Tytuł oryginału hiszpańskiego UNA MEXICANA EN LA GUERRA DE ESPANA Portret autorki MANUEL AMARAL Obwolutę i okładkę projektował WŁADYSŁAW BRYKCZYŃSKI Mąż mój, Virgiho Leret Ruiz, był kapitanem lotnictwa, pilotem i obserwatorem; miał uprawnienia lotnika i inżyniera w lotnictwie cywilnym na liniach międzynarodowych. Pamięci Jego książkę tę poświęcam. Copyright by „La Prensa", Mexlco „Czytelnik", Warszawa 1968. Wydanie I Naktad 8 280 egz. Ark. u,yd. 10; ark. druk. li,5. Papier druk. mat. 82X10ł, kl. V, 70 g z Częstochowy. Oddano do składu 22 I 68. Podpisano do druku n v 68. Druk ukonczon w czerwcu 1968. Zakłady Graficzne w Toruniu Zam. wyd. 981; druk. 208. H14. Cena zł 13.— Prlnted m Poland Wenezuela, Caracas, 1951 Meksyk, 1962 Muszę Ci wyznać, życzliwy Czytelniku, że książkę tę pisałam kilkakrotnie. Tam, w Hiszpanii, zawinęłam rękopis w ceratę i zakopałam w ziemi; później leżał on w wygaszonym piecu, przeznaczony do spalenia. Wrzuciły go tam drżące ręce moich córek i moje własne, w chwili kiedy falangiści dobijali się do naszego mieszkania. Lata minęły, zapragnęłam zrekonstruować moje dzieje. Ogarnął mnie dręczący niepokój, jak gdybym miała do spełnienia ważną misję. Ciążył na mnie obowiązek napisania tej książki i napisałam ją po raz wtóry, w przekonaniu, że nie będę musiała jej ukrywać, gdyż w owym czasie wojska naszych sprzymierzeńców wypierały faszystów. Napisałam i — zaledwie ją ukończyłam — znowu musiałam ją schować... „To tak, jakbyś trzymała w ręce bombę!" — mówili mi wszyscy, którzy o niej wiedzieli. Nalegano, bym ją zniszczyła. Kiedy nasz wyjazd do Ameryki przybierał realne kształty, książka ta mogła stać się groźną przeszkodą... Zanim ją jednak zniszczyłam, zrobiłam notatki, aby móc kiedyś do tej pracy wrócić. Do bagażu włożyłam kilka kartek papieru zapisanych szyfrem tylko dla mnie zrozumiałym... ,.Materiały do powieści przygodowej i kryminalnej", tak je zatytułowałam, i wszystko, co te stronice ,1.1 zawierały, robiło wrażenie czystego nonsensu; w razie mojej śmierci nikt, nawet moje córki, nie umiałby dociec ich właściwego znaczenia. Wkrótce po przybyciu do Wenezueli opisałam moją przeszłość na nowo. Odczuwałam wtedy wielkie zmęczenie i odbiło się ono na książce: była wymęczon° Kiedy zaczęłam ją poprawiać, nic mi się w niej nie podobało; wyraziłam moje myśli nie tak, jak zamierzałam. Zasiadłam wtedy jeszcze raz do pisania. Mam nadzieję, że wersja, którą obecnie przedstawiam czytelnikom, jest ostateczna. Nie dlatego, że ją uważam za doskonałą, bo nic nigdy nie zrobiłam doskonale, ale dlatego, że na podobieństwo Don Kichota, który po raz drugi sprawdzał swój potrzask, nie będę uprawiała samokrytyki, zostawię tekst nienaruszony... Część pierwsza CZARNE WIĘZIENIE .adryt — lato 1938. Owego lata zakochanemu Virgiliowi sprzyjało szczęście: mieliśmy nie rozstawać się ani na jeden dzień. Zamierzał spędzić z nami nie tylko miesiąc urlopu, ale i dalsze dwa miesiące swojej służby. Odkomenderowano go bowiem na trzy miesiące do Sił Lotniczych Północnego Maroka, w strefę Melilli; postanowiliśmy wyjechać razem: Virgilio, ja i nasze córki, Carlota i Mariela. Nie chcieliśmy jednak żyć tam wedle ogólnie przyjętych zwyczajów. Bardziej nam odpowiadało zamieszkanie na statku zakotwiczonym naprzeciw bazy wodnopłatowców, w sąsiedztwie tych dziwnych maszyn, pływających niczym olbrzymie, uśpione ryby po wodach laguny zwanej Morzem Małym. Uważam, że był to pomysł człowieka zakochanego, i chyba mam rację, skoro Virgilio pamiętał o życzeniu, które wyraziłam jeszcze w okresie narzeczeństwa: „Chciałabym pobyć jakiś czas na morzu"; i właśnie latem 1936 roku romantyczne marzenia dziewczęce miały się spełnić. — Zawsze cię pociągało życie na statku — powiedział Virgilio — tegoroczne wakacje spędzimy więc na statku... Jest to drąga należąca do lotnictwa i zakotwiczona w bazie wodnopłatowców, na Morzu Małym. Posiada cztery kajuty, mesę i kuchnię; wszędzie zapach morza i okrętu, tak jak to lubisz... Stateczek jest zupełnie pusty, odkąd stoi na kotwicy. Marynarz z bazy przychodzi każdego ranka i robi tam porządki. Na morzu wieje zawsze przyjemna bryza, będziesz mogła wspinać się po trapie i mieć złudzenie, że jesteś bohaterką powieści o piratach. Zamknęliśmy nasz dom w Madrycie i 29 czerwca 1938 roku wyjechaliśmy na południe. W pociągu mieliśmy zarezerwowany przedział; zabraliśmy z sobą naszą gosposię. Obudziliśmy się pod niebem Malagi, białym i błękitnym jak zapowiedź Maroka; na ulicach kobiety o mauretańskich oczach, sprzedawczynie jaśminu, niosły w ramionach całe naręcza tych kwiatów, których odurzający aromat wypełniał miasto. Malaga pachniała niczym wystrojona dama. Virgilio kupił mi „monię", czyli gałązkę jaśminu osadzoną w trzcinie. Później, w kajucie na statku, włożyłam jaśmin do wody. Rankiem 1 lipca 1936 roku statek obrócił się ku przylądkowi Tres Forcas; po stronie wschodniej oczekiwała nas Melilla, wyciągnięta na wybrzeżu jak sułtanka w swym łożu. Tutaj miało się dopełnić nasze przeznaczenie; nikt z nas czworga nie zdołał przed nim ujść. Na razie jednak nie wiedzieliśmy, co przyniesie dzień jutrzejszy; byliśmy zakochani i szczęśliwi. Statek zwolnił tempa, wyładowano na pokład nasze bagaże; dziewczynki, którym dokuczała morska choroba, uczepiły się rąk ojca, ja zaś trzymałam w ręce moją gałązkę jaśminu. Nagle zerwał się wiatr, niosący pustynny piasek, i płatki jaśminu pofrunęły lekko niby puch, opadając w morze. Zaskoczona spojrzałam na suchą trzcinkę w mojej dłoni, na gałązkę ogołoconą z kwiatów. Virgilio uśmiechał się. Ale można to było uważać za zły omen. 10 Nasza drąga, zakotwiczona pośrodku zatoki, była urocza. Weszłyśmy na pokład, dziewczynki i ja, z niecierpliwością wilków morskich. Jeśli chcieliśmy dostać się na ląd, korzystaliśmy z łódki uwiązanej pod trapem, droga trwała ledwie kilka minut. Obróciwszy się plecami do bazy i do wznoszącego się za nią pasma afrykańskich gór, mogliśmy niemal mieć złudzenie, że płyniemy. Z burty skakaliśmy do wody, ciała nasze brązowiały rozkoszując się w ciągu przedpołudnia słońcem i wodą, a w porze popołudniowej ?—? sjestą, która przywracała im utraconą energię. Późne popołudnia spędzaliśmy w bazie grając w tenisa lub przechadzając się po okolicy, obserwując z daleka, jak gładka powierzchnia Morza Małego powleka się błękitem i różem, odbijając niewinne i tkliwe barwy czystego nieba. Morze Małe jest jak gdyby zamknięte w skrzyni — tworzy coś na kształt doliny wśród gór; w jednym tylko miejscu otwiera się na pełne morze, którego ruchliwość nie udziela się zgoła mniejszemu bratu, dzięki zaporze, jaką stanowi hen, daleko, grobla z płatu ziemi, piasku i muszli, ciągnąca się na przestrzeni kilku kilometrów. Morzem Małym władali w owym czasie lotnicy; ci uskrzydleni ludzie zbudowali nad brzegiem zatoki hangary; wznosił się tam również wielki budynek koszarowy dla żołnierzy noszących na mundurach emblematy lotnictwa; po drugiej stronie był klub wojskowy. W ładnym i schludnym osiedlu mieszkali robotnicy, urzędnicy i marynarze z bazy. Z Melilli prowadziła tu ta sama wielka szosa, która biegła dalej, do Nadoru, Seganganu i innych miejscowości w głębi kraju. Baza znajdowała się w odległości około pół kilometra w bok od szosy. Po drugiej stronie szosy piął się w niebo szczyt Gurugu. I oto cała scenografia. 11 Virgilio dostał ataku malarii, co zmieniło rytm naszego codziennego życia. Choroby tej nabawił się przebywając w Larache jako oficer, a ilekroć wracał do Afryki, ponawiała się, jak gdyby ciało jego przypominało sobie owe dnie, kiedy to z oddziałem trzydziestu żołnierzy siedział zamknięty w ostrzeliwanym przez Marokańczyków bunkrze i jadł zielsko, żeby zaspokoić głód i pragnienie. I teraz, tego lata 1936 roku, znowu wstrząsnęły nim gwałtowne dreszcze; leżał bezsilny, skąpany w pocie. Odwiedził go lekarz; na stateczku zjawiali się też żołnierze całymi grupami, pytając o zdrowie kapitana. Bo kapitan Leret nie był dla nich uosobieniem chłodnej dyscypliny — wiedzieli, że ma wielkie serce, którego dobroć objawiała się nawet wtedy, kiedy wymierzał karę. Kara była zawsze sprawiedliwa i pełna wyrozumiałości dyktowanej przez zrównoważony umysł Virgilia. Toteż wszędzie, gdziekolwiek się znalazł, kochali go żołnierze. Żyje chyba jeszcze na świecie kilku, którzy go pamiętają. Na przykład, gdy niedawno byłam w Caracas w redakcji dziennika „El Nacional", Ratto Ciarlo przedstawił mnie profesorowi miejscowego uniwersytetu, a profesor usłyszawszy, kim jestem i kim był mój mąż, oznajmił mi, że służył jako żołnierz pod jego dowództwem w wojskowym aeroporcie Jetafe w Madrycie. — Cóż to był za człowiek! —zawołał z gestem, który wyrażał podziw dla rzeczy niezwykłych. 15 lipca owego roku 1936 Virgilio rozpoczął przyjemny okres rekonwalescencji. Pamiętam tę datę, gdyż był to dzień urodzin mojej siostry i chcąc przesłać jej życzenia, udałam się do osiedla marokańskiego Nador, położonego najbliżej bazv. Pojechałam autobusem pasażerskim, kursującym między Melillą a Nadorem. W bazie mieliśmy wprawdzie do dyspozycji służbowy samochód Yirgilia, Yirgilio jednak używał go tylko do wy 12 iazdów służbowych, a żonie i córkom nie pozwalał korzystać z wozu i benzyny, będących własnością państwa i ludu hiszpańskiego. Kiedy po południu czekałam na autobus, słońce stało wysoko i wody Morza Małego wyglądały jak pobielone. Usiadłam na przydrożnym kamieniu. Rozglądałam się dookoła. Przede mną kołysał się na morzu mały stateczek, na którym przebywali moi najbliżsi. Zdałam sobie wówczas sprawę, że moje życie jest nasycone, pełne po brzegi. Nigdy nie zapomnę tej chwili. W oddali ukazały się dwie sylwetki: ubogi Marokańczyk i jego osioł. Człowiek i zwierzę tworzyli chropowatą całość, jakby rzeźbioną w drewnie, długo hartowanym na słońcu i deszczu. Marokańczyk popędzał osła, małą rózeczką uderzając go po grzbiecie. Przechodząc obok, pozdrowił mnie łamaną hiszpańszczyzną: — Adios... mujera! Żegnaj... kobieto! Nador nie jest miasteczkiem ani wsią, jest osiedlem; składa się z parterowych domków wzniesionych na równinie; w sklepikach żydowskich można kupić wszystko, co do życia potrzebne; malowniczy, brudny nieład; parę kawiarni, knajpa oraz dom ,,złych kobiet", jak je nazywają dzieci i te kobiety, które siebie uważają za ,,dobre". Opodal, na skraju osiedla, w lepiankach z gliny i słomy — z małymi jak szpary otworami zamiast okien — gnieżdżą się Cyganie. Wokół lepianek biegają dzieciaki — głowy ostrzyżone mają do samej skóry, tylko pośrodku zostawiono im długi, opadający na plecy czub, przewiązany u nasady kolorową wstążką. Dzieciarnia i chude psy hałasują w Nadorze od rana do wieczora. Kobiety mielą kukurydzę na chleb, w trudzie i znoju uprawiają ziemię, a mężowie palą fajki, drzemią 13 lub przypatrują się, jak żony przysparzają im dobytku; każdy z mężczyzn posiada trzy bądź nawet pięć niewiast, które pracują na niego w dzień, zaś w nocy wypełniają swe małżeńskie obowiązki. Wszędzie pełno kurzu, wszędzie roi się od much, co jednak nikomu nie przeszkadza. Kiedy przyjechałam tam 15 lipca po południu, muchy spały tworząc czarne plamy na ścianach i dachu urzędu pocztowego, i nie dokuczały mi zgoła, podczas gdy pisałam telegram następującej treści: „Upoważniam moją siostrę — imię, nazwisko i adres... — do podjęcia sumy należnej mi za ostatni reportaż w «Estampas»". Był to mój podarek urodzinowy dla siostry. Z tą depeszą uda się ona do redakcji czasopisma i pobierze resztę należności za reportaże, publikowane przed miesiącem w Madrycie. Wracałam do kołyszącego się na wodzie domu, gdzie oczekiwali mnie Virgilio, Mariela i Carlota. Wysiadłam na autostradzie z autobusu i pobiegłam w dół boczną drogą; było już chłodno. Dostrzegłszy mnie z pokładu, dziewczynki zaczęły wydawać głośne okrzyki radości: cieszyły się, że znów jestem z nimi. Kiedy Virgilio wyzdrowiał, po dawnemu jadaliśmy kolacje na pokładzie. W ów wieczór dziewczynki już spały, wokół panowała ciemność, jak w każdy inny wieczór, tylko Librada usługiwała nam jakoś niezręcznie; przy podawaniu ręce odmawiały jej posłuszeństwa i stłukła parę talerzy. — Nie wiem, co się dzisiaj ze mną dzieje, seńora! Ale czegoś się boję!... Kiedy szłam przez pokład do kuchni, zdawało mi się, że na morzu widzę mężczyzn w łodziach. Na spłaszczonej, trochę eskimoskiej twarzy Librady, 14 w jej skośnych, czarnych i naiwnych oczach pojawił się lęk. Spenetrowaliśmy wzrokiem morze, ale nie znaleźliśmy nic podejrzanego; otaczały nas tylko woda i cisza. — Może to i prawda, co państwo mówicie, ale ja się boję!... — I ciemna, piegowata twarz Librady pobladła z przerażenia. Nasza sielanka miała się niebawem skończyć. Nie wiedzieliśmy o tym i spędzaliśmy dni spokojnie jak zawsze. Ranek 17 lipca wstał bezsłoneczny. Nad daszkiem naszego statku wisiała pokrywa z chmur. Z uderzeniem godziny siódmej obudziło nas pukanie do drzwi kajuty. Robotnik z warsztatów bazy, którego syn przed chwilą złamał nogę, prosił Virgilia o pomoc w przewiezieniu chłopca do szpitala. Virgilio ubrał się i odpłynął, żeby zabrać obydwu samochodem do wojskowego szpitala w Melilli. Minął ranek. W południe, kiedy Virgilio wrócił, spadł drobny deszczyk; nie jedliśmy obiadu na pokładzie, lecz w mesie na dole. Był to nasz ostatni wspólny posiłek w tym życiu. Rozmawialiśmy z ożywieniem na wielce pasjonujący temat: czy w niedzielę będzie deszcz? — działo się to w piątek. „Jeżeli będzie, 1o nasza wycieczka, zaplanowana przed dwoma tygodniami, weźmie w łeb!" Zamierzaliśmy wybrać się na przesmyk dzielący Morze Małe od wielkiego morza i popłynąć na tamtą stronę jednym ze stateczków przeznaczonych dla wycieczek personelu bazy. Virgilio dodał nam otuchy, zapewniając, że w niedzielę deszczu nie będzie: „Możecie być pewne, że pojedziemy na wycieczkę". Chmurne popołudnie nie zachęcało do sjesty, woła zostać w mesie i pisać. Tymczasem deszcz ustał, 15 z pokładu dobiegły mnie głosy dziewczynek i śpiew Librady zmywającej naczynia; widocznie pozbyła się już swego lęku. Virgilio, jak to było w jego zwyczaju, czytał gazetę wyciągnięty na leżaku. Nagle usłyszałam piskliwe wołanie Librady: — Seńor, seńor!... Proszę spojrzeć, ilu żołnierzy... tam na szosie! — Tak, widzę — odrzekł Virgilio. — To oddziały marokańskie wracają do Melilli z manewrów, które odbywały się niedaleko stąd, w Liano Amarilio. Mariela i Loti ?— tak nazywaliśmy Carlotę — patrzyły z zachwytem na kawalerię marokańską, na łopocące, białe opończe. Czarne fontazie czerwonych fezów powiewały na wietrze. Dziewczynki, nie odstępując ojca, świergotały jak ptaszki. Czas mijał, czas, który był już nam wyliczony, ale nie przyspieszał swego marszu. Była chyba piąta po południu, gdy Virgilio zszedł do mesy i stanął przede mną — w granatowym przepisowym dresie lotniczym, ozdobionym skrzydełkami na prawej górnej kieszonce, w białych sandałach na bosych stopach. Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się jak zwykle. — Ejże, pani literatko... czy chcesz tu spędzić całe popołudnie?... Co będziemy teraz robić?... Może zagramy w tenisa? — Wolałabym obejrzeć marokański cmentarz; mówią, że to gdzieś niedaleko, po tamtej stronie wielkiej szosy. — Ależ wesołą mam żonę!... No, dobrze, chodźmy na cmentarz!... Ale po drodze jest pełno kolców, muszę włożyć skarpetki i buty... Gderałam trochę, że zbyt przesadza z tą swoją „delikatną skórą", i mieliśmy nowy powód do śmiechu. Loti i Mariela sfrunęły do łodzi i popłynęliśmy w kierunku brzegu. Łódź przycumowaliśmy do palika. Osiedla zamieszkane przez marynarzy i cywilnych 16 urzędników bazy, ludzi schludnych i sympatycznych, tworzyły miły dla oka widok. Zapraszano nas w gościnę; my zaś z przyjemnością witaliśmy panujące tu dobrobyt i spokój; dzieci były tłuściutkie i zdrowe, kobiety nieskore do kłótni, mężczyźni rozważni, uśmiechnięci i pewni siebie. Osiedle miało szkołę założoną przez Virgilia; mieściła się w drewnianym baraku. Obowiązki nauczyciela pełnił wojskowy, który wiadomościami sypał jak z rękawa. Słuchano go chętnie, każdy chciał dowiedzieć się czegoś więcej, niż to podawały podręczniki szkolne. Wysoko nad osiedlem powiewała na szczycie bazy flaga Republiki. Po odbyciu wizyt zaczęliśmy wspinać się zboczem w poszukiwaniu mahometańskiego cmentarza. Loti 1 Mariela biegały wypatrując jaszczurek i ślimaków; Virgilio i ja gawędziliśmy lub milczeliśmy —? co było równie miłe. Rozmowa obfitowała w ożywione allegretta i appassionata, w adagia i pauzy — zawsze mieliśmy sobie coś do powiedzenia i zawsze chętnie słuchaliśmy siebie wzajem. Ale nad nami unosiła się już, niczym kruk z opowieści Edgara Poe, groźba rozłąki. Pierwszym sygnałem był daleki głos syren; przenikliwe wycie rozdarło powietrze. Ostrzegawcze wołanie Apokalipsy. Słowa zamarły nam na ustach. Obróciliśmy się twarzą ku bazie; tam szukaliśmy przyczyny owego wycia, a tymczasem syrena wyła, wyła jak na pożar. W naszym kierunku zbliżała się gromadka mężczyzn. Biegli szybko, dysząc ze zmęczenia. — Wracamy na statek! — rzucił Virgilio i ruszył naprzeciw idącym. Mężczyźni, wymachując rękoma, wołali coś bezładnie. Przypominali rozbitków. Istotnie byli rozbitkami. W owym momencie byliśmy wszyscy rozbitkami. Szukali Virgilia, przypisując mu cechy nadludzkie, a prze 17 cież był on tylko człowiekiem, takim samym jak oni. Podbiegł do nich; rozmawiali o kilkanaście kroków od nas. Potem Virgilio zawrócił, uściskał nas i poprowadził do łódki. — Co się stało? Nie chciał mi odpowiedzieć. Wiosłował z całych sił. Mariela i Loti spoglądały na nas z powagą, przeczuwając coś złego. Weszliśmy na statek, Virgilio wbiegł do kajuty, zabrał rewolwer i włożył czapkę mundurową; poruszał się z pośpiechem, bez wahania. Wrócił na pokład, jeszcze raz zszedł po trapie do łodzi i powiosłował w kierunku bazy. Przerażone dziewczynki zostały z Libradą na dole. Odprowadziłam męża do trapu i w milczeniu stanęłam przy burcie. Pozwoliłam mu odjechać. Nie patrzył na mnie; nie wiem, czy zdawał sobie sprawę, że stoję przy burcie. Górą od wielkiej szosy zaczęły nadlatywać pociski. Pierwsze z pocisków, które niebawem miały wzniecić pożar świata. Virgilio wciąż wiosłował i oddalał się ode mnie. Patrzyłam na niego chciwie, pragnęłam napatrzyć mu się do syta, utrwalić w pamięci jego postać, przeczuwałam bowiem, że nie ujrzę go już nigdy. Nawet nie ucałowaliśmy się przed rozstaniem... Po raz ostatni... W tej samej chwili pocisk ze świstem przemknął obok. Zaledwie to sobie uświadomiłam; stałam jak wryta. Ale Virgilio ocknął się. Zobaczył mnie przy burcie i w jego oczach dostrzegłam przerażenie. — Odejdź stamtąd!... Pod pokład!... Słyszałam, ale go nie posłuchałam. Virgilio złożył wiosła i wstał. Jeszcze jeden pocisk przeleciał nad moją głową; byłam zapewne dogodnym celem, tamci sądzili może, że obsługuję karabin maszynowy. . CarlotaL. Odejdź!... Na dół! — krzyczał Virgilio. Nie mogłam odpowiedzieć. Nie mogłam ani mówić, ani poruszyć się. Virgilio wołał: — Myśl o dzieciach!... W końcu oprzytomniałam i ja; były to jego ostatnie słowa. Rozkaz na całe życie i testament. Spojrzałam na Virgilia po raz ostatni i zeszłam, jak nakazał, pod pokład. Librada i dziewczynki wyglądały przez luk kajuty. Ani one, ani ja nie wiedziałyśmy o niczym i nic nie rozumiałyśmy. Wyjrzałam przez inny luk; Virgilio wyskoczył na ląd i gestykulując przemawiał do gromadki otaczających go mężczyzn; po czym wszyscy skryli się w bloku oficerskim. Zapadła cisza; nic nie było widać ani słychać, dopóki nie rozległy się strzały i nie zaterkotały karabiny maszynowe. To żołnierze strzelali z okien bazy z bezrozumnym, niepotrzebnym uporem, gdyż walka ta była z góry przegrana; z powodu letniej pory urlopowej czwarta część załogi wojskowej była nieobecna. Ale mieli rozkaz Manuela Hazańa, a rozkaz trzeba wykonać, podobnie jak należy czekać na posiłki mające nadejść z Francji i zdemontować silniki wszystkich aparatów lądowych oraz morskich. Oficerowie mieli kwatery w Melilli, po południu w bazie został tylko dowódca warty. Opór był bezcelowy i dobrze o tym wiedzieli ci ludzie, którzy padli ofiarą narastającego niby przypływ morski ataku na bazę, ataku fezów, najeżonych bród i ciemnych twarzy; wśród zgiełku, jęków i huku ognia. Zapadał wieczór, na gładkiej powierzchni morza rozbłysły jak co dzień wszystkie barwy zesłane z nieba. Zamknięte na naszym stateczku, szybko stałyśmy się niewidoczne. W ciemności opanował mnie lęk, ogarnęła mnie straszna rozpacz; przecież oni wiedzą, że Virgi 18 19 lio będzie bronił Republiki, póki starczy mu życia. Z krzykiem upadłam na podłogę i opłakiwałam go, jak gdyby już nie żył. Loti i Mariela, które do tej chwili przypatrywały się wszystkiemu raczej ze zdziwieniem niż strachem, zalewały się teraz łzami. Nie wiem, jak długo to trwało; Librada drżąc z przerażenia załamywała ręce, małe i płaskie jak żabie łapki. Nadeszła noc, dokoła zaległa cisza, przez luk nie widziałyśmy błysku ognia; ale ciemność rozjaśniały co chwila reflektory tropiące kogoś niczym psy gończe. Po omacku weszłam na pokład; potknęłam się o coś. Były to sandały, które Virgilio zrzucił wyjeżdżając z nami na przechadzkę. Przycisnęłam je do piersi, ucałowałam. I, z sandałami na sercu, rozpłakałam się znowu. Wróciłam do córek. Librada przygotowała im jedzenie po ciemku, bo podczas strzelaniny statek został odcięty od źródła prądu. Położyłyśmy dziewczynki spać, a potem usiadłyśmy obok siebie na skrzyni, otulone ciemnością, zapatrzone w ten punkt, gdzie znajdowała się baza. Zastanawiałyśmy się, co się tam wydarzyło. Gdzie jest Yirgilio? Odpowiedź doszła nas z czarnego morza w postaci plusku wioseł i gwaru męskich głosów u trapu. Byli to brodaci marokańscy żołnierze w fezach, uzbrojeni w granaty i pistolety maszynowe. Razem z nimi — marynarz z bazy. ?—? Przynosimy wiadomość o pani mężu, seńora — rzekł marynarz. — Miewa się dobrze; i żeby seńora się nie obawiała. Poprosił o tę przysługę nowego komendanta... i ten pozwolił. — Gdzie jest mój mąż? Oczy młodego marynarza świeciły gorączkowym blaskiem. Marokańczycy, obserwując nas bacznie, przysłuchiwali się rozmowie; nic z niej nie rozumieli. 20 Zatrzymali go i nas wszystkich, to znaczy marynarzy, żołnierzy i robotników z bazy. — Co się stało? — zapytałam udając, że się uśmiecham. — Nie wiem — odparł po chwili wahania. — Zdaje się, że całe Maroko przystąpiło do rewolty. — Marokańczycy? Z kolei uśmiechnął się marynarz. — Hiszpańscy wojskowi, faszyści, seńora... — Co się dzieje?... Czego oni chcą?... Któż to mógł wiedzieć?... Republika okazała wielkoduszność i życzliwość wobec tych oficerów, którzy jej nie uznawali; usunęła ich z armii, ale „darowała" im cały żołd — wielu, rzecz jasna, wolało nadal służyć Republice i od tych zażądano, by podpisali zobowiązanie, ręcząc własnym honorem, że będą jej bronić. Wśród oficerów, którzy podpisali to zobowiązanie, był Francisco Franco Bahamonde. Marokańscy żołnierze i młody marynarz odeszli, a my zostałyśmy same, starając się nadaremnie objąć myślą Po wyborach do Kortezów w lutym 1936 roku, które przyniosły zwycięstwo Frontu Ludowego nad prawicą, generał Francisco Franco podjął próbę obalenia rządu republikańskiego. Wobec spiskowców nie wyciągnięto należytych konsekwencji. Franco w trybie dyscyplinarnym został przeniesiony na stanowisko generałgubernatora Wysp Kanaryjskich; wspólników jego, wyższych oficerów, dymisjonowano, zostawiając im jednak pełne uposażenie. Siły reakcyjne swobodnie knuły nowy spisek przeciwko Republice, spisek w dużym stopniu inspirowany i popierany przez faszyzm włoskoniemiecki, którego bezpośrednim celem było rozbicie demokratycznego Frontu Ludowego w Hiszpanii. Rebelianci planowali wybuch faszystowskiego powstania wojskowego w różnych dzielnicach kraju pod przywództwem generałów — Gonzala Queipo de Liano, Jose Sanjurjo, Emilia Moli — oraz w Maroku, gdzie na czele buntu miał stanąć generał Franco. 21 wszystkie wypadki, które tak szybko następowały po sobie w ciągu kilku zaledwie godzin. Noc trwała długo, wskutek napięcia nerwowego budziłam się raz po raz z drzemki i biegłam na pokład; w ciemnościach usiłowałam dojrzeć kontury bazy, której dowódca głupim zrządzeniem losu stał się jej więźniem. Z brzaskiem dnia czarne brody wróciły na stateczek; marokańscy żołnierze z płonącymi oczyma eskortowali kilku hiszpańskich żołnierzyjeńców, klnąc ich i besztając, żeby dodać sobie kontenansu. Hiszpanie przywieźli beczułki z wodą, elektrotechnik spokojnie wziął się do roboty. — Niech pani będzie ostrożna, seńora, bo tamci, chociaż nie rozumieją naszego języka, odgadują, zdaje się, 0 czym mówimy. — Siadajcie... — zapraszali ich marynarze. Marokańczycy uśmiechali się nie reagując, ale zdawało się, że złagodnieli. Paliła mnie chęć wypytania żołnierzy; starałam się tego jednak nie okazywać. — Co z moim mężem? — Czuje się dobrze — odpowiedzieli nie patrząc na mnie. — Co to było? — Teraz już wiemy trochę więcej... Hiszpańscy faszyści zbuntowali się, chcą obalić Republikę. Zaczęli od rebelii w Maroku, okłamali Marokańczyków, że armia hiszpańska powstała przeciwko Republice. — A co działo się w bazie dzisiaj w nocy?... Byli zabici? — Położyliśmy dwóch Marokańczyków, żołnierza 1 sierżanta... W bazie było nas niewielu, pod dowództwem pani męża schroniliśmy się w bloku oficerskim i stamtąd ostrzeliwaliśmy się, dopóki starczało amunicji, którą w pierwszym momencie udało nam się za 22 brać z arsenału... ale to przyszło tak niespodziewanie! — Kiedy już Wszystko przepadło, kapitan rozkazał nam pozostać w bloku; potem wyszedł, cisnął rewolwer na ziemię i z założonymi rękami patrzał, jak Marokańczycy posuwają się naprzód wzdłuż wybrzeża; przelatywały nad nim pociski, ale żaden go nawet nie drasnął! — W końcu nadeszły te bestie pod komendą oficerów hiszpańskich, kapitan rozmawiał z kapitanem Solerem, dowódcą oddziałów, które zaatakowały bazę. Nasz kapitan oświadczył mu, że za opór on jeden jest odpowiedzialny, i nikt więcej. „Ja tu jestem komendantem — oświadczył — a ci ludzie słuchali tylko moich rozkazów." — Ale te skurczybyki zabili dwóch naszych ludzi!... — przerwał mu porucznik. — A kapitan, nie zwracając uwagi na wycelowane w niego bagnety, chwycił tamtego za klapy munduru... — Co pan powiedział?... Proszę cofnąć te słowa!... Młodziutki porucznik wybełkotał jakieś usprawiedliwienie. Elektryk skończył naprawę, chociaż nie spieszył się z robotą, chcąc przedłużyć naszą rozmowę. — Prawdą jest, że to wszystko długo nie potrwa — odezwał się jeden z żołnierzy. — Prawdą jest to, co widzimy — rzekła mu na to Librada, która stała dotychczas obok, nieruchoma i milcząca. A teraz zarumieniła się ze wstydu i uśmiechnęła, bo wszyscy spojrzeliśmy na nią zaskoczeni. — Wcale niegłupio powiedziała — stwierdzili marynarze z gorzkim uśmiechem. Poprosiłam jeszcze o jedną beczułkę wody i znów zostałyśmy same. Słońce prażyło niemiłosiernie; ziemia płonęła jak w gorączce; powietrze było białe od żaru. Późnym rankiem, 18 lipca 1936 roku, liczne oddziały konnicy marokańskiej zaczęły ciągnąć wielką szosą do 23 Melilli; za nimi toczyły się ciężarówki pełne żołnierzy z Tercio ; trwało to aż do wieczora. Po południu zjawił się na statku młody marynarz. Bez eskorty, pomimo że był „aresztowany". Przywiózł nam wodę. — Dałem komendantowi słowo i puścił mnie samego — powiedział — zresztą nie mógłbym uciec daleko, choćbym nawet chciał... Mnóstwo tu wszędzie wojska, seńora. Mrowi się od nich na polach, w górach, na wybrzeżu, na drogach, i żadne żywe stworzenie im nie ujdzie... Bez pytania strzelają i kładą trupem. — A pan skąd o tym wie? — W oddziałach marokańskich są także żołnierze hiszpańscy, oni to nam mówili przynosząc obiad. Marynarz wyraził żal, że nie pozwolono nam opuścić statku. Zaproponował, żeby dziewczynki wybrały się z nim na krótką przechadzkę po lądzie. — Powiem komendantowi prawdę, że zabrałem je, aby rozprostowały nogi; siedzą biedactwa skulone między czterema deskami — odparł na moje zastrzeżenia. — A pani będzie stąd patrzała na Swoje bliźniaczki i na mnie. Mariela i Loti wskoczyły do łódki, uradowane tą niespodziewaną rozrywką; machały do mnie rękami na pożegnanie. Wszyscy troje weszli pomiędzy zburzone domki, których mieszkańcy pouciekali. Z jednego z tych domków wynieśli odbiornik radiowy; marynarz postawił go na ławce łódki i zaczął wiosłować w kierunku naszego statku. Zaledwie oderwali się od lądu, na wybrzeżu pojawili się dwaj marokańscy żołnierze z karabinami gotowymi do strzału. Marynarz wstał. — Spokojnie, wy, bydlaki! — krzyczał wymachując i Tercio — hiszpańskie wojska kolonialne, utworzone w 1920 roku na wzór francuskiej Legii Cudzoziemskiej. 24 ramionami jak marionetka. — Dostałem zezwolenie od komendanta!... Żołnierze chyba coś zrozumieli, bo opuścili broń i pozwolili mu podpłynąć do burty statku. — Widziała ich pani, tych kafrów? — ispytał podając mi aparat. — To radio należy do pewnego mechanika, mojego przyjaciela, ale niech je pani zatrzyma, tu będzie bezpieczne. Marokańczycy rabują, wynoszą z domów wszystko, nawet meble. Proszę zatrzymać radio, a jak to wszystko się skończy, odda je pani właścicielowi. Tymczasem będzie pani słuchać wieczorami, co się dzieje w Hiszpanii, i później opowie pani mnie, a ja z kolei przekażę kolegom, którzy siedzą zamknięci i są spragnieni wiadomości. — Czy widuje pan mojego męża? — Nie, kapitan siedzi razem z dowódcą warty, tym samym, co miał służbę w dniu napaści na bazę. Po odejściu marynarza nie czułyśmy się już tak osamotnione. Odbiornik radiowy otworzył nam drzwi na świat. Z Hiszpanii docierały echa tego, co się tam działo. Zaniosłyśmy radio do mesy i tam słuchałyśmy przeciągłego, jakby cuchnącego alkoholem głosu; informował on o triumfach i rzeziach, groził tym, którzy ośmieliliby się stawić opór... „Ząb za ząb, oko za oko!" — krzyczał, a myśmy czuły zapach ciał ludzkich palonych nie na stosach inkwizycji, ale ogniem wznieconym w sposób nowoczesny, z pomocą benzyny, aby było prędzej... Librada, dziewczynki i ja, przerażone, szukałyśmy innej stacji i trafiłyśmy na źródełko nadziei wśród pustyni. Niestety, były to wiadomości nieprawdziwe, wyrównywały jednak prawdę zawartą w tamtym straszliwym wrzasku. Zlepek informacji i pustych frazesów — my zaś uwierzyłyśmy, że sprawiedliwość zwyciężyła, że „sprawa wolności" jest wygrana. Tańczyłyśmy wokół wielkiego kłamstwa. A potem, w nocy, 25 spałyśmy lepiej z tym wielkim kłamstwem pod poduszką. 19 lipca z brzaskiem dnia byłam na nogach. Wyszłam, by spojrzeć na wschód słońca. Marokańczycy witali go modlitwą, inni obojętnie przyjmowali ten fakt do wiadomości. Byłam spokojniejsza niż wczoraj, usiłowałam nie przejmować się... Po co się oburzać, jeżeli „to" jest kwestią dni, może nawet godzin?... Powzięłam wtedy decyzję notowania wszystkiego, co widziałam i co widzę, począwszy od 17 lipca, od godziny piątej po południu. Sądziłam, że notatki te może później kogoś zainteresują. Wzięłam pióro i parę kartek papieru, na dole dziewczynki spały, Librada także. Zaczęłam przelewać na papier moje wrażenia, ale czyniłam to inaczej niż obecnie, w innym stylu, bardziej patetycznym. Pamiętam, że użyłam takich na przykład słów: „Oddziały marokańskie użyźniły pola Asturii krwią swoich ofiar... Widziałyśmy owe tragiczne, krwawo czerwone fezy". Więcej nie pamiętam, ale ten rękopis przechowywany jest obecnie — po jednym z wytoczonych mi procesów — w aktach sądu w Ceucie. Zapisałam siedemnaście kartek papieru, kiedy zawołały mnie córki; przerwałam pracę, zostawiając na stole papier i pióro. O dziesiątej rano przyszli znów marokańscy żołnierze i marynarze z wodą tudzież z nakazem komendanta: wody tej ma starczyć na cały dzień, bo dziś już jej nam nie dostarczą. Gdy marynarze bez pośpiechu ustawiali beczułki, przekazałam im półsłówkami dobre nowiny, którymi jednak niezbyt się ucieszyli w swym przygnębieniu. Chcieli odejść, spoglądali w kierunku bazy, zerkając na lufy karabinów marokańskich żołnierzy, jakby spodziewali się wybuchu wulkanu. Wiedzieli już, że śmierć przyspieszyła swój rytm, w nocy falangiści usłali tru 26 parni szosy Ceuty, Tetuanu, Larache i Melilli. Leżą tam — twarzami do góry, z oczyma otwartymi szeroko, jak gdyby pragnęli objąć wzrokiem całe niebo — jeden obok drugiego: adwokaci, lekarze, sędziowie, urzędnicy. Nocne żniwo śmierci. Marynarze prosili mnie odchodząc, żebym słuchała radia; nie wierzyli, lecz nie tracili nadziei, nadziei na cud, na który czekamy, kiedy nie mamy już na co czekać. Nie było nam dane znowu posłuchać wiadomości radiowych. Na statek przyszło dwóch Marokańczyków, sierżant i żołnierz; z rozkazu dowódcy bazy odebrali mi radio. Nadaremnie zapewniałam, że nie jest moją własnością, że należy do kogoś innego. Mieli rozkaz zabrać skrzynkę, która podaje wiadomości z daleka. Umieścili ją w łódce; doznałam uczucia, jak gdyby zamknęli nam oczy i uszy na wszystko, co się dzieje na świecie. Kiedy odpłynęli o parę metrów od naszego statku, silny podmuch wiatru porwał ze stołu kartki papieru, uniósł w powietrze i rzucił na powierzchnię morza; z pokładu prosiłam Rifenów, żeby je wyłowili. Sierżant i żołnierz przyciągnęli je wiosłami tak ostrożnie, że ani jedna nie zatonęła. Uratowali siedemnaście kartek i wręczyli mi wszystkie. Z radością położyłam je znów na stole, aby wyschły. Ociekały słoną wodą, atrament przybladł, jeszcze sekunda, a pismo stałoby się nieczytelne. Dzień 20 lipca nie przyniósł nic nowego. Zjawili się strażnicy i marynarz z wodą. Z jego twarzy znikł dziecinny uśmiech. Sprawy przedstawiały się coraz gorzej. Po nasłonecznionych, zakurzonych drogach prowadzili Marokańczycy długie kolumny hiszpańskich jeńców. Wiedli ich do obozu koncentracyjnego, który założono w miasteczku Zeluan. — Co pani będzie tu robić sama z córkami?... — odezwał się marynarz. — Jedźcie do miasta, do Melilli, tam 27 przynajmniej będziecie między ludźmi!... Nie siedźcie tu same pośrodku morza!... Bez możności poruszania się!... Bałam się, ale nie chciałam stąd odchodzić, póki Virgilio jest uwięziony w bazie. — Kapitan niedługo tu pobędzie... — rzekł marynarz unikając mego spojrzenia. Przeraziłam się. Dlaczego? Co się z nim stanie? Co mu mogą zrobić? Przez całe życie nie splamił się żadnym niecnym czynem. — Nie, nic takiego, ale ja myślę, my myślimy, że i jego, i nas zabiorą... Dokąd?... Tego nikt nie wie! Trzeba było coś przedsięwziąć. Ulokować się gdzie indziej, ale gdzie? W Melilli nie miałam ani rodziny, ani przyjaciół. Postanowiłam zamieszkać w gospodzie. Ukończywszy przygotowania powiadomiłam bazę, żeby przysłano po nas łódź; przyjechał marynarz i dwóch Marokańczyków. Po tylu ciężkich dniach znalazłam się znów w bazie, wśród ludzi, którzy pozdrawiali się unosząc w górę ramiona, nosili wojskowe mundury i błękitne koszule Falangi z czerwoną jak krew strzałą. Czułam się jak w tłumie istot z obcej planety; dziwiłam się, że ci ludzie o przekrwionych oczach zbrodniarzy przemawiają moim językiem. Nowym komendantem bazy, który wdarł się tu na miejsce mego męża, był kapitan Soler — w sześć miesięcy później dowiedziałam się, że zginął na froncie madryckim. Kapitan ten oświadczył, że do Melilli nie wolno mi jechać bez eskorty, muszę być konwojowana przez jednego z jego oficerów. — Kogo życzy pani sobie: porucznika lotnictwa czy też kogoś z oddziałów marokańskich?... Wolałam kogoś z oddziałów marokańskich, oczywiście Hiszpana —• towarzystwo faszystowskiego lotnika byłoby zbyt dla mnie przykre. 28 Oficer wsiadł ze mną do samochodu, tego samego, którym dotychczas jeździł Virgilio. Dałam mu to do zrozumienia, zapytując kierowcę: — To służbowy wóz mego męża, prawda? — Tak jest, seńora. •— Kierowca był również ten sam. Samochód mknął szosą nad samym brzegiem morza. Mój konwojent i ja wyglądaliśmy przez okno; w pobliżu Melilli porucznik spytał, gdzie mamy się zatrzymać... Podałam kierowcy adres kilku hoteli i pensjonatów w Melilli. Miasto było opustoszałe; przemierzały je tylko patrole złożone z żołnierzy marokańskich lub hiszpańskich, ludzi z Tercio, o surowych twarzach. Z jakiegoś okna wyjrzała kobieta i przerażona szybko zamknęła okno; bała się obudzić licho czające się w lufie żołnierskiego karabinu. Kierowca błądził, nie mógł trafić na właściwy kierunek; porucznik wysiadł, żeby rozpytać o drogę. Gdy zostałam w wozie sama, kierowca szepnął: — Co za bandyci! — A wy, prawdziwi hiszpańscy żołnierze, jak możecie tolerować to i służyć im? — Zapłacą nam za to! Porucznik wrócił, znaleźliśmy poszukiwany adres. — Długo to potrwa? — zapytał. — Tylko parę minut. — Zaczekam. Rozmawiałam z właścicielem hotelu. Okazało się, że hotel jest dla mnie za drogi; nie wiedziałam, kiedy znowu dostanę jakieś pieniądze. Ruszyliśmy do pensjonatów. Gdybym mogła zasięgnąć rady Virgilia! Ale nie wolno rni było porozumieć się z nim bodaj listownie. Wróciłam, nic nie załatwiwszy. Na statku dziewczynki przyjęły mnie zalęknione, pełne złych przeczuć. Wieczorem słyszałyśmy strzelaninę, 29 chyba z Melilli; później kilka bliższych strzałów rozdarło spokój nocy, od strony szosy dochodziły nas krzyki i gwar ludzkich głosów. Przypomniałam sobie słowa, które wypowiedział z rana młody marynarz: „Nocami falangiści wyciągają ludzi z aresztów, znęcają się nad nimi i w końcu mordują ich na szosach". Następnego ranka nic nowego; czekanie i czekanie wśród pustki na powrót „naszych", którzy przecież muszą wrócić. Około południa ogarnęła mnie senność, zdrzemnęłam się w kajucie; spałam chyba piętnaście minut. Tymczasem uprowadzono mi Virgilia. Na zawsze. Librada opowiedziała mi później, że widziała w bazie mnóstwo samochodów oraz wielu mężczyzn, którzy do nich wsiadali. Jednym z tych mężczyzn był Virgilio. 21 lipca czekałam na przywiezienie wody. Nikt nie przybył na nasz statek; zapomniano o nas. Wreszcie 22 lipca zjawił się marynarz. Pytałam go o Virgilia; dawał wymijające odpowiedzi. — Zdaje się, że go przedwczoraj wywieźli — i nadrabiając miną podał mi kawałek papieru: „Seńora — przeczytałam — proszę tu dłużej nie zostawać... Proszę przenieść się z rodziną do mojego domu tu adres w Melilli. Jestem przyjacielem pani małżonka". Brakowało podpisu. Propozycja spadła jak z nieba. Zdecydowałam się natychmiast jechać pod wskazany adres, żeby dowiedzieć się, kim jest nasz protektor. Tym razem jednak nie chciałam pojechać sama. Dzieci i Librada miały mi towarzyszyć. Z pomocą sygnałów powiadomiłam bazę, że proszę o transport; po chwili nadpłynęła łódź z wioślarzem i, oczywiście, z uzbrojonym marokańskim żołnierzem. Po wylądowaniu wstąpiliśmy do „komendanta bazy, kapitana Solera", żeby prosić go o pozwolenie na przeprowadzkę. Przyjął nas w mesie oficerskiej, 30 uśmiechnięty, i z galanterią poczęstował dziewczynki sucharkami. Zapewne chciał „osłodzić im życie", wiedział już bowiem, że ojciec ich ma być zamordowany. Wyjaśniłam mu, że chcę się udać na kilka godzin do Melilli, nie robił trudności. Ba, nawet ofiarował nam uprzejmie „swój" samochód; pojechałyśmy więc tym razem — o dziwo! — bez konwojenta. Bez przeszkód przybyliśmy do Melilli; Mariela i Carlota trzymały mnie za ręce; czułam ich małe rączki uczepione kurczowo moich dłoni. Były ładniutkie i w lekkich, przewiewnych sukienkach, różowej i niebieskiej, wyglądały ślicznie. Znalazłyśmy wskazany adres. Zapukałam. Skromny dom należał do podoficera bazy, który w chwili wybuchu rewolty znajdował się w Melilli. Dla uniknięcia represji zgłosił się do rebelianckiej armii, ale całą duszą buntował się przeciw Falandze, wiedział też, jak dobry i ludzki był mój mąż, kapitan Leret. Przyjęła nas jego żona i kilka jej krewnych. Dopiero od nich dowiedziałam się o wszystkim... Krew ścięła mi się w żyłach ze zgrozy. Rozpasana dzicz; bestie puszczy wdarły się w cywilizowany świat siejąc dokoła postrach i spustoszenie. — Katują i zabijają mężczyzn — opowiadały znękane panie — kobiety wywlekają z domów, gwałcą je, a później mordują na szosach. Zamilkły widząc, że blednę i że usta mi drżą. — A co... z moim mężem? — z trudem dobyłam glos z zaschniętego gardła. Zaczęły mnie pocieszać: — Proszę się nie obawiać... Wojskowych trzymają w zamknięciu, w twierdzach, ale nie znęcają się nad nimi. Wyroki śmierci i represje są dziełem pułkownika Solansa, który zawładnął Komendanturą Wojskową. — A generał Romerales, były szef Komendantury?... 31 — Generał i jego adiutanci są uwięzieni... —? Pójdę poprosić Solansa, żeby mi pozwolił widzieć się z mężem! Panie przeraziły się. — Proszę tego nie robić! Tam nie wolno chodzić... mogą panią zamordować! I, na Boga, proszę nie wracać na statek!... Grozi wam niebezpieczeństwo!... Przenieście się od razu tutaj!... Mój mąż bardzo na to nalegał. — Mąż pani nie został aresztowany? — Był w domu, kiedy zaczęła się ta napaść. Spał po obiedzie, a później nie mógł dostać się do bazy... Nie pozostało mu nic innego, tylko przejść na służbę do faszystów, bo inaczej... Ale w sercu jest nadal republikaninem, jak większość Hiszpanów!... Takich jak on wielu się znajdzie u faszystów! Uzgodniłyśmy, że ja i Librada wrócimy do bazy, żeby zająć się rzeczami; dziewczynki poczekają na mnie w Melilli. — Zgodzicie się, żebym was tu zostawiła na trochę? — spytałam. Mariela i Loti patrzyły na mnie ze strachem. Matka nigdy ich jeszcze nie okłamała, ufały mi. Ucałowałam je i one mnie ucałowały. Wyszły na balkon z tymi ledwie poznanymi kobietami. Na pożegnanie machały niespokojnie rączkami, a Loti nie mogła się powstrzymać i zawołała półgłosem: — Wrócisz wkrótce, mamusiu? — Za godzinkę będę z powrotem. — Adios, mamusiu... — usłyszałam już za rogiem ich głosiki. — Adios... Wróciłam z Libradą na statek; obok nas zjawił się pełniący tu straż, pijany porucznik. Przeglądał nasze bagaże, zamglonymi od alkoholu oczkami wpatrywał 32 się w każdy przedmiot, nic nie widząc; toteż mogłam włożyć do kufra moje notatki, napisane trzy dni temu. Przyszła kolej na teczkę należącą do Virgilia; wśród innych papierów zawierała ona kilka kartek z broszurek masońskich; porucznik wlepił oczy w teczkę, jakby nagle wytrzeźwiał, tak że spłoszona nie wiedziałam, co z tym począć; obróciłam się plecami i pochylona udawałam, że podnoszę jakieś buciki, a tymczasem zwinęłam papiery i ukryłam je na piersi. Była już ciemna noc, kiedy opuściłyśmy bazę. Czas płynął szybko, pragnęłam jak najprędzej być z dziećmi, które zapewne wypatrują mnie przez okno. Kapitan Soler przy pożegnaniu oznajmił żartobliwie, że daje nam do dyspozycji wielki samochód, gdzie wygodnie zmieścimy się obie z bagażem. Wsiadłyśmy, kierowca zajął swoje miejsce w szoferce, obok niego ulokowali się dwaj żołnierze marokańscy uzbrojeni po zęby, jak gdyby wybierali się na front. Kapitan Soler usprawiedliwiał się: chłopcy muszą zameldować się w Melilli, a wszystkie pojazdy są chwilowo zajęte... W ślad za naszym samochodem ruszył drugi, równie duży, pełen uzbrojonych żołnierzy. Nie przyszło mi do głowy, że uważają mnie za Matę Hari... mnie, zwyczajną mieszczkę! Jechałam do Melilli, do córek, ze służącą i parą kurcząt, które od kilku dni hodowałyśmy na statku. Byłam w nastroju niemal że optymistycznym, chłodne wieczorne powietrze przywróciło mi pogodę ducha. Wszystko będzie dobrze. Opuszczając statek czułam się jakby wyzwolona. Zbliżało mnie to do Virgilia. Librada, zadowolona, bez przerwy gadała głośno, żeby ją żołnierze słyszeli. Łaskotały mnie schowane na piersi papiery przypominając, że muszę pozbyć się ich możliwie szybko. Oto Melilla. Podałam kierowcy adres domu, ale sa 3 — Spojrzenie... 33 mochód mknął dalej. Kierowca bez słowa dodał gazu, jakby spieszno mu było doścignąć przeznaczenie. W istocie dogoniliśmy nasze przeznaczenie. Wóz zatrzymał się nagle przed gmachem Komendantury Wojskowej. Żołnierze zaczęli wysiadać, co uważałam za rzecz normalną; my natomiast zostałyśmy w samochodzie, w nadziei, że zaraz ruszymy dalej. Ale wóz ani drgnął, a kiedy i z drugiego samochodu zeskoczył ostatni żołnierz, jakiś sierżant kazał wysiąść i nam. Tak, kazał nam wysiąść i wejść do gmachu. Po co? Powiedzą nam to, kiedy wejdziemy. Librada i ja przybrałyśmy miny, jak gdyby zwaliły się na nas wszystkie niedole tego świata. Wysiadłyśmy tedy i poszłyśmy krok w krok za twardymi butami, których równomierne dudnienie odbijało się jak uderzenia młota w naszych mózgach. Są takie buty, dudniące, niestrudzone, buty, które przez długie lata nie odstępują więźnia i na przestrzeni pięciu metrów przemierzają dziennie tysiące kilometrów. Przez długi, wąski korytarz buty zaprowadziły nas do brudnej, zaniedbanej izby. Obok nas złożono bagaż: kufer, walizki, teczkę i kurczęta. Byłyśmy niby podróżniczki na stacji, otumanione i z lękiem oczekujące dalszej podróży. Dudnienie żołnierskich butów umilkło, ale w izbie rozlegało się jeszcze głośniejsze dudnienie innych butów, ciężkich i twardych, nad nimi — czarne spodnie i błękitne koszule z wyhaftowaną czerwoną strzałą; nad kołnierzem — młode, chłopięce, siedemnasto lub osiemnastoletnie twarze falangistów. Pozbawione zarostu, blade, o zapadniętych oczach i zaciśniętych szczękach. Strach mnie ogarnął na widok tych dziecięcych twarzy... Pozdrawiali się podnoszeniem ramion, ruchy ich i słowa były krótkie, urywane, zachowywali się jak aktorzy, którzy dopiero co nauczyli się swej roli. Librada i ja nie ruszałyśmy się z miejsca, zegarek niezmiennie rejestrował upływ czasu — Mariela 34 i Loti z pewnością zalewają się łzami. Po chwili chłopcy wyszli, został tylko jeden, uzbrojony w rewolwer. Usiadł przy stole, milcząc, z powagą dorosłego mężczyzny otworzył szufladę i wyjął plik fotografii przewiązanych tasiemką; zaczął je oglądać, patrząc raz po raz na nas, wietrzył najwyraźniej coś podejrzanego. Siedziałyśmy nieruchomo, dopóki jakiś żołnierz nie odprowadził nas do innej, obszerniejszej izby, przedzielonej pośrodku łukowatą ścianą. W pierwszej części — stół i biblioteka; w drugiej bez drzwi i okien — ławka, umywalka oparta o ścianę, nad nią lustro. Kazano nam tu czekać. Nie byłyśmy same: jakiś podoficer siedział czytając gazetę. Nie mogłam dłużej milczeć, spytałam go, dlaczego nas tu przetrzymują, wyjaśniłam, że śpieszę się do córek. Rzekł krótko: „Macie czekać, takie otrzymałem rozkazy". Wznieśli więc przed nami barierę rozkazów niczym grube, wysokie mury o gładkiej powierzchni. Wiele czasu upłynie, zanim dowiemy się, co działo się po tamtej stronie murów. Ale i po tamtej stronie murów nikt z przyjaciół nic o nas nie wie. Mogą jedynie modlić się za nas obie. Librada usiadła na ławce. Załamywała ręce, małe rączki o krótkich, tępo zakończonych palcach, i przewracała oczyma; robiła wrażenie ptaka złapanego w klatkę. Zajęłam miejsce obok niej. Podoficer, z tygodnikiem w ręku, rozparł się wygodnie na krześle. Zdołałam przeczytać wiadomość o śmierci generała Sanjurjo . Wiadomość ze świata, który Generał Jose Sanjurjo — skazany na dożywotnie więzienie za udział w próbie obalenia w sierpniu 1932 ustroju republikańskiego i przebywający po ucieczce z więzienia na emigracji w Portugalii, gdzie przygotowywał nowy spisek przeciw Republice — zginął 20 lipca 1936 roku w katastrofie lotniczej w drodze z Portugalii do Hiszpanii. 35 zaczynał się już oddalać. Nagle przypomniałam sobie: mam na piersi papiery masońskie. Pomyślałam: „Zrewidują mnie". Wstałam, nie bardzo wiedząc, co robić, i zaczęłam przemierzać izbę tam i z powrotem. Librada nie zwróciła na to uwagi, podoficer również nie. Tylko słaby odgłos moich kroków przerywał ciszę... Gdzie ukryć papiery? Lustro nad umywalką, u dołu, odstaje trochę od ściany, można by zwinąć papier w rurkę i wsunąć do szpary; nie miałam jednak odwagi... strażnik spojrzał na mnie, kiedy moje kroki umilkły. Znowu zatem podjęłam wędrówkę od ściany do ściany. Wreszcie udało mi się wcisnąć za lustro zwitek papierów, ale koniuszek wystawał i był bardzo widoczny. Puściłam się jeszcze raz w obchód i przechodząc koło lustra gwałtownie popchnęłam zwitek. Zadrasnęłam sobie przy tym palce, ale papiery znalazły się w schowku. Odetchnęłam z ulgą, przekonana, że Virgilio i ja uniknęliśmy niebezpieczeństwa i już nic nam nie grozi. Usiadłam grzecznie obok Librady, która nie domyślała się przyczyny mego spaceru. Upłynęło trochę czasu. Ile? W tego rodzaju areszcie, podobnie jak w otchłani śmierci, czas stoi w miejscu. Zacierają się granice dnia i nocy, panuje wciąż nieprzerwana, długa noc oświetlona płonącą żarówką. Ludzie, których profesją jest zadawanie bólu i śmierci, wchodzą i wychodzą we dnie i w nocy i z uporczywością robactwa pełnią straż, zawsze gotowi znęcać się i zabijać. Żarówka świeci nieustannie jaskrawym, napastliwym światłem; skierowana prosto w twarz świdruje oczy i umęczoną głowę. Ta świetlna tortura miała zmusić mnie i Libradę do zeznania, gdzie jest szyfr, za pomocą którego Virgilio i ja porozumiewamy się z „nieprzyjacielem". Co mogą wiedzieć o jakimś szyfrze kobieta zatroska38 na o maleńki światek własnej rodziny i służąca, prawie analfabetka? Falangiści i wojskowi zmieniali się podczas śledztwa; ponieważ odmawiałyśmy zeznań, choć byłyśmy bliskie omdlenia, zaczęto nam grozić torturą i śmiercią w więzieniu. Librada zapewniała z krzykiem o swojej niewinności i w rozpaczy przeklinała moment, kiedy przestąpiła próg naszego domu. Jak długo to trwało? Dziesięć godzin? Chyba dłużej; tam, na wolności, słońce zapewne już wstało i rozpoczęło codzienną drogę... po niebie, a nas otaczały wciąż te same cztery ściany nowej celi, sąsiadującej z innymi celami, skąd dochodziły wrzaski i jęki więzionych. Były to, zaiste, owe kręgi piekła, które opisał Dante. Ale nas obie „szanowano", byłyśmy aresztantkami „specjalnej kategorii", naszych sił nie należy wyczerpywać, póki nie zaczniemy „śpiewać". W końcu zostawili nas na połamanej ławce i zapadłyśmy w krótki sen. Niedługo pozwolono nam odpoczywać. Wraz z czasem zatrzymał się i mój zegarek. Drzwi otworzyły się nagle i stanęła w nich kobieta: pierwsza falangistka, jaką widziałam. Mała, gruba, z nieładną twarzą, w niebieskiej koszuli ozdobionej czerwonymi strzałami na piersi — wszyscy oni naznaczeni byli bryzgiem krwi. Towarzyszyli jej dwaj uzbrojeni po zęby falangiści. Zrewidowała nas, obszukując wszystkie zakątki naszych udręczonych ciał. Nic nie znalazłszy odeszli; siedziałyśmy po ciemku, z szeroko otwartymi oczami, starając się to wszystko zrozumieć. Kiedy zastanawiałam się, jak mogłybyśmy to znieść, same fakty podsuwały mi odpowiedź. Przyszli dwaj porucznicy; jeden z żandarmerii, z Gwardii Cywilnej, drugi karabinier. Podnieśli ramiona w faszystowskim powitaniu, mrucząc coś niezrozumiale. Żołnierz marokański wniósł walizkę; ku 37 fer gdzieś się zapodział, kurczęta znikły. Porucznicy kazali nam iść za sobą. Szłyśmy korytarzem, nie wiedząc, dokąd nas wiodą. Czy oddadzą mi córki? Korytarz zaprowadził nas na ulicę. Była noc. Na krzesłach, ustawionych na chodniku, siedzieli falangiści i faszystowscy wojskowi. Przy krawężniku zobaczyłam pusty samochód. Jeden z poruczników kazał nam wsiąść. Wsiadłyśmy ogarnięte przerażeniem. Wsunięto moją walizkę; oficerowie zajęli miejsca, do szoferki wiskoczył kierowca, za nim — uzbrojony żołnierz lotnictwa, i ruszyliśmy pod górę do wysoko położonej części miasta. — Dokąd jedziemy? — spytałam ochrypłym głosem. — Do więzienia, seńora! — Do więzienia?... Dlaczego? — Taki jest rozkaz! Librada zaczęła lamentować: — Ja też do więzienia? — Tak jest! — Ależ... my przecież nic złego nie zrobiłyśmy!... — No, to bądźcie spokojne. Kto nic złego nie zrobił, ten nie ma się czego obawiać. Jechaliśmy pod górę. Miasto opustoszało; była chyba druga w nocy. W ciszy dudniły tylko kroki patrolujących żołnierzy; zatrzymali samochód. Wypytawszy co i jak, puścili nas dalej. Wjechaliśmy do starożytnej części miasta, zwanej Starą Melillą, która niegdyś była twierdzą Hiszpanów w wojnie z Rifenami; liczne forty, gdzie stacjonowały wojska kolonialne, służyły obecnie za więzienie. W miarę jak jechaliśmy w górę, powietrze stawało się lżejsze, chłodniejsze. Spojrzałam w niebo — kobierzec przetykany gwiazdami. Z ziemi, spod kół, ozwał się skowyt, przedśmiertny jęk. Przejechaliśmy psa. Ostatniemu tchnieniu zwierzęcia wtórował śmiech ludzki. Juliusz Cezar uważałby to za zły omen. Psina 38 została na drodze, wykrwawiona, z kiszkami na wierzchu. Na innych drogach o tej porze, podobnie jak ten pies, leżeli ludzie. Pies, noc, bliskość więzienia, wszystko to wywołało u Librady wybuch rozpaczy; kurtyna podniosła się i zaczął się akt pierwszy tragedii. — Do więzienia!... Czy ja kradłam, czy mordowałam?... Do więzienia!... Kiedym nic złego nie zrobiła!... Zęby to w mojej wsi wiedzieli!... Żeby to wiedzieli moi bracia! Do więzienia!... Powtarzała wciąż ten refren, a długie kadencje kończyły się niezmiennym ,,Aj"; jej gardłowy głos przywodził na myśl pieśni synagogalne. „Ja, uczciwa kobieta, mam iść do więzienia!... Do więzienia!..." Samochód zatrzymał się. Otóż i więzienie. Wtopione w noc, czarniejsze niż noc. Zwał ciemnych kamieni; kamienne kazamaty, tak jest, były to klasyczne kazamaty. Rozwarły się żelazne wrota. Weszliśmy. Na widok wojskowych dozorca więzienny — czy też dyżurny strażnik — w słodkim jak miód uśmiechu pokazał zepsute zęby. Z wąskiego korytarza wprowadzono nas do ciasnej kancelarii. Otwarto wielkie księgi, ażeby zapisać nazwiska Librady i moje. Zapytano, czy byłyśmy „poprzednio karane". Nie, byłyśmy w więzieniu nowicjuszkami. Opuściłyśmy kancelarię i czekałyśmy w przedsionku, podczas gdy nasi konwojenci rozmawiali ze strażnikiem. W przedsionku znalazł się też ów żołnierzyk z lotnictwa. Wymieniliśmy spojrzenia. Był to żołnierz Virgilia. Wówczas doznałam przyjemnego uczucia, jak gdybym włożyła ręce między kłujące chwasty i natrafiła na kwiat: żołnierz z karabinem na ramieniu zajrzał szybko do kancelarii, a widząc, że faszyści są odwróceni plecami do drzwi, opuścił prawe ramię i karabin do nogi i przez kilka sekund stał przede mną wyprostowany na baczność. Dlaczego? Ten zgodny z regulaminem ukłon wojskowy był hołdem dla kapi 39 tana Lereta, którego już nie miał ujrzeć. Było to również ostatnie pozdrowienie oddane mi przez Nieznanego Żołnierza Republiki. Stałam oszołomiona; dopiero później zrozumiałam. Adios, bohaterski żołnierzyku Kepubliki Hiszpańskiej, hiszpańskiego ludu! Rozległ się warkot silnika samochodowego i ucichł z wolna, zdławiony ciemnością nocy. Odjechali nasi konwojenci. Strażnik otworzył inne, ciężkie drzwi opatrzone w kilka zasuw. Buchnął nam w twarz ohydny fetor. Przypomniała mi się opowieść Maksyma Gorkiego „Więzienie". Mieszanina zapachów suchego chleba, zwierzęcego łajna i nędzy, straszliwej nędzy... Potem wąski, ciemny korytarz i kręte schodki o stopniach zniszczonych przez kroki więźniów i kroki strażników, którzy przez połowę życia są również uwięzieni tutaj. Ciemne kamienne stopnie wyglądały tak, jakby wiodły pod szubienicę. Librada, zaledwie postawiła nogę na pierwszym stopniu, jęła zawodzić i beczeć niby owca odłączona od stada. Strażnik śmiał się, co chwila chichotał, zdawałoby się: od niechcenia. W przerwach starał się nas pocieszać: — Nie płaczcie... Nie będzie wam tutaj źle! Schodki jednak nie zawiodły nas do stóp szubienicy. Zalała nas fala świeżego powietrza. Dużo powietrza i gwiazdy wielkie, bliskie, w zasięgu ręki. Znalazłyśmy się na ogromnym, otoczonym balustradą dziedzińcu, który przypominał taras. W głębi stał barak, niedawno zbudowany i przeznaczony dla większej ilości więźniów. Tam nas skierował strażnik; szedł z tyłu, pobrzękując pękiem kluczy. Te olbrzymie, czarne więzienne klucze przerażały nas, ich dźwięk utożsamiał się z więzieniem. Byłyśmy u celu. Strażnik otworzył zamki, żelazo ocierając się o żelazo wydało ostry zgrzyt. Rozwarły się drzwi do obszernej, brudnej izby. W jednym kącie sterta desek, żelazne taborety i trzy sienniki. Pod sufitem dwa okratowane okienka. Nasze wejście obudziło jakąś dziewczyninę, która ze strachu uniosła się na posłaniu. — Nie bój się, nie bój się!... Przyprowadziłem ci koleżanki, żeby ci się nie nudziło!... — rzekł strażnik umieszczając w kącie moją walizkę. Znowu zazgrzytały klucze w zamkach i natychmiast powietrze stało się gęstsze. Librada rzuciła się na zasmolony materac i podjęła swój lament. — Jaki to wstyd dla mojej rodziny!... Co za hańba!... Co powiedzą w mojej wsi, jak się dowiedzą!... Usiadłam na deskach, spoglądając na nieznajomą, która przypatrywała mi się podejrzliwie. — Długo tu jesteś? — spytałam. — Od dzisiaj. Przyprowadzili mnie o szóstej wieczorem. — Za co? — Za nic!... Nic złego nie zrobiłam... — zapewniała pochlipując. — Za nic... Nic złego nie zrobiłam — powtarzała tonem coraz bardziej nieufnym. Z kolei ona zaczęła mnie wypytywać. Nie taiłam prawdy. Opowiedziałam jej o Virgiliu, Marieli i Loti. Dziewczynina uspokoiła się; dowiedziałam się od niej, że w sąsiednim baraku siedzą trzej więźniowie: delegat rządu z Melilli, alkad oraz lekarz, doktor Solis. Doktor Solis był przyjacielem Virgilia, Virgilio mówił mi kiedyś o nim. Nabrawszy do mnie więcej zaufania, dziewczyna powiedziała, że możemy się z tymi więźniami 40 41 porozumieć; próbowała już tego przed kilkoma godzinami. Zapukała parę razy w przepierzenie i z drugiej strony rozległo się podobne pukanie. „Teraz będziemy z nimi rozmawiać" — rzekła. Z desek i taboretów zbudowała piramidę, na jej wierzch zarzuciła nasze trzy sienniki. Wdrapałyśmy się na to rusztowanie i trzymając się oburącz krat wyjrzałyśmy przez okienko. Więźniów nie mogłyśmy zobaczyć, ich okna wychodziły na tę samą stronę, co nasze; ale mogliśmy się wzajemnie słyszeć, nie podnosząc głosu. Pytali, kim są wprowadzone przed chwilą kobiety. Usłyszawszy moje nazwisko, doktor Solis starał się mnie pocieszyć i podsycić moją nadzieję. Zapewniał, że „złe czasy miną, bo minąć muszą, gwoli prawa i sprawiedliwości powszechnej"... Mówił ciepło, miłym, przekonującym głosem lekarza. Jego słowa pokrzepiły mnie, natchnęły otuchą, nie zapomniałam ich i choć nie było mi dane ujrzeć twarzy doktora, głos jego zachowałam w pamięci. — A teraz połóżcie się. Starajcie się trochę wypocząć. Zwracam wam uwagę, że woda w kranie przy ustępie nadaje się do picia, możecie ją pić bez obawy. I jeszcze jedno: pamiętajcie, że codziennie rano należy sprzątać... — Sprzątać?... Czy w więzieniu trzeba sprzątać?... — Tak jest, seńora. W więzieniu należy bardziej niż gdziekolwiek indziej dbać o czystość. Nie upadajcie na duchu, zamiatajcie, pierzcie, starajcie się o zachowanie higieny! Doktor Solis udzielał nam lekcji wytrwania, pogody ducha i godnej postawy wobec przeciwności losu. Nauki jego miały większe znaczenie niż sam fakt sprzątania celi czy ustępu. Nakazywały nam zapomnieć o osobistych zmartwieniach, a troszczyć się o dobro ogółu, na 42 kazywały stałą gotowość do pełnienia obowiązków, a także dostrojenie się do harmonii kosmicznej, nawet w chwilach zupełnego załamania. Do ostatniego momentu życia doktor potrafił zachować równowagę psychiczną. Zanim odeszłam od okna, poprosiłam go jeszcze o poradę lekarską — była to jego ostatnia konsultacja. Podrażnione oczy bolały mnie i piekły, przepalone blaskiem żarówki podczas śledztwa. — Czy bolą tak, jak gdyby miała pani piasek pod powiekami? — spytał. — Tak... właśnie tak. — Jutro rano wypiszę receptę i prześlę ją do apteki przez posłańca więziennego. Zeszłyśmy z rusztowania i rozciągnęłyśmy na ziemi materace; mnie przypadł w udziale siennik poplamiony zakrzepłą krwią; jakaś kobieta pozostawiła po sobie ślady menstruacji. Brzydziłam się, ale innego materaca nie było; położyłam się w ubraniu. Moje współtowarzyszki usnęły, być może uspokojone słowami doktora Solisa, ja zaś myślałam o dzieciach, które o tej porze śpią, a rano przebudzą się z uczuciem osierocenia; o Virgiliu więzionym tak blisko mnie, a jednak nieskończenie daleko, o rodzinie w Madrycie pozbawionej wiadomości o nas. Dokoła zaległo milczenie, tylko z dala dochodziły szczekanie psów i pojedyncze strzały. Z wolna wszystko to ucichło, ze zmęczenia zapadłam w sen, podobnie jak spada się w głęboką studnię. Sen przeniósł mnie z powrotem na Morze Małe, wszyscy razem płynęliśmy łodzią. Zerwał się gwałtowny szkwał, huczące podmuchy wiatru niosły tumany piasku. Żagiel wydymał się i przechylał maszt, łódź zanurzała się aż po burtę. Krzyczałam, krzyczałam, łódź cokolwiek naprostowała się, ale po chwili znów zaczęła tonąć. Obudziłam się. Sen trwał zaledwie kilka minut. Nie byłam na morzu i moich bliskich nie było przy 43 mnie. Tylko nagie ściany, szare i brudne, w górze okienne kraty i my trzy na brudnych siennikach. Znowu zapadłam w drzemkę, spałam chyba dłużej niż godzinę. Dniało, kiedy się obudziłam. Silvio Pellico powiada: „Straszna to rzecz pierwsze przebudzenie w więzieniu. Odpoczynek, zupełna cisza, krótki sen, to wszystko, co przywracało mi siły życiowe, teraz jak gdyby ustokrotniło siłę cierpień". Ocknęłam się. Towarzyszki jeszcze spały. Ma rację Silvio Pellico. Siedzę oto i myślę o córkach. Już wstały i pytają o mnie. Co im powiedzą dorośli? Gdyby przynajmniej sprawy nie potoczyły się tak gwałtownie! Kobiety przebudziły się. Librada rozglądała się dokoła, szukając zapewne sensu tego wszystkiego, ale uczepiła się skrawka snu i nie mogła jeszcze zrozumieć. Gdy oprzytomniała na dobre, podjęła swój refren. Uczułam nieprzepartą potrzebę porozumienia się raz jeszcze z doktorem Solisem i jego towarzyszami; wzniosłyśmy znów piramidę i uchwyciłyśmy się krat, zagwizdałyśmy z lekka i usłyszałyśmy ich głosy. Właśnie sprzątali celę, dodali nam otuchy i kazali odejść od okna; wkrótce całe więzienie obudzi się i przyjdzie strażnik. Światło dzienne pozwoliło nam przyjrzeć się lepiej otoczeniu. Naprzeciw nas rozciągał się ogromny dziedziniec w kształcie tarasu, przez który szłyśmy wczoraj wieczorem; na drugim jego końcu stał spory pawilon, w oknach bez krat wisiały zasłony; to mieszkanie dyrektora. Po lewej dostrzegłyśmy wieżyczki fortu z działami wycelowanymi w morze. Pilnował ich sierżant z karabinem. Nie zobaczyłyśmy już nic interesującego i zeszłyśmy z rusztowania. Niełatwo było myć Silvio Pellico 1789—1854 — pisarz i poeta włoski, romantyk; skazany za udział w ruchu wolnościowym, spędził 10 lat w więzieniu, gdzie pisał pamiętnik wydany w 1832 roku pod tytułem „Moje więzienia". 44 się — pomieszczenie było ciasne, z otworem w podłodze ustępem i kranem bez muszli umywalnią. Chciałam zmienić bieliznę, przypomniałam sobie jednak, że w Komendanturze oddano mi tylko walizkę z rzeczami Virgilia. Kufra z moimi rzeczami nie zwrócono. Librada i ja nie miałyśmy co na siebie włożyć; wczoraj nie było mowy o reklamacji, ponadto sądziłam, że zatrzymają nas dwa lub trzy dni. Na drewnianej futrynie drzwi odkryłam długi szereg żłobionych rowków — to więźniowie znaczyli przemijające dnie. Policzyłam rowki, było ich dziewięćdziesiąt. Siedzieli więc trzy miesiące. O siódmej zadzwonił dzwon, szczęknęły żelazne drzwi; wielkie to musiały być drzwi, sądząc po tym, jak powoli i ciężko się otwierały. Potem dźwięk kluczy, owych „podłych kluczy", jak nazywał je Silvio Pellico; słuchając tego dźwięku przez wiele lat, w końcu niemal że go polubiłam. Zgrzyt zamków i żelastwa; całe więzienie poruszyło się w swej żelaznej zbroi; rozwarły się drzwi naszej nory, wpuszczając odrobinę powietrza, które chciwie wdychałyśmy szeroko otwartymi ustami. Strażnik, ten sam co wczoraj, wszedł zacierając ręce i podskakując na swych długich, cienkich jak druty piszczelach. Nazywał się don Eleuterio; w tej chwili nie był sam eskortował więźnia, który dźwigał wielki baniak z ciemną lurą, nazywaną w więzieniu kawą; napełnili nam blaszane kubki tą kawą, ale nie dali ani kawałka chleba. Chyba już dwa dni nie miałyśmy nic w ustach. Funkcyjny więzień nie spieszył się z nalewaniem płynu, wpatrując się w nas pożądliwie. Byłyśmy kobietami, a on nie obcował z kobietą od miesięcy, od kiedy dostał się tu za kradzież kóz! — Jak minęła noc? — spytał grzecznie don Eleuterio, niczym właściciel hotelu. 45 I natychmiast spoważniał — twarz nadęła mu się przybierając wyraz godności. Prosiłam go, żeby mi pozwolił napisać list do dzieci. Robił trudności. — Och, to niełatwa sprawa. Oczywiście, powiem dyrektorowi, może pozwoli... Zamknął za sobą drzwi, powietrze znów stało się gęste i palące, dławiło w gardle, nie dochodząc do płuc, a serce tłukło się w piersiach niczym hałaśliwy sąsiad. Po pewnym czasie — była może dziesiąta — znowu ujrzałyśmy oblicze don Eleuteria; tym razem przyszedł w towarzystwie młodego człowieka, posłańca więziennego. Był to Żyd, nazywał się Alberto i nie był więźniem. Za opłatą załatwiał dla więźniów zakupy w mieście, pracował też u dyrektora jako ordynans. Obowiązywała opłata za wszystko z góry. Ale ja pragnęłam tylko przesłać parę słów moim córkom. Don Eleuterio wzruszony był wielkodusznością dyrektora: dyrektor pozwolił mi napisać list — najwyżej dziesięć linijek — i kazał przynieść go sobie do ocenzurowania. W dziesięciu wierszach zawarłam więc to wszystko, co zawsze się mówi, kiedy nie ma się nic do powiedzenia: że niedługo, bardzo niedługo do nich wrócę, że mam się dobrze i żeby nie płakały. Prosiłam Alberta, by postarał się je zobaczyć i oddać im do rąk własnych mój list. Alberto przyniósł mi odpowiedź niemożliwie nagryzmoloną; czytałam te gryzmoły ze ściśniętym sercem, płacząc i śmiejąc się na przemian. I one pisząc to płakały— twierdził Alberto. Przyniósł mi także fiolkę z lekarstwem i zakrapłacz. — Doktor Solis, który siedział tu obok, kazał mi to załatwić w aptece dla pani. Była to ostatnia recepta doktora Solisa: krople dla moich oczu. Spytałam później don Eleuteria, czy mogę przesłać list mężowi, tym razem strażnik okazał się nieubłaga ny; wykrzywił twarz w uśmiechu, grymasem charakterystycznym dla żandarmów z Gwardii Cywilnej należał do niej, grymasem, który świetnie pasował do lakierowanych butów i trójgraniastego kapelusza — grymasem odmownym. — Pisanie z jednego więzienia do drugiego jest wzbronione — oznajmił. W południe wrócił z więźniem funkcyjnym. Przynieśli koszyk z żywnością dla dziewczyny, od jej bliskich, a dla nas —• więzienny obiad, cuchnący przyprawami i smażonym czosnkiem; w żółtej wodzie coś tam pływało. Odór tej zupy przyprawiał nas o mdłości — nie przywykłyśmy jeszcze. Tego dnia dziewczyna podzieliła się z nami wałówką. Mijały godziny, a my liczyłyśmy minuty. Don Eleuterio skończył dwudziestoczterogodzinny dyżur, przekazując go innemu strażnikowi. Godziny były jednakowe, strażnicy zmieniali się, ale jeden z nich był zawsze obecny, trzymał w rękach zardzewiałe klucze, chodził po stopniach w dół i w górę; podpatrywał i węszył cbawiając się zapewne buntu więźniów. Strażnik, który zastąpił don Eleuteria, nazywał się don Antonio i był na wpół zidiociały. Poprzez rzadkie włosy przeświecała łuszcząca się, niemal przezroczysta różowa skóra, pozostałość po źle wyleczonym syfilisie. Za sprawą tegoż syfilisu don Antonio chorował na liszaje i chodził na krzywych nogach. Odsłaniał nieliczne zęby w smutnym uśmiechu i wtedy w kąciku ust pojawiały się banieczki śliny. Wiedział, że ci, którzy obecnie rozkazują, podnoszą do góry ramię, więc i on je podnosił, nawet przez sen. Powitał i nas tym faszystowskim pozdrowieniem, a my —• po raz pierwszy uhonorowane w ten sposób — zachowałyśmy się z godnością, nie odpowiadając na nie. Nadszedł dzień 23 lipca 1936 roku. Wybiła czwarta po południu. Wszystkie zegary powinny były głośno 47 wybić tę godzinę. A co ja robiłam o tej porze? Leżałam skulona na sienniku zbrukanym zakrzepłą krwią, byłam oszołomiona i wcale nie przeczuwałam, że tego popołudnia, kiedy wszystkie zegary wybiją cztery razy, Virgillio zostanie rozstrzelany. Ja o tym nie wiedziałam. Popołudnie 23 lipca 1936 roku przeminęło, szparami w małych okienkach pod sufitem wdarło się trochę chłodnego powietrza; zaczęło zmierzchać. Zbrodnia została dokonana. O tej porze Virgilio spał już snem wiecznym na płycie kostnicy przy cmentarzu; obok niego dwaj towarzysze, komendant i kapitan, zdaje się, z artylerii. Były to pierwsze oficjalne egzekucje w Melilli. Rodziny tamtych dwóch przybyły na cmentarz, by obmyć i ubrać swoich zmarłych. Virgilio był sam; leżał rozciągnięty na kamiennej płycie, jak antyczny bóg, nagi i zbroczony własną krwią. Tak go zapamiętali. Zamknęła się księga jego żywota. Virgilio służył Hiszpanii sercem i krwią, powodował się zawsze dobrocią i miłością. Kiedy miał lat czternaście, ojciec zapisał go do Akademii Wojskowej. Był synem wojskowego. Uczył się dobrze i ukończywszy lat siedemnaście został chorążym. Zanim urosła mu broda, dowodził w Maroku oddziałem brodatych mężczyzn. Był kapitanem piechoty i jako piechur walczył przeciw Rifenom; nieobce mu było życie w blokhauzach, życie twarde, bez chleba i wody, pełne zasadzek i strzelaniny. Z dwudziestoma żołnierzami siedział ponad miesiąc w ukryciu, dostał tam pierwszego ataku malarii; leżał na sienniku, żując zioła, aby zaspokoić pragnienie, które tym bardziej mu dokuczało, że miał wysoką gorączkę. Ale ocalił swoich dwudziestu ludzi. Później zwabiło go słońce i powietrze: został lotnikiem, pilotem i obserwatorem wojskowym oraz pilotem linii międzynarodowych i obserwatorem cywilnym. 48 Całe niebo należało do niego. Jako oficer hiszpańskiej armii nadal jednak musiał wojować. Brał udział w ostatniej fazie wojny w Maroku, w zajęciu Xauen, w Alhucemas, w ataku połączonych hiszpańskich i francuskich wojsk na bojowników Abd alKrima. W tym okresie, podczas jakiegoś nalotu na marokański teren nieprzyjacielski, Virgilio musiał lądować z powodu defektu maszyny; spadł wraz z bombardierem na terytorium francuskie, w okolice zamieszkane przez najbardziej zawziętych wojowników, Kabylów. Wiadomo było, że gdy w ich ręce dostał się lotnik, wrzucano go do worka i przekłuwano sztyletami. Virgilio i bombardier szli cały dzień w słońcu, wśród dymu i ognia, boso po kamieniach, ukrywając się w kolczastych zaroślach; mijali wioski opanowane przez Abd alKrima w tak niewielkiej odległości, że słyszeli szczekanie psów i głosy ludzkie. Sierżantbombardier osłabł; na rozprażonych kamieniach poparzył sobie stopy; chciał poddać się, byle tylko nie musiał iść. Virgilio wziął go na plecy i niósł, dopóki w oddali nie ujrzeli powiewającej flagi francuskiej. Dla kolegów był bratem, dla żołnierzy ojcem. Sprawozdanie z jego służby wojskowej znajduje się w archiwach Ministerstwa Spraw Wojskowych w Madrycie, w „Zapiskach służbowych". Językiem zwięzłym i dobitnym opisano tam wszystko, co przytoczyłam, i wiele innych rzeczy. Miał trzydzieści trzy lata, kiedy został zamordowany przez swych kolegów. I tak przeminęła noc z 23 na 24 lipca 1936 roku. Do Abd alKrim urodzony w 1881 lub 1882 — przywódca walk o niepodległość Maroka, stanął na czele powstania plemion rifeńskich przeciw Hiszpanii; w 1926 roku uległ połączonym siłom hiszpańskofrancuskim; zesłany na wyspę Reunion, zbiegł podczas transportu i osiedlił się w Egipcie. 4 — Spojrzenie... 4.9 dziś widzę go w wyobraźni: leży uśpiony, zbroczony krwią, piękny jak bóstwo; przywodzi mi na myśl Zygfryda i Hektora, o którym mówi poeta, że „konie na jego widok płakały". Druga noc w więzieniu: z 23 na 24 lipca. Zaległa bolesna cisza. Ucichły szmery na dolnym podwórzu, gdzie trzymano pospolitych przestępców, naszych ówczesnych towarzyszy niedoli. Około północy, gdy już leżałyśmy, rozległ się brzęk kluczy, potem zgrzytanie zamków i łoskot otwieranych drzwi. Don Antonio przyprowadził nam jeszcze jedną „koleżankę", przyjaciółkę naszej współwięźniarki, Eugenii. Nazywała się Isabel, trzymała w ramionach dwuletnie maleństwo; była w ciąży. Trudno nazwać ją piękną, ale miała harmonijne ruchy i wiele wdzięku; smutny uśmiech rozjaśniał jej małe, szare oczy. Ukończyła dwadzieścia trzy lata. Wyszła za mąż za eksksiędza katolickiego, „ojca Jaena"; jak nazywano go jeszcze za czasów monarchii. Ludzie majętni zabiegali wówczas o jego nabożeństwa i spowiedzi. Lecz oto pewnego dnia ojciec Jaen rzucił kapłaństwo, by poświęcić się sprawie socjalizmu. Zaczął prowadzić rozmowy z ubogimi. Pojął za żonę Isabel, która teraz stanęła przed nami. Dziecko patrzyło na nią z przerażeniem w szeroko otwartych, błękitnych oczętach i uczepione kurczowo matczynej szyi kopało nóżkami w jej nabrzmiały brzuch. Socjalista Jaen nadal znany był w Melilli jako „ojciec Jaen". Nie zapomniano i nie wybaczono mu dezercji. I oto nadszedł dla nich czas odwetu. Eugenia, zaniepokojona o los Jaena, spytała przyjaciółkę z trwogą: — A twój mąż?... Isabel odpowiedziała właściwym sobie gestem, który później często u niej widziałam: gestem czułości, a jed 50 nocześnie rezygnacji, a ów gest i smutny uśmiech wyrażały jej szlachetną pogodę ducha. — Na razie ukrywa się... Ale jak długo?... — Ach, oni go tak nienawidzą!... Czy przynajmniej dobrze się schował? — Nie wiem... okaże się... zaraz w pierwszą noc, 17 lipca, przyszli po niego. Żołnierze marokańscy i ci z Tercio otoczyli naszą ulicę. Zatrzymali mężczyzn i kobiety z wszystkich sąsiednich domów. Jego nie znaleźli. Uciekł. — A ty dlaczego tu jesteś? — Powiedzieli, że będą mnie trzymać, dopóki mój mąż się nie zjawi. Będę chętnie siedzieć nawet przez całe życie — dodała ze swym promiennym uśmiechem. Dowiedziawszy się, że jestem żoną Virgilia, ogarnęła mnie spojrzeniem pełnym smutku. Zauważyłam później, że w podobny sposób patrzyły na mnie inne kobiety, które wprowadzano do naszej celi; nie rozumiałam, co to znaczy. Ale każdy w Melilli już wiedział, kiedy i jak zginął kapitan Leret. Więźniarkom przed wprowadzeniem do naszej celi kazano milczeć pod groźbą kary. Toteż gdy mówiłam im, jak niepokoję się o Virgilia, starały się mnie uspokajać. Isabel powiedziała nam o rozstrzelaniu generała Romeralesa i jeszcze kilku oficerów. Rankiem następnego dnia przyszedł inny strażnik, don Miguel, niski i nieokrzesany, chropowaty jak niepolewany garnek, z zadartym nosem i nerwowymi ruchami. Te jego ruchy — zwłaszcza zaś głos skrzeczący jak nie naoliwione zawiasy — irytowały nas przez dwadzieścia cztery godziny, kręcił się bowiem bez przerwy tam i z powrotem, z góry na dół, z dołu na górę niczym wiewiórka, nie przestając straszyć nas karami; wiecznym gderaniem dawał widocznie upust swej żądzy władzy. 51 Przyszedł do nas ze złodziejaszkiem kóz, niosącym baniak z kawą. Kazał nam ustawić się w kolejce z kubkami. Poprosiłam, żeby mi pozwolił napisać do Marieli i Loti. — Jeżeli umiesz pisać, to napisz dziesięć linijek. Dam je dyrektorowi do ocenzurowania. Mariela i Carlota wciąż na mnie czekają. Przed południem przyprowadzono jeszcze jedną kobietę. Pojawiła się w drzwiach, miotając się w panicznym strachu jak byk na arenie. Toczyła po nas wyłupiastymi oczami, a zobaczywszy Eugenię i Isabel rzuciła się ku nim płacząc i spazmując. — Dolores!... Kobieto! Co z tobą?... Dolores zaczęła tarzać się po podłodze i wyrywać sobie włosy z głowy. Strażnik wzruszył ramionami i zamachnął się na nas pękiem kłódek. Polałyśmy wodą twarz Dolores, przemawiałyśmy do niej. Z wolna odzyskiwała spokój. Była to kobieta silna, tęga i umięśniona. Plecy miała jak portowy tragarz. Wszystko w niej było duże — duży nos i duże usta. Najmniej pięćdziesiąt lat. W wyłupiastych, przekrwionych oczach czaił się wielogodzinny strach. — Trzy dni trzymali mnie w lochu! Żołnierze marokańscy kopniakami wypędzili mnie z domu, nie pozwolili nawet przebrać się; trzy dni w lochu z mężczyznami, kolegami mego męża! Czekaliśmy tam jak bydło na zarżnięcie, po ciemku, bez jedzenia, bo i po co jeść, skoro czeka nas śmierć? Jeden mi tak powiedział: „Dolores, ja już dziennego światła nie ujrzę! Czekają mnie tortury i śmierć, tak samo jak moich synów!". Trzy dni w tym lochu! Ale baliśmy się jeszcze czegoś gorszego: za ścianą był inny loch, do którego wtrącano mężczyzn i kobiety, aby wymusić na nich zeznania, a my słuchaliśmy ich krzyków. Nie wiedziałam dotychczas, jak 52 człowiek krzyczy, kiedy go katują. To straszny krzyk. Choćbym sto lat żyła, to nie zapomnę! Niektórzy prosili, żeby ich zabić od razu. Jak przyzywa się matkę, tak oni przyzywali śmierć. Isabel i Eugenia spytały ją o syna. — Uciekł. Ukrywa się u przyjaciela. Dobrze chociaż, że mój mąż pojechał przedtem do Oranu. Mój synek — ciągnęła załamując ręce — ma siedemnaście lat i przystąpił do Młodzieży Socjalistycznej. Zabiją go, tak jak wielu innych chłopców w jego wieku! Po południu przybiegł zdenerwowany don Miguel. Czeka na mnie sędzia! Mam zeznawać. Poszłam. Minęłam taras pod kratami pawilonu, gdzie siedział doktor Solis z towarzyszami. Patrzyli na mnie. Nie wiedziałam, który z nich jest doktorem Solisem. Znowu zeszłam po czarnych zardzewiałych stopniach na długi i wąski korytarz i znalazłam się w niewielkiej kancelarii. Czekał tam sędzia, pułkownik. Prócz niego był jeszcze żołnierz przy maszynie do pisania. Pułkownik kazał mi usiąść. — Proszę mi powiedzieć, co pani robiła od chwili przyjazdu do Melilli. Opisałam mu szczęśliwe dni spędzone na statku. — Ale pewnego popołudnia wyjechała pani do Melilli, zdaje się, że było to już po... po wypadkach? — Pojechałam konwojowana przez oficera. — A co pani tam robiła? — Szukałam mieszkania dla siebie, moich córek i służącej. — Dlaczego? — Żeby być najbliżej męża. Pułkownikowi lekko drgnęły powieki. Był wysoki i chudy, o siwych włosach i siwych wąsach. — Radzę mówić prawdę, bo inaczej będzie gorzej dla pani. Czy przed 17 lipca nie opuszczała pani statku? Powiedziałam, że n i e. Powiedziałam szczerze, bo za 53 pomniałam o mojej eskapadzie do Nadoru podczas rekonwalescencji Virgilia. Kiedy wróciłam do celi, wezwano Libradę. Pułkownik pytał ją mniej więcej o to samo. Chciał poza tym wiedzieć, czy jesteśmy katolikami, czy chodzimy do kościoła, o czym rozmawialiśmy? Na tym sędzia zakończył przesłuchanie. 26 lipca poznałyśmy trzeciego strażnika, don Juana. Gruby jak nadęty balon, uśmiechnięty i sympatyczny, był człowiekiem spokojnym i miał zdrowe nerwy. Tegoż dnia, 26 lipca, otrzymałyśmy po południu pierwszą wiadomość — ogniową. Doszła do nas przez morze. Najpierw dwa wystrzały armatnie; zaraz potem następne — na Melillę. W ciągu trzydziestu minut pociski przelatywały to w tę, to w tamtą stronę nad dachem naszego pawilonu: z fortu, przylegającego do więzienia, ostrzeliwano okręt wojenny; nasz pawilon zaś, wysunięty na tarasie, stanowił doskonały cel dla pocisków z okrętu. Wsłuchane w świst rozdzieranego powietrza obawiałyśmy się, że któryś z pocisków trafi w nasze więzienie, i rozpaczliwym krzykiem wzywałyśmy pomocy. Ale jedyną pomocą były słowa otuchy od towarzyszy z sąsiedniej celi. „To dobry objaw — mówili — nasi niechybnie przygotowują się do odbicia Melilli. Wkrótce wyjdziemy na wolność. Odwagi!" Odwagi potrzebowałyśmy istotnie bardziej niż nadziei. Kanonada nie dała żadnych rezultatów, okręt podpłynął pod Melillę, otworzył ogień, potem zawrócił i zostawił nas w spokoju. Tymczasem jednak wśród falangistów i faszystowskich wojskowych wybuchła panika, biegali po ulicach szukając schronów; zrywali z mundurów odznaki i „poddawali się" bez potrzeby. Wieczorem, kiedy na horyzoncie nie było już śladu po 54 okręcie, spotęgowała się ich nienawiść, termometr represji poszedł w górę. Strażnik, gruby jak nadęty balon, przyniósł nam jedzenie; uśmiechnął się poczciwym uśmiechem nieszczęśnika, uśmiechem, który czynił go sympatycznym. — Słyszałem, jak krzyczałyście, oj, słyszałem. Z całego serca byłbym was stąd wyprowadził, ale naprawdę było bardzo niebezpiecznie i bałem się przejść przez podwórze. Tego wieczoru, około dziesiątej, wyrwane ze snu usiadłyśmy na naszych siennikach; tuż obok słychać było kroki, szczęk kluczy, szepty. Czyżby nowa koleżanka? Ale naszych drzwi nie otwarto. Otwarto sąsiednie drzwi pawilonu, gdzie siedział doktor Solis z towarzyszami. Znów szepty i kroki oddalające się w kierunku schodów. Liczne kroki. Czyżby nowi więźniowie? A może... i nagle owładnęła nami wszystkimi ta sama myśl; z przerażenia omal nam oczy nie wyskoczyły z orbit, serca ścisnęły się, usta zbladły. Jedna z nas wypowiedziała słowo... „rozstrzelanie". Czy to możliwe? Wiedziałyśmy już o tym, słyszałyśmy, ale tym razem było to zjawisko takie bliskie, takie „nasze", że z trudem ogarniałyśmy je myślą. Poczułam strach, który ulokował się we mnie i dawał o sobie znać niczym istota żyjąca. Strach, który szedł przede mną i obok mnie. I który odtąd stale mi towarzyszył. Z nastaniem dnia spodziewałyśmy się czegoś dowiedzieć. Czekałyśmy chytrze na uśmiech grubego Juana, gdy pojawił się prowadząc złodzieja kóz z baniakiem kawy. Ale tego ranka nadęty balon nie uśmiechał się. Spuszczał oczy, zaciskał wargi, zakłopotany patrzał na lurę w baniaku, która niczym się nie różniła od brudnej 55 wody. Natomiast złodziejaszek miał wielką ochotę coś nam powiedzieć i spoglądał na nas podekscytowany. — Czy w nocy przyprowadzono do sąsiedniej celi nowych więźniów? — spytała któraś. — Bo słyszałyśmy szczęk kluczy i męskie głosy. — Przyszli po doktora Solisa i tamtych — odrzekł don Juan ze wzrokiem utkwionym w kawę. — Zabrali ich do innego fortu. Do fortu Camellos. Więzień zmrużył oko, co miało znaczyć: „Kłamie". Zamknęli za sobą drzwi, unosząc nie wyjawioną tajemnicę, później jednak, kiedy nadeszły paczki z miasta, Eugenia odwróciła uwagę don Juana zadając mu jakieś pytanie, a złodziej kóz podając nam koszyk z żywnością szepnął, że falangiści wyprowadzili doktora Solisa i tamtych dwóch na szosę, żeby ich zamordować, „A ja i don Juan byliśmy tu również, żeby falangistom pomóc" — zakończył. Kto nie siedzał w więzieniu, ten nie zdoła pojąć, w jaki sposób dwie osoby pilnowane przez trzecią mogą się z sobą porozumieć. Kto jednak był po tamtej stronie krat, wie, że więzień, gdy tylko poczuje się prawdziwym więźniem, zostaje obdarzony dodatkowym zmysłem; porozumiewa się za pośrednictwem oczu, palców, gestów, a także milczących ust — i strażnicy nie potrafią temu przeszkodzić. Kobiety osiągają w tej sztuce niemałe rezultaty, zwłaszcza kiedy strażnikami są mężczyźni. Doktora Solisa i jego dwóch towarzyszy zamordowano. O tej godzinie w Melilli odbywał się ich pogrzeb. Wszyscy opłakują doktora Solisa. — Kiedy mój syn ciężko chorował — opowiada Dolores — przychodził do niego dwa i trzy razy dziennie. Uratował mu życie. A pieniędzy brać nie chciał. Nie ma drugiego jak doktor Solis. Wzywali go wszyscy ubodzy; nikomu nie odmawiał pomocy. Był opiekunem 56 ubogich, był ich aniołem. W Melilli płaczą po nim wszyscy biedacy, bo drugiego takiego już nie znajdą! — I zabili go w kwiecie wieku, miał zaledwie trzydzieści lat! — Co dzieje się teraz z jego żoną i córeczką, co czuły te nieszczęsne, kiedy zobaczyły go w kostnicy?! Więźniarki z naszej celi przyłączyły się do chóru rozpaczy, która ogarnęła Hiszpanię, a niebawem miała ogarnąć cały świat. — Odpowiedzą za to przed Bogiem! Dolores znów wróciła do swoich trzydniowych przeżyć w lochu. — Każdego ranka na płytach cmentarnych leżą stosy pokrwawionych trupów. Widziałam je na własne oczy! Byłam tam z sąsiadką staruszką; szukała syna, który trzy dni nie wracał do domu. Tam go odnalazła! Leżał skatowany, podziurawiony kulami jak rzeszoto, a miał siedemnaście lat, tak jak mój; z rana wszystkie drogi do Melilli, Larache i Ceuty usłane są trupami. Bestie! Szakale!!! Prawdziwe szakale! Mój Boże! Co będzie z moim syneczkiem? Umierać mając siedemnaście lat...! Dolores ogarnął szał, krzycząc i spazmując wyrywała sobie włosy z głowy. Usiłowałyśmy ją uciszyć w obawie, że jej krzyki słychać będzie w całym więzieniu. Oblałyśmy ją wodą i ułożyłyśmy na brudnym sienniku. Terror narastał z dnia na dzień. Kobiety dniami i nocami przybywały do naszej celi; jedne siłą wciągały swoje dzieci, wzbraniające się wejść do tej nory; inne nosiły je w łonie. Przychodziły stare, młode, młodziutkie. Niektóre płakały; były i takie, co się śmiały. Wchodziły kobiety czerwone ze wstydu, który przenikał je do głębi duszy, oraz inne, trupioblade po gwałtach, których się na bezbronnych dopuszczano. W Melilli falan 57 giści wpadali w szał. Zewsząd napływały donosy. Usta były mściwe, zemsta łatwa. Wystarczyło wskazać palcem: „To czerwony". Szpicle nadstawiali uszu. Na targu paplały nierozważnie dwie kumoszki: „Męża tej a tej znaleziono w kostnicy"... „Czerwone radio podawało"... Czujne uszy przekazały wiadomość rękom, ręce przytrzymały kumoszki za spódnice. Nikogo nie obchodziły ich żałosne skargi, tłumaczenia, że spieszno im do mężów, do domu, do garnków, do dzieciaków... „Nie znamy się na polityce! — wołały gosposie, co było najszczerszą prawdą. — Tak tylko sobie gadałyśmy, aby gadać." Matki i babki trafiały do policyjnych lochów, a stamtąd do więzienia. Co innego młode; te należały w większości do zrzeszeń młodzieży robotniczej, umiały czytać i wiedziały, do czego dążą. Falangiści zabierali je w nocy; płacz i protesty rodziców podniecały jeszcze bardziej ich wściekłość. Wywlekali dziewczęta z domu i gwałcili je, rzucając się na nieszczęsne, jeden po drugim, jak psy. Niektóre ginęły w rozpaczliwej obronie, inne mordowano, wiele dostawało się do więzienia. Ich ostateczny los zależał od rąk, w które wpadły. Na policji wymuszano od nich zeznania chłostą i kopaniem. Golono im głowy do samej skóry, zostawiając kosmyki włosów w kształcie rogów; przypadkowi golarze zaśmiewali się głośno. A później rozcinano im piersi i brzuchy i zakopywano ofiary w ziemi. Leżałyśmy na podłodze pokotem — kobiety, kobiety, kobiety, jedna przy drugiej, pocąc się obficie we dnie i w nocy — o sprzątaniu nie było co marzyć. Na nic by się nie zdało zalecenie doktora Solisa. Oblazło nas robactwo. Była wśród nas młoda dziewczyna chora na gruźlicę, była i prostytutka z wysypką syfilityczną. Kiedy wprowadzano „nową", zasypywałyśmy ją pytaniami, wszystkie chciałyśmy wiedzieć, co dzieje się 58 w Hiszpanii, jak przebiega wojna. Wszystkie prosiłyśmy o wiadomości. Kiedy nie było już gdzie postawić stopy, dyrektor kazał nam zająć sąsiedni pawilon, skąd wyprowadzono doktora Solisa i jego towarzyszy. Przeszłyśmy tam, powłócząc nogami, dźwigając sienniki na plecach. Nowe mieszkanie było obszerniejsze. Za mocarnymi drzwiami, z mnóstwem zamków i kłódek, znajdowało się małe czworokątne podwórko, otoczone potężnymi murami; ponad nimi jaśniał skrawek nieba. Z drugiej strony było morze. Inne, węższe drzwi, również zamknięte, wiodły z podwórka na korytarz; po prawej stronie korytarza — szerokiego na około półtora metra — mieściło się sześć cel, sześć ciemnych nor bez okien. Cztery wielkie, okratowane okna po lewej stronie korytarza zaopatrywały te cele w powietrze i światło. Okna te były dla nas prawdziwym błogosławieństwem, mogłyśmy przy nich stać opierając ręce o parapety. Były to okna andaluzyjskie, ale okna bez kwiatów, z kratami na krzyż. W głębi korytarza było jeszcze jedno pomieszczenie, z otworem w podłodze — ustęp — z miską do mycia i zbiornikiem z wodą. Tu kończyło się nasze życie. Wracam do okien. Można przez nie oglądać rozległy tarasdziedziniec, pawilon dyrektora i... niebo. Spory szmat nieba, na nim kilka ptaków; mewy, które przylatywały do nas znad morza w odwiedziny. Niedługo, bo ledwie parę godzin cieszyłyśmy się tą zmianą. Lawina kobiet narastała i wreszcie nas pochłonęła. W małej celi tłoczyło się nas ze dwadzieścia. Na dzień zwijałyśmy sienniki, żeby móc się poruszać, i siadałyśmy na nich. Sienniki miałyśmy tylko my, pierwsze lokatorki, na numerze pięćdziesiątym skończył się zapas, następne więźniarki sypiały na kamiennej posadzce. Gdy wprowadzono jakąś nową, bałam się teraz do 59 niej zbliżyć, nie śmiałam pytać o Virgilia. Jeśli czasem przemogłam się, otrzymywałam wymijającą odpowiedź. „Nic o nim nie wiem." „Nic nie wiem." Błogosławiłam moją własną niedolę; nieważne, że opuściłam Marielę i Loti, byleby tylko Virgilio pozostał przy życiu! A kobiet wciąż przybywało. Nie zwracałyśmy już uwagi na ich lamenty. Każda sądziła, że jest w gorszym położeniu niż inne. Każda myślała, że ją spotkało największe nieszczęście. Wśród tego tłumu narodziła się miłość. Miłość dwóch dziewcząt, młodziutkich, niespełna dwudziestoletnich. Weszły przerażone, chwiejnym krokiem, drżące, ze śladami uderzeń na ciele, w podartych, powalanych krwią i ziemią sukienkach. Znajomość zawarły w ciężarówce podczas nocnej łapanki. Falangiści zgwałcili je, lecz nie dali im umrzeć i odstawili do więzienia. Trzymając się wciąż za ręce, przycupnęły w kąciku, niby dwie zranione sarenki. Jadły z tej samej miski — nie starczało misek dla wszystkich — piły z jednego kubka i odsuwały się od innych, rozmawiając z sobą szeptem. Całowały się, ocierały wzajem swoje łzy i nawzajem się pocieszały. Wieczorem szły spać do umywalni. Taka miłość wywoływała zażenowanie czcigodnych matron i drwiny. Dziewczęta czując, że są obserwowane i że się nimi pogardza, kochały się jeszcze goręcej. Rówieśniczki spoglądały na nie z ciekawością i niechęcią; być może im zazdrościły. Zakochane bowiem znoszą grozę łatwiej niż inne. Jedna z nich, dowiedziawszy się o rozstrzelaniu ojca i brata, znalazła ukojenie w pocałunkach drugiej. Płacząc złożyła osieroconą głowę na piersi przyjaciółki; w starożytnej Grecji Safona poświęciłaby tym dziewczętom najpiękniejsze swe wiersze. 60 Jedna z kobiet wyznała mi, że w kostnicy rozpoznała zwłoki syna Dolores; Dolores nic nie wiedziała i nie mogła wiedzieć... Nowo przybyłe więźniarki wciąż jeszcze straszono karami za niedyskrecję; władze więzienne nie chciały tu żadnych skandali, a mogły się one zdarzyć, gdyby któraś dowiedziała się o egzekucji swych najbliższych. Zastosowano tę metodę i wobec mnie. Domyślałam się już, że Virgilio zginął; gdy płakałam, przestraszone kobiety uciszały mnie wysuwając przekonujące argumenty. Chętnie dawałam im wiarę, chcąc odzyskać nadzieję Z czasem nazbierało mi się sporo gryzmołów od Marieli i Loti. „Kiedy wrócisz, Mamusiu? — pisały. — Cały dzień stoimy w oknie i czekamy... Jak słyszymy, że nadjeżdża samochód, myślimy, że to Ty... a Ciebie wciąż nie ma! Kiedy przyjedziesz?" Moje dzieci wciąż za mną tęskniły. W parku nie chciały bawić się z koleżankami, stawały na wprost pewnej pani przesiadującej codziennie na tej samej ławce. Patrzyły na nią i patrzyły, ta pani bowiem była podobna do ich utraconej matki. A mnie trzymały przy życiu dwa wielkie kłamstwa: wierzyłam, że moim dzieciom jest dobrze, i wierzyłam, że Virgilio żyje. Gdy dowiedziałam się o jego śmierci, załamałam się, ledwie mogłam dowlec się do jakiegoś kąta i paść. Ale gdy dowiedziałam się, że moje dzieci są zaniedbane, że źle się z nimi obchodzą, ujrzałam je obok siebie, uśmiechnięte, bo wtedy bolesna teraźniejszość należała już do przeszłości. My, kobiety, nie byłyśmy same w naszej celi, dzieliłyśmy ją z pasożytami. Muchy i wszy atakowały nas bezustannie. Roje much nadlatywały z chlewów znaj 61 dujących się opodal więzienia. Więzienie również było chlewnią. Po nocach dokuczało nam robactwo i wprowadzanie wciąż nowych aresztantek. Światło paliło się stale i więźniarki leżące pokotem w korytarzu musiały wstawać, kiedy otwierano drzwi, żeby wpuścić nowe; drzwi otwierały się co piętnaście minut. Przyprowadzano też prostytutki. Kobiety tej profesji towarzyszyły nam aż do końca. I znajdowały sposób, żeby się tu nie nudzić. Donosiły jedna na drugą, oskarżały się o szpiegostwo lub o sprzyjanie czerwonym. Niedługo tu przebywały; po dwóch, trzech tygodniach ich klienci wypuszczali je na wolność. Były nas tysiące. Nie znałyśmy naszych nazwisk i nie pragnęłyśmy ich znać. Nie obchodziła nas także przeszłość. Jakaś cuchnąca, zawszona pasterka kóz, z włosami lepiącymi się jak ciasto, położyła się koło mnie na sienniku; smród jej łachmanów wygnał mnie stamtąd. Chorowałyśmy na dezynterię, a ponieważ ustęp zatkał się, całe to świństwo leżało na podłodze. Wszędzie unosił się zapach nędzy, choroby i powolnej śmierci. Nadeszły tyfus i świerzb, niektóre kobiety trzeba było przewieźć do szpitala Czerwonego Krzyża, bo w więzieniu nie mieliśmy izby chorych. W szpitalu umierały. Jedynie kobiety o bardzo charakterystycznych rysach wyróżniały się w tym tłumie. Consuelo od razu rzuciła się nam w oczy. Zarządzała kantyną wojskową w Afryce: była bardzo przywiązana do generała Millana Astraya. Po jej akcencie poznałyśmy, że jest Gallegą . Mówiła dużo i niewyraźnie, używała nieprzyzwoi Generał Jose Millan Astray y Terreros w sierpniu 1936 roku, po powrocie z Argentyny, objął dowództwo hiszpańskiej legii cudzoziemskiej Tercio. Gallega — mieszkanka starej prowincji hiszpańskiej, Galicji. 62 tych słów. Aresztowano ją za to, że w rozmowie z jakąś kumoszką na targu mówiła podobno o zbrodniach „tych kanalii z Falangi". Łapacze nie słyszeli tego na własne uszy. Zwymyślała ich ordynarnie od ostatnich, i powędrowała do lochów, gdzie przez kilka dni i nocy rozdrapywała swoje rany i krwiaki po uderzeniach. Ale nie zamordowali jej, zbyt często powoływała się na generała Astraya, któremu — jak twierdziła — uratowała życie, gdy został zraniony. Brzydka była ta Gallega brzydotą agresywną, zwracającą na siebie uwagę. Chuda, bardzo blada, z wielkim brzuchem, który rozdymała nie ciąża, lecz nowotwór, włókniak wyczerpujący jej organizm wskutek ciągłego upływu krwi. Ciemne i wybałuszone oczy Gallegi patrzyły spod czarnych jak węgiel, gęstych brwi, zrośniętych nad nosem; między grubymi wargami, których nigdy nie mogła domknąć — miała stale otwartą gębę we śnie i na jawie — połyskiwały złote zęby. Piegi i ciemne plamy pokrywały jej kościste policzki, na domiar wszystkiego nosiła bródkę w kształcie półksiężyca i strzegła jej jak skarbu. Jedyną ozdobę Gallegi stanowiły długie, miękkie, puszyste włosy. Kobieta, z którą Consuelo rozmawiała wówczas na targu i którą także uwięziono, była zacną matką rodziny, żoną robotnika. W domu zostawiła bez opieki dwoje małych dzieci. Siedemnastoletnia Maruja, zanim odesłano ją do szpitala urządziła sobie legowisko obok mojej pryczy. Bardzo piękna i bardzo głupiutka, poruszała się z wdziękiem młodego zwierzęcia, jej krągłe, brzoskwiniowe, delikatne policzki wprost kusiły, aby je pogłaskać. Rodzona matka oskarżyła Maruję o „czerwone poglądy". Matka i ojciec poszli do koszar Falangi, kazali córkę aresztować i dać jej „nauczkę". Zanim wybuchła rewolta, Maruja była służącą, „złe towarzystwo" dopro 63 wadziło ją do tego oto „domu". Weszła drżąc z przerażenia. Zżerał ją strach, strach nieprzezwyciężony. Falangiści „uszanowali" Maruję ze względu na jej rodziców, którzy byli falangistami. Zostawili ją w więzieniu. Przejęłam się losem tej dziewczyny; miała gruźlicę. Siedziało z nami kilka starych kobiet, odzianych po chłopsku w czerń — niczym postacie z dramatów Garcii Lorki. Nosiły szerokie spódnice i chustki na głowach, twarze ich były pomarszczone jak zmięty papier. Smutne kobiety. W oczach zachowały wyraz osłupienia od chwili, kiedy swoich najbliższych ujrzały w kostnicy; w palcach powykręcanych przez artretyzm przesuwały paciorki różańca. Wyglądały jak wykute w kamieniu albo w drewnie; niczego się już po życiu nie spodziewały. Aresztowano je, bo nie wyjawiły, gdzie ukrywają się zbiegowie. Łączyły się w milczące grupy. O swych zamordowanych synach mówiły bez płaczu. W pierwszych dniach września znowu wezwano mnie do sędziego; od nikogo nie żądano tylu zeznań, co ode mnie. Zeszłam do biura w sukience pożyczonej mi przez jedną z więźniarek; i znowu powitał mnie nastroszony wąs, tym razem jeszcze sztywniejszy, bardziej napastliwy, spod wąsa zaś padły następujące słowa: — W poprzednich zeznaniach nie wyjawiła mi seńora, że jest... pisarką! — Nie wyjawiłam... ale pan o to nie pytał. — Pytałem... — wąsy sterczały jak druty. — Nie, nie pytał pan. — Zobaczymy... przeczytamy protokół. — Wąsy sta ? ły się groźne niczym lufy karabinu maszynowego. Sekretarz w wojskowym mundurze posłusznie odsunął papiery, wyjął z teczki moje zeznania i odczytał je na głos. Nie było w nich wzmianki o moim pisarstwie. 64 Wąs nerwowo zadrgał i trochę zmiękł. Przygryzłam wargi. — To obojętne, tak czy owak jest pani literatką! Teraz oskarżały mnie nie tylko wąsy. Oskarżał mnie wskazujący palec. A ja nie mogłam zaprzeczyć. — Poza tym w poprzednich zeznaniach zataiła pani przede mną pewien fakt bardzo doniosły. Powiedziała pani, że tylko raz opuściła statek, aby się udać do Melilli... a tymczasem któregoś popołudnia pojechała pani do Nadoru! To prawda. Zapomniałam o tym fakcie. — Czy mogłaby mi pani teraz powiedzieć, po co była pani w Nadorze? — Oczywiście!... Kupowałam prowiant! — Zrobiła pani coś gorszego! Coś znacznie gorszego! Wysłała pani szyfrowany telegram do Madrytu! Zgadza się; zapomniałam i o tym. A „szyfr" brzmiał: „Upoważniam moją siostrę do podjęcia sumy należnej mi za ostatni reportaż w «Estampas»". — Co to za reportaż? Przeglądałem wszystkie periodyki i nie znalazłem artykułu z pani podpisem... chyba że używa seńora pseudonimu. — Nie używam pseudonimu. Podpisuję się własnym nazwiskiem. — Nic takiego nie znalazłem. — Proszę dobrze poszukać, a znajdzie pan! — Poszukam... ale jeśli nie znajdę...! Wąsy nastroszyły się znowu f były wyniosłe, pełne godności. Carmen Gomez nie została zgwałcona. Nie tknęli jej. Wprost z domu przewieźli ją na policję, stamtąd do więzienia. Wyglądała jak dziecko, wrażenie to powodowały chyba lokikorkociągi, opadające jej na plecy 5 — Spojrzenie... 65 i wieczny uśmiech na twarzy. Miała może osiemnaście lat. Nie była rozmowna. Przyłączyła się do małej grupy, do której należałam i ja, i kilka nauczycielek oraz kobiet z wyższym wykształceniem. Zdobyła sobie moją sympatię ta dziewczyna. Mówiła mi, że ma bardzo starych rodziców i jest najmłodsza z trojga rodzeństwa. Pochodzi z klasy robotniczej; w domu wszyscy czytają dobre książki i codziennie biorą prysznic. Ona i jej bracia utrzymują dom na przyzwoitej stopie — Carmen pracowała fizycznie w fabryce biszkoptów, w organizacji Zjednoczonej Młodzieży Socjalistycznej pełniła odpowiedzialne funkcje. Ujęła nas od pierwszej chwili swoim zrównoważonym usposobieniem i pogodą ducha, mimo że oczy jej były stale zatroskane. Nie płakała i nie skarżyła się, chociaż na ciele nosiła ślady tortur, którymi policja usiłowała zmusić ją do wydania towarzyszy. Prawość Carmen okazała się mocniejsza niż sadyzm oprawców. Zanim osadzono ją w więzieniu, wysłano do szpitala. I oto przebywała wśród nas, nie upadając na duchu, aż pewnego dnia... f Dzień ten zaczął się jak każdy inny. Za najlepszą porę uważałyśmy czas po obiedzie, czyli po dwunastej, kobiety kładły się wówczas spać na podłodze i rozkoszowały się tą pauzą w dniu pełnym płaczu, kłótni i krzyków. Nasza grupka zbierała się w celi; rozmawiałyśmy o wojnie, o polityce, nieraz o sztuce. Pamiętam, że tego dnia Carmen usiadła przy mnie i słuchała milcząc, jak zwykle. Minęły chyba dwie godziny i sjesta skończyła się. Wyszłam na małe podwórko i przemierzałam je tam i z powrotem, jak zwierzę w klatce, do umęczenia, póki dzień nie zaczął się chylić ku wieczorowi; kobiety, iskające wszy na podwórku, już odeszły zostawiając po sobie mnóstwo śmieci; wtedy zjawiła się Carmen Gomez, żeby je wymieść. Wywijała miotłą z wdziękiem, ruchem tanecznym. Tancerka i miotła po 66 ruszały się lekko jak w balecie. Starannie zamiecione podwórko skropiła Carmen wodą; woda to luksus, ale parę jej kropli przynosiło taką ulgę brudnym, spragnionym kamieniom! Przypomniał mi się doktor Solis. — Jutro zmyję podwórko — powiedziała Carmen. — Jutro! Tymczasem zapadał wieczór; powietrze, zasnute różowobłękitną mgiełką, stało się chłodniejsze; przyjemnie byłoby spojrzeć teraz na morze i czuć się wolnym! Carmen po skończeniu roboty weszła do celi; mnie pozostawało jeszcze parę minut spaceru; wkrótce nas zamkną. Istotnie, najpierw zadzwoniły klucze, potem ukazał się — stąpając na czubkach palców, żeby dodać sobie wzrostu, i kołysząc się w biodrach — brzydki, kurnosy don Miguel. Nie zwróciłyśmy na niego specjalnej uwagi, pewnie przyszedł, aby z podwórka zagnać nas do celi jak świnie do chlewu. Nagle don Miguel krzyknął donośnie: „Carmen Gomez!". Ustały szmery, w więzieniu zaległa groźna cisza. Carmen Gomez wystąpiła naprzód. — Pan mnie wołał — spytała przerywając milczenie, które gęstniało dokoła niej, tworząc spoistą ścianę — Tak? ciebie... masz zejść na dół. — Czy... będę zeznawała? — Nie będziesz zeznawała. Prędzej! Nie zatrzymuj mnie — przynaglał. — Wypuszczą mnie na wolność? Czy moje rzeczy są już na dole? — Nie będą ci potrzebne! No, chodźże! Prędzej! Carmen spojrzała na nas; a my patrzyłyśmy to na nią, to na don Miguela. Stanęłyśmy bliziutko, jedna przy drugiej, żeby słyszeć, żeby widzieć, żeby rozumieć... Carmen unikała spojrzenia don Miguela i nie odrywając 67 od nas oczu, przyłożyła rękę do piersi takim ruchem, jakby celowała z rewolweru. Gestem i słowami jęłyśmy ją zapewniać, że nie, że nie, że nie! Ucałowała te z nas, które stały najbliżej. Przycisnęła usta do moich policzków. Oddałam jej pocałunek. Miała osiemnaście lat. Poszła za don Miguelem. Idąc przez dziedziniec obracała się kilkakrotnie, przesyłając nam uśmiech na pożegnanie. Szła krokiem lekkim, pełnym wdzięku. — Adios... siostro! Rano, w porze roznoszenia kawy, przyszedł strażnik z twarzą nieprzeniknioną jak maska. My zaś, po całonocnym daremnym czuwaniu, miałyśmy pod oczami sine obwódki, większe niż zwykle. Chciałyśmy wiedzieć, co zrobiono z Carmen Gomez. Ustawiłyśmy się w kolejce z kubkami w ręku, złodziej kóz nalewał kawę; kilka towarzyszek „bawiło" rozmową don Miguela, który, zależnie od humoru, to opowiadał różne nieprzyzwoite historie, to znów urągał więźniarkom. Złodziej kóz powiedział nam, że tej nocy zamordowano Carmen Gomez. W jaki sposób, tego dobrze nie wiedział. Wśród więźniów krążyły na ten temat rozmaite pogłoski: jedni twierdzili, że otruto ją w którejś z cel, inni, że ją wywieziono gdzieś samochodem. Niebawem od nowych więźniarek dowiedziałyśmy się bliższych szczegółów, którymi przechwalali się falangiści w knajpach i domach rozpusty. Postać Carmen Gomez urosła w naszych oczach... Wepchnięto ją do ciężarówki pełnej uzbrojonych falangistów, oprawcy jednak nie odważyli się jej zgwałcić; w polu podziurawili ją kulami. W więzieniu wywołało to nową falę paniki. Szeptano, że co noc będą nas stąd wywozić pojedynczo i mordować. Noce stały się jeszcze trudniejsze do zniesienia. 68 Procesja „nowych" nie ustawała; ilekroć zmorzył nas sen, szczęk kluczy wyrywał nas z zamroczenia. Otwierałyśmy zaspane oczy, wypatrując śmierci. Ale przyprowadzano tylko nową więźniarkę. Znowu kładłyśmy się na podłodze, i tak w kółko. Kobiety przyjmowały to ze stoicyzmem, ogłupiałe, na wpół przytomne pod wpływem ciągłego strachu. Napięcie rosło: nerwy czekały tylko na sposobność, żeby zareagować gwałtownie. Zaczynało się od wyzwisk, a kończyło na biciu i drapaniu. Dookoła nie ustawały szepty, grzebano się w prywatnym życiu ludzkim niczym w śmietniku... Kręciłyśmy się jak w owym kręgu z Dantejskiej „Komedii". Starano się zagłuszyć prawdziwy ból, wyżywając się w pospolitym plotkowaniu. Kobiety, które widziały swoich mężów i synów w kostnicy, prześcigały się w barwnym opisywaniu pozamałżeńskich przygód miłosnych tej lub tamtej. Kobiety kochały się między sobą; potworne zatłoczenie budziło zmysły. Podczas kłótni szepty zamieniały się we wrzask, na głos wypominano sobie wzajem różne grzechy. Gromadka tych, które pragnęły uniknąć awantur, trzymała się na uboczu, chociaż atmosfera była z każdym dniem bardziej naładowana; życie stawało się niemożliwe. I tak już dotychczas ciężkie, ciążyło teraz jak ołów; jest to najgorsza strona więzienia. Najmniej skandali wywoływały prostytutki. Niemal każda wchodziła z płaczem, oznajmiając, jaki „to wstyd dla niej i dla jej rodziny, że wpakowano ją do więzienia" — i starała się nie patrzeć na nas. W mieście tyle przecież mówiono o „czerwonych kobietach, niepraworządnych, potępionych i wyklętych", w celi zaś spotykały blade, wychudzone, zaniedbane więźniarki o zgasłym spojrzeniu — te „czerwone", a obok nich zwykłe przestępczynie odsiadujące karę za swoje przewinienia. 69 W miarę jak dni mijały, zawsze jakaś życzliwa ręka raz po raz wyciągała się do nich przyjaźnie, zawsze znalazły się dla nich uśmiech czy jakieś słowa pocieszenia; i w końcu — bezwiednie — zaczynały nam te prostytutki współczuć. Same „czerwieniały" coraz bardziej, mówiły to otwarcie, mełły językami, wtajemniczały nas w intymne historie o sędziach, prokuratorach i adwokatach, panach życia i śmierci. Wojskowi i cywilni falangiści w domach rozpusty zaspokajali swoją żądzę zadawaniem tortur, przelewaniem krwi; urządzali malownicze popisy z nagimi dziewczętami, ustawiali je w kolejce i bili batem. Jedna z tych dziewcząt pokazała nam kiedyś cztery blizny po głębokich ranach na piersi. Była to pamiątka po zabawie u sędziego, który kazał jej rozebrać się i wbił nieszczęsnej widelec w pierś. Orgie pijackie budzą najniższe instynkty; panowie, którzy przez cały dzień przewodniczą Radzie Wojennej, nocą szukają w burdelach rozkoszy, jakich żaden mężczyzna nie odważy się lub nie ma ochoty wymagać od żony — a żadna z prostytutek nie śmie przeciwstawić się temu; posądzenie o „sprzyjanie czerwonym" jest zbyt groźne. Właściciele i właścicielki burdelów klną po cichu, ale uśmiechają się uprzejmie, witając przedstawicieli prawa, i są im wdzięczni, jeśli poprzestają na tłuczeniu naczyń, wyrzucaniu sprzętów przez balkon lub na wyrafinowanym znęcaniu się nad pensjonariuszkami. Panowie ci odchodzą nie płacąc i nikt nawet nie żąda od nich uregulowania rachunku. Prostytutki przeklinają ich i nienawidzą. Ze wszystkich stłoczonych tu więźniarek one właśnie odżywiały się najlepiej. Ich szefowe przysyłały im zwykle puszki konserw, a nawet słodycze, byle tylko „towar" im nie schudł. Pozostałe patrzyły chciwie na te przysmaki; zwłaszcza takie, jak Librada i ja, nie mają 70 ce krewnych w tym mieście. Prostytutki jednak z miną pełną goryczy przyjmowały kosze z żywnością. Drogo za te specjały zapłacą, kiedy znów wyjdą na ulicę! Za wszystko to bowiem szefowe każą sobie płacić cenę dziesięciokrotnie wyższą! Gdy skończyła się lawina „pensjonariuszek", przyszła kolej i na szefowe. Pierwsza zjawiła się u nas Marokanka Fatima, o cerze oliwkowej, w bogatym jedwabnym stroju, w haftowanych aksamitnych papuciach, obwieszona klejnotami. Na czole i podbródku zdobił ją zielony tatuaż. Nazywano ją „chivani", czyli ,,stara", jak określa się po arabsku kobietę powyżej lat dwudziestu, a Fatima dobiegała czterdziestki. Była właścicielką kilku kamienic w mieście i jakichś posiadłości ziemskich. Skargę na nią złożyła jedna z podopiecznych. Jakże się ta Fatima bała! Wiedząc o zbrodniach falangistów, każdej chwili spodziewała się, że po nią przyjdą, na dźwięk kluczy jej blade wargi zaczynały drzeć, w małych, głęboko osadzonych oczach zapalało się jakieś światełko. W nocy nie kładła się; oparta o ścianę wypatrywała rozszerzonymi źrenicami swojej śmierci; dopiero nad ranem zapadała w sen pełen koszmarów i budziła się ze zwierzęcym niemal rykiem, który wstrząsał murami więzienia. Fatima źle mówiła po hiszpańsku, w urywanych zdaniach zapewniała mnie, że którejś nocy wymordują nas wszystkie, „bo tak jej powiedział sen" — za tło muzyczne tej przepowiedni służyło pobrzękiwanie kluczy. W jedną z takich straszliwych, wyczerpujących nocy przyśnił mi się po raz pierwszy Virgilio. Podszedł do mnie, ubrany w mundur lotnictwa, i rzekł z uśmiechem: „Widzisz, że nie umarłem". W tym momencie przebudziłam się. Był to tylko sen, ale ja wzięłam go za dobrą wróżbę. W inną noc, pamiętam, usnęłam późno, gdy pianie 71 kogutów zwiastowało bliski świt. Spałam snem twardym, bez widziadeł; zapomniałam o sienniku i brudnej podłodze, kiedy obudziłam się, był już dzień. Dookoła mnie leżały pokotem kobiety; młode i stare, wszystkie jednakowo zniszczone, pomięte, żółte, wyczerpane wielogodzinnym płaczem. Do tej chwili nie zdawałam sobie z tego sprawy. I oto nagle odczułam strach, silniejszy niż kiedykolwiek. Strach i chęć skończenia z tym wszystkim, chęć rozbicia sobie głowy o kratę; niemal że oszalałam na widok miotły stojącej tuż obok głowy którejś ze śpiących. Wejście don Eleuteria kazało mi wrócić do rzeczywistości. Musiałam wstać, żeby przepuścić nową. Była to chłopka. Bosa, o dużych stopach, zniekształconych i stwardniałych od deptania po tysiącu zachwaszczonych, kamienistych dróg. Powiedziała coś mieszaniną hiszpańskiego, francuskiego i narzecza Szeluchów; zrozumiałam tylko, że nazywa się Maimona. Była to nędzarka, odziana w brudne białe płótno, owinięte przemyślnie wokół chudego ciała; spod zawoju wymykały się kosmyki siwych włosów. Robiła wrażenie bardzo starej, sama nie umiała się chyba doliczyć swoich lat, ale była wysoka i trzymała się prosto. Po odejściu strażnika krzyczała ze strachu, wzywając pomocy Allacha. Jej rodaczka Fatima próbowała ją uspokoić. Z wolna krzyk Maimony przycichł; rozpacz ustąpiła miejsca rezygnacji. Fatima przetłumaczyła nam jej słowa: stara trudniła się przemytem herbaty; w urzędzie celnym w Melilli, graniczącej ze strefą protektoratu hiszpańskiego, żołnierze marokańscy odebrali jej resztki cennego ładunku — herbatę, którą zamierzała napoić swoją liczną rodzinę, synów, synowe, wnuków, a także inne żony swojego męża. Obrabowana rzuciła się na żołnierza i zębami odgryzła mu kawałek ucha. Teraz znalazła się między czerwonymi, co napawało ją prawdziwą gro 72 zą. Mówiono jej, że czerwoni — mężczyźni i kobiety — mają ogony apokaliptycznych bestii i trujący oddech; poza tym nie wierzą w Boga. Nie chciała nawet, żeby jej cień na podłodze dotykał naszych cieni; obserwowała nas badawczo, szukając ogona i rogów. Dziewiętnastoletnia Pepita wyglądem swym odbijała od otoczenia: wysmukła, jasnowłosa, z alabastrowobiałą cerą. Matka jej i ciotka przebywały już w więzieniu; zostawiono ją na wolności, ojca wyprowadzono na śmierć, a wkrótce potem... I z pewną dozą humoru opowiedziała nam Pepita o swych przeżyciach. — Wieczorem przyszła po mnie gromada falangistów. „Oj, Pepo — pomyślałam — niedobrze, zrobią z tobą to samo;, co z Carmen Gomez." I siódme poty na mnie uderzyły. Ale nie wszyscy byli Hiszpanami, przyszło też kilku Włochów, w tych czarnych obrzydliwych koszulach. Całe szczęście, że to takie tchórze. To mnie uratowało... Nie było rady, musiałam z nimi iść, ale miałam pietra, oj, miałam! Wsadzili mnie do ciężarówki i obwozili po całej Melilli, nie zwracając na mnie uwagi; śpiewali piosenki włoskie i hiszpańskie i krzyczeli: „Niech żyje Mussolini! Niech żyje Franco!". Byli chyba podpici, bo ja wiem? Potem wysiedliśmy za miastem i tu mieli ze mną skończyć. Dwie godziny kręcili się dokoła mnie, gadali po cichu z sobą i śmieli mi się w twarz. Grozili, że mnie zabiją, a ja już nie mogłam wytrzymać i powiedziałam im to, co czułam: że na co czekają? No, ale w końcu wytłumaczyli mi grzecznie, że ja przecież nie jestem, jak Carmen Gomez, sekretarzem partii socjalistycznej i że dlatego darują mi życie. Nie wierzyłam im, czekałam na śmierć, kiedy jednak przekonałam się, że faktycznie tutaj mnie wiozą, odetchnęłam, pomyślałam sobie: „Pepo, tym razem wyszłaś cało!". Pepita przesiedziała z nami dwa lata. Podobnie jak 73 jej matka i ciotka stanęła przed trybunałem Rady Wojennej; została uniewinniona. Tamte dwie skazano na dożywocie. Pepita wyszła na wolność. Nikt jej nie oczekiwał — ani nawet ściany własnego domu. Dziewczyna wiedziała, że w więzieniu kobiety cierpią głód. Jej matka i ciotka otrzymywały odtąd co dzień paczki z jedzeniem, tym najkosztowniejszym, za które płaci się podwójną cenę. W więzieniu szeptano po kątach, ale matka i ciotka Pepity zaspokajały głód langustą, szynką i pasztetem. Matka, najadłszy się do syta, zakrywała ręką oczy. Przyszedł strażnik pobrzękując pękiem kluczy. Wywołał mnie, zaznaczając przy tym, że „chodzi tylko o zeznania". Czekał na mnie sędzia. Ten sam, co przedtem. — A więc — rzekł na wstępie — przy sprawdzaniu zeznań nie odkryto, jakoby należała pani do jakiejś partii politycznej lub prowadziła jakąś działalność. Ponieważ więc brak dowodów winy, przyszedłem oznajmić, że zarówno pani, jak i służąca są uniewinnione. Jak zawiadomić dzieci o moim powrocie? Cóż to będzie za radość! Natychmiast pobiegniemy do fortu Maria Cristina, do Virgilia; nie będziemy się mogli uścisnąć, ale oczy jego ucałują mnie spoza krat, zobaczę jego uśmiech! Sędzia mówił jeszcze coś, co niezbyt dobrze rozumiałam, zresztą nie interesowało mnie to wcale. Szukałam drogi do moich najbliższych, ale droga gubiła się w potoku słów sędziego, które w końcu do mnie dotarły. — Nie znaczy to jednak, że pani i jej służąca wyjdziecie na wolność... — A... uniewinnienie? 74 — Nie przeszkadza ono, żebyście tu zostały w charakterze więźniarek. Na tym skończył i odszedł. Librada i ja spojrzałyśmy po sobie bardziej zdziwione, niż byłyśmy w chwili uwięzienia. Pewna noc — w końcu września ?—? była szczególnie burzliwa. Zbudziły nas głośne krzyki dochodzące z zewnątrz, spod naszych cel. To falangiści wśród wrzasków, przekleństw i wyzwisk domagali się wydania im więźniarek. Zbiłyśmy się w gromadkę, drżąc ze strachu, na podobieństwo trzody, która przeczuwa niebezpieczeństwo. Nie wiedziałyśmy, czy nadszedł już moment ostateczny. Ale wrzaski nie ustawały, przeciwnie, były coraz bliższe i głośniejsze, aż oto ujrzałyśmy w głębi dziedzińca zbliżające się latarki i oczy falangistów. Żądali oni wydania więźniarek „dla nauczki", z okazji zdobycia przez Franca, po długotrwałym oblężeniu, miasta Toledo. Zanim jeszcze zdjęto kłódki, struchlałe z przerażenia kobiety uderzyły w lament. Czekał je ów tylekroć przepowiadany masowy mord! Szukając jakiegoś ratunku znalazłam schron; brudną beczkę z wodą do picia, odpowiednio głęboką i tylko do połowy napełnioną. Wspięłam się po kilku skrzynkach i wlazłam do środka, woda sięgała mi do ust. Stanęłam przed alternatywą: udusić się lub zginąć z rąk falangistów. Wolałam to pierwsze. Zachowując spokój, zatkałam sobie usta dłonią i, jak długo mogłam, wciągałam powietrze przez nos. Głosy z zewnątrz słyszałam bardzo niewyraźnie. Co się tam działo? Kiedy wreszcie zdecydowałam się opuścić mój schron, nie potrafiłam sama wydobyć się z beczki; czekałam, aż nastanie dzień. Słońce dodało mi odwagi; ostatkiem sił zapukałam parę razy w ścianę beczki; po 75 chwyciło mnie kilka kobiecych ramion i z trudem wyciągnęło, przewracając beczkę, z której wylała się niemal cała woda. Na mój widok towarzyszki rozpłakały się i jęły mnie całować, były pewne, że falangiści i mnie zabrali, tak jak wiele innych, które znaleźli na swej drodze, gdy wtargnęli do więzienia. Dopiero autorytet dyrektora położył kres tej samowoli. — To barbarzyństwo wykańczać wszystkie naraz — powiedział — chcecie je zabić, to bierzcie je pojedynczo! Falangiści odeszli uprowadzając półprzytomne „zakładniczki". Podobne „czystki" odbyły się we wszystkich frankistowskich więzieniach w Hiszpanii i Maroku, ku czci „zwycięskiego oswobodzenia Toleda", a jednocześnie dla postrachu innych republikańskich miast, które upierały się jeszcze przy walce. Nazajutrz doszła do nas wiadomość, powtarzana w więzieniu z ust do ust, że rodzina generała Miaji siedzi razem z nami, w celi równie ohydnej i czarnej jak nasza, ale w pewnym odosobnieniu. Były to córki generała oraz dwuletni synek jednej z nich; mężczyzn wywieziono do obozu koncentracyjnego w Zeluan. Niejednokrotnie widywałam z daleka tych pięć postaci na dziedzińcu, w godzinie wyznaczonej im na spacer, nie mogłyśmy z nimi zamienić słowa, jedynie spojrzenia nasze krzyżowały się poprzez kraty. Pięć miesięcy spędziły tu te kobiety, co dzień chudsze i bledsze, póki nie odzyskały wolności drogą wymiany więźniów. Była to dla mnie rewelacja, zaczęłam marzyć, że i"dła mnie nadejdzie taki dzień. Wyobraźnia podsuwała mi różne tego typu rozwiązania, na przykład: oficerowie, General Jose Miaja był w owym czasie ministrem wojny w rządzie republikańskim. 78 koledzy Virgilia z Republiki Hiszpańskiej, wykupią moje córki i mnie. W tym czasie matka moja pukała do drzwi republikańskich towarzyszy Virgilia, u których boku walczył w ponurych latach monarchii; prosiła ich o wykupienie nas. Była u działaczy związków zawodowych, u działaczy katalońskich — żyją jeszcze starzy bojownicy, którzy kapitana Lereta pamiętają. Ale moja stara, głodna matka nadaremnie prosiła. Żona i córki Virgilia Lereta nie podlegały wymianie. W ciągu trzech lat dzień w dzień pojawiała się pod drzwiami gabinetu ministra Jose Girala, od którego te sprawy zależały, ale czyż liczono się ze staruszką, coraz gorzej ubraną, coraz bardziej onieśmieloną? Co dzień odprawiano ją z kwitkiem, nie dopuszczono przed oblicze ministra. Uporem swym zyskała tyle tylko, że nazwiska moje i córek wydrukowano w wydanej przez Republikę Księdze Wymiany Więźniów; mogłyśmy być wymienione na jakąś kobietę z dwojgiem dzieci, zamieszkałą w strefie republikańskiej; ilekroć jednak zdarzała się taka możliwość, Giral skreślał nas. Nie miałyśmy odpowiedniego znaczenia w świecie polityki... W październiku 1936 roku do pawilonu sąsiadującego z naszym, to znaczy do tego, który zajmowałyśmy na początku, wprowadzono około dwudziestu mężczyzn; mieli tu oczekiwać na wyroki. Wszyscy byli cywilnymi jurystami — adwokaci, prokuratorzy, sędziowie. Więzień funkcyjny, ów złodziej kóz, o którym już wspominałam, powiedział mi ze śmiechem: — Właśnie podałem kawę sędziemu, który mnie tu wpakował. Niemała to dla mnie frajda zamykać go na klucz, jak przychodzę ze strażnikiem! Niedługo tu przebywali. Jednych wyprowadzono na egzekucję, innych wywieziono na dożywotnie roboty, jeszcze innych do obozów koncentracyjnych, zorganizowanych i kierowanych przez ludzi z Gestapo. Z nadejściem jesieni od drzwi i okien powiało chłodem. Librada i ja trzęsłyśmy się z zimna. W walizce Virgilia, którą miałam z sobą, było trochę ciepłej odzieży. Wysłałam wiele rzeczy do rodziny, która opiekowała się moimi dziećmi, z prośbą, by przesłano to do fortu, dla Virgilia. Zapewniono mnie, że moja prośba będzie wykonana. Od kilku dni nie otrzymywałam liścików od córek; Carlota zachorowała na ropne zapalenie ucha i bardzo cierpiała; tam, gdzie była, nie mogła skarżyć się głośno. Kucałam w ustępie, żeby się wypłakać, chciałam być, o ile to możliwe, sama; zastawałam w ubikacji Maimonę, która odprawiała tam modły. Ta chłopka była prawdziwie wierząca, nie tak jak Fatima, która zapomniała o nakazach Koranu. Maimona modliła się od rana do południa, rozpościerała na podłodze, pod swoimi olbrzymimi stopami, brudne prześcieradło. Klęcząc, siedząc lub stojąc biła pokłony zachowując rytm sury Koranu, wygłaszanej z namaszczeniem; nikt, nawet strażnicy, nie odważał się jej przerwać, przeciąć nici, która ją łączyła z nieskończonością; Maimona miała twarz jak z pergaminu, żółtawą, pomiętą; spomiędzy głębokich zmarszczek i bruzd rozbłyskiwały odbarwione przez starość oczy. Skończywszy modły obdarzała mnie szerokim, dziecięcym uśmiechem i siadała obok na podłodze. Pozbyła się już wstrętu do czerwonych; nie miałyśmy ogonów ani rogów, byłyśmy kobietami jak ona; biednymi kobietami bez domu, bez rodziny, tak jak ona. Podobieństwo naszych losów czyniło ją dla nas łaskawą. Kiedy płakałam, kładła swoje twarde łapsko na mojej głowie; zawarłyśmy milczącą przyjaźń, bo nie rozumiałyśmy się wzajem. Ręką wskazywała mi ziemię, głową 78 kiwała potakująco bądź przecząco, wznosiła wzrok ku górze. Maimona była sympatyczna i łagodna, ale w nocy dla zaspokojenia głodu nieraz podkradała towarzyszkom jedzenie. Zgodnie z przykazaniem biblijnym, wszy nasze rosły i rozmnażały się; do walki z nimi miałyśmy tylko ręce. Niektóre z nas rozgniatały je między paznokciami; rozdeptywałyśmy je; stale swędziły nas głowa i ciało; dostawałyśmy wysypki. Do mycia się brakowało wody. Każda z nas otrzymywała przydział: kilka litrów w małym wiaderku; trzeba było wodę rozdzielić na wszystkie potrzeby, łącznie z piciem. Odzywały się protesty, dyżurny strażnik mruczał gestykulując jak marionetka: ?— Jeśli wam tak gorąco, to lepiej wypuścić was na podwórko do mężczyzn. Jedna z towarzyszek cisnęła mu pod nogi gałganek zbroczony krwią menstruacyjną. — A to... w czym mam uprać? Strażnik poczerwieniał, złapał się oburącz za głowę i uciekł. Napięcie tężało; nawet Librada przestała się do mnie odnosić życzliwie; przyłączyła się do stronnictwa plotkareK i intrygantek, uwierzyła w końcu w to, co w nią wmawiano, że „z mojej winy tu siedzi". Z przekąsem mówiła o mnie „seńorita", dzieląc sylaby i wskazując na moje łachmany, nie lepsze niż jej własne. Poprzez żarty przebijała chytrość i podsycana nienawiść. — Twoja seńora już nie jest seńorą, jest taką samą więźniarką jak ty, gorszą niż ty, możesz się na nią wypiąć! Przeciwko tamtym uformowało się stronnictwo moich zwolenniczek; takie sytuacje nierzadko zdarzają się w więziennych murach. 79 Pewnej nocy przyprowadzono nową więźniarkę, wysoką, szczupłą, inteligentkę; o bladych wargach, bezbarwnej cerze i dość pospolitych rysach. Jej dobrze skrojona suknia pachniała drogimi perfumami; była Francuzką. ?— Przyprowadzam wam nową koleżankę — oznajmił don Eleuterio ze śmiechem, jak gdyby powiedział coś dowcipnego. Kobieta postawiła walizkę na podłodze i spojrzała na nas w osłupieniu. Wiedziała, kim jesteśmy, i to właśnie ją przerażało. W jaki sposób tutaj trafiła? Przyczyną była miłość. Germaine pracowała jako nauczycielka w jednym z miast północnej Francji; w czasie wycieczki wakacyjnej poznała lekarza, Hiszpana z Villa Sanjurjo; pisywali do siebie, Germaine złożyła mu wizytę w Maroku; jadąc z powrotem do Melilli, spotkała w autobusie otyłego mężczyznę o grubych wargach i dużym nosie, jednego z tych, którzy wyobrażają sobie, że każda napotkana Francuzka chętnie pójdzie z nimi do łóżka. Germaine nie zgodziła się spędzić z nim ani jednej nocy — i za to właśnie musiała wiele nocy spędzić z nami. Nie była ładna, ale niezwykle ujmująca — jasność umysłu otaczała ją niby aureola. Spała na brudnym sienniku obok mnie; w moim towarzystwie robiła długie „spacery" po ciasnym podwórku; rozmawiałyśmy całymi godzinami. Pobyt Germaine w więzieniu stał się dla mnie dobrodziejstwem. Znalazłam w niej siostrę. Takie spotkania wszędzie są interesujące, cóż dopiero w straszliwym więzieniu! Mówiłyśmy z sobą o rzeczach niemal zapomnianych — o muzyce i książkach, o krajobrazach, narodach, przyjaźni i nowym życiu. Germaine postarała się o rozmowę z konsulem francuskim; człowiek ten wywarł na niej niekorzystne wrażenie, zdawał się sprzyjać polityce faszystowskiej, mimo to przyrzekł podjąć odpowiednie kroki, by ją zwolnili 80 Germaine oskarżono o szpiegostwo. Obawiałam się, że utracę przyjaciółkę, pragnęłam, aby ją skazano, byle tylko była przy mnie. Bałam się samotności. Narzeczony Germaine, gdy dowiedział się o jej aresztowaniu, przyjechał do Melilli i rozmawiał z dyrektorem więzienia. Na widzenie nie zezwolono, nikomu nie wolno było kontaktować się z więźniarkami, ale co dzień przysyłał jej dowody swej pamięci w postaci kwiatów, łakoci, upominków. Wiadomość spadła na mnie jak grom. Oto nadszedł list od pani, u której mieszkały moje dzieci; pani ta zamierzała przenieść się do Ceuty leżącej również w strefie protektoratu hiszpańskiego, ale oddalonej o setki kilometrów od Melilli. „Co mamy zrobić z Carlotą i Marielą? — pisała. — Chętnie zabierzemy dziewczynki z sobą." Jeżeli to ma być dla nich korzystne, nie powinnam się sprzeciwiać. Moja wdzięczność miała sięgać w nieznane; nie wiedziałam zgoła, co dzieje się po tamtej stronie więziennej bramy. Boleśnie odczuję zwiększenie się odległości między nami, ale nasza bliskość jest czysto symboliczna, nie widziałam ich przecież, od kiedy nas rozłączono. Zgodziłam się. Dzieci zresztą przywykły już do mojej nieobecności. Trzeba cierpieć, nie tracąc nadziei na lepsze czasy, muszą one nadejść, a wtedy połączymy się z Virgiliem, który na nas czeka i codziennie o nas myśli. Nasza obecna męczarnia nie ma znaczenia. Znowu prosiłam o pozwolenie napisania listu do męża; za każdym razem otrzymywałam tę samą odpowiedź: „Z jednego więzienia do drugiego nie wolno pisać". Tylko ptaki przelatują ode mnie do niego. Kiedyś usnęłam po obiedzie. W więzieniu panował spokój, kłótnie i zawodzenia ucichły na chwilę i oto we 6 — Spojrzenie... 81 śnie ukazał mi się Virgilio, był nagi, z łokcia sączyła mu się krew, pewnie skaleczył się przy gwałtownym upadku. Powiedział mi: „Zabiją mnie, ale przedtem muszę jeszcze czegoś dokonać". Otworzyłam oczy, lecz sen był wciąż obecny. Opisałam go Germaineie; znalazła słowa, które zdołały mnie pocieszyć i odpędzić złe przeczucia; ona jednak znała prawdę. Ja natomiast zawsze byłam skłonna dać posłuch krzepiącym szeptom; zmęczona, szukałam jakiejś ucieczki. Nieświadomie unikałam prawdy. Ale prawda „istniała". Rankiem w końcu października Isabel, żona owego Jaena, który niegdyś był katolickim księdzem, podeszła do mnie z miną tajemniczą. Przed ciekawością współwięźniarek schowałyśmy się w ustępie. Isabel promieniała nowym światłem, uśmiech jej świadczył o wzruszeniu i nadziei. — Nikt nie może o tym wiedzieć... ale tobie, Carloto, muszę wyznać coś, co mnie uszczęśliwia! W wałówce, 1którą moja matka co dzień przysyła dla mnie i dla dziecka, znalazłam dzisiaj gryps. Maleńki skraweczek papieru ukryty w ledwie widocznej szparce termosu — i drżącymi rękoma podała mi ten grypsik. „Najdroższa moja Isabel. List, który otrzymasz przez posłańca, będzie dowodem, że żyję. Przebywam wraz z pięcioma towarzyszami w jaskini na wybrzeżu, nieomal w morzu... jakimś cudem dostaliśmy się tu łodzią w nocy. Bądź spokojna, jedz, pilnuj się, żeby nasz synek urodził się zdrowy. Ucałuj maleńką. Jeżeli to będzie możliwe, napiszę znowu. Twój..." Małżonek Isabel żyje, może się jednak zdarzyć, że odnajdą kryjówkę tych ludzi... — Najgorsze, że nadciąga jesień, czas sztormów... i zimno im będzie w tej kryjówce. 82 Najważniejsze, żeby przeżyli, wojna musi się wkrótce skończyć. W dziesięć dni później, na początku listopada, dostrzegłam w Isabel duże zmiany: była mizerna i ociężała jak nigdy dotąd, usta jej wykrzywiły się, nos zaostrzył. Matka przysłała jej wiadomość: aresztowano Jaena wraz z towarzyszami. Jakiś rybak trafił na ich kryjówkę. Isabel, poszarzała z rozpaczy, była jednak zadziwiająco spokojna. Płakała po cichu, nie skarżyła się, jej córeczka pogłaskała ją czule rączką po twarzy i włosach i poszła się bawić. W dwa dni po aresztowaniu Jaena — ojca Jaena, jak go wciąż jeszcze nazywano — przyprowadzono do naszej celi matkę i siostrę Isabel. Matka, siedemdziesięciokilkuletnia, skurczona starowinka, przypominała typową siwowłosą babunię, taką, co to robi na drutach, zdejmuje szum z rosołu, opowiada dzieciom bajeczki i nawet nie zna sensu słowa „polityka". Oskarżono ją o ukrywanie zięcia. Piętnastoletnia siostra Isabel nie odczuwała — jak inne dziewczęta — potrzeby jakiejś działalności społecznej; ładna i wesoła, wolała swojego chłopca niż zebrania w Domu Ludowym. I oto znalazła się tutaj, tocząc wkoło oczami szeroko otwartymi, jak ślepa. Staruszka i dziewczyna spędziły dwanaście godzin w lochach policji, zrobili z małej pośmiewisko, "zgolili jej głowę, zostawiając śmieszne kosmyki włosów sterczących jak rogi. Falangiści zaśmiewali się kpiąc ordynarnie, jeden po drugim brali nożyczki i przycinali jej włosy. Tymczasem z ojca Jaena urządzono widowisko w Melilli — świadkiem tego było całe miasto. Zamknęli go w klatce ustawionej w Parku Hernandez, pod palącym jak roztopiony metal, afrykańskim słońcem; mężczyźni i kobiety z Falangi pluli na niego. Następnego ranka jeden ze strażników wyprowadził 83 matkę i siostrę Isabel; miały stanąć przed Radą Wojenną wraz z ojcem Jaenem i jego towarzyszami. Poszły obie: staruszka i dziewczyna. Po raz pierwszy kobiety z naszego więzienia stanęły przed Radą Wojenną. Mijały godziny, wzrastał niepokój oczekiwania. O czwartej po południu jeszcze ich nie było. Isabel ledwie trzymała się na nogach, obok niej popłakiwała córeczka. Spoglądałyśmy na nie zakłopotane i bezradne. W więzieniu umilkły kłótnie, które zwykle wypełniały każdą przerwę między atakami rozpaczy. Cisza. Rozmawiano szeptem jak przy zmarłym. O dziewiątej wieczorem wróciły obie kobiety, zgnębione, wstrząśnięte, z krwawymi śladami po kajdankach na przegubach rąk. Posiedzenie Rady Wojennej trwało kilkanaście godzin — na ławie oskarżonych zasiadły one dwie i Jaen z tamtymi pięcioma. Kobiety uniewinniono, mężczyzn skazano na śmierć. Wrzaski prokuratora domagającego się eksterminacji całego plemienia tych, którzy nie myślą podobnie jak on, rozbrzmiewały do późnej nocy; staruszka i dziewczyna słuchały ich ze zgrozą. Isabel już wiedziała. Nie powiedziano jej nic nowego. Wiedziała, że jej mąż musi zginąć, ale nie zmieniła swej postawy; płakała w milczeniu. I my wszystkie razem z nią. Maleńka usnęła na sienniku. Noc minęła w udręce. W końcu nastał dzień, 9 listopada, daty tej nie zapomnę, póki żyć będę. Późna jesień, słońce za czarnymi chmurami; wiatr huczał i tłukł o okna i drzwi, jakby miotał przekleństwa na ludzi. Zamknęliśmy okiennice umieszczone przed kratą, było to jak gdyby powitanie zimy, leżałyśmy skulone na siennikach; była może szósta, kiedy zadźwięczały klucze. Przyszedł strażnik, ów flegmatyczny grubas; miał poważny wyraz twarzy. 84 Otworzył drzwi na podwórko, wszystkie jak na komendę zerwałyśmy się na nogi i wlepiłyśmy w niego wzrok; otworzył drzwi na korytarz. — Dzień dobry... Słuchaj no, Isabel, włóż płaszcz i chodź ze mną; małą zabierz z sobą... bo... masz go pożegnać... zanim... no, już wiesz... chodźmy... Isabel stała jak ogłuszona, nogi się pod nią uginały; otworzyła blade, wyschnięte usta, ale nie rzekła ani słowa; czyjeś ręce narzuciły na nią płaszcz; wzięła dziecko w ramiona. „Idziemy do tatusia" — powiedziała. Maleńka krzyknęła radośnie; z zadowoleniem machała do nas rączkami na pożegnanie, przytulona do matczynej szyi. Poszły. A my zostałyśmy, tak straszliwie przygnębione, że brak mi dzisiaj słów, aby to opisać. Germaine wierzyła w sprawiedliwość Boską, wypowiadała piękne słowa: „Niemało jest na świecie ludzi dobrej woli... narody walczą o demokrację... prawo człowieka..." i tym podobne, ale wiało od nich pustką i fałszem. Ja natomiast byłam załamana, czułam, że jestem u kresu sił. Zaczęłam domyślać się prawdy. Krzyknęłam na głos: „To niemożliwe, żeby Virgilia oszczędzili!" — i powtórzyłam to raz i drugi, tłukąc zmęczoną głową o ścianę; strapione towarzyszki spoglądały na mnie wyczekująco. Godziny mijały, z daleka odezwał się szczęk kluczy. Rzuciłyśmy się do okien. Wracał strażnik niosąc na ramieniu córeczkę Isabel, drugim ramieniem podpierał matkę, która ledwo się wlokła. Isabel znowu jest z nami. Zgasłymi oczyma spogląda kolejno na każdą z nas. Z rozdzierającym krzykiem podchodzi do matki. Litościwe ręce zabierają płaczące dziecko. Otaczamy ją, patrzymy na nią i nie wiemy, co jej powiedzieć. Z ust Isabel, tak pogodnej i cierpliwej, wyrywa się krzyk, bardziej jeszcze rozdzierający, krzyk twardy, oskarżycielski. 85 — I ty mi powiedziałaś — zwraca się do matki — że go nie skatowali! Przecież pastwiono się nad nim! Gwardziści musieli go nieść na rękach, bo stać nie może! Cały jest opuchnięty od bicia. Wybili mu oko, oderwali część wargi! Pluje krwią... i takiego postawią pod ścianę! Minął moment krytyczny, łzy znów płyną obficie, przerywane cichutkim jękiem. Płaczemy razem z Isabel, kładę rękę na jej zgrabiałej dłoni. Isabel opowiada nam, pochlipując, o ich ostatniej rozmowie. Jaen kazał jej dbać o córeczkę i powiedział, że syn, którego ona nosi w swym łonie, będzie jego żywym wspomnieniem. „Pamiętasz, Isabel, nasz pierwszy pocałunek? Pamiętasz?... Czy to wszystko jest kłamstwem?... Czy prawdą?... Czy to jest kłamstwem, czy tamto?" A maleńka, w ramionach ojca, śmiała się uszczęśliwiona z obecności obojga rodziców. Tymczasem zegar pokazał, że dwadzieścia minut upłynęło i trzeba kończyć rozmowę prowadzoną pod czujnym okiem trójgraniastych. Zegar wybił godzinę śmierci. Ostatni pocałunek, gorętszy niż były tamte, pierwsze. I odprowadzili ją z powrotem do więzienia. Która może być godzina?... Jeśli sądzić po świetle, to chyba około ósmej. Z piersi Isabel raz po raz wyrywa się ciężki szloch. On już nie żyje. Kilka kobiet robi znak krzyża. „Niech spoczywa w spokoju." Nie mogłam się już powstrzymać. Moja rozpacz osiągnęła kres możliwości. I wtedy towarzyszki uznały, że nadszedł moment, by zapoznać mnie ze straszliwą prawdą, którą z uporem odsuwałam. Jakaś dziewczyna rzekła po prostu: — Dowiedz się więc... Virgilia także rozstrzelano! Pod moimi stopami rozwarła się otchłań — Dante widział chyba podobną w piekle — a może było to oślepiające światło, które nagle zapłonęło i spaliło mi oczy. Kobiety mówiły później, że zerwałam się na rów 86 ne nogi i szeroko, szeroko otworzyłam oczy. Ujrzałam, jak Virgilio pada skrwawiony. Stałam sztywno, zginając tylko ramię, również sztywne. Serce omal nie wyskoczyło mi z piersi, dusiłam się. Nie chcąc tracić czasu na rozbieranie, towarzyszki rozcięły nożyczkami moją suknię i bieliznę, abym złapała oddech. Na piersi czułam żelazne brzemię. A wokół słyszałam strwożone szepty: jeżeli będę zbyt głośno krzyczeć, to jakieś nierozważne słowo może zaszkodzić tej, która zdradziła mi tajemnicę. Wystraszone przywoływały mnie do rozsądku, niewyraźnie dochodziły do moich uszu ich słowa. Zrozumiałam jednak, że muszę milczeć, bo gdy dam się ponieść rozpaczy, mogę wyrządzić krzywdę współwięźniarkom. Jeszcze raz trzeba milczeć, jeszcze raz spuścić głowę. Zamordowali Virgilia, a mnie nie wolno nic powiedzieć, muszę milczeć, wciąż milczeć! W owej czarnej godzinie czuwały przy mnie towarzyszki ofiarne i życzliwe, ich słowa pocieszenia nie docierały do mnie. Słyszałam tylko to, co mówiły o śmierci Virgilia. — Śmierć jego powinna być dla ciebie powodem do dumy; swoją odwagą na zawsze zdobył sławę w Melilli. Stanął spokojny naprzeciw plutonu i zawołał: „Niech żyje Republika!". Nie bał się śmierci. Od dziecka zżył się z nią, ona kochała go chyba, bo nie odstąpiła ani na krok, oszczędzając dla siebie swego wybrańca. Zraniła go dopiero wtedy, kiedy schwytano go i postawiono pod murem. Isabel, wspaniała Isabel, znalazła w sobie dość męstwa, by mnie pocieszyć: — Z moim było gorzej, Carloto... ty przynajmniej masz pewność, że twojego męża nie skatowali, nie tknęli go nawet, a gdybyś widziała mojego...! Jaen mi powiedział: „Gdybym chociaż mógł zginąć tak, jak kapitan Leret!". Librada również pocieszała mnie, jak mogła; ona od dawna już wiedziała. Musiałam pogodzić się z losem. Nie było innej rady. To prawda, innej rady nie było. I to wydawało się najstraszniejsze. Czarne więzienie, mury opatrzone w żelazne zamki zastępowały mi grób. Jednego tylko pragnęłam: połączyć się z Virgiliem. Wydrążyłabym otwór w kamieniu i pogrzebałabym się żywcem. Co za ulga widzieć nadchodzącą śmierć! Rozmawiałam z nim. Przywoływałam z pamięci nasze pierwsze spotkania. Kiedy mi go przedstawiono, spytałam: „Czy pan jest cudzoziemcem?" „Nie — odrzekł — jestem z Navarry." Nie jadłam, podawano mi coś do picia. Serce mi ciążyło, co chwila zastygając w kamień, płuca pracowały z trudem, oddech miałam świszczący jak astmatyczka. Germaine płakała wraz ze mną, wszystkie ze mną płakały. Prostytutki przypatrywały mi się całymi godzinami: mój ból wywoływał ich ciekawość. A ja pragnęłam być sama w tej chwili, żywa czy umarła, ale sama, sama! Z matką, z siostrą, z córkami. Ale one były daleko, a mnie świdrowały spojrzenia dziewcząt, które dziwiły się, że można „aż tak opłakiwać jednego mężczyznę, skoro jest ich tak wielu". Nadszedł wreszcie wieczór. Strażnik oznajmił Germaineie, że ma być gotowa nazajutrz o świcie, gdyż przyjedzie po nią Gwardia Cywilna i odstawi ją do granicy strefy francuskiej, po drugiej stronie mostu międzynarodowego na rzece Muluya. Germaine nie ucieszyła się tym tak, jak należało się spodziewać. Martwiła się, że mnie tu zostawi, mówiły mi o tym jej oczy. Pogratulowałam jej wolności, aczkolwiek niezupełnie dobrze rozumiałam, co dzieje się wokół mnie. Nic nie miało dla mnie znaczenia, pragnęłam tylko połączyć się z Virgiliem. Rozłożyły na podłodze sienniki, pokładły się. Łachmaniarka Maimona położyła się obok i patrzyła na mnie z miłością; wiedziała i rozumiała. Jej oczy, oczy dobrego psa, wyrażały litość. Towarzyszki namawiały, żebym starała się zasnąć. Przyrzekłam; chciałam, żeby usnęły. Nie mogłam leżeć, bo dusiłam się; oparłam się plecami o ścianę. Wreszcie zapadła cisza. Wiatr uspokoił się, powietrze było łagodne, wręcz wiosenne. Do więzienia docierał zapach morza. Pootwierano okna. Wysoko na niebie błyszczała gwiazda, światło jej padało poprzez kratę na moją wymizerowaną, słoną od łez twarz. Legenda głosi, że czyste dusze zmarłych ulatują do gwiazd, pomyślałam, że to światło, które całuje moją obolałą twarz, jest odbiciem duszy Virgilia. Noc ciągnęła się długo, w milczeniu wylewałam łzy. Germaine uścisnęła mi dłoń. O świcie przyszli po nią. Ucałowałyśmy się. Straciłam jeszcze jedną siostrę. Godziny mijały, a mój stan nie poprawiał się, co niepokoiło oddane mi koleżanki. Kazały mi myśleć o córkach, pocieszały mnie, przypominały o moich obowiązkach. Ale ja nie chciałam o niczym myśleć. Nasłuchiwałam wołania śmierci i pragnęłam wyjść jej naprzeciw. Trzeciego dnia było, jak się zdaje, źle ze mną. W wię, zieniu nie mieliśmy lekarza ani lekarstw, ani izby chorych, nasze chore ciała musiały same sobie radzić. Siedziałam wciąż oparta o ścianę, ciężko dysząc i ze świstem wypuszczając powietrze z piersi. Dbały o mnie litościwe ręce wszystkich towarzyszek. Jedna przyniosła mi rosołu, który otrzymała z domu, inna — szklankę mleka. Sprzysięgły się, żeby mi nie dać umrzeć. Zawdzięczam im życie. Napisały do dyrektora prosząc o przysłanie lekarza albo... grabarza. W tydzień później zjawił się lekarz; oczywiście, jeden z lekarzy sądowych — nadmiar ostrożności ze strony władz. Sympatyczny staruszek przywykł oglądać zwło ki i może dlatego uśmiechał się pełen optymizmu. Wszedł brnąc w nieczystościach. „Która to jest chora?" — pytał. Ponieważ siedziałam na podłodze, staruszek pochylił się z trudnością. Nie, nie byłam jeszcze trupem. Sprawdził puls, pokiwał głową i zbadał mi serce. Jedna z kobiet szepnęła mu, kim jestem i „że się dowiedziałam". „Z sercem nie jest dobrze" — i dodał po cichu, żeby nie usłyszeli strażnicy, którzy pilnowali nas z bliska: — „Nie upadać na duchu. Odwagi!" Olej kamforowy, strofantyna i inne gorzkie lekarstwa, wspomagane przez młody i zdrowy organizm, uratowały moje serce. Życie wzywało mnie — nie było apelacji — choćbym się nie wiem jak opierała pragnąc śmierci. Daremny trud. Zrobiono dla mnie wyjątek, pozwolono mi wyzdrowieć, aby móc później skazać mnie na śmierć. W owych dniach z rozkazu władz odbyłyśmy kolejną przeprowadzkę. Zwykłych przestępców, którzy zajmowali dolne cele, wywieziono do obozów koncentracyjnych razem z politycznymi. Puste pomieszczenia „oddano do naszej dyspozycji", będzie tam istotnie przestronniej, ale zamieszkamy w podziemiu. Znów spakowałyśmy tobołki, puste butelki, drewniane skrzynki, puszki po konserwach, służące nam za kubki, i inne rupiecie. Obszerne było to nowe mieszkanie. Ogromna drewniana brama wejściowa, z zewnątrz pokryta mnóstwem żelaznych sztab, zasuw i zamków, pod bramą trzy stopnie prowadzące na trójkątne podwórze, w głębi pięć otworów — jak bezzębne usta — w tych tunelach szereg prycz: na tej samej linii kuchnia i kaplica. Czworokątne wnęki były głębokie, ale wąskie, sklepiony mur 90 ponad nimi stanowił pułap; wysoko w górze okienko, zaopatrzone w grube kraty, wychodziło na potężną fosę, która opasywała twierdzę; każdy tunel miał swoje własne żelazne drzwi, zamykane na noc. Wiatry, deszcze, chłody przedostawały się tu bez przeszkód, podobnie jak niezliczone koty, które wałęsały się wszędzie. W dzień miałyśmy prawo przebywać na dziedzińcu, był nasłoneczniony i kobiety mogły swobodnie usiąść i odwszawiać się wzajemnie albo robić pranie i plotkować przy kranach, z których ciekło więcej wody niż na górze. Niebo wisiało gdzieś bardzo wysoko. Wszystko było czarne, masywne, grube mury — mury więzienne jak w powieści Dumasa — pokryte warstwą pleśni, tu i ówdzie połyskującej kroplą wody, niby łzą; nieco wyżej, w miejscach nie zaatakowanych pleśnią, wilgoć udekorowała ściany fantastycznymi rysunkami; azyl ten przypominał skalną jaskinię. Godziny, dnie, tygodnie, miesiące i lata spędzałam patrząc na te rysunki, przywykłam do nich i nauczyłam się rozpoznawać "wyraźne kształty: Murzynkę jedzącą kiełbasę, koguta przystępującego do walki, czarownicę unoszącą się w powietrzu... W tym nowym mieszkaniu wszystko brano mi za złe. Po pierwszych dniach ogólnego współczucia znowu godziły we mnie uszczypliwe uwagi i docinki. Staruchy mówiły: „Niemoralnie jest cierpieć tak z powodu męża, gdyby to był twój syn...!". Matki zaś: „A co, gdybyś zobaczyła rodzonego syna w kostnicy, tak jak ja widziałam mojego?". Inne natomiast, dziewczęta i młode mężatki, broniły mnie twierdząc, że utrata męża jest nie mniej bolesna niż utrata syna. Prostytutki powtarzały swój slogan: „Cierpieć z powodu jednego... skoro jest ich tak wielu?", i uparcie obserwowały mnie, świdrując oczami na wskroś. Moje przyjaciółki usiłowały je odpędzać, jak natrętne muchy. „Zostawcie ją w spoko 91 ju, jest chora" — tłumaczyły. „W więzieniu wszystkie jesteśmy równe — odpowiadały — jeżeli chce być sama, niech sobie idzie do domu, my potrafimy żyć wszędzie!" Stanowiłam dla nich nie lada atrakcję, byłam żoną człowieka z „wyższych sfer", kto wie, czy nie doznawały satysfakcji; Virgilio Leret, dowódca bazy lotniczej, był dla nich postacią prawie mitologiczną. Młody, przystojny, całe miesiące spędzał samotnie w Melilli, a nikt nigdy nie spotkał go w knajpie lub w którymś z „wesołych domków". Niektórzy koledzy i kobiety pewnego pokroju tłumaczyli to sobie pychą i arogancją. I oto te kobietki mogą przypatrywać mi się do woli, skupiać się koło mnie i zawadzać na każdym kroku. A przy tym miały rację: wszystkie byłyśmy równe. Pamiętam dobrze, z jakim wyrazem twarzy gapiły się na mnie. Nie śmiały się — nie dawałam im chyba powodu do śmiechu — patrzyły na mnie z powagą, marszcząc czoło, jak gdyby spodziewając się po mnie jakichś niezwykłych reakcji, a ja przymykałam obolałe od płaczu, ropiejące powieki, żeby nie widzieć tych kobiet, żeby nie widzieć światła dziennego, żeby nic nie widzieć. Straszliwy cios złamał mnie zupełnie, zabrakło mi sił, aby żyć jak inni ludzie. Byłam otumaniona i przestałam się czegokolwiek obawiać. Nie mogło mnie już nic złego spotkać. Dyrektor więzienia, faszystowski oficer, został przeniesiony na front. Następca jego, cywil — obecnie już nie żyjący — od młodości pracował w więziennictwie. Karierę rozpoczął jako strażnik; doszedłszy do czterdziestki otrzymał stopień drugiego oficera w naszym więzieniu. Pięćdziesięcioletni don Juan, typ apoplektyczny, wysoki i korpulentny, miał siwe włosy i nalaną 92 twarz z galaretowatym podbródkiem, opadającym miękko na kołnierz munduru. Oczy niebieskie, bardzo maleńkie, ale chytre, mówiły, że don Juan to szczwany lis znający na pamięć więzienną „gramatykę". Z okazji naszej przeprowadzki nowy dyrektor otrzymał od Komendantury Wojskowej szczegółowe instrukcje. „Dla kobiet nie należy gotować obiadów... z uwagi na zbyt wysoki koszt." I sprawa załatwiona. Z rana każda z nas otrzymywała jedną pesetę i piętnaście centymów; posłaniec Alberto miał nam za te pieniądze kupować dzienną porcję chleba, mydła i węgla. Librada i ja, nie mając w mieście nikogo z bliskich, musiałyśmy zaciskać pasa, chociaż inne więźniarki nieraz dzieliły się z nami swoją żywnością. I tak upływał miesiąc po miesiącu. Zima dłużyła się, od drzwi wiało chłodem. Nocami wiatr zdzierał z nas podarte koce, podczas deszczu mokłyśmy na naszych pryczach, bo strugi wody, smagane wiatrem, zalewały wnęki. Podwórze tonęło w błocie, z kamiennych ścian ściekała wilgoć. Chłód pobudzał namiętność kotów. Było ich, jak już wspomniałam, bez liku — tu, na dole, przeszło dwa tuziny; kraty nie stanowiły dla nich żadnej przeszkody, przeciskały swe giętkie ciała między żelaznymi prętami, skakały przez mury; w poszukiwaniu miłosnych przygód opuszczały więzienie, by po jakimś czasie wrócić „do domu". W większości przyszły na świat w więzieniu. Ojcem owego plemienia był ogromny kocur, biały w brązowe łaty; matką — wielka, pyzata kocica, również biała, w duże czarne plamy. Samiec nazywał się Perico, samica — Bona. Bona wskutek częstych porodów wyglądała jak poduszka pozbawiona pierza, oczy miała jasnozielone, zmysłowe i wyraziste. Matrona ta cieszyła się ogólnym szacunkiem, przy porodach okazywała innym kotkom pomoc ze zręcznością prawdziwej akuszerki. Gdy któraś miała 93 rodzić, Bona nie odstępowała jej ani na krok, świadoma doniosłej chwili, wysłuchiwała lamentów położnicy. Starą, niepotrzebną szafkę, stojącą w kącie kuchni, nazwałyśmy „salą porodową"; kobiety wymościły jakiś koszyk szmatami i tam właśnie kotki odbywały poród, było co prawda kilka kapryśnych, które wolały kocić się w umywalni, w ustępie, ba, nawet na którejś z prycz. Bona wszakże — rozsądna, wyrozumiała i cierpliwa — chwytała zębami za kark gorące jeszcze i wilgotne kociaki i przenosiła je do kuchni; matka zabierała noworodka na poprzednie miejsce, na przekór Bonie, która w rozpaczy dybała na cudze potomstwo, by je karmić, sutki miała zawsze nabrzmiałe mlekiem; choć sędziwa, była o każdej porze skora do miłości. Kochała się z kocurami, niezależnie od ich wieku, i chyba czerpała z tego więcej rozkoszy niż jej młode rywalki. Bona nade wszystko lubiła polować. Pod kamiennymi płytami, po których stąpałyśmy, istniał milczący świat stworzeń wiecznie gotowych do walki. W kanałach i ściekach gnieździły się szczury o nieprzemakalnym futerku i oczach jak główki szpilek. Czekały tylko na stosowną chwilę i nie zauważone przez koty wyłaziły ze swego podziemia. Bona jednak odznaczała się nieomylnym węchem. Oszczędna w ruchach, urodzona łowczyni, wbijała błyszczące ślepia w głęboką, stojącą wodę ścieku i całymi godzinami siedziała nieruchomo na czatach. W pewnej chwili cofała się gwałtownie, wysuwając jednocześnie przednią łapę i szybkim a celnym, jakby odmierzonym ruchem chwytała pazurami krwawiącą i rozedrganą, ale żywą jeszcze zdobycz, która broniąc się atakowała łowczynię. Przygotowana i na to, Bona odpierała ataki drapiąc i gryząc, dopóki ofiara wśród przeraźliwych pisków nie wydała ostatniego tchnienia. Okrwawione szczątki szczura wlokła do jakiegoś ką 94 ta zanim jednak skosztowała smacznego kąska, głośnym miauczeniem zapraszała kocie pospólstwo do udziału w tej uczcie. W stosunkach towarzyskich Bona była uprzejma i dobrze wychowana. Gdy ktoś zawołał ją po imieniu, zrywała się natychmiast, nawet jeśli spała zwinięta w kłębek na jakimś tobołku. Mrucząc z zadowolenia pozwalała się głaskać. Bona posiadała też wielką zaletę: nie kradła. Gdy znalazła kawałek śledzia, zjełczałego sera czy brudnej słoniny, wrodzona uczciwość nie pozwalała jej tknąć nęcącego przysmaku... Doprawdy, godna była zostać kochanką samego Jowisza. Ojciec licznej rodziny, Perico, przynosił zaszczyt swojej płci. Odważny zabijaka tyranizował cały ród. Masywny, muskularny, obdarzony był przez naturę bardzo długim ogonem, w oczach jego czaiła się wieczna pożądliwość, a mięśnie nie znały odpoczynku. Nie lubił tracić czasu, jak inne kocury, na ceremonialne zaloty; konkurenci, świadomi, że nie mogą iść z nim w zawody, wycofywali się dyskretnie; Perico zezwalał im na miłosne igraszki tylko wtedy, kiedy sam był nasycony ?— a i to nie zawsze. Przerywał sielanki i kocury musiały stawić mu czoło; podnosiły wtedy wrzask niemal ludzki i całe kocie plemię wypowiadało sobie wojnę: kotki kotkom, kocury kocurom. Patrzyły na siebie z nienawiścią i zapewne miotały straszliwe obelgi. „Miau... Majauuu... Marajauu!" Trwało to godzinami, zanim doszło do starcia, spazmatyczne wrzaski nie dawały nam spać, albowiem przeważnie odbywało się to w nocy, kiedy koty były panami sytuacji. Perico zawsze zwyciężał, a zwycięstwa jego bywały krwawe, rywale opuszczali pole bitwy w żałosnym stanie. Spośród innych kotów pamiętam Okularnika. Ochrzciłyśmy go tak, ponieważ miał nad oczyma dwie 95 duże, czarne plamy, przypominające okulary. Brudny, szary, czarno nakrapiany, niepodobny do Perica, który był zawsze czysty i miał nastroszony wąs — Okularnik, potwornie zaniedbany, wyglądał na egzystencjalistę. Myśliciel i poeta, nie budził szacunku nawet u myszy, które spokojnie harcowały w zasięgu jego ogona i robiły do niego miny, zupełnie jak w animowanej bajce. Okularnik jadał niewiele, nie pijał wody z byle czerepu leżącego na podwórzu; jeśli chciał zaspokoić pragnienie, wdrapywał się na którąś z umywalni i uważając, żeby się nie zamoczyć, lekko odkręcał kurek łapami i podstawiał pyszczek pod cienki strumień wody. Był nieśmiały; jeśli chciał wdzięczyć się do samiczki, upewniał się najpierw, czy Perica nie ma w pobliżu, może dlatego nie cieszył się powodzeniem u kotek. Okularnik kierował wymowne spojrzenia na księżyc, zwłaszcza kiedy odmówiono mu miłości na rzecz Perica. Eskol, wilk ze starej legendy skandynawskiej, prześladuje Selene i chce ją połknąć, jak gdyby była kostką cukru zanurzoną w ciemnościach nocy; Okularnik w długie styczniowe noce marzył na kominie o ucieczce na księżyc, miał nadzieję, że znajdzie tam dla siebie miejsce wśród szczęśliwie żyjących kocich filozofów i poetów. W jednej z potyczek Okularnik został kontuzjowany w łapę, kuśtykał jakiś czas i wystawiał chorą nóżkę na działanie słońca, a że robił przy tym ćwiczenia gimnastyczne, rychło wyzdrowiał. Zakochane dziewczęta — wspominałam już o nich — przyhołubiły małego, może dwumiesięcznego kotka. Trzymały go stale na swojej pryczy, niańczyły go i pieściły, jakby był dzieckiem ich miłości. Czas mijał, z kociaka wyrósł tłusty, wspaniały kot o lśniącym futerku; wskutek nadmiaru wygód stał się czymś w rodzaju eunucha. Perico zdawał sobie sprawę z edukacji, jaką otrzymał jego pobratymiec, i żywił do niego nie 96 nawiść. Pablito — tak nazywał się ulubieniec dziew czg± truchlał na widok ojca rodu; unikając spotkania z nim, przesiadywał na pryczy swoich pań i nie odważał się wyjść na podwórze. Był to zaiste dziewiczy męczennik. Perico czyhał nań, a wiedząc, że nie można dopaść go poza celą, rzucał się na Pablita podczas nieobecności obu dziewcząt. Pablito, zamiast bronić się, piskiem wzywał pomocy, a potem chronił się na kolanach swoich pań, które obsypywały go pieszczotami. Kwitował je przymilnym mruczeniem, przewracając się łapami do góry. Nikt nie znał pochodzenia pewnej obcej kotki. Zjawiła się któregoś ranka pod czyjąś pryczą. Była to kocia miss piękności. Biała jak gronostaj, nie skażona najmniejszą plamką, nozdrza i uszy miała różowe i niemal przezroczyste, błękitnych ślepek mogłaby jej pozazdrościć każda kobieta. Nie pozwalała nikomu na pieszczoty, prychała i nie od razu zjadła ofiarowany jej kąsek. Koty i kotki zbliżyły się, by ją obejrzeć, królewski wygląd miss nastroił je niechętnie. „Czy to kotka, czy nie kotka?" — myślały zapewne. I doszłoby do walki, gdyby właścicielka pryczy nie wzięła miss na ręce. Głaskała ją czule, mówiła do uszka głupiutkie słowa, które uspokoiły przerażone stworzonko. Wkrótce zaczęły się amory i miss okazała się wyrafinowaną kokietką; gdybym tego sama nie widziała, nie uwierzyłabym: nasza kotka siadała na jakiejś skrzynce i wywracała oczyma, udając, że nie zwraca najmniejszej uwagi na Perica; wreszcie zaczynała z uporem wpatrywać się w podłogę, zaś on, Perico, gapił się na nią godzinami jak urzeczony, poruszając tylko wąsem. Zakochał się w miss, i oto przyszła pora, by zapłacił za wszystkie swoje poprzednie zwycięstwa. Biała kotka gardziła nim, uciekała przed nim; nie umiał jej zdobyć. Upodobała sobie grubego Pablita; przez podwórko szła 7 — Spojrzenie... 97 do niego z wizytą i na zalecanki, chociaż kocisko wolało pieszczoty swoich pań. Taki to był światek w naszym świecie. Nadszedł czas godów, kocury siusiały po wszystkich kątach, wybierały sobie w tym celu najmniej odpowiednie miejsca. Nieraz, gdy siedziałyśmy na podwórzowych skrzynkach, coś ciepłego oblewało nasze łydki; okrzyków i śmiechu było wtedy co niemiara. Siusiały do koszyków, gdzie przechowywałyśmy żywność, a jeden z kotów — chyba Perico — zbezcześcił nawet cukiernicę na stole dyrektora dyrektor wieczorem pijał kawę. Zrobiły też jeszcze coś lepszego: obsiusiały księgę, do której wpisywano nowo przybyłe aresztantki. Obie siostry przypominały postaci z bajki. Starsza, złotowłosa Isidora, oczy miała brązowe i spojrzenie pełne słodyczy. Na jej bladej, delikatnej buzi zawsze malował się smutek. Z powodu garbu na plecach chodziła unosząc wysoko ramiona. Maleńka, z płaską piersią, pomimo swoich dwudziestu czterech lat robiła wrażenie dziecka. Zanim została uwięziona, była niezmiernie czynna: pomagała wiecznie ciężarnej matce w pracach domowych, usypiała młodsze rodzeństwo, nieustannie troszczyła się o wszystkich. Później udzielała w ambulatorium pomocy chorym, którzy czekali na jej przybycie, skuteczniejsze niż lekarstwo apteczne. Na tym nie kończył się jednak pracowity dzień Isidory; wieczorami nauczała w Domu Ludowym. Jej rozważne, proste i zrozumiałe słowa trafiały do świadomości robotników i robotnic spragnionych wiedzy. Ułomną postać Isidory znali wszyscy z mityngów propagandowych; wygłaszała przemówienia niedługie, bez niepotrzebnych kwiecistych zwrotów. Używając jasnych i rozsądnych argumentów, potrafiła zdobyć dla swych 98 idei gorących zwolenników. Pochodziła z klasy średniej, oiciec i starsi bracia byli urzędnikami pocztowymi. Członkowie tej rodziny zbierali się w wyznaczone dnie i, wysłuchawszy przemówienia ojca, dyskutowali zawzięcie, nie naruszając przy tym uświęconej zasady wolności słowa; sprawiali wrażenie jakiejś sekty. Isidora znalazła się tu wraz z osiemnastoletnią siostrą, Marią. Maria, wysoka, chuda i blada, miała wąskie, bladoróżowe wargi, długi nos i oczy zielone jak nasłoneczniona łąka. Była nieśmiała, brakowało jej pewności siebie, która cechowała Isidorę; Isidora więc opiekowała się siostrą; zaledwie weszła do celi, oporządziła kącik, który obie miały zająć. Od rana do wieczora była w ruchu; szorowała, prała, krzątała się, a słysząc, jak więźniarki kłócą się między sobą i plotkują, uśmiechała się pogardliwie. „Po co te kłótnie? — pytała. — W ten sposób nigdzie nie dojdziemy." Isidora była surowa, nie lubiła, kiedy się nad nią litowano, i sama również nie okazywała litości. Nigdy nie mówiła o ojcu i starszym bracie, których rozstrzelano. Kiedy zemdlałam, podeszła do mnie z powagą i położyła mi rękę na czole. „Musisz żyć — powiedziała, gdy wróciłam do przytomności —? jesteś potrzebna córkom." I oddaliła się. Marii nie rozpieszczała, stale jednak była nią zajęta, bo Maria cierpiała na bóle głowy, uszu i zębów; zawsze jej coś dolegało, a Isidora zawsze miała na podorędziu lekarstwa przeciw tym dolegliwościom. I tak żyły obie te siostry w więzieniu, czekając — jak my wszystkie — nie wiadomo na co. Minęło kilka tygodni, może dwa miesiące, od kiedy matka i siostra naszej Isabel były sądzone przez Radę Wojenną. Od tego czasu sędziowie nie pokazywali się w więzieniu. Niemal że zapomniałyśmy o nich, gdy pewnego popołudnia strażnik kazał przygotować się Isidorze i Marii; wzywano obie przed oblicze Rady Wo 99 L jennej. Siostrzyczki włożyły swoje najlepsze suknie. Pobladły. Wyszły. Isidora sięgała Marii do pasa. Istotnie: były jak z ilustracji książki z bajkami. Jak się to skończy? Nie śmiałyśmy o to pytać. Wspomnienie Carmen Gomez żyło jeszcze w naszej pamięci. Wróciły około dziesiątej wieczorem wycieńczone i bardziej jeszcze pobladłe. Maria zemdlała w celi. Isidora w milczeniu zajęła się siostrą. Nie tylko one stawały tego dnia przed Radą Wojenną. Na ławie oskarżonych zasiadło jeszcze ośmiu więźniów pod tym samym zarzutem: przynależności do partii socjalistycznej i zajmowania odpowiedzialnych stanowisk w jej kierownictwie. Prokurator przez kilka godzin miotał gromy na głowy Isidory, Marii i ich towarzyszy. Niepotrzebnie się trudził, w końcu bowiem i tak zamierzano skazać ich na śmierć, chyba że — wobec ciekawych i zgoła nieżyczliwych spojrzeń całego świata na ten zakątek ziemi — prokuratorowi udałoby się wynaleźć jakąś inną karę, by „sprawiedliwości" stało się zadość. I oto znowu śmierć jest wśród nas, obecna. Tym razem bez owijania w bawełnę, jak to zrobili w przypadku Carmen, tylko po prostu na mocy oficjalnego wyroku wydanego przez faszyzm, który był rodzonym bratem nazizmu. Zielone jak nasłoneczniona łąka, ogromne oczy Marii nie zamknęły się ani na chwilę przez całą noc. Spojrzenia jej niczym duże, nocne motyle obijały się o ściany, drzwi, okiennice, wciąż wyczekując. Czekałyśmy wszystkie; skrzypnęły gdzieś zawiasy, zabrzęczała cykada, rozbawione koty zrzuciły na ziemię jakąś skrzynkę; każdy dźwięk huczał wystrzałem. Już są?... Już nadchodzą?... Dziewiętnastoletnia dziewczyna buntowała się przeciwko śmierci. Trzymała się życia całą 100 siła młodej krwi, a życie wyciekało z niej niczym woda przez palce. Światło paliło się w więzieniu całą noc; po jakimś czasie towarzyszki zdecydowały się położyć. Sen zamknął im powieki, tylko zielone motyle wciąż rozpaczliwie tłukły się o ściany. Isidora okazała wobec śmierci zgoła odmienną postawę. Była trupioblada, ale w sposób podziwu godny troszczyła się wyłącznie o siostrę. Pieszczotliwie głaskała ją po włosach, nalegała, aby coś zjadła. Tego ranka, w porze, kiedy odbywały się egzekucje, nikt po nie nie przyszedł; zostawiono to na później, czasu przecież było dosyć. Żyły tak jeszcze wśród nas dwa miesiące. Zielone oczy nie przymykały się nigdy, pozostawały otwarte, jak przypięte szpilkami skrzydełka martwych motyli. Zwłoka wzbudziła w nas ukrytą nadzieję, często powtarzałyśmy słowo „ułaskawieni e". I one, również, Maria i Isidora, miały nadzieje,, wierzyły w życie. Ich matka co dzień zostawiała w więziennej bramie miskę z jedzeniem, które zdobywała pochylona dniami i nocami nad robotą, w izdebce, gdzie schroniła się wraz z drobnymi dziećmi, kiedy wypędzono ją z domu. Upłynęło sześćdziesiąt dni; owej nocy spałyśmy już, gdy przez okienko doszedł nas warkot silnika. Czyżby samochód? Zerwałyśmy się, wszystkie spojrzenia zatrzymały się na siostrzyczkach. Maria także spała tej nocy; obudziła się, szeroko otwierając oczy, zamglone jeszcze marzeniem sennym. Nie padło ani jedno słowo, wszystkie byłyśmy pochłonięte wyczekiwaniem. Mijały sekundy, serce waliło mi w piersiach jak szalone. Nagle rozległ się hałas otwieranych drzwi; jakieś głosy, szczęk zdejmowanych kłódek, zgrzyt kluczy w zamkach. 101 Wchodzi strażnik. Plugawym spojrzeniem ogarnia leżące, na wpół ubrane kobiety. Staje koło pryczy sióstr. Isidora krzyczy: „Nie!!!". — Przyszli po was, ubierajcie się szybko, czekają! — Po co? — pyta Isidora drżącym głosem. — No... nie wiem, powiedzą wam. — Czy rozstrzelają nas tej nocy, czy zrobią z nami to samo, co z Carmen Gomez? — w głosie Isidory nie ma już drżenia. — Jak chcecie wiedzieć, to wam powiem... posadzą was w celi skazańców... do świtu. — Nie! Nie! — zielone oczy Marii zabłysły jak płomienie, jak brylanty. — Prędzej, prędzej! Nie będą przez was tracić czasu! Zza przepierzenia słychać szmery. Kobiety podniosły się z barłogów i przywarły twarzami do ścian: chciały wiedzieć. Isidora ubrała się i wraz z nami pomogła ubrać się siostrze, która — bezwolna, śmiertelnie blada ?— krzyczała, zanosząc się od płaczu jak małe dziecko: — Chcę żyć! Żyć! Chociażby do końca życia w więzieniu, ale żyć! Chcę żyć! — Ależ uspokój się, Mario — uciszała ją jak płaczące dziecko Isidora. Ucałowałyśmy obie siostry — co mogłyśmy zrobić więcej, co powiedzieć? Żałowałam, że nie mam trucizny, która przywróciłaby Marii spokój. Jak przetrzyma, biedaczka, do końca? Gdy były już ubrane, Isidora uścisnęła nas wszystkie, jedną po drugiej. Maria w końcu zemdlała, położyłyśmy ją na pryczy. Po chwili wrócił strażnik. Wrzeszcząc chwycił bezwładne ciało — dziewczyna zdała się wyższa jeszcze, bardziej uduchowiona — garbuska poszła za nimi. 102 Melilla tonęła w morzu krwi. Generał Queipo de Liano przysłał trybunały, znane nam wszystkim pod nazwą, którą same sobie obrały: Krwawe Trybunały. Śmierć przybrała legalną formę, już nie zadawano jej na rozstajnych drogach. Falangiści nie mogli nadążyć z roznoszeniem śmierci po więzieniach i obozach koncentracyjnych. Prokuratorzy i sędziowie zmieniali się we dnie i w nocy, samochody i ciężarówki więzienne nieprzerwanie odwoziły mężczyzn i kobiety na śmierć, oczekującą ich w salach Rady Wojennej pomiędzy Chrystusem rozpiętym na krzyżu a żółtoczerwonym sztandarem. Na ławach oskarżonych tłoczyły się bezustannie wynędzniałe, pożółkłe istoty, których udręczone ciała rychło miały użyźnić ziemię. Egzekucje wykonywano nie tylko o świcie, nie tracono czasu; mordowano przez cały dzień, od świtu do nocy. Przy rozstrzeliwaniu ważniejszych osobistości asystowała publiczność; delikatne rączki falangistek oklaskiwały upadek wroga, dla którego nie istniały „Bóg i ojczyzna" — jak głosił slogan. Tego typu „sprawiedliwa" ocena legalizowała zbrodnię dla spokoju sumienia demokratów całego świata. Święta Bożego Narodzenia przyniosły nam nowinę: wolność dla Isabel z dzieckiem, dla jej matki i siostry. Chciałyśmy wierzyć w dobrą wróżbę; jak to wspaniale, że trzy kobiety wychodzą z kaźni, do której weszło ich ponad trzy tysiące! Isabel, w daleko posuniętej ciąży, przyszła z dzieckiem na ręku pożegnać się ze mną. — No i wychodzę, CarlotoL. Ale co dobrego może mi dać wolność? Z Nowym Rokiem zaczęła się w więzieniu bieganina, sędziowie i adwokaci wchodzili i wychodzili, zbierając zeznania dla Rady Wojennej. Pewnego ranka wyprowadzono Dolores; czekałyśmy 103 cały dzień na jej powrót. Była jedną z pierwszych, które się tu dostały razem z nami; jej mąż wyjechał tuż przed 17 lipca w interesach do Oranu; syna, jak nam było wiadomo, rozstrzelano, o czym matka jeszcze nie wiedziała. W końcu po wielu godzinach przyprowadzono ją z powrotem; siwe włosy miała rozwichrzone, wybałuszone oczy zapłakane. Sądzono ją wraz z dwudziestoma trzema więźniami, hurtem, i skazano — jak zwykle. I znów mijały dni w oczekiwaniu. Dolores miała usposobienie flegmatyczne, godne pozazdroszczenia. Była silna, mówiły o tym jej potężne barki i muskularne ramiona, które mogłyby unieść fortepian; pod jej krokami trzęsła się podłoga; zęby miała jak zdrowy koń, grube wargi i duży, spłaszczony nos. Dolores, skazana na śmierć, spała głębokim snem już od pierwszego dnia — o północy, co prawda, wyrwał się z jej piersi przeciągły krzyk, a raczej ryk dzikiego byka. — Śniło mi się, że mnie mordują — oznajmiła i obróciwszy się na drugi bok zapadła natychmiast w sen chrapiąc tak głośno, że aż koty pouciekały. Czasem za dnia traciła spokój. Zamaszyście gestykulując, żuła zgniłe śledzie, a gdy zaspokoiła głód, przemierzała nerwowymi krokami podwórze, wreszcie podchodziła do mnie, pytając w nagłym zdenerwowaniu: „Jak myślisz, czy mnie zabiją?". Moje ewentualne argumenty przekonywały ją w zupełności, czerpała z nich zapas optymizmu na parę dni, dopóki znowu nie ogarnął jej którejś nocy śmiertelny strach. Sześć miesięcy przebywała Dolores między życiem a śmiercią; w tym czasie jakaś kobieta powiedziała jej, że w kostnicy rozpoznała zwłoki jej syna. Dolores wybuchnęła straszliwym płaczem. — Mój synek! Mój syneczek! — krzyczała głośniej niż wtedy, gdy wydawała syna na świat. Otworzyły się 104 drzwi od podwórza i stanął w nich dyżurny strażnik, gruby i pyzaty don Juan, imiennik dyrektora. Dowiedziawszy się, o co chodzi, zalecił przezorność i odszedł. Przerażona Dolores usiłowała płakać po cichu, za objawy rozpaczy groziła przecież kara. O śmierci chłopca wiedziałyśmy od dawna; wiadomość nie zrobiła na nas większego wrażenia; codziennie ginęły setki takich jak on! Dolores położyła się, chciała się wypłakać. Zostawiłyśmy ją w spokoju; nie minęły dwie godziny, kiedy znowu kręciła się po podwórzu zajadając cebulę. Reakcje jej były gwałtowne, lecz krótkotrwałe. Po chwili znowu rzuciła się na pryczę, gorzko płacząc. — Jem, żeby mieć siły do płaczu i cierpienia — oznajmiła. Po sześciu miesiącach sędzia powiadomił ją, że została ułaskawiona; karę śmierci zamieniono na dożywotnie więzienie — po skończeniu wojny przeniosą Dolores do innego więzienia. Przyjęłyśmy tę decyzję z wielką radością; cóż znaczy więzienie, kiedy człowiek ratuje życie! Nikt nie myślał wtedy, że Dolores może czekać dożywotnio. W lutym jest już wiosna w Maroku. Pewnego przedpołudnia, chyba około jedenastej, otworzyła się brama dziedzińca; strażnik kazał mi iść do kancelarii. Włożyłam nową sukienkę, którą zostawiła mi Germaine — za obszerną na mnie — weszłam po trzech stopniach; otwarto przede mną bramę, na twarzy poczułam strumień powietrza morskiego — morze było o sto kroków stąd — jakby wołanie życia i światła, ale światła było za dużo. Oślepiona przymknęła oczy — za dużo tego światła. Weszłam ze strażnikiem w korytarz, którego czarna wilgoć przywróciła mnie do rzeczywistości. W niewielkiej, ubogiej kancelarii oczekiwał mnie mój 105 drugi sędzia; młody kapitan kawalerii, rosły, pewny siebie, we wspaniałym kawaleryjskim mundurze. Nie podnosząc się z miejsca wskazał krzesło. Przygotowany już był cały aparat używany podczas zeznań: maszyna do pisania i żołnierzkancelista. Usiadłam. Kapitan otworzył wielką teczkę i zaczął grzebać w papierach, których było mnóstwo, a które widocznie dotyczyły mojej osoby; choć nie znałam jeszcze ich treści, poczułam bolesne ściskanie w dołku. Kapitan wyjął z teczki plik papierów i w końcu spojrzeliśmy sobie prosto w oczy; żołnierz, zauważywszy ten pojedynek spojrzeń, nie wiedział, co z sobą począć i gdzie podziać oczy. Siedzieliśmy tak chwilę, wreszcie sędzia pierwszy spuścił wzrok na papiery trzymane w ręku. Położył je na stole. Były to ni mniej, ni więcej tylko zapiski, które robiłam 19 lipca na statku i które — jak Czytelnik zapewne sobie przypomina — wpadły do morza i na moją prośbę zostały wyłowione przez żołnierza... I oto teraz sędzia trzyma je ostrożnie, rzec by można pieczołowicie w ręku. Nie lada to papiery; papiery donosicielskie, bezlitosne, odsłaniające moje najtajniejsze myśli. — Zna pani to? — spytał sędzia. — Pismo niewyraźne. Namęczyłem się przy czytaniu, ale wreszcie udało mi się odcyfrować prawie wszystko... zostało tylko parę słów, których nie jestem pewny... Zechce mi pani pomóc. Zaczął czytać bardzo powoli, żeby kancelista mógł nadążyć z pisaniem. Notatki były jak materiał wybuchowy; ładunek dynamitu mógł w każdej chwili wybuchnąć nad moją głową. Na wstępie krótki opis bazy wodnopłatowców; krajobraz i cisza panująca dokoła, póki gwizd syreny nie zburzył spokoju przyrody i ludzi. Sędzia odczytywał płynnie moje niewyraźne pismo; żołnierz, uderzając 106 w klawisze maszyny, zerkał na mnie ukradkiem; na twarzy jego malował się większy chyba przestrach niż na mojej; wiedział z doświadczenia, że niemało osób zginęło z powodu znacznie mniejszych przewinień. Spojrzenie jego wyrażało współczucie; później dowiedziałam się, że jest Żydem. Sędzia parę razy przerywał lekturę. — Nie mogę odcyfrować tego wyrazu. Proszę mi pomóc... „Kanalie" czy „zbrodniarze"? I podejmował lekturę z zapałem grafologa. A ze mną tymczasem działo się coś dziwnego: byłam coraz spokojniejsza i wreszcie uspokoiłam się zupełnie. Wiedziałam, że jestem zgubiona, nieodwołalnie zgubiona — i to mnie uspokoiło. W połowie dyktanda pogratulowałam sędziemu, „że potrafił odczytać moje pismo, co nie każdemu się udaje". Uznanie było szczere, kapitan podziękował i odpowiedział pięknym za nadobne: — Dobrze pani zrobiła pisząc te notatki w takich okolicznościach i w takim miejscu, nikomu by to do głowy nie przyszło. Ostatecznie stanowią one dokument dla historii naszej krucjaty. Szkoda, że urwała je pani na stronicy siedemnastej! Spojrzałam na niego z ironią: czy nie dość, łotrze, że gotujesz mi tylko jedną karę śmierci? Pewnego ranka strażnicy zwołali więźniarki głośnym krzykiem, jak gdyby zganiali bydło na pastwisku; musiałyśmy wszystkie wyjść na podwórze i tu stłoczyłyśmy się jak bydło. Na górnym tarasie ktoś rozmawiał. Podniosłyśmy oczy: opierając się łokciami o balustradę, stało tam kilku falangistów. Dokonywali „przeglądu aresztantek" — chcieli odnaleźć jedną spośród nas, której nazwiska nie znali. A poszukiwana zrozumiawszy, o co chodzi, starała się ukryć w tłumie. „Teraz mnie 107 złapią" —? szepnęła przerażona Dalia, piękna dwudziestoletnia Andaluzyjka, drobna, okrąglutka, o dużych, czarnych oczach, trochę dzika, stroniąca od więźniarek. Przebywała tu z matką, staruszką, drobną jak ona, o pomarszczonej twarzy i oczach błyszczących jak oczy córki. Matka, niewybredna w słowach, raczej sympatyczna, córka, trochę nazbyt ponura — do więzienia dostały się obie wskutek donosu, matka ukrywała w domu syna i paru innych chłopców, którym w końcu udało się uciec do strefy francuskiej. Dalia jednak wiedziała, że pewien mężczyzna chce się na niej zemścić i szuka jej właśnie między nami. Usiłowałyśmy ją zasłonić, jakkolwiek z tarasu każdy nasz ruch był widoczny. Dalię wezwano do kancelarii sędziów; kiedy wróciła, trzęsły się jej drobne, pulchne rączki o dużych, bardzo bladych paznokciach. ?— Znalazł mnie ten łajdak! Mści się, stary drań, że nie poszłam z nim do łóżka! Powiada, że w dniu Glorioso Movimiento chodziłam z rewolwerem i namawiałam ludzi do buntu. Donos, pisany na maszynie i przez niego własnoręcznie podpisany, złożono w trybunale, żeby spowodować proces. Gruźliczka Maruja czuła się z każdym dniem gorzej; krwotoki powtarzały się coraz częściej. Spała obok mnie, w nocy dusił ją kaszel, musiała siedzieć oparta o ścianę. Nie wiedziałam, jak jej pomóc, więc podawałam jej wodę. Maruja — jak wszyscy gruźlicy — odpluwała flegmą, pluła po wszystkich kątach. Kobiety wymyślały jej, że zarazi nas wszystkie. „Ta wstrętna suchotnica niech łyka swoje plwociny!" Glorioso Movimiento Sławny Ruch Narodowy — określenie nadane rebelii przez faszystów hiszpańskich. 108 Nastał okres natężenia chorób. Gallega miała z dnia na dzień coraz większy brzuch. Gdy pytano ją, „w którym jest miesiącu ciąży", otwierała usta pokazując złote uzębienie. „Ba, żeby to była ciąża! Coś znacznie gorszego mnie rozpiera!" Krwawiła nieustannie. Jakaś znajoma przyniosła jej nocnik, który wciąż był pełen krwi. Z czasem stała się bladosina, przypominała trupa, nawet paznokcie miała sine. Dopiero kiedy Gallega i Maruja były umierające, nadszedł rozkaz, żeby je przenieść do szpitala Czerwonego Krzyża, do sali przeznaczonej dla więźniów. Ucieszyły się tym, łudziły się, że wyjdą na wolność. Miałam wrażenie, że Ceuta leży na drugim końcu świata, tak długo szły stamtąd wiadomości od moich córek. Pewnego dnia odwiedziła mnie jedna z pań, u których mieszkały. Panie te znowu zamierzały się przenieść, tym razem na Półwysep. Co mają zrobić z dwiema dziewczynkami, które kiedyś tak niespodzianie zjawiły się w ich domu? Byłam skonsternowana tą nowiną, ale niebawem wpadłam na pomysł, by zwrócić się do pań X, mieszkających w Melilli i zaprzyjaźnionych z rodziną Virgilia. Odpowiedziały przychylnie, gotowe przyjąć moje córki. Miałabym je więc w pobliżu. Ale jak je tu przewieźć? Panie X znały kogoś w Komendanturze Wojskowej i załatwiły tę sprawę. Zastosowały konieczne bodźce; wystarały się o rozkaz wyższych władz, a pewien bardzo bogaty Żyd, który w interesach często podróżował z Ceuty do Melilli, podjął się sprowadzenia moich dzieci. Oczekiwałam z niecierpliwością tej chwili. W owym czasie budynek więzienny omal nie zatrząsł się w posadach na widok iście teatralnego wejścia pewnej damy. Brama podwórza otwarła się na oścież uka 109 żując nam wysoką, wyniosłą postać. Musiałam przetrzeć zmęczone oczy, bo myślałam, że wzrok mnie myli, ale dama, wzrostu olbrzyma popisującego się na jarmarkach, wkroczyła na podwórze, mając po prawej dyrektora z czapką w ręce, po lewej — strażnika w postawie pełnej szacunku. Sądziłyśmy, że to jakaś inspektorka z ramienia Falangi, dama bowiem ubrana była w czsrną spódnicę i błękitną bluzkę z wyhaftowanymi na kieszonce czerwonymi strzałkami; nosiła też order. Spojrzała na nas z góry, spojrzeniem, jakie toczy byk na arenie, a dyrektor zaczął przepraszać ją gorąco za „niewygody, które napotka". Duże, wąskie wargi rozciągnęły się w uśmiechu, uśmiech ten wywoływał u mnie później dreszcz grozy. Nie była to — jak przypuszczałyśmy — inspektorka, tylko więźniarka jak my. Ale za co ją wzięli? Za co? Nikt nie potrafił zaspokoić naszej ciekawości. Falangistka skrzywiła się i przysiadła na jakiejś skrzynce, mizdrząc się i uważając, żeby rąbka spódnicy nie pobrudzić o kamienie. Brzuchaty dyrektor kilkakrotnie zgiął się w szarmanckich ukłonach i odszedł. Znów zaskrzypiały drzwi. Falangistka została z nami. I oto za jej sprawą dokonał się cud: zaległa głęboka cisza. Zamknęłyśmy usta i otworzyłyśmy oczy, chcąc się jej „dobrze przypatrzyć", jak w owej bajce o wilku i Czerwonym Kapturku. Była to bowiem pierwsza falangistka, która znalazła się wśród nas jako „jedna z wielu". Ostrożność kazała nam powstrzymać się od agresji. Po dwóch godzinach wyczekiwania znowu zaskrzypiały drzwi; trzęsąc brzuchem i tłustym podbródkiem wszedł z pośpiechem dyrektor — ogromnie zadowolony, sądząc po minie. Dama, domyślając się zapewne, że jest powodem tej wizyty, uniosła głowę. 110 — Mam dla pani dobrą nowinę. Telefonowano z Koniendatury Wojskowej. Kazali panią stąd przenieść. — Dokąd? — Do Szpitala Czerwonego Krzyża. — Ależ ja nie jestem chora! — Ma się rozumieć, że nie — dyrektor uśmiechnął się przymilnie — ale niewątpliwie zarządzili tak dla pani wygody. Nawet jako aresztowana, będzie tam pani mieć łóżko, łazienkę oraz inne wygody, do których pani przywykła, a których, niestety, nie możemy pani tutaj zapewnić. Bo przecież sama pani widzi, jak tu jest! Dama wstała, ruchem ręki dając do zrozumienia, że uważa rozmowę za skończoną. — A więc chodźmy — rzekła. I ruszyła, a głowa chwiała się jej zabawnie na sztywnej szyi. Przypominała mi jakiegoś gada... Ach, co za straszliwa noc! Zamknięto już bramę podwórza, leżałyśmy, kiedy trzykrotnie uderzył dzwon na ciszę. W więzieniu wszystko przychodzi jak lawina, nieoczekiwanie. Rozległy się szepty, płacz dzieci, rozkazy dyrektora i strażników, ale podwórze było wciąż puste; przywarłyśmy twarzami do drzwi. Co dzieje się po tamtej stronie?... Nagle rozwarła się brama. Prawdziwy najazd! Ile kobiet? Ile dzieci? Sto, dwieście? Biegają bezładnie, matki strofują dzieci, staruchy wreszczą, dzieciaki płaczą lub śmieją się, zamieszanie jak na miejskim placu! Dyrektor i strażnicy rozkładają ręce, nawołują do porządku. Otworzyli drzwi do naszych cel i dyrektor spazmatycznie krzyczy, żebyśmy się nie ruszały z miejsca. Zalała nas fala przerażonych kobiet; umieszczono je w pięciu celach, zaryglowano drzwi — zostały z nami. I znowu tłok jak przedtem na górze, o tyle gorszy, że 111 dzieci nie zachowują się spokojnie, wrzeszczą jak odzierane ze skóry... Dowiedziałyśmy się nareszcie, że byli to pasażerowie statku płynącego z Barcelony do Oranu. Niedaleko Mełilli telegrafista oznajmił, że zbliża się okręt wojenny i dwa samoloty. Wszyscy dostali się do niewoli. — Było to o piątej po południu. Samoloty z hitlerowską swastyką leciały bardzo nisko, tuż nad pokładem. Ostrzeliwały nas, chociaż wywiesiliśmy białą flagę; zaczęła się bieganina po trupach i krwi, każdy szukał jakiegoś schowka, ale gdzie się ukryć na statku, na pełnym morzu? Sądziliśmy, że zginiemy, tamci jednak chcieli nas wziąć na spytki i zawlekli nas do Melilłi. Mężczyźni ogniem wypalali sobie tatuowane znaki świadczące o ich przynależności... Nas, kobiety i dzieci, przygnano tutaj, a naszych mężów... Bóg wie dokąd! Istotnie, Bóg jeden wie, co stało się z mężczyznami z tego statku; żony i dzieci nigdy już ich więcej nie ujrzały. Trasa tego statku — z Barcelony do Oranu — kazała falangistom przypuszczać, że pasażerowie wiozą szyfrowane wiadomości lub jakiś cenny ładunek i „wiedzą coś" na temat planów wojennych nieprzyjaciela. Nic prostszego więc, jak pociągnąć nieszczęśników za język. Do tortur stosowanych zwykle w takich wypadkach —bicia do utraty przytomności, przypalania najbardziej unerwionych miejsc, wlewania nafty do gardła i innych tego typu zabiegów — dołączono inne, dzięki nieocenionym wskazówkom samego szefa Gestapo, straszliwego Himmlera, który w tym czasie złożył wizytę przyjaźni generałowi Franco, otoczony całym sztabem „techników" płci żeńskiej i męskiej, wyspecjalizowanych w dręczeniu ludzi. Franco wśród licznych darów otrzymał niemieckie psy gończe w celu założenia ich hodowli w Hiszpanii. Psy owe tresowano na sposób nie 112 mieeki; uczono je rzucać się na nędznie wyglądającego człowieka i szarpać go kłami tak długo, póki treser, wypytujący ofiarę, nie zawoła: „Stój". Kobiety z tego transportu wyprowadzano pojedynczo na śledztwo — z którego już nie wracały. W postępowaniu policyjnym zaczęto stosować metody nazistowskie. Najokrutniej obchodzono się z tak zwanymi inteligentkami. Wśród aresztowanych była nauczycielka z Barcelony, wytworna, młoda i ładna, o ustalonych poglądach politycznych. Dyrektor wezwał ją do kancelarii. Dowiedziałyśmy się potem, dlaczego nie wróciła; zamknięto ją w oddzielnej celi, miała w każdej chwili być do dyspozycji grubego dyrektora. Dyrektor tłumaczył to „złym prowadzeniem się i brakiem dyscypliny więźniarki". A później? Nowe aresztantki opowiadały, że przeniesiono ją na Półwysep. I nic więcej. Ale hiszpańscy strażnicy, którzy z dawnego nawyku obchodzili się z więźniarkami w sposób względnie cywilizowany, otwarcie krytykowali stosowane ostatnio metody, jako „zbyt daleko posunięte". Mówili o tym w chwilach „miłcsnego uniesienia", kiedy brali sobie którąś z kobiet, żeby się z nią przespać na osobności; kobiety przyjmowały to z rezygnacją. Po cichu zwierzały się koleżankom: — Cóż mogłam zrobić? Trzeba z nimi żyć w zgodzie. W każdym razie można się niejednego dowiedzieć — usprawiedliwiały się. Strażnicy mówili więc, że stosuje się obecnie „nowe nazistowskie metody śledztwa" i że te metody są „zbyt daleko posunięte", bo „rozcinać brzuch ciężarnej kobiecie po to, żeby zaczęła śpiewać, to barbarzyństwo". Kiedy faszyści nasycili się dostatecznie krwią i życiem, zapomnieli o reszcie kobiet ze statku — o tragicznych żonach, siostrach i matkach. Żyły podobnie jak my, nie wiedząc, co się z nimi stanie, obarczone 8 — Spojrzenie... 113 dziećmi w różnym wieku, które szybko przyzwyczaiły się do więzienia i do sieroctwa. Chłopcy okupowali podwórze, od rana do wieczora niestrudzenie grając w piłkę. Piłka z głośnym plaskaniem uderzała o kamienie... Pum, pum, pum! Odczuwałam te uderzenia w mózgu... Pom, pom, pomL. i tak w nieskończoność. Ustawiczne dudnienie przyprawiło mnie o gorączkę, czułam je nie tylko w mózgu, ale w całym ciele... Pom, pom, pom! Któraś z kobiet, mająca termometr, zmierzyła mi temperaturę: czterdzieści stopni. Towarzyszki zorganizowały „naradę lekarską" i orzekły, że to zapalenie płuc. Trzeba wezwać lekarza. Dyrektor wezwał go. Staruszek, zajęty chyba oględzinami niezliczonych zwłok, zjawił się dopiero po dwóch dniach. Miał jednak „odwagę" dać mi skierowanie do szpitala, gdyż tutaj, jak twierdził, niechybnie bym umarła. A dlaczego mam umierać na... zapalenie płuc? Towarzyszki opatuliły mnie kocami, wyszłam chwiejąc się na nogach, nic nie widząc, rozpalona gorączką; w drzwiach czekali gwardziści z bagnetami. Ledwo się wlokłam; oczy miałam zaczerwienione, wargi opuchnięte. Świat wirował dookoła. Trójgraniaści wsadzili mnie do karetki. Przejeżdżaliśmy ulicami Melilli; jak przez sieć pajęczą widziałam ulice, sklepy, ludzi. Zapomniałam już, że to wszystko istnieje. Część druga BIAŁE WIĘZIENIE ?j trudnością wspinałam się po marmurowych stopniach. Na frontonie gmachu wyryto napis: „Szpital Czerwonego Krzyża w Melilli". Obok mnie trójgraniaści. Bagnety. Sanitariusz niósł torbę z odzieżą, którą podarowały mi towarzyszki. Schody, z wielką ilością szerokich stopni, kończyły się obszernym kolistym westybulem z olbrzymim posągiem Chrystusa; za nim flaga czerwonożółta. Dalej korytarz, długi może na sto metrów, i liczne białe drzwi po prawej i po lewej stronie. Na samym końcu dwaj strażnicy. To tam: sala dla chorych więźniarek; naprzeciw, po drugiej stronie korytarza — dyżurka strażników. Przebywają w niej bez przerwy. Spotykam znajome: Gallega, jeszcze bardziej podobna do trupa, wita mnie ze swego łóżka. Gruźliczka Maruja z radością rzuca mi się na szyję i całuje, jakbym była jej matką — trochę przytyła, ale jest nadal sina. Trójgraniaste kapelusze, które mnie tu przywiodły, oddaliły się. Usiadłam. Lepiej tu niż w więzieniu; powietrze dostaje się swobodnie przez dwa duże, nie okratowane okna na wysokości drugiego piętra. Przez okna zaglądają do izby zielone liście wysokich drzew ogrodu. Nareszcie odnajduję przyrodę! Pod każdym względem jest tu lepiej niż w więzieniu; mam łóżko tylko dla siebie, prawdziwe łóżko z podusz 115 ką i bielizną pościelową, a nawet żelazny stolik nocny. Tak, wszystko tu jest lepsze! Podchodzę do drzwi, chcę je zamknąć, nim się położę. Towarzyszki przestrzegają mnie czym prędzej: — Uważaj, tych drzwi zamykać nie wolno! — Czy zawsze muszą być otwarte na oścież, tak jak teraz? —? Zawsze... zawsze! Pilnują nas tutaj we dnie i w nocy. Rozebrałam się pospiesznie i położyłam. Łóżko miękkie, głowa trochę mniej boli, odczuwam jeszcze pulsowanie gorączki, ale znacznie lżejsze. Gdyby nie te otwarte drzwi i gdyby nie kręciło się na korytarzu takie mnóstwo ludzi, istne procesje... Czyżbym majaczyła? W drzwiach miga biały kornet. Wchodzi wysoka, chuda, kostyczna zakonnica. Podobno siostra przełożona... Gallega informuje mnie niczym mikrofon. Nie wstając z łóżka wie o wszystkim, co dzieje się w szpitalu. — Zobaczysz, przekonasz się, jak tu jest. Znacznie gorzej niż w więzieniu. Niezadługo zjawi się Enriąueta; to ta falangistka, która była przez parę godzin w więzieniu, pamiętasz? Stamtąd przysłali ją tutaj; zdaje się, że rywalka zadenuncjowała ją jako „szpiegówkę"; chyba zazdrość o chłopa, ale jak ci wiadomo, teraz wszystko łączą z polityką i każdy każdego może oskarżyć. Jeśli oni to robią między sobą, to czego my możemy się spodziewać? No i tę Enriąuetę tu przenieśli, chociaż jest zdrowa jak koń; tylko po to, żeby ,,seńora" miała wygody. — Gdzie ona leży? — Naprzeciw, tamte drzwi w korytarzu. Nie umieścili jej razem z „czerwonymi", żeby jej nie „obrazić"! Ale wciąż tu przychodzi i zatruwa nam życie. — A kto ją zadenuncjował? 116 — Podobno Manolita Reyes, założycielka Falangi w Melilli. Jak na zawołanie ukazała się w drzwiach Enriąueta ze strzałkami na bluzce. Z powodu gorączki morzył mnie sen, ale rozpalone ognisko za oczami wciąż bolało. Nastąpiła zmiana warty. Przyszły nowe buty, nowe bagnety. Strażnicy zajrzeli do izby. — Ile was jest? — Trzy, jedna nowa. Buty oddaliły się. Strażnicy rozmawiali głośno niczym pasażerowie trzeciej klasy w pociągu. Zaczęli grać w karty, wykrzykiwali wulgarne słowa. Nie mogłyśmy spać, co chwila nas te krzyki budziły. Nagle usłyszałam dochodzący z ogrodu hałas — jakby ktoś walił w drzwi — i wołanie straszliwe, mrożące krew w żyłach: — Zbrodniarze! Mordercy! Na płytach cmentarnych widziałem pomordowanych braci! To wyście ich zabili! W niebie i na ziemi będziecie płacić za każdą waszą zbrodnię! Bóg jest sprawiedliwy, obrazili Boga! Posypały się przekleństwa; głos, głos proroka, nowego Jana Chrzciciela, głuchy, jakby dobywał się z beczki. Strażnicy nie reagowali. Czyżbym jeszcze majaczyła? Z wolna skargi ucichły, szpital pogrążył się w milczeniu. Z brzaskiem dnia usłyszałam szurgot szczotek i brzęk metalowych wiader: to sprzątaczki pracowały na korytarzu. Moje towarzyszki obudziły się. Rankiem tego pierwszego dnia w szpitalu znowu pojawiły się w drzwiach czerwone strzałki. Enriąueta weszła nie patrząc na mnie, w rękach trzymała szydełkową robótkę; jej ręce, zawsze owinięte włóczką, szydełkowały bez przerwy, z szybkością dającą się porównać tylko z szybkością jej języka. Szydełkowała stojąc, chodząc, siedząc i gadając ze strażnikami, 117 z pielęgniarkami, z salowymi, z pacjentkami i ich gośćmi, z zakonnicami, z więźniarkami. Tego ranka Była jeszcze bardziej rozpaplana; kręciła się nerwowo, uśmiechnięta, wylewna. Wyszła na korytarz, poszeptała coś za naszymi drzwiami i zjawiła się przy moim łóżku w otoczeniu panien pielęgniarek, falangistek; obejrzały mnie i ruszyły w dalszy obchód. Wkrótce jednak powróciły, zaczęły kręcić się zerkając na mnie ironicznie, z ciekawością, z pogardą. Spojrzenia o różnej wymowie, ale zawsze obraźliwe. A ja, leżąc przy szeroko otwartych drzwiach, miałam okazję poznać nowy rodzaj tortury. Towarzyszki zrozumiały to i Gallega w końcu wybuchnęła: — Co? Nie widziałyście chyba nigdy ludzkiej twarzy? Odpowiedziały jej krzyki oburzenia i komentarze. Ciekawskie pielęgniarki rozbiegły się. — Po tym czerwonym ścierwie niczego lepszego nie można się spodziewać — orzekła Enriąueta. — A żona kapitana Lereta ze swoją meksykańską gębą to też nic dobrego. Ty, Gallega, jesteś" ordynarna — dodała. — Jestem taka, jaka jestem. Słysząc tę babską kłótnię strażnicy, którzy wycofali się przedtem, żeby damy mogły mi się napatrzeć do woli, wtargnęli do naszej izby. — Ej, Gallega!... Co się tu dzieje? — Czy jesteśmy małpami, żeby te głupie pannice miały się na nas gapić? Obaj strażnicy byli widać dobroduszni. — Milcz, kobieto — powiedzieli tylko. — Będę milczała, bo wy jesteście władzą i macie prawo rozkazywać, byłam markietanką w Tercio i wiem, że zwierzchników trzeba poważać... Ale wobec tamtych milczeć nie będę! 118 Dzwonek zapowiedział wejście dyrektora szpitala. — Za chwilę tu będzie. To bardzo poważny pan! — zapewniały moje towarzyszki z gestem ni to obawy, ni to szacunku. Nadszedł ów „poważny pan". Istotnie takie robił wrażenie. Czarne, gęste brwi, złączone szramą nad nosem; pod nimi wielkie, ciemne oczy, trochę wyłupiaste i ciekawe; orli nos. Bardzo wysoki, skórę miał ciemną, niemal oliwkowozieloną i brodę twardą, czarną, aż granatową. Gdy tylko stanął w drzwiach, wbił we mnie wzrok, lecz natychmiast podszedł wprost do łóżka Gallegi. Z chorymi nie rozmawiał, zwracał się jedynie do asystenta, któremu w urywanych zdaniach udzielał skąpych uwag. Następnie zbliżył się do mnie; zbadał mi serce i zmierzył ciśnienie krwi. Asystentowi powiedział coś o zastrzykach. Odchodząc przemówił ciemnym, głębokim basem; mógłby z powodzeniem śpiewać arię z „Rigoletta". — Jak wam wiadomo, na tej sali nie wolno przyjmować obcych. I żadnych rozmów! Po stronie falangistów stanął od pierwszej chwili; 17 lipca po południu ogłosił przez radio swój „akces". „Trzeba oczyścić Hiszpanię z korupcji, która zniszczyła Republikę. Należy wprowadzić moralność i uczciwość, której brak tak dał się odczuć!" Tak mówił, a jego przedwcześnie postarzała żona chodziła w podartych bucikach i cerowanych pończochach, dzieci były nędznie ubrane, blade, chude i smutne. Poza domem utrzymywał kochankę, której kupował kosztowne toalety i klejnoty i którą pod ramię wyprowadzał na przechadzki. Po odejściu „poważnego pana" postanowiłam wstać z łóżka. Ukryta za wciąż otwartymi drzwiami — pomimo że znajdowałyśmy się na drugim piętrze, nie pozwalano ich zamykać, by któraś z nas nie chciała przy 119 padkiem wyskoczyć oknem — zmieniłam czym prędzej moją ubogą nocną koszulę na sukienkę i poprosiłam strażników, żeby mi pozwolili pójść do łazienki obok naszej sali. Nie było tam ciepłej wody ani wanny, ani natrysku, tylko umywalka oparta o ścianę. Nie mogłam nawet umyć nóg. Lepiej było w więzieniu, gdzie do tego celu używałyśmy wiadra. Później nadeszła pielęgniarka, żeby zrobić mi zastrzyk, więc położyłam się znowu do łóżka. Pod wieczór odwiedził mnie ksiądz szpitalny, mniej więcej trzydziestoletni, tęgi, barczysty, o czerwonych policzkach, grubych wargach i płaskim nosie. Przywitawszy się z pacjentkami, usiadł przy moim łóżku. Przysłały go panie X z wiadomością, że Mariela i Carlota przyjechały do Melilli i od dwóch dni są w ich domu. Byłam zaskoczona tą niespodzianką i niezmiernie uradowana. — Będzie pani mogła często widywać się z córkami, postaram się wpłynąć na dyrektora szpitala, żeby dał zezwolenie. Mogę też przynieść kilka książek, żeby się pani tak nie nudziło. — Ksiądz mówił ciepłym, przyjemnym głosem. Kiedy wyszedł, paliły się już światła; była godzina ósma wieczorem. „Moje dzieci przyjechały!" Gallega i Maruja wydały okrzyki radości. — Gdzie one są? Podałam im adres pań X. ?— Ależ to bliziutko stąd! Tylko zejść w dół ulicą! Gallega, rozczytująca się w sensacyjnych powieściach odcinkowych, wpadła na pomysł: ?— Natychmiast trzeba posłać po dzieci, niech zaraz przyjdą! — To niemożliwe! — Nie bądź głupia, wiem, co mówię, o tej porze w szpitalu nie ma nikogo, wszyscy już wyszli; córeczka sprzątaczki Pepity przychodzi tu codziennie o tej porze 120 po matkę; ona mogłaby przyprowadzić twoje dzieci. Zawołam ją. — A strażnicy? Przecież wizyty są dozwolone tylko w czwartki i niedziele. — Nie martw się o to! Najważniejsze, że ksiądz z tobą trzyma! — Dadzą im wejść? — A czemu nie? Gdyby to były osoby dorosłe, to co innego, ale portier nie przyczepi się do trzech dziewczynek. Gallega klasnęła parę razy w dłonie, jak za dobrych czasów, kiedy wieczorami tańczyła i śpiewała... Pepita dowiedziawszy się, o co chodzi, posłała swoją córkę po Carlotę i Marielę. Pani X przywołała moje dziewczynki. — Czy chcecie pójść do mamusi, która jest niedaleko stąd, w szpitalu? — spytała. Mamusia... Słowo to wprawiło je w osłupienie, a ja tymczasem nasłuchiwałam z drżeniem serca ich kroków w szpitalnej ciszy; o tej porze strażnicy spali rozparci w fotelach. Gallega i Maruja czujnie łowiły każdy dźwięk dochodzący z zewnątrz. W końcu z daleka rozległ się odgłos dziewczęcych kroków, lekkich, nerwowych, coraz bliższych. Oto i one! Miała rację Gallega. Dwie dziewczynki w zielonych płaszczykach zatrzymały się spokojnie w drzwiach. Były blade, bardzo szczupłe, patrzyły w osłupieniu. W pierwszej chwili nie poznałam ich ani one mnie. Podbiegły do mego łóżka, rzuciłyśmy się sobie w objęcia. Gallega, która nie bała się strzałów ani falangistki Enriąuety, uderzyła w płacz. A my wpatrywałyśmy się w siebie, jakbyśmy chciały powetować sobie długie miesiące rozłąki; pocałunki miały zagoić nasze rany. ?— Bądźcie grzeczne, musicie być lepsze od wszyst 121 kich innych dziewczynek, aby świat dowiedział się, że jesteście godne waszego ojca! — w taki to sposób położyłam kres ich dzieciństwu. Strażników obudziły nasze szepty, zajrzeli do izby. Gallega dała im znak, zrozumieli i wycofali się. Gailega omal nie skakała z radości. — Widzisz, jak trzeba korzystać z okazji! Wszystko dobrze poszło i nikt o niczym nie wie — rzekła, kiedy dzieci odeszły. — Tobie to zawdzięczam. Nieco później Gallega zaczęła skarżyć się na bóle w brzuchu, obrzmiałym i twardym jak bęben. Zaalarmowałyśmy dzwonkiem dyżurkę lekarzy, nikt jednak na to nie zareagował; ból potęgował się, a wraz z nim jęki Gallegi. Przyszli strażnicy — te same poczciwe chłopiska. — Co ci jest, Gallega?... Dlaczego stękasz? — pytali. — Umieram, umieram — jęczała Gallega. Jeden ze strażników pobiegł na poszukiwanie lekarstwa. O tej porze dyżur pielęgniarski pełniła siostra zakonna Dolores, ale jej nie było. W końcu zjawił się dyżurny lekarz z morfiną. Poczuwszy się lepiej, Gallega odzyskała animusz: z ust jej popłynęła znowu ślina wraz z niepowstrzymanym potokiem słów. Powtarzała bez przerwy, że „przez siostrę Dolores mogła była zdechnąć jak pies". Gallega miała zmienne usposobienie; uczuć jej, niczym wiatru, niepodobna było zatrzymać na dłużej. Raz była czyjąś gorącą zwolenniczką, to znów równie zagorzałą przeciwniczką. Czasem wygadywała na Enriquetę niestworzone rzeczy, a zaraz potem wdawała się z nią w przyjacielską pogawędkę. Kłótnie Gallegi z Marują budziły w szpitalu ogólną wesołość, zwłaszcza wśród licznych falangistek; nasza izba zastępowała wówczas teatr. Jeden z tych pojedyn 122 ków słownych nabrał szczególnego rozgłosu. Gallega stwierdziła, że zginął jej złoty medalik z Dziewicą, przechowywany w pudełku. — Maruja go ukradła! —? krzyczała zalewając się łzami. Brzmiało to jak okrzyk wojenny. Maruja protestowała wśród szlochów. — Nie jestem złodziejką! — Jesteś, ty suko! Ukradłaś medalik, kiedy wyszłam do umywalni, ale go tu nie trzymasz, bo oddałaś matce, kiedy była ostatni raz u ciebie. Ty kurwo... — Jestem uczciwą panienką, nie żadną kurwą... — Taką samą panienką jak ja. Opowiem wszystkim, co robisz po nocach, mam przecież łóżko koło twojego. Doskonale widziałam, jak strażnicy włażą do twego łóżka... Myślisz, że śpię? Nie, moja droga, grubo się mylisz! Zamykam oczy, ale nie śpię i wszystko wiem, a teraz powiem siostrze Dolores, żeby doniosła do Komendantury i żeby cię zamknęli w więzieniu. Nadbiegli strażnicy, Enriąueta, kilka pielęgniarek i uczennic. Wstyd mi było. — PfeL. Jakie te czerwone są niemoralne i bezwstydne!... — Te czerwone są nieprzyzwoite! A Maruja wciąż chciała bronić swojej „czci". — To nieprawda!... Jestem panienką, porządną panienką!... — Możliwe, że jesteś panienką, ale nie raz i nie dwa kładłaś się ze strażnikami! Widziałam na własne oczy, które niezadługo ziemia przysypie! Strażników nie interesowały te deklaracje, uspokoili więc obie przeciwniczki z pomocą paru szturchańców i policzków, aż biedaczki pokraśniały. Potem zamilkły i uścisnęły się... 123 Pewnego ranka trójgraniaści przyszli po Gallegę, która leżała blada jak trup ze wzdętym brzuchem. Lekarze mieli ją operować, ale wciąż odkładali to „do jutra", spodziewając się zapewne, że ropa sama w końcu wytryśnie. Zabrali ją. Po czterech godzinach wróciła jeszcze bledsza, chwiejąc się na nogach, ale w korytarzu pokrzykiwała nerwowo, witając chorych i pielęgniarki, jak nowo przybyła pacjentka. — Dostałam trzydzieści lat! Tylko na trzydzieści lat mnie skazali — oznajmiła kładąc się znów do łóżka. Niebawem pojawiła się jak zwykle Enriąueta na przeszpiegi; interesowały ją nazwiska sędziów wchodzących w skład Trybunału; Gallega żadnego z nich nie znała, opisała jej tylko ich wygląd — nosy, wąsy, usta i brzuchy — po czym Enriąueta oznajmiła, że zna ich wszystkich, że są oni jej przyjaciółmi. — To bardzo dobrzy ludzie! Miałaś szczęście, Gallega. To prawda, że... chwasty trudno wyplenić. Jeżeli w więzieniu, gdzie cię wsadzą, będziesz się dobrze sprawować, to Caudillo , który jest uosobieniem dobroci, pozwoli ci wyjść już po piętnastu latach. Tyle wystar ; czy, żeby cię nauczyć rozumu. Gallega nic nie odpowiedziała; zbyt wiele miałaby do powiedzenia, tym razem więc była rozsądna. Kulawą Anitę znał cały szpital; niemal wszystkie etaPy JeJ życia upłynęły w tych korytarzach, na schodach i w salach. Powłócząc chorą nogą manipulowała szczotkami, wynosiła nocniki; w ciągu pięćdziesięciu lat służby nie przybyło jej zarobków i nie ubyło pracy. Kiedy Caudillo — przywódca, wódz; tytuł nadany przez faszystów hiszpańskich generałowi Franco. 124 tu przyszła, była młodą dziewczyną; za mąż nie wyszła. Bardzo już stara, skurczona, z roku na rok podupadała na zdrowiu, ale mimo wciąż potęgującego się bólu w nodze harowała bez przerwy i nawet poza godzinami pracy, chcąc przypodobać się zakonnicom. Kiedy pragnęła odpocząć, chroniła się w kaplicy; mogła tam posiedzieć, zdrzemnąć się i zmówić kilka paciorków. Tak wyglądało życie Anity przed rewoltą faszystowską. Później, pod wpływem nabożnych szeptów i zachwytów zakonnic, zdała sobie sprawę z istotnego stanu rzeczy; czuła się tak starą i ubogą, że zaczęła uwielbiać mundury i karabiny. Kiedy burza dziejowa sprowadziła do szpitala więźniów i strażników, Anita doznała mnóstwa nowych wrażeń. Wieczorem, po pracy, przychodziła tu, powłócząc nogą, by z bliska napatrzyć się do syta strażnikom i czerwonym. Budził się w niej wówczas patriotyczny zapał, który strażnicy przyjmowali z uśmiechem zadowolenia. Anita weszła do naszej salki, by przekazać obu moim towarzyszkom najnowsze wiadomości z frontu walki: poprzedniego wieczora mianowicie słuchała przemówienia generała Queipo de Liano. — Jakiż on piękny, ten generał! A jak przemawia! Aż za serce coś ściska! O czerwonych mówi „dzieci Pasionarii", nie wiem, co to znaczy, ale to sobie można wyobrazić! A wczoraj powiedział, że to są tchórze, bo tylko uciekają i uciekają, i że dlatego wojna zaraz się skończy. I wczoraj nacjonaliści zajęli jakąś wieś, nie wiem, jak się ona nazywa, a pomagali im lotnicy niemieccy i wojsko włoskie, które jest najlepsze ze wszystkich. Anita osłupiała ze zdumienia dowiedziawszy się, że wśród więźniarek jest jedna ze „sfer wojskowych"; tego wieczora szybciej niż zwykle ciągnęła za sobą chorą 125 nogę i głośniej brzęczała wiadrami, chcąc jak najprędzej skończyć robotę. Uprzedzona, patrzyłam jak kuśtyka; spojrzała na mnie jednym okiem zasnutym szarą mgiełką i drugim — czujnym i ciekawym; usiadła koło łóżka Gallegi, powiedziała „dobry wieczór" i zaczęła mówić o upale. Zdrowym okiem spoglądała na mnie, podczas gdy drugim wpatrywała się w Gallegę... Zasłoniłam się książką. Tego wieczora nie wysłuchałyśmy komunikatu wojennego. Wyleczywszy się z zapalenia płuc, zamierzałam początkowo prosić, by odesłano mnie z powrotem do więzienia. Wolałam to niż spanie w łóżku; ale w więzieniu nie wolno było kontaktować się ze światem, a w szpitalu codziennie przez dwie godziny widywałam córki. Nie wahałam się, oczywiście. O trzeciej po południu w drzwiach ukazywała się jedna para oczu niebieskich, a druga — brązowych; stanowiło to sowitą zapłatę za Anitę, Enriąuetę, siostrę Dolores, za trójgraniastych i naczelnego lekarza, za mękę, za wszystko, co wycierpiałam. To było nasze święto. Służąca pań X prowadziła dziewczynki za ręce, schludne i śliczne, z kokardkami przy kołnierzykach. Było nam wesoło i radośnie, dopóki nie pojawiła się w drzwiach Enriąueta, uprzejma i słodziutka jak zawsze. Kładła rękę na główkach dziewczynek i wzdychała: „Biedactwa... biedactwa! One nie zawiniły!". Pewnego razu o północy Melilla przeżyła wstrząs; dwie, trzy, pięć bomb. Pierwsze bombardowanie portu z powietrza; zwożono tu żelazo z kopalni w Rifie. W szpitalu zabrzmiały głosy i kroki, stukano drzwiami, biegano z miejsca na miejsce. W celach zakonnic świątobliwe ręce przypinały szpilkami kornety. My zaś leżałyśmy nieruchomo, patrząc szeroko otwartymi oczyma, jak trójgraniaści kręcą się przy ustawionych rzę 126 dem działach. Ustał dopływ energii elektrycznej, cała dzielnica zatonęła w ciemności; ale strażnicy pilnowali nas i tak, spokojnie nakazując: „Nie ruszać się, bo strzelamy!". W głębi korytarza ozwały się głośne, szybkie, nierówne kroki, zbliżające się do naszej sali — stożek światła ręcznej latarki padł na moje łóżko; latarkę trzymała duża, owłosiona ręka naczelnego lekarza. Skulona pod prześcieradłem, widziałam utkwione we mnie, pytające, ciekawe oczy człowieka o złączonych blizną brwiach. Bombardowanie wkrótce ustało; zamilkły kroki i stukot drzwi, zakonnice w celach zdjęły kornety, trójgraniaści nie przestali jednak odgrażać się, a my leżałyśmy aż do rana skurczone, nie odważając się poruszyć. Trójgraniaści pochodzili z różnych miejscowości na Półwyspie Iberyjskim; każdy z nich mówił innym akcentem i miał inny sposób bycia. Gallegowie byli nieufni, zawsze czujni; podczas ich dyżurów powietrze stawało się gęstsze, noc ciągnęła się w nieskończoność. Buty ich nie dawały nam spokoju, tuż pod drzwiami hałasowały bez przerwy. I ręce ich nie próżnowały nocą; kiedy sen zamykał nam oczy, ręce te zapalały światło; nagły błysk działał jak wystrzał. — A niech cię szlag trafi! — krzyczała Gallega. — Co to za zwyczaje budzić nas co chwila? Boisz się, że uciekniemy przez okno, ty idioto, przecież to drugie piętro! A buty swoje: tup... tup... tup...! Natomiast strażnicy z Andaluzji pozwalali nam spać całą noc; miewali nawet odruchy galanterii. Kiedy prosiłyśmy ich, żeby pozwolili nam wyjść do łazienki, odpowiadali słowami brzmiącymi jak refren piosenki: 127 — Póki ja tu jestem, może pani iść, dokąd chce. Nie byli podejrzliwi wobec kobiety, nawet wobec „niebezpiecznej więźniarki", cechowała ich pewność siebie mężczyzn, którzy panują nad kobietą i chcą jej bronić; ich dyżury przywodziły mi na myśl pieśni i zabawy andaluzyjskie: grali w szachy, rzucając śmiałe powiedzonka, opowiadali barwne historyjki, raz po raz przerywane wybuchem śmiechu. Gdy działo się to pod wieczór, śmiech Andaluzyjczyków brzmiał jak dzwoneczki tamburynów. Pewnej nocy ktoś porzucił w szpitalnej bramie niemowlę płci żeńskiej. W korytarzach zaszemrały współczujące szepty. Enriąueta zaofiarowała się opiekować maleństwem dopóty, „dopóki będzie więziona w szpitalu"; świątobliwe ręce ustawiły w jej pokoju kołyskę, było mnóstwo zbytecznych formalności, a noworodek kwilił z głodu jak opuszczony psiak. Enriąueta pokazała nam to dziecko. Ujrzałyśmy porosłą włosami głowinkę i smutną, pomarszczoną twarzyczkę o oliwkowej cerze i zamglonych oczkach; z otwartej buzi dobywały się piski. Nieszczęsna dziecina była głodna, odczuwała głód jeszcze w łonie matki, głód całych pokoleń. Mleko, którym ją karmiono, nie krzepiło jej; nie tylko pożywienia pragnęła. Podczas pobytu w szpitalu nabawiłam się dodatkowej choroby, z której lekarze nie potrafiliby mnie wyleczyć; spowodowało ją zbyt długie siedzenie bez ruchu, zbyt częste wysłuchiwanie po nocach stukotu butów. Krzyki człowieka, który niczym Jan Chrzciciel chciał poruszyć opinię przeciwko ogólnemu zgorszeniu, przyprawiały mnie o dreszcze, choć wiedziałam już, kim jest ten prorok. Był to Jaime, obłąkany robotnik, dniem i nocą zamknięty w małej celi na dole, w głębi podwórza. Cier 128 piałam na halucynacje, towarzyszki twierdziły, że we śnie rzucam się niespokojnie. Miewałam obsesyjne sny narkomanów; śniłam na przykład, że Virgilio leży martwy w trumnie pod moim łóżkiem i że czuję odór gnijącego ciała. Zdarzały mi się przywidzenia na jawie; u moich nóg leży ogromny, czarny kot o fosforyzujących oczach i uśmiecha się do mnie jak człowiek! Powoli dojrzewała we mnie chęć ucieczki; ale nie ucieczki z więzienia — bo cała Melilla była więzieniem; pragnęłam uciec od życia. Wraz z życiem chciałam opuścić moje otoczenie. Jeden z chorych więźniów — który leżał na trzecim piętrze — odczuwał chyba tę samą potrzebę ucieczki... powiesił się. Kiedyś, było to po południu, zjawił się w długim korytarzu obłąkany Jaime; od kilku dni czuł się lepiej i pozwolono mu na przechadzkę po szpitalu pod opieką strażnika. Minął nasze drzwi idąc do łazienki; w wielkich, chudych rękach niósł pusty dzbanek. Na nasze ciekawe spojrzenia odpowiedział spojrzeniem podniosłym. Przypominał Don Kichota: wysoki, chudy, suchy, z długim nosem i obwisłym wąsem. W oczach jego tliło się owo światełko, właściwe jedynie szaleńcom i nawiedzonym. Enriąueta wyszła ze swego pokoju, kołysząc głową na długiej szyi... — A, to ty, Jaime?... Chcesz pewnie poznać twoje towarzyszki czerwone? Są tutaj! — One nie są czerwone, one są święte!... — odparł uroczystym tonem szaleniec, podnosząc rękę z dzbankiem. — One są naprawdę święte. A ty, dońa Enriąueta, jesteś zła. Nie myśl, że jestem na tyle wariatem, żeby zapomnieć, jak twarz przykładasz do żelaznych krat naszej celi i wyśmiewasz się ze mnie, chorego! Gdybym mógł, pchnąłbym cię wtedy sztyletem w samo serce. Dobrze wiem, że przez twoje donosy niejeden niewinny stracił życie. 9 — Spojrzenie... 129 4 Szalony Jaime mówił to nie podnosząc głosu i pomagając sobie uroczystym, spokojnym gestem. Dońa Enriąueta bladła coraz bardziej, głowa jej poruszała się to w jedną, to drugą stronę. Trójgraniaści robili stosowne do okoliczności miny, próbowali uśmiechać się — przecież tu chodzi o szaleńca!... Ucięli jego przemowę, chwycili go za ramię i... można się było domyślić, dokąd go poprowadzą. — Nie gadaj tyle, bo w końcu pójdziesz pod ścianę, ty idioto — rzekła na pożegnanie Enriąueta. Przepowiednia spełniła się. Nie zobaczyłam już obłąkanego Jaime, ale słyszałam co noc jego głos dobywający się jakby z beczki; łomotał w drzwi swojej celi. „Przeciwko kłamstwu! W imię prawdy!" Wreszcie umilkł na zawsze. Brakowało mi tego przyjaznego głosu; później dowiedziałam się, że Jaime stanął przed Radą Wojenną. — Wiem, że mnie zamordujecie tak jak moich braci, ale niech tam! — powiedział odważnie do swoich konwojentów. Mówili mi o tym posługacze szpitalni. Po dwóch miesiącach mojego przebywania w szpitalu służące, sprzątaczki, sanitariusze, praktykanci — wszyscy oni zbliżyli się do mnie, przestali się mnie obawiać. Z początku omijali mnie wszyscy; nie ośmielali się nawet spojrzeć w moją stronę; w korytarzach szpitalnych panował blady strach; wielu towarzyszy uprowadzono stąd na egzekucję. Ukłon, skierowany do którejś z nas, mógł być przyjęty za dowód sympatii. Służące więc wchodziły na salę unikając naszych spojrzeń. Zwolna jednak, gdy ważniejsze osoby przestały się mną interesować, sprawa moja traciła na aktualności; poniechano przechadzek pod naszymi drzwiami; zbyt wielu rannych przywożono tu z frontu, a o mnie wiedziano powszechnie, że stale siedzę w moim kącie z książką w ręce. Nie byłam już atrakcyjna. Naówczas ci pozo 130 stali, mało ważni, zaczęli się do mnie zbliżać. Pewien sanitariusz zjawił się przed naszymi drzwiami wczesnym rankiem, kiedy leżałyśmy jeszcze w łóżkach. — Jak się czujesz, Gallega? — zapytał. I dodał cicho, urywanym głosem. — Naszym idzie dobrze. Innym razem była to sprzątaczka myjąca podłogę. — Wczoraj wieczorem padła Almeria — oznajmiła. — Cztery godziny bez przerwy bombardowała ją z morza eskadra niemiecka. Czwartki i niedziele, dnie wizyt. Wokół mnie dzieci. Prócz Marieli i Carloty odwiedzało mnie czworo dzieci towarzyszki, którą poznałam w więzieniu. Przynosiły mi czystą bieliznę, upraną i uprasowaną przez ich babunię, i coś do jedzenia. Uśmiechały się ze smutkiem. Najstarszy, Luis, miał lat trzynaście. Luisa — dwanaście. Maria — siedem. Francisco — pięć. Ich matka, jak rzekłam, siedziała w więzieniu; ojciec został przed rokiem skazany na śmierć; dziadkowie przygarnęli dzieci. Była to rodzina robotnicza; ubierali się schludnie, umieli czytać i cieszyć się życiem. Czworo jasnowłosych, błękitnookich dzieci chodziło do szkoły; wbijano im do głowy doktrynę falangistowską, uczono faszystowskich pieśni, które musiały śpiewać podnosząc ramiona ku czci „zbawcy ojczyzny". W czwartki i niedziele przywdziewały swoje najlepsze ubranka, starannie połatane przez babcię... Byli to moi serdeczni przyjaciele. Z wielką powagą mówili mi o wojnie; znali komunikaty obu walczących stron, tudzież plotki na temat zwycięstwa tych i tamtych, przyjmowali je z uśmiechem niedowierzania jak starzy, doświadczeni ludzie. Co ranka przed pójściem do szkoły wspinali się z teczkami pod pachą zboczem cmentarza; szli tam, żeby zobaczyć, czy ich ojciec nie leży już na płycie cmentarnej. Dziadek pracował do późnej nocy, aby nakarmić uwięzionych i wnuki. 131 Prócz nich odwiedzała mnie jeszcze pewna dziewczynka, którą przyprowadziły moje córki. Pierwsza wizyta tego dziecka — nazywała się Luz — wywarła na mnie duże wrażenie. Dziewięcioletnia dziewczynka, cała w czerni — nawet wstążkę we włosach miała czarną — ze srebrnym krzyżem, połyskującym na piersi... Blada, wątła Luz posępnie spoglądała gdzieś w przestrzeń. Taka była ta przyjaciółeczka moich córek. Przyciągnęłam ją do siebie, pocałowałam w czoło. Wiedziałam, że cierpi, toteż nie chciałam jej o nic wypytywać. Usiadła wraz z tamtą czwórką dzieci, które co rana chodziły na cmentarz, i rzekła: — Wie pani... z moim tatusiem stało się to samo, co z tatusiem Marieli i Loti. Mój tatuś to komendant Seco, adiutant generała Romeralesa. Zabrali go do Ceuty, siedział tam cały czas w Castillo del Hacho i pisywał do nas, ale dziesięć dni temu nadszedł ostatni list, pożegnalny. Pożegnał się z mamusią, z moim rodzeństwem i ze mną. Luz mówiła, ledwie poruszając bladymi ustami, ze spojrzeniem utkwionym w drzwi. — Bawiłyśmy się właśnie, kiedy ten list nadszedł. Mamusia zaczęła płakać, zawołała nas i opowiedziała o tym. Wszyscy zapłakaliśmy! Luz przyłączyła się do grupki moich młodych przyjaciół. Kiedy byli przy mnie, czułam się młodsza, starałam się opowiadać im coś wesołego, żeby się śmieli, ale ich śmiech był jakby przywiędły. Wiadomości o wojnie podawaliśmy sobie szyfrem. Moi mali przyjaciele nakazywali mi ostrożność: „Wszędzie czyhają szpiedzy, nikomu nie można ufać". Nie wolno mówić tego, co się myśli. Biada temu, kto sądzi, że przyjaciel nie zrobi nań donosu! 132 Gsllegę zabrano na salę operacyjną; słaniając się szła przez korytarz w płaszczu, którego nie mogła dopiąć. Po czterech godzinach zapytałyśmy pielęgniarkę, jak czuje się chora. Jeszcze żyje — odrzekła. Po chwili nadeszła Enri aueta przynosząc dalsze nowiny. — Byłam obecna przy operacji; miała włókniak, który ważył cztery kilogramy; nie pozy je chyba długo. Nie możecie jej zobaczyć, bo położyli ją w sali o piętro wyżej. Odwiedziłyśmy Gallegę pod eskortą strażników. Leżała w oparach chloroformu, pokłuta zastrzykami, wyglądała bardziej trupio niż niejeden trup. Wybełkotała, że bardzo cierpi, ale jest zdecydowana przeżyć, bodaj tylko na złość siostrze Dolores i Enriąuecie, które powiedziały, że musi umrzeć; słyszała to, kiedy ocknęła się po narkozie. Jej umęczone ciało cuchnęło eterem, moczem i trupem, dostałam mdłości. W niedzielę odwiedzali Maruję jej rodzice: stary, brzuchaty ojciec zostawał obojętnie w korytarzu i rozmawiał z Enriąuetą; wysuszona, rozczochrana matka przynosiła koszyk z jedzeniem i od czasu do czasu wzdychała głośno, chcąc wywołać nasze współczucie. „Ach... ta moja córka!" W owych dniach zdarzyła się niespodzianka. Pęczniejąca dumą, z oczyma błyszczącymi Enriąueta oznajmiła: — Zostałam uniewinniona... nareszcie! Umorzyli jej sprawę z „braku dowodów" i zwrócili wolność. Po raz ostatni stanęła uśmiechnięta przy moim łóżku kiwając na wszystkie strony głową, jak kwoka. — A co będzie z maleńką? — spytałam. — Cóż bym z nią robiła w mieście?... Jestem stale zajęta, muszę brać udział w tylu akcjach dobroczynnych! Zaniosę ją do przytułku! 133 Maruję także wypuszczono na wolność i zostałam w pokoju sama. Pięć miesięcy leżałam w tym szpitalu. Dyrektor nie troszczył się już o mnie, wszyscy spoufalili się, tytułowali mnie seńorą. Od siódmej do dziewiątej wieczorem, podczas przerw w dyżurze zakonnica siadała przy moim łóżku, żeby „dotrzymywać mi towarzystwa". Wąsata siostra Dolores również mnie odwiedzała sadowiąc swą czcigodną osobę na krześle w pewnym oddaleniu. Do uszu moich docierał jej nabożny szept. Pewnego dnia kazano mi przenieść się o piętro wyżej, do Gallegi, która nie chciała umrzeć. Pokój taki sam, jak na dole; dwa łóżka, okna wychodzące na ten sam kąt ogrodu, ale widok trochę szerszy, bo z bardziej wysoka. W głębi parku, częściowo ukryta wśród drzew, otwierała się lub zamykała wielka drewniana brama, prowadząca do kostnicy. Na nowym miejscu zyskałam większą swobodę; w tym skrzydle umieszczono ubogich pacjentów gruźlików, kaszlących i plujących. Nasz pokój znajdował się na zakręcie długiego korytarza; w westybulu naprzeciw czuwali trójgraniaści; na prawo, o kilka metrów dalej, w końcu korytarza, dwie sale przeznaczono dla chorych mężczyzn przywiezionych tu z więzień; pomiędzy nimi a nami była duża łazienka, w niej wanny i umywalki. Poznałyśmy tu nowe kornety: siostrę Cecylię, która strój zakonny nosiła z elegancją, bardzo smukłą, bardzo cienką w pasie i bardzo dyskretną; skąpo, co prawda, ale darzyła nas sympatią. — Będziecie tu jak w domu, nikt was nie będzie dręczyć — rzekła na powitanie. Poprosiłyśmy, żeby pozwoliła zamykać drzwi. — Oczywiście! Drzwi mogą być stale zamknięte. Pomówię ze strażnikami. Coś podobnego! Gallega wyłożyła przed nią swoje żale. 134 — Bo tam, na dole, siostra Dolores kazała nam stale trzymać drzwi otwarte, nawet kiedy spałyśmy. Jak to... żeby w ten sposób traktować kobiety? Natychmiast pomówię ze strażnikami. — Zdecydowanym krokiem zbliżyła się do trójgraniastych. — Zwracam wam uwagę, że drzwi mają być stale zamknięte; jeśli zechcecie wejść i przeliczyć je, to wejdźcie, ale później zostawcie je w spokoju. Po pięciu miesiącach skończyło się moje życie „na widoku publicznym". Gallega jednak nie wytrzymywała tej izolacji. Otwierała drzwi, aby z kimś porozmawiać; ja je zamykałam. W końcu dała za wygraną. Nieraz drzwi uchylały się, któraś z zakonnic obrzucała salkę badawczym spojrzeniem i uspokojona zamykała drzwi; w naszym pokoju nic się nie zmieniało. Z czasem ustały i te niespodziewane kontrole; świątobliwe ręce z rzadka tylko dotykały klamki, a trójgraniaści nawet przestali nas „przeliczać". Zdobyłyśmy maksimum zaufania. Zachowałam w pamięci głos siostry Cecylii. Podczas gdy głos siostry Dolores był twardy jak skała, jej głos odznaczał się liryczną miękkością i słodyczą; wyśpiewywała słowa, nie zmieniając tonacji i pięknie je cieniując. Dobrze też pamiętam codzienną kąpiel i zapach mydełek, które mi przynosiła; otrzymywałyśmy lepsze posiłki, a w niedzielę raczono nas budyniem. Gallega utyła podczas rekonwalescencji, chociaż brzuch jej opadł i przybrał naturalne rozmiary. Co dzień przed wieczorem pojawiała się siostra Cecylia — jak na litografii: z kubkiem święconej wody. Skrapiała nasze łóżko, a my zwilżywszy wodą palce odmawiałyśmy wraz z nią modlitwę do Najświętszej Panny. Rano przynosiła nam robotę: szycie dla klasztoru. Po południu za drzwiami rozbrzmiewały lekkie kroki i głosiki moich córeczek. Pytały trójgraniastych: 135 — Wolno nam wejść do mamusi? — Wolno, wejdźcie. Następowały śmiechy, uściski, pocałunki pachnące jak soczyste świeże owoce. W końcu sierpnia przyszli dwaj policjanci po Gallegę. Wybiła dla niej godzina powrotu do więzienia. Ze spuszczoną głową, smutna, pakowała manatki. Zostałam zupełnie sama w pomieszczeniu, gdzie od południa do wieczora panował żar jak w piecu i gdzie latały roje moskitów, nie powstrzymywane ani przez siatki, ani przez flit. Nakrywałam się przed nimi prześcieradłem aż po czubek głowy, ale dusiłam się od gorąca; stawałam przy oknie, żeby odetchnąć wieczornym powietrzem. Bezustanny kaszel gruźlików obojga płci dochodził tu we wszystkich tonacjach i ze wszystkich okien dookoła. Suchy kaszel rozlegał się uporczywie jak pogrzebowe dzwony. W miarę upływu nocy kaszel wzmagał się; przycichał dopiero około trzeciej, kiedy robiło się chłodno. Te rozmaite kaszle odpowiadały sobie nawzajem niby koguty; chyba porozumiewały się czymś w rodzaju alfabetu Morsego. Nieraz prócz kaszlu rozbrzmiewały w ogrodzie kroki; do kostnicy sunął orszak śmierci; sanitariusze nieśli zwłoki na noszach, a obok nich zakonnica z krucyfiksem podzwaniała długim różańcem. Jeśli dyżurujący strażnicy nie mieli ochoty spać, spędzali noce wesołe; grali w szachy i żartowali, co chwila wybuchając śmiechem. Jeszcze coś słyszałam w owe noce: po drugiej stronie szpitalnego ogrodu znajdował się pawilon zamieszkany przez sanitariuszy Czerwonego Krzyża, stamtąd płynęły ku mojemu oknu wiadomości nadawane przez radio w Burgos i Sewilli. Głośnik puszczano na cały regula 136 tor do drugiej w nocy; słuchałam komunikatów wojennych, muzyki falangistowskiej, hymnów faszystowskich i nazistowskich; czasami przypadkowo wyławiano z eteru pierwsze takty ,,Marsylianki", hymnu brytyjskiego lub północnoamerykańskiego, ale błąd zaraz naprawiano. Gil Pina! Nienawidziłam tego człowieka! Nazwisko to, które wspominam z gniewem, usłyszałam po raz pierwszy od dyrektora więzienia, zanim wywieziono mnie do szpitala, w szpitalu powtórzył mi je ktoś z Komendantury — nie wyjawię kto, bo osoba ta jeszcze tam przebywa. Kim był Gil Pina? Faszystowskim pułkownikiem. Nie widziałam go nigdy ani on mnie, nie zamieniłam z nim ani słowa. Ale długo czułam do niego nienawiść. Gil Pina miał pod swoją władzą wszystkie więzienia i obozy koncentracyjne w okręgu Melilli. Więźniowie bledli na dźwięk jego nazwiska. Gil Pina przeszedł gestapowską szkołę: przestudiował wszystkie dziedziny fizycznej i duchowej wrażliwości istoty ludzkiej w celu podporządkowania jej sobie i unicestwienia. W Melilli stworzył tzw. „coco", loch tortur, z którego mężczyźni i kobiety wychodzili ślepi — na egzekucję. Bezsenność, upał, brak zajęcia nie były dla mnie dobrym lekarstwem. Po miesiącach pobytu w szpitalu czułam się gorzej niż w więzieniu. Moja sytuacja prawna również nie uległa zmianie. Wypadły mi z pamięci twarze sędziów i ich istnienie, łudziłam się, że zapomniano o mnie, a nawet — że wkrótce odzyskam wolność. Panie X podczas swoich odwiedzin zaskoczyły mnie pytaniem, co zrobię i dokąd się udam, kiedy zostanę wypuszczona na wolność. Wolność — to słowo wydało mi 137 się pustym frazesem, ale smakowałam je, jak smakuje się ulubioną potrawę. Pomyślałam, że panie X są dobrze poinformowane. Zaczęłam więc zastanawiać się, gdzie szukać przyszłego azylu; panie X oświadczyły mi, że moja obecność w ich domu może wydać się podejrzana. Napisałam więc do przyjaciółki więziennej, matki czworga moich młodych przyjaciół, żeby dowiedzieć się, czy krewni lub znajomi którejś z więźniarek mogliby udzielić mi schronienia; bardzo martwiłam się wówczas myślą, że nie będę miała gdzie się podziać, kiedy wyjdę na wolność. W końcu dziadkowie młodocianej czwórki zaofiarowali mi gościnę; najstarszy chłopiec zjawił się, by mi to oznajmić; ręce miał poparzone wapnem — bielił przeznaczony dla mnie pokój. Ale ów problem, który tak pomnożył moje kłopoty, okazał się przedwczesny — długo jeszcze musiałam pozostać w więzieniu. Oczekiwałam wizyty wolności, a zamiast niej przyszedł nowy sędzia. Miał spojrzenie psa: wilgotne i serdeczne. Właśnie przekazano mu moją sprawę. Powiedział, że moją służącą Libradę zamierzają zwolnić i wysłać do Hiszpanii, do jej rodzinnej wioski. Uradowała mnie ta wiadomość. — Cieszy się pani — rzekł sędzia — a ona napisała do Komendantury podanie, żeby zażądano od pani odszkodowania za czas, jaki spędziła w więzieniu ,,z pani winy". Podanie, rzecz jasna, odrzucono, bo i czegóż możemy żądać od pani!? Chorych więźniów umieszczono na tym samym piętrze, po drugiej stronie umywalni i łazienek. Nieraz w przejściu spotykałam któregoś z nich. Trójgraniaści byli z nimi na stopie poufałej, obcowali tu z sobą przez długie miesiące; znaliśmy się wszyscy, dlatego też straź 138 nicy pozwalali mi zamienić parę słów z moimi towarzyszami; ukradkiem, nie zatrzymując się, rzucaliśmy sobie krótkie uwagi na temat wojny czy polityki. Pewnego razu chorzy zwrócili się do strażników z prośbą, by pozwolili mi odwiedzać ich oddział podczas wizyt ich matek i żon, dzięki czemu będę mniej samotna. Skorzystałam z pozwolenia dwa lub trzy razy. Zwiedziłam oddział ogólny i salę gruźlików. Twarze żółte, spojrzenia bez wyrazu; w większości nieuleczalnie chorzy, wykończeni nerwowo. Zauważyłam, że ręce im stale drżą, a nogi uginają się w kolanach. Wszyscy nosili piętno śmierci, która czekała tylko, aż opadną pierwsze jesienne liście. Każdy z nich skazany był na trzydzieści lat więzienia; darowano im karę śmierci, nie opłacał się bowiem trud wykonania wyroku. Przerzucani z więzienia do więzienia, wleczeni po wszystkich obozach koncentracyjnych, w słonecznym skwarze, z kajdankami na nogach, kopali ziemię, nadstawiając plecy pod bat marokańskich żołnierzy; została z nich tylko skóra i kości; wyglądali jak żywe szkielety, jak owe, tak powszechnie dziś znane postacie z obozów koncentracyjnych. Rada Wojenna skazała ich na śmierć, odesłano ich do twierdzy w Rostrogordo, twierdzy skazańców, gdzie przez długie miesiące oczekiwali wizyty motocyklisty — człowiek, który zawiadamiał ich o egzekucji, przyjeżdżał zwykle na motocyklu. Ze swego lochu słyszeli o północy warkot silnika, ale więźniów były setki: na którego przypada kolej? Otwiera się brama, zgrzytają zamki, gromada ludzi zamiera w oczekiwaniu, otwierają się drzwi lochu, wpada trochę świeżego powietrza rozpraszając na chwilę zaduch nasycony zapachem moczu, ekskrementów, gorączki. Strażnik więzienny rozwija listę trzymaną w ręku, za nim pluton żołnierzy w połyskujących kaskach, z karabinami wycelowanymi w bezbronną gro 139 madę. Krzyk: „Baczność!" — chłoszcze jak obelga. W półmroku głos strażnika wywołuje cztery, pięć, osiem nazwisk; bywają noce, kiedy „obrót" jest znacznie większy, zabierają nieraz nawet po pięćdziesięciu. A" ci, co zostają, chcieliby, żeby ich również zabrano; lepiej od razu z tym skończyć. Nie wszystkim ofiarowano śmierć; niektórzy po wielomiesięcznym oczekiwaniu otrzymali w podarunku długie lata więziennego życia — czyli śmierć w innej postaci; szereg jednakowych dni w spleśniałej jamie, cuchnącej zgnilizną. Podarek ten otrzymywali wtedy, gdy zostawały im już tylko resztki życia... życia w labiryncie szaleństwa. Krążyło mnóstwo różnych historii na temat śmierci. Oto jedna z nich: Pod ścianą naprzeciw luf karabinowych stało trzydziestu rozbrojonych żołnierzy jakiegoś pułku. Salwa: wszyscy zwalili się na ziemię prócz jednego; stał nie tknięty kulą, ze zdziwieniem rozglądając się wokoło. Dowódca plutonu egzekucyjnego odesłał go do twierdzy. Chłopiec wrócił do lochu splamiony krwią, która wyglądała jak farba, i czekał. Następnej nocy wysłano go znowu pod mur. Tym razem nie spudłowano. Nadszedł wrzesień. Czas przygniatał mnie całym swoim brzemieniem. Halucynacje nie ustąpiły, odczuwałam też zaburzenia równowagi. Od kiedy wróciłam na drugie piętro, nie widziałam naczelnego lekarza. Ale oknem wchodził blady strach, był przy mnie o każdej godzinie dnia i nocy, jak cień towarzyszył mi na przechadzkach po szpitalnych korytarzach. Nie mogłam go pokonać, nie miał ciała, ale był obecny. Był to niepokój serca, które coraz bardziej ciążyło mi w piersiach; dźwigałam je z ogromnym wysiłkiem. Liście drzew, straciwszy życiodajne soki, zaczęły więdnąć, dla gruźlików nastał czas umierania. Procesje 140 do kostnicy odbywały się o każdej porze dnia i nocy. Śmierć zbierała też żniwo wśród moich towarzyszywięźniów. Pierwszą jej ofiarą padł młody nauczyciel, gruźlik. Przed śmiercią prosił o rozmowę z rodzicami: przyszła para staruszków, siwych, zgarbionych wiekiem. Wpuszczono ich i mnie także pozwolono wejść. Konający leżał w łóżku, żółtym jak jego skóra, na pościeli mokrej od cuchnącego potu; inni chorzy śledzili ze swych łóżek proces agonii niby eksperyment, któremu wkrótce i oni również będą poddani. Rodzice omdlewali z rozpaczy. Kiedy zmarł, matka nagle wyzbyła się wszelkiego strachu i krzyczała głośno: — Zabiliście go! Był młody i zdrów, wasze pałki strzaskały mu płuca! Zamordowaliście mojego syna! Był zdrowy i silny! Z okna pożegnałam go na zawsze. Wyniesiono zwłoki osłonięte prześcieradłem; za nimi — ojciec i matka, pochyleni ku ziemi, i siostra zakonna, która przesuwała w palcach paciorki różańca, a na samym końcu — trójgraniasty; jeden z tych trójgraniastych, którzy go pilnowali, którzy prowadzili go do Rady Wojennej i do kazamatów. Teraz, oburzony, że zmarły mu się wymknął, szedł za nim pełen gniewu. Kiedy położyli go na stole, gdzie miał pozostać, póki ciało nie ostygnie, zakonnica i sanitariusze wyszli po następne zwłoki; rodzice zostali przy zmarłym; z mojego okna widziałam, jak trójgraniasty kręci się niespokojnie koło kostnicy: nie mógł zdecydować się na opuszczenie „swego" więźnia. W październiku wzmógł się mój lęk. Nie opuszczał mnie nigdy, nawet podczas odwiedzin córeczek. Siostra Cecylia oznajmiła mi, że przenoszą ją do Hiszpanii. Wkrótce wyjedzie. 141 1 listopada byłam bardziej niż zwykle wylękniona. — Co stanie się z nami, moje dziewczynki? — pytałam całując małe. Zaraziłam je strachem, ich drobne twarzyczki pobladły. Wkrótce po odejściu Marieli i Loti przyszli dwaj strażnicy, by zabrać mnie do więzienia. Nadeszła chwila decydująca, jak chwila narodzin lub śmierci. Umęczonymi dłońmi spakowałam moje ubogie mienie. O tej porze szpital pogrążony był w drzemce; w korytarzach i na schodach nikogo nie spotkałam. Kroki dudniły po taflach. Pum, pum, pum. Odchodziłam na zawsze od tego miejsca, ale zostawiałam tu cząstkę siebie. Oto przedsionek wykładany marmurem, oto posąg. Jeszcze kilka stopni, a przy chodniku samochód Gwardii Cywilnej. Powietrze buchnęło mi w twarz. Część trzecia SKAZANA Przejeżdżaliśmy przez Melillę; na głównej ulicy tłum mężczyzn i kobiet zażywających codziennej przechadzki. Mundury nazi; koszule czarne, koszule błękitne i khaki. Dziewczęta uśmiechem witają nowo przybyłych o tych nowo przybyłych krążyło mnóstwo plotek; wielki ruch panował w pokojach do wynajęcia!. Koła samochodu dobrze znają drogę przez owo wzgórze, gdzie kończą się światła, sklepy, uśmiechy kobiet i gesty faszystowskiego pozdrowienia; gdzie tylko słabe przyćmione światełka wskazują na obecność nędznych glinianych chat, wspinających się po skale jak kozy. Z cienia wynurzył się cień jeszcze gęstszy: więzienie. Oczekiwano mnie: Komendantura Wojskowa dała znać. Czekał na mnie jeden ze strażników: także więzień z racji swego zawodu. Przyjął mnie z serdecznością portiera hotelowego, który wita częstego gościa. Nie wymagano ode mnie formalności wstępnych; miałam tu swoją kartotekę, nie musiałam się dodatkowo trudzić. Ta sama masywna, zardzewiała brama, prowadząca na podwórze, otwarła się na oścież, żeby wpuścić córkę marnotrawną. O tej późnej porze więźniarki były już zamknięte w celach, podwórze puste. Na hałas wywołany moim przybyciem zerwały się ze swych barło 143 gów i przytknąwszy twarze do drzwi nasłuchiwały; wiedziały od dyrektora o moim powrocie. Byłam bardziej przerażona niż w pierwszą noc. Osiem miesięcy nieobecności pozwoliło mi częściowo zapomnieć o tym wszystkim. Wprowadzili mnie na oddział drugi — przedtem siedziałam na pierwszym. Otworzyli zakratowaną bramę, weszłam. Otoczyła mnie gromada towarzyszek, twarze ich wykrzywiał grymas, który udawał uśmiech powitania, a był pełen zawiści i chęci odwetu. Wyglądały, jakby uciekły z książkowych ilustracji Gustawa Dore, w głęboko zapadniętych oczach migotały płomyki; policzki — kości obciągnięte skórą. Były twarze znajome i obce. Niektóre więźniarki poszły na wolność, inne — pod ścianę. Wszystkie mówiły naraz, słyszałam ich głosy, ich słowa, ale sensu nie mogłam pochwycić. Zrozumiałam tylko rozpaczliwie jasno, że jestem zdana na własny los, i ponad otaczającymi mnie twarzami widziałam buzie Marieli i Loti. Dziewczynki przyjdą jutro do szpitala i spytają: „Czy możemy wejść do mamusi?". Kto raz przekroczył tę więzienną bramę, ten musi „porzucić wszelką nadzieję". Przeznaczono dla mnie siennik i zbitą z twardych desek pryczę, ale staruszka, która od niedawna tu była, dała mi dwa swoje zapasowe prześcieradła. Położyłam się. Moje wzburzone serce biło jak młotem, czułam pulsowanie krwi w skroniach, w przegubach rąk. Zabrakło mi oddechu. Usiadłam na pryczy, oparłam plecy i głowę o kruszącą się, wilgotną ścianę. Wokół mnie oddechy , śpiących towarzyszek, błąkające się koty, które węszyły "wszędzie, miauczały miłośnie, budziły śpiące kobiety. Na wpół przytomne wołały sennym głosem: „Precz!". Z rana, kiedy otwarto drzwi, podeszły do mnie prawie wszystkie dawne towarzyszki, powiadam „prawie", 144 u0 w czasie mojej nieobecności stosunek niektórych spośród nich uległ pewnej zmianie. Więzienie jest nie tylko „siedliskiem wszelkich niedogodności", lecz również miejscem, gdzie pleni się niesprawiedliwość. Otóż weszło w zwyczaj, że więźniarki przemycały na miasto grypsy ukryte w szwach brudnej bielizny, wysyłanej rodzinom do uprania, i tą samą drogą dostawały z miasta wiadomości. Grypsy więźniarskie były odbiciem żalów, pretensji, zawiści i niechęci nagromadzonych wskutek przymusowego współżycia; wypływało to wszystko za mury więzienne niby ropa z naciśniętego wrzodu. W obfitości rozmaitych kalumnii znalazła się jedna, szczególnie złośliwa: że pewna uwięziona tu młoda dziewczyna zaszła w ciążę. Szeroko to omawiano, komentowano i upiększano. Sąsiadki z celi przekazały „nowinę" miastu, po drodze dowiedział się o niej adiutant kapitana tudzież jego służąca, od służącej pani kapitanowa i wreszcie sam kapitan, i tak szczebelek po szczebelku wiadomość dotarła do Komendantury. W kilka tygodni później Komendantura przysłała urzędowo dwóch ginekologów. Badanie lekarskie wykazało, że młoda więźniarka jest dziewicą. Ale nie dało jej satysfakcji to stwierdzenie: zagrała w niej — jak w bohaterach Calderona —? stara hiszpańska krew i w obronie dziewiczego honoru zarówno ona, jak i jej rodzina zaczęły robić usilne starania, by dowiedzieć się, kto był oszczercą. Wówczas w więzieniu lub poza więzieniem padło nazwisko oszczercy. Moje nazwisko. To ja, przebywająca wtedy w szpitalu i niczego nieświadoma, zostałam podejrzana o autorstwo ohydnej plotki. W więzieniu uknuto spisek przeciwko mnie; podawana z ust do ust rozeszła się po mieście pogłoska, że żona kapitana Lereta zaprzedała się Falandze. Dlatego ją trzymają tak długo w szpitalu, a jeśli odeślą do więzienia, to tylko po to, by podsłuchiwała rozmowy współtowarzyszek 10 — Spojrzenie... 145 niedoli. Sprzedała się Falandze żona kapitana Lereta! Co trwożliwsze kobiety podchodziły do mnie i nie chcąc się narażać podawały mi rękę ze słodkim uśmiechem, inne jednak dumnie odwracały głowę, jawnie okazując mi pogardę, ja zaś zmuszona byłam żyć obok nich, bez możliwości schronienia się gdziekolwiek. To było gorsze niż cela tortur. Ale nie padał pod moim adresem żaden zarzut; toteż nie mogłam się bronić, jakkolwiek prawie namacalnie odczuwałam nienawiść obrażonej dziewczyny i jej stronniczek. Natykając się na nią co chwila na podwórzu bądź w umywalni, poznawałam po jej pobladłych wargach, że walczy z sobą, aby powstrzymać cisnące się na usta obelgi, i zamyka dłoń, żeby nie wydrapać mi oczu. W więzieniu kłótnia jest niebezpieczna, nie wolno się kłócić, nienawiść należy tłumić, nadmiar jej objawia się tutaj co najwyżej ironią, jakimś słówkiem rzuconym mimochodem a podchwyconym przez inne, które dorzucają jeszcze swoje chytre, uszczypliwe uwagi; atakowana zaś musi to wszystko znosić i milczeć. Po pierwszej nocy spędzonej w więzieniu czułam się jak rozbita; nie tylko z powodu zwykłych niewygód więziennych. Poprzedniego dnia moje towarzyszki na rozkaz dyrektora wybrały dla mnie na strychu siennik, przyniosły najgorszy ze wszystkich, wypełniony grubym, kłującym włóknem, siennik, który dlatego właśnie leżał bezużytecznie. Ze śmiechem zapewniały mnie, „że będę miała świetne spanie". Kiedy na własnej skórze doświadczyłam, jak wygląda to „świetne spanie", zwróciłam się do dyżurnego strażnika. Ponieważ na składzie były inne, lepsze, strażnik kazał go wymienić. Sam zresztą wypróbował ów kłujący siennik i rzekł z kpiną: „Ja bym go nie dał nawet najgorszemu wrogowi!" W takiej sytuacji nieobecność Librady była mi na rękę. 146 Librada wróciła już do siebie, na wieś, skąd często pisywała listy do moich przeciwniczek. Zaraz nazajutrz napisałam do Marieli i Loti. Zwrócona ku przeszłości, powtarzałam puste słowa i próżne, nierealne obietnice. Po dwóch dniach kazano mi zejść do kancelarii. Ma widzenie z moim obrońcą. Szczupły, niskiego wzrostu oficer, o nerwowych ruchach, małych jak haczyki wąsikach i jasnych oczkach, którymi wpatrywał się przenikliwie w przedmioty i ludzi. Na jego pomarszczonej skórze wyrytych było jakieś czterdzieści lat. Przywitał się ze mną serdecznie. — Zobaczymy, jak z tego wybrnąć. Sprawa pani to drobiazg; nie należała pani do partii politycznej i nie była poprzednio karana, policja jest o wszystkim dobrze poinformowana. Uważam, że rzecz jest jasna, jest to chyba najlepsza sprawa, jaką miałem. Powtarzam i zapewniam panią, że to drobiazg, bo przechowywać w kufrze swoje myśli to to samo, co ukrywać je w głowie. To nie grzech, nikt nie może mieszać się do pani uczuć i myśli, byleby ich nie ogłaszać publicznie; na kilku kartkach papieru skrytykowała pani ustrój i schowała te kartki do kufra. Za to nie można pani karać. Tych argumentów zamierzam użyć do obrony. Powiem i to, że pani już się dość wycierpiała, u diaska! A teraz głowa do góry! Proszę, niech pani będzie spokojna. Chcę, żeby pani była spokojna. Mogę panią zapewnić, że jestem w mocy uzyskać dla pani natychmiastowe zwolnienie, do czego zresztą ma pani pełne prawo. Mówił szybko i płynnie, jakby recytował wyuczoną lekcję. Potem zamilkł raptownie i wbił we mnie ciekawe spojrzenie. Znałem pani męża — dodał — byłem jego przyja 147 cielem. Pod każdym względem człowiek godny szacunku. Jednym słowem: uczciwy człowiek... Ale jaki to miało sens, by z tak wspaniałą karierą, z tak świetną przyszłością wiązać się z obozem republikanów?! To szaleństwo... czyste szaleństwo! — Owszem, pozwalam panu nazwać go szaleńcem — rzekłam, gdy skończył — bo i Don Kichot był szaleńcem... I Chrystus również był szaleńcem!... W oczach małego, nerwowego człowieczka zabłysły iskierki. — Jest pani dzielną osobą. Szkoda, że miała pani pecha. Ale jestem pani obrońcą, postaram się pomóc najlepiej, jak potrafię. I proszę mi nie dziękować, bo spełniam tylko mój obowiązek. Ja, proszę pani, jestem człowiekiem o ustalonych raz na zawsze przekonaniach i dlatego szanuję cudze przekonania. Ja sam, 17 lipca 1936 roku, tutaj, w Melilli, pierwszy rozdawałem pistolety, później byłem na frontach i zamierzam tarn wrócić. Jako obrońca staram się zachowywać uczciwie i kiedy staję przed Trybunałem, nie gryzę się w język; powiedziałem im kiedyś: „Panowie, wszystko jest kwestią szczęścia i trzeba to zrozumieć, bo gdybyśmy my przegrali, to nas posadziliby teraz na ławie oskarżonych!". Rzecz jasna, że po tym wszystkim rozstrzelali mi większość klientów, gdyż prawo jest prawem, ale odczułem to głęboko, bo nabiera się zamiłowania do tego zawodu. Widzi pani, ja nie należę do palestry, jestem saperem, lubię jednak moją obecną pracę. Od chwili, kiedy biorę jakąś sprawę, traktuję ją jak własną. Nieraz użerałem się z Gilem Piną, żeby mi wypuścił • klienta z „coco". Niech pani nie myśli — ciągnął jednym tchem — że ja jestem starym zacofańcem! Jestem pełen podziwu dla anarchizmu. Dla przykładu powiem pani, że od kilku lat żyję z dziewczyną z kabaretu i uważam, że świat bez Gwardii Cywilnej, policji sę 148 dziów itd., byłby piękny, ale jeszcze wiele lat minie, zanim osiągniemy ten złoty wiek. Co pani o tym sądzi? . Sądzę, że ma pan chaos w głowie — odpowiedziałam z uśmiechem. Roześmiał się głośno i zapowiedział swoją następną wizytę w przeddzień terminu wyznaczonego przez Radę Wojenną. 1— Jeszcze raz zapewniam, że panią zwolnią, a zaznaczam, że nigdy tego nie mówię, bo to straszne robić komuś bezpodstawne nadzieje. Ale w pani wypadku mam zwolnienie, jak to się mówi, w kieszeni. Poza tym dręczy mnie myśl, że pani tu siedzi niewinnie, i spodziewam się, że zdołam wyciągnąć panią wcześniej. Ponad dwie godziny trwała ta rozmowa. Na dziedzińcu tymczasem aż huczało od komentarzy. Kiedy wróciłam, jedne pytały mnie grzeczniutko, co to było, inne uśmiechały się chytrze, ale we wszystkich oczach czytałam niepokój i ciekawość. Zastanawiały się, co doniosłam o każdej z nich. Tak oto przeżywałam dni, które dzieliły mnie od posiedzenia Rady Wojennej. Samotna, daleka, czepiałam się jednej nadziei: wolności! Wolność, która odgrodzi mnie na zawsze od tego wszystkiego. A tę wolność mój obrońca „ma w kieszeni". Tak też napisałam do moich córek. 13 grudnia 1937. Przed południem rozmawiałam z obrońcą. • — Domyśla się pani zapewne, dlaczego przyszedłem: tylko spokojnie! Dziś o piątej po południu odbędzie się w pani sprawie posiedzenie Rady Wojennej. Głową ręczę, że dobrze się skończy. Jeszcze raz powtarzam: sprawa jest prosta. Zapewniam, że wynik mam tutaj, w kieszeni. A później, kiedy znajdzie się pani na wolności, 149 zajmę się panią i jej córkami, bo obawiam się, że zasoby pani nie są wystarczające. Teraz pozostaje mi tylko doradzić pani spokój. Jak najwięcej spokoju! Będę tam czekał, aż panią przyprowadzą, no, nie chcę, żeby pani była obecna podczas rozprawy. Przykro by mi było patrzeć, jak siedzi pani na ławie oskarżonych, mając dwóch strażników za plecami. Proszę słuchać mnie z zamkniętymi oczyma i nie oponować ani słóweczkiem!... Będzie pani czekać w sąsiednim pokoju aż do chwili, kiedy trzeba będzie stanąć przed Trybunałem. Przewodniczący spyta: czy ma pani coś do powiedzenia. Odpowie pani: „Nie". Zrozumiano? Mój obrońca wiercił się nerwowo, zgoła nie okazując spokoju, który mnie tak gorąco zalecał. Kiedy wróciłam na podwórze, nikt się mną nie zajmował, jako że tym razem wizyta nie trwała długo. Rada Wojenna, jakikolwiek byłby wynik jej posiedzeń, nikogo tu nie interesowała. Zjadłam coś i włożyłam podróżny kostium, jedyny przyzwoity strój, jaki mi pozostał. Było zimne, szare i burzliwe popołudnie. Podeszła do mnie jedna z kobiet lekkich obyczajów i z nieśmiałym uśmiechem podała mi kołnierz z lisa. — Zmarznie pani, a zresztą taka seńora powinna wyglądać elegancko. Pożyczę to pani... Spójrz pani, to piękny, srebrny lis, zupełnie nowy. Miałam go na sobie, jak po mnie przyszli. Będzie pani ładnie wyglądać! Sympatyczna dziewczyna patrzyła na mnie błagalnie. Chciałam odmówić i zrobiłam niewyraźny gest. Dziewczyna zarzuciła mi swego lisa na ramiona. — Ślicznie pani wygląda! Ucieszyły mnie jej słowa, jak gdyby otwarto przede mną okno na utracony krajobraz. W kancelarii dyrektora czekali już dwaj strażnicy uzbrojeni po zęby; znowu wieźli mnie do Melilli. Na dziedzińcu koszar, pełnym kwiatów i drzew, kazali mi 150 wysiąść; pośrodku biła fontanna rozpryskując wodę w kształcie kwiatu. Gdy wysiadałam z samochodu, zbliżył się jakiś żołnierz z czerwoną twarzą, o chłopskim wyglądzie. Śmierć już czeka! — powiedział. Zabrzmiało to niby pierwszy wystrzał. Trójgraniaści kazali mu odejść. Oddalił się nieco, ale nie odrywał ode mnie oczu. Przemierzyliśmy dziedziniec, weszliśmy w korytarz; żołnierze spoglądali na mnie podejrzliwie; były też spojrzenia współczujące. Przed jakimiś drzwiami jeden z trójgraniastych klasnął w ręce. Wyszedł młody, bardzo wysoki podchorąży; poprosili go, żeby mi pozwolił czekać w tym pokoju. Podchorąży spojrzał na mnie surowo. — Tam ją zaprowadźcie, gdzie są wszyscy inni! — warknął zatrzaskując za sobą drzwi. Trójgraniaści zasalutowali i odeszli, a ja między nimi. Minąwszy korytarz znaleźliśmy się na innym podwórzu, bez drzew i bez fontanny, na smutnym podwórzu. W głębi, na kilku drewnianych ławkach siedzieli mężczyźni napiętnowani znakiem więziennym — złączeni kajdankami; rzadkie brody, matowe spojrzenia i zielony tatuaż na skórze, upodabniał ich do postaci z obrazów Gutierreza Solana. Tu miałam czekać. Mężczyźni zrobili dla mnie miejsce, usiadłam. Moi konwojenci przyłączyli się do tych, którzy trzymali tu straż. A ja rozmawiałam z towarzyszami: sprowadzono ich z obozu koncentracyjnego w Zeluan, mieli stanąć przed Radą Wojenną. Dowiedziawszy się, kim jestem, podwoili serdeczność: nieje den z nich znał Virgilia. Na pytanie, jak im było w obozie koncentracyjnym, skrzywili się; zrozumiałam, że to uśmiech. — Jak pani widzi — odrzekli. Widząc ich z daleka, byłam zaskoczona, ale dopiero teraz, z bliska, spostrzegłam, że są to szkielety, które żyją 151 dzięki zawziętości natury, broniącej się z nieprawdopodobnym uporem. Te ciała nie były już ciałami; przypominały pergamin obciągnięty na kościach, których kontury rysowały się wyraźnie jak na radiogramie. Wszyscy oni wiedzieli, co ich czeka: Rada Wojenna wyda wyrok śmierci. Byli wśród nich lekarze, prawnicy, chemicy, inżynierowie i robotnicy; członkowie różnych partii politycznych; także masoni, rotarianie i spirytyści. Zaczęło mżyć, nie wiadomo skąd rozbrzmiała II Rapsodia Węgierska Liszta, grana na trąbce, ktoś uczył się jej i powtarzał wciąż te same takty. Z daleka, z drugiego końca podwórza, zbliżał się nerwowym krokiem obrońca. Przeprosił mnie za spóźnienie i spytał trójgraniastych, dlaczego siedzę tutaj; gdy dowiedział się, że oficer straży koszarowej nie pozwolił mi wejść do pokoju, mruknął: — Te młodzieniaszki uważają swoje złe wychowanie za bohaterstwo. Miałam z nim iść. Podniosłam się; spojrzałam na towarzyszy: zostają tu, będą pod coraz większym deszczem czekać na wyrok... — Mężczyźni lepiej znoszą niewygody. Prawda, panowie?... — rzekł mój obrońca odgadując, co myślę. Oni zaś, moi bracia, uśmiechnęli się i przytaknęli, zadowoleni, że ja przynajmniej nie zmoknę na deszczu. Mój obrońca, dwaj trójgraniaści i ja znów przemierzyliśmy dziedziniec i weszliśmy do budynku. Obrońca kazał mi wejść do jakiegoś pomieszczenia. Była to alkowa; pośrodku duże łóżko, przykryte piękną kapą z błękitnego jedwabiu, stolik nocny, szafa, fotel. Stanęłam w drzwiach, obrońca i trójgraniaści również. — Nie znalazłem innego locum, gdzie mógłbym panią posadzić na czas rozprawy — rzekł obrońca. — Ten po 152 kój, oczywiście, nie jest najstosowniejszy, należy do jakiegoś oficera, który chwilowo jest nieobecny, ale idzie o to, żeby miała pani trochę wygody. Wskazał mi krzesełko, na które osunęłam się zmęczona. — A wy zostańcie w korytarzu pod drzwiami — zwrócił się do trójgraniastych. — Seńora wam nie ucieknie, bo, jak widzicie, nie ma tu okna ani balkonu. Tymczasem rozszalała się burza: huk grzmotów wysoko w górze brzmiał jak daremnie wołający głos proroka. — Burza przyniesie mi natchnienie! — zauważył obrońca. — Lubię taką pogodę. Proszę polegać na mnie, wszystko pójdzie dobrze. I proszę tak się zachować, jak powiedziałem. Spokojniutko tu siedzieć, dopóki pani nie wezwą. Muszę już iść, bo zaraz się zacznie, sala jest przepełniona, ludzie stoją nawet w korytarzach. Wyszedł pośpiesznie, a ja zostałam sama, otumaniona, zastanawiając się, czy to naprawdę ja tu siedzę, czy może zgubiłam się albo umarłam dawno temu, a jeśli jeszcze żyję, to w stanie półświadomości i pozwalam komuś kierować sobą... Obrońca wrócił, moja rozprawa jeszcze się nie zaczęła. — No i jak się pani czuje? — spytał i znów opuścił pokój niemal biegiem. Przez dłuższy czas nie wracał; chyba już się zaczęło. Kiedy tak siedziałam wyczekując, nadszedł mój Opiekun. Każdy z nas ma swojego anioła; istnieją chyba aniołowie różnych klas i rozmaitego rodzaju. I ja także — wówczas przynajmniej — miałam swojego. Mój Anioł miał ciało i kości, ale imienia jego, jego zawodu tudzież innych cech rozpoznawczych nie mogę obecnie podać, bo jeszcze tam przebywa i mógłby za to drogo zapłacić. — Pani wolność jest faktem dokonanym — powie 153 dział. — Mogę tak twierdzić, ponieważ rozmawiałem z wszystkimi członkami Trybunału, z każdym z osobna, i nastroiłem ich życzliwie wobec pani. To powiedziawszy odszedł. Mijały minuty i kwadranse. Rozprawa przeciągała się. Nadszedł jakiś nie znany mi młody oficer i przyciszonym głosem, żeby trójgraniaści nie słyszeli, powiedział: — Znałem pani męża, byłem jego przyjacielem, ale wojna „rzuciła mnie" na tę stronę i byłem zmuszony przyłączyć się do tych ludzi. Nie tracę jednak nadziei, że „nasi" zwyciężą. — I zniknął. Wrócił Opiekun, oznajmił, że wszystko idzie świetnie, że obrońca jest elokwentny, ludzki, wylewny, słowem — wspaniały. Mój Anioł rozwodził się w pochwałach, niewątpliwie bowiem — jak to anioły — żył raczej złudzeniem niż rzeczywistością. Nadzieja torowała sobie we mnie drogę, opanowała mnie, zawładnęła moim ciałem i duszą. Trójgraniaści poprowadzili mnie wreszcie przed oblicze Rady Wojennej. Krok za krokiem przemierzaliśmy korytarz. W wielkiej sali ogarnął mnie zaduch i zaatakowały spojrzenia tłumu. A więc tak wygląda siedziba Rady Wojennej: podium, na nim krzesła o wysokich oparciach, zajęte przez mężczyzn w mundurach, ponad nimi, na ścianie, krucyfiks, portrety Franca i Jose Antonia, sztandar królewski. Znów przypomniały mi się obrazy Gutierreza Solana. Przed siedzącymi — długi stół, z prawej naprzeciw — drugi, mały; przy nim mój obrońca, z lewej znowu stolik, przy nim prokurator. Na ławkach stłoczona publiczność, ludzie stoją Blo Jose Antonio Primo de Rivera 1S03—1936 — polityk hiszpański, współzałożyciel i od 1935 roku przywódca Falangi; w czerwcu 1936 roku uwięziony i stracony przez republikanów. 154 kując przejścia. Kiedy weszłam, z koszar doleciały dźwięki rożków i bębnów. W owej chwili słońce chyba zachodziło. Na sali odezwało się szuranie nóg: obecni podnieśli się z miejsc gwałtownie, jak za poeiśnięeiem sprężyny. Wstali również sędziowie i wszyscy podnieśli w górę ramię w faszystowskim pozdrowieniu. Moi trójgraniaści wyprostowani na baczność kazali mi podnieść rękę. Podniosłam. Staliśmy tak kilka minut jak posągi. Po zakończeniu hymnu znowu szuranie nóg; publiczność zasiadła w ławkach. Trójgraniaści kazali mi podejść do stołu sędziowskiego. Sędzia siedzący pośrodku spytał: — Ma pani coś do powiedzenia? —? Nie mam. I trójgraniaści poprowadzili mnie znów do alkowy, gdzie usiadłam. W pięć minut potem nadszedł mój obrońca, bardziej zdenerwowany niż zwykle. — Proszę się natychmiast zwrócić do seńora... mego Opiekuna, ja tu zostanę, chcę dowiedzieć się ostatecznie, jak sprawa wygląda. Za godzinę sam pójdę do seńora ... i zawiadomię panią o rezultacie, żeby mogła pani spać spokojnie. Wróciłam do mego kąta. Po pewnym czasie wezwano mnie do rozmównicy. Zastałam tam mego obrońcę z nachmurzoną twarzą i zmarszczonym czołem. Wzburzony przechadzał się tam i z powrotem, gestykulował i rozmawiał z jakąś niewidzialną istotą. Podejrzewając coś niedobrego, dostałam skurczów żołądka. Obrońca skrzyżował ramiona i spojrzał na mnie z wyrzutem: — Co też pani takiego zrobiła, że tak mocno panią nienawidzą? — wybuchnął. — Co pani zrobiła? Czy to możliwe, że jest pani aż tak podła, jak mówią... Nie mogę w to uwierzyć... Czy to możliwe, że pani narobiła tyle złego?... Zalał mnie potokiem pytań i wątpliwości, a ja, oszo 155 łomiona, wytężałam pamięć zastanawiając się, co mogłam zrobić tak złego, tak straszliwie złego?! — Ależ naprawdę nie przypominam sobie, żebym w życiu komukolwiek zaszkodziła, przynajmniej świadomie. Wymieniliśmy głębokie, badawcze spojrzenie: ja szukałam przyczyny tego wszystkiego i on szukał przyczyny tego wszystkiego. Poczułam nagle, że opuszczają mnie resztki sił; oparłam się o stół, chciałam jednak wiedzieć, co się stało. Na moje pytanie obrońca znowu okazał zniecierpliwienie: — Co się stało?... Co się stało? To, że chcieli panią skazać na śmierć! Tak jest, na śmierć! Proszę się nie dziwić, bo najbardziej zdziwiony byłem ja. Zwłaszcza wobec faktu, że oskarżyciel żądał najniższego wymiaru kary: sześciu lat, a takie żądanie oznacza w praktyce zwolnienie, bo na ogół żąda się, jak pani wiadomo, trzydziestu lat albo kary śmierci. — To była prawda, mój Opiekun uzgodnił z oskarżycielem, że ten będzie żądał najniższej kary. — Trybunał początkowo chciał to zatwierdzić — ciągnął obrońca. — Ja krzyczałem i nagadałem im głupstw, dziwne, że i mnie nie posadzili. Powtarzałem do znudzenia, że okropną niesprawiedliwością jest już to, że została pani oskarżona. Wyraziła pani na kilku papierkach swoją opinię, schowała te papierki do kufra, i to wszystko, za to jeszcze nie wolno karać. Co do tego byli zgodni, całkowicie zgodni, ale podobno jest tam jeszcze coś, a owo „jeszcze coś" dowodzi, że ;,jest pani niebezpiecznym elementem", który należy usunąć, i że pod pani wpływem mąż jej przeszedł do obozu republikanów i z jej winy został rozstrzelany... Co więcej, powiadają, że pani umie po rosyjsku! Wobec tak beznadziejnego stanu mojej sprawy skłonna byłam patrzeć na nią od strony komicznej, rozbawi 156 ło mnie zwłaszcza ostatnie przewinienie: znajomość języka Puszkina. Wyznałam mojemu obrońcy, że nie wiem nawet, jak brzmi po rosyjsku słowo „dziękuję". Obrońca biegał tam i z powrotem. Ponieważ rozmównica była niewielka i wąska, potrącał stół i krzesła, mimo to wciąż biegał, rozmyślając widocznie, jakie znaleźć wyjście z sytuacji. Mruczał coś pod nosem, przystawał i powtarzał załamując ręce: „Nie udało mi się! Nie udało mi się! Nie mogę w to uwierzyć. Bo pani nie jest podła, prawda, że nie?". — Czy dlatego pan tak sądzi, że nie umiem po rosyjsku? — Dlatego że pani ma to wypisane na twarzy, do diaska! Nie wiem, co się stało, tkwi w tym jakaś tajemnica, której nie znam. Kto pani nienawidzi, kto pani nienawidzi? Dopytywał się tak natarczywie, że usiłowałam dokonać w pamięci przeglądu wszystkich moich ewentualnych wrogów rozsianych po świecie; żadnego jednak nie znalazłam. Przynajmniej ja do nikogo nie odczuwałam nienawiści, a uczucie to jest podobno wzajemne. W końcu z tego całego rozpamiętywania wyłoniło się nazwisko Gila Pina. O istnieniu tego człowieka nie wiedziałam dopóty, dopóki kilka osób nie zwróciło mi uwagi, jak wielki wpływ ma on na moje losy. Poczułam się trochę jak skorpion, wokół którego wzniecono ogień, żeby go żywcem spalić; czułam na sobie płomień i żar nienawiści. Mój obrońca nadal monologował, biegając po rozmównicy: — Jest w tym coś, czego nie rozumiem, coś, co zmusiło Trybunał do wymierzenia pani niezasłużonej kary! I oto koło zamknęło się, a w środku pozostało owo groźne coś oraz lęk, ten sam lęk, który czyhał na mnie w szpitalu, we wszystkich szparach okien i drzwi, znowu zasiadł u mego boku. Krąg zacieśnia się; czeka 157 mnie los nieszczęsnego skorpiona. Jedyny ratunek to ucieczka, a jedyna dla mnie ucieczka to śmierć. Zadałam więc pytanie, które kryło w sobie także nadzieję: — Czy zostałam skazana na śmierć?... — Kobieto, jeszcze by tego brakowało! — wrzasnął obrońca. — Był i taki wniosek, ale usłyszeli ode mnie parę słów! — Dożywocie?... ?— Też nie. Jeśli istotnie jest pani tak podła i dokonała tak potwornych zbrodni, to niech mi to udowodnią, niech je pokażą, a jeżeli z jakiejś tajemniczej przyczyny nie mogą tego zrobić, to nie wolno im skazać pani na trzydzieści lat, bo bez namacalnych dowodów kara nie byłaby uzasadniona. — Więc na ile? — Dostała pani sześć lat. To wszystko, co mogłem dla pani uzyskać. Proszę mi wierzyć, że martwi mnie to, ogromnie martwi. Ale ponieważ siedzi pani już siedemnaście miesięcy, zostanie niewiele, proszę bowiem pamiętać, że za dobre sprawowanie mogą oni po czterech latach zgodzić się na warunkowe zwolnienie... a więc niewiele czasu pozostanie pani w zamknięciu. Czas! Słowo, którym tak hojnie szafował mój obrońca, przybrało w moich oczach kształt ogromnej piłki ulepionej z czarnych godzin, toczącej się wśród kamiennych murów pokrytych mchem i pleśnią. Pragnęłam policzyć lata i miesiące, dni i godziny, które muszą minąć, zanim dotrę do mety, ale nie umiałam robić tak skomplikowanych rachunków; wiedziałam tylko, że kilka razy powrócą jaskółki i przelatywać będą wysoko nad moim więzieniem, że znowu będą dni deszczowe i burzliwe, i wietrzne, że znowu będą mnie gryzły wszy. Czas, czas, czas. 158 Wróciłam na moją pryczę, wyciągnęłam się nie mówiąc ani słowa. Dyrektor powinszował mi dowiedziawszy się nazajutrz, że prokurator żądał tylko sześciu lat. — Przy takim obrońcy, jakiego pani ma, i przy tak skromnym żądaniu ze strony oskarżyciela, wyjdzie pani niechybnie na wolność. Towarzyszki — szczerze lub z zadrością — prześcigały się w uprzejmościach. Od pań X otrzymałam list: „Dowiedziałyśmy się, że Rada Wojenna wypadła korzystnie; wkrótce ujrzymy panią u siebie!". Publiczność obecna na rozprawie, słysząc wniosek oskarżyciela, również była pewna, że wyjdę na wolność. Carlota i Mariela przesłały mi list: „Codziennie ciebie czekamy". Po południu przyszedł do mnie mój Anioł Stróż; poszłam na to spotkanie do rozmównicy; oblicze miał beznadziejnie smutne, ale jego oczy nie starały się wyśledzić moich bezeceństw; wiedział o mnie więcej niż ja sama; spoglądał na mnie ze szczerym bólem. Nie wiedziałam, co mu powiedzieć; byłam jak gdyby zawstydzona. To on odezwał się pierwszy. — Mówią, że jest pani złą kobietą! Że pani wywierała wpływ na przekonania polityczne męża i że przez panią został rozstrzelany, że jedynym dążeniem pani jest luksus, że sprzedała się pani za pieniądze. Wszystko to mówią, ale dowodów nikt nie przedstawił. I zaczął pocieszać mnie serdecznie jak prawdziwy przyjaciel. Nie umiałam się bronić. Poprosiłam go tylko o bliższe wyjaśnienia. — Jak rzekłem, oskarżyciel był pani przychylny, bo to mój przyjaciel i zresztą dobry człowiek, inni członkowie Trybunału również. Wszystko szło gładko, obrona była znakomita, ale podczas narady doręczono sędziemu 159 pismo z Komendantury Wojskowej i w ostatniej chwili dołączono je do akt. — Od kogo był ten list i co zawierał? —? List pochodzi ze strefy republikańskiej. Konkretnie: z Madrytu. — W jaki sposób mógł list przedostać się z tamtej strefy? — Wysłano go z Madrytu do Hawany, a stamtąd do Melilli. Rozumie pani? — Rozumiem... No i? — A więc ten list stanowi dokument przeciwko pani. Rzecz jasna, nie zawiera dowodów, nie przynosi żadnego dowodu, o tym mogę panią zapewnić, bo go czytałem; same donosy, puste frazesy, oszczerstwa, ale jakie i ile! Wystarczą, żeby zabić człowieka. Iluż to zostało skazanych na śmierć za mniejsze przewinienia niż te, które wymienia list! Na przykład: że należy pani do bardzo niebezpiecznych czerwonych ateistów, że miała pani przewagę nad mężem, że zagraża pani własnym dzieciom, społeczeństwu, wszystkiemu, czego się pani tknie. Że najlżejszą karą dla pani jest śmierć. — A dowody, jakie są dowody? — Powiedziałem już: dowodów nie ma. Ale ten, kto napisał te oszczerstwa, jest wysokiej rangi oficerem, przyjacielem i kolegą z akademii wszystkich hiszpańskich generałów. Toteż jego świadectwo nie budzi wątpliwości. — A... czy ten oficer jest w Madrycie? — Tak jest i „pozornie" służy Republice. Nastąpiła chwila przerwy w rozmowie — musiałam nabrać tchu; pragnęłam dowiedzieć się, skąd emanuje nienawiść, gdzie jest źródło owej nienawiści, która tyle kłopotów przysparza mojemu obrońcy; ale bałam się przeczuwając, że jest ono tu, w zasięgu mojej ręki, gotowe odsłonić się, gotowe dać mi się dotknąć, powąchać, 160 pozwolić spojrzeć na siebie; skąpałabym się cała w tej nienawiści, jak w wannie octu; pociągało mnie to i odpychało. A nie mogłam zawrócić, przymknąć oczu, kiedy miałam ją przed sobą, kiedy mogłam ją opanować i uczynić moim więźniem, podobnie jak ja, nie wiedząc o tym, byłam jej więźniem. — Kim jest ten oficer? Opiekun wymienił nazwisko: ktoś należący do rodziny mojego męża. Napisałam je, drogi Czytelniku, ale natychmiast zakreśliłam; gdybym je podała, byłoby to jakby zemstą, a książka ta nie zemstę ma na celu. Od tej chwili stałam się niewolnicą owej nienawiści; wiele lat przeżyłam z myślą o tym człowieku. Wybaczyłam mu i z wolna zapominam o nim, i uwalniam się od tej niewoli gorszej niż więzienie. Mój opiekun wymienił nazwisko; widząc, że cofam się jak na widok czegoś groźnego, co nagle wyskakuje spod nóg, był przerażony. Zaklinał mnie, żebym na zawsze zachowała je w tajemnicy, gdybym się bowiem zdradziła, on byłby zgubiony. Jakkolwiek trawiona żarem nienawiści, byłam świadoma niebezpieczeństw, na jakie narażał się mój Opiekun. Zapewniłam go, że będę milczeć. Uspokoił się i zaczął mnie pocieszać. — Nie wierzę w to, co o pani mówią, wiem, że to nieprawda. Może pani być republikanką, mięć błędne przekonania liberalne, ale od tego do podłości daleka droga. Zanim panią pożegnam, pragnę jeszcze zapewnić, że ja osobiście uważam panią na najbardziej szacunku godną osobę, jaką znam. Biedactwo!... Biedactwo!... Teraz już nife można nic zrobić. Ma pani przed sobą jeszcze ponad dwa lata więzienia, dzięki temu, że obrońca i ja walczyliśmy jak dzikie bestie. Proszę się postarać o cierpliwość, czas mija szybko, bardzo szybko, będzie pani jeszcze szczęśliwa tak, jak na to zasługuje. Przyślę pani książki, żeby czas prędzej mijał. — Spojrzenie... 161 Nazajutrz przyszedł do więzienia sędzia i kazał mi podpisać wyrok. Kiedy wróciłam z kancelarii, otoczyły mnie towarzyszki. Powiedziałam im, jak długo tu pozostanę; dla nich jednak sześć lat więzienia nie było niczym, każda z nich dźwigała na swych barkach wyroki opiewające na dwadzieścia lub trzydzieści lat. Ale spodziewały się, że koniec wojny zwróci im wolność. — Kiedy nasi zwyciężą, ty wyjdziesz jednocześnie z nami — zapewniały mnie z uśmiechem zadowolenia, że nie uda mi się wymknąć stąd wcześniej niż im. Prostytutka, która pożyczyła mi kołnierz, była zaskoczona. — To barbarzyństwo! Cztery lata! Ja na pani miejscu powiesiłabym się. Ci sędziowie to niezłe skurwysyny! Ja ich dobrze znam, seńora. Co wieczór przychodzili do nas. Trzeba ich było widzieć, jak pijani, w kalesonach, mocują się z krzesełkami. A za przespanie się nie płacą, pracujemy przeważnie za darmo, ale żadna słowa nie piśnie. Bardziej niż kiedykolwiek pragnęłam samotności, spokoju; samotność i spokój odpłynęły jednak daleko. W nocy, w pierwszą noc po wyroku, kiedy dookoła zaległo milczenie, usiadłam na łóżku i oparłam się plecami o wilgotną ścianę. Przywoływałam mary i dni minione. Byłam „skazana". Musiałam zaaklimatyzować się w atmosferze więziennej: musiałam odrzucić dotychczasową postawę, postawę pasażerki na stacji przesiadkowej. Teraz więzienie należało do mnie, a ja do niego. „Skazana Carlota ONeiU" — taki nagłówek nosiły wszystkie dotyczące mnie papiery urzędowe. Zamknął się przede mną horyzont; tylko zapał i odwaga hiszpańskich bojowników w okopach świeciły mi z daleka światłem nadziei. 162 U Boże Narodzenie powróciły chłody, deszcze i głód, wciąż ten sam głód. Nie dawali nam posiłków; z rana każda otrzymywała jedną pesetę i piętnaście centymów, za które posłaniec miał nam kupić wszystko, co potrzebne. A więc prócz jedzenia również mydło do prania i do mycia się oraz węgiel do kuchni. Pieniędzy tych nie starczało, kobiety, które podobnie jak ja nie miały rodziny w mieście, żywiły się solonym wrzątkiem i kawałkiem chleba z trocinami. Pani X przysyłała mi od czasu do czasu kilka jaj, towarzyszki nieraz dzieliły się ze mną wałówką otrzymaną z domu. Głód dokuczał mi, niby brzytwa ciął moje wnętrzności; czułam jego ostrze w żyłach, w mięśniach i w kościach, zbielały mi wargi i dziąsła. Głód pełnił rolę odźwiernego śmierci i to mnie pocieszało; poddałam się bez oporu i bez buntu losowi mocniejszemu ode mnie. Nie było mi jednak dane umrzeć. Przyjaciółka moja Germanie czuwała nade mną ze swej ojczyzny, „słodkiej Francji". Jedna z towarzyszek wróciła kiedyś z kancelarii oznajmiając: — Dyrektor kazał ci powiedzieć, że przyszedł do ciebie pewien pan i rozmawiał z nim. To narzeczony Germainey. A że nam nie wolno przyjmować wizyt, zostawił dla ciebie paczkę — i wręczyła mi paczkę tak wielką, że w słabych, wychudzonych rękach nie mogłam jej unieść. Paczka, niczym czarodziejski kufer iluzjonisty, zawierała mnóstwo rzeczy: zwoje kiełbasy, szynkę, puszki konserw, a nawet czekoladę i owoce w cukrze. Wszystko to było dla mnie, do tego jeszcze dwieście peset, które ten pan złożył na mój depozyt więzienny. Spadło to na mnie nieoczekiwanie, jak manna z nieba, a było jak gdyby apelem do zebrania sił i zachętą do pozostania jeszcze jakiś czas przy życiu. Ten człowiek nie był bogaty, zarabiał pracując w swoim zawodzie, to wszystko. 163 No... ale co miałam począć z takim mnóstwem jedzenia? Załadowałam je w koszyczek i z rana w dzień Bożego Narodzenia posłałam moim dzieciom i ich opiekunkom. Krew zaczęła raźniej krążyć w moich żyłach, zimno przestało tak dokuczać, jednak w tym właśnie okresie moje nadszarpnięte nerwy dały pierwszy sygnał ostrzegawczy: pewnego ranka nie mogłam podnieść się z łóżka, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Sądząc, że to reumatyzm, postanowiłam zmusić się do chodzenia; po kilku krokach upadłam. Nogi miałam jak z waty. Dlaczego? Nic mnie nie bolało, dostałam tylko mdłości i miałam wrażenie, że wszystkie komórki mojego ciała rozpadną się za chwilę. Towarzyszki przeraziły się, wybrały spośród siebie delegatki, które udały się do dyrektora z prośbą o pomoc dla mnie. Po czterech dniach przysłano lekarza więziennego. Zbadał mnie, ale nie mógł ustalić rozpoznania choroby; nazajutrz zasięgnął rady jakiegoś lekarza wojskowego i ten zalecił analizę krwi. Podejrzewano syfilis. Praktykant w mundurze Falangi pobrał mi krew i ampułkę pełną czerwonej cieczy wsunął do kieszeni swojej błękitnej koszuli; widocznie jednak moja krew zbuntowała się, bo zakrzepła w ampułce, zanim praktykant oddał ją do laboratorium. Musiał przyjść ponownie, ale tym razem odziany był po ludzku. Krew w stanie płynnym została poddana analizie; wynik był negatywny. Przekonawszy się, że nie mam syfilisu, lekarze wzruszyli ramionami i przestali się mną zajmować. Przez dwa następne lata nie mogłam poruszać się inaczej niż trzymającmsię ścian; ponieważ nie przepisano mi żadnej kuracji, ja sama zaordynowałam sobie leżenie. Dyrektor pozwolił mi na to. Zwolnił mnie też od robót więziennych: dźwigania wiader z wodą, szorowania podłogi w celach oraz kancelariach i od czyszczenia ubikacji. Owe ulgi wszakże 164 na nic się nie zdały; gdy próbowałam podnieść się, musiałsm rychło wracać do bezczynności i na pryczę. W tym okresie posłanie miałam miękkie i wygodne, bo pewna staruszka, którą naówczas przyprowadzono do więzienia, zamieniła mój szorstki siennik na swoją grubą miękką kołdrę z białej wełny. Była to pani siedemdziesięcioletnia i na swój wiek niezwykle energiczna i odważna. O jednym z dwóch swoich młodych synów dowiedziała się, że rozstrzelano go po torturach; była na cmentarzu i widziała tam na płycie jego zwłoki. Drugiego syna ukrywała przez dwa miesiące, po czym zorganizowała mu ucieczkę kutrem do Francji, wraz z trzema towarzyszami. Doniesienie o ucieczce dotarło zbyt późno do uszu policjantów, mogli już tylko zemścić się na bohaterskiej starowince, o białych włosach i pogodnej, młodzieńczej twarzy. Dońa Carmen pochodziła z Andaluzji i jak wszystkie Andaluzyjki odznaczała się ciętym językiem i skłonnością do żartów. Nieraz opowiadała mi o swoich rozmowach z policją. — Ukrywała pani syna? — Nie! Właśnie zamierzałam go wam oddać, żebyście go zamordowali jak tamtego. — Czy pani wie, że popełniła zbrodnię „przyłączenia 1 się do rebelii"? — A wy? Ile zbrodni popełniliście? — Czy pani wie, że natychmiast zabierzemy panią do więzienia i że Rada Wojenna skaże panią na dożywocie? — Myślicie, że to mnie przeraża? Czy nie rozumiecie, ze niewiele mi już życia pozostało...? Wiem, że jeden mój syn zginął, a drugi wymknął się szczęśliwie spod waszej władzy. I nic mnie więcej nie obchodzi. Dwadzieścia lat więzienia spadło na przygarbione plecy doni Carmen. Przyjęła wyrok ze stoicyzmem. Gdzie ja będę za dwadzieścia lat! — powiedziała 165 dodając z młodzieńczym błyskiem w oczach: — Wszystkie wyjdziemy, kiedy nasi zwyciężą. Dońa Carmen stale była w ruchu, gotowała sobie skromne posiłki, szyła i udzielała dobrych rad, a gdy kobiety wszczynały kłótnie, czekała dopóty, dopóki jakaś rażąca niesprawiedliwość nie zmusiła jej do repliki, niedwuznacznej i ostrej, czym ostatecznie rozbrajała walczące strony. Wdowa po rozstrzelanym synu doni Carmen przysyłała świekrze czystą bieliznę i trochę jedzenia. Kiedyś otrzymała staruszka wełnianą kołdrę, w sam raz dla moich kości, i ku memu zdumieniu oświadczyła bezapelacyjnie: „Dońa Carlota, proszę zaraz wstać, podłożę pani tę kołdrę, tak będzie wygodniej. Tylko nie protestować i o mnie proszę się nie martwić, ja mam drugą taką samą kołdrę, synowa mi ją przyniosła. A tę kazałam przynieść dla pani". Pewnego razu przysłano mi z Komendantury Wojskowej małą wałizeczkę z rzeczami po kapitanie Leret. Maszynka do golenia, mydło, woda kolońska, grzebień, szczoteczka do zębów, ręcznik, koszula, para kalesonów i skarpetek, które zdjął, zanim poszedł na śmierć. Wolał wyjść na jej spotkanie jedynie w błękitnym kombinezonie lotniczym. Znalazłam też w walizce wojskową książeczkę, a w niej między innymi papierami trzy małe zdjęcia — naszych córek i moje. Oto całe życie zamknięte w tej kupce bielizny i drobiazgów, trzydzieści trzy lata życia, życia jak każde inne. W miarę upływu czasu dyscyplina więzienna stawała się dla nas coraz trudniejsza do zniesienia. Gruby dyrektor, don Juan, był za każdym razem przerażony, ile 166 kroć z jakiegoś powodu wzywano go do Komendantury Wojskowej. Wyprostowany, z rumieńcem na tłustej twarzy, z trzęsącym się podbródkiem, wysłuchiwał ordynarnych wymyślań, którymi raczył go Gil Pina. Gil Pina domagał się większej karności więźniów, stosowania wobec nich skuteczniejszych okrucieństw i terroru. Gruby don Juan wracał stamtąd ciskając gromy, w gronie zaufanych protestował podobno przeciw zarządzeniom, które uważał za „niesprawiedliwe", wiedział bowiem, czym jest więzienie, i znał więźniów. Przez trzydzieści lat sprawował nad nimi władzę i •— jak pasterz znający narowy swojej trzody — orientował się, kiedy kogo trzeba zdzielić pałką, kiedy uderzyć po twarzy zwyrodnialca, który dając upust swojej chuci posłużył się młodym chłopcem, tłumacząc się, że „mężczyzna jest mężczyzną". Czeladnik szewski nie potrzebuje wyższych studiów, by z czasem dobrze naprawiać buty, don Juan — rozpocząwszy praktykę jako zwyczajny strażnik małego więzienia w Andaluzji — na tej samej zasadzie doszedł stopniowo do godności dyrektora; nigdy jednak nie spodziewał się, że po tylu latach każą mu wprowadzić tak straszliwy reżym więzienny, nie myślał nigdy, że więzień w charakterze królika doświadczalnego może służyć do różnych eksperymentów. Don Juan czegoś takiego jeszcze nie widział. Był raczej jowialnym prostakiem, typem przeciętnym. Kiedy mu humor dopisywał, wołał do siebie więźniarkęposługaczkę, która informowała go o wszystkim, co robimy i co o nim mówimy; sam opowiadał jej o nas pieprzne kawały i śmiał się do rozpuku, a wielki brzuch dygotał mu rytmicznie, zaś miękki podbródek trząsł się w takt jak galareta. Towarzyszki twierdziły, że don Juan jest „święty" w porównaniu ze swoim zastępcą z czasów, gdy ja przebywałam w szpitalu. Zastępcę tego — na szczęście — odwołano tuż przed moim po 167 wrotem. Był on starszy od don Juana, przedwcześnie stetryczały z powodu nadużywania rozkoszy płciowych, i oto gdzie się znalazł — w więzieniu dla kobiet! Niczym mucha w miodzie walczył z ustawiczną pokusą, wciąż jej ulegając. Z okien swego pawilonu obserwował dolne cele, łasy widoku bodaj skrawka nagiego ciała. Często schodził na dziedziniec, podszczypywał te więźniarki, które na to zezwalały, pożądał wszystkich i w końcu jedną z nich uczynił swoją wybranką. Była to mężatka, miała piękne ciało i równie piękny syfilis. Ulokował ją na górze, w jednej z cel, dawniej przez nas zajmowanych, obecnie pustych. Kazał tam dla niej wstawić łóżko i szafę z lustrem; niczym utrzymance urządził jej gniazdeczko. Był wdowcem, mieszkał razem z dorosłą córką. W więzieniu krążyły żarty i anegdoty na temat tych amorów, powróciła dawno zapomniana wesołość, kobiety przypomniały sobie, że w życiu oprócz żelaza, gipsu, kamieni i śmierci istnieją inne sprawy, a gdy po kilku tygodniach ujrzały starca chwiejącego się na rozkraczonych nogach, powitały go chóralnym śmiechem, którego echo długo odbijało się o spleśniałe ściany. Ale nie zawsze człowiek ten wzbudzał śmiech, niekiedy lubił opowiadać kobietom historie, które przyprawiały nas o drżenie i gniew. — Kiedy narodził się nasz sławny ruch narodowy, byłem w małej wiosce koło Granady, należałem oczywiście do Falangi... ehem!... No i zabraliśmy się ostro do czerwonych, nie szczędziliśmy ani mężczyzn, ani kobiet, nie zadawaliśmy sobie nawet trudu, by dla tej hołoty urządzić jakieś tam rady wojenne czy pokojowe. Wieczorami braliśmy ich na spytki, wyganialiśmy z domów i ciężarówkami wieźliśmy do pobliskiego wąwozu, kazaliśmy im wysiąść, a potem w oka mgnieniu wykańczaliśmy ich kilkoma strzałami. Ja, alkad, do 168 wódca Falangi i lekarz... Zaczynaliśmy od pakowania każdemu po kulce prosto w dupę. Opowiadając to zanosił się od śmiechu i zerkał przez szparki swych chytrych oczek na ponure twarze i nieme usta; im większą grozę budził w kobietach, tym bardziej ich pożądał. Toteż było trochę prawdy w powiedzeniu, że don Juan, gruby don Juan, jest „święty". Cała jego siła objawiała się w postaci przekleństw i krzyków od rana do nocy. Obrzucał nas potokiem plugawych słów. Nie oszczędzał także strażników, nazywał ich fajtłapami, uważał, że są zbyt pobłażliwi, i dlatego przyszło mu do głowy zamianować swym posłańcem więziennym Anę Vazquez, zwyczajną przestępczynię, która była tu od niedawna, a którą z powodu jej przeszłości uważał za naszą przeciwniczkę. Miało to być rękojmią, że jemu będzie wiernie służyła. Nazywała się Ana Vazquez i jeżeli jeszcze żyje, tak zapewne nazywają ją dotychczas. Nie wiedziała, ile ma lat, miała chyba około pięćdziesięciu, chociaż robiła wrażenie starszej. Wyglądała jak marynarz przebrany za kobietę. Wysoka, tęga, o ogorzałych, ciemnych ramionach i twarzy, siwe, rzadkie włosy raz w tygodniu sczesywała do tyłu i zbierała w sterczący kok. Czoło miała niskie, pomarszczone niby akordeon. Maleńkie, szare oczka bez rzęs, w czerwonych obwódkach. Nos prawie całkiem płaski, niemal zupełnie pozbawiony kości, z nozdrzami na wierzchu ogromnymi jak tunele. Gdy otwierała usta — dwie ciemnoliliowe kreski —? pokazywała dziąsła i kilka czarnych, zepsutych, chwiejących się zębów. Poruszała się jak blok granitowy i z taką siłą stawiała kroki, że drżały pod nią płyty dziedzińca. Towarzyszyła jej czteroletnia wnuczka. 169 Obie przeniesiono z więzienia w Ceucie do Melilli. Ana Vazquez została aresztowana za rzekome stręczenie do nierządu swoich dwóch małoletnich córek. Powróciwszy ze szpitala zastałam ją w więzieniu, przebywałyśmy tam razem ponad rok. Me wydawała mi się człowiekiem ani nawet zwierzęciem, raczej wielką skałą albo leciwym drzewem. Wszystko w niej było masywne, zarówno ciało, jak dusza. Jej życie również obfitowało w mocne momenty. Urodzona w Maladze, w dzielnicy Perchel, ssała sól morską, dorastała w smrodzie ryb świeżych i zgniłych. Nie zaznała niczego prócz nędzy, nędzy i jeszcze raz nędzy. W piętnastym roku życia poznała marynarza. Kochali się prymitywnie wśród sieci, na rybich łuskach. Mieli dwie córki. Po dwóch latach wyciągania sieci mąż wygrał wielki los na loterii życia: został szefem i właścicielem dwóch dużych kutrów. Przed Aną Vazquez i jej dziećmi otwierała się syta przyszłość, kiedy na nieszczęście napatoczyła się jej siostra. Potajemnie nawiązała, z mężem Any stosunek i ta nowa miłość tak owładnęła marynarzem, że przestał dbać o żonę i córki. Dowiedziawszy się o tym Ana zaczęła czatować na męża w zaułkach portowej dzielnicy, na jej krzyk wychylały się ze wszystkich okien i drzwi głowy sąsiadek żądnych wrażeń; nieraz spotkawszy się na targu obie siostryrywalki rzucały się na siebie, pluły, drapały paznokciami i obrzucały się stekiem obelg, aż w końcu pewnego dnia mąż Any nie wrócił do domu, natomiast na progu zasiadła znowu nędza, stara, wierna towarzyszka życia. Córki — w owym czasie jedna miała lat piętnaście, druga siedemnaście — terminowały w fabryce, ponieważ jednak zarobki nie starczały im na utrzymanie, zaczęły wykonywać zawód, do którego masowo garną się kobiety cierpiące głód. Na prostytucji nie dorobiły się majątku, tyle że jadły do syta. 170 Matka rzuciła w kąt rybackie sieci i więcierze i objęła ,posadę" w lupanarze, gdzie .„pracowały" jej córki — męski, zwierzęcy wygląd Any odpowiadał widocznie wymaganiom właściciela „przedsiębiorstwa". Córki Any przewinęły się przez wszystkie domy publiczne Andaluzji i hiszpańskiego Maroka — w przepisowej kolejności. Ich matka zaś cztery lata „pracowała" po dawnemu w domu publicznym w Maladze. Nieraz siadywała u mego boku, tam, w więzieniu, i wspominała swoje dobre czasy. — Dla mnie te wszystkie dziewczęta były jak rodzone córki, lubiłam je i troszczyłam się o nie. Miały do mnie wielkie zaufanie, ileż to razy pomagałam im uwolnić się od chłopa! Wyobraź pani sobie, dońa Carloto, że niektórzy mieli pretensję, żeby one ich kochały, chcieli nawet siedzieć u nich dłużej, niż należało. Wtedy ja wywoływałam dziewczynę za drzwi i w obecności faceta zmyślałam jakieś kłamstwo, na przykład, że jej dziecko zachorowało albo że matka dostała ataku, ale zawsze kiedy już było po fakcie, bo nigdy nie lubiłam nikogo okpiwać. Tylko że mężczyźni są tacy głupi, nawet miłość chcą kupować za pieniądze! Ana Vazquez opowiadała o najbardziej drażliwych sprawach z niewiarygodnym spokojem. Oto w jaki sposób dostała się do więzienia: wyjechała z Malagi do Ceuty, żeby zobaczyć się z młodszą córką, której przyjazd matki był bardzo nie na rękę, bo dziewczyna uwikłała się w romans z chłopcem przystojnym, ale niezwykle biegłym w eksploatowaniu jej wdzięków. Na domiar złego miała z nim dziecko. Ana Vazquez nie robiła córce wymówek z powodu jej postępowania; zrozumiała wszystko i zamieszkała z parą kochanków. Wieczorami dziewczyna szła „do pracy" — z czegoś przecie musieli żyć — we dnie kochankowie tłukli się kijami, potem godzili się, i tak w kółko. Ana Vazquez 171 marszczyła czoło, nie wchodząc w szczegóły, aż pewnego dnia, gdy dziewczyna przyszła posiniaczona, z podbitym okiem, postawiła jej ultimatum: — Albo odejdziesz od niego i będziesz spokojnie „pracować", albo ty przestaniesz pracować, a on wyjdzie na ulicę zarabiać pieniądze. Córka wybrała to pierwsze i wyprowadziła się wraz z Aną i dzieckiem. Rozłąka jednak niedługo trwała. Chłopak wrócił, kochankowie znów zamieszkali wspólnie i znów zaczęły się bójki, kłótnie, przeprosiny. W końcu Ana głośno zaprotestowała, tym razem jednak dziewczyna stanęła dęba i oboje młodzi złożyli donos na matkę, oświadczając, że Ana stręczyła do nierządu swoje córki. Anę zabrano do więzienia z wnuczką, bo nie chciała się z nią rozstać, córka natomiast była szczęśliwa, że pozbywa się również dziecka. W Ceucie babka i wnuczka siedziały parę miesięcy, później przywieziono je do Melilli, gdyż z powodu wojny w Hiszpanii nie było w Ceucie trybunałów. Tak wyglądała historia Any Vazquez, opowiadała mi ją nieraz, zawsze monotonnie, z niewzruszoną obojętnością. Po kilku zaledwie dniach Ana Vazquez założyła sobie w więzieniu małe przedsiębiorstwo. Prała bieliznę dziewcząt, które posiadały pieniądze, takich samycfi dziewcząt, jakie znała dawniej. Posłaniec kupił dla niej nawet żelazny piecyk i drzewny węgiel. Prasowała ciężkim żelazkiem, prymitywnym jak stary muzealny grat; przechowywała to żelazko w kufrze. Nie robiła jednak awantur, jeśli któraś z klientek nie zapłaciła jej za usługi, nie upominała się nigdy o pieniądze. Była jak gdyby symbolem matki prostytutek, przyjaźniła się z nimi i dawała im dobre rady: ,,Przede wszystkim nie zakochać się", i tonem Sybilli powtarzała: ,,Bo wszystkim nieszczęściom kobiety jest winna miłość". Ana była 172 . vWym archiwum historii, jakie zdarzały się prostytutkom, historii typowych, odkąd zawód ten istnieje na świecie. Słuchając opowiadania którejś z nich, przetrząsała zakamarki pamięci: „To samo, co ciebie, spotkało jedną dziewczynę, która pracowała tam, gdzie ja...". Dziewczęta na ogół płaciły jej dobrze za troskę o bieliznę, czasem nawet dawały jej prezenty, które przechowywała w kufrze, żeby je kiedyś przekazać swoim córkom. Wnuczkę zasypywała czułościami. Małą traktowano w więzieniu jak królewnę, posłaniec przynosił jej z miasta zabawki i słodycze. Nie było wśród nas wówczas innych dzieci, zbierała więc wszystkie pieszczoty i uśmiechy — i choć to porównanie jest zanadto wyświechtane, powiedziałabym, że jej głosik przypominał nam śpiew ptaka. Ana Vazquez, ze szpetną twarzą i nieforemnym ciałem, wzbudziła zaufanie grubego don Juana. Powierzając jej szpiegowanie więźniarek brał chyba także pod uwagę jej przeszłość. Nie przypuszczał jednak, że Ana, która nigdy nie słyszała o polityce i nie miała pojęcia o istnieniu partii politycznych oraz innych tego typu spraw, znalazłszy się w towarzystwie czerwonych — o czerwonych jednak słyszała — poczuje się jak ryba w wodzie. Z biegiem czasu słuchając naszych uwag, podpatrując nasze zachowanie, znalazła nową treść życia, zaczęła domyślać się, że głód nie jest uczuciem naturalnym i że wszystkie boże dzieci są sobie równe, że kobieta „ma prawo" spać w łóżku sama albo z tym mężczyzną, którego sobie wybierze. Z tych to powodów Ana Vazquez przeszła do naszego obozu. Pełniąc funkcje posłańca odbierała od dyżurnych strażników przesyłki z miasta po uprzedniej, dość pobieżnej rewizji. Paczki, które nadchodziły nielegalnie spoza więzienia, potrafiła zręcznie przekazywać do rąk adresatek. 173 W więzieniu panował nieustanny ruch, niczym w hotelu. Kobiety rozmaitych kondycji, z rozmaitych środowisk wchodziły i wychodziły, my zaś, odsiadujące wyroki, byłyśmy w tym hotelu stałymi gośćmi, podobne do porzuconych na bocznym torze wagonów kolejowych, które — wystawione na działanie słońca i deszczu — powoli rdzewieją, podczas gdy koło nich mkną pociągi w jedną i drugą stronę. Pojawił się nowy gatunek „pasażerki": dama z dobrego towarzystwa, zaskoczona w hotelu lub w domu schadzek, oczywiście zamężna; władze wzięły się na ten sposób, aby bronić honoru mężów walczących na froncie. Damy zjawiały się spłoszone, zawstydzone, pobladłe, dobrze ubrane, choć nie tak elegancko jak te „zawodowe". Spoglądały na nas z nie mniejszym przerażeniem niż tamte, a następnego ranka, kiedy strażnik oznajmił im, że są wolne, wybiegały jak oparzone. Zwykle przebywały tu jedną noc... za karę. Tamte, posiadające książeczki, siedziały miesiąc albo dwa miesiące. Pewnego razu wtargnął cały lupanar in corpore; osiem dziewcząt, szefowa i jej pomocnica. Niemal wszystkie drobne, dobrze ubrane, o płaskich piersiach i chudych kończynach. Spoglądały na nas nienawistnie. Tylko szefowa była wielka i tłusta, kiedy szła, uda jej plaskały jedno o drugie, musiała nogi stawiać szerzej, była widocznie łakoma, lubiła dobrze zjeść. Zanim się tak upasła, wiele nieletnich dziewcząt przewinęło się niechybnie przez łóżka jej zakładu. Przyszła płacząc i z płaczem zapewniała o swej niewinności, podobnie zresztą jak dziewczęta, blade, stłoczone wokół chlebodawczyni. — A to są te czerwone, te czerwone, o których tyle gada się w Melilli — rzekła ściszonym głosem jedna z nich. Przysunęły się bliżej do tłustej szefowej i nie 174 przestając chlipać przyglądały się i nam, i czarnym, spleśniałym ścianom. Gdy pierwsze wrażenie minęło, oświadczyły, że są głodne, i spytały, kiedy będzie obiad. Dowiedziawszy się jak tu wygląda sprawa obiadu, szefowa kazała posłańcowi przynieść jedzenie z restauracji. Dziewczęta mruczały, że to będzie je za drogo kosztować, kiedy im szefowa przedstawi rachunek do zapłacenia. Później uspokoiły się i w rozmowie z więźniarkami opisały swoją przygodę. Aresztowano je przez czternastoletniego chłopaczka, który odwiedził ich zakład. Przyszedł z wypchanym portfelem, zamówił trunki, otoczyły go, zaczęły pieścić, ale chłopiec tchórzył i z trudem dał się wreszcie namówić jednej z nich, która potem oświadczyła, że nigdy jeszcze nie spotkała u takiego dzieciaka „takiej męskiej siły". Zanim odszedł, zapłacił szczodrze, więcej niż zażądano. W dwadzieścia cztery godziny później zjawiła się w zakładzie policja, okazało się, że chłopiec okradł swoją starą babkę, a gdy to wyszło na jaw, przyznał się, gdzie wydał pieniądze, i „panienki" zatrzymano. Jadły, wzdychając, restauracyjny obiad, który „tak drogo je będzie kosztować". Szefowa orzekła, że „nie powinny" tu długo zabawić, bo ona ma „plecy"; w dwa tygodnie później wezwał ją cywilny sędzia, żeby podpisała zeznanie. Wróciła z rozmównicy, kroki stawiała jeszcze bardziej rezolutnie, kołysząc jeszcze bardziej ostentacyjnie biodrami, a potem szeptem w tajemnicy wyznała nam, że sędzia jest stałym klientem „jej domu", że to „bardzo dobry człowiek" i że natychmiast je wypuści. Wypuszczono je istotnie w przeciągu dwóch czy trzech dni, wszystkie z wyjątkiem dziewczyny, która spała z chłopcem. Biedaczka wyrywała sobie włosy z głowy, a szefowa mówiła pocieszająco, że wkrótce i ją 175" wyciągnie, bo „oni" chcą tylko „zatkać ludziom gęby". Dziewczyna nie słuchała, nic nie rozumiała, przerażona, że zostanie tu „sama". Zaczęła tarzać się po ziemi, płakać i krzyczeć aż do ochrypnięcia, w końcu jednak poddała się jak każda więźniarka, prosiła, żeby koleżanki dostarczyły jej druty i wełnę na sweter. Odniosłam się do niej przyjaźnie — przesunęła skrzynkę do mojej pryczy, usiadła i opowiedziała mi o sobie. Pochodziła z Asturii, narzeczony ją „zhańbił" i porzucił, więc cóż miała zrobić? Rodzice są uczciwymi ludźmi, siostra jest „przyzwoitą" dziewczyną — kładła akcent na tym słowie. Miała dwadzieścia lat, wysoka i smukła, z dużym nosem i zapadniętymi oczkami, składała mi sprawozdanie ze swojej „pracy" z powagą nauczycielki wyjaśniającej lekcje w szkole; „złapała" weneryczną chorobę, ale kuruje się, oczywiście, nie przestając pracować. W tym celu musi oszukiwać sanitariat: w dniu cotygodniowej kontroli stosuje pewne zabiegi higieniczne, po których symptomy chwilowo znikają. O przyszłość nie troszczy się, pragnie uskładać pieniądze i zostać właścicielką domu publicznego, nigdy jednak nie może uzbierać nawet dwóch peset, wszystko wydaje na łaszki. Myślała, że wiecznie będzie młoda. Wypuścili ją na wolność w miesiąc później. Wśród dziewcząt, które utkwiły mi w pamięci, była piętnastoletnia Marokanka, Jalima. Mąż jej zaraz po ślubie wyjechał do Hiszpanii, by tam się bić, a ona została w ciąży. Po powrocie zaś kazał żonę uwięzić, gdyż — jak twierdził — „zamordowała noworodka". Jalima przysięgała, że to nieprawda. Tragedia jej wyglądała całkiem inaczej. Gdy poczuła bóle, wyszła w pole, bo wstydziła się ludzi; ukryła się w silosie i tam nastąpił poród; ponieważ dziecko przyszło na świat martwe, pochowała je pod kamieniami. Mąż oskarżył ją dlatego, że chciał ożenić się po raz drugi, a nie miał 176 ochoty utrzymywać dwóch żon. Jalima pochodziła z Kabylii, nie widziała nic prócz pni figowców otaczających obozowisko i kawałka łąki wśród suchego ugoru, dokąd prowadziła dwie chude „funas" — krowy swego ojca — na ubogie pastwisko; w czwartki chodziła na „zoco" — targ, to był jej dzień świąteczny. Pod słońcem palącym jak ogień spotykała się tam z przyjaciółkami i tam poznała miłość. Mężczyźni pod płóciennym namiotem pili z filiżanek herbatę ziołową z ,,yerbabueny", z mnóstwem cukru, i czkając przyglądali się uważnie bydłu i kobietom. W więzieniu Jalima zapomniała o miłości, o „zoco" i o wszystkim, co było, w więzieniu czuła się dobrze. Jedyna kobieta, której podobało się w więzieniu. Hiszpanki nauczyły ją szyć, czesać się, myć i utrzymywać w porządku rzeczy osobiste. Jalima śpiewała słodkie marokańskie pieśni, pachnące „yerbabueną" i figami, był w nich błękit czystego nieba i jaskrawa, wapienna biel meczetów. Pewnego dnia ofiarowano Jalimie podarek: wolność. Jalima spochmurniała i zamyślona spuściła oczy. Usiłowałyśmy wytłumaczyć jej, sądziłyśmy, że nie rozumie. Zrozumiała jednak, wiedziała, że musi stąd odejść. Nie chciała odejść. Prosiła dyrektora, żeby pozwolił jej zostać Dyrektor roześmiał się: kiedy dają wolność, nie można dłużej pozostawać w więzieniu. Ale Jalima nie znała regulaminu — tu było jej dobrze. Zaczęłyśmy chórem śpiewać dytyramby na cześć wolności. Jalima płakała. Uściskała nas wszystkie, jedną po drugiej, i wzięła pod pachę węzełek, a w nim nową, czystą bieliznę, którą sama sobie uszyła. Bądź zdrowa! Oby ci szczęście sprzyjało! Pracuj! Zegnałyśmy ją ze łzami. Nasze życzliwe, serdeczne słowa biegły za nią, dopóki nie zatrzasnęła się więzienna brama. Adios, siostro! Minął prawie rok. Zjawiła bię u nas stara Marokan 12 — Spojrzenie... 177 ka, kupa zawszonych łachmanów, spytałyśmy ją o Jalimę. Powiedziała, że zmarła na ulicy. Na syfilis. Wiosna przyniosła mi przyjaciela. Człowiek ten zajmował wraz z kilkoma innymi więźniami celę na górnym piętrze, gdzie siedziałyśmy początkowo. Byli to przeważnie pospolici przestępcy, wśród nich ledwie kilku politycznych. W tej grupie — Roberto Pons. Podaję jego imię i nazwisko, gdyż, o ile mi wiadomo, od dawna opuścił Hiszpanię. Roberto, właściciel sklepu w Melilli, był brytyjskim poddanym, urodzonym w Gibraltarze. Gdy wybuchła rewolta falangistowska, wysłał żonę i dzieci do Peńon, a sam został w Melilli, żeby zlikwidować interes. Kiedy zamierzał wyjechać, mając wszystkie dokumenty w porządku, poddali go na komorze celnej rewizji, bardziej szczegółowej niż innych pasażerów, i znaleźli to, o czym wiedzieli na skutek donosu, a mianowicie złoto, oczywiście jego własne, ukryte w obcasach butów. Aresztowano go za nielegalne wywożenie dewiz. Kiedy mieszkałam w Maroku, wymieniałam z Robertem Ponsem ukłony podczas moich krótkich wypadów do miasta, był on przyjacielem Virgilia; przez szereg miesięcy nie wiedziałam, że siedzi w tym samym więzieniu co ja, aż pewnego razu Ana Vazquez powiedziała mi, że pierze bieliznę dla pewnego pana, który siedzi na górze, i wymieniła jego nazwisko. Prosiłam ją wówczas, żeby zaniosła mu ode mnie list. Napisałam, kim jestem. Ana oddała mu kartkę i nazajutrz przyniosła odpowiedź napisaną drobnymi literkami na długim, wąskim skrawku papieru. Opisał mi swój „przypadek", ofiarując jednocześnie życzliwą pomoc, jeśli znajdzie się na wolności w Gibraltarze, co — według jego obliczeń — powinno nastąpić w najbliższym czasie. 178 Prosiłam go więc, żeby z Peńon napisał do mojej matki i odebrał od pań X moje córki. Po dwóch dniach Ana przyszła z wiadomością, że pan Pons wyszedł z więzienia, a po następnych dwudziestu czterech godzinach oznajmiła, że „pan Pons wrócił". Napisał mi później, co mu się przydarzyło. Postawiono go przed Trybunałem Rady Wojennej, skazano na trzydzieści lat i osadzono z powrotem w więzieniu. Od tego czasu cieszyłam się tą przyjaźnią — było to jedyne dostępne tu dobro. Silvio Pellico powiada: „Czytelnik posiadający trochę wyobraźni łatwo zrozumie, jak wzruszający jest efekt takiego listu dla nieszczęsnego więźnia, zwłaszcza dla więźnia zgoła nie prymitywnego i posiadającego czułe serce". Przede wszystkim chciałam zobaczyć się z Ponsem. Okazać współczucie dla jego nieszczęścia oraz wdzięczność za jego życzliwość. „Tak! — zawołałam. — Przyjmuję twoją propozycję, szlachetny człowieku! Niech moje listy dodadzą ci otuchy, tak jak twoje dodadzą mnie, i ten pierwszy list już to zdziałał." Przeczytałam to pismo kilkakrotnie z dziecinną radością i błogosławiłam autora; sądząc z treści jego listu, był to człowiek serdeczny i szlachetny. Roberto i ja zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Pisywaliśmy do siebie codziennie, mieliśmy dość czasu na omówienie naszego życia, upodobań, uczuć do naszych dzieci; po dwóch miesiącach znaliśmy się jak starzy towarzysze, udało się nam nawet widywać, ponieważ dyrektor kazał mężczyznom wychodzić każdego ranka na trzydziestominutowy spacer po tarasie. Roberto napisał mi to w liście. O oznaczonej porze wychodziłam na podwórko; więźniom nie wolno było zbliżać się do balustrady dziedzińca otaczającej naszą „studnię", ale korzystając z nieuwagi strażnika nieraz dopadali balustra 179 dy, żeby spojrzeć na kobiece podwórko. Toteż znałyśmy ich wszystkich z widzenia. Rober to opisał mi swoich współtowarzyszy niedoli; między innymi kilku złodziei, Marokańczyków, grabarza i dziesięcioletniego chłopca, przestępcę. Ci dwaj ostatni byli zamieszani w pewną aferę, którą znam szczegółowo; chodziło o kradzież popełnioną na cmentarzu, a raczej w domku zamieszkanym przez miejscowego księdza. Złodzieje, zorganizowani w bandę, ukradli złote zęby i jakieś klejnoty. Złodziejska banda składała się z małych chłopców, ich hersztem był ów dziesięciolatek z celi Roberta. Nosił przydomek „El Perilla" i cieszył się niemal legendarną sławą na przedmieściu. Pierwszą kradzież popełnił w wieku lat sześciu. Złapano go; ojciec zbił syna do krwi. El Perilla nie mfał kochającej matki, która opatrzyłaby mu rany; sam się z nich wylizał, zamknięty w ciemnej izbie jak szczeniak. Gdy miał lat dziewięć, był dzikim zwierzątkiem. Koledzy okrzyknęli go swoim przywódcą, hersztem „bandy Perilli", jak ją nazywali. Wdzierali się do mieszkań" i straszyli stare kobiety; policja przeważnie ich wychwytywała, ale jako małoletnich osadzała w domach poprawczych. Najsłynniejszym z wyczynów Perilli była kradzież na cmentarzu. Tym czynem dorównał swoim starszym kolegom po fachu, czego dowodem było, że sąd tym razem skazał go na więzienie tak jak grabarza, którego ksiądz oskarżył o współdziałanie, jakkolwiek wydaje się, że grabarz nie miał z tym rabunkiem nic wspólnego. Prosiłam Roberta, żeby zapytał grabarza, czy to on pochował Virgilia. Odpowiedział, że istotnie, on go pochował. Całą noc trzymano Virgilia nagiego w kostnicy, miał wysięk na łokciu, uderzył się chyba przy upadku na ziemię. Grabarz nic więcej nie powiedział, dorzucił tylko, że żołnierz lotnictwa dobijając Virgilia rzekł: „To nie ja cię zabijam... to oni!". 180 Po pewnym czasie grabarz odzyskał wolność, Marokańczycy także, na górze zostali tylko Roberto i El perilla Chłopczyk gasł w oczach; podczas spacerów ukazywał się jak błyskawica ponad obmurowaniem; dziecinna buzia była coraz bardziej żółta i wysuszona; przypominał starca. Był głodny, macocha — postać jak ze złej bajki — nic mu nie przysyłała; za jedną pesetę i piętnaście centymów można było kupić jedynie głód. Roberto dzielił się z nim jedzeniem — nieco lepszym, gdyż rodzina w Gibraltarze przekazywała mu pieniądze; pisał mi, że w towarzystwie tego chłopca czuje się jak w towarzystwie dorosłego; dowiedzieliśmy się prawdziwych szczegółów kradzieży na cmentarzu. Kłamstwem było, że otwierali groby, jak to sugerowała fantazja uliczna; to było dla nich za trudne. Przyszło im do głowy okraść księdza, bo szeptano w Melilli, że przy zwłokach rozstrzelanych, zostawionych na noc w kostnicy, rankiem nie znajdowano zegarków ani innych cennych przedmiotów i że ksiądz macza w tym palce... Perilla postanowił włamać się ze swoją bandą do domu pod nieobecność księdza. Znaleźli tam to, czego szukali; banknoty w portfelach z rozmaitymi inicjałami, złote zęby, zegarki, wieczne pióra. Sędzia nie dał wiary zeznaniom chłopca, ksiądz nadal odprawia msze, a skradzione rzeczy zdeponowano w Komendanturze. El Perilla po wywołaniu tak głośnego skandalu miał przesiedzieć dłuższy czas w więzieniu. Roberto zaprzyjaźnił się z nim, był po trosze jego nauczycielem, karcił malca za popełnione występki, a chłopiec tłumaczył się mówiąc: Bogaci mają dobrze, biedni cierpią głód. Morały przyjmował jednak ze spuszczoną głową, zamyślał się; robił wrażenie złapanego w potrzask, myszy, która kręci się i węszy koło pułapki; przeczuwał 181 niewątpliwie, że istnieje odpowiedź dla tych sędziów, którzy wołają: „Złodziej!". Ale ta odpowiedź wymykała mu się, choć czuł ją w sobie i miał ją niemal w zasięgu ręki. Nie mógł jej pochwycić, nadać jej konkretnego kształtu i krzyknąć światu: „Oto moja odpowiedź!". Kulił się niby zbity pies, puszczał w ruch wyobraźnię szukając dla siebie ucieczki, usprawiedliwienia. Wskutek tych rozmyślań zdecydował się opowiedzieć przyjacielowi o swym dzieciństwie. W niemowlęctwie stracił matkę; ojciec ożenił się po raz drugi. Macocha, ta zła macocha z bajki, znęcała się nad pasierbem; dokuczały mu głód, chłód i samotność. Żeby uniknąć bicia, uciekał na ulicę; znalazł tam sobie przyjaciół, z którymi urządzał wypady na targowiska, gdzie dla zaspokojenia głodu kradli żywność. Przekupnie nieraz chwytali chłopców i spuszczali im lanie, w domu czekało ich również lanie od ojców. Po pierwszej większej kradzieży przebywając w domu poprawczym, zdobył El Perilla dyplom zawodowego złodzieja. Ponury był ów dom poprawczy, w dawnych budynkach koszarowych, które żołnierze opuścili, bo zżarte przez wilgoć mury osuwały się już ze starości; w oknach umocowano żelazne kraty, wewnątrz panował chłód, przejmujący chłód i głód. Znowu głód. Dziecko trudniej znosi głód niż dorosły; jest jak roślina, musi rosnąć. Dzieci na klęczkach zmywały podłogi w ogromnych salach i wciąż milczały. Rozmowa, śmiech, podskoki należały do rejestru przestępstw i pociągały za sobą karę; na dziecięcym ciele mnożyły się sine pręgi. Te dzieci są „przestępcami", zatem trzeba obchodzić się z nimi surowo. W przyszłości czekały je kary jeszcze większe: męki piekielne. Zapewniano je bowiem, ,,że nie mają szans poprawy ani nadziei na ocalenie". Na obiad głód: gorąca woda, suchy chleb, zgniłe kartofle. Gdy byli sami, rozjątrzeni głodem chłopcy urządzali 182 rniędzy sobą krwawe bójki, kłócili się o dostęp do mietników, z których wybierali resztki posiłków nauczycieli. Chorowali na zapalenie oczu i uszu, na anemię; gdy skarżyli się, odpowiadano im: „Chrystus więcej dla ciebie wycierpiał, niż na to zasłużyłeś" — i dostawali na przeczyszczenie. Beznadziejnie chorych umieszczano w izbie chorych i zostawiano samych, nikt się o nich nie troszczył, gdyż byli to „źli chłopcy", „wyklęci", „opętani przez szatana", pomiot diabelski przeznaczony dla piekła. El Perilla wolał więzienie, gdzie przynajmniej wolno mu spokojnie umierać. W jednym ze swych codziennych liścików Roberto zawiadomił mnie, że przybył nowy więzień, osiemnastoletni Marokańczyk. Widziałam go kiedyś, gdy spacerował po tarasie. Miał duże, ciemne oczy, regularny profil, atletyczną budowę; był pięknym mężczyzną. Przez tydzień siedział na górze, w celi razem z Robertem, ale miał takie mnóstwo wszy, że na prośbę Roberta poczciwy don Juan posadził Marokańczyka wewnątrz twierdzy, w jednej z wolnych na razie cel, przerobionych z licznych wnęk, tuż przy schodach. I oto pewnego ranka rozeszła się wiadomość: piękny Marokańczyk uciekł! Ogarnął nas podziw. W jaki sposób? Dokąd? Jak mógł uciec z klatki obwarowanej mnóstwem zamków, kłódek, żelaznymi drzwiami, z klatki toczonej głęboką fosą, a z drugiej strony — wojskiem i lasem bagnetów? Tak wiele myślałyśmy o tym Marokańczyku, że w końcu kreowałyśmy go na bohatera i w egzaltacji wyobraziłyśmy sobie jego ucieczkę; ktoś z zewnątrz musiał mu w paczce z jedzeniem przemycić jakiś pilnik do przepiłowania prętów w okienku okazało się, że są przepiłowane; aby dosięgnąć okna, wlazł zapewne na materac złożony kilkakrotnie. Okienko wychodziło na fosę, stał tam wartownik, a dalej rozciągały się plaża, morze i — wolność. My, zwykli więźnio 183 wie, którzy siedzieliśmy zamknięci od pierwszego do ostatniego dnia, nigdy nie dowiemy się, jak wyglądała ta ucieczka. Gubiliśmy się w domysłach; strażnicy więzienni nie byli aż tak naiwni, żeby nam to wyjaśniać. Ucieczka Marokańczyka spotęgowała w nas tłumione od dawna pragnienie wolności, zaczęłyśmy odtwarzać w myślach wrażenia, jakie odczuwał zbieg, i ową chwilę, kiedy wskoczył do fosy. Wartownicy przechodzili zapewne w pobliżu, on zaś wstrzymywał oddech,, dopóki nie oddalili się nieco, wtedy wspiął się po skarpie i po drugiej stronie stoczył się na miękki piasek. Tu już była jego ojczyzna, ziemia jego ojca i dziadków. A później pobiegł na dół, aż zatrzymał się u stóp wzgórza, na którym stała twierdza. Tłusty dyrektor trząsł się, sapał jak pociąg. Wartownicy, pełniący służbę w czasie ucieczki Marokańczyka, drżeli ze strachu, nic im nie zostało innego, tylko złożyć raport w Komendanturze. Strażników aresztowano za niedbałość, wobec nas zaostrzono dyscyplinę. Wartownicy zdwoili czujność, nocami nawoływali się krzykiem; gdy spostrzegli cień kota, wołali: „Stój" i zakłócali spokój ustawiczną strzelaniną. Nie mogłyśmy spać. Ej, wartowniku, wartowniku, Twoja w tym wina, Że spędziłam bezsenną noc Na mym sienniku! Po dwóch tygodniach oznajmili nam właśnie wartownicy, że uciekiniera pochwycono i że znowu siedzi w więzieniu. Co mu grozi? Wsadzą go na pewno do „karnej celi". Co to jest karna cela? Rzecz bardzo prymitywna i straszliwa. Nigdy w niej nie siedziałam, ale przechodząc korytarzem widziałam te cele, jeśli któraś z nich 184 bvła wolna. Czy kiedykolwiek, Czytelniku, widziałeś na cmentarzu otwarty grób? Prawda, że zatrzymałeś się przy nim, chcąc zobaczyć miejsce, gdzie leżą ci, którzy odeszli, i gdzie ty sam będziesz leżał?... Otóż karna cela ?jest takim grobem. Cztery ściany i drzwi, otwierane co dwadzieścia cztery godziny, stanowią jedyną różnicę między „karną celą" a grobem. Tymi drzwiami wchodzi o pierwszej godzinie wartownik w towarzystwie funkcyjnego więźnia, który wynosi wiadro z odchodami, stojące tam przez całą dobę; wnosi też dzbanek wody i miskę z posiłkiem. Później drzwi zamykają się aż do dnia następnego. Ten, kto tam siedzi, nie korzysta ani ze światła, ani z okna, ani z pryczy; ma do dyspozycji tylko podłogę i ścianę, o którą może się oprzeć, przez zakratowane okienko w drzwiach wartownik sprawdza, co robi więzień; oczy wartownika patrzą co pewien czas na więźnia siedzącego w grobie i nie pozwalają mu zapominać, że jeszcze znajduje się wśród żywych. Lokatorzy celi — mężczyzna czy kobieta — nie dostają wody do mycia się ani światła dla oczu. Kiedyś na moim oddziale dwie kobiety szarpały się za włosy i drapały się do krwi paznokciami — dyrektor skazał je na piętnaście dni „karnej celi". Gdy do nas wróciły, zataczały się jak pijane. Oczy ich zmętniały, nosy zaostrzyły się, ruchy były niepewne. Zmarłe, które przywrócono do życia. W jednej z takich cel zamknięto młodego Marokańczyka. Spędził w niej osiem miesięcy. Musiał chyba wciąż na nowo wspominać owych rozkosznych piętnaście dni wolności, której sobie użyczył. Ukrywał się w burdelach w dzielnicy marokańskiej, gdzie miał ukochaną, a my, kobiety pozbawione miłości, zazdrościłyśmy tamtej kobiecie. Przesiedziawszy osiem miesięcy w karnej celi, Maro 185 kańczyk był sądzony za popełnioną kradzież i za ucieczkę. Wyrok brzmiał: osiem miesięcy! Gdy wypuszczono go na wolność, nie wiedział, co się z nim dzieje. Dostał pomieszania zmysłów. Kiedy indziej dowiedziałam się od Roberta, że na ich oddział przyprowadzono siedemdziesięcioletniego staruszka z długą, białą brodą: wyglądał jak patriarcha, opierał się na kiju pasterskim, budził szacunek. Od dziecka wypasał bydło i grał na flecie — stanowiło to całą treść jego życia, które było jak sielanka na tle muzyki Ravela. Dostał się do więzienia za to, że pewnego wiosennego dnia usiłował zgwałcić dziesięcioletnią dziewczynkę przechodzącą polem koło jego szałasu. Roberto, który był z nim w tej samej celi, stwierdził, że staruszek nie okazywał najmniejszej skruchy; uważał, że „głupotą" ze strony dziewczynki i jej rodziców jest nadawanie tak wielkiej wagi sprawie tak błahej. — Czy jest mężczyzna — dziwił się — który nie miałby ochoty zerwać kiści winogron z krzewu albo jabłuszka z jabłoni? Ta dziewczynka to świeże jabłuszko. Nie martwił się swoją sytuacją, jadł i spał, w pogotowiu miał zawsze zabawne powiedzonko lub mądre przysłowie. Córka przysyłała mu codziennie wałówkę, którą pochłaniał z apetytem. Skarżył się tylko, że nie dają mu łyknąć „dobrego winka". Ana Vazquez przyjęła kiedyś z rąk jego córki koszyczek z prowiantem. Zgnębiona córka prosiła, by Ana spytała jej ojca, jak się miewa, czy jest zdrów i czy czegoś nie potrzebuje. Ana weszła do celi i powtórzyła pytanie. Odpowiedź otrzymała od Roberta: — Powiedz jej, że stary ma dobry apetyt i dobry humor, a co do potrzeb, to chciałby tylko... żeby mu przyprowadzono tę dziewczynkę! 186 Dziewczynki mu nie przyprowadzili, ale po kilku dniach staruszek opuścił więzienie. Jego miejsce zajął młodzieniec w mundurze Falangi, oskarżony o „demoralizowanie" chłopców, którym udzielał lekcji. Przedmiotem nauczania było „Dwadzieścia dziewięć punktów Falangi", ustanowionych przez Jose Antonia. Na oddziale kobiecym lokatorki ciągle się zmieniały. Pewnego wieczoru usłyszałyśmy za drzwiami czyjeś lamenty. Z potarganymi włosami, z błędnym wzrokiem, w poszarpanym ubraniu weszła nieznajoma kobieta i z płaczem rzuciła się na pierwszą z brzegu pryczę. — Nie mogą żyć bez niego! Chcę wiedzieć, czy on żyje... bo jak nie, to ja się zabiję! Powtarzała wciąż to samo, a my, zaciekawione, otoczyłyśmy ją półkolem. Wyznała nam, że mężowi, podczas gdy spał, rozbiła głowę żelazkiem. — Kocham go do szaleństwa! Zabiję się, jeśli on umrze! — rozpaczała. Gdy wartownik oznajmił jej, że mąż jest w szpitalu i że nic mu nie grozi, z wdzięczności padła na kolana, żywo gestykulując, płacząc i śmiejąc się na przemian, N a my, zrazu zaskoczone, w końcu ubawiłyśmy się tą komedią. Opowiedziała nam o swoim życiu małżeńskim; nie było to życie, lecz ustawiczny niepokój z powodu męża. Im bardziej narzucała mu się, tym bardziej pożądał on innych kobiet. Niczym chutliwa kotka dręczyła męża swym nie nasyconym pożądaniem; przetrząsała kieszenie mężowskich ubrań, poszukując śladów rywalki; w taki to sposób zatruwała sobie życie ta zazdrośnica. Po kilku dniach przyszedł sędzia cywilny oznajmia 187 jąc, że mąż wniósł prośbę o separację; żonę zamierzano odesłać do jej rodziców w Granadzie. Kobieta zemdlała, przyniesiono ją nieprzytomną do celi. Gdy otworzyła oczy, zaczęła krzyczeć jak opętana, załamywała ręce, szczypała się i powtarzała zsiniałymi, drżącymi ustami: — Nie mogę żyć bez niego! Padnę przed nim na kolana! Będę go błagać o przebaczenie! Niech nawet sprowadza mi do domu kochanki, byle przy mnie został! Chcę go mieć w moim łóżku, chcę czuć jego pot! On mi jest potrzebny do życia jak chleb i woda! Bez niego nie ma dla mnie życia! Innego nie chcę, tylko jego! Któraś z więźniarek zaczęła przekonywać ją, że skoro mąż jej nie chce, powinna zgodzić się na separację. — Zgodzić się na życie bez męża? — odrzekła naturalnym tonem, szybko i bez namysłu. — To tak, jakbym zgodziła się żyć bez serca! Którejś nocy wyrwało nas ze snu wejście dwóch artystek kabaretowych. Miały na sobie „stroje robocze"; długie, wydekoltowane suknie i fałszywe klejnoty; używały dobrych perfum; usiadły ostrożnie na pryczach, wskazanych im przez wartownika. Spojrzałyśmy na nie zaspanymi oczyma i znów usnęłyśmy. Z rana, gdy otworzyli nam drzwi cel, obie kobiety z resztkami makijażu na twarzach wyszły na podwórko, wlokąc za sobą po brudnych kafelkach treny sukien. Usiadły na skrzyni i zaczęły przeciągać się w słońcu. Któraś z więźniarek poczęstowała je gorącym odwarem z cykorii. Pytania zbywały milczeniem; między nimi a nami wznosił się jak gdyby mur. Jedna z nich wyszła po dwudziestu czterech godzinach, druga została na dwa lata. Nazywała się Luisa, twierdziła, że ma dwadzieścia dwa lata, była wysoka i smukła. Miała piękne ręce, delikatne 188 i białe ręce, które malarze chętnie portretują, oczy małe i skośne, zadarty nos, jasną cerę. Gęste, miedziane włosy splatała w dwa grube warkocze upinając je na głowie w kształcie diademu. Nie powiedziała nic, widząc odchodzącą koleżankę, prosiła ją tylko o jakieś ubranie i szczoteczkę do zębów. I została tu jak pies nawykły do batów. Posiadała zdolność szybkiego przystosowania się do życia w więzieniu, zaprzyjaźniła się ze wszystkimi i ze wszystkimi wszystkie obgadywała. Niekiedy rozmawiała i ze mną, opowiadała mi o swoim życiu, które stało się pasmem cierpień od chwili zamążpójścia. Mąż jej był artystą cyrkowym, iluzjonistą. Przemierzyła z nim wszystkie możliwe drogi. Bywały okresy, gdy kładła się spać bez kolacji, ale były też przelotne momenty, kiedy mężowi dopisywało szczęście w grze w karty; wtedy kupował jej piękne futra. Po czterech latach pożycia wyjechali do Maroka; iluzjonista przepracował kilka miesięcy w teatrze, dopóki nie zaopiekowała się nim pewna bogata wdowa. Luisa nie zdobyła się na pobłażliwość, między małżonkami dochodziło do rozpaczliwych awantur, z niepowstrzymaną furią okładali się pięściami i obrzucali stekiem wyzwisk. Dwoje dzieci przyglądało się z przerażeniem tym scenom. Wojna zaskoczyła męża Luisy w strefie falangistowskiej, wzięto go do wojska i wysłano do Hiszpanii. Luisa została w Melilli z dwojgiem dzieci, bez środków do życia. Kiedy mąż po paru miesiącach wrócił, oskarżył ją o „porzucenie ogniska domowego". — Musiałam wyprowadzić się z domu, gdzie mieszkaliśmy — tłumaczyła nam Luisa — bo zalegałam z czynszem od kilku miesięcy i gospodarz zagroził mi eksmisją; przeniosłam się z dziećmi do pensjonatu; żeby zarobić na życie, występowałam w nocnym lokalu, w dzień spałam, a do dzieci przyjęłam kobietę. Ta ko 189 bieta dała chyba mojej małej coś złego do zjedzenia, bo choruje mi na żołądek i jeśli jej zaraz nie oddam do szpitala, to mi wkrótce umrze. — A z kim są teraz twoje dzieci? — Z kim mają być? Z kochanką mego męża, z tą wdową, która ma troje własnych dzieci, a mnie wpakowała do więzienia, żebym nie zawadzała. Luisa nie płakała; nie wiern, czy dzięki stoicyzmowi, czy też z powodu braku wyobraźni. Mniej więcej przez pół roku znosiła dobrze warunki więzienne, później miewała złe okresy. Budziła się z rana smutna, jak ślimak zamykała się w swym milczeniu i samotności i z wbitymi w ziemię oczyma siadała w jakimś kącie. Trwało to kilka dni, wreszcie otrząsała się i zaczynała śpiewać tak głośno, że strażnik przywoływał ją do porządku. — Nareszcie jestem zadowolona! — wołała pękając ze śmiechu. Jeśli chciała wywołać zwadę, była wprost niezrównana. Miotała wyzwiska, darła się, dopóki nie przychodził wartownik z pałką w ręce. Wtedy spuszczała oczy, ale gdy odchodził, znów rzucała się do bójki. W takich okresach nie dbała o siebie, przez kilka tygodni chodziła nie myta i nie uczesana. Z tego szaleństwa wyrwało ją przybycie kilku koleżanek z kabaretu, aresztowanych z powodu jakiegoś tam skandalu. Zawstydzona swoim niechlujnym wyglądem, umyła się, zeskrobała z siebie skorupę brudu, która okrywała ją jak skóra węża, a nawet umalowała się; nie poznałyśmy Luisy. Weszła do celi, gdzie były jej koleżanki, i siedziała tam z nimi cały miesiąc, dopóki tamtych nie wypuszczono na wolność. Dowiedziała się, że jedną z nich porzucił „poganin", druga zaręczyła się i utrzymywała narzeczonego, inna znów dostała pierścionek z brylantem... Prostytutki i diwy kabaretowe stawały się wieczo 199 rami romantyczne i wszczynały rejwach, tańczyły, śpiewały, całowały się, ale surowe spojrzenia kobiet „uczciwych" mroziły ich zapał i temperamenty. Odczuwały niemal że zabobonny respekt dla tzw. godności kobiecej. Nie znałam większych dewotek, a jednocześnie istot tak przesądnych i tak pełnych szacunku dla pieniędzy i luksusu. Luisa cieszyła się swoim odzyskanym światem, dopóki przedstawicielki tego świata nie opuściły więzienia skacząc z radości, roześmiane, zgoła nie myśląc o tym, że ona tu zostanie. Po raz pierwszy Luisa rozpłakała się. Później wróciła do zwykłej bezczynności i postanowiła za wszelką cenę wydostać się z więzienia. Poprosiła mnie, żebym napisała do jej męża błagając w jej imieniu o przebaczenie i wolność, on bowiem mógł wstawić się za nią. Napisałyśmy więc list zdolny wzruszyć skałę. Odpowiedź nie nadchodziła. Luisa czekała w pogotowiu, zdenerwowana; śpiewała, śmiała się i kłóciła, wrzeszczała, traciła panowanie nad sobą. W nocy było z nią jeszcze gorzej; przewracała się z boku na bok i rozdymała nozdrza jak podrażniona lwica. — Chcę chłopa! — krzyczała nie bacząc na słuchające ją niewinne uszy. — Chłopa! Jak stąd wyjdę, pójdę do łóżka z pierwszym lepszym, choćby z parszywym Marokańczykiem! — Szczerość jej budziła uśpione zmysły innych kobiet. Od dawna nie pisałam o moim Aniele Stróżu. Nie zapomniał o mnie. Często mnie odwiedzał i wciąż przysyłał książki, które ja z kolei posyłałam Robertowi przez Anę. Roberto prosił o nie, pragnąc skrócić sobie czas; Po przeczytaniu zwracał je tą samą drogą. Pewnego razu Roberto prosił, żebym mu napisała, jaka jest moja opinia o powieści Lopeza de Haro pod tytułem „Muera 191 el seńorito" . Chciał bowiem do głębi zrozumieć tę książkę traktującą o problemie rasowym; autor, zanim przeszedł metamorfozę, zademonstrował to na własnym przykładzie. Dla zabicia czasu, a po trosze dla wyjaśnienia obcokrajowcowi problemu polityki hiszpańskiej, zapisałam dwie strony, wyjaśniające, jak nieszczęsny był mój kraj za czasów monarchii, czym jest terror i jak beznadziejnie cierpiał nasz lud przez długie wieki. Wytłumaczyłam też, dlaczego Hiszpania wybrała republikę jako demokratyczną formę rządu, i zakończyłam następująco: „Lud stworzył Republikę Hiszpańską bez przelewu krwi, teraz wszakże Republika Hiszpańska została zdradzona, sprzedana przez faszystowskich oficerów, którzy przedtem zobowiązali się własnym honorem do jej obrony". Nie szczędziłam uwag na temat „honoru" owych wojskowych faszystów, pisałam o ich zbrodniach i uległości wobec faszyzmu. Jakiś dobry duch powstrzymał chyba moją rękę w chwili, kiedy miałam się podpisać. List został bez podpisu. Podałam tę recenzję Anie, kiedy miała pójść po Bieliznę Roberta; wróciwszy oznajmiła mi, że list oddała. Minęło może pięć, może sześć dni. Był początek wiosny, chłód zelżał, wysoko w górze pogwizdując krążyły jaskółki przybyłe z południa. Zaczynałam czuć się lepiej, ogarnęła mnie jak gdyby świeżo poczęta chęć powrotu do życia. Znów zapragnęłam stąpać po wilgotnej ziemi, wdychać jej woń i wołać na cztery strony świata, że chcę żyć; zapragnęłam słuchać kumkania żab w kałużach. Wokół mnie było tylko żelazo, kamień i gips, wiedziałam jednak, że poza więzieniem jest życie, że chcę przemierzać jego drogi moimi słabymi nogami, które pragną odzyskać siły i co dzień robią na podwórku o parę kroków więcej. ..Muera el seńorito" „Śmierć paniczykowi" 192 W jedno z takich spokojnych popołudni umyłam się ?wodą z wiadra, włożyłam białą sukienkę przysłaną mi przez panie X i przyjrzałam się w lusterku mojej twarzy wychudzonej, wytrawionej cierpieniem. Usiadłam z książką na skrzyni i przypadkiem usłyszałam słowa jednej z towarzyszek: — Z pewnością przyprowadzili do oddziału męskiego paru nowych więźniów, widziałam z podwórka, jak szli przez taras; a może w rozmównicy jest sędzia i spisuje zeznania, bo jeden po drugim tam idą, a potem wracają na górę... nawet Roberto Pons... Nie przerwałam czytania. Zapadał wieczór, kiedy przede mną pojawił się wartownik z twarzą od wielkiego dzwonu. — Dyrektor wzywa do rozmównicy. — Mnie? Przemierzyliśmy podwórze, weszłam po czterech stopniach, otworzyła się wielka brama, a za nią oczekiwał mnie dyrektor — we własnej osobie, z przekrwioną twarzą i trzęsącym się podbródkiem. Zrobił tylko gest; podniesionym ramieniem wskazał mi, żebym szła przed nim korytarzem. Poczułam skurcz żołądka. W rozmównicy czekał na mnie jakiś cywil. Kazał mi usiąść przed stołem, na którym leżała teczka z czystym papierem, kałamarz i pióro. Kazał mi pisać; posłuchałam trochę mechanicznie, nie wiedząc, o co chodzi, aż nagle zrozumiałam. Ten człowiek dyktował mi ustępy z recenzji powieści ,;Muera el seńorito", którą to recenzję niedawno posłałam Robertowi. Zrozumiałam w sam czas, żeby uspokoić się i pomyśleć o obronie; przesunęłam papier, siadając w innej pozycji niż ta, w której zwykłam pisać; zmieniłam też charakter pisma. W połowie dyktanda cywil przerwał mi: 13 — Spojrzenie... 193 — Jestem agentem policji, w Komendanturze Wojskowej kazano mi przeprowadzić śledztwo, żeby wykryć, kto to napisał, bo ten papier znalazł się na poczcie między wysyłanymi stąd listami. Skończyłam pisać; agent zaczął porównywać obydwa teksty. — Nie... to nie jest to samo pismo. Wezwałem już tu wszystkich więźniów i dyktowałem im to, ale żaden z nich nie ma takiego pisma. Sądziłam, że jestem uratowana, kiedy rozkołysanym krokiem nadszedł dyrektor, bardziej niż kiedykolwiek małomówny i przerażony; zapytał agenta o wynik badań, wziął w ręce zapisany przeze mnie arkusz, utkwił w nim wzrok i po długim namyśle odezwał się: — Znam doskonale pismo doni Carloty, od kilku lat czytam jej listy wysyłane z więzienia, cenzuruję wszystkie, ale to, co teraz napisała, wcale nie przypomina jej prawdziwego pisma... natomiast tamto... na tym papierku... no, proszę? I znów jął przyglądać się z bliska literom, macać je, dmuchać na nie, zdecydowany odkryć winowajcę i ocalić siebie. Wpadł na genialny pomysł: kazał wartownikom przynieść z celi wszystkie moje książki i papiery; dobrze przynajmniej, że „Muera el seńorito" znajdowała się jeszcze u Roberta. Zanim wartownik wrócił, dyrektor, którego twarz poczerwieniała jak dojrzały pomidor, a wargi drżały, powiedział do agenta: — Bo ja jestem dla nich za dobry.Ale niech tylko któraś ośmieli się mi zaszkodzić, zniszczę ją. To zostało napisane tutaj, a pisać takie rzeczy w więzieniu jest przestępstwem. Muszę teraz usprawiedliwiać się w Komendanturze i przedstawiać winnego. Na wszelki wypadek już z góry dostałem naganę za moje, jak oni to nazywają, „niedbalstwo", bo powiadają, że powinienem kontrolować wszystko, co się stąd wysyła pocztą; robię 194 to, ale ten papier przypadkiem uszedł mojej uwagi. Wrócił strażnik z naręczem książek, na samym wierzchu leżał mój list, przygotowany do wysłania pocztą dnia następnego. Twarz dyrektora rozdęła się, omal nie pękła. Trzymał w ręku dowód: pismo identyczne. Podał je agentowi na dowód prawdy. Na podwórku zapanowało wielkie zamieszanie. Kobiety zaniepokoiły się moim odejściem, kiedy zaś wróciłam, otoczyły mnie dopytując się, robiąc uwagi, gdacząc jak kury w kurniku. Mówiły o rozstrzelaniu, niektóre myślały, że już mnie więcej nie ujrzą. To był powód, że skupiły się dokoła mnie, zapominając dawnych uraz, jak gdyby już mnie pochowały. Dowiedziawszy się, co zaszło, były oburzone na Roberta; dlaczego wysłał mój list? Dlaczego popełnił zdradę? Ja również tego nie rozumiałam. Nazajutrz rano Ana Vazquez podjęła się wyjaśnić sprawę. Rozdzielając pomiędzy więźniów przesyłki, zagadnęła o to Roberta. Był skonsternowany. I on również musiał agentowi przedłożyć swój rękopis. Zrozumiał wtedy, jak wielką popełnił nieostrożność. Przeczytawszy moją recenzję, nie zniszczył jej od razu, jak to miał w zwyczaju; potem sam diabeł podsunął mu pomysł schowania jej między kartki tygodnika, który dostał od rodziny z Gibraltaru; zapomniawszy o tym, zrobił paczkę z kilku przeczytanych czasopism i odesłał je z powrotem do domu. Tygodnik wraz z moją recenzją wpadł w ręce cenzora. Co się teraz stanie? Znowu Rada Wojenna? Jeszcze kilka lat więzienia, znowu więzienie? Co mogłam począć, zamknięta w klatce jak mysz? Jak mysz zaczęłam się bronić. Udałam się do dyrektora. 195 —• Zostałam skrzywdzona — powiedziałam — to nie ja jestem autorką przypisywanej mi notatki. Chcę rozmawiać z moim adwokatem. Proszę go powiadomić, żeby tu przyszedł. Don Juan spojrzał na mnie bezmyślnie. Nie pojmował, jak mogłam zdobyć się na tyle zuchwałości; był wystraszony. ?— Owszem, chce pani mówić z obrońcą, to rzecz całkiem legalna, każę go wezwać, bo regulamin nie sprzeciwia się temu. Przyszedł adwokat i jak zawsze — nerwowy, uśmiechnięty — przemierzał pokój od ściany do ściany. Nie musiałam mu tłumaczyć, wszystko już wiedział. Zapewniałam go tylko, że nie napisałam tej notatki. Zamyślił się. — Dobrze, przeczytam ją — powiedział. — Być może zrobił to jakiś paniczyk z Falangi, jeden z tych, którzy myślą, że najważniejsza rzecz to niebieska koszula ze strzałkami i że wygrają wojnę, jeśli będą robić na was donosy i prześladować was — zamilkł, zapadło między nami milczenie pełne domyślników; ja ze swojej strony byłam pewna, że adwokat, zobaczywszy pismo, pozna, że to moje. — W każdym razie wzywając mnie postąpiła pani słusznie — rzekł — dowiem się o wszystkim i jeśli nawet pani to napisała, proszę być spokojną, że nic jej za to nie zrobią, bo ja na to nie pozwolę. Nie posłuchali mnie, kiedy broniłem pani, przekonany o słuszności sprawy, za to posłuchają mnie teraz, choć już tego przekonania nie mam. Proszę się niczym nie martwić, dosyć się już pani namartwiła, może pani spokojnie spać i jeść, ja wszystko załatwię. — I odszedł, a ja zostałam, trochę oszołomiona. Po południu przyszedł mój Opiekun. Wiedział już 196 o wszystkim, spoglądał na mnie pobłażliwie, jak matka lub ojciec na dziecko, które spsociło. Nic mu nie powiedziałam, czułam się istotnie jak niegrzeczne dziecko. Bąknęłam coś na usprawiedliwienie, ale przerwał mi ruchem ręki: — Nie chcę wiedzieć, czy pani to napisała, czy nie, błagam tylko, żeby pani nigdy w życiu nic nie pisała, nawet o kuchennych plotkach! Ale proszą się nie obawiać, sprawa już jest załatwiona, ten papier przestał istnieć. Sam go podarłem własnymi rękami. Proszę zapomnieć o tym incydencie, jakby go nigdy nie było. Nic się nie stało. Ale, no... co pani jest? Czy pani mdleje?... Nie jest pani ostrożna, dlatego też nie przyjdę tu więcej, bo mogę za to głową zapłacić. Proszę jednak na mnie liczyć. W połowie wiosny znowu zaostrzyła się więzienna dyscyplina, zgodnie z nowymi rozkazami, które nadeszły z Hiszpanii. Dyrektor zwołał nas na podwórze i ozna jmił, że w męskim więzieniu w Burgos stłumiono w zarodku bunt i około stu więźniów rozstrzelano na dziedzińcu w obecności wszystkich pozostałych. Zabroniono nam kontaktów ze światem zewnętrznym i od tej chwili raz w tygodniu przychodził na inspekcję specjalny, tresowany w Niemczech delegat. Uzbrojony w rewolwer i pałkę, kazał nam ustawiać się w szeregu i wznosić okrzyki: „Franco! Franco! Franco!". Musiałyśmy w jego obecności odczytywać na głos komunikaty wojenne o zwycięstwach „sławnej armii narodowej". Pewnego dnia wybrał mnie do tej funkcji. Starałam się ukryć drżenie rąk. Z dziecinnym uporem postanowiłam manifestować najwyższą obojętność. Trzymałam w palcach komunikat wojenny z dnia bieżącego; otaczały mnie towarzyszki, dyrektor, dyżurny wartownik i specjalny delegat. Stali w pozycji wyczekującej, a ja otworzyłam usta i zaczęłam czytać, że „tchórzliwa armia czerwonych zawsze rejteruje", że „czerwone wojsko jest zdemoralizowane, a zwierzchnictwo nieudolne". Cytowano następnie tekst przemówienia radiowego generała Queipo de Liany, który nazywał czerwonych żołnierzy „baranami", „dziećmi Pasionarii"; to wszystko musiało przejść przez moje usta; miałam wrażenie, że trzymam w ręce bicz i chłostam nim moje towarzyszki i siebie samą. Gdybym milczała, wiadomo, co by się stało; z rewolweru tego tresowanego w Niemczech człowieka padłaby kula. Delegat tylko czekał na tę okazję. Znowu Boże Narodzenie. Dla Roberta otworzyła się więzienna brama. Napisał mi, że jedzie do Gibraltaru, i pojechał. W styczniu — był to rok 1939 — panie X doniosły mi w liście, że pewna osoba z rodziny ojca moich dzieci, mieszkająca w faszystowskiej Hiszpanii, przyjedzie do Melilli i zabierze obie dziewczynki. Niedobra wiadomość! Małe będą więc nadal w środowisku faszystowskim, będą żyć w tej samej atmosferze, w jakiej żyją od roku 1936; w szkołach — portret Franca, wyciągnięte do góry ramię, hymny od rana do wieczora; urabianie charakteru według ideałów faszystowskich; będą żyć bezustannie poniżane przez ludzi, którzy zamordowali ich ojca. Owa osoba przyjechała. Była w więzieniu, ale wobec zakazu porozumiewania się zostawiła mi list; pamiętam z niego jedno zdanie: „Kiedy przy innej sposobności znowu przyjadę, może pozwolą mi zobaczyć się z tobą". Osoba ta miała nadzieję, że zgniję w więzieniu. 198 Znów byłam otoczona zewsząd przez ogień, bez możliwości ucieczki. Dręczyło mnie poczucie niemocy, zupełnej klęski, i jeszcze coś, jak gdyby początek szaleństwa. Wydawałam okrzyki, które nie mogły ulecieć z wiatrem, zostawały tutaj, wśród czarnych kamieni. Miotałam obelgi, bezsilne, drobne obelgi. Towarzyszki chciały mnie uciszyć, sprzeciwiałam się. Otworzyła się brama podwórza, na oddział wszedł strażnik pełniący służbę. Don Eleuterio,, chudy, wielki, żółty don Eleuterio. Kobiety jęły go zapewniać, że nie wiem, co mówię, prosiły, żeby nie zwracał na mnie uwagi; milczał i przysłuchiwał się, dopóki nie udało im się ułożyć mnie na pryczy. Uspokoiłam się i wtedy dopiero zalałam się łzami; wylewałam całe rzeki łez, w sensie dosłownym. Nie wiem, skąd czerpały moje oczy tyle wody; ale po raz drugi zachorowały; straciłam niemal zupełnie wzrok. Zdarzyło się to o trzeciej po południu; o piątej wdarł się przez okienko, prosto z miasta, potężny głos dzwonów i gwar tłumu. Don Eleuterio zjawił się na oddziale, rozstrzęsiony, mniej żółty, za to bardziej blady; pod wpływem emocji podskakiwał radośnie. Kazał nam stanąć w szeregu. — Barcelona została zajęta przez armię narodową! Niech żyje Hiszpania! Niech żyje nasz wódz Franco! Franco! Franco! Franco! Chór odpowiedział: „Franco! Franco! Franco!". Okrzyk potoczył się jak puszczony krążek. Po odejściu wartownika twarze spochmurniały. Obudziłam się i zrozumiałam, że padła Barcelona. I to był koniec wojny. Dookoła mnie rozlało się morze łez. Nadeszła noc, byłam bardzo zmęczona, ciążyło na mnie jakby zmęczenie wieków, nie mogłam usnąć; 199 towarzyszki mówiły szeptem i chodziły na palcach jak przy chorym. W gorączce widziałam moje córki porwane przez fale. Nazajutrz dyrektor przesłał mi przez drugiego wartownika wiadomość, że don Eleuterio napisał raport do Komendantury Wojskowej, w którym doniósł o mojej niesubordynacji, o ubliżaniu władzom wojskowym, o moim „przystąpieniu do rebelii". Należało spodziewać się nowego śledztwa przeciwko mnie. Prosiłam, żeby mi pozwolono pożegnać się z córkami przed ich wyjazdem do Hiszpanii. Jakbym prosiła o „gwiazdkę z nieba"! — na przeszkodzie stał zakaz porozumiewania się. Czekałam cały dzień, nie wiedząc na co. W końcu otrzymałam po południu list od dzieci; Mariela i Loti osobiście go przyniosły do więzienia. Żegnały się ze mną. O ósmej wieczorem, kiedy statek odpływał z portu w stronę Półwyspu, wiatr przyniósł mi gwizd syreny; zatkałam sobie uszy, nakryłam głowę poduszką, ale gwizd rozsadzał mi czaszkę. Maria Lopez, dobra, uczynna towarzyszka, podeszła do mojej pryczy i ujęła mnie za rękę; ona także miała dzieci u obcych ludzi i jej mąż także został rozstrzelany. Wybuchnęłam płaczem. Powiedziałam, zdaje się, Marii Lopez, że już tylko śmierci pragnę, bo nie mam po co żyć. Spojrzała na mnie z wyrzutem; nigdy nie zapomnę jej spojrzenia i słów: — Chcesz umrzeć, żeby sprawić radość twoim wrogom? Czy będziesz takim tchórzem, żeby bez oporu czekać na śmierć? Musisz żyć. Żyć dla córek i dla nas wszystkich; dla nas wszystkich, bo powinnaś kiedyś opisać to, co widziałaś, żeby świat poznał nasze cierpienia. Cierpienia ludzi prostych, jak my, przeminą i nikt .się o nich nie dowie... Śmierć naszych bliskich pójdzie w zapomnienie! Musisz spełnić swój obowiązek! 200 Po odjeździe Marieli i Loti przyszedł do mnie nowy sędzia od spraw cywilnych. Ponieważ nie mogłam podnieść się z pryczy, wszedł do celi, towarzyszki oddaliły się i sędzia usiadł przy mnie na skrzyni. Był to pan mniej więcej pięćdziesięcioletni, szczupły, wysoki, sympatyczny pan o smutnym spojrzeniu; jeszcze bardziej posmutniał ujrzawszy, w jakiej nędzy żyjemy. Wobec mnie zachował się więcej niż serdecznie, niemal że po ojcowsku. Jak rzekłam, usiadł przy mojej pryczy i kazał mi wyznać wszystko. Powiedziałam, że zabrali mi moje córki, i nie wiem co jeszcze; wybuchnęłam płaczem i on zapłakał wraz ze mną; wyjął z kieszeni dużą, białą chustkę i podniósł ją do oczu... on sam osobiście postąpiłby inaczej, ale cóż, prawo jest prawem, musi zatem przekazać sprawę władzom wojskowym. Gdy sędzia odszedł, zbliżyły się do mnie towarzyszki i zaczęły pomstować na don Eleuteria, a ja leżałam unieruchomiona, z nogami jak szmaty. Maria Lopez podjęła się na własnych plecach wynosić mnie jak małe dziecko na słońce, ścieliła mi łóżko i gotowała posiłki; dobrze chociaż, że Roberto, zanim wyszedł, zostawił mi pieniądze i mogłam odwdzięczyć się moim dobrym towarzyszkom. Czas mijał. Pewnego razu w więzieniu zjawił się Gil Pina, we własnej osobie. Wszedł na podwórze. Był w uniformie. Z dyrektorem i wartownikami zwizytował oddziały, cele, kuchnię i kaplicę. Więźniarki uprzedziły mnie o jego przybyciu, zanim wszedł na nasz oddział; cała zamieniłam się we wzrok, chciałam go zobaczyć, poznać. Stanął w drzwiach, tyłem do światła, wysoki, szczupły; wydał mi się elegancki. Ogarnął nas obojętnym spojrzeniem, nie wyróżnił mnie spośród innych, bo mnie nie znał, jakkolwiek z pewnością nie zapomniał 201 o mnie. Usłyszałyśmy, jak dyrektor mu wyjaśnia: ,,...to dobre kobiety". Nie bez powodu składał tę wizytę. Znowu przenosiny. Nazajutrz zapakowałyśmy manatki do worków i wróciłyśmy do małych cel na górnym piętrze, gdzie z początku nas osadzono, do cel opuszczonych teraz przez mężczyzn. Maria zaniosła mnie na górę. Dół mieli obecnie zająć mężczyźni, którzy od lipca 1936 roku przebywali w obozie koncentracyjnym w Zeluan, oddalonym o kilka kilometrów od Melilli. Smutny był powrót przez wąski korytarz do tych oczekujących nas sześciu celek, dobrze chronionych przez zakratowane okna. Jedną miałyśmy pociechę: bliżej było stąd do nieba. Jak za pierwszym razem, ułożyłyśmy na podłodze sienniki; na prycze nie było miejsca. Musiałybyśmy tłoczyć się jedna obok drugiej; taka bliskość częściej wywołuje nienawiść niż miłość, dobrze przynajmniej, że o mojej roli szpiega z wolna zapomniano. Nikt już nie uważał mnie za spryciarę, a przybycie pewnej pani ostatecznie położyło kres nieporozumieniom. Dońa Carmen była wysoka, bardzo tęga, przygarbiona; miała ukończonych sześćdziesiąt lat; emanowały z niej spokój i pogoda ducha. Twarz miała dużą, jakby rzeźbioną w drewnie, orli nos z brodawką wielkości grochu. Ubierała się staromodnie: w długą, szeroką spódnicę. Jej ulubionym powiedzonkiem było: „Chleb jest chlebem, a wino winem". Niewielkie, ale żywe, jasne oczy przenikały każdego do głębi". Nowo przybyłą zasypały więźniarki pytaniami o wszystko, co dzieje się w Melilli; każdej udzieliła szczegółowych informacji unikając jednak uwag krytycznych; dońa Carmen, jako teozofka, dochowywała wierności swoim zasadom. Gdy do uszu jej dotarła plotka o moim domniemanym 202 szpiegostwie, wzniosła ramiona do nieba i głośno zawołała: „NIE!", więcej już nie było o tym mowy. Pewnego ranka z opuszczonego przez nas podwórza dotarł do naszych cel hałas i wrzawa licznych głosów. Przywieziono więźniów z Zeluan. Sądząc po tumulcie, było ich wielu. Wiedzieli, że siedzimy na górze, ale przez długi czas nie widzieliśmy się nawzajem. Któregoś z tych dni zostałam wezwana do rozmównicy w celu złożenia zeznań. Maria Lopez zniosła mnie na dół. Była silną kobietą, a ja ważyłam tyle, co oskubany ptaszek. W rozmównicy czekał na mnie jakiś wojskowy i jego sekretarz przy maszynie do pisania. Jeszcze raz musiałam wytłumaczyć, dlaczego krzyczałam po otrzymaniu wiadomości, że zabierają mi Marielę i Loti. Później przyszedł mój Anioł Stróż; tym razem nie robił mi wymówek: — Biedactwo! Biedactwo! Ale proszę mi wierzyć, wszystko będzie dobrze, postaram się dać do zrozumienia Radzie Wojennej, że uległa pani atakowi szału. Tym razem pójdzie łatwiej niż poprzednio, bo Krwawy Trybunał przeniósł się do Ceuty. — Choćbym nawet została jeszcze raz skazana, nie będę się martwić — odrzekłam — bo i tak nie mogę stąd wyjść. — Gdyby panią teraz skazano, to jako recydywistka znalazłaby się pani w znacznie gorszej sytuacji. Przepadłyby ulgi za dobre sprawowanie się i musiałaby pani siedzieć dłużej niż cztery lata z uwagi na zsumowanie dwóch kar. Nie! Z tej historii musimy panią wyciągnąć! Przyjdzie tu wkrótce obrońca, nie ten poprzedni, bo on wyjechał do Hiszpanii; ale wybierzemy innego, równie dobrego. Z pewnością nie zawiedzie. Nazajutrz rozmawiałam z obrońcą; Maria Lopez zataszczyła mnie znów na dół i z powrotem na górę; była 203 zaiste ofiarą mojej słabości. Obrońca należał do palestry; wysoki szczupły blondyn, jakby żywcem wzięty z ryciny powieści dla dorastających panienek. Spytał o to, co zawsze: dlaczego krzyczałam? Jakie okoliczności skłoniły mnie do tego? Co mi było? Powtarzałam wciąż to samo do znudzenia, jak wyuczoną lekcję. Adwokat robił notatki. Powiedział, że zawiadomi mnie o terminie posiedzenia Rady Wojennej, i zanim odszedł, spytał jeszcze, czy stąd widać morze. Uprzedzono mnie, że Rada Wojenna zbierze się 18 marca, to znaczy za dwa tygodnie. Zastanawiałam się, w jaki sposób udać się na rozprawę o własnych siłach. Nie chciałam wystąpić przed sądem w charakterze inwalidki; wstydziłam się mojej choroby, będącej dowodem słabości. Z wysiłkiem, codziennie o parę minut dłużej próbowałam utrzymać się na nogach. Moja matka odwiedziła w Barcelonie lekarza specjalistę, aby zasięgnąć porady w sprawie moich dolegliwości; przysłała mi jego zalecenia i lekarstwa; matka i siostra opłaciły tę wizytę głodem. Zastrzyki pomogły mi; po zakończeniu kuracji potrafiłam zrobić kilka kroków, kolana mi co prawda drżały, ale wsparta o laskę mogłam stać prosto. Na kilka dni przed posiedzeniem Rady Wojennej przyszli zbadać mnie dwaj lekarze. Zadawali pytania, jakie zwykle zadaje się domniemanym wariatom. Na co umarł mój ojciec? Czy wiem, jak się nazywam? Chciało mi się śmiać. Odeszli przekonani, że jestem przy zdrowych zmysłach. Ponieważ obrona użyła argumentu, że mój wybuch miał wszelkie pozory nagłego ataku szału, uznano za stosowne przeprowadzić oficjalne bsdania lekarskie. 204 Popołudnie 17 marca spędziłam na próbach chodzenia po podwórku. Co chwila siadałam i znów wstawałam. Pokrzepiła mnie wiadomość z ostatniej chwili, że nie pójdę sama; jednej z towarzyszek wyznaczono rozprawę tuż po mojej. Dorotea była kobietą pełną słodyczy, pomimo siwych włosów niestarą jeszcze i atrakcyjną. Siedziała z nami dwa miesiące. Przybyła tu z Villa Sanjurjo, gdzie pracowała jako akuszerka, a więziono ją za to, że wszczęła dyskusję z żoną kapitana, której pomagała przy porodzie. „Szlag mnie trafiał — mówiła — kiedy ta pani wygadywała na czerwonych, zwłaszcza zaś na masonów. Jakim prawem nazywała ich: «rogate diabły» i «łajdaki»?" Dorotea, niewiasta impulsywna, stanęła w obronie męża i synów, którzy byli masonami, „ale uczciwymi i porządnymi jak mało kto". Wróciwszy do domu, zastała już trójgraniastych; zabrali ją wraz z mężem i dwoma synami. Z rana, w dniu rozprawy, zrobiłam sobie zastrzyk, zjadłam dwa jajka i wypiłam kubek kawy z mlekiem; miałam jeszcze trochę pieniędzy od Roberta. Włożyłam granatowy kostium, ten sam, który miałam na sobie podczas pierwszego posiedzenia Rady Wojennej. Uświadomiłam sobie, że znowu jest wiosna. Gdy już byłam ubrana, wetknięto mi do ręki laskę, Dorotea podała mi ramię i ruszyłyśmy przez taras za strażnikiem, który podzwaniał pękiem kluczy. Musiałam zatrzymywać się kilkakrotnie, nogi coraz bardziej mi drżały. Maria zawołała spoza krat do strażnika: — Don Miguel, proszę mi pozwolić zanieść ją, ona po schodach nie zejdzie! I Maria dźwigała mnie aż do rozmównicy. Wypróbowałam moje nogi, krótki odpoczynek dobrze im zrobił; przez chwilę stały spokojnie i prosto, nie mogłam więc stracić ani minuty: ruszyłam korytarzem, na którego 205 końcu stał don Juan. Na mój widok uśmiechnął się z zadowoleniem: — Naprzód, naprzód! Jak się chodzi? Strażnicy objęli nad nami władzę. Otworzyli drzwi. Ujrzałam przed sobą morze i kawałek lądu, dużo ziemi i dużo nieba, a wszystko zielone i błękitne, i ze wszystkich stron światło uderzyło mi w oczy. Ciężarówka była pełna zabranych z wiosek Marokańczyków i Hiszpanów, którzy mieli stanąć przed Radą Wojenną. Kierowca, strażnik jak i nasi, robił kolegom wymówki, że tak długo musiał na nich czekać. — Bo ta kobieta nie może szybko chodzić — odrzekli. Ciężarówka miała bardzo wysokie burty, podsadzili mnie i znalazłam się wśród zatłuszczonych, cuchnących braci, po których spacerowały wspaniałe okazy wszy. Oblicze Dorotei zmieniało barwę; z szarego stało się żółte, później liliowe; chcąc powstrzymać łzy, zaciskała drżące wargi. A ja miałam tylko jedno zmartwienie: nogi. Żeby nie drżały, żeby niosły mnie z godnością. Zajechaliśmy do tych samych koszar, co poprzednio; ogród przed wejściem wydał mi się jakiś weselszy, z fontanny tryskała woda, wietrzyk kołysał kwiaty geranii. Wszędzie światło, mnóstwo światła. Weszliśmy do sali. Ja wsparta na ramieniu Dorotei i na lasce, szłam powoli, krokiem inwalidy, co niecierpliwiło trójgraniastych i osobistości, które miały nas sądzić, siedzące rzędem w krzesłach o wysokich oparciach. W miejscu przeznaczonym dla publiczności nie było nikogo. Posuwaliśmy się naprzód, pomału, pomaleńku, aż do wyznaczonego nam miejsca: do ławy oskarżonych. Z prawej — mały stolik i krzesło zajęte przez obrońcę, z lewej — prokurator. Odczytano mój akt oskarżenia, następnie podniósł się oskarżyciel i zażądał dwóch lat więzienia, z kolei obrońca zażądał zwolnienia, wyja206 śniwszy najpierw uzasadnienie mojego poprzedniego wyroku: „Została skazana tylko dlatego, że zapisała w pewnego rodzaju prywatnym dzienniczku kilka uwag, niezbyt pochlebnych, o Sławnym Ruchu Narodowym". Wspomniał też o moim „przelotnym momencie obłędu" i w końcu prosił Trybunał, żeby „nie przyczyniał goryczy mojemu życiu". Tak zakończyła się moja sprawa. Rozprawa Dorotei przebiegała podobnie. Wynik: dla mnie zwolnienie; dla Dorotei sześć miesięcy więzienia, a ponieważ przesiedziała już dwa, zostały jej cztery miesiące. Ciężko to zniosła, zwłaszcza że ja zostałam zwolniona. Na próżno starałam się jej wytłumaczyć, że wyjdzie znacznie wcześniej ode mnie. Widziała przed sobą tylko bezpośrednią przyszłość; nie obchodziło jej, co stanie się ze mną po tych czterech miesiącach spędzonych przez nią wśród czarnych kamieni. Wróciłyśmy do więzienia; w drzwiach oczekiwał nas dyrektor oraz dyżurni strażnicy. Dowiedziawszy się 0 wyniku, złożyli nam gratulacje, a my przyjęłyśmy je tak, jak gdybyśmy przed chwilą zeszły ze sceny. Maria wniosła mnie na plecach; w celi otoczyła mnie nowa rodzina: moje towarzyszki. Obstąpiły mnie, po ich twarzach poznałam, że cieszą się moim sukcesem, że są mi życzliwe, zrozumiałam, że łączy nas wspomnienie wspólnych przeżyć, wspólnych cierpień. Nogi bolały mnie bardzo, położyłam się na sienniku. Wydał mi się wygodniejszy niż sprężynowy materac. — Ach, jak dobrze być w domu! — westchnęłam 1 wszystkie wybuchnęłyśmy śmiechem. Po południu mój obrońca, którego już po rozprawie nie widziałam, przysłał mi dużą tacę pełną ciastek. Nie wiem, w jaki sposób odgadł, że jestem łakoma. 207 My, kobiety, zostałyśmy w więzieniu jak w rodzinnym gronie; nowych było niewiele. Niemal że wszystkie byłyśmy po wyrokach; tak długo siedziałyśmy razem, że z konieczności nauczyłyśmy się nawzajem siebie znosić. Niestety, zaczęto szeptać, że rozdzielą nas, odeślą do różnych więzień w Hiszpanii; bałyśmy się tego, gdyż wiadomo było, że w owych więzieniach siedzą tysiące kobiet poddanych hitlerowskiej dyscyplinie: chłosta i karna cela; zwłaszcza czerwone są tam straszliwie prześladowane. Nasz dyrektor oznajmił, że istotnie będą jakieś zmiany, ale dokona się ich dopiero po zakończeniu wojny. Przez kilka dni miałam szczęście: zostałam w celi całkiem sama. Po paru dniach przyszła nowa: Fuensanta, jakby zesłana z nieba. Niewiasta o majestatycznej postawie, ale chyba nie to zrobiło na mnie wrażenie w pierwszej chwili, może raczej jej oczy... Jakie? Niewielkie, ciemne, choć nie czarne, osadzone w ciemnych jak wieczorny zmierzch oczodołach; rzucały spojrzenia czułe, niemal pieszczotliwe. Do więzienia dostała się za ukrywanie w domu syna swej przyjaciółki. Dwa lata przesiedział na poddaszu, Fuensanta doglądała go i przynosiła mu jedzenie, bez wiedzy swojej rodziny. Doniesienie złożyła na nią rodzona matka tego chłopca, kiedy policja zatrzymała ją, coś podejrzewając. Kobieta zadenuncjowała syna i przyjaciółkę; ona sama została na wolności, ale jej syna i Fuensantę aresztowano. Fuensantę posadzili ze mną; miała piękny, poważny sposób bycia. Z zawodu była hafciarką; córce kazała przynosić sobie robotę i cela rychło wypełniła się świetlistymi barwami jedwabnych nici, którymi jej blade ręce wyszywały cierpliwie niczym pająk, mieszkający pod powałą w naszej celi. Fuensanta była dokładna i skrupulatna, wtykała i wyciągała z płótna igłę ostrożnie, jak gdyby w laboratorium manewrowała fiolką 208 z niebezpiecznym roztworem. Od niej nauczyłam się czekać... na co? Na to, że dni będą się nawijać jak nić na szpulę życia. Fuensanta ukończyła zaledwie kilka klas szkoły podstawowej. Mając jedenaście lat zaczęła haftować, gdy miała dziewiętnaście, wyszła za mąż i haftowała nadal. W dwudziestym pierwszym roku życia owdowiała; córka jej wyszła parę miesięcy temu za mąż. Podsumowując swoje życie spędzone nad igłą, życie o ciasnych horyzontach, mawiała: „W tym życiu nie spotkałam bliźniaczej duszy, ale spotkam ją w przyszłym życiu". Nigdy nie traciła nadziei. Promieniała nadzieją. Fuensanta opowiadała, mi różne historie, a ja słuchałam trochę jak dziecko; z przyjemnością zanurzałam się w słodkiej prostocie. Oto jedna z jej przypowieści: Pewien mędrzec, chcąc przepłynąć rzekę, wsiadł do łodzi; wioślarz, człek prosty i surowy jak owe drzewa nadbrzeżne, zaczął miarowo pruć wodę wiosłami. I gdy tak płynęli — łódź, wioślarz i mędrzec — mędrzec spytał prostego człowieka, czy umie rachować, czy zna gramatykę, filozofię, poezję lub obce języki. Wioślarz tego wszystkiego nie znał, znał tylko, jak swoje własne dziecko, tę rzekę, która z wolna stawała się wielka jak morze. Tak też powiedział, a na to odezwał się mędrzec z piedestału swojej pychy: „Szkoda, straciłeś najlepsze, co w życiu istnieje". Wioślarz wiosłował i wiosłował po głębokiej, szerokiej rzece. Aż tu nagle rozpętała się wichura, czarna woda zaczęła się gwałtownie burzyć, jeszcze chwila, a fale wywrócą łódź. Wioślarz widząc, co się dzieje, spytał mędrca, czy umie pływać; mędrzec przyznał się, że nie umie; na to odparł mu wioślarz rzucając się do wody: „Szkoda, straciłeś życie". — Bo życie nie jest ani nauką, ani pychą, ani władzą — tłumaczyła Fuensanta. 209 14—Sposrzenie.. Żyć to znaczy — jak powiada na swój sposób Adler—? „stale pozostawać w służbie ludzkości; nauka i sztuka jedynie wtedy są coś warte, gdy służą ogółowi". Tymczasem z rąk Fuensanty wysnuwały się obrazy życia w postaci haftowanych ptaków, kwiatów i gwiazd. Stała obecność Fuensanty pomogła mi odzykać utracony skarb: pogodę ducha. Zdobyłam też inne, nowe skarby, dzięki którym łatwiej znosiłam więzienie. O ósmej wieczorem na górę przychodził wartownik. Stanowiłyśmy swego rodzaju armię nędzarek, armię bez sztandaru; wartownik przeliczał nas i prawie zawsze się mylił... „Jedna, dwie, trzy, cztery"... do trzydziestu kilku. Gdy dochodził do trzydziestu sześciu, wołał: — Jednej brak, tak jest! Jednej brakuje! Rano przy odbiorze było trzydzieści siedem. A teraz jest was trzydzieści sześć! I dalejże liczyć od początku, a my uśmiechałyśmy się wiedząc dobrze, że żadnej nie brakuje, że brak mu tylko umiejętności rachowania. — Trzydzieści pięć, trzydzieści sześć, trzydzieści siedem! Oblicze wartownika jaśniało szczerą radością. Jak córkę marnotrawną przyjmował tę, którą uważał za owieczkę zagubioną; wszystkie byłyśmy pod jego pieczą niczym posłuszne córki, które tam siedzą, gdzie je posadzą. Potem trzeba się było ustawić w kwadrat. Baczności Cóż to za wojsko bezczelne, a słabe! Podnosiłyśmy ramię do góry, wyciągałyśmy je, jak należy, jak przykazywali z daleka Hitler i Mussolini. Kiedy strażnik odwracał spojrzenie, niektóre dla kawału zginały ramię i ruchem pełnym wdzięku drapały się w głowę; gryzłyśmy wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Później okrzyk według obowiązującego rytuału: „FRANCD! FRANCO! FRANCO!". 210 I wracałyśmy do cel, podczas gdy za naszymi plecami zamykała się brama podwórza. W dziesięć minut później leżałyśmy już na siennikach, bo zostawiano nas bez światła. Fuensanta i ja rozmawiałyśmy po cichu. Ona opowiadała mi rozmaite historie, ja pytałam jak dziecko: dlaczego, dlaczego? Jeśli była pełnia, sławna afrykańska pełnia księżyca, nie mogłam spać, bo światło padało na mój siennik. Przeciskało się przez żelazne sztaby i docierało do tego kąta, gdzie leżałam jak szmata na sienniku. Kąpałam się w tym. świetle, miałam wrażenie, że odzyskuję w ten sposób całkowitą wolność. Czekałam na nią coraz bardziej niecierpliwie, jak czeka się na kochanka. Pewnego dnia zdałam sobie sprawę z otaczającego mnie pejzażu. Niebo, chmury, lot ptaków. Zapragnęłam pisać. Fuensanta snuła swoje nici jak ów pająk na powale, a ja zaczęłam pisać wiersze. Z rana zwijałyśmy sienniki i zasiadałyśmy naprzeciw siebie, ja umieszczałam na kolanach drewnianą skrzynkę, w której przechowywałam grzebienie; na niej kładłam kartkę papieru, na podłodze stał kałamarz; łokci nie było na czym oprzeć... „gdzie wszelka niewygoda ma swą siedzibę". Po tym, co minęło, był to pierwszy mój utwór świadczący o regeneracji ducha i ciała, ale skończyły się moje pieniądze i chwilami dokuczał mi głód. 1 kwietnia od strony Melilli dały się słyszeć dzwony i strzały armatnie, wybuchy petard i radosne śpiewy. Przyszedł dyrektor i oznajmił, że wojna w Hiszpanii zakończona. Towarzyszył mu delegat nazi, uśmiechnięty bardziej złośliwie niż zwykle. Jednej z nas wypadło w ten ostatni dzień wojny przeczytać głośno komunikat. Brzmiał on mniej więcej tak: „Pokonana, zdemoralizowana, rozbita armia czerwonych rzuciła się do ucieczki." 211 Wierny tekst tego komunikatu wyryty jest — jak mi się zdaje — na którymś z gmachów rządowych w Salamance lub Burgos. Turyści z krajów demokratycznych, którzy odwiedzają obecnie Hiszpanię, powinni to przeczytać. Nastąpiły okrzyki: „Franco, Mussolini, Hitler!" z wzniesionym w górę ramieniem, a później odśpiewałyśmy kolejno trzy hymny „państwowe". Gdy zostałyśmy same, ujrzałam wokół siebie osłupiałe twarze. Kobiety skazane na trzydzieści lat — takich była większość — skuliły się pod ścianami swoich cel i płakały... A wszystkie stawiały sobie rozpaczliwe pytania: „Co z nami zrobią?". Świat nas opuścił! I co teraz? Znowu zacznie się mordowanie na zimno w miastach, wsiach i osiedlach; tak wielu już naszych zginęło, teraz padną ostatni, którzy nam zostali... Zginą ostatni nasi bracia. Jesteśmy same! Życie w więzieniu toczyło się normalnie. Co pewien czas pojawiały się nowe aresztantki, po kilka naraz. Po zakończeniu wojny najczęściej przyprowadzano prostytutki. Falangiści przywieźli z wojny nowe zwyczaje: brali sobie na noc dziewczynę i rano, aby jej nie płacić, składali policji doniesienie, że ich okradła. Do więzienia napływały Marokanki, Żydówki, Hiszpanki, Francuzki, Włoszki — okazy z różnych zakątków świata. Niektóre miały na sobie piękne, modne suknie; bardzo krótkie spódnice i długie żakiety wzbudzały nasze zdumienie, bo nie były podobne do sukienek, w których przyszłyśmy tutaj. Kobiety nosiły rozpuszczone włosy lub upinały je wysoko — fryzurę tę nazywały „Arriba Espańa!". Dziewczęta opowiadały nam, co Arriba EspanaJ — Powstań. Hiszpanio! 212 działo się w Melilli po zakończeniu wojny. „Entuzjazm ludu" przelewał się przez brzegi, codziennie odbywały się patriotyczne manifestacje; pochody na ulicach i placach, obowiązkowe okrzyki. Organizowali to falangiści, którzy podzielili między siebie miasto na kwartały i odwiedzali dom po domu, zmuszając mieszkańców do wychodzenia na ulicę, choćby nawet w domowych pantoflach i szlafrokach. Ludzie rzucali swe zajęcia i wychodzili; wiadomo było, że nieposłuszeństwo karane jest doraźnie — śmiercią; na znak dany przez agitatorów zgonione tłumy wykrzykiwały to, co im kazano. Na zdjęciach w periodykach, w kronice filmowej można było oglądać ów „entuzjazm mas ludowych". W połowie lata 1939 roku w więzieniu zaczęło się nowe życie. Z Madrytu nadchodziły coraz to inne zarządzenia, zmieniano regulamin dla więźniów, których ilość w owym czasie wzrosła do kilku milionów. Hiszpania przypominała jedno wielkie więzienie, otaczał ją mur milczenia odmierzanego strzałami egzekucji, krzykiem strachu, jękiem na salach tortur. Nie przysyłano z Madrytu ani odzieży dla więźniów, ani żywności, tylko zarządzenia, między innymi o „odkupieniu kary przez pracę". Miałyśmy się wykupić pracą. Każda otrzymała jakąś „pracę". Mnie przypadło w udziale czytanie dla moich towarzyszek podczas szycia. Godzinami przesiadywałam nad dziełem Jose Antonia, aby sobie i słuchaczkom „przyswoić zasady falangizmu", którego nie znałyśmy dostatecznie. Słowa płynące jak woda z moich ust nie docierały do świadomości więźniarek, ja zaś czytałam i czytałam nie rozumiejąc nawet tego, co czytam. Nie wolno mi było wszakże osłabić siły wyrazu ani zniżyć głosu, bo groziłaby mi za to kara. W ten sposób dokonywało się nasze „odkupienie". W lipcu, w rocznicę rewolty faszystowskiej, przygo 213 towano w więzieniu wspaniałą uroczystość dla uczczenia „zwycięstwa nad zwycięstwami". Od 1 kwietnia w nagłówku każdego listu, obok daty musiałyśmy pisać: „Trzeci rok triumfalny" — w poprzednim roku pisałyśmy: „Drugi rok triumfalny", a jeszcze wcześniej: „Pierwszy rok triumfalny". Uwieńczeniem owych triumfów miał być dzień 18 lipca 1939 roku. Na kilka dni przed uroczystością, idąc z podwórza na górę, słyszeliśmy litanię odmawianą przez więźniów, była to jeszcze jedna próba, jakkolwiek tekst znali już na pamięć. Nowe uczucie rodziło się w naszych sercach na dźwięk tych męskich głosów skandujących... „Franco, wódz Hiszpanii" — „Franco, Caudillo de Espańa". Śpiewali też hymn: „Twarzą do słońca, w nowej koszuli" — „Cara al soi con la camisa nueva" oraz hymny hitlerowców i faszystów włoskich tłumaczone na hiszpański. Nasza poniewierka była niczym w porównaniu z upokorzeniem naszych towarzyszy. 17 lipca robiono wielkie porządki, falangiści udekorowali kaplicę, wszędzie unosiła się woń kadzidła i wosku. 18 lipca z rana wartownik kazał nam zejść na dół na mszę. Otworzyła się przed nami brama, zeszłyśmy po trzech stopniach w dół i oczom naszym przedstawił się niezwykły widok: więźniowie ustawieni w szeregach, pod drzwiami swoich oddziałów, które niegdyś były „naszymi", wszystkie oczy skierowane były na nas. Dyrektor, ksiądz proboszcz, wartownicy, osobistości z Falangi, w galowych strojach, uroczyści, patrzą z powagą przed siebie. Dziewczęta z Falangi w beretach. Weszłyśmy i my, te czerwone. Ponieważ kaplica była niewielka, więźniowie ustawili się na dziedzińcu, w czasie podniesienia wszyscy padli na kolana. Po skończonej mszy „goście" wyszli na dziedziniec, więźniowie przyjęli postawę na baczność, panowie z Falangi spoglądali na nich, pragnąc zapewne nacie 214 szyć się widokiem szkieletów obciągniętych pergaminową skórą i radować się myślą o cierpieniach, które każdy z tych nieszczęśników znosił w ciągu minionych lat. Wódz stanął pośrodku; wszyscy byli dobrze wytresowani i sztywni niczym słupy telegraficzne. Człowiek o zimnym spojrzeniu wydawał okrzyki suche, ostre jak druty, a więźniowie powtarzali je na komendę, patrząc w próżnię: — Hiszpania! — zawołał wódz — a za nim oni, nasi bracia: — Hiszpania! Wielka! Hiszpania! Wolna! Niech żyje Hiszpania! Franco! Franco! Franco! Fiihrer! Fiihrer! Fuhrer! Duce! Duce! Duce! Tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie z towarzyszami. Ana Vazquez została wraz z wnuczką przewieziona do Ceuty, gdzie w końcu mieli ją sądzić. Funkcje więziennego posłańca objął po niej mężczyzna, obsługiwał on również nas, kobiety, ponieważ — jak sam mówił — „był bardziej kobietą niż mężczyzną". Alonso, pospolity przestępca, wchodził do naszego oddziału krygując się jak kotka, strażnicy i dyrektor patrzyli nań łaskawym okiem, widocznie rozumieli, że może on wybawić z opresji pewnych ludzi, którym „to" przypada do gustu. Znalazłszy się wśród kobiet Alonso opowiadał, budząc zazdrość niejednej z nas: „Tam, na dole, jest paru wspaniałych mężczyzn, ale nie myślcie, dzieci, że zdradzam mojego chłopca, który został w mieście". Alonso był w więzieniu popularny, miał zwyczaj rokrocznie spędzać tu kilka miesięcy. Do ostatniego przestępstwa przywiódł go grzech łakomstwa. Wszedł do największego sklepu w Melilli, przedstawił się jako ordynans znanego w mieście komendanta i zażądał naj 215 lepszych frykasów oraz najlepszego wina, rachunek zaś polecił przesłać komendantowi w pierwszych dniach następnego miesiąca. Ponieważ zachciało mu się także deseru, wszedł nieco dalej do cukierni, kazał załadować ciastkami dwie tace, ogromne jak na chrzciny, a rachunek oczywiście przesłać komendantowi. Przez kilka dni raczył się smakołykami „w towarzystwie swego męża"... — opowiadał Alonso, a strażnicy zrywali boki ze śmiechu — ale na początku miesiąca przyszła po niego policja. Między nim, policją i strażnikami istniał cichy pakt przyjaźni. — Pośpiesz się, Alonso, wracasz do paki — mówili za każdym razem policjanci, przychodząc po niego, i Alonso bez sprzeciwu zbierał manatki niewiele ich posiadał, żegnał się z „mężem" i gawędząc z konwojentami kroczył do więzienia. Dyrektor i strażnicy witali go jak stałego klienta. — Hejże, chłopie! Znowu tu jesteś!... Wchodź, wchodź!... Znał w więzieniu wszystkich, nawet licznie wałęsające się koty przychodziły ocierać się o jego nogi; wiedziały, że dostaną resztki z wałówki, którą przysyłał regularnie swojej „żonie" ,,mąż" Alonsa. Alonso dobiegał pięćdziesiątki, był szczuplutki, siwe pasma włosów przyczesywał starannie i smarował pomadą, tak że wyglądały, jakby je kot wylizał. Kiedy szedł do nas przez taras, prostytutki pękały ze śmiechu; jego kobiecy sposób chodzenia wydawał się im niezmiernie zabawny. Rozmawiał z nimi jak z koleżankami o „sprawach zawodowych", stale też używał tego terminu. Kiedyś zatrzymał się przy kracie — jak zawsze w towarzystwie strażnika — i krzyknął swoim piskliwym głosem: 216 — Mam tu dla doni Carloty zaświadczenie o „odkupieniu kary", dyrektor kazał je podpisać. Artystka kabaretowa Luisa zbliżyła się do kraty pytając: — A dla mnie, Alonso, nie masz zaświadczenia? — Ty dostaniesz je dopiero po wyjściu na wolność! — odrzekł Alonso bez zająknienia. Pewnego dnia Alonso przynosząc jak zwykle przesyłki oznajmił: — Sprowadzono nową grupę więźniów, aż żal bierze patrzyć na nich! Między tymi więźniami był Arturo Nuńez, brat serdecznego przyjaciela Virgilia, lotnika Carlosa Nuńez Maza, który od chwili zakończenia wojny hiszpańskiej przebywał w Meksyku. Przed wojną był wiceministrem lotnictwa w Republice Hiszpańskiej. Gdy wybuchła rewolta faszystowska, Arturo znajdował się w strefie Melilli. Był dobrym republikaninem, na tym jedynie polegała jego wina. Po raz pierwszy odczuł wtedy ucisk kajdanów, które miały mu później wyżłobić na przegubach rąk głębokie bruzdy. Nie tylko jego aresztowano, ten sam los podzielił brat Artura, Adolfo, pracujący w urzędzie celnym w Melilli. Obydwu zesłano do obozu koncentracyjnego w Zeluan. Arturo opowiadał mi nieraz o swoich przeżyciach. Od rana do nocy pracowali jak niewolnicy przy budowie dróg, nadsawiająe plecy pod stale wzniesiony bat marokańskich żołnierzy. Pracowali bez wytchnienia, bez wody, znosząc straszliwy afrykański upał. Głodni i torturowani, poznali rozpacz człowieka dręczonego przez swoich bliźnich. W pierwszych dniach ręce owych robotników drogowych, które dotąd tylko z książką miały do czynienia, pokryły się ranami. Nie było lekarstw, zamiast leczyć się, trzeba 217 było następnego dnia chwytać za łopatę i kilof, które rychło ociekały krwią. Usiłowali własnym moczem przemywać rany. Niektórzy kładli się na ziemię i czekali śmierci, a śmierć nadchodziła, przyśpieszały ją razy spadające na głowę i na plecy, łamanie kości, nierzadko wydłubywanie oczu lub wyrzynanie brzytwą jąder. Spali za drutami na gołej ziemi. Ale nie zawsze pozwalano im spać. Nieraz ciemność nocy rozdzierały reflektory samochodów i ciężarówek wypełnionych falangistami, ich wrzaski miały być pieśnią na cześć Franca i jego Hiszpanii. Falangiści zatrzymywali wozy u wejścia na teren robót i rozmawiali z kierownikiem, który wychodził zaspany z drewnianego baraku. Żądali od niego spisu aresztowanych, po czym na głos wywoływali nazwiska. Ci, których wzywano, szli prostą drogą na śmierć. Niektórzy nie reagowali na dźwięk swego nazwiska, spali lub zachowywali całkowitą obojętność, jak gdyby nie o nich chodziło. Falangiści uznawali ich za zmarłych i wykreślali z listy. Arturo i Adolfo przeżyli w tym piekle kilka miesięcy. Adolfo zaczął z wolna zapominać, kim jest, przestał poznawać rodzonego brata, nie rozumiał, co się z nim dzieje. Na terenie budowy mówiono o nim „ten wariat". Kiedy wreszcie chciał udusić jednego z towarzyszy, odesłano go do Szpitala Czerwonego Krzyża, który Ty, Czytelniku, i ja już znamy. Wsadzili go do czegoś w rodzaju skrzyni o obitych materiałem ścianach i suficie, z miękką jak poduszka podłogą, którą zanieczyścił moczem i kałem. Pośród ohydnych nieczystości żył jak dzikie zwierzę, wydając nieartykułowane dźwięki spoza gąszczu brody, wąsów i długich, opadających na ramiona włosów. Pewnego ranka znaleziono go powieszonego. Długo i cierpliwie przygotowywał samobójstwo, kryjąc się przed spojrzeniem strażników, którzy śledzili go przez zakratowane okienko, podarł na pasy bieliznę i skręcił z nich 218 linę. Pozostała z niego kupa kości i rojące się na nich wszy. Arturo dowiedział się pewnego dnia, że rząd republikański zamierza wymienić go wraz z bratem Adolfem i sześcioma innymi towarzyszami. Wybiła godzina wolności. Po tamtej stronie czeka ich matka oraz brat Carlos, wiceminister lotnictwa. Niestety, Adolfo sam postanowił znaleźć dla siebie inny ratunek... Artura i sześciu skutych razem towarzyszy zabranoz obozu koncentracyjnego w Zeluan w drogę do Hiszpanii. Konwojenci uzbrojeni byli w karabiny maszynowe i granaty. Na dolnym pokładzie statku przeprawiali się przez morze, dwa dni spędzili w więzieniu w Maladze, po czym wsadzono ich do przedziału trzeciej klasy pociągu, wciąż pod strażą trójgraniastych, którzy nie spuszczali ich z oka. Pasażerowie spoglądali na nich z ukosa, przywykli już oglądać w pociągach mężczyzn i kobiety z kajdankami na rękach. Arturo Nuńez wraz z sześcioma towarzyszami przemierzył całą Hiszpanię, wymiana miała odbyć się na granicy Irunu. Przerzucano ich, połączonych z sobą kajdankami, z jednego więzienia do drugiego. Najdłużej pozostawali w Azpeitii, białej baskijskiej wsi — poznałam tę miejscowość z opowiadań Artura — dla niego to więzienie było raczej grobem. Dla mnie miała ona zapach wilgoci, głodu, nędzy i śmierci, choć z pewnością jest biała i zielona i można w niej znaleźć wypoczynek i zapomnienie. Dyrektor małego więzienia w Azpeitii był niskiego wzrostu; pamiętam ten szczegół z opisu Artura. Siedmiu mężczyzn stanęło przed nim sztywno na baczność. Zrobił przegląd: byli nie ogoleni, brodaci, w wystrzępionej odzieży, oczy płonęły im gorączką. Perspektywa wymiany nie przypadła do smaku małemu satrapie; chcąc pozostawić więźniom ostatnie urocze wspomnie 219 nie Hiszpanii, kazał wtrącić ich do „specjalnego" lochu w sąsiedztwie rzeki, której szmer nieustannie słychać było poprzez kamienne ściany. Woda przesączała się do wnętrza, więźniowie grzęźli w szlamie, oddychając cuchnącym powietrzem, od którego dostawali mdłości. Mroki rozpraszała acetylenowa latarnia, zawieszona na występie skalnym. Nie mieli nawet pryczy, musieli leżeć i siedzieć na ziemi... Arturo i jego towarzysze — był między nimi pewien Chilijczyk — znosili to w nadziei na rychłą wymianę. Żywiono ich zawsze tą samą zupą z ryby, zwanej w tamtych stronach „ropuchą", bo cuchnęła i smakowała jak błoto. Oto właściwe określenie: błoto. Było im zimno. Chilijczyk zachorował i umarł... może z głodu. Tak mi to opowiedział Arturo rozkładając bezradnie ręce: „Umarł jak ptaszek". Arturo chciał pomówić z dyrektorem i za pośrednictwem strażników zażądał rozmowy. Dyrektor wciąż był nieobecny. Strażnicy rozpuszczali po cichu plotki o jego pijackich orgiach z kobietami w San Sebastian. Pozostałych przy życiu pięciu towarzyszy przetrwało cztery miesiące. Pewnego dnia oznajmiono im, że wojna skończyła się i wobec tego zostaną z powrotem odesłani tam, skąd wyruszyli i gdzie czeka ich rozprawa sądowa. I oto znaleźli się na męskim oddziale więzienia w Melilli. Przez Alonsa posłałam Arturowi termos z białą kawą. Matka i siostra co miesiąc przysyłały mi teraz dziesięć duros. Same przez to skazywały się na głodowanie. Od Artura otrzymałam pierwszy list. „Kochana siostrzyczko, ileż to czasu minęło, od kiedy nic od nikogo nie dostałem!" Alonso, otrzaskany ze sprawami więziennymi, przynosił i odnosił nasze listy. Dowiedziałam się, że Arturo 220 jest „więźniem stanu", nie mogli go bowiem oskarżyć o działalność w którejś z partii politycznych, jako że istotnie do żadnej nie należał. Mieliśmy sposobność widywać się w niedzielne poranki po niszy, którą w myśl zarządzenia odprawiano dla więźniów w kaplicy na dole. Cieszyłyśmy się z tego zarządzenia. Starannie ubrane i uczesane schodziłyśmy całym stadem pod opieką wartowników, którzy — nim wyprowadzili nas na podwórze — przypominali: — Nie wolno wam patrzeć na mężczyzn! A jakże! Musieliby nam chyba oczy zasłaniać! Patrzyłyśmy na nich idąc przez podwórze i później, wychodząc. W pierwszą niedzielę szukałam twarzy Artura wśród tłumu obcych. Tak wielu ich było! Arturo wyczuł moje spojrzenie i pozdrowił mnie przyjacielskim gestem ręki; strażnicy jakoś tego nie zauważyli. W każdą następną niedzielę Arturo stawał w tym samym miejscu, żebym go nie musiała szukać. I tak mijał czas. We wrześniu dostałam wiadomość, że i moim dzieciom grozi wyrok: rodzina rnęża postanowiła umieścić je w internacie kolegium dla sierot po oficerach piechoty, w Aranjuezie pod Madrytem. We wrześniu 1939 roku w więzieniu zapanowało wielkie poruszenie, ozwały się szepty niosące otuchę. W oczach kobiet skazanych na trzydzieści lat zabłysly znów iskierki nadziei. Wypowiedziana została wojna... — To będzie wojna światowa — mówiły. — Nasi w końcu zwyciężą, na całym świecie zapanuje demokracja i wolność i wszystkich uwięzionych puszczą do domów. Podwórze, korytarze i cele rozbrzmiewały radosnym szeptem, na widok strażników przybierałyśmy poważny wyraz twarzy. Strażnicy jednak nie tracili pewności 221 siebie, byli nadęci, ufni w przymierze z Hitlerem i Mussolinim. Nie opuszczałam celi. Fuensanta zaś, po dawnemu zajęta swoją robotą, wzdychała na myśl o morzu krwi. Pamiętałam, że napisałam wtedy wiersz „Do chmur"; pochłonięta wewnętrznymi przeżyciami, nie poświęcałam zbyt wiele uwagi temu, co dzieje się na świecie. Ale że byłam łektorką, kazano mi przeczytać pierwszy komunikat wojenny... Wróciła zima z chłodem i deszczem. Woda przeciekała przez szpary w futrynach okiennych, deptałyśmy po błocie, materace nasiąkły wodą, we dnie i w nocy należało osuszać podłogę szmatami. Marzłam coraz bardziej, chłód przenikał do szpiku kości, siniałam z zimna. W owym czasie wezwano Fuensantę do Rady Wojennej i skazano na trzydzieści lat. Po powrocie z rozprawy usiadła naprzeciw mnie, splotła bezczynne ręce na kolanach i zalała się łzami. Myślała o swoim domu, o córce i nowo narodzonej wnuczce. Otoczyły ją kobiety skazane, tak jak ona. — Nie martw się — pocieszały. — Jak ta wojna się skończy, jak wygrają Anglicy i Francuzi, i Polacy... — I Amerykanie także, oni są najmocniejsi! — Ale oni nie przystąpili! — Oni przystąpią, ty głupia! Będzie tak samo jak za tamtej wojny w czternastym roku! — Pewnie. Kiedy oni zwyciężą, otworzą się w Hiszpanii wszystkie więzienia! Kobiety niby mocnym winem upajały się słowami: „demokracja" i ,,wolność"; teraźniejszość przestała dla nich istnieć, widziały już niedaleką przyszłość bez krat więziennych, bez trójgraniastych i faszystów. Fuensanta milczała. Tego wieczora położyła się wcześniej niż zwykle, zaraz po wieczornym przeglądzie i przeliczaniu. Nie rozmawiałyśmy z sobą, milczenie między 222 nami było pełne napięcia; ja czułam się jak gdyby winna wobec niej, bo mnie czekała wolność, podczas gdy ona... Nazajutrz Fuensanta wstała jak zwykle, umyła się w niecce i uczesana, schludna zasiadła do roboty. — Wszystko, co nas spotyka, dzieje się z jakiejś przyczyny... — powiedziała. — Im wcześniej spłacę mój dług, tym lepiej będę się czuła. I zaczęła haftować zawzięcie. W październiku gwałtowne wiatry niosły do więzienia pustynny piasek i wycie szakali... Wichura tłukła się 0 mury, podmuchy wdzierały się do cel szarpiąc odzież wiszącą na gwoździach. Całymi tygodniami trwała ta pogoda, czyniąc nasze życie jeszcze bardziej beznadziejnym. W końcu wiatr przycichł, ale niebo nadal było zasnute chmurami; spadły deszcze. Męczył mnie reumatyzm, objął w posiadanie moje ciało, nawet serce nasiąkło mi deszczem niczym gąbka. Byłyśmy ogromnie zdumione, kiedy do naszego więzienia przyprowadzono Maruję. Zapomniałyśmy o niej 1 Ty również, miły Czytelniku, nie pamiętasz już chyba, kto to taki. Maruja, dziewczyna chora na gruźlicę, leżała ze mną w szpitalu. Była jeszcze bardzo młoda, ale — jak zapewniała Gallega — miewała przygody miłosne ze strażnikami, którzy jej pilnowali. Maruja przyszła z niemowlęciem na ręku, z małą córeczką; i oświadczyła nam, że nie ma pewności, kto jest ojcem jej dziecka, bo tak się jakoś życie ułożyło! Nie wiedziała, co począć z maleństwem, trzymała je w ramionach i pokazywała nam: pomarszczone, sine i wilgotne, jakby dopiero co wyszło z łona matki. Maruja wróciła do więzienia wskutek donosu, który złożyła na nią żona 223 ostatniego jej kochanka; jak widać utrzymywała kolejny stosunek z wartownikiem dłużej, niż na ogół miała zwyczaj, i wreszcie zgubiła ją zazdrość jego małżonki. Czteromiesięczne niemowlę było chude, ciemnoskóre, o smutnej, zmęczonej twarzyczce. Maruja kołysała je z pozorną czułością. — Dawaliśmy jej czasem whisky — chwaliła się — bardzo to lubi, marszczy buzię, jakby ją w gardle kłuło. Rodzice Maruji nie chcieli przyjąć córki do siebie, „bo dała się zhańbić". — Ale ja ich nie potrzebuję — zapewniała. — Sama dobrze zarabiam na życie. Maruja była blada i chuda, przy swoich dwudziestu trzech latach wyglądała jak starucha, chodziła skulona. Kaszlała i pluła krwią, chociaż twierdziła, że ma płuca wyleczone, że krwotoki pochodzą z chorego zęba. Przebywała z nami tydzień. Któregoś dnia, kiedy podczas posiłku siedziałyśmy na siennikach z miskami na kolanach, powstało nagłe zamieszanie. Przyszedł na inspekcję generał z wyhaftowanymi strzałami, w asyście falangistów w mundurach i butach z ostrogami. Postawiłyśmy miski na ziemi i uniosłyśmy w górę prawe ramię. Gości oprowadzał dyrektor, z bardziej niż kiedykolwiek rozstrzęsionym podbródkiem. — Jak tu cuchnie! — Tak jest, cuchnie, bo wychodek jest zamknięty. — To trzeba go otworzyć! Znów otwarto drzwi rozmównicy. Wszystkim uwięzionym pozwolono raz w tygodniu przyjmować wizyty. Musieli ustawiać się podwójnym szeregiem przy kra 224 cie i wysuwając głowy spomiędzy żelaznych prętów nasłuchiwali chciwie głosu swoich bliskich, którzy przychodzili do nich z miasta, z ulicy, z życia. Pytali na chybił trafił o sparaliżowaną ciotkę, o sukcesy w nauce dzieci, o cenę kartofli... były to rozmowy żywych ze zmarłymi, pełne daremnych wysiłków, żeby się porozumieć. Przez długi czas nikt do mnie nie przychodził, wreszcie kiedyś kazano mi zejść; ujrzałam naprzeciw siebie postać kobiecą, spoza gęstej zasłony dosłyszałam słowa o śmierci, krwi i cmentarzach. — Mój mąż był kapitanem, podobnie jak twój, i rozstrzelali ich obydwu jednocześnie. Groby naszych mężów sąsiadują z sobą, pielęgnuję oba. Zwłoki twojego męża były początkowo przysypane tylko ziemią i kamieniami, ale ja bywam tam co tygodnia i postanowiłam zadbać także o jego mogiłę. Naharowałam się, gołymi rękami odgarnęłam kamienie i oczyściłam grób, a potem zasiałam tam mnóstwo kwiatów, teraz grób jest pokryty kwiatami. Wydało mi się, że czuję woń gorącej, wilgotnej ziemi i cmentarnych kwiatów. Pewnego dnia wszedł dyrektor, zaczerwieniony, rozgorączkowany, i zwrócił się do mnie z dobrodusznym uśmiechem: — No, dońa Carloto, opuści nas pani wkrótce, już wkrótce. „Okupienie winy poprzez pracę"! Zażądano dla pani warunkowego zwolnienia. I pokazał w uśmiechu żółte, końskie uzębienie; zrozumiałam wtedy, że nastaje dla mnie nowa era. Podobnie jak Jalima odczułam lęk. 15 — Spojrzenie.. 225 Nazajutrz, w pierwszy dzień Zielonych Świątek, miała odbyć się msza i komunia. W sobotę, o dziewiątej wieczorem, trzykrotne uderzenie dzwonka nakazało ciszę; wszędzie rozłożono już sienniki, nawet na korytarzach. Cisza! Z daleka, od strony tarasu, zabrzmiały kroki. Do okna podszedł dyrektor we własnej osobie. Stawiłam się na wezwanie. — Dońa Carlota, przed chwilą została pani zwolniona z więzienia. — Kobiety podbiegły do okien, a ja, owinięta w stary, podarty koc, patrzałam na niego namyślając się, co powiedzieć. Nie powiedziałam nic. A don Juan dorzucił: — Wiem, że nie ma pani nikogo w Melilli. Żal mi wypuścić panią o tej porze na ulicę, więc jeżeli mi pani przyrzeknie, że nie umrze, to pozwolę pani zostać tutaj do rana, zaznaczam jednak, że postępuję wbrew regulaminowi, bo wolność jest wolnością i kiedy nadchodzi, to nadchodzi. Don Juan miał rację. Dokąd mogłabym pójść o tej porze? Panie X, które tak czule opiekowały się moimi dziećmi, zaofiarowały mi wprawdzie przytułek — ale teraz, tak późno?... Zostałam w więzieniu. Towarzyszki żartowały mówiąc, że „jestem już ich gościem", że „przyszłam do nich z wizytą". Przerywały regulaminową ciszę, ale w końcu pokładły się na barłogach. Poczułam na ręce ciepłą dłoń Fuensanty. „Ty sobie pójdziesz... a my?..." Nie śmiałam budzić jej nadziei. Tu, w więzieniu, niewiele jest dobrych przyjaciółek, żal mi było wszystkich skazanych na długie lata. Przyrzekłam sobie, że będę o nie walczyć... Obecnie kilka z nich odzyskało chyba wolność, ale ileż jeszcze pozostało! Podniosłam się, wyszłam na korytarz, by spojrzeć w noc; moją ostatnią noc w więzieniu. Zobaczyłam 226 światło gwiazd, usłyszałam szczekanie psów, strzały, hasła patroli. Nadeszła moja chwila. Najważniejsze to umieć czekać. Opanować trudną sztukę czekania. Była północ, szłam sama korytarzem, starając się nie deptać po kobietach śpiących na podłodze. Cztery lata! Odniosłam wrażenie, że mam poza sobą tysiące lat, tysiące żywotów, i że teraz stoję — mała i przerażona — w obliczu nieskończoności. O świcie obudziła się któraś z towarzyszek: — Trzeba wszystkich pobudzić — rzekła. — Dzisiaj jest ważny dzień, nawet sam dyrektor nic nie powie. Wzięłam patelnię i blaszany talerz i uderzyłam w gong, wołając głośno: — Wstawać leniuchy! Odłożyć poduchy! Towarzyszki przeciągały się mrucząc przez sen, ale już po chwili roześmiały się wesoło. ?— Carlota na pożegnanie robi kawały! Wszystkie jednak zaczęły wstawać, choć traciły przeze mnie dwie godziny snu. Strażnik i Alonso byli zdumieni widząc nas gotowe do wyjścia na mszę. Prosiłam posłańca Alberta, żeby wrócił do Melilli i wysłał w moim imieniu trzy depesze. Skrzywił się niechętnie. — Ależ, dońa Carloto, ja właśnie stamtąd idę. Nadam depeszę po południu. Bo ja — zaczęłam tłumaczyć nieśmiało ?—? chciałabym jak najprędzej zawiadomić matkę, siostrę i córki, że jestem wolna. Oczy Alberta rozbłysły zdumieniem i szczerą radością. — Naprawdę? Wychodzi pani na wolność? Na wolność? — dziwił się, jakby wolność była dla mnie nieosiągalna. Wobec tego zaraz idę do Melilli — oświadczył 227 uwierzywszy mi w końcu. ?— Oczywiście, natychmiast wyślę te depesze. Napisałam więc trzy depesze. Jedną do mamy — do Madrytu, drugą do Barcelony — do siostry, trzecią do córek ?— do Aranjuezu. Pierwsze dwie doszły do rąk adresatek, trzecią również doręczono kierownictwu kolegium dla sierot, ale przełożona nie uznała za stosowne oddać jej Marieli i Loti. Dyrektor zjawił się tego ranka na górze, szafując szczodrze słowem „wolność". — A teraz, dońa Carloto, może pani sobie iść, dokąd chce. Ja jednak nie chciałam jeszcze odejść, prosiłam, żeby pozwolił mi wysłuchać mszy świętej. — Owszem, jako gość. Przestała pani być więźniarką. Stanęłam w szeregu obok Fuensanty. Don Juan roześmiał się: — Trzydzieści lat pracuję w więzieniach i pierwszy raz mi się zdarza, że ktoś z własnej woli zostaje o minutę dłużej. Wszyscy uciekają, aż się kurzy. Na dolnym dziedzińcu stało w szeregach trzystu mężczyzn. Wiedzieli o moim zwolnieniu; w więzieniu wie się wszystko. Słuchaliśmy mszy. Później śpiewaliśmy. Czułam jakby mrówki w żołądku. Mówiłam sobie: ,,A teraz na ulicę". Bałam się, wolałabym wrócić z innymi do cel, miałam wrażenie, że się tutaj urodziłam. Ukończywszy śpiewy, moje towarzyszki, popędzane niczym trzoda przez strażnika, poszły na górę. Dyrektor wraz z zaproszonymi gośćmi udał się do kancelarii. Ja, zapomniana przez wszystkich, zostałam na dziedzińcu pod bramą. Więźniowie, moi bracia, ustawili się przed swoimi oddziałami, żeby mnie pożegnać: „Adios, adios, adios!". Patrzyłam na ich postaci rysujące się na tle czarnych 228 kamieni. Czarnym kamieniom rzekłam również „adios", żyłam przecież wśród nich tak długo. Wrócił wartownik. Pani żegna się z tym wszystkim, dońa Carloto? Ostatni raz objęłam spojrzeniem wszystkich razem i każdego z osobna. — Adios, bracia! Jeszcze raz na górę po rzeczy. Otaczają mnie towarzyszki — włosy siwe i czarne, oczy błyszczące i zamglone, a we wszystkich oczach łzy: „Adios" — co im powiedzieć? Całuję każdą i ściskam. Zostają tu złączone łańcuchem długich więziennych lat. — Nie zapominaj o nas! — proszą z płaczem. Dlatego piszę tę książkę. W przejściu Alonso podaje mi ostatni list Artura: „Bądź szczęśliwa. Siostrzyczko! Zawdzięczam ci wiele dobrego!". Jakiś więzieńpoeta przekazuje mi swoje wiersze. W kancelarii don Juan wyciąga do mnie rękę, strażnicy życzą szczęścia. Odprowadzają mnie do wezwanej telefonicznie taksówki. Oto wracam do życia. Życie należy do mnie jak ten dzień jasny, błękitny. Spoglądam na moje więzienie, takie szare, powoli znikające... Koła toczą się zboczem w dół; nie czuję na karku oddechu konwojentów; odwracam głowę, szukam ich wzrokiem. W domu pań X zasiadam przy stole nakrytym białym obrusem. Jestem zażenowana. Naprzeciw wisi duże lustro. Tak, to ja... ta kobieta to ja?... Ta sama co dawniej? Przez cztery lata przyglądałam się sobie w kieszonkowym lusterku; tu widzę całą postać i nie poznaję siebie. Patrzę na nieznajomą: twarz jej wykrzywia straszliwy grymas cierpienia, głęboka jak szrama bruzda przecina czoło. To ja mam być tą kobietą?! 229 I dokądże ona pójdzie w wąskiej, długiej spódnicy, w krótkim żakiecie, jak ze starego żurnala mód? Niemodna, pachnąca naftaliną, jakby wyjęta ze starego kufra? Zanim mnie zwolniono, dostałam od poczciwej Germaine dwieście peset; kupiłam teraz bilet na statek, musiałam jednak czekać dwa dni, zanim odpłynie; odwiedzałam w tym czasie dawne przyjaciółki z więzienia, które na mój widok przybierały wyraz zdumienia, jakby ujrzały przed sobą ducha. — Przychodzisz... stamtąd? — Tak jest, „stamtąd" — odpowiadam ze śmiechem. Poszłam na cmentarz. Na mogile Virgilia nie było nagrobka ani nazwiska, ale kiedy pytałam o drogę, dozorcy cmentarni i ludzie odwiedzający swoich zmarłych mówili mi: „To tam". Grób pokrywały różowe i czerwone kwiaty geranium, cmentarz tonął w zieleni, powiewał wietrzyk. Wiele deszczu spadło na tę ziemię. Rzuciłam się na mogiłę, łamiąc kilka kwiatów; jak gdybym objęła w posiadanie tę „moją" ziemię. Nade mną niebo wysokie i jasne. Koniec drogi. Obietnica nieskończoności. Po drugiej stronie cmentarnego muru — morze. Tu, w tej ziemi, zostaje niemała część mego życia. Nie miałam co robić w Melilli. Na molo zebrały się tłumy; ludzie popychali się, krzyczeli, rozmawiali. Wśiód obcych twarzy ujrzałam twarze moich byłych towarzyszek więziennych; ręce ich ściskały moje dłonie na pożegnanie. Czyjeś przyjazne usta szepnęły mi do ucha: — Spiesz się, Carloto; wejdź zaraz na górny pokład i z nikim nie rozmawiaj! Jesteś w niebezpieczeństwie! W połowie trapu przestraszył mnie jakiś człowiek, jeden z wielu, ubrany jak każdy inny. Zażądał dokumentów. Przepustka otworzyła mi drogę, ale zostało ze mną przykre wrażenie. Weszłam po trapie na górę pamiętając o przestrodze, którą poprzedniego dnia udzielił mi mój Anioł Stróż. — W Komendanturze Wojskowej bardzo się oburzają z powodu zwolnienia pani, które nadeszło z Madrytu. Chcą panią z powrotem zamknąć. Radzę przyśpieszyć wyjazd. Koniecznie! Ale już byłam na statku. Czym prędzej pobiegłam do kajuty, gdzie schowałam się jak zbity pies przed trójgraniastymi, którzy mogli się pojawić lada chwila. Do kajuty weszła jakaś Portugalka i zaczęła wymyślać i narzekać, że popsuto jej całe wakacje, wciąż żądejąc okazywania paszportu. Jak gdyby wojnę rozpętano po to, by utrudnić jej życie! Dziwaczną mieszaniną portugalskiego, francuskiego i hiszpańskiego wygłaszała ten niepotrzebny monolog; z przerażeniem słuchałam zastanawiając się, czy ta kobieta nie jest właśnie tym szpiegiem, przed którym wszyscy mnie ostrzegali. Zawyła syrena; moja wolność wydała mi się trochę pewniejsza. Po chwili zadźwięczały mokre łańcuchy i wkrótce potem odniosłam wrażenie, że ślizgamy się po wywoskowanej posadzce. Płynęliśmy! Weszłam na najwyższy pokład, gdzie nie było nikogo. Melilla oddalała się, a raczej ja się oddalałam. Nastał wieczór, w porcie i w mieście zapłonęły światła. Kapitan statku — w grubej skórzanej bluzie, z fajką w ustach, jak prawdziwy kapitan z opowiadań morskich — przechylił się przez burtę i rzucił w dół jakiś rozkaz. Miasto było coraz dalej, z odległości objęłam je spojrzeniem aż po Starą Melillę. Gdzie jest moje więzienie? Nieco wyżej, ponad miastem, drży nikłe światełko. To więzienie. Już tam zadzwoniono „na ciszę". Nocą rozlegną się westchnienia wydawane przez sen, wes 231 tchnienia, które przywierają do ścian, westchnienia, których tyle uzbierało się w ciągu długich lat! Towarzyszki wiedzą, że już odpłynęłam, syrena pożegnała je w moim imieniu. Zostawiłam maleńką Melillę. Jakże odległy jest ów ranek, kiedy przybyliśmy tu przed laty! Gałązka jaśminu wyśliznęła mi się z ręki. Wracam samotna. Statek zdwoił szybkość płynąc ku przylądkowi Tres Forcas. Nie chciałam odwrócić głowy w stronę jutra, przyciągało mnie tylko to, co minęło. A gdzie cmentarz? Nie odnalazłam go, a tak pragnęłam przesłać z wiatrem pocałunek tej mogile przykrytej kwiatami, które tam złożyłam. Za mną ktoś stał; zapomniałam o kapitanie. Spojrzałam teraz na niego. Pykał fajkę. ?— Żegna się pani z miastem? — Tak. — Rozróżnia pani wszystko? — Chyba tak. O, tam jest komora celna i szosa do Nadoru. •— Dreszcz mną wstrząsnął. — A tam baza wodnopłatowców. Głos kapitana wyrwał mnie z zamyślenia. — Proszę teraz nie płakać i niczego nie żałować — powiedział. — Nie umiem już płakać... A... gdzie cmentarz? Nie mogę go odnaleźć. —? Na prawo, ale nie widać go, tam nie ma światła. Ciemna plama wśród ciemności. Obejrzałam się, ale kapitan już odszedł. Miasto znikło. Dookoła tylko morze, ani jednego światła. Wszystko minęło jak sen.