesy z kim się dało, niekoniecznie ze sprzymierzeńcami, a na dodatek trudnił się podobno przemytem i nielegalnym handlem. Póki wojna trwała, Brytyjczycy cierpieli zniewagi z godnością, przymykając oczy na wyczyny szejka, lecz po jej zakończeniu odpłacili się Kuwejtowi pięknym za nadobne. Na zwołanej w 1922 roku z woli Jego Królewskiej Mości konferencji, której przewodniczył notabene również wyspiarz, sir Percy Cox (przedtem wysoki komisarz pilnujący angielskich interesów w Bagdadzie), emirat stracił na rzecz Arabii Saudyjskiej wyłączne prawo do strefy przybrzeżnej na południu kraju. Została tam ustanowiona strefa neutralna, z której mogły korzystać plemiona obu krajów. Swoją drogą wszystkie granice, włączając tę między Kuwejtem a Irakiem, zostały także określone arbitralnie - sir Cox wyznaczył ją, używając ołówka i linijki, według własnego widzimisię. Radosna twórczość wysłannika rządu brytyjskiego zdeterminowała rozwój wypadków na wiele dziesiątków lat - w jej wyniku Irak straci! niemal całkowicie dostęp do Zatoki Perskiej oraz nadzieję na administrowanie wyspami, do których rościł sobie od dawna prawa, zaczął więc z coraz większą drapieżnością zerkać na małego sąsiada na wschodzie, który cieszył się prawie pięciokrotnie dłuższą linią brzegową oraz najlepiej zlokalizowanym w całym regionie portem, choć po konferencji też miał swoje powody do zmartwień. Plotka głosi, że Cox złośliwie wyznaczył granicę tak, aby odebrać Irakijczykom, których nie darzył zbył wielką sympatią, dostęp do morza. Wielu historyków twierdzi nawet, że jest to przyczyna współczesnych konfliktów w Zatoce. I trudno odmówić im racji. Z imperialnego punktu widzenia Coxa to nie granice były ważne, lecz strefy wpływów wielkich mocarstw. Co z tego, że Arabowie byli niezadowoleni, skoro Londyn i Paryż miały to, co chciały? Prosta jak drut, choć niezbyt przemyślana granica została ostatecznie potwierdzona w 1932 roku, ale - jak można się było tego spodziewać - nie bez oporu Iraku, który wysuwał kolejne roszczenia terytorialne. Wtedy już wydobycie i wykorzystanie ropy naftowej jako surowca zastępującego węgiel zaczynało przeżywać prawdziwy rozkwit. Wprawdzie w samym Iraku ropy było pod dostatkiem, ale Kuwejtowi też jej nie brakowało. Po raz pierwszy od setek lat malutkie państewko na skraju Zatoki dostało od losu szansę na dynamiczny rozwój i pozbycie się etykietki „ubogiego krewnego”, kraju pasterzy i handlarzy. Kąsek, który dotychczas przypominał tylko suchą skórkę od chleba, stawał się z dnia na dzień prawdziwym rarytasem. Pod koniec lat 30. król Iraku Ghazi I, znany ze swych nacjonalistycznych poglądów i sympatii wobec nazistowskiej Rzeszy, po raz pierwszy sformułował ideę aneksji Kuwejtu. Przez zainstalowaną w swoim pałacu radiostację wygłaszał nawet żarliwe mowy, w których między innymi przedstawiał władcę emiratu jako zacofanego i nieporadnego feudała, trzymającego się przy władzy wyłącznie dzięki protektorowi z odległych Wysp. Za sprawą wpływowych rodów kuwejckich zaczęła tracić wpływy dynastia Sabahów, których przed upadkiem jeszcze raz uratowało wsparcie Brytyjczyków. W 1939 roku król Ghazi, szalejąc sportowym samochodem po ulicach Bagdadu, uderzył w latarnię uliczną i zginął na miejscu. Następca tronu Fajsal II, który na skutek niespodziewanej śmierci ojca objął władzę, mając cztery lata, i Bryl w gruncie rzeczy marionetką w ręku swego stryja, nawet po osiągnięciu dorosłości nie miał ani charyzmy, ani ambicji politycznych, aby kontynuować dzieło ojca. Niektórzy Irakijczycy do dziś uważają przyczyny wypadku Ghaziego za niewyjaśnione i doszukują się w nich zakulisowej działalności Brytyjczyków, lecz słychać też glosy, że w tym incydencie nie ma nic dziwnego, bo młody król był typem playboya lubiącego sprawdzać możliwości szybkich aut, a w dodatku w chwili śmierci był podobno kompletnie pijany. I tak Kuwejt, dzięki sprzymierzeńcom i zbiegom okoliczności, przetrwał jeszcze ponad 20 lat w swojej zależności od wyspiarzy, zanim Wielka Brytania 19 czerwca 1961 roku nie przyznała mu całkowitej suwerenności. Wprawdzie jeszcze później iracki przywódca Abd al-Karim Kasim zgłaszał roszczenia do terytorium Kuwejtu, powołując się na historyczny fakt, że w czasach imperium osmańskiego był on częścią prowincji Basra, ale bez większego skutku. Tym razem za maleńkim państewkiem ujęła się już nie tylko Wielka Brytania, ale i Liga Arabska. I tak w 1961 roku przypieczętowany został los Kuwejtu jako suwerennego państwa, a jego obywatele świętują ten fakt do dziś w Dzień Narodowy - 25 lutego. Żaden z nas nie pamięta, po co w Dzień Wyzwolenia następujący po Dniu Narodowym wybraliśmy się wieczorem do Salmijji, handlowej i reprezentacyjnej dzielnicy miasta Kuwejt, uwielbianej przez młodzież z majętnych domów, pełnej ekskluzywnych sklepów, drogich restauracji, oświetlonej ultrafioletowymi neonami i pachnącej kawą ze Starbucksa. Salmijja wręcz ocieka bogactwem na każdym metrze ulicy i chodnika, stanowiąc miejsce o prawdopodobnie największym natężeniu krezusów i burżujów na Bliskim Wschodzie, a kto wie, może nawet na świecie. Od Beverly Hills czy Alei Gwiazd w Hollywood różni ją chyba tylko zaniedbane zaplecze, pełne odrapanych kontenerów na śmieci. Od Salmijji dzieliło nas zaledwie pół godziny jazdy samochodem z naszego hotelu w szarym i nudnym Bunajd al-Gar, więc chętnie robiliśmy zakupy w jej kolorowych domach handlowych; czasami jadaliśmy w ulubionej knajpce, miłej, lecz trochę pretensjonalnie stylizowanej na tropikalną dżunglę. Czasami po prostu jeździliśmy, żeby się trochę powłóczyć i, co tu dużo kryć, pogapić się na Kuwejtki, które akurat tam chętniej niż gdzie indziej pozwalały sobie na odsłanianie twarzy, z pełną premedytacją przyciągając wzrok wszystkich wkoło mocnym makijażem i wielkimi oczami o uwodzicielskim spojrzeniu. Zapewne z podobnych pobudek i w Dzień Wyzwolenia wsiedliśmy do samochodu i skierowaliśmy się na Arab Gulf Street, na końcu, której rozciągała się Salmijja, natychmiast pakując się w gigantyczny korek. W tempie żółwia pokonywaliśmy kolejne metry, przyglądając się Kuwejtczykom, nie zdejmującym z radości ręki z klaksonu, wymachującym flagami i wykonującym przypominające taniec ruchy nawet wewnątrz przeraźliwie drogich aut o lśniących karoseriach. Pół godziny później nie byliśmy nawet w jednej trzeciej drogi, rozpaczliwe szukanie objazdu nie przyniosło rezultatów - wszędzie rozstawione były policyjne blokady, na których funkcjonariusze bezlitośnie nie przepuszczali kierowców, którzy tak jak my postanowili skrócić sobie drogę. Chcesz, to jedź - ale w korku, zdawali się mówić, choć najczęściej, zajęci wymachiwaniem rękami, nawet nie otwierali ust. Wlekliśmy się, więc coraz bardziej źli i zmęczeni tłokiem. Nawet zwariowani Kuwejtczycy przestali nas bawić. Po godzinie, nie dojeżdżając nawet do połowy drogi, zaciskając zęby, wykorzystaliśmy terenowe właściwości auta, zawracając przez wysoki krawężnik i pas zieleni, aby wjechać na przeciwległy pas ruchu. Z przyjemnością dojechaliśmy do Bunajd al-Gar, mijając kilkudziesięciopiętrowy hotel od góry do dołu obwieszony kolorowymi lampionami, z których jak ze świeczek na urodzinowym torcie układała się monstrualnych rozmiarów flaga. Happy birthday Kuwait, wszystkiego dobrego... Sformułowane przez króla Ghaziego I roszczenia wobec Kuwejtu wybuchały jeszcze w późniejszych czasach wielokrotnie. Irakijczycy z przyjemnością wchłonęliby malusieńki emirat, kraj mlekiem i miodem płynący. Przywódcy iraccy (włącznie z Saddamem Husajnem) podpierali swoje zapędy, mniej lub bardziej zręcznie, „dowodami” o naturze historycznej, żeby nie powiedzieć archeologicznej. Na przykład już po rozpoczęciu wojny w Zatoce dziennik „Baghdad Observer” przez wiele tygodni przekonywał, że plemiona protoplastów obywateli Iraku zamieszkiwały obszar Kuwejtu dwa tysiące lat przed Chrystusem, na co dowodem miała być gliniana figurka znaleziona na jednej z kuwejckich wysp. Z kolei naukowcy malutkiego emiratu masowo wydawali publikacje, w których udowadniali, że ludność, która żyła od zamierzchłych wieków na terytorium rządzonym obecnie przez ród Sabahów, była odrębna kulturowo i etnicznie od swych zachodnich sąsiadów. Kuwejtczycy zresztą nigdy nie mieli takich ambicji jak Irakijczycy, którzy początki swojej państwowości widzą w starożytnej Mezopotamii. Kiedy wspominają o swoich korzeniach, skromnie wskazują na plemię Utub, którego część (genealogiczni przodkowie obecnej rodziny królewskiej) na przełomie XVII i XVIII wieku, wędrując prawdopodobnie w poszukiwaniu wody, ze środkowej części Półwyspu dotarła aż nad samą Zatokę - mniej więcej tam, gdzie usytuowana jest obecnie stolica państwa. Ród Sabahów wzniósł tam niewielką nadmorską warownię (stąd zresztą wzięła się nazwa Kuwejt, będąca zdrobnieniem od wyrazu kut - fort). Ludność żyła tam z połowu pereł, rybołówstwa i szkutnictwa. Dziś jednym z najbardziej popularnych symboli Kuwejtu jest mały żaglowiec - dhow, sztandarowy produkt Utubów, który pozwolił im zająć się handlem na masową skalę. Czy Irakijczycy mieli podstawy do wysuwania żądań terytorialnych? Trudno było nam sobie wyobrazić, aby te dwie żyjące obok siebie kultury miały wspólny rodowód, aby społeczności zamieszkujące graniczące przecież ze sobą kraje, w ogóle miały cokolwiek wspólnego prócz języka i religii, a im dłużej o tym rozmawialiśmy, tym więcej dostrzegaliśmy między nimi różnic. Kuwejtczycy - owoc globalizacji, czerpiący pełnymi garściami ze zdobyczy świata zachodniego, otwarci na nowinki - z konsumpcji uczynili niemal doktrynę filozoficzną. Irakijczycy byli nieufni wobec wszystkiego, co obce, podejrzliwi, konserwatywni w stylu bycia, ciężko doświadczeni historią. Kolejni przywódcy Iraku zdawali się tych różnic nie dostrzegać, a nawet, jeśli je widzieli, to i tak uparcie trwali przy swoim punkcie widzenia, że malutkiemu emiratowi tuż pod bokiem nie należy się suwerenność i swoboda. Nie da się ukryć, że Kuwejtczycy rozdrażniali jeszcze te nastroje swoim bogactwem i tyłem bycia. Przez lata oba państwa rozwijały się w zupełnie przeciwnych kierunkach. Podczas gdy jedno z nich kupowało masowo sprzęt wojskowy, drugie otwierało kolejne centra handlowe i pierwszą w świecie arabskim giełdę papierów wartościowych. Irak pracował nad programami budowy broni biologicznej, chemicznej i nuklearnej, a Kuwejt przodował w liczbie samochodów i magnetowidów przypadających na mieszkańca, zajmując w tej dziedzinie pierwsze miejsce na świecie. Gdy Saddam Husajn toczył wieloletnią, wyniszczającą wojnę z Iranem, rządzący sąsiednim krajem Sabahowie próbowali u niego wykupić swoje bezpieczeństwo, pożyczając dyktatorowi zawrotną sumę dziesięciu miliardów dolarów. Ponieważ Irak był już uwikłany w jeden krwawy konflikt, ambicje aneksji Kuwejtu ucichły. Trwało to jednak krótko. Tak to już jest z szantażystami. Tuż po zakończeniu wojny z Iranem Saddam Husajn przypomniał sobie o sąsiedzie. Ponowił roszczenia o dwie kuwejckie wyspy, zażądał zmiany granic, a na domiar złego oskarżył Sabahów, że kradną ropę naftową z irackiej części pól naftowych w Rumajli - prowincji, przez którą przebiega wspólna granica obu państw. Odgrażał się, że rozpocznie kolejną wojnę, bezskutecznie próbował namówić Egipt do rozbioru Arabii Saudyjskiej i Kuwejtu, gromadził kolejne oddziały przy południowo-zachodniej granicy, przy czym nikt nie brał tych przygotowań na serio. Henry Kissinger, sekretarz stanu w czasie prezydentury Nixona i wybitny analityk stosunków międzynarodowych, w napisanej przez siebie Dyplomacji zaledwie dwa razy wymienia nazwisko irackiego dyktatora. Obie wzmianki dotyczą inwazji na Kuwejt - pierwsza z nich tego, jak świat był zaskoczony decyzją Husajna o rozpoczęciu agresji, a druga - jak zaskoczony był iracki dyktator odpowiedzią na tę agresję. Gdy w nocy 2 sierpnia 1990 roku 30 tysięcy irackich żołnierzy w czołgach i ciężarówkach przekroczyło południowo-zachodnią granicę, nawet Kuwejt nie zorientował się, że właśnie zaczęła się wojna. Nie napotykając niemal żadnego oporu, przemieszczając się głównymi szlakami wiodącymi przez niezamieszkałe, pustynne tereny, posuwali się w głąb kraju tak szybko, że gdy dotarli do stolicy, zastali tam jeszcze śpiących mieszkańców, a większość z tych, którzy byli już na nogach, i tak nie zorientowała się, że ma do czynienia z wrogą armią. - Zwróciłem uwagę, że jest więcej wojska, ale myślałem, że może to jakieś manewry czy ćwiczenia naszej armii. U nas na ulicach jest zawsze tylu żołnierzy, a na dodatek Irakijczycy mieli takie podobne mundury - opowiadał nam minister Abd al-Hamid al-Attar z kuwejckiego komitetu do spraw jeńców wojennych i osób zaginionych w czasie wojny. Zaprosił nas do siedziby kierowanej przez siebie instytucji - monumentalnego gmachu, otoczonego palmami, równo przystrzyżonym żywopłotem i wysokim, betonowym murem. Na podwórcu, z fontanny o bajkowym kształcie tryskała woda, wewnątrz w wielkiej, okrągłej sali zwieńczonej kopułą wisiało dokładnie 607 portretów kobiet i mężczyzn w różnym wieku - jeńców wojennych czy też zaginionych z czasów inwazji irackiej. Abd al-Hamid al-Attar był z tym muzeum związany nie tylko funkcją, lecz przede wszystkim emocjonalnie. Na jednym ze zdjęć była twarz jego syna, byłego pracownika kuwejckiej telewizji, który został przez agresorów aresztowany już pierwszego dnia wojny. Od tego czasu Al-Attar nie zobaczył swojego potomka. Opanowanie stolicy przyszło Irakijczykom z równą łatwością, co przekroczenie granicy. Walki o nią trwały niespełna trzy godziny. Armia Kuwejtu liczyła 16 tysięcy żołnierzy, a już sama siła uderzeniowa agresora - złożona z oddziałów elitarnej Gwardii Republikańskiej - była dwukrotnie większa. Sukcesywnie granicę przekraczały kolejne jednostki - Armia Narodowa złożona ze słabo wyszkolonych i uzbrojonych chłopów oraz regularne zawodowe wojsko. Wieczorem tego samego dnia w Kuwejcie było już 100 tysięcy irackich żołnierzy. Nic, więc dziwnego, że nierówną walkę podjęli nieliczni Kuwejtczycy, a w zasadzie wyłącznie siły powietrzne, którym udało się zniszczyć pasy startowe niektórych lotnisk, co uniemożliwiło lądowanie irackim samolotom z zaopatrzeniem, oraz dokonać dwóch bombardowań wojsk nieprzyjaciela. Irakijczycy mimo to szybko przejęli kontrolę nad bazami lotniczymi, więc kuwejccy piloci zmuszeni byli salwować się ucieczką do Arabii Saudyjskiej. Poza nimi w zasadzie nikt nie stawiał agresorowi oporu - Jedni ze strachu, drudzy z powodu nieświadomości tego, co się dzieje. Pewien Kuwejtczyk przyznał nam się kiedyś ze wstydem: - Zorientowałem się, że wróg zaatakował nasz kraj, kiedy zaczęto rekwirować nam samochody. Armia Husajna kradła nie tylko auta. Żołnierze zabierali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Przecież taki był właśnie cel tej wojny - wzbogacić się kosztem małego, lecz zamożnego sąsiada. Po wojnie z Iranem Irak popadł w dość poważne tarapaty finansowe. Osiemdziesiąt miliardów dolarów międzynarodowej pomocy nie starczyło na długo, a poza kolejną wojną dyktator nie miał innego pomysłu na wyprowadzenie kraju z zapaści. Kuwejt był idealnym celem - łup łatwy, a kąsek smakowity. Zaraz po wkroczeniu do stolicy czołgi skierowały się w stronę banku centralnego i na długo przed zakończeniem walki o miasto żołnierze Gwardii Republikańskiej mieli już pod kontrolą gigantyczne rezerwy kuwejckiego złota i gotówki, pieniądze i kosztowności ze sklepów oraz prywatnych mieszkań zostawiając sobie na deser. Zgodnie z militarnymi założeniami słaby sąsiad podbity został błyskawicznie. Irakijczykom nie udało się zrealizować tylko jednego punktu planu - nie zatrzymali rządzącego Kuwejtem emira, który podobnie jak piloci schronił się w Arabii Saudyjskiej. Podobno zdążył ewakuować się z pałacu na sześć minut przed wtargnięciem tam oddziałów nieprzyjaciela. W walkach zginął jednak jego brat - książę Fahd. Tak jak świat nie spodziewał się, że Husajn rozpocznie inwazję, tak samo iracki dyktator nie przewidział ostrej reakcji ze strony wspólnoty międzynarodowej. Rada Bezpieczeństwa ONZ błyskawicznie wydała rezolucję nakazującą Husajnowi wycofanie się z Kuwejtu, a kiedy dyktator ją zignorował, nałożyła na Bagdad sankcje handlowe. Państwa Zachodu zamroziły irackie konta bankowe, uniemożliwiając dokonywanie jakichkolwiek transakcji. Sprzeciw społeczności międzynarodowej nie Bryl podyktowany jednak wyłącznie troską o suwerenność maleńkiego emiratu, miłego państewka określanego złośliwie w zachodniej prasie jako „największy deptak handlowy na świecie” i „klimatyzowany Eden”. Nikt przecież nie nakładał sankcji na Chiny za to, co zrobiły z Tybetem, albo na Związek Radziecki w odwecie za atak na Afganistan. Tym razem istniała poważna obawa, że na fali powodzenia Husajn zdecyduje się też na zaatakowanie Arabii Saudyjskiej - wtedy w jednym ręku znalazłyby się niewyobrażalne złoża ropy naftowej. I choć wielu przywódców światowych tłumaczyło swoje poczynania koniecznością przeciwstawienia się tyranowi, mającemu za nic prawo międzynarodowe, to chyba wszyscy - na czele z prezydentem Stanów Zjednoczonych George’em Bushem seniorem - o wiele większą wagę przywiązywali do bezsprzecznego faktu, że lwia część zagłębia energetycznego świata dostałaby się pod kontrolę wynaturzonego autokraty, co z kolei niosłoby za sobą trudne do przewidzenia konsekwencje dla wielu krajów. Nie było czasu na dyskusje - ba, nawet nie było takiej specjalnej potrzeby, biorąc pod uwagę fakt, że już w pierwszej fazie operacji powstrzymywania Saddama Husajna od dalszej ekspansji („Pustynna Tarcza”) wzięło udział 28 państw. Same Stany Zjednoczone zgromadziły w Arabii Saudyjskiej tuż przy granicy z Irakiem od 7 sierpnia 1990 roku do 17 stycznia 1991 roku ponad 430 tysięcy żołnierzy w obronie „naszego stylu życia”, jak to określał prezydent USA. Warto jednak podkreślić, że argumenty, podawane przez amerykańską administrację w kontekście zaangażowania się w walkę przeciwko Irakowi, chętnie używane były również przez przywódców innych państw, które wysłały swoich żołnierzy do Zatoki Perskiej. Husajn zignorował wyznaczone mu na 15 stycznia 1991 roku ultimatum wycofania się z Kuwejtu. Zmienił za to front - zręcznie przedstawił się jako rzecznik wszystkich Arabów, żądał od Izraela i USA obietnicy stworzenia suwerennego państwa palestyńskiego, twierdził, że toczy wojnę z Ameryką, która jest szatanem przybywającym zza Oceanu, aby rozpocząć swoje apokaliptyczne dzieło zniszczenia. Nie da się ukryć - w wielu państwach regionu zyskał dzięki temu poklask i poparcie: w Palestynie, Jordanii, Syrii, Jemenie, a nawet Egipcie. Nie udało mu się jednak oddalić tego, co tylko na wstępie wydawało się odległe, a w praktyce było nieuchronne. Dnia 17 stycznia 1991 roku rozpoczęła się kolejna faza operacji ujarzmiania dyktatora, nazywanego przez niektórych publicystów „rzeźnikiem z Bagdadu” - „Pustynna Burza”. Przewaga koalicjantów okazała się druzgocąca pod każdym względem - technologicznym, operacyjnym i moralnym. Wojna skończyła się po 36 dniach bombardowań i ostrzałów rakietowych i 100 godzinach operacji lądowej. Na pamiątkę wyparcia armii irackiej z emiratu Dżabir al-Ahmad as-Sabah postanowił, że jego poddani co roku 26 lutego będą obchodzić kolejne święto narodowe - Dzień Wyzwolenia. Pogromcy Saddama Husajna zatrzymali się jednak w pół drogi, zawrócili, choć mogli dojść do samego Bagdadu. Dlaczego? Teorie są różne. Najbardziej rozpowszechniona z nich mówi, że Bush był przekonany, że Irakijczycy Saddama obalą sami. W praktyce wojna zakończona została połowicznym sukcesem aliantów. Pokój nie był nawet w połowie satysfakcjonujący. Z pozoru cele zostały osiągnięte: Kuwejt wyzwolony, stabilność w regionie zachowana, dyktator zmuszony do poważnych ustępstw, tyle tylko, że Saddam wewnątrz własnego kraju ten obrót spraw przedstawił inaczej - Amerykanie zlękli się dzielnej armii irackiej. „Irak zwyciężył! - tłumaczył narodowi Husajn. - Irak zadał cios mitowi amerykańskiego zwierzchnictwa i na pustyni utarł nosa Stanom Zjednoczonym”. Naród nie miał innego wyjścia, jak tylko skinąć pokornie głową. Na arenie międzynarodowej Irak pozostał zwyciężony i musiał zaakceptować bezwarunkowo kilkanaście rezolucji Narodów Zjednoczonych, dotyczących m.in. rozejmu, akceptacji granic, uznania prawa do działania obserwatorów ONZ wewnątrz kraju, ujawnienia i zniszczenia broni masowego rażenia. Ta ostatnia kwestia w przyszłości miała okazać się szczególnie drażliwa. Wprawdzie pierwsi inspektorzy rozbrojeniowi ONZ przyjechali do Iraku bardzo szybko, ale już w czerwcu 1991 roku pojawiły się też pierwsze problemy, które z czasem doprowadziły do sytuacji, w której ich praca na terenie Iraku stała się niemożliwa. Ostatecznie inspektorzy opuścili go w 1998 roku. Irak nie stosował się do rezolucji, ale nikt nie był szczególnie zainteresowany wysyłaniem wojsk do Zatoki po to, aby wymusić na Saddamie uległość. Po 11 września 2001 roku temat irackiej broni masowego rażenia wrócił z dużym impetem, podnoszony coraz głośniej przez Stany Zjednoczone, głównie w kontekście zagrożenia terrorystycznego. Irak został oskarżony o to, że nie stosuje się do prawa międzynarodowego, że użył broni chemicznej przeciwko irańskim żołnierzom, a nawet przeciwko własnym obywatelom, a co najważniejsze - że wspiera terrorystów. Zadziwiające, jak łatwo administracja waszyngtońska na przestrzeni lat zmieniała swój stosunek do problemu irackiego arsenału środków bojowych. Kiedy w 1984 roku Saddam użył iperytu przeciwko irańskim żołnierzom, Donald Rumsfeld, przebywający wówczas jako specjalny wysłannik Ronalda Reagana w Bagdadzie, nawet nie zająknął się na temat niestosowania się Iraku do międzynarodowych ustaleń, nie mówiąc już o słowach krytyki pod adresem swoich gospodarzy. Stosunki między oboma krajami określano wtedy jako normalne i było mało prawdopodobne, aby coś mogło je zniszczyć. Wojna iracko-irańska była bardzo na rękę Stanom Zjednoczonym i wydawało się, że nic nie jest w stanie tego zmienić. Teheran wydawał się groźniejszy dla Ameryki, a sprawujący władzę szyiccy duchowni pierwsi zaczęli USA nazywać „szatanem”. Oba państwa wykrwawiały się w ciągnącej się, nie bez podsycania jej z zewnątrz, wiele lat wojnie. Być może gdyby Saddam Husajn nie zwrócił się przeciwko amerykańskim interesom w Kuwejcie, nigdy nie stałby się wielkim wrogiem Ameryki z powodu broni, którą posiadał. Kiedy w marcu 1988 roku Ali Hasan al-Madżid (nazwany później Chemicznym Alim), kuzyn Saddama Husajna, wydał rozkaz ataku chemicznego przeciwko zbuntowanym Kurdom w Halabdży, prezydent George Bush senior nie wyraził nawet zaniepokojenia. Amerykę z Irakiem wciąż łączyło jeszcze zbył wiele, jak chociażby to, że atak chemiczny został przeprowadzony przy użyciu sprzedanych wcześniej Irakowi śmigłowców amerykańskiej produkcji. W przededniu drugiej wojny w Zatoce Amerykanie dużo poważniej zaczęli traktować nieprzewidywalność irackiego reżimu, co do środków bojowych, jakich może użyć, aby osiągnąć swoje cele. Donald Rumsfeld, tym razem jako minister obrony USA, tłumaczył konieczność interwencji w Iraku posiadaniem przez ten kraj zakazanej broni i przekonywał, że dotychczas rozbrojenie Iraku nie powiodło się. ONZ nie dało się jednak przekonać, choć prezydent Stanów Zjednoczonych George W. Bush 12 września 2002 roku dowodził, że Irak łamie szereg rezolucji tej organizacji, a zwłaszcza tę o rozbrojeniu, a także nie pozwala na pracę inspektorów na swoim terytorium. Dnia 7 października prezydent był już ponadto pewien, że Irak dąży do zdobycia broni nuklearnej. Także Londyn z pełnym przekonaniem popierał tezę, wedle, której Saddam Husajn bawi się z całym światem w kotka i myszkę, dostarczał nawet na to dowodów, jak chociażby informacje wywiadowcze na temat próby zakupu przez Bagdad wzbogaconego uranu w Afryce. Francja, Niemcy i Rosja - każdy z tych krajów, kierując się zgoła innymi przesłankami - sceptycznie odnosiły się do alarmistycznych informacji płynących zza Oceanu i z Wysp, jak też do całego problemu broni ABC w Iraku. Sekretarz stanu USA Collin Powell próbował przekonać Radę Bezpieczeństwa ONZ, pokazując schematy działania ruchomych laboratoriów, jakie miał posiadać Irak, i które zdolne były wyprodukować broń masowego rażenia, a także prezentując strzępy podsłuchanych rozmów telefonicznych między różnymi dowódcami w Iraku, które sugerowały, że Saddam ukrywa coś przed światem. Bezskutecznie. Nie udało się usankcjonować militarnego rozwiązania, do którego parła Ameryka. Saddam musiał jednak poczuć się zaniepokojony i zezwolił na powrót inspektorów, którzy znów zaczęli szukać niedozwolonej broni w Iraku, a także niszczyć iracki arsenał rakietowy, tak jak tego chciała wspólnota międzynarodowa, aby Irak nigdy już nie był w stanie zagrozić swoim sąsiadom. Tak czy inaczej, w samochodzie woziliśmy maski gazowe (podobnie zresztą jak inni korespondenci zagraniczni i niemal wszyscy mieszkańcy Kuwejtu, którym rząd rozdał tego typu akcesoria za darmo), bojąc się, że jeśli wojna zaskoczy nas w drodze, padniemy ofiarą irackich gazów bojowych. Kilka dni po zakończeniu obchodów kuwejckich świąt narodowych pojechaliśmy obejrzeć granicę, przez którą latami tak pożądliwie na swojego sąsiada spoglądał Saddam Husajn, a teraz z drugiej strony na Irak równie pożądliwie zerkali Amerykanie. Od czasów wojny iracko-kuwejckiej była to zdemilitaryzowana strefa pod nadzorem Organizacji Narodów Zjednoczonych, pilnowana przez wielonarodową mieszankę żołnierzy i obserwatorów cywilnych, na czele, której stal Polak - generał Franciszek Gągor. W nabrzmiałej sytuacji, gdy pogróżki ze strony Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii stawały się coraz bardziej realne, wojenna machina rozpędzona była już tak, że trudno było sobie wyobrazić, aby coś mogło jeszcze ją powstrzymać. Wiedzieliśmy, że prędzej czy później przyjdzie nam tę granicę przekroczyć. Ufryzowani mądrale w krawatach zaczną przesuwać na potrzeby widzów flagi na komputerowych symulacjach pola bitwy. Ludzie będą to oglądać, może czasami pokłócą się o to, co widzą i jak rozumieją to widowisko. Koncerny zbrojeniowe zaczną liczyć zyski. Organizacje humanitarne ruszą z pomocą, również dla tych, którzy w przerażeniu zaczną uciekać. Naszym zadaniem było po prostu przejechać granicę i mówić ludziom o tym, co dzieje się naprawdę w kraju ogarniętym wojną, modląc się, żeby obraz ten nie zlał się im z Szeregowcem Ryanem. Marcin: Jako kilkuletni dzieciak byłem przekonany, że zaraz za słupkami granicznymi państw zmienia się krajobraz. Pamiętam, jak ojciec wyjechał na jakieś szkolenie do Bułgarii i jak po powrocie opowiadał o swoich wrażeniach, pokazując kartki pocztowe ze zjawiskowymi widoczkami. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że bujna kolorystyka to zwykły efekt zastosowania filtrów fotograficznych. Rozczarowanie spotkało mnie dopiero w podstawówce, gdy pojechałem rozklekotanym autosanem na szkolną wycieczkę do „bratniego miasta” Kiwerce na Ukrainie. Krajobraz za biało-czerwonym szlabanem był dokładnie taki sam, jak przed nim. Niebo, drzewa, trawa... nie zmieniło się nic. Dziś coraz częściej przekraczanie granic odbywa się na lotnisku. Granica jest inna, chociaż równie nijaka. Jest częścią dwóch dworców lotniczych, bezpieczną przestrzenią tranzytową o dość podobnym wyglądzie na całym świecie. Pozornie nic nie zdradza, że poruszamy się tylko po jednym ze światów - tym, w którym przekraczanie granic państw jest możliwe. Granice dzielą się, bowiem nadal na te, które można przekroczyć i te, których przekroczyć się nie da. Ta między Kuwejtem a Irakiem należała do drugiej kategorii. Było piekielnie gorąco od samego rana. Nie mieliśmy większych kłopotów ze znalezieniem właściwej drogi, miał je za to nasz przewodnik. Jadąc przed nami, raz po raz gubił zjazdy z autostrady, skręcał w lewo, chociaż logika nakazywała skręcić w prawo, uparcie odmawiając konfrontowania swoich pomysłów z mapą. Przez dłuższy czas podążaliśmy za nim jak tępe osiołki, z godnością przyjmując kolejne zwroty akcji. Byliśmy zajęci wpatrywaniem się w kilometrowe konwoje z amerykańskim i brytyjskim wojskiem, lekkie hummery z wielkokalibrowymi karabinami maszynowymi na dachach, ciężarówki ciągnące za sobą nowoczesny sprzęt, maskujące siatki opinające metalowe rusztowania przyczep, przez które machali do nas serdecznie młodzi wojacy, przerzucani do tymczasowych baz na środku pustyni. W ciągu ostatnich tygodni widzieliśmy już setki takich kolumn samochodowych kierujących się na południowy zachód, a jeszcze ciągle robiły na nas wrażenie. Zajęci fotografowaniem, prawdopodobnie moglibyśmy jeszcze długo znosić pomyłki naszego przewodnika, gdyby nie to, że jeden z samochodów przewodzących naszej grupie zatrzymał się gwałtownie na poboczu. - Źle jedziecie! Znamy drogę, trzeba było skręcić na poprzednim zjeździe - nie wysiadając z auta, uświadomił nas fotoreporter z „Paris Match”. Przez telefon zawróciliśmy przewodnika ihisz [Lekkie pojazdy używane powszechnie przez amerykańską armię. Ich nazwa jest akronimem od High Utility Maximum Mobility Easy Rider (ang.) - wysoka użyteczność, maksymalna ruchliwość, łatwość prowadzenia.] pańską ekipę telewizyjną, która do tej pory jechała tuż za nami, lecz teraz już zdążyła nas minąć i odjechać spory kawałek. Problem z wybieraniem złych zjazdów z autostrady pojawił się jeszcze kilka razy. Francuzi zupełnie zrezygnowali z naszego towarzystwa. Wreszcie, gdy nasz guide [ Przewodnik (ang.)] kolejny raz z rzędu źle skręcił, my też odłączyliśmy się, zostawiając w tyle i jego, i zdezorientowanych Hiszpanów. Po mniej więcej 45 minutach jazdy, kierując się na Umm Kasr, zjechaliśmy z autostrady na północny wschód. Im bliżej byliśmy granicy, tym droga stawała się węższa, a krajobraz bardziej monotonny. Zniknęły z horyzontu nawet przewody wysokiego napięcia, które towarzyszyły nam niemal wszędzie w czasie poprzednich wyjazdów na pustynię. Wreszcie otaczał nas już tylko piasek i pojedyncze kępki wypłowiałej od słońca trawy. Na poboczu migały czarno-białe tabliczki oznaczające kolejne zjazdy do obozów wojskowych w głębi pustyni, w oddali dawało się zauważyć posterunki, wokół których kręcili się uzbrojeni żołnierze. Raz na jakiś czas na horyzoncie pojawiały się amerykańskie śmigłowce transportowe, Chinooki albo Sea Knighty. Bez różnicy. Z tej odległości wyglądały tak samo. Utknęliśmy w końcu na policyjnym posterunku przed wjazdem do strefy zdemilitaryzowanej. Posterunek to nazwa zbył szumna. Po prostu biała budka i wielgachna brama wypełniona stalową siatką. W mgnieniu oka przybiegł do nas strażnik. Był ubrany w ciężką kurtkę, przypominającą do złudzenia ocieplany waciak, a na głowie miał awangardowo zatkniętą czapkę uszatkę, w związku, z czym bardziej przypominał sowieckiego sołdata niż oficera kuwejckiej armii. Mimo wielkiego pistoletu, który ledwie mieścił mu się w dłoni, nie budził respektu. Jeszcze zanim zdążył się odezwać, dorobił się złośliwego przezwiska „Camel” [Wielbłąd (ang.)] - Nahnu sahafijun min Bulanda [Jestem dziennikarzem z Polski (arab.)] Mamy pozwolenie na wjazd do DMZ [Demilitarized zone (ang.) - strefa zdemilitaryzowana] - wyciągnęliśmy nasze identyfikatory z Ministerstwa Informacji. - Sahafi? Sahafi? - wyrzucił z siebie Camel i nie czekając na odpowiedź, pognał dzikim kłusem do białej budki. Po chwili wrócił stamtąd, trzymając w ręku faks. Z posterunku wylegli pozostali strażnicy. Kuwejccy policjanci w zasadzie tylko wpatrywali się w nasze identyfikatory, porównując wypisane na nich nazwiska z przyniesioną przez Camela listą. Gdy próbowaliśmy im cokolwiek wytłumaczyć, kiwali mądrze głowami. OK, OK, OK - słyszeliśmy w odpowiedzi od wyszczerzonych w uśmiechu strażników, co było jasnym sygnałem, że nie rozumieją ani słowa po angielsku. OK - odpowiadaliśmy zrezygnowani, czekając na efekt działań zmarszczonego coraz bardziej Camela, wpatrującego się tępo w przyniesioną przez siebie listę. Jak to było z dżinem wychodzącym z czarodziejskiej lampy? Rybak przypadkowo wyłowił z morza naczynie z żółtej miedzi z szyjką zalaną ołowiem. Odkorkował je z ciekawości, a „z dzbana wyszedł tylko dym, który wzniósł się ku obłokom na niebie i słał się po ziemi. Rybaka ogarnęło bezgraniczne zdumienie. A dym po chwili zaczął przybierać kształty, zgęstniał, po czym drgnąwszy, zmienił się w ifrita, co głowę miał w podniebnym blasku, a stopy w nadbrzeżnym piasku. Głowa jego była jak kopuła, ręce jak wiosła, nogi jak maszty, usta jak pieczara, zęby jak skały, oczy jak pochodnie, nozdrza jak dzbany, włosy miał zmierzwione” [Księga tysiąca i jednej nocy, przeł. A. Czapkiewicz, A. Kmietowicz, W. Kubiak, K. Skarżyńska-Bocheńska, Warszawa 1974.]. Mimo że Hindus, który ni stąd, ni zowąd wyrósł nam za plecami, prezentował się znacznie normalniej niż baśniowy dżin, pojawił się równie niespodziewanie. W zasadzie nie powinno nas to zaskoczyć, bo w końcu po pierwsze byliśmy o krok od ojczyzny Księgi tysiąca i jednej nocy, gdzie przecież w przeszłości takie rzeczy podobno już się zdarzały, i w dodatku - nieco racjonalniej do tego podchodząc - w Kuwejcie mieszkały setki tysięcy emigrantów z Indii. Wiecznie umorusani, w poszarpanych, wyblakłych strojach roboczych, za psie pieniądze wykonywali wszelkie prace typu „przynieś, wynieś, pozamiataj”. W czasach rybaka i dżina nazywano ich po prostu niewolnikami. Dziś różnica jest taka, że nikt ich nie sprzedawał, choć zadania i obowiązki zostały te same. Hindus, którego spostrzegliśmy, nie przypominał wprawdzie bajkowego ifrita, za to prezentował się jak rodowity sikh - dumny wojownik z Indii. Miał szaroniebieski turban szczelnie skrywający związane w misterny kok włosy i długą, spiczastą brodę. - Z nimi zawsze są takie problemy - rzekł do nas z uśmiechem, wskazując na kuwejckich pograniczników, i pochylił się nad kartką, w którą wpatrywało się już co najmniej kilkanaście par oczu, wliczając nasze. W naszym przypadku problem polegał na tym, że nazwiska zarówno na identyfikatorach, jak i na dokumencie napisane były po arabsku. Ich pisownia w dużej mierze zależna była od tego, kto i jak wcześniej wymawiał je, dyktując pisarzowi. Zapisane po arabsku nazwisko operatora: Adrian Półrolniczak - nabierało nowego, mocno odległego od oryginału brzmienia. To, co widniało na naszych akredytacjach z Ministerstwa Informacji, i to, co znajdowało się na faksie, który ściskał w garści Camel, różniło się od siebie zasadniczo. Strażnicy pomimo całego wysiłku, który wkładali w porównywanie dokumentów, nie byli w stanie odnaleźć naszych danych. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko czekać na spóźniającego się przewodnika. Może i gubił drogę, ale miał niezaprzeczalną zaletę, którą nie mógł się poszczycić żaden z uczestników tego zacnego spotkania - oprócz arabskiego znał również angielski. Posterunek, przy którym staliśmy, był jednym z 29 strażnic po kuwejckiej stronie granicy. Dalej zaczynała się już strefa zdemilitaryzowana. Dwustukilometrowy pas ciągnący się wzdłuż całej granicy lądowej obu państw i 45 kilometrów podzielonych wód Zatoki Perskiej. Wszystko po to, aby skutecznie rozdzielić Kuwejt i Irak. Po „Pustynnej Burzy” strefy strzegli obserwatorzy UNIKOM [United Nations Iraqi-Kuwaiti Observation Mission (ang.) - Misja Obserwacyjna ONZ na granicy Iraku i Kuwejtu.]. DMZ po stronie kuwejckiej miała szerokość 5 kilometrów. Po irackiej była dwukrotnie szersza. Najpierw wał z piachu wysoki na trzy, a szeroki na pięć metrów. Później wykopany przez Kuwejtczyków pięciometrowy rów, głęboki tak samo, jak szeroki. Do tego ustawiony jeszcze po kuwejckiej stronie wysoki płot z drutu kolczastego pod napięciem. Takie same ziemne fortyfikacje mieli po swojej stronie Irakijczycy. Tyle, że tam zamiast płotu pod napięciem ciągnęło się pole minowe. Nasz przewodnik przyjechał kwadrans po nas. Zaraz za nim dotarli Hiszpanie. Francuzi chyba zupełnie zrezygnowali. Saba - pracownica kuwejckiego Ministerstwa Informacji - zebrała nasze identyfikatory i razem ze strażnikami zabrała się do skrupulatnego porównywania ich z treścią faksu. Po Kolejnych dziesięciu minutach pozwolono nam wejść za bramę, ale samochód musieliśmy zostawić przy strażnicy. Wsiedliśmy do białego autokaru z oznaczeniami UN. Cały czas towarzyszył nam niebieski turban Hindusa. Hiszpanie nie mieli tyle szczęścia - ich nazwiska okazały się zbył trudne do zidentyfikowania. Zrezygnowani i źli zawrócili do Kuwejtu. Obóz UNIKOM Camp Khor był zaledwie sto metrów od przejścia na iracką stronę. Już za szlabanami, w byłym szpitalu dla żołnierzy marynarki wojennej w Umm Kasr mieściła się kwatera główna misji. Punktów takich jak ten wzdłuż całej granicy było pięć. Nikt z wyjątkiem obserwatorów ONZ nie mógł przez nie przechodzić. W oddali widać było doskonale kontury portu. Po Zatoce ciągle kręciły się odbierające iracką ropę tankowce. - Patrz, to chyba tamtędy Irakijczycy przemycają ropę. Przypomniała nam się jedna z publikacji, którą dostaliśmy w Ministerstwie Informacji Kuwejtu. Były w niej zdjęcia satelitarne portu Umm Kasr. Miały stanowić dowód, że Irak łamie embargo, sprzedając więcej ropy naftowej, niż zezwalają na to limity ONZ. Wynikało z nich, że surówka doprowadzana jest do doków dwoma rurociągami - oficjalnym i tajnym. Wszystko wyglądało tak cicho i beztrosko. Szczenięta wychowywane przez żołnierzy UNIKOM walczyły ze sobą dla zabawy. Na lekkim wietrze, dzięki któremu upai stawał się bardziej znośny, delikatnie łopotały błękitne flagi Organizacji Narodów Zjednoczonych. Sielski widok psuły jedynie druty kolczaste otaczające całą bazę. Hindus, który nie odstępował nas ani na krok, zabrał nas do białego, długiego baraku. Wewnątrz czekał już obserwator UNIKOM - Austriak, major Sandor Galavics. Miał dla nas wygłosić wykład o misji. Wykład... O niczym wtedy bardziej nie marzyliśmy... Usiedliśmy w przyciemnionej sali z ogromną, ręcznie wykonaną mapą całej strefy zdemilitaryzowanej. Galavics włączył komputerową prezentację i zaczął swoją opowieść. Powoli i wyraźnie, niczym elektroniczny syntezator mowy, przesadnie akcentując wyrazy, punkt po punkcie opowiadał o historii misji i jej zadaniach. Pomagał sobie przy tym bilardowym kijem, pokazując omawiane miejsca na mapie. - Jesteśmy tutaj po to, aby obserwować, czy w DMZ nie dochodzi do pogwałcenia którejś z rezolucji ONZ - tłumaczył Austriak. - Przez pogwałcenie rozumiemy loty nad strefą zdemilitaryzowaną, używanie i wnoszenie do niej broni, wkroczenie do niej jakichkolwiek wojsk, przekraczanie granicy lądowej lub morskiej. - Co robicie, jeśli wykryjecie takie naruszenie? - natychmiast padło pierwsze, nieco kłopotliwe w tych dniach pytanie. Galavics wzruszył ramionami. - Możemy tylko napisać raport i wysłać do Kwatery Głównej ONZ w Nowym Jorku. Nie mamy innych uprawnień. - Kiedy ostatnio zdarzyło się jakieś poważne naruszenie rezolucji? - Jestem tu od 11 miesięcy i nie przypominam sobie niczego takiego - Austriak uśmiechnął się plastikowo. - Żadnego? - Czasami zdarza się, że jacyś iraccy rybacy w pogoni za rybami wpływają na wody terytorialne Kuwejtu, ale chyba nie można nazwać tego pogwałceniem rezolucji. Gdy tylko wzywamy ich do powrotu na swoją stronę Zatoki, natychmiast to robią. Chociaż oczywiście raportujemy i takie przypadki. Wykład się skończył, i dobrze, bo siedzieliśmy jak na szpilkach. Najbardziej zależało nam na spotkaniu z głównodowodzącym UNIKOM - polskim generałem Franciszkiem Gągorem. Wyszliśmy z sali i znów zobaczyliśmy Hindusa w niebieskim turbanie. Jego obecność zaczynała być coraz bardziej frapująca. - Kiedy zobaczymy się z generałem Gągorem? - Generał jest zajęty. Ma ważne spotkanie - ze stoickim spokojem poinformował nas Hindus. - Poczekamy. - To nie wchodzi w grę. - Ale to niemożliwe. Przyjechaliśmy tu specjalnie do generała. - Nic na to nie poradzę. Nalegaliśmy jednak tak uparcie, że Hindus zgodził się wreszcie coś na to poradzić. Co chwilę przejeżdżał kolejny samochód z niebieską flagą na dachu. Jeden z kierowców, parkując tyłem, rozjechał plastikową beczkę, miażdżąc ją z głośnym trzaskiem. Galavics rozmawiał z jakimiś dziennikarzami. Długo negocjowaliśmy z generałem Gągorem, zanim zgodził się na rozmowę. Dowodził misją ONZ na granicy iracko-kuwejekiej i kierował pracą prawie 1300 ludzi, a wszystko to w momencie, gdy oczy całego świata zwrócone były na ten rejon. Nie to, że nie chciał z nami rozmawiać - chciał, ale odwlekał ten moment, jak dziecko odwleka chwilę, kiedy musi pójść do łóżka. „Może nie dzisiaj” - mówił. Kiedy wydawało się, że już go przekonaliśmy, wpadał na kolejny pomysł: „A może umówimy się w Kuwait City, a nie tutaj?” Wreszcie zgodził się. Postawił tylko jeden warunek - żadnych mediów poza polskimi. Musieliśmy więc jakoś zgubić innych dziennikarzy, którzy pilnowali nas, wiedząc, że jako Polacy za wszelką cenę będziemy chcieli spotkać się ze swoim generałem. - Idziemy - zakomenderował Hindus. - Nigdzie nie idę. Chcę jeszcze nagrać majora Galavicsa. Dopiero co przyjechaliśmy - sprzeciwił się Marcin. - Ja ci o wszystkim opowiem. Nagrasz mnie. A teraz musimy już iść - nie rezygnował Hindus. Zerknęliśmy na wizytówki, które wcisnął nam do ręki. „Daljeet S. Bagga, rzecznik prasowy UNIKOM”. Najpierw wykład, teraz rzecznik prasowy. Niedoczekanie. - Świetnie. Ciebie też nagram, ale najpierw majora Galavicsa. - Ale przecież ja ci wszystko powiem, możesz nagrać mnie... Bagga stawał się coraz bardziej nachalny, ale też zabawny. - Dobra, chodź do kamery. Hindusa to zaskoczyło, choć trzeba przyznać, że nie na długo. - Dajcie mi chwilkę! - zakrzyknął. Jeszcze przed chwilą bardzo mu się spieszyło. Teraz pognał do swojego samochodu i zaczął przeglądać się w lusterku wstecznym, poprawiając turban. Wykorzystaliśmy moment na zadanie kilku pytań Galavicsowi. - Co będzie, jeśli Amerykanie zdecydują się uderzyć bez drugiej rezolucji Organizacji Narodów Zjednoczonych? - Jesteśmy na to przygotowani. Mamy pięciostopniowy plan. Właśnie jesteśmy w fazie drugiej. Nic więcej nie mogę na ten temat powiedzieć. Ostateczne decyzje będą podjęte w siedzibie głównej ONZ w Nowym Jorku. Rozbawił nas widok Baggi przestępującego z nogi na nogę obok kamery. Każdym gestem wyrażał zniecierpliwienie, lecz nie przerywał. - Teraz ty. Hindus bez mrugnięcia okiem odpowiedział wyczerpująco na wszystkie pytania. Odpowiedzi mieściły się w przedziale między „mdłe” a „nijakie”. Po prostu profesjonalista. Po prostu rzecznik prasowy. W punktach obserwacyjnych najbardziej przyciągały uwagę wysokie, metalowe konstrukcje z klaustrofobicznie ciasną budką na szczycie. Przy użyciu dobrego sprzętu widać było jak na dłoni całą okolicę. Teren był płaski, a krajobraz monotonny. Żartowaliśmy, że nie męczy oczu. Najwyższe wzniesienie w okolicy, czyli góra (a właściwie górka) Dżabal Sanam wystawała zaledwie 151 metrów nad poziom morza. Wkoło żadnych ludzi, żadnych zwierząt. Stąd chyba wyjątkowa życzliwość żołnierzy ONZ dla psów. Życie obserwatorów na granicy iracko-kuwejckiej przez 12 lat wyglądało podobnie. Żadnych rozrywek - bo i jakie rozrywki można mieć na takim odludziu. Alkohol? Tylko po irackiej stronie, bo kuwejckie prawo restrykcyjnie zakazuje nie tylko picia, ale nawet jego posiadania. Prawie 200 obserwatorów wyruszało codziennie na patrole ponad 50 razy, aby monitorować sytuację z lądu, powietrza i morza. Cały dzień na nogach. Czasami zdarzały się też pobudki w nocy. Te, wiadomo, były najgorsze. Na pustyni panuje absolutna, trudna do wyobrażenia ciemność. Nawet silne reflektory samochodów często okazywały się niewystarczające. Pogoda też nie rozpieszcza. Na dodatek każdy punkt obserwacyjny musiał być samowystarczalny. Obsada kontenerowych stanowisk była cztero - lub pięcioosobowa. Już krótka wizyta w jednej z wartowni upewniła nas, że ostatnio obserwatorzy mają więcej wrażeń. Z większym chyba niepokojem patrzyli na stronę kuwejcką. Już od wielu tygodni na pustyni i nad pustynią trwał nieustanny ruch. Amerykanie i Brytyjczycy budowali obozy dla coraz liczniej nadciągających wojsk. Jacek pytał młodego oficera o to, czyjego rodzina w Rosji nie obawia się o niego w sytuacji, kiedy wojna zbliża się wielkimi krokami i zdaje się nieunikniona. Aleks Konkin, dobrze zbudowany, postawny blondyn po trzydziestce, mówił o strachu mamy. Żony nie miał, narzeczonej też... W tę granicę wpatrywał się przez ostatnie sześć lat. Która kobieta by to wytrzymała? Niepokoili się o niego znajomi, ale miał z nimi sporadyczny kontakt. Zresztą - cały świat z niepokojem wpatrywał się w telewizory. Bliscy tych, którzy znajdowali się po którejś ze stron tej granicy, zamierali w bezruchu w czasie podawania informacji z Waszyngtonu, Nowego Jorku, Londynu i Bagdadu. Żołnierze UNIKOM nie mieli już chyba wątpliwości. Mogli obawiać się tylko, że Nowy Jork zbył późno przyśle rozkaz o wycofaniu się z granicy. Franciszek Gągor wysiadł z białego samochodu i z promiennym uśmiechem na twarzy witał się z nami po przyjacielsku. Pewnie obawiał się trudnych w tych dniach pytań, ale cieszył się spotkaniem z dziennikarzami z kraju. Naszych kolegów autokar wywiózł poza obręb strefy zdemilitaryzowanej zaraz po krótkiej wycieczce wzdłuż granicy i po odwiedzeniu stanic. My też byliśmy w tym autokarze, ale gdy wszyscy wysiadali, jako uczestnicy polsko-indyjskiego spisku ukryliśmy się za oparciami foteli z tylu samochodu. Punkt po punkcie realizowaliśmy przebiegły plan sikha, żeby zmylić resztę reporterów. Dopięliśmy swego. - Misja trwa, dopóki Rada Bezpieczeństwa nie zdecyduje inaczej. To nie były odpowiedzi na nasze pytania, tylko raczej komunikaty. Generał zastanawiał się zapewne, jakich słów użyć, aby nie wykroczyć poza ramy dozwolone oficerowi w służbie ONZ. Zrobiliśmy dwie osobne rozmowy. Zarówno przed kamerą, jak i wówczas gdy szedł wzdłuż granicy, opowiadając do radiowego mikrofonu, myślał nad każdym zdaniem. Nad nami znowu przeleciał biały śmigłowiec z oznaczeniami UN. - My odpowiadamy za to, co dzieje się w strefie rozdzielenia. Tu zmian istotnych nie odnotowujemy... choć jest trochę więcej naruszeń powietrznych. Natomiast to, co dzieje się poza tym pasem, nas nie dotyczy i nie podlega naszym kompetencjom. Nie przyciskaliśmy go za bardzo. I tak nie mógł nam zbył wiele powiedzieć. Kto inny być może zakończyłby rozmowę „no, a teraz, panowie, wyłączcie mikrofony, to sobie pogadamy”. Ale nie on. Prawdę mówiąc, wszyscy trochę go podziwialiśmy. Zgodził się na prowadzenie misji w najgorszym okresie, kiedy na granicy prawie śmierdziało już prochem, choć przyznać trzeba, że znał ten teren jak mało kto. Był już tu przecież na początku lat 90., kiedy - jak sam opowiadał - „geodeci w niebieskich hełmach wytyczali tę granicę, co to jej teraz pilnujemy”. Rozluźniał się tylko momentami, najczęściej właśnie wtedy, gdy wspominał stare dzieje. - Teraz obserwatorzy to mają raj - śmiał się. - My wtedy mieszkaliśmy w takich zwykłych namiotach; baniak na środku pustyni, do którego co jakiś czas dowożono nam wodę - ot i cała misja. To było harcerstwo, jak sobie teraz porównuję warunki. I my, i generał wiedzieliśmy już o tym, że w Kuwejcie jest 101. Dywizja Powietrzno-Desantowa. Z portów w Kuwejcie, przez pustynny krajobraz, w kierunku granicy przesuwało się właśnie 20 tysięcy jej żołnierzy. Na nas, i chyba na nim też, robiło to wrażenie. Wojnę można było już wypatrzyć przez wielkie lornety strażnic UNIKOM. Dwanaście lat wcześniej atak śmigłowców Apache zapoczątkował operację wyzwolenia Kuwejtu. Teraz 101. Dywizja Powietrzno-Desantowa US Army dysponowała blisko 300 śmigłowcami i prawie czterema tysiącami pojazdów lądowych. Gdyby nie wydarzenia sprzed 12 lat, nie byłoby tu generała Gągora i całej gromady odzianej w narodowe mundury i błękitne berety żołnierzy. Gdyby nie te ciągnące na pustynię wojska, nie byłoby tu nas. Przez te kilka godzin pobytu na granicy próbowaliśmy sobie wyobrazić, co będzie, kiedy Amerykanie i Brytyjczycy ruszą w końcu przez zasieki i wały, i czy uda nam się ruszyć za nimi. Ewakuacja UNIKOM nastąpiła niebawem. Trzy dni później, w nocy, w kilku punktach granica została otwarta. Niezidentyfikowani sprawcy - jak ich nazywał Daljeet Bagga - zniszczyli zasieki i wycięli przejścia w płocie elektrycznym. Dzień w dzień inspektorzy pisali kolejne raporty do Nowego Jorku. Ubrani w mundury amerykańskich żołnierzy „niezidentyfikowani sprawcy” cięli w nocy drut i zapewne zastanawiali się, jak przeprawić przez wały i wykopy pojazdy. Liczby raportów i dziur rosły. Pięć dni po naszych odwiedzinach u generała Gągora dziur w metalowej siatce było już ponad 30. Kuwejcka prasa pisała, że w „nieznanych sprawcach” rozpoznano komandosów z US Marines. Kuwejcki minister spraw zagranicznych zaprzeczył - to nie amerykańscy żołnierze niszczyli ogrodzenie, ale robotnicy firmy budowlanej z RPA, działający za wiedzą i przyzwoleniem rządu. „Płot stoi po naszej stronie, myśmy go zbudowali i możemy z nim robić to, co nam się żywnie podoba” - oznajmił szejk Muhammad as-Sa-bah, wicepremier odpowiedzialny za dyplomację. Trudno było odmówić temu rozumowaniu racji. ONZ zareagowało, ale jakoś bez przekonania, po cichu i nieskutecznie. Najpierw personel cywilny, a później 200 obserwatorów i 800 żołnierzy z Bangladeszu, w kolumnach, autostradą na południe, opuściło w końcu granicę, pozostawiając czyste pole dla nieuchronnego starcia. Z DRUGIEJ STRONY Wrota do Iraku były nie więcej niż 50-60 metrów od nas. Tuż obok nich stał mały wojskowy namiot i hummer z karabinem maszynowym na dachu. Posterunek wyglądał jak opuszczony. Piotr, nie tracąc nawet chwili na zbędne dyskusje, wcisnął aż do podłogi pedał gazu i pognał w stronę dziury w nasypie, a my w ślad za nim. Zdaliśmy się na intuicję, gdy nasz samochód jechał wśród tumanów kurzu. Po drugiej stronie wyrwy przez szeroki wykop przerzucony był mostek saperski, wyprofilowany w górę, niemal jak skocznia narciarska. Ten skok na pewno nie oszczędzał zawieszenia samochodu. - Nie zwalniaj, jedź dalej!!! Nie zwolniliśmy. Upal oblepiał nas ze wszystkich stron. Plecami przyklejaliśmy się do oparć siedzeń samochodowych, mokre nogawki spodni opinały się na kolanach, utrudniając wykonywanie jakichkolwiek ruchów. Grube krople potu spływające po policzkach niezbyt elegancko wycieraliśmy rękawami koszul, które po kilkunastu minutach stawały się równie wilgotne jak reszta odzieży. Wyciągając z paczki papierosy, po pierwszym dotknięciu zostawialiśmy na nich mokre odciski palców, widoczne gołym okiem. W takim upale oddech staje się krótszy i urywany. Mieliśmy wrażenie, że powietrze prawie pozbawione jest tlenu. Chłód klimatyzacji samochodowej był w zasięgu ręki, ale żaden z nas nie ważył się wcisnąć przycisku oznaczonego białym płatkiem śniegu. Zafundowanie sobie chłodnego luksusu oznaczałoby zwiększenie zużycia paliwa o jakąś jedną trzecią. O ironio... byliśmy w regionie świata, gdzie ilość ropy zdaje się przewyższać ilość wody. Mieliśmy pełny bak, a w stojących równiutko w bagażniku czerwonych kanistrach, kupionych dzień wcześniej na wielkim suku za całkiem przystępną cenę, kolejne 200 litrów paliwa, ale zdrowy rozsądek podpowiadał oszczędność. Trudno to nazwać żartem losu. Los urządzał sobie kpiny. Byliśmy blisko granicy irackiej. Z Kuwait City wyjechaliśmy jakieś dwie godziny wcześniej. - Przypilnuję wam rzeczy, o nic się nie martwcie - obiecywał Muhammad, właściciel hotelu, w którym dotychczas mieszkaliśmy. Zostawiliśmy mu wszystko, czego targanie do Iraku nie miało sensu. Część ubrań, kupione jeszcze w Bahrajnie książki do nauki arabskiego, gazety, jakieś papierzyska, słowem wszystko, czym obrośliśmy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy pobytu w Zatoce Perskiej, i czego szkoda było nam się pozbywać. „Czy wrócicie?” - ciągnął nas za język dziesiątki razy, gdy zdradzaliśmy mu nasze plany. Teraz miał pewność, że jeszcze go odwiedzimy, choćby po to, aby odebrać nasze rzeczy. - Nie jesteście przypadkiem z Al-Kaidy? - wypytywał, mrużąc w rozbawieniu oczy na widok wielkich skrzyń z fly awalem - przenośnym systemem do transmisji satelitarnej zamocowanym na jednym z samochodów. Kiedy wprowadzaliśmy się do Maha House, sprawdzał nasze pozwolenia na używanie sprzętu, wystawione przez kuwejckie Ministerstwo Informacji. Patrzy! nieufnie na legitymacje prasowe, wnikliwie oglądał identyfikatory i paszporty. Jak na właściciela hotelu był wręcz przesadnie ostrożny. Bał się obcych, a my byliśmy dla niego tak bardzo obcy jak nikt wcześniej. Nie to, co goście z Arabii Saudyjskiej, Bahrajnu, Kataru czy Jordanii, którzy zatrzymywali się u niego do tej pory. Bił się z myślami. Ki czort ich nasłał... Papiery niby mają w porządku, ale kto ich tam wie. Muhammad bał się jak każdy ekspata, imigrant, który mógł stracić w Kuwejcie wszystko, gdyby padł na niego choćby cień podejrzenia, że robi coś niezgodnego z prawem. On - obywatel Bangladeszu - miał w Kuwejcie do stracenia więcej niż jego sprzątający ulice ziomkowie, Hindusi parzący herbatę urzędnikom i pracujący na budowach Filipińczycy. Imigrantów z różnych stron świata było tu znacznie więcej niż rodowitych mieszkańców. W dwumilionowym Kuwejcie niespełna połowa ludności ma paszporty tego kraju (z czego przywileje i prawa wyborcze zaledwie co dziesiąty z nich), ponad jedna trzecia to Arabowie z innych krajów, a reszta - tak jak Muhammad - to Azjaci, głównie z południowo-wschodniej części kontynentu. Imigranci nie mogą nawet marzyć o obywatelstwie - należy się ono tylko Arabom urodzonym w Kuwejcie przed 1920 rokiem oraz ich potomkom. Imigranci w ogóle nie mają tam zbył wielu praw. mają za to wszystko do stracenia, jeśli w jakiś sposób narażą się władzy. 0 decyzję wydalenia z kraju łatwo i z reguły jest ona ostateczna 1 nieodwołalna. Chęć zysku jednak przeważyła - Muhammad klientów nie miał za dużo, bo sytuacja przed wojną była niepewna, więc turyści i biznesmeni szerokim łukiem omijali Kuwejt, który według buńczucznych zapowiedzi przedstawicieli irackich władz miał się stać pierwszym celem po rozpoczęciu amerykańskich ataków. Przychodził do nas jednak często na dach, gdzie rozstawiony był zestaw satelitarny. Trzymając za rękę trzyletniego synka, niby z ciekawości przypatrywał się, jak robimy wejścia na żywo, choć nie rozumiał z nich ani słowa; rozmawiał z nami o pogodzie, o tym, co przyniosły gazety (skrzętnie jednak unikając tematów politycznych) i radził, że zakupy najlepiej robić w pobliskim „supermarkecie”, który choć miał wielkość dużego warzywniaka i prowadzony był przez jego rodaków, to rzeczywiście mógł po szczycić się lepszym zaopatrzeniem niż niejeden sklep osiedlowy w Polsce. Muhammad był coraz mniej powściągliwy, a coraz bardziej serdeczny. Aż wreszcie nam zaufał. Stojąc przed Maha House, ubrany w ten sam granatowy garnitur i krawat w wielkie grochy jak wówczas, kiedy gorączkowo zastanawiał się, czy pozwolić tym obcym zatrzymać się w swoim hotelu, machał nam serdecznie ręką na pożegnanie, szczerze życząc powodzenia, rychłego końca wojny i szczęśliwego powrotu. - Będę się za was modlił - krzyczał, gdy cztery terenowe samochody opuszczały hotelowy parking. Pierwszym jechał Maciek Woroch z TVN i Adrian Półrolniczak - operator z TVN 24. Drugim autem, z załadowanym na dachu fly’em, producent TVN 24 - Piotrek Piłat. W trzecim byliśmy my. Za nami zaś jeszcze dwóch Amerykanów: Chris - dziennikarz z „The Washington Times”, i jego fotoreporter. O pomoc w przedostaniu się do Iraku Chris poprosił nas przez Jima - fotografa z Waszyngtonu, który także mieszkał w Maha House i wpadał do nas od czasu do czasu, żeby podzielić się jakimiś uwagami, zasięgnąć języka albo po prostu pogadać. Jego ulubionym tematem było narzekanie na George’a W. Busha, amerykańską administrację i dowództwo armii. - Oni są wszyscy nienormalni w tym Białym Domu - zapewniał nas Jim, bijąc się w piersi, co najmniej jakby osobiście robił waszyngtońskim urzędnikom badania psychiatryczne. - Wojenkę sobie wymyślili. Machać szabelką im się chce. Że niby o wolność Iraku im chodzi. Fucking bullshitt! Wszyscy siedzą w kieszeni kompanii naftowych i grubych dupków z cygarami w gębach, lobbystów przemysłu zbrojeniowego, i cholera wie jeszcze w czyich. Jeszcze gorsze zdanie miał Jim o ludziach siedzących w Pentagonie. Ich wszystkich uważał nie tylko za półgłówków, ale również za morderców, których należy natychmiast postawić przed Trybunałem do spraw Zbrodni Wojennych, a w ogóle najlepiej zamknąć dożywotnio w więzieniach, nie czekając na wyrok sądu, który mógłby przecież, nie daj Boże, wziąć pod uwagę jakieś okoliczności łagodzące. Nigdy nie słyszeliśmy, aby wyrażał się o nich inaczej niż per „gównojady”. Rozżalenie Jima wynikało głównie z tego, że w przeciwieństwie do większości amerykańskich dziennikarzy nie został przydzielony do żadnego oddziału, który bił się w Iraku. Jego koledzy po fachu robili zdjęcia walk pod Basrą czy An-Nasirijją, a on siedział na tyłku w Kuwejcie, czekając na swoją kolej. Dla nas, dziennikarzy z Europy, nie było to nic dziwnego - na embedding [Embed (ang.) - osadzić, wbić. W czasie inwazji na Irak Amerykanie przydzielali dziennikarzy do poszczególnych jednostek armii. „Zaembeddowany” dziennikarz miał prawo poruszania się tylko z oddziałem, do którego został przypisany. Opuszczenie jednostki, choćby na chwilę, uważane było za zakończenie współpracy z wojskiem - korespondent, który się na to zdecydował, nie miał prawa powrotu. mogły liczyć tylko największe media, najprędzej amerykańskie bądź brytyjskie, i to o zasięgu ogólnoświatowym. Europejscy reporterzy z telewizji, rozgłośni radiowych i gazet o zasięgu jednego kraju byli niemal bez szans na przydział, a jeśli już go dostawali, to nie był on zbył ciekawy.] Z Polski „zaembeddowani” zostaliśmy tylko my dwaj. Jednostka, do której przydzielono jednego z nas (Jacka), nie wyjechała jednak w ogóle ze swojej bazy w Niemczech, a drugi (Marcin), przydzielony do US Marines, bardzo długo i wytrwale kłócił się, aby przerzucono go wreszcie z Kuwejtu do Iraku, ale też nie trafił na pierwszą linię frontu. Pozostali polscy dziennikarze w ogóle w tym procesie nie zostali uwzględnieni. Jednak Jim był rodowitym Amerykaninem, więc nic dziwnego, że taką obojętność odczytywał jako osobisty policzek. - To dlatego, że mam lewicowe poglądy i głośno krytykuję poczynania tego palanta Busha - wyjaśniał rzeczowo, gdy pytaliśmy go, dlaczego nie został „zaembeddowany”. - Głosowałem na demokratów. I jak patrzę na tę wojnę, to tylko się upewniam, że dobrze robiłem. Marcin: „Zaembeddowany” byłem przez 20 dni. W tym czasie z US Marines przebyłem drogę od Kuwait City aż po An-Nasirijję. Wtedy wspólnie z moją redakcją zdecydowaliśmy, że czas opuścić wojsko. Będąc sam, bez operatora i producenta obsługującego fly’a, uzbrojony jedynie w telefon satelitarny, byłem praktycznie pozbawiony możliwości normalnej telewizyjnej pracy. Ale był też drugi powód, znacznie poważniejszy. Żyjąc wśród marines, nie mogłem relacjonować życia Irakijczyków, chcąc nie chcąc pokazywałem tylko jedną stronę wojny. Dlatego natychmiast po tym, gdy okazało się, że do Iraku może wjechać już cała nasza ekipa, zabierając ze sobą kamery i sprzęt satelitarny, wróciłem do Kuwejtu, aby spotkać się z resztą chłopaków i dalej opowiadać o wojnie, ale już nie o tej widzianej tylko oczami amerykańskich żołnierzy. Znając wszystkie ograniczenia embeddingu, odetchnąłem z ulgą, przekraczając progi Maha House, choć odpoczynek w hotelu miał trwać zaledwie jeden dzień. Później wraz z przyjaciółmi mieliśmy jechać do Iraku. Jim był zabawną mieszanką malkontenta, człowieka ambitnego i nieco zagubionego. Kreował się na bohatera filmu sensacyjnego, chciał połączyć w sobie wszystkie cechy postaci odtwarzanych przez Bruce’a Willisa i Clinta Estwooda razem wziętych, choć wyglądem i sylwetką przypominał raczej Woody Allena. Klął strasznie dużo, mówił niedbale przez nos, często niezrozumiale, gdy używał slangowych zwrotów, jednocześnie zaciągając się nerwowo kolejnym papierosem. Nade wszystko kombinował, co by tu zrobić, żeby mimo wszystko znaleźć się w Iraku. Sam nie mógł pojechać - po pierwsze było to niebezpieczne, po wtóre nie znał sposobu na ominięcie granicznych posterunków wojskowych, na których żołnierze każdemu dziennikarzowi chcącemu niezależnie wjechać do Iraku mieli do powiedzenia tylko jedno: „Zawracaj sam albo odstawimy cię do Kuwait City pod eskortą”. Wreszcie trafił na nas i wymógł obietnicę, że zabierzemy go ze sobą. W wieczór poprzedzający wyjazd do Iraku Jim wpadł do naszego pokoju jak burza i odtańczył taniec radości. - Chłopaki, dostałem przydział! Ja pierdolę, dostałem wreszcie przydział. I to jaki. Ja pierdolę... - Jaki? - Do marines. Ale gdzie! Jutro rano lecę prosto pod cholerny Bagdad! Będę go zdobywał! - Gratulacje. Doczekałeś się w końcu. - Ale się boję, chłopaki, ale się boję. To już nie jest zabawa, to będzie prawdziwa, cholerna wojna - w tym podekscytowaniu wcale nie wyglądał na przerażonego. - Mogą mnie tam przecież zaciukać. Trzymajcie za mnie kciuki. - Jasne, Jim. Chcesz coś do picia? - ...No, więc nie pojadę z wami jutro do Iraku, pojadę z marines, a właściwie polecę tam śmigłowcem. Nie jesteście na mnie źli, prawda? To wielka szansa, zrobię niesamowite zdjęcia; to, co do tej pory widzieliście, to gówno w porównaniu do tego, co ja tam zrobię. O w dupę, ale się cieszę! To jest niesamowite. Swoją drogą, nie wiecie jak długo leci się helikopterem z Kuwejtu pod Bagdad? - Przecież już to jest niebezpieczne, mogą nas zestrzelić, prawda? - Oh, fuck. Dopiero teraz o tym pomyślałem... Marcin: Już po rozpoczęciu wojny latałem wiele razy nad Irakiem amerykańskimi śmigłowcami. Były to maszyny transportowe, CH 46 i CH 53, wielkie i głośne, z klapą tylną uchyloną nawet w czasie lotu. Jeszcze na płycie lądowiska załoga - dwóch pilotów i trzech żołnierzy do ochrony - rozdawała nielicznym pasażerom hełmy ze specjalnymi nausznikami tłumiącymi hałas, sprawdzając, czy jesteśmy odpowiednio przypięci pasami bezpieczeństwa, czy bagaże ułożone w środku są wystarczająco dobrze przymocowane, aby nie przesuwały się w czasie gwałtowniejszych manewrów. Kazano nam ubierać się w kamizelki kuloodporne. Do swoich marines wciskali grube, stalowe płyty, mające chronić ich nie tylko przed odłamkami, ale także przed pociskami kalibru tych z kałasznikowa. Tuż po starcie żołnierze zakładali grubą taśmę z pociskami karabinów maszynowych zamontowanych przy bocznych wyjściach, odbezpieczali broń, czasami też strzelali na próbę. Wnętrze śmigłowca, może za wyjątkiem kabiny pilotów nafaszerowanej elektroniką, kolorowymi kontrolkami i setkami zegarów, jest nudne i szare. Przez małe okienka z grubego szkła, często brudne i zakurzone, ledwie przebija się słońce, składane siedzenia przypominają parciane łóżka polowe, a luk bagażowy z reguły załadowany jest aż po dach drewnianymi skrzyniami z zaopatrzeniem, stalowymi rurami lub kątownikami. Obserwowanie tego, co dzieje się na zewnątrz, zwykle jest bardzo utrudnione, bo szczelnie zapięte na wysokości podbrzusza pasy uniemożliwiają większe skręty ciałem, a z głową zwróconą przez ramię w stronę okna nie da się raczej siedzieć zbył długo. Na rozmowę nie ma najmniejszych szans - buczenie płatów śmigłowca i ryk silników jest zbył głośny. Jeśli już trzeba się koniecznie porozumieć, to tylko podając drugiej osobie kartkę z komunikatami. Mimo tego, że przy sporych drganiach wywoływanych pracą wirnika trzeba się nieźle wysilać, aby pisać wyraźnie, taka metoda najlepiej zdaje egzamin - widziałem kiedyś, jak w czasie dwugodzinnego lotu dziennikarka z „Arab Times’a” konwersowała z jakimś żołnierzem, zapisując dialogami 60-kartkowy notes. Czy latanie było niebezpieczne? Myślę, że nie bardziej niż przemieszczanie się z jednego miejsca w drugie wojskowym samochodem. Żołnierze odpowiedzialni za ochronę, na wpół wychyleni przez otwory strzelnicze, nie zdejmując palca z języczka spustowego karabinu maszynowego, wypatrywali potencjalnych zagrożeń przez ogromne lornetki. I tylko raz zdarzyło mi się widzieć, że wypatrzyli. Powietrze rozerwał gruchot strzałów z wielkokalibrowej broni, a pilot wykonał tak gwałtowny manewr, że siła dośrodkowa wcisnęła nas w siedzenia. Trudno się wtedy zorientować, w którą stronę leci śmigłowiec, skręca, pikuje w dół czy zwiększa pułap - przez półotwartą tylną klapę widziałem tylko, że eskortująca nas maszyna zachowuje się tak samo. Wszystko trwało nie dłużej niż pól minuty. Później pilot wyrównał lot i poszybowaliśmy dalej. Do dziś nie wiem, czy ktoś do nas strzelał, czy po prostu żołnierz przy działku okazał się zbył nerwowy. Nie miałem kogo o to zapytać: gdy usiedliśmy na płycie lotniska, nie gasząc silników, piloci jednoznacznymi gestami pokazali nam, że mamy szybko wyskakiwać, a zaraz po tym szara, wielka maszyna znów poderwała się w górę i zniknęła w pustynnym pyle podniesionym przez wirujące płaty. Jim zalewał nas potokiem słów, ba!, prawdziwą powodzią słów. Wcale też nie słuchał odpowiedzi. Krążył rozemocjonowany po pokoju, pijąc nie swoją kawę i tak przy tym machał dłonią, w której trzymał papierosa, że popiół rozsypywał się wszędzie, tylko nie do popielniczki. Był nie do powstrzymania, ale wreszcie, po dobrym kwadransie, udało nam się wstrzelić w ten słowotok. - Jim, to bardzo dobry przydział, prawda? - To cholernie cudowny, wspaniały, zajebisty przydział... - Do poszczególnych jednostek przydziela Pentagon, to jak tobie - demokracie, znienawidzonemu osobiście przez prezydenta i szykanowanemu przez CIA - udało się go dostać? Nasz amerykański znajomek speszony podrapał się w głowę. - No, wiecie, chłopaki... eee tam... - machnął ręką, nie bawiąc się w szukanie przekonujących wyjaśnień. Pożegnaliśmy się. Jim pędził do swojego pokoju, żeby się spakować. Dostał od nas polskiego kopniaka na szczęście. Przyjął go z godnością, choć zupełnie nie mógł zrozumieć, o co nam chodzi. Późnym wieczorem wpadł do nas jednak jeszcze raz. - Mam ogromną prośbę. - Wal śmiało. - Ja z wami nie jadę, ale jeśli możecie, zabierzcie moich znajomych. Mają samochód i wszystko. Nie znają tylko drogi. Nie będą sprawiali wam kłopotu. Mogę im dać wasz numer telefonu? Skinęliśmy głowami. I tak, psim swędem, dołączy! do nas Chris i jego fotoreporter. Rzeczywiście nie sprawiali kłopotu. Jechali jako ostatni, tak jak to ustaliliśmy na samym początku. Bez ociągania wykonywali nasze polecenia, najczęściej nawet nie pytając, dlaczego chcemy, żeby zrobili to czy tamto. Ich auto podskakiwało na tych samych wybojach, co i nasze, gdy bokiem omijaliśmy gęsto rozstawione na autostradzie kuwejckie posterunki wojskowe - droga na południe była zamknięta dla cywilnych aut od początku wojny. Przedzieraliśmy się przez pustynię, wzdłuż linii brzegowej Zatoki Perskiej, po ledwo widocznej ścieżynce uczęszczanej wyłącznie przez kuwejckich Beduinów, którzy wybrali życie w namiotach, z dala od luksusu. Tutaj jednak nie nazywano ich Beduinami - co niezmiernie nas zaskoczyło, ponieważ na przykład niemal wszyscy rdzenni mieszkańcy Jordanii wręcz nadużywają tego słowa, chełpiąc się tym, że w ich kraju z dala od cywilizacji tylu ludzi mieszka pod namiotami i zajmuje się wyłącznie hodowlą owiec. - Beduinów u nas nie ma. To tylko atrakcja dla turystów, jak u was Sopot - wyjaśnił nam to pewien Kuwejtczyk, niemal tarzając się ze śmiechu, gdy spytaliśmy go o pasterzy owiec. - To są po prostu pampers [Osadnicy (ang)] Beduini czy nie, ale bez ich bocznych dróżek z pewnością byśmy sobie nie poradzili. Tymi ścieżynkami, nie uwzględnionymi na żadnej mapie, opleciona była cała pustynia. Wiły się, kręciły i krzyżowały, dezorientując nielicznych podróżnych, którzy przez przypadek trafiali w te okolice. Wiedzieliśmy, którędy jechać - gdy jednak za pierwszym razem w ten sposób omijaliśmy kuwejckie posterunki, krążyliśmy po okolicy kilka godzin, bezskutecznie poszukując wyjścia z tego labiryntu. Krajobraz przypominał widok z Marsa. Spieczona, twarda ziemia, pokryta grubą warstwą soli z wybijających na powierzchnię wód Zatoki, nie akceptowała żadnej formy życia poza nielicznymi krzewami. Z każdym kilometrem widok stawał się bardziej pustynny, znany nam ze zdjęć i filmów. Spieczona skorupa pękała coraz głębiej i mocniej, przechodząc w gęstą siatkę przypominającą misternie utkaną, jasno-pomarańczową tkaninę gładko rozłożoną na całej równinie. W miarę jak oddalaliśmy się od Zatoki, znikały białe plamy soli, ściśnięty i utwardzony piasek stawał się coraz bardziej sypki, aż wreszcie przechodził w pył, podnoszący się wysoko za sprawą obracających się kół samochodów. Słowo „pustynia” na określenie tego krajobrazu, choć znajduje się w powszechnym użyciu, nie oddaje do końca tego, co rejestrują zmysły. Według naukowców trzeba by raczej mówić o nim jako o „półpustyni” - jałowym, piaszczystym stepie, co chyba lepiej oddaje prawdę o geografii Kuwejtu. Zatrzymaliśmy się, dając znać klaksonem pozostałym, żeby zrobili to samo. - Chyba powinniśmy już zdjąć tablice rejestracyjne. Wszyscy bez słowa uklękli przy zderzakach ze śrubokrętami. Robiliśmy to za każdym razem, gdy wjeżdżaliśmy do Iraku. Auta z kuwejckimi rejestracjami nie były tam najlepiej widziane, a poza tym na wypadek spotkania z amerykańskimi żołnierzami, którym nie spodobałoby się, że przekroczyliśmy granicę samodzielnie, lepiej było zachować anonimowość. Część przygotowań poczyniliśmy już wcześniej. Na dachu i masce samochodu przykleiliśmy wielkie pomarańczowe płachty - oznaczenia dla śmigłowców, że przynajmniej powinny się zastanowić, zanim zaczną do nas strzelać - pomarańczowy kolor był identyfikowany jako symbol wojsk koalicji. Do tego na drzwiach wielgachny napis „TV” z czarnej, grubej taśmy samoprzylepnej i „fałki”, czyli odwrócone bokiem litery „v” przypominające groty strzał - informacja dla czołgów, z której strony powinny nas mijać. To jedyna nadzieja w chwili, kiedy dostrzega się rozpędzonego do prędkości 70 kilometrów na godzinę amerykańskiego abramsa. Z perspektywy odrobinę tylko wolniejszego brytyjskiego challengera, uznawanego za największy tego typu pojazd na świecie, zwykły cywilny samochód wygląda jak wózek spacerowy widziany z okna autobusu. Tego typu oznaczenia miało każde auto dziennikarskie - od tych używanych przez wojsko różniło je tylko to, że reporterzy przerabiali w ten sposób samochody cywilne, w większości wynajęte w Kuwejcie. Tylko światowi giganci rynku medialnego mogli sobie pozwolić na sprowadzenie specjalnie przystosowanego pojazdu zza granicy - nasz niekłamany podziw wzbudził na przykład, używany przez jedną z ekip telewizyjnych, wojskowy hummer przerobiony na satelitarny wóz transmisyjny. Ile jednak było w tym snobizmu, a ile prawdziwej wygody? Znakomita większość dziennikarzy musiała sobie jednak radzić tak jak my. Prawie żadna firma typu rent a car nie godziła się na to, aby wypożyczonym od niej samochodem jechać do Iraku - ryzyko uszkodzenia na wojnie było przecież duże, a tych szkód nie obejmowały standardowe ubezpieczenia. Nam udało się znaleźć tylko jedną, która wprawdzie oficjalnie nie dawała żadnego przyzwolenia, ale w gruncie rzeczy przymykała oczy na takie dziennikarskie praktyki. - Mam 300 samochodów - chwalił się oparty nonszalancko o biurko Mr. Ready z wypożyczalni „Formuła 1”. Chwalił się, choć w rzeczywistości to nie on je miał, a jego szef, opasły i dostojny Kuwejtczyk. Mr. Ready był ledwie zwykłym, hinduskim pracownikiem. Szczery i sympatyczny chłopak. Trzymał w garści cały interes, a jego szef sprawiał wrażenie takiego, co to raczej przeszkadza, zamiast pomagać. Biuro, przeżywające z powodu liberalnych regulacji tuż przed wojną oraz w jej trakcie okres rozkwitu, obsługiwali tylko oni dwaj. Na każdym dokumencie musiał jednak podpisać się szef. Zdaje się też, że na tym wkład jego pracy się kończył. - Sto naszych wozów jest w Iraku - wypinając dumnie pierś, Ready chwalił się dalej. Jednocześnie podtykał nam do podpisania zobowiązanie, że wypożyczany pojazd nie opuści granic Kuwejtu. - To tylko formalność - podkreślał. W kilka dni później terenowym autem z wypożyczalni „Formuła 1” jechaliśmy w kierunku irackiej granicy. Mijaliśmy pojedyncze namioty campersów i pasterzy pilnujących stad owiec i wielbłądów, które smętnie skubały ostatnie kępki niewysokiej, spalonej bezlitosnym słońcem trawy o kolorze wyschniętego siana. Wreszcie wróciliśmy na utwardzony szlak. Kilkadziesiąt kilometrów przed wjazdem do DMZ, w której jeszcze do niedawna stacjonowały oddziały UNIKOM, kończyły się posterunki kuwejckie. Ta strefa znajdowała się już pod nadzorem Brytyjczyków. Droga była doskonale utrzymana, więc przyspieszyliśmy jak psy spuszczone ze smyczy, może nawet trochę za bardzo, ale za to ze świadomością, że raczej nie trafimy tu na policję drogową ani tak powszechne w Kuwejcie fotoradary. Wprawdzie mijaliśmy kolejne radiowozy i pojazdy wojskowe, lecz nikt nas nie zatrzymywał, wychodząc zapewne z założenia, że jeśli przedostaliśmy się przez ustawione wcześniej check pointy, to pewnie mamy prawo spokojnie podróżować w stronę granicy z Irakiem. Włączyliśmy radio, znajdując anglojęzyczną propagandową rozgłośnię dla żołnierzy. „Welcome America”. Za każdym razem, gdy rozglądaliśmy się po tej okolicy, przychodziło nieodparte wrażenie, że podobnie muszą wyglądać pustkowia w Kalifornii - piaszczysta patelnia z nowoczesną trasą pośrodku. Kuwejtczycy tak wysilali się, udowadniając sobie i cudzoziemcom, że są Stanami Zjednoczonymi Zatoki Perskiej, a tutaj mieli prawdziwy kawałek Kalifornii. I jeszcze ta rozgłośnia. „Witaj, Ameryko”. Znaliśmy dobrze to radio, słuchaliśmy go często ze względu na czytane po angielsku wiadomości. Niekiedy po zakończeniu serwisu informacyjnego nie zmienialiśmy stacji i trafialiśmy na audycje propagandowe, mające podnosić morale żołnierzy. Śmialiśmy się, gdy słuchaliśmy o korzyściach, jakie cywilom przyniosła współczesna technika wojskowa, nie dlatego, że była to nieprawda - wręcz przeciwnie, doskonale wiedzieliśmy, ile wynalazków opuszczało mury wojskowych instytutów badawczych, aby później znaleźć się w powszechnym użyciu - ale ze względu na patetyczną retorykę i moralizatorski wydźwięk, jakim naładowane było każde zdanie przeczytane przez spikera. Z autostrady skręciliśmy na drogę do Umm Kasr i dogoniliśmy wojskowy konwój brytyjskich półciężarówek. Żołnierze zaniepokojeni faktem, że zamiast ich wyprzedzić, przyczepiliśmy się na tyłach, zjechali po chwili na pobocze. - Jedziecie do Umm Kasr? - pytaliśmy, wyciągając otrzymane w biurze prasowym sil koalicyjnych w Kuwejcie plastikowe identyfikatory z oznaczeniem CFLCC [Coalition Forces Land Component Command (ang.)] - Dowództwo Lądowych Sił Coalition Forces Land Component Command (ang.) - Dowództwo Lądowych Sił Koalicji. Dowódca konwoju pokiwał głową. - Możecie konwojować nas przez strefę? - Dobra. Wjedźcie przed ostatni samochód. W zasadzie żołnierze nie mieli prawa pomagać w ten sposób niezależnym dziennikarzom, ale czasami to robili. Przepisy o wiele luźniej traktowali Brytyjczycy niż Amerykanie. Oczywiście nie dawało to żadnej gwarancji, że uda się przekroczyć granicę - wszystko zależało od czujności wartowników na posterunkach. Niektórzy z nich nie zwracali uwagi na to, że w środku konwoju jadą cywilne auta. Tym razem jednak nie mieliśmy tyle szczęścia. Zgniłozielone półciężarówki bez problemu przejechały ostatni check point po kuwejckiej stronie - nasze cztery samochody zatrzymał brytyjski żołnierz. - Czego tu chcecie? - Jedziemy do Umm Kasr. - Nie możecie jechać sami. Musicie mieć wojskową eskortę. Patrzyliśmy na siebie bezradni. Na horyzoncie rysowały się rozmazane kontury portu. Zaraz mogły stać się bardziej wyraźne. Przeszkodę stanowił tylko jeden wartownik. - Właśnie jeden konwój przejechał, to była nasza eskorta. Jak puścisz nas szybko, jeszcze zdążymy go dogonić. - Nie mogę. Muszę mieć rozkaz od swojego dowódcy - Brytyjczyk był nieubłagany. - Musicie mieć eskortę. - Przecież mieliśmy - udawaliśmy głupich, zdając sobie co raz wyraźniej sprawę, że trafiliśmy na wyjątkowego służbistę. - Nie taką. Musicie mieć eskortę. Sytuacja stawała się patowa. Wyjęliśmy telefony, udając, że dzwonimy do biura prasowego sił koalicyjnych po zezwolenie, staraliśmy się zyskać na czasie. Wartownik odpowiadał sucho na nasze pytania. Był wyjątkowo niski. Mimo że wyglądał najwyżej na dwunastolatka, żaden z nas nie miał ochoty na żarty. Wszyscy tak samo wiedzieliśmy, że nie mogliśmy liczyć na eskortę - wojskowi po rozpoczęciu wojny przestali nawet organizować dla dziennikarzy wypady do frontowych oddziałów. Liczyli się tylko ci „zaembeddowani” i to też dopóki robili akurat to, co im proponował dowódca jednostki, do której zostali przydzieleni. Próbowaliśmy skierować rozmowę z żołnierzem na inne tory. Graliśmy na czas, licząc na to, że uda nam się go jakoś urobić. Ten był jednak coraz bardziej nieprzejednany. - Nie możecie tutaj stać. Wracajcie do Kuwejtu. - Poczekamy jeszcze chwilę, może uda nam się dodzwonić i powiedzą nam, kiedy dostaniemy eskortę - przeciągaliśmy sytuację, z minuty na minutę tracąc jednak nadzieję. Wartownik odszedł kilka kroków dalej i zaczął rozmawiać przez krótkofalówkę, zerkając na nas od czasu do czasu. Staliśmy w pełnym słońcu, oparci o samochody, w szczelnie zapiętych kamizelkach kuloodpornych i mokrych od potu koszulach, zupełnie nie mając pomysłu, co dalej robić. - Zjeżdżajmy stąd. Spróbujemy przejechać wzdłuż wału i znaleźć jakąś dziurę. Wykopali ich tam ze trzydzieści. W płocie elektrycznym też są wycięte przejścia, może się uda. - Byle szybko! - krzyknął nagle Piotr, otwierając gwałtownie drzwi auta. Spojrzeliśmy na niego zdziwieni. - O co ci chodzi? - Ten wartownik wezwał eskortę, żeby odstawiła nas z powrotem do Kuwait City. Wskoczyliśmy do samochodów. - Co was tak popędziło? - Chris patrzył na nas szeroko otwartymi oczami. Dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że rozmawiamy po polsku. - Nieważne, wytłumaczymy ci potem. Kilka sekund później wymijaliśmy już żołnierza, który machając rękami, kazał nam się zatrzymać. = Zaraz przyślą po was konwój! Nie możecie wracać sami, to niebezpieczne! - Poradzimy sobie! Znamy drogę. Widzieliśmy w lusterku wstecznym, jak Brytyjczyk jeszcze jakiś czas stał na drodze, po czym machnął ręką i podnosząc ponownie krótkofalówkę na wysokość ust, powlókł się do strażnicy. Tłukąc się na wybojach, przemykaliśmy wzdłuż wysokiego wału. Teraz już nie tylko było gorąco jak w piekle. Drobny kurz podnosił się wysoko, ponad dachy samochodów, wręcz uniemożliwiając obserwację tego, co się wokół nas dzieje. Obaj wytrzeszczaliśmy oczy - żeby nie wpakować się na jadący przed nami samochód i jednocześnie nie przeoczyć jakiejś wyrwy w zwałach piachu. Czasami piach, wyrzucany w górę kołami pędzącego przed nami auta, spadał na przednią szybę z takim impetem, jakby jakaś niewidzialna ręka rzucała go tam z całej siły. Czasami już nawet nie piach, ale mikroskopijnie drobny miał wirował wokół tak gęsto, jak w czasie największej burzy piaskowej. Mimo zamkniętych szczelnie drzwi i szyb, kurz i tak dostawał się do środka, powodując nieznośne uczucie kręcenia w nosie, jak wysokiej jakości tabaka. Zwolniliśmy i przestaliśmy rozmawiać, aby nie rozpraszać się wzajemnie. Tik, tik, tik, tik... staraliśmy się nie zwracać uwagi na wyjątkowo denerwujący w tym momencie sygnał informujący, że mamy włączone światła awaryjne. Zgubiliśmy szyk. Już nie wiadomo, kto ma jechać pierwszy, kto drugi, a kto ostatni. Jest dziura w płocie. Pierwszy dotarł do niej Piotr, my drudzy, prawie na niego wjeżdżając. Pozostałe samochody miały takie same kłopoty z hamowaniem. Rzut oka wystarczył, aby przekonać się, że otwór jest wystarczająco szeroki nie tylko dla samochodu terenowego, ale nawet dla czołgu czy wielkiej ciężarówki. Porozumiewając się gestami, bez otwierania okien, ruszyliśmy na drugą stronę. Chwilę później znaleźliśmy się na ubitej dróżce, mając hałdy piachu po lewej stronie, a po prawej - metalową siatkę. Nie mieliśmy złudzeń - mimo to, że w kilku miejscach była przecięta, nadal przez druty płynął prąd. Przejechaliśmy kilkaset metrów i trafiliśmy na jedno z przejść, które niespełna miesiąc wcześniej tak pracowicie wycinali robotnicy z południowoafrykańskiej firmy budowlanej, na polecenie kuwejckiego rządu. Kolejny gwałtowny skręt kierownicą w prawo i już byliśmy po drugiej stronie ogrodzenia. Utwardzona droga została po lewej stronie. Znowu musieliśmy się przedzierać przez grząski piach, lawirując, aby w gęstym, unoszącym się wysoko kurzu nie zakopać samochodu, nie wywrócić się na pojawiających się znienacka dołach, ani nie zderzyć się z innym autem, wyłaniającym się nagle zza sypiącego się na maskę deszczu piachu. Z każdą chwilą odczuwaliśmy coraz większe podniecenie. W zasadzie już byliśmy na terytorium Iraku, choć od tego, żeby czuć się już całkiem swobodnie, dzielił nas jeszcze jeden nasyp o wysokości pięciu metrów, ciągnący się wzdłuż całej granicy. Tu jednak wietrzyliśmy większe kłopoty. Tego wału pilnowali kuwejccy żołnierze w czołgach i transporterach opancerzonych. Choć słowo „pilnowali” nie wydaje się całkiem na miejscu. W przeciwieństwie do Amerykanów czy Brytyjczyków, bezustannie wietrzących niebezpieczeństwo na każdym kroku, podnoszących broń z byle powodu, przeciętny przedstawiciel kuwejckiej armii był zadziwiająco spokojny, a mówiąc kolokwialnie - wręcz wyluzowany. Ci, których widzieliśmy przy wale, głównie leżeli w namiotach, chroniąc się przez słońcem i nie zwracając uwagi na starannie ustawioną w równe stosy broń. Nie próbowali nas zatrzymać - prawdę mówiąc, zachowywali się tak, jakby widok czterech pędzących, cywilnych terenowych samochodów nie tylko ich nie dziwił, ale w ogóle nie obchodził. Trudno powiedzieć, ile czasu minęło od momentu, kiedy znaleźliśmy się po drugiej stronie płotu z metalowej siatki... pięć, siedem... może dziesięć minut, gdy zobaczyliśmy to, czego tak bardzo szukaliśmy. Widok szerokiej wyrwy w wale zaskoczył nas tak bardzo, że zahamowaliśmy - podnosząc jeszcze wyżej tumany kurzu - dopiero gdy ją minęliśmy. Wrota do Iraku były nie więcej niż 50-60 metrów od nas. Tuż obok nich stał dwuosobowy wojskowy namiot i hummer z karabinem maszynowym na dachu. Ani w samochodzie, ani wewnątrz namiotu nie widzieliśmy jednak żołnierzy, posterunek wyglądał jak opuszczony. Piotr, nie tracąc nawet chwili na zbędne dyskusje, wrzucił wsteczny i zawrócił, wymijając nas z impetem, a następnie wciskając aż do podłogi pedał gazu, pognał w stronę dziury w nasypie, do której droga zagrodzona była zaledwie jednym biało-pomarańczowym pachołkiem, takim jakie ustawia się na placach manewrowych podczas nauki jazdy samochodem. W ślad za nim wszyscy zrobiliśmy to samo i nie bawiąc się w omijanie gumowej przeszkody, rzuciliśmy się do przodu. Wśród tumanów kurzu, które nas otaczały, nie widzieliśmy dokładnie, gdzie jedzie nasz samochód. Trzeba było zdać się na intuicję. Po drugiej stronie wyrwy przez szeroki wykop przerzucony był mostek saperski, wyprofilowany w górę, niemal jak skocznia narciarska. Ten skok nie oszczędził zawieszenia samochodu. - Nie zwalniaj, jedź dalej!!! Nie zwolniliśmy. Rozpędzone auto, najeżdżając na mostek, wyskoczyło w górę, poszybowało w powietrzu i gruchnęło o metalowe podłoże tak mocno, że obaj aż jęknęliśmy. Byliśmy już po drugiej stronie. Zerknęliśmy w boczne lusterka. Za nami samochód z Maćkiem i Adrianem zrobił to samo. Auto Chrisa zniknęło w deszczu piachu. Z gardeł wyrwał nam się mimowolny okrzyk radości - byliśmy w Iraku. Tutaj kuwejccy żołnierze nie mogli nas ścigać. Tylko gdzie oni są?” Spojrzeliśmy w bok i dopiero wtedy ich dostrzegliśmy. Wbiegali na mostek od irackiej strony. Jeden z nich w pośpiechu zapinał mundur, drugi trzymając obiema rękami nie dopięte spodnie, starał się utrzymać równowagę. Wartownicy zatarasowali drogę samochodowi Chrisa, niemal rzucając mu się na maskę, a w naszym kierunku wygrażali pięściami. Odjechaliśmy kilkadziesiąt metrów i zatrzymaliśmy się obok Piotra. Tuż po nas w to samo miejsce dotarli Adrian i Maciek. - Welcome to Iraak- wykrzykiwaliśmy ze śmiechem jeden przez drugiego. - Co z Chrisem? Czekamy na nich? Piotr wzruszył ramionami. Oddychając głęboko, opadliśmy na siedzenia foteli, czując, że właśnie w tej chwili mija ogromny stres, którego do tej pory żaden z nas nie dopuszcza! do siebie. Przez granicę iracką przekradaliśmy się już trzeci raz, ale jeszcze nigdy nie poszło nam tak łatwo. Znaliśmy ekipy, które jeżdżąc trzy dni wzdłuż metalowej siatki, szukały dogodnego momentu, żeby przejechać na drugą stronę. Szkoda nam było tylko dwóch Amerykanów, którzy pewnie teraz składali się jak scyzoryki, tłumacząc się przed kuwejckimi żołnierzami. - Chyba nie ma sensu. Spróbujemy do nich zadzwonić, telefony komórkowe jeszcze mają tu zasięg. Przez tę samą dziurę już nie przejadą. Powiem im, żeby pojechali dalej i poszukali kolejnej wyrwy. Poczekamy na nich w mieście. Ponownie zatrzymaliśmy się dopiero w oddalonym o kilka kilometrów Safwan. Tylko na chwilę, w obawie przed dzieciakami rzucającymi kamieniami w samochody przyjeżdżające od strony Kuwejtu. - Dzwoniłem do Chrisa. Mają problem, i to duży. Spojrzeliśmy na Piotra, podnosząc brwi w geście wyczekiwania. - Kuwejtczycy zabrali im kluczyki od samochodu i dokumenty. Czekają teraz na jakiś patrol, który odtransportuje ich do miasta. Mówią im, że mogą wydalić ich z kraju z dożywotnim zakazem powrotu. Chris był załamany. Żal było nam Amerykanów. Tym bardziej, że mogliśmy skończyć tak, jak oni. Mieliśmy jedynie więcej szczęścia. Mogli teraz wracać do Waszyngtonu, nawet gdyby ich nie wydalono. Kolejna nieudana próba przedarcia się do Iraku może rozzłościć kuwejcki wymiar sprawiedliwości. Opowiadanie o wojnie z perspektywy Kuwejtu na tym etapie konfliktu nie miało sensu. My zaś byliśmy już w innym świecie. Wśród wpatrzonych w nas ludzi w starych, obdartych ubraniach, machających rękami i wołających za naszymi samochodami „Water, mister, water!” Wśród pomników i portretów Saddama na każdym skrzyżowaniu, rozwalających się domów, rozklekotanych i otłuczonych bialo-pomarańczowych aut. Wśród żołnierzy podnoszących broń w stronę każdego, kto się do nich zbliżał. Znów odkryliśmy, że wszystko może wyglądać inaczej. Nawet pustynia wydawała się bardziej szara i zaniedbana niż ta, którą zostawiliśmy po drugiej stronie wału. Nie należeliśmy do tych, którzy wnioski wizowe w ambasadzie Iraku w Warszawie złożyli zaraz po tym, jak w styczniu 2002 roku prezydent Stanów Zjednoczonych George W. Bush w dorocznym orędziu o stanie państwa jednym tchem wymienił obok siebie Irak, Iran i Koreę Północną. Po tym przemówieniu domyślaliśmy się oczywiście, że rozwój wypadków zawiedzie nas na Bliski Wschód. Z miesiąca na miesiąc stawało się to coraz bardziej prawdopodobne, a później już nieuchronne. W końcu poszliśmy do ambasady na Saskiej Kępie w Warszawie. Czekaliśmy wiele tygodni. Właściwie nie miało znaczenia, czy złożyło się aplikacje w lutym, sierpniu czy listopadzie. Wizy były ściśle reglamentowane przez władze w Bagdadzie, a klucz do ich wydawania nie miał nic wspólnego z chronologią przynoszenia wniosków. Próby popychania sprawy przez zaprzyjaźnionych dyplomatów nie przynosiły skutku. Odbiwszy się wielokrotnie od drzwi ambasady irackiej, nagabywani po drodze o łapówkę dla syryjskiego pośrednika, w końcu, pokonani już na starcie, skierowaliśmy kroki do nowo utworzonej placówki dyplomatycznej Kuwejtu w Warszawie. Do ambasady lepszego z tych dwóch światów. Zamiast wiz irackich mieliśmy akredytację Centralnego Dowództwa. Na terenie Iraku były one przepustką na obszary kontrolowane przez Amerykanów i Brytyjczyków. W praktyce oznaczało to, że mogliśmy jechać, gdzie tylko chcieliśmy. Posiadanie ID z wytłuszczonym nadrukiem „UNILATERAL” znaczyło również, że koalicjanci nie mieli obowiązku się nami przejmować. I często się nie przejmowali. Jeśli chcieli, mogli nam pomagać, jeśli zmienili zdanie, mogli przeszkadzać. Najczęściej zachowywali obojętność. Kilka dni przed tym, kiedy wspólnie przekroczyliśmy granicę, na przedmieściach Basry w ręce irackich żołnierzy wpadło kilku włoskich dziennikarzy. Bezwiednie przejechali ostatnie posterunki brytyjskie, nikt ich nie ostrzegł, że jadą za daleko. Kiedy okazało się, że nie mają wiz i nie są akredytowani przez irackie Ministerstwo Informacji, natychmiast zostali przewiezieni do Bagdadu i osadzeni w hotelowym areszcie. W poszukiwaniu bezpiecznego noclegu, w pośpiechu, aby zdążyć przed zmrokiem, wyruszyliśmy w drogę z Safwan do Umm Kasr. Przejazdu strzegł tylko jeden brytyjski check point. Podjechaliśmy do niego powoli. Dziennikarze kręcili się tu często, nikt nie zwrócił na nas uwagi. Tuż za wojskowym posterunkiem stało kilka autobusów na irackich numerach rejestracyjnych. Przywożono nimi więźniów do pobliskiego obozu jenieckiego. Matki i żony, czasami całe rodziny przyjeżdżały tu nawet z Basry, choć ta nadal znajdowała się w rękach wojsk lojalnych wobec Saddama. Kobiety poszukiwały zaginionych synów i mężów, ale bezskutecznie pytały o nich wartowników; czasami próbowały się czegoś dowiedzieć od kierowców autobusów. Szlochały cicho, kiedy okazywało się, że przyjechały na darmo. Czekały w nadziei dzień, dwa i odjeżdżały. Brytyjczycy dopiero tworzyli ewidencję więźniów. Jedynych informacji o tym, co dzieje się w obozie, dostarczali pierwsi zwalniani więźniowie, marynarze irackiej floty handlowej. Opuszczali obóz z wyraźnie wypisanym na twarzy 56 57 uczuciem ulgi. Skarżyli się jedynie na ciasnotę. W obozie na malej przestrzeni zgromadzono trzy do czterech tysięcy ludzi. Marynarze różnili się w zdaniach na temat traktowania więźniów. Ich słowa mimo to nie brzmiały szczególnie niepokojąco. - Jakie brutalne traktowanie? A co myślałeś? To jest więzienie - przekonywał jeden drugiego. Widok zbierających się do domu mężczyzn podnosi! nas na duchu. Amerykanie byli prawie pod Bagdadem. Brytyjczycy dalej oblegali Basrę. Żołnierze 7. Brygady Pancernej, nazywanej „Szczurami Pustyni”, ograniczali się do zamykania miasta w połowicznym okrążeniu i nie wdając się w walki uliczne, czekali na to, aż padnie stolica. Nadal działała iracka telewizja, ale postępy Amerykanów były tak duże, że jak się wydawało, nawet w ciągu kilku dni mogło być po wszystkim. Wyglądało też na to, że życie na terenach przygranicznych nieco się normalizuje. Tyle, że na każdym kroku widoczne było szabrownictwo i kradzieże. Pokonując drogę dzielącą Safwan od Umm Kasr, zastanawialiśmy się, co myślą ci ludzie, których zostawiamy za nami. Jakim widzą ten świat machające do nas przyjaźnie dzieci? Kim jesteśmy dla tych pomarszczonych staruszków, którzy podparci na kijach wpatrują się w nasze pojazdy? Czy dla nich wojna kończy się, czy dopiero zaczyna? Jakie pozostawi w nich ślady? Już od granicy po każdym geście kierowanym w naszym kierunku widać było, że czekają na obiecaną pomoc humanitarną. To, co do tej pory dotarło do Safwan, rozpłynęło się natychmiast. Stali i patrzyli na nas. Wielu z nich, słusznie czy nie, już wówczas czuło się oszukanych. Nie gromadzili się już, jak kilka dni wcześniej, po irackiej stronie granicy z Kuwejtem. Z kwitkiem odeszło ich zapewne tysiące, nawet ci, którzy stracili swoje domy. Po inwazji Iraku na Kuwejt sprzed 12 lat więzy krwi i wiary wyraźnie osłabły. Przez granicę nie przepuszczono ich, dostawy żywności nie nadchodziły, więc wracali. Z Kuwejtu do Safwan, mimo wielu wcześniejszych szumnych deklaracji, dotarły jedynie dwa konwoje. Przywiozły wodę i żywność w ilości, która nie była w stanie zaspokoić nawet potrzeb stałych mieszkańców okolicznych miejscowości. „Sir Galahad”, pierwszy brytyjski statek, który zawinął do Umm Kasr, jednostka o wyporności prawie 9 tysięcy ton, przywiozła 230 ton pomocy humanitarnej, głównie wody i koców. Zapowiadano, że wszystko to trafi do mieszkańców odciętej od świata Basry. Miasta wielkości Warszawy. Gdyby podzielić równo, każdy dostałby 11 deko. Nic dziwnego, że zgromadzeni wokół ciężarówek ludzie bili się o dary. Podobnie działo się nawet wtedy, kiedy przyjeżdżały cysterna z rozwożoną przez Brytyjczyków wodą. - Water, mister, water - te słowa słyszeliśmy niemal na każdym kroku. - Woda, którą mamy, nadaje się może dla zwierząt, ale nie dla ludzi. Oburzali się, gdy Brytyjczycy dowozili im wodę, której zdatności do picia sami nie chcieli sprawdzać. Obecność kamer, aparatów fotograficznych i mikrofonów zawstydzała ich i irytowała. Nic dziwnego, walka o żywność i wodę musiała być dla nich poniżająca. Ale nie był to jedyny powód, dla którego nie wszyscy chcieli, by ktoś rejestrował to, co dzieje się w takich momentach. Jacek: Któregoś dnia, wracając spod Basry, zauważyliśmy ogromne zamieszanie przy drodze. Trzy cysterny osłaniane były przez lekkie wozy piechoty Warrior. Żołnierze z nich nawet nie wysiedli. Wokół trwała gorączkowa bieganina ludzi z miskami, wiadrami i kanistrami. W dźwiganiu beczek jedni pomagali sobie, używając roweru, inni taczek o nieco dziwnej, pewnie własnej konstrukcji. Nie chcąc ściągać na siebie uwagi, zatrzymaliśmy samochody w bezpiecznej odległości. Odruchowo wyjąłem szybko aparat cyfrowy i zacząłem robić zdjęcia, mając nadzieję, że jeszcze tego samego wieczora zdążę wysłać je do internetowego serwisu Polskiego Radia. Ale trafiliśmy w złym momencie, wody już właściwie nie było, cysterny zostały błyskawicznie opróżnione. Po kilku minutach odjechały wraz z wojskiem, a na pustkowiu zostało kilkaset osób. Ludzie z beznadzieją wypisaną na twarzach powoli zaczęli rozchodzić się w różnych kierunkach. Coś było jednak nie tak. Jeden z nielicznych w tym tłumie mężczyzn zaczął podburzać innych przeciwko mnie. W pierwszej chwili pomyślałem, że chodzi o to, iż robię zdjęcia kobietom, ale później okazało się, że nie to było powodem agresywnego zachowania Irakijczyków. Zamarudziłem trochę i zostałem sam, reszta ekipy wracała do samochodów. Zdumiony wpatrywałem się w to, co robi mężczyzna, który przed chwilą wykazywał tak wielkie zirytowanie moją obecnością. Wtedy to do mnie dotarło. Odbierał wodę kobietom, pomagając sobie w tym kijem. Przeganiaj je, kiedy lamentując, chciały odzyskać wiadro czy miskę. Gdy zauważył, że nie mogę oderwać od niego wzroku, w moją stronę poleciał grad kamieni. Żaden z nas nie spodziewał się, że aż tak ucieszymy się na widok wyłaniających się z oddali konstrukcji portowych. Na horyzoncie majaczyła wielka sylwetka tankowca. Zdawało się, że stał w środku pustyni, która nigdzie się nie kończyła. Było tak płasko, że nie byliśmy w stanie zobaczyć, gdzie zaczyna się morze, a gdzie suchy ląd. Jeszcze tylko osiedle przyrosłe do portu, budynek lokalnej administracji przerobiony naprędce na sztab dowodzenia Brytyjczyków, i już byliśmy na drodze do jednego z doków. Słońce ciężkawo opadało na linię horyzontu i robiło się coraz bardziej purpurowe, jakby chciało zapaść się pod ziemię, zawstydzone widokiem wynędzniałych ludzi. Do obozowiska dziennikarzy dotarliśmy jako jedni z pierwszych tego dnia. Od kilku dni pod osłoną karabinów maszynowych ustawionych na bramie prowadzącej do doku koczowały ekipy z różnych krajów. Dziennikarze zjeżdżali się tylko na noc. Do portu nie byliśmy już wpuszczani. Wojskowi nie życzyli sobie naszej obecności w dokach. Obozowisko dziennikarskie, jakby pod wpływem tej niechęci, z dnia na dzień oddalało się od muru okalającego teren wojskowej bazy. Powodem był smród wysypiska śmieci, które żołnierze przy użyciu ciężkiego sprzętu wykopali po przeciwległej stronie drogi. Może to przypadek, ale śmietnik znajdował się dokładnie na przeciwko miejsca, w którym dotąd się zatrzymywaliśmy. Widok pierwszych samochodów, które powoli zaczęły ściągać do obozowiska, upewnił nas, że nastroje wśród miejscowej ludności były fatalne. Grupa amerykańskich dziennikarzy prasowych przyjechała z rozbitą tylną szybą. Stali przy samochodzie, wybierając z wnętrza drobne odłamki szkła i debatując, co w tej sytuacji robić, czy przypadkiem nie wrócić do Kuwejtu. Kiedy ktoś podchodził i pytał ich, co się stało, mówili jedynie: - Dzieciaki. Jedyne, co ich powstrzymywało przed powrotem, to spodziewane kłopoty z ponownym przekroczeniem granicy. Sytuacja była patowa. Po chwili przyjechał samochód Hiszpanów w jeszcze bardziej opłakanym stanie. I żale, i wątpliwości mieli podobne do tych, co Amerykanie. Z minuty na minutę przybywały kolejne auta. W tłumie niespodziewanie ujrzeliśmy znajomych Rumunów. Operator jak zwykle kłócił się z reporterem. Ciągłe, odkładane całymi dniami napięcie schodziło teraz z nich w sączących się uszczypliwościach. Syczeli na siebie z byle powodu. Wyglądali na mocno zmęczonych. Podjęli już decyzję o powrocie do domu. Tego dnia mieli ostatni przekaz satelitarny do kraju. Jakaś zmęczona życiem dziennikarka prasowa z zachodniej Europy, kryjąc się w cieniu postawionego bokiem stołu, pisała swój tekst do gazety na następny dzień; wyglądało na to, że nie jest jej w stanie od tego oderwać nawet ostrzał z moździerza. Pokiereszowany blat ustawiony był tak, by osłaniał przed ostatnimi promieniami słońca ekran laptopa. Ze swoim kolegą siedzieli za jeszcze bardziej zniszczonym biurkiem, które przytaszczyli sobie z pobliskich zabudowań. Jako jedni z nielicznych mogli mówić o komforcie pracy. Reszta rozsiadała się w najlepszym razie na matach, materacach i w samochodach. W niektórych autach trwał montaż materiałów telewizyjnych. Miały pójść jeszcze tego wieczora albo tej nocy. Rozmawiając o planach na następny dzień, zaczęliśmy rozkładać namiot. Humory nam dopisywały. Następnego dnia postanowiliśmy jechać do An-Nasirijji. Dzień, lub też dwa dni wcześniej, wyruszyli w tamtym kierunku Jacek Czarnecki z „Zetki” i Miłada Jędrysik z „Gazety”, ale niestety nie mieliśmy z nimi kontaktu. Nasze telefony satelitarne uparcie odmawiały skomunikowania się ze sobą. Warcząc nieznośnie głośno, pracowała za to przenośna sprężarka, pompująca powietrze do dwuosobowego materaca. Ledwie zdążyliśmy rozstawić namiot, kiedy z ciemności wyłoniła się grupa żołnierzy brytyjskich. - Wieczór jest niespokojny i dowódca chce, żebyście wjechali między ustawione przy sąsiednim doku kontenery. - Coś się stało? - Na razie nic, po prostu się martwimy. Byliśmy zaskoczeni tym nagłym przypływem troski, której po naszych wcześniejszych - co tu dużo kryć - nienajmilszych doświadczeniach z żołnierzami w Umm Kasr, nikt się nie spodziewał. Ważne, że nie musieliśmy wracać do smrodu wysypiska. Już po chwili powłoka namiotu pozbawiona podpory stelaża runęła na piasek. Zrobiło się chłodniej. Spakowanie się zajęło nam raptem parę minut. Kontenery ustawione były tak, by samochody, wymijając je, musiały zwalniać na zakrętach. Koniec tego jedynie od strony nieba odkrytego tunelu stanowił placyk, na którym mogliśmy zatrzymać się i spędzić noc. Na jego środku stal duży wojskowy agregat prądotwórczy, z którego zasilana była wielka lampa górująca nad naszym nowym obozowiskiem. Parkując, zastanawialiśmy się, gdzie najlepiej będziemy osłonięci, gdyby obozowisko zostało ostrzelane w nocy, a jednocześnie szukaliśmy miejsca, gdzie hałas robiony przez spalinowy agregat będzie najmniej dotkliwy. Na pierwszą serię z karabinu maszynowego nie czekaliśmy zbył długo. Kanonada trwała ledwie moment, ale była głośna i bliska, więc poderwała nas na nogi. Wszyscy zrobili się bardzo niespokojni i odruchowo ściszyli głos. Rozglądając się na boki, trwaliśmy chwilę w tym wyciszeniu, patrząc na siebie nawzajem i szukając podpowiedzi, co to było. Dwóch wartowników zaczęło się tyłem wycofywać w kierunku bramy do portu, pokrzykując coś do siebie, tak jakby chcieli tworzyć pozory, że to odwrót, a nie ucieczka. Coś działo się przed korytarzem wyznaczanym przez ustawione obok siebie wielkie metalowe skrzynie. Mijały kolejne minuty, strzały się nie powtórzyły, w końcu wartownicy wrócili. Całkiem swojsko zrobiło się, gdy prowizoryczne obozowisko odwiedził Peegay. Wóz korespondenta agencji Bloomberg odróżniał się znacząco od tego, czym jeździliśmy my czy inni dziennikarze. Nie wiadomo, czy sam Peegay wpadł na ten pomysł, czy skłonili go do tego Brytyjczycy, do których był przydzielony, w każdym razie jego ubłocony dodge prawie nie odróżniał się od pojazdów militarnych. Na bagażniku dachowym miał nawet rozciągniętą siatkę maskującą. Na głowę biły go jedynie wozy CNN. Ci kupili po prostu piaskowe hummery. Wóz Peegaya jednak nie przez swój wygląd wzbudził takie zainteresowanie. Tego gościa po prostu wszyscy tu znali. Akredytowany przy Brytyjczykach, którzy nie zapuszczali się tak jak Amerykanie w głąb Iraku, ciągle jeździł po pograniczu, pomagając dziennikarzom, którzy dopiero przekraczali granice. Jeździł i jeździł, aż wreszcie zniknął na stałe. Żołnierze szukali go kilka dni. Świat obiegła wiadomość, że zaginął. Agencja Bloomberga niemalże zamieszczała jego nekrologi. Aż wreszcie Peegay pojawił się znowu - cały i zdrowy. Oznajmił, że odłączył się od armii, że będzie niezależny. Tyle, że zapomniał o tym poinformować ciągle poszukujących go Brytyjczyków, a w pierwszych godzinach nawet firmę. Rzadko spotyka się ludzi tak sympatycznych i uczynnych jak Peegay. Z miną dobrotliwego wujka udzielał dziennikarskim żółtodziobom rad, jak się poruszać po niebezpiecznym terenie, tłumaczył wypowiedzi Irakijczyków, bo jako jeden z nielicznych władał biegle arabskim. Był jedną z najbardziej sympatycznych osób, jakie spotkaliśmy w Iraku. Ciągle się uśmiechał, ale nie mylił luzu z brakiem czujności. Teraz przywiózł ciepłe jedzenie dla Amerykanów, którym dzieciaki wybiły w aucie szybę. Policzył im jak za zboże, argumentując, że mimo wszystko wysoka cena jest uczciwa. - Wy macie pieniądze, a kobieta, która ugotowała ten posiłek, ma piątkę dzieci do wyżywienia. - Peegaya po prostu lubiło się od razu. My z szalonego reportera Bloomberga też mieliśmy pożytek. Pierwsze po wielu tygodniach całkowitej abstynencji piwo. Chłodne. Jedyne siedem dolarów za puszkę. Na Peegaya można było zawsze liczyć. Usiedliśmy między kontenerami i samochodami, na chwilę zapominając o toczącej się obok nas wojnie. ZGAŚCIE TO PIEPRZONE ŚWIATŁO! Wszystkie światła zgasły równocześnie. Umilkł też generator. Jak nożem uciął zerwało się połączenie telefoniczne i zniknął sygnał wysyłany przez nadajnik na satelitę. Barczysty porucznik, ciskając przekleństwa, miotał się między nami jak szalony. Żaden z nas nawet się nie poruszył, zastygliśmy bez słowa. - Pierdoleni cywile... To jest combat force, a nie obóz harcerski. Tu jest wojna! Nie dam wam pozabijać moich marines! - wrzeszczał jak furiat. Widząc oniemienie, w jakie zapadliśmy, zaczął brutalnie szarpać nas za ramiona i popychać. - Wypierdałać stąd. Nie chcę was więcej na oczy widzieć. Wynocha! Pogoda w tym roku bardziej sprzyjała obrońcom niż najeźdźcom. Aura kaprysiła zresztą od miesięcy. Na początku niespodziewanie sąsiadującą z Irakiem Jordanię zasypał śnieg, paraliżując życie w stołecznym Ammanie. Na ulicach przestały pojawiać się samochody, bo kierowcy obawiali się, że nie zatrzymają aut na oblodzonych stromiznach ulic. Piesi zostali w domach, bojąc się ugrzęznąć w głębokich po uda zaspach. Później przez całą Zatokę Perską przetoczyły się charakterystyczne dla tej pory roku, lecz jeszcze silniejsze niż zwykle burze piaskowe. Najpierw dały się we znaki wojskom antysaddamowskiej koalicji w Kuwejcie. Potem powędrowały w ślad za nimi w stronę Basry, Nasirijji, Bagdadu... Nowoczesny sprzęt okazał się bezsilny w starciu z miotanym przez siły natury kurzem. Żołnierze mieli okazję po raz pierwszy wypróbować swoje maski gazowe nie tylko na potrzeby ćwiczeń i próbnych alarmów. Równie duszące, co gazy bojowe, które miały znajdować się w arsenale irackiego dyktatora, okazały się pędzące bezładnie tumany piachu. Na pustyni widoczność spadła do dwóch, trzech metrów. Ofensywa została powstrzymana przez wirujący pył... Każdy, kto będąc na środku pustyni, przeżył burzę piaskową, nazywaną w Iraku asifa turabije, nie zapomni jej do końca życia. Jej nadejście zwiastuje cisza. Na chwilę powietrze przystaje w bezruchu, powodując, że milknie nawet zwykła melodia pustyni - szelest piasku, świst wiatru... Ciało ogarnia dziwny niepokój, ręce wpadają w nienaturalny dygot, żołądek ściska niewidzialna siła, serce łomoce jak po długim i męczącym biegu, organizm wietrzy niebezpieczeństwo szybciej niż zmysły. Później jest już tylko szum zderzających się ze sobą drobin piasku, zapadająca z sekundy na sekundę niżej brunatnoszara zasłona. Wiatr zapiera dech w piersiach, podnoszone niewidzialną siłą ziarenka wciskają się w oczy, usta, uszy, nawet pod paznokcie... Oddychać w takiej burzy to tak, jakby włożyć głowę do worka z cementem i spróbować nabrać powietrza. „Palec boży, to ostrzeżenie Allaha” - mówili Irakijczycy, widząc gniew pogody powstrzymujący ofensywę. „Przekleństwo” - krztusili się Amerykanie i Brytyjczycy, głośnym charkotem wydobywając z gardła mikroskopijne, ostre ziarenka. Burze piaskowe pokonały już niejedną wielką armię. Ponad 500 lat przed naszą erą Kambyzes II, perski władca, który rzucił na kolana Egipt, wysiał swoje wojska do Oazy Siwa na Pustyni Libijskiej, aby poskromić jej mieszkańców i zniszczyć nieprzychylną mu wyrocznię Amona. Według starogreckiego historyka Herodota 50-tysięczne zastępy Kambyzesa na pustyni, gdy wracały już ze zwycięskiej wyprawy, zaskoczyła burza piaskowa. Spożywający właśnie posiłek żołnierze zostali pogrzebani żywcem. W kilka dni po rozpoczęciu operacji lądowej konfrontacji z tym samym żywiołem nie wytrzymało koalicyjne natarcie. Burza piaskowa, podczas której wiatr wiał z prędkością 50 kilometrów na godzinę, spowodowała, że niemal wszystkie frontowe jednostki zatrzymały się na środku pustyni, aby przeczekać nawałnicę. Do tych najdalej wysuniętych z rzadka tylko docierały transporty zaopatrzenia. Żołnierzom w niektórych oddziałach zaczęto racjonować wodę i żywność. Na dodatek przymusowy postój dla nikogo nie oznaczał odpoczynku. Żołnierze przekonani byli, że im szybciej zdobędą Bagdad, tym prędzej będą w domu. Asifa turabije pomieszała szyki lotnictwu. Amerykańscy inżynierowie przez ostatnie lata pracowali nad systemami pozwalającymi atakować w czasie każdej pogody. Podczas „Pustynnej Burzy” nikt nie wziął pod uwagę, że piach w Iraku jest o wiele drobniejszy niż gdzie indziej. Ziarenka mają wielkość drobin gipsu lub wapna, podłoże konsystencją przypomina bardziej węglowy miał niż śródziemnomorskie plaże. Pył powodował zacieranie się wirników śmigłowców i stanowił wówczas jeden z najpoważniejszych problemów. Opracowanie specjalnego smaru, który zapobiegał podobnym przypadkom, zajęło specjalistom kilka lat. Ale i tym razem okazało się, że nawet najbardziej zaawansowana technika może przegrać z żywiołem. Elektronika mająca informować pilotów śmigłowców szturmowych, jak wysoko znajdują się nad ziemią, wariowała, pokazując nieprawdziwe pomiary. Lasery naprowadzające przeciwpancerne rakiety Hellfire II i Longbow rozpraszały się w pyle i powodowały, że ataki na cele odległe zaledwie o trzy kilometry okazywały się nieskuteczne. Mimo to w ciągu niespełna tygodnia wojska koalicji wdarły się na odległość ponad 480 kilometrów w głąb Iraku. Brytyjczycy opanowali Umm Kasf i przedmieścia Basry. Amerykanie oblegali An-Nasirijję, Ad-Diwanijję i As-Samawę, dotarli też do przedmieść Nadżafu. Gdy burze ustały, marsz na Bagdad nabrał szaleńczego tempa. W chwili gdy wspólnie przekraczaliśmy granicę Iraku, US Army kontrolowało już podbagdadzkie lotnisko. Marines zdobyli obydwa mosty na Eufracie w Nasirijji i kluczową przeprawę przez Tygrys w pobliżu Al-Kut. Elitarne jednostki Gwardii Republikańskiej „Bagdad”, „Madina” i „Nida”, które miały bronić stolicy Iraku, zostały rozbite lub po prostu się rozpłynęły bez śladu. Mijając Basrę, zostawialiśmy za sobą brytyjskie posterunki i dziesiątki pieszych patroli poruszających się wzdłuż dróg. Wojskowi sprawdzali zabudowania niewielkich osad w poszukiwaniu dezerterów z armii irackiej oraz porzuconej lub ukrytej przed nieprzyjacielem broni. Objuczeni kilogramami sprzętu i ubrani w ciężkie kamizelki żołnierze, kilometr po kilometrze przeczesywali pustynię, tropiąc ostatnie gniazda oporu sił lojalnych Saddamowi. Wielu z nich miało zapuchnięte z niewyspania oczy i poczerwieniałe z wysiłku policzki. Mimo że operacja lądowa trwała niespełna dwa i pół tygodnia, z ich twarzy biło zmęczenie. W nieznanym terenie i nieprzyjaznym klimacie utrzymywanie wzmożonej czujności przez 24 godziny na dobę stanowiło nadludzki wysiłek. Pomimo to przetrząsali kolejne budynki, nawet te, które z daleka wyglądały na dawno opuszczone. Każdy błąd mógł ich kosztować życie. W oczach dowódców natomiast działania te miały zapewnić bezpieczeństwo wydłużającym się coraz bardziej na północ szlakom zaopatrzeniowym sił koalicji. Tymczasem armia iracka systematycznie szła w rozsypkę. Częstokroć sami dowódcy uwalniali swoich żołnierzy, którzy po przebraniu się w cywilne ubrania starali się przedostać do rodzinnych miast. Nie było to trudne. Na prowizorycznych brytyjskich posterunkach wojskowych, skonstruowanych z dużej ilości drutu kolczastego i obstawionych wozami pancernymi, nikt nie sprawdzał dokumentów ani nie pytał skąd i dokąd zmierzają. Kontrola ograniczała się jedynie do sprawdzenia, czy ten i ów nie przenosi ze sobą broni, albo czy nie ukrywa pod szeroką galabiją pasa wyładowanego materiałami wybuchowymi. Dowództwo irackie zrezygnowało zresztą z bezskutecznej obrony terenów nadgranicznych. Większość oddziałów ściągnięta została do dużych aglomeracji, gdzie oprócz korzystniejszego do obrony ciasno zabudowanego terenu, żołnierze mogli liczyć jeszcze na osłonę i wsparcie ze strony mieszkańców. W dużych miastach, takich jak Basra, wielu czuło się mocno związanych z państwem stworzonym przez Saddama. Basra, która według przedwojennych spekulacji miała paść w ciągu pierwszej doby operacji lądowej, po dwóch tygodniach od przekroczenia granicy przez pierwsze oddziały brytyjskie broniła się nadal. Dowódcom z Wysp nie bardzo śpieszyło się wysyłać swoich żołnierzy na łatwą śmierć w walkach ulicznych. Czekali, aż miasto pozbawione dostaw żywności i broni samo się wykrwawi. Dzień po dniu naloty niszczyły linie energetyczne i pozbawiały kolejne dzielnice dostępu do pitnej wody. Szykowała się humanitarna katastrofa, ale opór rzeczywiście słabł. Irakijczycy wiedzieli, że obalenie dyktatu Saddama jest już kwestią czasu i najczęściej chcieli po prostu mieć to już za sobą. Perspektywa poddania Basry stawała się jednak tym bardziej kusząca, że Brytyjczycy obiecywali rychłe dostarczenie pomocy humanitarnej. Przez ryczące megafony nawoływali do opuszczania miasta, zapewniając, że woda i żywność czekają na potrzebujących. O tym, co działo się za linią oblężenia, niewiele można było się dowiedzieć. Wszystkim dziennikarzom zagranicznym, którym irackie władze zezwoliły na przebywanie w kraju, pozwolono obserwować wydarzenia jedynie z perspektywy Bagdadu. Raz po raz jakiś reporter z kraju arabskiego, który dostał się do Basry nielegalnie, bez wymaganego pozwolenia, odzywał się przez telefon satelitarny do swojej redakcji, ale nawet takie relacje były cząstkowe, bo możliwości zdobycia informacji bez ujawniania swojego miejsca pobytu było niewiele. Po jednym, dwóch połączeniach szybko okazywało się, że kontakt jest już niemożliwy. Telefony milczały. Państwowa telewizja iracka przekazywała zdjęcia z Basry do czasu, kiedy mogła jeszcze przesyłać sygnał do Bagdadu, skąd dopiero retransmitowano go na cały kraj. I z tych przekazów jednakże niewiele można było wywnioskować. Pokazywano tylko to, co władza mogła uznać za swój tryumf. Sukcesów było jednak jak na lekarstwo. Kreowano więc na wielkie wydarzenie na przykład wspomniane zatrzymanie włoskich dziennikarzy, którzy jadąc za Brytyjczykami, bezwiednie przekroczyli linię walk. Na zamazanych zdjęciach widać, jak ich samochód, na kuwejckich numerach rejestracyjnych, był kopany z radością przez uzbrojonych mężczyzn. Świętowali przy nim tak, jakby zdobyli amerykański czołg. Tylko uciekinierzy przynosili jakieś informacje o nastrojach panujących wśród obrońców Basry, a także tych, którzy chcąc nie chcąc stali się zakładnikami sytuacji. Kilka dni wcześniej amerykańskie władze zaczęły sugerować, że w mieście wybuchło powstanie szyickie, ale kiedy pytaliśmy o to uchodźców, robili jedynie wielkie oczy. Opuszczali miasto najczęściej na piechotę, mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy, wszyscy, którzy odważyli się przejść most dzielący obrońców od pierwszych stanowisk sił koalicji, zostawić za sobą walki i osnute dymem miasto. Człapali zrezygnowani i przybici, objuczeni jak wielbłądy. Zabierali ze sobą tylko to, co udało się zapakować do wielkich walizek i zarzucić na plecy w tobołkach; zabierali nie to, co miało materialną wartość, lecz rzeczy mogące przydać się w tułaczce. Szły kobiety wygięte pod ciężarem niesionych na głowie podróżnych toreb wypełnionych ubraniami, mężczyźni ciągnący ostatkiem sił po szorstkim asfalcie monstrualnych rozmiarów walizy. Niektórzy rodzice ubierali swoje dzieci w kupione na specjalne okazje świąteczne stroje, wyszywane i zdobione cekinami oraz drobnymi koralikami, wyłącznie po to, aby nie zostawiać najszykowniejszych i najdroższych ubrań w domach, do których być może nie będzie po co wracać. Inni wręcz przeciwnie - narzucali na siebie i potomstwo byle co, wyciągnięty sweter i znoszoną chustę, byleby tylko szybciej opuścić to piekło. Ktoś targa! pod pachą wzorzystą sadżdżadę - używany przez muzułmanów dywanik modlitewny. Sześcioletni Chalid zdołał uratować to, co miał najcenniejszego - rozklekotany dziecięcy rowerek o pomarańczowej ramie i biało-zielonym siodełku. Prowadził go za rodzicami w milczeniu, bez użalania się nad sobą. Jechać się nie dało, bo w ferworze ucieczki przebił oponę. Ale to nie jedyna strata - matka w czasie pospiesznej ewakuacji zgubiła sandały. Teraz powłóczyła stopami odzianymi tylko w wełniane, czarne rajstopy. Czteroletni brat Chalida też szedł boso. On jednak sam po drodze zrzucił skórzane klapki, twierdząc, że są niewygodne. Uciekinierzy najpierw wyskakiwali z domów w pośpiechu, jakby bojąc się, że coś może zmienić raz podjętą decyzję o ewakuacji. Chyłkiem przemykali między kolejnymi posterunkami irackimi i wbiegali na most, aby jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie. Zwalniali dopiero przy śnieżnobiałym meczecie na przedmieściach, tam gdzie nie dolatywały już pociski z kałasznikowów. Zdarzało się, że fedaini strzelali uciekinierom w plecy. - Milicja strzelała do nas - Nasir, który ledwie wydostał się z miasta, ciągle jeszcze był przerażony. Głęboko zaciągał się papierosowym dymem, niespokojnie zerkając na siostry. Obydwie milczały, wlepiając wzrok w asfalt. Z pośpiechu nie zakryły twarzy narzuconymi na głowę hidżabami [Kwadratowa chustka na włosy noszona przez kobiety w krajach muzułmańskich. Dopełnieniem hidżabu jest nikab - zasłona twarzy. W Polsce nikab często mylnie jest nazywany czadorem, czyli ubraniem kobiet zasłaniającym całą postać, tylko z otworami na oczy. Nazwa czador rozpowszechniona jest w krajach, które dawniej znajdowały się pod silnymi wpływami perskimi. Od arab. hadżaba – zasłaniać] Nerwowo zaciskały szczęki, kości nienaturalnie wypychały im policzki. Przejście przez pas ziemi niczyjej zapamiętają na długo. - ...Mieszkamy w pobliży instalacji naftowych. Tam ciągle spadają bomby. Ciągle walczymy z niepewnością. Nie można tak żyć. - Macie gdzie pójść? - wypytywaliśmy. Peegay zachował się bardziej przytomnie. Zniknął, aby po chwili wrócić z dwiema butelkami wody. - Ojciec pojechał przodem. Będziemy mogli zatrzymać się u rodziny... Takich jak Nasir, młody kreślarz z Basry, i jego siostry, były codziennie setki, może tysiące... - Powstanie? Jakie powstanie? Już raz chcieliśmy zabić Saddama. Myślicie, że ktoś będzie nadstawiał znowu karku? Niemal we wszystkich opowieściach przewijał się ten sam wątek: fedaini skryli się po domach i stamtąd zamierzają strzelać do Amerykanów. Nikt nawet nie próbuje im się przeciwstawić, ludzie są sparaliżowani strachem i myślą tylko o tym, kiedy ten koszmar się skończy. Fedaini - fanatycznie wierna Saddamowi milicja - stali się postrachem całej Basry. To samo mówili brytyjscy dowódcy. Według nich miasta broniło około tysiąca żołnierzy ubranych w cywilne ubrania - ale i Brytyjczycy mieli wątpliwości co do informacji na temat powstania. „Pytajcie o to Londyn i Waszyngton, my nic nie wiemy” - kwitowali każde pytanie na temat szyickiej rebelii. Dwanaście lat wcześniej, kiedy w trakcie pierwszej wojny w Zatoce Perskiej szyici podnieśli broń przeciwko Saddamowi, nie doczekali się obiecywanej pomocy. Amerykanie prawdopodobnie bali się, że prędzej czy później zapatrzeni w Iran powstańcy z południa wystąpią przeciwko nim samym. Paradoksalnie sami wzmacniali zagrożenie, bo w takiej sytuacji mieszkańcy południa Iraku mogli liczyć jedynie na pomoc Teheranu. Dzięki temu Iran sukcesywnie odzyskiwał sympatię współwyznawców w Iraku, sympatię nadwątloną wojną, którą toczył z Persami Sad-dam. Wersja, według której Waszyngton liczył na to, że Saddama obalą sami sfrustrowani Irakijczycy, od początku wydawała się nieco naiwna. Saddama nikt nie żałował, ale niepewność budziło to, co miało nastąpić po nim. Doradca do spraw bezpieczeństwa w rządzie George’a Busha seniora - Brent Scowcroft, powiedział później (po pierwszej wojnie w Zatoce), że Waszyngton był gotów poprzeć zamach stanu, ale nie ludową rebelię. Pokonany i nadal rządzący w Iraku Saddam wydawał się lepszy niż brodaci szyici w czarnych turbanach, lepszy niż chaos w regionie powstały z grożącego Irakowi rozpadu. Po tym wszystkim, w czasie rozprawy z dyktatorem, która miała być już tą ostatnią, mimo wezwań ze strony Londynu i Waszyngtonu, szyici nie myśleli już o ponownym obróceniu się przeciw Saddamowi. Zbył wielu poniosło na początku lat 90. śmierć z rąk jego siepaczy. Taka postawa nie dziwiła nas tym bardziej, że zaledwie poprzedniego dnia w położonym na południe od Basry Az-Zubajr odnaleziono szczątki setek Irakijczyków. Wprawdzie to, co po nich pozostało, nie pozwalało stwierdzić, czy byli uczestnikami powstania z 1991 roku, czy też mordu dokonano jeszcze wiatach 80. (przy szczątkach zabitych znaleziono dokumenty z tego okresu), ale pewne jest, że reżim bezwzględnie niszczy} swoich przeciwników. Większość z nich zginęła od strzału w tył głowy. Nikt nie chciał, aby tragiczna historia po raz kolejny się powtórzyła. Niezależnie od nienawiści żywionej do Saddama, Amerykanom nikt już tu nie ufał. Szyici na wznieceniu rebelii wyszli gorzej niż Kurdowie z północy, którzy także wywołali powstanie w 1991 roku, ale wywalczyli dla siebie przynajmniej częściowe uniezależnienie od Bagdadu i skrawek ziemi, na której nie mogli może czuć się bezpiecznie, ale za to cieszyli się wolnością i powołali nawet własny parlament. Mieszkańcy południa zostali tymczasem rozgromieni na oczach całego świata, który biernie się temu przyglądał. Nasze samochody pruły przez pustynię. Gdzieś za nami, tam gdzie łączą się wody wielkich rzek Tygrysu i Eufratu, były kiedyś rozległe mokradła i bagna, na których rozegrał się epilog „Pustynnej Burzy”. Niegdyś zamieszkiwał je lud Madanów, Irakijczyków, którzy byli potomkami starożytnych Sumerów. Przez tysiąclecia cieszyli się oni swobodą życia w niedostępnym dla obcych terenie. Nikt ich nie niepokoił, może poza Jamesem Bailliem Fraserem - szkockim pisarzem i podróżnikiem, który już na początku XIX stulecia zachwycał się cywilizacją powstałą na bagnach. W swoich wspomnieniach pisał, że kultura ludu Madanów jest najpotężniejsza i najpiękniejsza spośród wszystkich innych w świecie arabskim, a mieszkańcy żuław w delcie Tygrysu i Eufratu są „otwarci, szczerzy i grzeczni”. Plemiona, które tak oczarowały Frasera, później stały się równie fascynujące jeszcze tylko dla jednego przybysza z Zachodu - Thora Heyerdahla, który wedle technik stosowanych tu od wieków przez ludność zbudował z trzciny tratwę, a następnie udowodnił, że da się nią dopłynąć do Afryki, a nawet do Indii. Madanowie nie czuli potrzeby większych kontaktów ze światem zewnętrznym. Byli całkowicie samowystarczalni. Budowali z trzciny podłużne łodzie zwane maszhuf oraz mudhify - jedyne w swoim rodzaju domy o półokrągłych wejściach i sklepieniach przypominających katedralne łuki. Niezmiennie, jak pięć tysięcy lat temu, tak i w erze lotów kosmicznych, w tych „mieszkaniach” żyli, pracowali i odpoczywali, siedząc na miękkich, wzorzystych poduszkach, popijając słodką jak ulepek herbatę-jedyny luksus, który był dla nich dostępny. Ba! Ale na tym nie koniec - jeśli tylko pośród bagien znajdowali odpowiednio duży ostrów, potrafili wznieść na nim nawet meczet. W miejscowości Al-Kurna oddalonej zaledwie o godzinę drogi od Basry zaopiekowali się uschniętym drzewem, które według nich w biblijnym raju przynosiło owoce poznania dobrego i złego. Kilkumetrowy, niemal zupełnie pozbawiony kory pień, z odstającymi szeroko na boki rozłożystymi gałęziami, lud Madanów otoczył czcią i latami pielęgnował, bacząc, aby nie zniszczyły go ani ludzkie ręce, ani wodny żywioł płynącego zaledwie o kilka metrów dalej Szatt al-Arab - rzeki, która jest zlewiskiem Tygrysu i Eufratu. Bagienni Arabowie, jak zwykło się o nich mówić, nikogo nie niepokoili, toteż nikt się nimi nie zajmował - cywilizacja nie przedostała się przez naturalne palisady z gęstego sitowia otaczające bagna, rozciągające się na przestrzeni 20 tysięcy kilometrów kwadratowych. Czterystutysięczna społeczność Madanów nie zauważyła gwałtownego postępu technologicznego i kulturowego, a może zauważyła, lecz nic jej to nie obchodziło. Mieszkańcy gigantycznych trzęsawisk, tak samo jak ich przodkowie, łowili ryby, hodowali specjalną odmianę wołów, zajmowali się tkactwem oraz wyrobem trzcinowych mat i uprawą ryżu. Błogi spokój przerwała dopiero wojna z Iranem. Armia Saddama wtargnęła wówczas do raju, w obawie przed możliwością zajęcia bagien przez nadciągającego ze wschodu wroga. Zaczęło się stopniowe osuszanie terenu, stawiano groble, by ciężkie, pancerne wozy były w stanie dojechać do odległych osad. Bagdad powrócił też do pomysłu powstałego jeszcze za Brytyjczyków. Między korytami obu wielkich rzek wznowiono budowę kanału. Mimo to większość bagien pozostawała nadal enklawą wolności tubylców. Po pierwszej wojnie w Zatoce wielu szyitów, którzy podnieśli broń przeciwko Saddamowi, szukało ucieczki i schronienia właśnie na tych niedostępnych bagnach. Wtedy Bagdad przyspieszył osuszanie terenu będącego bezpieczną enklawą rebeliantów. Perfidnie zaprzeczył jednak, że chodzi o walkę z politycznymi przeciwnikami i zasłaniał się nawet dobrem ludu Madanów. Irackie Zgromadzenie Narodowe podjęło w kwietniu 1992 roku decyzję o wcieleniu w życie programu „przeniesienia wsi na suchy ląd”. Przedstawiciel rządu Sa’di Mahdi Salih wyjaśniał wówczas dziennikarzom, że chodzi wyłącznie o to, by doprowadzić do zapomnianych osad elektryczność i czystą wodę oraz zapewnić ich mieszkańcom edukację i opiekę lekarską, aby Arabów z bagien „zrobić dobrymi obywatelami”. Dodał też, że parlament nie zdecydował, czy komukolwiek będzie dany wybór miejsca zamieszkania. „Czy jest to przymusowe, czy fakultatywne - to dla nich bez znaczenia” - zżymał się Sa’di Mahdi Salih na pytania dziennikarzy. Regulacja rzek przyniosła fatalne skutki zarówno dla buntowników, jak i dla trzęsawisk, które stopniowo kurczyły się i zamieniały w pustynię. Biblijny raj gasł w oczach, unikatowy na skalę światową ekosystem umierał w tempie przyprawiającym o ból głowy nie tylko zbuntowanych szyitów, ale także obrońców środowiska naturalnego na całym świecie. Dopiero wyznaczenie stref zakazu lotów nad południowym Irakiem nieco schłodziło niszczycielskie zapędy armii, która z powietrza nie mogła już zrzucać napalmu na położone na bagnach osady. Ataków artylerii nie udało się jednak w ten sposób zatrzymać. Madanowie tysiącami uciekali do pobliskiego Iranu. Czołgi coraz łatwiej radziły sobie z pokonywaniem osuszanego terenu, a wioski rebeliantów zamiast z powietrza, jak to się działo do tej pory, niszczone były przez ekspedycyjne oddziały Gwardii Republikańskiej. Żołnierze bezwzględnie równali kolejne osady i pojedyncze mudhify. Rozstrzeliwano nawet tych, którzy złożyli broń. W rezultacie 300 tysięcy ludzi musiało opuścić zamieszkiwane przez nich ziemie. Uciekali, bo albo rzeczywiście uczestniczyli w rebelii, albo bali się, że zostaną posądzeni o udział w niej - stosowanie zbiorowej odpowiedzialności było na porządku dziennym. Wielu wyjechało, bo życiodajne bagna na ich oczach stawały się pustynią, na której nie potrafili żyć. Z całej społeczności Madanów na terenach należących do ich przodków od czasów sumeryjskich pozostało nie więcej niż dziesięć tysięcy ludzi. Bezpowrotnie zniknęło 90 procent niepowtarzalnych trzęsawisk. Wspólnota międzynarodowa ograniczała się jedynie do stwierdzeń, takich jak to Klausa Toepfera, przedstawiciela ULEP [United Nations Environment Program (ang.) - Program Ochrony Środowiska ONZ.] „to wielka katastrofa ekologiczna, porównywalna do wysychania Morza Aralskiego albo wycinania wielkich obszarów amazońskiej dżungli”. Gdy jechaliśmy w stronę Nasirijji, nie widzieliśmy już ani śladu po mitycznych mokradłach. Zamiast tego była szeroka, trzy-pasmowa autostrada i zwały pustynnego piachu na poboczach. Asfalt urywał się tuż przed miastem na skrzyżowaniu, przy którym stał amerykański transporter opancerzony. Skręciliśmy w drogę naznaczoną tumanami kurzu i pognaliśmy w kierunku majaczących w oddali zabudowań. Od czasu do czasu z przeciwka jechały taksówki. Wszystkie wyglądały niemal identycznie - białe z pomarańczowymi drzwiami i nadkolami, tak samo nadgryzione zębem czasu, z pogiętymi karoseriami i pogiętymi zderzakami przymocowanymi do maski na słowo honoru. Na nasz widok kierowcy i pasażerowie z daleka machali białymi flagami. Wymijając nas, uśmiechali się szeroko i pokazywali kciuk skierowany w górę. - Amrika OK! Tuż przed wjazdem do miasta, na prawo od drogi rozciągał się wielki kompleks energetyczny. Przewody wysokiego napięcia rozchodziły się na wszystkie strony jak pajęczyna. Niektóre z nich, zupełnie odarte z izolacji, leżały w poprzek szosy, i chcąc nie chcąc musieliśmy po nich przejechać. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że przynajmniej od kilku miesięcy nie płynął w nich prąd. Elektrownia przestała działać na długo przed tym, zanim w Nasirijji pojawili się pierwsi Amerykanie. Im głębiej wjeżdżaliśmy w skryte w dolinie rzeki miasto, tym bardziej zauroczeni byliśmy zielenią. W takim natężeniu widzieliśmy ją po raz pierwszy od wielu dni. Przez szyby samochodu rozglądaliśmy się po przedmieściach. Kilkumetrowe daktylowce o szerokich, rozłożystych gałęziach, z których ciężko zwisały grube liście, otaczały główną drogę niczym szpaler reprezentacyjnej kompanii wojska. Do grubych pni łasiły się poruszane lekkim wiatrem spiczaste i ostre trawy, na pierwszy rzut oka wyglądające niepozornie, a w rzeczywistości tak okazale, że w ich gęstwinie nie dałoby się zobaczyć nawet czubka głowy wyrośniętego dziecka. Wtedy też po raz pierwszy dotarło to do nas jasno - naraz zrozumieliśmy wszystkie mity, legendy i podania dotyczące tego miejsca - jeśli gdziekolwiek miał znajdować się biblijny Eden, to właśnie tutaj. Zbliżaliśmy się do centrum i na ulicach robiło się coraz tłoczniej i gwarniej. Miasto, które jeszcze niedawno było centrum ciężkich walk, teraz zaczynało się zajmować swoimi własnymi problemami. Zdawało się, że zapomina lub raczej przyzwyczaja się do myśli o wszystkich ofiarach - żołnierzach i cywilach, o rannych i o zabitych. Umarł król - niech żyje król. Irakijczycy zamiast tracić czas na zastanawianie się, czy będzie teraz lepiej, czy może gorzej, w chwili, gdy tylko ustały naloty i ostrzał, zabrali się do poszukiwania wody i żywności. Zadziwiające, jak ludzie szybko potrafią przystosować się do diametralnie zmieniającej się rzeczywistości, jak płynnie mogą zabrać się do organizowania sobie nowego życia. To prawda, że zmuszają ich do tego najprostsze potrzeby - brak wody, prądu, konieczność wyżywienia częstokroć kilkunastoosobowej rodziny. Patrząc jednak na kobiety niosące na głowach miski wypełnione życiodajnym płynem, kupców otwierających wszechobecne stragany z papierosami, biegające w szale zabawy dzieci, aż trudno było uwierzyć, że niedawno to właśnie 270-tysięczna Nasirijja była jednym z miast stawiających najeźdźcy najsilniejszy opór. Przecież zaledwie pięć dni wcześniej w zbudowanej naprędce amerykańskiej bazie lotniczej Dżalabijja, oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów na południe, podpułkownik marines David Barham, tuż po swoim kolejnym rajdzie szturmowym śmigłowcem nad linię frontu, rozkładając bezradnie ręce, nie potrafił nawet w przybliżeniu podać terminu, kiedy wojska koalicji zaczną kontrolować Nasirijję: - Trudno powiedzieć, kiedy to nastąpi. Może jeszcze kilkanaście godzin, a może kilkanaście dni. Nie chcę spekulować. To nie jest łatwa wojna, a fakt, że jeszcze nie zdobyliśmy Nasirijji, nie świadczy wcale o naszej nieudolności. - A o czym? - Nikt na świecie nie przywiązuje większej wagi do zachowywania życia niewinnych istot, niż Stany Zjednoczone. Wszystko robimy z rozwagą. Dbamy o to, aby było jak najmniej ofiar cywilnych. David Barham, postawny czterdziestolatek o wielkich jak niedźwiedź łapach i grubym, mięsistym karku, dowódca grupy bojowej MAG 29 [Marine Aircraft Group 29 (ang.) - 29. Grupa Lotnicza Piechoty Morskiej.] weteran „Pustynnej Burzy”, wojen w Kosowie i Afganistanie, święcie wierzył we wszystko, co nam mówił. Prawdopodobnie tak samo, jak rozmawiał z dziennikarzami, rozmawiał też z podwładnymi czy rodziną. Można było zarzucić mu naiwność, ale z pewnością nie oskarżyć o obłudę, nieszczerość albo demagogię. Mimo wysokiej szarży i wieloletniego doświadczenia, nadal pozostał prostolinijnym żołnierzem, bezpretensjonalnym i szczerym do granic możliwości. Przesiąkł wprawdzie górnolotną, częstokroć zbył patetyczną retoryką, ale zdaje się, że było to jego jedyne przewinienie. Niemal każde wypowiedziane przez niego zdanie nadawałoby się do ulotki propagandowej, która ma podtrzymać morale amerykańskich żołnierzy. Był przekonany o nieuchronności tej wojny. Mógłby przysiąc, że wszystko, co robi, jest dla dobra Irakijczyków, ba - dla dobra całej ludzkości, i zdaje się, że w ogóle nie brał pod uwagę, iż mogłoby być inaczej. Zachowywał się jak najsilniejszy chłopak w klasie, który postawił przed sobą zadanie obrony wszystkich kolegów, czy tego chcą czy nie. A na dodatek, za każdą z decyzji swojego rządu czy prezydenta mógłby wziąć osobistą odpowiedzialność, nawet gdyby wiązało się to z postawieniem przed Międzynarodowym Trybunałem do spraw Zbrodni Wojennych. I to był właśnie powód, dla którego podpułkownik Barham codziennie wsiadał do śmigłowca AH-1W Super Cobra i leciał na linię frontu, aby wspierać w walce lądowe oddziały marines. Nie dlatego że ktoś mu kazał, czy że dostał taki rozkaz, ale dlatego że wierzył, iż robi coś ważnego, potrzebnego, i że bierze udział w tworzeniu historii. - To jest właśnie esencja Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych - David Barham, prężąc pierś, pokazywał wybudowaną w kilka dni bazę Dżalabijja, w której stacjonowała jego grupa bojowa. Kilkadziesiąt białych namiotów na środku pustyni, bez PX-ów [Pełna nazwa: PX-BX - sklep dla żołnierzy w amerykańskich bazach wojskowych, w których taniej niż w Stanach Zjednoczonych sprzedawane są wszelkiego rodzaju artykuły - od słodyczy począwszy, na odzieży i sprzęcie elektronicznym kończąc.], chowhall [Żargonowa nazwa stołówki w amerykańskich bazach wojskowych. Nazwa pochodzi z połączenia slangowego słowa chow - żarcie i hall - sala.] i kantyn z telewizorem i play station, które żołnierze pamiętali jeszcze z pobytu w Kuwejcie. Zamiast tego było MRE [MRE (ang. meal ready to eat - posiłek gotowy do spożycia) – woj. skowa racja żywnościowa o długim okresie ważności i dużej odporności na zmienne warunki klimatyczne. Znajdują się w niej m.in. dania, które w dołączonych do porcji specjalnych torebkach z karbidem można przyrządzić na ciepło, cukierki, ciastka, napoje w proszku. Każda racja zawiera też zapałki, buteleczkę tabasco, gumę do żucia, nawilżoną chusteczkę i skrawek papieru toaletowego.], woda niegazowana w zakurzonych, plastykowych butelkach i czynne całą dobę, ruchliwe lądowisko dla helikopterów. Za każdym razem, gdy z pasa podnosił się albo też lądował na nim śmigłowiec, całą bazę otaczały tumany pyłu, co przypominało krótkotrwałą burzę piaskową. - Moi marines są szczęśliwi, bo ostatnio wybudowaliśmy im tu prysznice. Natryski, o których z taką dumą opowiadał podpułkownik, znajdowały się w zgniłozielonym, brezentowym namiocie na końcu bazy. Czynne od świtu do zmierzchu, były wiecznie oblegane. Każda jednostka miała wyznaczone dwa dni w tygodniu, kiedy mogła skorzystać z dobrodziejstwa lejącej się na głowę wody, wyprać brudne mundury i bieliznę. Oprócz tego był jeszcze podział na czas dla kobiet i mężczyzn - dwie godziny dla żołnierzy jednej płci, a później zmiana. Stojące za prysznicami toalety były za to niemal koedukacyjne. W zbitych z cienkich sklejek sanitariatach znajdowały się po cztery „stanowiska”, oddzielone od siebie tylko niskim przepierzeniem. Zewnętrzne ścianki sięgały mniej więcej na wysokość pępka dorosłego mężczyzny, tak aby można było na stojąco zapiąć spodnie, nie zastanawiając się nad tym, czy przechodzący obok widzą coś więcej poza górnymi partiami ciała. Damskie toalety były wprawdzie oznaczone wymalowanym wielkimi, czarnymi wołami napisem „FEMALES ONLY”, lecz stały w mizernych odległościach od męskich ubikacji, tak że załatwiający potrzebę fizjologiczną marines mogli, nie wysilając specjalnie wzroku, podziwiać rysy twarzy koleżanek siedzących w sąsiednich sanitariatach. Dowódca MAG 29 był jednak dumny z tej infrastruktury, która przerzucona wielkimi transportowymi śmigłowcami z Kuwejtu, tu, na środku irackiej pustyni, zapewniała jego podwładnym całkiem przyzwoite warunki życia. - Popatrzcie na siłę i możliwości tego miejsca – rozwodził się David Barham, mrużąc przed słońcem zapuchnięte z niewyspania niebieskie oczy. Na dłuższą pogawędkę zaprosił nas przed namiot dowodzenia. Marines z MAG 29, widząc swojego dowódcę swobodnie rozmawiającego z dziennikarzami, bez chwili wahania przynieśli dla nas wszystkich zdezelowane krzesła. - To jest właśnie to, co w piechocie morskiej nazywamy ekspedycją. W nazwie każdej z naszych jednostek jest przecież słowo: ekspedycyjna... [US Marinę Corps (USMC) - czyli cały Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, składa się z kilku MEF - Marine Ezpeditionary Forces - sil ekspedycyjnych. W 2003 roku w Iraku walczyły jednostki pochodzące z 1. MEF]. - zatrzymał na chwilę swój wywód, przymykając powieki, jakby delektował się tym słowem. - Możecie nas wysłać w dowolne miejsce na świecie, do Azji, Afryki, a nawet na Antarktydę, a zbudujemy tam bazę logistyczną, aby móc skutecznie walczyć. Super Cobry nie da się przecież wysiać w bój ot tak sobie... Śmigłowiec potrzebuje paliwa, amunicji, napraw... Piloci potrzebują wody, jedzenia i chwili wytchnienia. Ezpeditionary oznacza właśnie, że jesteśmy im to w stanie zawsze i wszędzie zapewnić. - A co z ludnością Nasirijji? W mieście szykuje się katastrofa humanitarna. Nie działają wodociągi, elektrownia ani kanalizacja... - Naszym pierwszym zadaniem jest wyzwolenie Irakijczyków. Dopiero później będziemy mogli zabrać się za odbudowę tego biednego kraju ze zniszczeń. Zapewniam jednak, że jeśli tylko zaczniemy kontrolować miasto, właśnie przez tę bazę, która przyjmuje teraz tylko transporty wojskowe, będzie płynęła pomoc humanitarna dla potrzebujących... - ...Ale instalacje naftowe już chronicie. Dlaczego nie robicie tego samego z innymi elementami infrastruktury, znacznie bardziej potrzebnej zwykłym ludziom właśnie teraz? - Przecież to ropa naftowa pomoże się później rozwijać temu narodowi - pouczał Barham zdziwiony, że pytamy go o rzeczy tak oczywiste. - Ropa jest wielkim bogactwem Iraku. Nie należy do Stanów Zjednoczonych, lecz do mieszkańców tego kraju, i to oni będą po wojnie z niej korzystać. Amerykańska piechota morska posiadała zdolność bojową, jakiej mogłaby jej pozazdrościć każda armia na świecie. Górowała nad Irakijczykami nie tylko nowoczesną techniką, organizacją i doświadczeniem, ale chyba przede wszystkim wolą walki. Żołnierze regularnej armii Saddama tylko mówili, że chcą walczyć, lecz w większości przypadków na widok nieprzyjacielskich oddziałów składali broń, nie mając ani motywacji, ani powodów, dla których mieliby się bić. Pierwsze oddziały z białą flagą i rękoma podniesionymi do góry zaczęły przekraczać granicę z Kuwejtem jeszcze na kilka godzin przez oficjalnym rozpoczęciem wojny, dobrowolnie oddając się w ręce wroga. Amerykanie wierzyli zaś, że to ich wojna, że jest ona potrzebna, nieunikniona, a nawet... zbawcza dla nich samych i dla uciśnionych Arabów! Cóż z tego, że Irakijczycy na demonstracjach poparcia dla reżimu krzyczeli: „Duszę i krew oddamy za ciebie, Saddamie”, skoro gdy tylko spadał kaganiec przymusu, obdarowywali najeźdźców uśmiechem i dobrym słowem? Tak było i w Nasirijji. Dopóki byli w niej fedaini, którzy krwawo karali wszelkie przejawy niesubordynacji, dopóty miasto stawiało opór i broniło dwóch strategicznych przepraw na Eufracie. Ale gdy tylko milicja Saddama, z braku możliwości dalszego stawiania oporu, zmuszona została do ewakuacji i minęła ostatnie zabudowania na peryferiach, przywitano Amerykanów z otwartymi ramionami. To nic, że nie dostali kwiatów, na które liczyli jako „wyzwoliciele”. Mieszkańcy dobrowolnie zaczęli słuchać ich rozkazów, wierząc, że gorzej niż za rządów „rzeźnika z Bagdadu” w kraju już nie będzie. Dwa dni po spotkaniu w Dżalabijji Nasirijja padła. MAG 29 wraz z podpułkownikiem Davidem Barhamem przeniósł się dalej, na północ, by budować kolejne bazy na środku pustyni i za pomocą rakiet i działek Super Cobra wyzwalać kolejnych Irakijczyków. Lądowe oddziały marines całkowicie opanowały obydwie przeprawy na Eufracie. Sporadyczne walki toczyły się jeszcze na przedmieściach, lecz strzały i wybuchy z dnia na dzień słychać było coraz rzadziej. Korespondent BBC Andrew North, który towarzyszył oddziałowi amerykańskich marines, donosił: „W Nasirijji jest trochę spokojniej, chociaż to pojęcie względne. Marines opanowali strategiczną drogę - w tym dwa kluczowe mosty w mieście. Z tego, co mówią, wynika jednak, że ciągle są ostrzeliwani. Nie można powiedzieć, aby w mieście panował spokój. I oczywiście teraz do żołnierzy zaczyna docierać, że stracili co najmniej sześciu ludzi, których śmierć potwierdzono, i że jest co najmniej 14 rannych. Trzeba się również liczyć z tym, że liczby te będą rosnąć. Do punktu dowodzenia, w którym jestem, cały czas nadchodzą meldunki na temat liczby rannych. Obraz sytuacji jest więc niejasny. Na pewno jednak pokazuje, że była to bardzo poważna bitwa, w której marines walczyli z przeciwnikiem o wiele bardziej zdeterminowanym, niż się spodziewali”. Obydwa mosty w Nasirijji nie ucierpiały prawie podczas tej bitwy, biorąc pod uwagę, z jaką zaciekłością broniło ich tygodniami ponad pół tysiąca irackich żołnierzy, ostrzeliwujących się z czołgów, artylerii, granatników przeciwpancernych, moździerzy i wreszcie zwykłych kałasznikowów. Amerykanie starali się odrzucić żołnierzy Saddama jak najdalej od strategicznych pozycji, nie niszcząc jednocześnie samych budowli. Skutecznie - gdy obrońcy wycofali się wreszcie, przeprawy na pierwszy rzut oka wyglądały niemal jak nienaruszone, nie licząc pojedynczych wklęsłości na przęsłach, które powstają zwykłe po tym, gdy w gruby metal uderza pocisk lub jego odłamek. Marines dniem i nocą strzegli zdobyczy jak oka w głowie, obserwując z brzegów rzeki przez lornetki, czy jakiś sabotażysta nie próbuje zniszczyć mostów. Na górze zaś, tuż przy zjazdach prowadzących do centrum miasta, ustawili check pointy, szczelnie ogrodzone drutem kolczastym najeżonym drobniutkimi, połyskującymi kawałkami metalu. Tam właśnie spotkaliśmy naszego Bułgara. Nikt z nas nie pamięta już, jak miał na imię - mówiliśmy o nim po prostu Bułgar. Ten trzydziestopięcioletni chłopak, niski blondyn o zawsze pogodnej twarzy, w poszukiwaniu szczęścia wyjechał z zapomnianej przez świat mieściny pod Sofią do Nowego Jorku siedem czy osiem lat przed wojną. Jeden z tych, do których nabiera się zaufania i sympatii na pierwszy rzut oka. Miał szczęście - w loterii wizowej dostał Zieloną Kartę. Z zawodu agent turystyczny, przez jakiś czas imał się najróżniejszych zajęć. Pracował na zmianę w biurach i restauracjach, nie mogąc nigdzie na stałe zagrzać miejsca. Wreszcie, trochę z przypadku, trafił do marines i dopiero tam odkrył, że najbardziej pasuje mu wojskowa atmosfera i woli, kiedy jego palec naciska na spust M16 niż na końcówkę długopisu. Bułgar był duszą towarzystwa. Tam, na moście w Nasirijji, na którym jego bojowa jednostka marines ustawiła punkt kontrolny, równie otwarcie rozmawiał z kolegami, jak i z Irakijczykami, rozdawał dzieciom puszki mirindy i coca-coli, śmiał się głośno, sypiąc dowcipami, a na ucho, konfidencjonalnie opowiadał najnowsze plotki z frontu. - Tam, pod mostem, mamy obóz w opuszczonej rozdzielni prądu - objaśnił ochoczo. - Mamy tam oficera, który też jest Polakiem. Pytajcie o sierżanta Mikulę. Superchłopak, wszyscy go lubią. To dowódca mojego taskforces [Zespól zadaniowy (ang.)]. Mikula rzeczywiście był popularny w całym plutonie - znali go wartownicy, starszy kapral eskortujący nas od bramy do ponurych budynków opuszczonej elektrowni, wreszcie wszyscy żołnierze odpoczywający na podłodze maszynowni. Wprawdzie, zmęczeni, ledwie podnieśli głowę, gdy wkroczyliśmy do tymczasowej „sypialni”, lecz większość z nich zerwała się na równe nogi, słysząc, że poszukujemy sierżanta rodem z Polski. Wreszcie gremialnie zaczęli mu udzielać rad, jak ma się zachować przed kamerą i co mówić do mikrofonu, nie mogąc ukryć zdziwienia, że do ich kolegi przywędrowała tak liczna delegacja przedstawicieli środków masowego przekazu. Lukas Mikula (właściwie Łukasz Mikuła, lecz amerykańskim zwyczajem dla prostoty „ł” zmieniono na „1”, a „sz” na „s”) był młodym człowiekiem o wyglądzie typowego przedstawiciela marines. Wysoki, postawny, muskularny, o fizjonomii gladiatora. Wyrwany naszą nagłą wizytą z krótkiej drzemki, przecierał ze zdziwienia oczy jak dziecko, które nie rozumie, czego oczekują od niego dorośli, niezgrabnymi ruchami nakładał przybrudzoną koszulkę i chwiał się na nogach, nie bardzo wiedząc, czy już naprawdę się obudził, czy też jesteśmy dalszym ciągiem dziwnych marzeń sennych. Chwilę później jednak w pełnym rynsztunku, z noktowizorem na czole, w kamizelce kuloodpornej obciskającej szczelnie klatkę piersiową, z dodatkowymi magazynkami do karabinu, nożem o kilkucalowym ostrzu przy pasku i opatrunkami osobistymi przytroczonymi do specjalnych szelek, budził już tylko respekt. Nawet objuczony kilogramami sprzętu porusza! się bezszelestnie, tak cicho, że nie słyszeliśmy, jak zbliży! się do naszego obozowiska, dopóki nie wydobył! z siebie głosu. - Skąd wiedzieliście, że tu jestem? - pierwsze pytanie zabrzmiało ostro i nieprzyjemnie. - Rodaków wyczuwamy na odległość. Sierżant zerknął na nas badawczo i zastanawiając się nad czymś, przeniósł wzrok na zasłaniające most gęste korony daktylowców. - No tak... mój Bułgar ma dziś służbę na górze – westchnął wreszcie z lekkim uśmiechem. - Strasznie miły gość, ale ma nadzwyczaj długi jęzor. W czym wam mogę pomóc? Chcieliśmy skorzystać z gościny marines. Było już coraz później i słońce opadało coraz niżej, zalewając czerwienią falującą taflę Eufratu. Ustawiliśmy samochody na wąskiej alejce tuż obok ścian rozdzielni prądu, w której rozlokowali się żołnierze. W środku nie było już miejsca, a nawet gdyby się znalazło, to na zewnątrz, we własnym towarzystwie i tak czuliśmy się o wiele bardziej komfortowo. Lukas Mikula, z początku nieufny, z minuty na minutę stawał się bardziej otwarty. Osobiście poszedł do dowództwa plutonu, aby poprosić o zgodę na nasz nocleg w bazie. Bez skrępowania zaczął opowiadać o sytuacji w mieście i losach swojej jednostki. Zakłopotanie na jego twarzy dostrzegliśmy jeszcze tylko raz. Kręcił się dłuższą chwilę przy naszym obozowisku, aż wreszcie nieśmiało zapytał: - Chłopaki, dalibyście mi skorzystać z waszego telefonu satelitarnego? Zadzwoniłbym do rodziców. Od kilku miesięcy nie dałem znaku życia. Na pewno cholernie się martwią... Natychmiast daliśmy mu aparat. Wybierał numer kilkanaście razy. Próbował dzwonić na telefon domowy, komórkowy, do siostry... Wszystkie telefony milczały jak zaklęte. - Jest niedziela. Może poszli do kościoła albo na spacer. Spróbuj jeszcze za pół godziny. Może się uda. Rodzice sierżanta Mikuli pochodzili z Rybnika. Wraz z dziećmi przenieśli się do Stanów Zjednoczonych jeszcze w latach 80. Znaleźli pracę, czegoś się dorobili. Syn trafił też nie najgorzej - został przyjęty do prestiżowego korpusu piechoty morskiej. To była jego pierwsza misja. Spróbował jeszcze kilka razy. Za pół godziny, godzinę, dwie... Bezskutecznie. Zostawił tylko suchy komunikat na automatycznej sekretarce: „Cześć, to ja, Łukasz. Dlaczego nie odbieracie żadnego telefonu? Wszystko jest u mnie w porządku. Nic mi nie jest. Jestem teraz w Nasirijji. To jest w południowym Iraku. Kocham was. Do zobaczenia”. Twardziel z frontowej jednostki, za ostatnim razem zwracając telefon, miał niemal łzy w oczach. Wiedział, że do końca wojny drugi raz taka okazja, aby porozmawiać z najbliższymi, prawdopodobnie się już nie powtórzy. Straconą szansę Mikuli wykorzystali jednak inni marines. Po paru minutach od momentu, gdy sierżant pokazał się z telefonem satelitarnym przy uchu, koło naszych samochodów ustawiła się kolejka żołnierzy. Zanim zapadł zmrok, przynajmniej połowa plutonu skorzystała z naszego aparatu. Z przerażeniem myśleliśmy o rachunkach. To wręcz niesamowite, jak człowiek czasami potrafi myśleć wyłącznie o celu, który ma do zrealizowania. Przekonaliśmy się o tym wielokrotnie na własnej skórze, bez chwili wahania podejmując decyzje na krawędzi ryzyka, odruchowo działając wyłącznie w swojej sprawie, zapominając o okolicznościach i przeciwieństwach losu. Przestają wówczas istnieć słowa „nie można”, „nie da się”, „nierealne”, „niemożliwe”. Piętrzą się przy tym konflikty interesów, rosną napięcia, rodzą rozbieżności. Czasami ze skutkami dość przykrymi. Tak było i tym razem. Nieprawdopodobnie szybko zapadł zmrok. Szarzyzna otuliła nas wpierw delikatnie, jakby usypiając naszą czujność, a następnie zdusiła wszystko ciemnością, nim zdążyliśmy się obejrzeć. Wieczór zapalał tylko jasne punkciki gwiazd na firmamencie, zbył wysoko jednak, aby oświetlić choć kontury budynków, drzew i ludzi. Poruszaliśmy się w świecie rozmazanych cieni, mglistych sylwetek i rozmów prowadzonych stłumionym głosem. Właśnie kończyliśmy rozstawiać sprzęt, przygotowując się do ostatniego tego dnia wejścia na żywo. Krzątaliśmy się gorączkowo, ustawiając statyw, rozciągając przewody łączące kamerę z nadajnikiem, testując mikrofony, koordynując satelitarny przekaz... W ciągu paru minut przestaliśmy widzieć cokolwiek poza czubkami własnych nosów w sensie dosłownym i przenośnym. Myśleliśmy już tylko o tym, co pokazać i opowiedzieć widzom w Polsce. Ustawiliśmy się vis-a-vis monumentalnego pomnika Saddama Husajna, przy którym odpoczywała grupa marines. W wizjerze kamery zamiast obrazka widać było tylko ciemność. Ciche burczenie zapalonego agregatu prądotwórczego zabrzmiało jak huk startującego odrzutowca. Zapaliliśmy jedno światło, drugie. Zaczęło robić się jasno jak w telewizyjnym studiu. - Nie będziemy nikomu przeszkadzać? - upewniał się Piotrek, pytając Mikulę, który asystował przy naszych nerwowych zabiegach od samego początku. - Jak zaczniecie przeszkadzać, z pewnością ktoś wam powie. - Może zapytać dowódcę? - ogarnęły nas wątpliwości. „Cztery minuty do wejścia! Pospieszcie się!” - krzyczał do słuchawki telefonu ktoś z reżyserki w Warszawie. Nie było już czasu na szukanie dowódcy. Ustawiliśmy statyw do trzeciej lampy, ale zapalić już jej nie zdążyliśmy... - Zgaście to pieprzone światło! Chcecie nas wszystkich pozabijać? Pierdoleni cywile! No zgaście to, ruszać się! Dowódca sam się znalazł. Osłupieliśmy zaskoczeni tak ostrą reakcją. - Chcecie na nas ściągnąć ostrzał moździerzowy? Możecie sami porozrywać się na kawałki, wasza wola, ale moich ludzi nie dam wam zabić! Zwijać się i to już! Wszystkie światła zgasły równocześnie. Umilkł też generator. Jak nożem uciął zerwało się połączenie telefoniczne i zniknął sygnał wysyłany przez nadajnik na satelitę. Barczysty porucznik, ciskając przekleństwa, miotał się między nami jak szalony. Żaden z nas nawet się nie poruszył, zastygliśmy bez słowa. - Pierdoleni cywile... To jest combatforce”, [Oddział bojowy (ang.). Określenie używane w stosunku do frontowych jednostek biorących bezpośredni udział w walkach.] a nie obóz harcerski. Tu jest wojna! Nie dam wam pozabijać moich marines! - wrzeszczał jak furiat. Widząc oniemienie, w jakie zapadliśmy, zaczął brutalnie szarpać nas za ramiona i popychać. - Wypierdalać stąd. Nie chcę was więcej na oczy widzieć. Wynocha! Jeszcze nigdy nie pakowaliśmy się tak szybko. Zwijaliśmy sprzęt przy bladym, czerwonym świetle reflektorów zamontowanych z tyłu samochodu. Żaden z nas nie odważył się nawet pomyśleć o latarce. Piotrek razem z sierżantem Mikulą gdzieś zniknęli. W kilka minut byliśmy gotowi do wyjazdu. Ale gdzie jechać? Ledwie znaliśmy miasto, znalezienie noclegu po zmroku wydawało się niewykonalne. - Nigdzie nie jedziemy. Zostajemy tutaj - usłyszeliśmy głos Piotrka. - Rozmawiałem z porucznikiem. Sam zaproponował, żebyśmy jednak przenocowali z nimi i nie szlajali się już nigdzie w nocy. - Poszedłeś go przeprosić? Piotrek skinął głową. - Byłem u niego razem z sierżantem Mikulą. Zresztą porucznik też nas przeprosił za... nadmiernie emocjonalną reakcję. Mamy już tylko więcej nie wykręcić żadnego numeru. Z bagaży wyciągnęliśmy śpiwory i coś do jedzenia. Przeżuwaliśmy powoli, siedząc na piasku, oparci o koła terenowych samochodów. W otaczającej nas gęstwinie odezwały się świerszcze. Musiały być ich tam tysiące. Zapalając papierosy, osłanialiśmy się nawzajem, aby z daleka nie było widać płomienia. Po chwili zjawił się kapral z Bostonu, któremu niedawno pożyczyliśmy telefon. - Chłopaki, tego się nie robi w ten sposób. W termowizjerze wszyscy wyglądacie jak żywe pochodnie. Większość żołnierzy w tej małej bazie musiała widzieć lub słyszeć sceny, które rozegrały się zaledwie przed chwilą. Ich sympatia jednak pozostawała ciągle po naszej stronie. Bardzo to nam się przydało, bo czuliśmy, że narozrabialiśmy. Kapral wziął leżącą nieopodal tuleję z grubej tektury - łuskę po rakietnicy od granatu dymnego - i nożem wywiercił w niej niewielki otwór. Wsunął w niego papierosa, tak, że od zewnątrz wystawał tylko ustnik. - Wkładacie zapalniczkę do środka i tam zapalacie papierosa - instruował. - Później zakrywacie oba otwory dłońmi i gotowe. Można palić. Nie był to komfortowy sposób palenia, ale ponoć skuteczny. Podobno w termowizjerze przestaliśmy przypominać wielkie ognisko. Nieprzytomni ze zmęczenia zaszyliśmy się w śpiworach. O śnie nie było jednak mowy. Po kwadransie wszystkie nieosłonięte części ciała mieliśmy pokryte swędzącymi bąblami. Komary leciały do nas jak pszczoły do miodu. W końcu leżeliśmy co najwyżej kilkadziesiąt metrów od rozlewiska Eufratu. Wsunęliśmy się głębiej w śpiwory, zakrywając ręce i twarze. Nic z tego. Nie da się wytrzymać pod grubą warstwą materiału, gdy temperatura na zewnątrz wynosi prawie 30 stopni Celsjusza. Przywiezione z Polski spraye i kremy nie działały na miejscowe owady. Znów zapaliliśmy papierosy, aby odstraszyć insekty. Dym przepędził je tylko na chwilę. Gdy zastanawialiśmy się nad dalszą taktyką walki z komarami, przyczłapali Bułgar, którego poznaliśmy na moście. Dopiero zszedł z warty. - Chłopaki... dalibyście mi skorzystać z telefonu? Chciałbym zadzwonić do mamy. Miała dwa dni temu urodziny. Na pewno denerwuje się, że się nie odezwałem. Może już się nawet obraziła... Co roku dzwonię w jej urodziny. - Pewnie, że możesz zadzwonić, ale przecież twoi rodzice wiedzą, że tutaj nie działają telefony. Bułgar podrapał się w głowę, siadając obok po turecku. Jego twarz okrywała ciemność, lecz każdy gest wskazywał, że jest wyjątkowo zakłopotany. - Otóż jest mały problem... oni nie wiedzą, że tu jestem. - Nie powiedziałeś im, że jedziesz na wojnę??? - Nie powiedziałem, że w ogóle wstąpiłem do piechoty morskiej. Za bardzo by się denerwowali. Oficjalna wersja dla rodziny głosi, że jestem agentem w biurze turystycznym. - Od kilku lat trzymasz w tajemnicy to, że jesteś żołnierzem? - nie mogliśmy uwierzyć. - Strasznie by się przecież denerwowali. Chichocząc, podaliśmy mu aparat i wróciliśmy do rozmyślań nad tym, co zaszło, przerywając je jedynie szukaniem najskuteczniejszych sposobów uchronienia się od kolejnych bąbli. Z daleka dobiegały nas tylko urywane zdania Bułgara rozmawiającego z mamą. „...nie mogłem wcześniej zadzwonić... jestem w delegacji na Karaibach, tutaj nasze telefony komórkowe nie działają... jest pięknie, słońce, plaża, ocean... Dlaczego mam taki dziwny głos? To przez ten telefon, strasznie zmienia... wszystkiego najlepszego, mamo...” - Wielkie dzięki. Właśnie uniknąłem awantury stulecia - oświadczył radośnie, oddając telefon. My w końcu znaleźliśmy sposób na komary. Owinęliśmy szczelnie twarze kufijjami [Męska chusta na głowę używana w krajach arabskich, w Polsce nazywana „arafatką” od nazwiska palestyńskiego lidera Jasera Arafata, który zawsze pokazuje się z biało-czarną kufijją na głowie. Często w biało-czarne albo biało-czerwone wzory. W wielu krajach (Kuwejcie, Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratach Arabskich) najpopularniejsza jest jednak kufijja całkowicie biała. Bywa obwiązywana różnymi sposobami na głowie lub ściśnięta dwiema obręczami z czarnego, grubego sznura, nazywanymi igal.], a dłonie wsunęliśmy do kieszeni spodni. Wprawdzie nie była to metoda zapewniająca wygodę odpoczynku, ale ochroniliśmy się przynajmniej przed krwiożerczymi insektami. W oddali odezwały się moździerze i urywane serie wystrzałów z karabinów maszynowych. Nawet po zamknięciu powiek przed oczami pozostawał obraz czarnych sylwetek przyczajonych na dachach z lornetkami noktowizyjnymi i karabinami snajperskimi. Ale tej nocy i tak nam wszystkim przyśniła się ogarniająca cały świat epidemia malarii... - Czyja dobrze widzę? - ...Tak, to RPG! Dwóch mężczyzn grzebiących w drewnianej skrzyni podniosło się na widok naszych samochodów. Pozdrawiali nas, unosząc w górę ręce. Jeden z nich przytrzymywał wolną ręką rurę granatnika przeciwpancernego. Broń nie była załadowana, ale i tak wcisnęliśmy do oporu pedał gazu. Samochód wyrwał się w przód, ledwie utrzymując stabilność na wybojach. Z niedowierzaniem oglądaliśmy pokąsane ciała. Wiedzieliśmy, że jesteśmy pogryzieni przez komary, swędzenie przypomniało o nocnym koszmarze, zanim jeszcze otworzyliśmy oczy, ale to, co zobaczyliśmy, przeszło nasze wyobrażenie. Adrian, który na noc nie osłonił twarzy, był tak zapuchnięty, że wyglądał jak chodzący wielki bąbel. Spał na dachu samochodu i zdaje się, że komarom bardzo to pasowało. Podnieśliśmy się z trudem. Wrażenie ogólnego osłabienia towarzyszyło nadejściu każdego poranka. Od chwili kiedy rozpoczęła się wojna, mieliśmy pełne ręce roboty. Już w Kuwejcie chodziliśmy notorycznie niewyspani. Zainteresowanie informacjami płynącymi z wojny było tak ogromne, że pracowaliśmy niemal bez przerwy. W nocy z trudem zwlekaliśmy się z łóżek, nawet gdy przeraźliwie wyły syreny alarmowe, które odzywały się za każdym razem, kiedy kolejna rakieta iracka wpadała w przestrzeń powietrzną Kuwejtu. Ataki te nie dokonywały żadnych zniszczeń, poza jednym przypadkiem, kiedy pocisk typu Silkworm w środku nocy uderzył w nabrzeże obok kompleksu handlowego w Kuwait City. Marcin: Trzy tygodnie wśród marines doprowadziły mnie do skrajnego wyczerpania. Żołnierze znoszą to łatwiej, są przyzwyczajeni niemal do każdych warunków, przygotowani fizycznie i psychicznie na to, co może ich spotkać; wiedzą, jak radzić sobie ze skrajnościami, lecz nie oszukujmy się - dla cywila z dnia na dzień rzuconego do wojskowego obozu na środku pustyni jest to traumatyczne przeżycie. Dziennikarze nie byli traktowani ani lepiej, ani gorzej niż marines. Nie było dla nas taryfy ulgowej, musieliśmy zachowywać się, działać i myśleć jak oni. Zakwaterowano nas w brezentowych namiotach znajdujących się w znacznym oddaleniu od centrum prasowego. Po jakimś czasie zacząłem liczyć kroki, dzielące miejsce, w którym spałem, od miejsca pracy. Dokładnie 1442 kroki, czyli jakieś 700 metrów. Taką trasę, idąc po ścieżkach usypanych z kamieni wielkości kurzego jajka, trzeba było pokonać kilka razy dziennie. W gumowych, przeciwchemicznych butach stopy nie oddychały przez cały dzień. Gdy wlokłem się każdego wieczora do łóżka, nogi bolały mnie tak, że zastanawiałem się, czy uda mi się zdjąć same ochraniacze, czy też zejdą razem ze skórą. Już w kilka godzin po rozpoczęciu wojny ogłoszono pierwszy alarm przeciwchemiczny. Metaliczny głos z megafonów ogłosił: „Alarm Red, MAPP 4” - stan najwyższego zagrożenia. Spędziliśmy wtedy ponad dwie godziny w schronie, ubrani w nieprzepuszczające powietrza stroje ochronne, gumowe buty i rękawiczki oraz maski gazowe. I tak było już do samego końca. Przeciwchemicznego „munduru” w ogóle nie pozwalano nam zdejmować. Do tego jeszcze kamizelki kuloodporne, często kewlarowy hełm. W krótkich odstępach między kolejnymi alarmami maski gazowe chowaliśmy do specjalnych toreb, które nosiliśmy przy paskach nawet do toalety i pod prysznic. Czasami metaliczny głos odzywał się kilkanaście razy w ciągu doby, w tym po trzy, cztery razy w nocy, przerywając i tak niespokojny sen. Dziesiątki razy obiecywałem sobie, że nie podniosę się z łóżka, gdy zawyje syrena, lecz zawsze gnałem do bunkra, kiedy słyszałem jej dźwięk. Nigdy nie było wiadomo, czy to tylko ćwiczenia, czy w naszą stronę naprawdę leci jakaś rakieta. Wśród żołnierzy panowała ciągła psychoza, że Irakijczycy użyją w końcu broni chemicznej i biologicznej. Im bardziej natarcie zbliżało się do Bagdadu, tym większe panowało napięcie. Na dodatek byłem przydzielony do jednostki wsparcia lotniczego, spałem niespełna półtora kilometra od pasa startowego. Najpierw przez całą dobę słyszałem huk startujących odrzutowców: Harrierów, Hornetów i brytyjskich Tornad. Później, kiedy przerzucono mnie wraz z innymi dziennikarzami na iracką pustynię przed An-Na-sirijją, ciszę mąciły warczące wirniki szturmowych śmigłowców Super Cobra i wielkich transportowców, takich jak Sikorsky i Sea Knight. A musieliśmy przecież normalnie pracować, nadawać relacje, zbierać informacje, przeprowadzać wywiady. W efekcie z dwunastu żurnalistów, przydzielonych początkowo do jednostki, po kilkunastu dniach zostało nas tylko trzech. Choć wydawało się to niemożliwe, w Iraku wysiłek jeszcze się spotęgował. W rezultacie, po nocy takiej jak ta ostatnia, budziliśmy się prawie tak samo zmęczeni, jak przed zaśnięciem. Jedynie poranne łączenia z krajem zmuszały nas do podniesienia się rano. W porze, kiedy mieszkańcy Europy Środkowej parzą poranną kawę i włączają radio, by posłuchać wiadomości, my zapalaliśmy pierwszego papierosa, by odpędzić myśli o konieczności zjedzenia kolejnej puszki sardynek i zagryzaniu jej sucharami. Po wysłaniu porannych korespondencji przychodził czas na zwinięcie śpiworów, porządki w samochodach, pakowanie sprzętu. Byliśmy zdecydowani, żeby opuścić obóz marines. Agencje, powołując się na rzecznika amerykańskiej 101. Dywizji Powietrzno-Desantowej, donosiły o przejęciu przez siły koalicji kontroli nad centrum Karbali. To święte miasto szyitów znajduje się zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od stolicy Iraku, ale faktycznie Amerykanie byli już znacznie bliżej. Od dwóch dni kontrolowali podbagdadzkie lotnisko imienia Saddama Husajna. W czasie porannych rozmów z redakcjami dowiedzieliśmy się, że czołgi i pojazdy pancerne zaatakowały właśnie centrum stolicy. Frontowe jednostki prowadziły rajdy na kolejne pałace Husajna. Nie mieliśmy wątpliwości, że musimy znaleźć się bliżej wydarzeń, a nie tracić czas w An-Nasirijji. Przekonanie o tym, że upadek Bagdadu doprowadzi do rychłego końca wojny było wówczas tak silne, że opinia publiczna zupełnie nie interesowała się tym, co działo się w miastach zajętych przez wojska koalicji. Liczył się tylko Bagdad. Doniesienia agencyjne nie wskazywały jednak, że droga do stolicy jest otwarta. Wciąż trudno było określić, gdzie są już siły koalicji, a gdzie terytorium nadal kontroluje armia iracka. W tym chaosie łatwo było znaleźć się na celowniku jednej ze stron, a my świeżo w pamięci mieliśmy śmierć korespondenta brytyjskiej telewizji ITN Terry’ego Lloyda. Zginął w pierwszych dniach wojny. To był dzień, w którym śmierć poniósł również Paul Moran, operator telewizyjny pracujący dla Australian Broadcasting Corporation, ale on zginął w północnym Iraku. W tym samym czasie, kiedy na terytorium kontrolowanym przez Kurdów samochód-pułapka raził odłamkami Morana, Terry Lloyd przekraczał granicę Kuwejtu z Irakiem. My byliśmy wtedy jeszcze w Kuwejcie, ale tak samo jak on szukaliśmy możliwości sforsowania granicy. Samochód ekipy ITN dostał się pod ostrza! wojsk koalicji w pobliżu Basry. Nie byliśmy w stanie zrozumieć, co sprawiało, że Terry i dwaj członkowie jego ekipy z taką ufnością gnali w kierunku miasta nadal kontrolowanego przez irackie wojska. Działo się to w czasie, kiedy Amerykanie nie mogli poradzić sobie ze zdobyciem położonego zaledwie kilka kilometrów od granicy Umm Kasr. Ekipa ITN chciała prawdopodobnie dotrzeć do Basry przed wojskiem. - Jak mieli zamiar poradzić sobie z Irakijczykami? - zachodziliśmy w głowę. Lloyd uchodził za doświadczonego korespondenta. Relacjonował w przeszłości wydarzenia w Bejrucie i w Irlandii Północnej, był w Kambodży i na Bałkanach. Zginął, prąc przez pustynię w kierunku Basry takim samym samochodem terenowym, jak nasz. Z premedytacją jechał przez ziemię niczyją. Nadlatujący z szybkością 300 kilometrów na godzinę amerykański śmigłowiec Super Cobra, a może szturmowy Apache, który pojawia się jeszcze bardziej niespodziewanie, skupił na trzyosobowej ekipie ogień swoich działek. Pilot zapewne wziął ich auto za uciekający pojazd irackich władz albo samochód bezpieki. Ciało Terry’ego znaleziono później w szpitalu w Basrze. Od tego czasu śmierć z rąk Amerykanów śniła nam się po nocach. Nie tylko nam zresztą, liczba pomyłek, które popełniali, była zatrważająca. Panowanie w powietrzu okupione było zestrzeleniem kilku własnych obiektów latających. Stąd wziął się dowcip, z gatunku czarnego humoru, w którym dziennikarz mówi do prezydenta Busha: - Prezydent Husajn twierdzi, że zestrzelili brytyjski samolot. - Kłamie! My go zestrzeliliśmy! Jacek: Bałem się tej wojny. Nie w sposób paniczny, raczej był to stale odczuwany niepokój. Nie wiozłem go ze sobą jedynie, kiedy pierwszy raz leciałem do Pakistanu przed wojną w Afganistanie. Myślałem wtedy przede wszystkim o tym, że lecę do kraju wspaniałego pieśniarza Nusrata Fateh Ali Khana, że zobaczę miejsca, które fascynowały mnie od lat. Byłem spokojny tylko wtedy. Połknąłem bakcyla. Przekonany, że wojny wybuchają zawsze w miejscach, o których zbył mało wiemy, z ciekawością chłonąłem miejscowe obyczaje, codzienność, a także za każdym razem bardziej skomplikowaną i złożoną historię konfliktu. Ten pierwszy wyjazd był najbardziej naiwny, później już zawsze, kiedy leciałem w miejsca, gdzie toczyły się działania zbrojne, towarzyszył mi strach. Nie taki, który odwiódłby mnie od wyjazdu. Strach, który oswajałem już na wiele tygodni przed opuszczeniem domu, pozwalający na działanie, a może nawet poprawiający jego efektywność, bo każący myśleć o najdrobniejszych detalach podróży. Przypominający o konieczności dokładnego przygotowania się. Jednak, kiedy człowiek już tam jest... Po kilku dniach w Iraku czujność zaczęła nas opuszczać. Spotkanie przy mapie było nieodłącznym elementem planowania dnia. Po podzieleniu się informacjami uzyskanymi z kraju podjęliśmy decyzję. Jedziemy do Karbali. Autostradą w kierunku Bagdadu, a później na zachód. Uderzenie szło od strony lotniska, więc jadąc prosto w kierunku Bagdadu, ryzykujemy, że trafimy na walki. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy w ślad za głównym natarciem. Kiedy tylko sytuacja między Karbalą, lotniskiem, a Bagdadem stanie się klarowna, będziemy mieli drogę do stolicy otwartą. Ustaliliśmy, że na razie ostrożnie będziemy poruszać się do przodu, za każdym razem upewniając się u Amerykanów, że przed nami nie ma walk. Jak zwykle pakowaliśmy się w pośpiechu, który nie miał żadnej przyczyny. Jakkolwiek wcześnie byśmy nie wstali, gdy przychodziło do wrzucania bagaży do samochodów, uwijaliśmy się jak w ukropie. Tym razem jednak dodatkowym argumentem był fakt, że marines dostali rozkaz o natychmiastowym opuszczeniu elektrowni. Nie mieliśmy ochoty zostawać sami w byłej bazie amerykańskich żołnierzy. - Gdzie są maski gazowe? - Gdzieś pod rzeczami na tylnym siedzeniu. - Jak się zatrzymamy, trzeba je znaleźć, jak sobie zaczniemy odpuszczać, to się któregoś dnia podusimy... Mieszanka terroru i zakłamania stosowana wobec Saddama Husajna była tak śmiercionośna, że według jednej z teorii stała się przyczyną jego upadku. Broni masowego rażenia, której poszukiwanie było podstawowym pretekstem do wszczęcia tej wojny, nie znaleziono. Mimo tego miliony ludzi na całym świecie wierzyły, że dyktator dysponuje arsenałem bomb z głowicami biologicznymi i chemicznymi. Podobno jednak całą broń zniszczył w połowie lat 90., a później tylko zręcznie, między wierszami przemycał komunikat, że ją posiada. Nie mógł przyznać się, że zapasy zarodników wąglika i zasobniki z gazem VX odeszły w niebyt, bo okazałby się wtedy „słabeuszem” w oczach swego narodu. Jedną rewoltę stłumił przecież dzięki broni masowego rażenia - gdyby przyznał się, że nie posiada już koronnego argumentu, kolejny bunt mógłby okazać się trudny do opanowania. Wyrzucał więc inspektorów rozbrojeniowych, preparował rozmowy swoich podwładnych, z których można było wysnuć przypuszczenia, że w magazynach broni są nie tylko kałasznikowy, przeciągał w czasie terminy rozpoczęcia kontroli, stawiał warunki ONZ... Stąpał po grząskim gruncie, opierając się na przekonaniu, że ze strony Zachodu, gdzie istnieje nieuznawane przez niego samego prawo domniemania niewinności, dopóki nie będzie oczywistych dowodów, nic mu nie grozi. Ekspertów z MAEA [MAEA - Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej.] potraktował jako alibi, podsycając jednocześnie przekonanie, że nie ma do końca czystych rąk. Tyle tylko, że przesadził z tym drugim. Sprowokował George’a W. Busha i Tony’ego Blaira. Spowodował, że przed rozpoczęciem wojny, tak samo jak wszyscy dziennikarze relacjonujący ten konflikt, kupiliśmy sobie maski gazowe z czarnymi pochłaniaczami [Maski gazowe typu cywilnego mają filtry koloru zielonego, chroniące wyłącznie przed tzw. gazami przemysłowymi, czadem, smogiem itd. W przypadku użycia broni chemicznej lub biologicznej filtry cywilne byłyby kompletnie nieprzydatne.] - wojskowymi filtrami, które w razie czego miały powstrzymać dostawanie się śmiertelnych gazów i bakterii do dróg oddechowych. Ucząc się robić zastrzyki z atropiny, zakładać maski w ciągu zaledwie czterech sekund (włączając w to wyciągnięcie ich z toreb przy pasku), korzystać z toalety w stroju przeciwchemicznym, byliśmy przeświadczeni, że ta wiedza naprawdę może nam się kiedyś przydać. Marcin: Użycia broni biologicznej i chemicznej bali się wszyscy, niezależnie od tego, co oficjalnie mówili. Na początku pobytu w marines poznałem ekipę telewizyjną France 2. Reporterka, sympatyczna młoda dziewczyna, oraz jej operator, narzekali na ciągle alarmy i konieczność biegania do schronów. Przekonywali pozostałych dziennikarzy, że to Głupota, że Amerykanie bawią się w wojnę, a Irakijczycy nie mają żadnej broni masowego rażenia. Demonstracyjnie zdejmowali z siebie stroje ochronne, mimo że regulacje wewnątrz bazy nakazywały je nosić przez całą dobę. Podczas jednego z alarmów zorientowałem się, że zniknęła moja kurtka przeciwchemiczna, którą na chwilę powiesiłem na oparciu krzesła w namiocie prasowym. Syreny ciągle jeszcze wyły, gdy wszyscy schowali się bunkrach. Założyłem maskę gazową i trzęsąc się ze strachu, przeszukałem od góry do dołu cały namiot. Bezskutecznie. Przez tych kilkanaście minut omal nie wyzionąłem ducha, siedząc skulony pod ławką, owinięty brezentową płachtą, którą znalazłem gdzieś obok wejścia. Gdy syreny zawyły ponownie, a wszyscy wrócili do namiotu, zacząłem przyglądać się strojom przeciwchemicznym, które mieli na sobie pozostali reporterzy. Rozpoznałem moją kurtkę po charakterystycznych zabrudzeniach na rękawach, na dodatek była podpisana. Miał ją na sobie Francuz. Zrobiłem awanturę stulecia. Kiedy przestałem się wydzierać, chłopak wzruszył ramionami: „Przepraszam. Swoją zostawiłem w namiocie, a ogłosili alarm, więc wziąłem pierwszą lepszą. Nie wiedziałem, że to twoja”. Kawalkada trzech samochodów, pozdrawiana przez żołnierzy, wytoczyła się z obozowiska marines. Na drogę dostaliśmy zestawy żywnościowe. Najpierw przynosili je żołnierze, którym poprzedniego dnia pozwoliliśmy skorzystać z telefonów. Później także inni. W ciągu zaledwie kwadransa uzbierało się tego wielkie kartonowe pudło, następne paczki rzucaliśmy już bezładnie do bagażników. Nasze samochody były wprawdzie wypełnione zapasami, które przywieźliśmy z Kuwejtu, ale zabraliśmy ze sobą przede wszystkim konserwy, suchary i wodę. Wojskowe racje zawierały tymczasem bardziej wyrafinowane dania o różnych smakach. Można było je przyrządzić nawet podczas jazdy w samochodzie, a my mieliśmy przed sobą kilkaset kilometrów, postoje zaś ze względów bezpieczeństwa mieliśmy ograniczyć do minimum. Zajrzeliśmy jeszcze do szpitala, w którym nocowali inni polscy reporterzy. Jacek Czarnecki z Radia Zet razem z Miladą Jędrysik z „Gazety Wyborczej” chcieli także jechać w stronę Bagdadu, ale musieli odstawić pod granicę kuwejcką dwóch dziennikarzy RMF, z którymi korzystali z tego samego samochodu. Umówiliśmy się na telefon wieczorem. Nie wiedzieliśmy, czy uda nam się dostać do samej Karbali, czy tylko do Nadżafu, a chcieliśmy się z nimi spotkać po drodze i dalej na północ, w stronę Bagdadu, jechać już razem. Z niepokojem patrzyliśmy na topniejące zapasy benzyny. Mimo oszczędzania na klimatyzacji, znikała w przerażającym tempie. Z kłopotu wybawili nas lekarze, którzy zapałali niekłamaną sympatią do Polaków. Zaprowadzili nas do zbiornika z benzyną stojącego pod murem szpitalnego kompleksu i zaproponowali uzupełnienie zapasów. W asyście Alego, kilkunastoletniego chłopca, który nie odstępował dziennikarzy na krok, napełniliśmy kanistry. Ali, nazwany przez polskich reporterów Alusiem, pomagał nam we wszystkim. Kręcił się wkoło, dopytując, czy może się jeszcze do czegoś przydać. Przebywanie w towarzystwie dorosłych cudzoziemców, którzy okazywali mu przyjaźń, przedkładał nad zabawę z rówieśnikami. Zapamiętał kilka słów po polsku i próbował nauczyć nas arabskiego. Rozbeczał się na wiadomość, że Milada, którą polubił najbardziej z wszystkich, także zamierza wyjechać. Nie pocieszyły go nawet obietnice, że postaramy się zajrzeć do Nasirijji w drodze powrotnej do Kuwejtu. Ustaliliśmy, że około jedenastej zrobimy przerwę na łączenie telefoniczne z Polską i sprawdzenie agencji, a następną dopiero na tankowanie. Zaraz po wyjeździe z Nasirijji okazało się, że autostrada w kierunku Bagdadu, którą tak dobrze jechało nam się dotąd, kończy się po kilku kilometrach. Kolumny wojskowych ciężarówek toczyły się w głąb pustyni. Przestrzeń całkowicie nas pochłonęła. Widoczność zmniejszyła się tak, że z trudem dostrzegaliśmy szlak wyznaczony kołami samochodów, który przejechały tędy przed nami. Jedynie kolejne tabliczki „Slowly, check point” i następujące po nich punkty kontrolne, amerykańskie wypełnione żołnierzami i te opuszczone irackie, upewniały nas, że nie zbłądziliśmy. Przystanek na uzupełnienie baków wypadł dosłownie w środku wielkiej piaskownicy. Zatrzymaliśmy się ledwie na chwilę, obiecując sobie, że postój ograniczymy do niezbędnego minimum. Odsłonięci ze wszystkich stron - nie czuliśmy się zbył bezpiecznie. Co chwila poganialiśmy się nawzajem, nie mając świadomości, że to nic nie daje, bo i tak się uwijamy. Z trudem przelewaliśmy benzynę z kanistrów do zbiorników samochodu. Lejki, w które zaopatrzone były auta, okazały się zbył wąskie, a w dodatku nieszczelne. Paliwo ledwie się przez nie sączyło, cienki strumyczek wyginał się i tańczył na wietrze, nie dając się opanować, z dziurawych gardzieli lejków kapało nam wprost na spodnie. Zanim zatankowaliśmy wszystkie trzy auta, byliśmy od pasa w dół ochlapani benzyną. Porzucony przy szlaku wielki samochód ciężarowy stanowił jedyny wznoszący się nad powierzchnię punkt na horyzoncie. Kabinę miał zniszczoną od uderzenia pocisku artyleryjskiego lub śmigłowcowej rakiety. Wielki kontener koloru cegły pozostał prawie nieruszony. W obawie przed minami żaden z nas nawet nie pomyślał, aby się do niego zbliżyć. Wypluwając zgrzytający w zębach piach, uspokoiliśmy się dopiero w samochodach. W drogę! Raz na jakiś czas mijaliśmy poganiaczy wielbłądów i mieszkańców nielicznych osad ukrytych głęboko na pustkowiu. Wielokroć zastanawialiśmy się jak sobie radzą. W promieniu setek kilometrów nie było żadnego miasta. - Jak oni mogą tu żyć? Gdzie robią zakupy? - Pewnie jedzą to, co sami wyhodują. - Oszalałeś? Przecież na tej pustyni nic nie wyrośnie. Od dawna nie widzieliśmy nawet krzaczka. Małej kozy nie ma czym tu nakarmić. - Może handlowali z kierowcami ciężarówek. Przed wojną kursowały regularnie między Bagdadem a Basrą. - To chyba jedyne sensowne rozwiązanie. W takich osamotnionych domostwach było coś fascynującego. Nędzne budynki z płaskim dachem i ścianami z nierównych, jakby ręcznie robionych cegieł, widywaliśmy na każdym kroku. Na pustyni i nad brzegami Tygrysu i Eufratu. Mieszkającym w nich ludziom wcale nie zależało na towarzystwie innych. Zadowalali się wyłącznie obecnością najbliższej rodziny. Doskonale dawali sobie radę bez kanalizacji, bieżącej wody i stałych dostaw prądu. Nierówne domy sprawiały wrażenie wykonanych naprędce i nietrwałych, choć budowniczy włożyli w nie zapewne mnóstwo pracy. Przy każdym z nich wznosił się skrzywiony mur zagrody dla bydła. Każdą chałupę otaczał niewysoki płot z cienkich patyków powiązanych czymś, co przypominało wyschnięte powrozy skręcone z trawy. Wyginające się przy silniejszych podmuchach wiatru parkany nie chroniły domostw ani przed intruzami, ani nawet przed spojrzeniami ciekawskich. Zresztą - rzadko kiedy otaczały całą chatę. Stały chyba tylko po to, aby właściciele mieli poczucie odizolowania od reszty otaczającego ich świata. Mieszkańcy przydrożnych chałup zdawali się trudnić głównie wystawaniem przy drogach. Czasami prosili o wodę, z rzadka zabiedzone dzieci, podnosząc dioń do otwartych ust, pokazywały nam, abyśmy rzucili im coś do jedzenia. Zdarzało się, że ktoś machał plikiem banknotów z wizerunkiem Saddama Husajna, chcąc wymienić dramatycznie tracącą na wartości walutę na dolary. Amerykanie dawali się na to złapać. Skupowali papierki z portretem dyktatora, aby rozdawać je później rodzinie, znajomym lub zostawić sobie na pamiątkę. Irakijczycy zwykle przyjaźnie machali na widok naszych samochodów. Dostawaliśmy jednak gęsiej skórki, kuląc się w wysokich fotelach samochodu, ilekroć dostrzegaliśmy ukrytego za pazuchą kałasznikowa. Jakoś nie dowierzaliśmy zapewnieniom producenta kamizelek kuloodpornych, że powstrzymują one pociski kalibru 7,62. Raz struchleliśmy nie na żarty. - Czy ja dobrze widzę? - ...Tak, to RPG! Dwóch mężczyzn grzebiących w drewnianej skrzyni podniosło się na widok naszych samochodów. Pozdrawiali nas, unosząc w górę ręce. Jeden z nich przytrzymywał wolną ręką rurę granatnika przeciwpancernego. Broń nie była załadowana, ale i tak wcisnęliśmy do oporu pedał gazu. Samochód wyrwał się w przód, ledwie utrzymując stabilność na wybojach. Irakijczycy wrócili zaś do przeszukiwania zawartości skrzynki. Wreszcie droga znów stała się asfaltowa. Yalla, yalla! [W drogę, w drogę! (arab.).] Porzucone przy drodze opakowania po racjach żywnościowych upewniały nas, że poruszamy się kanałem transportowym amerykańskich wojsk. Rozmawialiśmy, aby powstrzymać znużenie i patologiczną wręcz senność. Marcin: Jacek i ja to charakterologiczne skrajności. Ja, łatwo uzewnętrzniający emocje, kierujący się częstokroć intuicją i przekonaniem o własnej racji. Jacek, spokojniejszy i stonowany, czasami popadający w nieludzki racjonalizm. Kiedy ja musiałem zacisnąć zęby, żeby nie wybuchnąć, Jacek bez najmniejszego wysiłku potrafił się opanować. Obaj jesteśmy chorobliwie wręcz uparci. Sam nie wiem, jak się ze sobą dogadujemy, nie mam zielonego pojęcia, jak to się dzieje, że całkiem inaczej rozumując, na podstawie różnych przesłanek, najczęściej dochodzimy do tych samych wniosków. Może dlatego, że obaj podobnie postrzegamy świat. Obaj nie lubimy dziennikarstwa „stadnego”. Choć pracujemy razem, nigdy nie wchodzimy sobie w drogę. Nawet realizując ten sam temat, w tym samym miejscu, zwykle rozmawiamy z różnymi ludźmi lub oddzielnie przeprowadzamy wywiady. Przebywając razem całymi dniami, staramy się zachować jak najdalej idącą niezależność. Tolerujemy swoje poglądy, rzadko się sprzeczamy, kłótnie między nami można by policzyć na palcach jednej ręki (i chyba nawet nie potrzeba byłoby wszystkich). Łączy nas wiek, otwartość na świat, podobne przeżycia, bagaż doświadczeń, wspólne cele. Poznaliśmy się kilka lat wcześniej w samolocie, w czasie podróży do Pakistanu. Obaj lecieliśmy relacjonować wojnę afgańską. Dla nas obu był to pierwszy tego typu wyjazd. Wtedy też trzymaliśmy się razem. Trakt znów zamieni! się w autostradę z prawdziwego zdarzenia. Z niedowierzaniem patrzyliśmy na parasole słoneczne ustawione na przydrożnych parkingach. Niektóre z nich były połamane, inne podziurawione kulami, ale zdarzały się i takie, które wyglądały jakby przed chwilą iracka rodzina zakończyła pod nim piknikowanie. Droga była całkowicie pusta. Z rzadka spotykaliśmy konwoje wojskowe, częściej mijaliśmy amerykańskie obozy zakładane tuż przy szlakach komunikacyjnych, aby ułatwić zaopatrzenie. Jacek: W czasie długiej i nużącej jazdy samochodem budowaliśmy sobie obraz wojny. W rozmowach w samochodzie nie tylko staraliśmy się ustalić fakty, dyskutowaliśmy o docierających do nas informacjach, zastanawialiśmy się, jakie intencje mieli ludzie, z którymi rozmawialiśmy i czy tak samo ich zrozumieliśmy, ale najzwyczajniej w świecie spieraliśmy się też o to, po co Amerykanie z Brytyjczykami weszli do Iraku, kim właściwie jest Saddam Husajn, wreszcie jak to się wszystko skończy. Podczas gdy Marcin przez trzy tygodnie poprzedzające nasz wspólny wjazd do Iraku przebywał z marines, ja dwukrotnie przekraczałem granicę i krążyłem po strefie nadgranicznej, rozmawiając z Irakijczykami, podpatrując działania brytyjskiej armii. Nasze doświadczenia tamtych dni były zupełnie różne i z ciekawością słuchałem opowieści Marcina. W normalnych warunkach czyta się gazety, ogląda telewizję lub słucha radia. Korzystając z różnych źródeł informacji, wyrabiamy sobie opinię na dany temat. Kiedy jednak człowiek znajdzie się sam na sam z tym, co dzieje się na wojnie, łatwo stracić perspektywę, w oparciu o którą budujemy obiektywizm czy bezstronność. Jedynie takie rozmowy dają szansę, aby się nie pogubić. Nawet jeśli odrzucamy wszystkie argumenty rozmówcy, to świadomość tego, że ktoś inaczej postrzega rzeczywistość, każe być czujnym. Bardzo rzadko rozmawialiśmy z Marcinem o tym, co mamy zamiar powiedzieć w swoich relacjach do kraju. Raczej już po wysłaniu korespondencji do Polski pytaliśmy siebie nawzajem, jak rozumiemy określoną sytuację. To właśnie podczas tych długich godzin w samochodzie przekraczaliśmy własne punkty widzenia. - Wiesz, jakie hasło widziałem kiedyś w stołówkowej toalecie w bazie marines, jeszcze w Kuwejcie? - Nie... - „Nie każdy może powiedzieć: robiłem kupę w Kuwejcie”. - Ode mnie ma nominację na hasło roku. - Nie każdy... ale my już tak. Masz świadomość, że tworzymy historię? Zarechotaliśmy. Po dwóch miesiącach pobytu poza domem śmieszyły nas już nawet mało subtelne żarty. A w innym miejscu ktoś wydrapał gwoździem na drzwiach USAF [USAF - United States Air Force (ang.) - Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych] i rozwinął skrót jako „United States Ass Fuckers” [W dupę pieprzeni (ang.)] - Niewybredne... Między marines a innymi jednostkami są rzeczywiście aż tak duże animozje? - Aż tak wielkie to nie, ale piloci, marynarze, marines i ci z US Army, kiedy mogą, to sobie docinają. Brak zrozumienia między różnymi formacjami amerykańskich sil zbrojnych jest niemalże legendarny. Bardziej przypomina on jednak dziecięcą rywalizację na słowa niż prawdziwe urazy. Najlepsi z wszystkich czują się marines. Mając pełną świadomość tego, że postrzegani są jako elitarny korpus, podnoszą głowy wysoko i dumnie. W ich przekonaniu wszystko robią lepiej, szybciej i sprawniej niż żołnierze US Army, Air Force i Navy. Rzeczywiście ich trening jest prowadzony inaczej, o wiele intensywniej i bardziej wyczerpująco. Irytują się nawet, gdy nazywa się ich „żołnierzami”. - Żołnierze są w armii - wymawiając słowo army, krzywili się, jakby łykali gorzkie lekastwo. Po czym poprawiali: - My jesteśmy marines. Wojskowi z innych formacji podśmiewali się z kolei z „morderczych instynktów”, które piechota morska ma wyrabiać na każdym kroku. - My potrafimy walczyć i myśleć. Oni tylko zabijać – szydzili ci z Army. Marcin: Marines byli specyficzną jednostką. Jej samowystarczalność robiła na mnie niezwykłe wrażenie. Amerykańska piechota morska miała w swych szeregach oddziały lądowe, pilotów i marynarzy. Z rzadka korzystała z pomocy innych formacji, bo rzadko kiedy miała też taką potrzebę. Marines zachowywali się tak, jakby byli w stanie wygrać tę wojnę zupełnie sami. PAO [PAO - Public Afairs Officer (ang.) - osoba w amerykańskiej armii upoważniona i przygotowana do kontaktów z mediami, rodzaj pracownika biura prasowego, także rzecznik prasowy. Nawet najmniejszy oddział miał swojego PAO], których poznałem przebywając wśród marines, byli wiernym odzwierciedleniem różnorodności jednostki. Było ich czterech - major i trzech sierżantów. Najgorsze wrażenie zawsze robił na mnie starszy sierżant John DiDominico. Nie lubiłem go, chyba zresztą z wzajemnością. Służbista, jakby odlany z żeliwnej formy, wyprany z ludzkich uczuć i odruchów. Wydawało mi się, że nawet śmiech wywołuje sztucznie i na zawołanie. Dwadzieścia cztery lata służby, weteran „Pustynnej Burzy”, o której nigdy nie opowiadał, choć kilka razy go o to prosiłem, mając nadzieję, że nawiążę z nim nić porozumienia dzięki wysłuchiwaniu kombatanckich historii. Nie wiem, co robił w Iraku 12 lat wcześniej, lecz zachowywał się tak, jakby to była największa tajemnica, której zdradzenie mogłoby zaszkodzić amerykańskiej racji stanu. Sierżant DiDominico był też jedynym PAO, którego poznałem osobiście, szepczącym moim rozmówcom, co mają mi powiedzieć przed kamerą. Moim ulubieńcem był William Napper. Niski, barczysty, wiecznie roześmiany, esencja amerykańskiego luzu. Prowadził samochód jak szaleniec, a na przedramieniu miał wytatuowany napis USMC, otoczony obwódką z ciernia. Obowiązki starał się zrzucać na kogoś innego, chyba że był już przyparty do muru - wtedy wykonywał je nadzwyczaj sumiennie. Po pracy zaś chętnie opowiadał o tym, że chce sobie kupić dom w Północnej Karolinie i że tęskni za tym, aby usiąść z żoną w salonie, wypić szklaneczkę whisky i posłuchać jazzu. - A ty, jakiej muzyki słuchasz ze swoją żoną? - dopytywał się. Najczarniejsza robota zawsze przypadała najmłodszemu sierżantowi. To Chanin Nuntavong biegał po całym obozie, załatwiając kolejne sprawy. Pół Tajlandczyk, pół Chińczyk, mieszkaniec Nowego Jorku. Wojsko było całym jego życiem. Zawsze pod pachą nosił terminarz z wykaligrafowanym na okładce pseudonimem NUN (tak pieszczotliwie nazywali go przyjaciele) i ciągle sprawdzał, czy nie zostało do załatwienia coś jeszcze. Patrząc na niego, można było odnieść wrażenie, że w ogóle nie sypiał. Na dodatek miał chroniczny katar od unoszącego się wokół pyłu. Miał 24 lata, lecz wygląda! co najwyżej na 17. Najpierw wyjątkowo mnie irytował, jak szkolny prymus, który za wszelką cenę zawsze chce być najlepszy. Wystarczyła jednak pierwsza szczera rozmowa i od razu się polubiliśmy. Wreszcie major Thomas V. Johnson. Z trudem rozumiałem, co mówi. Jego akcent z Oklahomy był dla mnie nie do zniesienia. Wysoki, postawny, budzący szacunek i respekt już na pierwszy rzut oka. To do niego kierowałem wszystkie żale i skargi. To jemu wierciłem dziurę w brzuchu, że jako jedyny Polak, który otrzymał dziennikarski przydział do marines, nie mogę spędzić całej wojny w Kuwejcie. To dzięki niemu kilka dni po rozpoczęciu operacji lądowej trafiłem pod An-Nasirijję, choć jednostka, do której byłem „zaembeddowany” nie ruszyła się z miejsca. Nić porozumienia nawiązaliśmy dopiero wtedy, gdy oddział 12 reporterów, których miał pod opieką, stopniał do trzech. T. V. Johnson przychodził wtedy do mnie i wypytywał o Polskę. Nigdy nie rozgryzłem, czy te pytania to kurtuazja, czy też naprawdę chce się czegoś dowiedzieć o moim kraju. Nawet wtedy jednak nie łączyła nas sympatia, raczej tylko szacunek do siebie. Gdy później, już po opuszczeniu jednostki, spotykałem marines na swojej drodze, porównywałem ich do czterech PAO. Za każdym razem pasowali do jednego z typów charakterów, które zapamiętałem z bazy Al-Dżabir. Piotrek, który jako jedyny tego dnia był sam w samochodzie z telewizyjnym nadajnikiem satelitarnym na dachu, jechał w środku. Zgodnie stwierdziliśmy, że tak będzie najbezpieczniej, bo w sytuacji, w której pogubimy się, na przykład po ostrzelaniu samochodów, zmniejsza się ryzyko, że producent zostanie zupełnie sam. Syn dyplomaty, urodzony w Stanach Zjednoczonych, w kontaktach osobistych Piotrek był niesłychanie towarzyską osobą, w służbowych grzeczną i pedantycznie dokładną. Jeszcze w Kuwejcie, kiedy Marcin został przydzielony do jednostki marines, Piotrek - tracąc z ekipy reportera - sam stanął za kamerą i przekazywał do Polski informacje z pierwszych dni wojny. Wykonywał pracę, która w zwykłych warunkach przynależy dwóm osobom. Często chodził spać ostatni, a wstawał pierwszy. Mimo to spisywał się doskonale. Świetnie dogadywał się z Amerykanami i gdyby nie on, nie bylibyśmy w stanie tak skutecznie pracować. Bez mrugnięcia okiem przyjął, że tego dnia będzie jechał sam. Było nas pięciu, a trzy samochody. Przez cały pierwszy odcinek drogi konwój prowadzili Adrian z Maćkiem. Kiedy jednak zauważyliśmy, że najwyraźniej zmęczeni tą rolą wypuścili Piotrka do przodu, postanowiliśmy, że to my będziemy jechać jako pierwsi. Nie mogło być więcej jak 100 kilometrów do Bagdadu. Mijaliśmy kolejne zjazdy z autostrady, za każdym razem sprawdzając, czy przypadkiem nie ten prowadzi na zachód w kierunku Karbali. W końcu drogę po raz kolejny zagrodził nam amerykański punkt kontrolny. Jak zwykle był to nasyp z ziemi i karabin maszynowy wycelowany w kierunku nadjeżdżających samochodów. Podjeżdżaliśmy bardzo powoli, aż wreszcie żołnierz kazał nam stanąć i pozwolił wyjść z samochodów. Obsługa posterunku była bardzo młoda. Pięciu marines mimo elementów umundurowania wyglądało jak plażowicze. Długie wojskowe spodnie podwinięte mieli do kolan, a jeden z nich zamiast butów miał nawet klapki. Wyglądali na bardzo znudzonych. Nic dziwnego, samochody cywilne poruszały się w tym rejonie bardzo rzadko, a kolumny,wojskowe na tym małym posterunku w środku pustyni zapewne nawet nie przystawały. Długie godziny musiały upływać im na wpatrywaniu się w odległy horyzont i grze w karty. Spojrzeliśmy na rozbity obok obóz. Pozostali marines wyglądali równie beztrosko. Marcin: Zwróciłem wtedy uwagę, że kilku z nich czyta książki. W czasie pobyłu w oddziałach wsparcia lotniczego zauważyłem, że dwie pozycje robią prawdziwą furorę - Komora Johna Grishama i Czerwony królik Toma Clancy’ego. Pierwsza z nich to historia Sama Cayhalla, który niesłusznie zostaje skazany na śmierć za podłożenie bomby w kancelarii adwokackiej. Przed ponad 20 lat przebywa w celi śmierci, wnosząc wciąż nowe apelacje i wreszcie udaje się odnaleźć dowody jego niewinności. Druga zaś książka to sfabularyzowana i podkoloryzowana historia zamachu na papieża, widziana oczami amerykańskiego wywiadu. Kiedyś zapytałem żołnierzy, co jest takiego w tych pozycjach, że aż zabrali je ze sobą na wojnę. „Wartka akcja, która wciąga tak, że zapomina się o tym całym gównie dookoła” - usłyszałem odpowiedź. Głowę dałbym sobie uciąć, że marines, których spotkaliśmy wtedy przy drodze, też zaczytywali się w Clancym i Grishamie. Młodzi marines w walkach, jak sami przyznali, nie uczestniczyli. Słysząc, że jesteśmy dziennikarzami z Polski, nie mogli się temu nadziwić. Dopytywali się, czy mamy jakąś walutę narodową. Z nudów zdecydowani byli nawet obejrzeć obcy banknot. Cieszyli się jak dzieci, kiedy Marcin jednemu z nich dał na pamiątkę dziesięć złotych. - Jaką to ma wartość? - Mniej więcej dwa i pół dolara. Opierali się trochę, lecz w końcu wzięli papierek, prosząc, aby im wytłumaczyć, czyja podobizna znajduje się na banknocie. Po chwili w podziękowaniu przynieśli swoje racje żywnościowe. Wyglądało na to, że MRE stało się już oficjalną walutą w żołniersko-dziennikarskim mikrokosmosie. - Jedziemy do Karbali. Jak wygląda droga? - Jest czysta. Bez obaw, w tym kraju już nikt nie walczy - z zawiedzioną miną mówił jeden z nich. Wzięliśmy to za dobrą monetę. - Daleko stąd do Bagdadu? - Nie wiem. 300 albo 400... - Co? Kilkaset kilometrów było z An-Nasirijji, teraz może być góra 100. - Naprawdę? Pod koniec rozmowy zdaliśmy sobie sprawę, że żołnierze kompletnie nie mają pojęcia gdzie są. Wydawało im się, że są w pobliżu An-Nasirijji, choć byli od niej bardzo daleko. Mieliśmy nadzieję, że nie mylą się przynajmniej co do przejezdności drogi. Kilkanaście kilometrów dalej, po obu stronach drogi, w cieniu wiaduktu odpoczywał oddział żołnierzy z jednostki powietrzno-desantowej. Leżeli na ziemi, tak jakby padli tam podczas forsownego marszu. Objuczeni byli sprzętem i bronią, ale w pobliżu nie widać było żadnego pojazdu. Mijaliśmy ich powoli, tak, aby nie było wątpliwości, kim jesteśmy. Po serii zamachów samobójczych na posterunki amerykańskie, która nastąpiła w pierwszych dniach konfliktu, ryzyko bycia wziętym za terrorystę gotowego wysadzić się przy koalicyjnym posterunku było poważne. Nawet nasze oznaczone odpowiednio samochody nie dawały gwarancji, że tak się nie stanie. Od chwili, gdy Irakijczycy ostrzelali Amerykanów z ambulansu z emblematami Czerwonego Półksiężyca, każdy był podejrzany. Choć wskazówka poziomu paliwa niebezpiecznie zbliżała się do zera, tankowanie odłożyliśmy na później. Stanęliśmy dopiero pod kolejnym z przebiegających nad autostradą mostów. Kryjąc się przed gorącymi promieniami słońca, wzięliśmy się za uzupełnianie paliwa. Wtedy od strony najbliższej wioski nadjechał iracki samochód terenowy. Stary, zielony land rover minął nas, nie zwalniając, i pojechał w kierunku Bagdadu. W środku, choć nie widzieliśmy tego wyraźnie, siedziało kilku mężczyzn. Brak pewności, czy byli cywilami, wywołał w nas niepokój. Kiedy po zatankowaniu ruszyliśmy, przed nami w oddali znów zamajaczyła sylwetka wozu. Z dużej odległości widać było, że jeden z jego pasażerów... jest na dachu. - Widzisz to? - Widzę. Co to jest do cholery? - Zwolnij. Z odległości kilkuset metrów przyglądaliśmy się temu dziwnemu zjawisku. Pozostałe samochody toczyły się obok nas. Otworzyliśmy okna i jadąc równolegle, naradzaliśmy się, co robić. Adrian wyciągnął małą kamerę cyfrową i przez jej obiektyw obserwował, co dzieje się przed nami. Wpatrywaliśmy się w niego i wyczekiwaliśmy, co powie. W takich chwilach Adrian okazywał się niesłychanie przytomny - kiedy tylko władzę nad nim przejmował obiektyw kamery, ustępowały lęki, a zwyciężała pasja. Na co dzień z trudem znosił jednak naprężenia psychiczne. Podlegaliśmy im wszyscy, w stopniu podobnym jak żołnierze. Każdy z nas miał słabsze dni. W chwilach napięcia Adrian działał bez zastrzeżeń, kiedy jednak wieczorem przychodziło zmęczenie, coraz częściej powtarzał, że wolałby już odpocząć w kraju. - Kury! - wykrzyknął w końcu. - Co? Co za kury? - On łapie kury. Nie mogliśmy w to uwierzyć. To nie był ten sam samochód, który wcześniej wydał nam się podejrzany. Gdy się do niego zbliżyliśmy, okazał się samochodem typu pick-up. Tylną część półciężarówki zajmowała wysoka klatka, a w niej kilka kur. Mężczyzna ubrany w beżową galabiję próbował złapać jedną z nich. Uganiał się za ptakiem po całej klatce. Nigdy już nie dojdziemy, dlaczego robił to na środku autostrady. Wkrótce skręciliśmy z głównej drogi i odbiliśmy w kierunku Karbali. Krajobraz zmienił się wyraźnie. Daktylowe palmy po obu stronach niezbyt szerokiej drogi urozmaicały krajobraz. Czasami mijaliśmy porzucony sprzęt wojskowy irackiej armii. Okopane ziemią stare, radzieckiej produkcji czołgi wydawały się opuszczone od wielu dni. Nie było śladów walki, ale też nie widzieliśmy żadnych żołnierzy. Czyżby tak miało być do samej Karbali? Nie chciało nam się wierzyć. SLOWLY, CHECK POINT - Co zamierzacie z nami zrobić? - Ponieważ nie jesteście żołnierzami, lecz cywilami, nie będziemy traktować was jak jeńców wojennych. Jesteście oskarżeni o szpiegostwo. Krew napłynęła nam do twarzy. Oskarżenie o szpiegostwo w warunkach konfliktu zbrojnego równało się natychmiastowemu wyrokowi śmierci. - Nie jesteśmy szpiegami. - Nie jesteście żołnierzami, więc nie będziemy traktowali was jak POWs. Jesteście szpiegami. Aruw al-haram, jak mówią Arabowie. Ziemia grzechu. Grzech na nią wejść, grzech ją opuścić. To pojęcie militarne, ale także metaforyczne. Oznacza teren działań wojennych, na którym przeciwnicy stoją już naprzeciwko siebie, twarzą w twarz. Są tak blisko siebie, że jedynym rozwiązaniem jest rozpoczęcie walki wręcz. W takiej odległości lotnictwo, artyleria, cały nowoczesny sprzęt okazuje się nieskuteczny, bo tak samo może razić wroga, jak i towarzysza broni. Walka dotyczy tylko tych, którzy patrzą sobie w oczy. Ucieczka jest najgorszym rozwiązaniem, bo nieprzyjaciel może bezkarnie strzelać w plecy. I my w czasie tej wojny stanęliśmy na aruw al-haram. Musieliśmy walczyć na ziemi grzechu, choć w odróżnieniu od naszych przeciwników nie mieliśmy broni. Gdzie właściwie byliśmy? Amerykanie, których spotkaliśmy nie dalej niż 30 kilometrów od tego miejsca, mówili, że droga „jest czysta”. Jazda wśród gajów palmowych i niewielkich osad, gdzie nie machał nam nikt na przywitanie, zaniepokoiła nas wprawdzie, ale nie na tyle, by zawrócić. Z głowami przyklejonymi coraz mocniej do przedniej szyby samochodu, wpatrywaliśmy się to w obraz przed nami, to znów na boki. Czasami ktoś stał przy drodze albo właśnie przystawał. Ludzie, widząc nas jadących pustą szosą, zamierali w bezruchu i długo odprowadzali wzrokiem. Nie czynili przy tym żadnego gestu, nic, co mogłoby udzielić nam podpowiedzi. Było zbył spokojnie i obaj chyba wyczuliśmy, że coś jest nie tak. Właściwie prawie przestaliśmy rozmawiać. Zaczęliśmy się po cichu zastanawiać, czy nie zawrócić albo przynajmniej nie przystanąć, żeby naradzić się z chłopakami. Minęliśmy jednak kolejny zakręt, a później jeszcze jeden. W niewielkiej odległości przed nami wyłoniła się przeszkoda. Samochód wolno zaczął toczyć się w kierunku check pointu. Gdy znad przegradzającego drogę ziemnego wału podnieśli się żołnierze, ciągle mieliśmy nadzieję, że to marines. Brutalną prawdę zdradziły dopiero oplatane wokół głów kufijje i jednolicie zielone mundury, które mieli na sobie. Drugi, a za nim trzeci, i jeszcze kolejny - wychodzili zza usypanej w poprzek drogi przeszkody bardzo ostrożnie. Byli Irakijczykami i niemal natychmiast zrozumieliśmy, co to oznacza. Samochód poruszał się już tylko silą bezwładności, co pozornie wciąż dawało nam czas na podjęcie decyzji. - No to się wpierdoliliśmy... ...No to się wpierdoliliśmy. Ot, cały komentarz wyszeptany półgłosem. Może niezbyt wyszukany, ale jedyny, który wtedy przyszedł nam do głowy. - Co robimy? - byliśmy tak blisko, że zbył późno było już na odpowiedź w rodzaju „zawracaj” czy „uciekamy”. Zdaliśmy sobie z tego sprawę obydwaj w tym samym momencie. Właściwie decyzję każdy z nas z osobna podjął, zanim jeszcze padło pytanie. - Wysiadamy. Automatyczna skrzynia biegów w naszym pajero, wąska droga i 150 litrów benzyny upakowane w kanistrach na tyle samochodu - wszystko to grało na naszą niekorzyść. Nie to jednak zdecydowało, że zaniechaliśmy ucieczki. Prawdziwym powodem było to, że nie interesowało nas żadne ryzyko. Od pierwszej chwili każdy gest Irakijczyków był skierowanym do nas sygnałem. To one wskazywały, co można, a czego nie można. I właśnie do tej drugiej kategorii należało „zawracanie”. Zatrzymaliśmy się na szybkie skinienie karabinowej lufy. Jacek: Otworzyłem drzwi samochodu i wznosząc ręce do góry, wysiadłem. Po głowie chodziło mi tylko - nie dać się uznać za intruza. O ile potrafię sobie przypomnieć, to chyba starałem się nawet uśmiechać do najbliższego żołnierza. Gest podniesionych rąk miał być tylko reakcją na wycelowany karabin. Może niepotrzebnie mam podniesione te ręce? - przemknęło mi przez głowę. Spróbowałem je opuścić. Nie. Cholera jasna. Jeden z żołnierzy przeładował broń. Pozostali zrobili to samo. Zrobili to dopiero za jego przykładem. Wiem, to sygnał, że jednak ręce mają być w górze. OK. Zrobiłem kilka kroków i poczułem, że nogi zachowują się tak, jakbym z sekundy na sekundę tracił nad nimi kontrolę. Spojrzałem w stronę Marcina. Po wyjściu z samochodu minął go z tyłu, dając znaki chłopakom, żeby zjeżdżali. Teraz szedł w moją stronę. Wzrok przeniosłem w kierunku pozostałych samochodów. Jeden zawrócił, a następny szedł właśnie w jego ślady. Nasz wóz tymczasem błyskawicznie otoczony został przez kilku Irakijczyków. Gesty czynione bronią wyraźnie wskazywały, do kogo należy inicjatywa. Czułem się, jakbym robił to setny raz w życiu. Wykonywałem polecenia, których nie mogłem nawet rozumieć. Wyjąłem drobiazgi z kieszeni spodni i cisnąłem je przed siebie. Na ziemię powędrował też portfel i kluczyki od samochodu. Zdaje się, że już sobie nie pojeździmy. Mężczyzna z krótko podciętym czarnym wąsem kazał nam przykucnąć, a może nawet położyć się... Kucnąłem. To, że Marcin nadal robi to samo, utwierdziło mnie w przekonaniu, że dobrze odczytuję sygnały. Mamy wstać? Nie, tym razem to był gest w kierunku żołnierzy. Podbiegło do nas kolejnych dwóch. Teraz już pięciu trzymało nas na muszce, stojąc w odległości zaledwie paru metrów. Reszta czekała, kryjąc się za krawędzią wału. Ten z wąsem musi być dowódcą - pomyślałem. Wtedy właśnie rozległ się pierwszy strzał. Karabin skierowany był w górę. Najwyraźniej ucieczka pozostałych dwóch samochodów zaniepokoiła żołnierzy. Na szczęście walili w powietrze. I my, i oni, byliśmy tak samo zaskoczeni spotkaniem. Teraz już widzieliśmy to wyraźnie. - Sahafi, Sahafi - powtarzaliśmy obaj spokojnie. Za to oni krzyczeli. Wkrótce los przedmiotów, które oddaliśmy wcześniej, podzieliły zegarki, paski ze spodni i kamizelki kuloodporne. Wąsaty dowódca szybkim ruchem podniósł kluczyki i rzucił je znajdującemu się najbliżej pajero żołnierzowi. Ten wsiadł do wozu i zapuścił silnik. Po chwili z przydrożnych chaszczy wyjechała stara rozklekotana taksówka. Nim obejrzeliśmy się, już mieliśmy związane ręce i siedzieliśmy na tylnym siedzeniu w biało-pomarańczowym irackim samochodzie. Wszystko rozgrywało się tak szybko, że zaledwie po kilku minutach od chwili znalezienia się na feralnym check poincie jechaliśmy już całym pędem przez kolejne osady i palmowe gaje. Check poincie, który jako jeden z niewielu spośród setek, które widzieliśmy w ciągu ostatnich dni, nie byj z daleka oznaczony tablicą „Slowly, check point”. Tego samego hasła używali zarówno Amerykanie, jak i Irakijczycy. Okazało się, że nie wszyscy. Ludzie na poboczach dróg uśmiechali się i machali do nas przyjaźnie. Tym razem jedynie nam nie było do śmiechu. Auto zatrzymało się między niskimi parterowymi zabudowaniami. Nie była to żadna wieś, tylko kilka lepianek stojących w niewielkiej odległości od drogi. Podwórze pełne było mężczyzn w zielonych mundurach. Wąsaty dowódca posterunku towarzyszył nam, siedząc twarzą do nas na przednim siedzeniu. Przez całą drogę trzymał lufę karabinu na wysokości naszych klatek piersiowych. Wyskoczył z wozu i rzucając jakieś pojedyncze zdanie do najbliższego ze stojących na placu wojskowych, przystąpił do wyciągania nas z samochodu. Ręce mieliśmy skrępowane, trzeba było nam pomagać, bo w tej sytuacji możliwości manewrowe w ciasnym samochodzie zdecydowanie się pomniejszyły. Zbieranina ludzi, która wypełniała żwirową przestrzeń między budynkami, przypominała bardziej oddział partyzancki niż regularną armię. Tylko kilku żołnierzy posiadało komplet umundurowania. Gdy zjawił się zaalarmowany o naszym przyjeździe oficer, wreszcie rozwiązano nam ręce. Znów jak nakręceni zaczęliśmy powtarzać, że jesteśmy dziennikarzami i próbowaliśmy tłumaczyć, że nie powinniśmy być traktowani jak intruzi. Wojskowy spokojnie kiwał głową i dawał do zrozumienia, że rozumie sytuację. Na tym jednak kończyły się możliwości porozumienia między nami. Mimo to, kiedy tylko w ślad za zdezelowanym irackim autem przyjechał nasz pajero, poczuliśmy się pewniej. Okazało się jednak, że miejsce, do którego dotarliśmy, nie jest naszym celem. Zmieniliśmy środek transportu na kolejną starą landarę i ruszyliśmy dalej. Na czas podróży znów związano nam ręce, co tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że ciągle nasz status jest niezbyt jasny. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy tyle zieleni w odcieniu niedojrzałych oliwek. Ani tu w Iraku, ani nigdzie na świecie. Może jedynie w oliwkowych sadach Abu Saida al-Chaldiego, Beduina spod Al-Mafraku w Jordanii, gdzie trafiliśmy kilka miesięcy przed wojną w poszukiwaniu wpływowych osób, które mogłyby nam pomóc w uzyskaniu irackiej wizy. Abu Said porzucił wówczas krzewy, które w tym roku wyjątkowo dorodnie obsypane były owocami, i zabrał nas do swojego siostrzeńca Abu Manwara al-Chaldiego, deputowanego jordańskiego parlamentu. Senator miał zwyczaj przyjmować gości we wzorzystym, be-duińskim namiocie, siedząc na wielgachnych poduszkach przy wiecznie rozżarzonym palenisku, i częstować kawą z kardamonem. My też dostąpiliśmy tego zaszczytu i jak najdostojniejsi przybysze usadzeni zostaliśmy po prawicy Abu Manwara, który choć w czasie naszej wizyty niewiele się odzywał, na koniec przysiągł pomoc. Senator wraz ze swoim bratankiem Amjadem al-Chaldim, wysoko postawionym urzędnikiem z Ministerstwa Informacji, odczyniali dyplomatyczne czary nad iracką ambasadą w Ammanie przez cztery miesiące. Bezskutecznie. W dniu wybuchu wojny nadal nie mieliśmy wiz. Chcąc relacjonować wojnę, nie mieliśmy innego wyjścia - musieliśmy wjechać do Iraku od strony Kuwejtu, w ślad za amerykańskimi i brytyjskimi oddziałami. Oliwkowa zieleń otaczała nas znowu. Tym razem jednak nie miała nic wspólnego ze spokojem sadu Abu Saida. Wraz z nią jak zły sen wróciła sprawa wiz, o które tyle staraliśmy się bez najmniejszego rezultatu. Siedzieliśmy na drewnianej ławce przy lokalnym sztabie dowodzenia, a żołnierze w oliwkowych mundurach już po raz trzeci przeglądali każdą stronę w naszych paszportach, poszukując choćby śladu po pieczątce upoważniającej nas do przekroczenia irackiej granicy za zgodą reżimowych władz. Staraliśmy się trochę rozluźnić. Paniczny strach szybko ustąpił miejsca tylko przez chwilę łatwiejszej do zniesienia niepewności. - Jak myślisz, gdzie jesteśmy? - Prawdopodobnie w Al-Hilli, to jedyne duże miasto w okolicy, ale diabli wiedzą. - Nie rozmawiajmy ściszonym głosem, pomyślą, że coś knujemy. I tak nas nie rozumieją. Zmuszaliśmy się, aby mówić głośno, może nawet bardziej donośnie niż w normalnej sytuacji. Kilka zdań i głos znów zmienił się w szept. Gardła odmawiały posłuszeństwa, więziły słowa w krtani, nie pozwalając im z całą mocą wydobyć się na zewnątrz, zmieniając ich melodię w charkot. Co chwilę odchrząkiwaliśmy, siląc się na naturalność, próbując żartować i licząc, że nasze zdenerwowanie nie udzieli się wojskowym. Staraliśmy się opanować drżenie rąk, powstrzymać dygoczące kolana, uspokoić walące serce... Toczyliśmy bój ze wszystkim, co przynależne jest stanowi nagle pojawiającego się lęku. Było to trudniejsze niż można sobie wyobrazić. Mundury otaczających nas żołnierzy były zupełnie pozbawione dystynkcji. Jedynym oznaczeniem, które rzucało się w oczy, były różowe wstążki przewiązane na pagonach. Zdejmowanie insygniów jest zupełnie naturalne w czasie wojny (w armii amerykańskiej obowiązuje na przykład zasada, że podczas konfliktu zbrojnego nie trzeba oddawać honorów żołnierzowi wyższemu stopniem). Zupełnie uniemożliwiało nam to rozpoznanie, w czyich rękach się znajdujemy. Odpowiedź poznaliśmy znacznie później. Al-Haras al-Dżumhuri - Gwardia Republikańska była elitą irackiego wojska. O służących w niej żołnierzach mówiono „pretorianie reżimu”. Wiele razy udowadniali, że są wierni Saddamowi. To oni tryumfalnie wmaszerowali do Kuwejtu w 1991 roku, to oni tłumili powstanie szyickie, kurdyjskie niezadowolenie i rokosze wewnątrz armii. To wreszcie oni byli najbardziej zdyscyplinowaną, najlepiej wyposażoną i opłacaną jednostką w Iraku. Gdybyśmy wtedy wiedzieli, że mamy do czynienia z tą jednostką, pozwalałoby to nam mieć nadzieję, że będą sztywno trzymali się rozkazów. Osobista dyrektywa Saddama nakazywała każdego zatrzymanego cudzoziemca, który nie posiada zezwolenia na pobył, bezzwłocznie i bez szwanku odwieźć do Bagdadu. Gdy w drzwiach budynku pojawił się siwy, postawny mężczyzna, wszyscy żołnierze jak na komendę, zrywając się na równe nogi, zasalutowali. Był sporo po pięćdziesiątce, miał ręce wielkie jak łapy niedźwiedzia, przedziwne jak na arabski typ urody, niepokojąco błękitne oczy i dobrotliwe spojrzenie. Sądząc po poruszeniu, jakie wywołała ta nagła wizyta, musiał być wysokim stopniem oficerem. Być może nawet dowódcą tego odcinka. Wstaliśmy, gdy podszedł do nas, podając na przywitanie rękę. Ktoś natychmiast przyniósł mu drewniane, biurowe krzesło. Mężczyzna szerokim gestem ręki, jakby chciał powiedzieć „proszę się rozgościć”, pokazał, żebyśmy usiedli. Mimo obecności żołnierza, który z trudem, ale jednak mówił po angielsku, rozmowa z oficerem się nie kleiła. Nie byliśmy w stanie zrozumieć pytań, które nam zadawano, a on nie był w stanie zrozumieć, co my mówimy. Jak mantrę powtarzaliśmy po arabsku tylko jedno zdanie: „Jesteśmy dziennikarzami z Polski”. Oficer pstryknął palcami i natychmiast pojawił się ktoś z tacą, na której stały szklanki z wodą, filiżanki z herbatą i daktylowe ciastka. - Jeśli naprawdę jesteście dziennikarzami, za chwilę będziecie wolni - usłyszeliśmy. Przeżuwając słodycze i patrząc na promienny uśmiech siedzącego naprzeciw żołnierza, prawie zaczęliśmy w to wierzyć. Jeden z wojskowych wyciągnął w naszą stronę pudełko z papierosami. - Szukran [Dziękuję (arab.)] Karabin przewieszony miał przez ramię na przewodzie elektrycznym w niebieskiej izolacji. Uśmiechał się do nas równie przyjaźnie jak jego dowódca, ale już po chwili zauważyliśmy, że nie należy do specjalnie bystrych. Musiał uchodzić za kogoś w rodzaju „wioskowego głupka”, a podając nam papierosy, tylko utwierdził w tym przekonaniu swoich kolegów. Po dłuższej chwili krępującej ciszy oficer, odprowadzany czujnymi spojrzeniami gwardzistów, wrócił do budynku. My zaś, nieco uspokojeni, zaczęliśmy się rozglądać. Nasz samochód zaparkowany został po drugiej stronie ulicy, pod niewielkim zadaszeniem. Wszędzie, gdzie sięgnąć okiem, kręcili się żołnierze. Nigdy nie przestała nas dziwić nonszalancja, z jaką Irakijczycy traktują broń. Opierali się o lufy kałasznikowów jak o drewniany kostur, idąc, ciągnęli je niedbale za sobą, a wówczas kolby głośno terkotały, uderzając o nierówne kostki bruku. Jeden z żołnierzy przez cały czas przerzucał z ręki do ręki załadowany granatnik przeciwpancerny, jakby to była włócznia albo hantla w rękach sportowca. Prawie wszyscy gwardziści trzymali się od nas z dala. Pozostawali w odległości dającej nam poczucie osaczenia i gwarantującej, że nie pomyślimy nawet o ucieczce. Wszyscy z wyjątkiem tego jednego. Oglądał nas z niemądrą miną, co rusz poprawiając karabin. Przewód elektryczny ciągle zsuwał mu się z ramienia. Robił to tak niezdarnie i ofermowato, jak bohater niemych komedii z początku XX wieku. Mężczyzna, w którym wzbudziliśmy tak wielkie zainteresowanie, był już w wieku gwarantującym w każdym cywilizowanym kraju rychłe przejście na emeryturę. Z metalowego dzbanka ciągle dolewał nam wody do szklanek i wyglądał na uszczęśliwionego, gdy wypijaliśmy ją do dna. Nie mówił ani słowa po angielsku, ale bez przerwy próbował nam coś wytłumaczyć, gestykulując z taką zapalczywością, jakby od tego, czy go zrozumiemy, zależało nie tylko nasze życie, lecz w ogóle przyszłość rodzaju ludzkiego. Nie udało nam się zupełnie pojąć znaczenia tej migowej tyrady, a jedyne, co zrozumieliśmy, to że na imię miał Dżafar. Imiona arabskie najczęściej coś oznaczają, mają głębszy sens. Na przykład Hasan to „piękny, przystojny”, Abd Allah „sługa boży”, Usama (w polskiej pisowni przyjęło się Osama) „lew”, Said „szczęśliwy”, Husajn „przystojny”, Hakim „mądry”. Dżafar znaczy po prostu „strumyczek”. Być może właśnie dlatego zapamiętaliśmy to imię, emanujące dziwnym spokojem, absurdalnie niepasujące do całej sytuacji, podobnie jak i jego właściciel. Dżafar oglądał nas jak przybyszów z obcej planety. Z przyklejonym na stałe do twarzy uśmieszkiem obchodził nas dookoła i zachowywał się tak, jakby miał ochotę dotknąć, przekonać się, czy jesteśmy materialnym byłem, nie wierząc temu, co widzi na własne oczy. Ponieważ jego paczka opustoszała, abyśmy mogli palić, zabierał papierosy innym żołnierzom. Było to dla nas odrobinę krępujące, a i żołnierze powoli zaczynali mieć dosyć częstowania nas tytoniem. Dżafarowi nie dało się jednak odmówić. Odkąd wzięliśmy od niego pierwsze papierosy, donosił nam je już regularnie. Nazywały się „Sumer”, były w turkusowo-niebieskich paczkach ze złotawymi nadrukami i cuchnęły rybim fetorem. Może ze względu na rodzaj tytoniu, a może z powodu przechowywania ich w równie cuchnącym miejscu. Mimo to zaciągaliśmy się głęboko, niemal delektując się cierpkim dymem, zadowoleni, że choć przez chwilę mamy czym zająć ręce. Pozbawieni zegarków nie mieliśmy pojęcia, jak długo siedzimy przed sztabem. Czekaliśmy na coś równie nieokreślonego zarówno dla nas, jak i dla gwardzistów. Z każdą minutą nabieraliśmy przekonania, że oni tak samo jak my nie mają pojęcia, co z nami zrobić. Kolejni oficerowie przyjeżdżali do sztabu. Mijając nas, podchodzili i albo pytali się kogoś z boku, kim jesteśmy, albo zwracając się bezpośrednio do nas, witali się z nami. Naprawdę - choć z perspektywy czasu brzmi to jak nonsens – łudziliśmy się, że za chwilę przyjdzie ktoś, kto podając nam kluczyki od samochodu, powie, że możemy jechać w swoją stronę. I przyszedł w końcu mężczyzna w średnim wieku, odziany w cywilne ubranie i całkiem nieźle radzący sobie z angielskim. W ślad za nim pojawił się też dowódca. Znów wszyscy żołnierze poderwali się z miejsca, salutując. - Jestem dziennikarzem irackiej agencji prasowej - oznajmił mężczyzna w cywilu, siadając obok nas - będę tłumaczył waszą rozmowę. Na początek powiedzcie, skąd tu się wzięliście. Nie musieliśmy ustalać wersji wydarzeń. Widzieli już nasze akredytacje, a w samochodzie leżały kuwejckie tablice rejestracyjne i dokumenty z wypożyczalni. - Z Kuwejtu. - Z Amerykanami? - Jesteśmy niezależnymi dziennikarzami. Granicę przekroczyliśmy wbrew nim. - Po co? - Taki mamy zawód...żeby pokazać drugą stronę wojny - słowa wylewały się z nas mechanicznie. Tylko czekaliśmy na tę chwilę, aż będziemy mogli wszystko wytłumaczyć. - Nie chcieliśmy opowiadać o tym konflikcie tylko z punktu widzenia amerykańskich żołnierzy. - Dlaczego nie wystąpiliście do irackiego rządu o wizy? - Wystąpiliśmy. Czekaliśmy na nie długo, a później wybuchła wojna. Nie mieliśmy wyboru. - Dokąd teraz jechaliście? - Do Bagdadu - odpowiedzieliśmy bez mrugnięcia okiem. - Po co? - Już mówiliśmy. Aby pokazać drugą stronę wojny, sposób, w jaki postrzegają naród iracki. - Gdzie chcieliście się zatrzymać? - W hotelu Palestyna, tam gdzie są inni zagraniczni dziennikarze. - Po tym kraju nie wolno podróżować bez opiekuna. To nie bezpieczne. Tutaj trwa wojna. - Co z nami zrobicie? - Czekamy na odpowiedź z Bagdadu. Stamtąd przyjdą dyspozycje, co z wami dalej zrobić. Ale przenocujemy was. - W „Palestynie”? - W Babilonie. - To jakiś hotel? - sami byliśmy zaskoczeni tym pytaniem. Tłumacz uśmiechnął się smutno. - Można tak powiedzieć. Każda odpowiedź tłumaczona była natychmiast na arabski. Dziennikarz mówił powoli, niemal szeptem, wyraźnie artykułując każdą zgłoskę. Dowódca także zadawał pytania półgłosem, pochylając się w naszą stronę i mrużąc oczy, jakby zastanawiał się, o co może nas jeszcze zapytać. W końcu klasnął w dłonie, wstał i pomaszerował w kierunku drzwi sztabu. Tłumacz poderwał się także, nie uznając za stosowne wyjaśniać nam czegokolwiek. - Co z nami będzie? - wykrzyknęliśmy za nim, patrząc jak oddala się, pozostawiając nas znów bez możliwości dogadania się z żołnierzami. - Nie wiem - rzucił przez ramię, wsiadł do samochodu i odjechał. Żołnierze przyjęli natychmiast postawę „spocznij” i wrócili do swoich poprzednich zajęć. Obsiedli okoliczne murki, zapalili papierosy, zaczęli bawić się bronią. Nam pozostało zaś tylko podejmowanie kolejnych prób porozumienia się z Dżafarem, który znów pojawił się obok, opiekuńczo dolewając do szklanek wody i żebrząc wśród towarzyszy broni o kolejne papierosy. - Cholera, zabierają nasz samochód. Patrz! Po chwili odprężenia i nieracjonalnej wiary w to, że wszystko może skończyć się bez poważniejszych konsekwencji, musieliśmy zaakceptować utratę wozu. Wstaliśmy, pokazując sobie nawzajem palcami, jak auto okrąża rondo i znika za rogiem stojącego obok budynku. Natychmiast też zostaliśmy osadzeni na ławkach nerwowym ruchem karabinowych luf. Powoli docierało do nas, że ostatecznie tracimy wpływ na przebieg wypadków. Zostaliśmy aresztowani i nie możemy nawet liczyć na pomoc. Świadomość, że zostaliśmy GDZIEŚ przewiezieni, więc nikt nie miał pojęcia GDZIE się znajdujemy, przygnębiła nas jeszcze bardziej. - Wiem, że to zabrzmi głupio, ale... muszę ci powiedzieć, że jeśli już musiałem z kimś wleźć w to gówno, to cieszę się, że to z tobą, a nie z kimś innym. - Właśnie miałem ci powiedzieć to samo... Byliśmy przekonani, że szczęściem w nieszczęściu jest to, że obaj w sytuacjach kryzysowych trzymamy nerwy na wodzy. Jeszcze ważniejsze było to, że nasze myśli biegły podobnymi torami, co nieraz wyszło już w rozmowach. Rozumieliśmy się często bez słów, teraz miało się to stać zbawienne. Z terenowego GMC, który zaparkował przed sztabem, wysiadł kolejny mężczyzna po cywilnemu i podszedł do nas wolnym krokiem. Samochód, którym przyjechał, jego pewność siebie i respekt, jaki okazywali mu gwardziści, nie pozostawiał cienia wątpliwości - mieliśmy do czynienia z funkcjonariuszem Muchabarat - tajnej policji politycznej. Mężczyzna, już bez pomocy tłumacza, gdyż sam świetnie posługiwał się angielskim, zadawał nam te same pytania, co dowódca posterunku. Czasami po dwa, trzy razy. Słuchając odpowiedzi, kiwał głową i wzdychał. Oczywiście zapytał nas o wizy. Kiedy tylko usłyszał odpowiedź, poinformował nas, że złamaliśmy prawo, nielegalnie przekraczając iracką granicę. - Którą drogą przyjechaliście? - Autostradą Basra - Bagdad. - Jak Basra? Nasirijja? Inne miasta? - w jego głosie dało się wyczuć wahanie, jakby nie był pewien, czy powinien nas o to pytać. Nawet nie patrząc na siebie, obaj w jednej chwili zdecydowaliśmy się na ten sam blef. - Są oblężone. - Wszędzie trwają walki. Pokiwał ze zrozumieniem głową. - Iracki naród jest dzielny. Będzie się bronił, póki wystarczy mu sił. A więc jednak. Jego odpowiedź tylko utwierdziła nas w przekonaniu co do tego, że byli odcięci od świata. Bez kontaktu ze stolicą, ze swoim dowództwem. Gdyby było inaczej, wiedzieliby, że kłamiemy, że Nasirijja i Nadżaf są już pod kontrolą Amerykanów, a z Basry wycofują się ostatnie oddziały fedainów. Ale oni nie mieli pojęcia, co dzieje się poza granicami najbliższych posterunków. Telefony nie działały. Nie działało już nic, a na każdej drodze do stolicy były amerykańskie oddziały. Byli w potrzasku, a my razem z nimi. - Co chcecie z nami zrobić? - staraliśmy się, aby zabrzmiało to jak najbardziej naturalnie, aby jak najmniej okazać, że boimy się czy przeżyjemy kolejną godzinę. Wzruszył ramionami, patrząc na nas z zafrasowaną miną. Powiedział już tylko jedno zdanie. - Welcome to Iraq... Ciarki przeszły nam po plecach. Od czasu spotkania z oficerem Muchabarat minęła godzina, może półtorej. Przestaliśmy już wzbudzać czyjekolwiek zainteresowanie, włączając w to Dżafara, który w pewnym momencie przyprowadził zza węgła zdezelowany motocykl, wsiadł na niego i machając nam ręką na pożegnanie, z głośnym warkotem zniknął w oddali. Gdy przed sztabem znów zaparkowało GMC i wysiadło z niego dwóch rosłych mężczyzn, intuicyjnie wyczuliśmy, że przyjechali po nas. W rękach trzymali szeroką rolkę taśmy klejącej. Bez słowa podnieśli nas z ławki i z tyłu ciasno związali nam ręce. Na głowy założyli nam obcisłe opaski z elastycznego materiału. Zrobiło się całkowicie ciemno. Potykając się na prostym gruncie, zupełnie zdezorientowani i przestraszeni wepchnięci zostaliśmy na tylne siedzenie samochodu. - Jesteś tu? Marcin? - Jestem. Zamilkliśmy, nie wiedząc, co jeszcze można powiedzieć. Całą swoją wiedzę o świecie musieliśmy odtąd budować na bodźcach dźwiękowych i tym, co podpowie nam wyobraźnia. Marcin: Są takie chwile, kiedy człowiek przypomina sobie cale życie. Kiedy robi rachunek sumienia, zastanawia się, jakim go będą pamiętać inni ludzie, jak poradzą sobie jego bliscy, gdy go zabraknie. To właśnie był taki moment. Byłem przekonany, że to już koniec, że następnym dźwiękiem, który usłyszę, będzie huk wystrzału. I że później nie będzie już niczego. Kilka godzin potem Jacek przyznał, że czuł to samo. Kierowca prowadził jak oszalały. Samochód pędził, podskakując na wertepach, nagle skręcał z piskiem opon i znów gnał na wprost, przyspieszając tak gwałtownie, że aż wciskało nas w fotel. Trwało to dłuższy czas, zanim zorientowaliśmy się, że krążymy w tym samym miejscu, a jedynym celem tych wszystkich manewrów jest to, abyśmy stracili orientację. Ciało ludzkie jest jednak tworem niepowtarzalnym - w chwili gdy tylko zasłonięto nam oczy, błędnik uzyskał wyjątkową wrażliwość. Samochód stanął gwałtownie. Wyciągnięto nas na jakimś podwórcu, gdzie nie słychać było gwaru ulicy, za to głucho i niewiarygodnie głośno, od ścian stojących wokół budynków, odbijały się odgłosy kroków. W twarze uderzyła nas gorąca wilgoć, charakterystyczna dla terenów położonych blisko zbiornika wodnego. Trzymając nas za karki i ramiona, prowadzono energicznie, nie ostrzegając o kolejnych progach i stopniach. Nieprzyzwyczajeni do chodzenia po omacku, potykaliśmy się o własne nogi nawet tam, gdzie na drodze nie było żadnych przeszkód. Wreszcie weszliśmy do jakiegoś pomieszczenia. Drewniane ławy z wysokim oparciem, na które nas pchnięto, przykryte były jakimś pledem, wystarczająco cienkim, aby wyczuć wszelkie nierówności siedziska. Słyszeliśmy, jak wchodzą za nami kolejne osoby. Później dość długo panowała cisza, tak, że zaczęliśmy mieć wątpliwości, czy czasem nam się to nie zdawało. - Co Polacy myślą o tej wojnie? - usłyszeliśmy po dobrych kilku minutach. - Wielu było jej przeciwnych. - To dobrze. To bardzo dobrze. Znowu cisza. O podejście polskiego rządu już nie pytali. Na szczęście. Zaskrzypiały drzwi. Do pokoju wszedł ktoś jeszcze. Z przyciszonej rozmowy po arabsku nie byliśmy w stanie niczego zrozumieć. Jakiś mężczyzna usiadł pomiędzy nami. Powiedział, że będzie tłumaczył nasze zeznania. Imię i nazwisko? Data urodzenia? Narodowość? Zawód? Po co tu przyjechaliście? Jak się tu znaleźliście? Co robiliście zanim was zatrzymano? Czy współpracujecie z Amerykanami? Czy macie kontakt z żołnierzami amerykańskimi? Nie wiedzieliśmy, co myśleć o tym przesłuchaniu. Sądząc po pytaniach, które nam zadawano, mieliśmy wrażenie, że są do tego przygotowani, że robili to już setki razy w życiu. Z drugiej jednak strony nie rozdzielono nas, tak, że mieliśmy okazję słuchać wzajemnie swoich odpowiedzi, co mogłoby z kolei świadczyć o kompletnym braku wprawy. Każde zadawane szeptem gdzieś z kąta pokoju pytanie na głos powtarzane było przez tłumacza. - Kto był w pozostałych dwóch samochodach? - Nasi koledzy. Dziennikarze. - Dlaczego uciekli? - Zobaczyli, że ktoś mierzy do nas z broni. Nie wiedzieli, kto. Słyszeli strzały, pewnie się przestraszyli. - Gdzie pojechali? - Nie mamy najmniejszego pojęcia. Nie mieliśmy nigdzie stałej bazy, ciągle podróżujemy, nocujemy gdzie popadnie. Musieli przetrząsnąć cały bagaż. Podtykano nam pod nos kolejne przedmioty i żądano, aby opisać ich pochodzenie i przeznaczenie. Telefony komórkowe, telefon satelitarny, aparaty fotograficzne, filmy, taśmy. Musieliśmy się spowiadać z każdego drobiazgu, który mieliśmy w plecakach. - Co to za proszki? - Jakie proszki? - Te, które miałeś w plecaku. - Nie pamiętam. Uchylona na chwilę opaska miała pozwolić zobaczyć, co ich tak zainteresowało. Tyle, że przez dobrych kilka sekund oko przyzwyczajało się do ilości napływającego światła. Kiedy już z konturów wyłaniały się jakieś kształty, opaska znów opadła na oko. - Jeszcze chwila. Nie widzę. To były opakowania witaminy C i aspiryny, tym razem oko dostrzegło też coś więcej. Na podłodze leżała wzorzysta mata. Mignęły czubki czarnych butów. I znów ciemność. - A to, co to za substancja w tym czarnym pudełku? Jaka znowu do cholery substancja? Chcą nas wrobić? Podrzucają jakieś dowody? Po co, przecież i tak mogą z nami zrobić, co chcą. - Nie wiem, o co chodzi. Poproszę o pokazanie. Dłoń znów podniosła opaskę. Opakowanie po filmie fotograficznym. W środku rdzawy pył. Marcin: Pierwszy raz od wielu godzin roześmiałem się. Może to emocje, może nadmiar stresu, może objaw powstrzymywanej histerii, lecz to, co zobaczyłem, rozbawiło mnie tak, że nie potrafiłem opanować śmiechu. W pudełku po filmie był piach z pustyni. Przed wyjazdem do Iraku poprosił mnie o niego nastoletni siostrzeniec. Pojemniczek napełniłem zaraz po przekroczeniu granicy, aby później nie zapomnieć o obietnicy. Kiedy tłumacz przełożył na arabski moje słowa, w pokoju zapanowała głucha cisza. Tylko ja nadal chichotałem. - Po co mu to? Pytanie nie zabrzmiało groźnie. Raczej było wyrazem całkowitego zaskoczenia. - Żeby zobaczyć pustynny piasek. W Polsce nie mamy pustyni. W każdym razie takiej jak tutaj. - Co to za płyn w drugim pojemniku? Tym razem już nikt nie musiał odsłaniać nam oczu. - Woda. Woda z Zatoki Perskiej. - Po co? - Też dla siostrzeńca. Zdawali się całkowicie skonfundowani. Przestali zadawać pytania, naradzając się półgłosem. Cholerne komary fruwały całymi stadami. Pogryzły nam karki, czoła, policzki, ręce, każdą nieosłoniętą część ciała. Nie mogliśmy tego sprawdzić, ale musieliśmy wyglądać jak monstrualnej wielkości bąble. Znów wróciło widmo malarii. - Co zamierzacie z nami zrobić? - Ponieważ nie jesteście żołnierzami, lecz cywilami, nie będziemy traktować was jak jeńców wojennych. Jesteście oskarżeni o szpiegostwo. Krew musiała nam napłynąć do twarzy. Oskarżenie o szpiegostwo w warunkach konfliktu zbrojnego równało się natychmiastowemu wyrokowi śmierci. - Nie jesteśmy szpiegami. - Nie jesteście żołnierzami, więc nie będziemy traktowali was jak POW’s. Jesteście szpiegami. - Nie jesteśmy szpiegami, jesteśmy dziennikarzami! Marcin: Usłyszałem szamotaninę i krzyk Jacka: „Wyprowadzają mnie!” Na litość boską, co oni zamierzają z nim zrobić? Bałem się, że nigdy więcej się już nie zobaczymy. Zacisnąłem zęby, koncentrując się tylko na tym, aby nie wpaść w panikę. Z wysiłkiem odpędzałem od siebie obsesyjną myśl, że obaj zginiemy. Pytania. Ciągle te same pytania. „Kim jesteś, skąd, dokąd, po co, w jakim celu przekroczyliście granicę, co chcieliście tu robić, co to za przedmiot, do czego ci to potrzebne, gdzie są wasi koledzy, dlaczego uciekli?” Wreszcie koniec. Mężczyzna chrapliwym głosie, rechocząc wprost do ucha, podniósł mnie oprowadził w stronę drzwi. Ciągle powtarzał: My friend, easy, my friend. Lekko popychając, zaprowadził do innego pokoju i posadził na krześle. Trzasnęły drzwi i zazgrzytał zamek. Próbowałem rozluźnić taśmę klejącą na przegubach, żeby przywrócić krążenie krwi w zdrętwiałych dłoniach, ale im bardziej poruszałem rękami, tym mocniej więzy wrzynały się w skórę. Pochyliłem się, dotykając czołem kolan, i poruszyłem głową, aby zsunąć trochę opaskę z oczu. Udało się. Podnosząc się, zobaczyłem wiszące na ścianach rysunki, wykonane z dziecinnym brakiem wprawy. Ławki, niskie krzesełka, tablica szkolna. Białe drzwi i plansza z wymalowanymi wielkimi wołami literami arabskiego alfabetu. Przysłonięte czerwoną folią, zakratowane okno. Za nim purpurowa kula wiszącego tuż nad ziemią słońca, które ciemniało z minuty na minutę. Gdy wydawało mi się, że znam już każdy szczegół, opadłem z powrotem na krzesło. Nawet się nie zorientowałem, kiedy zmierzch zmienił się w noc. Jacek: Wiedziałem, że wreszcie zorientowali się, że nie mogą nas przesłuchiwać wspólnie. W pierwszej chwili pojawiła się wątpliwość, czy aby to już nie koniec, ale kiedy po kilkunastu metrach po wyjściu z budynku posadzono mnie na ławce, natychmiast uspokoiłem się. Z oddali było słychać głos Marcina, ale zrozumieć, co mówi, już nie potrafiłem. Po głowie długo chodziło mi tylko „jesteście szpiegami”, „jesteście szpiegami”... Wreszcie usłyszałem, jak drzwi otwierają się i ktoś potyka się o znajdujący się tuż przy wejściu do sali schodek. Wyprowadzali Marcina. Teraz przyszła kolej na mnie. Czułem się, jakbym siedział przed jakimś sądem kapturowym. Ściszone głosy pytających brzmiały złowrogo. Po raz kolejny mówiłem to wszystko, o co już tego dnia pytani byliśmy kilkakrotnie. Czasami robiono przerwy. Byłem przekonany, że wtedy „sędziowie” idą do Marcina. Wtedy pojawiały się inne osoby. Ich zadaniem było pilnować nas, a nie przesłuchiwać, ale wyraźnie ta rola im nie wystarczała. Kiedy usłyszałem pytanie o to, czy chcę zapalić, pomyślałem, że rozwiążą mi ręce, ale tak się nie stało. Do ust wetknięto mi jednak nie papierosa, a cygaro. Kiedy zaproponowano mi gumę do żucia, całkowicie oniemiałem. Była o smaku cynamonowym. Widać ochoczo zabrali się do „skarbów” zgromadzonych w podręcznym plecaku Marcina. Kupił opakowanie cygar w Kuwejcie, obiecując sobie, że zapalimy je, kiedy skończy się wojna. Teraz jedno z nich wędrowało z ust do ust, przenoszone między nami przez jednego z mężczyzn. Śledczy wracali kilkakrotnie. Musiałem się jeszcze tłumaczyć z mapy, na którą od początku wojny nanosiłem informacje o pozycjach wojsk. Zgodne z prawdą tłumaczenie, że potrzebne mi to było do normalnego wykonywania dziennikarskich obowiązków, w końcu przyjęli. Cygara, mapa i kilka innych przedmiotów utwierdziło mnie w przekonaniu, że samochód znajduje się gdzieś blisko. Ciągle miałem nadzieję, że go nie straciliśmy. W strzępach rozmów między strażnikami dosłyszałem słowo habibi. Ja nur al-ajn... habibi ja nur al-ajn - dokończyłem frazę. Przyciągnęło to uwagę jednego z nich. Roześmiał się i zapytał mnie, czy wiem, co to znaczy. W swobodnym przekładzie na angielski wyrecytowałem to, co - jak mi się wydawało - jest treścią refrenu popularnego przeboju. „Kochanie - światło moich oczu” - śpiewał egipski wokalista Amr Diab. Mężczyzna zachichotał ponownie i zapytał, czy wiem, że to jest cover utworu Stevie Wondera. Żart wydał mi się mało śmieszny, ale pozwolił na to, że ilekroć strażnicy przychodzili, mogłem z nimi nawiązać rozmowę. Mężczyzna dość swobodnie mówił po angielsku. Pytał, czy jestem żonaty, czy wierzący i co myślę o papieżu. Sam opowiadał, że przez lata żył w Kanadzie. Tam nauczył się języka. Jednym z ostatnich zdań, które wypowiedział, było to, że wszyscy w Iraku kochają Saddama Husajna. On też. Zaraz później zapytał, ile mam pieniędzy. Struchlałem. W skrytce nieodkrytej podczas kilku przeszukań, którym zostaliśmy poddani tego dnia, miałem 2 tysiące dolarów. Poniżej kolana, w torebce na gumkach pozostawały niezauważone przez żołnierzy. Odpowiedziałem, że nie wiem, bo portfel oddałem już na check poincie, pewnie jest w samochodzie. - Wiemy, że oddałeś portfel - usłyszałem. - Ile masz w nim pieniędzy? - dodał „Kanadyjczyk”. Po czym wyjaśnił mi, że przejmuje pieniądze, aby je zabezpieczyć do czasu, kiedy zostaną nam zwrócone. - Zwrócone? - zapytałem. - Tak, wypuścimy was - odpowiedział, a ja błyskawicznie przywiązałem się do tej obietnicy. Znowu śmiech. Tym razem biło z niego szyderstwo. Po kilku godzinach przesłuchań zacząłem przysypiać. Wtedy poproszono, żebym wstał. Nic nie wskazywało na to, że za chwilę uwolnią mi ręce i zdejmą opaskę z oczu. Kiedy tak się stało - zobaczyłem Marcina. Przywitaliśmy się tak wylewnie i serdecznie, że aż wzbudziliśmy wesołość trzech mężczyzn, którzy nas pilnowali. Nie mieliśmy też żadnej pewności, czy nie byli to ci sami ludzie, którzy przesłuchiwali nas kilka godzin temu. Pozwolili nam skorzystać z prowizorycznej toalety, a prowadząc do pomieszczenia, w którym mieliśmy spędzić noc, w stojącej tuż obok przybudówce pokazali rozrzucone elementy ekwipunku. Na betonowej podłodze na pierwszy rzut oka było wszystko, co nam wcześniej zarekwirowano - komputer, telefony, notatniki, kamizelki kuloodporne. - Widzicie, niczego wam nie ukradliśmy. Potrzebujecie czegoś? - Papierosów i czegoś do picia. Pociągnęli nas za sobą na podwórzec. Na środku stał nasz samochód. Bagażnik był wybebeszony, a wszystko, co w nim wieźliśmy, leżało na ziemi. Odzież, kanistry z benzyną, konserwy, zgrzewki wody mineralnej. Wzięliśmy pod pachę kilka butelek, suchary oraz karton papierosów, i odprowadzani czujnymi spojrzeniami Irakijczyków, pomaszerowaliśmy do graciarni. - Jeszcze tylko zapalniczki. Jeden z mężczyzn wyjął z kieszeni nasze Zippo. - Wybierzcie sobie. Dwóch wam nie damy. Potulnie weszliśmy do tymczasowego więzienia. Metalowe drzwi zatrzasnęły się z hukiem i zostaliśmy sami. Lawirując między porozrzucanymi na podłodze starociami, dotarliśmy do stojącej przy ścianie sfatygowanej wersalki i leżącego obok dziurawego materaca. Drapiąc swędzące bąble po ukąszeniach komarów, opowiadaliśmy sobie, co działo się z nami w czasie ostatnich godzin. W życiu nie spodziewaliśmy się, że kiedykolwiek będziemy się tak cieszyć na swój widok. - Powiedzieli mi, że mają zamiar nas wypuścić. - Kiedy? Jacek wzruszyli ramionami. - Niedługo. - Jutro? - Nie wiem. Zresztą, to może nic nie znaczyć. To samo mówili ci żołnierze, którzy nas zatrzymali. - Najpierw oskarżają nas o szpiegostwo, a później wypuszczają? Przecież to się kupy nie trzyma. - No właśnie... Widziałeś nasz samochód? Zerwali z niego pomarańczowe oznaczenia. - Raczej chcą nas zawieźć do Bagdadu. Jak tych Włochów. - Wspaniała perspektywa. Bagdad jest okrążony przez Amerykanów. Jak spróbują nas tam odstawić, zostaniemy rozwaleni razem z nimi, zanim dotrzemy na przedmieścia. - Na razie najważniejsze, że od razu nas nie zabili. Była jedenasta w nocy, może północ. Marcin, jak wyznał później, próbował się modlić. Powieki same nam się zamykały, sen jednak nie przychodził. Nadleciały za to samoloty. Mimo że słyszeliśmy ich warkot, wybuch pierwszej bomby nas zaskoczył. Rzuciliśmy się na ziemię, zakrywając głowy rękoma w osłupieniu, dopóki nie gruchnęło po raz drugi. Doczołgaliśmy się do leżących w rogu worków z mąką i rozpoczęliśmy budowę schronienia. Przed odłamkami i grudami betonu powinno nas ochronić. W tym czasie eksplozje wstrząsnęły okolicą jeszcze dwa razy. Wszystko to, zanim na workach położyliśmy najgrubsze deski, które potrafiliśmy znaleźć. Powinniśmy przeżyć, nawet jeśli spadnie strop. Zaniepokojeni zerknęliśmy jeszcze na metalowe drzwi. Wyglądały na solidne, w przeciwieństwie do zawiasów, na których były przymocowane. Jeśli bomba spadnie tuż obok, siła eksplozji wyrzuci je wprost na nas. Po chwili zastanowienia odgrodziliśmy się od nich wersalką. Bomby spadały coraz bliżej. - Brawo! Nie zabili nas Irakijczycy, to zabiją Amerykanie! - Jeśli bomba nie spadnie prosto na nas, damy sobie radę. Piloci nie pozostawiali nam jednak żadnych złudzeń. Każdy kolejny pocisk wstrząsał budynkiem mocniej od poprzedniego. - Dlaczego ci durnie nie wyłączyli światła przed tą rupieciarnią? Widać nas chyba nawet z Marsa. - Może to jest właśnie wyrafinowana metoda wykonania wyroku śmierci za szpiegostwo. - Kurwa mać! Która to eksplozja? Dwudziesta? Dwudziesta piąta? Były dwa rodzaje najścia i wybuchu. Spadały też rakiety. Skuleni między workami straciliśmy rachubę. Nasłuchiwaliśmy kolejnych detonacji. Żadna bomba jednak nie spadła. Ktoś za to zaczął dobijać się do drzwi. - Wychodźcie, Amerykanie bombardują! Wyskoczyliśmy na zewnątrz, gdy tylko odskoczył zamek. Był tam tylko jeden Irakijczyk. - Chodźcie za mną! Szybko! - Gdzie? - Niedaleko. Tam jest bezpieczniej. Przebiegliśmy przez podwórko i wydostaliśmy się na ulicę. Było pusto i ciemno. Nawet nie myśleliśmy o ucieczce. W bombardowanym mieście, którego na dodatek nie znaliśmy, graniczyłaby ona z cudem. Pewnie już za rogiem natknęlibyśmy się na iracki patrol albo posterunek. Na piechotę nie uszlibyśmy daleko, a kluczyków od samochodu nie mieliśmy. - Spójrzcie - Irakijczyk wskazał palcem na lej i gruzowisko oddalone o nie więcej niż 150 metrów - tam spadały ostatnie bomby. Cholernie blisko. Pociągnął nas na drugą stronę ulicy, do ogrodzonego kompleksu budynków. Otworzył jedno z pomieszczeń i wpuścił nas do środka. Znów byliśmy w szkole, prawdopodobnie w pokoju nauczycielskim. Irakijczyk rozejrzał się wkoło i westchnął z niesmakiem. - Nie tu. Przemierzyliśmy dziedziniec i pomaszerowaliśmy wzdłuż parterowego ciągu sal lekcyjnych. Była przy nich urządzona wystawa dziecięcych prac plastycznych. Zwierzęta, motywy roślinne, martwe natury i obrazek z Matką Boską. Wrośliśmy ze zdziwienia w ziemię. - Czyja dobrze widzę, że to Święta Maria? Tutaj? Mężczyzna przystanął z wahaniem. Do twarzy miał przyklejony blady, ledwie zauważalny uśmiech. - To katolicka szkoła. Chodźmy już. Naszą nową celą okazał się gabinet dyrektora. Nie dla naszej wygody, lecz prawdopodobnie dlatego, że był najlepiej zabezpieczony - drzwi zaryglowane od zewnątrz wielką kłódką, we wszystkich oknach kraty zrobione z metalowych prętów grubości kciuka rosłego mężczyzny. Zanim zostaliśmy sami, poprosiliśmy o wyłączenie światła wokół budynku. W odpowiedzi usłyszeliśmy zgrzyt zasuwy i chrzęst przekręcanego klucza. - To tu byliśmy przesłuchiwani. - Skąd wiesz? - Zanim wezwano mnie na przesłuchanie, zdążyłem poluzować sobie opaskę na oczach. Trochę widziałem. To z pewnością to samo miejsce. Nim zdążyliśmy obejrzeć pomieszczenie, znów zaatakowały bombowce. Wczołgaliśmy się pod drewnianą ławę, na której jeszcze niedawno siedzieliśmy podczas przesłuchania. Trudno powiedzieć, która pozycja podobała nam się bardziej. Obie były równie mało komfortowe. Próbowaliśmy rozmawiać na neutralne tematy, aby nie myśleć o tym, co nas otaczało. Czuliśmy się, jakby ktoś nas nagle wrzucił w przedostatni krąg piekielny z Dantego. Dalej były już tylko ogień, zniszczenie i śmierć. Na własnej skórze odczuliśmy, co oznacza przyjęta na początku wojny amerykańska strategia „Szokuj i przerażaj”. Ataki z powietrza przeszły już w tak intensywną fazę, że szturm na miasto jednostek lądowych byl wyłącznie kwestią godzin. Doczekanie do świtu dawało szansę, że zostaniemy odnalezieni. W uwolnienie przestawaliśmy powoli wierzyć. Pytanie brzmiało tylko, czy do tego czasu nie trafi w nas bomba. Sądząc po tym, że eksplozje słyszeliśmy coraz bliżej, szansę na to topniały z minuty na minutę. - Myślisz, że będą atakowali szkołę? Muszą ją mieć zaznaczoną na mapach. - Nie powinni. Chyba że wiedzą o tym, że Irakijczycy zrobili w niej lokalną agendę Muchabarat. Trudno określić, ile trwał ten nalot. O wiele za długo. Jednak nawet, gdy przestaliśmy słyszeć eksplozje, nie wyszliśmy z kryjówki. Wydawało nam się, że w powietrzu krążą śmigłowce szturmowe. Minął dłuższy czas zanim zorientowaliśmy się, że to, co bierzemy za burczenie wirników helikopterów, to po prostu gigantyczny wentylator zawieszony tuż przy suficie. Dopiero wtedy przyszedł względy spokój. Siedliśmy po turecku na podłodze i aby zabić czas i nie zwariować, zaczęliśmy rozmawiać. O Polsce, rodzinach, o wszystkim. Szczerze, bez żadnych obciążeń i zahamowań, bo wszystko było odległe jak nigdy dotąd. Jeszcze nigdy nikomu w ciągu jednej nocy nie powiedzieliśmy tak dużo, ile wtedy sobie. UCIECZKA Z BABILONU Przed nami rozciągał się widok na wielką dolinę. Światło współgrało z półcieniami w niewielkich zagłębieniach terenu, rozpadając się na kawałeczki przefiltrowane między liśćmi palm. Było tak spokojnie, że aż nierealnie. Jak na akwarelce, wciskanej pozbawionym gustu turystom na pamiątkę, albo na pocztówce z egzotycznego kraju. Prawdopodobnie równie pięknie było tu w biblijnych czasach, gdy według tradycji miał osiąść tu Abraham wraz ze swoim synem Izaakiem. Przed nami była Dolina Pokoju. Prorok uważał ją wręcz za skrawek nieba. Niewiarygodnie powoli robiło się jasno, aż trudno było uwierzyć, jak długo może zaczynać się dzień. Koguty pieją niby trzy razy, ale tym razem wykrzyczały sobie gardła, zanim pierwsze smugi światła przebiły się przez ciemność, w której utopiona była uliczka. Później już szeroką ławą słońce napełniało pomieszczenie. Zmierzyliśmy krokami odległość od ściany do ściany, licząc jeden krok jako pół metra. Dokładnie dwanaście kroków od prawej do lewej i dziesięć dzielących tylną ścianę od frontowej. Trzydzieści metrów kwadratowych... Jak szybko można się nauczyć pokoju o powierzchni sześć metrów na pięć? Bardzo szybko, pod warunkiem, że podejmie się decyzję, a poznawanie pokoju ciągle odkładaliśmy na później. Będzie na to jeszcze czas. Wyglądało to wszystko źle, nie byliśmy pewni, ile może zająć Amerykanom zdobywanie Bagdadu. Dzień, tydzień, więcej? Nieważne, w końcu takich wysp oporu jak miasto, w którym byliśmy, musi być jeszcze mnóstwo. Pójdą najpierw na Tikrit, a jeśli tutejsza bezpieka nie wyluzuje, to możemy tu siedzieć nawet z miesiąc. Za oknem nic się nie działo. Przy ciasnej uliczce, naprzeciwko siebie, stały dwupiętrowe wille. Jedyne odgłosy, które nas dobiegały, to otwieranie gdzieś daleko okna czy skrzypienie furtki na wietrze. Przejechał jeden samochód, po chwili następny. Wreszcie pojawił się sens wystawania przy oknach. - Ktoś przyjechał naszym samochodem. - Co? - Masz, zobacz. Tylko dyskretnie, żeby cię nie zauważył. Pajero zaparkowało przed jednym z domów. Nikt nie wysiadł. Samochód miał zdartą z maski i dachu pomarańczową folię. - Skusił ich samochód. Niech to szlag. O ile ściągnięcie folii, która mogła naprowadzić zwiad lotniczy na to, gdzie możemy być trzymani, wydawało nam się zwykłym środkiem bezpieczeństwa, to usunięcie „faiek” z boków samochodu oznaczało dla nas jedno. Mogliśmy się tym razem na dobre pożegnać z autem. W sumie nawet za bardzo się temu nie dziwiliśmy; w perspektywie mieli obronę miast przed Amerykanami, którzy któregoś dnia tu w końcu zawitają. Stan pojazdów, którymi dysponowali, poznaliśmy poprzedniego dnia. Teraz będą mieli jeszcze jeden zdolny do jazdy samochód. Jeden więcej, którym można uciekać. Jakby na potwierdzenie tych przypuszczeń otworzyły się drzwi willi, naprzeciwko której stał wóz, i wyszedł z niej mężczyzna w ciemnoniebieskiej koszuli z długim rękawem. Ten sam, który przesłuchiwał nas jeszcze na ławce przed kwaterą wojska. Nonszalancko niósł przed sobą, trzymając za skórzane paski uchwycone tuż przy lufach broni, dwa kałasznikowy. Okrążył samochód, otworzył drzwi i rzucił je na podłogę obok siedzenia pasażera. Po krótkiej rozmowie z kimś, kto siedział za kierownicą, wrócił do domu. Samochód odjechał. - Musimy sobie wymyślić jakieś rozrywki, bo inaczej zwariujemy - próbowaliśmy zdobyć się na jakiś żart. Perspektywa siedzenia w szkole wydawała nam się coraz dłuższa. Rozeszliśmy się po pokoju. Zakurzony gabinet dyrektora, gdyby nie małe okrągłe naklejki na lodówce z podobizną Saddama Husajna, mógłby należeć do kolonialnej szkoły. Pokój wyglądał tak, jakby ostatni raz ktoś urzędował tu przynajmniej za czasów monarchii. Wszystko przykryte było grubą warstwą kurzu. - Rozrywki? Możemy się pobawić co najwyżej spinaczami. - Nie przesadzaj, możemy jeszcze narysować sobie karty. Na dyrektorskim biurku leżały porozrzucane biurowe przybory. Dawno wyschnięte długopisy Bic, latami nie używany przyrząd do suszenia atramentu. Z rysowania kart nic by nie wyszło - nie znaleźliśmy niczego, czym dałoby się pisać. Na ścianie wisiał plan zajęć, wpisy nie zdradzały jednak, kiedy odbyły się ostatnie lekcje. W poniedziałek? Tylko który... Brakowało dat. Gabloty powstawiane były pod krzesła tak, aby opadające w czasie bombardowań kawałki tynku nie potłukły szkła. W większości były jednak puste. Na półce za biurkiem stały puchary sportowe, i właściwie nasz świat na tym się kończył. Dalej była terra incognito,. Byliśmy od niej odgrodzeni czerwonymi zasłonami z folii szczelnie zakrywającymi okna, zawieszonymi pewnie wyłącznie dlatego, aby kurz i piasek nie sypały się do środka przez potłuczone szyby. Najpierw usłyszeliśmy kroki na dziedzińcu, a później szczęk zamka zdradził, że będziemy mieli wizytację. Rzuciliśmy się do ławek, żeby nie było widać, że myszkujemy po pomieszczeniu. Jak się nad tym zastanowić, to pewnie nie miało to żadnego sensu, ale raz posądzeni o szpiegostwo, nie chcieliśmy zbytnio afiszować się ze swym ciekawstwem. Ubrany tradycyjnie mężczyzna około czterdziestki, ten sam, który wpadł do nas w nocy, żeby zobaczyć czy przetrwaliśmy bombardowanie, przyniósł ze sobą dwa duże sae’muny, czyli rożki z ciasta chlebowego, i miskę brei serowej. Podany posiłek upewnił nas tylko, że przyjdzie nam nadal pozostać w odosobnieniu. Tym bardziej staraliśmy się coś wycisnąć z naszego strażnika. Zarzuciliśmy go pytaniami, które mogły brzmieć dowolnie, bo on i tak nie rozumiał ani słowa po angielsku. Powtarzał tylko jedno słowo: „śniadanie”. Jego posępna mina zdradzała, że nawet gdyby miał dla nas jakieś informacje, to pewnie nie były one w stanie rozproszyć pojawiających się wątpliwości i obaw. Kiedy wyszedł, wzięliśmy się za jedzenie. Powoli, z trudem przełykaliśmy każdy kęs, bo każdy z nich coraz mocniej uzmysławiał nam, że nie uda się łatwo wymknąć z potrzasku. Dokładne przegryzanie miało stać się sposobem na przetrwanie. Nie wiadomo, kiedy dostaniemy jakieś pożywienie kolejny raz. Każda opcja wydawała się beznadziejna. Jeśli wsadzą nas w jakiś zdezelowany samochód i postanowią dowieźć do Bagdadu, skażą zapewne siebie i nas na pewną śmierć. Jeśli nawet nie zginiemy na skutek ostrzału z powietrza, to spotkanie z pierwszymi Amerykanami skończy się na pewno tragicznie. Czy aby na pewno dobrze zrobiliśmy, nie informując ich, jak dalece wojska koalicji kontrolują już drogi dojazdowe do Bagdadu? W naszych głowach rodziły się dziesiątki podobnych pytań. Dopadł nas pierwszy kryzys. Jedliśmy w milczeniu. Na zewnątrz życie toczyło się już niemal normalnym torem. Słyszeliśmy przejeżdżające ciężarówki, które z klekotem typowym dla zdezelowanego zawieszenia przetaczały się sąsiednimi ulicami. Widok z okien pozwalał na obserwację tego, jak miasto przygotowuje się do obrony. Przed wille, najwyraźniej zamieszkane przez funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa, zajeżdżały kolejne cywilne samochody. Po brodacza w niebieskiej koszuli przyjechał terenowy nissan. Musiał być jakąś szychą, bo jego samochód odróżniał się na tle innych, którymi dysponowali prości Irakijczycy. Pokrzykiwał jeszcze coś do wystających przed jego domem od dłuższego czasu uzbrojonych mężczyzn. Sytuacja powtarzała się kilka razy. Przyjeżdżali jednym samochodem po kilka osób, rozdzielali się na mniejsze grupy i odjeżdżali innymi pojazdami, pozdrawiając się na koniec słowami mtfas salama [Do widzenia (arab.).]. Potężny huk wyrwał nas z otępienia, w które zaczęliśmy powoli zapadać. Klnąc pod nosem, znowu rzuciliśmy się na podłogę obok lodówki. Kolejne bombardowanie. Nie mieliśmy pojęcia, czy ta sama sytuacja powtarza się tu od kilku dni, czy też dopiero teraz Amerykanie wzięli się za to miasto. Zapowiedź szturmu czy rutynowe zmiękczanie obrony? Powróciły pytania, na które nie potrafiliśmy odpowiedzieć. Dopiero dochodzący z oddali odgłos tnących powietrze łopat wirnika uzmysłowił nam, że tym razem mamy do czynienia z realnym śmigłowcem. Terkot pokładowego działka zdradzał intencje, z jakimi maszyna pojawiła się nad miastem. Drzwi otworzyły się niespodziewanie. Obok naszego strażnika stał w nich jeden z tych dwóch ludzi, o których sądziliśmy, że są nauczycielami. Z zakłopotaniem podnieśliśmy się z podłogi, ale szybko opadliśmy na nią, już bez wstydu, ponownie. Budynek zatrząsł się w posadach, obalając na ziemię również dwóch pozostałych mężczyzn. Bomba czy pocisk artyleryjski? Cholera wie. Wstaliśmy wszyscy pośpiesznie. Al-hamd li Allah [Bogu niech będą dzięki (arab.)] - nie tylko my byliśmy przestraszeni, choć otrzepując się, szybko próbowali to ukryć. - Zbierajcie się. Irackie władze są dla was łaskawe. Przepraszają, ale nie będą mogły was przyjąć w Bagdadzie. Słowa nauczyciela docierały do nas z trudem, ale ten jakby na ich potwierdzenie wyszedł przez drzwi i kiwał ręką, abyśmy zrobili to samo. Nie wierzyliśmy w ani jedno jego słowo, ale możliwość opuszczenia pokoju była sama w sobie kusząca. Przed metalowym płotem dzielącym szkolne boisko od ulicy stał nasz samochód. - Zabierajcie się stąd. Wracajcie do Kuwejtu! - zdążył jeszcze powiedzieć nauczyciel, gdy kolejna eksplozja targnęła powietrzem. - Al-hamd li Allah - powtórzyliśmy już wspólnie. Mężczyzna sięgnął głęboko do kieszeni swojej sukmany i wyciągnął kluczyki. Wybawienie przyszło tak niespodziewanie, że w pierwszej chwili zastygliśmy zdezorientowani, nie wiedząc, co zrobić z tak nagle odzyskaną wolnością. - Możemy wziąć tę folię? - wskazaliśmy na szkolne „zasłonki”. - Bierzcie, co chcecie i już ruszajcie. Macie niewiele czasu. Obaj patrzyli jeszcze przez chwilę, jak męczymy się, w pośpiechu przerzucając czerwoną płachtę przez maskę silnika i próbując ją zatrzasnąć, tak aby uwięzić boki folii. Najwyraźniej zastanawiali się, co ten zabieg ma na celu, ale nie wypytywali, pospieszali nas jedynie pokrzykiwaniem. - Jedźcie, jedźcie! - Już, już... kurwa, ale w którą stronę? Gest ręką wskazał nam kierunek. Ruszyliśmy, ale po pierwszych dwóch skrętach, całkowicie oszołomieni rozwojem wypadków natychmiast się zgubiliśmy. - Zatrzymaj się! Wyjmijmy kamizelki z bagażnika! - Nigdzie się nie zatrzymuję, podaj mi moją. - Jak mam to zrobić? - Nie wiem. Marcin przeczołgał się między siedzeniami na tył samochodu i po chwili wrócił z kamizelkami. Jeszcze chwilę krążyliśmy po bocznych uliczkach, zajęci dodatkowo zakładaniem ciężkiego stroju, który mógł nam uratować życie. W końcu wypadliśmy na jakąś szerszą drogę, nadal jednak nie wiedząc, ani gdzie jesteśmy, ani dokąd jedziemy. Mimo to czuliśmy, że jesteśmy coraz dalej od miejsca, w którym spędziliśmy noc, i już samo to sprawiało nam radość. Nisko nad nami przeleciały dwa niewielkie, ale za to szybkie i zwinne śmigłowce. Pruły ze swych działek pokładowych, tak że kilkadziesiąt metrów przed nami pociski wpadały w asfalt jak w wodę. - Skurwysyny. Wypuścili nas nafriendly fire [Ogień przyjaciela (ang.) Przypadkowe ostrzelanie przez sojuszników.] My nie oglądaliśmy się już na bomby, ostrzał artyleryjski ani żołnierzy pryskających na wszystkie strony na widok powietrznych intruzów. W końcu zatrzymaliśmy się, rozumiejąc, że to opętańcza gonitwa donikąd. - Autostrada. Bagdad. Gdzie? - krzyczeliśmy do dwójki ludzi, którzy właśnie zeskoczyli z rowerów i kryli się w rowie obok drogi. Bez skutku, jeśli nawet rozumieli, co do nich krzyczymy, to byli jeszcze bardziej zdezorientowani niż my. Wlepiali w nas przerażone oczy, nie dając żadnego czytelnego znaku, więc z piskiem ruszyliśmy dalej. Jedyną nadzieją dla nas był powrót w kierunku check pointu, na którym zostaliśmy zatrzymani. Jeśli trwał szturm na tę miejscowość, to musiał przecież iść z tamtego kierunku. Opuszczaliśmy miasto. Zobaczywszy gaje palmowe na poboczach, sądziliśmy, że największe zagrożenie zostawiamy za sobą. Nic z tego. Drogę, która zdążyła się już przerodzić w autostradę, kończył zerwany wiadukt. Jakaś potężna bomba zmiotła całe kilkadziesiąt metrów drogi zawieszonej na wysokości dwóch pięter nad ziemią. Przed nami znajdował się jedynie uskok. Nie było wyjścia. Rozpędzeni, ledwie utrzymując stabilność samo chodu, zawróciliśmy w kierunku centrum miasta. Krążył nad nami Azrael... zwiastun śmierci, archanioł odbierający ludziom dusze z woli i upoważnienia Allaha. Czuliśmy jego obecność, widzieliśmy cień, słyszeliśmy szum skrzydeł. Ten dźwięk przyprawiał nas o dreszcze. Azrael wzlatywał wyżej, to znów prawie siadał na masce samochodu. Jego lista dusz na ten dzień była długa, były na niej nazwiska ludzi, którzy jechali tą samą drogą, tuż obok nas. Nie czekaliśmy aż i my zostaniemy wyczytani, gnaliśmy szeroką ulicą, zostawiając za sobą irackie posterunki pełne zdziwionych naszym nagłym pojawieniem się spojrzeń i wymijając auta rozerwane na strzępy wybuchami. Mieszkańcy tej miejscowości też uciekali przed bezlitosnym archaniołem. Kryli się w budynkach i pod koronami drzew. Przebrani w cywilne ciuchy żołnierze i fedaini nie mieli zbył wiele czasu na zastanawianie się, skąd w środku jeszcze kontrolowanego przez nich miasta wzięło się dwóch obcych o zachodnich rysach twarzy - oni także uciekali przed spojrzeniami zwiastuna śmierci. Dotarliśmy wreszcie do ogromnego skrzyżowania na przedmieściach. Inni kierowcy z szaleństwem w oczach, przyduszając pedał gazu aż do samej podłogi, zdezorientowani to jechali wprost, to znów zawracali i z piskiem skręcali w lewo. Nikt nie wiedział, gdzie jest bezpiecznie, dziesiątki obijających się o siebie samochodów na tej samej ulicy tworzyło esencję bezradności i chaosu. Jak zostać nie zauważonym przez bezlitosnego wysłańca niebios, co zrobić, żeby ciało i dusza jeszcze choć przez chwilę stanowiły jedność, gdzie szukać schronienia? Dla nas istniała tylko jedna droga, ta, na którą nie decydował się żaden z uciekinierów. Skręciliśmy w prawo, tam gdzie nie jechał ani jeden samochód. Stamtąd musi iść natarcie. Wyszliśmy mu na przeciw. Jedni wierzą, że archanioł śmierci jest wielki jak góra, ma cztery tysiące skrzydeł, setki par oczu i dziesiątki języków. Inni mówią, że jest pozbawionym kształtów, niematerialnym byłem. Ten, który poleciał za nami, gdy skręciliśmy w pustą drogę, miał 18 metrów długości i tylko cztery skrzydła. Czuliśmy ich wibracje całym ciałem, wokół wirował kurz podniesiony ich pędem. Azrael pluł ogniem z 30-milimetrowego działka, wyrzucał rakietowe pociski przeciwpancerne, niósł potęgę symbolizowaną przez białą gwiazdę wpisaną w okrąg, niósł zniszczenie i trwogę. Archanioł miał też drugie imię nadane mu w innym zakątku świata - Apache. Niektórzy pieszczotliwie nazywali go Pachi. Widzieliśmy w lusterku wstecznym, jak śmigłowiec zbliża się w zawrotnym tempie. Gdy przyczaił się nad samochodem, zamarliśmy bez najmniejszej wiary, że może nas uratować cokolwiek. Pędzące nad miastem, dużo mniejsze śmigłowce Kiowa zdawały się nas nie zważać. Mknęły z prędkością 200 kilometrów na godzinę, rażąc z obrotowych działek niemal na oślep. Apache zachowywał się inaczej. Zawisł nad samochodem z dziobem skierowanym w dół, wąchając nas jak pies zastanawiający się, czy ugryźć nieznajomego, czy też dać mu spokój. W policzki biły nas podmuchy gorącego powietrza, wrzucane do środka przez wielkie łopaty wirnika. Czerwona folia, narzucona pospiesznie na maskę, wyrwała się z potrzasku i furkotała na wietrze, zasłaniając część szyby. Z perspektywy dwóch facetów w szturmowym śmigłowcu, którzy mogli roznieść nas na strzępy w kilkadziesiąt sekund, a kosztowałoby ich to zaledwie naciśnięcie guzika na drążku sterowym, musieliśmy wyglądać naprawdę żałośnie. Szum skrzydeł Azraela zaczął cichnąć. Bezlitosny archanioł dał nam spokój, wycofując się w stronę ruchliwego skrzyżowania. Po chwili znowu usłyszeliśmy gruchot pocisków wyrzucanych z grubej lufy. Był odległy i nas już nie dotyczył. Tym razem na liście, którą wręczył mu Allah, nie było naszych nazwisk. - Już myślałem, że nas rozpierdoli w drobny mak. - Co za fart... nie byłem pewien, co chce zrobić. Mieliśmy zajebiste szczęście. - Jakie kurwa szczęście... Jakby nie to czerwone gówno, co nam teraz zasłania całą przednią szybę, wrócilibyśmy do Polski w plastikowych workach. Oddychaliśmy głęboko, wciągając ze świstem powietrze przez nosy zapakowane wszechobecnym pyłem. Żaden z nas w życiu nie oddychał chyba jeszcze tak głęboko. Po tym wszystkim, co przeszliśmy w ciągu ostatnich godzin, po przesłuchaniach, po nocy, gdy tchu ani ochoty na rozmowę nie odebrały nam bombardowania, nagle zabrakło nam słów. Na usta cisnęły się tylko przekleństwa i żaden z nas nie da sobie głowy uciąć, czy nie szeptaliśmy ich sobie pod nosem. - Widzisz to? - Co? - Ktoś tam stoi, tam jest jakiś posterunek. - Myślisz, że to Jankesi? - Pomarańczowy kolor. Mają pomarańczowe oznaczenia. To Amerykanie. - Ale czy to Jankesi czy Irakijczycy? - Kurwa, mówię ci, że pomarańczowy. Tylko koalicja go używa. - Żeby nas nie rozpierdolili. To byłaby najsmutniejsza historia od czasu Romea i Julii. Najpierw wyjeżdżamy z oblężonego miasta pod ostrzałem artylerii i śmigłowców, zostawiając w tyle posterunki irackie, a później na rogatkach rozpieprzają nas Amerykanie. - Mamy tę folię na masce. Śmigłowcom starczyła. Zwolniliśmy. Kontury ludzi na drodze stawały się coraz wyraźniejsze. Za nimi w poprzek szosy stały bradleye i hummery, z pomarańczowymi fluorescencyjnymi wielkimi kwadratami na drzwiach i dachach, tak jasnymi, że nasza czerwona folia wydawała się prawie czarna. Z karabinków szturmowych, karabinów maszynowych, granatników i pistoletów mierzyło do nas przynajmniej 30 osób. To znaczy tyle ich widzieliśmy. Tych niewidocznych dla nas luf mogło być dwa razy więcej. Kiedy my zastanawialiśmy się, czy nie wypalą, ci na wprost nas zastanawiali się, czy nie mamy samochodu wyładowanego po dach trotylem i czy zdołają nas zastrzelić, gdyby ich czarne przewidywania się sprawdziły. Gdy byliśmy jakieś 50 metrów od nich, kilka kroków przed szereg wystąpił jeden z żołnierzy, podnosząc wysoko rękę. Zaciśnięta pięść. To znaczy: „Zatrzymaj się, a może przeżyjesz. Zatrzymaj się bez względu na wszystko”. Stanęliśmy, nie gasząc silnika, aby dać im szansę dokładnie nas obejrzeć. Wszystko zależało od facetów z lornetkami. Boże, jak długo będą się jeszcze przyglądać. Żołnierz wreszcie rozprostował dłoń, pokazując nam, że możemy się zbliżyć. Czasem wydawało mu się, że za bardzo przyspieszamy, więc nerwowo sygnalizował, żeby wcisnąć mocniej hamulec. Samochód toczył się tak powoli, że licznik prędkości pokazywał zero kilometrów na godzinę. Wolniej jechać już nie mogliśmy. Żołnierz rozluźnił się dopiero wtedy, gdy byliśmy na tyle blisko, że mógł zobaczyć nasze twarze. Zatrzymaliśmy się tuż obok niego. Jego towarzysze broni trzymali nas ma muszce, dopóki nie sprawdził naszych identyfikatorów. - Co tu robicie? I jak tu w skrócie opowiedzieć taką historię? - Złapali nas wczoraj Irakijczycy, a dziś uciekliśmy - usłyszał Amerykanin. - Nie wiedziałem, że w mieście są jacyś jeńcy. - Nikt wam nie powiedział? Żołnierz zaprzeczył, potrząsając głową. Zajrzał do samochodu, jeszcze raz nam się przyjrzał i krzyknął do tyłu, że wszystko w porządku. Zza bradleya podszedł do nas wysoki rangą oficer. - Widzieliście w mieście posterunki irackie? Przytaknęliśmy, dopiero wtedy zwracając uwagę na metalowe dystynkcje przyczepione do klapy munduru. Pułkownik US Army. Czarnoskóry adiutant, którego nasz rozmówca zawołał skinieniem głowy, podbiegł truchtem. Zamienili kilka słów na boku. Adiutant wyjął z wielkiej kieszeni spodni zafoliowaną mapę i rozłożył na masce samochodu. Zrywał ją silny wiatr, więc obaj żołnierze oparli się łokciami na kolorowej płachcie papieru. - Gdzie byliście przetrzymywani? Spojrzeliśmy na siebie bezradnie. - Nie wiemy. - Jak to? - Wczoraj wozili nas z zamkniętymi oczami, więc nie widzieliśmy drogi. Dziś kilka razy gubiliśmy się, zawracaliśmy, kluczyliśmy. Bez szans, nie rozpoznamy tego miejsca. Dowódca oddziału spojrzał na nas cierpliwym wzrokiem. - Teraz jesteśmy tu - pacnął palcem wskazującym w skrzyżowanie wyrysowane na dole mapy podpisanej w rogu Al-Hilla. - Wy przyjechaliście tą drogą. Zastanówcie się. Przyglądaliśmy się uważniej mapie, próbując znaleźć jakiś punkt odniesienia. Fioletowy obszar otoczony grubą czarną linią na północy. „BABYLON - ancient town [Babilon – starożytne miasto (ang.)]”. Uciekliśmy z Babilonu. - Nie damy rady, nie wiemy, którędy przyjechaliśmy. To mogło być gdziekolwiek w tym obszarze. Pułkownik westchnął. - Dobra. W mieście jest dużo żołnierzy? - Wczoraj widzieliśmy ich mnóstwo. Dziś tylko uzbrojonych cywilów. - Dzieci i kobiety też miały broń? - Nie. Tylko dorośli mężczyźni. Zadał nam jeszcze kilka pytań, na które nie potrafiliśmy odpowiedzieć. Wreszcie machnął ręką. Byliśmy marnym źródłem informacji. Więcej mógł się dowiedzieć, wywołując przez radiostację pilotów śmigłowców, które nadal siały nad miastem grozę i spustoszenie. Podał nam rękę na pożegnanie. - Którędy dojedziemy do Nadżafu? - Tędy - machnął ręką, pokazując drogę za swoimi plecami. - Ta jest czysta. Już to gdzieś słyszeliśmy. Marcin: Spodziewałem, że kiedy uda nam się już wyjechać z Al-Hilli, ogarnie mnie zmęczenie, że wraz ze spokojem przyjdzie senność, że wyczerpanie spowodowane ciągłym trzymaniem nerwów na wodzy da o sobie wreszcie znać. Nic takiego się nie stało. Zostawiliśmy za sobą Amerykanów warujących na piasku jak charty na polowaniu, gotowe w każdej chwili rzucić się do przodu, i pognaliśmy w kierunku Nadżafu na złamanie karku. Spokój nie nadchodził, choć w porównaniu do tego, co niknęło za plecami, wszystko na drodze wydawało się nieruchome, prawie martwe... Nawet ci obszarpani i brudni na twarzach Irakijczycy - jeńcy wojenni, stłoczeni wzdłuż drogi, zbici w gromadkę niczym zastraszone dzieciaki, przypominali bardziej ludzką masę o konsystencji plasteliny, kształtowaną jednak nie dotknięciem palca, ale gwałtowniejszym ruchem lufy M16. Ten zlepiony naprędce przez okoliczności organizm reagował tylko na nerwowe przestępowanie z nogi na nogę wartowników lub przerzucanie karabinu z jednej ręki do drugiej, po czym nieruchomiał znów na dłuższy czas jak skalna bryła. My zaś, zachłystując się wolnością po ponad 20 godzinach uwięzienia, wyrwaliśmy się w przód, jak byśmy nie wierzyli, że to już po wszystkim, że to już koniec. Jacek: Udało się. Co dalej? Ile jeszcze kilometrów zostało do tego Nadżafu? Ile jeszcze przed nami? Jesteśmy cali. Jest słuchawka od telefonu? A telefony komórkowe? Tam mam wszystkie numery. Gorączkowe szperanie po schowkach. Papiery wozu? Są. Notatniki? Czy są? Co oni tu robili przy samochodzie? Od czego są te kable, które wiszą? Na desce rozdzielczej samochodu znowu zaświeciła się lampka sygnalizująca nieprawidłowe działanie napędu. Tyle razy sprawdzali i nie znaleźli pieniędzy. Ile mamy paliwa? Nieważne. Teraz damy już sobie radę. Trzeba się skontaktować z krajem i z chłopakami. Udało się. Droga do Nadżafu była bezgłośnym, choć niezwykle wyrazistym, świadectwem wojny. Opowiadała o niej lepiej niż mógłby to zrobić najlepszy gawędziarz. Spalone wraki budynków, okopcone ściany i dachy podziurawione podczas ostrzałów, wszystko, co do tej pory wydawało nam się tak oczywistym obrazem walk, w jednej chwili stało się banalne i bez wyrazu. Asfalt rozharatany wszerz i wzdłuż grubymi pociskami ze śmigłowcowych karabinów rozpaczliwie dowodził, że jeszcze przed chwilą urzeczywistniło się tu piekło. Stosy pękatych łusek, większych niż kciuk dorosłego mężczyzny, zgarnięte były pośpiesznie na pobocze przez przechodzące tędy amerykańskie oddziały. Szturmowe śmigłowce Apache i Cobra pięknie wyglądają na filmach albo na pokazach techniki wojskowej. Mówi się, że stylistyką przypominają lecącą ważkę, słyszy się peany nad ich zwrot-nością i stylową linią. Czytając specyfikację uzbrojenia, którym faszerowane są nowoczesne śmigłowce, mało kto zawraca sobie głowę zastanawianiem się, co to znaczy, że producenci wyposażyli je w działka o kalibrze 30 milimetrów albo w trzylufowe 20-milime-trowe działka obrotowe i rakietowe pociski przeciwpancerne. Nikt nie sprawdza tego z linijką w ręku, a przecież wyrażenie „kaliber 20 mm” to nic innego, jak eufemistyczne określenie, że taka kula pozostawia w ciele ludzkim otwór o średnicy przynajmniej dwóch centymetrów. Mówiąc krótko, Apache i Cobra to zabójcy z klasą. Czasami zaskakiwały nas niewidoczne z daleka, a głębsze niż niejedna studnia, leje po bombach, które wyrwały wraz z trzewiami piachu od razu trzy nitki komunikacyjnej arterii. Trzeba było wtedy gwałtownie wciskać pedał hamulca i wytężając wzrok, szukać innego przejazdu, uważając, aby nie natknąć się w pasie rozdzielającym przeciwne kierunki ruchu na miny, które mogły tam pozostawić wycofujące się w pośpiechu irackie oddziały. Po bokach drogi tu i ówdzie straszyły nas wraki irackich samochodów, cywilnych i wojskowych, rozprutych ostrzałem, rozerwanych wybuchem, z wnętrzem całkowicie już wypalonym, z metalowymi ramami karoserii poskręcanymi od temperatury. Stały co kilkadziesiąt metrów. Niektóre pojazdy iraccy żołnierze próbowali ukryć pod rozłożystymi palmami, wierząc, że sprzęt w kolorach maskujących będzie niewidoczny dla krążących w powietrzu śmigłowców. Słuszne z punktu widzenia logiki rozumowanie przegrało jednak z nowoczesną techniką, a Irakijczycy, którzy starali się w cieniu drzew ukryć przed ostrzałem z powietrza, mogli się co najwyżej pocieszać, że pozbawieni tej roślinnej osłony byliby jeszcze łatwiejszym celem. Tak czy inaczej amerykańskie natarcie nie oszczędziło żadnego samochodu, żadnego czołgu, transportera czy działa. Cały ten sprzęt wojskowy, jeszcze do niedawna z taką dumą prezentowany na paradach wojskowych, które tak uwielbiał Saddam, stał teraz okopcony, podziurawiony i zepchnięty na pobocze. - Zróbmy tu zdjęcia. Jacek zasyczał w odpowiedzi, nie spuszczając wzroku z drogi. - Przecież tu nikogo nie ma. - Zwariowałeś? Rozejrzyj się. Tu ciągle mogą być jacyś maruderzy. Spokój wokół drogi był rzeczywiście tylko pozorny. Stojące wzdłuż drogi lepianki jedynie wydawały się opuszczone. Co rusz z kolejnego okna wychylała się jakaś głowa, tylko na chwilę, na mgnienie oka, aby później zniknąć w pustce budynku tak szybko, że można by się zastanawiać, czy nie było to przywidzenie. Niezmącona najmniejszym podmuchem wiatru, otaczająca nas cmentarna cisza za drzwiami rozwalających się budynków musiała zmieniać się w ciszę rodzącą paniczny strach. Niedawno przeszło tędy natarcie. Przeszły czołgi przy wtórze furkotu śmigieł, szybko i ze złością tnących powietrze... Przejechały samochody z karabinami maszynowymi, z lufami skierowanymi w stronę okien. Czasami żołnierze zatrzymywali się, aby przeszukać jakąś chatę, podejrzewając, że mogą kryć się w niej fedaini, gwardziści albo ktokolwiek uzbrojony. Wpadali wtedy do lepianki jak grom z jasnego nieba, krzycząc i wymachując bronią, otwierali kopniakami drzwi do malutkich pokoików, czasami przewracali meble, czasami rozdawali kolbami bolesne szturchańce, a nie znalazłszy nikogo, wycofywali się powoli. Nie spuszczając wzroku z domowników, wsiadali do samochodów i jechali dalej. Bywało, że do domu wdzierali się inni żołnierze, ci którzy mieli bronić kraju przed diabłem zza Oceanu. Ci, co jeszcze niedawno krzyczeli „nasze dusze i krew tobie oddamy, Saddamie”, a teraz zrzucali naprędce mundury i żądali cywilnych ubrań, spodni, koszul, czegokolwiek, byleby się przebrać. Wcale nie byli bardziej przyjaźni, też machali karabinami, też wydzierali się w niebo-głosy i rozdawali szturchańce. Jak dawno to mogło być? Kilka godzin wcześniej, wczoraj czy może dziś wcześnie rano? A teraz samochód jechał z tej strony, w którą pojechali ci obcy. Kto jest w środku, nasi czy tamci? Czego chcą? Trzeba się schować, wcisnąć w jakiś kąt, nie wyglądać przez okno, nie prowokować. Może się nie zatrzymają, może nie będą grozić i może nie przystawią lufy do głowy... Ich otaczał strach, a nas spokój. Oddalaliśmy się od zapachu prochu i spalenizny, wystrzałów i wybuchów. I byliśmy żywi, choć jeszcze niedawno nie było oczywiste, czy wyjdziemy z tego cało. Patrzyliśmy zatem na zniszczoną drogę i na wysokie, nienaturalnie zielone w tej szarości, która nas otaczała, palmy o pniach wystarczająco grubych i silnych, aby udźwignąć długie, ciężkie gałęzie, czasami wręcz liżące pylistą glebę. Sielanka. - Zrobimy kilka zdjęć i jedziemy dalej. Ile nam to zajmie? Dwie, trzy minuty? - Zatrzymam się dopiero w Nadżafie. Albo przy Amerykanach. Jacek przyspieszył mimo obaw, że pokonani przez zmęczenie wpakujemy się wreszcie w jakiś lej po bombie, nie zauważając jego krawędzi. Nie mieliśmy bladego pojęcia, która może być godzina. Sądząc z pozycji, w jakiej wielka jasnożółta kula żaru wisiała nad ziemią, mogliśmy się tylko domyślać, że jest jeszcze przedpołudnie. Raz po raz spoglądaliśmy odruchowo na przeguby rąk, szukając zegarków, tylko po to, żeby przypomnieć sobie, iż od kilkunastu godzin noszą je przecież jacyś iraccy żołnierze. - Ile jest do tego Nadżafu? 60 czy 80? - Wydaje mi się, że 60. To, że zbliżamy się do Nadżafu, dotarło do nas dopiero wtedy, gdy przy drodze pojawili się pierwsi Irakijczycy patrzący na nas bez zdziwienia i lęku. Niektórzy machali do nas w geście pozdrowienia, inni w ogóle nie zwracali uwagi na nasze auto. Z czasem zabudowa stała się gęstsza i ludzi przybywało z minuty na minutę. Ktoś sprzedawał papierosy, ktoś inny na prowizorycznym straganie rozłożył cebulę i pomidory. Miasto wydawało się wielkie, i chyba wielkie było, bo jechaliśmy przez przedmieścia już długo. Wreszcie dotarliśmy do jakiegoś ronda. Z odnalezionej w samochodzie mapy wynikało, że aby wjechać do miasta, powinniśmy skręcić w prawo. Obaj myśleliśmy o jednym: żeby w końcu się zatrzymać, wyjąć telefon i powiedzieć naszym rodzinom, że żyjemy. Mieliśmy nadzieję, że telefon satelitarny znajdziemy między ubraniami, jedzeniem i kanistrami z benzyną, które leżały na tylnych siedzeniach. Im głębiej wjeżdżaliśmy do centrum miasta, tym tłum był gęstszy i tym większy ogarniał nas niepokój. - Amerykanów to ja tu nie widzę. - Niestety, masz rację. To prawda. Uspokajające było tylko to, że miasto żyło. Typowy arabski rozgardiasz, krzyki handlarzy, falujące mrowie ludzi, które zalewało wąskie uliczki Nadżafu, kazały nam wierzyć, że za chwilę naprawdę będziemy mogli sobie powiedzieć: „już po wszystkim”. W Nasirijji też długo nie widzieliśmy Amerykanów. Tam także z duszą na ramieniu przejechaliśmy przez pól miasta, szukając bezskutecznie jakiegokolwiek znaku obecności amerykańskich czy brytyjskich wojsk. Dopiero po kilkudziesięciu minutach zobaczyliśmy oddziały koalicji. Tak też było i teraz. Duże rondo w centrum miasta okrążyliśmy dwa czy trzy razy, zanim trafiliśmy na jadący z przeciwnej strony konwój amerykańskich pojazdów. Chcieliśmy jechać za nimi, zatrzymać się gdzieś przy jednostce. Dopiero co uwolnieni, potrzebowaliśmy poczucia bezpieczeństwa. Niestety, przeciśnięcie się na drugi pas ruchu wręcz graniczyło z cudem. Lawirowanie wśród wielu irackich aut, których kierowcy wyznawali tylko jedną zasadę: „pierwszeństwo ma większy lub sprytniejszy”, wymagaio wyjątkowej koncentracji. Ale nawet mimo to, że mieliśmy samochód terenowy, co wedle tej reguły na większości skrzyżowań dawało nam większe szansę na uniknięcie wypadku, nie byliśmy w stanie przebić się i pojechać za hummerami. To, że amerykański konwój był niewielki i nie wyglądał zbył bojowo spowodowało, że zrezygnowaliśmy z pogoni za żołnierzami. Nie była to jednostka typu combat, a zwykły patrol. Żołnierze, mierząc na boki z ciężkich karabinów maszynowych, obserwowali mijane domy i ludzi. Wyglądali na skoncentrowanych, ale nie na zdenerwowanych czy przestraszonych, jak to się działo w miejscach i chwilach, kiedy nie czuli się pewnie na zajętym terenie. - Nieważne. Znajdźmy najpierw miejsce, gdzie możemy rozłożyć telefon, później będziemy się głowić, jak zaleźć jakąś jednostkę. - Musimy się streszczać, słońce jeszcze wysoko, ale zdaje się, że mamy sporo roboty. Przejechaliśmy wszerz i wzdłuż prawie cały Nadżaf. Wszędzie kłębiły się tłumy mieszkańców. Ich widok nas radował, nie za bardzo chcieliśmy się jednak zatrzymywać. Zostalibyśmy otoczeni i zasypani prośbami o wodę, jedzenie, pieniądze albo możliwość skorzystania z telefonu. = Zatrzymujemy się tu? - To nie jest najlepsze miejsce. W minutę będzie przy nas tłum. Jedziemy dalej. - Czy znajdziemy tu w ogóle coś spokojnego? Zmęczenie i upal zaczęły nam się dawać we znaki. Rozpięliśmy kamizelki kuloodporne, opuszczaliśmy też raz po raz szyby samochodu, szukając sposobu na opanowanie potu, który lał się z nas strumieniami. Zamykaliśmy je jednak w pośpiechu, wjeżdżając w tłum. Wreszcie stanęliśmy na jakimś żwirowisku na skraju miasta. Nadżaf po prostu w tym miejscu się urywał. Ulice kończyły się tuż przed uskokiem głębokim na kilkadziesiąt metrów. Przed nami rozciągał się widok na wielką dolinę. Światło współgrało z półcieniami w niewielkich zagłębieniach terenu, rozpadając się na kawałeczki przefiltrowane między liśćmi palm. Było tak spokojnie, że aż nierealnie, nieprawdziwie. Jak na akwarelce, wciskanej pozbawionym gustu turystom na pamiątkę, albo na pocztówce z egzotycznego kraju. Prawdopodobnie równie pięknie było tu w biblijnych czasach, gdy według tradycji osiadł tu Abraham wraz ze swoim synem Izaakiem. Przed nami była Dolina Pokoju. Prorok uważał ją wręcz za skrawek nieba. Przed biblijnym potopem podobno była tu wysoka góra. Miał na niej szukać schronienia jeden z synów Noego, który postanowił uciec przed żywiołem. „Udam się na wygnanie na tę górę, a ona ochroni mnie od wody” - miał wówczas powiedzieć. Lecz Bóg dostrzegł podstęp i uderzył w górę, aby ją skruszyć na drobniutkie kawałeczki, a miejsce to obróciło się w perzynę zgodnie z wolą Najwyższego. Gigantyczne morze zalało zrównane z ziemią wzniesienie. Woda opadała i opadała, aż wreszcie całkiem zniknęła. Od tego czasu to miejsce nosi nazwę Naj Dżaf, czyli „wyschnięta rzeka”. Tysiące lat później, gdy góra stała się doliną, na jej skraju i my szukaliśmy schronienia, jak niegdyś nieposłuszny potomek Noego. Miejsce to wydawało nam się oazą spokoju. Zapewne tak jak i jemu. Wysiadając nareszcie z samochodu, dostaliśmy skrzydeł. Ile czasu spędziliśmy w Al-Hilli? Aż nadto, by wiedzieć, że nasze rodziny znalazły się na skraju rozpaczy. Jeden z nas szukał w bagażniku czegoś do picia, drugi błyskawicznie rozkładał skrzydła anteny telefonu satelitarnego. Cholera, za słaby sygnał... Trzeba się wbić w innego satelitę. Krążyliśmy wokół samochodu, uparcie odpędzając od siebie myśli, że być może będziemy zmuszeni przenieść się w inne miejsce, że nasi bliscy będą musieli jeszcze poczekać na sygnał od nas, że będziemy trzymać ich w niepewności dłużej niż to konieczne; stawialiśmy aparat na przemian po jednej, to znów po drugiej stronie auta, chroniąc przed silnym wiatrem, gotowym zmieść go w pobliską przepaść i roztrzaskać na kawałki. Nie zwracaliśmy uwagi na zbierających się przy nas coraz liczniej ludzi. Obserwowali nas najpierw z oddali, zbliżając się coraz bardziej, ciekawie wlepiając oczy na zmianę w telefon i nieznajomych. Jest, wreszcie jest sygnał - słaby, ale stabilny. Uda się. - Masz, zadzwoń pierwszy. Wybieranie numeru. Pik, pik, pik... Nieznośny wiatr uderzał prosto w membranę mikrofonu, wywołując nieznośny szum. Zajęte. Jeszcze raz. Wyczekiwanie. Znów to samo. - Próbuj dalej. Marcin: Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, gdy wreszcie usłyszałem glos mojej żony. Wykrztusiłem tylko: „Cześć, to ja”, jakbym dzwonił, aby powiedzieć, że trochę później wrócę z pracy. Rozmawialiśmy krótko, rzeczowo. Nawet nie poznałem, że płakała. Słuchawka telefonu krążyła z ręki do ręki. Doświadczaliśmy głębokiego uczucia ulgi. Przez chwilę jedynym świadkiem tej sceny był stojący na skraju żwirowiska mężczyzna. Miał nie więcej niż 30 lat. Wyglądał trochę jak samobójca, który chciałby skoczyć z wieżowca, lecz boi się, bo zwyciężają wątpliwości. Pochylał się w dół, balansując rękami, aby złapać równowagę. Niebezpiecznie igrał z silnymi porywami wiatru. Odstąpił od przepaści, kiedy spostrzegł nadchodzących od strony miasta ludzi. Wyszedł im naprzeciw. Wiedzieliśmy, że na rozmowy telefoniczne nie mamy już wiele czasu. Jacek: „Aniu, już wszystko dobrze” - po drugiej stronie przywitało mnie milczenie. „Zadzwoń do moich rodziców, powiedz, że uciekliśmy i jesteśmy bezpieczni... albo nie. Zaraz sam to zrobię... Raz na jakiś czas na horyzoncie pojawiały się amerykańskie śmigiowce transportowe, Chinooki albo Sea Knighty. - I love Kuwait. I love Amrika! - darł się wniebogłosy malec. Gdy tylko pojawiły się pierwsze promyki słońca, kopuła Złotego Meczetu rozpalała się kolorem czystego złota. „Jesteś?”. Ciche „Tak”. Żadnych pytań. Świat znowu zaczynał zamykać się w ramy, które, jak wydawało się chwilami, rozstąpiły się już na zawsze. Po kilkunastu minutach puste niemal do tej pory miejsce zaczęto wypełniać się ludźmi. Wyglądało na to, że staliśmy się atrakcją dnia. Coraz więcej osób kłębiło się wokół telefonu, wpatrując się w ciekłokrystaliczny wyświetlacz, dotykając rozłożonych skrzydeł anteny. Gdy na migi pokazywaliśmy, że zagłuszają satelitarny sygnał, rozumieli chyba, bo natychmiast odsuwali się od aparatu, podziwiając cudo techniki z daleka. Wszędzie było ich pełno. Zaglądali do samochodu. Przez szybę bagażnika usiłowali zobaczyć, co jest w środku. Na samym wierzchu leżał, wybebeszony przez esbeków w Al-Hilli z tekturowych pudełek, prowiant. Przywieźliśmy go ze sobą z Kuwejtu, spodziewając się trudności w zdobywaniu jedzenia. Wszystko było wymieszane, puszki, suchary i zakonserwowane owoce. Przyciągały wzrok. Irakijczycy nie wyglądali na takich, co chcieliby nas okraść, ale ciągle musieliśmy wodzić za nimi wzrokiem, nie będąc pewni intencji każdego z osobna. Tymczasem mężczyzna o wielkich smutnych oczach, ten, który stał najpierw na skraju urwiska, raptem zrobił się nachalny. Za wszelką cenę starał się nam coś opowiedzieć, ciągnąc za rękaw na skraj przepaści. W niewielkim kopczyku na dnie doliny z trudem rozpoznaliśmy prowizoryczny grób. Ciało przysypane było niedbale. Spod pomarańczowego piachu wystawały fragmenty odzieży i ludzka stopa obuta w sandał. Obok leżał, połyskując w słońcu rękojeścią, granatnik z pociskiem stożkowym. Natarczywy Irakijczyk, wskazując ręką w dół na zabitego, na migi opowiadał przebieg zdarzeń. Zresztą widok zdradzał ponurą historię. Przyjaciel, może krewny mężczyzny, znęcony perspektywą zdobycia broni, opuścił się na dno przepaści i sięgnął po wyrzutnię. Już miał ją w ręku, ciesząc się ze swojego szczęścia, gdy niespodziewany wybuch rozerwał go na strzępy. Może chciał spieniężyć zdobycz, a może był na tyle naiwny, by sięgać po broń, myśląc o walce z okupantem. Mógł też być zwykłym rabusiem potrzebującym „argumentu” do grabieży. RPG na dnie przepaści było jednak tylko przynętą, przedmiotem pożądania przytwierdzonym do miny-pulapki. Kto ją pozostawił? Wycofujące się z miasta oddziały żołnierzy, a może fedaini, co to za różnica. I wtem przyszło olśnienie - to nie my byliśmy powodem tego zgromadzenia, to ta tragedia, co rozegrała się tu na kilka godzin przed naszym przyjazdem, ściągała tłumy gapiów w odludzie na skraju miasta. Nikt nie ważył się jednak wyciągnąć trupa na górę, nikt nie chciał pogrzebać go w innym, lepszym miejscu. Min na dnie przepaści mogło być znacznie więcej. Czas jechać. Czas znaleźć miejsce, gdzie można się wreszcie bezpiecznie przespać, odpocząć. Na horyzoncie znów pojawiły się szturmowe śmigłowce. Pocztówka z egzotycznego kraju w jednej chwili zmieniła się w plakat z Czasu Apokalipsy. Helikoptery były daleko, nie rozróżnialiśmy dokładnie sylwetek maszyn, prawie ich nie słyszeliśmy, lecz odgłosy, które nas dochodziły, dawały absolutną pewność, że plują ogniem, wyrzucając z siebie zabójcze kawałki metalu. Znów byliśmy świadkami wyścigu między myśliwym a zwierzyną. Do pięciopiętrowego hotelu z niebiesko-żółtym szyldem i przyciemnionymi szybami trafiliśmy przez przypadek. Szukaliśmy amerykańskiej jednostki wojskowej, ale po jakimś czasie zrobiło nam się wszystko jedno, czyją znajdziemy czy też nie, byleby tylko zrzucić z siebie sztywne z brudu ciuchy, umyć twarz i ręce, dać rozluźnić się zesztywniałym z napięcia i ciągłej gonitwy mięśniom. Jak długo nie widzieliśmy bieżącej wody? Pięć dni? Siedem? Mniejsza z rachunkami - wystarczająco długo, aby czuć, że lepimy się z brudu. Mydło leżało gdzieś w głębi plecaków. Od czasu wyjazdu z Kuwejtu „myliśmy się” mokrymi chusteczkami, których zwykle używa się do podcierania pupy niemowlętom. Woda, którą woziliśmy ze sobą w bagażniku, była na pustyni zbył cenna, aby zużywać ją w innych celach niż zaspokajanie pragnienia, a w miejscowościach, w których dotychczas się zatrzymywaliśmy, wodociągi były uszkodzone, nawet zaś jeśli jakimś cudem ocalały w bombardowaniach i walkach, to i tak nie było prądu, aby je uruchomić. Mokre chusteczki może nie były zbył komfortowe, lecz zajmowały mało miejsca w samochodzie, starczały na długo i dawały przynajmniej złudne poczucie, że dbamy o higienę. Nadżaf na pierwszy rzut oka nie wyglądał na specjalnie zniszczony, a to pozwalało mieć nadzieję, że system wodociągowy zachował się także w nienaruszonym stanie. Chęć umycia się była nawet ważniejsza niż głód czy zmęczenie, które kazało jak najszybciej położyć się spać. Wypisane na elewacji budynku słowo hotel zadziałało jak automatyczny hamulec. Na ulicznym straganie, rozstawionym tuż przy wejściowych schodach, amerykański żołnierz kupował kartony papierosów lokalnej produkcji, pomidory i cebulę. Śmiał się w głos z gestykulacji handlarza, próbującego wynegocjować jak najlepszą cenę i to koniecznie w dolarach. Koledzy czekali na niego ze stoickim spokojem w zaparkowanym obok hummerze, wymieniając luźne uwagi dziwną mieszanką angielskiego i arabskiego, z rzeszą cisnących się wokół pojazdu Irakijczyków. - Czy tu jest bezpiecznie? - spytaliśmy leniwie rozpierającego się na tylnym fotelu samochodu sierżanta. - Nie widzicie? Nie widzieliśmy. Ale było nam wszystko jedno. Potykając się o niskie, szare stopnie, powlekliśmy się do środka. W recepcji przywitał nas wysoki, niedogolony mężczyzna o zapadniętych oczach i siwej czuprynie, odziany w niebieską koszulę z materiału przypominającego drelich. Sennie opierał się o blat, podpierając ręką czoło, lecz nasz widok postawił go na równe nogi. - As-salam alajkum... - Wa alajkum as-soZam [Pokój z wami (arab.). Najpopularniejsze powitanie w krajach muzułmańskich.] - Jesteśmy dziennikarzami, szukamy jakiegoś miejsca do spania. Długie, kościste palce mężczyzny zadrżały, a oczy zapadły się jeszcze bardziej, choć początkowo wydawało się to niemożliwe. Znieruchomiał, by wyrzucić ręce, jakby w obronnym geście. - Hotel fuli, wszystko fuli. - Nie ma ani jednego pokoju? - Fuli, fuli... Hotel fuli - powtarzał recepcjonista jakby był zaprogramowany. - Jest nas tylko dwóch. Może coś się znajdzie. - Nie tu, tu nie ma miejsca. Może gdzie indziej. - Jesteśmy w mieście pierwszy raz, nie znamy innych hoteli. - Usiądźcie, spróbuję coś wam znaleźć... gdzie indziej. Znużeni opadliśmy na wyblakłą sofę. Dłonie recepcjonisty już nie drżały, lecz prawdziwie telepały się, jak kończyny epileptyka w nagłym ataku, gdy sięgał po telefon. Wysilał się na uśmiech, patrząc na nas, choć mina, która przylepiła mu się na twarzy, przypominała raczej grymas przerażenia. - On kłamie, ten hotel jest kompletnie pusty. Tu nie ma ani jednego gościa. Po prostu się nas boi. Wokół zaroiło się od dzieci. Mogło być ich sześcioro, siedmioro... zbiegły z wrzaskiem schodami i otoczyły nas szczelnie, badając wzrokiem bez słowa, lecz zbliżając się coraz bardziej i bardziej. Wreszcie czteroletni chłopczyk wskoczył ze śmiechem na kanapę obok nas, zaraz za nim to samo zrobiła niewiele starsza od niego dziewczynka. Tego nie mogliśmy się spodziewać. Całe towarzystwo niemal natychmiast zaczęło nam się kłębić na kolanach, wchodziło na głowy, bez skrępowania szarpiąc za włosy, ściskało ufnie za szyję i chichocząc, wymierzało lekkie kuksańce w bok. Bawiąc się z dziećmi, prawie zapomnieliśmy o starszym mężczyźnie, który trzymając ręcznie zapisany zeszyt w szarej okładce, wybierał na tarczy starego telefonu kolejne numery, szepcząc do słuchawki, gdy już uzyskał połączenie: „etnejn, etnejn”. „Dwóch, dwóch”. - Znalazłem miejsca - wychrypiał wreszcie posiadacz niebieskiego drelichu, oddychając głęboko z nieukrywana ulgą, jakby pozbył się właśnie sporego problemu. - Jak tam trafimy? - Zaraz ktoś po was przyjdzie. To dobry hotel, bardzo dobry... Ten, w którym właśnie byliśmy, też nam się podobał. W Europie byłby oznaczony prawdopodobnie co najwyżej jedną gwiazdką, ale jak na tutejsze warunki był prawdziwym luksusem. Już na pierwszy rzut oka wyglądał na schludny i czysty. Poszarzałe ze starości obrazy na ścianach, przedstawiające batalistyczne sceny z historii szyizmu, portrety irflamów, wersety Koranu w plastikowej, złocistej oprawie, pejzaż z Medyny, wszystko to było odkurzone i zadbane. Szyby czyste, blat recepcji świeżo przetarty, w powietrzu zapach indyjskich kadzidełek. Dzieci miały czyste paznokcie, umyte włosy, na świeżych ubraniach nieliczne zaledwie plamy, których trudno się ustrzec przy codziennej zabawie. - Precz! - w recepcji pojawił się kolejny mężczyzna, który klaszcząc w dłonie, próbował odciągnąć od nas małoletnie towarzystwo. Podobieństwo rysów wskazywało, że był ich ojcem, a za chowanie dowodziło, że chyba niezbyt stanowczym, bo wezwania posłuchały tylko dwie najstarsze latorośle. Młodsze potomstwo nadal gnieździło się z nami na sofie i ściskało za szyje. Mężczyzna podszedł bliżej i bezskutecznie próbował odciągnąć od zabawy czterolatka, który jako pierwszy wskoczył nam na kolana. Powstrzymaliśmy go gestem ręki. - Niech zostaną, nie przeszkadzają nam. Ojciec okupującej nas hordy skinął głową i strapiony, trochę zaskoczony naszą reakcją, wycofał się rakiem, siadając na identycznej kanapie przysuniętej do przeciwległej ściany. Miał sympatyczną twarz, ogorzałą od słońca nawet jak na mieszkańca Iraku, ciemną koszulę w drobną kratę i granatowe spodnie, niegdyś prasowane w kant, lecz teraz nieźle już schodzone. Przez chwilę badał nas wzrokiem, po czym zapytał o coś recepcjonistę. Dłuższy czas wymieniali uwagi, których nie byliśmy w stanie zrozumieć. Wreszcie z uśmiechem zwrócił się do nas. - Czaj? [Herbata (dialekt iracki)] Pytającym wzrokiem spojrzeliśmy na recepcjonistę, który łamaną angielszczyzną, pomagając sobie przy tym obiema rękoma, wytłumaczył nam, że na umyślnego, który zaprowadzi nas do innego hotelu, musimy poczekać jeszcze 15-20 minut. - Czaj - potwierdziliśmy, zdając sobie sprawę, że marzymy o gorącej, mocno słodzonej arabskiej herbacie. Znów zrobił się przy nas nadzwyczajny ruch. Tym razem dzieci oderwały się od nas jak na komendę. Zniknęły jednak tylko na chwilę. Zaraz jedno z nich przyniosło drewniane taborety, które miały służyć nam za stoliki, drugie serwetki do przykrycia stołków, kolejne dwie szklanki, każdą z innego kompletu, a najstarsza dziewczynka przydźwigała z trudem pięciolitrowy, błękitny termos z chłodną wodą. Po tym wszystkim dzieci, już nie powstrzymywane przez ojca, znów rzuciły się na nas, pełne niespożytej energii i trudnej do opanowania chęci zabawy. - Sahafi? - Tak. Z telewizji i z radia. - Amrika? - Bulanda. Mało nie spadliśmy z kanapy, kiedy recepcjonista poderwał się i uderzając mocno w pierś, wykrzyknął ze śmiechem: - Egipt. Zakutana w czarną tkaninę od stóp do głów kobieta przyniosła herbatę, stawiając na taboretach niewielkie szklaneczki wypełnione parującym napojem. Nie wyszła z recepcji, lecz oparła się o kolumnę, przysłuchując się ciekawie rozmowie. Źrenice miała czarne, fascynująco duże i o głębokim spojrzeniu, jak u niemal wszystkich mieszkanek Bliskiego Wschodu. Nie mogła być stara - w oprawie oczu nie można było dostrzec ani jednej zmarszczki, skóra była gładka i świeża. Jedynie dłonie, którymi nieustannie poprawiała czarną abaję, zniszczone i stwardniałe, o palcach spuchniętych od codziennych prac domowych, wyglądały jakby należały do innego ciała. - Wszyscy jesteście z Egiptu? - Z Kairu - potwierdził recepcjonista. Jacek: Wiedzieliśmy, że tylko zdobywając zaufanie hotelarza, jesteśmy w stanie przełamać jego obawy, ale żaden z nas nie miał pomysłu, jak to zrobić. Wreszcie Marcin podniósł się i wyciągnął zdjęcia, które włożył do kieszeni koszuli jeszcze chyba w czasie nocnych bombardowań. Fotografie żony i dzieci zwilgotniały od potu, ale nie były zniszczone. - Jak masz na imię? - młodszy z mężczyzn patrzył na nas z niezrozumieniem, przewracając oczami. W przeciwieństwie do recepcjonisty w ogóle nie znał angielskiego. - Szinu ismek? [Jak masz na imię? (arab.).] - ponowił pytanie. Ramadan [Arabskie imię męskie, ale także nazwa miesiąca muzułmańskiego postu.] - Ramadan, spójrz, to moje dzieci. A to żona. Egipcjanie wpatrywali się długo w zdjęcia. Z uśmiechem przekazywali je sobie z ręki do ręki, najpierw mężczyźni, później dzieci, w końcu ciekawie wlepiła w nie wzrok kobieta. Rozmawiali między sobą ściszonym głosem, a my przełykaliśmy niecierpliwie gorącą herbatę, czując jak jej ciepło nas rozleniwia. - Na jak długo przyjechaliście? - Nie wiemy jeszcze. Trzy, może cztery dni. Czekamy na przyjaciół. - Możecie zostać tutaj. Otworzyliśmy szeroko usta ze zdziwienia. Nie musieli nas namawiać. - Zaraz przygotujemy wam pokój. ZŁOTY MECZET Nas, i z bliska, i z daleka meczet czarował i pociągał. Gdy wchodziliśmy na dach, aby rozstawić anteny telefonów satelitarnych, przed nami, jak na dłoni, roztaczała się panorama miasta. W nocy - jako jedno z nielicznych miejsc w rozległym Nadżafie - kopułę meczetu oświetłało kiłka smug światła z rozżarzonych reflektorów. Od wczesnego ranka, gdy tylko pojawiały się pierwsze promyki słońca, kopuła rozpalała się kolorem czystego złota, mocno kontrastującym z burą barwą okolicznych budynków. Światło zdawało się muskać ją, dotykając nieśmiało, jak dotyka się drogocenne klejnoty. Do wnętrza meczetu wchodziliśmy pewnym krokiem, choć nie da się ukryć - w pierwszej chwili wielkie, błyszczące od lakieru, drewniane wrota trochę nas speszyły. - Pamiętasz tę legendę, która mówi, że z Nadżafu prosto do raju pójdzie 70 tysięcy ludzi? Tych, co tu pielgrzymują, oczywiście. - Pamiętam. A co, masz ochotę się załapać? ...Może do nieba wejdą właśnie przez te drzwi. Spojrzeliśmy na ludzi, którzy, wchodząc do środka, z pietyzmem całowali drewniane wrota i głaskali je delikatnie. Dla niektórych przekraczanie bramy tej świątyni było codziennością. Dla innych jednym z najważniejszych wydarzeń w życiu, drugim w kolejności po hadżu - obowiązkowej pielgrzymce do Mekki, którą muzułmanin musi odbyć przynajmniej raz w życiu. Atmosferę podniosłości czuć było na każdym kroku, udzielała się ona nawet nam. Trudno było się opanować, aby przekraczając próg, nie musnąć palcami idealnie gładkiego drewna, jak robią to pobożni szyici, choć wyznawcy islamu u niewiernych taki gest mogli uznać za świętokradztwo. - Robią właśnie takie wrażenie. Tylko co z resztą pielgrzymów? Nie zasłużyli na raj? - Zaraz będziesz miał okazję kogoś o to zapytać... Cały meczet wygląda tak, jakby stanowił przedsionek biblijnego Edenu (choć podobno biblijny raj znajdował się kilkaset kilometrów od świątyni, między Basrą a An-Nasirijją, w rozwidleniu Tygrysu i Eufratu). Z okien hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, codziennie podziwialiśmy lśniącą kopułę mauzoleum, która zdawała się wisieć między strzelistymi minaretami. Z bliska zaś z zachwytem przyglądaliśmy się kunsztownemu połączeniu lśniącego, brunatnego marmuru z ceglanymi ścianami, w całości pokrytymi przecudnymi inskrypcjami i motywami kwiatowymi. „O cierpiący udręki czasu i jego smutku, o tonący w troskach, którym nie dajesz rady, porzuć drogi, którymi chcesz podążać, i skieruj się do Alego. Wkraczaj” - głosiły słowa wymalowane białą farbą na niebieskim tle, czcionką o kroju tak zdobnym, że z powodzeniem można by prezentować go w najznamienitszych muzeach świata jako cud arabskiej kaligrafii. Po chwili wahania wywołanego monumentalnym wrażeniem, jakie zrobiła na nas świątynia z zewnątrz, śmiało ruszyliśmy do przodu, prawie tak śmiało, jakjej stali bywalcy. Legendarny Zloty Meczet, który jest jednym z najświętszych miejsc dla wyznawców szyizmu, musiał być w środku jeszcze piękniejszy. - Będziemy robić wszystko to samo, co ty – uspakajaliśmy Abdula, choć przecież dla niego pobył w meczecie musiał być czymś znacznie bardziej naturalnym niż dla nas. Tyle że Abdul jakoś dziwnie obawiał się wejść do środka. Widać było, że chyba wolałby uniknąć wprowadzania nas do świątyni. Czuliśmy jego osobliwy opór, jak w przypadku gdy próbuje się do siebie przyłożyć dwa końce magnesu o tym samym biegunie - udaje się to, ale gdy tylko przestajemy im pomagać, same od siebie odskakują. - Abdul! Nie jesteśmy muzułmanami... Czy na pewno możemy tam wejść? - pytaliśmy kilka razy, bo nie mieliśmy najmniejszej ochoty nikogo rozdrażnić. Czasami zdarza się, że ortodoksyjni muzułmanie sprzeciwiają się wchodzeniu wyznawców innych religii do meczetów, dlatego zawsze lepiej zapytać, zwłaszcza że w tych dniach wszyscy byli bardziej nerwowi niż zwykle. - Oczywiście, że możecie tam wejść. Nie ma sprawy - odpowiedź zawsze brzmiała tak samo. Jeszcze w hotelu, kiedy pytaliśmy go, jak nazywa się ów człowiek, którego wszyscy nazywają tu big man, dziwnie rozbiegły mu się oczy. Drżącą ręką zapisał nam w notatniku „Imam Ali Ibn Abi Talib” - imię patrona szyizmu i jednocześnie pierwszego imama tego odłamu islamu [Szyici (arab.) - od szi’a - partia. Nazwa tego odłamu islamu pochodzi od zwolenników pierwszego imama - Alego Ibn Abi Taliba, nazywanych „szi’at Ali” - partia Alego.] - Imam Ali? - dopytywaliśmy się. Abdul kiwał głową, choć nam nadal nic się nie zgadzało. Potykając się o luki w pamięci, przywoływaliśmy wydarzenia ze współczesnej historii islamu, szukając wskazówek do rozwiązania zagadki. Notatki, które gromadziliśmy w ostatnich miesiącach, okazały się zupełnie nieprzydatne w konfrontacji z rzeczywistością. O co właściwie chodzi z imamem Alim? Przecież on nie żyje od setek lat. Drobiazgowy kurs szyizmu, niosący w sobie więcej szczegółów niż dostępne w Polsce publikacje, przeszliśmy już w hotelu. Religijna edukacja zaczęła się od oglądania obrazów, którymi od góry do dołu obwieszona była cała recepcja. Stojący pośrodku filar zdobił portret dwunastego imama, na ścianach były pozłacane sury Koranu i batalistyczne sceny z bitew przywódców dwóch najważniejszych odłamów islamu - szyizmu i sunnizmu. Najpoważniejszym problemem, z jakim spotkała się rosnąca w siłę wspólnota muzułmańska po śmierci Mahometa, było prawo do dziedziczenia urzędu kalifa. Rzecz w tym, że Prorok nie pozostawił żadnych pisemnych wskazówek, kto ma być jego następcą, ani jak ma dokładnie wyglądać przekazywanie przywództwa religijnego, a co za tym idzie władzy nad kształtującą się wspólnotą muzułmańską. Na początku jakoś się to toczyło, ale do pierwszego poważnego sporu doszło jeszcze za życia Usmana ibn Affana - trzeciego kalifa sprawiedliwego [Kalif (arab. chalifa) - w dosłownym tłumaczeniu „zastępca”. Władca i jednocześnie zwierzchnik religijny w państwach muzułmańskich.] Prawa do sukcesji przywództwa rościł sobie Ali Ibn Abi Talib, kuzyn Mahometa i jego zięć jednocześnie. - Nikt nie miał takiej pozycji jak on. Należał do rodziny. Ożenił się z Fatimą, jedynym dzieckiem Proroka, które przeżyło - wyjaśniał recepcjonista Hasan, przesuwając z nabożeństwem opuszkami palców po finezyjnych zdobieniach ramek portretu Alego. Drugim pretendentem do władzy był Muawija - ówczesny namiestnik Syrii. Na podstawowe wówczas pytanie - co ma być wyznacznikiem przejmowania władzy, pokrewieństwo z Mahometem, czy też inne zasługi wobec społeczności muzułmańskiej - nikt nie potrafił jasno odpowiedzieć. Rosnące zamieszanie spotęgował bunt armii. Kalifa dotknęły problemy finansowe związane z militarną ekspansją islamu. Beduini, jego najwierniejsi żołnierze z Iraku i Egiptu, czuli się coraz bardziej pokrzywdzeni przez władcę. Rozdrażnienie budziło to, że na ich oczach w luksusie pławili się Arabowie z Hidżazu (w zachodniej części Półwyspu Arabskiego, nad Morzem Czerwonym), którzy z łaski Usmana zakosztowali „dobrodziejstwa” podbojów, choć to urodzeni na pustyni wojownicy faktycznie nadstawiali karku. Wreszcie żołnierze otwarcie zakwestionowali podział dochodów i choć zrozumienia u kalifa nie znaleźli, to przekonali do swoich racji Alego, który nagle stał się zagorzałym rzecznikiem ich interesów. Ali od samego początku był jednym z najgorliwszych wyznawców i krzewicieli nowej wiary. Według niektórych źródeł naukę proroka przyjął tuż po tym, kiedy zrobiła to pierwsza żona Mahometa - Chadidża. Według innych przekazów był trzeci - tuż za Chadidżą i Abu Bakrem (który po śmierci proroka został pierwszym kalifem). Jakakolwiek by była chronologia przyjmowania nowej wiary, nie da się ukryć, że Ali towarzyszył Mahometowi od pierwszych dni po Objawieniu i u jego boku zapisał się męstwem w najgłośniejszych bitwach. - Prorok powiedział mu kiedyś: „Ty jesteś częścią mnie, a ja jestem częścią ciebie”. Trudno przecież o lepszy dowód - żarliwie przekonywał nas Hasan. Jego wykład ściągnął do recepcji zarówno Ramadana, jak i Karima - przyjaciela rodziny i pracownika biurowego hotelu, który akurat bezczynnie przesiadywał w sekretariacie, przeglądając stare księgi meldunkowe. Nic więc dziwnego, że choć Ali nie sprawował żadnej faktycznej władzy, otaczał go posłuch i powszechny szacunek. Trzeci kalif miał za to kłopoty i to poważne. Na skutek nacisków i gróźb płynących od swoich wojowników Usman przyrzekł reformy, ale obietnic nie zamierzał dotrzymywać. Wkrótce Beduini przechwycili wiadomość wysłaną przez kalifa do zarządcy Egiptu, w której nakazywał krwawą rozprawę z rebeliantami. Stało się dokładnie odwrotnie niż zakładał plan Usmana. To panujący kalif najpierw został otoczony w swym domu w Medynie, a kiedy rokowania nie przyniosły oczekiwanych przez buntowników efektów, zginął z rąk syna Abu Bakra. Ali, który wprawdzie nie brał udziału w oblężeniu, lecz po cichu popierał rebelię, został wybrany czwartym kalifem. A ponieważ sam miał wielu nieprzyjaciół, wielu muzułmanów nie zaakceptowało tej decyzji. Opór wobec Alego był tak ogromy, że świat islamu podzielił się. Był rok 656. Przeciwnicy Alego [Przeciwnicy Alego Ibn Abi Taliba nazwali się sunnitami, od arab. sunna - „droga postępowania”. Na sunnę składają się wspomnienia (hadisy) z żyda Proroka i jego przyjaciół; opisany w nich sposób postępowania stal się wzorcem prawa dla sunnitów.] zjednali sobie Aiszę - wdowę po proroku Mahomecie, która przyłączyła się do chóru oskarżeń kierowanych pod adresem Alego i żądała kary za śmierć Usmana. Kiedy Aisza wraz z towarzyszami ruszyła do Iraku, aby szukać dla siebie poparcia, oddziały pod wodzą nowego kalifa zmiażdżyły ich w okolicach Basry, podczas tak zwanej „bitwy wielbłądziej”. - Ten obraz przedstawia „bitwę wielbłądzią” - objaśniał Karim, wskazując na zawieszoną na frontowej ścianie jedną z dwóch wielgachnych, kolorowych reprodukcji. Uwieczniona na niej scena batalistyczna była zagmatwana i nasączona wielką liczbą szczegółów, co najmniej jak Panorama racławicka. Karim zaś, przejmując na siebie ciężar opowieści, ciągał nas za rękawy po całej recepcji, jakby był co najmniej przewodnikiem w muzeum. Odwieczny konkurent Alego - gubernator Syrii oraz krewny zamordowanego Usmana - Muawija, odmówił uznania nowego kalifa i zażądał prawa do pomszczenia śmierci swojego kuzyna, co stało się powodem najważniejszej bitwy między muzułmanami. Wojska Alego spotkały się z oddziałami Muawija na równinie Siffin leżącej obok największego zakrętu Eufratu. Nie wiadomo, jakie byłyby jej losy, gdyby nie to, że gubernator Syrii zdecydował się na podstęp - jego wojownicy poszli do boju z kartami Koranu wywieszonymi na włóczniach. Ali uznał, że nie może walczyć ze Słowem Boga i podjął rokowania. Trwały one parę lat, przechyliły szalę na korzyść gubernatora Syrii i nie spodobały się nawet najbardziej zagorzałym zwolennikom Alego. Cytując nakazy Koranu, aby walczyć z rebeliantami póki nie staną się posłuszni, część żołnierzy uznała, że Ali nie miał ani moralnego, ani żadnego innego prawa do poddawania tej materii pod negocjacje. Część z nich doszła nawet do wniosku, że kuzyn Mahometa ugiął się pod prawem ludzkim i sprzeniewierzył się prawom boskim. Według nich najsprawiedliwszy wyrok zapadłby podczas śmiertelnej bitwy, rokowania zaś z góry obarczone były nieważnością. Z grona dotychczasowych sprzymierzeńców Alego wyłamała się kilkutysięczna grupa (nazywanych później charydżytami [Charadża (arab.) - wychodzić, opuszczać.]. To właśnie oni nie uznali wyniku pertraktacji. „Podporządkujcie się!” - wielokrotnie apelował do rozłamowców Ali. Ci jednak odrzucali kolejne wezwania. Gdy nie starczało już argumentów słownych, kuzyn Proroka próbował wymusić swoją wolę siłą, wprost masakrując ich oddziały. Przerażeni bezwzględnością działania Alego we własnych szeregach, wierni mu dotychczas wojownicy zaczęli go opuszczać. Topniejące oddziały zmusiły go do powrotu do Al-Kufy. Tymczasem wielu liderów muzułmańskich uznało, że ani Ali, ani Muawija nie powinni być kalifami. Ostatecznie obydwaj rywale, niemal w tym samym czasie, utworzyli dwa oddzielne gubernatorstwa - Muawija ogłosił się kalifem w dopiero co podbitym Egipcie, a Ali w Iraku. Charydżyci jednak nie zapomnieli swemu dawnemu przywódcy ani sprzeniewierzenia się ideałom, ani rzezi dokonywanych na współwyznawcach. Co rusz, w różnych częściach kraju, wzniecali krwawo tłumione rebelie. Niezadowolenie umiejętnie podżegał, odwieczny rywal - Muawija. Wreszcie, w czasie modlitwy w meczecie w Al-Kufie, Ali został zamordowany przez fanatycznego charydżytę. Był rok 661. Choć według najpopularniejszej wersji mauzoleum Alego wybudowano w miejscu, gdzie znajdował się jego grób - czyli w centrum Nadżafu, w meczecie, który zamierzaliśmy odwiedzić - to tak naprawdę do końca nie wiadomo, gdzie imam został pochowany. Według niektórych przekazów jego grób znajduje się w pobliskiej Al-Kufie. Inne podania mówią, że spoczywa u boku swojej żony Fatimy w Al-Kabie. Wreszcie niektórzy twierdzą, że zgodnie z jego życzeniem, po śmierci jego ciało przywiązane zostało do wielbłąda, a pochowano je tam, gdzie zwierzę się zatrzymało. Podobno stało się to w dolinie Tadż. Muawija, u którego ambicja szła zawsze w parze z polityczną zręcznością, wykorzystał sytuację. Gdy udało mu się przekonać najstarszego syna Alego - Hasana, do zrzeczenia się praw do kalifatu w Iraku, stał się niepodzielnym władcą. Hasan wyjechał do Mekki i umarł dziewięć lat później (szyici twierdzą, że został otruty). Na polu bitwy o rząd muzułmańskich dusz pozostał tylko młodszy syn Alego - Husajn. Minęło jednak wiele lat, zanim stał się wystarczająco silny, by podjąć próbę kontynuowania dzieła ojca. Z wyjątkiem samego proroka Mahometa nikt nie miał większego wpływu na historię islamu niż jego czwarty kalif i pierwszy imam [Stojący na czele, przewodnik (arab.). Dla szyitów imam to określenie najwyższego autorytetu duchowego, wierzą, że jest nieomylny i bezgrzeszny, oraz że posiadł po proroku Mahomecie umiejętność prawidłowej interpretacji Koranu. Sunnici obdarzają tym tytułem wybitnych uczonych i teologów. W czasach przedmuzulmańskich imamami nazywano przewodników karawany. - Ali, oraz jego syn i trzeci imam - Husajn. Szyici wynieśli ich obu na pomniki, a mauzoleum w Nadżafie i meczet Husajna w pobliskiej Karbali są po Mekce i Medynie (które są święte dla wszystkich muzułmanów) najważniejszymi miejscami dla wyznawców tego odłamu islamu.] Dlaczego, nim wyruszyliśmy do Złotego Meczetu, nasz tłumacz i przewodnik powiedział nam, że big man rządzący Nadżafem to właśnie Ali, który wszak nie żył już od przeszło 1300 lat? Dopiero później zrozumieliśmy, że wielu mieszkańców, mówiąc o nim jako o żyjącej osobie, miało na myśli jego prestiż i autorytet, pewnego rodzaju mądrość „dziedziczoną” przez ludzi, którzy kolejno zasiadają w meczecie i piastują w nim najwyższe stanowiska. Ali był pierwszym z długiego łańcucha imamów - duchowych przywódców szy-izmu. Jego autorytet i nieomylność obejmowali najstarsi synowie panującego imama w linii wywodzącej się bezpośrednio od kuzyna Proroka. Ostatni z nich, dwunasty w kolejności imam - Muham-mad al-Mahdi (właśnie ten, którego portret wisiał na filarze w recepcji) nigdy nie ujawnił się w obawie przed prześladowaniami, ale jego dziedzictwo przez wieki pozwalało funkcjonować Nadżafowi. Byliśmy zaskoczeni, jak sprawnie działa religijno-cywilny aparat administracyjny w świętym mieście. Pierwszy dowód na to mieliśmy już w kilka godzin po przyjeździe do Nadżafu. Gdy pierwszego wieczoru - siedząc po turecku na środku podłogi w hotelowym holu i ledwie widząc siebie nawzajem przy bladym świetle lampy naftowej - rozpoczynaliśmy kolację, na którą zaprosili nas gospodarze, wykwintny jak na czas wojny posiłek, złożony z arabskiego chleba, ryżu i gotowanych warzyw, przerwała nam niespodziewana wizyta. Na schodach pojawił się zdyszany recepcjonista Hasan w nieśmiertelnej drelichowej koszuli, który gnąc się w ukłonach, ciągnął za sobą jakiegoś mężczyznę. Nieznajomy przybysz poruszał się jak cień, cicho i bez słowa, mimo że Hasan przesadną uprzejmością starał się rozładować wyraźnie napiętą atmosferę. - Dajcie paszporty - wyszeptał drżącym głosem. - Otworzyliśmy szeroko oczy ze zdumienia. - Po co? - On chce je tylko zobaczyć. - Ale kto to jest? Hasan rozdziawił usta, zastanawiając się nad odpowiedzią, lecz zanim cokolwiek z siebie wydusił, po raz pierwszy odezwał się nieznajomy. - Passport, please. Prośba, wypowiedziana głosem nieznoszącym sprzeciwu, zabrzmiała jak syk jadowitego węża. Poczuliśmy, jak po plecach przebiega nam stado mrówek o niewiarygodnie zimnych odnóżach. Byliśmy w Nadżafie zaledwie pół dnia. Od przyjazdu nie ruszaliśmy się z hotelu, a mimo to ktoś wiedział, że się w nim zatrzymaliśmy. I przyszedł sprawdzić, kim są cudzoziemcy. - Dajcie paszporty... - powtórzył Hasan jeszcze ciszej. Gdy patrzył na nas błagalnym wzrokiem, byśmy się już dłużej nie opierali, broda dygotała mu, jakby co najmniej przechodził właśnie atak febry. Posłusznie wygrzebaliśmy dokumenty z plecaków. Tajemniczy przybysz obejrzał je pobieżnie, po czym zwrócił je z uśmiechem, mówiąc coś po arabsku. - On wita was w Nadżafie - przetłumaczył recepcjonista, nieco już rozluźniony. Skinęliśmy głowami w geście podziękowania. Mężczyzna bez słowa odwrócił się i nie oglądając się na nic, zniknął w mroku równie bezszelestnie, jak się pojawił. Hasan śmignął tuż za nim, a my po chwili, kończąc kolację, usłyszeliśmy ściszone głosy dochodzące z recepcji. Gdy rozmowa umilkła, oświetlając schody lampą naftową, zeszliśmy na dół. Opierając się o blat recepcji, Hasan z zamkniętymi oczami i twarzą zwróconą w stronę półprzymkniętych drzwi wejściowych oddychał głęboko. Odwrócił się nerwowo, słysząc za sobą kroki, i uśmiechnął się promiennie, jakby ucieszył się na nasz widok. - Kto to był? - Człowiek z meczetu od imama Alego. Przysłał go big man. - Czego chciał? - Przywitać was w mieście. - Wszystko w porządku? - Tak, tak... teraz już tak. Wracając do pokoju, postanowiliśmy, że pójdziemy do meczetu, żeby sprawdzić, kim jest big man, który tak szybko przywitał nas w Nadżafie. Tak też się stało. Szukając odpowiedzi na pytanie, kto tu właściwie rządzi, przekroczyliśmy próg Złotego Meczetu. Abdul, przewodnik i tłumacz, niegdyś pracownik jakiejś zachodniej firmy handlowej w Iraku, obecnie bezrobotny, najwyraźniej sam nie za bardzo wiedział, kogo możemy zastać w środku. Właśnie dlatego, żeby nie wyjść na ofermę, wolał posługiwać się enigmatycznym stwierdzeniem, że jest tam „big man od imama Alego”. Chyba wolałby tego w ogóle nie sprawdzać, ale zatrudniliśmy go w zasadzie wyłącznie po to, żeby zaprowadził nas do mauzoleum i pomógł odpowiedzieć nam na dręczące nas wątpliwości. Dla niego była to szansa na zarobienie paru dolarów. Nas, i z bliska i z daleka, meczet czarował i pociągał. Gdy wchodziliśmy na dach, aby rozstawić anteny telefonów satelitarnych, przed nami jak na dłoni roztaczała się panorama miasta. W nocy jako jedno z nielicznych miejsc w rozległym Nadżafie kopułę meczetu oświetlało kilka smug światła z rozżarzonych reflektorów. Od wczesnego ranka, gdy tylko pojawiały się pierwsze promyki słońca, kopuła rozpalała się kolorem czystego złota, mocno kontrastującym z burą barwą okolicznych budynków. Światło zdawało się muskać ją, dotykając nieśmiało, jak dotyka się drogocenne klejnoty. Gdy z domów wychodzili pierwsi mieszkańcy, Nadżaf zaczynał przypominać żywy organizm, z krwiobiegiem i systemem nerwowym, i z bijącym równym rytmem sercem, którym było mauzoleum imama Alego. W drodze do meczetu z niekłamanym podziwem obserwowaliśmy spokój, jaki panował na ulicach. Z rzadka spotykaliśmy jakieś amerykańskie pojazdy, hummery albo bradleye. Niby przypominały, kto tu pilnuje porządku, ale trudno było jednak oprzeć się wrażeniu, że na tym ich rola się kończy, że z całą resztą mieszkańcy Nadżafu radzą już sobie sami. Sprawowana ze świątyni ze złotą kopułą władza, bezboleśnie i z powodzeniem zastąpiła rozbitą w drobny mak administrację cywilną, którą bez wątpienia sprawowali tu jeszcze niedawno ludzie z partii Baas. Szyici poddali się tej zmianie bez oporów i szemrania. Miasto organizowało się bez niczyjej pomocy. Pachis Nadżaf, w przeciwieństwie do innych miast w Iraku, wyszedł z tej wojny prawie bez szwanku. Kołysząc się na przednim siedzeniu samochodu, Abdul wskazywał nam nieliczne zniszczone podczas bombardowań budynki, przy czym akurat tych, które zostały obrócone w perzynę, chyba nie było mu wcale szkoda. - To były koszary wojskowe, tam siedziba tajnej policji, a tam te ruiny to siedziba partii Baas. - A co z blokami mieszkalnymi, meczetami, restauracjami? - Nie są zniszczone? - Prawie wcale. Amerykanie na przykład nie odpowiadali ogniem fedainom ostrzeliwującym się ze Złotego Meczetu. - Chcesz powiedzieć, że cywile w Nadżafie nie ginęli? Abdul podrapał się w głowę, zdaje się, sam zdumiony śmiałością tezy, którą stawia. - Tak mi się wydaje. Zabici i ranni to przede wszystkim żołnierze i fedaini. Cywile to co najwyżej... 10 procent ofiar. Na skutek braku dokładnych doniesień trudno nam było, nie tylko wówczas, ale także później, ocenić, na ile szacunki Abdula były prawdziwe. Patrząc jednak na to, jak wyglądał Nadżaf i jak swobodnie zachowywali się w nim amerykańscy żołnierze, brzmiały one dość wiarygodnie. Ludzie mówili, że Sistani zabronił walki z Amerykanami. Czy rzeczywiście tak było? Wiadomo, że gdy wokół Nadżafu toczyły się jeszcze walki, ale 101. Dywizja Powietrzno-Desantowa stała już u wrót miasta, amerykańscy dowódcy próbowali zaaranżować spotkanie z cieszącym się największym szacunkiem liderem szyickim - siedemdziesięciotrzyletnim wielkim ajatollahem [Wers Boga (arab.). Przywódca religijny w szyizmie. Ten wysoki tytuł naukowy nadawany jest wybitnym autorytetom muzułmańskiego prawa i teologii. Od rewolucji islamskiej w 1979 roku w Iranie, dzięki działalności Chomeiniego, nabrał też znaczenia politycznego.] Sajjidem Alirn as-Sistanim. Zrazu nie przystał na propozycję, lecz obiecał, że ostatecznej odpowiedzi udzieli w ciągu dwóch dni. W końcu amerykańskie dowództwo ogłosiło, że zgodnie z wydaną przez Sistaniego fatwą podnoszenie broni przeciwko wkraczającym do miasta żołnierzom byłoby niezgodne z islamskim prawem. 101. Dywizja Powietrzno-Desantowa weszła do Nadżafu jak w masło. Później Sistani publicznie wypierał się, że kiedykolwiek taką fatwę ogłosił, i że to tylko amerykańska plotka, lecz wtedy nie miało to już znaczenia - żołnierze zza Oceanu kontrolowali miasto. Inna sprawa, że zarzut o zbytnią proamerykańskość przylgnął do wielkiego ajatollaha i stal się bronią przeciwko niemu w rękach jego przeciwników. Czy to właśnie Sistani mógł być owym big manem, którego tożsamość próbowaliśmy rozszyfrować? Niewykluczone, a nawet prawdopodobne. Ajatollah jako jeden z nielicznych szyickich liderów i duchownych w czasach reżimu Saddama Husajna nie wyemigrował ani nie został zabity przez baasistów. Rządzący Irakiem byli na szyitów wyjątkowo wyczuleni - czterech ajatollahów zabili, sześciu wysłali do więzienia, a resztę zmusili do opuszczenia kraju. Saddam powtarzał za Stalinem: „O tym, że ktoś mnie zdradzi, wiem wcześniej niż on sam”. Choć państwo, które ustanowił, odwoływało się do całkowicie świeckich ideologii, to jednak po rewolucji w Iranie Saddam musiał przestraszyć się ogromnego wpływu ajatollahów na wiernych. W kraju, w którym szyici byli większością, oparta na sunnitach władza odwoływała się do panarabizmu, ale też mocno dbała o to, by nie wyrosła siła zdolna porwać masy. Ali as-Sistani, być może właśnie dlatego, że nie myślał nawet o próbie przeciwstawienia się dyktaturze, a może z powodu otaczającego go powszechnie szacunku, przetrwał Saddama. Po wojnie mógł stać się niekwestionowanym liderem szyickim, ale jak okazało się później, ani nie miał na to ochoty, ani wystarczającej bazy politycznej... Wychodził z założenia, że spraw duchowych z polityką nie należy łączyć. Może z powodu powściągliwości w stosunku do spraw doczesnych, a może z powodu rzeczywistej uległości wobec dyktatury w czasach reżimu Husajna, zarzucano mu nawet, że jest zbył probaasistowski. Po wojnie okazał się za to zbył pro-amerykański. Polityka, której za wszelką cenę chciał uniknąć, osaczała go z każdej strony. Próbował dystansować się od skrajności, choć one, szczególnie w tych dniach, stały się najbardziej chodliwym towarem w Iraku. A może jednak big manem był zupełnie ktoś inny? Nie dało się tego wykluczyć. Kilka dni wcześniej do Nadżafu powrócił z emigracji w Wielkiej Brytanii Abd al-Madżid al-Chu’i - syn wielkiego ajatollaha Abd al-Kasima al-Chu’ia. Należał do tych, którzy nie tylko nie pogodzili się z dyktaturą Saddama, ale mieli również powody, by go znienawidzić. Abd al-Madżid był świadkiem wydarzeń z 1991 roku, kiedy po apelu 41. prezydenta Stanów Zjednoczonych - George’a Busha seniora niektóre prowincje, zamieszkałe głównie przez szyitów i Kurdów, podniosły broń przeciwko reżimowi. Kiedy jednak bunt zaczął tonąć we krwi, musiał uciekać, najpierw w tradycyjnym dla wszystkich szyickich dysydentów kierunku, do Teheranu. Później przeniósł się jednak do Londynu. Nie było mu łatwo, bo po rewolucji religijnej w Iranie brodatych, noszących czarne turbany wyznawców Allaha traktowano na Zachodzie z dużą rezerwą. Mało kto rozumiał wtedy subtelności wynikające z różnic doktrynalnych między szyizmem w Iraku i sąsiednim Iranie. Abd al-Madżid szybko jednak zdołał pokonać uprzedzenia swoich nowych gospodarzy, nauczył się angielskiego i zajął działalnością charytatywną. Jej celem była pomoc społecznościom szyickim rozsianym już niemal po całym świecie. Kierowana przez niego fundacja działała sprawnie i zaproszono go nawet do jednego z ciał doradczych ONZ. Kiedy tylko wybuchła wojna, natychmiast postanowił wracać do Iraku. Ci, którzy widzieli go przed wylotem z Londynu, mówili, że był pełen werwy i dobrej myśli. W Nadżafie mógł być najwyżej od trzech dni. Spokój, który panował na ulicach, odbieraliśmy wówczas jako sygnał, że powrót al Madżida udał się i że on sam został zaakceptowany - mylnie, jak się niedługo miało okazać. Wtedy jednak wydawało nam się nawet, że to właśnie on przejął kontrolę nad miastem. Abdul jako przedstawiciel starszego pokolenia mógł pamiętać przywódcę, którego ojciec był znanym ajatollahem w latach 70. i 80., ale czy potrafiłby go rozpoznać? Raczej nie, bo duchowny dopiero wrócił do Nadżafu po 12 latach emigracji. Przyleciał do Iraku, korzystając z wojskowego transportu Brytyjczyków. Plotki mówiły, że wszedł z aliantami w układ, który zapewnić miał mu udział w nowych irackich władzach, on zaś w zamian miał zaprowadzić porządek w świętym mieście i uspokajać nastroje Irakijczyków. Jeśli nawet istniało takie porozumienie, to trudno dziś stwierdzić, czy dysponował autorytetem, który pozwoliłby mu na to, i co za tym idzie, czy spokój panujący na ulicach był wynikiem jego zabiegów. Władza kolejnych ajatollahów w świętym mieście szyitów mierzona mogła być tylko liczbą ich zwolenników. Ilu miał ich duchowny wracający po 12 latach z Zachodu? Raczej niewielu. Człowiek, który przywitał nas w hotelu poprzedniego wieczora, na dobrą sprawę nie musiał nawet wiedzieć, kto go wysyła. Być może podlegał tylko zarządcy meczetu, a może nawet nikt nie rozliczał go z tej pracy, a mimo to on sam postanowił to zrobić z poczucia obowiązku, który złożono na niego. Jego klan od lat musiał być oczami i uszami duchownych rezydujących w meczecie Alego. Nawet za czasów Saddama współistniały przecież te dwie struktury, oficjalna - podległa władzy sprawowanej z Bagdadu, i ta nieco tajemna - związana ze skomplikowanym kanonem teologicznym i z jego religijnymi nakazami - mocniej jeszcze powiązana siatką delikatnych relacji od tej oficjalnej, ale istniejąca przecież od setek lat. Niczym pajęczyna oplatała miasto, chroniąc dostępu do świętych miejsc i broniąc tajemnic przed obcymi, kierowana przez radę lub osobę, która miała w niej największy autorytet. Hawza - szkoła religijna w Nadżafie - będąca ostatecznym głosem w całym świecie szyitów w sprawach teologicznych i prawnych - przetrwała dzięki autorytetowi imama Alego i zachowała prawie niezmienioną zawiłą strukturę. Na początku lat 60. próbował ją zreformować Sajjid Bakir as-Sadr. Chciał stowarzyszenie uczynić akademią na wzór tych, które znamy z Zachodu. Adepci mieli zdawać egzaminy i uczyć się z nowych, przystosowanych do realiów XX wieku podręczników. Nie zdołał jednak pokonać siły tradycji. Sprzeciwiali się zarówno konserwatywni duchowni, jak i sami studenci. Hawza, podobnie jak cała struktura zależności między wszystkim członkami wspólnoty, pozostała w dużej mierze niesformalizowana. Kto obecnie stał na jej szczycie? Odpowiedzi na dręczące nas pytanie jak nazywa się ów big man mogliśmy szukać jedynie w mauzoleum Alego. Od wejścia do meczetu prowadził nas poważnej postury duchowny. Żaden z nas nie pamięta jak wyglądał, co do nas mówił i czy się przedstawił, czy też nie. Byliśmy zajęci podziwianiem złoceń, na których swoje piętno odcisnął już czas, i całkiem nowych, różnobarwnych fresków i mozaik. Uliczne larum zmieniło się w bezdenną ciszę, zakłócaną tylko szurnięciami sandałów o kamienny bruk wokół świątyni. Mimo że nie wprowadzono nas do środka meczetu, ze stuprocentową pewnością mogliśmy pokazać, gdzie znajduje się mihrab [Bogato dekorowana nisza w tylnej ścianie meczetu pokazująca kierunek al-Kaby (arab.)]... dziesiątki wiernych, klęcząc na wielkim placu, prawie bezgłośnie mamrotały słowa modlitwy, to podnosząc głowy w kierunku al-Kaby [„Prostokątna budowla w Mekce okryta zmienianą co roku czarną tkaniną. Jest ona celem pielgrzymek wszystkich muzułmanów. Wobec al-Kaby są też zorientowane wszystkie meczety na świecie; wyznawcy islamu modlą się, kierując twarze w jej stronę.], to znów zginając karki do ziemi. Kazano nam czekać na dziedzińcu. Czuliśmy podniecenie, takie jakie zawsze odczuwa się w miejscach, gdzie rodziła się historia, gdzie rozgrywały się wydarzenia wyciskające piętno na milionach ludzi, w miejscach świętych. Po jednej stronie mieliśmy mauzoleum imama Alego, najwierniejszego towarzysza i przyjaciela proroka Mahometa, tego, który z siodła ulubionego ogiera Dul-Dula i za pomocą swojego miecza Zu al-Fakra miał, według tradycji szy-ickiej, w imię Allaha dokonywać bohaterskich czynów. I tego, który w pobliskiej Al-Kufie podczas modlitwy został przebity mieczem zamachowca. Z drugiej zaś strony było coś na wzór wielkiego okna, przy którym cisnęły się dziesiątki wyznawców, aby choć na chwilę zerknąć do środka. I właśnie tam nas wreszcie poprowadzono. W skromnie urządzonym pomieszczeniu, bez zbytecznych ozdób i przedmiotów przyciągających wzrok, siedziała starszyzna szyicka; brodaci, dostojni uczeni, wygodnie rozparci na poduchach po obu stronach wąskiej komnaty. Perorowali półgłosem, popijając roznoszoną przez posługaczy wodę i herbatę, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół. Komnata była niewielka, promienie słońca ledwie przedzierały się przez okna oblepione z zewnątrz przez ciekawskich pielgrzymów. Widzieliśmy ich nosy przylepione do szyb. Ich twarze były niewiele więcej niż cieniami, ale mimo to dostrzegaliśmy wyraźnie, jak z podziwem przypatrywali się mędrcom, rozdziawiając szeroko usta, tak jakby od samego przyglądania przybywało i im wiedzy. Abdul znowu miał rozbiegany wzrok i zupełnie nie reagował na dyskretne gesty zachęcające go do wskazania osoby, z którą możemy porozmawiać. Przymuszony, w końcu przedstawił nas mówiąc, że jesteśmy dziennikarzami, ale w odpowiedzi otrzymaliśmy tylko skinienia głowami - uprzejme, lecz wskazujące na to, że nie możemy liczyć choćby na odrobinę zainteresowania któregokolwiek z uczestników dyskusji na poduchach. Siedliśmy we wskazanym miejscu i bezradnie rozglądaliśmy się dokoła. Nam też podano wodę w szklankach z grubego szkła, którą sączyliśmy, aby zamaskować lekkie zniecierpliwienie. Abdul nie wykazywał ochoty rozpoczęcia rozmowy z kimkolwiek, a my nawet nie wiedzieliśmy, do którego z siedzących w pokoju licznych brodatych mężczyzn się zwrócić. Poprosiliśmy, żeby zapytał, czy możemy spotkać się z tym najważniejszym spośród duchownych, z big manem. Wykręcał się, mamrocząc coś pod nosem tak cicho i niewyraźnie, że trzeba było się nad nim pochylać, żeby w ogóle coś dosłyszeć. - Który to jest? Czy on tu jest? - dopytywaliśmy się. - Będziemy mogli się z nim spotkać? - In sza’ Allah [Jeśli Bóg pozwoli (arab.).] - wyszeptał Abdul. Arabowie na całym świecie używają tego zwrotu pasjami. Należało go rozumieć najczęściej jako: „Poczekamy, zobaczymy, aleja za bardzo nie będę się o to starał”. W odpowiedzi na pozostałe pytania, którymi go zasypywaliśmy, zawzięcie milczał. Wreszcie podszedł do nas, ubrany w szary garnitur i nowoczesny nawet jak na warunki europejskie krawat, mężczyzna. Łysiejący starszy pan przywitał się z nami, podając dłoń. Przedstawił się jako prawnik, usiadł obok Abdula i zaczął szeptać mu coś do ucha, nie przejmując się naszą obecnością. Znów poczuliśmy się jak powietrze. Tłumacz długo kiwał głową, jakby potwierdzał każde zdanie z osobna, aż wreszcie niespodziewanie odwrócił się do nas i zakomunikował, że musimy już iść. Wstał i zaczął ciągnąć nas do wyjścia, nim zdążyliśmy zareagować. Łysiejący osobnik w garniturze wyszedł razem z nami, jakby chciał zyskać pewność, że na dobre opuścimy mury meczetu. Przed wejściem do świątyni prawie potknęliśmy się o brodatego mułłę wydzierającego się do otaczającej go szczelnym kordonem licznej grupy słuchaczy. Jeszcze przed chwilą go nie było. Czarodziejskie miejsce. Pognaliśmy za Abdulem, który już nie tylko uchylał się od odpowiadania na nasze pytania, ale zdawał się w ogóle ich nie słuchać. Sprawiał wrażenie, jakby docierał do niego wyłącznie głos prawnika. Wreszcie zdawkowo i bardziej na odczepnego, niż żeby rzeczywiście zaspokoić naszą ciekawość, rzucił przez ramię. - Kłócą się o to, czy powinny być na ulicach amerykańskie patrole... Reszta wymamrotanych słów rozmyła się w gwarze. To nie była rozmowa. Ubrany w szary garnitur prawnik mówił do Abdula nieustannie, a ten odzywał się niewiele. Gdy otwieraliśmy drzwi samochodu, mężczyzna uśmiechnął się szeroko i żwawym krokiem odszedł w swoją stronę. Abdul otrzymał jeszcze wizytówkę i obietnicę, że jak zadzwoni następnego dnia, dowie się więcej. Nie usłyszeliśmy, niestety, czego ma się dowiedzieć, ani czy będziemy mogli spotkać się z ajatollahem, a jeśli tak, to z którym. Lawirując po wąskich uliczkach Nadżafu, między poobijanymi z każdej strony autami, wśród ryku nie milknących klaksonów, zastanawialiśmy się, kim mógł być ów mężczyzna, który znacznie wyróżniał się pośród ubranych w szerokie szaty i turbany ludzi, człowiek, który swobodnie przechodził przez korytarz wiodący do gabinetu ajatollaha? Prawdopodobnie przybył z jakąś misją tajemniczą jak on sam. Być może był pośrednikiem w targach, które odbywały się o władzę nad Hawzą, instytucją, która wyciągnięta teraz z niebytu, stanie się zaczynem państwa religijnego, przy którym Iran, pozbawiony takich miejsc jak Nadżaf z mauzoleum imama Alego i Karbala z mauzoleum imama Husajna, będzie jedynie bladym odbiciem. Tak widział nowy Irak uniesiony religijnie tłum zwolenników mułły Muktady as-Sadra, młodego duchownego, który urodził się w slumsach Bagdadu, siedlisku biedy - Saddam City. Jego rosnącej popularności, zapatrzeni w zachodnie serwisy agencyjne, nie mogliśmy dotąd dostrzec. Kto wie, czy dostrzegali ją przygotowujący się już wtedy do powrotu z emigracji ajatollahowie. Tych, którzy w owym czasie mieli chrapkę na rząd dusz nad szyitami, było co najmniej czterech. Abdul, wyraźnie zawstydzony tym, jak poszły sprawy w meczecie, a może też w obawie, że możemy nie wypłacić mu dniówki, skoro plany spotkania z big manem spełzły na niczym, zaproponował: - Zabiorę was do innego meczetu. Pojedziemy do Al-Kufy, tam gdzie zamordowano imama Alego. Może tam uda wam się z kimś porozmawiać - przewodnik spuścił oczy jak zaskoczona swą zbytnią śmiałością pensjonarka. Bezskutecznie staraliśmy się ukryć powątpiewanie. Meczet w Al-Kufie nie sprawiał tak pompatycznego wrażenia jak mauzoleum imama Alego w Nadżafie. Podobny architektonicznie, ze zbliżoną ornamentyką, lecz bez tak efektownych złoceń, wydawał się o wiele mniejszy i w porównaniu do słynnej świątyni robił wrażenie ubogiego krewnego. Przy jego murach kręciło się kilka zakutanych od stóp do głów kobiet i mężczyzn w ubogich ubraniach, żebrzących o kilka dinarów [Dinar - iracka waluta. Najpopularniejszy banknot miał nominał 250 dinarów (innych Irakijczycy najczęściej nie chcieli przyjmować, uważając je za zbył łatwe do podrobienia). W czasie wojny oficjalny rządowy przelicznik wynosił 1 dolar = 3 dinary, ale na czarnym rynku za jednego dolara można było dostać nawet sześć tysięcy dinarów. Po wojnie kurs ustabilizował się na poziomie półtora tysiąca dinarów za dolara.] jałmużny. Trudno uwierzyć, że imam Ali rządził swoim państwem właśnie stąd. Wprawdzie po jego śmierci, gdy faktyczną władzę przejął Muawija, dając początek dynastii Umajjadów [Dynastia Umajjadów panowała na wschodzie w latach 661-750, tracąc później władzę na rzecz dynastii Abbasydów, do której odwołuje się w swojej historii współczesny Irak.], stolica kalifatu została przeniesiona do Damaszku, a Irak stał się zaledwie prowincją, ale i tak w Al-Kufie pozostawiono centrum administracyjne i jeszcze długo urzędowali tu kolejni zarządcy gubernatorstwa. Mieszkańcom Iraku taka zmiana nie podobała się nie tylko ze względów ambicjonalnych. Te tereny były o wiele bogatsze i gęściej zaludnione niż Syria, która przez zrządzenie losu i gierki o władzę nagle stała się politycznym centrum. Na dodatek Umajjadzi bezwzględnie eksploatowali prowincję, co z kolei było powodem nieustających rebelii, powstań i buntów przeciwko kalifatowi z Damaszku. Mimo to kalifowi Muawiji udawało się jakoś opanować chaos dzięki wyjątkowo zdolnym gubernatorom, którzy z jego ramienia rządzili Basrą i Al-Kufą. Zresztą on sam też budził respekt - dopóki panował Muawija, synowie imama Alego - Hasan i Husąjn - także powstrzymywali się od działalności politycznej. Sytuacja zmieniła się diametralnie dopiero po śmierci starego władcy, gdy na tron wstąpił jego syn Jazid. Szyici z Al-Kufy przypomnieli sobie o przebywającym wówczas w Mekce młodszym synu imama Alego - Husajnie i poprosili go, aby wrócił i objął przewodnictwo szyickiej wspólnoty. Przede wszystkim pewnie jednak, aby pomógł im zyskać niezależność od Umajjadów. Husajn, który już wcześniej odmówił składania hołdów nowemu kalifowi, przystał na tę propozycję tym chętniej, że kufijczycy złożyli mu przysięgę na wierność. Kolejny bunt, o wiele groźniejszy od poprzednich, wisiał na włosku. Ale o spisku dowiedział się ówczesny gubernator Al-Kufy i gdy Husajn wracał do Iraku, w pobliżu Karbali wyszły mu naprzeciw sunnickie wojska podległe kalifowi. Syn imama Alego z 500-osobową grupą towarzyszy odmówili poddania się i zostali wycięci w pień. Przeciwnik ośmiokrotnie przewyższał ich liczebnością. Przekazy mówią, że Husajnowi w bitwie zadano 33 rany i 34 razy go uderzono. W walce miał stracić również lewą rękę. Gdy wreszcie padł pokonany, dowódca oddziału Umajjadów nakazał stratować ciało buntownika końmi. Śmierć imama Husajna 10 października 680 roku zaczęła być uznawana za dzień opłakiwania dla wszystkich szyitów, a jego samego wyniesiono na pomniki z czcią równą pamięci jego ojca. Co więcej, dzięki poświęceniu swojego życia dla wartości religijnych, Husajn stał się wzorem do naśladowania, który pobudzał kolejne pokolenia szyitów do walki. Tak czy inaczej po śmierci Alego i Husajna Al-Kufa zdecydowanie straciła na znaczeniu. Dziś sprawia wrażenie jednej z biedniejszych i bardziej zaniedbanych dzielnic Nadżafu, o której pamięta się wyłącznie z powodu istnienia meczetu, w którym zginął pierwszy szyicki imam. W przeciwieństwie do ruchliwego centrum miasta, na ulicach Al-Kufy wszystko wydawało się leniwe i ogarnięte dziwnego rodzaju bezwładem. Flegmatyczni sprzedawcy pomidorów, poganiacze osłów ciągnących baniaki z wyglądu przypominające miniaturowe cysterny na benzynę, nawet nieliczni szabrownicy, wiedli tak senne i powolne życie, jakby był to film puszczony w zwolnionym tempie. Im bliżej byliśmy meczetu w Al-Kufie, tym bardziej Abdul tracił początkowy animusz. Stawał się coraz mniej rozmowny i coraz trudniej było mu opanować paniczny strach. Widoczne było to we wszystkim co robił, w każdym jego ruchu i geście. Znów zaczęła drżeć mu broda, z czoła regularnie spływały grube krople potu, które nasz przewodnik wycierał sukcesywnie kraciastą chustką do nosa, bębniąc palcami drugiej ręki w deskę rozdzielczą. - Podjedźcie jeszcze bliżej głównego wejścia - poprosił, gdy parkowaliśmy samochód przy murach meczetu. - Czy jeden z nas ma zostać w środku i czekać z włączonym silnikiem? - zażartowaliśmy. Abdul uśmiechnął się dziwnie i trudno było nam się oprzeć wrażeniu, że gdyby to od niego zależało, to wolałby, żeby rzeczywiście nie gasić silnika samochodu. Do meczetu w Al-Kufie nie wchodziliśmy już tak pewnym krokiem jak do tego w Nadżafie. Przewodnik zatrzymał się przy okupujących główną bramę żebrakach, wyciągając z kieszeni kilka banknotów 250-dinarowych. Rozdawał pieniądze z takim pietyzmem, że wydawało nam się, iż byłby w stanie oddać na jałmużnę cały swój majątek, byleby tylko oddalić od siebie chwilę przekroczenia bram świątyni. Oszczędność jednak wygrała i wreszcie Abdul, trochę ponaglany przez nas, w ślimaczym tempie ruszył do wejścia. Na brukowanym dziedzińcu, w odległości kilkunastu metrów od nas, przy drewnianej skrzynce siedziała grupa pięciu, może sześciu mężczyzn. Na nasz widok zerwali się na równe nogi. Za plecami jednego z nich mignęła kolba kałasznikowa. Abdul, zatrzymując się wpół kroku, zagrodził nam drogę i z daleka zaczął coś do nich krzyczeć, na co strażnicy meczetu odpowiadali równie donośnym wrzaskiem. Oniemieliśmy ze zdziwienia, nie mogąc pojąć, co się dzieje. Nasz przewodnik odwrócił się na pięcie, raptownie popychając nas do wyjścia. - Tu jest niebezpiecznie - rzucił gwoli wyjaśnienia, pospiesznie moszcząc się na przednim siedzeniu samochodu i rzucając na boki niespokojne spojrzenia. - Abdul, o co chodzi? Czy ci ludzie myślą, że jesteśmy amerykańskimi żołnierzami? - Wręcz przeciwnie. Wasz samochód... do tej pory takimi autami jeździli tu tylko oficerowie policji i wojska albo prominenci z partii Baas. Musicie to zrozumieć - wydusił wreszcie, po czym rozluźnił się, jakby odczuł ulgę po wyrzuceniu z siebie jakiejś ciemnej tajemnicy. Do hotelu wracaliśmy wściekli i rozczarowani, zatrzymując się gdzieniegdzie wyłącznie po to, żeby zrobić zdjęcia. W dymiących jeszcze gmachach, w których do niedawna funkcjonowała napawająca Irakijczyków przerażeniem władza, teraz urzędowali głównie szabrownicy. Nie bacząc na miny, które mogli zostawić wycofujący się iraccy żołnierze, nie licząc się z niebezpieczeństwem zawalenia nadwątlonych trafieniami rakiet i bomb i płonących jeszcze gdzieniegdzie budynków, penetrowali puste korytarze i sale. Widzieliśmy jak rozpierzchali się we wszystkie strony na widok naszego samochodu, co upewniało nas co do słuszności słów Abdula. Z wielkich tablic ogłoszeniowych zwisały resztki pozdzieranych przez amerykańskich żołnierzy plakatów z podobizną Saddama Husajna. Przy stacji benzynowej ustawiała się już długa kolejka chętnych do zatankowania. Tylko nieliczni odjeżdżali, radośnie naciskając klaksony. Cena benzyny nie mogła się ustabilizować i jedynie znajomi sprzedawców mogli liczyć, że kupią paliwo płacąc tyle, ile jeszcze kilka dni temu. Reszta, nie chcąc płacić ani dinara więcej, czekała cierpliwie lub wszczynała nie kończące się awantury wokół dystrybutora. Mimo to ulice napchane były samochodami. Co rusz jakiś kierowca zajeżdżał drugiemu drogę, ponaglał go do ustąpienia, a bywaio też, że zatrzymywał samochód i rzucając się na kierującego drugim autem, próbował problem, który zwykle rozstrzygają przepisy drogowe, rozwiązać za pomocą pięści. Bójki tamowały ruch uliczny, ale po minach przyglądających się tym ekscesom Irakijczyków widzieliśmy, że nie są tu niczym nowym. Kwestia temperamentu. Jedynie mogliśmy liczyć na uprzywilejowaną pozycję naszego dużego pajero, co w ciasnym ruchu ulicznym znacznie ułatwiało jazdę. Na straganie przed hotelem roześmiani wojacy znów targowali się o papierosy Sumer, ku zdziwieniu sklepikarza chętnie przyjmując jako resztę wielkie banknoty z Saddamem Husajnem. Nie spieszyło nam się do pokoju. Był klitką, w której ledwie mieściły się dwa łóżka. Trudno było w nim robić cokolwiek więcej niż spać, a na dodatek rzeczy, które wyciągnęliśmy z samochodu, zagracały go zupełnie. Mając nadzieję na bieżącą wodę, mocno się przeliczyliśmy. Musiała nam wystarczyć konewka i baniak, z trudem napełniony wodą przez naszych gospodarzy. Ale i za to byliśmy im wdzięczni. Sami mieszkali w nie lepszych warunkach. Kobiety przebierały się w unieruchomionej na parterze windzie. W górę, na kolejne piętra rodzina się nie zapuszczała. Pewnie hotelik w czasach jego świetności był przystanią dla pielgrzymów, którzy przecież nieustannie ściągali do mauzoleum Alego. Teraz za jedynych pielgrzymów mogliśmy uchodzić my sami. Gdy siedząc w holu, dokładnie naprzeciwko obrazu przedstawiającego batalistyczną scenę z bitwy imama Husajna pod Karbalą, przeliczaliśmy zielone banknoty dla Abdula, Ramadan przyniósł czajniczek aromatycznej herbaty. Jego żona w sąsiednim pomieszczeniu, odgrodzonym tylko ażurowym parawanem, łuskała ziarna bobu, uśmiechając się do nas promiennie. Po raz pierwszy świadoma, że patrzymy na nią, nie zakrywała twarzy nikabem, choć włosy nadal ukrywała pod hidżabem. Mimo lokalnych zwyczajów i religijnych zakazów trudno było nam powstrzymać się od zerkania na żonę Ramadana. Po kilku miesiącach żaden z nas nie pamiętał nawet z grubsza rysów jej twarzy. W pamięci pozostały nam tylko oczy. Trudno powiedzieć, czy jest to sprawa anatomii czy stereotypów, lecz u kobiet o wschodnim typie urody oczy są najbardziej wyraziste. Mieliśmy właśnie tego najlepszy przykład. Zakrywanie twarzy chustami już od dzieciństwa i kulturowe zepchnięcie na drugi plan powoduje, że dla Arabek jedynym sposobem przekazywania na zewnątrz emocji i uczuć jest wyrażanie ich wzrokiem. Mimika, gestykulacja nie odgrywa tu tak ważnej roli jak u Europejek czy Amerykanek, które mają do dyspozycji całą gamę pozawerbalnych środków komunikacji. Kobiety Wschodu mają zaś tylko jeden - oczy. I posługują się nim po mistrzowsku. - Nie jesteście już dla nas obcy. Traktujemy was jak rodzinę - wyjaśnił Ramadan, widząc nasze zaskoczenie. Gdy na jego zaproszenie zapadliśmy się w miękkie siedziska w oczekiwaniu na herbatę, natychmiast obsiadły nas dzieci, łasząc się, przytulając i ciągnąc za włosy. Kiedy dawaliśmy im cukierki, wygrzebane gdzieś z pozostałości racji żywnościowych otrzymanych swego czasu od Australijczyków, którzy zdobywali Umm Kasr, biegły natychmiast chwalić się matce. Urzekał nas ten spokój panujący w miejscu, gdzie się schroniliśmy, i uspokajał. Co zaś do Abdula, to dostał swoją dniówkę w pełnej wysokości, mimo że nie zgłębiliśmy tajemnicy big mana, a więc nie udało nam się ustalić, kto kontroluje miasto i ze względów poznawczych dzień zaliczaliśmy raczej do straconych. Wieczorem zaś, gdy potrzebowaliśmy Abdula, przekazał nam przez swojego siostrzeńca, że jest bardzo, ale to bardzo chory. - Dziękujemy ci, Ameryko! Dziękujemy ci, panie Bushl - zakrzyknął Irakijczyk, a później zaczął coś tłumaczyć coraz bardziej zdezorientowanym widzom tej sceny. Informacja przechodziła z ust do ust, jedni patrzyli na drugich, aż w końcu nagle zaczęli się cieszyć i wiwatować. Czegoś takiego zupełnie się nie spodziewaliśmy. Dla kamery to świetny obraz, tyle że trwał dość krótko. - Nie wiadomo, co z Saddamem - tłumaczyliśmy komuś, kto choć trochę znał angielski. Oznaki radości ustąpiły miejsca kolejnym dyskusjom, a w końcu zwołane przez Maćka zgromadzenie zaczęło się powoli rozchodzić do domów. Zmógł nas sen. Trudno byłoby ustalić, który z nas miał czuwać. - Która godzina? - Wpół do drugiej... kurwa mać! Zerwaliśmy się z łóżek i pognaliśmy do samochodu. Szansa na to, że zrozumieli nasze wskazówki i odnaleźli umówione rondo, była niewielka. Topniała wraz z każdą minutą naszego spóźnienia. Po tym jak wyczekali pół godziny, mogli już zacząć szukać innego ronda. Na szczęście mieliśmy blisko. Byli. - Chłopaki! Na kolanach do Częstochowy! - przywitał nas roześmiany Maciek. Dojechali do Nadżafu wzdłuż Eufratu. Inną drogą niż ta, która okazała się dla nas pechowa. Po naszym zatrzymaniu Amerykanie byli mniej powściągliwi we wskazywaniu dróg oczyszczonych z irackich oddziałów i nawet wręczyli chłopakom powielone fragmenty bardzo dokładnej, wojskowej mapy, z zaznaczonym czerwonym flamastrem korytarzem transportowym. Żołnierze czuli się trochę odpowiedzialni za całą sytuację, pewnie zdawali sobie sprawę, że gdyby napotkani przez nas wcześniej oficerowie udzielali nam dokładniejszych informacji i nie robili przesadnych tajemnic, to do naszego uwięzienia w Al-Hilli mogłoby nie dojść. Próbowali to zrekompensować, przynosząc naszym kolegom duże ilości MRE - wojskowych racji żywnościowych, jedynego dobra, którego mieli pod dostatkiem. Kontrolujące szlak z powietrza śmigłowce Apache dostarczyły chłopakom mocnych wrażeń. I niech amerykańscy żołnierze pieszczotliwie nazywają je Pachis, ale niskie buczenie, wywoływane przez łopaty wirnika, wywołuje trwogę u wszystkich, którzy mundurów nie mają. Jakby tego było mato, to już w samym Nadżafie nie zobaczyli ani jednego przedstawiciela wojsk koalicji, spotkali natomiast patrol policji irackiej. Trudno powiedzieć, kogo właściwie reprezentował, zresztą mało kto wtedy spodziewał się, że nowa policja będzie powoływana jeszcze w czasie, kiedy trwa regularna wojna. Arabowie uzbrojeni byli w kałasznikowy i nosili mundury, które raczej nie mogły należeć do byłej irackiej armii, lecz pewności nikt nie mógł mieć, bo zbrojne ramię Saddama Husajna posiadało tyle rodzajów umundurowania, ile jednostek, a problem z ich rozróżnieniem miałby pewnie niejeden ekspert od spraw militarnych. Uspakajające było jedynie to, że jeździli hummerami, ale prawdę mówiąc, w takiej sytuacji na samochody zwraca się uwagę w ostatniej kolejności. - Coś wam pokażę - zapowiedział tajemniczo Adrian. Jak się okazało, utrwalił na taśmie nasze zatrzymanie. To, co działo się na pechowym check poincie, podpatrywał na maksymalnym zbliżeniu przez obiektyw kamery, przytomnie włączając nagrywanie. Zapis urywał się zaraz po tym, kiedy padły strzały. Trudno powiedzieć, czy bardziej dramatycznie wyglądało to z ich, czy z naszego punktu widzenia. Na zimno, już po wszystkim wydawało nam się, że to oni mieli gorzej. My przynajmniej widzieliśmy, że żaden z nich nie zginął i nie został ranny. Oni w stosunku do nas nie mieli takiej pewności. Kiedy mikrofon kamery zarejestrował huk wystrzałów, nie mieli pojęcia, w kogo wycelowane są lufy karabinów. My wiedzieliśmy, że chodziło o wystraszenie intruzów, a Irakijczycy na check poincie strzelali jedynie Panu Bogu w okno. Tego, co przeżywali nasi koledzy widzący to wszystko z perspektywy kilkuset metrów, mogliśmy się tylko domyślać, słuchając utrwalonych na taśmie dialogów. Jedyne dające się wyłapać bez problemu słowo brzmiało „kurwa”. Na dodatek występowało w takiej częstotliwości, że kompletnie zagłuszało pozostały wydźwięk emocjonalno-informacyjny. - Kiedy dojechaliśmy do pierwszego napotkanego oddziału marines, robiłem poklatkowe zrzuty z kamery do komputera - opowiadał Adrian. - Kadr po kadrze sprawdzaliśmy ostatnie sekwencje, żeby mieć pewność, że jeszcze żyliście, kiedy uciekaliśmy. Ale takiej pewności uzyskać się nie udało. Zdjęcia traciły w ostatniej sekwencji ostrość, bo samochód gwałtownie ruszał. Zapis kończył się wraz z tym, jak znikaliśmy z kadru, gdy samochód z kamerą wchodził w zakręt. Po naszych towarzyszach widać było, że mocno przeżyli całą sytuację. Byli zmęczeni podobnie jak my i najedli się strachu jak nasze rodziny. Na dodatek przywozili złe wiadomości. W Bagdadzie zginął operator Reuters TV - Taras, najlepszy przyjaciel Piotrka i również nasz serdeczny kolega. Gospodarze hotelu dziwnie chłodno zareagowali na przyjazd pozostałej części ekipy. Nas nadal traktowali z przyjaźnią, ale dla reszty byli zaledwie uprzejmi. Owszem, pojawiły się jakieś naczynia z wodą i dzbanek herbaty, które są nieodłącznym elementem powitania i arabskiej gościnności, lecz atmosfera stała się sztywna i krępująca. Nawet zwyczajowe dialogi brzmiały jak wymuszone. Tylko dzieci były szczęśliwe. Przybyło kolejnych trzech cudzoziemców, z którymi mogły się bawić. I wykorzystały tę sytuację natychmiast, oblepiając Piotrka, Adriana i Maćka tak, jak wcześniej nas. W sumie trudno dziwić się dystansowi, z jakim do reszty ekipy podchodzili Hasan i Ramadan. Kolejne dwa terenowe samochody, ledwie mieszczące się na wąskim betonowym parkingu przed hotelem, ściągały powszechną uwagę. Recepcjonista już w czasie naszego pobyłu z trudem opędzał się od tabunów okolicznych mieszkańców, którzy żądali, aby ich zaanonsować i wprowadzić do nas na górę. Z reguły chodziło o możliwość skorzystania z telefonu satelitarnego. Nieco rzadziej o próbę odkupienia benzyny, której według zwracających się do nas ludzi mieliśmy mieć pod dostatkiem. Dowodzić miały tego kanistry na bagażnikach stojących przed hotelem samochodów - przez nieprzezroczysty plastik nie widać było, że ponad połowa z nich jest już pusta. Hasan zdawał sobie sprawę z tego, że teraz mieszkańców Nadżafu, którzy potraktują jego hotel jak tymczasową agencję świadczącą usługi telekomunikacyjne lub stację paliwową, będzie o wiele, wiele więcej. Wiedział też, że to niestety właśnie do niego będzie należała obrona drzwi przed nadciągającym oblężeniem. I nie pomylił się. Kiedy tylko Piotrek zabrał się za rozstawia-nie fly’a, nie ściągając go z samochodu, wokół pojawił się rosnący z minuty na minutę tłum gapiów. Gdyby na czas nie wycofał się z tego pomysłu, ludzie zatarasowaliby ruch uliczny. Nie było rady. Wtargaliśmy skrzynie z zestawem satelitarnym po ciasnych schodach kilka pięter w górę, na dach budynku. Później, żeby uspokoić naszych gospodarzy, zeszliśmy na herbatę do urzędującego ciągle w recepcji Hasana. Po kilku chwilach niespodziewanie pojawi! się Maciek. - Chłopaki! Koniec wojny! - Co? - CNN pokazuje na żywo czołgi w centrum Bagdadu, ludzie obalają pomnik Saddama. Koniec wojny!...cholera wie, co się dzieje... Faktycznie trudno było cokolwiek z tego zrozumieć. Nie zawsze podczas tej wojny obrazy pokazywane przez CNN zgadzały się z tym, co widzieliśmy, i z tym, co działo się naprawdę. - Co z Saddamem? - Nie wiadomo. Hasan kręcił gałką częstotliwości rozsypującego się odbiornika radiowego, dopóki nie odnalazł słabo słyszalnego i ciągle uciekającego w piski i szumy głosu irańskiego spikera. Ledwie rozumiał, o czym mówimy i szukał potwierdzenia z Teheranu. Ostatecznie zaczął dopytywać się o Saddama i jego rodzinne miasto Tikrit. Nic nie wskazywało, aby Tikrit został zdobyły, a tym bardziej, aby pojmano dyktatora - my przynajmniej po krótkiej wymianie zdań z naszymi redakcjami w Warszawie nic na ten temat nie wiedzieliśmy. Rozłożyliśmy ręce w bezradnym geście. Skrzywił się, marszcząc czoło i popatrzył na nas z powątpiewaniem. Jeśli to nawet nie był koniec wojny w Iraku, to w Nadżafie na pewno, a już z całą pewnością na naszej ulicy. Postarał się o to Maciek, urządzając przed hotelem mały teatrzyk, w którym jako reżyser i jedyny aktor spektaklu w mig przełożył sytuację z Bagdadu na język gestów i haseł. Chciał zarejestrować reakcje ludzi. Szeptali między sobą, upewniając się, czy dobrze zrozumieli. - Dziękujemy ci, Ameryko! Dziękujemy ci, panie Bush! - zakrzyknął Irakijczyk, a później już po arabsku zaczął coś mówić coraz bardziej zdezorientowanym widzom tej sceny. Informacja przechodziła z ust do ust, jedni patrzyli się na drugich, aż w końcu nagle zaczęli się cieszyć i wiwatować. Czegoś takiego zupełnie się nie spodziewaliśmy. Dla kamery to świetny obraz, tyle że trwał dość krótko. - Nie wiadomo, co z Saddamem - tłumaczyliśmy komuś, kto choć trochę znał angielski. Oznaki radości ustąpiły kolejnym dyskusjom, a w końcu zwołane przez Maćka zgromadzenie zaczęło się powoli rozchodzić do domów. I dobrze, bo Ramadan miał obawy, że kłębiący się tłum wepchnie do środka wielgachną szybę dzielącą go od wnętrza hotelu. Zakończenie ulicznego forum dyskusyjnego przyjął z wyraźną ulgą. Wróciliśmy na dach. Wieczór upłynął nam na wyjaśnianiu słuchaczom i telewidzom, że u nas i ludzi, wśród których przebywamy, nic się specjalnie nie zmieniło. Hasan znalazł miejsce, w które mogliśmy odprowadzić na noc samochody. Mówił, że przed hotelem nie są bezpieczne i prawdopodobnie miał rację. Po pokonaniu kilku zakrętów zaczęliśmy mieć jednak poważne wątpliwości, czy pomysł z ich odprowadzaniem ciasnymi uliczkami Nadżafu był dobry. Gdziekolwiek to miało być, zmrok już zapadł i wiedzieliśmy, że sami nie trafimy w to miejsce ponownie. Uspokoiło nas dopiero to, że na placyku, z trzech stron otoczonym budynkami, stały też inne samochody. Kilka uścisków dłoni z ludźmi, których pierwszy raz widzieliśmy na oczy, musiało nam starczyć za pokwitowanie. Nazajutrz rano nasz tłumacz znów nie dał najmniejszego znaku życia. Poprosiliśmy Hasana, żeby sprawdził, co dzieje się z Abdulem, którego przecież on nam polecił. Recepcjonista wygrzebał szary, prawie zabytkowy telefon spod góry papierzysk i wykręcił numer. Nie ukrywał, że denerwuje się coraz bardziej podczas tej rozmowy. Odkładając słuchawkę, poinformował nas, że Abdul nie może dziś dla nas pracować. - Rodzina mówiła, że miał bóle serca i jest w szpitalu - wyjaśniał Hasan, nie patrząc nam w oczy. - To coś poważnego? - Chyba tak. Nie wiadomo, kiedy wróci do domu. Wiedzieliśmy, że Hasan kłamie, a on wiedział, że my to dostrzegamy. Metajęzyk w tej sytuacji funkcjonował znacznie lepiej niż układanie słów w proste zdania. Roztrząsanie sprawy nic by nie wniosło, więc przyjęliśmy te wieści z godnością, choć rujnowało to plany związane z powrotem do Ziotego Meczetu. Jedyne co mogliśmy zrobić bez tłumacza, to spróbować dogadać się z Amerykanami, jak i którędy dostać się do Karbali - przecież nie warto było siedzieć na miejscu, gdy na naszych oczach koalicja przejmowała kontrolę nad Bagdadem. W Nadżafie panował sezon na latawce. Puszczały je wszystkie dzieci w okolicy, biegając boso jak opętane po nagrzanej asfaltowej nawierzchni, aby - z braku silniejszego wiatru - choć na skutek pędu powietrza papierowe konstrukcje na chwilę wzniosły się w górę. Latawce były niewielkie, prawie miniaturowe, wszystkie białe lub jasnoróżowe, zbudowane z cienkich patyczków, a na końcach zamiast wielobarwnych kokardek miały przywiązaną furkoczącą w powietrzu biało-czerwoną taśmę, taką jaką stosuje się zwykle na budowach, aby oznaczyć głębokie wykopy. - Wa Alajkum as-salam - odpowiadaliśmy umorusanym jak nieboskie stworzenia, ubranym w zszarzałe od starości spodnie od dresów dzieciakom i siedzącym na kamiennych schodkach bezzębnym staruszkom, którzy pozdrawiali nas po arabsku, podnosząc na wysokość serca prawą rękę, a później długo odprowadzali wzrokiem. Dzielnica, w której zostawiliśmy na noc auta, musiała być chyba jedną z biedniejszych. Teraz w pełnym słońcu było to widać bardzo wyraźnie. Poruszaliśmy się między gruzami, dziurami w drodze i górami dymiących śmieci. Po chwili zniknęły i dzieci, i staruszkowie. Pojawili się natomiast mężczyźni w średnim wieku patrzący na nas jeśli nie z nienawiścią, to z pewnością z niechęcią. Nad głowami znów krążyły helikoptery. W głowach zrodziło nam się to samo skojarzenie. Mogadiszu... Black Hawk Down. Przez dobre kilkanaście minut, dopóki nie przedostaliśmy się na główną ulicę, czuliśmy się, jakby za nami czaiła się filmowa kamera prowadzona przez Janusza Kamińskiego. Tyle że ciarki, które chodziły nam po plecach, nie były wymysłem Ridleya Scotta. Przez chwilę rozmawialiśmy o tym, jak piekielnie trudno w rzeczywistości sal kinowych, z wielkoformatowymi ekranami projekcyjnymi i nowoczesnymi systemami nagłaśniania, w rzeczywistości odtwarzaczy DVD i plazmowych telewizorów o idealnie płaskich kineskopach, uniknąć prostych skojarzeń. Obraz wojny tak naprawdę wykreowany jest przez kino, a na dodatek u filmowców zatrzymał on się na etapie I wojny światowej, gdy żołnierze strzelali do siebie przez pas ziemi niczyjej, leżąc twarzą w twarz z przeciwnikiem w okopie, a trup słał się gęsto. W najlepszym razie Hollywood sięga percepcją do wojny w Wietnamie, równie efektownej dla scenarzystów i reżyserów, bo równie krwawej. Wizję tego, jak wyglądają współczesne konflikty zbrojne, buduje się na podstawie Szeregowca Ryana, Cienkiej czerwonej linii. Wroga u bram czy Czasu Apokalipsy. Odniesień do filmów trudno było pozbyć się nawet w sytuacji, gdy wojnę widziało się na własne oczy, z punktu widzenia leżącego gdzieś między obserwacją a uczestnictwem. Mając dostęp do tego, co autentyczne, zmysły i tak odwołują się czasami do tego, co wykreowała ludzka wyobraźnia. Nawet nam trudno było się oprzeć tej pokusie. Co więc powiedzieć o skojarzeniach ludzi, widzących wojnę z perspektywy tysięcy kilometrów na ekranie telewizora? Jeśli nie przypomina ona filmu, wydaje się nieprawdziwa, a w kinie ten obraz jest wykrzywiony i fragmentaryczny. Samochody stały tak, jak je zostawiliśmy wieczorem, choć żaden z nas nie dalby głowy, że miejsce jest to samo. W ciemnościach i za dnia wyglądało ono zupełnie inaczej. Tyle że uliczki wydawały się równie ciasne, a stojące po obu stronach piętrowe budynki o spłowiałych fasadach wzmagały tylko klaustrofobiczne wrażenie. Pajęczyny mniejszych bądź większych pęknięć tynku na bliźniaczo do siebie podobnych domkach nie pozwalały opędzić się od myśli, że przy byle dotknięciu to wszystko runie. Półprzymknięte, metalowe drzwi z falistej blachy skrzypiały żałośnie, uderzając rytmicznie we framugę. Ruszyliśmy w kierunku Al-Kufy, ale w końcu odbiliśmy bardziej na południe, gdzie prawdopodobieństwo spotkania amerykańskich żołnierzy pod miastem było znacznie większe. W miastach nie organizowali nawet posterunków. Na przejściowe bazy wybierali duże, opuszczone kompleksy na obrzeżach miast, przeważnie byłe koszary armii irackiej. Łatwiej było im stamtąd śledzić, co dzieje się w bezpośrednim sąsiedztwie, i wypatrywać zagrożenia. Nie więcej niż pięć kilometrów za miastem kilka ciężarówek wojskowych stało przed parterowymi zabudowaniami. Warta nie pozwalała zbliżać się Irakijczykom. Młodzi chłopcy, w wieku od 10 do 15 lat, pewnie z nudów, droczyli się z żołnierzami, robiąc kolejne kroki w ich stronę i zawracając, gdy strażnik krzyczał. Śmiali się przy tym do rozpuku. - Będzie ci łatwiej, gdy zaczniesz mówić do nich po arabsku. Powiedz po prostu iszta! [Odejdź, precz (arab)] - poinstruowaliśmy żołnierza. Posłuchał rady. - Iszta, iszta! Zwykle działało, ale tym razem tylko ośmieliło tę zgraję. Rozbawieni chłopcy zawrócili dopiero, gdy żołnierz przeładował broń. Najwyraźniej nieskory był do takich żartów, a być może obwiniał także nas, niepewny, czy słowo, którego go nauczyliśmy, na pewno oznacza to, co powiedzieliśmy. W każdym razie niewiele się dowiedzieliśmy. - Spieprzajcie stąd! W ogóle nie powinno was tu być - pokrzykiwał zdenerwowany sierżant. - Spieprzajcie stąd! Zaraz tu będzie gorąco. Albo panikował, albo znowu działo się coś, o czym nie mieliśmy pojęcia. Trudno to było ocenić. Do dowódcy nie chciał nas dopuścić. Zawróciliśmy. Niebawem usłyszeliśmy dźwięk tnących powietrze śmigieł, a później w bojowym szyku przeleciał nad nami klucz Apache’ów. Ich łby zwisały niepokojąco nisko, zbył nisko, aby nie zwrócić na to uwagi, zbył nisko, aby nie było to zastanawiające. Znaliśmy już ten rodzaj mrowienia na plecach, którego i dawniej nie mogliśmy opanować. Dotarliśmy do hotelu i przed wejściem zaczęliśmy wymieniać się opiniami na temat tego, co zobaczyliśmy i co właściwie powinniśmy teraz zrobić. - Chodźmy do pokojów, wprowadzamy nerwową atmosferę - zauważył ktoś przytomnie. - Przecież rozmawiamy po polsku. Spojrzeliśmy na Ramadana przyglądającego się nam zza szyby. - Machając tak rękami, równie dobrze możemy rozmawiać w esperanto. Przecież oni czują, że coś jest nie tak. Tym bardziej, że mówiliśmy i Hasanowi, i Ramadanowi, gdzie jedziemy. Wielkimi susami pognaliśmy na górę. Sprawdziliśmy newsy na agencjach. Któraś z nich donosiła o walkach między Amerykanami, a próbującymi się wyrwać z okrążenia w okolicach Al-Hilli fedainami. Od początku było wiadomo, że jeśli z kimś koalicjanci będą mieli problem, to właśnie z nimi, no i ewentualnie jeszcze z Gwardią Republikańską. Mówili o tym niezależni eksperci, a CIA potwierdzało zagrożenie w swoich raportach. Mimo to amerykańska armia, przygotowując plany inwazji na Irak, w ogóle nie wzięła pod uwagę fedainów jako potencjalnego źródła oporu. Konsultanci Departamentu Obrony USA rwali sobie włosy z głowy - przygotowane przez ich analizy, wędrując przez kolejne piętra gmachu, były „zmiękczane”, aż ostatecznie zagrożenie, jakie stanowili partyzanci Saddama, zmarginalizowano. Jaki mógł być powód? Komentatorzy połączyli fakt pomijania fedainów z oficjalną linią prezentowaną przez Waszyngton, zgodnie z którą ludność cywilna Iraku przywita amerykańskich żołnierzy jak zbawienie. W połowie marca, jeszcze przed rozpoczęciem bombardowań w Iraku, wiceprezydent USA Dick Cheney, w wywiadzie udzielonym telewizji NBC zapewniał: „Naprawdę wierzę, że będziemy witani jak wyzwoliciele”. Obraz fedainów - wiernej Husajnowi, na wpół cywilnej partyzantki - nie za bardzo pasował do scenariusza przyjmowania żołnierzy z kwiatami w dłoni. A jeśli nie pasował, to trzeba było coś z nim zrobić. Rzeczywistość okazała się jednak brutalnie różna od przygotowanych na potrzeby polityczne planów militarnych. Z pierwszymi grupami fedainów koalicja amerykańsko-brytyjska ciężko starła się już na przedmieściach Basry, zaledwie 40,39 mil za granicą z Kuwejtem. Później partyzanci w czarnych mundurach lub cywilnych ubraniach czekali na agresorów w każdym większym mieście Iraku. Na obrzeżach An-Nasirijji fedaini walczyli z najeźdźcami nawet po tym, kiedy samo miasto znalazło się pod kontrolą amerykańską. W Nadżafie zuchwale ostrzeliwali się ze Złotego Meczetu, a później jeszcze długo nękali konwoje na przedmieściach. W Al-Hilli przedarli się przez pierścień okrążenia i zaszyli się w okolicy, atakując pojedyncze oddziały amerykańskie, choć elitarna Gwardia Republikańska dawno złożyła już broń. W szyickiej dzielnicy Bagdadu Saddam City jedyny opór, jaki napotkali żołnierze zza Oceanu, stawiali partyzanci. To oni niszczyli przeprawy na rzekach, miejską infrastrukturę i podpalali pola naftowe, byleby tylko nie znalazły się w rękach najeźdźców. Przykłady można by mnożyć w nieskończoność i wynika z nich jeden wniosek - Amerykanie i Brytyjczycy ścierali się w Iraku głównie z fedainami, których na papierze miało tam przecież w ogóle nie być. Paramilitarne oddziały gotowych na śmierć irackich bojowników zostały stworzone w 1995 roku przez starszego syna Saddama Husajna - Udają, który równocześnie objął nad nimi komendę. Rok później musiał się jednak z tym stanowiskiem pożegnać na skutek niefortunnego pomysłu racjonalizatorskiego. Udaj zamówił dla swoich partyzantów nowoczesną broń, chcąc stworzyć z nich elitarną jednostkę, ale niestety zapomniał poinformować o tym ojca. Saddam wściekły, że ktoś podejmuje decyzje, które zwykł podejmować tylko on, odebrał dowództwo synowi. Udaj odzyskał prawo komenderowania jednostką dopiero sześć lat później. Niezależnie od tego, kto stał na ich czele, fedaini podlegali bezpośrednio pod Pałac Prezydencki, z pominięciem pionu wojskowego. Ich oddziały liczyły przed wojną 30-40 tysięcy mężczyzn pod bronią. Mógł do nich trafić mężczyzna lub chłopiec powyżej szesnastego roku życia, czystej krwi Irakijczyk, który udowodnił swoją lojalność wobec dyktatora - system selekcji działał na podobnej zasadzie, jak przy kompletowaniu Gwardii Republikańskiej i Specjalnej Gwardii Republikańskiej. Partyzantka miała zawsze luźną, paramilitarną strukturę. Powołana została po to, aby w pierwotnej wersji zapobiegać szmuglowaniu towarów zza granicy, lecz prawdopodobnie szmuglem się właśnie przez długi czas zajmowała. Ale nie tylko tym. Fedaini byli hybrydą łączącą w sobie formacje paramilitarne i tajną policję. Spośród jednostek należących do tej drugiej grupy najbardziej krwawo wsławiły się „Fidayi Saddam”, stanowiące swoiste szwadrony śmierci. Należący do nich ludzie, zawsze ukryci pod czarnymi maskami, organizowali krwawe spektakle, których celem było masowe zastraszanie mieszkańców całych aglomeracji. Rzeczywistych lub wyimaginowanych przeciwników reżimu mordowali na oczach rodzin i sąsiadów z całym okrucieństwem, które może tylko wymyślić człowiek. W jednym z raportów Departamentu Stanu USA z 2002 roku o sytuacji kobiet w Iraku znalazł się opis krwawych wydarzeń, które dopiero po wojnie potwierdzane były przez naocznych świadków. Najlepiej obrazują one okrucieństwo sterowanych z Bagdadu szwadronów śmierci. Począwszy od czerwca 2000 roku, przez kolejnych jedenaście miesięcy „Fidayi Saddam” na polecenie Udają prowadzili akcję skierowaną oficjalnie przeciwko prostytutkom, lecz niejako przy okazji uderzającą w rodziny opozycjonistów. Przy pomocy lokalnych działaczy partii Baas fedaini przeszukiwali kolejne wioski, a gdy znaleźli kobietę, na którą rzucono podejrzenie o to, że prostytuuje się, podczas sądu kapturowego skazywano ją na śmierć. Następnego dnia wykonywano wyrok w obecności wszystkich mieszkańców okolicy. Nagą kobietę kładziono na drewnianej ławce, a następnie obcinano jej głowę szablą lub piłą motorową. Kulminacja akcji nastąpiła w październiku 2000 roku w Bagdadzie, gdzie bojówki Udają „Młode Lwy” zabiły w ten bestialski sposób 30 kobiet i nakazały rodzinom ofiar wystawienie obciętych głów przed wejściami do domów. Historia pokazała, że fedainom nie była potrzebna nowoczesna broń, w którą chciał ich wyposażyć starszy syn Saddama Husajna. W walkach z Amerykanami i Brytyjczykami posługiwali się zwykłymi kałasznikowami i granatnikami RPG. Często skuteczniej, niż oddziały regularnej armii i lepiej uzbrojona Gwardia Republikańska. Do samego końca bili się nie tylko z koalicjantami - ale także z Irakijczykami zbył przychylnie nastawionymi do wojsk koalicji. W bagdadzkiej dzielnicy szyitów Saddam City, już po przejściu przez nią oddziałów US Army, przez cztery godziny ciężkim ostrzałem z broni maszynowej przypominali mieszkańcom o swojej obecności. Sprzętu może im brakowało, ale ich morale wystarczyłoby dla całej armii Husajna. Nie chcieliśmy ryzykować spotkania z fedainami, szczególnie, że napotkani Amerykanie nie wyglądali na takich, którzy sobie poradzą, gdyby fedaini zagrozili miastu. Wracamy do An-Nasi-rijji. Tam zastanowimy się, co dalej robić: wracać do Kuwejtu czy próbować przebić się do Bagdadu. Decyzję podjęliśmy w zasadzie tylko we trzech - my dwaj i Maciek. Adrian od czasu naszego zatrzymania był kłębkiem nerwów. Nie mógł się zdecydować, czy chce wracać do Polski czy zostać jeszcze w Iraku, wahał się, raz po raz zmieniając zdanie. Teraz nie dawały mu spokoju krążące nad miastem śmigłowce. Piotrkowi było wszystko jedno, co będziemy robić, byleby tylko zdążył na pogrzeb Tarasa. Nie mógł się otrząsnąć po jego śmierci. Albo milczał, albo wspominał przyjaciela. Gdy pytaliśmy go o zdanie, odpowiadał niezmiennie: - Muszę lecieć do Kijowa. Najszybciej jak się da. Ta historia wstrząsnęła i nami. Była to najbliższa nam, w dodatku wykonująca ten sam zawód, ofiara tej wojny. Taras był Ukraińcem, ale od lat pracował w biurze Reutersa w Warszawie. Był jednym z najbardziej doświadczonych operatorów telewizyjnych na świecie - jego kamera rejestrowała przebieg konfliktów w Czeczenii, na Bałkanach, w Izraelu, Afganistanie i teraz w Iraku. Cieszył się, kiedy legitymując się ukraińskim paszportem, otrzymał iracką wizę, o którą przed wojną walczyliśmy wszyscy. Człowiek-orkiestra obywający się najczęściej bez towarzystwa dziennikarza - potrafił robić zdjęcia, pisać teksty, montować. Na sprzęcie telewizyjnym znał się jak mało kto. O wojnie wiedział więcej niż większość żołnierzy, z którymi się spotykał. Zginął przez pomyłkę jednego z nich. Marcin: W czasie jednej z rozmów telefonicznych, tuż po tym, kiedy znaleźliśmy się w Nadżafie, moja żona powiedziała mi, że w dniu, w którym zostaliśmy zatrzymani pod Al-Hillą, zadzwonił do niej z Bagdadu Taras. Znali się. Trzy miesiące wcześniej spotkaliśmy się w noc sylwestrową... Bawiliśmy się, piliśmy piwo, tańczyliśmy, obiecywaliśmy sobie spotkanie w Iraku. Dzwoniąc do mojej żony, „śmiał się, błaznował... wiesz - jak to Taras. Mówił, że Irakijczycy podstawią was pod nos Saddamowi i będziecie siedzieć w hotelowym areszcie na koszt partii Baas, jak ci Włosi spod Basry, dopóki nie uwolnią was Amerykanie. Żartował, że dziennikarzy, którzy wpadli w ręce żołnierzom, jest już w Bagdadzie na pęczki i że niedługo do nich dołączycie”. Będąc w Iraku, tak naprawdę dwa razy poczułem kompletną bezsilność i pustkę w głowie - gdy słuchając tej opowieści mojej żony, dotarto do mnie, że nigdy więcej nie zobaczę Tarasa, i gdy później zobaczyłem w Bagdadzie miejsce, w którym zginął. Dopiero kilka dni później dowiedzieliśmy się, jak zginął Taras. On i pewien hiszpański operator robili zdjęcia walk ulicznych z balkonu hotelu Palestyna. Mieszkali w nim wszyscy zagraniczni dziennikarze, którym reżim Husajna pozwolił relacjonować wojnę z Bagdadu. Wiedzieli o tym także powoli opanowujący miasto Amerykanie. Jakiś czołgista US Army zobaczył, jak promień słońca odbija się w obiektywie kamery, i przestraszył się, że na balkonie stoi snajper. Wystrzelił, nie potwierdzając celu. Pocisk trafił dokładnie w okna pokoju. Taras stał już nawet w drzwiach, zbierając się do wyjścia. Trafiły go tylko dwa odłamki - jeden w serce, a drugi w brzuch. Zginął na miejscu. Hiszpan zmarł w szpitalu. Gdy pakowaliśmy już sprzęt z dachu, na skraju miasta pojawiły się samoloty. Widzieliśmy wyraźnie, jak lecąc co najwyżej 500 metrów nad ziemią, zrzucają bomby i sypią gradem rakiet. Dystans dzielący nas od wybuchów przynoszonych przez każdy kolejny samolot A-10 był nie większy niż kilka kilometrów. To nas tylko utwierdziło w potrzebie ewakuacji. Jeszcze szybciej zaczęliśmy znosić skrzynie i plecaki do samochodów. Staraliśmy się nie przestraszyć naszych gospodarzy. Powiedzieliśmy im nawet, że jedziemy do Bagdadu. W rzeczywistości nie mieliśmy zamiaru ryzykować i podjęliśmy wspólną decyzję o wycofaniu się na południe, dokładnie w przeciwnym kierunku. Na chwilę przed naszym wyjazdem niespodziewanie pojawi! się Abdul. W sumie nie wiadomo, po co przyszedł, może po to, żeby uspokoić wyrzuty sumienia, że nie pojawiaj się „w pracy” mimo obietnic, może dlatego, że Hasan jemu przypisywał winę za nasz nagły wyjazd. Wyjaśniał, że źle się czuje, że to wynik silnych emocji, i że ma podstawy obawiać się o swoją przyszłość. - Nie gniewaj się, Jacek, nie gniewajcie się obaj. Możecie tu mieszkać... - tłumaczył, ocierając chusteczką pot z czoła. Kiwaliśmy głowami, nie okazując większego zainteresowania. W tamtej chwili byliśmy bardziej skupieni na przygotowywaniu się do wyjazdu. - ...oni są Egipcjanami, zawsze mogą stąd wyjechać, ja tego zrobić nie mogę - Abdul wyrzucał z siebie słowa, jakby chciał nam to powiedzieć już wcześniej, ale nie mógł się na to zdobyć. - Nie gniewajcie się. Mnie tu wszyscy znają. Oni wyjadą, wy wyjedziecie, a ja zostanę. Próbowaliśmy uspokajać Abdula, który i tak robił się coraz bardziej roztrzęsiony. Widzieliśmy, jak wiele nerwów kosztuje go jeżdżenie z nami, i że robi to tylko dla pieniędzy. Widocznie w końcu uznał, że pieniądze to nie wszystko. Wyjeżdżając z Nadżafu, zmuszeni byliśmy minąć dokładnie to miejsce, gdzie przed południem spotkaliśmy nerwowego sierżanta. W napięciu wypatrywaliśmy zagrożenia. Ku naszemu zaskoczeniu teraz zobaczyliśmy tam stojącego w swobodnej pozie amerykańskiego majora. Opierał się plecami o maskę hummera, żując namiętnie gumę i wystawiając do nieba twarz, jakby chciał się opalić. Za nim, na piachu, wylegiwała się reszta sporego oddziału, pozostawiając swoje bezpieczeństwo w rękach kilku żołnierzy krążących wokół z bronią przygotowaną do strzału. - Co do cholery?... miało tu być gorąco, a oni wpieprzają te swoje racje jak gdyby nigdy nic... W powietrzu unosił się ostry zapach karbidu - integralnego składnika racji żywnościowych. Lekki wiatr rozrzucał beżowe opakowania po MRE po całej okolicy. Na płaskim dachu pobliskich koszar w soczewkach lunet karabinów snajperskich odbijało się słońce. Po chłopcach, których rano kręciło się tu mnóstwo, nie było ani śladu. Major powolnym, prawie leniwym krokiem, podszedł do nas, gdy tylko się zatrzymaliśmy. Nikt więcej nie zwrócił na nas uwagi. Wartownicy nawet się nie r\iszyli, wychodząc z założenia, że jeśli idzie do nas oficer, to oni nie mają już nic więcej do zrobienia. Gdy sięgnęliśmy po wiszące na szyjach identyfikatory, żołnierz z niesmakiem pokręcił głową. - Nie wygłupiajcie się. Nie trzeba. Wygrzebaliśmy z kieszeni wymięte paczki papierosów. Nie odmówił. - Co tu się dzieje? Podobno jest niebezpiecznie. Znów się skrzywił. - Tu? Niebezpiecznie? Skąd wam to przyszło do głowy? - Nie nam. Sierżantowi, którego tu spotkaliśmy rano. Sami się dziwiliśmy, bo w mieście panuje niebiański spokój. Major jęknął przeciągle, co zabrzmiało jak wyraz najwyższej dezaprobaty. - Rano walczyliśmy jeszcze z fedainami próbującymi przedostać się do miasta. Nic poważnego. Kilku z nich było tu nawet zapuszkowanych - machnął ręką w kierunku koszar - ale już ich wywieźli. Ot i cała tajemnica. - Czyli w mieście jest bezpiecznie? - Tego nie wiem. Do środka nie wjeżdżaliśmy. A wy gdzie się wybieracie? - ...hmm. My? Do Nasirijji... - powoli zdawaliśmy sobie sprawę, że sytuacja dojrzała do tego, aby dokonać przegrupowania. Z samochodu otwierającego kolumnę Piotrek pokrzykiwał na nas, żebyśmy się pospieszyli. - My zaraz ruszamy dalej, do Bagdadu... - urwał w pół zdania major, nie zamykając ust, jakby przyszła mu do głowy jakaś genialna myśl. - Zaraz, zaraz... Może chcecie jechać z nami? Zerknęliśmy na Piotrka, który nie czekając na nas, już ruszał w stronę Nasirijji. - Nie tym razem, dzięki za propozycję. - Szkoda... - westchnął zawiedziony major, podając rękę na pożegnanie. - Na pewno się nie zdecydujecie? - Raczej nie. W przeciwieństwie do monotonnej autostrady Basra-Bagdad, droga wiodąca wzdłuż Eufratu była tą, które określa się mianem przyjemnych. Wąska, choć dobrze utrzymana, najpierw prowadziła przez gęsto zamieszkałe tereny, zielone od palm i żyzne, przywodzące na myśl starożytną cywilizację Mezopotamii, w której od setek lat nic się nie zmieniło, z wyjątkiem może wynalezienia asfaltu. Małe, gliniane chatki, tradycyjnie ubrani w długie, białe szaty i turbany na głowach mieszkańcy, osiołki z wysiłkiem ciągnące dwukołowe wózki przeładowane jakimś zielskiem, ciasne łódki wyżłobione z jednego pnia drzewa, kolebiące się na niemrawym nurcie rzeki. Znaków współczesności - brak. Im bardziej oddalaliśmy się od koryta Eufratu, zjeżdżając niżej na południe, krajobraz łagodnie przechodził w suchy i pustynny. Wreszcie drogę zastąpiło nam wielkie, złożone z przynajmniej 150 sztuk, stado wielbłądów. Chyba dzikie. Jak okiem sięgnąć nie widać było poganiacza. Tymczasem dopadały nas coraz większe wątpliwości, czy dobrze robimy, cofając się przeszło 200 kilometrów, do Nasirijji. Oddalało nas to od centrum wydarzeń. Amerykanie opanowali już dużą część Bagdadu. Poprzedniego dnia cały świat mógł zobaczyć, jak kilkusetosobowa grupa Irakijczyków obala stojący w centralnym punkcie miasta pomnik Saddama Husajna. Generał Vincent Brooks z Centralnego Dowództwa Sił Koalicyjnych w Katarze ogłosił, że upadek reżimu jest bliski i choć od rozpoczęcia wojny to samo zdanie powtarzał setki razy, po raz pierwszy być może miał rację. W każdym razie brzmiało to o wiele bardziej wiarygodnie niż słowa wypowiedziane przez ministra informacji Iraku Muhammada as-Sahhafa: „Po trzykroć zapewniam was. Nie ma amerykańskich żołnierzy w Bagdadzie”, podczas gdy z balkonów hotelu, w którym odbywała się jego konferencja prasowa, gołym okiem można było zobaczyć już bradleye i abramsy manewrujące na drugim brzegu Tygrysu. Swoją drogą natychmiast po zakończeniu spotkania z dziennikarzami As-Sahhaf zapadł się pod ziemię. Amerykanie odnaleźli go dwa miesiące później, lecz zwolnili po przesłuchaniu i były minister informacji wyjechał bez przeszkód do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. To jednak nie zakończyło jego związku z Irakiem - po wojnie zaczął swoim nazwiskiem firmować jedną z gazet, a jednym z najpopularniejszych gadżetów dla cudzoziemców stały się t-shirty ze słynnym cytatem z ostatniej konferencji prasowej, po 15 dolarów za sztukę. To jednak nie były wszystkie znaki zbliżającego się wielkimi krokami końca wojny. Wracając do Nasirijji, nie mieliśmy pojęcia, że kilka godzin wcześniej nawet Muhammad ad-Duri, iracki dyplomata przy siedzibie ONZ w Nowym Jorku, powiedział znacząco: Gamę over i właśnie wybierał się do Syrii, aby poszukać rodziny, która uciekła przed Amerykanami. Minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii Jack Straw w tym samym czasie ogłosił, że „dni reżimu Saddama Husajna praktycznie dobiegły końca”, a wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Dick Cheney już wtedy planował rozpoczęcie w ciągu najbliższego tygodnia konsultacji z przedstawicielami opozycji i liderami religijnymi o utworzeniu tymczasowych władz Iraku. Może były to rachuby na wyrost, bo w Bagdadzie wciąż toczyły się jeszcze ciężkie walki, a Mosul i Tikrit nadal znajdowały się w rękach Gwardii Republikańskiej (wszyscy spodziewali się, że Amerykanom przyjdzie stoczyć szczególnie ciężką batalię właśnie o miasto, z którego pochodził Husajn i większość jego najbliższych współpracowników), lecz do końca wojny z pewnością było już bliżej niż dalej. A my, jak na ironię, oddalaliśmy się od Bagdadu zamiast się do niego zbliżać. - Zastanawiam się, czy jest sens jeszcze raz pchać się na północ. - Dlaczego? - Podróżowanie jest najbardziej niebezpieczną częścią tej cholernej imprezy. Jeżdżąc w tę i z powrotem, tak jak dzisiaj, tylko nadstawiamy tyłki i niewiele z tego wynika. - Akurat dziś nie za bardzo mieliśmy inne wyjście. - Wiem, co nie zmienia faktu, że ryzykujemy bardziej niż powinniśmy. Po prostu się zastanawiam, czy nie kusimy losu. - Chcesz wracać do Polski? - Nie wiem. Moja firma sugeruje, żebym się zastanowił, czy nie jestem już zbył zmęczony, żeby tutaj dalej siedzieć. Jeszcze wczoraj wydawało mi się, że nie. Dziś mam wątpliwości. A ty... chcesz jechać do Bagdadu? - Sam nie wiem. Do An-Nasirijji dotarliśmy tuż przez zachodem słońca. Ledwie przestąpiliśmy bramę szpitala i zanim jeszcze zdążyliśmy na dobre rozprostować kości, dotarła do nas zaskakująca wiadomość. W Nadżafie zginął Abd al-Madżid al-Chu’i. Jako pierwsza informację podała IRNA - oficjalna irańska agencja prasowa. Później w telewizji Al-Dżazira potwierdził ją również Ghanim Dżawad z fundacji, którą kierował al-Chu’i. Uczciwie trzeba przyznać, że informacja o śmierci duchownego zrobiła większe wrażenie na nas niż na lekarzach. - Ale się narobiło - ze szczerym smutkiem komentował sprawę Salim, miejscowy chirurg. - Wcale mi go nie szkoda. Tyle lat go tu nie było, że zapomniał, co to jest Irak. A teraz wrócił i chciał od razu rządzić - internista Ali odgarnął grzywkę i spojrzał wyzywająco na swojego kolegę. - Co ty gadasz? To był dobry człowiek! - oburzał się Salim. Zastygliśmy w oczekiwaniu na to, aż zaczną wyrażać głębiej swoje sympatie, ale chyba obu z nich zabrakło argumentów, bo wrócili do nagabywania nas, abyśmy użyczyli im telefonu. Klan Al-Chu’iów zdążył znacznie stracić na popularności w An-Nasirjji od śmierci ojca Abd al-Madżida. Po zajęciu miasta przez Amerykanów kontrolę nad nim przejął przywódca umiarkowanego skrzydła Ad-Dawy - Ibrahim al-Dżafari. Abd al-Madżid został zapomniany w tym mieście, jak wszyscy, którzy uciekli na Zachód. Sama Ad-Dawa jest jedną z najstarszych, jeśli nie najstarszą organizacją opozycyjną w Iraku. Powstała gdzieś na początku lat 60. Jej założycielem i ojcem był kolejny wielki ajatollah z Nadżafu - Muhammad Bakir as-Sadr. Po dojściu do władzy w Iraku Saddama As-Sadr walczył z rosnącą laicyzacją społeczeństwa, w szczególności z odchodzeniem od islamu przez młodzież. W końcu również z samym Saddamem i państwem, które stworzył. Ad-Dawa dokonała nawet nieudanej próby zabicia irackiego wicepremiera, jedynego chrześcijanina w rządzie Husajna, Tarika Azi-za. Poważny wpływ na to, jakie cele stawiała sobie Ad-Dawa, miał goszczący przez 14 lat w Nadżafie najbardziej znany na świecie z ajatollahów - Chomeini. Nie zmieniło się to nawet po 1979 roku, kiedy wrócił do Teheranu. Ad-Dawa była już wtedy prężną organizacją. Udany powrót Chomeiniego z emigracji i rewolucję irańską As-Sadr przyjął jako zapowiedź zwycięstwa szyitów także w Iraku, a być może również za zapowiedź swojego własnego sukcesu. Miał wtedy mówić: „Niech wszyscy tyrani wiedzą, że nadejdzie ich dzień sądu!” Saddamowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Na początku kwietnia 1980 roku aresztował wielu szyitów. Wielu z nich zginęło wtedy w niewyjaśnionych okolicznościach. Sama przynależność do Ad-Dawy była karana śmiercią. Muhammad Bakir as-Sadr, po aresztowaniu i wielogodzinnych torturach, zmarł 9 kwietnia 1980 roku. Trudno powiedzieć, czy to ludowa legenda, czy oprawcy rzeczywiście byli tak okrutni, ale mówi się o tym, że śmierć zadano mu przez wbicie gwoździa w głowę. Miało to się stać na oczach jego siostry Aminy. Wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ale tego dnia, kiedy planowaliśmy wrócić do meczetu, przypadała rocznica jego śmierci. Abd al-Madżid al-Chu’i chciał wygłosić przemówienie upamiętniające śmierć Muhammada Bakira as-Sadra. Gdybyśmy do meczetu doszli, zobaczylibyśmy być może nawet, jak ginie zasztyletowany u wejścia do sanktuarium. Historia kołem się toczy. Przeszło 1300 lat wcześniej w tym samym miejscu niemalże w ten sam sposób zginął Ali, pierwszy imam i czwarty kalif sprawiedliwy. Jedna z wersji głosi, że Al-Chu’i spotkał swoją śmierć przypadkiem. To nie on miał zginąć tego dnia w Nadżafie, lecz mułla, który wydał ponoć w ręce saddamowskiej bezpieki ajatollaha as-Sadra. Al-Chu’i podobno tylko bronił duchownego przed samosądem, który miał odbyć się u wrót meczetu, lecz jeden z fanatyków z rozpędu i jemu wbił sztylet w plecy. Według innej wersji to właśnie ajatollah z londyńskim CV był od początku celem ataku. Zwolennicy młodego Muktady as-Sadra mieli ukarać go śmiercią za prezentowanie zbył prozachodniej myśli. Czyż ich przywódca nie przestrzegał, że każdy, kto współpracuje z Amerykanami, będzie traktowany jako zdrajca? A na wojnie kara za zdradę jest tylko jedna. Czyżby nasz przewodnik i tłumacz Abdul wiedział, że coś się święci? Nawet jeśli nie, to z pewnością wiedział, że obecnym zarządcą meczetu był właśnie muiła, którego podejrzewano o wydanie utytułowanego As-Sadra tajnej policji, i widząc wpływy, jakie w ciągu zaledwie kilku dni zdobyli w Nadżafie sadryści, przeczuwał intuicyjnie niebezpieczeństwo. Brutalna rozgrywka o władzę na dymiących zgliszczach reżimu Saddama Husajna właśnie się rozpoczynała. Kto stał za tym zabójstwem? Wszystko wskazuje na to, że sama Ad-Dawa, która w walce o swoje cele jest wzorem nawet dla takich ugrupowań jak Hezbollah. Jego liderzy nie kryli swojej fascynacji Ad-Dawą. W zmian za wypuszczenie Amerykanów przetrzymywanych w Libanie chcieli uwolnienia 17 działaczy Ad-Dawy więzionych w związku z podejrzeniem o nieudany zamach na emira w Kuwejcie. Organizacja nie przestała się rozwijać po śmierci wielkiego As-Sadra. Amerykanie podejrzewają, że jest odpowiedzialna za ataki na ambasady Francji i Stanów Zjednoczonych w Kuwejcie w grudniu 1983 roku. Próbowaliśmy jeszcze podpytać lekarzy, co myślą o tym wszystkim, ale oni szybko zmieniali temat, po raz kolejny udowadniając nam, że średnio interesuje ich przyszłość polityczna Iraku. Przynajmniej w tym momencie. Gdy staliśmy oparci o chropowaty mur szpitala, łatwo nam było uwierzyć, że odgradza on rzeczywistość, na którą mają choćby częściowy wpływ, od tej na tyle odległej, że nie warto w ogóle zawracać sobie nią głowy. Tym, co najbardziej interesowało naszych lekarzy, były miny przeciwpiechotne, które iraccy żołnierze zostawili na trawnikach wokół lecznicy, przykryte cieniutką warstwą ziemi. - Ej, ej... zdolni jesteśmy, ale nogi ci nie przyszyjemy! - krzyczeli, gdy któryś z nas nadmiernie zaabsorbowany rozmową telefoniczną wychodził poza alejki ułożone z betonowych płytek. Cały świat, który nas otaczał, wyglądał na tak zmęczony, że w końcu i my poddaliśmy się temu nastrojowi. Tylko szef lekarzy, doktor Ajad, był tego wieczoru wyjątkowo radosny. Podśpiewywał cicho pod nosem, przemierzając podczas wieczornego obchodu wypełnione pacjentami sale. Gdy wszyscy pogrążeni byliśmy w śmiertelnie poważnych dyskusjach, on odpływał myślami gdzieś daleko, podrygiwał na ugiętych nogach i wzruszał na przemian ramionami, jak mają to w zwyczaju czynić Arabowie podczas radosnego tańca. Późnym wieczorem zdradził swoją radosną tajemnicę: - Żenię się. Oniemieliśmy. Już wcześniej wspominał, że ma takie plany, ale raczej w kontekście problemów, jakie się z tym wiązały, i może dlatego średnio obchodziła go wojna. Jego narzeczona była pielęgniarką w tym samym szpitalu. Widzieliśmy nie raz, jak szeptali sobie coś do ucha i patrzyli na sobie z czułością godną łez najwierniejszych widzów oper mydlanych. Pobrać chcieli się od dawna, ale kłody pod nogi rzucali im rodzice Ajada. „Ty jesteś taki wykształcony, to nie jest partia dla ciebie. Zasługujesz na lepszą przyszłość”- mówili, kręcąc nosem. Szef lekarzy z Nasirijji po każdej takiej rozmowie snuł się smętnie po szpitalu, zatopiony we własnej rozpaczy, tak w niej odległy od rzeczywistości, że niemalże potykał się o dziury wypalone w linoleum niedogaszonymi petami. Inna sprawa, że wykładzina rzeczywiście wyglądała jak szwajcarski ser, bo nie dość, że wewnątrz budynku wolno było palić, to na dodatek nawet lekarze nie przejmowali się poszukiwaniem popielniczek, aby zgasić niedopałki. Arabowie w ogóle dają palaczom pełną wolność. Papierosy można palić dosłownie wszędzie. Kiedyś na lotnisku w Ammanie, gdy zapytaliśmy jednego z celników, gdzie jest strefa dla palących, roztoczył ręką szeroki łuk i poinformował: everywhere. Kiedy nieśmiało zdradziliśmy, że stoimy dokładnie pod tabliczką z napisem Do not smoke, odpowiedział z uśmiechem: „Na tabliczkach jest napisane to, co każdy chce przeczytać. Ja widzę, że tu wolno palić”. Podobne zwyczaje panowały w Iraku. Ajad papierosów nie palił. Jedynym nałogiem, w który popadł, była wariacka miłość do pielęgniarki, której nie chcieli zaakceptować jego rodzice. A kochał ją na zabój. Jak Arabowie już kochają, to na zabój. W Księdze tysiąca i jednej nocy opisana jest historia pewnego Beduina, który miał problemy miłosne i przyszedł prosić o pomoc w ich rozwiązaniu Muawiję. Ów Beduin udał się aż do Damaszku, aby poskarżyć się kalifowi na jego namiestnika, który ukradł mu żonę o wdzięcznym imieniu Suad. Emirowi [Książę, władca (arab.)] .Maranowi ibn al-Hakamowi podobno tak miała się spodobać połowica wędrownego mieszkańca pustyni, że wtrącił go do więzienia i torturował tak długo, aż ten się nie rozwiódł z małżonką. Wtedy namiestnik, za przyzwoleniem ojca dziewczyny, którego przekupił sumą tysiąca denarów i dziesięciu tysięcy dirhamów, wziął ją za żonę. Kalif usłyszawszy tę historię, wziął pióro, umaczał je w kałamarzu i napisał list: „Doszło mnie, że dopuściłeś się wobec swoich poddanych wykroczeń, nie zważając na przepisy religii. A trzeba, aby ten, kto jest mym namiestnikiem, ślepy był na swe żądze i by z umiarem zażywał cielesnych rozkoszy”. Po przeczytaniu korespondencji od swojego zwierzchnika emirowi nie pozostało nic innego, jak tylko rozwieść się z Suad. Na tym jednak historia Beduina się nie kończy. Marwan ibn al-Hakam odpisał bowiem Muawiji, informując go o krokach, jakie podjął, ale jednocześnie w swym liście roztkliwił się nad urodą dziewczyny. Kalif posłał po nią, a gdy tylko ją zobaczył, wnet się w niej zakochał. Chcąc zatrzymać Suad przy sobie, zaproponował Beduinowi, że odda mu za nią trzy najpiękniejsze niewolnice, do każdej z nich dołoży po tysiąc denarów i będzie ponadto wypłacał coroczne pensje, które pozwolą wędrownemu mieszkańcowi pustyni żyć w dostatku aż po kres jego dni. „Na Allaha, Władco Wiernych [Władca Wiernych - oficjalny tytuł wszystkich kalifów], choćbyś mi nawet ofiarował wszystko to, co ci Allah dał, bez Suad nie przyjąłbym tego” - brzmiała odpowiedź. Ostatecznie Muawija rzucił pomysł, aby dziewczyna sama wybrała mężczyznę, z którym chce zostać do końca życia. I Suad wybrała Beduina, tłumacząc: „Łączy nas miłość, która nie przemija, i związek, który wiecznie trwa”. Kalif, chcąc być sprawiedliwy, nie miał innego wyjścia niż zaakceptować jej decyzję. Biała jest, o licach, które lśnią najładniej, Niby perła utajona w morzu na dnie. Kibić jej jak „alif” [Pierwsza litera arabskiego alfabetu w kształcie wydłużonej pałeczki.] kształtów swych nie kryje, Usta jej do „mim” [Litera arabskiego alfabetu w kształcie maleńkiego kółeczka.] podobne, do „nun” [Litera arabskiego alfabetu w kształcie bardzo wygiętego luku] brwi jej. Łuk jej brwi strzałami spojrzeń wokół miota I zadaje śmierć, gdy przyjdzie jej ochota. Gdy ukaże twarz i kibić, lica gładkie Są bazylią, mirtem, różą i bławatkiem. Śród ogrodów wiotka gałąź wzrok zachwyci, Ale ileż jest ogrodów w twej kibici! [Cyt. za: Księga tysiąca i jednej nocy.] Mniej więcej taki obraz swojej narzeczonej przedstawiał nam Ajad, choć mówił prozą i używał nieco prostszego języka niż arabscy poeci. Rzeczywiście - ładna była, choć musiała odżywiać się wyjątkowo zdrowo, na co wskazywała jej pulchna budowa ciała. Okazało się, że szef lekarzy z Nasirijji nie jest w ciemię bity. Wymyślił w końcu, że sam nauczy ukochaną wszystkiego, co dała mu wyższa uczelnia medyczna, zaniósł jej tonę książek i pilnował, by czytała i zapamiętywała. Wreszcie uznał, że bariera edukacyjna przestała istnieć i poinformował o tym swoich rodziców. Ci potknęli haczyk. Wykształcenie to wykształcenie, a że dyplomu nie ma... no cóż, kto by zwracał uwagę na takie drobiazgi. - Ja jestem dla niej uniwersytetem - mówił z dumą Ajad, niemal pewny, że za kilka miesięcy będzie już szczęśliwym małżonkiem. Tymczasem my, siedząc na szpitalnym dziedzińcu, zastanawialiśmy się nad naszą przyszłością. Ekipa mimowolnie podzieliła się na dwie grupy. Piotrek i Adrian już planowali powrót do Polski. Maciek zdecydowany był wracać na północ. My biliśmy się z myślami, co robić dalej. Tak naprawdę wszystkie argumenty przemawiały za tym, żebyśmy wracali do Polski. Nie znaleźliśmy ani jednego sensownego powodu, dla którego mielibyśmy znów pchać się do przodu. Kiedy już po powrocie do Warszawy zastanawialiśmy się, co kazało nam podjąć decyzję, że rozstajemy się z Piotrkiem i Adrianem i jedziemy do Bagdadu, nie znaleźliśmy odpowiedniego słowa, choć jesteśmy pewni, że obaj myśleliśmy o tym samym. Może i nie wiemy jak to nazwać, ale było to dokładnie to samo uczucie, które towarzyszy nam za każdym, gdy będąc w Polsce, podejmujemy decyzję, że jedziemy relacjonować kolejny konflikt. Pragnienie czerpania wiedzy z bezpośredniego doświadczenia. Zanim poszliśmy spać, dotarła do nas jeszcze jedna wiadomość. Mosul - miasto, w którym Amerykanie jeszcze kilka godzin wcześniej obawiali się ciężkiego oporu ze strony wojsk Saddama Husajna, znalazło się pod kontrolą wojsk koalicji. Iraccy żołnierze i fedaini porzucili broń na przedmieściach i uciekli, oddając aglomerację bez walk. SADDAM CITY Bagdad, który zobaczyliśmy, choć próbował nie poddać się systemowi, byl jak wszystko, czego dotknęła ręka Saddama. Zniszczony, szary i zapuszczony; ozdobiony pomnikami wodza, symbolami partii Baas i topornymi monumentami, przypominającymi, kto tu rządził. Amerykańskie bomby i rakiety pogłębiły jeszcze jego nędzę. Miasto, mimo swej niedoli, zachowało jednak niepowtarzalny charakter - jak więzień, którego oprawcy nigdy nie udało się złamać. Są pytania, na które bardzo trudno odpowiedzieć, a im dłużej myśli się nad nimi, tym bardziej wydaje się to niemożliwe. „Dlaczego jeździcie na wojny?” Pytano nas o to wiele razy. Nas i setki innych korespondentów. Pytano o wiele częściej, niż sami skłonni bylibyśmy zastanawiać się nad powodem, dla którego relacjonujemy akurat konflikty zbrojne. W naszym przypadku pojawiło się jeszcze jedno, być może nawet jeszcze trudniejsze pytanie. „Dlaczego po tej historii z zatrzymaniem nie wróciliście do Polski? Nie uważacie, że to kuszenie losu? „Odpowiadaliśmy zawsze wymijająco albo na odwrót - bardzo wylewnie, z dużą liczbą argumentów, tak dużą, że trudno było je pozbierać i złożyć w jedną całość. Nawet nam. Nie ze złej woli czy lekceważenia. Dlatego, że na tak postawione pytanie nie ma zadowalającej odpowiedzi. Chyba, że zacytuje się George’a Mallory’ego. George Mallory pochodził z bogatej angielskiej rodziny. Był synem ministra i od najmłodszych lat amatorem wszelkich wspinaczek. W dzieciństwie nie było drzewa, na które by się nie wdrapał, do jego większych osiągnięć z lat młodości zaś należy wejście po gzymsie na dwie najwyższe wieże w okolicy - opactwa Romsey i sądu okręgowego Winchester. Jako student literatury, a później nauczyciel, w każdej wolnej chwili wyjeżdżał w Alpy i poznawał szczyty Walii. Prawdziwym marzeniem były jednak Himalaje. W latach 20., gdy Mount Everest nosił jeszcze sławę niezdobytego, Mallory próbował wejść na niego trzy razy. W pierwszej wyprawie z wycieńczenia zmarło dwóch jego towarzyszy. Za drugim razem lawina zabrała siedmiu z dziewięciu członków ekspedycji. Tuż przed trzecią próbą Mallory udzielił wywiadu dla „New York Times’a”, gdzie na pytanie, dlaczego tak bardzo chce wejść na Mount Everest, odpowiedział: „Bo tam jest”. Cztery miesiące później, w czerwcu 1924 roku, alpinista zginął w czasie zdobywania szczytu, powyżej wysokości 8,6 tysięcy metrów. Od czasu, kiedy poznaliśmy historię Mallory’ego, gdy słyszymy pytanie „Dlaczego jeździcie na wojny?”, mówimy niezmiennie: „Bo są”. A my jesteśmy od tego, żeby je relacjonować i opowiadać o ludziach, których one dotykają. Właśnie dlatego, gdy Piotrek i Adrian dojeżdżali już do Kuwait City, my mijaliśmy po raz kolejny przedmieścia Nadżafu. Droga do Karbali, a dalej do Bagdadu, wiodła ulicą Szari’ Abu Szir tuż obok hotelu, w którym w ciągu ostatnich dni odzyskiwaliśmy siły. Przemknęliśmy obok niego ze ściśniętym sercem. Objechaliśmy rondo Saura Al-’Iszrin, otoczone betonowymi żebrami, w niewyszukanym saddamowskim stylu, i wyskoczyliśmy wprost na dwupasmówkę do Karbali. Siedemdziesięciokilometrowy odcinek pokonaliśmy „na plecach” ślamazarnego amerykańskiego konwoju, tarasującego całą drogę niczym gigantyczna stonoga, mająca nieliche kłopoty z opanowaniem długiego, zielonego cielska. Kawalkada zaopatrzeniowych aut skręciła w bok na skraju miasta. W pierwszej chwili pojechaliśmy za nią, licząc na to, że także zmierza w stronę Bagdadu, lecz zabezpieczający kolumnę żołnierze wyprowadzili nas z błędu. Ciężarówki wlokły się tylko do rozbitego kilka kilometrów dalej obozu. Peryferia Karbali sprawiały wrażenie wymarłych. Żadnych ludzi na ulicach, zamknięte sklepy zabezpieczone przez właścicieli metalowymi kratami, opuszczone budynki, fruwające po ulicy papiery, i świst wpadającego do samochodu przez półotwartą szybę wiatru. Bardziej ruchliwie zrobiło się dopiero w centrum. Nie zamierzaliśmy wjeżdżać do serca miasta, lecz prawdę mówiąc, pogubiliśmy się podczas odcyfrowywania arabskich drogowskazów i w rezultacie wylądowaliśmy tuż przy samym meczecie trzeciego imama Husajna. Był równie majestatyczny, co mauzoleum jego ojca w Nadżafie. Podziwianie świątyni nie było nam jednak w głowie. Zimne dreszcze przeszły nam po plecach, gdy uświadomiliśmy sobie, że od czasu gdy wjechaliśmy do miasta, nie widzieliśmy ani jednego Amerykanina. Dopiero widok mężczyzn, demontujących na jednym z rond żeliwny pomnik dyktatora, sprawił, że odetchnęliśmy z ulgą. Później spotkaliśmy jeszcze patrol złożony z kilku hummerów US Army. Samochody gwałtownie zatrzymały się i wybiegli z nich pochyleni żołnierze z przeładowaną bronią, wdzierając się do jednego z budynków. Próbowaliśmy porozumieć się z eskortą patrolu. - Zjeżdżajcie stąd! - wysyczał jeden z żołnierzy. Kierunek wskazał nam jeden z gapiów. Kilkanaście minut później znaleźliśmy się na trasie wiodącej wprost do Bagdadu. Na rozstaju, kilka kilometrów za miastem, zaskoczyła nas przeszkoda, zbudowana z głazów rozłożonych równiuśko na drodze. Trzech mężczyzn bfldowato kolejną zaporę na innej nitce arterii. Wymachując żywiołowo rękami, pokazywali odnóże wiodące w prawo. - Cholera wie, po co kładą te kamienie. Do Bagdadu jedzie się prosto. Nie wiem, gdzie dotrzemy, skręcając. Podskakując na wysokim krawężniku, wyminęliśmy piaszczystym poboczem stos kamieni. Daleko nie ujechaliśmy. Kilkaset metrów dalej asfalt był kompletnie zniszczony. Zawróciliśmy. Ignorując szydercze uśmieszki Irakijczyków, skręciliśmy w drogę, którą wskazali nam poprzednio. Czuliśmy się podenerwowani jak zawsze, gdy coś niweczyło nasze plany. Świadomość, że na naszej mapie nie znaleźliśmy nawet miasta, do którego mieliśmy wjechać, jeszcze bardziej nas zdezorientowała. Dużo później, dopiero po powrocie do Polski, sprawdziliśmy nazwę osady - Al-Musajib. Pocieszające było tylko to, że przy wyjeździe z Karbali nie było check pointów, co oznaczało, że Amerykanie musieli uważać, iż droga i pobliskie osady są w miarę bezpieczne i znajdują się pod ich kontrolą. Zanim dotarliśmy do pierwszych zabudowań, na wszelki wypadek zatrzymaliśmy się przy kilkuosobowej grupie mężczyzn, stojącej tuż przy drodze. Na szczęście rozumieli po angielsku. - Czy w mieście jest irackie wojsko? - Nie. - A Amerykanie? - Amerykanie? - Irakijczycy spojrzeli na siebie, jakby zastanawiali się, co odpowiedzieć. - Nie, Amerykanów też nie ma. Zbaranieliśmy. Jakie wnioski z tego wyciągnąć? - Czy przeszedł tędy front? - Nie rozumiem... Co to takiego „front”? - Czy amerykańskie oddziały przejechały tędy w stronę Bagdadu? Mężczyźni zmarszczyli brwi, nie mogąc pojąć, czego właściwie od nich chcemy. - W mieście nie ma żadnych żołnierzy. Ani irackich, ani amerykańskich. - Co robimy? - naradzając się, przeszliśmy na polski. Nasi rozmówcy nie wyglądali na wiarygodnych. Za długo zastanawiali się nad odpowiedziami. Może szukali odpowiednich sformułowań w obcym języku, a może... - Jedźmy dalej. Dla pewności zaczepimy jeszcze kogoś, zanim wjedziemy do środka. Powoli ruszyliśmy. Nie było nam jednak dane zapytać kogokolwiek raz jeszcze. Al-Musajib po prostu nie miało przedmieść. Nim się zorientowaliśmy, wpakowaliśmy się w sam środek centrum zatłoczonej osady. Przeciskając się powoli ciasnymi uliczkami, pozbawieni możliwości powrotu, czuliśmy się jak w klatce. Ze skroni spływały nam grube krople potu. Przystanęliśmy przy ulicznej herbaciarni. Wokół panował niebiański spokój. Owinięte czarnymi chustami kobiety, niosąc na głowach wypełnione zakupami kosze, szły bez pośpiechu, niemal spacerowym krokiem. Między wlekącymi się samochodami z piskiem ganiały się dzieci. Mężczyźni w kremowych galabijach, rozłożeni na szerokich ławach, popijali ze szklaneczek brunatny napój. Nie zauważyliśmy nikogo z bronią. Nie wyglądało na to, aby Al-Musajib przygotowywało się do obrony. Nie wyglądało też, aby niedawno przeszło tędy amerykańskie natarcie. Miasteczko robiło wrażenie, jakby ta wojna zupełnie go nie obchodziła. Przywitaliśmy się z gośćmi herbaciarni. Odpowiedzieli z uśmiechem, nie podnosząc się z siedzisk. - Czy są tutaj żołnierze? - Jacy żołnierze? - Iracka armia? Fedaini? - Nie. Nie ma ich tu od dawna. - A Amerykanie? - Nie widzieliśmy tu żadnych Amerykanów. - A czy są na drodze do Bagdadu? - Nie... - To może jest tam irackie wojsko? - Skądże! Uciekli. Znów to samo. Jakby się umówili. Jesteśmy tak przeczuleni, że nikomu nie ufamy? Kolejne odpowiedzi utwierdzały nas tylko w przekonaniu, że nie dowiemy się niczego więcej. Poprosiliśmy więc tylko jeszcze o wyjaśnianie, jak znaleźć wyjazd z miasta, i z duszą na ramieniu wcisnęliśmy się z powrotem w uliczny korek. Goście herbaciarni pożegnali nas uśmiechami, po czym jak gdyby nigdy nic, wrócili do przerwanego rytuału popijania gorącego wywaru. Myśleliśmy, że kiedy wrócimy na bagdadzką dwupasmówkę, coś się wyjaśni. Nic bardziej błędnego. Z każdym kilometrem mieliśmy coraz więcej wątpliwości, czy dobrze robimy, jadąc na północ. Z niepokojem stwierdziliśmy, że nikt nie macha do nas przyjaźnie z samochodów, które mijamy. Dotychczas tylko raz się do zdarzyło. Przed Al-Hillą. Świeże wspomnienia wywoływały sensacje żołądkowe i nieregularne bicie serca. Zjechaliśmy na pobocze, czekając na auto Maćka, aby podzielić się z nim wątpliwościami. - Jedźmy powoli. Jeśli zobaczymy na drodze cokolwiek niepokojącego, natychmiast zawracamy i spieprzamy prosto do Nadżafu. Zanim znów ruszyliśmy, wyjęliśmy z plecaka aparat fotograficzny. Podczas gdy jeden z nas prowadził, drugi ciągle wpatrywał się w wizjer, ustawiając obiektyw na maksymalnym zbliżeniu. Każdy lepszy samochód, który się do nas zbliżał, powodował gęsią skórkę. Gdy wyprzedzał nas nowiusieńki pick-up, z przyciemnianymi szybami i naczepą pełną wpatrujących się w nas zimnym wzrokiem mężczyzn, przeczuwaliśmy najgorsze. Prawdopodobnie gdyby nie wydarzenia sprzed kilku dni, zachowalibyśmy większy spokój, ale już raz byliśmy obiektem przesłuchań Muchabarat. I bardzo nie chcieliśmy się stać nim po raz kolejny. To było najgorsze 40 kilometrów w życiu. Najpierw zobaczyliśmy w oddali zabudowania przysłonięte dymem, jakby niedawno przeszedł tędy front, a później wyjeżdżające z bocznej drogi auto z zatkniętą na dachu białą flagą. Potem jeszcze jeden tak oznaczony samochód, tym razem pędzący od strony Bagdadu. I jeszcze kolejny. Służący za lunetę aparat mógł powędrować na tylne siedzenie. Po wysiłku ostatnich kilkudziesięciu minut soczewka oka z trudem przyzwyczajała się do normalnego funkcjonowania. - To pomarańczowe płachty? Dobrze widzę? - Tak, to Amerykanie. - Zatrzymajmy się przy nich. Muszę odetchnąć. Polowe stanowisko artyleryjskie, rozłożone wśród wysokiej trawy, wyglądało naprawdę imponująco. Obok samochody łączności ze strzelistymi tyczkami anten. Zanim doczłapaliśmy do żołnierzy, musieliśmy pokonać pole błota. Skąd, do licha, wzięło się tu błoto? - Co wy tu robicie? Od godziny nie widzieliśmy ani śladu amerykańskiego żołnierza. Dowódca oddziału roześmiał się rubasznie. - Nic. Czekamy. - Kontrolujecie drogę? - Tak. - To dlaczego nie ma na niej wojska? - Natarcie przeszło tędy kilka dni temu. Nasi chłopcy z jednostek frontowych są już w Bagdadzie. Czekamy na zaopatrzenie i logistykę. Wiecie, jak oni zawsze się wleką. Nie widzieliście ich przypadkiem? - Widzieliśmy. Przed Karbalą. Przeciągłe westchnięcie artylerzysty nie było z pewnością oznaką radości. - Droga jest czysta aż do samego Bagdadu? - Możecie spokojnie jechać. Jakieś 15 mil przed miastem spotkacie pierwsze check pointy. Nie traciliśmy czasu. Robiło się późno. Amerykańskie punkty kontrolne znajdowały się dokładnie tam, gdzie miały być według dowódcy artylerii. Tam też droga rozdzielała się na dwie nitki. Przy jednej z nich, wiodącej wprost do stolicy, straszyła czerwona plansza Military vehicles only [Tylko pojazdy wojskowe (ang.)]. Drugą zakorkowały zaś setki cywilnych aut z uchodźcami. Wjechaliśmy w środek jakiejś wojskowej kolumny i dotarliśmy aż do samego check pointu. Tam jednak czekała nas nieprzyjemna niespodzianka. - Zawracajcie. Nie widzicie napisu? - Jesteśmy dziennikarzami. - A to jest droga tylko dla wojskowych. Kapral. Ze stopnia i mentalności. Dłuższy czas przekonywaliśmy go, żeby nas przepuścił. Wynegocjowaliśmy tylko tyle, że wezwał dowódcę posterunku. Sierżant zdawał się odrobinę milszy, ale na niewiele się to zdało, bo był tak samo nieugięty. - Przepraszam, chłopaki. Mam takie rozkazy. Muszę was zawrócić. - A gdzie tamtędy dojedziemy? Sierżant spojrzał na sznur rozklekotanych irackich samochodów i bezradnie rozłożył ręce. - Nie wiem. Przykro mi. Przeklęci służbiści. Niech was szlag! Ciągnąc się w gigantycznym korku, mieliśmy wrażenie, że nigdzie nie dojedziemy, że przyjdzie nam spędzić noc w aucie. W końcu jakoś udało mam się przebić. Przy następnym check poincie spróbowaliśmy ponownie. Tym razem udało się bez problemu. Strażnik po obejrzeniu naszych identyfikatorów machnął przyjaźnie ręką, odsuwając zwoje drutów kolczastych. - Możecie jechać. Jakie oni właściwie mają rozkazy? Jakiś czas kluczyliśmy, aby wrócić na właściwą drogę. Wreszcie jakimś cudem, pokonując stromą skarpę, znaleźliśmy się na autostradzie, tuż przy ślimaku z drogowskazem Saddam Airport. Pokonywaliśmy dokładnie tę samą trasę, co pierwsze oddziały amerykańskie szturmujące stolicę Iraku. Gdy znaleźliśmy się na dole, po raz kolejny zatrzymali nas żołnierze. Pulchna dziewczyna, w znoszonym mundurze z dystynkcjami US Army, poprosiła o cierpliwość i wywołała przez radio przełożonych. Przez punkt kontrolny przejeżdżała kolumna kilkuset czołgów i transporterów opancerzonych. - Poczekajcie chwilę. Zaraz ktoś po was przyjedzie i przeeskortuje przez następne check pointy. Przeczuwaliśmy podstęp, ale całkiem niesłusznie. Dość szybko zjawił się hummer, z którego wysiadł młodziutki żołnierz, targając pudełko MRE i kilka butelek wody mineralnej. Postawił je przy dziewczynie. - Wskakujcie do aut i jedźcie za mną - rzucił w naszą stronę. Dziwne... najpierw nie chcą nas w ogóle przepuszczać, a teraz dostajemy eskortę. - Kto nie chciał was przepuścić? Opisaliśmy sytuację sprzed kilkudziesięciu minut. - Co za dupki. Przecież mamy polecenie, żeby pomagać dziennikarzom. Kolejne trzy posterunki pokonaliśmy bez przeszkód. Byliśmy szczerze zaskoczeni. - Dalej już z wami nie pojadę, ale droga jest prosta! Tylko nie skręcajcie na lotnisko, tam ciągle jest jatka. Powodzenia! - krzyknął przez okno żołnierz i zjechał w bok. Dopiero wtedy rozejrzeliśmy się. Byliśmy w Bagdadzie. Stolica Iraku witała nas silnym swądem spalenizny. Słupy dymu widać było z daleka i już na przedmieściach nieprzyjemny zapach był mocno wyczuwalny. W zasadzie nie było ani jednej większej ulicy, na której nie kopciłby się jakiś budynek. W przeciwieństwie do mieszkańców innych miast, bagdadczycy zupełnie nie czuli respektu przed Amerykanami. Próbowali wciskać się między blokujące ruch konwoje albo objeżdżać ciężkie wojskowe pojazdy, mijając je o włos, i tylko nerwowe ruchy luf karabinów przywoływały ich do porządku. Wszyscy wyglądali tak samo. Zmęczeni ludzie, o twarzach wy-brudzonych sadzą i unoszącym się wokół białym pyłem, targający na plecach krzesła, komody, szafki, tobołki z ubraniami i tekturowe pudełka o nieznanej zawartości. Nie sposób odróżnić szabrownika od tego, który ratuje swój kobyłek. Otaczały nas poobijane ze wszystkich stron, wypchane do granic możliwości samochody i zawalone po brzegi pick-upy. Niektórzy Irakijczycy ładowali, co tylko mogli, na dwukołowe, ciągnięte przez osły wózki. Wiele zwierząt nie wytrzymywało obciążenia. Do widoku porzuconego na środku ulicy oślego ścierwa trzeba się było po prostu przyzwyczaić. Nie tak wyobrażaliśmy sobie Bagdad. Otoczony legendą, podsycaną kolorowymi opisami cudzoziemców, którym udało się go zobaczyć jeszcze przed wojną, rozciągał się teraz przed nami zniszczony wojną i latami rządów ludzi, którzy zdawali się zupełnie nie przejmować jego wyglądem. Jeszcze przed wojną z Iranem przeżywał przecież lata świetności. Był jednym z najważniejszych ośrodków kulturalnych świata arabskiego. Teraz przyjmował nas zmęczony i zszarzały. Niemal każde europejskie miasto, może z wyjątkiem Rzymu i Aten, byłoby szczęśliwe, mając taką historię jak stolica Iraku. Przy odrobinie wysiłku włożonego w renowację zabytków, prace archeologiczne i kosmetyczne zabiegi podkreślające wyjątkowy charakter aglomeracji, nie mogłoby się opędzić od zwiedzających. Wprawdzie z najstarszej części Bagdadu - potocznie nazywanej Okrągłym Miastem, a przez jej założyciela określanej mianem „Madinat as-Salam” - Miasto Pokoju, nie zostały nawet ruiny, lecz i tak interesujących miejsc jest w nim tyle, że z łatwością można stworzyć niejedną, a wiele atrakcji turystycznych. Wieść niesie, że drugiemu kalifowi z dynastii Abbasydów - Al-Mansurowi, nie podobała się ani surowa w swoim charakterze Al-Kufa, ani wzniesiony przez jego poprzednika pałac Anbar na brzegu Eufratu, i szukał czegoś odpowiedniejszego dla swojej stolicy. Nie wiadomo, jak długo trwały poszukiwania, lecz w ich wyniku kalif znalazł miejsce, które wydawało mu się idealne - zakole Tygrysu w pobliżu małej sasanidzkiej osady. W 762 roku na zachodnim brzegu rzeki zaczęła wznosić się nowa stolica. Przedziwnym miastem było owo Madinat as-Salam. Jego budowa zajęła cztery lata - jak na ówczesne warunki tempo pracy było imponujące. Aby wznieść warownię na bazie koła o średnicy trzech kilometrów, Al-Mansur zatrudnił podobno 100 tysięcy architektów, rzemieślników i najemników ściągniętych z wszystkich stron świata arabskiego. Okrągłe miasto kalifa miało z zewnątrz podwójne ściany z cegły, głęboką fosę i wewnętrzny mur o wysokości sporo ponad dwa i pół metra. W centralnym punkcie znajdował się królewski pałac przykryty zieloną kopułą, a od niego promieniście rozchodziły się cztery drogi. Część materiałów użytych do wzniesienia Madinat as-Salam pochodziła z innych miast - rezydencję kalifa zbudowano z kamieni przywiezionych z postawionego przez Persów pobliskiego Ktezyfonu (na szczęście nie przewieziono ich zbył wiele, dzięki czemu nie zdewastowano doszczętnie starożytnych ruin), jedna żelazna brama została przywieziona z Wasit, inna zaś z Al-Kufy. Pozostała jeszcze sprawa nazwy. Określenie Madinat as-Salam zupełnie nie przyjęło się wśród mieszkańców, którzy stolicę uparcie określali mianem owej pobliskiej sasanidzkiej wioski - Bagdad. Z ustaleniem pochodzenia tej nazwy problemy mają dziś nawet najwybitniejsi arabscy etymolodzy. Prawdopodobnie jest bowiem zaczerpnięta z aramejskiego i oznacza zagrodę dla bydła. Nazwie stolicy jednak takie pochodzenie nie przystoi, więc mieszkańcy woleli tłumaczyć ją z perskiego - Bagh dad, czyli „Bóg dał” [Por. J. Danecki, Arabowie, Warszawa 2001] Historia Okrągłego Miasta jest jednak zaskakująco krótka. Bagdad w takim kształcie, w jakim wymarzył go sobie kalif Al-Mansur, przetrwał niespełna 70 lat i został zrujnowany w wyniku wojny domowej. Później stolica została przeniesiona do Samarry, a kiedy kalifat wraca ponownie do Bagdadu pod koniec IX wieku, nowi władcy osiedlają się już po przeciwnej stronie - na wschodnim brzegu Tygrysu. Dziś po Madinat as-Salam nie ma już ani śladu. Największy rozkwit Bagdad przeżył za panowania kalifa Ha-runa ar-Raszida, znanego z Księgi tysiąca i jednej nocy jako władca okrutny, lecz sprawiedliwy, oraz jego syna Al-Ma’muna. Miasto było wówczas prawdziwym centrum artystów, pisarzy, poetów i naukowców. Powstawały w nim największe dzieła klasyki literatury arabskiej (włącznie z Księgą), przetłumaczono rozważania Platona, Arystotelesa, Hipokratesa i Ptolemeusza, dzieła z dziedziny algebry oraz geometrii. Kalifowie otaczali się najwybitniejszymi prawnikami, teologami, leksykografami, kronikarzami i genealogami. Na brzegu Tygrysu zbudowano wspaniale obserwatorium astronomiczne, a w samym mieście - Akademię Mądrości, w której pracowali najbardziej znani naukowcy. Dzięki Abbasydom szybko rozwijała się też medycyna - powstały dzielą o leczeniu gorączki, higienie, dietetyce i pierwsza rozprawa o okulistyce. Kalifowie przeznaczali na badania akademickie bajońskie sumy. Wtedy także Bagdad stał się jednym z najbogatszych, o ile nie najbogatszym, miastem świata. Jego nabrzeża były bez przerwy wypełnione statkami przywożącymi z Chin porcelanę, z Malajów i Indii przyprawy korzenne i barwniki do tkanin, z Turkiestanu lazuryt i niewolników, z Afryki Wschodniej kość słoniową, a z Arabii perły, broń i zbroje. Zamożni i wykształceni mieszkańcy stolicy lubili się bawić. Potajemnie chodzili do kabaretów i tawern, aby pijać wino robione w chrześcijańskich klasztorach. Popularne (choć nielegalne) były domy gier hazardowych, polowania oraz walki kogutów, uliczni gawędziarze zaś, stojąc na każdym rogu, opowiadali najdziwniejsze historie z wszystkich stron świata. Ale dobre czasy się skończyły. Później Bagdad nękany był co kilka lat kolejnymi atakami, najazdami, wojnami i podbojami. Mongołowie, Persowie i Turcy (a zwłaszcza ci ostatni) grabili miasto i spowodowali, że popadło ono w ruinę, z której zaczęło się podnosić dopiero pod koniec XIX wieku. Dawnej świetności Bagdad nie odzyskał już jednak nigdy. Bagdad, który zobaczyliśmy, choć próbował nie poddać się systemowi, był jak wszystko, czego dotknęła ręka Saddama. Zniszczony, szary, wynędzniały i zapuszczony, ozdobiony pomnikami wodza, symbolami partii Baas i topornymi monumentami przypominającymi, kto tu rządził. Amerykańskie bomby i rakiety pogłębiły jeszcze to wrażenie. Miasto, mimo swej niedoli, zachowało jednak niepowtarzalny charakter, jak więzień, którego oprawcy nigdy nie udało się złamać. Choć sądząc po popiersiach, plakatach i tablicach reklamowych, cala stolica była miastem Saddama, faktycznie nazwę Saddam City nosiła tylko jedna z części Bagdadu. Zamieszkiwali ją szyici, którzy w sześciomilionowym mieście stanowili niemal połowę mieszkańców. Saddam City była najbiedniejszą dzielnicą, niektórzy bez żenady nazywali ją wręcz slumsami. W Bagdadzie znaleźliśmy się w kropce. Przejechaliśmy pół Iraku, lecz gdy dotarliśmy wreszcie do stolicy, kompletnie nie wiedzieliśmy, gdzie dalej się udać. Oczywiście mieliśmy plan, żeby dotrzeć do hotelu Palestyna, w którym zatrzymała się większość zagranicznych korespondentów, ale jak to zrobić? Irakijczycy, których pytaliśmy o drogę, tłumaczyli ją wyjątkowo mętnie. Bagdad jest tak rozległy, że wyjaśnienie zawiłości komunikacyjnych bez mapy komuś, kto nie zna miasta, prawie graniczy z cudem. Na szczęście szybko zobaczyliśmy konwój pojazdów oznaczonych czarnymi literami TV. - Jedziecie może do „Palestyny”? - Do „Ishtar”, ale to tuż obok. - Możemy pojechać za wami? Nie znamy drogi. - Jasne, ale uprzedzam, że najpierw chcemy zrobić zdjęcia. - Będziemy trochę kluczyć i czasami się zatrzymywać. Przystaliśmy ochoczo. I tak nie mieliśmy innego wyjścia. Tym sposobem, całkiem przypadkiem, zwiedziliśmy Saddam City już pierwszego dnia po przyjeździe do Bagdadu. Każde duże miasto w Trzecim Świecie ma taką dzielnicę. W Johannesburgu jest nią Alexandra, swoje slumsy na stoku Rochina, słynne favelas, ma też Rio de Janeiro, w Nowym Jorku najbardziej znane dzielnice biedoty to Bronx i Queens. Prawdopodobnie największe slumsy na świecie - Dharavi - są w Bombaju. Saddam City, przemianowane po wojnie na Sadr City, najnędzniejszy rejon Bagdadu, powstało na przełomie lat 50. i 60. Pierwszy premier republiki Abd al-Karim Kasim, ten sam, którego próbowała zabić grupa Saddama Husajna, wpadł na pomysł budowy nowej dzielnicy robotniczej. Zakładano, że znajdzie tam zamieszkanie 500 tysięcy ludzi. Kasim, którego podporą była Iracka Partia Komunistyczna, przedsięwziął kroki, które miały ściągnąć do stolicy bezrobotnych z południa Iraku. Każda rodzina otrzymała działkę i pożyczkę na zagospodarowanie. Aglomeracja nazwana została Miastem Rewolucji. Szyicka biedota ciągnęła do Bagdadu masowo, z trudem jednak znajdowała pracę, najczęściej poprzestając na wegetacji. Ci, którym udało się zrobić karierę w irackiej administracji, uciekali ze śmierdzących na skutek braku kanalizacji przedmieść. Miasto Rewolucji było dzielnicą bezrobotnej biedoty i podobnie jak wszystkie slumsy na świecie potężniało z każdym rokiem. W Iraku nie prowadzono takich badań, ale zjawisko jest typowe. Liczba mieszkańców slumsów Rio de Janeiro zwiększa się około 50 razy szybciej, niż w pozostałej części miasta. W latach 1991-1996 w jednym z osiedli nędzy, Complex Marę, liczba mieszkańców wzrosła z 62,6 tysięcy do 105,5 tysięcy, czyli o 69 procent. W tym samym czasie liczba mieszkańców spoza slumsów wzrosła tyko o 1,3 procenta. Podobnie było z Saddam City. Pierwotnie obliczona na pół miliona ludzi aglomeracja, szybko rozrosła się do czterokrotnie większych rozmiarów. Tradycyjna gościnność, z jaką Arabowie traktują swoich krewnych, spowodowała, że napływ ludności był większy, niż się tego spodziewano. Ale udawało się tylko niektórym, reszta klepała biedę. Kiedy Saddam Husajn doszedł do władzy, obiecał zająć się podupadającym projektem Kasima. Zabrano się za porządkowanie systemu kanalizacyjnego i wybudowano asfaltowe drogi. Tym razem dzielnica miała stać się dumą nowych władz i samego dyktatora. Nazwę zmieniono na Saddam City. Zainteresowanie Saddama zamieszkaną przez szyitów dzielnicą nie okazało się zbył trwałe. Prace zarzucono wraz z pierwszymi kłopotami finansowymi podczas wojny z Iranem. Dzielnica miała coraz gorszą sławę. Obcy woleli się tam w ogóle nie zapuszczać, a i policja z rzadka pojawiała się w tych rejonach Bagdadu. Mieszkańcy Saddam City nie mieli najlepszej opinii wśród reszty bagdadczyków. Po pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej powracający z Kuwejtu oficerowie iraccy stwierdzali, że ich domy zostały ograbione. W czasie, kiedy oni byli na froncie, a rodziny ze względów bezpieczeństwa przebywały w Jordanii, biedota z Saddam City plądrowała oficerskie miasteczko. Przestępczość w mieście Saddama rozwijała się w sposób lawinowy. Dwanaście lat sankcji ONZ po pierwszej wojnie w Zatoce tylko pogłębiło zubożenie i postępującą kryminalizację szyickiej dzielnicy. Sława Saddam City sięgnęła daleko poza stolicę. - Można na to wjechać do Kuwejtu? Na Saddam City zrobiliby lepszy identyfikator niż oryginał - mówił nasz znajomy lekarz w Nasirijji, oglądając jedną z naszych akredytacji kuwejckiego Ministerstwa Informacji. Miał zupełną rację, na bazarze w Saddam City dostać można było czyste paszporty, każdego rodzaju dokumenty wojskowe, przepustki, wszystkie możliwe pieczątki i tablice rejestracyjne do samochodu. Kałasznikowa można było kupić za bezcen. Gangi z Saddam City siały postrach w całym Bagdadzie. Doszło do tego, że przygotowując się na nadejście Amerykanów, wielu Bagdadczyków myślało przede wszystkim, jak uchronić się przed szyicką biedotą ze slumsów, a nie, co zrobią, jak pojawią się Amerykanie. Natarcie na stolicę szło równolegle z dwóch kierunków - wschodniego i zachodniego. Biedota przyjęła Amerykanów niczym wyzwolicieli. Entuzjazm towarzyszący wkraczaniu wojsk koalicji do Bagdadu odnotowały wszystkie media na świecie. Dnia 9 kwietnia przed południem agencja AFP podała: „Miasto Saddama - zamieszkane głównie przez szyitów - zostało zajęte niemal bez żadnego oporu ze strony irackiej”, a kilka minut później korespondent Reutersa dodał: „Kilkuset Irakijczyków owacyjnie wita oddziały amerykańskiej piechoty morskiej posuwające się przez wschodnie przedmieścia w kierunku centrum Bagdadu”. Wkraczające do centrum stolicy jednostki amerykańskie torowały drogę biedocie. - Nie ma bóstwa nad Jedynego Boga, a Saddam Husajn jest Jego nieprzyjacielem - słyszeli wkraczający do Bagdadu od wschodu Amerykanie. Saddam zawsze obawiał się nadmiernego rozbudzenia religijnego szyickiej biedoty. Ograniczał jak mógł rolę duchowieństwa. Kiedy to nie skutkowało, rozprawiał się z nim siłą. Po powstaniu szyickim w 1991 roku nie wahał się mordować ajatollahów. W ten sposób w 1999 roku zginął Muhammad Sadik as-Sadr. Ludzie Saddama zabili go po tym, jak krytykował dyktatora podczas piątkowej modlitwy. Rodzina Sadrów miała głębokie tradycje spiskowe, więc wraz z ajatollahem zginęło dwóch jego synów. Trzeci - Muktada as-Sadr - uwięziony został w areszcie domowym. Niektórzy twierdzą, że Muktada ugiął się wtedy przed Saddamem i dzięki temu ocalał. Wieść o tym, że służby specjalne zabiły Sadika as-Sadra, szybko rozniosła się nie tylko po mieście, ale i kraju. Wybuchły krwawe zamieszki, które udało się stłumić Saddamowi dopiero po wprowadzeniu do działań Gwardii Republikańskiej. Były setki zabitych i rannych. Husajn wyprowadził na ulice ciężki sprzęt opancerzony i udało mu się opanować sytuację. Jednak od śmierci Sadra walki wybuchały co piątek. Skończyło się na tym, że Saddam zakazał piątkowych modlitw, a także pielgrzymek do świętego miasta - Karbali. Stopniowo ograniczano kolejne przejawy religijności, choć w praktyce przynosiło to odwrotny skutek. W Saddam City było już wówczas 120 meczetów. Represje nie były w stanie zdusić religijnego zapału. Wkroczenie Amerykanów do miasta muiłowie odebrali jako sygnał do przejęcia władzy. Na ich czele stanął uczeń Sadika as-Sadra - Muhammad al-Fartusi. Ten trzydziestopięcioletni szejk zarządził wznowienie piątkowych modlitw i natychmiast przystąpił do organizowania własnej milicji. Kiedy zorientował się, że nasiliła się plaga kradzieży, upomniał wiernych i ogłosił, że zrabowane podczas wkraczania przez Amerykanów do Bagdadu mienie ma być zwrócone. Jeden z meczetów zamieniono na magazyn zrabowanych dóbr. W innym stworzono tymczasowe więzienie. Za swój pierwszy cel szejk postawił sobie wyłapanie fedainów, którzy jako jedyni stawiali opór w czasie amerykańskiego natarcia, raniąc kilku żołnierzy. Choć w przeszłości szyiccy duchowni z Saddam City dawali schronienie nawet sunnickim terrorystom, tym razem postanowiono się z nimi rozprawić. Ochotników palestyńskich, libańskich i syryjskich zabijano na miejscu albo oddawano w ręce Amerykanów. Jadąca przed nami kolumna zahamowała z piskiem. Omal nie wpadliśmy na bagażnik auta, które było przed nami. Po raz kolejny tego dnia ścierpła nam skóra, gdy zrozumieliśmy, co się dzieje. Kilku mężczyzn w cywilnych ubraniach, wymachując bronią, wyrzucało na środek ulicy opony samochodowe. Inni wytaczali zza węgła całe koła, wielkie, na brudnych felgach, jakby dopiero co zdjęte z osi TIR-a. - O co im znowu chodzi?! - Nie wiem i wolę się nie dowiadywać. Irakijczycy ustawiający uliczną zaporę popatrzyli na maski samochodów. Machając kierowcom przed oczami lufami karabinów, przepuścili wszystkie auta oznaczone jako dziennikarskie. - Złodzieje? - Raczej nie. Gdyby tak było, już by wybebeszali nam plecaki. - Armia Saddama? Tu ciągle trwają jeszcze potyczki. - Też nie. To jakieś oddziały obywatelskie. Ci Irakijczycy na przedmieściach mówili, że zaczynają się już organizować przeciwko szabrownikom. Gdy mijaliśmy przeszkodę, rozległa się długa seria z karabinu maszynowego. Przez check point próbował przecisnąć się ktoś bez reporterskiej akredytacji. Wcisnęliśmy się głębiej w fotele i pognaliśmy do przodu. W lusterkach bocznych zauważyliśmy tylko, że mężczyźni oblewają opony benzyną. Już po chwili w niebo wzbiły się kłęby dymu. Kiedy po wkroczeniu sił koalicji do Bagdadu nazwę Saddam City zmieniono na Sadr City, na cześć zabitego przez saddamowską bezpiekę wielkiego ajatollaha, nowa nomenklatura przyjęła się błyskawicznie. Na meczetach pojawiły się napisy: „Płać zakat” [Zakat - jałmużna, jeden z pięciu podstawowych obowiązków muzułmanina (tzw. filarów wiary). Kiedyś dobrowolna, później zmieniła się w obowiązkowy podatek na rzecz gminy islamskiej. Powinność ta dotyczy każdego dorosłego muzułmanina. Podział dochodów z zakatu dokładnie sprecyzowany jest w Koranie. Oprócz obowiązkowej darowizny istnieje też rodzaj jałmużny rozdawany biednym dobrowolnie - sadaka.]. Wspólnota szyicka błyskawicznie rozpoczęła zbieranie podatku od posiadanej własności, a pieniądze uzyskane z tego tytułu przeznaczane były na organizację armii. Rosnąca popularność Al-Fartusiego zaczęła zagrażać Amerykanom. Szejk w swoich piątkowych kazaniach groził „grzesznym kobietom”, że jeśli nie odstąpią od uprawianego zajęcia, wedle reguł prawa islamskiego będą mogły być zabite. Podobne groźby skierowane zostały pod adresem sprzedawców alkoholu, a także telewizorów i odbiorników radiowych. - Kina w As-Sz’adun pokazują nieprzyzwoite filmy. Ostrzegam, jeśli w ciągu tygodnia nie przestaną tego robić, my coś z tym zrobimy - grzmiał Al-Fartusi w czasie kazania wygłaszanego z mieszczącego się wlSadr City meczetu Al-Muhsin. Jego poczynania zaczęły jasno wskazywać, że celem, do którego dąży, jest wprowadzenie prawa islamskiego - szariatu. Pytany o to wprost odpowiadał, że nie należy się obawiać, wspólnota szyicka zabezpieczy prawa sunnitów, chrześcijan i nawet żydów. Oznaczać to mogło tylko jedno. Fartusi podjął próbę tchnięcia życia w organizm państwa religijnego. Kiedy przestraszeni rozwojem sytuacji amerykańscy dowódcy zorientowali się, co się dzieje, aresztowali szejka. W odpowiedzi kilkanaście tysięcy szyitów wyszło na ulice Bagdadu. Nawet nikt się nie zastanawiał, szejka trzeba było uwolnić. Wkrótce wpływy Al-Fartusiego i Muktady as-Sadra (ocalałego, trzeciego syna Muhammada Sadika as-Sadra) rozciągać zaczęły się także na pozostałe miasta szyickie. Muktada założył biura w Nadżafie i Karbali, jego ludzie obecni byli w An-Nasirijji. Trwał werbunek do szyickiej milicji. Nazwano ją armią Mahdiego. Nietrudno się domyślić, że w powszechnym odczuciu armia ta miała być niczym gwardia towarzysząca powrotowi rządów imama. Trudno o lepszego patrona dla szyickiego wojska jak Mahdi - dwunasty w kolejności imam, postać popularna zwłaszcza wśród najuboższych warstw społecznych. Muktada as-Sadr, korzystając z rodzinnych doświadczeń konspiracyjnych, rozwinął też działalność charytatywną na podobieństwo tej, którą prowadzi libański Hezbollah. Polegała ona na pomocy najuboższym, dofinansowaniu szkół, a także udzielaniu nieoprocentowanych pożyczek. Według jednych Al-Fartusi i Muktada as-Sadr sterowani są z irańskiego Kum, inni twierdzą, że działają oni samodzielnie. Prawdą jest, że Iran od lat zabiegał o wpływy w Iraku. Po amerykań-sko-brytyjskiej inwazji ajatollah z irańskiego Kum, Kadhem Husajn al-Ha’iri, zaalarmował Irakijczyków, aby baczyli na plany „wielkiego szatana”. Na ten apel miał odpowiedzieć jedynie Muktada as-Sadr. Muktada skupił wokół siebie podobnych mu młodych kleryków, w wielu przypadkach chłopców pozostających w nowicjacie. Jego przeciwnicy uważają, że funkcjonować zaczął jedynie dzięki autorytetowi ojca. Mają poniekąd rację, bo Muktada nie może poszczycić się pełnym teologicznym wykształceniem, a dla wielu jest po prostu smarkaczem. Wedle przeciwników ma 22 lata, a wedle zwolenników 33. Nie można mu jednak odmówić tego, że mimo młodego wieku zdoiał zdobyć wielu sympatyków i zmobilizował ich do działania. Autor Ruchu szyickiego w Iraku4 Falih Dżabar zauważa, że Muktada uprawia politykę uliczną na nieznaną do tej pory w Iraku skalę. Potwierdzają to Amerykanie, którzy jako przykład sprawności organizacyjnej Muktady podają, że każdorazowo tam, gdzie jego ludzie organizowali demonstrację, autobusy zwoziły ich z całego regionu. Młody As-Sadr podjął walkę jednocześnie z tradycyjnym rozdziałem władzy wynikającym z pozycji w Hawzie, z duchowieństwem emigracyjnym, a także z lojalistami Saddama Husajna. Ignorowany przez koalicję i postrzegany przez nią jako irański bojówkarz, Muktada as-Sadr po cichu występował przeciwko wszystkim, głośno tylko przeciw Amerykanom. Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do „Palestyny”. Hotel otoczony był przez amerykańskie czołgi i transportery opancerzone. Z trudem znaleźliśmy miejsce parkingowe. Dziennikarzy kręcących się wokół były setki. Wolnych miejsc nie było. W „Ishtar”, dawnym „Sheratonie”, znajdującym się vis-a-vis, też nie. W książce meldunkowej długo nie mogliśmy znaleźć Jaśka ani Przemka. Nasz wzrok padł za to na nazwisko Tarasa, widniejące w rubryce obok numeru pokoju, tak jakby żyi i nadal mieszkał w tym hotelu. Spotkanie z chłopakami z RMF było bardzo radosne. Przyjaźnimy się od lat. Jasiek poszedł z nami do recepcji, żeby się upewnić, czy przypadkiem coś się dla nas nie znajdzie. Recepcjonista był nieprzejednany. Musieliśmy odejść z kwitkiem. Odejść w dosłownym sensie tego słowa - z czterech wind działała tylko jedna. Ustawiła się do niej kolejka kilkudziesięciu chętnych. Nam nie chciało się czekać. Na piętnaste piętro dotarliśmy na piechotę. - Nasze irackie identyfikatory z Ministerstwa Informacji nosimy z dumą - Jasiek wypiął pierś, na której wisiała bladoróżowa tekturka gęsto zadrukowana arabskimi literami. Staliśmy na balkonie ich apartamentu, wpatrując się w słupy dymu po zachodniej stronie Tygrysu. Od hotelu do rzeki było zaledwie kilkaset metrów. - To znak, że jesteśmy tutaj od początku wojny. Nie to, co ci „fresze” [Fresh (ang.) - świeży. Tu: świeżaki, nowicjusze], który przyjechali tu za Amerykanami z Jordanii i Kuwejtu. „Fresze”? Spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni. Przepocone koszule, spodnie pełne plam o pochodzeniu trudnym do zidentyfikowania, włosy tak przetłuszczone, że aż sztywne, prawie niemożliwy do wyczyszczenia piasek pod paznokciami, powieki zapuchnięte z niewyspania. - Hotelu poszukamy później. Możemy wziąć u was prysznic? Od dwóch tygodni nie widzieliśmy bieżącej wody... - wyjęczeliśmy. - Pewnie! Którą łazienkę wolicie? Moją czy Przemka? Zresztą, przecież możecie się podzielić. Ali Baba Ali Baba z XXI wieku sam jest rzezimieszkiem i okrutnikiem. Rabuje wszystko, co wpadnie mu w ręce. Okrada z taką samą bezwzględnością zarówno bogatych, jak i biednych. Z tymi, którzy stawiają mu opór, rozprawia się równie okrutnie, co perski herszt bandy z baśniowym Kasimem. Sezam to już nie tajemnicza kryjówka, lecz każdy budynek publiczny, sklep i dom mieszkalny. Aby go otworzyć, nie wypowiada się zaklęcia, lecz grozi kalasznikowem, a w razie odmowy bez wahania strzela. Ali Baba, jeden z najpopularniejszych bohaterów Księgi tysiąca i jednej nocy, przybywał do Bagdadu co najmniej dwukrotnie. Pierwszy raz, gdy na przełomie IX i X wieku ludowe baśnie zostały złożone w logiczną całość przez nieznanego autora. Po wtóre już w wieku XXI, wraz z amerykańskimi oddziałami. W sformułowaniu „przybył” nie ma przejęzyczenia, bo Ali Baba wbrew powszechnemu mniemaniu nigdy w Bagdadzie nie mieszkał, ba! prawdopodobnie nie widział go nawet na oczy. W przeciwieństwie do Sindbada Żeglarza, rodowitego mieszkańca stolicy Iraku, który w poszukiwaniu przygód wyruszał w świat z Basry, odkrywca tajemnicy Sezamu był Persem, nie zaś Arabem. Jego przygody, notabene, też są związane z terenami obecnego Iranu, a nie Iraku, czy któregokolwiek z innych państw Półwyspu. Tam też zostały po raz pierwszy spisane w zbiorze ludowych baśni Hezar Efsane, czyli Tysiąc nocy, podobno na długo przed narodzinami islamu. Bajka o Ali Babie (jak wiele innych baśni perskich czy indyjskich) została jednak uwzględniona w arabskim zbiorze, spisanym setki lat później w Bagdadzie, jako opowieść mądrej Szeherezady, która chcąc uniknąć śmierci, przez tysiąc nocy opowiada okrutnemu wezyrowi zdumiewające i tajemnicze historie. Wtedy też dodano do arabskiego zbioru między innymi powiastki o legendarnym kalifie Harunie ar-Raszidzie, który w przebraniu przechadzał się po ulicach, by zobaczyć, jak żyją jego poddani, czy frywolną anegdotę o Zubajdzie w kąpieli. Tylko najbardziej dociekliwi badacze potrafią określić rodowód każdej z opowieści Księgi tysiąca i jednej nocy. O pochodzeniu prawie każdej bajki można powiedzieć tyle samo, ile ma ona treści. Rozpoznawanie, czy ta lub inna historia ma korzenie egipskie, irackie, perskie, indyjskie czy też syryjskie i czy może przypadkiem nie powstała gdzieś w namiotach Beduinów, którzy od zawsze nie uznawali granic i przynależności państwowej, nigdy nas jednak nie bawiło. Niezależnie od prawdy historycznej dla nas ojczyzną Księgi był zawsze Bagdad. Stolica Iraku przyznaje się do silnych związków z baśniami. Niektóre ulice wzięły nazwę od tytułów opowieści. Jest w Bagdadzie rondo Ali Baby i czterdziestu rozbójników, które otwiera Karradę - największy i najlepiej zaopatrzony pasaż handlowy w mieście. Na środku ronda stoi fontanna przedstawiająca pochyloną kobietę z dzbanem w rękach, otoczoną kamiennymi stągwiami. To Morgana wlewająca rozgrzaną oliwę do naczyń, w których ukryli się rozbójnicy. Któż jako dziecko z wypiekami na twarzy nie śledził losów biedaka Ali Baby, który dzięki przypadkowemu odkryciu bogactw rozbójników nagle stal się bogaczem? Kto nie zna magicznego zaklęcia otwierającego skarbiec „Sezamie, otwórz się”? Któż nie chciałby mieć za przyjaciela przepięknej Morgany, która okazała się mądrzejsza i bardziej przebiegła niż okrutny herszt czterdziestoosobowej bandy? Trzeba było jednak czekać całe tysiąclecie, aby okazało się, że Ali Baba nie jest li tylko postacią z książki, i że wrócił znów do stolicy. Na dodatek w towarzystwie rozbójników. We współczesnym Bagdadzie Ali Baba nie oznacza bynajmniej sympatycznego biedaka i nie zabiera rozbójnikom skarbów z tajemnej kryjówki. Sezam nie kryje kufrów napełnionych dukatami, stosów drogocennych kamieni, drzew koralowców i olbrzymich pni zielonego malachitu. Bogactwo nie jest jak w bajce ożywione magią, brylanty same nie przesypują się z brzękiem i szmerem z jednej szkatuły do drugiej. Turkusy nie wpełzają zręcznie i zwinnie na drzewa koralowe i nie sfruwają potem z gałązki na gałązkę. Rubiny razem z topazami nie kręcą się i nie wirują po ziemi w dziwnym, rubinowo-topazowym tańcu, a dukaty nie dzwonią w kufrach i nie bawią się ze sobą. Ba! Nawet rozbójnicy nie otwierają sezamu czarodziejskim zaklęciem [Opis skarbów Sezamu zaczerpnięty z Ali Baby i czterdziestu zbójców Bolesława Leśmiana.] Ali Baba w wydaniu z XXI wieku sam jest rzezimieszkiem i okrutnikiem. Rabuje wszystko, co wpadnie mu w ręce. Okrada z taką samą bezwzględnością zarówno bogatych, jak i biednych. Z tymi, którzy stawiają mu opór, rozprawia się równie okrutnie, co perski herszt bandy z baśniowym Kasimem. Sezam to już nie tajemnicza kryjówka, lecz każdy budynek publiczny, sklep i dom mieszkalny. Aby go otworzyć, nie wypowiada się zaklęcia, lecz grozi kałasznikowem, a w razie odmowy bez wahania strzela. Współczesny Ali Baba ma wiele postaci, wcieleń i naśladowców. Nie tylko w Bagdadzie, ale w całym Iraku jest synonimem tego, co wszędzie na świecie określa” się mianem złodziejstwa, grabieży, bandytyzmu i szabrownictwa i każdego innego rodzaju przestępstwa, u źródła którego leży chęć uzyskania przedmiotu należącego do kogoś innego. Nim dotarliśmy do Bagdadu, wielokrotnie byliśmy świadkami masowych kradzieży dokonywanych w miejscowościach zajmowanych przez wojska koalicji. Wyjątkiem był Nadżaf, który oparł się tej pladze, choć bez wątpienia i tam liczba przestępstw wzrosła. W stolicy zaś grabieże zaczęły się już 9 kwietnia przed południem, kiedy tylko z ulic zniknęli policjanci. Na pierwszy ogień poszły opuszczone obiekty ONZ oraz sklepy sportowe wokół budynku Irackiego Komitetu Olimpijskiego. Po południu, kiedy uwaga całego świata skupiona była na obalaniu przez garstkę Irakijczyków pomnika Saddama Husajna, wśród których rozpoznano ludzi z milicji Czalabiego, szabrownicy rozszaleli się na dobre. Noc jeszcze bardziej rozzuchwaliła oprychów wszelkiej maści. Rabusie łączyli się w zorganizowane gangi, tworzyli zmotoryzowane grupy, dzięki czemu mogli grabić więcej i skuteczniej. Następnego dnia rano Bagdad plądrowano już bez żadnych zahamowań. Wojska koalicji nie przeciwdziałały grabieżom, co tylko rozzuchwaliło szabrowników. Po pełnej bezkarności nocy, uzbrojone grupy w biały dzień splądrowały budynek niemieckiej ambasady i francuski ośrodek kulturalny. To jednak był dopiero początek. Nagły wybuch przestępczości przypominał zbiorową histerię. Ludzie, którzy nigdy w życiu niczego nie ukradli, teraz idąc za powszechnym przykładem, rabowali mienie pozostałe po irackiej władzy. Wtedy wydawało się oczywiste, że Amerykanie nie interweniują, bo nikt skuteczniej nie zdemontuje machiny irackiego systemu, jak sami Irakijczycy. Tłum wdzierając się do siedziby partii Baas, nie tylko uzyskiwali pewność, że nie ma tam dawnych włodarzy, ale w pewnym sensie sam uczestniczy! w obalaniu dyktatury. Tyle tylko, że Ali Baba na tym nie poprzestawał. Biedota skierowała swoje roszczenia i karabiny w stronę zamożniejszej ludności z centrum. Gangi złożone z kryminalistów i członków rozpadających się służb bezpieczeństwa siały postrach. Wkrótce stały się obok braku prądu i wody podstawową bolączką Bagdadu. Po kilku miesiącach infrastruktura zaczęła jako tako funkcjonować, a uzbrojeni rabusie wciąż stanowili problem. Już dwa dni po upadku irackich władz przed hotelem Palestyna, w którym Amerykanie urządzili tymczasowe dowództwo operacji, ustawiła się pierwsza demonstracja. Jej uczestnicy żądali „nowego rządu, który zapewni im pokój i bezpieczeństwo”. W tym samym czasie, kiedy pierwsi przestraszeni Irakijczycy zwracali się o zapewnienie im bezpieczeństwa, inni mieszkańcy Bagdadu wdzierali się do Muzeum Narodowego. Nasz przewodnik Ahmad był powściągliwy w udzielaniu instrukcji dotyczących kierunku, jaki mamy obrać. O koniecznym manewrze samochodem informował od niechcenia, często w ostatniej chwili, kiedy już staliśmy dokładnie pośrodku rozchodzącej się w dwie strony nitki śródmiejskiej autostrady. Gdyby nie mijane wraki pojazdów na poboczach, spalone, rozbite, a czasami porzucone z zagadkowych powodów, można by pomyśleć, że poruszamy się po centrum zgrabnie zaprojektowanego komunikacyjnie, europejskiego miasta. Po pokonaniu kolejnej kaskady skrzyżowań dojeżdżaliśmy do muzeum. Zaparkowaliśmy samochód na chodniku, niedaleko bramki w ogrodzeniu. Stało przy niej kilku dziennikarzy. Widać to było z daleka. Zawsze łatwi do rozpoznania po kamizelkach kuloodpornych, aparatach fotograficznych i mikrofonach wyciągniętych w kierunku rozmówcy. Grupa najwyraźniej chciała wejść do środka. Negocjowali z zagradzającym im drogę człowiekiem. Coś im tłumaczył. - Tu były czołgi! - twarze zwróciły się w stronę ulicy, którą wskazywał Irakijczyk. - ... a tu, gdzie my teraz... amerykańscy żołnierze... Ubrany był w czystą białą koszulę i szare, zaprasowane w kant eleganckie spodnie. Mówił krótkimi zdaniami, za każdym razem patrząc po wszystkich i upewniając się, czy na pewno zrozumieli. Otworzyli te drzwi i zrobili miejsce, żeby ludzie mogli wejść do środka. - Jak się pan nazywa?...gdzie są teraz te czołgi? - Kto jest w środku? Na mężczyznę posypał się grad pytań. Rozmowę nagrywała jedna z hiszpańskich telewizji, więc dotąd zapewne starano się mu nie przerywać, ale ciekawość była silniejsza i kiedy ujęcie nazywane żargonem telewizyjnym „setką” kończyło się, wszyscy zaczynali mówić jednocześnie. Odpowiadał rzeczowo, dość monotonnym tonem. Specyficznie gestykulował, jakby oprowadzał wycieczkę. Dopiero później zrozumieliśmy, że był przewodnikiem muzealnym. Przyszedł sprawdzić, czy ma jeszcze gdzie pracować. - Nikt nie próbował powstrzymywać złodziei? - spytał ktoś. Wtedy Irakijczyk się rozsierdził. Spurpurowiał ze złości i wymachując zaciśniętą pięścią, wykrzyczał odpowiedź. - Jak niby mogliśmy temu zapobiec? Po tym, kiedy amerykańskie czołgi przestały strzelać, było jasne, że chronią kryminalistów. Rozwalili drzwi i utorowali ludziom drogę. Chwilę trwało nim się uspokoił. - Możemy porozmawiać ze strażnikami. Jeśli się zgodzą, mogę was oprowadzić. Nie da się ukryć - przystaliśmy na tę propozycję skwapliwie. Tłumacz i historyk znający każdy zakamarek muzeum i wszystkich jego pracowników spadł nam jak z nieba. Gdy łańcuch oplatający wejściową bramę spadł, droga do miejsca, gdzie zgromadzono unikatowe na skalę światową skarby archeologii stanęła przed nami otworem. Przy metalowych drzwiach prowadzących do muzeum siedziała starsza kobieta w słomkowym kapeluszu i kolorowej sukience w kwiatki. Wyglądem nie pasowała ani do wojny, ani do świata arabskiego, ani nawet do muzeum. Sprawiała wrażenie osoby, która wybrała się na niedzielny piknik. Naznaczona czerwonymi plamami słonecznych oparzeń, jasna skóra zdradzała, że kobieta jest Europejką lub Amerykanką. - Czy jest z wami menedżer muzeum? Czy jest tu menedżer? - powtarzała piskliwym głosem. - Nie, niestety, nie ma nikogo takiego z nami. Jesteśmy dziennikarzami. Kobieta rozczarowana odpowiedzią i zrezygnowana opadła na krzesło. Jej ubranie było pogniecione i przepocone, długie włosy przetłuszczone, a za paznokciami miała chyba tonę piachu. Ostatnie dni musiały być dla niej wyjątkowo ciężkie. Minęliśmy ją bez słowa. Kilka tygodni później w jednej z gazet przeczytaliśmy z nią wywiad. Siedemdziesięciodziewięcioletnią LaRitę Smith (jak się okazało - obywatelkę Stanów Zjednoczonych) namówił na zwierzenia Kim Sengupta. Poznał ją już w Jordanii, gdy zamierzała wrócić do kraju tuż przez oficjalnym ogłoszeniem zakończenia głównej operacji wojennej w Iraku. Była chyba wtedy w trochę lepszym stanie. Gdy my ją spotkaliśmy, nie docierało już do niej niemal nic. Dziennikarzowi „The Independent” przynajmniej odpowiadała obszernie na wszystkie pytania. Bez trudu można się było jednak zorientować, że nadal nie odzyskała równowagi po tym, co przeżyła. - W Bagdadzie widziałam straszne rzeczy. Amerykanie zostawili Muzeum Narodowe na pastwę szabrowników – powiedziała reporterowi. - Jestem teraz zmęczona i nie zostało mi dużo pieniędzy. Jako Amerykance jest mi przykro z powodu tego, co zrobił mój naród [„The Independent”, 29 kwietnia 2003 roku.] LaRita Smith, z Jackson w stanie Missisipi, prowadziła kiedyś galerię sztuki. Jako jedna z nielicznych osób, które postanowiły być żywymi tarczami w Bagdadzie, przetrwała całą wojnę. Irakijczycy uznali ją za zbył starą, aby wykorzystać do obrony strategicznych obiektów. Nie podzieliła więc losu tych, którzy zostali przydzieleni do osłony elektrowni czy wodociągów. Ci z kolei wyjeżdżali, bo woleliby być tarczami innych obiektów - szpitali, szkół czy magazynów żywności. Tyle, że irackie władze nie chciały o tym słyszeć. Właśnie na tym tle ciągle dochodziło do nieporozumień między ludźmi Saddama a powołaną błyskawicznie przed wojną Organizacją na rzecz Przyjaźni, Pokoju i Solidarności, która zrzeszała „żywe tarcze”. Stworzona do opieki nad cudzoziemskimi ochotnikami instytucja iracka koncentrowała się na wydalaniu z kraju krnąbrnych ideowców. Nie mieli łatwego losu ci, którzy pragnęli bronić pokoju przed cywilizacją, którą reprezentowali i którą jednocześnie potępiali. Stawali się zakładnikami kolejnego systemu. I to tego, który chcieli ochronić. W muzeum panował półmrok. Zmęczone słońcem oczy z trudem odnajdowały szczegóły wnętrza. W środku byli jedynie uzbrojeni w kałasznikowy mężczyźni. Ze świadomością, że cały czas znajdujemy się na linii strzału, podążyliśmy za kustoszem w głąb korytarzy wiodących do kilkunastu sal, w których znajdowały się jeszcze niedawno pozostałości po pięciu starożytnych cywilizacjach. - ...asyryjskiej, sumeryjskiej, babilońskiej, akadyjskiej i cywilizacji islamu - podkreślił końcówkę tej wyliczanki kustosz. Mówił głosem pełnym przejęcia. Przez chwilę zachowywał się tak, jakby oprowadzał nas po muzeum nadal pełnym eksponatów. Z pamięci opowiadał o szczegółach zaginionych kolekcji. Jeden ze strażników, który przedstawił się nam jako Nafim Muhammad Ali, wyjaśnił, kim są uzbrojeni mężczyźni, którzy kręcą się po całym budynku. Mówił, że są ochotnikami pilnującymi muzeum. Zastrzegał bardzo wyraźnie, że nie reprezentują nikogo oficjalnie, a jedynie nie chcą dopuścić do rozkradania tego, co zostało z antycznych zbiorów. Po raz kolejny słyszeliśmy tę samą historię. Gmach był zamknięty. - Jak więc ludzie dostali się do środka? - Pojawiły się amerykańskie czołgi. Po prostu otworzyli te drzwi i powiedzieli wszystkim: wchodźcie. Mówili do nas: Ali Baba! Wejdźcie do muzeum! Krzyczeli: Ali Baba! Przewodnik ostrzegł nas, abyśmy poruszali się za nim i nie odchodzili nigdzie na bok. Wolontariusze, jak ich zaraz okrzyknęliśmy, budzili respekt, szczególnie że cały czas wodzili za nami lufami odbezpieczonych karabinów. Ani nam było w głowie robić coś, czego sobie nie życzyli. W ciszy ruszyliśmy korytarzem. Na podłodze leżały fiszki, zdjęcia i katalogi. W półmroku stąpaliśmy po podartych dokumentach, które dosłownie zaścielały korytarz. Przylegały do niego biura muzeum. Najprawdopodobniej znajdowała się w nich dokumentacja instytucji. Drzwi prowadzące do poszczególnych pomieszczeń były albo wyważane, albo wręcz brutalnie wybijano w nich dziury tak, by dorosły człowiek mógł bez trudu wejść do pomieszczenia. Niektóre pokoje i sale wystawowe wyglądały jakby przeszło przez nie tornado. Półki albo zostały poprzewracane, albo stały w nadzwyczaj nienaturalnych pozycjach. Przezrocza, rolki filmów fotograficznych i morze fiszek. Przyglądaliśmy się temu w milczeniu. W jednym z pokojów leżał rozpruty sejf. Nasze wątpliwości, co do tego, kto wyciągnął z niego pieniądze, wzbudziła leżąca obok metalowej skrytki kurtka irackiego żołnierza. Dobrze zapamiętaliśmy ten krój i kolor. Dalej korytarz prowadził do sal wystawowych. Szliśmy po skorupach naczyń i rzeźb. Kustosz zatrzymał się na chwilę przy popękanych tablicach skalnych. - To kopie. Niewielka strata - powiedział, kiedy spojrzeliśmy na niego pytająco. - Ale tabliczki to oryginały - dodał. Podeszwy chrzęściły w zetknięciu z pokruszonymi glinianymi tabliczkami, takimi samymi, jakich rysunki i zdjęcia odnajdziemy na pierwszych stronach podręczników historii powszechnej. Aż się serce krajało na ten widok. Zaczęliśmy rozmawiać dopiero, kiedy weszliśmy do wielkiej sali wystawowej. Najpierw szeptem, a później coraz głośniej, dzieliliśmy się spostrzeżeniami. Z eksponatów wywieszonych na ściennych tablicach zostały tylko fragmenty fresków. Ekspozycja była niekompletna. W miejscu, w którym powinna była wisieć następna tablica, ze ściany wyzierały jedynie gołe haki. Wszędzie walało się szkło z porozbijanych gablot. Wcześniej były w nich najprawdopodobniej atrakcyjniejsze dla złodziei przedmioty metalowe, tak przynajmniej wynikało z opisów. Na podłodze widniały ślady krwi. Ktoś pokaleczył się, sięgając do potłuczonej gabloty. Przewodnik zatrzymał się na chwilę przed zdobionym motywami roślinnymi i inskrypcjami z Koranu czternastowiecznym drewnianym sarkofagiem. Widniało na nim imię imama Abd Al-laha ibn Muhammada Ali al-Akuli. Wieko było uchylone. Sarkofag był zbył ciężki i wielki, by wynieść go przez drzwi. Nie ominęło go jednak plądrowanie. W kilku miejscach, na podłodze, leżały worki z piaskiem. Miały zabezpieczać ekspozycję przed skutkami ewentualnego bombardowania, lecz żadna bomba nie spadła na muzeum. Jedynie fronton bramy, będącej najbardziej charakterystycznym znakiem rozpoznawczym bagdadzkiej instytucji, trafiony został najprawdopodobniej z czołgu. Tuż pod płaskorzeźbą przedstawiającą starożytny rydwan znajdowała się dziura o średnicy ponad dwóch metrów. To musiał być pocisk przeciwpancerny, ponieważ otwór w niezbyt grubej ścianie wyrysowany był jak od cyrkla. Dżabir Chalil Ibrahim, szef instytucji odpowiedzialnej za dziedzictwo narodowe i zbiory archeologiczne w Iraku, osobiście prosił Amerykanów kilkakrotnie o ochronę muzeum i zgromadzonych w nim skarbów. - Od trzech dni nie dzieje się nic - żalił się dziennikarzom po wyjściu z hotelu Palestyna, gdzie spotkał się z oficerami US Army. - Obiecali wysłać czołgi, wojsko i nic, nadal czekamy. Muzeum dalej jest plądrowane. W tym samym czasie, kiedy jak mówią świadkowie, za przyzwoleniem Amerykanów szabrowano muzeum, sekretarz obrony USA Donald Rumsfeld podczas konferencji prasowej w Pentagonie zaprzeczał oskarżeniom o to, że żołnierze w Iraku nie reagują na przypadki rabowania mienia. Rumsfeld zapewniał, że w miarę możliwości wojsko zapobiega rabunkom. - Kiedy widzimy, że ktoś kradnie, podejmujemy działania i przerywamy ten proceder - mówił. A później, w wywiadzie dla telewizji NBC, sugerował też, że grabieże są „naturalnym wynikiem chaosu”. - Stany Zjednoczone mają wielkie zasługi w chronieniu skarbów, naprawiają szkody w splądrowanym muzeum i współpracują z ONZ, Unią Europejską oraz Interpolem, aby nie dopuścić do przemytu skradzionych przedmiotów - wtórował sekretarz stanu Colin Powell. Po tym, jak świat obiegła informacja o splądrowaniu bagdadzkiego muzeum, na Waszyngton posypały się gromy. Wstępne szacunki mówiły o 150, lub nawet 170 tysiącach zaginionych dzieł sztuki. Neil McGregor, kierownik British Museum, w którym znajdują się największe zbiory skarbów Mezopotamii poza Irakiem, alarmował, że zdarzyła się katastrofa, której skutki trudno będzie oszacować [Portal internetowy Islam Online, 15 kwietnia 2003 roku.] - Zginęła starożytna sumeryjska srebrna harfa z Ur, wazy z Uruk i posąg Bastiki z brązu - rozpaczał Mu’ajjid Said al-Damarki, profesor archeologii na bagdadzkim uniwersytecie. W świat poszła nawet informacja, że zniknęło jedno z największych odkryć archeologicznych XX wieku, skarb Nimrud. Wraz z upływem kolejnych tygodni okazywało się jednak, że straty nie są tak poważne. Kolekcja z Nimrud (w skład której wchodzi między innymi 650 bransoletek, naszyjników, tiar królewskich oraz półszlachetnych kamieni), olśniewający zbiór liczącej prawie trzy tysiące lat biżuterii, została odnaleziona nietknięta w skarbcu centralnego banku Iraku. Sceny, które rozegrały się w muzeum, niekoniecznie musiały wyglądać tak, jak nam to przedstawili ludzie, których w nim spotkaliśmy. Wszystko wskazuje na to, że muzeum było dobrze przygotowane do ochrony swych zbiorów. Kiedy wdarł się tam tłum, najcenniejsze eksponaty były zabezpieczone. Często zastanawialiśmy się, czy podczas opisanej wizyty nie padliśmy ofiarą mistyfikacji. Przedstawiono nam tylko część prawdy, a żaden z ludzi, których tam spotkaliśmy, nawet nie zająknął się na temat ewakuacji zbiorów. Amerykanie w następstwie krytyki międzynarodowej bardzo szybko rozpoczęli poszukiwanie zrabowanych przedmiotów. Wkrótce ogłoszono, że nieznany jest los tylko trzech spośród około 170 tysięcy przedmiotów pierwotnie znajdujących się w muzeum. Sytuacja wyjaśniła się nieco, kiedy pracownicy bagdadzkiego muzeum przyznali się, że wiedzą, gdzie znajdują się najcenniejsze eksponaty. Sami ukryli zabytki w okresie poprzedzającym wkroczenie amerykańskiej armii do stolicy Iraku. Nie dość, że muzealnicy ewakuowali wiele eksponatów, to obiecali sobie nawzajem, że nie zdradzą miejsca, gdzie zostały ukryte. Amerykański wywiad zorientował się jednak w tej zagrywce. Sprawie nie nadano rozgłosu. Kierujący poszukiwaniami pułkownik Matthew Bogdanos w ciągu trzech tygodni odzyskał 951 skradzionych przedmiotów. Nie udało mu się zlokalizować 47 tysięcy innych zabyłków, o których wiedział, że są ukryte przez pracowników muzeum. Bogdanos ustalił, że pozostają one pod kontrolą Irakijczyków, którzy odmawiają ich zwrotu do muzeum. Cenne przedmioty ukryte zostały w tym samym miejscu, co w czasie pierwszej wojny w Zatoce w 1990 roku. Amerykanie nie wiedzą, gdzie jest kryjówka, a muzealnicy odmówili zwrotu artefaktów do czasu, gdy Stany Zjednoczone wycofają się z Iraku i zostanie ustanowiony niezależny rząd iracki. Obiecali jednak dostarczyć Amerykanom pełny rejestr ukrytych przedmiotów. Czas Ali Baby pozostanie w pamięci mieszkańców stolicy nie tylko z powodu masowych grabieży. Chaos sprzyjał też rozrachunkom, w których nie chodziło o pieniądze czy mienie. Pośród bandytyzmu, złodziejstwa, porwań dzieci i gwałtów, czasami ginął znienawidzony sąsiad, czasem policjant, donosiciel. To był dobry czas do rewanżu na sługach poprzedniego systemu, ale także do realizacji zemsty wynikającej z zadawnionej nienawiści plemiennej. Już w pierwszych dniach po wejściu Amerykanów do miasta zastrzelono piosenkarza irackiego, znanego z wideoklipów wychwalających Saddama Husajna. Podczas wojny iracka telewizja puszczała je niemal na okrągło. Dawud al-Kaisi był członkiem partii Baas i przewodniczącym związku artystów irackich. Jako pupil systemu miał z pewnością tak wielu wrogów, że odnalezienie mordercy od początku graniczyło z cudem. Zresztą jego śmierć wielu ludzi uważało za przejaw swoistej sprawiedliwości dziejowej. - Kilku facetów podjechało pick-upem pod jego dom i zaczęło strzelać. Najpierw lufy karabinów były skierowane w powietrze. Opuścili je dopiero na widok Dawuda. Zginął, gdy wyszedł, żeby zobaczyć, co się dzieje - opowiadał później rodzony brat piosenkarza Sabir al-Kaisi. Gwiazdor musiał coś przeczuwać. Kilka dni poprzedzających zamach spędził u znajomych. Czuł się jednak niezręcznie w roli tułacza i wrócił do domu. Gdyby zniósł niewygodę, być może przeżyłby. Tak jak wszyscy się spodziewali, sprawców zabójstwa nigdy ani nie zatrzymano, ani nawet nie ustalono ich personaliów. Powszechność zjawiska Ali Baby zaskoczyła niemal wszystkich, tym bardziej że przed wojną w Iraku - inwigilowanym na wskroś państwie policyjnym, odsetek przestępstw pospolitych był raczej mizerny. Bez wątpienia wielu ubogich mieszkańców odległych dzielnic Bagdadu rzucało się na mienie państwowe w poczuciu rewanżu za lata niedostatku. Zbiorowy charakter popełnianych przestępstw dodatkowo demoralizował i sprawiał, że Irakijczycy postrzegali je w kategoriach zbiorowej odpowiedzialności, wedle której winni są wszyscy lub nikt, a już z pewnością wszyscy są ze swoich czynów rozgrzeszani. Ileż to razy widzieliśmy setki ludzi wynoszących w tobołkach lub wiozących na dwukołowych wózkach wszystko, co dawało się tylko zabrać z instytucji państwowych. Krzesła, biurka, szafy, ciężkie sejfy (prawdopodobnie pełne wyłącznie papierzysk), żyrandole, lampki, żarówki, firanki, zasłony, dywany, łyżki, widelce, noże, zastawy stołowe, obrusy... Wśród zdobyczy pojawiały się też rzeczy bez żadnej wartości, jak tandetne, szklane popielniczki czy przewody elektryczne poprzecierane w tylu miejscach, że mogły się przydać wyłącznie jako sznury do suszenia bielizny. Szabrownicy kierowali się jednak pierwotnymi instynktami: „jeśli nie wezmę tego ja, weźmie ktoś inny” oraz „a może mimo wszystko do czegoś mi się to przyda”. Zabierali więc wszystko, co wpadło im w ręce. Ładowali na wózki i wieźli Bóg jeden wie gdzie. Nie zwracali uwagi na nic z wyjątkiem kamer i obiektywów aparatów fotograficznych. Gdy je widzieli, najczęściej nawet nie próbowali się ukryć, lecz wykrzykiwali: - Ja nie kradnę! To wszystko moje, to należy do mnie. I chyba naprawdę w to wierzyli, nawet wtedy, gdy wynosili całą zawartość magazynów prywatnych sklepów lub ogołacali kolejny opuszczony dom. Niewykluczone, że Saddam Husajn wziął pod uwagę taki rozwój wypadków. Jeśli tak, to trudno byłoby lepiej przygotować scenariusz, wedle którego jego dawni poddani szybko zatęsknią za srogą, ale potrafiącą zaprowadzić porządek władzą. Plan był banalny. Przed wybuchem wojny iracki dyktator ogłosił amnestię i uwolnił niemal wszystkich więźniów. Jak się należy domyślać, chodziło głównie o tych, którzy skazani zostali za przestępstwa kryminalne, a nie polityczne. Bandyci nie mieli pewnie szczęśliwszego dnia w życiu. W zestawie z wyjściem na wolność otrzymywali absolutną bezkarność w popełnianiu nowych przestępstw. - Tam jest bank. Musimy zawrócić - Amar al-Zahari na chwilę podniósł głos i uniósł się na siedzeniu. Dopiero kiedy upewnił się, że samochód posłusznie wykonuje manewr, uspokojony opadł na fotel. Znów rozległa się seria z karabinu maszynowego. Kolejne były coraz cichsze. Wszystko wskazywało na to, że udało nam się ominąć strzelaninę. Banki wciąż były atrakcyjnym celem dla gangów. Przykład dał syn dyktatora Udaj, który uciekając z okrążonego Bagdadu, zrabował z banków miliard dolarów. Nadal lepiej było trzymać się od nich z daleka, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy jakaś kolejna grupa rabusiów przypuści szturm. W środku dnia, uzbrojeni w RPG i AK-47 bandyci najeżdżali na banki, pierwsze serie z karabinu oddając jeszcze z samochodów. Wypytywaliśmy Amara o jego rodzinę. Konkretnie o ojca. Nie chciał o tym mówić, na zadawane pytania musieliśmy podsuwać mu gotowe odpowiedzi, on ograniczał się do zbywania nas milczeniem, powtarzania, że nie powinien o tym z nami rozmawiać, a w najlepszym razie do lakonicznego „tak” lub „nie”. - Skoro twój ojciec jest fizykiem atomowym, to na pewno już byli u niego Amerykanie. Amar uśmiechnął się tajemniczo, a nam musiało to starczyć za całą odpowiedź. - Przesłuchiwali go? Kazali mu nic nie robić - twarz Amara zastygła w szerokim, szczerym uśmiechu. - To znaczy, nie robić żadnych bombek - dodał ubawiony własną błyskotliwością. Jego matka była Polką. Ojciec - Irakijczyk, jako naukowiec związany z irackim programem nuklearnym pozostawaj do dyspozycji sił koalicyjnych. Amar pracował z polskimi dziennikarzami od początku wojny. Akurat tego dnia nam pomagał zdobyć paliwo do samochodu. Mówił, że zna stację benzynową, która co prawda nie pracuje, ale auto da się tam zatankować. Sprawa nie była taka prosta. Na miejscu okazało się, że pompy nie mają zasilania. Tankowanie odbywało się przez wrzucenie przywiązanej na sznurku butelki do silosu z paliwem. Kiedy benzyna nalała się do naczynia, podciągało się je do góry. Były dwa otwory i przy obu gromadzili się ludzie. Ze znajdującego się kilkanaście metrów dalej kolejnego zbiornika wydobywał się dym. Najwyraźniej płonęło paliwo. Zróbmy to szybko. Przetłumacz im, że chcemy kupić trzy kanistry benzyny - prosiliśmy poważnie podenerwowani faktem, że stojący wokół mężczyźni bezceremonialnie palą papierosy nad otwartym zbiornikiem. - Nie możecie tego zrobić - odparł Amar. - Dlaczego? - Bo stacja nie pracuje. Oni mówią, że to nie jest ich benzyna i nie mogą jej wam sprzedać, ale jeśli chcecie, możecie sobie na lać sami. Pozostało nam więc tylko nauczyć się techniki łowienia benzyny przez ciasny otwór po wykręconym zaworze. Amar z ochotą zabrał się do pomocy, co w jego przypadku oznaczało przejęcie głównych zadań. Wydajność tej metody była mizerna, ale nie było innego wyjścia. Trochę nadziei narobiła nam pompa ręczna, którą przyniósł ktoś z domu, ale uzyskane dzięki jej pomocy paliwo było zbył mętne. Dopięliśmy jednak swego. Nim silos znajdujący się obok zaczął palić się na dobre, jeden kanister napełniliśmy sami, a kolejny udało nam się przehandlować za ten, który pozostał pusty. Osobliwa to była zamiana, zwłaszcza że jak wyszło w trakcie rozmowy, nabywcą kanistra był żołnierz iracki, który jeszcze niedawno bronił Basry. Dokładnie wtedy, kiedy obserwowaliśmy, jak wokół miasta zaciska się pierścień brytyjskiego okrążenia. Do podobnych scen plądrowania jak na ulicach Bagdadu dochodziło w kolejnych, zajmowanych przez Amerykanów, miastach. Połączone siły kurdyjsko-amerykańskie weszły do Mosulu 11 kwietnia. Tłum natychmiast rzucił się na gmachy administracji rządowej, sklepy, a nawet szkoły. W wielu miejscach, by zabezpieczyć mienie placówek, lekarze, podobnie jak nasi przyjaciele z Na-sirijji, musieli organizować ochotnicze grupy milicji. Ludzie byli gotowi kraść nawet inkubatory i fotele dentystyczne. Amerykanie dziwnie słabo radzili sobie z plagą szabrownictwa. W tym samym czasie, kiedy w zajmowanych przez nich miastach rabusie korzystali z absolutnej bezkarności, Brytyjczycy starali się aktywniej walczyć z tym problemem (co oczywiście nie oznacza, że lepiej im to wychodziło). Podczas napadu na bank w Basrze patrol wojskowy zabił pięciu opryszków. W obliczu ogarniającego Irak chaosu Czerwony Krzyż zaapelował do wojsk koalicji o ochronę szpitali i ujęć wody przed plądrowaniem. Tyle tylko, że koalicjanci kompletnie na to nie byli przygotowani. Było ich po prostu zbył mało. Kontrolę nad Bagdadem miało zapewnić zaledwie pięć tysięcy marines. Te siły nie były w stanie zapanować nad obcym pięciomilionowym miastem. Interweniując, trudno było uniknąć pomyłki, tak jak wtedy, gdy patrol amerykański zastrzelił sklepikarza, który ledwie chwilę wcześniej odparł atak rabusiów podających się za fedainów Saddama. Prawo międzynarodowe stanowi, że wojska okupacyjne muszą zapewnić bezpieczeństwo na kontrolowanych przez siebie terenach, ale jak to zrobić, kiedy zupełnie nie wiadomo, kto jest napastnikiem, a kto napadniętym? Amerykanie musieli też sami wytypować obiekty, które pozwolą splądrować. Nie wpuścili szabrowników do wszystkich pałaców Saddama, ale kilka z nich ewidentnie zostawili tłumowi. - Odbieramy tylko to, co zabrał nam Saddam i jego ludzie - mówili Irakijczycy, których spotkaliśmy w jednym z nich. Pałac Sudżul był jednym z pierwszych, do którego wdarli się szabrownicy. Kiedy odwiedziliśmy to miejsce niespełna trzy dni po tym, gdy Amerykanie otworzyli dla Irakijczyków podwoje niedawnej rezydencji Saddama, w środku był już niemal wyłącznie gruz. - Skąd jesteś? - Z Saddam City. - Z Saddam City? - powtórzy! za swoim rozmówcą Ahmad, robiąc przy tym kwaśną minę i wyraźnie okazując naszemu rozmówcy pogardę. Dla niego szyicka dzielnica Bagdadu była synonimem najgorszych slumsów, którymi nie warto zawracać sobie głowy. To przekonanie pogłębiał fakt, że to właśnie od Saddam City zaczęło się rabowanie całego miasta. - Wiecie, dlaczego oni tak ochoczo witali Amerykanów? - pytał nas Ahmad, z wrogością łypiąc oczami na szabrowników w brudnych łachmanach. - Bo wiedzieli, że na ich plecach wejdą do bogatszych części Bagdadu. I tak się stało. Tam, gdzie byli Amerykanie, pojawiali się natychmiast ci z Saddam City i kradli wszystko, co miało jakąś wartość. W jednej ręce nieśli kwiaty, którymi obsypywali swoich „wybawicieli”, a w drugiej mieli worki na łupy. - Przecież kradną nie tylko ci z Saddam City – oponowaliśmy. - Teraz już tak. Bo właściwie dlaczego pozwalać tylko im zabrać wszystko dla siebie? W słowach Ahmada było sporo racji. I nie chodzi tu o podział łupów. Znaczny odsetek rabusiów stanowiła marginalizowana przed wojną, szyicka biedota. Teraz mieli szansę odbić się od dna, wzbogacić się w ciągu kilku dni o fortunę, której przez caie życie nie widzieli nawet na oczy. To, co ukradli, trafiało później na bazary. Niemal w każdym mieście powstał specjalny suk, na którym można było kupić za półdarmo zagrabione dobra. Przedmioty, których nie dało się sprzedać w całości, były demontowane i znów trafiały na targowiska. Reszta lądowała w piwnicach i przydomowych składzikach, w oczekiwaniu na lepsze czasy. Pałac Sudżul należał przed wojną do najpiękniejszych w Bagdadzie. Przynajmniej tak twierdził Ahmad, który szczycił się tym, że zwiedził wszystkie. Mówił, że ładniejszy był tylko Pałac Republiki i Pałac na Wodzie. Sudżul miał bajkowy kompleks ogrodowy, przestronne wnętrza, złocenia na każdym kroku, fantastycznie inkrustowane meble. Z tych wszystkich cudowności nam dane było obejrzeć tylko ogród. Cała reszta była już zniszczona i rozgrabiona. W mrocznym wnętrzu cała podłoga zawalona była gruzem. Niektóre ściany miały dziury od rakiet. Z części elewacji zostały tylko wygięte druty zbrojenia. Fragment stropu zawalił się na skutek bombardowań. Obejrzeliśmy tylko parter - wchodzenie na piętra budynku, którego konstrukcję znacznie nadwerężyła wojna, wydawało się mocno ryzykowne. Z wyposażenia wnętrza zniknęło już wszystko, co można było wynieść. Ze ścian smętnie zwisały końcówki przewodów elektrycznych, do których niegdyś przymocowane były gniazdka i włączniki światła. Sufit straszył pustymi miejscami po żyrandolach i kinkietach. Porzucone na podłodze mahoniowe drzwi - zbył duże, aby wynieść je w całości i zbył masywne, aby porąbać na kawałki - pozbawione były klamek i zamków. W futrynach nie było zawiasów. Na naszych oczach w sali balowej rabusie demontowali gigantycznych rozmiarów okrągły stół. W sali obok trzech mężczyzn, balansując na chybotliwej drabinie, zdejmowało ostatni żyrandol. Nie przerwali wysiłków na widok aparatu fotograficznego. Zasłonili tylko twarze. - Dlaczego to robicie? - Przez całe lata nie mogliśmy tu przychodzić. Mogliśmy oglądać pałace tylko z daleka. Były niedostępne jak senne marzenia. - I to jest powód, aby je niszczyć? - Nie. Ale to jest powód, aby zabrać do domów to, co w nich jest. Przecież Saddam to wszystko kupował za nasze pieniądze, za naszą iracką ropę, podczas gdy naród głodował. To wszystko jest nasze. Nie robimy nic złego. Żyrandol powędrował na dół. Nie trzeba było wnikliwych oględzin, aby stwierdzić, że nie jest on złoty, ba! nawet nie jest złocony, a grube kiście zdobnych wisiorów to nie brylanty, lecz tandetne świecidełka. Mimo to został zapakowany na dwukołowy wózek i odjechał w siną dal wraz z nowymi właścicielami. Grupa od okrągłego stołu nadal jeszcze mocowała się ze swoją zdobyczą. Dla sprawiedliwości musimy przyznać, że w końcu sami zaczęliśmy grzebać pośród gruzu. Wyjęliśmy z niego kilka tanich świecidełek, które były za mało wartościowe nawet dla szabrowników, i mosiężne kawałki obręczy zniszczonego żyrandola. Ahmad patrzył na nasze wysiłki z zażenowaniem. - Przecież to nawet nie złote. - Nie szukamy złota. Popatrz, na tych obręczach są inicjały Saddama Husajna. - Fakt - zamyślił się - niedługo to będzie już historia. Po chwili zastanowienia Ahmad też przyłączył się do nas, wypychając kieszenie znalezionymi drobiazgami. Usunęliśmy się, robiąc miejsce mężczyźnie wynoszącemu kryształowe lustro. Za oknem kilku Irakijczyków wyłapywało w pałacowym stawie ostatnie ryby. Po pierwszych dniach oszołomienia zbiorowym złodziejstwem, bogatsi i bardziej zorganizowani mieszkańcy Bagdadu rozpoczęli nierówną walkę z Ali Babą. Na rynku w Ar-Rasafi kupcy ostrzeliwali się z siódmego piętra sklepu odzieżowego, broniąc swoich towarów. W Al-Arabi handlarze starli się z rabusiami, używając kałasznikowów. - Chcemy, aby zapanowało prawo i jeżeli Amerykanie nas nie obronią, obronimy się sami! - wyjaśniał dziennikarzowi AFP jeden z bagdadzkich sklepikarzy, Chazin Husajn. Tego dnia do szpitala w Al-Kindi z ranami postrzałowymi przyjętych zostało 25 szabrowników i obrońców prywatnej własności. Wśród rannych było dwoje dzieci. Pacjenci mogli jednak liczyć co najwyżej na pierwszą pomoc. W szpitalu zostało tylko dwóch lekarzy - reszta uciekła. - Sytuacja jest katastrofalna - załamywał ręce Peter Tarabula, wizytujący lecznicę koordynator do spraw medycznych Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Bagdadzie. Rabusie szybko stali się bardziej zuchwali i wielu z nich z szabrowników przekształciło się w zwykłych bandytów, odbierających z bronią w ręku dobytek nawet najbiedniejszym Irakijczykom. Zyskując pewność siebie, na skutek niemrawej z początku postawy Amerykanów, kradli ciężarowe samochody, aby móc skuteczniej i na masową skalę przerzucać i ukrywać łupy. W pierwszym rzędzie uprowadzili z większości zajezdni dwupiętrowe autobusy, popularny w Bagdadzie przed wojną środek komunikacji. Tylko raz byliśmy świadkami przeszukiwania takiego samochodu wyładowanego po brzegi złodziejskim trofeum. Kierowca i kilku pasażerów mieli bardzo strapione miny, gdy pod lufami amerykańskich żołnierzy musieli wyjmować z autobusu wszystko, co wcześniej załadowali. - Ali Baba, gone over - oznajmił Ahmad, przyglądając się widowisku z niekłamaną satysfakcją. Obok autobusu stało jeszcze kilka półciężarówek, a w pobliżu siedzieli w kucki mężczyźni ze związanymi z tylu rękami. Przepowiednia Ahmada nie ziściła się jednak. Nawet gdy pod koniec kwietnia 2003 roku za złodziei zabrały się pierwsze oddziały świeżo powołanej irackiej policji, a Amerykanie poważniej potraktowali problem, nie udało się go zlikwidować ani nawet zmniejszyć w zauważalny sposób. Nie było ku temu instrumentów - nawet złapanego na gorącym uczynku przestępcę można było wpakować do aresztu tylko na dwie doby. Nie było sądów, więc nie było wyroków. Zresztą nawet jeśli skazywano by złodziei, to i tak katastrofalny stan więzień nie pozwalał na ich przetrzymywanie. Rabuś wychodził na wolność w poczuciu pełnej bezkarności, a groziła mu najwyżej konfiskata zagrabionego mienia. I kółko się zamykało. Trwało to miesiącami. Złodzieje przestali działać w dzień, niepodzielnie panując jednak w nocy. Gangi wyspecjalizowały się i z miast wyszły na drogi. Na szlakach komunikacyjnych, które tylko teoretycznie były pod kontrolą sił koalicji, łatwiej było napadać na podróżnych. Trasą cieszącą się szczególnie złą sławą była autostrada z Ammanu do Bagdadu. Od wieków był to szlak niebezpieczny, także za rządów surowego Saddama. Teraz w czarną legendę obrósł odcinek między Ar-Ramadi i Falludżą, na którym łatwiej stracić było pieniądze, a nawet życie, niż zatankować. Oba miasta, znajdujące się w granicach tak zwanego trójkąta sunnickiego, nie zaakceptowały nowej władzy, ani wojskowej amerykańskiej, ani irackiej administracji cywilnej, stawiając żołnierzom i policjantom silny opór. Nic więc dziwnego, że stały się Mekką bandytów. - Ali Baba, very dangerous. Ramadi, Falludża, not good people - mówił nam zawsze Dżabir, iracki kierowca, którego zatrudnialiśmy, kiedy była potrzeba, by przewiózł nas z Jordanii do Bagdadu. Wiedział, jak bezpiecznie podróżować. W swoim GMC suburbanie miał w fotelach, podłodze i dachu przygotowane specjalne skrytki na pieniądze, których nie dało się inaczej przewozić, jak tylko w gotówce. Znal godziny, o których z granicy wyjeżdżały większe konwoje. Dołączaliśmy się do nich, aby trasy nie pokonywać w pojedynkę. Ali Baba raczej nie zabija, tylko zabiera pieniądze - uspokajał nas. - Dlatego zawsze miejcie w kieszeni przygotowane jakieś 200, 300 dolarów, żeby miał co znaleźć. - A jak nie znajdzie? - Ali Baba może się zdenerwować. Pif, paf! - wyjaśniał obrazowo Dżabir, przykładając wyciągnięte dwa palce do skroni. Ali Baba. O ironio, brzmiało to w Iraku jak bajkowe zaklęcie, tyle że nie otwierało już wrót Sezamu, lecz wręcz przeciwnie - zatrzaskiwało każde drzwi. Irytowało nas nie tylko dlatego, że musieliśmy chować pieniądze w najwymyślniejszych schowkach, ale przede wszystkim dlatego, że utrudniało, a czasami uniemożliwiało nam pracę. Między straganami na bazarze w dzielnicy Al-Baya podbiegł do nas pewnego razu starszy mężczyzna. - Tu kradną i zabijają! Wczoraj zginął przekupień, dziś zabrali pieniądze innemu. Ali Baba! Wielu ma za koszulą broń - wykrzykiwał. Nie straszył nas. Raczej sam był przerażony. Myślał, że mu jakoś pomożemy, obronimy. Wydawało mu się, że jeśli mamy jaśniejszy kolor skóry, to możemy być amerykańskimi żołnierzami, którzy zaprowadzą na targowisku porządek. Gorzko się rozczarował, gdy wyjaśniliśmy nieporozumienie. Rozmawiał jeszcze chwilę z Ahmadem, po czym nasz przewodnik zakomenderował, że natychmiast musimy opuścić bazar. - Dlaczego? Nie skończyliśmy jeszcze. - Ali Baba nie będzie czekał, aż skończycie. Zgrzytając zębami, poczłapaliśmy do samochodu. Innym razem zatrzymaliśmy się przy splądrowanym budynku Ministerstwa Sprawiedliwości. Gdy tylko wyciągnęliśmy kamerę i aparaty fotograficzne, do Anmada podbiegł jakiś mężczyzna, żywo gestykulując. Znów - krótka wymiana zdań i rozkaz Ah-mada: - Odjeżdżamy, ale szybko. - Co się dzieje? - Tu obok jest bank. Napadli na niego bandyci z Saddam City, a tutejsze opryszki nie chcą wypuścić ich z pieniędzmi. Mówią, że z racji zamieszkania to im bardziej należy się to, co było w banku. Zaraz będzie walka. Jakby na potwierdzenie słów Ahmada, dwie ulice dalej powietrze rozpruła seria z karabinu maszynowego. Zaraz po niej głucha eksplozja pocisku z granatnika. Ruszyliśmy z piskiem opon w przeciwną stronę. Przeklęty Ali Baba. Z powodu rabunków i bandyckich napadów znacznie podskoczyły ceny w Bagdadzie. Za hotel trzeba było płacić drożej, bo wejścia do niego pilnowało trzech Irakijczyków z kałasznikowami. Przejazdy między miastami były droższe, bo zwiększyło się niebezpieczeństwo. Nieliczni sklepikarze i restauratorzy, którzy zdecydowali się otworzyć interes już w kilka dni po wkroczeniu do miasta Amerykanów, wywindowali ceny do astronomicznego poziomu. Nie mieliśmy złudzeń, że Ali Baba to tylko pretekst, że dzięki temu łatwiej uzasadnić cudzoziemcom, dlaczego za wszystko muszą płacić coraz więcej i więcej, ale doprawdy trudno było z takim argumentem walczyć. Kiedy gangi zorganizowały się już w sprawniejsze siatki (co swoją drogą nie zabrało im zbył wiele czasu), na jedno z pierwszych miejsc w statystyce przestępstw popełnianych w Iraku wysunął się przemyt i sprzedaż kradzionych za granicą samochodów. Z podobnym mechanizmem i porównywalną skalą procederu mieliśmy do czynienia w Polsce po 1989 roku, kiedy to w kraju pojawiło się nagle wiele luksusowych aut, rzekomo ściągniętych z Niemiec, Austrii i Francji. Różnica polega jednak na tym, że w postkomunistycznej Rzeczpospolitej o niebo lepiej działały policja i straż graniczna. W Iraku zaś kontrola graniczna była pospieszna, niezdarna i w rezultacie przeraźliwie dziurawa, policja zaś ledwie radziła sobie z utrzymywaniem porządku na skrzyżowaniach. Nie istniał centralny rejestr aut, a nawet gdyby istniał, to ze względu na wszechobecny chaos dostęp do niego byłby praktycznie niemożliwy. Na dodatek specjalistów od rozpoznawania przebijanych numerów i fałszowanych dokumentów było jak na lekarstwo. Na granicach - głównie z Jordanią, choć Kuwejt, Syria i Arabia Saudyjska też nie były bez grzechu - ustawiały się gigantyczne kolejki TIR-ów z naczepami wyładowanymi mercedesami, volvo, BMW, chevroletami, nissanami, mitsubishi, hondami i nie wiadomo czym jeszcze. Głównie były to auta starsze, dziesięcio-, dwunastoletnie, choć zdarzały się też nowsze perełki. Wszystkie z obowiązkową na tej szerokości geograficznej klimatyzacją oraz automatycznymi skrzyniami biegów. Te samochody trafiały później na giełdy w większych miastach - głównie w Bagdadzie, choć nie tylko. Nikt nie dziwił się niskim cenom samochodów, w Iraku nie obowiązywały wszak wtedy żadne podatki. Mieszkańcom sfiskalizowanej Europy trudno wyobrazić sobie, jak tanie potrafią być zdobycze motoryzacji, jeśli zdjąć z nich cła, akcyzy i dziesiątki pozostałych obciążeń finansowych! Gdy wchodziło się na pierwszą lepszą giełdę samochodową w Bagdadzie, na widok przewalających się przez nią tłumów można było mieć wątpliwości co do ubóstwa Irakijczyków. Dopóki nie spojrzało się oczywiście na ceny. Średnio uposażony Irakijczyk był w stanie znaleźć tam coś dla siebie. Kilkuletni samochód terenowy w dobrym stanie można było kupić już za pięć, sześć tysięcy dolarów. Auta osobowe, często w pełnej wersji, kosztowały od trzech tysięcy dolarów w górę. Jakiekolwiek (ale zawsze sprawne) cztery kółka można zaś było kupić już za kilkaset dolarów. Irakijczycy rzucili się masowo na samochody. Każdy, kto miał uciułane jakiekolwiek oszczędności, gnał na giełdę, aby wybrać coś dla siebie. Zresztą trzeba przyznać, że spadkobiercy Sumerów i Babilończyków byli wyjątkowo łasi na niedostępne dla nich przed wojną nowinki. Telefony satelitarne, anteny i dekodery umożliwiające odbiór zagranicznych programów, wszystko co było zakazane za Saddama, teraz sprzedawało się jak ciepłe bułeczki. A ponieważ dyktator limitował dostęp do lepszych samochodów, więc auta również znalazły się na liście obowiązkowych zakupów. Ważna była też oczywiście niska cena, a słowa „tani” i „legalny” nie zawsze się lubią. Wycieczka po giełdach motoryzacyjnych w Bagdadzie była fascynującym zajęciem. Bawiliśmy się na niej jak mali chłopcy wyobrażający sobie, którym z aut będą jeździć w przyszłości. Największe wrażenie robił rządek lśniących, długich limuzyn - krążowników szos. Sportowych wersji wozów też nie brakowało. Pełen wybór. Jeśli nie tu, to gdzie indziej, jeśli nie dziś, to jutro. - Możecie tu kupić samochód każdej marki w dowolnym kolorze i z każdego kraju na świecie - chełpił się sprzedający wiśniowe BMW Abd al-Wahid. Po czym dodawał konfidencjonalnym tonem. - Jeśli akurat nie będziemy go mieli, być może będziecie musieli poczekać kilka dni. - A co, ukradniesz go dla nas? - Ależ skąd! Mam partnerów wszędzie, w Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Jordanii, Kuwejcie, Egipcie, no... dosłownie wszędzie. Mogą odszukać odpowiednie auto. O legalności samochodów zapewniali wszyscy handlarze. Tyle, że kiedy już dochodziło do transakcji, trzeba było podpisać oświadczenie, że sprzedawca nie bierze odpowiedzialności za późniejszą rejestrację auta. Nigdy nie dawali też gwarancji, że dokumenty wozu wystarczą podczas policyjnej kontroli... Na ogólnodostępnych giełdach nie można było jednak kupić najbardziej wartościowych samochodów, tych, które „zniknęły” z niektórych garaży Saddama i Udają. Do tego trzeba było już znać pośrednika, odpowiedniego człowieka, który zapewni kupującemu dyskrecję. Około 60 samochodów z dwóch garaży nad Tygrysem zabezpieczyli Amerykanie. Na rynek koneserów zabytkowych aut trafiło jednak mnóstwo perełek należących głównie do kolekcji Udają. Ten kochał motoryzacyjne zabawki. Wśród tych, które posiadał, były: mercedes z 1917 roku, packard w wersji z 1930 roku, ford V8 woody oraz chevrolet bel air z połowy lat 50. Cena każdego z nich na rynku miłośników starych samochodów to, bagatela, grubo ponad 20 tysięcy dolarów, a za dobrze utrzymany egzemplarz można dostać nawet do 40 tysięcy. Rozgrabiono również wiele nowoczesnych wozów spośród tych, które latami kupował starszy syn Saddama. Podobnie zniknęły zalegające w wielkich magazynach setki nowiusieńkich aut terenowych dla jego współpracowników. Amerykanom udało się przejąć „w depozyt” tylko część motoryzacyjnego bogactwa Iraku. Ktoś, kto zamiast do rezydencji byłego dyktatora pokusił się o włamanie do jego garaży, zapewnił sobie dostatnią przyszłość do końca życia. Inwencja Ali Baby z XXI wieku nie ma granic. On sam zaś skupia w sobie okrucieństwo 40 rozbójników, przebiegłość Morgany i tajemniczość wszystkich opowieści Księgi tysiąca i jednej nocy. Zdaje się też, że jego bogactwo znacznie przekracza już to z bajkowego Sezamu... DALI MU UCIEC - Co on krzyczy? - szturchnęliśmy dziennikarza z jakieś arabskiej gazety. W rozgardiaszu usłyszał pytanie dopiero za trzecim razem. - Mówi, że Amerykanie razem z tym prezydentem Rosji, jak mu tam... - Putinem. - ...no właśnie, wywieźli Saddama za granicę. Że teraz on jest gdzieś w Moskwie. - Dlaczego Amerykanie mieliby pomagać Husajnowi? - Zaraz się dowiem... Ludzie znoszą przez lata rządy tyranów, ale rozszarpią na sztuki swych wyzwolicieli, jeśli ci nie stworzą im natychmiast eldorada - żalił się niegdyś XXVIII prezydent Stanów Zjednoczonych Woodrow Wilson szefowi swojej propagandy George’owi Creelowi. Amerykanie weszli w XXI wiek dwiema wojnami, które miały położyć kres najbardziej okrutnym i krwawym dyktaturom, reżimom, które zdaniem ich przywódcy zagrażały porządkowi współczesnego świata. Po każdej z nich słowa Woodrowa Wilsona stawały się znów aktualne. Nim ustały uliczne walki, nim fedaini wycofali się definitywnie ze swoich kryjówek na zachodnim brzegu Tygrysu, nim ściągnęły organizacje z pomocą humanitarną, Irakijczycy już obarczali winą za wszystko Amerykanów. Za brak prądu, wody i jedzenia, za rabunki, grabieże i pieniące się wokół napady, za to, że wojna jeszcze się nie skończyła, że nie wiadomo, kiedy się skończy, i wreszcie za to, że Amerykanie są Amerykanami. Przemieszczając się w ślad za oddziałami koalicji, nigdy nie słyszeliśmy jednak wyrzutów, że koalicja obaliła Saddama. Słyszeliśmy jednak, jak nieustannie wszyscy obwiniają żołnierzy za to, że jeszcze go nie zabili, a przynajmniej nie złapali, żeby wsadzić do więzienia o zaostrzonym rygorze. Wychodziliśmy właśnie z hotelu, gdy na pobliskim Placu Raju zauważyliśmy niewielką demonstrację. Było niespełna tydzień po tym, gdy zdjęcia obalanego żeliwnego monstrum, przedstawiającego byłego dyktatora z ronda tuż przy „Palestynie”, obiegły cały świat. Teraz przed wjazdem na hotelowy parking rozciągnięte były wielkie zwoje kolczastego drutu. Tuż za nim stał gęsty szpaler amerykańskich żołnierzy ściskających w dłoniach gotowe do strzału M16. Niektórzy z nich przechadzali się wzdłuż krzyczącego tłumu, inni siedzieli w wyczekujących pozach na transporterach opancerzonych. Przez zasieki nie przepuszczali nikogo, kto nie miał przy sobie legitymacji prasowej lub irackiej albo amerykańskiej akredytacji dziennikarskiej. Było koło południa. Słońce stało dokładnie w zenicie, prezentując całą swoją potęgę. Nieliczne, krzaczaste chmury zalegały nisko nad ziemią, jakby bały się wejść w drogę lejącemu się z nieba żarowi. Kwiecień w Iraku jest miesiącem poprzedzającym nadejście pory suchej. Wisząca nad miastem płonąca kula nie zostawiała wątpliwości, że „sucha” jest w tym przypadku synonimem słowa „upalna”. Na Placu Raju było tego dnia gorąco jak w piekle. Bezlitosne promienie zdawały się omijać demonstrantów, skupiając się na przybyszach z innego świata. Nieliczni reporterzy, którzy usiłowali przecisnąć się przez tłum, aby z wrodzonego wścibstwa zobaczyć, co się dzieje, przepocone dłonie nieustannie niezbył elegancko wycierali o t-shirty i nogawki spodni, aby w najmniej odpowiednim momencie nie wyśliznęły się z nich notesy, kamery, aparaty fotograficzne i mikrofony. Nie da się jednak ukryć, że pogoda bardziej dawała się we znaki żołnierzom. W pełnym rynsztunku, z ciężkimi hełmami na głowach, i nadal ubrani w nieprzepuszczające powietrza stroje przeciwchemiczne, szukali tylko okazji, aby sięgnąć do pasków, tam gdzie przytroczone mieli manierki z wodą. Dla Amerykanów jednak nie rozgrzane powietrze było najgorsze. O wiele trudniej było im zachować zimną krew i beznamiętnie słuchać okrzyków tłoczących się wokół mieszkańców Bagdadu. Ludzie, których przecież przyszli wyzwolić, w kilka dni po tym, gdy wyjęto im z ust knebel strachu, rzucali w twarz swym dobroczyńcom bluźnierstwa i oskarżenia. - Ani Bush, ani Saddam! Obaj są tacy sami! - Wcale nie myślicie o nas, o prostych ludziach! - Gdzie jest ciało Husajna? Pokażcie je nam, jeśli nie żyje! - Pomogliście mu uciec! Gdzie on jest? Jeden z mężczyzn wyskoczył przed szereg, aby stanąć jeszcze bliżej żołnierzy, i niesiony złością i targany emocjami, jakby zupełnie nie kontrolując tego, co robi, napierał coraz mocniej i szedł coraz dalej. Powstrzymały go dopiero druty kolczaste, o które zaczepił się brązową diszdaszą. Nie bawił się jednak w wyplątywanie odzieży z zasieków. Po prostu szarpnął tkaniną, zostawiając na ostrych zakończeniach siatki spory kawałek materiału. Darł się tak, że z wysiłku na szyi wyprężyły mu się wszystkie żyły. W kącikach ust pojawiła się spieniona ślina. Małe kropelki wydzieliny raz po raz leciały wprost na policzki stojącego najbliżej żołnierza. Amerykanin, z trudem próbując zachować spokój, po prostu wycierał plwociny mankietem munduru, nawet nie podnosząc lufy karabinu. Demonstrant niezrażony tym, że stojący naprzeciwko niego żołnierz nie rozumie ani słowa z wykrzykiwanej po arabsku tyrady, grzmiał dalej, potrząsając ręcznie wymalowanym plakatem z mapą Iraku. Namalowane pospiesznie niewprawnymi dłońmi kontury kraju, rozdarte były z północy na południe czarnym maźnięciem. Po lewej stronie zaznaczono miasta, drogi i rzeki. Po prawej była wycięta z kolorowego pisma uśmiechnięta głowa byłego irackiego prezydenta. Do szyi doklejono tułów lorda Vade-ra z plakatu Gwiezdnych wojen George’a Lucasa. Z miecza trzymanego przez rycerza ciemnej strony mocy kapały wyrysowane czerwonym flamastrem duże krople krwi. - Co on krzyczy? - szturchnęliśmy dziennikarza z jakieś arabskiej gazety. W rozgardiaszu usłyszał pytanie dopiero za trzecim razem. - Mówi, że Amerykanie razem z tym prezydentem Rosji, jak mu tam... - Putinem. - ...no właśnie, wywieźli Saddama za granicę. Że teraz on jest gdzieś w Moskwie. - Dlaczego Amerykanie mieliby pomagać Husajnowi? - Zaraz się dowiem... A tak swoją drogą mam na imię Farid! - przedstawił się nieco starszy od nas reporter. Przedzierając się przez kordon wojskowych, zbliżył się do mężczyzny w brązowej diszdaszy i przetłumaczył pytanie. Wrzawa była tak przeraźliwa i wibrująca, że nawet gdyby odpowiedź padła po polsku, to prawdopodobnie i tak nie udałoby nam się jej zrozumieć. Także Farid wsłuchiwał się z wysiłkiem, mrużąc oczy. - On wcale nie myśli, że Amerykanie pomogli Saddamowi. Twierdzi, że Bush go nie powstrzymał, bo wcale mu na tym nie zależało. - Dlaczego? - Hmmm... To jasne, bo Amerykanom chodzi tylko o ropę w Iraku, o nic innego nie dbają - uciął szybko, od niechcenia, jakby poirytowany tym, że pytamy o rzeczy zbył oczywiste. Ten jeden wątek - ropa - zawsze przewija się w tle. O nią najbardziej są zazdrośni Irakijczycy, może właśnie dlatego, że za rządów Saddama nie dostawali nawet ułamka z tego, co niosło za sobą jej wydobycie i sprzedaż. Od 1972 roku, kiedy Irak znacjonalizował przemysł naftowy, wszystko, co nie szło na zbrojenia i czego nie pochłaniała ogromna machina biurokratyczna państwa, wędrowało do kieszeni garstki prominentów. Jeden z żołnierzy podszedł do tłumu i wyłuskując z niego kogoś znającego angielski, próbował uspokoić demonstrantów. Nikt nie chciał z nim rozmawiać. Głos ulicy był silniejszy i nie znosił sprzeciwu. Po kilku minutach Amerykanin wrócił do szeregu z głupią miną. - Spójrz na to z ich punktu widzenia - klarował nam Farid. - Zajęliście ich kraj. Nie mają co jeść, nie mają żadnej pewności, czy poprzedni reżim nie wróci, bandyci na nich napadają, wynosząc z domów każdy cenniejszy drobiazg, w mieście ciągle słychać strzały. Zobacz, co dzieje się dookoła. Czy to jest wolność, którą rzekomo im przynieśliście? Oni pytają, gdzie jest Saddam. - Skąd mam to wiedzieć? Farid wzruszył ramionami. Niemal za każdym razem, kiedy Irakijczycy próbowali nam wyjaśnić, co się wydarzyło, przekonywali nas, że amerykańskie wojsko umożliwiło ucieczkę Husajnowi. O tym mówiła ulica. Sklepikarze szeptali o tym klientom, hotelarze swoim gościom, sąsiedzi przekazywali pogłoskę sąsiadom. Teoria pieniła się jak chwast na urodzajnej glebie, plotka żyła własnym życiem, przekazywana z ust do ust, ubarwiana, przybierała na sile i zyskiwała wiarygodność. W oczach wielu ludzi Saddam był po prostu agentem CIA. Na dodatek ta spiskowa teoria przebiegu wydarzeń, jak zresztą niemal wszystkie inne, miata mocne fundamenty, których obalić ani podważyć się nie dawało. Przede wszystkim Irakijczycy wierzyli powszechnie, że właśnie Stany Zjednoczone pomogły Saddamowi w przejęciu władzy od poprzedniego prezydenta republiki i zarazem jego wuja Ahma-da Hasana al-Bakra. Przekonanie o uwikłaniu Husajna w związek z mocarstwem zza Oceanu budowało się latami. Al-Bakr i Saddam rewolucję przeprowadzali jeszcze razem, choć oczywiście nie tylko we dwóch. Od samego początku iracka partia Baas, która wyniosła ich obu do władzy, jakkolwiek utrzymywała przy niej tylko Saddama, zbudowana była na związkach plemiennych, oparta na krewnych, przyjaciołach i ziomkach z sunnickiego Tikritu. Husajn w latach młodości zawdzięczał rodzinie prawie wszystko. Nauczył się pisać i czytać tylko dlatego, że przygarnął go wuj - Chajrallah Tulfa, nauczyciel z Bagdadu. Ojczym Saddama Ibrahim Hasan wolał bowiem, by znienawidzony przez niego pasierb zamiast kształcić się, doglądał owiec. W stolicy Iraku młody Saddam nadal obracał się w środowisku ziomków z Tikritu i nie ma w tym niczego dziwnego, bo w świecie arabskim powiązania rodowe są bardzo ważne, nawet gdy dotyczą wzajemnych relacji w miejscach odległych od ziem plemiennych. Bagdad był otwarty od wieków na ludność napływową, ale trzymała się ona zazwyczaj w enklawach wyznaczanych przez przynależność plemienną i religijną. Husajn szybko został wciągnięty przez wuja w grę polityczną i spiskowanie - od którego wówczas w Bagdadzie aż kipiało - choć o polityce niewielkie miał wtedy pojęcie. Mieszkali w dzielnicy Al-Karch, na zachodnim brzegu Tygrysu. Osiadła tam głównie napływowa biedota z północy kraju. To za sprawą wuja Saddam wziął udział w wojskowym puczu, a później wstąpił w szeregi radykalnej partii Baas (w Iraku liczyła ona wówczas zaledwie 300 osób). Pierwszą ofiarą Husajna był komunista - zausznik rządzącego wówczas generała Abd al-Karima Kasima. Saddam z wujem, jako podejrzani o ten czyn, siedzieli razem w areszcie. Zabrakło jednak dowodów do skazania winowajców. Później ich drogi się rozdzieliły - po nieudanej próbie kolejnego zamachu, tym razem na samego generała Al-Karima, Husajn zmuszony był uciec do Syrii. Chajrallah Tulfa pozostał w kraju. Po latach propaganda iracka upiększała to wydarzenie, które zmusiło Saddama do opuszczenia Iraku - oficjalna wersja głosiła, że podczas próby zabicia generała młody Husajn został ranny, a pocisk, który utkwił w jego nodze, wycinano brzytwą. Niedoszły zabójca przebrał się w beduińską galabiję, wpław przepłynął Tygrys i na kradzionym ośle przedostał się za granicę. Przyszły prezydent Iraku miał wtedy zaledwie 20 lat. Dusza rewolucjonisty grała w Husajnie aż do upadku jego reżimu. Chciał być postrzegany jako ten, który przynosi zmiany, jako charyzmatyczny przywódca, którego lud kocha i uwielbia za jego czyny. Może właśnie dlatego jeden z najpopularniejszych jego portretów, jakie widzieliśmy w Bagdadzie, był stylizowany na słynny portret Che Guevary, wizerunek, który zbuntowana i lewicująca młodzież na całym świecie nosi na t-shirtach jako wyraz kontestacji. Wymalowany czarnymi, owalnymi plamami, zamyślony, z cygarem w ustach i beretem na głowie. Styl, jaki w przypadku południowoamerykańskiego rewolucjonisty przeszedł do historii, w wykonaniu irackiego dyktatora okazał się marnym plagiatem. Saddam tułał się na obczyźnie przez sześć lat. Mieszkał w Syrii i z mizernym skutkiem próbował swoich sił na uniwersytecie w Kairze. W Egipcie ożenił się z córką swego wuja - Sajidą. Wrócił do Iraku dopiero po przejęciu władzy przez partię Baas, notabene po udanym zamachu na Al-Karima Kasima. Swoje nowe kontakty i drugi start zawdzięczał kolejnemu kuzynowi - Ahmadowi Hasanowi al-Bakrowi. W partii Baas ten odgrywał już w owym czasie pierwszoplanową rolę. Umocnić ten polityczny związek Husajna i Al-Bakra pomogła Sajida, która zaaranżowała serię małżeństw: swojej siostry z synem Al-Bakra i dwóch braci z jego córkami. Od tego czasu Saddam i Ahmad wspólnie już kroczyli po władzę, a za nimi klan Tikritich. Ostatecznie sięgnęli po nią dość łatwo w wyniku kolejnej rewolucji w 1968 roku. Al-Bakr piastował funkcje: prezydenta, szefa armii, sekretarza generalnego partii Baas i przewodniczącego Rady Dowództwa Rewolucji. Saddam zadowolił się funkcją wiceprzewodniczącego do spraw bezpieczeństwa i rozpoczął budowanie lojalnego tylko jemu aparatu terroru. Przez 11 lat dzielił się władzą z krewniakiem i trudno już teraz powiedzieć, kiedy stał się od niego potężniejszy. Rok po roku rosła w nim ambicja, lecz ostrożność nakazywała cierpliwie czekać. Saddam nie chciał być szarą eminencją - chciał być prawdziwym przywódcą z realną władzą i całym przynależnym temu stanowisku splendorem. Poznał już jednak wtedy trochę historię Iraku i wiedział, jak kończą przywódcy, którzy dokonują przewrotów, nie mając gwarancji, że uda im się utrzymać władzę. On władzę chciał utrzymać i przygotowywał się do tego skwapliwie, ciągle wyczekując najdogodniejszej chwili. I choć niewątpliwie intuicji mu nie brakowało, nieoczekiwanie jesienią 1978 roku majacząca przed nim wizja nagle zaczęła się rozpływać. Z drugiego miejsca na podium, które uzyskał w wyścigu po władzę, mógł spaść na trzecią pozycję. To byłby już zbył silny cios. Musiał działać. Zaledwie krok brakował wówczas do wcielenia w życie pomysłu zjednoczenia Iraku i Syrii. Panarabizm był jednak ideą dla mas, a nie dla rządzących oboma krajami szefów dwóch partii. To, co łączyło ludzi na dole, władze dwóch, w istocie różnych tworów, którymi była Bass po obu stronach granicy, wyraźnie dzieliło. Obie partie zwalczały się wzajemnie. Problem Saddama polegał jednak na tym, że gdyby ten absurdalny pomysł wypalił i doszłoby do stworzenia federacji, prezydentem prawdopodobnie zostałby Al-Bakr, jego zastępcą zaś dotychczasowy prezydent Syrii Hafez al-Asad. Choć panarabizm podobał się Saddamowi jako idea, unia oznaczała dla niego tylko utratę wpływów. Sojusz popierali jego najwięksi partyjni rywale. Nim negocjacje dobiegły końca, wspierany przez całą rodzinę Saddam wymusił na swoim wuju złożenie rezygnacji. I tu dochodzimy do sedna. Wielu Irakijczyków do dziś sądzi, że naciski rodzinne nic by nie dały, gdyby nie pomoc Amerykanów, którzy rzekomo mieli czynnie wspomagać Husajna w „pokojowym” przejęciu władzy. Stany Zjednoczone w federacji syryjsko-irackiej widziały realne zagrożenie, ba! panarabizm swym zasięgiem mógłby objąć cały Bliski Wschód. Powstanie radykalnie nacjonalistycznego mocarstwa w tym regionie mogłoby zagrażać interesom wielu krajów, także tego zza Oceanu. Zaniepokojony rozwojem sytuacji Waszyngton propozycję „daleko posuniętych ułatwień” miał złożyć najbardziej stratnemu. Według plotek Husajn związał się w latach 70. z Ameryką, a Ameryka z Husajnem. To odległe mocarstwo rękami swych służb specjalnych miało teraz pisać scenariusz kolejnych wydarzeń. Dnia 16 lipca 1979 roku Ahmad Hasan al-Bakr złożył rezygnację - jak oficjalnie ogłoszono - z powodów zdrowotnych. Na swojego następcę namaści! Saddama. Co ciekawe, nowy prezydent Iraku nie zapomniał o zasługach, jakie oddał mu pierwszy opiekun - Chajrallah Tulfa. W układach rodzinnych starał się być lojalny i dobrotliwy niczym filmowy Ojciec Chrzestny. Tikriti byli w ofensywie, powierzył wujowi funkcję burmistrza Bagdadu, a jego synowi Adnanowi tekę ministra obrony. Tulfa, administrując stolicą w iście sycylijskim stylu, zasłynął wkrótce z wielkiej korupcji, jakiej dopuszczał się jako włodarz miasta. Było to nie do zniesienia nawet dla Saddama, który starał się tworzyć pozory państwa socjalistycznego, zarządzanego sprawiedliwie. Zmuszony był koniec końców odsunąć krewnego od oficjalnych funkcji, ale dzięki lasce głowy państwa później też nie działa się wujowi krzywda. Swój majątek pomnażał jako największy w kraju producent owoców cytrusowych. W amerykańskiej talii kart, za pomocą której Waszyngton w czasie inwazji na Irak poszukiwał członków byłego reżimu, na 52 postaci aż 16 to osoby z Tikriti w nazwisku. Między nimi znajdują się tak ważne postaci, jak kierujący armią, szef sztabu, szefowie służb bezpieczeństwa, wywiadu, Specjalnej Gwardii Republikańskiej, a także dowódca wojsk lotniczych. Nazwisko Tikriti niczym zaklęcie do legendarnego Sezamu, otwierało drogę do karier i stanowisk. Wracając jednak do rzekomych związków Saddama z CIA, to spotkaliśmy nawet zachodnich dyplomatów, którzy uważali je za co najmniej prawdopodobne. Wielu ludzi utrzymuje, że nie jest to tylko teoria spiskowa. - Żartujecie sobie z tego? - oburzał się dwudziestoparoletni student psychologii Amar ar-Rubaje, gdy znużeni wysłuchiwaniem długich wywodów na temat powiązań Saddama z amerykańskim wywiadem po cichu podśmiewaliśmy się z niego. Miał się za bardziej światłego i mądrzejszego od większości bagdadczyków. Perfekcyjnie mówił po angielsku, którego nauczył się od cudzoziemców w prowadzonym przez jego rodzinę hotelu Al-Rabee, w którym i my się zatrzymaliśmy. Nosił się zgodnie z zachodnią modą i słuchał największych przebojów arabskich gwiazd muzyki pop z Libanu i Egiptu. - A skąd Husajn wiedział, którzy działacze Baas najbardziej zagrażają mu w partii? Nawet on nie mógł mieć pojęcia, którzy z nich dogadują się z Syrią. Takie informacje mógł mieć tylko amerykański wywiad. Amar przypominał historię zgładzenia najbardziej radykalnych i niewygodnych działaczy wewnątrz Baas. Odbyło się to niedługo po tym, kiedy Husajn przejął władzę od wuja, stając się nie tylko prezydentem, ale także sekretarzem generalnym partii, szefem rządu i sił zbrojnych, słowem zbierając wszystkie sznurki w jednym ręku. Mówi się, że w dniu inauguracji swoich niepodzielnych rządów, zaledwie sześć dni po tym, kiedy Al-Bakr usunął się w cień, Saddam zwołał zebranie najwyższych przedstawicieli partyjnych. Ćmiąc cygaro, siedział wygodnie w fotelu i beznamiętnie wyczytywał nazwiska „zdrajców” - ludzi, którzy mieli brać udział w spisku przygotowywanym przez Syryjczyków. Wyczytanego wyprowadzano z sali i zapadała cisza w oczekiwaniu na kolejny wyrok. Na koniec świeżo upieczony prezydent Iraku gorzko się rozpłakał. Tego dnia z rozkazu Saddama zginęło ponad 20 liderów i przeszło pół tysiąca pomniejszych członków partii Baas. - Lista przysłana została z Waszyngtonu - dodał jakby od niechcenia Amar. Wojna iracko-irańska dostarczyła studentowi kolejnych dowodów. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że Stany Zjednoczone wspierały wówczas Husajna. Dostarczały broń i instruktorów. Wolały despotę niż nieobliczalnych, brodatych irańskich fanatyków, pragnących stworzyć muzułmański raj na ziemi. Dyktator miał jednak inne plany niż realizować amerykańską politykę zagraniczną. Zawsze był chorobliwie ambitny - powiada ulica. Choć był niskiego stanu, w niczym nie przeszkadzało mu to ogłosić się w prostej linii potomkiem proroka Mahometa i dziedzicem starożytnych Sumerów, co zaznaczył zresztą na tysiącach cegieł, których użyto do rekonstrukcji Babilonu. Kolejne uzasadnienia można mnożyć w nieskończoność. - Jeśli Saddam nie był amerykańskim agentem, to dlaczego czołgi wysłane przez George’a Busha w czasie pierwszej wojny w Zatoce zatrzymały się niedaleko Bagdadu i zawróciły? Obalenie dyktatora było już wówczas tylko kwestią godzin, i niby dlaczego tak się nie stało? - pytał Amar. I odpowiadał sobie sam - Bo wujaszek Saddam obiecał, że będzie współpracował. Obiecał się nawrócić - wyjaśniał. Tyle że się nie nawrócił. Latami jednak nikogo nie interesowało, co dzieje się w Iraku. Dopóki Saddam dzielił i rządził w danych mu administracyjnych granicach, nie naruszając niczyich interesów, nikt mu się nie naprzykrzał. Wolność Tomku w swoim domku. - I co? George Bush junior w końcu stracił cierpliwość i postanowił dokończyć dzieło ojca? Zajął Irak, ale pozwolił prezydentowi Husajnowi uciec. Dlaczego? - Amar odsłaniał przed nami swoje „po piąte”. - Aby wstydliwe tajemnice nigdy nie wyszły na jaw - skończył wyraźnie usatysfakcjonowany, że zabił nam ćwieka. Zapewne kolejnych argumentów dostarczyli mu sami Amerykanie, zabijając obydwu synów Saddama - Udają i Kusaja. Bo właściwie dlaczego ich nie aresztowali i nie postawili przed sądem? Że niby bronili się do ostatka? Guzik prawda - mówi na to iracka ulica. Przecież mogliby pomóc w ujęciu samego asa pik w irackiej talii kart. Zabito ich, by zamknąć im usta. Na zawsze. Teoria składa się w całość idealnie, jak kolorowa mozaika wykonana ręką mistrza. Biedni i zdesperowani Irakijczycy chwytali się takich opowieści, odnajdując w nich tajemniczy powód, przez który ich kraj przez tyle lat tonął we krwi, stanął na skraju nędzy, a na koniec strawiła go pożoga wojny, główny winowajca zaś zniknął ze świecznika, rozpływając się jak cień. To, co z pewnością zapamiętamy z Iraku do końca życia, to gwiazdy. Otaczały nas dniem i nocą, bez względu na to, czy znajdowaliśmy się pod dachem, czy też pod gołym niebem. Po zmroku jarzyły się tak nisko, że wydawało się, iż za chwilę dotkniemy ich czubkami głów. Były piękne, dostojne i arystokratycznie chłodne w swej niezależności. Większe niż gdziekolwiek indziej na świecie, zależne jedynie od własnego kaprysu, migotały i lśniły na firmamencie zawsze tak samo, udowadniając każdej nocy, że zupełnie nie dotyczy ich to, co dzieje się niżej. W pozbawionym prądu Bagdadzie były często jedynym, jakże subtelnym źródłem światła. Za dnia na każdym kroku widzieliśmy inne gwiazdy. Ośmioramienne, kanciaste i złowrogie, kojarzące nam się niezmiennie z partią Baas. Trudno powiedzieć, skąd wzięło się w nas błędne przekonanie, że tradycyjny arabski motyw architektoniczny, spotykany na całym Bliskim Wschodzie i w Zatoce Perskiej, symbolizuje baasistów. Może dlatego, że był tu równie powszechny jak krwiożerczy system. Może stąd, że ideologowie Husajna przywłaszczyli go sobie, często wpisując w ramiona gwiazd partyjne hasła. A gwiazdy były wszędzie. Zdobiły szkoły, szpitale, instytucje państwowe. Górowały nad drogami, przyczepione do wiaduktów jak wszędobylskie oko Wielkiego Brata, wisiały w oknach jako element wpleciony między metalowe kraty, straszyły wymalowane na płotach, parkanach i ogrodzeniach. Gwiazdy były też na irackiej fladze i na niej także przypominały o tym, kto w kraju rządził. Irak, który zapamiętamy, to państwo spod znaku gwiazdy. Niestety - nie tej szczęśliwej. Tylko w XX wieku władza w Iraku przechodziła z rąk do rąk wskutek zamachów stanu aż 13 razy. Rewolucje, wojskowe pucze i przewroty były na porządku dziennym. Zamachów z pobudek politycznych, które nie zakończyły się zmianą rządów, nikt już nie liczył. Falę rewolt zakończyła dopiero era Saddama Husajna. Dyktator rozpoczął jednak etap nie kończących się wojen z Iranem, z Kuwejtem, aż wreszcie na dobre naraził się Stanom Zjednoczonym. Jeden z najbogatszych krajów na świecie wykrwawił się w bezustannej walce. Prawie za każdym razem, gdy w Iraku zmieniały się rządy, kolejny władca, jeśli tylko miał na to czas, na znak nadejścia nowych porządków zmieniał wygląd państwowej flagi. Sam Husajn robił to dwa razy. Ten fenomen wyjaśniał nam dopiero Nichola, nauczyciel z jednej z bagdadzkich szkół. Był Asyryjczykiem, jedynym członkiem kilkunastoosobowej rodziny, który pozostał w Iraku. Jego wszyscy bracia w latach 80. wyemigrowali do Kanady, siostry do Wielkiej Brytanii. On, mimo wszystkich upokorzeń, które znosił ze strony baasistów, mimo zaproszeń, próśb, podszeptów i namów rodziny, nigdy nie myślał o ucieczce, nie ruszył się nawet na krok z Bagdadu. - Tutaj się urodziłem i tu umrę. Kocham ten kraj, mimo tego, co z nim zrobiono. Jestem Irakijczykiem - wyjaśniał, dumnie przyczesując niepokorne, siwe włosy, które nijak nie dawały się ułożyć. Z zamiłowania Nichola był historykiem, z wykształcenia anglistą. Kochał przy tym nad wyraz literaturę brytyjską i nawet z wyglądu bardziej przypominał naukowca z Cambrige niż Irakijczyka. Na dowód szacunku, jakim darzył mieszkańców Wysp, mimo drwin i gróźb, nazywał swoje dzieci kolejno: Diana, George, Caroline i Daniel. Oprowadzając nas po trzypokojowym - niewielkim jak na arabskie warunki - mieszkaniu, z pietyzmem wyjmował z szuflady biurka barwne wydania Dziel zebranych Szekspira i Dziel wybranych Dickensa, oczywiście w oryginale. Rzeźbiony sekretarzyk stał w przedpokoju, gdzie z braku innego miejsca w domu Nichola urządził sobie gabinet. Przy nim wieczorami czytał swoje ukochane lektury, tworzył po asyryjsku wiersze i dla odmiany po angielsku spisywał wspomnienia w dzienniku. Jedyną niedogodnością takiego usytuowania domowej pracowni było to, że wchodząc i wychodząc z mieszkania, każdy musiał przemierzyć to pomieszczenie, lecz starszy nauczyciel nie narzekał. Już po wkroczeniu Amerykanów do miasta z szuflady inkrustowanego biurka Nichola wydobył też zdjęcie dziadka - oficera brytyjskiej armii w czasach, gdy Irak był ledwie kolonią Królestwa. Tego samego dnia wbił w ścianę gwóźdź i powiesił pożółkły portret mężczyzny w angielskim mundurze, z piersią pełną orderów, na ścianie, tuż obok swojego zdjęcia ślubnego. Z Nichola można było rozmawiać godzinami. Biła z niego mądrość, rozwaga i nadzwyczajny rodzaj życiowego doświadczenia, którego próżno by szukać u kogoś, kto nie skończył jeszcze 50. roku życia. Toteż na dyskusje z nim wykorzystywaliśmy każdą możliwą chwilę, chłonąc jego opowieści z rozdziawionymi ustami, jak żądny wiedzy student słuchający światowej sławy profesora. W czasie jednej z takich rozmów, wskazując na poszarzałe i okopcone sztandary wiszące na każdym budynku państwowym, nauczyciel opowiedział właśnie historię flagi. Zawiera ona wierne odbicie współczesnych, jakże burzliwych, dziejów Iraku. - Cztery kolory: biały, czerwony, zielony i czarny zostały zainspirowane wierszem znanego poety Safiego ad-Din al-Hilli. Były takie jeszcze w czasach, gdy Irak był królestwem. Oprócz nich na fladze znajdowały się dwie siedmioramienne gwiazdy. Ramię każdej z nich symbolizowało jedną prowincję - tłumaczył, akcentując każde słowo, jakby chciał uzyskać pewność, że zapamiętamy wszystko, co powie. W górze, na wierzchołku jakiegoś na wpół zniszczonego rządowego budynku, niemrawo powiewał okopcony sztandar. Nichola patrzył na niego ze smutkiem. - Później każdy kolejny władca, prezydent, każdy samozwaniec majstrował przy tym świętym, narodowym znaku, zmieniał układ kolorów i dorabiał do nich swoją ideologię. Bid sana’i’una, sud waka’i’una, chudr marab’ina, humr mawadina [Biel to nasze dzieła, czerń - nasza historia, zieleń - nasze tęgi, czerwień - nasze miecze (arab.). Fragment wiersza Safiego ad-Dina al-Hilli.] Flaga zatwierdzona jeszcze przez króla Fajsala zmieniła swój wygląd wraz z upadkiem monarchii. Kolory także zmieniły swoje znaczenie. Zielony - tradycyjny kolor islamu - miał nawiązywać do proporca, który nosili ze sobą pierwsi uczniowie Mahometa, biały symbolizował dynastię Umajjadów, czarny - Abbasydów, czerwony zaś rewolucję z 1958 roku, która zakończyła rządy królewskie i rozpoczęła okres republiki. Zamiast dwóch gwiazd pojawiło się jedno asyryjskie słońce - czerwone z żółtym środkiem. Żółty był barwą używaną przez znanego kurdyjskiego przywódcę i miał być uhonorowaniem istnienia tej mniejszości narodowej w Iraku. - Na dalsze zmiany nie trzeba było czekać długo – wyjaśniał Nichola. - Pięć lat później Irak doczekał się kolejnego zamachu stanu i po raz kolejny flaga przeszła transformację. Ze sztandaru zniknęło asyryjskie słońce z żółtym, kurdyjskim wypełnieniem. Zniknął też zielony segment symbolizujący islam. Pasy w pozostałych trzech kolorach znalazły się w innej konfiguracji - już nie pionowo jak dotychczas, lecz poziomo. Rządzący znów odwołali się do symboliki barw z wiersza Safiego ad-Dina al-Hilli. Na fladze pojawiły się też trzy pięcioramienne gwiazdy oznaczające trzy państwa, które łączyła idea panarabizmu - Irak, Syrię i Egipt. - Wystarczyło jednak, by do władzy dorwali się baasiści, i od 1968 roku gwiazdy znaczyły już co innego - wzdychał nauczyciel angielskiego. - Odtąd symbolizowały one słowa: Wihda, Hurrijja, Isztirakijja, czyli motto partii Baas: „Jedność, Wolność, Socjalizm”. Ostatnią modyfikację iracka flaga przeszła na początku pierwszej wojny w Zatoce, kiedy nagle Saddam Husajn stał się wyjątkowo religijny. Między gwiazdami dyktator umieścił najbardziej znane muzułmańskie wezwanie, zagrzewające zwolenników proroka Mahometa do krzewienia nowej religii w czasach wczesnego islamu: Allah akbar - Bóg jest wielki. Husajn wierzył, że Allah poprowadzi go wprost ku zwycięstwu... - ...No i doprowadził. I co? Teraz flaga powinna się zmienić? - pytaliśmy Nicholę. - Nie. Mamy już tego dość. I tak jest mętlik z tymi kolorami i gwiazdami. To była prawda. Zauważyliśmy, że na dachu siedziby partii asyryjskiej, której przecież Nichola był sympatykiem, wisi proporzec już bez napisu Allah akbar. To zrozumiałe - Asyryjczycy są przecież chrześcijanami. Ale co wobec tego mają symbolizować gwiazdy, jeśli nie ideę panarabizmu ani motto znienawidzonej partii Baas? - Czy to ważne? - wzruszył ramionami nauczyciel, jego twarz zmieniła się w krzywym uśmiechu. - Coś wymyślimy. Mamy w tym wprawę. W tych dniach częściej jednak widzieliśmy inne flagi, choć dowództwo amerykańskie zakazało zatykania ich na ziemi irackiej, tak by przychodząca od strony morza armia nie byia kojarzona z misją zdobywców i kolonizatorów. Już raz to przecież Irakijczycy przeszli, choć wtedy łopotały flagi obecnego koalicjanta - Wielkiej Brytanii. N3 jedne i drugie ciągle się gdzieś natykaliśmy. Przykuwały uwagę nie dlatego, że dopatrywaliśmy się w nich symboliki. Kojarzyliśmy je raczej z poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawało nam przebywanie na terenach, gdzie stacjonowały wojska pod tymi sztandarami. Coraz bardziej złudnego bezpieczeństwa, bo w miarę jak upływały kolejne tygodnie i miesiące, dziennikarze zaczynali poruszać się chętniej z asystą wojskowych. Tak było bezpieczniej. W pierwszych dniach wojny Amerykanie, którzy zajęli jeden z doków portu w Umm Kasr, natychmiast zawiesili tam swoją flagę narodową. Zrobiło się jak w hollywoodzkich produkcjach dofinansowywanych przez ministerstwo obrony USA. Dumnie załopotała, kojarząc się chłopakom zza Oceanu z nazwą operacji „Iracka wolność”. Niczym kadr z filmu o wojnie o niepodległość. Tyle tylko, że natychmiast przyszedł nakaz, aby flagę zdjąć, bo może być źle odbierana przez miejscową ludność. Jeszcze wtedy Waszyngton miał jakieś wątpliwości co do tego, kim są Amerykanie w oczach Irakijczyków. Następnych flag miano nie wieszać. Efekt był taki, że amerykańscy żołnierze swoją flagę zawieszali na irackich budynkach nader ostrożnie, kiedy już znalazły się one na przykład w obrębie wojskowego obozu. Zdarzyły się może jeszcze jeden lub dwa takie przypadki, że flaga wciągana była na maszt na miejscu pola bitwy przez jakiegoś rozgorączkowanego żołnierza. Ci, którzy nie przywieźli ich ze Stanów Zjednoczonych, kupowali je w sklepach wojskowych na terenie kuwejckich baz. Łopotały zatknięte na wielkich amerykańskich ciężarówkach. Górowały nad konwojami prącymi na północ i tymi wracającymi na południe. Dodawały odwagi żołnierzom, którzy od chwili, gdy rozpoczęły się powtarzające się niemal codziennie ataki na nich, coraz mniej ufnie spoglądali na pobocza dróg. Mijaliśmy ich dziesiątki. Były większe i mniejsze. Konwoje i flagi. Zawsze nierozłączne. Za którymś razem, gdy przekraczaliśmy granicę Kuwejtu z Irakiem, nasz wzrok przykuta dziwna ceremonia. Mała jednostka amerykańskich żołnierzy wyładowała się z ciężarówki i na samej niemal granicy urządziła apel. Najpierw dowódca odczytywał formułę, która tłumaczyła żołnierzom cele misji w Iraku. Później wojskowi przysięgali na amerykańską flagę, że będą tę misję realizować. Na koniec flaga została złożona i spakowana. Od tej chwili w rozmowach między sobą mówiliśmy już nie o szacunku Amerykanów do swojego sztandaru, ale o ich zadęciu na flagę. Odbywały się też „gry o flagę” [W grach militarnych: zdobywanie flagi przeciwnika] W najsłynniejszej Irakijczycy oskarżyli amerykańskich żołnierzy o kradzież sztandarów, którymi przykryto groby Udają i Kusaja. Iracka flaga nadal łączyła mieszkańców zróżnicowanego plemiennie, etnicznie i religijnie kraju nad Tygrysem i Eufratem, jak nic innego. Już w Umm Kasr zobaczyliśmy pierwsze flagi irackie. Nie były jednak namalowane na murze. Takich wszędzie było pełno. Te były z materiału i wisiały zatknięte na drzewcach. To były te z ostatniego z rozdań, z zielonymi gwiazdami. Allah akbar - „Bóg jest wielki”, głosił napis na proporcu. Wisiały na jednym z budynków użyteczności publicznej w mieście. Były trzy, umieszczone na tej samej wysokości masztach umocowanych w równej odległości wzdłuż dachu. To nie był przypadek. Pozostawiono je tam celowo, a może nawet wywieszono. Nie rozmawialiśmy o tym, ale oczywiste wydawało nam się, że miały symbolizować, iż koalicja, wchodząc do Iraku, zainteresowana jest jedynie usunięciem tyrana. Reszta pozostawiana jest Irakijczykom w stanie nienaruszonym. Flaga podkreślała jedność zagrożonego rozpadem państwa. Ani Waszyngton, ani Londyn nie chciały tego rozpadu. Zniknąć miał tylko dyktator, a Irak miał pozostać suwerennym i wolnym państwem. Jechaliśmy wtedy z chorym staruszkiem, Irakijczykiem. Czuł się źle i właściciel stacji benzynowej poprosił nas o podrzucenie go do szpitala. Flagi mijaliśmy dwa razy, jadąc w jedną stronę i wracając. Za drugim razem, choć nic się na zewnątrz nie zmieniło, wydały nam się jakoś dziwnie bezwartościowe. Szpital, nad którym wisiała już brytyjska flaga, choć jeszcze do niedawna był pod auspicjami ONZ, teraz przyjmował tylko wojskowych koalicji. Staruszek wracał z nami. Flagi irackie widywaliśmy później coraz częściej. Były pozatykane wszędzie tam, gdzie tworzyły się ośrodki nowych irackich władz. Pozostały niezmienione. Tak, jakby po salach budynków, na których wisiały, przechadzali się kacykowie z Baas. Daje to wyobrażenie o tym, jak Saddam do ostatniej chwili pogrywał na nastrojach społecznych. Pozostawił flagę z symboliką, która nadal wydawała się odpowiadać wielu mieszkańcom tego kraju, choć może było im po prostu wszystko jedno. Często jednak pozostawali lojalni wobec dawnego reżimu, nie czyniąc tego z uwielbienia dla Husajna, lecz by zaprotestować przeciwko amerykańskiej obecności w Iraku. Do czasów Saddama Husajna za najokrutniejszego władcę Iraku historia uznawała umajjadzkiego gubernatora Al-Hadżdżadża ibn Jusufa as-Sakafiego, który zarządzał tym krajem pod koniec VII wieku. Podobno, gdy przybył do Al-Kufy, która była wówczas stolicą prowincji, zebrał wszystkich jej mieszkańców i tak oto zapowiedział wprowadzenie nowych porządków: „O, ludu Iraku! O, ludu niezgody i zakłamania... Jesteś skory do buntu, trwasz w jaskini błędu i zła, rządzi tobą grzech i występek. Lecz na Al-laha, ja ociosam cię jak korę, zwiążę jak pęk gałęzi, wychłoszczę jak wielbłąda, który odłączył się od stada... Na Allaha, co obiecałem - wypełnię, co postanowiłem - osiągnę, co odmierzyłem - odetnę” [Cyt. za: Saddam Husajn. Wojna w Zatoce.] Brutalność i bestialstwo Al-Hadżdżadża przechodziły ponoć wszelkie granice. Siał przerażenie nie tylko tam, gdzie pojawił się osobiście, lecz wszędzie, gdzie dotarli jego żołnierze. W nieludzki sposób karał tych, którzy mu się sprzeciwiali. Miał zapędy psychopaty, karmił się widokiem krwi, cieszył go widok tortur, za jego czasów skazańcy umierali w bólach i mękach. Jako przedstawiciel sunnickiego kalifatu szczególnie okrutnie obchodził się z szyitami. Zabraniał im wspólnych modłów, wysłuchiwania kazań religijnych przywódców, nasyła! na nich szpiegów i prowokatorów. „Widzę przed sobą głowy, które dojrzały i są gotowe do ścięcia, i ja będę tym, który je zetnie, i widzę krew połyskującą między turbanami i brodami” [Tamże] - obrazowo zapowiadał kolejne egzekucje. Al-Hadżdżadż władał Irakiem przez 20 lat. Z jego rozkazu zginęły tysiące ludzi, wielu z nich zabił własnoręcznie. Był tyranem, mimo to bez trudu można znaleźć takich, którzy uważają go za władcę sprawiedliwego i zdolnego. Za jego rządów rozwinęła się iracka gospodarka; handel i rolnictwo przeżywało prawdziwy rozkwit. Nie zaniedbał także sfery nauki - to na jego rozkaz ujednolicono pisownię arabskich liter. Nie wiadomo, czy Saddam Husajn wzorował się na umajjadzkim zarządcy sprzed prawie 1300 lat, lecz jego okrucieństwo nie tylko dorównało bezwzględności Al-Hadżdżadża ibn Jusufa as-Sakafiego, lecz nawet ją przewyższyło. Saddam mordował nie tylko szyitów, ale Kurdów, Turkmenów, Persów, Asyryjczyków i członków własnej rodziny. Tak samo jak gubernator z VII wieku - unurzał się po czubek głowy we krwi. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do niego, zostawił kraj zrujnowany i wyniszczony. DRUGIE ŻYCIE AHMADA Ahmad stał się elementem systemu. Praca tysięcy podobnych mu osób, zwykłych trybików w maszynie, pozwalała reżimowi trzymać się na powierzchni. Oczywiście byl przekonany, że nie robił nic złego, wmówił to sobie, aby goląc się codziennie rano, mógł spojrzeć w lustro. Jego świadomość funkcjonowania w bandyckim układzie przeszła ewolucję od buntu, przez bierność, aż po rozmyślne uczestnictwo w jego tworzeniu. Składało się na nią zarówno poczucie odpowiedzialności zbiorowej, jak i wrażenie, że system jest wieczny. Staliśmy w zatłoczonym jak zwykle holu „Palestyny”, gawędząc z Jaśkiem i Przemkiem. Chłopcy całą wojnę spędzili w stolicy Iraku. Znali miasto jak własną kieszeń, opowiadali o nim z przejęciem, przekrzykując się nawzajem i na przemian sypiąc jak z rękawa dykteryjkami, to znów tragicznymi historiami. Słuchaliśmy ich z niekłamanym zainteresowaniem, bo o ile południe kraju już nieco znaliśmy, to Bagdadu dopiero mogliśmy się uczyć. Ciągle ktoś nas potrącał, nieświadomie popychał lub deptał i mamrocząc pod nosem niewyraźne przeprosiny, parł do przodu. Dziennikarze relacjonujący konflikty zbrojne są jak drapieżniki polujące w pojedynkę, ale zawsze wracające na noc do reszty stada. Stado daje poczucie bezpieczeństwa, możliwość rozwijania technik polowania, po nieudanym dniu zawsze podrzuci głodnemu osobnikowi sztukę mięsa. Na instynkt stada zawsze można liczyć - dopóki trwają główne łowy, legowisko jest zawsze tam, gdzie najłatwiej o zdobycz. Legowiskiem drapieżników w Bagdadzie był hotel Palestyna. Jeśli już nie mieszkało się wtedy w „Palestynie”, należało w niej przynajmniej bywać. Tu odbywała się „giełda”. Monumentalny gmach, przypominający stylistyką toporne komunistyczne molochy, wraz z nadejściem wojny przeżył chwile największej świetności, stając się nieoficjalnym centrum prasowym. Jego szare i w gruncie rzeczy ponure wnętrze ściągało tłumnie zagranicznych dziennikarzy, amerykańskich oficerów i obrotnych Irakijczyków mających pomysł, jak zarobić na cudzoziemcach. Nikt nie narzekał, że z czterech wind działa zaledwie jedna, że na najwyższe XV piętro trzeba czasami wejść na piechotę, że w hotelowych kioskach i kawiarniach obowiązują drakońskie ceny, że pokojowy szyk i luksus jest w gruncie rzeczy pozorny. Najważniejsze było to, że szare imitacje marmurów, granitowe posadzki i szklane szyby sklepików odbijają ważne informacje tak długo, aż trafią one do uszu wszystkich członków tej osobliwej społeczności. Poznaliśmy go, gdy próbując odnaleźć drogę przez środek dziennikarskiego legowiska, nieświadomie otarł się o nas ramieniem. - Ahmad! Dzięki Bogu, że żyjesz, brachu. Nie widzieliśmy cię tak długo, że już myśleliśmy o najgorszym - Jasiek serdecznie objął ramieniem krótko ostrzyżonego, eleganckiego mężczyznę. - Ze mną wszystko w porządku, ale bałem się o was. Słyszałem plotki, że zginął tu jakiś polski dziennikarz. - To nie plotki...ale nie o nas chodziło. - Al-hamd li Allah! Uścisnęli się serdecznie, arabskim zwyczajem całując w policzki. „To ubek, który pilnował nas przed wojną. W sumie całkiem miły gość. Za kilka dolców do kieszeni dawał nam spokój” - wyszeptał do nas Jasiek. - Ahmad, co ty teraz właściwie robisz? - Jestem w opozycji! - wyszczerzył pełen garnitur białych zębów. Gdy przestaliśmy rechotać, doda} poważniej: - Szczerze mówiąc to szukam roboty. Sami wiecie, jak jest. Ministerstwo Informacji ciągle się dymi... Jasiek popatrzył na nas badawczo. - Nie potrzebujecie przewodnika? Zna każdy kąt w tym mieście, no i jego angielski jest całkiem przyzwoity... Największym powodem dumy Ahmada była śnieżnobiała koszula, dżinsowe spodnie w kolorze jasnego kasztanu i lakierki, tak lśniące, że można by je pozostawić w podparyskim Sevres obok platynowego wzorca metra jako ideał męskiej elegancji. Dobry wygląd był w gruncie rzeczy jedynym, co pozostało mu po latach pracy dla reżimu. Teraz, gdy dyktatura runęła w gruzy, Ahmad miał idealnie przycięte wąsiki, zadbane paznokcie, jakby wprost po zabiegach od manikiurzystki, i czyste ubranie, w którym wyszedł na przywitanie nowej rzeczywistości. Ale nowe czasy okazały się dla niego surowsze niż kiedykolwiek mógł przypuszczać. Na początku robił wrażenie zagubionego. Milczący i zadumany, plątał się po mieście, w którym spędził całe życie i nagle nie mógł go rozpoznać. Przez dłuższy czas prócz tłumaczenia z arabskiego na angielski pożytek z niego był niewielki. Wraz z upadkiem pomnika Saddama Husajna na Placu Raju runęły też jego plany na przyszłość. Był jednym z tych, którzy z dnia na dzień stracili prawie wszystko - dobrze płatną posadę, wysoką pozycję społeczną (nawet, jeśli była ona zbudowana tylko na strachu, a nie na autorytecie) i perspektywy. Dla niego reżim skończył się zdecydowanie zbył wcześnie - Ahmad zdążył uzbierać ledwie połowę pieniędzy na większe mieszkanie. - Jeśli wam nie odpowiada, to przecież nie musicie z nim pracować - wzruszał ramionami Jasiek, gdy dzieliliśmy się swoimi wątpliwościami. - Ale zobaczycie, on się jeszcze rozkręci. „Rozkręcanie się” zajęło Ahmadowi kilka dobrych dni. Chwilowo poza lakonicznymi wypowiedziami na tematy zawodowe zupełnie nie zabierał głosu. Było w tym sporo winy Marcina, który od początku odczuwając w stosunku do przewodnika wyjątkową antypatię, budował niezrozumiałą barierę uniemożliwiającą nawiązanie jakiegokolwiek kontaktu. Ahmad doskonale to wyczuwał i nie czuł się w obowiązku przekonywać nas do siebie. Grunt, że regularnie płaciliśmy. Jego też dotyczyła jedna z naszych nielicznych sprzeczek, które wybuchły w czasie całego trzymiesięcznego pobytu. - Wiem, że nie przepadasz za Ahmadem... ale dlaczego traktujesz go jak gnidę? - Gdyby ktoś tu robił desaddamizację, to on nie dostałby nawet posady sprzątaczki. To ubek w każdym calu, rozumiesz? - Nie dlatego, że miał taką pracę. Dlatego, że zdając sobie sprawę z wszystkich wad tego systemu, świadomie się na nią zdecydował. - Dla niego bezpieka to nie robota, to sposób na życie! - Mam wrażenie, że zbył pochopnie oceniasz ludzi. Nawet nie wiesz, co robił przed wojną w tym Ministerstwie Informacji... - ...Przed wojną, to on akurat zajmował się szpiegowaniem zagranicznych dziennikarzy i wyciąganiem od nich dużej liczby zielonych, szeleszczących papierków. - Popatrz na niego. Nawet, jeśli był ubekiem, to szeregowym, na nic nie miał wpływu. Nawet samochodu własnego się nie dorobił. W tym kraju są tysiące takich sierot jak on. - Jasne. Nie myślał, tylko wykonywał polecenia. Rozkaz to rozkaz, ale nie wiem, czy się orientujesz, że prawo międzynarodowe nie uznaje tego za usprawiedliwienie udziału w zbrodniach. - Pamiętasz procesy norymberskie? Naziści też tak mówili. - Człowieku, o co ci chodzi? To jest sprawa dla samych Irakijczyków. W tym kraju ponad połowa ludzi pracowała w różnych instytucjach państwowych. O jednych to wiemy, a o innych nie. - Wszystkich chcesz skreślić? - Ministerstwo Informacji, czytaj Ministerstwo Propagandy zmieszane z bezpieką, to nie byle jaka instytucja państwowa. - Powiem brutalnie. Albo znajdź kogoś lepszego, albo odczep się od niego. Argument okazał się poważny, bo nie mieliśmy alternatywy. Do Bagdadu zjechały tysiące reporterów z całego świata i popyt na przewodników zdecydowanie przewyższał podaż. Marcin: Nie da się ukryć - marudziłem, pracując z Ah-madem. Nawet nie dlatego, że zachowywał się jak maszyna do tłumaczenia, a miał być też przewodnikiem w dosłownym sensie tego słowa. Raczej chodziło mi o to, że zmieniał skórę jak kameleon, wydawał mi się człowiekiem pozbawionym własnych przekonań, tożsamości i indywidualnej wrażliwości. Był typowym przykładem oficera politycznego, konformisty, który będzie pracował dla tych, co lepiej zapłacą, mogąc z dnia na dzień, ba! z godziny na godzinę, zmienić diametralnie światopogląd. Im dłużej jednak z nim rozmawialiśmy, tym bardziej robiło mi się go żal, aż wreszcie przyłapałem się na tym, że po prostu mu współczuję. O dziwo, to właśnie Marcin był pierwszą osobą, która zaczęła z Ahmadem rozmawiać. Zadał mu kilka prywatnych pytań, na które przewodnik odpowiedział szczerze i bez szczególnego zażenowania, niemal obnażając się wewnętrznie. I dalej już poszło. Na ulicach Bagdadu nie było wielkiego ruchu. Większość ludzi, nie bardzo orientując się w tym, co dzieje się w mieście, o ile nie miała potrzeby wychodzenia z domów, wolała w nich zostać. Ciągle było jeszcze niebezpiecznie. Strzelaniny zdarzały się regularnie w biały dzień. Kwadrans spokoju i gruchot z broni maszynowej. Dziesięć minut wyczekiwania i znów to samo. Rzadko wiadomo było, kto posłał w powietrze kolejną serię - szabrownicy, broniący własnego dobytku, niedobitki irackiej armii czy najeźdźcy. Widok mężczyzny z kałasznikowem w dłoni, wędrującego wzdłuż zabudowań, nie robił na nikim większego wrażenia. Z zachodniego brzegu Tygrysu nadal ostrzeliwali się fedaini. Na amerykańskie check pointy w centrum miasta raz po raz sypał się grad pocisków z moździerzy, granatników i kałasznikowów. Marines i żołnierze US Army odpowiadali, plując kilogramami ołowiu z luf czołgów i wielkokalibrowych działek. Nie mogliśmy pozwolić sobie na błądzenie po mieście. Któregoś razu trafiliśmy z Ahmadem w miejsce, gdzie jeszcze niedawno pracował. Z budynku Ministerstwa Informacji pozostał dymiący kikut. Balkony, na których przed wojną ustawione były stanowiska dziennikarskie, wyglądały fatalnie. Z okopconej balustrady smętnie zwisały resztki płótna i stalowych konstrukcji namiocików, dopiero co chroniących żurnalistów przed palącym słońcem. Okiennice zionęły mroczną pustką, dach zerwały bomby. Jedna z nich zniszczyła naraz kilka najwyższych pięter. To właśnie w nim przez lata mieściło się biuro prasowe republiki strachu [Tak nazywa Irak pod rządami Saddama Husajna Kanan Makiya w głośnej książce Republic of Fear. The Politics of Modern Iraą (Republika strachu. Polityka współczesnego Iraku). Makiya, który uciekł z Iraku do Stanów Zjednoczonych w latach 70., wydal swoją książkę tuż przed pierwszą wojną w Zatoce, początkowo w obawie przed represjami ukrywając się pod pseudonimem Samir al-Khalil.]. Produkowano tam kłamstwa i propagandę na masową skalę tak skutecznie, że wystąpienia przedwojenne Saddama Husajna i wicepremiera Tarika Aziza wydawać się mogły bardziej wiarygodne niż przemówienia George’a W. Busha, Colina Powela i Tony’ego Blaira razem wziętych. Taką wojnę Irak zdecydowanie wygrywał - na każdy argument przeciwnika ministerstwo miało przygotowane przynajmniej trzy inne. Akredytowanych w Bagdadzie dziennikarzy otoczono „opieką”. Cały sprzęt, który przywieźli ze sobą do Iraku zagraniczni korespondenci, musiał być złożony w depozycie, a używanie go możliwe było tylko w tym budynku. Na szerokich balkonach wiszących tuż nad ulicą, jak grzyby po deszczu wyrosły dziesiątki namiocików, obok których rozstawione były anteny telefonów satelitarnych i wielkie talerze nadajników telewizyjnych. Reżim nie tylko wyselekcjonował sobie dziennikarzy, przyznając wizy tym wybranym i odbierając niepokornym, ale także ścisnął ich w jednym miejscu, chcąc mieć wszystkich pod kontrolą. Woził na autokarowe wycieczki po Bagdadzie, organizował dla nich konferencje prasowe - spektakle, w których główną rolę odgrywał minister informacji Muhammad Said as-Sahhaf. Taktyka medialna okazała się równie skuteczna, co ta dyplomatyczna. Gmach irackiego Ministerstwa Informacji, królestwo blagierów, arcyłgarzy i oszustów, wymuszało dostosowywanie się do cenzorskich reguł nie tylko na swoich pracownikach, ale także na przybyszach z zagranicy. Tymczasem urzędnicy średniego szczebla bez opamiętania wyciągali od dziennikarzy ciężkie pieniądze, które nie były niczym innym niż łapówkami. Trochę nam było ich żal, bo dociekanie prawdy w ich przypadku sprowadzało się do walki z cenzurą i nałożonym przez gospodarzy kagańcem. Z serca Iraku nikt wówczas nie mówił o Muchabarat, Al-Haki-mijji [Areszt śledczy i więzienie polityczne w Bagdadzie dla przeciwników Saddama Husajna; więźniów przetrzymywano tam w nieludzkich warunkach i traktowano z wyjątkowym okrucieństwem.] zbrodniach na ludności cywilnej, więźniach politycznych, torturach, ferowaniu wyroków śmierci, psychopatycznych zapędach członków rodziny Saddama. Będąc w Bagdadzie, o tym wszystkim mówić nie można było. Na strzeżeniu tych mrocznych tajemnic polegała właśnie praca Ahmada. Jego zadanie było proste - patrzeć na ręce dziennikarzom, którzy zechcą wypuścić się w miasto, nie dopuszczać do nagrywania przeciwników reżimu, tłumaczyć na angielski arabskie wypowiedzi mieszkańców Bagdadu, tak by pasowały one do oficjalnej linii. Władza wolała dmuchać na zimne, zanim zagraniczne komórki placówek dyplomatycznych doniosą, że relacje są niezbyt pochlebne. Cenzor mógł być skrupulatny, mógł też, raz na jakiś czas, przeoczyć coś lub na chwilę zgubić podopiecznych w tłumie. Brał kilkadziesiąt dolarów dziennie. Im bliżej byli Amerykanie, tym łatwiej przychodziło mu naginanie reguł. Teraz siedlisko saddamowskiej propagandy było opuszczone i podziurawione od bomb i ostrzału artyleryjskiego. Przed wejściem do Bagdadu Amerykanie trzykrotnie próbowali je zniszczyć, ale dwa pierwsze naloty okazały się nieskuteczne. Niewykluczone, że dowództwo koalicji chciało zmusić w ten sposób Saddama, aby przeniósł zagranicznych dziennikarzy gdzie indziej. Nikt nie miał wątpliwości, że ministerstwo od samego początku znajdowało się na liście potencjalnych celów. Prędzej czy później bomby musiały je trafić. Iracka władza szydziła z pomyłek, lecz zdawała sobie sprawę, że szczęście nie potrwa wiecznie. Między Bogiem a prawdą - wszyscy wiedzieli, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, że Amerykanie chybiali... celowo. Inteligenta broń, stanowiąca przeszło 80% wykorzystanego przez siły koalicji arsenału, nie mogła za każdym razem omijać jednego, jedynego ministerstwa. Mówiąc wprost - nikomu nie było na rękę zrzucanie bomb na budynek, w którym zginęliby w jednej chwili wszyscy zagraniczni reporterzy. Oprócz prawdziwej walki w Bagdadzie rozgrywała się też wojna nerwów. Wreszcie dziennikarskie stanowiska przeniosły się do hotelu Palestyna, tam, gdzie i tak mieszkała większość cudzoziemców. Nikt nie zostawiał już sprzętu na noc w królestwie As-Sahhafa, i całe szczęście, bo kilka dni później budynek ministerstwa zmienił się w dymiące zgliszcza. Ilekroć koło niego przejeżdżaliśmy, Ahmad wstydliwie przemykał wzrokiem po okopconym, betonowym szkielecie, jakby chciał ukryć przed nami, że ma z nim cokolwiek wspólnego. - Jak to się stało, że trafiłeś do ministerstwa? Ahmad zadumał się jak dziadek, którego wnuczęta wypytują o szczęśliwą młodość. - Najpierw trafiłem do armii. Skusiły mnie obietnice Saddama, że każdy młody oficer dostanie parcelę pod zabudowę w centrum Bagdadu i nowy samochód. Skończyłem szkołę, nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić, pomyślałem „czemu nie”. Zaciągnąłem się do wojska. Kończyłem kolejne kursy i szkoły, mijały kolejne lata. Ożeniłem się, ale ani samochodu, ani działki budowlanej się nie doczekałem. - Jaki miałeś wtedy stopień? Zmarszczył brwi, pocierając gładko ogolony podbródek palcami, aż wreszcie bezradnie rozłożył ręce i oznajmił: - Mulazim awwal. Nie wiem, jak to powiedzieć po angielsku. Przez kilka minut próbowaliśmy jakoś poukładać w kolejności irackie stopnie wojskowe i znaleźć ich polskie, lub chociaż angielskie odpowiedniki. Zanim zabrnęliśmy w ślepy zaułek dystynkcji i insygniów, najbardziej prawdopodobny wydawał nam się chorąży, choć równie dobrze mógł to być major. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że ów tajemniczy mulazim awwal to po prostu porucznik. - Popatrzcie, tutaj wtedy pracowałem! Przed nami rozciągały się mury otaczające lotnisko wojskowe Raszid, teraz pełne wraków irackich samolotów. Żaden nie zdążył podnieść się w powietrze, zanim trafiły je amerykańskie rakiety. Wszystko obrócone w perzynę już na początku wojny. W ciągu ostatnich dni mieszkańcy Bagdadu tak przyzwyczaili się do tego widoku, że już nie zwracali nań w ogóle uwagi. - Byłeś pilotem? - Nie... - roześmiał się - ale pracowałem na lotnisku. - Co robiłeś? - Wszystko. Tuż przed wojną z Kuwejtem zacząłem sobie zdawać sprawę, że armia nie jest moim powołaniem. Zarabiałem niewiele, a z perspektyw, które rysowano przed młodymi ludźmi, zachęcając ich do wstąpienia do armii, nic się nie ziściło. Później była jeszcze wojna z Kuwejtem. Nie chciałem iść na front. Gdybyśmy jeszcze walczyli o wolność, to może... ale przecież nie po to żeby kraść w innym kraju. Poprosiłem o zwolnienie z wojska... - ...I niech zgadnę: powiedzieli „Nie ma sprawy, jesteś wolnym człowiekiem, możesz robić co chcesz”. Ahmad zarechotał, kiwając się w rytm muzyki na przednim siedzeniu samochodu. - Mniej więcej, tyle że najpierw zdegradowali do stopnia szeregowca. Złożyłem podanie o zwolnienie. Powiedzieli: „Dobrze, ale mamy rozkaz naczelnego wodza, żeby przetrzymać cię w wojsku jeszcze półtora roku, bez możliwości awansu. Dopiero wtedy będziesz mógł odejść”. - Takich jak ty było dużo? Trochę nas było. Zdegradowali wszystkich. Tyle lat w armii i wszystko szlag trafił. Zamilkł, jakby wspomnienia zatrzymały mu się przed oczami. Miał 36 lat, ale wyglądał na nieco starszego. Patrząc na jego jasne, krótko ścięte włosy, trudno było zorientować się, czy ich kolor to naturalny, jasny blond, czy też przedwcześnie posiwiała czupryna. Sądząc po niewielkich, kruczoczarnych wąsach, chyba jednak to drugie... W pełnym słońcu jaśniejsze kosmyki dostrzegalne były znacznie wyraźniej niż wcześniej. - Co robiłeś na lotnisku? - Zajmowaliśmy się głównie wyciąganiem części z samolotów, które były przywiezione do Bagdadu z Kuwejtu - westchnął.- Zabraliśmy im chyba wszystkie samoloty, które mieli... albo prawie wszystkie. - A to? - zwróciliśmy uwagę na lewą dłoń Ahmada, w której brakowało palca serdecznego. - Eee... to właśnie pamiątka z lotniska, ale żadne wydarzenie. Spadł mi na dłoń silnik albo coś... sam już dokładnie nie pamiętam. Dziwne to trochę. Takie wypadki pamięta się przecież do końca życia. Nie dociekaliśmy już jednak przyczyn nagłej amnezji Ahmada, choć mieliśmy swoją teorię. W 1994 roku rząd Saddama Husajna wprowadził nowe kary - głównie dla żołnierzy i oficerów, choć wojsko nie było jedyną grupą, której one dotyczyły. Polegały one głównie na amputowaniu różnych członków ciała w zależności od zarzutu, jaki został postawiony oskarżonemu. Obcinano nogi, ręce, palce, uszy i języki. Dłoń można było stracić za kradzież lub dezercję z wojska. W innych przypadkach za pierwsze przestępstwo można było stracić lewe ucho, a za recydywę prawe - dodatkową karą było jeszcze wypalenie rozpalonym do białości żelazem koła lub znaku „x” na czole. Jeden z raportów Amnesty International [Iraq. Systematic torturę of political prisoners MDE 14/008/2001, Amnesty International, 15.08.2001.] przytacza zeznania Ahmada Dachila Kazima - młodego człowieka, który w akcji „Pustynna Burza” zdezerterował z irackiego wojska. Przed każącą ręką Saddama uciekał aż do 1994 roku, kiedy to w końcu został zatrzymany w miejscowości As-Samawa w prowincji Al-Musanna. Zabrano go do więzienia i przez trzy dni przetrzymywano w jednej z cel z zawiązanymi oczami i bez możliwości poruszania się. Później gdzieś przewieziono. Gdy z oczu zdjęto mu opaskę, okazało się, że leży skrępowany na szpitalnym łóżku w jednej z lecznic w As-Samawie. Tam lekarze wykonali sądowy wyrok - za dezercję stracił prawe ucho. Podczas przewożenia Ahmada Dachila Kazima z jednego więzienia do drugiego mężczyźnie udało się uciec z transportu i zbiec za granicę. Wtedy zaocznie wydano na niego wyrok śmierci. Podobną historię opowiadał Madżid Abd al-Wahid as-Sarradżi, który odmówił wstąpienia do armii w czasie poboru powszechnego. Jedynym, co różni jego opowieść od poprzedniej, jest to, że on stracił ucho w więzieniu w Bagdadzie - reszta szczegółów pozostaje bez zmian. „Później zostałem zabrany do więzienia w Ad-Diwanijji, na południe od Bagdadu - opowiadał Madżid pracownikom Amnesty International. - Byłem tam trzymany dwa lata. W tej samej celi siedziało jeszcze 50 innych skazańców. Wszyscy z nich mieli obcięte jedno ucho lub obydwa, całkowicie albo częściowo”. Takie same restrykcje, jak niepokornych żołnierzy, dotyczyły spekulantów i złodziei. Za operację plastyczną niwelującą okaleczenia, a nawet za próbę dokonania takich zmian kosmetycznych u skazanego, lekarze podejmujący się tego zabiegu mogli sami stracić uszy. Za „bluźnierstwo” na rodzinę dyktatora lub niego samego obcinano język. Drakoński kodeks, znacznie surowszy i o wiele bardziej okrutny niż ten, który tysiące lat wcześniej na tych samych ziemiach ustanowił Hammurabi, został złagodzony dwa lata później na podstawie Dekretu 81/96, ale tylko teoretycznie - wszak nie ma reguł bez wyjątków. Kara amputacji kończyn nieformalnie obowiązywała w Iraku także w czasach, gdy Ahmada zmuszono, aby odsłużył dodatkowe półtora roku w zamian za odejście ze służby. Brak palca mógł być właśnie „pamiątką” z tego okresu. Po 18 miesiącach w karnej kompanii Ahmad odszedł z wojska. 0 swoich późniejszych losach nie opowiadał już tak chętnie. Tylko tyle, że między dłuższymi lub krótszymi okresami bezrobocia imał się różnych zajęć, aż w końcu trafił do Ministerstwa Informacji. Widocznie nie było to coś, czym szczególnie należało się chwalić. Młodzieńcze ideały, które kazały mu odmówić wzięcia udziału w kampanii kuwejckiej, przegrały z koniecznością zarabiania pieniędzy, może z perspektywą prowadzenia wygodnego życia. Siłą republiki strachu był właśnie strach, który budziła w swoich obywatelach. Ahmad uznał, że najlepszym sposobem na wyleczenie się z obaw to stanąć po stronie tych, którzy budzą przerażenie. Tym bardziej, jeśli można przy nich jeszcze dobrze zarobić. „Ufać - znaczy kontrolować” - zwykł mawiać twórca rewolucyjnej policji politycznej Czeka w Rosji Radzieckiej, Feliks Dzierżyński. Saddam wyznawał taką samą zasadę, a przykłady na to, jak bardzo zapatrzony był w strukturę i sposób funkcjonowania mocarstwa sowieckiego, można by mnożyć. Marzyła mu się zapewne taka sama potęga, jaką miał w ręku Stalin, lecz na szczęście nigdy jej nie osiągnął. Maksymę Dzierżyńskiego zdawał się nieco modyfikować „Ufać - znaczy kontrolować, ale nieustannie napełniać przerażeniem”. Cała populacja Iraku od czasu przejęcia władzy przez partię Baas była jednym wielkim kłębkiem nerwów. Jej bojówkarze już na początku publicznie pokazali, jak mają zamiar postępować z przeciwnikami. Zaczęło się od makabrycznego seansu pastwienia się nad trupem obalonego premiera Abd al-Karim Kasima. Pokazywano to w oficjalnej telewizji irackiej. „Ciało nieżyjącego premiera usadowili na krześle w studiu. Żołnierz chodził wokół niego, dotykał różnych jego części. Kamera pokazywała przebitki, na których widać było zniszczony gmach ministerstwa obrony, gdzie Kasim urzędował, oraz zmasakrowane ciała jego ochroniarzy. Potem, znowu w studiu, kamera pokazywała dziury po kulach – wloty i wyloty. Sekwencja kończyła się sceną, która musiała na zawsze pozostać w pamięci widzów: żołnierz chwytał za włosy zwisającą głowę premiera i pluł mu w twarz”. Tak opisuje to Kanan Makiya w Republice strachu. Publiczne zastraszanie obywateli ludzie Saddama doprowadzili do perfekcji. Wyroki śmierci wykonywane były publicznie, często w sposób sadystyczny, aby zrobić na widzach jak największe wrażenie. Podejrzeń nawet nie trzeba było udowadniać - wystarczyło je rzucić. Ahmad stał się elementem tego systemu. Może nie był nikim ważnym, ale praca tysięcy podobnych mu osób, zwykłych trybi-ków w rozbudowanej maszynie, pozwalała reżimowi trzymać się na powierzchni. Oczywiście był przekonany, że nie robił nic złego, wmówił to sobie, aby goląc się codziennie rano, mógł spojrzeć w lustro. Jego świadomość funkcjonowania w bandyckim układzie przeszła ewolucję od buntu, przez bierność, aż po rozmyślne uczestnictwo w jego tworzeniu. Składało się na nią zarówno poczucie odpowiedzialności zbiorowej, jaki wrażenie, że system jest wieczny. Mniejsza z tym czy zastraszony, czy stłamszony, Ahmad był jednym z tych, którzy uwierzyli, że dyktator nigdy nie będzie obalony, więc nie warto z nim walczyć, że bierność nic nie daje, a na udzielaniu wsparcia da się zarobić. Z dnia na dzień rzeczywistość brutalnie wyrwała go z tego przekonania. Kilka dni po zajęciu przez amerykańskie oddziały centrum Bagdadu były porucznik irackiej armii, były cenzor i anioł stróż stworzonego przez Saddama systemu, włóczył się z nami po jedynym działającym w mieście targowisku Al-Baya. Zdziwiony tym, jak łatwo zapomniany został nakaz Saddama, rozglądał się wkoło równie ciekawie jak my, przybysze z Zachodu. Rok przed wojną, na mocy rozporządzenia dyktatora, najstarszy i największy bag-dadzki suk został zamknięty, a kupców i kupujących wbrew przyzwyczajeniom na siłę przeniesiono na inne targowisko w bogatej dzielnicy Al-Mansur. Natychmiast po obaleniu tyrana handel wrócił na dawny bazar. - To najstarszy bazar w Bagdadzie - pokazywał nam z dumą stragany, pomiędzy którymi przeciskali się Irakijczycy wypytujący o ceny. - Nieprawdopodobne! Czyście powariowali? - mówili ze zdumieniem klienci, słysząc, że za kurczaka handlarz życzy sobie trzy tysiące dinarów, czyli według ówczesnych przeliczników równowartość dolara. Ceny znacznie różniły się od tych z irackiej ludowej piosenki (Mo hija), gdzie za 30 dinarów kupić można było winogrona, figi i kawę. Wyboru też wielkiego nie było. Poza ziemniakami (tysiąc dinarów za kilogram) i pomidorami (500 dinarów za kilogram) w zasadzie na prowizorycznych stolikach nie było niczego. - To i tak ze stratą dla mnie - przekonywał Dżalal, sprzedawca drobiu - wczoraj ceny były o połowę wyższe. Dla porównania Ahmad zabrał nas później na Al-Mansur. Zastaliśmy opuszczone stragany, przy których urzędowali znudzeni i zmartwieni niewielkim ruchem w interesie nieliczni przekupnie. Asortyment nie był wcale większy, ale ceny za to nieco wyższe. Na bazarowym parkingu starszy mężczyzna pobierał drobne opłaty za pilnowanie samochodów. Zanim opuściliśmy targowisko, nasz przewodnik, nie zważając na protesty jednego ze sprzedawców, zabrał ze stoiska jakiś owoc przypominający małą gruszkę, po czym spałaszował go ze smakiem. - Dobre. Z importu - dzielił się wrażeniami, wycierając nadgarstkiem brodę, po której spływały krople lepkiego soku - kosztuje dziesięć tysięcy dinarów za kilogram. Jedna z najbardziej znanych ludowych bajek irackich opowiada o wieśniaku, który nosił emirowi podarunki ze swojego ogrodu. Pewnego lata, gdy pięknie obrodziły mu granaty, Dżuha wybrał trzy największe i najczerwieńsze owoce i wybrał się z nimi do pałacu, aby, jak to miał w zwyczaju, ofiarować je władcy. Emir ucieszył się bardzo z prezentu i nagrodził wieśniaka sakiewką złotych monet. Kilka miesięcy później przyszedł urodzaj na rzepę, więc Dżuha wybrał najwspanialsze okazy, wypełnił nimi kosz i znów wyruszył, aby podarować je księciu. Po drodze spotkał jednak sąsiada, który, widząc kosz wyładowany rzepą, powiedział: „Wstydziłbyś się dawać tak pospolite warzywa władcy. On zasługuje na coś o wiele bardziej delikatnego i słodszego”. Wieśniak wysłuchał rady sąsiada i przed bramą pałacu pojawił się z koszem wyładowanym figami. Tym razem jednak emir, który nie był w najlepszym humorze, zmarszczył brwi i bardzo się rozgniewał. Nie dość, że nie nagrodzi! Dżuhy, to jeszcze kazał służącym, aby obrzucili go figami, które przyniósł. Za każdym razem, gdy soczysty owoc trafiał w cel, wieśniak wykrzykiwał: „Niechaj Allah cię błogosławi, drogi sąsiedzie!” lub „Niech Allah obdarzy cię wieloma synami i ześle ci bogactwo, kochany sąsiedzie!” Ciekawość księcia okazała się większa od gniewu i wreszcie emir zapytał Dżuhę, za co jest tak wdzięczny swojemu sąsiadowi. „Panie - wyznał wieśniak - gdy niosłem ci kosz wypełniony rzepami największymi, jakie ktokolwiek widział, białymi i słodkimi jak jabłka, ten mężczyzna powiedział mi, że figi będą lepszym darem. Czyż nie powinienem podziękować człowiekowi, który uratował mi życie? Gdybym przyniósł ze sobą rzepy, miałbym teraz połamane wszystkie kości”. Ahmad był trochę jak Dżuha. Przekonywał nas, że nienawidzi starego reżimu, ale w gruncie rzeczy był mu wdzięczny, jak wieśniak z ludowej przypowieści swojemu sąsiadowi. Za to, że wymusił na nim odejście z armii i za to, że nie pozwolił mu zająć wyższego stanowiska w strukturach służby bezpieczeństwa. Także za to, że w czasach, gdy system wydawał się silny, nie odesłano go na peryferia życia społecznego, jak tysiące innych ludzi, i za to, że gdy jednak okazał się słaby i wątły, bezboleśnie wypuścił go ze swoich macek, pozwalając wtopić się w tłum zwykłych obywateli. Po upadku dyktatury Ahmad miał carte blanche na nowe życie. Tyle tylko, że już nie mógł korzystać z opiekuńczego parasola władzy. Widać było wyraźnie, że nie ma pomysłu na to, co dalej. Innym razem nasz przewodnik zabrał nas do Officer City - willowej, bogatej dzielnicy położonej w samym sercu stolicy. Ahmad, jak wyznał nam wcześniej, był o krok od zamieszkania w Madinat ad-Dubbat. Gdyby dyplomatyczne przepychanki o broń masowego rażenia między Irakiem, Stanami Zjednoczonymi a Radą Bezpieczeństwa ONZ przeciągnęły się jeszcze kilka miesięcy, to kto wie, czy nie spełniłyby się jego marzenia. Miasteczko oficerskie było bagdadzkim Beverly Hills. Spokojne, zielone, eleganckie, nieprzyzwoicie bogate, jak na wynędzniały kraj... Rozległe, zaprojektowane z arabskim smakiem wille, tonące pośród kwitnących ogrodów. To wszystko jakby poukładane przez pedantycznego urbanistę kontrastowało z resztą dymiącego się i zrujnowanego miasta. - Te domy budowano w połowie lat 90. dla wyższych rangą oficerów irackiej armii - Hanna Sulajman, mieszkaniec Officer City, opowiadając o krótkich dziejach swojej dzielnicy, zataczał ręką szeroki łuk, jak dumny ze swych włości gospodarz. Wcześniej wstydliwie poprosił nas, abyśmy nie filmowali ulicy, przy której stała należąca do niego willa. Tuż przy wejściu do niej rozlewało się prawdziwe jezioro ścieków. Dopiero po naszych solennych zapewnieniach, że zdjęcia ukazujące szwankującą kanalizację przed jego domem nie obiegną świata, zgodził się na rozmowę. - Na samym początku zamieszkali w niej głównie sunnici. To oni mieli w wojsku najłatwiejszą ścieżkę awansu, nieźle zarabiali, było ich stać na kupno domu w tym rejonie. Mieszkanie w tej enklawie spokoju kosztowało. Przed wojną średniej wielkości rezydencja w Officer City była wydatkiem rzędu 30 tysięcy dolarów. Dla większości Irakijczyków, którzy zarabiali po trzy czy pięć dolarów miesięcznie, byia to suma astronomiczna. Luksus mieszkania w Madinat ad-Dubbat z roku na rok stawał się jednak coraz bardziej dostępny dla ludzi nie związanych z armią. Dzielnica nadal pozostała jednak elitarna. - Dwa, trzy lata temu zaczęli się tu przeprowadzać także inni pracownicy ministerstw - wspominał Hanna Sulajman – wyżsi rangą urzędnicy, majętni przedsiębiorcy powiązani z ludźmi w rządzie. Dlaczego? Bo to teren cichy i bogaty. Przecież sami widzicie. Po wkroczeniu do miasta oddziałów amerykańskich na ten cichy i bogaty teren zerknęli pożądliwie także szyici z bagdadzkich slumsów Saddam City. Zaczęli okradać mieszkania, zajmować opuszczone budynki, wszczynać awantury z tymi, którym jeszcze niedawno musieli się kłaniać w pas. Jednym z pierwszych miejsc, które postanowili zaadaptować na swoje potrzeby, była dawna willa starszego syna dyktatora - Udają. Poszarzały budynek nie robił z zewnątrz wielkiego wrażenia. Ot, jeden z wielu ceglanych klocków, ustawionych równiutko, jak na makiecie. Za to w środku złocenia, kunsztownie inkrustowane meble, płaskorzeźby, firany z drogich tkanin... - Podobno włamali się do niej na osobiste polecenie Muktady as-Sadra - konfidencjonalnie zdradził nam Amar ar-Rubaje. Mieszkał w Officer City niemal od początku powstania dzielnicy. O familijnych związkach z upadłym reżimem nie chciał opowiadać. W aluzjach i podtekstach nie pozostawiał jednak cienia wątpliwości, że były one silne. Jego rodzina prowadziła przecież w centrum Bagdadu apartamentowiec, w którym przed wojną gościli wyłącznie cudzoziemcy. Jego brat Haider miał firmę sprowadzającą z zagranicy zamki do pistoletów i karabinów, zaś sam Amar trudnił się handlem luksusowymi autami. Zdobycie koncesji na każdą tego rodzaju działalność graniczyło w Iraku z cudem. Mimo to rodzina Ar-Rubaje takie pozwolenia zdobywała. - Między szyitami i sunnitami nie ma żadnych różnic. Wszyscy jesteśmy po prostu Irakijczykami - przekonywał nas Ahmad. Sprawa podziałów między wyznawcami islamu wyraźnie go drażniła. Ahmad pochodził z sunnickiej rodziny i jak każdy prawie spotkany przez nas sunnita mówił, że to, czy ktoś jest sunnitą, czy szyitą - nie ma znaczenia. Dla nas jednak nie ulegało wątpliwości, że szyici widzieli to inaczej. Saddam przecież szykanował szyitów. Mordował ich, zamykał w więzieniach, zabraniał uczestniczenia w uroczystościach religijnych. Sam był sunnitą... - ...I co z tego? Sunnici też ginęli i gnili za kratkami. - Mówisz o Kurdach? Wiesz, że to niezbyt dobry przykład. Oni byli represjonowani, bo nie są Arabami, a nie za wiarę. Sunnici stanowili zdecydowaną większość w rządzie, zdecydowaną większość wśród współpracowników i popleczników Husajna. - Mówię wam, że ten człowiek nie kochał ani jednych, ani drugich. Kochał wyłącznie siebie samego - uparcie powtarzał Ahmad, pokazując palcem na kolejne pomniki i płaskorzeźby przedstawiające dyktatora. - A między Irakijczykami nie ma żadnych różnic. Parę miesięcy później, w czasie jednej z kolejnych wypraw do Iraku, do Officer City przyciągnęła nas strzelanina. Nie walki między gangami, które korzystając ze słabości nowej irackiej policji, rosły w siłę. Nie ataki na amerykańskich żołnierzy, które stały się codziennością Bagdadu, Falludży czy Latifijji. Tym razem bili się między sobą sunnici i szyici. - Nigdy nie mieliśmy tu meczetu. Saddam i baasiści nie pozwalali nam go tu postawić. Nienawidzili szyitów - żalił się Imad Fadil, opierając się o nieotynkowaną ścianę klocowatego gmachu. Wychudły trzydziestolatek o nieproporcjonalnie wyciągniętej twarzy, odziany w czarną, znoszoną galabiję, przed chwilą zawieszał nad wejściem do budowli wielgachny transparent z wymalowanym krwistoczerwonymi literami hasłem „Tak. Tak. Tak dla islamu!”. - Dopiero po wojnie Ameryki z Saddamem, w imię Boga Miłosiernego i Litościwego, postanowiliśmy zaadaptować ten budynek. Chcieliśmy tu zrobić meczet i centrum edukacyjne o islamie, nie tylko dla nas, dla wszystkich muzułmanów. Ale znów, jak za Saddama, nie pozwolono nam tego zrobić. Nie dokończona budowla, o którą szła batalia, miała być kolejną siedzibą lokalnych władz partii Baas. Plany zniweczyła jednak wojna. Gmach w surowym stanie przetrwał ją bez szwanku. W oknach żelazne, surowe kraty z motywem ośmioramiennej gwiazdy. Schody bez poręczy, zwisające ze ścian i sufitu druty czekające, aż ktoś w końcu zamontuje gniazdka elektryczne, włączniki i żyrandole, zamiast drzwi - zionące mrokiem dziury bez futryn. Gdy Imad oprowadzał nas po pustych pomieszczeniach, jego głos głucho odbijał się od chropowatych ścian. Po kostki brodziliśmy w walających się wszędzie, zmiętych papie-rzyskach. Na nie dokończonym dachu przyjaciel Imada zawieszał zieloną flagę, wykrzykując na wszystkie strony świata szyicką wersję szahady: „Nie ma bóstwa prócz Jedynego Boga, Mahomet jest Jego wysłannikiem, a Ali jest bliski Bogu” [Muzułmańskie wyznanie wiary (arab. szahdah) - właściwie brzmi La ilaha Ula Allah wa Muhammad rasul Allah, czyli „Nie ma bóstwa prócz Jedynego Boga, Mahomet jest Jego wysłannikiem”. Fragment: „a Ali jest bliski Bogu” dodają tylko niektórzy szyici.] Fitna po arabsku oznacza zamieszanie, niepokój, bunt. Nazywa się w ten sposób między innymi okres walki o władzę w pierwszych dziesięcioleciach istnienia kalifatu muzułmańskiego. Największą fitną był spór o władzę między Alim Ibn Abi Talibem a Muawiją - pierwszym przywódcą szyitów i pierwszym liderem sunnitów tuż po pierwszym i najważniejszym rozłamie wśród wyznawców islamu. Fitna w Madinat ad-Dubbat zaczęła się od nocnej okupacji byłego baasistowskiego gmachu przez szyitów z Saddam City. Sunnici tolerowali ich przez kilka dni, choć wobec budowli mieli inne plany. - Potrzebujemy szpitala. Najbliższy znajduje się daleko stąd - wyjaśniał Hammad Zajdan, patrząc z niesmakiem, jak przybysze z bagdadzkich slumsów otaczają budynek. Mieszkał po przeciwnej stronie ulicy i chcąc nie chcąc był nie tylko świadkiem, ale i uczestnikiem zamieszania. - Nie mamy nic przeciwko szyitom, ale urządzanie tutaj meczetu to fanaberia... - Łatwo tak mówić, gdy ma się pod nosem własny meczet - wchodzimy mu w słowo. Kilkadziesiąt metrów dalej majestatycznie lśni kopuła sunnickiej świątyni. - Przecież możemy modlić się wspólnie - odpowiedział, wzruszając ramionami, choć doskonale wiedział, że tutaj żaden szyita nie przestąpi progu sunnickiego meczetu i na odwrót. - Między nami nie ma żadnych różnic... Nie ma żadnych różnic... Wszyscy powtarzali to zdanie z uporem maniaka. Gdyby jednak rzeczywiście tak było, to mieszkańcy Officer City nie wynieśliby pewnej nocy z domów broni i nie strzelaliby do okupujących budynek szyitów. Doszło do rozlewu krwi. - Zastrzelili ich. Zastrzelili flagę, budynek... - łamaną polszczyzną opowiadał Zijad Kattan, przewodniczący Rady Sąsiedzkiej w dystrykcie Al-Musanna, do którego należy Officer City. Zijad spędził w Polsce wiele lat. Do Iraku wrócił tuż po wejściu do Bagdadu oddziałów koalicji. Zaczął organizować obywatelską policję, dogadał się z Amerykanami, szybko zdobył posłuch wśród ludności cywilnej. - Zaczęło się o drugiej w nocy. Do czwartej była strzelanina. To była bardzo ostra walka. Walczące ze sobą strony udało się rozdzielić dopiero amerykańskim żołnierzom. Nad ranem ściągnęli pod okupowany budynek ciężki sprzęt, transportery opancerzone, hummery z ciężkimi karabinami maszynowymi na dachach. Sunnici i szyici zaczęli ze sobą rozmawiać, dopiero widząc wycelowane w siebie lufy czołgów. - Takich problemów jest tu więcej. Ci z Saddam City wprowadzają się do opuszczonych domów i mówią, że będą się tam modlić, a w rzeczywistości robią z nich meliny, w których trzyma ją wszystko, co ukradli w nocy z domów uczciwych ludzi – żalił się Zijad, zawieszając na budynku kolejną szyicką flagę. Sam był sunnitą, ale chciał wszem f wobec pokazać, że doszło do ugody. Po wielodniowych mediacjach, w których osobiście pośredniczył specjalny wysłannik ajatollaha As-Sistaniego, walczące ze sobą strony zawarły rozejm. Tymczasowe władze obiecały mieszkańcom Officer City, że w baasistowskim gmachu zrobią lecznicę, zaś szyitom, że znajdą im równie atrakcyjny teren pod budowę świątyni. Do tego czasu czarne i zielone sztandary oraz transparenty miały nadal zdobić sporny teren. O oskarżenia tymczasowego przewodniczącego Rady Sąsiedzkiej pytamy Imada Fadila. Jego czarne jak węgiel oczy robią się jeszcze większe, a pięści zaciskają się w geście oburzenia. Na bladych dotychczas policzkach wybija purpura. - To kłamstwo wymyślone przez tych, którzy chcą nas szkalować! - Sunnitów? Imad pokręci! głową. - Między nami nie ma żadnych różnic... Trudno było w to uwierzyć. Twardą ręką sprawowana władza trzymała w szachu bogatą mozaikę religijną i etniczną Iraku. Odejście Saddama zburzyło ten obraz, mozolnie promowany między innymi przez Ministerstwo Informacji, w którym pracował Ahmad. Im bardziej Irakijczycy przyzwyczajali się do obecności obcych wojsk, tym częściej wypominali sobie zadawnione swary i nieporozumienia. Po wojnie wracaliśmy do Iraku wielokrotnie. Za każdym razem witały nas wiadomości o bratobójczych walkach. W Mosulu dokonano samosądu na tikritczykach. Kurdowie zamknęli w Tuz Chamarto turkmeński meczet, a w Kirkuku nowa iracka policja zabiła kilku Turkmenów w czasie antykurdyjskiej demonstracji. W Kanilanie Kurdowie pokłócili się sami ze sobą. W Mosulu plemiona arabskie rzucały gromy na peszmergów [Wojownicy śmierci (kurd.)]. Tradycyjna nazwa kurdyjskich bojowników walczących w partyzantce i powstaniach o niepodległość Kurdystanu. za to, że współpracowali z ludźmi Husajna i że sprowadzili do miasta rzezimieszków i bandytów. Siedziby Asyryjczyków w całym Iraku wyglądały jak przygotowane do oblężenia twierdze. Na jednego chrześcijanina bez broni przypadało trzech obwieszonych kałasznikowami. Ci, którzy ledwie otrzymali dawkę niezależności, znów zaczęli żyć w ciągłym strachu. Tym razem przed zamachami. Z dnia na dzień coraz bardziej stawało się widoczne, że Ahmad przyzwyczaja się do nowej rzeczywistości. Był coraz mniej markotny, widok obcych mundurów na ulicach przestał kłuć go w oczy, a nade wszystko zainteresował się naszym generatorem prądotwórczym, który trzymaliśmy na hotelowym balkonie, aby mieć rezerwowe źródło zasilania. Miejska sieć energetyczna w ogóle nie funkcjonowała, a hotelowa prądnica była włączana tylko na kilka godzin. Nie rozumieliśmy, dlaczego fascynuje go właśnie czerwony agregat Hondy. Nie laptopy, kamera, telefony satelitarne czy zestaw montażowy, tylko agregat. Jego warkot przyciągał Ahmada jak nieznana, magiczna siła i kazał mu z nami zostawać dłużej, niż to było konieczne. Wreszcie na dzień przed naszym wyjazdem z Bagdadu tajemnica się wyjaśniła. Ahmad zdradził nam, że zamierza założyć sklep z generatorami, które w dobie energetycznego kryzysu będą się przecież rozchodziły jak ciepłe bułeczki. Proponował nawet, że na początek odkupi naszą hondę i bardzo się zmartwił, gdy odpowiedzieliśmy, że nie możemy jej sprzedać, bo należy do pracodawcy. - Szkoda - westchnął - jest mała, cicha i oszczędna. A na dodatek na benzynę. To ważne, bo z olejem napędowym jest teraz tutaj kłopot. Żegnając się z nami, oświadczył, że znalazł już wspólnika i będą razem sprowadzać generatory z zagranicy. Z Jordanii, może z Syrii... Ma trochę oszczędności. Interes powinien się rozwinąć. - Na pewno nie chcecie sprzedać waszego agregatu? - upewniał się, podając nam rękę na do widzenia. Na naszych oczach Ahmad zaczynał nowe życie. NOWA TALIA KART - Amerykanie stąd nie wyjadą - odezwał się wreszcie doktor Ali. Formułowanie zdań po angielsku przychodziło mu z trudem, więc odzywał się rzadko, jedynie wtedy, gdy miał wystarczająco dużo czasu, aby zastanowić się, jak wyrazić swoją myśl w obcym języku. Zaczął bębnić palcami po stole, marszcząc wysokie czoło i napinając wszystkie mięśnie pucułowatej twarzy w najwyższym intelektualnym wysiłku. - Nie wyjadą, a na dodatek przywiozą ze sobą wszystko, czego my tu nie chcemy. To było jedno z tych miejsc, gdzie wiatr wiat prawie nieustannie, powodując kurzawę tak wielką, że ledwie dostrzegaliśmy zarysy drogi. Pyl unosił się wysoko ponad dach samochodu, okrążając nas w szalonym wirze, jakby starając się przyczepić do karoserii diużej niż na jedno mgnienie oka i sprawiając, że mimo iż byliśmy na otwartej przestrzeni, rodziły się w nas niemal klaustrofobiczne lęki, jakbyśmy nagle znaleźli się w malusieńkiej windzie, w której zgasło światło. Z wysiłkiem wlepiając oczy drogę, starając się na niej dostrzec cokolwiek poza żółtawą zasłoną piasku, rozmawialiśmy niewiele. Pochłaniała nas monotonia. Nawet nie zwróciliśmy uwagi, że oddaliliśmy się od kolejnego auta jadącego w naszym dziennikarskim konwoju. Wtem na wprost nas zamajaczyły światła charakterystyczne dla amerykańskich pojazdów wojskowych. Chwilę później zza ciężkiej kotary kurzu, którą zazdrośnie otoczyła nas pustynia, wyłonił się poszarzały hummer wznoszący ciężkimi kołami tumany piachu. Był ostatnim autem w sunącej z dostojeństwem wielbłądziej karawany kolumnie wojskowych ciężarówek. Zwrócony twarzą do nas żołnierz, oparty łokciami o dach i skulony niczym chcące uniknąć uderzenia dziecko, jakby wierząc, że taka pozycja uchroni go od sypiących się za kołnierz drobin, zdawał się długo nie dostrzegać naszego samochodu. Zaciskając rączki ciężkiego karabinu maszynowego i tępo kiwając się w rytm wyznaczany przez nierówną drogę, z goglami na oczach i twarzą szczelnie obwiązaną chustą, przypominał bezwładne lalki, które czasami kierowcy TIR-ów zawieszają sobie w kabinach. Wyprzedzamy go? - Poczekaj aż się nam przyjrzy. Bywają nerwowi. Mimo że wojak nas nie widział, my z kwaśną miną patrzyliśmy na grubą lufę karabinu podskakującą nam przed oczami. Była skierowana w dół, mniej więcej pod takim kątem, że gdybyśmy byli bliżej, prawdopodobnie moglibyśmy dostrzec i muszkę, i szczerbinkę. Tyle że od tej mniej bezpiecznej strony. Nie mieliśmy złudzeń - broń była przeładowana i gotowa do strzału. Wreszcie żołnierz wyrwał się z letargu. Trzymaliśmy się z tylu, zachowując stałą, kilkumetrową odległość, aby dać mu szansę na rozpoznanie zagrożenia. Liczyliśmy, że dzięki wielgachnym literom TV wyklejonym na drzwiach, masce i dachu samochodu, rozpoznaje prawidłowo, czyli że po prostu machnie na nas ręką. Przeliczyliśmy się. Zareagował wyjątkowo nerwowo. Gwałtownym ruchem ręki kazał nam się zatrzymać, ustawiając celownik karabinu precyzyjnie na wysokości naszych klatek piersiowych. - Stań ukosem, żeby było widać i nas, i oznaczenia. Hunwee także zahamował. Amerykanin, nie spuszczając nas z oka, pokrzykiwał do kolegów znajdujących się w środku wozu, którzy w sekundę później wyskoczyli, każdy podnosząc na ramię M16. Seryjnie, jak zaprojektowane precyzyjnie automaty, wykonywali te same czynności - dawali susa do przodu, przeładowując jednocześnie półautomatyczne karabiny, a następnie - lekko pochylając się do przodu - stawali w pozycjach strzeleckich. Nie wysiadając z auta, podnieśliśmy do góry dłonie, pokazując, że nic w nich nie mamy. Łokciami nacisnęliśmy przyciski elektrycznego otwierania szyb, chcąc wytłumaczyć, kim jesteśmy i skąd się tu wzięliśmy, lecz nim zdążyliśmy wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, usłyszeliśmy krzyk jednego z Amerykanów. Krzyk skierowany do żołnierza na dachu hummera, a nie do nas. - Popierdoliło cię? Dziennikarzy byśmy przez ciebie rozwalili. Gdzie ty masz oczy? Choć jeszcze przed chwilą sytuacja wyglądała dość poważnie, wybuchnęliśmy śmiechem, patrząc jak wojacy, pukając się w głowę i naigrawając się ze sprawcy alarmu, bez pośpiechu gramolili się z powrotem do wozu. Ten zaś na migi pokazał nam, że możemy wyprzedzić konwój. Gdy wymijaliśmy go, robiąc głupią minę, rozłożył ręce w geście mówiącym jednoznacznie: „Sorry, chłopaki, nie widziałem was”. Pomachaliśmy mu. „Nie ma sprawy”. Gdy przesuwaliśmy się wzdłuż ospale ciągnącej się kolumny wojskowych ciężarówek, widoczność zmniejszyła się jeszcze. Ratowała nas tylko ucieczka do przodu i pozostawienie żołnierzy za sobą. Większość konwoju stanowiły z pozoru niezgrabne, siodłowe ciągniki objuczone wielkimi naczepami. Niektóre z nich holowały uszkodzone pojazdy bojowe, inne jechały na południe bez żadnego obciążenia. Sunęły bez pośpiechu, jak zmęczony po bitwie żołnierz wracający do bazy. Choć nikt nie ogłosił jeszcze końca wojny, wszyscy wiedzieli, że zbliża się ona ku końcowi. Opór lojalnego wobec dyktatora wojska został definitywnie przełamany, Bagdad i najbliższy Husajnowi Tikrit - zdobyte, zaledwie w kilku punktach broniły się jeszcze pojedyncze oddziały fedainów. W całym Iraku nie było ani jednego większego miasta, w którym nie stacjonowaliby już Amerykanie. Za to walka o pokój zaczynała się na dobre. Wreszcie pokonaliśmy najbardziej wystawiony na gwałtowne podmuchy wiatru odcinek drogi, obraz za szybą wozu stał się bardziej przejrzysty. I wtedy nagle powietrzem targnął potężny wybuch. - Słyszałeś? - Trudno było tego nie słyszeć. To z przodu czy z tyłu? - Cholera wie. Co robimy? - To samo, co Amerykanie. Wpatrywaliśmy się w reakcje kierowców jadących w karnym szyku ciężarówek, lecz Amerykanie nie zrobili nic szczególnego. Żaden z samochodów nawet nie zwolnił, jakby nic się nie stało. Zmęczeni drogą i coraz mniej ufając zmysłom, byliśmy już bliscy tego, żeby uwierzyć, że nam się coś zdawało, że ulegliśmy jakiejś zbiorowej halucynacji, pustynnej fatamorganie. Zagadka wyjaśniła się, choć tylko częściowo, kiedy dojechaliśmy do czoła konwoju. Nie dalej niż 150 metrów od wyznaczonego koleinami na ubitym piasku szlaku paliła się cysterna, wyrzucając w powietrze słupy ciężkiego, czarnego dymu. Gęste wyziewy przebijały się przez kurzawę, mozolnie wzbijając się w górę. Na tyle skutecznie pokonywały jednak powiewy wiatru, że mieliśmy wrażenie, iż wierzchołek oparów wznosi się niewyobrażalnie wysoko, ponad pułap wyznaczony przez burzę piaskową. Bez słowa wpatrywaliśmy się w strzelające w górę płomienie. Przewrócona na bok płonąca ciężarówka do przewozu benzyny mogła być jednym z tych irackich samochodów porzuconych w środku pustyni tygodnie temu, gdy przechodziły tędy pierwsze oddziały amerykańskie. Tu, na odludziu, w miejscu oddalonym o dziesiątki kilometrów od najbliższych zabudowań, pewnie przez wiele dni nikt nie zawracał sobie nią głowy. Zrównaliśmy się z wyznaczającym początek konwoju hum-merem, w którym siedziało pięciu żołnierzy. Oni też podgonili za bardzo do przodu i teraz musieli poczekać na ciężarówki. - Co się stało? Pytanie ledwie przebiło się przez hałas, który robiły nadciągające po grubych kamieniach samochody. Amerykanie dawali nam do zrozumienia, że nic nie wiedzą na temat wybuchu, ale nie okazywali też zdenerwowania. Próbowali tłumaczyć, że też są zaskoczeni, że nie wiedzą, co się stało, lecz ich wyjaśnienia nie były szczególnie przekonujące. Było coś podejrzanego w tej całej sytuacji. Dali nam powody do myślenia, że zainstalowane na ich samochodzie działko jeszcze nie ostygło. Dlaczego zniszczyli cysternę? Jeśli to rzeczywiście oni, to prawdopodobnie dla zabawy - gdyby było inaczej, wszyscy żołnierze jadący w tym konwoju leżeliby teraz na poboczu z karabinami wycelowanymi w tamtą stronę, szukając niewidocznego zagrożenia lub dowodu na to, że wybuch nie oznacza niespodziewanego ataku. Zresztą powody ostrzelania cysterny szczególnie nas nie interesowały. Chcieliśmy się tylko upewnić, czy konwój nie został ostrzelany, i czy zostawiając go za sobą, na pewno będziemy bezpieczni. Gdy hummer na czele kolumny spokojnie ruszył, dając reszcie pojazdów sygnał, aby podążała za nim, taką pewność uzyskaliśmy. Byliśmy już prawie w An-Nasirijji. W trakcie wymijania wojskowej kolumny zniknął Maciek. Ostatecznie pojawił się za nami, gdy wojskowe ciężarówki zostały daleko w tyle. Na horyzoncie nie było niestety naszego starego znajomego Kima i jego koreańskich kolegów. Zgubiliśmy też Czarnego z Hiszpanem. Z przeciwnej strony dostojnie zbliżała się następna kolumna wojskowych pojazdów. Zatrzymaliśmy się, choć w połowie drogi między dwoma konwojami amerykańskimi nie czuliśmy się zbył komfortowo. Wskaźnik paliwa niebezpiecznie opadł w dół. - Musimy nalać jeszcze kanister. - Nie dojedziemy? - Nie jestem pewien, raczej nie. A nie chciałbym się już za trzymywać. - Ile ich w ogóle jeszcze mamy? - Dwa. Będzie trzeba dokupić coś w An-Nasirijji. - No tak, na dwóch do Kuwejtu nie dojedziemy. Widoczność była znacznie lepsza, ale wiatr jakby chciał nam zrobić na złość, flirtując ze strużką benzyny, która chwilami trafiała na piasek, a nie do baku. - Widzieliście ten syf w bakach? - zagadnął Maciek, kiedy jego wóz w końcu dotoczył się do nas, wydając z siebie coraz dziwniej brzmiące metaliczne odgłosy. Widzieliśmy. W każdym kanistrze na dnie leżała zauważalna gołym okiem warstwa zanieczyszczeń. Mieliśmy wrażenie, że wtrysk w naszym samochodzie nadawał SOS za każdym razem, gdy przekręcaliśmy kluczyk w stacyjce, a automat pompował pierwszą dawkę paliwa do silnika. Po jakimś kwadransie dojechała do nas reszta grupy. Czarny wyskoczył z wozu i zaczął ganić nas za to, że ich zgubiliśmy, że za szybko jedziemy. Wiedzieliśmy, że miał trochę racji, więc specjalnie nie dyskutowaliśmy. Ruszyliśmy, ale nie ujechaliśmy zbył daleko. Utknęliśmy tuż przed mostem, który kilkanaście dni wcześniej pokonaliśmy bez problemu. Pilnujący go żołnierz lakonicznie poinformował nas, że przeprawa jest tylko dla pojazdów wojskowych. „Ale...” „Nie ma żadnego ale. Cywile muszą znaleźć inną drogę. Takie są rozkazy i kropka”. Musieliśmy się cofnąć, zjechać z prowadzącego do mostu nasypu i wąską dróżką między rozpadlinami dojechać do posterunku. Amerykańscy żołnierze sprawdzali już na nim zniszczony iracki samochód, biało-pomarańczowy, jak większość samochodów w tym kraju. Pognieciona i niewprawnie szpachlowana w setkach miejsc karoseria, oberwane wycieraczki, tłumik jakby z innego kompletu, rozbite szyby trzymające się ostatkiem sił uszczelek, to wszystko nie dawało większej nadziei na to, że auto ujedzie choć metr, jeśli z przodu nie przymocuje się dyszla z koniem. Właściciel tego zabytku, chudy Irakijczyk w podeszłym wieku, długo zmagał się z zapłonem, aż w końcu, ku naszemu zaskoczeniu, samochód wydal z siebie przeciągłe rzężenie i głośno pyrkocząc, ruszył w przód, ustępując nam miejsca przy check poincie. Wartownik podszedł, powłócząc nogami. Czasami było nam ich szkoda, kiedy patrzyliśmy, jak przez cały dzień, mimo palących promieni, nie zdejmują z siebie ciężkich kamizelek kuloodpornych, pasów z dodatkowymi magazynkami, hełmów i tych całych uprzęży należnych współczesnemu wojownikowi. - Jesteśmy dziennikarzami. Wracamy z Bagdadu. Jedziemy do An-Nasirijji. - Jak Bagdad? - Słabo. Ciągle się tłuką z jakimiś niedobitkami po zachodniej stronie miasta. Samochód przeszedł pobieżną kontrolę. Zdawkowe pożegnanie i w drogę. Niezbyt daleko. Staruszkowi, którego spotkaliśmy na check poincie, na dobre zadławiło się auto, tarasując ścieżynkę na całej szerokości. Najwyraźniej nie tylko rozrusznik był niepokornym elementem wehikułu, silnik też miał problemy z utrzymaniem obrotów. Mimo majstrowania pod maską każda próba odpalenia samochodu wyglądała tak samo - cisza zamiast radosnego rzężenia mechanizmów. Kościsty Irakijczyk bezradnie rozłożył ręce, uśmiechając się nieśmiało, jakby wstydził się, że blokuje drogę. Bez zastanowienia wysiedliśmy z paje-ro i pchnęliśmy bialo-pomarańczowy pojazd, nie bez strachu, że naciskając na przeżartą rdzą karoserię, powyginamy ją jeszcze bardziej. Auto ruszyło, wypluwając z rury wydechowej sine kłęby spalin. Ruszyliśmy za nim. Radość jazdy nie trwała długo. Samochód Irakijczyka stanął znów jakieś 50 metrów od miejsca, gdzie go ostatnio reanimowaliśmy. - Wymińmy go. Konferencja w An-Nasirijji już się na pewno zaczęła. Jak będziemy takimi samarytanami, to doturlamy go do samej wioski i nawet końca spotkania nie zobaczymy. - Jak chcesz go wyminąć? Przecież tu dookoła mogą być miny. Już zapomniałeś, jak wyglądały te amerykańskie wozy na drodze do Nadżafu? Też pewnie coś wymijały. - To co mam zrobić? - Nie wiem. Zamilkliśmy zaciskając usta, wściekli bardziej na sytuację niż na siebie. - Poczekaj w samochodzie. Wyjdę i zobaczę, czy da się go jakoś objechać. - Tylko sam nie wejdź na jakieś gówno. Niedawno wiał wiatr. - Możesz nie zauważyć zapalników. Marcin: Wysiadłem z samochodu i stanąłem obok grzebiącego pod maską Irakijczyka. Spojrzał na mnie z przestrachem, niepewny, czy nie chcę mu czegoś zrobić, ale uspokoiłem go gestem. Pochylił się znów nad silnikiem, a ja wlepiłem wzrok w pobocze, próbując wypatrzyć, czy z piachu nie wystają jakieś metalowe elementy, druty, cokolwiek, co mogłoby wskazywać na niebezpieczeństwo. Zanim zdążyłem się rozejrzeć, usłyszałem, że Jacek rusza, i zobaczyłem jak samochód objeżdża blokujące drogę auto z drugiej strony. Gdy bezpiecznie zatrzymał się kilkanaście metrów dalej rzuciłem się na niego, wykrzykując z pretensjami, że powinien był poczekać, aż dam mu znać, czy coś zauważyłem. „I tak niczego byś nie wypatrzył, a gdyby pod samochodem naprawdę coś wybuchło, to w środku byłaby tylko jedna osoba, a nie dwie”. Obok dużego mostu, tego, z którego musieliśmy zjechać, był mniejszy, taka zwykła saperska metalowa konstrukcja łącząca dwa nabrzeża rzeki. Tam też musieliśmy się zatrzymać, widząc dobrze znany gest żołnierza - zaciśniętą pięść podniesioną w górę. Blondyn, Amerykanin z wydatną szczęką i mięsistym karkiem. Easy rider. Gdyby zmienił kewlarowy hełm na kapelusz z szerokim rondem, wyglądałby jak rasowy kowboj. Podszedł i nachylił się nad oknem kierowcy. - Macie chipsy, papierosy... albo coś słodkiego? Przyzwyczailiśmy się do tego, że żołnierze proszą nas o różne drobiazgi. Ten jednak był bez porównania bardziej nachalny niż inni. Bez przywitania czy nawet wymuszonego uśmiechu zgłaszał zapotrzebowanie, nie zawracając sobie głowy tym, że robi na nas żenujące wrażenie. Chyba miał wrażenie, że trafił na świętego Mikołaja z workiem prezentów, ale się przeliczył - poczęstowaliśmy go tylko jednym papierosem. Sami mieliśmy niespełna pół paczki. Nie wyglądał na zadowolonego. - Skąd jesteś? - Z Nowego Jorku. - To wielkie miasto... - ...A tu wszędzie pieprzony piach. Nowojorczyk. Przystojny, poza koszarami pewnie uwielbiał afiszować się eleganckimi ciuchami albo wręcz przeciwnie - wdziewał przetartą kurtkę i czarne, skórzane spodnie. Z daleka widać było, że uwielbia skrajności. Pytanie mogło brzmieć tylko, czy preferuje sportowe porsche czy lśniące harleye. Służbę w armii traktował jako przygodę. I chyba właśnie mu się znudziła. Temu umięśnionemu facetowi, o rękach wytatuowanych przedziwnymi wzorami z góry do dołu, najwyraźniej nie służył długi pobył na pustyni. Gruby hełm chronił tylko przed odłamkami i udarem, lecz nie potrafił zamaskować znudzenia. Nie marudził, nie narzekał, nie rozglądał się w obawie przed ukrytymi partyzantami. Po prostu wspominał rodzinne miasto z nostalgiczną nutką w głosie, mówił o nim z takim rozmarzeniem, jakby było co najmniej rajskim ogrodem bez wad i skaz. - ...Tam są kluby nocne... zabawa... tu nie ma nic. Żołnierze jednostek, które pozostały daleko za prącymi do przodu oddziałami combat, przerzuceni w pustkę chłopcy z wielkich miast, nie tak wyobrażali sobie wojnę. Pozostawieni na wiele dni w oddziałach, których zadaniem była ochrona szlaków transportowych, nie wiedli zbył ciekawego życia. Właściwie było ono całkiem nudne. To był kolejny chłopak, który wyglądał jak ofiara taniej propagandy, w której zachęca się młodych ludzi do pójścia do wojska, obiecując przeżycia rodem ze świata gier komputerowych. Myślał, że będzie bohaterem, który broniąc amerykańskiego stylu życia, zatknie gwieździsty sztandar na trupach nieprzyjaciół, a został cieciem w stróżówce przy saperskim moście, wcielając się od czasu do czasu w klawisza pilnującego „podejrzanych” Arabów. Nagle przychodzi rozczarowanie, że gry nie da się przerwać. Od czasu, gdy wjechaliśmy do Karbali, nie widzieliśmy ani jednego Amerykanina. Niskie buczenie powodowane przez iopaty wirnika wywołuje Od chwili, kiedy rozpoczęła się wojna, mieliśmy ręce pełne roboty. Każda toczona w ostatnich latach wojna doczekała się adaptacji komputerowej. Gracz może wcielić się w postać żołnierza amerykańskiego w czasie „Pustynnej Burzy” i wojny w Afganistanie. W jednej z gier wydarzenia w Somalii rozgrywają się wedle scenariuszy opartych na standardowych procedurach NATO. Obalenie Saddama Husajna na pewno doczeka się także swojej wirtualnej adaptacji. Związki między światem gier i ich twórców, a wojskiem na tym się jednak nie kończą. Uważany za najbardziej brutalną i tępą rozrywkę dla miodzieży Doom w wersji Doom Marines służy szkoleniu żołnierzy piechoty morskiej. Przemysł gier komputerowych coraz częściej dostarcza też gotowe produkty dla wojska. Przy współpracy firm Coalescent Technologies, której siedziba mieści się w centrum Orlando na Florydzie, oraz Bohemia Inter-active Studio z czeskiej Pragi powstaje najdoskonalszy system symulacji pola walki. Coalescent tworzy technologie dla Departamentu Obrony USA i agencji federalnych, a Bohemia do niedawna była tylko grupą zapaleńców, którzy stworzyli najbardziej chwytliwą grę wśród tych, w których się strzela. Na VBS1, w pełni interaktywnym, trójwymiarowym symulatorze wojny, najpierw zdecydowało się ćwiczyć żołnierzy dowództwo marines, a zaraz później zamówiła go również akademia wojskowa West Point. Produkt, przy użyciu którego zdecydowano się szkolić żołnierzy i adeptów, nim nazwany został VBS1, był dostępną w sklepach całego niemal świata grą Operation Flashpoint. Amerykańska armia zatrudnia coraz większą grupę programistów gier komputerowych. Granica między światem gier a rzeczywistym polem walki zaciera się u młodych Amerykanów w tempie zastraszającym. Ze strony internetowej, udostępniającej za darmo gry amerykańskiego wojska, można trafić wprost przed komisję rekrutacyjną. Gra, której stworzenie kosztowało podatników w Stanach Zjednoczonych 6,3 miliona dolarów, ma blisko dwa miliony użytkowników, z czego ponad połowa przeszła szkolenie podstawowe. Teraz wcielani są on-line do jednostek o dziwnie swojsko brzmiących nazwach, jak 82. Dywizja Powietrzno-Desantowa, czy 7. Pułk Rangers. Wirtualne wojsko wykonało w ciągu kilku miesięcy istnienia projektu 165 milionów misji. Ilu graczy tak naprawdę zasiliło szeregi amerykańskiej armii, chcąc przenieść sukcesy militarne ze świata wirtualnego do rzeczywistości? Trudno powiedzieć, lecz podobno Pentagon z wyników jest zadowolony. Zresztą gry komputerowe budują poparcie dla akcji militarnych nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Tuż przy wejściu do księgarni Hezbollahu w Trypolisie wisi plakat zachęcający młodych Libańczyków do kupienia gry Siły specjalne. Początek nowego rodzaju wojen, przez wojskowych nazywanych asymetrycznymi, boleśnie odczuli Amerykanie. Przyszło im przekonać się, że terrorystów - skuteczniej niż w obozach na pustyni - wyszkolić można w symulatorze lotu samolotu pasażerskiego. - Żadnych rozrywek, stary - żalił się młody nowojorczyk. - U nas w kartach asem pik jest Donald Rumsfeld! - dodał, kiedy właśnie coś zaczęło dziać się na moście. Patrząc pod słońce, wytężyliśmy wzrok, przerywając coraz mniej interesującą wymianę zdań z naszym nowym znajomym. Blondyn kazał nam czekać, a sam, sadząc długie susy, wspiął się po nasypie i skierował się na środek przeprawy. Zastrzygliśmy uszami, słysząc suchy szczęk przeładowywanej broni; zobaczyliśmy, jak na wezwanie żołnierza z drugiej strony pagórka wyłania się reszta oddziału. Kilku osób weszło w głąb lśniącej nowością, stalowej konstrukcji. My po raz kolejny ujrzeliśmy w górze zaciśniętą pięść. Jacek: Z przeciwnej strony mostu szedł stary, tradycyjnie ubrany Irakijczyk. Żołnierze wzywali, żeby zatrzymał się, a gdy to nie poskutkowało, wycelowali w niego karabiny. Widok człowieka celującego do drugiej osoby jest już sam w sobie nieprzyjemny, niepokojący. Poczułem, że robi mi się gorąco, choć jeszcze przed chwilą byłbym gotów przysiąc, że to niemożliwe. Mężczyzna, pod presją luf, przystanął wreszcie. Spór między nim a żołnierzami dotyczył zgody na przejście mostu. Starzec zatoczył ręką łuk, tak aby objąć nią cały świat, i na koniec rękę skierował na siebie. Chyba należał do jakiegoś lokalnego plemienia i nie mógł zrozumieć, dlaczego obcy ludzie, choćby i uzbrojeni po zęby żołnierze, nie chcą mu pozwolić chodzić swobodnie po jego ziemi. Oni najwyraźniej nic z tego nie zrozumieli. Wystraszeni bardziej niż starzec, wydzierali się, gwałtownie gestykulując, i popychali go lufami; zmusili do podniesienia rąk i choć nędzny łachman ledwie na nim wisiał, ukazując przy każdym podmuchu kościste kontury ciała, przeszukali go od stóp do głów, zadzierając szaty do góry. Kiedy otrzymaliśmy wreszcie zgodę na przejechanie mostu, Irakijczyk klęczał pochylony i zrezygnowany, zbierając do tobołka porozrzucane przez wojaków rzeczy. Dumni z siebie żołnierze nie zdawali sobie sprawy, że być może skreślają się w oczach nie jednego człowieka, a całego plemienia. Bez wątpienia upokorzyli go. Rozdzieliliśmy się tuż przed An-Nasirijją. W czasie wojny Kimowi przybyło doświadczenia, ale najwyraźniej nie bystrości. Wraz z kolegami zgubił się po raz kolejny, tym razem na prostej drodze. Gdy Jacek Czarnecki z Hiszpanem mknęli już prosto w kierunku Basry, my odbiliśmy na An-Nasirijję. Koreańczycy zaś zjechali za nami. Z daleka, klaksonami i wymachiwaniem daliśmy im znać, że jadą nie za tym samochodem, co trzeba. Zrozumieli. Z zakłopotaniem zawrócili i ruszyli w pogoń. Minęliśmy dobrze znane zabudowania elektrowni. Wszystko wskazywało na to, że od czasu, kiedy ostatnio opuszczaliśmy An-Nasirijję, nic tam się nie działo. W mieście chyba nadal nie było prądu i najwyraźniej nikt nic nie zrobił w tym kierunku. Nasi znajomi w szpitalu nie mieli żadnych informacji o konferencji. Niezastąpiony Aluś, który pojawił się przy samochodach zanim jeszcze ostygły silniki, sam zaoferował się, że zasięgnie języka, gdzie może odbywać się spotkanie, po czym nie czekając na odpowiedź, wyskoczył jak z procy i pobiegł w sobie tylko znanym kierunku. Był jedynym człowiekiem na ziemi, z którym byliśmy się w stanie dogadać przy pomocy zaledwie kilku gestów i nie więcej niż kilku znanych nam wspólnie słów. Wstąpiliśmy na herbatę do przestronnej szpitalnej stołówki, która w porze obiadu wypełniona była wyłącznie lekarzami. Serdecznymi gestami zaprosili nas do stołu. - Jak Bagdad? - Co z Tikritem? - Czy wojna się skończyła? - Gdzie jest Saddam? Czy żyje? Zadawali te same pytania, co wszyscy. Staraliśmy się odpowiadać cierpliwie i na tyle wyczerpująco, na ile potrafiliśmy, choć brutalna prawda była taka, że na większość z nich chyba nikt nie znał jasnej odpowiedzi. - Gdzie odbywa się tu konferencja na temat odbudowy Iraku? Medycy zachowywali się tak, jakby konferencja odbywała się na Arktyce i dotyczyła nowych igloo dla Eskimosów. Jakby ich to zupełnie nie dotyczyło, jakby mieli to wszystko w nosie. Ogarnięci powojenną apatią, zajmowali się wyłącznie tym, co działo się w zamkniętych murach szpitala. - Nic tu nie odbudują. Najlepiej niech wyjadą najszybciej jak się tylko da. Nie chcemy tu Amerykanów. - A ci w szpitalu, co tutaj robią? - wskazaliśmy na północne skrzydło budynku, gdzie znajdowało się główne wejście. Teraz stały tam amerykańskie hummery, a wewnątrz kręcili się żołnierze. Jeszcze kilkanaście dni temu spaliśmy tam, ugoszczeni przez lekarzy w gabinecie ordynatora i rozłożeni na szpitalnych łóżkach na kółkach, jakimi transportuje się chorych na sale operacyjne, albo po prostu na podłodze w śpiworach. Właściciel pokoju, doktor Ajad zarzekał się, że po naszym wyjeździe zawiesitam tabliczkę Polish room. - Aaa... tamci? - Ajad machnął ręką ze zrezygnowaniem. - Robią nam wodę. - Udają, że robią - poprawił go doktor Ali, krzywiąc się z niesmakiem, co najmniej jakby odkrył tłustego robaka w gryzionym właśnie owocu. Wysoki grubasek o dobrotliwej twarzy był wobec żołnierzy o niebo bardziej sceptyczny. - A wodę mamy, bo pompa się uruchamia, kiedy korzystamy z własnego generatora. Wreszcie przybiegł Aluś, ciągnąc ze sobą jednego z pacjentów, uradowany, że znów może nam pomóc, że po raz kolejny wykazał się przed nami. Na migi pokazał, że mężczyzna jako jedna z niewielu osób w okolicy, a być może nawet jedyna, może wskazać drogę do jednostki wojskowej, w której miała się właśnie ważyć przyszłość Iraku. Smutne było, że gdyby nie my, ta konferencja nie interesowałaby w szpitalu nikogo. Odbywające się nieopodal spotkanie było częścią tego, co spadło na tych wszystkich ludzi w minionych tygodniach. Częścią procesu, którego nie rozumieli, na któr^ nie mieli wpływu. Prawdopodobnie właśnie dlatego przyjmowali go z obojętnością. A może tylko sprawiali takie wrażenie? Ostatecznie w drodze do bazy towarzyszył nam przyprowadzony przez chłopca mężczyzna i dwóch lekarzy. No i oczywiście Aluś. Brakowało dla niego miejsca w samochodzie, lecz gdy tylko to zasugerowaliśmy, w małych, czarnych jak węgielki oczach chłopca pojawiły się łzy. Nie było rady. Ścisnęliśmy się w środku i zrobiliśmy dla niego miejsce. - Cieszysz się, że już po Husajnie? - zagadnęliśmy puszystego lekarza, mknąc wąską dróżką w kierunku bazy. - Hmm... poczekaj - medyk zastanawiał się nie tyle nad odpowiedzią, ile nad tym, jak ubrać w słowa swoje myśli. Płaszczyznę porozumienia stanowił wyłącznie angielski. Dla wszystkich osób siedzących w samochodzie język obcy. Dla doktora Alego obcy w każdym tego słowa znaczeniu. - Cieszę się. Teraz. Ale chyba będziemy po nim jeszcze kiedyś płakać. - Dlaczego? - Na razie napawamy się tym, że nie musimy się bać. Ale też nie mamy pracy, jedzenia, wody i prądu. Wielu pomyśli, że głodna wolność nie jest lepsza od reżimu Saddama - tok rozumowania wydal nam się dziwnie znajomy. Gdy trafiliśmy na miejsce, okazało się, że rozmowy dopiero się rozpoczęły. Śmigłowce z przedstawicielami sił koalicji wylądowały zbył późno - przeszkodziła im burza piaskowa, ta sama, która nam skutecznie utrudniała jazdę z Bagdadu. Zresztą - rozmowy i tak toczyły się za zamkniętymi drzwiami. Przynajmniej tak powiedziano nam, gdy staliśmy przed metalowymi zasiekami pilnowanymi przez amerykańskich żołnierzy. Druty kolczaste, rozciągnięte dokładnie na szerokość drogi, odbijały promienie słoneczne jak drobinki szkła z rozbitej szyby. Czyste i lśniące, wyciągnięte zapewne dopiero co z magazynu. Zamiast kłujących, drucianych supełków, na stalowym łączu błyskały ostro zakończone gwiazdki, przypominające finezyjnym kształtem płatki śniegu. Mówiąc o konferencji, żołnierze pokazywali ręką gdzieś za siebie, w bliżej nieokreślonym kierunku. Próbowaliśmy coś dojrzeć za ich plecami. Bezskutecznie. Wokół była tylko pustynia i kilka rozwalających się chałup. Jeśli wierzyć strażnikom na słowo, gdzieś w oddali znajdowała się baza wojskowa, a w niej namiot. Właśnie w nim odbywało się pierwsze spotkanie ludzi, którzy dyskutowali o przyszłości kraju, w którym notabene ciągle jeszcze oficjalnie toczyła się wojna. Jeśli wierzyć im na słowo, bo my niczego nie mogliśmy zobaczyć. Znaleźliśmy się w tłumie kilkudziesięciu dziennikarzy, snujących się w poczuciu beznadziei między jedną a drugą stroną drogi. Plotkowaliśmy, że podobno do środka wpuszczono na chwilę jakieś ekipy telewizyjne, ale nikt nie wiedział z jakich stacji. Przed upałem chroniliśmy się w klimatyzowanych samochodach, wychodząc z nich tylko wtedy, gdy chcieliśmy zadzwonić. Znów zerwał się wiatr, tak silny, że przewracał anteny telefonów satelitarnych rozstawione na poboczach. Pomagaliśmy sobie, przytrzymując nawzajem skrzydła anten i modląc się, aby ten, któremu wyświadczamy koleżeńską przysługę, odłożył słuchawkę zanim nabawimy się udaru słonecznego. Rzecznik centralnego dowództwa koalicji major John Anderson, który jako jedyny upoważniony był do podawania informacji z konferencji, lapidarnością rozczarował nawet najbardziej wyrozumiałych. Przymaszerował zza ściany piachu, dziarsko stawiając kroki i dumnie podnosząc głowę, pewny, że zadowoli nas byle strzęp informacyjny, każde okrągłe zdanie, które wyrzucał z siebie jak króliki z kapelusza. Od żołnierzy plączących się wokół drogi różnił go brak hełmu i kamizelki kuloodpornej. Bez tych wszystkich wojennych akcesoriów, w tłumie spoconych sierżantów i kaprali z trudem dźwigających pełny rynsztunek, wyglądał jak wyrwany z urlopu polityk, który staje przed kamerą w koszuli i krawacie, lecz w dżinsach i bez marynarki, aby jak najszybciej załatwić przykry obowiązek „Informowania Społeczności Międzynarodowej o Sprawach Bardzo Ważnych” i wrócić do opuszczonego na chwilę leżaka, basenu i grilla. Wprawdzie nie czekaliśmy na Andersona zbył długo, ale po jego krótkim oświadczeniu wiedza zgromadzonej licznie dziennikarskiej ciżby nie różniła się zasadniczo od tej, którą posiadaliśmy, zanim łaskawie postanowił nas odwiedzić. Nie chciał nawet zdradzić, kto z irackiej opozycji uczestniczy w spotkaniu i jak jest ono liczne. Czyli nie chciał powiedzieć niczego, bo na konferencję zaproszeni zostali niemal wyłącznie przedstawiciele niedawnego podziemia, nie licząc rzecz jasna państw, które stanowiły trzon antysaddamowskiego sojuszu. - Mamy spory namiot i jest on szczelnie wypełniony. To było najbardziej treściwe zdanie, które usłyszeliśmy na temat konferencji. Nie poznaliśmy nazwisk uczestników, ale dowiedzieliśmy się za to, jak to miło być Amerykaninem spacerującym wśród uśmiechniętych Irakijczyków, wdzięcznych za obalenie reżimu Husajna, czekających na zachodnią wolność i demokrację, i jak szybko po zakończeniu walk armia zabrała się za odbudowę zniszczeń - na przykład w szpitalu w An-Nasirijji, gdzie już niedługo dzięki wysiłkom żołnierzy pojawi się woda. Wzruszony roztaczaną przez siebie wizją major Anderson nie zwracał uwagi na pełne dezaprobaty pytania cisnących się wokół reporterów. Najbardziej niewygodne pomijał milczeniem. Te trochę bardziej grzeczne tolerował, odpowiadając półsłówkami, a na koniec obiecał, że o postępach na konferencji będzie nas informował na bieżąco, najczęściej jak to tylko możliwe. I więcej już go nie widzieliśmy. Dopadły nas wątpliwości, czy w ogóle warto było przyjeżdżać do An-Nasirijji. Po spotkaniu miała odbyć się konferencja prasowa, ale... w Katarze. Za sielskim obrazem namalowanym przez majora kryła się jednak znacznie mniej klarowna i nastrajająca niezbył optymistycznie sytuacja. W prowadzonych na terenie bazy rozmowach nie uczestniczyli szyici. Przed południem, kiedy jeszcze zmierzaliśmy w kierunku An-Nasirijji, przez miasto przeszła kilkutysięczna demonstracja. Szyici domagali się, aby to ich przedstawiciele wybierali nowe władze, a nie Stany Zjednoczone, czy Wielka Brytania. - Tak dla wolności, tak dla islamu, nie dla Ameryki i nie dla Saddama - skandowali. Te słowa miały wkrótce odbijać się echem w całym Iraku i to głównie za sprawą młodego, niespełna trzydziestoletniego Sadra, który błyskawicznie stał się figurą numer jeden wśród pretendentów do władzy. Mimo że gdy rozpoczął walkę o rząd dusz w Iraku, był jedynie studentem Hawzy, bez wielkich tytułów i zasług, jego zwolennicy błyskawicznie przejęli kontrolę nad Al-Kufą i Karbalą, gdzie weszli w sojusz z plemiennymi szejkami1 i wybrali swoją radę miasta. Na ulice ku zaskoczeniu i zaniepokojeniu Amerykanów wychodzili podporządkowani tworzącej się szyickiej administracji policjanci. Najwyraźniej Sadrowi udało się też rozciągnąć kontrolę na Nadżaf, choć w świętym mieście, nawet po śmierci Al-Chu’ia, miał on też swoich poważnych przeciwników. Zwolennicy młodego Sadra otoczyli dom wielkiego ajatollaha Nadżafu - As-Sistaniego i żądali, żeby opuścił Irak. As-Sistani był według nich zbył uległy w stosunku do Amerykanów. Nie podobał im się także otwarcie głoszony przez niego pogląd, że władza religijna i cywilna powinny mieć ze sobą jak najmniej wspólnego. Woleli, aby związek między religią i państwem był jak najbardziej ścisły. Sistani zaś był przedstawicielem tradycyjnego dla Nadżafu kierunku w szyizmie - achbari - wedle którego duchowni mogą być jedynie doradcami rządzących. Z kierunkiem tym kojarzona była także rodzina Al-Chu’iów. Ajatollah, który jako jedyny spośród wszystkich liderów religijnych w Iraku przetrwał Saddama, nie ruszając się z meczetu, z trudnych do odgadnięcia powodów nagle stracił popularność. Bo jak inaczej tłumaczyć, że powszechnie szanowanego siedemdziesięciotrzyletniego staruszka mało nie spotkał los Al-Chu’ia. Ostatecznie zmuszony został przez zwolenników Sadra do wycofania się z życia politycznego, w którym i tak nie siedział zbył głęboko. Wśród stanowiących 65 procent społeczeństwa Iraku szyitów z popularnością Muktady as-Sadra może konkurować jedynie ajatollah Muhammad Bakir al-Hakim. W 1982 roku w środowisku takich jak on uciekinierów, a także jeńców wojennych, syn wielkiego ajatollaha z lat 60. założył Najwyższą Radę Rewolucji Islamskiej. Korzystając ze wsparcia irańskich ajatollahów, udało mu się też stworzyć ponaddziesięciotysięczną organizację paramilitarną. Brygady Bakra (od imienia pierwszego kalifa sprawiedliwego) wyposażyli w broń i wyszkolili irańscy specjaliści ze służb bezpieczeństwa i wywiadu. Jednak nie to jest najważniejsze pośród związków Al-Hakima z Iranem. Ajatollah kojarzony jest z kierunkiem szyizmu, który rysuje się jako przeciwieństwo doktryny Al-Chu’ia i Sistaniego. Według koncepcji usuli, powstałej z irańskim mieście Kum, to duchowni powinni sprawować w państwie władzę. Doktryna pozwoliła uzasadnić przejęcie władzy przez Chomeiniego w Iranie. Amerykanom i Brytyjczykom zapewne zależało na tym, by Al-Chu’i znalazł się w Iraku wcześniej od Al-Hakima. Ten okazał się jednak sprytniejszym graczem. Nie spieszył się z powrotem do kraju, sondował nastroje, czekał na dogodny moment. Dnia 10 maja 2003 roku, po 20 latach emigracji, przejechał w końcu irańsko-iracką granicę. Natychmiast też zapowiedział walkę o niezależny iracki rząd i wezwał Amerykanów i Brytyjczyków do opuszczenia kraju. Wszędzie, gdzie tylko się pojawił, witały go miliony zwolenników. Nie mogli liczyć na to samo inni ajatollaho-wie: Baszir an-Nadżafi, czy Muhammad al-Fajjad. W powszechnym niemal odczuciu, zapewne podsycanym przez ludzi Sadra, okazali się oni „nieprawdziwymi Arabami”, którzy kolaborują z okupantem. Pierwszy sondaż popularności nastąpił szybciej niż tego spodziewał się Waszyngton i Londyn. W rocznicę śmierci wnuka Proroka - imama Husajna - w bitwie pod Karbalą, ulicami tego miasta przeszedł milionowy pochód pielgrzymów. Szyici przyszli dziękować za uwolnienie spod rządów Saddama. Już podczas powstania w 1991 roku przywołano postać trzeciego imama, który stał się patronem walki z reżimem. Ba! Wielu z nich święcie wierzyło, że to właśnie imam Husajn osobiście przyczynił się do upadku „rzeźnika z Bagdadu” w zemście za to, że jego ludzie przez lata zabraniali organizowania pielgrzymek do Karbali, niepokornych wycinając w pień. Ci sami ludzie niedługo po zakończeniu wojny zażądali nawet, aby na nowo drukowanych banknotach podobiznę Saddama Husajna zastąpić portretem... imama Husajna. Tak czy owak, odejście dyktatora stanowiło jasny sygnał dla tych szyitów, którzy wymarzyli sobie nowy Irak jako państwo religijne, że czas zacząć działać. Masy wiernych zyskały przekonanie, że oto zniesiony został, albo zaraz zostanie zniesiony, podział na władze świeckie i duchowe. W układance, która rysuje się niczym nowa talia kart, jeden z kolorów powinien należeć do radykałów z Ad-Dawy. Mimo to Amerykanie konsekwentnie marginalizowali problem. Do tego stopnia, że nie zaprosili tej opcji na odbywające się w grudniu 2002 roku londyńskie spotkanie opozycji. Poprzedzało ono wojnę i miało być, podobnie jak to było z konferencją w Japonii w trakcie wojny w Afganistanie, zaczątkiem tworzenia nowych władz po obaleniu Saddama. Obalenie dyktatora nie uczyniło problemu wyłonienia nowych władz łatwiejszym do rozwiązania, wręcz skomplikowało go. Minęło zaledwie kilka miesięcy i konferencja w An-Nasirijji ujawniła, że korzystne dla Amerykanów rozdanie kart nie będzie łatwe. Co prawda spotkanie miało charakter przygotowawczy i zakładano, że będzie to pierwsza z regionalnych konferencji, które odbywać się będą również w innych częściach Iraku. Miały one wyłonić lokalnych liderów, którzy spośród siebie wybiorą przedstawicieli do nowych władz. Do udziału w spotkaniu Stany Zjednoczone zaprosiły też kraje, które militarnie wspierały akcję przeciwko władzy Saddama Husajna, w tym Polskę. Waszyngton wkrótce włączył nasz kraj do grupy państw, których żołnierze mieli przybyć do Iraku w ramach sił stabilizacyjnych. Australia odmówiła skorzystania z podobnej propozycji. Lista uczestników konferencji utrzymywana byia w ścisłej tajemnicy, nie przyniosło to jednak niczego dobrego. Niemal wszyscy Irakijczycy zaproszeni na to spotkanie akcentowali niezadowolenie z jej niejawnego charakteru. Opozycja, którą zaproszono do amerykańskiej bazy wojskowej, bała się jak ognia tego, że może być kojarzona z okupantami i posądzona o kolaborację. Nawet as pik, którym do tej pory był lansowany na szefa nowych władz, być może nawet na prezydenta Iraku, lider Irackiego Kongresu Narodowego Ahmad Czalabi, nie chciał, aby władza została mu przekazana z rąk Amerykanów. Bał się, że większość społeczeństwa irackiego odrzuci go jako mało wiarygodnego szefa państwa, który pozostaje na usługach Waszyngtonu. Ewolucja jego postawy od chwili, kiedy pojawił się w Iraku, następowała zaskakująco szybko jak na człowieka, który swoją ówczesną pozycję zawdzięczał właściwie jedynie Amerykanom. Czalabi po blisko dwumiesięcznym pobycie w irackim Kurdystanie, 6 kwietnia 2003 roku został przerzucony wojskowym transportem do An-Nasirijji. Wraz z nim przybyło 700 żołnierzy Wolnych Sił Irackich szkolonych wcześniej na Węgrzech. Podczas konferencji urządzili oni nawet coś w rodzaju demonstracji siły. Kolumna hummerów oznaczonych tęczowymi flagami przemknęła drogą prowadzącą z bazy do An-Nasirijji, a fotoreporterzy i operatorzy rzucili się robić zdjęcia nowej irackiej armii. Czalabi szybko zdał sobie jednak sprawę, że rozgrywka o władzę będzie trudniejsza niż przewidywał. Ludzie z jego otoczenia zarzekali się wprawdzie, że nie ma on zamiaru zajmować żadnych stanowisk oficjalnych, ale równocześnie rozpoczął on spotkania z przedstawicielami różnych wspólnot, przywódcami religijnymi i biznesmenami. Jako pierwszy emigracyjny polityk przybył też wkrótce do Bagdadu. Tyle że jego wiarygodność była mocno podkopana ze wszystkich stron. Sam Kongres Narodowy stanowił zresztą dość kiepskie rozwiązanie dla Amerykanów pragnących najszybciej jak to możliwe obsadzić przychylne sobie władze w Bagdadzie. Złośliwi mówią, że ludzi, którzy wchodzili w jego skład, łączyły jedynie pieniądze, które otrzymywali od Waszyngtonu. W 1998 roku Kongres Stanów Zjednoczonych przeznaczył na finansowanie instytucji zrzeszającej tak różne środowiska, jak związani z Teheranem szyici, Kurdowie, uciekinierzy z Iraku należący kiedyś do partii Baas, a także zwolennicy przywrócenia monarchii w Iraku, blisko 100 milionów dolarów. Czalabi, jak na ironię matematyk z wykształcenia, nie potrafił już wkrótce wykazać, co stało się z sumą ponad pól miliona dolarów, które otrzymał na działalność organizacji. Niby drobiazg, bo przecież trudno o rachunki, kiedy finansuje się działania opozycji w odległym o tysiące kilometrów kraju, choć są i tacy, którzy twierdzą, że Czalabi tak naprawdę nie finansował nikogo oprócz siebie samego, a w działaniu wykazywał się jedynie nieskutecznością. Czalabi miał również zdefraudować pieniądze z prowadzonego w Jordanii Petra Banku. Sąd uzna! go winnym, ale lider Kongresu Narodowego bronił się, oskarżając o prowokację jordańskie służby specjalne, a nawet samego Saddama Husajna. Szyici, sunnici i chrześcijanie, Arabowie, Kurdowie, Turkmeni, Chaldejczycy i Asyryjczycy - Irak to prawdziwa mozaika przenikających się interesów grup religijnych, plemion i klanów. Przez lata Saddamowi Husajnowi udawało się utrzymać integralność terytorialną kraju dzięki armii, służbie bezpieczeństwa i władzy opartej na terrorze. Kiedy twardy uścisk dyktatora rozluźnił się, Irak zagrożony został rozpadem. Zdawał sobie z tego sprawę zarówno Czalabi, jak i szyiccy duchowni. Założyciel Kongresu Narodowego od chwili, kiedy tylko pojawił się ponownie w Iraku, kilkakrotnie podkreślał, że jedynie pozostanie wojsk okupacyjnych w tym kraju może pozwolić na wolne wybory i zapobiec wojnie domowej. W praktyce zapewne jednak szybkie zakończenie okupacji militarnej oznaczałoby dla niego przede wszystkim polityczną marginalizację. Duchowni szyiccy, tacy jak Al-Hakim, czy Sadr, chcą, aby obce wojska wyjechały natychmiast. Ich pozycja jest naturalnie na tyle silna, że nawet gdyby doszło do rozpadu państwa, to i tak oni przejmą schedę po Saddamie na większości ziem zamieszkałych przez szyitów. W najgorszej sytuacji znaleźliby się wtedy mieszkańcy takich miast, jak chociażby Kirkuk i Mosul, w których za czasów minionego reżimu podziały etniczne i religijne załamały się i dojście do władzy jednej z opcji prawdopodobnie skazywałoby pozostałe na brak własnej reprezentacji, a być może również na wygnanie, jak to się działo tuż po tym, kiedy Amerykanie zajmowali te miasta. Kurdowie przystąpili wówczas do „czyszczenia” swych ziem, co oznaczało wyrzucanie sunnitów z domów, a czasami nawet przepędzanie ich z miast. Zajmując się spekulacjami, kto tak „szczelnie” wypełnia namiot, w którym toczą się rozmowy w posthusajnowskim Iraku, wyczekiwaliśmy na kogoś, kto rzuci choć blade światło na to, co dzieje się za drutami kolczastymi. Trochę nawet śmieszyło nas to zadęcie z ochranianiem drogi, bo bokiem dawało się objechać check point całkiem swobodnie, tyle że na wejście do bazy i tak nie było najmniejszych szans. Tuż za plecami Amerykanów, którzy pilnowali bardziej wścibskich dziennikarzy niż bezpieczeństwa, kręciły się wychudzone kozy i owce, przemykali się mieszkańcy okolicznych domów i w ogóle panował trudny do zrozumienia chaos. Z konferencji nikt więcej już do nas nie wyszedł. Major John Anderson uznał widocznie, że o tym, co najistotniejsze, społeczność międzynarodowa została już poinformowana, a cała reszta nie powinna jej obchodzić. Wreszcie, gdy czerwone słońce ciężko opadało na linię horyzontu, wartownicy powiedzieli nam, że konferencja się zakończyła. Jej uczestnicy wyjechali równie tajemniczo, jak się na niej pojawili. Wszyscy dziennikarze, którym podobnie jak nam przypadł w udziale przykry obowiązek relacjonowania konferencji na podstawie ochłapów rzuconych przez majora Andersona, zebrali się przy pobliskiej szkole, psiocząc, klnąc w żywy kamień i gorączkowo zastanawiając się, jak skonstruować swoje materiały, aby nie wyjść na kompletnych durni. I jakkolwiek staraliśmy się opanować, to czuliśmy się wystrychnięci na dudka. Gdy wściekli próbowaliśmy spiąć strzępy informacji w jakąś sensowną całość, z której na dodatek jeszcze wynikałoby coś więcej poza tym, że „ktoś się z kimś spotkał”, poczuliśmy na twarzach grube krople wody. W pierwszej chwili odruchowo wszyscy cofnęli się z dziedzińca pod niewielkie zadaszenie. Później jednak zaczęliśmy wychodzić na otwartą przestrzeń, delektując się wilgocią. Reporterzy telewizyjni robili wejścia na żywo w strugach wody, która lała się z nieba. Padał deszcz. Po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy. I to była jedyna dobra informacja, którą mogliśmy przekazać tego dnia. Dla nas dobry znak, ale Arabowie powiadają: „Natura deszczu jest zawsze taka sama, pozwala rosnąć zarówno cierniom na bagnach, jak i kwiatom w ogrodach”. Późnym wieczorem wróciliśmy do szpitala. Pierwszy raz od wielu dni jechaliśmy samochodem w całkowitych ciemnościach. Reflektory pozaklejane nieprzezroczystymi taśmami dawały jedynie wąski promień światła, chwilami niewystarczający, aby zobaczyć, co dzieje się na drodze kilka metrów przed nami. Takie ciemności nazywa się egipskimi, choć w tych okolicznościach o wiele bardziej pasuje do nich nazwa „irackie”... Wtedy jednak żaden z nas nie zastanawiał się nad frazeologią. Mówiliśmy po prostu, że jest ciemno jak w dupie. Półżywi ze zmęczenia, oklejeni pustynnym pyłem, w mokrych od deszczu koszulach, ubłoconych butach, marzyliśmy o tym, żeby umyć się pod wąskim strumieniem wody sączącym się ze szpitalnych kranów. Niestety, toalety niedaleko Polish room były pozamykane. Pozostałe zresztą też. Nie było wody. Może i rano interesowali się nimi Amerykanie, a nawet majstrowali coś przy pompie, ale efekt ich działań był co najmniej mizerny. Dzięki szpitalnemu generatorowi pompa wcześniej działała, ale wojacy uparli się, że i tak trzeba ją wyremontować. Niestety przerwali robotę w połowie. Założyli zapewne, że szpital jedną noc obejdzie się bez wody. Przecież wszyscy w tym kraju radzą sobie jakoś bez niej. Żołnierze amerykańscy tak samo mało wiedzieli o Iraku, jak Irakijczycy o Stanach Zjednoczonych. Mogliby wręcz licytować się, kto wie mniej. Tu pompa, tam elektryczność, gdzie indziej żywność, i przepaść niezrozumienia pogłębiała się coraz bardziej. Szybko okazało się, że po obu stronach brakuje już chęci; na naszych oczach strach przeradzał się w obojętność, a obojętność w zawiść. Lekarze, zebrani w szpitalnej stołówce, czekali na nasz powrót. Przyniesione przez salową szklaneczki z herbatą kleiły się do rąk, jakby były posłodzone także z zewnątrz. Przegryzając arabskim chlebem, chłeptaliśmy łapczywie gorący i mocny wywar, wiedząc, że jest on jedyną gotowaną potrawą w menu. Rozmawialiśmy - wpierw o niczym ważnym. Ot, zwyczajna gadanina o pogodzie. Łyk za łykiem aromatyczne ciepło rozlewało się w żołądku, przynosząc pozory zwyczajnego towarzyskiego spotkania w gronie przyjaciół, gdzie od ataków codziennych przechodzi się do rozmów o życiu. Herbata smakowała tak samo jak zawsze - jak hotelu w Nadżafie, w Bagdadzie, w Al-Hilli podczas zatrzymania. Była doskonała. - Mówili jak długo zostaną? - Kto? Amerykanie? Lekarze zgodnie pokiwali głowami. - Na razie nic konkretnego. Prawdopodobnie kilka lat. - Jak już ukradną nasza ropę? Wzruszyliśmy ramionami. - Teraz najważniejsza jest dla nas pomoc międzynarodowa. - Teraz musicie sami zabrać się do roboty, nie czekając na żadną pomoc. - Jak to sobie wyobrażacie? Nie mamy pieniędzy, brakuje jedzenia, prąd i woda pojawiają się sporadycznie. Jak Amerykanie nam to dadzą, będziemy mogli ruszyć z miejsca. A teraz co mamy robić? - Choćby zająć się dziećmi. Front przeszedł tędy już dawno temu. Dzieci pętają się po ulicach i jedyne zajęcie, jakie mają, to machanie do żołnierzy albo rzucanie kamieniami w samochody. Ajad, pamiętasz? Sam niedawno opowiadałeś nam o chłopcu, którego ledwie poskładaliście po tym, kiedy wszedł na minę. Gdyby miał jakieś zajęcie, raczej nie włóczyłby się byle gdzie. Ajad przytaknął, próbując nas poprzeć, lecz szybko zamilkł, widząc, że jego koledzy nawet nie próbują go słuchać. Gdyby chodziło o dyskusję na tematy chirurgiczne, prawdopodobnie skuteczniej broniłby swojego zdania, ale tym razem po prostu bezradnie machnął ręką i wlepił wzrok w okno, za którym dawało się dostrzec tylko noc. - Zorganizowaliście szpital, dlaczego nie zrobicie tego same go ze szkolą? - Jak jesteście tacy mądrzy, to może powiecie nam gdzie? - Zapytajcie Amerykanów. Powiedzcie im, o co wam chodzi. Znajdą wam jakiś budynek. Myślicie, że sami do was przyjdą? Oni was nie znają, nie wiedzą, czego potrzebujecie. Teraz wy musicie wziąć się w garść. Im szybciej to zrobicie, tym prędzej wyjadą stąd Amerykanie. Przecież tego właśnie chcecie? Lekarze mimo całej sympatii do nas byli przekonani, że żądamy od nich czegoś niewykonalnego. Prawie wszyscy tępo wpatrywaliśmy się w dna szklanek, z których wysączyliśmy już ostatnie krople brunatnego płynu. Doktor Ajad przywołał salową i poprosił o zaparzenie kolejnego czajniczka. Nim zniknęła w kuchni, już głośno i niecierpliwie poganiał ją, chyba głównie po to, żeby przerwać niezręczną ciszę. Na zniszczonej, przykrywającej stół ceracie leniwie spacerowały muchy, które masowo postanowiły w stołówce przeczekać noc. Brzęczenie owadów brzmiało jakoś nienaturalnie głośno. Choć może gdyby nie one, byłoby jeszcze bardziej nieznośnie. Coraz wyraźniej zaczynało do nas docierać, że szok wywołany upadkiem Saddama to nie problem zniknięcia dobrego wujka dla jednych czy brutalnego rzeźnika dla drugich, ale pustki, która po nim powstała. Wprawdzie nie byliśmy przed wojną w Iraku, ale na podstawie herbacianych rozmów w szpitalu łatwo było zbudować sobie obraz kraju rządzonego przez człowieka stanowiącego o życiu milionów innych ludzi. Człowieka, który koncentrował na sobie uwagę wszystkich i który był wszędzie. Życie toczyło się, bo on nim sterował. Irakijczycy byli obywatelami kraju w ich mniemaniu hojnego dla swych mieszkańców. Kraju, w którym Saddam, jako przywódca i ster, bezkarnie brał z puli najwięcej. Benzyna, jako jedyny rodzaj dobra, którego nie brakowało, była tania jak barszcz. Prawie rozdawano ją za darmo. Ten prosty gest świadczyć miał o tym, że jak państwo ma, to daje. Jak nie ma, to nie daje. Klienci sklepów kupowali towary takie sobie i byli zadowoleni, bo brak było odniesień do tego, co dobre. Nikt nie twierdził, że gdzieś jest lepiej. Bo nikt nie bywał poza. Może z wyjątkiem ludzi „z układu”, ale oni przecież nie mieli na co narzekać. Panował względny spokój. Nieoczekiwanie dla naszych lekarzy, ich rodzin, przyjaciół, znajomych i nieznajomych, wdarli się weń Amerykanie. Zniszczyli wątłą, ale rozległą sieć zależności. Irakijczycy w większości przyjęli postawę wyczekującą, jak nasi lekarze z An-Nasirijji. Po prawdzie rozumieliśmy ich, niełatwo myśleć o przyszłości, gdy nie bardzo wiadomo, co właściwie wydarzyło się przed chwilą. - Amerykanie stąd nie wyjadą - odezwał się wreszcie doktor Ali. Formułowanie zdań po angielsku przychodziło mu z trudem, więc odzywał się rzadko, jedynie wtedy, gdy miał wystarczająco dużo czasu, aby zastanowić się, jak wyrazić swoje myśli w języku obcym. Zaczął bębnić palcami po stole, marszcząc wysokie czoło i napinając wszystkie mięśnie pucułowatej twarzy w najwyższym intelektualnym wysiłku. - Nie wyjadą, a na dodatek przywiozą ze sobą wszystko, czego my tu nie chcemy. - Jesteście uprzedzeni do tego, co niesie ze sobą Zachód. Przez tyle lat Saddam wmawiał wam, że to wcielony diabeł, aż w to uwierzyliście. Popatrz na nas. My reprezentujemy świat Zachodu. Posługujemy się nowoczesnymi urządzeniami, chodzimy w dżinsach i co, przypominamy szatana? Ali napiął się jeszcze bardziej, ze skupieniem zbierając myśli. Niemal widzieliśmy, jak w pośpiechu przeszukuje w głowie szafki, takie, w jakich kataloguje się w bibliotekach informacje o książkach, aby wreszcie dotrzeć do odpowiednich słówek i formy gramatycznej. Wpatrywały się w niego oczy wszystkich uczestników spotkania, lecz nikt się nie odzywał, nie chcąc go rozpraszać, co prawdopodobnie peszyło go do nieprzytomności. - To niezupełnie tak - zebrał się w końcu. – Amerykanie pokażą nam jak pić piwo i jak się bawić. Odciągną od meczetów, pokazując moralną wolność, która jest zwyczajną rozwiązłością. - Wcale nie musicie czerpać z tych wzorów - oponowaliśmy. - My nie, bo jesteśmy już starzy i nas to nie poruszy. Ale młodzi chętnie podchwycą te normy. - To zależy od was. Dlatego mówimy wam o szkołach i wychowaniu. - Mówicie, że przywiozą technikę, tak? - ciągnął dalej Ali. - I co to będzie? Telewizja satelitarna i Internet. A co to jest niby takiego? Pierwsze to ogłupiające filmy i rozrywka, drugie pornografia. - Internet to nie tylko pornografia. - Być może, ale nie da się jej ustrzec. Zaprzeczycie mi? Nie mogliśmy. Pornografia zabroniona jest chyba w każdym kraju arabskim, nawet w najlżejszym wydaniu. Za jej rozpowszechniane, a nawet oglądanie, grożą drakońskie kary. Ale wszędzie, gdzie dostęp do globalnej sieci jest w miarę powszechny i anonimowy, przeżywa istny rozkwit. W ogólnodostępnych kawiarenkach internetowych, w każdym kraju arabskim, w którym one tylko są, komputery pełne są linków do stron dla dorosłych, a młodzież z poczerwieniałymi z podniecenia twarzami wpatruje się w monitory, rzucając na boki ostrożne spojrzenia. Wirtualne romanse są tam na porządku dziennym - jak w Stanach Zjednoczonych, Europie, Ameryce Południowej, Azji. Jak wszędzie. I już nikt nie jest w stanie tego zmienić. - Nie chcę, żeby moje dzieci żyły w takim świecie. Chcę przywiązania do tradycji i wiary jak prawowity muzułmanin. Tak jak mówił Prorok. - Wolisz tak jak teraz, klepać biedę? Przecież to bogaty kraj. Macie tu ropę i wodę. Możecie żyć w luksusie, nie rezygnując ze swoich przekonań. - Jak to sobie wyobrażacie? Daleko nie musisz szukać. Spójrz na Kuwejt. Tam są anteny satelitarne, Internet, nowoczesne samochody, giełda. Ludzie tam opływają w dostatek, a mimo tego nie rezygnują z islamu. Ali uśmiechnął się dziwnie. - To świetny przykład. No... bo, ja właśnie nie chcę tu drugiego Kuwejtu. On tylko udaje kraj muzułmański. Zabrakło nam słów. Tej nocy spaliśmy w mieszkaniu doktora Ajada - ciasnej, odrapanej, jednopokojowej klitce w piętrowym bloku na tyłach szpitala. Szef lekarzy z An-Nasirijji nie chciał nawet słyszeć, że zostaniemy na noc w Polish room. Pokonani przez zmęczenie, wsunęliśmy się do rozłożonych na podłodze śpiworów i natychmiast zasnęliśmy, nie myjąc się i nie bacząc na fetor wydobywający się z łazienki. Przecież nie działały pompy. Zerwaliśmy się wczesnym rankiem, nie mogąc oprzeć się radosnemu napięciu, że to nasze ostatnie godziny w Iraku w czasie tej podróży. Yalla, yalla! Ajad odprowadził nas do samochodów, wzdychając i próbując zatrzymać dla zabawy teatralnymi gestami. Spoważniał, gdy podczas pożegnania wręczaliśmy mu nasze wizytówki z numerami telefonów., - Zostawcie mi też swoje adresy mailowe. Na razie nie ma tu Internetu. Ale może kiedyś będzie. EPILOG Jeszcze nigdy nie widzieliśmy tylu ludzi maszerujących w tym samym kierunku. Dziesiątki, może nawet setki tysięcy kobiet i mężczyzn, ciągnących za sobą dzieci w najróżniejszym wieku. Wszyscy zaaferowani, podekscytowani, wzburzeni... Falowało przed nami morze głów, zalewające coraz to większe połacie miasta. Tłum rozdzielał się na wąskich uliczkach, by znów zlać się w wielką masę, wchodząc na większe arterie. Irakijczycy dreptali pospiesznie, depcząc się wzajemnie i popychając, z niewidzącym wzrokiem wlepionym w złotą kopułę meczetu. Miasto, które nawet w czasie wojny wydawało nam się oazą spokoju, o którym mówiliśmy, że można na jego przykładzie stworzyć wzorzec utrzymania porządku w powojennym Iraku, miasto święte i magiczne, przedsionek biblijnego Edenu, teraz kipiało gniewem. Widzieć je takim rozszalałym i wściekłym, a jednocześnie bezradnym w gniewie, to jakby w jednej chwili stracić złudzenia, jakby oparzyć się lodem. Nie było takiego drugiego miejsca w Iraku, do którego mieliśmy tak wielki sentyment. Owszem - Bagdad lubiliśmy, czuliśmy się tam dobrze, odpowiadała nam jego atmosfera. An-Nasirijja, Al-Hilla, Karbala - to wszystko było ledwie przystankiem w podróży, czasem miłym, czasem dramatycznym, czasem przezroczystym, ledwie zauważalnym tłem wydarzeń. Prawdziwie zauroczył nas tylko Nadżaf, który w czasie wojny dał nam spokój i wytchnienie. Widok przeżywającego tragedię i pogrążonego w żałobie miasta był bolesny i przerażający. Byliśmy na rekonesansie w Al-Hilli. Odnaleźliśmy tłumacza, byłego dziennikarza Irackiej Agencji Prasowej, tego samego, który tłumaczył nasze pierwsze przesłuchanie obok komendy Gwardii Republikańskiej. Chcieliśmy się z nim spotkać. Nie pracował już w zawodzie. Dopiero inny dziennikarz, szef nowo powstałej gazety „Ishtar”, zdradził nam jego imię i nazwisko. Przekazał prośbę o spotkanie, a my cierpliwie czekaliśmy na odpowiedź. Nasz kolejny pobył w Iraku związany był ze wzrostem zainteresowania wydarzeniami w tym kraju po tym, jak Polska przysłała tu swoich żołnierzy. Przyjeżdżaliśmy w ten rejon kilka razy. Odwiedziliśmy Teheran, a później jeszcze raz Kuwait City. Tam zresztą przypadkowo spotkaliśmy generała Franciszka Gągora. Na przyjęcie w polskiej ambasadzie przyszedł odziany w jasny garnitur. Z trudem poznaliśmy go bez munduru. Przygotowywał się do kierowania kolejną misją ONZ. Stalowe nerwy, którymi wykazał się przed wojną, musiały zrobić nieliche wrażenie na urzędnikach z Nowego Jorku. Nie chciał jednak powiedzieć, gdzie tym razem rzuci go służba. - To jeszcze nic pewnego, wstrzymajmy się jeszcze trochę z dywagacjami - ostudzał nas, gdy uparcie dopytywaliśmy się, jakie plany ma wobec niego Organizacja Narodów Zjednoczonych. Ciągnęło nas do Iraku z wielu powodów, ale najbardziej chcieliśmy poznać losy ludzi, których spotkaliśmy kilka miesięcy wcześniej, w czasie kiedy wokół wybuchały bomby, a w powietrzu nie milkł gruchot wystrzałów. Rozmowa z Ali Ruba’im miała być okazją, by dowiedzieć się czegoś o jednym z nich. Pamiętaliśmy go jak przez mgię jako człowieka zakłopotanego, by nie powiedzieć przestraszonego, że musi tłumaczyć naszą rozmowę. Byliśmy ciekawi jak i czy w ogóle wspomina to wydarzenie. Być może byłby też w stanie powiedzieć nam coś więcej niż to, co sami zapamiętaliśmy. Do spotkania jednak nie doszło. Zanim dotarliśmy do Ali Ruba’iego, otrzymaliśmy wiadomość o zamachu w Nadżafie. Już pierwsze dane, mówiące o co najmniej 17 osobach zabitych i 50 rannych w czasie ataku bombowego przed Złotym Meczetem, brzmiały upiornie. Agencyjne informacje wydawały się suche i bezduszne. „Samochód-pulapka wybuchł przed wejściem do meczetu, który jest najświętszym miejscem szyitów irackich. Do eksplozji doszło tuż po zakończeniu piątkowej modlitwy, gdy ludzie zaczęli wychodzić. Brama świątyni zawaliła się na tłum”. Byliśmy zaledwie 70 kilometrów od tego miejsca. Pięć, co najwyżej siedem minut po tym, gdy dotarła do nas wiadomość o zamachu, gnaliśmy już jak opętani w stronę świętego miasta szyitów. Nie wiemy, jak długo jechaliśmy. Obaj pamiętamy tylko, że dopóki nie dotarliśmy do przedmieść, ilekroć patrzyliśmy na zegar prędkościomierza, niezmiennie pokazywał on 170 kilometrów na godzinę. Z depesz agencyjnych: „Przez bramę, u której postawiono samochód-pułapkę, miał wychodzić ze świątyni przywódca Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej w Iraku (SCIRI) ajatollah Muhammad Bakir al-Hakim. Ajatollahowi nic się nie stało”. Jak dotąd nie mieliśmy czasu, żeby pojechać do Nadżafu, odkładaliśmy to na bliżej nieokreśloną przyszłość. Zamach na siedzibę ONZ w Bagdadzie, dyslokacja oddziałów międzynarodowych, ciągle coś innego przykuwało naszą uwagę. Teraz nie mieliśmy już innego wyjścia, wracaliśmy do Nadżafu z przykrego obowiązku. A przecież chcieliśmy tam jechać w zupełnie innych okolicznościach. Pokonywaliśmy tę samą drogę, którą kilka miesięcy wcześniej uciekaliśmy z Al-Hilli. Bez trudu poznawaliśmy najbardziej charakterystyczne miejsca. Skrzyżowanie, na którym omal nie zostaliśmy zabici przez ostrzał ze śmigłowców, kępę drzew, przy której spotkaliśmy szturmujące miasto oddziały amerykańskie, miejsce, gdzie zgromadzono jeńców, rondo przed Al-Kufą, na którym należało skręcić w prawo, wąski, wiecznie zatłoczony mostek na Eufracie. W Al-Kufie, tuż za meczetem, gdzie niegdyś zamachowiec ugodził zatrutym sztyletem Alego Ibn Abi Taliba, na drodze zrobiło się gęsto od aut. Ledwie przedostaliśmy się przez korek przy największym szpitalu w mieście. Przy otaczającym budynek ogrodzeniu cisnęły się setki ludzi - wszyscy chcieli sprawdzić, czy są tam ich bliscy. Wyjąc i migając światłami, mijały nas karetki zwożące rannych. Kierowcy, których przypadek sprowadził o tej porze w okolice szpitala, gapili się na lamentujący tłum, zamiast patrzeć na drogę. Kiedy przepuszczaliśmy kolejny wjeżdżający do środka ambulans na sygnale, pędzący za nami starym volkswage-nem mężczyzna oprzytomniał dopiero, gdy wjechał w tył naszego wozu. Najpierw usłyszeliśmy przeciągły pisk zablokowanych kół ślizgających się po asfalcie, a później charakterystyczny brzdęk rozbijanych świateł samochodu. Zamontowane na drzwiach koło zapasowe zamortyzowało uderzenie, choć i tak silą odrzutu uderzyliśmy jeszcze w toyotę przed nami. Efekt - odrapany zderzak w toyocie, wgnieciona klapa bagażnika w pajero i kompletnie zniszczony przód volkswagena. Krótka wymiana zdań. Nikt nie miał wątpliwości, kto zawinił. Sprawca wypadku nie wyglądał na kogoś, kto mógłby pokryć koszty naprawy. Machnęliśmy więc ręką (podobnie zresztą jak kierowca toyoty, który niezbyt przejął się odrapanym zderzakiem) i odjechaliśmy. Centrum Nadżafu było kompletnie sparaliżowane. Na wszystkich większych skrzyżowaniach wiodących w stronę Złotego Meczetu stali policjanci przepuszczający tylko karetki pogotowia. Legitymacje prasowe nie zrobiły na nich żadnego wrażenia. Tonem nie znoszącym sprzeciwu odprawili nas z kwitkiem. Przejechaliśmy dopiero wąskimi, bocznymi uliczkami. Mozolne przeciskanie się samochodem wśród wielotysięcznego tłumu ciągnących w stronę meczetu mieszkańców Nadżafu było zadaniem wyjątkowo trudnym, lecz prawdę mówiąc, wydawało nam się to mniej ryzykowne niż przejście kilkukilometrowego odcinka na piechotę. Na nic przydała się teraz nasza znajomość miasta. Tylko intuicja wiodła nas ciasnymi uliczkami. Czuliśmy się trochę niepewnie. Obecność cudzoziemców na świętej ziemi, szczególnie w tak krytycznym momencie, wydawała się, co tu dużo kryć, niepożądana. Im głębiej wjeżdżaliśmy w miasto, tym bardziej czuliśmy się jak giaurzy [ Niewierny (od arab. kafir). Używane przez niektórych muzułmanów określenie wyznawców innych religii w czasach średniowiecznej ekspansji islamu.] Na potwierdzenie tego, że nasze przeczucia są jak najbardziej słuszne, nie musieliśmy czekać długo. Ledwie wysiedliśmy z samochodu tuż obok głównego wejścia do meczetu, otoczyło nas ludzkie mrowie. Irakijczycy nieufnie zaglądali do auta, uważnie czytali wykaligrafowane po arabsku redakcyjne akredytacje, podejrzliwie zerkali na kamerę. Żaden z nich nie uśmiechnął się ani na sekundę, jak to mają w zwyczaju robić na przywitanie, choćby przybywało się do nich nawet w najgorszym momencie. - Nie rozdzielajmy się. Na litość boską, trzymajmy się razem... Zdezorientowani szukaliśmy w tłumie kogoś, kto mówił po angielsku. Gdy wyjeżdżaliśmy z Al-Hilli, z pośpiechu żadnemu z nas nie przyszło do głowy poszukanie miejscowego tłumacza. Teraz, zagubieni i bezradni, rozglądaliśmy się, wypatrując kogoś, kto pomógłby się nam porozumieć z otaczającymi nas ludźmi. - Czy jest tu ktoś, kto mówi po angielsku? Inglizi, inglizi... Aku wahed yihci inglizi? [Czy jest tu ktoś, kto mówi po angielsku? (dialekt iracki).] – usłyszeliśmy szept powielony z ust do ust. W oddali wystrzeliła do góry ręka. W ścisku w naszą stronę przedzierał się jakiś mężczyzna w białej koszuli. - Jestem lekarzem. Niestety dentystą, i tak nie mogę tu w niczym pomóc, ale znam trochę angielski. Czego potrzebujecie? - Powiedz nam, co się dzieje. Dopiero przyjechaliśmy - wyraz zagubienia na naszych twarzach musiał jasno argumentować tę prośbę, bo facet natychmiast wcielił się w rolę przewodnika. - Jakiś samochód eksplodował. Ktoś chciał zabić ajatollaha Muhammada Bakira al-Hakima - wyjaśniał. - To z pewnością byli przyjaciele Saddama albo jego fedaini. - Jesteście pewni, że zrobili to ludzie Husajna? - Tylko oni są do tego zdolni - odpowiedział, dziwiąc się, że śmiemy w to wątpić. - Podobno przy samochodzie, który eksplodował, widziano dwóch mężczyzn. Nie ma wątpliwości, że to byli ludzie Saddama. - Co z ajatollahem? - Bóg miłosierny i litościwy zachował go przy życiu. Na szczęście nic mu się nie stało. - Ile jest ofiar? - Tysiące... tysiące zabitych i rannych - choć dentysta popadł w charakterystyczną dla mieszkańców Wschodu przesadę, to sytuacja rzeczywiście nawet na pierwszy rzut oka wydawała się poważna. Nie zdążyliśmy już zadać kolejnego pytania. Ktoś w gęstym tłumie za naszymi plecami zaczął nagle krzyczeć „Amrika, Amrika! To Amerykanie!” Rozglądając się bezradnie, z przerażeniem stwierdziliśmy, że chodzi o nas. W tym momencie uzmysłowiliśmy sobie też, że w mieście nie widzieliśmy żadnych żołnierzy. - To wszystko wasza wina, Amerykanie! - Dlaczego nie zabiliście Saddama? Nie mógłby już robić takich rzeczy! - Zachowaliście go przy życiu, a teraz on morduje naszych braci! - To przez was, pieprzeni Jankesi! W tym samym momencie kilkadziesiąt rąk zaczęło nas popychać. Ktoś szarpał nas za ubrania, ktoś chwycił kamerę, ktoś kopnął... Byliśmy bezsilni. Nawet nie próbowaliśmy wyjaśniać, że jesteśmy Polakami. I tak nikt by nas nie słuchał. Zaczęliśmy się przedzierać w stronę samochodu, aby uniknąć linczu. Nieoczekiwanie z odsieczą przyszedł nam dentysta, który jeszcze przed chwilą stał przed naszą kamerą. Odszukał nas w ludzkiej masie i odpędził najbardziej agresywnych. - Skąd przyjechaliście? - Jesteśmy polskimi dziennikarzami. Skinął głową, jakby ta odpowiedź mu się spodobała. - Mam na imię Abd al-Dżabbar. Tu nie jest bezpiecznie. Chodźcie za mną, pokażę wam samochód, który wyleciał w powietrze. Chwycił nas za ramiona i pociągnął za sobą głębiej. Gdy w ślad za Abd al-Dżabbarem, przechodząc po dachach wraków spalonych aut i przeskakując po gruzowisku, przedarliśmy się wreszcie przez gapiów i kordon policjantów, otaczających miejsce tragedii, zrozumieliśmy wreszcie, dlaczego Irakijczycy mówili nam o tysiącach rannych i zabitych podczas zamachu. Skala zniszczenia była tak wielka, że nawet porzucając emocje, trudno było ocenić, ile jest ofiar. Mijaliśmy kolejne wraki rażonych siłą wybuchu samochodów, za każdym razem przekonani, że to właśnie był samochód-pułapka. Południowa brama meczetu częściowo się zawaliła. W całości runęła trzypiętrowa restauracja stojąca po drugiej stronie wąskiej uliczki. Wszędzie walały się szczątki aut, popękane cegły, połamane okiennice, szkło i fragmenty ubrań. Wokół unosił się nieznośny swąd spalenizny. Gdzie nie spojrzeć rozlewały się wielkie, brunatne plamy zakrzepłej krwi. Iraccy policjanci uzbrojeni w drewniane pałki i kałasznikowy z trudem radzili sobie z utrzymaniem w ryzach napierających ludzi. Bi ar-ruh, bi ad-dam nifdikja islam! [„Duszę i krew oddamy za ciebie, islamie” (arab.). Przed wojną podobnego hasła używano na demonstracjach poparcia dla dyktatora: Bi ar-ruh, bi ad-dam nifdikja Saddam - „Duszę i krew oddamy za ciebie, Saddamie”. Po upadku reżimu okrzyk został zmodyfikowany i stal się bardzo popularny na demonstracjach szyickich.] - skandował tłum. Ktoś lamentował, głośno zawodząc, ktoś inny patrząc w niebo, wygrażał pięścią nieznanemu zbrodniarzowi. Wszystko to razem wzięte wyglądało jak preludium Armageddonu. - Czy to ten samochód, w którym była bomba? - dopytywaliśmy się, wskazując na najbardziej zniszczony wrak. Abdal-Dżabbar przetłumaczył nasze pytanie grzebiącemu w nim policjantowi. - To był samochód Al-Hakima. Na szczęście nie było go w środku. Zginęli za to wszyscy członkowie jego ochrony. - Gdzie był ładunek wybuchowy? Policjant wskazał na drugą stronę ulicy. Przed eksplozją auto zamachowców stało trzy metry dalej. Teraz w tym miejscu był tylko głęboki lej wypełniony wodą i jakąś gęstą cieczą. Obok leżał duży osmolony kawałek blachy. Nie do rozpoznania, czy wcześniej była to klapa silnika, czy dach, czy też może bagażnik. Jeden z przechodzących obok mężczyzn miał na piersi szkarłatną plamę i rękawy galabii zakrwawione po łokcie. Rzuciliśmy się w jego stronę myśląc, że jest ranny. - Nic mi nie jest. To nie moja krew. Pomagałem tylko przenosić do karetek rannych. Teraz zbieram szczątki tych, którzy zginęli - odpowiedział zmęczonym głosem, otwierając trzymaną w dłoniach siatkę. Z trudem powstrzymaliśmy mdłości, widząc, co znajduje się w środku. - Nikt, kto był w pobliżu, nie ocalał. Nie wiem nawet, czy w ogóle da się zidentyfikować tych ludzi. - Najpierw eksplodował jeden samochód wypełniony materiałami wybuchowymi. Pięć minut później wybuchł drugi - wyjaśniał porucznik Hasan al-Amri, iracki policjant nadzorujący akcję ratunkową. - Nie wiemy, czy też była w nim bomba, czy po prostu eksplodowała benzyna. Po drugiej stronie ulicy kilkadziesiąt osób brało udział w rozbieraniu szczątków restauracji, wierząc, że pod gruzami może udało się komuś przeżyć. Niestety - jedyne co znajdowali, to kolejne fragmenty ludzkich ciał, które odkładali na stojącą obok drewnianą taczkę. Przeciskając się do samochodu, zobaczyliśmy jak jakiś staruszek o kulach głaszcze mozaikę na zewnętrznej ścianie meczetu. Miał załzawione oczy. - Nawet nie wiecie, jak cierpię. Jak wszyscy cierpimy. W świętym miejscu wydarzyła się tragedia. Mamy już dość krwi, przemocy i okrucieństwa. Potrzebujemy spokoju, więcej spokoju... O tym, że ajatollah Muhammad Bakir al-Hakim jednak zginął, dowiedzieliśmy się już po wyjeździe z Nadżafu. Okazało się, że w chwili eksplozji wsiadał do samochodu razem ze swoimi ochroniarzami. W siatce, którą pokazywał nam zakrwawiony mężczyzna, mogły być więc także szczątki wielkiego ajatollaha. Liczbę ofiar poznaliśmy dopiero po kilku dniach. Według różnych źródeł przy Złotym Meczecie mogło zginąć wówczas od 80 do 120 osób. Niedługo później zatrzymano sprawców zamachu. Jak ogłoszono, było to dwóch mieszkańców Basry i dwóch obywateli Arabii Saudyjskiej. Mieli wpaść, gdy z kawiarenki internetowej wysyłali do swoich mocodawców e-maila o treści: „Misja wykonana. Pies zabity”. Wielokrotnie w tych dniach siły koalicyjne informowały o tym, że podejrzani o dokonanie zamachów, jak ten na kwaterę ONZ, a także tych, które nękały Amerykanów codziennie, są terroryści z importu. Czy tak było naprawdę? W sprawie napływu do Iraku terrorystów - ochotników z innych państw, racje może mieć jednak Sa’ad Dżarus, który w libańskiej gazecie „Al-Kifah al-Arabi”, ocenił, że siły amerykańskie nie są w stanie ustalić tożsamości członków ruchu oporu i dowiedzieć się, kto z nich jest arabskim ochotnikiem, a kto Irakijczykiem. Być może wariant, w którym gospodarze są widzami, a nie aktorami tych brutalnych scen, wydawał się jednak Waszyngtonowi i Londynowi wygodniejszy. Po tym, jak iracka policja niemal natychmiast po zatrzymaniu domniemanych zabójców A]-Hakima powiadomiła o przyznaniu się przez nich do związków z Al-Kaidą, można spekulować, czy nie był to sukces na zamówienie. A Al-Kaida? „Wielu ludzi, którzy nazywają się, albo chcieliby się nazwać bojownikami Al-Kaidy, nigdy nie było w Afganistanie ani nie szkoliło się w obozach Al-Kaidy i w innych krajach. Podzielają jedynie te same wartości, więc sprawiają wrażenie, że należą do Al-Kaidy” - wyjaśniał innym razem Sebestyen Górka z amerykańskiego Terrorism Research Center. Fakt pozostaje faktem, że Al-Hakim był jedynym w Iraku cieszącym się znacznym poparciem, a jednocześnie proame-rykańskim szyickim przywódcą, i jednym z nielicznych takich na świecie. Żaden z pozostałych nie był w stanie dorównać mu popularnością. Nie może się z nim równać nawet Sajjid Husajn Chomeini, który przyjechał do Iraku z Teheranu na początku lipca i ogłosił, że w jego opinii Amerykanie są wyzwolicielami, a państwo i religia to dwie odrębne dziedziny. Choć obecność jego warto odnotować, bo tym, co zrobił wnuk najsławniejszego ajatollaha Chomeiniego, zszokowani byli nawet, a może przede wszystkim irańscy ideolodzy z Kum. Czterdziestopięcioletni Chomeini tymczasem już ogłosił, że organizuje własną „postępową” Hawzę, konkurencyjną do tej w Kum. Z takimi poglądami Husajn Chomeini musiał się ukrywać przed licznymi wrogami, ciągle zmieniając adresy. Zresztą ten sam problem miał jego potencjalny rywal i zyskujący z dnia na dzień na znaczeniu Muktada as-Sadr. Jego życie także upływało na zacieraniu za sobą śladów i gubieniu pogoni, tyle że on uciekał przed Amerykanami. Nawet sędziwy As-Sistani z dziennikarzami porozumiewał się przez umyślnych, którzy nosili między nimi kartki z pytaniami i odpowiedziami. Sistani, jak wszyscy, bal się o swoje życie. Psychoza strachu dotknęła nawet religijnych liderów. Dopiero, gdy zginął Al-Hakim, zdaliśmy sobie sprawę, że powstała po nim pustka, którą trudno będzie wypełnić. Jego potencjalni następcy zgadzali się jedynie co do tego, że Amerykanie muszą najszybciej, jak to możliwe, opuścić Irak. Napięcie wśród szyitów spotęgowała ceremonia pogrzebowa oraz poprzedzający ją, kilkudniowy uroczysty przemarsz zwolenników zamordowanego przywódcy. Kondukt niosący symboliczną trumnę przeszedł wtedy ulicami Karbali, Bagdadu, Al-Hilli, by wreszcie wrócić do Nadżafu. Nic w niej nie było - po wielkim ajatollahu został jedynie pierścień, fragmenty ubrania i wieczne pióro. Reszty nie dało się zidentyfikować. Pogrzeb wyglądał niczym wielka akcja propagandowa. Rozkrzyczany tłum, bijąc się w piersi, żałośnie lamentując i obiecując krwawą zemstę, o śmierć Hakima oskarżał Amerykanów. - Siły okupacyjne są głównym winowajcą rozlewu krwi w świętym mieście. Okupanci muszą odejść, żebyśmy mogli zbudować Irak wedle boskiej woli - mówił podczas pogrzebu brat męczennika przyniesionej z Zachodu demokracji, Abd al-Aziz al-Hakim. To on dotąd był pomostem między światem szyickich mędrców a tymczasowymi władzami Iraku. Po śmierci ajatollaha na znak protestu zawiesił swój udział w Radzie Zarządzającej. Później do niej wrócił. Został też nowym przewodniczącym Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej. Podczas gdy Nadżaf zawsze był dla nas tajemniczy, na poły niedostępny i magiczny, to epatująca wielkomiejskim chłodem atmosfera Bagdadu, która każe nie zwracać uwagi na to, jak żyją. 1 co robią inni, przypadła nam do gustu już wtedy, gdy postawiliśmy pierwsze kroki na jego przedmieściach. Stolice zawsze i wszędzie sprawiają wrażenie państwa w państwie, lecz w przypadku Bagdadu jest to jeszcze bardziej jaskrawe i wyraziste, niż gdziekolwiek indziej na świecie. Jego mieszkańcy są wobec cudzoziemców śmiali i bezpretensjonalni, bo niemalże tylko oni w całym Iraku zdążyli się do nich przyzwyczaić. Wypełniony ludźmi, ruchliwy Bagdad, znad którego zniknęły już dawno słupy dymów, odprężał i dawał poczucie złudnego bezpieczeństwa. Iluzoryczność polegała na tym, że jeśliby szukać w całym Iraku miasta, w którym nadal trwała wojna, to wybór w oczywisty sposób padłby na stolicę. Minęło pół roku od czasu naszej pierwszej w nim wizyty i nie było prawie dnia, aby nie zginął tu kolejny amerykański żołnierz, nie wybuchła mina, bomba lub pocisk z granatnika. Śmierć mogła dosięgnąć równie łatwo wojskowych, jak i cywilów, niezależnie od tego, czy byli oni pracownikami Organizacji Narodów Zjednoczonych, zagranicznymi korespondentami, czy też Irakijczykami, którzy znaleźli się w złym miejscu o niewłaściwej porze. Tu jednak nikt tego nie czuł i o tym nie myślał. Bagdad emanował spokojem i dostojeństwem, a atmosfera ta wchłaniała każdego, kto przekroczył jego przedmieścia. Zatrzymywaliśmy się zwykle w malutkim hoteliku Al-Rabee Apartments Tourism, oddalonym o zaledwie 200 metrów od Placu Raju. Czuliśmy się w nim o wiele lepiej niż w „Palestynie” czy „Sheratonie”, w których nadal najchętniej przemieszkiwali żurnaliści. Czekał tu na nas zawsze ten sam pokój na trzecim piętrze, ci sami mili ludzie, przytulna, domowa atmosfera. To, jak przez sześć miesięcy zmienił się hotelik, obrazowało zmiany zachodzące w całym Bagdadzie. Gdy zawitaliśmy do niego po raz pierwszy, z trudem udało nam się znaleźć pokój z działającą klimatyzacją, a prąd pojawiał się tylko przez kilka godzin w ciągu doby i to wyłącznie dzięki wysiłkom starego, krztuszącego się z wysiłku generatora, ustawionego tuż przy głównym wejściu. Ale już w październiku przerwy w dostawach energii były tylko nieprzyjemnym wyjątkiem, działała winda i telewizory, obsługa codziennie przynosiła wiklinowy koszyczek wypełniony owocami, a w każdym apartamencie pojawił się przywieziony prosto z Korei odtwarzacz VCD z funkcją karaoke. Na ulicach coraz rzadziej pojawiały się amerykańskie patrole wojskowe, a ich miejsce zapełniły samochody irackiej policji. Było ich jednak mniej niż w innych miastach, gdzie sytuacja normalizowała się szybciej i na ulicę wychodziło się bez strachu. Choć opłacani byli lepiej niż gdzie indziej, bagdadzcy stróże prawa z trudem radzili sobie z falą przestępczości. Miasto ciągle nie ostygło jeszcze na tyle, by ich praca nie przypominała tropienia rozbójników w jaskini Ali Baby. - Jeśli gdzieś jest miejsce, w którym w jednym czasie spotyka się wszystkie rodzaje przestępstw, to jest to właśnie Bagdad. Są tu zabójstwa, drobne kradzieże, włamania, rozboje z bronią w ręku, szabrownictwo, pobicia i gwałty. - Wykonujemy najbardziej niebezpieczny zawód świata... - żalił się jeden z policjantów świeżo sformowanej grupy patrolowej, któremu towarzyszyliśmy podczas interwencji. Opowiadał, że gdy dostał pracę w nowo formowanych oddziałach policji, nie spodziewał się, że będzie tak ciężko. Przed wojną wszyscy mieli szacunek dla władzy. Teraz nikt. Może to wina zmienionego koloru munduru? Za Saddama były oliwkowe, takie jak wojskowe. Amerykanie rozdali niebieskie i wszystko się zmieniło. Litanię żalów policjanta przerwał jego partner. Dostali wezwanie do kolejnej interwencji. Z drugiego piętra stojącego tuż przy ruchliwej ulicy mieszkalnego budynku ktoś rzucił pustą, plastikową doniczką w lokalnego reportera BBC... Kiedy odjeżdżaliśmy stamtąd, nasz przewodnik i tłumacz Amar ar-Rubaje wyszeptał: - Powinniście sobie kupić broń. - Po co nam broń? - Kto was obroni w razie czego? Oni? - Amar zdumiony naszą niefrasobliwością, wyciągnął palec w stronę policjantów, z którymi jeszcze przed chwilą rozmawialiśmy. Nieporadnie użerali się z bandą wyrostków, których dziennikarz oskarżał o zorganizowanie zamachu. Z balkonu na drugim piętrze głośno zaśmiewała się ich matka. Obok leżała brązowa doniczka – dowód rzeczowy w sprawie. Rada Amara wydawała się rozsądna wedle logiki Irakijczyka, wydałaby się być może rozsądna nawet Amerykaninowi. W obu przypadkach prawo do posiadania broni głęboko zakorzenione jest w świadomości narodu. Nam, Polakom, wydawał to się jednak szalony pomysł. Nie tylko jako dziennikarzom, dla których jasne było, że w takich warunkach nawet posiadanie jakiegoś militarnego elementu stroju jest głęboko ryzykowne. Przede wszystkim nie wiedzielibyśmy, kiedy ani jak się nią posłużyć. Paradoksalnie, będąc bezbronni, byliśmy też mniej zagrożeni. Bagdad wydawał nam się na tyle bezpieczny, by nie ograniczać się do jeżdżenia po nim tylko wtedy, kiedy zmuszała nas do tego praca. Jak wszędzie tam, gdzie przebywa się często i chętnie, mieliśmy swoje ulubione miejsca. Podrzędną restauracyjkę na rogu ulicy, gdzie zawsze witała nas „szczekająca” papuga, a kebab [Rodzaj dania z baraniny].oraz iraąi kuzi” smakowały tak, jak nigdzie. Most na Tygrysie, z którego widać było jeden z pałaców Udają i zielone połacie gajów palmowych. Handlową ulicę Karrada, na której od świtu aż do późnego wieczora kupić można było co tylko dusza zapragnie, od żywności począwszy, a na pirackich kopiach nagrań zachodnich i arabskich gwiazd muzyki pop skończywszy. Pękaliśmy ze śmiechu, trzymając w ręku płyty z nadrukiem original copy. Sklepik muzyczny był obwieszony umieszczonymi w ramkach zdjęciami Kadima as-Sahira, legendy irackiej sceny rozrywkowej. Od 1993 roku piosenkarz nie mieszkał w Iraku. Był za to gwiazdą znaną na całym Bliskim Wschodzie. Wydanie jego najnowszej płyty Hafiat Al Kadamain zapowiadane było głośno w arabskim świecie. Przy autostradach w Libanie i Egipcie ustawiono jej reklamę w postaci gigantycznych kilkudziesięciometrowych billboardów. Plakaty Kadima bez najmniejszego trudu dawało się kupić w Jordanii. Ale w Bagdadzie nawet tych kilka skromnych zdjęć mocno nas zaskoczyło. - Saddam zabiłby go, gdyby wróci! do Iraku! – wyszeptał młody chłopak zza lady. - Dlaczego? Bo Saddam był szalony - krótko uciął nasze pytania Irakijczyk. Prawda była o wiele bardziej złożona. To nie Saddam zabiłby Kadima, ale syn dyktatora Udaj. Playboy, mający niebotyczne przeświadczenie o własnej urodzie, z charakteru hulaka, nie znosił rywali. Kiedyś jedna z podobających mu się dziewcząt przyszła na koncert As-Sahira i poprosiła śpiewaka o autograf. Udaj wściekł się. Zadzwonił następnego dnia rano do Kadima i powiedział, że jeśli jeszcze raz się to zdarzy, to go zabije. Nie wiadomo, czy As-Sahir tak przeląkł się gróźb młodego Husajna (zapewne nie pozostały bez wpływu na jego wybór), czy może dość już miał kraju, który wydawał się mu w tej sytuacji istnym domem wariatów. W każdym razie pospiesznie opuścił Irak. Zamieszkał w Egipcie i był właśnie u szczytu sławy. Kręcił wysokobudżetowe teledyski i nagrywał utwory wpadające w ucho zarówno młodszym, jak i starszym słuchaczom. Emigracja, niczym moneta, odwróciła się na jego korzyść, zapewniając mu spokój i powodzenie w show-biznesie. Uśmiechał się teraz ze zdjęcia w sklepie, choć rzadko można znaleźć takie jego fotografie, na których to robi. Zazwyczaj jest refleksyjnie zamyślony, liryczny i melancholijny, tak jak jego piosenki. Nie on jeden padł jednak ofiarą zaborczości i dewiacyjnej pożądliwości Udają. Inny wokalista iracki, Adil Akla miał mniej szczęścia. Udajowi wpadła w oko jego żona. Po tym, jak uprowadzili ją ludzie Husajna, Adil również zniknął. Ludzie spekulowali jedynie, czy został zabity, czy może uciekł gdzieś, bo nie mógł znieść wstydu. Biorąc pod uwagę, że nie odnalazł się nigdy w innym kraju, a przynajmniej ślad po nim zaniknął jako po artyście i twórcy, trzeba przyznać, iż chyba jednak nie żyje. Ilekroć rozmawialiśmy z mieszkańcami Bagdadu, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że to właśnie Udaj był najbardziej złowrogą postacią upadłego reżimu. Jego brata Kusaja owiała mroczna tajemnica, od kiedy odciął się od życia publicznego, po cichu wykonując zadania powierzone mu przez ojca. Saddam, rzeźnik z Bagdadu, przynajmniej dbał o pozory. Udaj, psychopatyczny morderca i gwałciciel, nie dbając o nie zupełnie, jawnie popełniał swoje zbrodnie. Historie o Udaju sprawiają wrażenie ponurej groteski, tak, że aż trudno w nie uwierzyć. Posępny mit starszego syna Saddama urósł do tak ogromnych rozmiarów, że chwilami nie sposób odróżnić, co jest prawdą, a co plotką powstałą na fali kolejnych makabrycznych informacji o wyczynach młodego Husajna. Irakijczycy powiadają, że już w latach młodości Saddam zabierał go na wycieczki do Kasr an-Nihaja - Pałacu Końca, gdzie w 1958 roku zamordowano króla Fajsala II, a później osadzano i torturowano więźniów politycznych. Amerykańscy żołnierze, którzy zdobywali Bagdad, znaleźli w pałacu przewody elektryczne ze szczypcami, metalowe słupki, na których kazano siadać więźniom, oraz małe gilotyny do obcinania palców. Najbardziej znane są opowieści o przestępstwach Udają na tle seksualnym. Tysiące razy zdarzało się, że wprost z ulicy porywał kobiety, które mu się podobały. Ofiary jego chorobliwego popędu, zhańbione do końca życia, niekiedy pozostawały później w jego haremie, lecz równie często znajdywano ich ciała porzucone gdzieś na ulicy lub w parku. Raz Udajowi spodobała się żona Saada Abd ar-Razzaka, jednego z oficerów armii. Była mężatką tylko jeden dzień - opowiadał Amar, purpurowy ze złości jak zawsze, gdy pytaliśmy go o starszego syna Saddama. - Zabrał ją do jednego z hoteli i próbował zgwałcić. Gdy dziewczyna się opierała, wyrzucił ją z szóstego piętra. Żołnierz przeklął Udają i został skazany za obrazę rodziny prezydenta. - Skąd o tym wiesz? - O egzekucji Saada Abd ar-Razzaka pisały irackie gazety. Oczywiście nie mówiono, jak do tego doszło, ale ja to wiem. Jestem synem hotelarza... sami wiecie. Zresztą w Bagdadzie takie wieści szybko się rozchodzą. George Nichola, młodziutki student anglistyki na bagdadzkim uniwersytecie twierdził, że Udaj najbardziej upodobał sobie chrześcijanki. Nichola sam był chrześcijaninem i wiele razy opowiadał, jaki strach i obrzydzenie wywoływało samo imię starszego syna Saddama wśród jego koleżanek. - Kiedyś w kościele odbywała się pasterka. Byłem wtedy małym chłopcem, rodzice zabrali mnie tam razem ze starszymi siostrami - wspominał. - W połowie nabożeństwa do kościoła wpadł Udaj ze swoimi siepaczami i zaczął wybierać sobie dziewczyny do haremu. - Jak wiele ich wtedy zabrał? - Żadnej. Na tej samej pasterce był Tarik Aziz i przepędził Udają ze świątyni. Ale później jeszcze zdarzało się, że Udaj przyjeżdżał do kościołów po kobiety. W całym Iraku nie było bardziej znienawidzonej osoby niż Udaj. - Wszyscy w tym kraju nienawidzili Udają, ale jego rodzina nienawidzi go najbardziej - mówi! w jednym z wywiadów dla „Newsweeka” Yusuf, były ochroniarz Saddama Husajna. Familijne niesnaski stały się zresztą przyczyną poważnych kłopotów Udają. Kiedy 12 grudnia 1996 roku wybrał się na przejażdżkę po Bagdadzie swoim nowiusieńkim kabrioletem Porsche (kochał samochody, miał ich podobno setki w swoich garażach), na jednym ze skrzyżowań w bogatej dzielnicy Al-Mansur zatrzymało się przy nim dwóch motocyklistów. Mężczyźni ni stąd ni zowąd wyciągnęli pistolety i kilka razy wystrzelili w jego stronę (trafiło go według różnych źródeł od ośmiu do dwunastu kul). Według oficjalnej wersji lansowanej w irackiej telewizji zamach zorganizował irański wywiad. Jest jednak tajemnicą poliszynela, że jego pomysłodawcą był wuj Udają - Watban. Rok wcześniej na jednym z przyjęć upojony alkoholem starszy syn Saddama przestrzelił mu kolano, miażdżąc rzepkę, zazdrosny, że Watban tańczył lepiej od niego. Sprawa zamachu została w rodzinie. Udaj lizał rany kilka lat. Już nigdy nie poruszał się tak, jak wcześniej. Przeszedł wiele skomplikowanych operacji dzięki sprowadzonym zza granicy chirurgom. Z lewego uda została mu tylko kość otoczona cienką warstwą tkanki mięśniowej, przez co do końca życia miał poważne kłopoty z chodzeniem. W czasie pobyłu w szpitalu jego pierwszym życzeniem było, aby ochroniarze natychmiast przyprowadzili mu jakąś kobietę. Chciał sprawdzić, czy w strzelaninie nie ucierpiała jego męskość. Irakijczycy wiele lat karmili się plotką, że jednak ucierpiała. Życzyli mu tego z całego serca wszyscy, lecz chyba najbardziej sportowcy. Jako szef komitetu olimpijskiego Udaj stał się ich koszmarem, senną marą, która nie znika po przebudzeniu. Torturował ich i szykanował, ilekroć osiągali wyniki gorsze niż światowa czołówka, od której grubo odstawałi poziomem. Piłkarze narodowej reprezentacji po każdym przegranym meczu musieli liczyć się z tym, że na polecenie starszego syna Saddama oprawcy będą ich bili po stopach metalowymi prętami lub rozkażą godzinami biegać na bosaka po gorącym asfalcie. Jeden z bramkarzy po przegranym spotkaniu, nie czekając na karę za wpuszczone gole, popełnił samobójstwo zaraz po wejściu do szatni. Tak samo prześladowani byli sportowcy uprawiający inne dyscypliny. Gdy wielka, rozżarzona kula zaczyna czerwienieć, ciężko opadając w dół jak powieki walczącego ze snem, spracowanego robotnika, to znak, że zbliża się wieczór. Purpura zachodu słońca rozlewa się na irackim niebie wcześniej niż w Europie. Codziennie przychodzi znienacka i po cichu, jakby chciała przyłapać w biegu pełne ludzi ulice, rozpraszając pojedyncze promienie na płaskich dachach i gładkich fasadach budynków. Tego dnia, gdy czerwień czaiła się jeszcze w ukryciu, recepcjonista wszedł do naszego pokoju, krzycząc od progu, że mamy gościa. - Co za Mark?...A, Marek. OK. Już schodzimy. Nasi gospodarze nie kryli zaskoczenia faktem, że przybysz z Europy biegle włada arabskim. Niezwykle miły, młody chłopak, w garniturze koloru ecru od Pierre Cardina, przyjechał do Bagdadu na początku sierpnia 2003 roku. Jego nowy wizerunek różnił się znacznie od tego, który znaliśmy z czasów, kiedy jako przeciwnik wojny w Iraku chodził na demonstracje antywojenne w Warszawie. Śmialiśmy się z tego wspólnie. Arabista i arabofil, wraz z bratem bliźniakiem i grupą przyjaciół o podobnych zainteresowaniach założyli portal internetowy Arabia.pl. Sympatyczni jajogłowi już w czasie wojny znaleźli się w centrum zainteresowania wszystkich, których interesy choćby ocierały się o Irak, poczynając od wojska, które poszukiwało tłumaczy arabskiego, przez tych, dla których arabiści mogliby wykonywać pracę analityczną, po sektor gospodarczy. Biznes potrzebował ich do osadzenia interesów w Iraku. Marek, choć zaledwie miesiąc wcześniej przyjechał do Bagdadu, czuł się tu jak ryba w wodzie, co widać było od razu. Poprzedniego dnia odwiedziliśmy go w willi, gdzie mieszkał i gdzie mieściło się jego biuro. Przygotowywaliśmy właśnie materiał o stawianiu na nogi irackiej gospodarki, ale chcieliśmy się też z nim zobaczyć z czysto towarzyskich powodów. Umawialiśmy się na to spotkanie jeszcze w Polsce. Ciężko było dodzwonić się na jego Thurayę [Thuraya - arabska sieć telefonii satelitarnej.] więc pojawiliśmy się niezapowiedziani. Nie było go, lecz sympatyczny Irakijczyk, który przedstawił się jako inżynier, posadził nas w saloniku i zaproponował, żebyśmy poczekali. Marek miał wkrótce wrócić. W stojącym niedaleko ulicy 14. Ramadanu, dużym piętrowym domu swoje biura miało kilka firm. Czekając na Marka, poznawaliśmy rezydujących w willi biznesmenów. Z wizytówki, którą wręczył nam Simon, nie wynikało co prawda, czym zajmuje się jego firma, ale bardziej interesowały nas warunki, w jakich ten korpulentny Irlandczyk o łagodnej powierzchowności i jemu podobni przybysze z Zachodu pracują w Bagdadzie. W mieście co noc słychać było strzały, a i w ciągu dnia łatwo było stać się ofiarą choćby interwencji policji. Świeżo w pamięci mieliśmy poranną sytuację, kiedy pod naszym hotelem nowi stróże prawa próbowali zatrzymać na gorącym uczynku złodziei samochodów. Wywiązała się strzelanina, w wyniku której zginął jeden ze złodziei, ale też dwóch policjantów i dwóch przechodniów. Trudno było to miasto nazwać bezpiecznym. Simon uśmiechnął się tylko pod nosem na pytanie, jak radzi sobie z poczuciem zagrożenia. - Nie ma wątpliwości, to ostatnie pięć minut dla tych, którzy chcą robić w Iraku interesy - mówił. - Wtedy, kiedy będzie bezpiecznie, będzie już też za późno. Aż dziw brał, że mówi to tak spokojnie. Kilkanaście dni wcześniej w ulicznym napadzie stracił neseser zawierający 30 tysięcy dolarów. W Iraku nadal nie było systemu bankowego, ale Irlandczyk niespecjalnie się tym przejmował. Najwyraźniej przyzwyczaił się do wożenia pieniędzy w teczce. Miał za sobą kilka lat pracy w Arabii Saudyjskiej. Można się było zorientować, że robi interesy z wojskami okupacyjnymi, z tworzącymi się agendami rządowymi, ale także z sektorem prywatnym. Choć to słowo nie padło wprost, między wierszami sugerował, że swój niebagatelny majątek zamierza pomnożyć dzięki największemu bogactwu naturalnemu Iraku - ropie. Brak uregulowań prawnych był okolicznością sprzyjającą, a nie przeszkodą. Simon, jako człowiek obyły z Arabami, nie pomstował na ich specyficzne poczucie czasu i nie narzekał na odmienny od światowych standardów sposób robienia przez nich interesów. O Irakijczykach wypowiadał się z sympatią, chwalił ich jako pracowników i partneróV w interesach. Tak, jak inny biznesmen posiadający biuro w tym samym domu, ale już Irakijczyk - Dżamal Al-Dżanabi, popijając herbatkę, psioczył na Amerykanów. Zaiste osobliwe było to towarzystwo. Dżamala na krok nie odstępowali dwaj barczyści ochraniarze z głowami wyrastającymi bezpośrednio spomiędzy ramion. Nonszalancko porzucili na sofach pistolety i uśmiechając się słodko, wpatrywali się w nas z zaciekawieniem. Ich szef był przeciwieństwem pewnego siebie Simona. Kiedy poprosiliśmy go o rozmowę, przed kamerą i mikrofonem stanął wyraźnie speszony. Nieco rozluźnił się dopiero, gdy skończyliśmy nagrywać. „Oil-Murhent - inicjatywa prywatna. Transport wodny i lądowy” - zapisał nam na kartce inżynier, który tłumaczył rozmowę, bo Dżamal nie znał angielskiego. Iracki przedsiębiorca posiadał flotę wozów - cystern, którymi przed wojną szmuglował ropę do Jordanii, a także, jak przyznawał z lekkim zakłopotaniem, kilka tankowców. Kiedy skończyliśmy rozmowę, nim wsiadł w towarzystwie swych ochroniarzy do czarnego BMW, poprosił, żebyśmy zapisali mu nasz adres w Bagdadzie. - Pan Dżamal wyśle wam najlepsze irackie potrawy - zakomunikował nam zaradny inżynier, który zadowolony był z tego, że zaaranżował biznesmenom dwie rozmowy, a nam ułatwił zadanie przygotowania materiału o nowej irackiej gospodarce. - Pan Dżamal uwielbia dobrą kuchnię i zna się na niej. Zapytajcie pana Simona - dodał, odwracając się w stronę Irlandczyka. Ten uśmiechnął się, składając rękę na opasłym brzuchu. - Nie wiem, jak Dżamal to robi, ale zawsze potrafi znaleźć najlepsze zubajdy [Gatunek ryby rzecznej o wyjątkowo delikatnym smaku. W Bagdadzie, tuż po wojnie była ona niezmiernie rzadko dostępna, a jej ceny osiągały astronomiczną wysokość.] w mieście - poinformował, puszczając oko. Marek wrócił późno, więc towarzyską pogawędkę trzeba było odłożyć. Nie chcieliśmy kręcić się ulicami po nocy. Jazda po zmroku wciąż była zbył niebezpieczna. Umówiliśmy się na spotkanie w naszym hotelu. Pojawił się dwa dni później. - Wejdź do nas górę, wysyłamy jeszcze materiały. - ...Pamiętacie Dżamala?... Wyobraźcie sobie, że wczoraj urządził imprezę... - sapiąc, opowiadał nam Marek, kiedy wdrapywaliśmy się po schodach na czwarte piętro. Windy działały z rzadka, gdy na chwilę włączano miejskie zasilanie, a nawet wtedy wsiadanie do nich było ryzykowne. Zanik prądu mógł oznaczać utknięcie na kilka godzin w metalowej klatce. Nasz znajomy był podekscytowany, a równocześnie zmieszany. Iracki biznesmen postanowił nawiązać bardziej przyjazne stosunki z Markiem i Simonem. Zorganizował przyjęcie, na które, ku zaskoczeniu Marka, przywiózł trzy dziewczyny. Szybko wyszło na jaw, że to dziewczyny do towarzystwa z haremu Udaja. Obu synów Saddama Husajna Amerykanie zabili w Mosulu pod koniec lipca 2003 roku. Najprawdopodobniej wydał ich właściciel willi, w której się ukrywali. Gdy żołnierze jednostki powietrzno-desantowej szturmowali dom szejka Nawafa az-Zaj-dana, on sam miał, wedle naocznych świadków, siedzieć w amerykańskim samochodzie wojskowym i nerwowo palić papierosy. Nagroda za informacje, które doprowadzą do schwytania każdego z synów byłego irackiego przywódcy, wynosiła 15 milionów dolarów. Jeśli wydał synów Saddama, zamieszkał zapewne już gdzieś z dala od Iraku. Zgodnie z plemiennym kodeksem honorowym zdrajca był skończony, ale noc, która nastąpiła po tych wydarzeniach, obchodzona była niemal w całym Iraku jako święto. Szpitale znów wypełniły się ofiarami przypadkowych postrzeleń po tym, jak Irakijczycy w euforii strzelali na wiwat. Dopiero w dniu pogrzebu telewizje pokazały kilkunastu mężczyzn stojących nad grobami Udają i Kusaja w Tikricie, wygrażających pięściami, zapowiadających rychły odwet i wróżących okupantom nieuchronną klęskę. Wydawało się, że w ślad za synami Amerykanie dopadną wkrótce również Saddama Husajna, ale arabskie stacje telewizyjne wielokrotnie emitowały jego przemówienia, w których nawoływał do walki z okupantem. CIA niemal za każdym razem potwierdzała, że głos był autentycznym głosem Husajna. - Mój przyjaciel Udaj! Nie mówi o nim inaczej, jak tylko w ten sposób... - referował przebieg urządzonego przez Dżamala przyjęcia Marek. Śmialiśmy się, gdy opowiadał o tym, jak musiał bronić się przed stręczącym dziewczyny Dżamalem, w głębi ducha przerażeni byliśmy jednak coraz wyraźniejszym obrazem irackiej transformacji, która dokonywała się na naszych oczach. - Wszyscy ludzie Dżamala są byłymi ochroniarzami Udaja - ciągnął Marek tonem, jakim opowiada się niemiłą przygodę, która spotkała nas właśnie przed chwilą. - Nie powinien siedzieć? - Amerykanie sami dali mu pozwolenie na broń. Dżamal był jednym z tych ludzi, którzy właśnie wymykali się naszemu pojęciu sprawiedliwości. Być może jego wina polegała jedynie na tym, że zajmował się niedozwolonym w świetle embarga ONZ eksportem ropy. Bez wątpienia robił to jednak pod parasolem władzy sprawowanej przez klan Tikritich. Jego szczęście polegało na tym, że nie znalazł się na liście 52 osób poszukiwanych przez Amerykanów. Dzięki temu teraz ustawiał się już w nowej irackiej rzeczywistości. On i jemu podobni ludzie, udziałowcy poprzedniego systemu, rozpaczliwie poszukiwali kontaktu z Amerykanami i Europejczykami; z każdym, kto mógł legitymować ich nową pozycję, opartą na pieniądzach i znajomościach. Właśnie ruszyły przetargi na odbudowę Iraku - znakomita okazja, by zalegalizować zdobyte w czasach Saddama pieniądze. Wystarczyło znaleźć odpowiednie dojście i kogoś, kto wiedział, „jak się to robi”. Wiele razy spotykaliśmy się ze zdaniem, że zmieniły się formularze i procedury, mechanizm jednak został ten sam. Kraj pogrążony był w wszechobecnej korupcji. Ci, którzy nie mieli dostać ani okruszka z podziału tortu, buntowali się przeciw temu najbardziej. Niewielka demonstracja w centrum Bagdadu mogła przerodzić się w strzelaninę, gdy otwierano ogień, aby rozpędzić protestujących bezrobotnych. Tak było w końcu września, kiedy byli członkowie specjalnego oddziału ochrony Saddama Husajna domagający się pracy, zaczęli rzucać w kierunku policji kamieniami i podpalać samochody. Uczestnicy demonstracji oskarżali o korupcję pracowników organizacji, której zadaniem było znalezienie im pracy. Kiedy około 200-osobowy tłum stał się agresywny, policja otworzyła ogień, aby rozpędzić manifestację. Jeden z protestujących, dwudziestojednoletni Ali Hamid, oświadczył wtedy reporterowi Associated Press, że demonstranci zapłacili wcześniej za umieszczenie ich na liście przyszłych funkcjonariuszy. - Wszyscy ci policjanci są skorumpowani. Daliśmy im pieniądze, by zarejestrowali nas jako kandydatów, a gdy wróciliśmy, powiedziano nam, że nie mamy tu nic do roboty. Oni są wszyscy skorumpowani, od oficerów do zwykłych policjantów - powiedział Ali. Czy na tym miałaby polegać iracka gruba kreska? Jeśli tak, to mijała Dżamala o włos, pozostawiając go po stronie ocalonych i tych, którzy być może najwięcej wygrali. Jak na razie Dżamal był nietykalny. Nowa iracka policja nie miała bowiem prawa aresztować nikogo z byłych prominentów spoza listy poszukiwanych przez Amerykanów. Takie zarządzenie cywilnego administratora Iraku, Paula Bremera, miało zapewne ograniczyć odwet na radykalnych baasistach, choć raczej nie dlatego, że ten chciałby ich chronić. Chodziło o to, by pod pozorem dokonania rozrachunku z niezbyt odległą przeszłością, nie dać sposobności do rozprawienia się z nową władzą. Amerykanie nie mieli specjalnego zaufania do rad miejskich, które Irakijczycy powoływali w niezwykle szybkim, wręcz zaskakującym tempie. Siły koalicyjne nie były w stanie ich kontrolować, a danie im zbył dużych uprawnień mogło się okazać krokiem samobójczym. Lokalne władze w tym samym stopniu gromadziły przeciwników Saddama, co płynęły na fali niechęci do okupantów. Podczas jednego ze spotkań z dziennikarzami gubernator Karbali zmroził pełną dziennikarzy salę odpowiedzią na pytanie o to, jakiego rodzaju wyposażenia potrzebuje podległa mu w prowincji iracka policja. Wśród potrzeb wymienił bowiem broń przeciwlotniczą. Tymczasem nad miastem latały jedynie amerykańskie śmigłowce. Rady miejskie Karbali i Nadżafu od początku postawiły sprawę jasno - nie chcemy amerykańskich patroli na ulicach naszych miast! Nawet Ahmad Czalabi, który do powołanych pod protektoratem Stanów Zjednoczonych irackich władz tymczasowych - Rady Zarządzającej - wszedł wyłącznie dzięki Amerykanom, kiedy tylko został w wyniku przyjętego mechanizmu rotacyjnego przewodniczącym, natychmiast opowiedział się za wycofywaniem wojsk okupacyjnych z Iraku. Na domiar złego Amerykanie, nie mogąc poradzić sobie z prześwietleniem irackiego podziemia, coraz częściej zatrudniali byłych członków służb bezpieczeństwa. Kiedy rozpoczynała się wojna w Iraku, raz po raz ktoś ostrzegał, że będzie to drugi Wietnam. Inni mówili, że interwencja amerykańsko-brytyjska podobna jest do wkroczenia Rosjan do Afganistanu. Jednak niezależnie od tego, na ile oba te scenariusze mogą się komuś kojarzyć z rozwojem sytuacji w Iraku, słowa Ho Chi Minha: „Możecie zabić stu Wietnamczyków każdego dnia, my zabijemy jednego Amerykanina i zobaczymy, kto pierwszy będzie miał dosyć” nabierały nowego znaczenia i brzmiały jak szydercze echo z przeszłości. Zwolennicy Saddama Husajna nieustannie nękali siły koalicji, do najpoważniejszych w skutkach ataków doszło nie tylko w Nadżafie, ale też w Bagdadzie, który stał się widownią spektakularnych zamachów. Na początku sierpnia nieznani sprawcy zdetonowali samochód-pułapkę pod ambasadą Jordanii. Zamach trafił w zapotrzebowanie społeczne. Protestujący darli flagi Jordanii i palili zdjęcia króla Abdullaha. Tydzień wcześniej Jordania udzieliła azylu córkom Saddama Husajna, stąd zamach ten chyba szczególnie Amerykanów nie zaskoczył. Waszyngton w tych dniach zintensyfikował bardzo starania o przegłosowanie w ONZ nowej, sankcjonującej okupację Iraku rezolucji. Jej uchwalenie tylko o kilka dni wyprzedziło kolejny atak. Tym razem zdawał się on odwetem na wspólnocie międzynarodowej. Ciężarówka wypełniona materiałem wybuchowym stanęła obok budynku dawnego hotelu Canal, tuż przy oknie gabinetu szefa misji ONZ w Iraku, Brazylijczyka Sergio Vieira de Mello. Oprócz niego wybuch zabił jeszcze 23 zatrudnione w misji osoby. „Nie zamkniemy naszej placówki w Bagdadzie, nie damy się zastraszyć” - niemal natychmiast odpowiedziała kwatera główna ONZ. Tyle tylko, że chętnych do pracy w Iraku obcokrajowców było coraz mniej. Niemal natychmiast redukcje personelu swojej placówki zapowiedział Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Ta organizacja również zaczęła otrzymywać informacje o tym, że jest potencjalnym celem zamachowców. Przeszło miesiąc później, po kolejnym, choć mniejszym w skutkach zamachu na pracowników ONZ, kwatera główna z Nowego Jorku zdecydowała o wycofaniu 19 pracowników Narodów Zjednoczonych z Iraku. W ciągu zaledwie sześciu miesięcy od 1 maja 2003 roku, czyli od czasu ogłoszenia przez George’a W. Busha zakończenia głównych działań wojennych, w Iraku zginęło ponad 180 żołnierzy amerykańskich. Siły antykoalicyjne wspierane w trudnym do określenia stopniu przez międzynarodówkę terrorystyczną z miesiąca na miesiąc atakowały coraz śmielej i precyzyjniej. Zwolennicy dawnego systemu najbardziej dawali o sobie znać w trójkącie sunnickim w centralnej i północnej części kraju. Bagdad, Latifijja, Falludża, Ar-Ramadi, Tikrit: te nazwy przestały dla Amerykanów oznaczać już tylko miejscowości. Stały się synonimem pierwszej linii frontu, na której nowoczesna technika wojskowa przegrywała z wymyślnymi pułapkami bombowymi przy drogach, niespodziewanymi ostrzałami w gąszczu wąskich uliczek i atakami rakietowymi na śmigłowce. Nie było już dnia, w którym nie zginąłby przynajmniej jeden żołnierz Stanów Zjednoczonych. Po pół roku od obalenia reżimu Husajna głównodowodzący sił koalicyjnych przyznał wreszcie, że o żadnej misji stabilizacyjnej ciągle nie może być mowy. „To jest wojna” - ogłosił w połowie listopada generał Ricardo Sanchez. Dostał nawet reprymendę z Waszyngtonu za to niedyplomatyczne określenie, niezgodne z oficjalną linią przyjętą przez Biały Dom. Żadne napomnienia nie zmieniały jednak faktu, że w Iraku trwała pełzająca wojna partyzancka. Ginęli nie tylko Amerykanie. Do zamachów na wojska koalicji zaczęło dochodzić już nawet na dość spokojnym dotychczas południu Iraku. W okolicach Al-Kut - irackiego Las Vegas niezidentyfikowani sprawcy nieustannie polowali na Ukraińców. W Nasirijji zamachowcy-samobójcy wjechali cysterną wyładowaną materiałami wybuchowymi w siedzibę włoskich karabinierów. Zginęło wtedy ponad 30 osób, w tym 19 Włochów. Pozostałymi ofiarami byli Irakijczycy: policjanci i cywile, którzy znaleźli się akurat przypadkowo w złym miejscu. Także Polacy, którzy zaangażowali się w pomoc utrzymania porządku w Iraku, nagle uświadomili sobie, że wojna jest bliżej, niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać. Pod Al-Musajib - miasteczkiem, do którego swego czasu się zabłąkaliśmy i które wówczas wyglądało, jakby wojna i wszystko, co jest z nią związane, wcale go nie obchodziło. 6 listopada 2003 roku zginął pierwszy polski żołnierz, major Hieronim Kupczyk. Konwój, w którym jechał z amerykańskiej bazy Dogwood pod Bagdadem do Karbali, ostrzelano z broni maszynowej. Polski oficer w sformowanej przez ponad 20 krajów międzynarodowej dywizji był szefem szkolenia irackich oddziałów paramilitarnych. To był jeden z serii precyzyjnie zaplanowanych zamachów o podobnym scenariuszu. Tyle że wcześniej ginęli w nich Irakijczycy - sędziowie śledczy, którzy zajmowali się ściganiem zbrodni popełnionych przez reżim Saddama. Polski oficer został zabity tak jak oni - w samochodzie, na drodze. Otrzymał postrzał w szyję. Lekarzom z polowego szpitala nie udało się go uratować. Był to pierwszy żołnierz - obywatel kraju innego niż Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, który zginął w Iraku po obaleniu reżimu. Marcin: W Camp Dogwood byłem tylko raz, na tydzień przed śmiercią majora Kupczyka. Odbywały się tam szkolenia nowych oddziałów irackiej obrony cywilnej. Żeby dotrzeć do bazy, trzeba skręcić z głównej trasy na pustynne tereny i przez dłuższy czas jechać wąskimi dróżkami po odludziu. Dookoła są tylko zwały piachu i opuszczone rudery. I właśnie z jednego z takich zrujnowanych budynków napastnicy ostrzelali polski konwój. Grad pocisków znów posypał się w kierunku samochodów kilkadziesiąt metrów dalej. Żołnierze odpowiedzieli ogniem i przyspieszyli. Po przejechaniu kolejnych kilkudziesięciu metrów maski honkerów podziurawiły następne serie z karabinów maszynowych. Major Kupczyk jechał pierwszym samochodem. Dwie kule trafiły go w szyję, jedna utkwiła w kamizelce. Dla zwiększenia siły rażenia pociski, którymi posługiwali się zamachowcy, były specjalnie zmodyfikowane; miały nacinane czubki. Jeden z lekarzy szpitala polowego w Karbali powiedział mi później, że nawet gdyby reanimacja majora rozpoczęła się natychmiast po otrzymaniu postrzału, szansę na uratowanie oficera wzrosłyby najwyżej o jakieś 20 procent. Jesienią bojówkarze Saddama Husajna wspierani przez terrorystów z Al-Kaidy przestali się ograniczać tylko do atakowania żołnierzy. Zamachy na ludność cywilną stały się w Iraku równie powszechne. Pierwszy dzień ramadanu, muzułmańskiego miesiąca postu, okazał się w Bagdadzie najczarniejszym dniem od czasu zakończenia wojny. W serii pięciu samobójczych ataków bombowych zginęły wtedy 42 osoby, a ponad 200 zostało rannych. Najgorszym w skutkach zamachem była eksplozja samochodu-pułapki, który wjechał w siedzibę Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża. Spaliśmy jeszcze, gdy okolicą wstrząsnął potężny wybuch. Wybiegliśmy na balkon hotelowego pokoju przekonani, że bomba eksplodowała po drugiej stronie ulicy. Nocowaliśmy wtedy w niewielkim apartamentowcu na tyłach „Palestyny”, która ze względu na liczbę zamieszkujących w niej cudzoziemców była dość prawdopodobnym celem ataków. Hotel jednak stał nienaruszony, za to w oddali, nie więcej niż dwa-trzy kilometry w linii prostej, tam gdzie kończyła się ulica Al-Nida, wznosiły się kłęby czarnego dymu. Gdy dojechaliśmy na miejsce, budynek Czerwonego Krzyża i stojące przy nim samochody jeszcze się paliły. Iraccy policjanci próbowali zorganizować akcję ratunkową, przeganiając z ulicy zbierających się gapiów, którzy tarasowali drogę karetkom. Syreny na dachach samochodów oznaczonych emblematem Czerwonego Półksiężyca wyły jak oszalałe. Z okolicznych domów wychodzili zakrwawieni ludzie trafieni odłamkami szkła wypadającego z okien lub poranieni gruzem sypiącym się z sufitu. Wymijały nas kolejne wozy strażackie. Po chwili cała ulica płynęła w strugach wody wyrzucanej pompami z ogromnych zbiorników. Wkoło roznosił się zapach spalonej gumy. Pożar szybko dał się ugasić i dopiero wtedy można było ocenić skalę zniszczeń. Budynek Czerwonego Krzyża ledwie się trzymał. Jego ściany popękały wszerz i wzdłuż. Z chroniących go betonowych bloków i metalowego ogrodzenia nie pozostał nawet ślad. Dach częściowo się zawalił. - Stałem z moim znajomym na tyłach domu, kiedy eksplodowała bomba. Podmuch rzucił nas na ziemię - Abdul Ahmed, mieszkaniec kamieniczki sąsiadującej z siedzibą Czerwonego Krzyża, pociągnął nas za sobą. - Pobiegłem, żeby zobaczyć, czy nic nie stało się moim dzieciom i żonie. Ona była w kuchni, synowie jeszcze spali. Wszyscy cudem przeżyli. Mieszkanie Abdula wyglądało, jakby przeszło przez nie tornado. Wszystkie meble były przewrócone na ziemię, pod butami chrzęściły drobne odłamki szkła, z sufitu na podłogę sypał się tynk. - Zobaczcie, co wleciało przez okno do pokoju - mężczyzna trzymał w ręku stalową kształtkę mającą mniej więcej metr długości. Później dowiedzieliśmy się, że takich metalowych kątowników było więcej. Zamachowiec samobójca wyładował nimi samochód dla zwiększenia siły rażenia. Aby nie wzbudzać podejrzeń, przemalował auto tak, aby przypominało karetkę pogotowia. Wróciliśmy do hotelu, gdy teren wokół budynku Czerwonego Krzyża obstawiła szczelnie amerykańska armia. Dopiero wtedy dotarła do nas informacja, że tego ranka ataków bombowych było więcej - zamachowcy wysadzili się jeszcze przy czterech posterunkach irackiej policji. Jeden zamach udało się udaremnić. Tylko w Czerwonym Krzyżu tego dnia zginęło 12 osób; wszyscy byli cywilami, obywatelami Iraku. Iracki ruch oporu, czy też terroryści, niezależnie jak ich nazwiemy, zazwyczaj atakował w soboty. Wtedy gdy poukładana Europa odpoczywała, wiadomości te miały najlepsze przebicie w mediach. Amerykanie odnosili też sukcesy. Pod koniec sierpnia ujęli Alego Hasana al-Madżida, którego nazywali Chemicznym Alim. Irakijczyków to przezwisko bawiło, co tylko utwierdzało nas w przekonaniu o dość niezwykłym poczuciu humoru mieszkańców tego kraju. Ali, kuzyn byłego prezydenta Iraku Saddama Husajna, oskarżony byl o kierowanie działaniami armii irackiej przeciwko Kurdom, w tym o dokonaną przy użyciu broni chemicznej masakrę w Halabdży. Według Human Rights Watch na niego spada odpowiedzialność za śmierć bądź też zaginięcie w niewyjaśnionych okolicznościach 100 tysięcy kurdyjskich cywilów. Jeszcze w kwietniu koalicja amerykańsko-brytyjska informowała, że Al-Madżid zginął w czasie ataku koalicyjnego w Basrze. Później jednak przedstawiciele wojsk amerykańskich i brytyjskich przyznali, że zbombardowano jedynie miejsce, gdzie mógł przebywać. Tym razem był żywy w rękach sił koalicji. Dnia 3 września, po ponaddwumiesięcznym okresie istnienia Rady Zarządzającej, w Bagdadzie zaprzysiężono 25 członków czegoś w rodzaju rządu tymczasowego. Nie zyskał on pełnej międzynarodowej akceptacji, nie uznały go np. kraje wcześniej przeciwne wojnie: Francja i Niemcy. Trzynaście ministerstw w tym rządzie otrzymali szyici, pięć sunnici, pięć Kurdowie, po jednym Turkmeni i chrześcijanie. Każdy z ministrów dostał jednak specjalnego, mianowanego przez koalicję nadzorcę. Większość z nich stanowili Amerykanie. Rząd iracki mimo wielu wysiłków, aby zmienić ten obraz, przez wielu Irakijczyków postrzegany był jako władza marionetkowa. Bariery dzielące iracką opozycję na wygnaniu nie zniknęły w obliczu tworzenia powojennego lądu. Członkowie zespołu, który został wyznaczony, by opracować konstytucję, po kilku tygodniach pracy uznali za nierealne, by powstała ona w ciągu pół roku, tak jak to pierwotnie zakładano. Byli zbył podzieleni w zasadniczych kwestiach, takich jak rola muzułmańskiego prawa w przyszłej konstytucji, kształt nowego systemu politycznego, a nawet w sprawie tego, jak wybierać delegatów do zgromadzenia konstytucyjnego. W chwili, kiedy kończymy pisać tę książkę, prace nad konstytucją nadal trwają, choć od czasu zakończenia głównych działań wojennych minęło już nie tylko pół roku, lecz prawie dziewięć miesięcy. Najbardziej spektakularnego sukcesu, ważniejszego chyba nawet od zdobycia Bagdadu, Amerykanie doczekali się dopiero pod koniec roku. Najpierw jak zwykle świetnie poinformowana, irańska agencja prasowa IRNA, później przedstawiciele mniejszości kurdyjskiej, aż w końcu osobiście cywilny administrator Iraku Paul Bremer, poinformowali, że w sobotę 13 grudnia 2003 roku został zatrzymany as pik. Amerykańscy żołnierze wspólnie z peszmergami wytropili go w miejscowości Dawar, 16 kilometrów od rodzinnego Tikritu. Saddam Husajn ukrywał się w ciemnej piwnicy, do której wejście zamaskowano cegłami i piachem. Miał przy sobie 750 tysięcy dolarów. Nie znaleziono przy nim żadnych środków łączności, co pozwala wątpić w teorię, że osobiście dowodził ruchem oporu. Byłego dyktatora pokazano w telewizji brudnego i zarośniętego niczym paryski kloszard. Wojskowy lekarz sprawdzał, czy we włosach nie zagnieździły mu się wszy. Człowiek, który miał rzucić na kolana Amerykę, wyglądał na oszołomionego, nie stawiał najmniejszego oporu przy zatrzymaniu, a nawet obiecywał współpracę. Runął mit niezłomnego prezydenta. Pojawiła się także szansa na to, że Irakijczycy będą mogli wreszcie rozliczyć się ze swoją przeszłością. Ma nią być proces byłego dyktatora. A George W. Bush po raz pierwszy od dawna z nadzieją pomyślał o reelekcji. Wracając zaś do Dżamala, to bez większego żalu wypada nam poinformować, że nie wiemy, czy zgubił nasz adres, czy o nas zapomniał, czy też znalazł sobie kogoś bardziej godnego uwagi. W każdym razie ani zubajd, ani żadnego innego posiłku, na szczęście od niego nie otrzymaliśmy. Ani wtedy, ani nigdy później.