KOD ALFA Najlepsze thrillery psychologiczne, polityczne, przygodowe, medyczne, finansowe, technothrillery, military thrillers GLOBAL CONSPIRACY THRILLERS Oznaki życia Robert Ludlum Iluzja Skorpiona Śmiertelny strach Krucjata Bourne'a Szkodliwe intencje Program Hades Zabawa w Boga Spadkobiercy Matarese'a Patrick Lynch Omega Testament Matarese'a Ósemka Tożsamość Bournea Zwiastowanie Ultimatum Bourne a Ken McCIure Czerwona zima Zew Halidonu Dawca David Morreil Piąta profesja Kryptonim „Kowadło' Podwójny wizerunek Rekonstrukcja Przymierze ognia Sieć intryg Przysięsa zemsty Spirala Pandory MILITARY THRILLERS Holden Scott Strategia skorpiona Nosiciel James Cobb Morski myśliwiec David Shobin Centrum Operacja „Burzowy Dostawca Smok" Embrion Michael DiMercuno Wektor zagrożenia Kwiat śmierci Cliff Garnett Grom Obsesja Eric L Harry Reaktor Błysk zagłady Stan krytyczny Inwazja THRILLERY POLITYCZr Strzec i bronić John Altman Gry szpiegów David H. Hackworth Cena honoru Desmond Bagley Na równoważni Richard Herman Bariera Milt Bearden Czarny tulipan Brzemię władzy Fredenck Forsyth Diabelska alternatywa Czarne Skrzydła Dzień Szakala Honor i służba Ikona Na ratunek Polsce Pięść Boga Orle szpony Psy wojny Żelazne Wrota Humphrey Hawksle^ i Ultimatum Gordon Kent Nocna pułapka A. J. Qumnell Mahdi POWIEŚCI SENSACYJNE Misja specjalna Reporter Szlak łez Desmond Bagley Cytadela w Andach Patrick Lynch Fetysz Pułapka Polisa Christopher Reich Wilbur Smith Polowanie Szlak orła Gayle Lynds Układanka THRILLERY POLITYCZNO- Ken McCIure Koń trojański Stephen Frey Depozyt POWIEŚCI SENSACYJNO-PRZYGODOWE Fundusz szakala Desmond Bagley Bnan Callison List Vivera Ostatni rejs informator Sprzysiężenie Clive Cussler Afera śródziemnomorska Atlantyda odnaleziona Gavin Robertson Transakcja JC" Lodowa pułapka THRILLERY PSYCHOLOC Na dno nocy Lisa Gardner Druga córka Operacja JHF" Mąż doskonały Potop Wąż Wir Pacyfiku Donald James Monstrum Dav;d Morreil Skorpion Desperackie kroki Zabójcze wibracje Droga do Sieny Wilbur Smith Pieśń słonia Fałszywa tożsamość THRILLERY MEDYCZNE Robm Cook Dewiacja Gorączka A. J. Ouinnell Stuart Woods Ostre cięcie Człowiek w ogniu Propozycja nie do odrzucenia iwozg Oślepienie w dtzv< lotowaniu Zerwany układ Krąg strachu Robert Ludlum Klątwa Prometeusza IOSEPH MASSUCCI KOD ALFA Przekład Tomasz Wilusz AMBER Tytuł oryginału CODE: ALPHA Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FON1OK Redakcja stylistyczna EUGENIUSZ MELECH Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta ANNA MARIA POTARSKA MACIEJ KORBASINSKI Ilustracja na okładce SCOTTGRIMANDO Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1997 by Joseph Massucci. Ali rights reserved For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2000 ISBN 83-7245-585-6 Dla Patricii _________ Maksymalna izolacja Czwarty poziom zagrożenia biologicznego Obszar skażony Drzwi automatyczne Zakaz wstępu Prolog Wojskowe laboratorium biologiczne BL-4, FortDetrick, Maryland °oniedzAałek, ii stycznia IV/Tamy wyciek! LV1> W sali kontrolnej laboratorium rozległo się wycie syreny, zsynchroni-:owane z migotaniem czerwonej lampki. Dwaj technicy gorączkowo prze-negli wzrokiem po monitorach. - Jest skażenie? - Zaraz zobaczę. W ich uszy wdarł się przeciągły pisk, po którym nastąpił metaliczny trzask. - Sekwencja automatycznego zamykania zakończona. - Jezu! Zatrzasnął się w środku! Burns, naczelny inżynier ośrodka, zsunął na koniec nosa okulary w dru-:ianej oprawce i odwrócił się do jednego z monitorów. - Ricky, co się tu dzieje? Rick, najmłodszy z techników zatrudnionych w laboratorium w Fort Detrick, wciskał kolejne guziki z napisem „reset" i sprawdzał wydruki. - Niczego nie mam. Burns włączył skaner. - Czy są jakieś cząstki stałe w powietrzu? - Nie ma. Powietrze jest czyste. Cokolwiek się tam dzieje, nie spowodowało skażenia. - Włączył alarm ręczny. Pewnie zrobił sobie dziurę w kombinezonie. -Burns spojrzał na monitor ukazujący wnętrze BL-4 i zobaczył doktora Davi-da Frencha, zgarbionego nad blatem niczym krótkowzroczny jubiler. French wyglądał tak, jakby trzymał się za ramię, ale przy tym ustawieniu kamery trudno było dostrzec szczegóły. Burns włączył interkom. - Doktorze, niech pan się odezwie. Cisza. - Jezu - powiedział Rick - on się nie rusza! - Wezwij pułkownika. Natychmiast. Przerażony Rick wybiegł z sali kontrolnej. Z korytarza słychać było od dalający się, zwielokrotniony echem odgłos jego kroków. Burns przycisnął nadajnik do ucha, omal nie wyrywając przewodu ze ściany. - Ochrona, mamy w BL-4 alarm Kod Siedemnasty SIGMA. Powtarzam Kod Siedemnasty SIGMA. Procedura automatycznej izolacji pomieszczeni zakończona. Burns słyszał w słuchawce cichy głos zadający pytania, ale zagłuszałc go wycie syren. Zatkał palcem jedno ucho i krzyknął: - Nic nie słyszę. Mamy tu Kod Siedemnasty. Doktor French potrzebuje pomocy. Prawdopodobnie ma uszkodzony kombinezon. -Spojrzał na monitoi telewizji wewnętrznej. Jedna z kamer wciąż skierowana była na pulpit, ale doktor French zniknął. - Natychmiast przyślijcie tu pułkownika Westbrooka Do sali wpadła Julie Martinelli. Jej biały fartuch powiewał jak peleryna a twarde podeszwy stukały głośno po posadzce. - Co się stało? - spytała, usiłując przekrzyczeć wycie alarmu. - Gdzie doktor French? - W środku - powiedział Burns. - Zamknięty. Julie rzuciła okiem na monitory i sprawdziła wydruki. - Powietrze nie jest skażone. Co on tam robi, do cholery? - Włączył alarm - krzyknął Burns. - W tym hałasie nic nie słyszę. - Julie wcisnęła jakiś guzik i syren* ucichła. Czerwone światło migało dalej, wyłączyć je mógł tylko dowódca ośrodka. - Nie widzę go. - Julie dwiema kamerami sprawdziła wnętrze laborato rium. - Gdzie on jest? Burns wzruszył ramionami. - Jeszcze przed chwilą był przy pulpicie. - David - rzuciła Julie do interkomu - odezwij się. I tym razem żadnej odpowiedzi. - Mam złe przeczucia. Ostatnio dziwnie się zachowywał... miał takie nieobecne spojrzenie, zamknął się w sobie, jakby coś knuł. - Julie zrobiłf jedną z kamer zbliżenie stanowiska roboczego doktora Frencha i powoli prze sunęła nią z lewa na prawo. Zobaczyła włączony generator promieni gamma. .. kolby... fiolki oznakowane etykietami z napisem „Wirus paciorkowej grupy A". - David, ty głupi sukinsynu! - Zdjęła kitel i z głośnym hukiem otworzyła szafkę z kombinezonami. 10 Burns odsunął się od konsoli. - Mogę spytać, co ty właściwie robisz? Julie włożyła nogi w jednoczęściowy kombinezon z poliuretanu, jej drugą rę, który nazywała płaszczem profilaktycznym, i podciągnęła go do pasa. - Idę tam. - Nigdzie nie pójdziesz - powiedział Burns. - Tylko pułkownik może (lokować te drzwi. Poza tym już tu idą ludzie z ochrony. - Nie będę czekać. Burns stanął jej na drodze. - Masz niewielkie szansę... - Przepraszam. - Julie ominęła go, usiadła przy jednym z komputerów ilogowała się do systemu alarmowego. KOD DOSTĘPU? - Nawet o tym nie myśl - powiedział Burns. - Pułkownik nie lubi, kie-studenci dekompilują komputerowy kod systemu alarmowego. Julie pisała, wciskała enter, pisała... ODMOWA DOSTĘPU DO LABORATORIUM. Pisała dalej. MAKRO SKOMPILOWANE. KONTYNUOWAĆ? - Tak, proszę - powiedziała do ekranu, po czym wcisnęła enter. PROSZĘ CZEKAĆ. - Julie, niepokoisz mnie - powiedział Burns, patrząc na nią. MAKRO ZAKOŃCZONE. - Bułka z masłem - powiedziała i wprowadziła ostatnią komendę. LABORATORIUM OTWARTE. - Jest! - Przez ciebie będę miał kłopoty - mruknął Burns. Julie naciągnęła kombinezon na ramiona i wcisnęła ręce w rękawy, po :ym z niemałym trudem wsunęła dłonie do rękawic. Na koniec włożyła łptur i szczelnie go zapięła. Zaczęła kręcić zaworem zamontowanym w cięż-ich stalowych drzwiach, aż otworzyły się z głośnym sykiem. - Gdyby przylazł tu pułkownik, powiedz mu, że mam dla niego łami-lówkę. - Może powiesz mi wreszcie, o co... Grube na trzydzieści centymetrów drzwi z nierdzewnej stali zamknęły ię za Julie z metalicznym trzaskiem. Burns pokręcił głową. - Jesteś niebezpieczną kobietą- mruknął. W laboratorium Julie podłączyła kombinezon do jednego ze zwiniętych irzewodów z powietrzem, zwisających z sufitu. Usłyszała głośny syk powietrza. Osłona na twarz, działająca jak szkło powiększające, zniekształcała wszystkie przedmioty znajdujące się poza zasięgiem rąk. 11 Laboratorium mogło przyprawić o klaustrofobię. Było zagraconym, al bardzo nowoczesnym pomieszczeniem, pełnym wirówek, inkubatorów, za mrażalników, stolików i stanowisk roboczych z komputerami. Julie rozej rżała się, ale nikogo nie zauważyła. Słyszała płynące z dyktafonu dźwięk koncertu fortepianowego Mozarta, zagłuszane jej własnym oddechem. - David? Żadnej odpowiedzi. Julie podeszła do stolika. Przyjrzała się pojemni kom z kulturami bakterii, zlewkom... generatorowi promieni gamma... strzy kawkom... a potem fiolkom umieszczonym w stojakach. Pierwszy z nici oznakowany był napisem „Wirus paciorkowca grupy A", a drugi „Tetrodo toksyna". Julie zaczęła się pocić. - Boże! - Głowa... boli mnie głowa. Julie odwróciła się. Od razu rozpoznała doktora Frencha -jego ogoloni na zero głowę, fantazyjnie podkręcone wąsy. Wystarczyło jednak spojrzei na wykrzywioną twarz doktora, schowaną za powiększającą osłoną, by stwier dzić, że coś jest nie w porządku. Julie zawrzała gniewem. - Ty sukinsynu! Zrobiłeś to, prawda? Spodziewała się, że usłyszy kolejny filozoficzny wykład na temat posze rzania granic nauki. Ale on nie powiedział nic. - David, kazałeś mi, żebym obiecała... Urwała w pół zdania. Jej szeroko otwarte oczy wpiły się w kroplę krw na czubku palca białej poliuretanowej rękawicy Frencha. Zmartwiała ze zgro zy. Czy on wie, że jest ranny? - Twój palec... Wyciągnął go w jej stronę. - Głupota... chwila nieuwagi... nawet nie poczułem ukłucia. Julie dotknęła jego ramienia. - Zabiorę cię do odkażenia. Oczy doktora przesłoniła mgła. Jego kombinezon był od wewnątrz mo kry od potu. Zmusił się do żałosnego uśmiechu. - Armia czerwonych mrówek drąży mi dziurę w mózgu. - David? French wbił w nią wzrok. Jego dolna warga drżała. Majestatyczne pięk no koncertu Mozarta przerodziło się w drażniący uszy dysharmoniczny ło mot. - Julie, boli mnie głowa... Zaniósł się kaszlem. Na osłonę twarzy prysnęła krwawiąca ślina. Wycia gnał rękę w stronę butelek stojących na stole i ku swojemu przerażeniu uświa 12 % imił sobie, że nie panuje nad nią. Julie wpatrywała się jak zahipnotyzowa- w jego dygoczące palce. Ręka Frencha zaczęła wyginać się na wszystkie •ony jak w jakimś egzotycznym tańcu. Mięśnie odmówiły posłuszeństwa. - Gancyk... gancyk... gancyk... - Głos uwiązł mu w gardle. Julie złapała doktora Frencha za ramiona i próbowała posadzić na stoł- i. French, rozpierany dziką, nieokiełznaną energią, zamachnął się i uderzył od dołu w pleksiglasową maskę. Oszołomiona Julie zatoczyła się do tyłu opadła na jeden z dwóch znajdujących się w laboratorium mikroskopów nelowych. Czterystukilogramowe urządzenie zakołysało się. French pa- zył zdumiony tym, co zrobił, jakby nie zdawał sobie sprawy ze swojej siły. Po chwili zwalił się na podłogę z twarzą wykrzywioną cierpieniem. Jego :ce i nogi drgały w gwałtownym tańcu śmierci. Złapał się za kombinezon okolicach szyi i pociągnął w dół, rozrywając materiał. - Gorąco... strasznie gorąco! Na oczach przerażonej Julie organizm biochemika uległ gwałtownemu dwodnieniu. Popękane naczynia włosowate nadały jego pomarszczonej korze czarnosiny odcień. Działo się to wszystko w błyskawicznym tempie, ik na przyśpieszonym filmie. Julie niepewnie cofnęła się o krok. - David... ty głupi sukinsynu... Wreszcie doktor French znieruchomiał - było po wszystkim. Leżał skur-zony, z powyginanymi kończynami - tylko podmuch powietrza z przewo-[u przyczepionego do sufitu sprawiał, że jego kombinezon pulsował, jakby yciąż tliło się w nim życie. Czerwonożółta ciecz wylewała się z dziury w ma-eriale, tworząc odrażającą kałużę. Julie uklękła i oddychając głęboko, spojrzała przez osłonę na to, co zo-tało z twarzy doktora. Jego oczy otworzyły się i spojrzały na nią. Twarz >okryta bąblami w niczym nie przypominała ludzkiego oblicza. Doktor French losłownie roztopił się w kombinezonie. Nagle jego ręka chwyciła jej nadgarstek wciąż zadziwiająco silnymi paliami. Na oczach przerażonej Julie zniekształcona twarz Frencha rozchyliła »ię w miejscu, gdzie powinny być usta, jakby konający pragnął coś powie-Izieć. Ohydny jęk, który wyrwał się z jego gardła, brzmiał jak wycie umiera-ącego wilka. Julie zaczęła krzyczeć, ale żaden dźwięk nie mógł przeniknąć przez gru-t>e na trzydzieści centymetrów metalowe ściany laboratorium. Część pierwsza Wiatry śmierci ¦ Myślałem, że już nigdy nie zobaczymy tego, co widzieliśmy zaledwie kilka miesięcy temu - matki próbującej ochronić swoje dziecko, odpędzającej rękami niewidzialne wiatry śmierci. Prezydent George Bush Rozdział 1 Kumar, Irak Wtorek, 12 stycznia Siedem kilometrów od osady Tarra zauważyła pierwsze oznaki świadczące o tym, że stało się coś niedobrego: z tumanem piasku wyłoniła się )rocesja ludzi i karawana maszyn, wycofujących się z miejsca, które mogło jyć tylko polem bitwy. Mijała nielicznych ocalałych osadników - starców osierocone dzieci, z głowami zawiniętymi w howh. Niektórzy płakali, ale większość szła przed siebie z rezygnacją. Mijała żołnierzy wlokących za sobą carabiny, uciekających przed wrogiem, któremu ich broń nie mogła zrobić crzywdy. Tarra jechała dalej. Dobrze znała tę pustynię i pewną ręką prowadziła Iżipa po nierównych drogach. To był jej dom. Całą swoją buntowniczą młodość spędziła wśród piasków pustyni. Brała zakręty ze zbyt dużą prędkością, doganiając na wydmach coraz to nowe grupki zdezorientowanych uchodźców. Niektórzy mężczyźni uważali ją za atrakcyjną- miała uwodzicielskie •ysy twarzy, krótkie czarne włosy i ciemnozielone oczy, których spojrzenie jrzeszywało człowieka niczym sztylet. Tarra nie była typem kobiety, o którą sojedynkowaliby się rycerscy mężczyźni. Przypominała pięknego dzikiego icota z leśnej głuszy, którego nie można oswoić. Zresztą nikt nie chciał tego zrobić -jej głęboka pogarda dla mężczyzn była w tych okolicach wręcz legendarna. Zatrzymała dżipa na skraju osady, skupiska nędznych chat niedbale ogro-Izonego drutem kolczastym, na którym wisiały tablice z plamami czerwonej farby oznaczającymi jakieś tajemnicze arabskie ostrzeżenie. Dalej nie ośmieliła się jechać. Uśmiechnęła się do swojego pasażera, a jej przenikliwe oczy rozbłysły. Do tego jednego jedynego mężczyzny nie żywiła pogardy, a wręcz czuła 2-Kod Alfa 17 głęboki szacunek. Onieśmielał ją samym swoim wyglądem, ubrany w niena gannie skrojony jedwabny garnitur z czerwonym krawatem, kontrastującyn z jego ciemną twarzą. Na uśmiech Tarry odpowiedział nietypowym dla Ara bów chłodem. Na imię miał Banna. Przyjechał tu przez prostą ciekawość. Wstał, zdjął okulary przeciwsłoneczne i przyłożył do swoich ciemnych zimnych oczu silnie powiększającą lornetkę. Z oddali dobiegało żałobne za wodzenie, ale nie dało się stwierdzić, czy dźwięk ten wydawał człowiek, cz^ też zwierzę. Banna rozejrzał się po osadzie. Dla niego oględziny tego miej sca były zwykłą rzeczą, ćwiczeniem wojennym. Początkowo nie zauważy nic niezwykłego. Tyle tylko, że chaty z drewna i słomy, które od pokolei toczyły bój z napierającą nieuchronnie pustynią, stały teraz puste. Nie do strzegł żadnych ludzi, żadnego ruchu. Wszędzie tylko piasek zbierający sii w wydmach i strużkach, piętrzący się pod ścianami budynków. Przyjrzał si< drodze, dzielącej osadę na pół. I wtedy zauważył ciała. Całą masę ciał. Ko biety skulone w drzwiach z dziećmi w ramionach, mężczyźni leżący na dro dze. wyciągający bezradnie ręce w poszukiwaniu pomocy. A między nim trupy mułów i psów. Kumar stał się martwą osadą. Banna opuścił lornetkę, zastanawiając się, jak mogło dojść do czego; takiego. Zatruta woda? Nie, śmierć nadeszła zbyt szybko i nie oszczędził: nikogo. Nalot? Nie było lejów po bombach. Banna spojrzał przez lornetkę na tory kolejowe, biegnące po grzbiecie gór skim, oddalonym o trzysta metrów od osady. Przez zasłonę kurzu widać byh zarys unieruchomionej dieslowskiej lokomotywy i kilku przewróconych wago nów. Jeden z nich był cystemąprzewożącąniebezpieczne płyny, już dawno opróż nioną ze śmiercionośnej zawartości. Mieszkańcy Kumar mieli pecha. Ich dom> stały na drodze wiatru, który przyniósł śmierć o wiele straszniejszą niż naciera jące wojsko. Banna uśmiechnął się, rozbawiony tą absurdalną tragedią. - Abdul Banna! Banna odwrócił się, by sprawdzić, kto tak ostentacyjne woła go po imię niu. Wzdłuż ogrodzenia z drutu kolczastego nadchodziło kilku żołnierza ubranych w kombinezony, umożliwiające walkę w skażonym środowisku Były grube i obszerne, z rękawicami i butami; na każdym widniał emblema elitarnej irackiej Straży Republikańskiej. Ich maski przeciwgazowe, z długi mi ryjami i dużymi szklanymi okularami, mogły przestraszyć dzieci. Żołnierz idący na czele zatrzymał gestem pozostałych i podszedł do dżi pa. Zdjął maskę i westchnął ciężko. Był potwornie spocony; ciężki kombi nezon pozbawiał go resztek energii, pozostałej po wydarzeniach ostatnicł dwudziestu czterech godzin. Irakijczyk miał za sobą długi, ciężki dzień, tal zły, że gorszych nie było nawet na wojnie. Banna znał tego człowieka. Te generał dywizji Wafiq Sabri, iracki szef sztabu. 18 - Nie zazdroszczę ci, Sabri - krzyknął Banna po arabsku. - Ale czemu ie tu wezwałeś? Przecież to nie moja sprawa. Generał Sabri wgramolił się do dżipa i zwalił się na siedzenie obok Ban-wzbijając kurz ze skórzanego obicia. Nakazał kobiecie siedzącej za kie-vnicą, by zostawiła ich samych. Tarra spojrzała pytająco na Bannę. - Ona zostanie - powiedział Banna. Generał nie czuł się pewnie w jej towarzystwie, ale skinął głową z rezy-acją. Nie miał siły kłócić się w tym upale. - Dziś w nocy ta osada zostanie zasypana, a wraz z tym w niepamięć jdzie wszystko, co dziś się tu zdarzyło. Rano pociąg dojedzie do swojego inktu przeznaczenia. Banna wzruszył ramionami. - No to czego chcesz ode mnie? - Operacja Uprząż. On chce to załatwić zgodnie z twoim planem. Allach ił nam niepowtarzalną okazję. Masz natychmiast przystąpić do działania. Banna pozwolił sobie na ironiczny uśmieszek. - Jestem pełen podziwu dla przenikliwości prezydenta. W końcu przy-lał, że jego broń i wojsko są bezużyteczne. - Twój plan na nowo obudził w nim nadzieję - powiedział Sabri. - Jest otów zaryzykować następną świętą wojnę. Wkrótce nastąpi kolejny nalot, my nie możemy walczyć z napastnikami w powietrzu i nie mamy marynar-i wojennej. Nasze czołgi są zniszczone, wojska rozbite Mordercy uderzą nowu, tym razem na nasze laboratoria, które produkują tyle uranu, że nie tarczyłoby go do zasilania zegara. Ale ty... - wymierzył palec wskazujący / Bannę - .. .ty jesteś jego tajną bronią. Możesz zrobić to, czego nie potrafi rmia. I niechaj Allach broni ludzkość przed twoim gniewem. - Obchodzi mnie tylko to, czy będzie w stanie mi zapłacić. Generał Sabri skinął głową. - Pierwsza rata w wysokości osiemdziesięciu milionów funtów została vpłacona w londyńskim oddziale Bank of Credit and Commerce Internatio-ial, tak jak prosiłeś. Zgłosisz się do mnie... - Będę pracował z ludźmi, których sam wybiorę. Plan jest mój i ja go wy-ionam. Nie zdradzę szczegółów Uprzęży nikomu, a zwłaszcza tobie. Kiedy stąd Ddjadę, więcej mnie nie zobaczysz. Stanę się niewidzialny, tak jak moja broń. Nie ma odwrotu, Sabri. Powiedz mu, że będzie miał swoje zwycięstwo. Generał i najemnik spojrzeli na siebie - dwaj żołnierze o jakże odmiennych sposobach walki. Sabri wiedział, że nie ma sensu dłużej przeciągać dyskusji; klamka zapadła. Myślał z narastającym strachem o tym. jak bardzo świat zmieni się wkrótce za przyczyną człowieka, który w tej chwili siedział obok niego. Wiedział, że Banna jest gotów na wszystko. Ani przez chwilę nie wątpił, że jego potworny plan powiedzie się. 19 - A zatem niech się stanie, jak mówisz. Niech się dzieje wola Allacha. Banna skwitował słowa generała pogardliwym prychnięciem i otarł czoło jedwabną chusteczką. Allach nie miał tu nic do gadania. Była to czysto ekonomiczna decyzja -bliskowschodni naród nie mógł pokonać sojuszu, na którego czele stały supermocarstwa. Atak należało więc przeprowadzić w inny sposób - opracowany przez niego, Abdula Bannę. Oczy Sabriego stały się nieobecne, jakby oślepiły je promienie słońca odbite od białego piachu. Przez długą chwilę siedział bez ruchu, nic nie mówiąc. Wreszcie Banna powiedział: - Jest jeszcze jedna sprawa: nigdy więcej nie wypowiesz mojego imienia Sabri zrozumiał, że od tego dnia Abdul Banna przestanie istnieć. - Pod jakim imieniem będziesz występował? - Pasjonuje mnie mitologia grecka. - Banna założył okulary przeciwsłoneczne i musnął palcem podbródek uroczej Tany. - Mężczyźni nie śmią spój rżeć jej prosto w oczy: biorą ją za Gorgone, gdy tak naprawdę jest Ateną. Odpowiedziała mu szatańskim uśmiechem. - A więc to ja będę Gorgoną- powiedział Banna. Rozdział 2 Okręg Annę Arundel, Maryland Czwartek, i 4 stycznia Doktor Reinhard Sterling podszedł do ostatniej taksówki czekającej poi międzynarodowym lotniskiem Baltimore/Waszyngton, wrzucił nesese i teczkę na tylne siedzenie i wgramolił się do środka. Miał dosyć wszystkie! lotnisk, tak samo jak chyba wszyscy jego współpasażerowie, lecący rejsen Lufthansy numer 407 z Frankfurtu. Samolot spóźnił się o trzy i pół godzin; z powodu fałszywego alarmu bombowego na niemieckim lotnisku. A tera: Sterling musiał dostać się o północy do stolicy Stanów Zjednoczonych; ci gorsza, już o wpół do ósmej rano miał ważne spotkanie z amerykańskin senatorem. Koszmar. - Proszę mnie zawieźć do Waszyngtonu - powiedział do kierowcy. P< angielsku mówił z silnym niemieckim akcentem, mimo że od trzydziestu la był obywatelem Stanów Zjednoczonych. - Sutton House. Taksówkarz, sympatyczny stary Murzyn o ujmującym uśmiechu, kiwną głową i odjechał spod terminalu. Podliczył w myślach swoje dzisiejsze za 20 »bki. Przeszło czterysta dolarów. Ten kurs - pięćdziesiąt dolarów plus napi-ek - oznaczał, że będzie to najlepsza noc w tym tygodniu. - Tak jest - powiedział taksówkarz do swojego pasażera. - Późna pora i przyjazd do miasta. - Jeszcze jak - odparł doktor Sterling. Miał sześćdziesiąt cztery lata i czuł ę teraz bardzo zmęczony. Nie był w nastroju do rozmowy, z czego taksów-arz natychmiast zdał sobie sprawę. Wóz zjechał na autostradę i ruszył na ołudniowy zachód w stronę Dystryktu Kolumbii, pozostawiając z tyłu świa-a lotniska. O tej porze był mały ruch, dzięki czemu kierowca mógł docisnąć edał gazu. Doktor Sterling zamknął oczy i odprężył się po raz pierwszy od wyjazdu Genewy. Miał nawet ochotę się zdrzemnąć. Od chwili, kiedy przed dwoma niami dostał ten teleks, sen był dla niego czymś nieosiągalnym; co więcej, el jego podróży zmienił się zasadniczo, gdy przyszła niespodziewana wia-omość od senatora Bakera. Sterling miał tu przyjechać w interesach i przy kazji wygłosić krótki referat na konferencji biologów molekularnych w Fort )etrick. Teraz jednak jednym z najważniejszych punktów wizyty było spo-kanie na Kapitelu. A wszystko to z powodu błędu popełnionego przez ja-:iegoś naukowca. Doktor Sterling dowiedział się o wypadku w Fort Detrick : biuletynu informacyjnego w tym samym czasie, co pozostali członkowie vspólnoty naukowej. Oni jednak nie znali całej prawdy. Teleks od senatora iakera potwierdził najgorsze obawy Sterlinga: wojskowi zapragnęli poba-vić się w Boga, co pociągnęło za sobą straszne konsekwencje. Idioci! Ten Izień kiedyś musiał nadejść. Wkrótce ruch uliczny przerzedził się na tyle, że tylko w oddali widać było wiatła pojedynczych samochodów. Taksówkarz włączył radio, w którym akurat ozważano różne możliwości wybuchu kolejnej wojny w Zatoce Perskiej. - Myśli pan, że Saddam ma bombę? - rzucił taksówkarz przez ramię. -Dzy zrzuci ją na Żydów? Doktor Sterling nie odpowiedział. Zapadł w niespokojny sen, cichy szum silnika działał na jego skołatane nerwy jak środek uspokajający. Taksówkarz wzruszył ramionami i zostawił pasażera w spokoju. Ściszył radio. Drzemka doktora Sterlinga okazała się krótka. Kierowca rzucił okiem w lusterko wsteczne i zauważył, że dogania go jakiś samochód. Przełknął ślinę, gdy wóz podjechał tak blisko, że jego światła zniknęły pod klapą bagażnika taksówki. - Co on robi, do diabła? - Zerknął w lusterku na pasażera, który wyglądał na pogrążonego w głębokim śnie. Na desce rozdzielczej jadącego z tyłu samochodu zaczęło migać niebieskie światło. - Cholera. 21 Taksówkarz spojrzał na prędkościomierz. Przekroczył dozwoloną prędkość o dziesięć kilometrów - nędzne dziesięć kilometrów na godzinę! Zirytowany zjechał na pobocze i przy wtórze grudek żwiru uderzających o podwozie zatrzymał wóz. A jednak ta noc nie będzie udana. Doktor Sterling ocknął się. Co się dzieje? Czemu zatrzymaliśmy się? - Gliny - powiedział taksówkarz, otwierając drzwi. Doktor Sterling wyjrzał przez tylną szybę. Zobaczył podświetloną od tyłu sylwetkę barczystego mężczyzny w mundurze, z szerokim policyjnym kapeluszem na głowie. - Proszę ze mną powiedział policjant. Był to rozkaz, nie uprzejma prośba. Tak jest, panie władzo. - Taksówkarz wysiadł z wozu i zniknął. Doktor Sterling usłyszał oddalające się kroki dwóch mężczyzn. Spojrzał na zegarek, zamknął oczy i nerwowo podrapał się po krotko przystrzyżonej brodzie. Czy uda mu się jeszcze tej nocy przespać się w ciepłym łóżku? Nagle drzwi taksówki otworzyły się na oścież i do środka wśliznęło się troje iudzi. Dobrze zbudowana kobieta o krótkich czarnych włosach zepchnęła doktora Sterlinga na środek tylnego siedzenia i wbiła mu w żebra jakiś metalowy przedmiot. Doktor uchylił się odruchowo. - Co to ma znaczyć? - powiedział. - Kim jesteście? Co robicie? - Nikt nie odpowiedział. Spojrzał na kobietę i z przerażeniem zauważył, że na jej twarzy maluje się wyraz ni to rozbawienia, ni to pogardy. Mężczyzna siedzący za kierownicą, śniady, budzący lęk gbur z czarną brodą i płaskim nosem, wrzucił pierwszy bieg i wjechał na autostradę. Najgorsze obawy doktora potwierdziły się, kiedy zobaczył przejeżdżający obok nieoznakowany wóz policyjny. Siedział w nim umundurowany policjant w kapeluszu. Co stało się z taksówkarzem? Kim są ci ludzie? Na litość boską, co się dzieje? Tarra podała neseser i teczkę Sterlinga dystyngowanemu dżentelmenowi siedzącemu obok kierowcy. Doktor Carl Wynett, zwany Biznesmenem, mógł uchodzić za bliźniaczego brata Sterlinga. Podobnie jak on roztaczał wokół siebie aurę uczoności. Był średniego wzrostu, miał siwe włosy, wystający brzuch i oczy naukowca. Otworzył sfatygowaną teczkę Sterlinga i zaczął ją skrupulatnie przeszukiwać w świetle małej latarki. Sterling patrzył na niego z zaciekawieniem. Czego ten człowiek chciał? Czego szukał? - Może ktoś wreszcie powie mi, o co chodzi? Tarra zacisnęła dłoń na ramieniu doktora Sterlinga. - O nic nie pytaj. - Mówiła z obcym akcentem, prawdopodobnie arabskim, ale Sterling nie był tego pewien. Poczuł zapach jakichś dziwnych perfum. 22 tmm - Pozwól mu mówić - polecił Biznesmen. Mówił z akcentem niemiec-im, ale jego wyszukany sposób wyrażania się świadczył o tym, że jest poli-lotą. Tarra dźgnęła doktora Sterlinga w żebra lufą walthera. - Mów do niego. Doktor Sterling był zbyt przerażony, by cokolwiek powiedzieć. Tarra dźgnęła go mocniej. - Mów! - Dokąd... dokąd mnie wieziecie? Nie podnosząc głowy znad teczki doktora, Biznesmen rzucił: - Jeszcze raz. Kolejne silne szturchnięcie. - Możecie zabrać moje pieniądze... wszystko. Mam przy sobie tysiąc olarów. Tarra zaśmiała się szyderczo. - Nie potrzebujemy twoich pieniędzy... - Cicho! - rzucił Biznesmen. Spojrzał surowo na Sterlinga. - Jeszcze iz! Sterling oddychał ciężko. Kręciło mu się w głowie. - Nie chcę żadnych kłopotów. Jestem doktorem... biochemikiem... ju-"o mam wygłosić referat na konferencji w Marylandzie. - Nie chcę żadnych kłopotów - powiedział Biznesmen, nie przerywa-\c grzebania w teczce Sterlinga. Idealnie naśladował tembr i ton jego gło-u. - Jestem doktorem. Biochemikiem. Jutro wygłoszę w obecności moich zanownych kolegów referat na konferencji organizowanej przez Amery-ańskie Towarzystwo Mikrobiologiczne w Fort Detrick. Podobieństwo było uderzające. - Rozpracowałeś go - rzucił kierowca, szczerząc zęby w uśmiechu. Tarra irzytaknęła. Biznesmen zamknął teczkę i powiedział: - Widzę tu tekst pańskiego przemówienia i wstępną wersję jeszcze nie-atytułowanej pracy na temat enzymów. Mimo to czegoś mi brakuje. Pańska ekretarka potwierdziła, że jutro o siódmej trzydzieści rano ma pan spotka-lie na Kapitolu, a nie znalazłem tu żadnej korespondencji z tym związanej, estem pewien, że zabrał ją pan ze sobą. Doktor Sterling nie odezwał się. - Jestem pewien, że zabrał ją pan ze sobą - powtórzył Biznesmen. Tarra złapała doktora Sterlinga za klapy i wsunęła rękę do wewnętrznej :ieszeni marynarki. Wyjęła z niej czarny skórzany portfel i podała go do irzodu. Sterling uznał, że żaden opór nie ma sensu; ci ludzie i tak wezmą to, :o chcą, z jego pomocą czy bez. Biznesmen obejrzał bilety lotnicze, kartę 23 członkostwa w Narodowej Akademii Nauk, harmonogram podróży, zawie rający potwierdzenie rezerwacji pokoju w hotelu Sutton House, kartę iden tyfikacyjną pracownika GenTech Laboratories - aż wreszcie znalazł teleks który przeczytał ze szczególnym zainteresowaniem. - Mam to - powiedział, kierując światło latarki na świstek papieru. -Osobiste zaproszenie na spotkanie z senatorem Michaelem Bakerem juto o siódmej trzydzieści w celu przedyskutowania wypadku w laboratorium Żadnych szczegółów. - Zaświecił latarką w twarz Sterlinga. - Proszę o wy jaśnienia, doktorze. Czy przyczyną tego spotkania jest niezgodny z prawen eksperyment genetyczny? Doktor Sterling nie miał już żadnych wątpliwości. Ci ludzie go zabiją. Biznesman dał znak ledwo zauważalnym skinieniem głowy i Tarra dwo ma szybkimi, mocnymi ciosami łokcia złamała Sterlingowi dwa żebra. Doktor wrzasnął z bólu - Tarra była obdarzona siłą potężnie zbudowa nego, dwa razy większego od niej mężczyzny. Przygotowała się do kolejne go ciosu, ale Sterling, rozpaczliwie łapiąc ustami powietrze, uniósł rękę. - Wiem tylko to, co piszą gazety. Nikt mi jeszcze nie podał szczegółów - Kłamiesz. - Półtora kilometra - ostrzegł kierowca, włączając światło nad przedni; szybą. Nie mieli czasu. Biznesmen włożył portfel doktora Sterlinga do wewnętrznej kieszeń marynarki, po czym wpił się wzrokiem w jego twarz niczym chirurg pla styczny podziwiający swoje dzieło. - O czym zapomnieliśmy? - Ma inne okulary niż ty - zauważyła Tarra. - Daj mi je. Tarra zdjęła doktorowi okulary i podała je Wynettowi. Doktor Sterling zamrugał bezradnie oczyma. Wnętrze samochodu stałi się niewyraźne, zamazane. - Jego broda jest rzadsza i siwa - powiedział kierowca, obserwując dok tora w lusterku wstecznym. - Tak, tak, zajmę się tym. Co jeszcze? - Jego sygnety i zegarek - powiedziała Tarra. Ściągnęła je bezceremo nialnie z dłoni Sterlinga i podała Biznesmenowi. Taksówka wjechała na dobrze oświetlony parking i zatrzymała się prz; wynajętym czarnym thunderbirdzie turbo coupe. O tej porze nie było tu in nych samochodów, tylko po drugiej stronie wielkiego placu stało parę ciężą rowek z włączonymi silnikami. Skoro tylko taksówka zatrzymała się, Biz nesmen wysiadł, zabierając ze sobą neseser i teczkę doktora Sterlinga. Zajrzą do samochodu przez spuszczoną szybę i powiedział do swoich wspólników - Wszystko jasne? 24 Tarra skinęła głową z zimną pewnością siebie. - Nikt nie znajdzie jego szczątków. Doktor Sterling, choć drżał na całym ciele, powiedział zadziwiająco spo-ijnym tonem: - Mogę dać wam pieniądze. Ile tylko zechcecie. Mój pracodawca da am wszystko, czego sobie zażyczycie. Wszystko. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Skazany na śmierć nauko-iec spojrzał z nadzieją na twarze porywaczy, szukając choć cienia współ-ucia, ale ujrzał zimne twarze ludzi, którzy wiedzieli, czego chcą i jak to lobyć. Biznesmen odszedł od okna i usiadł za kierownicą thunderbirda. Chwilę iźniej obu samochodów nie było już na parkingu. Rozdział 3 "ranica Iraku łątek, i5 stycznia, godzina 2.00 ^ir, mamy kłopot- powiedział pilot marynarki wojennej, kapitan John JBarron. Jako jeden z najbardziej doświadczonych w piechocie morskiej pi-ttów helikopterów CH-53E super stallion Barron nie niepokoiłby się o bezpie-reństwo swojej maszyny, gdyby nie miał po temu odpowiednich powodów. Major sił specjalnych Joseph Marshall odpiął pas, wstał z fotela obser-atora i spojrzał przez ramię pilota na monitor. Jego skupione ciemne oczy piły się w rozhasany zielony punkcik to pojawiający się, to znikający, od-alający się od grupy po nieprzewidywalnym torze. Marshall pomyślał, że :n rosyjski pilot to cholerny akrobata. Jego surowe rysy twarzy wyostrzyły ię jeszcze bardziej, kiedy pilot śmigłowca włączył odwzorowanie rzeźby :renu, znajdującego się sto dwadzieścia metrów w dole. Major wyjrzał przez zybę, po czym skierował wzrok z powrotem na monitor. Burza piaskowa iemal całkowicie ich oślepiła. Byli za nisko na takie zabawy. - Kiedy dolecimy na miejsce? - spytał. - Za cztery minuty. Marshall od samego początku wiedział, że ta wspólna misja z Rosjana-li to błąd. Za dużo polityki, za mało planowania. Zero pracy zespołowej. Rosjanie jakoś nie mogli pogodzić się z istnieniem jednostek antyterrory-tycznych, wchodzących w skład zachodnich sił specjalnych. Ta misja była olitycznągrą, umową dyplomatyczną między sojusznikami, na mocy której 25 Rosjanie dostali zgodę na załatwienie drania, który strącił rakietą ziemia -powietrze samolot pasażerski Aerofłotu lecący do Azerbejdżanu. Do diabła z Rosjanami. Marshall chciał sam dopaść Gorgone. Wedłu wywiadu amerykańskiego właśnie tu znajdował się obóz szkoleniowy tęgi drania. Podobne informacje miał Mossad, a także Rosjanie. Nie można tra cić cierpliwości, kiedy Gorgona jest tak blisko! - Sukinsyn wyłamał się z szyku - powiedział Barron, patrząc na ma newrujący rosyjski śmigłowiec. W jego głosie brzmiało napięcie. - Wyprze dził nas. - Kolejny podmuch wiatru uderzył w super stalliona, strząsając kro ple potu z włosów pilota na jego czoło. - Zniknął z naszego radaru. A ja n cholery nie widzę w tym bajzlu. Jezu, co ten dupek robi? Marshall doskonale wiedział, co robi Rusek. Zamierzają zrównać obó Gorgony z ziemią, zarzucić go gradem pocisków. Zerknął kątem oka na sie dzącego po jego stronie drugiego pilota, kapitana Davida Johnsona, któr zachowywał kamienny spokój, jakby znajdował się w symulatorze, a nie ata kował fortu najbardziej niebezpiecznego terrorysty na świecie. Johnson uniós kciuk do góry. Lecieli najszybszym i najzwrotniejszym śmigłowcem na świe cie, idealnie nadającym się do penetracji terytorium wroga na małej wyso kości z dużą prędkością. Marshall klepnął kapitana Barrona w ramię. - Miejmy nadzieję, że ta zła pogoda będzie nam sprzyjać. Nie pozwolę by ruski zmusił mnie do odwołania akcji ze względu na bezpieczeństwo na szych ludzi. - Tak jest, sir. Marshall wgramolił się z powrotem do kabiny transportowej super stal liona i powiódł wzrokiem po twarzach dwudziestu komandosów pod jegi dowództwem, siedzących ramię przy ramieniu na fotelach. Ich sprzęt urno cowano do kadłuba. Wszyscy ubrani byli w jednakowe mundury maskujące ale każdy miał taką broń, jakiej sobie zażyczył - od pistoletów maszyno wych ingram po półautomatyczne karabiny franchi SPAŚ-12. Nikt się ni odzywał; nikt nie ruszał się z miejsca. Podkomendni Marshalla zachowywa li swoje myśli dla siebie, niecierpliwie oczekując lądowania. - Trzymajcie się, damulki - krzyknął major, kierując się na tył śmigłow ca. - Za trzy minuty będziemy na miejscu. - Co jest, Joe? - zapytał starszy sierżant sztabowy J.C. Williams, praw; ręka Marshalla. Ten potężnie zbudowany Murzyn nauczył wszystkich podko mendnych majora, jak trzy razy z rzędu trafić z karabinu snajperskiego re mington 40XB w dwucentymetrową uszczelkę z odległości dwustu metrów Marshall i Williams wspólnie zebrali i tak wyszkolili elitarny oddział, by móg on poradzić sobie z każdą grupą terrorystyczną, w każdym miejscu, o każde porze. Wkrótce okaże się, na ile to szkolenie było skuteczne. 26 Marshall podszedł do sierżanta i oparł się plecami o kadłub. Nawet w sła-n czerwonym świetle kabiny widać było, jak bardzo jest blady. - Nasi rosyjscy przyjaciele grająz innych nut - stwierdził. - Chcąpierwsi )być nagrodę, roznieść obóz Gorgony swoimi śmigłowcami. Zależy im na X, żeby nie zostawić nam żadnego terrorysty. Williams, ze zmarszczonym czołem, powiedział głębokim barytonem: - Dla niskich liczą się tylko krwawe naloty. Tego nauczył ich Afgani-n. Załatwią całą sprawę swoimi maszynami... Rozległ się sygnał ostrzegający o ataku rakietowym i śmigłowiec nagle .echylił się w prawo. - Zostaliśmy namierzeni! - krzyknął pilot przez interkom. - Obniżam Pi!ot zwiększył moc silnika i skierował śmigłowiec w dół, próbując zmylić ilatującą rakietę Potężne uderzenie w dolną część kadłuba omal nie roze-ało maszyny na pół. Żołnierze zaczęli krzyczeć. Jezu Chryste! - wrzasnął Williams. Marshall natychmiast zerwał się na nogi i przeszedł do kokpitu - Barroni Odezwij się! Przed śmigłowcem pojawił się błysk, któremu towarzyszył ogłuszający k. Marshall instynktownie zasłonił twarz dłońmi; przednia szyba rozsypa-się w drobny mak. Do kokpitu wdarł się straszliwy wicher, zagłuszający 'de uszkodzonych przyrządów. Śmigłowiec przechylił się gwałtownie, tastępnie, krztusząc się, poleciał po spirali ku ziemi niczym zraniony ptak. tpitan Barron siedział zgarbiony; jego głowa podskakiwała przy każdym trząsie. Drugi pilot, z twarzą zalaną krwią, kurczowo ściskał drążek ste-wniczy, bezskutecznie usiłując zapanować nad spadającą maszyną. Marshall przedostał się na przód kabiny. Jednym szybkim ruchem ręki cisnął guzik zwalniający pasy bezpieczeństwa i zrzucił Barrona z fotela, eszczęsny pilot nie złoży już na niego skargi o złe traktowanie. Chwilę tem major zaczął walczyć ze sterami, nie zważając na wiatr i piach, sma-jące go po twarzy przez roztrzaskaną przednią szybę. światła w kokpicie były zgaszone. Tylko wskaźniki ostrzegawcze, roz-ietlone jak choinki, informowały o tym, co major już wiedział - helikop-a nie da się długo utrzymać w powietrzu. Dla nich gra była skończona, ugi CH-53E przeleciał górą, by zająć miejsce na czele szyku i doprowa-ić misję do końca. Johnson sięgnął do przyrządów. - Mogę go posadzić. - Nie ruszaj niczego! - warknął Marshall. Drugi pilot opadł na fotel i potarł zakrwawioną twarz drżącą ręką. 27 - Rakiety odpalono z ziemi. Ruski helikopter przeciął nam drogę, kied wykonywaliśmy unik. Przyblokowal nas1. Nie mogliśmy manewrować. Nieć pan nas sprowadzi na ziemią, majorze. Na Boga, niech pan wyląduje! To właśnie Marshall zamierzał zrobić. Prąd powietrzny uderzał jedna z dużą siłą w czoło maszyny. Rozchybotany super stallion nieuchronnie zbliż; się ku ziemi, wirując wokół własnej osi. Marshall rzucił okiem na pulp sterowniczy. Hydraulika przestawała działać; monitory zgasły. Wskaźnil dowodziły, że nie było szans na bezawaryjne wylądowanie. Sześćdziesii metrów... pięćdziesiąt... czterdzieści... Na piaszczystej wydmie ciężko b} łoby wylądować nawet sprawnym helikopterem. Twarz Marshalla była mokra od potu. Od tego, co zrobi w ciągu nastęj nych kilku sekund, zależało życie dwudziestu najlepszych ludzi Delta Forc Wiedział, że nie będzie w stanie zawiesić maszyny w powietrzu. Trzet wykorzystać autorotację, żeby kontrolować upadek. - Przygotować się do awaryjnego lądowania - krzyknął do interkomi Trzydzieści metrów... piętnaście... Wskazówka wysokościomierza zbliżała się do zera, a prędkość śmigłowe wciąż była za duża. Marshall z całej siły pociągnął za drążek. Z dwóch siln ków dobył się ostatni rozpaczliwy charkot i maszyna zaczęła trząść się te silnie, że wydawało się, iż drążek lada chwila pęknie. Helikopter uderz; w ziemię - z o wiele mniejszą siłą, niż spodziewał się tego Marshall - { czym przechylił się do przodu i zjechał z wydmy niczym wykolejony w gon. Nastąpił silny wstrząs - to rozpadające się wirniki ścięły połowę dacł kokpitu. Jakimś cudem kabina pasażerska pozostała nietknięta. Marshs wyłączył zapłon i główne urządzenia elektryczne, a potem uruchomił sy tem przeciwpożarowy. Śmigłowiec zatrzymał się, przechylony na bok. Przez kilka sekund p nowała pełna napięcia cisza. Światła ostrzegawcze systemu przeciwpożan wego dały Marshallowi do zrozumienia, że pora uciekać. Major słyszał dochodzące z kabiny odgłosy ewakuacji. Williams krzyl nął do niego: - Masz u nas colę, Joe! Na Marshalla lała się krew wiszącego nad nim drugiego pilota, przypi tego pasami do przechylonego fotela. - Mam tu rannego - krzyknął przez ramię. Kiedy Marshall odpiął drugiego pilota i wciągnął go do kabiny pasażerski* jego oddziału już tam nie było. Wywlókł Johnsona przez pogruchotany kadh na pustynną burzę. Kilku ludzi zaniosło rannego w bezpieczne miejsce. - Mamy siedmiu rannych, dwóch poważnie - zameldował Williams. Reszta Szóstej Eskadry pójdzie do obozu Gorgony pieszo. Spotkają się z H ley Dziewięć Zero za czternaście minut. 28 Marshall nie słyszał go. Patrzył na rosyjski śmigłowiec, przestarzały Mi-4, ry spokojnie leciał w stroną obozowiska. - Mój pilot nie żyje. Williamsowi nie podobała się bijąca z oczu majora żądza odwetu. Do-ął jego ramienia i pokręcił głową. - Daj spokój, Joe. Jesteśmy tu po to, żeby załatwić Gorgone. Rozdział 4 \szyngton \tek, i 5 stycznia, godzina 7.38 \oktorze Sterling, cieszę się, że wreszcie mogę pana poznać - powie-/dział senator Michael Baker, ściskając dłoń człowieka, który wyglądał doktor Reinhard Sterling i miał jego dokumenty. Zaprowadził swojego ścia do pluszowej kanapy, stojącej na środku pokoju bardziej przypomi-ącego bibliotekę uniwersytecką niż gabinet polityka. Pachniało tu skórą, szafach pod ścianami znajdowało się mnóstwo książek we wspaniałych rawach. Senator uważał, że wśród książek najlepiej się prezentuje. Senator Baker, jowialny, zażywny polityk pod sześćdziesiątkę, o siwych osach i czerwonych policzkach, starał się ukryć teczkę, którą trzymał pod :hą. Bezskutecznie. Biznesmen zauważył ją od razu i domyślił się, że to ej powodu wezwano tu doktora Sterlinga. Wkrótce razem przestudiująjej wartość. - Wiem, że ma pan dużo zajęć w instytucie, a i mnie czeka ciężki dzień -wiedział senator. - Dlatego będę się streszczał. Usiedli wygodnie na miękkiej kanapie jak starzy przyjaciele. Senator trafił być miły, kiedy czegoś chciał, a dziś od doktora Sterlinga chciał rdzo wiele. Otworzył teczkę i założył okulary o półkolistych szkłach. - Doktorze Sterling, liczę, że pomoże mi pan w sprawie, która, miejmy dzieję, nie przerodzi się we wstydliwą aferę. - Oczywiście... jeśli będę w stanie. - Moje doświadczenia z mikrobami i wirusami ograniczają się tylko i corocznych zmagań z grypą. Za to pan, o ile mi wiadomo, jest jednym liewielu ludzi spoza kręgów wojskowych, którzy mają odpowiednie kwa-ikacje do tego, by odróżnić mikroorganizmy naturalne od sztucznie wy-orzonych. Biznesmen skinął głową z miną profesjonalisty. 29 - W zeszłym tygodniu - ciągnął senator, patrząc na teczkę w dzi\ nym wypadku w Fort Detrick zginął naczelny bioinżynier sił zbrojnych St nów Zjednoczonych. Może słyszał pan o tym? Biznesmen skinął głową. - Tak, czytałem depeszę Associated Press na ten temat. Doktor Dav French. To bardzo przykra wiadomość. Poznałem go rok temu w Genewie - Opinia publiczna nie wie wszystkiego. Z góry proszę, aby to, co pi wiem, zachował pan w ścisłej tajemnicy. Otóż niejaka Julie Martinelli, dokt rantka Uniwersytetu Stanforda, odbywająca staż w Fort Detrick, w przysł nym mi liście postawiła poważny zarzut swojemu zmarłemu szefowi. Twierd ona, że tuż przed śmiercią doktor French zsyntetyzował pewien wirus. - Czy mógłbym wiedzieć, jakiego rodzaju jest ten wirus? - spytał Bi nesmen. Senator przez chwilę grzebał w teczce i wyjął z niej następny dokumet - Czy to panu w czymś pomoże? Biznesmen wziął raport z laboratorium i przebiegł po nim wzrokiem. - Ciekawe. Słyszałem o pionierskich pracach doktora Frencha nad tec nikąmutagenezy z wykorzystaniem promieniowania gamma, która pozwól łaby mu połączyć białko z RNA wirusa. Jeśli mu się to powiodło, jest niezwykłe osiągnięcie. - Gdyby stworzony przez niego wirus mógł zostać zaliczony do zacze nej broni taktycznej, oznaczałoby to poważne naruszenie konwencji o zak zie broni bakteriologicznych z 1972 roku oraz protokołu genewskiego z 19'* roku. Pani Martinelli była przy doktorze Frenchu, kiedy umierał, ale nie z zwala się jej na zebranie dowodów potwierdzających stawiane przez nią z rzuty. Dlatego poprosiła mnie, bym zajął się tą sprawą. A ja proszę o to pan Biznesmen odchylił się na oparcie kanapy. - Ciekawe. Jak mógłbym pomóc? Senator Baker dał mu list napisany przez Julie Martinelli i jej jednostr nicowy życiorys. - Panna Martinelli wspomniała o panu. Zna pana, a przynajmniej pa skie prace, i przysłała mi ten list, kiedy dowiedziała się, że weźmie pan udzi w dzisiejszej debacie. Uważa, że może pan uzyskać dostęp do najściślej strz żonych laboratoriów w Fort Detrick i że byłby pan w stanie ustalić, nad czy pracował doktor French. Biznesmen przejrzał list i przeczytał życiorys. Wspaniale. Panna Marł nelli wręczała mu złoty klucz do miasta - miasta trupów. - Dlaczego nie zwróci się z tym do Departamentu Obrony? Albo do pras skoro tak bardzo się tym przejęła? - Z tego powodu. - Dał Biznesmenowi następną kartkę, streszczeń pracy naukowej. - Dołączyła to do listu. To nie French był autorem pomysł 30 ***• w ry stał się podstawą dla jego prac. Ten zaszczyt przypadł w udziale pan-Martinelli, która zresztą nie jest zachwycona tym, że stała się tak jakby tką tego wirusa. - Nie rozumiem. - Panna Martinelli jest przekonana, że właśnie to, co opisała w swej tcy, stało się przyczyną wypadku doktora Frencha. W swojej rozprawie iponowała genetycznąmodyfikację pewnego mikroorganizmu, który mógł-zostać wykorzystany jako broń biologiczna. - Fascynujące - powiedział Biznesmen, błyskawicznie przyswajając ormacje zawarte w streszczeniu. - Proponowała, by wpleść tetrodotoksy-najgroźniejszą ze znanych neurotoksyn, w RNA wirusa paciorkowca grupy wywołującego chorobę reumatyczną. Jej celem było stworzenie przeno-mego drogą powietrzną wirusa czterysta razy silniejszego od konwencjo-Inych neurotoksyn, obdarzonego cechami, które czyniłyby go doskonałą mią w taktycznej wojnie biologicznej. Senator Baker uniósł rękę. - Z uwagi na istniejące zagrożenia panna Martinelli zrezygnowała z prze-wadzenia eksperymentu. Jej zdaniem opracowana przez doktora Frencha :toda łączenia genów pozwoliła mu stworzyć nową formę życia, co spo-)dowało jego śmierć. Panna Martinelli obawia się, że jeśli jej podejrzenia twierdzą się, może zostać uznana za pośrednio odpowiedzialną za stwo-;nie tak straszliwego zagrożenia. Sądząc z sekcji zwłok wygląda na to, że teoria sprawdziła się w praktyce. Senator Baker zdjął okulary do czytania, zmęczonym gestem potarł czo-, po czym spojrzał na Biznesmena z niemą prośbą. - Doktorze Sterling, chyba nie ma mi pan za złe, że proszę o takąprzy-lgę. Zanim będę mógł poważnie potraktować zarzuty panny Martinelli vszcząć dochodzenie, muszę poznać fakty. Czy może się pan tym zająć? rtrzebuję kogoś spoza sił zbrojnych, kto zadałby ludziom z Fort Detrick [powiędnie pytania i potrafiłby ocenić, czy mówią prawdę. Biznesmen uśmiechnął się do niego ze zrozumieniem. - Senatorze Baker, chętnie zajmę się tą sprawą w pańskim imieniu, biecuję, że zachowam całkowitą dyskrecję. Pomyślał, że dzięki pannie Martinelli ta podróż bardzo mu się opłaciła. 31 Rozdział 5 Fort Detrick, Maryland Piątek, godzina i0.04 r Śmigłowiec beli ranger przeleciał nad parterowymi, podobnymi do bar ków budynkami Fort Detrick i usiadł na lądowisku tuż za bramą wjazd wą. Obok czekał szary samochód z włączonym silnikiem. Ledwie płozy śir głowca dotknęły ziemi, z wozu wysiadł młody mężczyzna w mundurze, w b tach wypolerowanych na wysoki połysk. Biznesmen zeskoczył na ziemię: sfatygowaną teczką doktora Sterlinga pod pachą. Czekający na niego wojskowy, prostolinijny amerykański chłopak o szcz rym uśmiechu, schylił się pod łopatami śmigła i wyciągnął rękę do gościa - Doktorze Sterling, jestem porucznik McPherson. Mam zaszczyt z wieźć pana na konferencję. Biznesmen uścisnął mu dłoń, uśmiechnął się z przymusem i powiedzi z silnym niemieckim akcentem: - Muszę poprosić o zmianę trasy przejazdu. Proszę niezwłocznie z brać mnie do pułkownika Westbrooka. Porucznik zaprowadził Biznesmena do samochodu. - Sir, pańskie wystąpienie miało rozpocząć się dziesięć minut temu. - Niech pan robi to, co mówię, poruczniku. I czy moglibyśmy się pospi szyć? Nie chcę, żeby z powodu naszej rozmowy zginęło jeszcze więcej dziei Porucznik McPherson zawiózł go pod najnowszy budynek na terenie baz dwupiętrowy betonowy bunkier w kolorze piaskowym. Biznesmen zatrzym się przed wejściem. Mieściła się tu siedziba Wojskowego Instytutu Badań ni Chorobami Zakaźnymi, czyli USAMRIID. Wyrastająca z dachu plątanina k minów i rur świadczyła o tym, że w instytucie prowadzono badania nad ni bezpiecznymi gazami. Biznesmen uśmiechnął się, podziwiając ten pomn nieustającego dążenia ludzi do odkrywania nowych, egzotycznych sposobó zabijania bliźnich. Choć wyraźnie starano się, by budynek niczym się nie w różniał, mężczyzna wiedział, że ta betonowa bryła może uchronić przed biol gicznym zagrożeniem równym wybuchowi reaktora atomowego. Porucznik zaprowadził swojego gościa przez podwójne szklane drz\ do dyżurki. Tam Biznesmen złożył fałszywy podpis w rejestrze i czekał ni cierpliwie, aż strażniczka, kobieta o poważnych niebieskich oczach, przygi tuje plakietkę z nazwiskiem, dającą wstęp do budynku. - Nie musi pani anonsować mojego przybycia - powiedział do niej, prz; pinąjąc plakietkę do klapy. Potem zwrócił się do porucznika McPhersona. Bardzo panu dziękuję, poruczniku. Dalej już sobie poradzę. 32 Strażniczka otworzyła Biznesmenowi drzwi do administracyjnego skrzy-budynku i Biznesmen zniknął w głębi sterylnego korytarza. Zapięty na ostatni guzik kapitan trzykrotnie zapukał kostkami palców letalową framugę drzwi prowadzących do gabinetu. - Wejść - rzucił pułkownik Westbrook. Kapitan wszedł do gabinetu pułkownika, stanął na baczność przed ogrom-a biurkiem i ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie tuż nad głową ełożonego oznajmił: - Przyszedł do pana doktor Sterling, sir. Ma dokumenty świadczące im, że został przysłany przez senatora Michaela Bakera. Doktor James Westbrook, krępy pułkownik o krótko przystrzyżonych ych włosach, podniósł głowę znad „Baltimore Sun", w którym czytał o ma-irycznym poćwiartowaniu taksówkarza z Marylandu. - Czego chce, do diabła? - Proszę wybaczyć to najście, pułkowniku - powiedział Biznesmen, sta-w drzwiach - ale muszę z panem porozmawiać. Pułkownik spojrzał spode łba na swojego adiutanta. - Zadzwoń do senatora Bakera. Kapitan zasalutował, odwrócił się i wyszedł. Biznesmen podszedł do szarego metalowego biurka pułkownika, które lypominało mu lotniskowiec, i wyciągnął rękę. Dowódca ośrodka, z twa-t sztywną jak jego mundur, wstał i uścisnął dłoń gościa. - Słyszałem o pańskich osiągnięciach - powiedział Westbrook, przecią-jąc z teksaska. - Tak jak wszyscy, którzy tu pracują. Wskazał profesorowi jeden z trzech skórzanych foteli ustawionych na-reciwko biurka i włożył do ust brzydką niebieską fajkę. Westbrook lubił lić fajkę, co widać było po jego żółtych zębach. - Czytałem pańskie prace z biotechnologii i inżynierii genetycznej. Bar-o dobre. - Kiedy miał już z głowy obowiązkowe uprzejmości, spoważ-ił. - O ile mi wiadomo, przyjechał pan tu, żeby pomóc nam ustalić, co oże zrobić Husajn ze swoim arsenałem broni chemicznej i biologicznej, jli damy mu po temu okazję. - Zerknął na zegarek. - Spóźnił się pan. Biznesmen usiadł i rozejrzał się po gabinecie. Podobnie jak ordery na undurze pułkownika miał on robić na gościach wrażenie, ukazywać West-ooka jako człowieka światowego - był tu egipski papirus w ramce, przed-ioty z kości z Chin i niezliczone afrykańskie maski. Jednak Biznesmen idział w pułkowniku Westbrooku przede wszystkim starzejącego się żoł-erza, który za wszelką cenę chciał awansować na generała. Wyjął z teczki )pertę i pchnął ją na środek biurka. Kod Alfa 33 - Konferencja może zaczekać. - Wskazał na kopertę. - To jest ważnie sze. Pułkownik ściągnął brwi. - Co to ma znaczyć? - Senator Baker zapewnił mnie, że mogę liczyć na pańską współprac Polegam na jego słowie. Przyjechałem tutaj, by przeprowadzić śledztw w sprawie śmierci doktora Davida Frencha. Bardzo pomógłby mi pan, poi chodząc do tej sprawy w sposób profesjonalny. Może razem uda się na odwieść senatora od zamiaru przeprowadzania przesłuchania przed komis senacką. Pułkownik siedział sztywno, wpatrując się w człowieka, przypominaj cego mu profesora fizyki, z którym miał zajęcia na studiach. A więc o chodzi. Wiedział, że prędzej czy później Waszyngton wywącha tę paskudi sprawę. - Spóźnił się pan - powiedział pułkownik, ostrożnie dobierając słowa. Zamknęliśmy już śledztwo. Śmierć doktora Frencha była nieszczęśliwy wypadkiem. Biedak ukłuł się brudną igłą. Załatwię panu kopię raportu. - Czy mogę wiedzieć, czym zajmował się doktor French? - Boliwijską gorączką krwotoczną. - Musimy być ze sobą szczerzy, pułkowniku Westbrook, jeśli chcem by to spotkanie zakończyło się w sposób satysfakcjonujący nas obydw W tych papierach znajdzie pan raport z sekcji zwłok. Fakty zaprzeczają t zie o gorączce krwotocznej. Zakażenie tego rodzaju nie spowodowałoby us nięcia z organizmu ważącego osiemdziesiąt kilka kilogramów mężczyzi czterdziestu procent płynów w ciągu trzydziestu minut. Nie znam wirus który mógłby dokonać czegoś takiego. Pułkownik ze złością zabębnił fajką w ciężką szklaną popielniczkę. - Chce pan być detektywem, doktorze? Zasranym naśladowcą Sherl cka Holmesa? - Jestem konsultantem wojskowym w dziedzinie biogenetyki. Senat Baker poprosił mnie o zweryfikowanie faktów związanych z tą sprawą, i nie powinno być zbyt trudne, chyba że ktoś coś ukrywa. Jeśli tak jest, ] prostu przekażę śledztwo w ręce senatora. Pułkownik Westbrook osunął się na oparcie wyściełanego krzesła, poł żył nogę na biurku, opróżnił kopertę i rozłożył wyjęte z niej papiery. Na g rze znalazł się list od senatora Bakera, przewodniczącego podkomisji obr ny, z prośbą o udzielenie pełnej pomocy doktorowi Sterlingowi. W tekśc pojawiła się wzmianka o możliwości przesłuchania w Senacie. Pod listę był raport z sekcji zwłok, osobiście ocenzurowany przez Westbrooka. Bj dzo oficjalny dokument. Im dłużej pułkownik czytał, tym bardziej uświad miał sobie, jak trudno zatuszować tę sprawę. Gdyby opinia publiczna pozna 34 iwdziwą przyczynę zgonu doktora Frencha, to on, Westbrook, zostałby złem ofiarnym. Patrząc wstecz, zdał sobie sprawę, że w dokumentach mimo ;o zabiegów zostało zbyt wiele informacji, szczegółów, z których czło-ek o wiedzy doktora Sterlinga mógł wyciągnąć masę wniosków. Kto go to wrobił? Wyjął z kieszeni koszuli kalendarzyk, otworzył go na aktualną tę i zapisał sobie, by sprawdzić wszystkich, którzy mieli dostęp do tych brmacji. Ktoś zapłaci za to głową. Rozległy się trzy stuknięcia we framugę drzwi. Pułkownik spojrzał na 'ojego adiutanta, który podniósł kciuk do góry. - Senator Baker potwierdza jego słowa. - A teraz chciałbym spotkać się z kimś - powiedział Biznesmen. - Z kim? - Z Julie Martinelli. Westbrook podniósł głowę znad kalendarzyka. A więc to ona. Pokręcił ową. - Ona jest nikim. To studentka, która dostała tu pracę, bo ma wpływo-ego ojca pułkownika. Niczego się pan od niej nie dowie. Biznesmen wziął do ręki jednostronicowy życiorys, który dostał od se-itora, i rozłożył go na kolanach. - Panna Martinelli jest studentką Uniwersytetu Stanforda. Do uzyska-a stopnia doktora biochemii molekularnej wystarczy jej zaliczenie sześciu ¦zedmiotów. Od dziecka była geniuszem komputerowym. W wieku pięciu t potrafiła obsługiwać duże systemy komputerowe. W wieku siedmiu lat niała pisać programy w trzech językach komputerowych. W dzieciństwie inna Martinelli opanowała też algebrę, geometrię i rachunek różniczkowy :ałkowy, wszystko samodzielnie. Dostała się na Uniwersytet Stanforda wieku szesnastu lat dzięki napisanemu przez nią programowi symulacyj-smu, który obrazował wzajemne oddziaływanie kosmosu. Potem poświęci-i się biologii - a dokładnie bioinżynierii molekularnej. Napisała siedemna-;ie rewolucyjnych programów, ukazujących mapy genów i przewodniczy ^społowi dążącemu do stworzenia genetycznej bazy danych. Zadziwiła świat auki pracą, w której zaproponowała wykorzystanie chemicznych składni-ów DNA jako symboli obliczeniowych. Opisany w niej został bank pamię-i, skonstruowany z cząsteczek DNA, zawieszonych w zbiorniku z płynem powierzchni jednego metra kwadratowego. Cząsteczki DNA są syntetyzowane z chemiczną strukturą, reprezentującą dane numeryczne. Podczas trwa-la reakcji możliwe byłoby równoczesne dokonywanie całego mnóstwa ope-acji na liczbach, dzięki czemu powstałby najszybszy superkomputer na wiecie, zdolny przechować w pamięci więcej danych niż wszystkie dotych-zas skonstruowane komputery naraz. Pomysłem tym są zaintrygowani in-ormatycy, fizycy i biologowie molekularni. 35 ¦ Policzki Westbrooka poczerwieniały z gniewu. - Na litość boską, porywa się pan z motyką na słońce. - Pozwoli pan, że ja o tym zadecyduję, pułkowniku. Pułkownik Westbrook, usiłując zapanować nad gniewem, wycelował fajk w Biznesmena. - To, co robimy tu, w Detrick, ma ogromne znaczenie dla bezpieczeń stwa narodowego. Badamy najprzeróżniejsze paskudztwa ściągnięte z Zato ki Perskiej, które potencjalnie mogłyby być wpakowane do głowicy Scud Nie mogę pozwolić, by jakiś zasrany belfer grzebał w naszych sprawach. Biznesmen dogłębnie wzruszył ramionami. - Chcę tylko porozmawiać ze studentką, która, jak sam pan powiedział jest nikim. Proszę przedstawić mnie pannie Martinelli. A może mam pora dzić senatorowi Bakerowi, by wszczął śledztwo? Rozdział 6 Biznesmen był pod wrażeniem tego, co widział, idąc z gabinetu pułków nika Westbrooka do części USAMRIID, w której mieściły się laboratc ria. Elektroniczne oczy śledziły gości i uruchamiały podwójne drzwi prowa dzące na pomalowany na czerwono korytarz z klinkieru i betonu, gdzie tecłi nicy w białych kitlach pchali przed sobą wózki z pobrzękującymi probówkam Atmosferę budynku wypełniały zapachy pożywek i zwierząt laboratoryjnycł które na Biznesmena działały ożywczo. Westbrook prowadził go długim, szarym korytarzem, biegnącym prze całą długość budynku. Po jego obu stronach przez oszklone drzwi i okn widać było laboratoria, w których pracowali naukowcy. Jedne z drzwi za klejone były od sufitu do podłogi taśmą samoprzylepną i widniał nad nin napis: „Obszar skażony. - Drzwi automatyczne. - Zakaz wstępu". Zajrzeni do każdego z tych laboratoriów mogłoby zaspokoić potrzeby Biznesmen! ale on obiecał sobie, że zachowa cierpliwość, że nie zakończy tej maskarad; dopóki nie zdobędzie głównej nagrody, którą miał być wstęp do najlepic strzeżonego laboratorium BL-4. Zatrzymali się przed uchylonymi drzwiami, na których nie było żadne tabliczki, i nie czekając na zaproszenie, weszli do środka. Biznesmen za uważył, że w tym dużym, pozbawionym okien pokoju nie ma żadnych prc bówek ani przyrządów. Zamiast nich między szafkami i zawalonymi ksiąi karni metalowymi biurkami stały trzy komputery: Sun, mikrokomputer Apoll i Macintosh Power PC. Zjawiskowa kobieta pod trzydziestkę, o pięknyc 36 irnych włosach spływających na ramiona i zgrabnej sylwetce, siedziała :y klawiaturze maca, zalogowanego do - jak wydawało się Biznesmeno-- głównego systemu Uniwersytetu Stanforda. Była ubrana tak, jakby wy-:rała się na polowanie - w luźne spodnie w kolorze khaki i jasnobrązową nelową koszulę. Biznesmen uznał, że ta kobieta za bardzo troszczy się o ój wygląd, by być dobrą biochemiczką. Poza tym biła od niej pewność bie, która u kogoś tak młodego świadczyła o zarozumiałości. Mimo to 'glądała na inteligentną. Czy była wybitnie uzdolniona? Biznesmen za-erzał to sprawdzić. - Panno Martinelli - powiedział pułkownik Westbrook - nasz gość chce nienić z panią parę słów. Kobieta obróciła się na krześle zaskoczona, a jej przenikliwe brązowe zy wpiły się w twarz gościa. - To doktor Reinhard Sterling - powiedział Westbrook. - Twierdzi, że icie coś do obgadania. Zapadła niezręczna cisza. Julie przyjrzała się Biznesmenowi, jakby był tektywem przynoszącym nakaz aresztowania. Przypominał jej starzejące- się kapitana Nemo z Tajemniczej wyspy. Julie myślała ze strachem o tej wili, odkąd wysłała list do senatora Bakera. Teraz już nie było odwrotu. Wstała i z promiennym uśmiechem wyciągnęła rękę do gościa. - Dzień dobry, doktorze Sterling. Właściwie to już poznaliśmy się. Biznesmen wziął jej dłoń w obie ręce. - Naprawdę? - Tak, w Genewie, na ubiegłorocznej konferencji Narodowej Akademii tuk. Protestował pan przeciwko przepisom ograniczającym możliwości woju biotechnologii. Rozmawialiśmy przez chwilę na przyjęciu po pań-im wykładzie. Biznesmen roześmiał się z ulgą i czule poklepał Julie po dłoni. - Proszę mi wybaczyć, panno Martinelli, spotykam tylu studentów... Zachichotała wesoło. Jej śmiech był zaraźliwy. - Nie, to ja powinnam prosić pana o wybaczenie. W pierwszej chwili ; poznałam pana. Powinien się pan wstydzić, że tak pan przytył. - Tak, muszę coś z tym zrobić - powiedział, kładąc rękę na brzuchu. -dużo późnych kolacji w restauracjach hotelowych. - Obydwoje wybuchli śmiechem, przełamując lody. - Przyszedł pan na spotkanie towarzyskie, doktorze Sterling wtrącił estbrook - czy też po to, by rozmawiać o poważnych sprawach? Atmosfera znów stała się ponura. - Oczywiście - powiedział Biznesmen. - Moja droga, spełnij zachcian-starego profesora i wytłumacz mi, co tak śliczna biochemiczką robi tu, Fort Detrick? 37 Julie uśmiechnęła się. - Jestem biochemiczką teoretyczną - poprawiła go, po czym spojrzał* z ukosa na pułkownika i uśmiechnęła się z przymusem. - Zaraz coś pani pokażę. Proszę usiąść. Julie pomasowała zdrętwiałe nogi, zanim usiadła przy komputerze Sun Tego ranka uprawiała jogging, chcąc rozładować napięcie, ale starczyło jed sił tylko na trzy kilometry. Zwykle przebiegała siedem, ale tego dnia jej nog: były zbyt sztywne. Przeciągnęła mysz optyczną wielkości dłoni po lustrza nej podstawce i kliknęła dwa razy na jednej z ikon. Jej łagodne oczy rozbły sły, gdy na ekranie monitora o wysokiej rozdzielczości pojawił się imponu jacy kolorowy obraz. Biznesmen podjechał z krzesłem do niej i przyjrzał si< trójwymiarowemu modelowi cząsteczki białka, przypominającemu worel pełen kolorowych kul bilardowych o różnych rozmiarach, zawieszonycł w czarnej pustce. - Wojsko pozwoliło mi wykorzystać jeden z Crayów do opracowani: teoretycznego modelu enzymu izomerazy triozofosforanowej - wyjaśnił: Julie. - Przy tworzeniu tego obrazu posłużyłam się minisuperkomputeren Alliant FX-8 z tego ośrodka. Chcę rozrysować strukturę teoretyczną aż d( poziomu genów. Biznesmen, z zachmurzonym czołem, wpatrywał się w wygenerowan; komputerowo obraz, prawie nie słysząc słów Julie. Obrócił się na krześle i wpił w Westbrooka zimne, ponure oczy. - Nie musi pan tu siedzieć, pułkowniku. Pułkownik Westbrook zacisnął usta. Spojrzał spode łba na Martinell i powiedział: - Kiedy skończysz, chcę cię widzieć w swoim gabinecie. - Wychodząc trzasnął drzwiami. - Młoda damo - powiedział Biznesmen zimnym, bezbarwnym tonem. Senator Baker i ja nie to chcemy zobaczyć. Proszę powiedzieć mi o opraco wanej przez panią metodzie wplatania tetrodotoksyny do wirusa paciorków ca grupy A. Julie przez wiele dni przygotowywała się psychicznie na to pytanie, a te raz miała pustkę w głowie. Co mu powiedzieć? Od czego zacząć? Jej piękn rysy stężały. Pokręciła głową i powiedziała cicho: - To koszmar, doktorze. Jestem naprawdę przerażona tym, co tu się stałe - Zapewniam panią, że zachowam naszą rozmowę w absolutnej tajem nicy. - Przepraszani, że pana w to wciągnęłam. Kiedy dowiedziałam się, ż ma pan tu przyjechać, uznałam, że tylko pan może mi pomóc. Biznesmen machnął ręką ze zniecierpliwieniem. - Postąpiła pani słusznie. A więc słucham. 38 Julie westchnęła, po czym poruszyła głową i ramionami, rozluźniając piętę ze zdenerwowania mięśnie. - W pierwotnej wersji mojej pracy - zaczęła - pisałam o genetycznie zetworzonym wirusie, wykorzystującym białko neurotoksyny. Dlatego ktor French tak bardzo chciał wziąć mnie do siebie na staż. Wojsko zain-esowało się tym, czy wirus zdoła syntetyzować tetrodotoksynę, a jeśli tak, czy może on żyć poza probówką. Eksperyment mógł doprowadzić do znacz-go zwiększenia mocy toksyny i zakwalifikowania wirusa do kategorii su-rtoksyn T4. Biznesmen patrzył na nią z kamienną twarzą, skrzętnie skrywając nara-ijące w nim podniecenie. - Nie przeprowadziłam jednak tego eksperymentu -powiedziała. - Moja omotorka, doktor Nancy Shaw, przekonała mnie, że mógłby on spowodo-ić ogromne zagrożenie. - Wskazała na ekran. - Dlatego wybrałam inny ojekt, coś bardziej przydatnego. - I podejrzewa pani, że doktor French przeprowadził opisany przez pa-I eksperyment? Wzruszyła ramionami. - Wszystko się zgadza - objawy, błyskawiczny rozwój zakażenia, szystko. Nie ma wątpliwości, że to zrobił. - Muszę to zobaczyć. Proszę zaprowadzić mnie do jego laboratorium. Julie potrząsnęła głową. - To najściślej strzeżone laboratorium w ośrodku, poziom czwarty. Tyl-i pułkownik Westbrook może tam pana wpuścić. Biznesmen zdjął okulary i zmęczonym gestem przetarł oczy. - Moja droga Julie, musimy mieć dowód. Senator Baker podejrzewa, że epotrzebnie panikujesz. Jeśli nie zrobimy czegoś natychmiast, wojsko za-szuje ten incydent. - Oczywiście, rozumiem. Doktorze, musi pan przekonać senatora, że zszczepienie genu jest o wiele bardziej niebezpieczne od rozszczepienia omu. Cokolwiek French stworzył, musi zostać zniszczone. Nie chcę, by idziano we mnie osobę, która pomogła wynaleźć wirus, mogący zabić szystkich mieszkańców Wschodniego Wybrzeża. Biznesmen odchylił się na oparcie krzesła. - Moja droga Julie, wygląda na to, że tego nie unikniesz. 39 Rozdział 7 ras USAMRMD, Laboratorium BL-4 Pułkownik Westbrook zaprowadził Biznesmena biegnącym w podziemiach betonowym korytarzem do potężnych stalowych drzwi. Po drodze nie spotkali nikogo. Zmarszczone czoło pułkownika świadczyło, że jest niezadowolony z tego, co miał zrobić. Nie lubił przychodzić do ściśle tajnegc laboratorium i uważał, że szczególnie cywile nie mieli w nim czego szukać Wolał trzymać się z dala od tego, co znajdowało się w środku. Ale jaki miał wybór? Z winy Julie Martinelli doktor Sterling wiedział wszystko o pomyto Frencha, a wkrótce dowie się o tym cały świat. Martinelli postawiła West brooka w sytuacji bez wyjścia. Pułkownik postanowił zwolnić ją jeszcze teg( popołudnia i przerwać jej dobrze zapowiadającą się karierę w biochemi wojskowej. Nie będzie zwracał uwagi na jej ojca. Nie miał wyboru, pozosta wało mu tylko pokazać Sterlingowi wirusa i modlić się, by docenił jego war tość strategiczną dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Należało te; dopilnować, by senator Baker trzymał gębę na kłódkę. W przeciwnym razii sprawa stałaby się przedmiotem śledztwa w Senacie, co mogłoby zmienił Detrick w zwykły instytut naukowy. Gdyby do tego doszło, Westbrook stra ciłby swoje laboratorium i szansę na generalskie szlify. - Gotów? Biznesmen skinął głową. Jego przenikliwe oczy błyszczały. Westbrook wystukał swój kod osobisty na klawiaturze zamka szyfrowe go. Zapaliło się zielone światełko. Rozległo się ciche bzyczenie i metaliczn; trzask. Pułkownik otworzył drzwi z nierdzewnej stali. - Uwaga na stopień - ostrzegł. Biznesmen przeszedł przez dwudziestocentymetrowy próg i znalazł si w sali kontrolnej laboratorium, o cylindrycznym kształcie, z kratą na podło dze i ścianach przysłoniętych rurami. Drzwi zamknęły się automatycznie Minęli tablice z przyrządami kontrolującymi warunki w laboratorium tal czułymi, że wychwytywały najmniejsze wahania gęstości powietrza. Wszyst kie wskaźniki paliły się na zielono. - To nie są standardowe ustawienia - zauważył Biznesmen. - Dokona pan wielu modyfikacji. Czyżby chciał pan coś zabezpieczyć, pułkowniku? Niech pan tylko niczego nie dotyka. Wzdłuż jednej ze ścian, jak w remizie strażackiej, stały szafki, w któ rych przechowywano kombinezony z poliuretanu. Westbrook bez słowa za czął rozbierać się. Biznesmen zrobił to samo, po czym wybrał jeden z naj 40 iększych kombinezonów i włożył go na siebie. Nie miał z tym większych opotów, znał środki ostrożności podejmowane przed wejściem do labora-rium, w którym badano wysoce zakaźne patogeny. Zaczekał cierpliwie, aż iłkownik wciśnie się w strój ochronny. Kiedy to mu się wreszcie udało, Biznesmen poszedł za nim do wąskich zwi, przypominających właz grodziowy na pokładzie frachtowca. West-ook obrócił zawór. Hermetycznie zamknięte drzwi otworzyły się z gło-ym sykiem. Do laboratorium wdarł się podmuch powietrza. Biznesmen ujnym okiem obrzucił laboratorium wyposażone w najnowocześniejsze irówki, inkubatory, zamrażarki i skomputeryzowane stanowiska robocze. ) przeciwnej stronie, między dwoma mikroskopami elektronowymi, stał ntezator DNA. Nie byli sami. Nad ławą wznoszącą się niczym piedestał pod skompliko-anym wyciągiem, filtrującym niebezpieczne gazy, siedziała zgarbiona po-ać, podobnie jak oni ubrana w poliuretanowy kombinezon. Technik ostrożnie suwał mikropipetę do zlewki, niczego nie dotykając. Podniósł oczy na vóch przybyszów. Jego ponura mina wskazywała, że nie jest zadowolony ich przybycia. Najwyraźniej goście nie byli tu mile widziani. Swoją obec-)ścią rozpraszali naukowców, którzy w tym laboratorium zajmowali się ijgroźniejszymi, najmniej znanymi bakteriami i wirusami. Westbrook i jego gość podłączyli przewody w swych kombinezonach do iry tłoczącej powietrze i niezgrabnie weszli do laboratorium, niczym nur-3wie w głębi oceanu połączeni ze statkiem na powierzchni. Kiedy technik •zpoznał schowaną za osłoną twarz pułkownika, odłożył pipetę i wstał. - Mógł mnie pan uprzedzić - powiedział zniekształconym głosem, do-fwającym się przez specjalny cylinder zamontowany w osłonie twarzy. - Miej pretensje do niego - odparł Westbrook, wskazując gościa przez imię. - To doktor Reinhard Sterling. Technik machinalnie wyciągnął rękę, ale Biznesmen z powodów higie-icznych nie uścisnął jej. Mężczyzna uświadomił sobie swojągafę i opuścił toń. - To dla mnie zaszczyt, doktorze Sterling. Nazywam się DeMarco. Da-id DeMarco. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Nikt oprócz nas nie wie, że Sterling jest tutaj - powiedział Westbrook. I niech tak zostanie. Zrozumiano? - Tak jest. - A teraz bądź tak miły i przynieś nam patogen Frencha - polecił West-rook tonem tak spokojnym, jakby zamawiał u barmana następne piwo. Uśmiech zniknął z twarzy technika. - Słucham? 41 - Sterling pracuje dla Departamentu Obrony i jest wysłannikiem senatora Bakera. Wie o wypadku Frencha. Martinelli wszystko mu wygadała. Zgodziłem się pokazać mu wirusa w zamian za to, że utrzymają z senatorem wszystko w tajemnicy. A teraz przynieś mi tę próbkę. - Tak jest. DeMarco otworzył zamrażarkę, wypuszczając z niej mgłę z ciekłego azotu, która opadła ku podłodze. W środku, w równych rzędach, stało dwieście małych fiolek z plastikowymi zatyczkami. Każdy szklany pojemnik zawierał małą kulkę plazmy skrywającej miliardy wirusów i bakterii, także tych niezwykle rzadkich, nazwanych na pamiątkę egzotycznych, odległych miejsc, w których je odkryto: Lassa, Ebola-Marburg, Junin, Machupo, kongijsko--krymska gorączka krwotoczna, zapalenie mózgu znad Zachodniego Nilu... DeMarco przejechał palcem po tylnym rzędzie i wyjął jedną z fiolek. Wręczył ją Westbrookowi, a ten z kolei przekazał ją swojemu gościowi. - Oto przyczyna całego zamieszania - powiedział Westbrook. - Próbki krwi doktora Frencha. Biznesmen przysunął niepozorną fiolkę do osłony na twarz. Na etykie cie widniał ledwo czytelny napis: „Święty Wit". Biznesmen spojrzał pytająco na Westbrooka. - Czemu święty? To był mój pomysł - wtrącił DeMarco. - Jednym z objawów chorób; jest pieczenie kończyn, wywołane zwężeniem naczyń krwionośnych. W mian postępu zakażenia występują drgawki, omamy i wyciek płynów z rozpada jących się tkanek. - Nadal nie widzę związku z tą nazwą. - W średniowieczu trzecia część ludności Europy padła ofiarą trujące go grzyba zwanego sporyszem. Spożywanie zakażonej nim mąki powodo wało konwulsje. Część chorych wpadała w obłęd. Niektórzy z dotkniętych tą przypadłością szukali ratunku w kaplicy Świętego Wita. Sama pielgrzym ka nie mogła ich wyleczyć, ale chorzy tracili kontakt z zakażonym zbożer i część z nich odzyskiwała zdrowie dzięki zmianie diety. Ponieważ Biznesmen nie odezwał się, DeMarco dodał: - Potrzebowaliśmy kryptonimu. Wybrałem więc imię patrona epileptykóv - Rozumiem. - Biznesmen zwrócił się twarzą do mikroskopu elektrc nowego. - Chcę to zobaczyć. DeMarco włożył rękę do inkubatora i ostrożnie wyjął preparat. Następ nie fachowo umieścił szkiełko pod sondą mikroskopu i ustawił ostrość. UsL tysfakcjonowany odszedł na bok. Osłona twarzy uniemożliwiła Biznesmenowi przyjrzenie się obrazov z bliska. Mimo to od razu zauważył, że cytoplazma krwinek Frencha je: zdeformowana w zatrważającym stopniu. 42 - Jak długo inkubowaliście tę próbkę? DeMarco spojrzał na zegar w laboratorium. - Siedem minut. Biznesmen cofnął się od ekranu z wyrazem niedowierzania na schowa-za osłoną twarzy. A więc ma to, czego chciał. - Niesamowite. Nic innego nie potrafi tak zdeformować. Wasz patogen jest zwykle płodny. Doktor French stworzył bardzo interesującą formę życia. - W tym laboratorium to normalka - powiedział pułkownik. Biznesmen pokręcił głową. - Nie, to jest naprawdę niezwykłe. - Mam coś, co może pana zainteresować - powiedział DeMarco. Wziął awy zapieczętowany plastikowy pojemnik i pokazał go gościowi. - Co n tu widzi? Biznesmen zajrzał do środka. Na dnie pudełka leżał szczur, rzucający się przedśmiertnych konwulsjach. - Widzę, że wkrótce ubędzie wam jeden gryzoń. - Ten okaz jest już martwy - powiedział DeMarco. Biznesmen spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Nie rozumiem. - Zabiłem tego szczura chloroformem przeszło godzinę temu, po czym itrzyknąłem mu wirusa prosto do mózgu. Od tamtej pory ma drgawki, słab-ce z biegiem czasu. - Wskrzesił pan to zwierzę? - Ależ skąd. - DeMarco podniósł pojemnik do osłony twarzy Biznes-;na. - Zsyntetyzowany wirus żywi się dopaminą z jego mózgu i wytwarza iunki elektryczne jako produkt uboczny. Następstwem tego są widziane zez nas skurcze mięśni. W efekcie otrzymujemy zadziwiającą symulację cia. Niesamowite, prawda? Biznesmen machnął ręką. - To koszmar. - Widział pan dosyć? - spytał Westbrook. - Zdecydowanie. Biznesmen spojrzał na fiolkę ze Świętym Witem, arą trzymał w dłoni, dowód na to, że człowiek wspiął się na kolejny szcze-1 drabiny ewolucyjnej, prowadzącej go do Stwórcy. Wynett nie spodzie-ił się, że dopisze mu tak ogromne szczęście. Liczył na to, że zdobędzie iną z dwóch znanych próbek straszliwego wirusa Ebola. Jednak spoczy-yąca w jego dłoni fiolka zawierała coś wyjątkowego. Coś, co pozwoli mu idwoić sumę, jakiej zażądał od Gorgony. - Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, pułkowniku, iż wykorzystanie zez doktora Frencha biologii molekularnej do celów militarnych było prze-jpstwem. 43 - Słucham? - powiedział Westbrook. - Obowiązkiem Frencha była ochrona życia ludzkiego. Tymczasem po stanowił naruszyć wszelkie zasady nauki i medycyny. - Podniósł fiolkę. -Stworzył coś, co zapewni mu czołowe miejsce na liście największych zbrod niarzy w historii ludzkości, tuż nad lekarzami z Auschwitz. - Sterling, pieprzysz głupoty. Ten wirus nigdy nie opuści tego laborato rium. - Pułkowniku - Biznesmen podszedł do zamrażarki i otworzył drzwi z nie rdzewnej stali - co jeszcze trzyma pan w swojej makabrycznej galerii? Paso żyta, który zamiast zabijać, wprowadza żywiciela w stan śpiączki? Albo po woduje gwałtowne torsje pod wpływem zapachu róży? A może ma pan coś, c jest w stanie ogłupić wszystkich mieszkańców dużego miasta? Albo odebra żołnierzom wolę walki? Założę się, że jest tu wiele takich wynalazków. Westbrook poczerwieniał ze złości. - Słuchaj no pan, ten ośrodek został założony po to, by bronić Stan Zjednoczone przed atakiem biologicznym. Z bardzo tanich, dostępnyc w handlu wysyłkowym środków można wyprodukować w zwykłej kuchj wystarczająco dużą ilość wirusa, by zaatakować każde miasto w tym kraji Na litość boską, człowieku, Irak ściąga z całego świata ekspertów, mającyc zająć się kombinacją supertoksyn w celu uzyskania maksymalnej siły i szyi kości rażenia. Wiemy, że w wystrzeliwanych w naszych żołnierzy scudat umieszczali laseczki jadu kiełbasianego, enterotoksyny i mikotoksyny. Mi simy mieć czynniki odstraszające. Musimy wynaleźć odtrutki! Biznesmen nagle poczuł zmęczenie. Chciał jak najszybciej ściągnąć z si bie ten kombinezon. - Niech pan zamknie ten diabelski cyrk - powiedział, zwracając się < DeMarco. DeMarco, zaskoczony jego wybuchem, posłusznie podszedł do drz1 zamrażarki. Położył schowaną w rękawicy dłoń na zatrzasku, ale mięsu odmówiły mu posłuszeństwa. Oczy przesłoniła gęsta mgła. Zdezorientow ny spojrzał na Biznesmena, który patrzył na niego z zainteresowaniem, n wet nie próbując ukryć małego, przypominającego igłę przedmiotu, trzyni nego w dłoni. DeMarco uprzytomnił sobie, że ten człowiek przekłuł je kombinezon tuż pod prawym ramieniem i coś mu wstrzyknął. Dlaczeg Próbował coś powiedzieć, zaprotestować, ale zdołał tylko cmoknąć ję2 kiem. Złapał się za ramię, by zatkać dziurę, ale było już za późno. Wszyst spowiły ciemności. Oczy stanęły mu w słup, zatoczył się do tyłu i bezwte nie runął na podłogę między dwoma stołami. - Jezu Chryste! -jęknął Westbrook. - Zawołaj tu ochronę! Biznesmen nie wykonał polecenia pułkownika. Włożył rękę do zam żarki i na chybił trafił wyjął z niej fiolkę z napisem „Gorączka Oropouch 44 czym rzucił ją na podłogę obok Westbrooka. Rozległ się brzęk tłuczone-szkła. Pułkownik podniósł głowę. - Co do cho... Biznesmen z rozmachem wbił swój wielki gumowy but w osłonę twarzy :stbrooka. Pleksiglas pękł i pułkownik przewrócił się na plecy. Stracił przy-nność. Biznesmen schował fiolkę ze Świętym Witem do głębokiej kieszeni kom-lezonu, ukląkł przy pułkowniku i wbił igłę w jego lewe ramię. Następnie dszedł do zamrażarki i wyjął z niej kilka fiolek. Zaczął rzucać nimi, jedna drugiej, w pułkownika. Niektóre odbijały się od plastikowego kombine-nu ze stłumionym trzaskiem, a inne rozbijały się o metalową podłogę i szaf- rozbryzgując śmiercionośną zawartość po laboratorium. Kiedy pułkownik odzyskał świadomość na tyle, by otworzyć oczy, jego trzaskana osłona na twarz pokryta była odłamkami kryształów skażonego iu. Kręciło mu się w głowie i wiedział, że nie zdoła wstać. Oszołomiony Dbował odgarnąć z odsłoniętej twarzy lód zmieszany z krwią, niczym nar-irz po ciężkim upadku, ale nie mógł włożyć rękawic pod zniszczoną osło-. U jego stóp roztrzaskała się kolejna fiolka. Potem następna. Westbrook ojrzał na Biznesmena, ale widział go bardzo niewyraźnie. Kiedy pojął, co i dzieje, ruchy jego rąk stały się szybsze, gwałtowniejsze. - Na Boga, co ty robisz? Biznesmen, spoglądając na pułkownika zimnym wzrokiem, bez słowa lcał w niego kolejnymi fiolkami. - Ty kutasie! Pułkownik Westbrook spróbował wstać, ale nie dał rady i zwalił się z po-otem na podłogę, ciężko oddychając. Laboratorium zaczęło wirować mu zed oczami. Z topniejącego lodu uwalniały się miliardy śmiercionośnych rusów i bakterii. - Ty kutasie... ty kutasie... Zrobiwszy swoje, Biznesmen odczepił rurę z powietrzem i tak szybko, : było to możliwe w kombinezonie, podszedł do drzwi. Zamknął je z trza-lem, przekręcił zawór i zabezpieczył go. Wszedł do kabiny prysznica i zrosił mbinezon fenolowym środkiem odkażającym. Dopiero kiedy licznik zszedł zera, otworzyły się automatyczne drzwi, prowadzące do sali kontrolnej, znesmen fachowo wziął się do roboty. W piętnaście sekund wyłączył urzą-enia łączności, światło, sprzęt elektroniczny, wentylację i regulację skła-powietrza. Rzędy światełek, dotychczas zielonych, rozjarzyły się na czer-»no. Monitory komputerowe, wirówki, zamrażarki, wszystko wyłączyło automatycznie. Paliły się już tylko światła awaryjne na suficie. Biznes-:n podszedł do konsoli z napisem „Sterowanie awaryjne" i przekręcił klucz. 45 Pulpit sterowniczy wyłączył się, zgasły ostatnie światła. Wtedy zdjął kombinezon i włożył ubranie wyjściowe, po czym ostrożnie wsunął fiolkę ze Świę tym Witem do pojemnika termicznego w kieszeni płaszcza. Biznesmen wyszedł z laboratorium i zamknął za sobą drzwi z głośnyn trzaskiem, zamykając pułkownika w jego grobowcu. Betonowy korytarz by pusty; nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek wiedział, że jedno z labora toriów ośrodka uległo skażeniu. Biznesmen wjechał windą na górę i mijająi po drodze adiutanta pułkownika, poszedł do gabinetu Westbrooka po swoji teczkę. Termiczny kanister mógł przechowywać zawartość w stanie zamro żenią przez kilka godzin. Biznesmen potrzebował mniej niż połowę tego czasu by wywieźć Świętego Wita za granicę. - Widział pan to? Biznesmen obrócił się na pięcie. W progu gabinetu stała Julie Martinell i patrzyła na niego pytająco. W jej oczach czaił się niepokój. - Moja droga Julie - powiedział wolno - nie spodziewałem się... - Czy French to zrobił? Biznesmen przycisnął teczkę do piersi. Oprócz pojemnika termiczneg był w niej automatyczny browning kaliber 9 mm. - Jest pani upartą kobietą. - Jeśli pan coś wie, proszę mi powiedzieć. - Tak, przeczucie nie zawiodło pani. Może pani przestać zajmować si tą sprawą. Zamierzam powiedzieć o wszystkim senatorowi Bakerowi. Prc szę mi wybaczyć, moja droga Julie, ale uczestnicy konferencji już zbyt dh go na mnie czekają. - Gdzie pułkownik Westbrook? Chciał ze mną rozmawiać. - On... coś go zatrzymało. Zaraz powinien tu przyjść. - Ominął ją i wyszei szybkim krokiem na korytarz. Julie odprowadziła go zdziwionym spojrzeniem. Występ Biznesmena dobiegł końca i nadeszła pora zapłaty. Zwrócił stra: niczce plakietkę z nazwiskiem, wyszedł z budynku podwójnymi szklanyn drzwiami i wsiadł do czekającego nań samochodu - czarnego thunderbird z przepustką na desce rozdzielczej. Tarra, nie niepokojona przez nikog< wyjechała z bazy przez główną bramę. Pułkownik Westbrook uczepił się zaworu otwierającego drzwi laborat< rium i podniósł się na kolana, przeklinając ciemności. Nie paliły się nawi światła awaryjne. Wyobraźnia podsuwała mu obrazy nieopisanych potwo ności, otaczających go ze wszystkich stron. Wytężając wszystkie siły, pu kownik próbował obrócić zawór. Bez skutku. Rozpaczliwie walcząc z oga niającą go nieświadomością, wymacał przycisk alarmowy i wcisnął go kill razy, ale nie przyniosło to żadnego efektu. Laboratorium było martwe. 46 Pułkownik osunął się na podłogę, wpatrzony w nieprzeniknione ciem-ści. Wsłuchał się w cichnące wycie wyłączających się bezcennych urzą-m laboratoryjnych. Potem zapadła cisza. Nie było nic prócz absolutnej, :erażąjącej ciemności. Po raz pierwszy w życiu pułkownik poznał uczucie iwdziwego strachu. Przerażające siły, które go otaczały, nie były tylko dziełem wyobraźni. ;stbrooka strasznie piekła twarz, a jego kończyny wydawały się ciężkie rtywne. Płuca ulegały przekrwieniu, zaczynała go boleć głowa. To nie ło złudzenie. Pod wpływem temperatury ciała kryształy lodu topiły się. pomieszczeniu unosiły się już miliardy niewidocznych mikrobów, a z każdą wilą pojawiał się kolejny miliard. Na większość z nich nie znano leku. sstbrook wiedział, że wkrótce umrze. Walka dobiegła końca, a on prze-ił. Powietrze w laboratorium coraz bardziej cuchnęło. Z dwojga złego wo- się udusić. To lżejsza śmierć. - DeMarco! - krzyknął chrapliwym głosem. W ciemnościach panowała cisza. Pewnie technik już nie żył. Pomyślał o Sterlingu. Cwany skubaniec. Bardzo cwany. Zrobił tak, że kt nie ośmieli się dotknąć ciał pozostawionych w laboratorium. Jak w przy-dku wycieku substancji radioaktywnej upłyną miesiące, a może lata odka-nia, zanim ktokolwiek będzie mógł tu wejść i ustalić, co stąd zabrał. Zadał bie nie lada trud, by wykraść supertoksynę Frencha. Po co? Pułkownik trsknął chrapliwym śmiechem na myśl, że osobiście dał mu ją do ręki. prócz niego i DeMarco nikt nie wiedział, co stworzył French, nikt nie był siadom znaczenia tego, co zabrał Sterling. Nie... była jeszcze Julie Marti-:lli. Jak dużo wiedziała? Pułkownik ściągnął rękawice i włożył rękę pod kombinezon, by wyjąć kieszeni koszuli kalendarzyk i długopis. Tracąc przytomność, zaczął pisać ) omacku. Rozdział 8 'iątek, godzina 16.00 i /Tajor sił specjalnych Joseph Marshall usiadł u podnóża stromej wydmy, ,VJ.na której zatrzymał się CH-53E super stallion. Temperatura spadała r błyskawicznym tempie. Cholerna pustynia. Major przekraczał granicę Iraku 47 dziesiątki razy podczas tajnych misji przed i podczas wojny. Nie był tu oi niemal czterech lat, ale nic się nie zmieniło. Pustynny pejzaż przywoływa bolesne wspomnienia. Najgorsze były akcje ratownicze. Na ostatniej z nici Marshall musiał polecieć śmigłowcem trzysta kilometrów w głąb Iraku, b' ewakuować oddział sił specjalnych, okrążony przez siły nieprzyjaciela. MiL mało czasu, musiał lecieć nad wydmami w dzień, a nie jak zwykle w nocj by uratować siedmiu towarzyszy broni z sięgającego bioder rowu, położc nego niecałe dziesięć metrów od pozycji wroga. Uratował im życie. Ci sku bańcy przez sześć godzin odpierali ataki kompanii wojsk irackich i kilk uzbrojonych Beduinów, którzy włączyli się do walki. - Joe, to cię powinno ucieszyć - krzyknął starszy sierżant sztabów J.C. Williams. Marshall zerwał się na nogi. Idący za sierżantem dwaj kc mandosi Delta Force wlekli ze sobąjeńca. Jeden z żołnierzy niósł przenośn wyrzutnię rakiet ziemia - powietrze. Rzucił ją wraz z jeńcem pod nogi maje ra. Schwytany przez komandosów arabski chłopak wpił się wzrokiem w twar Marshalla. Było to spojrzenie zaprawionego w bojach mordercy. - Gdzie go znaleźliście? - spytał Marshall. - W obozie Gorgony - powiedział Williams - a raczej w tym, co z ni< go zostało po ataku rosyjskiego śmigłowca. - Ktoś jeszcze przeżył? - Nie było żadnych ofiar - odparł sierżant. Marshall spojrzał na niego pytająco. - Nie rozumiem. Williams wzruszył ramionami. - Oprócz tego dupka w obozie nie było żywej duszy. I to od wielu dn: - Co? - Bardzo mi przykro, Joe. Trzy grupy przeszukują okolice. Nie sądzi by kogokolwiek znaleźli. Wygląda na to, że zrobiono nas w konia. - Zabierzcie jeńca na lotniskowiec. Chcę wyciągnąć z niego wszystki co się da. Kapral Savage, radiooperator, podbiegł do niego ze słuchawką telefon satelitarnego w wyciągniętej ręce. - Połączenie z generałem Medlockiem z Waszyngtonu, sir - powiedzii kapral. - Sprawa najwyższej wagi. -1 dodał szeptem: - Chyba jest wkurzc ny. Generał Medlock? Marshall zatarł zmarznięte dłonie, zanim wziął sh chawkę. - Marshall. - Zdaje się, że masz ciężką noc - warknął głos w słuchawce. - Misja została zakończona. Jeden ze stallionów strącony. Gorgony prav dopodobnie nie ma w Iraku... - A żebyś wiedział. To był podstęp, mający odwrócić naszą uwagą i pozwo-Gorgonie uciec do Ameryki Południowej. Skurczybyk jest za blisko. Chcę, yś za godzinę był już w samolocie transportowym lecącym do Fort Bragg. Iziemy tam na ciebie czekać. Masz być nie później niż jutro o piątej zero zero. Marshall spojrzał na zegarek. To niewykonalne! - O co w tym wszystkim chodzi? - Na razie to nie twój zasrany interes. Nie chcę słyszeć żadnych wymó-k. Bierz dupę w troki i już. - Ile ludzi mam zabrać ze sobą? Dwie jednostki są w stanie podwyższo-gotowości... - Jednego - powiedział Medlock. - To znaczy jedną jednostkę? - Jednego człowieka. Marshall nic z tego nie rozumiał. Spojrzał zdziwionym wzrokiem na illiamsa i pokręcił głową. - Sir, mam tu ludzi wyposażonych... - Jednego człowieka - powtórzył generał Medlock. - Którego? - warknął Marshall, nie kryjąc irytacji. - Najlepszego. Rozdział 9 rzgórza w pobliżu Tampico, Meksyk iątek, godzina 17.03 D iznesmen przedzierał się przez zapadające ciemności w stronę czegoś, Jco kiedyś było domem. Bezlitosny czas zmienił budynek w walącą się linę. Krokwie uginały się ku ziemi, a omszałe ściany były przechylone pod iepokojąco dużym kątem. Biznesmen oparł się ramieniem o zmurszałe drzwi uchylił je z głośnym skrzypieniem. Wszedł do środka. Jedyny pokój w domu był brudny i skąpo umeblowany. Na umieszczo-ym na środku stole stała lampa naftowa, dająca więcej dymu niż światła, liznesmen nie był sam. Bardziej wyczuł, niż zobaczył, trzy obserwujące go ylwetki, cienie schowane poza zasięgiem słabego blasku lampy. Byli to lordercy najgorszego gatunku, a on dobrze ich wszystkich znał. Przybyli do ampico osobno, każdy inną trasą. - Siadaj - nakazał głęboki, groźny głos, przecinający półmrok niczym /ycie syreny alarmowej. - Kod Alfa 49 Biznesmen spoczął na jednym z dostawionych do stołu krzeseł, któn z trzaskiem ugięło się pod jego ciężarem. Podrapał się po krótko przystrzy żonej siwej brodzie nerwowym gestem, który został mu z okresu, gdy uda wał Sterlinga. Bardzo chciał dobić targu z tymi ludźmi. Wśród mroku rozbłysł żar z papierosa niczym płonące oko, a powietrz* wypełnił cuchnący dym rosyjskiego tytoniu. Kiedy wzrok Biznesmena oswoi się z ciemnością, zobaczył patrzącą na niego kobietę o krótkich czarnycl włosach. Była to Tarra, prawa ręka Gorgony. Biznesmen przeniósł oczy ns postać siedzącą obok niej, czarnobrodego mężczyznę o płaskim nosie, arab skiego szofera, który uczestniczył w uprowadzeniu Sterlinga. Jednak jego uwagę niepodzielnie absorbował potężny mężczyzna, sie dzący w kącie z dala od pozostałych, ogromny cień bawiący się zakrzywio nym sztyletem beduińskim. Gorgona wpatrywał się w Biznesmena niczyn lampart w ofiarę. - Nie widzę cię - powiedział z akcentem, w którym mieszały się różni bliskowschodnie dialekty. Biznesmen pochylił się do przodu tak, by światło lampy padło na jeg< twarz. Gorgona roześmiał się na widok twarzy Biznesmena. - Dobra robota. Tak lepiej pan wygląda. Jednak uśmiech zniknął z jego twarzy, a bruzdy na czole pogłębiły się gdy lepiej przyjrzał się Biznesmenowi. Jego rozbiegane oczy mówiły, że co knuje. To było ostrzeżenie. Kłębiące się w głowie Biznesmena myśli mógł] okazać się niebezpieczne. Plan nie przewidywał miejsca na intrygi najbliż szych współpracowników. Operacja Uprząż wymagała całkowitej lojalno ści. Umowa musiała zostać wykonana co do joty; w przeciwnym razie cah plan ległby w gruzach. A Gorgona potrzebował tego, co załatwić mógł tyłki Biznesmen. - Ma pan to, Herr Wynett? Biznesmen skinął głową. - Niech pan mi to pokaże. - Wykluczone. To musi pozostać zamrożone. Gorgona wydawał się pogodzony z tym faktem. - Nie miał pan kłopotów? - Żadnych. Ochrona Detrick jest do niczego. Za dwa tygodnie będzi pan miał do dyspozycji straszliwą broń. Gorgona pochylił się do przodu. - Doskonale. Pojedźmy więc do Mazatlan... Biznesmen uniósł dłoń, przerywając mu. - Nie tak szybko, panie Gorgona. Najpierw porozmawiamy o moic wynagrodzeniu. 50 Dwaj adiutanci Gorgony parsknęli śmiechem, w powietrze wzbił się kłąb ego papierosowego dymu. Potężny terrorysta odchylił się na oparcie krzesła, edy przemówił, w jego głosie brzmiała pobłażliwość zmieszana z pogardą. - Ani grosza z góry. Nie ufam panu. Po otrzymaniu zbyt dużej zaliczki kszość ludzi po prostu uciekłaby z pieniędzmi. Jestem pewien, że pan tąpiłby tak samo. Oczy Biznesmena zapłonęły gniewem. - Dałem panu słowo, że dostarczę... - Nie przywiózł pan żadnego dowodu. Zapłacę, kiedy dostanę zbiorni-.. wcześniej ani grosza. Podjąłem ostateczną decyzję. Biznesmen odchylił głowę do tyłu i zaśmiał się nieszczerze. - Skoro tak, to do Mazatlan pojadę sam. Olbrzym rąbnął pięścią w stół, łamiąc deski. - Zrobi pan, jak każę. - Nie, panie Gorgona. Taka jest umowa. Zsyntetyzuję preparat, a pan 2 będzie się mieszał do mojej pracy. Kiedy wyprodukuję tyle wirusa, ile nu potrzeba, może go pan ode mnie kupić. Będzie to pana kosztować dzie-jć milionów dolarów amerykańskich, po dwa miliony za każdy zbiornik. Gorgona zerwał się na nogi. - Żąda pan zmiany warunków umowy? Chyba pan oszalał. - Cena się podwoiła, mój przyjacielu. To, co mam, jest warte o wiele ięcej niż suma, którą wymieniłem. Świadkowie tej rozmowy, zaskoczeni bezczelnością Biznesmena, spoj-eli na Gorgone w oczekiwaniu na instrukcje. Olbrzym powiedział wolno: - Nie wyjdzie pan stąd żywy, Herr Wynett. Biznesmen uśmiechnął się chytrze i wyciągnął ostatni atut. - No to niczego pan nie dostanie. Pański absurdalny plan rozsypie się pył. Jeśli to kwestia pieniędzy, panie Gorgona, to bardzo nisko ceni pan :żim Jego Ekscelencji. Cena bomby termojądrowej, nawet gdyby dało się kową pokątnie skonstruować i nabyć, byłaby sto razy wyższa od sumy, torąpanu zaproponowałem. Ja mogę dać panu broń o wiele skuteczniejszą łatwiejszą w użyciu. Jeśli nie jest pan w stanie zdobyć takich pieniędzy, roszę powiedzieć Jego Ekscelencji, żeby powrócił do mało ambitnych pla-ów zemsty przy wsparciu amatorów. Gorgona wszedł w krąg światła. Z mroku wyłoniła się jego zimna, mrocz-a twarz o rysach jakby wyrzeźbionych w węglu. Przyjrzał się Biznesmenowi zmrużonymi przenikliwymi oczami, wypełnionymi nienawiścią. Gorgo-a wystarczająco znał się na ludziach, by wiedzieć, że Biznesmen za dpowiednią cenę spełni swoją obietnicę. Można mu było zaufać. Gorgona /bił zakrzywione ostrze sztyletu w szorstki blat stołu między palcem wska-ującym a kciukiem lewej dłoni Biznesmena, który nawet nie drgnął. 51 Gorgona uśmiechnął się z rozbawieniem i pogardą. - Zostałem wybrany, by zmienić oblicze świata. Nie obchodzi mnie, ile to będzie kosztować. Pokonam wroga, ukarzę jego arogancję. Mam tylko jeden słaby punkt - ciebie, moją piętę achillesową. Nie będę tolerował zdrady. Pokażę ci coś. Gorgona wyrwał sztylet ze stołu, po czym z zaskakującą zwinnością obrócił się na pięcie i rzucił go przez pokój z wielką siłą i precyzją. Ostrze wbiło się w kość ze stłumionym trzaskiem, po czym rozległ się okrzyk człowieka wydającego swoje ostatnie tchnienie. Arabski szofer umarł natychmiast, z głową przygwożdżoną do ściany, z twarzą wykrzywioną przerażeniem. Sztylet utkwił w jego lewym oczodole. Tarra wybuchnęła chrapliwym śmiechem, rozbawiona hałaśliwymi odgłosami towarzyszącymi wydalaniu zawartości pęcherza i jelit nieboszczyka. - Wyjmij mu mózg - powiedział do niej Gorgona - i wyślij jako ostrzeżenie tym, którzy zapłacili mu, by mnie zdradził. Tarra pocałowała arabskiego szofera we wciąż drżące wargi, po czym wyszarpnęła mu sztylet z oka i wbiła ostrze w czaszkę z odrażającym trzaskiem. Wynett skrzywił się. Gorgona powiedział do Biznesmena głosem, w którym brzmiała zimna przestroga: - Za pieniądze zdradził wrogom położenie mojego obozu. Powinienem był zabić go tak, żeby dłużej się męczył, ale nie mam czasu. Muszę ruszać w drogę. Jaki dostanę dowód na to, że mnie pan nie zdradzi? Biznesmen okazał się przebiegłym negocjatorem; wykorzystał wszystkie posiadane atuty i dobił targu na swoich warunkach. - Ma pan moje słowo. Tyle tylko mogę dać panu przed zakończeniem pracy. Frederick, Maryland Sobota, i6 stycznia, godzina i2.03 Rozległo się głośne pukanie do drzwi Julie i donośny, dźwięczny głos, nawykły do wydawania poleceń, rzucił: - Panna Martinelli? Julie odwróciła się od Macintosha i wstrzymała oddech na widok dwóch mężczyzn - Murzyna w garniturze i umundurowanego policjanta - stojących na progu jej mieszkania. Spodziewała się, że któregoś dnia złożą jej wizytę tam ponurzy faceci. Myśl o kontakcie z nimi budziła w niej strach i złe przeczucia. 52 - Panna Martinelli? - powtórzył Murzyn, wchodząc do mieszkania. Był fsoki, szeroki w ramionach, o bystrych oczach, którymi bacznie lustrował kój wypełniony sprzętem komputerowym i książkami. - Kim jesteście? - spytała Julie. - Jak się tu dostaliście? - Drzwi były otwarte... no, powiedzmy, że uchylone. Powinna pani bar-:iej uważać. Proszę okazać dokumenty. - Pytałam, kim jesteście. Chcę najpierw zobaczyć wasze dokumenty. - Panno Martinelli, nie ma na to czasu. Jesteśmy spóźnieni o dwadzie-ia dwie minuty. - Wasze dokumenty. Mężczyzna zrobił krok do przodu, omijając stosy książek leżących na jdłodze. Włożył rękę do kieszeni płaszcza, wyjął błyszczący czarny portfel stworzył go: STONY ROBINSON, CIA. O cholera! Julie odchyliła się na oparcie plecionego krzesła, nie mogąc :brać myśli. A więc zostanie aresztowana - i to przez CIA! Czuła zamęt r głowie. Zostanie na początek oskarżona o zdradę stanu i złamanie niezli-zonych umów międzynarodowych. Koniec z doktoratem. Koniec z pracą. , przyszłością. Jej kariera została przerwana, życie legło w gruzach. Czy postąpiła słusznie, wysyłając senatorowi Bakerowi ten list, który, ik teraz zdawała sobie sprawę, był pełen niejasnych podejrzeń i naiwnego loralizatorstwa? Żeby chociaż miała jakieś dowody. Była pewna, że doktor rench - na podstawie jej własnego pomysłu - stworzył nowy straszliwy zirus, ale nie potrafiła w żaden sposób wykazać, że ona sama nie brała w tym idziału. Czy mogła zaufać doktorowi Sterlingowi? Może oskarżył jąo współ-idział? Jeśli teraz nie znajdzie ona nic na swoją obronę, powędruje do wię-ienia. Kto wie, może dorzucą jej zarzut nieumyślnego zabójstwa? - Proszę o pani dokumenty - powiedział Robinson. Julie podniosła plakietkę identyfikacyjną, wydaną w Fort Detrick, przy-:zepionądo jej swetra. Robinson obejrzał ją skupionymi, zmrużonymi ocza-ni, które rejestrowały wszystkie szczegóły. - Pani dokumenty z uczelni - rzucił. Julie odszukała swoją torebkę, wygrzebała z niej plastikową kartę identyfikacyjną i podała ją agentowi. Obejrzał dokładnie dokument, po czym lekko skinął głową policjantowi, który podniósł do ust krótkofalówkę. - Dowództwo, trzy osiem. Mamy ją. Będziemy za trzy minuty. Krótkofalówka zatrzeszczała w odpowiedzi. - Panno Martinelli - rzucił Robinson - proszę zabrać swoje rzeczy i pójść ze mną. - Niech mi pan pozwoli dokończyć list do promotorki - powiedziała, z rękami uniesionymi nad klawiaturą. - Nie ma czasu. 53 - Chcę zadzwonić do ojca. - Nie ma czasu. - Jest pułkownikiem. - Wiem, panno Martinelli. Czeka na nas samochód. - Muszę wyłączyć sprzęt. Robinson z irytacją skrzywił usta, co było dla Julie znakiem, że wypowiedziała o jedną prośbę za dużo. - Zajmiemy się tym. Po co odwlekać to, co nieuniknione? Skinęła głową, wzięła niebieską skórzaną kurtkę i torebkę. Poczuła, jak policjant zaciska dłoń na jej ręce tuż nad łokciem i wyprowadza ją niezbyt delikatnie na korytarz. Wychodząc, zerknęła na swojego kota, Tada, który siedział sztywno na krześle pod drzwiami i odprowadzał ją spojrzeniem bystrych piwnych oczu, położywszy uszy po sobie na znak dezaprobaty. Tad był jej jedynym prawdziwym przyjacielem, jedynym stworzeniem na ziemi, które przejmowało się jej losem. Trzeci policjant oficer stał pod jej drzwiami. Kilku sąsiadów zebrało się w grupę i rozmawiało zniżonymi głosami. Umilkli, gdy Julie wyszła ze swojego mieszkania. W drzwiach po drugiej stronie korytarza pojawiła się młoda para - on w szlafroku, który sięgał mu do ud, ona w samej koszuli. Popatrzyli ze zdziwieniem na sąsiadkę. Mężczyzna delikatnie przesunął kobietę za swoje plecy, osłaniając ją. Pewnie musieli się bardzo kochać. Julie też chciałaby mieć u swojego boku jakiegoś miłego faceta, na którego zawsze mogłaby liczyć. ! Kiedy policjant wyprowadzał ją na korytarz, Julie pomyślała z żalem, że nigdy nie spotka mężczyzny ze swoich marzeń. Była inteligentna, niezależna - i samolubna. Dlatego też żaden mężczyzna o szlachetnym sercu nigdy się nią nie zainteresuje. Faceci oglądali się za nią, nigdy nie skarżyła się na brak adoratorów, pod warunkiem że swój rozum i niezależność zostawiała w laboratorium. Zawsze peszyła mężczyzn, z którymi się spotykała. Obsesyjnie dążyła do tego, by panować nad sytuacją, co było cechą niezbędną w zdominowanym przez mężczyzn świecie biochemii. A kiedy jej uczucia walczyły z rozsądkiem, rozsądek zawsze brał górę. Julie Martinelli wiedziała, że jako naukowiec na zawsze pozostanie obserwatorem. Cechy, które o tym decydowały, były zbyt głęboko zakorzenione w jej duszy, by mogła uwierzyć, że pewnego dnia zmieni się, otworzy na innych, zacznie tolerować ludzi mniej inteligentnych. Tymczasem musiało jej wystarczyć poznawanie życia za pośrednictwem podręczników, programów komputerowych, baz danych i mikroskopów elektronowych, badanie go na poziomie molekularnym zamiast radowania się nim. Julie wyjęła klucze. - Proszę nie zamykać - powiedział Robinson. - Sierżant Ryan wyłączy pani sprzęt. Dostarczymy wszystko, co będzie pani potrzebne. 54 W więzieniu nie będzie wiele potrzebowała. - Mam kota. - Zajmiemy się nim, panno Martinelli. - Zostawiłam kawę na kuchence... - Wyłączymy. Agent Robinson wyprowadził ją z budynku bocznym wyjściem. Czeka-tam już furgonetka ford econoline z włączonym silnikiem. Julie uświado-iła sobie, że się trzęsie. Musi się opanować. Nigdy dotąd nie miała z tym oblemów. - Proszę dać mi płaszcz - powiedział Robinson, otwierając boczne drzwi. >mógł Julie wejść do środka, po czym usiadł obok niej, a policjant zajął iejsce obok kierowcy. Furgonetka odjechała spod budynku. Julie próbowała wszystko to logicznie przemyśleć, znaleźć jakąś linię >rony, ale wyobraźnia uparcie podsuwała jej obraz brutalnego przesłucha-a, które ją czekało. Dopiero w chwili, kiedy wóz skręcił na Washington ational Pikę, autostradę prowadzącą do stolicy, ośmieliła się zapytać: - Zabieracie mnie do Departamentu Stanu? Nie patrząc na nią, Robinson powiedział: - Departamentu Stanu? Nie, proszę pani, na Dulles International. - Na lotnisko? - Próbowała zachować spokojny ton, ale w jej głosie tbrzmiała nuta gniewu. - Dlaczego? Robinson obojętnie wyjrzał przez okno. - Bo zwykle jest tam dużo samolotów. Pani ojciec przysłał po nas C-20. - Mój ojciec? On o niczym nie wie. Nie mieszajcie go do tego. Stony Robinson odwrócił się i spojrzał na nią tak, jakby dopiero teraz ją )baczył. - Rozmawiał z panią, prawda? Pokręciła głową, coraz bardziej zdezorientowana. - Nie, odkąd to wszystko się zaczęło. - Miał się z nią skontaktować. - Robinson spojrzał ostrym wzrokiem i policjanta siedzącego z przodu, który tylko wzruszył ramionami. - Jesz-iq dziś rano mówił mi, że do niej zadzwoni. W tej chwili Julie uprzytomniła sobie, że od wpół do siódmej rano jej amputer połączony był przez modem z serwerem Uniwersytetu Stanforda, lokując linię telefoniczną. Nikt nie mógł się do niej dodzwonić. - Co miał mi powiedzieć? Dokąd mnie wieziecie? Niech ktoś wreszcie awie mi, o co w tym wszystkim chodzi! Wyraz niewzruszonej powagi zniknął z twarzy Robinsona. Wyglądało a to, że jest mu naprawdę głupio. - Cały poranek przesiedziałem w Pentagonie, nie mam już do tego zdro-ia. Porzucił oficjalny ton i powiedział przepraszająco: - Ojciec miał panią 55 o wszystkim poinformować. W Detrick wydarzył się kolejny wypadek. Pan ojciec poprosił mnie, żebym wstąpił po panią w drodze na spotkanie z nin w bazie lotniczej Kirkland. Poleci pani z nami do Brazylii. Rozdział 40 Mato Grosso, Brazylia, Dorzecze Amazonki Sobota, godzina i6.47 Biznesmen nazwał swoją plantacją Stonecutters Garden na pamiątkę la spędzonych w Londynie. Przyjechał o zmierzchu sam, wyłaniając si z podeszczowej mgły, która wisiała nad ziemią niczym ogromna pajęczyn utkana wśród gęstego listowia dżungli. Droga prowadząca do jego posiadło ści była właściwie ścieżką z wyżłobionymi w mchu śladami opon. Przeje chawszy trzy kilometry, zostawił wóz i w dalszą drogę ruszył pieszo, z ple cakiem przewieszonym przez ramię, nie odrywając od niego ręki nawet n chwilę. Wreszcie ujrzał przed sobą wysokie łodygi trzciny cukrowej. To był jego ziemia. Nie przynosiła obfitych plonów, ale za każdym razem, gdy n nią patrzył, na jego twarzy pojawiał się przebiegły uśmiech. Tylko głupie wypruwałby sobie żyły, pielęgnując to wykarczowane poletko, toczące nie ustający bój z napierającym oceanem dżungli. On znał lepsze sposoby utrzy mywania się z tej dziczy. Gdy Biznesmen wyłonił się spomiędzy łodyg, zauważył zmierzająceg ku niemu mężczyznę na koniu, widocznego w świetle ustawionych na terę nie majątku latarni. Jeździec miał na sobie wielki kapelusz słomkowy, wyso kie buty, coś, co bardziej przypominało skórzaną spódnicę niż spodnie ora rozchełstaną białą koszulę, spod której wyłaniała się szeroka i owłosion pierś. W ręku trzymał karabin maszynowy, a w kaburze zwisającej u biodr miał ogromny rewolwer. - Dobrze panu w tej brodzie, chefe - krzyknął jeździec po portugalski Zszedł z konia i poklepali się energicznie po plecach w tradycyjnym dl tego regionu powitalnym geście. - Proszę wejść, doktorze - powiedział jeździec do swojego pracodawcy wskazując dom, pałac w stylu angielskim, wart o wiele więcej niż ziemia, n której stał. - Zawołam wszystkich i napijemy się z okazji pańskiego powroti - Później, Tucco - odparł Biznesmen w ojczystym dla jeźdźca język portugalskim. - Najpierw muszę zajrzeć do szopy. 56 ¦ I ?:;.¦;.'... ¦ - Do szopy? - zdziwił się Tucco. - Czyżby miał pan zbyt miękkie łóżko? Po ciężkiej, osiemnastogodzinnej podróży Biznesmen nie był w nastroju ) żartów. - Najpierw praca. Napijemy się potem. Tucco splunął i razem z pracodawcą wszedł na teren posiadłości, oto-:onej ze wszystkich stron wysokim na trzy i pół metra ogrodzeniem zwień-:onym drutem kolczastym. Solidne słupy, umocowane głęboko w granito-ych płytach, mogły wytrzymać natarcie czołgów. Tucco i Biznesmen przeszli zez starannie wypielęgnowany ogród, upstrzony nagietkami i okolony kil->ma akrami krótko przystrzyżonej darni, utrzymywanej za pomocą skom-ikowanego podziemnego systemu nawadniającego. Skierowali kroki w stro-i imponującej kamiennej stodoły, w której przechowywana była karma dla vierząt, gdzie stały ciężarówki i maszyny rolnicze. Weszli do środka. Biznesmen rzadko tu przychodził. Nawet po sprzątaniu w stodole cuch-jło odrażającą mieszanką nawozu i paliwa, której nie miał zamiaru wdy-lać. Wiedział jednak, że lepszego miejsca nie znajdzie. - Do piwnicy, Tucco - powiedział. Jeździec zdjął słomkowy kapelusz i otarł spocone czoło. - O tej porze, doktorze? Najpierw się prześpijmy... - Teraz - nakazał Biznesmen. Zrezygnowany Tucco zapalił lampę naftową i podszedł do tylnej ściany odoły. Oświetlił kamienną płytę, na wpół schowaną pod słomą, po czym Idał lampę Biznesmenowi. Znalazł kilof, stękając z wysiłku, podważył płytę i hukiem odwalił ją na bok. W twarz uderzyło go wilgotne, cuchnące powie-ze. Tucco odskoczył do tyłu, krzywiąc się z obrzydzeniem; od przeszło roku kt nie schodził do piwnicy. Biznesmen zajrzał do środka, świecąc sobie lam-\ naftową. Drewniane, na wpół przegniłe schody ginęły w mroku. Powiedział do Tucco: - Weź kilku ludzi i przyniesiecie tutaj cały sprzęt z ciężarówki. Potem ysprzątacie i pomalujecie piwnicę, żeby dało się w niej przebywać. Tucco podniósł głowę, zdziwiony tą prośbą. - Zrobię, o co pan prosi, chefe. - Jest jeszcze jedna sprawa, którą musisz zająć się w tej chwili. - W je-a oczach pojawił się stalowy błysk. - Potrzebnych nam będzie więcej ludzi atraflących posługiwać się bronią. Dużo więcej. Mam bardzo ważnego klien-., Tucco. Musimy być silni, kiedy przyjedzie po swój towar. Uśmiech zniknął z twarzy Tucco. - Ten pański klient już z góry mi się nie podoba. - To silny człowiek, Tucco. Niezwykły. Za czterdzieści osiem godzin icę mieć pod bronią co najmniej dziesięciu dodatkowych ludzi. A teraz ierz się do roboty. 57 Wń Tucco poszedł obudzić swoich podwładnych. Biznesmen, trzymając sid ściany, zaczął schodzić na dół, ostrożnie sprawdzając wytrzymałość każdfr1 go stopnia. Jego pierwsza wizyta w piwnicy musiała być krótka, bo powietrze nie nadawało się do oddychania. Zakrywając chusteczką usta, Biznesmen podniósł lampę, by oświetlić wszystkie kąty pomieszczenia. Piwnica przywodziła mu na myśl katakumby, siedlisko śmierci i rozkładu. Niskie, szerokie łuki podtrzymywały sufit, a klinkierowe ściany pokryte były mchem Już niedługo ta zaniedbana piwnica zmieni się w inkubator, w którym powstanie nowe życie. Biznesmen pokiwał z zadowoleniem głową. Przyniósł swoje adoptowa ne dzieci do domu. Teraz je wychowa i zmusi do rozmnażania. Tarra znalazła idealną kryjówkę w wysokiej trawie za polem trzciny cu krowej, dokładnie naprzeciwko głównej bramy posiadłości Wynetta. Adiu tantka Gorgony leżała płasko w błocie, schowana wśród wysokich źdźbe obserwując majątek Biznesmena przez lornetkę, umożliwiającą widzeni nawet w tak słabym świetle. Przyjechała o zmierzchu, trzy godziny przed Biznesmenem, i miała wj starczająco dużo czasu na obserwację zatrudnionych na farmie trzydziest żołnierzy, robotników i ich rodzin. Sporządziła szczegółowe notatki. Z wre ciła uwagę na to, że Wynett szczególnie interesował się kamienną stodo] stojącą za domem, odprowadziła wzrokiem grupę ludzi, którzy udali się g< siego do dżungli, najprawdopodobniej po sprzęt, który Wynett zamierza przi chowywać w tym budynku. Cierpliwie obserwowała posiadłość Biznesmena. I czekała. Część druga Zabezpieczenie Ludzkość ma już w swoich rękach zbyt wiele nasion własnej zagłady. Prezydent Richard M. Nixon, ogłaszając wstrzymanie amerykańskich prac nad bronią biologiczną, 25 listopada 1969 roku Rozdział 11 rt Bragg, Karolina Północna tiota, godzina 22.05 /Tarshall i Williams usłyszeli ryk czterech rozgrzewających się potęż-r .Lnych silników, świadczący o tym, że do startu przygotowywał się sa-)lot transportowy. Kierowca dżipa, kapral Boyd, widząc, jak napięty jest rmonogram generała Medlocka, dodał gazu, kierując się ku wielkiemu ngarowi na końcu pasa startowego. Major i sierżant złapali się poręczy, by ; wypaść z samochodu na ostrym zakręcie. Z powodu silnego przeciwnego wiatru znad Atlantyku ich samolot wylą-wał w Fort Bragg - macierzystej bazie Delta Force - z dwudziestominu-kvym opóźnieniem. Marshall i Williams nie mieli nawet czasu na to, żeby dąć prysznic - rozkazy Medlocka były jasne i stanowcze. Co gorsza, ge-rał nie pozwolił im zabrać dodatkowego sprzętu. Każdemu musiała wy-irczyć jedna torba na przybory do golenia i czyste ubranie oraz długi fute-[, w którym mieściła się jedna sztuka broni. - Późno, a ludzie nie śpią - powiedział Williams do majora. - Kroi się kaś operacja. Marshall przytaknął ruchem głowy. Dżip skręcił za hangarem i zatrzymał się przy samolocie, w którym wła-ie skończono uzupełniać paliwo; czerwona cysterna odłączała się od skrzy-a. Tą wielką powietrzną bestią był lockheed C-141 starlifter, samolot trans-Htowy, w którym mieściło się mnóstwo żołnierzy z czołgami i helikopterami. - Chodzą słuchy, że starlifter przyleciał z bazy lotniczej Kirtland - po-iedział kapral Boyd - ale nigdzie nie odnotowano, że miał tu lądować. - I nigdzie się tego nie odnotuje - rzucił Marshall, po czym dodał zim-irtn tonem: - Tam, skąd jestem, kaprale nie próbują ciągnąć oficerów za zyk. 61 - Tak jest, panie majorze. Ponury żołnierz w mundurze polowym, ściskający w rękach M-16, kiw nął ręką na Marshalla i Williamsa. - Powodzenia - rzucił im kapral Boyd, gdy zeskoczyli na pas startów Zabrzmiało to tak, jakby bał się o nich. Marshall niechętnie zasalutował mu; wyglądało na to, że kapral wiedzi więcej od niego o tym, co działo się tej nocy. Kiedy przechodzili z Williara sem obok posępnego strażnika, zatrzymał ich i zażądał okazania dokume tów. Był tak sztywny, jakby w tyłku miał dwudziestocentymetrowy gwóźd Silniki C-141 zwiększyły obroty, zagłuszając wszelkie inne dźwięki. Pogrzebali w kieszeniach i wyciągnęli karty identyfikacyjne. Strażni obejrzał je, świecąc sobie latarką, po czym skierował snop światła na ic twarze. Usatysfakcjonowany zasalutował jak na defiladzie. Gdy Marshall wbiegł na trap samolotu, usłyszał z góry okrzyk: - Rusz tyłek, Joe! Słowa te wypowiedział mężczyzna w maskującym stroju, stojąc w drzwiach starliftera. Marshall zatrzymał się w pół kroku. - Tony? - A żebyś wiedział. Teraz to ci dokopię, Joe. Marshall uścisnął jego dłoń. Pułkownik Anthony Martinelli, mężczyzn o przyprószonych siwizną włosach, który miał wkrótce poznać smak życU po pięćdziesiątce, obdarzył majora - dwanaście lat młodszego - ciepłym uśmiechem. Jego oczy błyszczały wesoło. Wiek nie pozbawił go żywotności; prawdę mówiąc, wyglądał jeszcze młodziej niż dawniej, był dobrze zbu< dowany, gotów do każdej akcji, choćby najniebezpieczniejszej. To właśnie on załatwił Marshallowi służbę w siłach specjalnych. Był jego nauczycielem, traktował go niemal jak własnego syna. W ostatnim roku stracili jednał ze sobą kontakt. Pułkownik Martinelli niedbale zasalutował Williamsowi. - Cieszę się, że w dalszym ciągu opiekujesz się tym młodzieńcem. Na dal strzelasz tak celnie jak kiedyś? - Jeszcze celniej, sir - uśmiechnął się szeroko Williams. - To dobrze. Możliwe, że przyda nam się twój wyjątkowy talent. - Spojj rżał na Marshalla, poważniejąc. - Słyszałem, że mieliście ciężką noc na pu styni. Marshall machnął ręką na znak, że nie chce rozmawiać o tym, co działy się z nim przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. - Potem pogadamy. Nie spodziewałem się, że znowu zobaczę cij w Bragg. Czemu nie przejdziesz na emeryturę i nie zamieszkasz w kanadyj skich Górach Skalistych? 62 - A kto miałby na to czas? - powiedział pułkownik, wchodząc z powro-i do samolotu. - Mam najbardziej interesujące zadanie w mojej karierze. ś ci powiem, Joe: to ja nalegałem, by włączono cię do mojej grupy. Chciani, żebyś w tym uczestniczył. Marshall chłodno przyjął jego słowa. - Tony, zostawiłem w Iraku wielu dobrych ludzi, niektórzy są ciężko ini. - Czy Gorgona to wystarczająco dobry powód, by ściągnąć cię tu w ta-n pośpiechu? Zacięta twarz Marshalla wystarczyła za całą odpowiedź. - Tym razem dorwiemy tego zasrańca - powiedział Martinelli. - Nie nie tydzień, a będziesz z powrotem w Bragg. Marshall kiwnął głową. Ledwie weszli do starliftera, odciągnięto schod-Samolot ruszył. - Rozgośćcie się- krzyknął Martinelli, zamykając drzwi. - Odprawa ;znie się zaraz po starcie. Jeśli załatwimy tę sprawę jak należy, będziemy tgli przejść na emeryturę i żyć z nagród. - Podniósł kciuki do góry i znik-: za drzwiami prowadzącymi na pokład załogi. Marshall rozejrzał się po wnętrzu starliftera i z wrażenia omal nie upu-ł torby. Szczęka mu opadła. To nie był zwykły samolot transportowy. Star-er został przerobiony na latające centrum dowodzenia, wyposażone w no-czesne elektroniczne urządzenia do obserwacji. Kilkanaście osób krzątało po kabinie. Co tu się dzieje? - Spóźniliście się - warknął stalowy głos. Przed Marshallem wyrósł star-t mężczyzna ubrany w spodnie w kolorze khaki i koszulę z krótkimi rękami, bez dystynkcji. Pod lewą pachą miał wojskową czterdziestkę piątkę iowaną w kaburze. Przypominał Marshallowi sokoła wędrownego, smugo i twardego, szybkiego jak strzała. Generał Medlock? Zanim Marshall zdążył mu się przedstawić, generał wskazał dwa fotele. - Zapnijcie pasy. - Następnie krzyknął w stronę załogi samolotu: - No jazda z tym cyrkiem! Marshall i Williams schowali bagaże pod siedzeniami, zapięli pasy i przy-towali się do startu. Umundurowani mężczyźni pochowali mapy i tabele, hnicy w białych kombinezonach zajęli miejsca przed wysokimi metalo-mi szafkami, w których znajdowały się urządzenia elektroniczne, usta-ane w równych rzędach, a cywile zasiedli w miękkich fotelach przy stole iferencyjnym. Przez odsuwany luk w końcu kabiny wbiegło kilkunastu groźnie wyglą-ących żołnierzy, w większości Murzynów i Latynosów. Zanim ostatni nknął za sobą właz, Marshall zdążył zauważyć, że w ładowni stoi niedu- czarny helikopter opancerzony, częściowo zdemontowany. 63 Siła ciągu silników wcisnęła Marshalla i Williamsa w fotele. Samolot zaczął przyspieszać, kołysząc się i podskakując na pasie startowym. Jeszcze jedno szarpnięcie i potężna maszyna wzbiła się w powietrze, kierując się w prawo, stopniowo nabierając prędkości i wysokości. Na wysokości sześciu tysięcy metrów Marshall uznał, że nadeszła pora, by wreszcie znaleźć kibel. Odpiął pas i skierował kroki na tył samolotu. - Nikt panu nie pozwolił opuścić miejsca - rzucił generał. Na jego twarzy malowało się zmęczenie dowódcy, który musi walczyć, choć wie, że bitwa jest już przegrana. - Nie znamy się - powiedział Marshall z uśmiechem. - Jestem major... - Generał Medlock - warknął, mrużąc przenikliwe oczy. - To moja operacja. Pilot dał znak, że można już bezpiecznie poruszać się po kabinie. C-141 wyrównał lot na wysokości siedmiu i pół tysiąca metrów. Wywołało to spore zamieszanie, jako że wszyscy pasażerowie naraz podjęli przerwane działania -jaki miały one cel, tego Marshall nie wiedział. Kilku mężczyzn pode szło do generała, żądając, by ich natychmiast wysłuchał. O Marshallu szyb ko zapomniano. Ładownia starliftera błyskawicznie przeobraziła się w sali konferencyjną. Żołnierze o wyglądzie bandziorów wrócili do głównej kabiny. Wymienia jąc między sobą złośliwe, niezbyt subtelne uwagi, obejrzeli arsenał broni auto matycznej i w najbardziej nieoczekiwanych miejscach poprzypinali sobie im ponującej wielkości noże. Byli to komandosi, bardzo dobrze wyposażeni. - Trzymaj się z dala od generała - poradził Marshallowi Williams. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale to on tu rządzi. I chyba nie je! z tego zadowolony. - Powinien pan usłuchać rady swego przyjaciela - rozległ się za ic plecami kobiecy głos. Marshall obrócił się na pięcie i zobaczył tak niezwykłe brązowe ocz; jakich nigdy nie spotkał w swoim życiu. Julie zmrużyła je, czując się nil pewnie w obecności żołnierzy, którzy wyglądali tak, jakby dopiero zesz z pola bitwy. Jej długie czarne włosy były spięte w kucyk, a ciasny kombim zon podkreślał idealnie zgrabną sylwetkę. Nie miała makijażu, a przyna mniej tak się Marshallowi wydawało. Jednak jego uwagę przykuwały prza wszystkim te ciemne oczy o hipnotyzującym spojrzeniu. Dlaczego wcz śniej jej nie zauważył? - W tej chwili lepiej nie wchodzić mu w drogę - ostrzegła go Julie. Proponuję, żeby zajął się pan czymś albo zaszył się w jakimś kącie. Modulowała głos tak, żeby okazać rozmówcy, że ma do czynienia z pr fesjonalistką, a nie zwykłą kobietą. Typ naukowca. Marshall uśmiechnął s ironicznie. 64 - A czym, pani zdaniem, mógłbym się tu zająć? Wpiła się wzrokiem w jego surową, zawsze poważną twarz, zerknęła na 50 okopcony mundur. - To zależy. Pan jest tym majorem z Delty, zgadza się? - Do usług. - Mógłby pan więc na przykład kogoś po cichu załatwić. A więc miała też cięty język. Podobała mu się coraz bardziej. - Zajmowałem się też innymi sprawami. Na studiach chodziłem na za-cia z filozofii egzystencjalnej. Jej oczy rozbłysły. - Ooo... świetnie. No to niech pan siada i rozmyśla o Kierkegaardzie. Marshall skłonił się lekko z uśmiechem na ustach. - Tak jest, proszę pani. - Mam lepszy pomysł - powiedziała, omijając go ze zmarszczonym osem. -Niech pan znajdzie sobie prysznic i odkręci wodę na maksa. - Szep-ę_ła do Williamsa: - Proszę powiedzieć swojemu dowódcy, że śmierdzi. Na kamienną zazwyczaj twarz Williamsa wypłynął szeroki uśmiech. - Robi się, szanowna pani. Marshall, nieco zażenowany, zaczął zapinać sfatygowaną koszulę. - Nawet nie wiem, jak pani się nazywa. - Martinelli - powiedziała, siadając obok technika w białym kitlu. Po hwili byli już pochłonięci dyskusją o jakichś technicznych szczegółach. Córka Tony'ego. Marshall nie poznał jej. Widział ją wcześniej tylko raz, to krótko, chyba z dziesięć lat temu, kiedy kończyła szkołę średnią. Co ona j robiła? - Wyglądasz, jakbyś właśnie połknął gówno, które wziąłeś za kawałek artu - roześmiał się pułkownik Martinelli i mocno klepnął Marshalla po amieniu. Machnął rękaw stronę córki. - Nie dziw się. Jest bardzo zdolna. Marshall ani przez chwilę w to nie wątpił. - Od kiedy to pozwala się krewnym służyć w tej samej jednostce? - Szefowie połączonych sztabów dali mi wolną rękę w doborze ludzi. 5am widzisz, że sprawa jest cholernie pilna. - To twoja córka wstąpiła do wojska? - Nie. Julie odbywa staż w Detrick i pisze doktorat. Już teraz jest jedną 1 najlepszych biochemiczek w swojej dziedzinie. Potrzebujemy jej. Marshall pomyślał, że pułkownik zachowuje się jak każdy ojciec dumny ze swojej pociechy. - Jaka to dziedzina, Tony? - Inżynieria genetyczna. - Odprawa za dziesięć minut - powiedział generał Medlock, po czym przywołał pułkownika do siebie gestem ręki i przeszedł na tył samolotu. 5 - Kod Alfa 65 Marshall złapał Martinellego za ramię. - Gdzie mógłbym się umyć? - Łazienka jest za pokładem załogi, Joe. Kiedy już tam będziesz, wrzuci tę swoją koszulę do kibla i spuść wodę. Rozdział 12 Marshall wyszedł z łazienki C-141 gładko ogolony i tak wymyty, na ile dało się tego dokonać w pomieszczeniu wielkości budki telefonicznej Wytarte ręcznikiem włosy zaczesał do tyłu, a koszulę wyjął ze spodni, stosowując się do obowiązującego tu swobodnego stylu. Poczuł głód, oznaczało, że nic nie wyjdzie z planowanej drzemki. Ciekawe, czy ktoś myślał o tym, by wziąć na pokład kilka kanapek. - Zaczynamy - krzyknął generał Medlock. Marshall zignorował protesty swojego żołądka i usiadł obok Williamsa; na rozkładanym krześle, z dala od stołu konferencyjnego, przy którym zebrali się inni. Trzeba poczekać zjedzeniem. - Operacja ma kryptonim Zabezpieczenie - zaczął generał chrapliwymi zimnym głosem. - Niektórzy z was zdążyli się poznać przez ostatnie dwa dni. Z uwagi na nowo przybyłych proszę jednak, aby wszyscy powiedzieli coś o sobie. Ja nazywam się Medlock, jestem generałem, członkiem rady doradców w dziedzinie biochemii, przewodniczącym BERT i dowódcą tego oddziału. Będę koordynował operację z Waszyngtonu. Po mojej prawej ręce siedzi pułkownik Anthony Martinelli, zastępca dowódcy jednostki sił specjalnych Alfa. Obejmie dowództwo, gdy tylko samolot wyląduje. Marshall spojrzał z ukosa na Williamsa. Co to za Alfa? - Pułkownik Martinelli ma za sobą wiele lat służby w jednostkach sp&j cjalnych, takich jak Delta Force i Zielone Berety, a także współpracował z brytyjskim SAS - ciągnął Medlock. - Stacjonuje w Fort Detrick i jest najlepszym specem od bioterroryzmu. To on powołał do życia jednostkę Alfi A wy jesteście jej członkami. Wojskowi nawet nie mrugnęli okiem, cywile natomiast popatrzyli po] sobie ze zdumieniem. - „Alfa" to kryptonim BERT, czyli Grupy Reagowania na Zagrożenia Biologiczne - kontynuował Medlock. - „Wujek BERT" to mała, zdolna do szybkiego działania grupa naukowców, wojskowych i komandosów] z jednostek antyterrorystycznych. Martinelli, proszę przedstawić swoich ludzi. 66 - Tak jest. - Wszystkie oczy skierowały się na pułkownika. Jego ciepły śmiech łagodził napiętą atmosferę. - Ten dżentelmen po mojej prawej ręce i Stony Robinson, najlepszy zastępca dowódcy plutonu w historii armii nerykańskiej. Siedzący obok pułkownika czarnoskóry mężczyzna w stroju cywilnym rstał i wykonał głęboki ukłon. Stony był wysoki, potężnie zbudowany, jego ystre oczy i szelmowski uśmiechu mówiły, że poradzi sobie z każdym w każ-ej sytuacji. - CIA zwerbowała Stony'ego z wojsk inżynieryjnych w Fort Sherman -owiedział Martinelli - a my wypożyczyliśmy go z CIA. Stosowany przez iego system szkolenia nie ma sobie równego na świecie. Stony wyszkolił / ten sposób najlepszych komandosów, jakich miałem przyjemność oglą-ać. Mamy szczęście, że jest wśród nas. Pułkownik Martinelli skinął głową ludziom Stony'ego - ośmiu żołnie-zom, stojącym z tyłu kabiny. W niczym nie przypominali wymuskanych :awodowców, jakich pełno w siłach specjalnych. Wyglądali raczej na by-ych więźniów niż na członków elitarnej jednostki. Niektórzy nosili brody wąsy, żaden nie był ogolony, mieli najprzeróżniejsze fryzury - od włosów ipiętych w kucyk po ich całkowity brak. Pewnie oni też są z CIA. - Ci komandosi to pięść Alfy - powiedział Stony dźwięcznym głosem, ctóry przypominał Marshallowi głos Lou Rawlsa. - Ściągnęliśmy ich z taj-lych oddziałów do walki z przemytem narkotyków, a ja odbyłem z nimi spe-yalne dziewięciomiesięczne szkolenie dla komandosów. Potrafią mówić bez abcego akcentu po hiszpańsku, portugalsku i angielsku. Dobraliśmy ich, biorąc pod uwagę zdolność do infiltracji i prowadzenia tajnych operacji na obszarach w Ameryce Pomocnej i Południowej, uznanych przez nas za szczególnie godne uwagi. Marshall słuchał tego bez przekonania. Uważał, że jego żołnierze bez trudu poradziliby sobie z tymi pajacami. - Dalej mamy porucznika Dennisa „DOS" Spanglera, jednego z najlepszych analityków danych satelitarnych - powiedział Martinelli, wskazując łysiejącego mężczyznę o podłużnej twarzy, wyglądającego na trzydzieści kilka lat, ubranego w biały kitel. Na nosie miał okulary w metalowej oprawie, w których wyglądał jak sowa. - Za pomocą najnowszego urządzenia nadawczo-odbiorczego do łączności satelitarnej Spangler dopilnuje, by każdy z palców wiedział, co robi ręka. Będzie też prowadził nasłuch wszystkich częstotliwości w obrębie tysiąca dwustu kilometrów od naszej bazy. Ma za zadanie ograniczyć do minimum wszelkie niespodzianki. W czasie, gdy pułkownik mówił o nim, porucznik Spangler nie odrywał oczu od dyskietek, które tasował w rękach niczym karty. Marshall uznał go za typowego komputerowca, dla którego nie liczyło się nic oprócz elektroniki. 67 - Następny jest pilot od operacji specjalnych, kapitan David Youngbloom ze sto sześćdziesiątej grupy bojowej. W czasie operacji Pustynna Burza odl bywał nocne loty zwiadowcze. Blondyn w dżinsach i bluzie z napisem „Georgia Bulldogs", siedzący! wygodnie z jedną nogą na stole, podniósł zaciśniętą pięść. Typowy kobieł ciarz, dokładne przeciwieństwo porucznika Spanglera. Youngblood wpił siąl swoimi zniewalająco niebieskimi oczami w twarz Julie i uśmiechnął się do niej bezczelnie. Mimo woli odwzajemniła mu się tym samym. - Youngblood zasiądzie za sterami prototypu lekkiego śmigłowca boeing/1 sikorsky RAH-66 comanche NOTAR, który znajduje się w tej chwili na po-1 kładzie naszego samolotu w tylnej ładowni. Tym z was, którzy niewiele wieł dzą o lotnictwie, wyjaśniam, że NOTAR oznacza „bez tylnego wirnika". Jest 1 cichszy, bezpieczniejszy i dwa razy szybciej od klasycznych helikopterów! porusza się na boki i w tył. Marshall spojrzał na Williamsa i pokiwał głową z uznaniem. - Naszym biochemikiem molekularnym jest Julie Martinelli - powie* dział pułkownik z nutą dumy w głosie. - Chyba wszyscy już wiecie, że jest | moją córką. Zajmuje się biochemią teoretyczną ze specjalizacją w bioinży-ł nierii molekularnej. Pewnego dnia przeczytamy o niej w gazetach, że wyna-ł lazła szczepionkę na przeziębienie. Reakcją na słowa pułkownika był wybuch wesołości. Julie spojrzała na ojca z obrażoną miną, ale zaraz się uśmiechnęła. Marshall zauważył, żel w przeuroczy sposób zmarszczyła przy tym górną wargę. Jednak bardziej I mu się podobała, gdy była poważna. Youngblood też wydawał się nią zafa-scynowany. Pilot śmigłowca wręcz rozbierał ją rozmarzonym wzrokiem. ' - Na koniec pragnę wam przedstawić majora Josepha Marshalla i star-1 szego sierżanta sztabowego J.C. Williamsa, wypożyczonych z Delty - dodał pułkownik. - Major i sierżant byli w elitarnych oddziałach podczas operacji I Tarcza Pustynna i Pustynna Burza. Uczestniczyli w najbardziej ryzykownych | i tajnych akcjach tej wojny: dywersyjnych operacjach na kuwejckim wy- j brzeżu, misjach zwiadowczych w Iraku i akcjach ratowniczych. Oni będą nas ubezpieczać. Ich bogate doświadczenie w sztuce przetrwania na wrogim 1 terytorium umożliwi nam zorganizowanie obrony naszej bazy. Mamy wiel- i kie szczęście, że są z nami. Marshall poruszył się niespokojnie na fotelu, niepewny, jak rozumieć i rolę, która przypadła mu w udziale - rolę stojącego na uboczu obserwatora. Ma być cholerną niańką? - Szanowna pani, szanowni panowie - zakończył pułkownik Martinel-1 li - witam w jednostce Alfa. Nie muszę chyba mówić, że niektórzy członko- j wie tej grupy nie są w żaden sposób związani z wojskiem. Gdyby nie była to 1 tak ważna sprawa, nie prosilibyśmy cywili o pomoc. Nie starczyło czasu, by i atwić to w zwykły sposób. Potrzebni nam byli najlepsi ludzie i otrzymali- y zgodę na zwerbowanie was. Marshall ledwie mógł tu usiedzieć. Nie po to zostawił swoich ludzi w Ira-i przeleciał cztery tysiące kilometrów z prędkością naddźwiękową, by chać takich gadek. Pragnął działać. - Jeszcze jedna sprawa - dorzucił pułkownik Martinelli. - Dopóki je-śmy na pokładzie tego samolotu, nie obowiązują stopnie wojskowe. Chce-f, żebyście się szczerze wypowiedzieli w kwestiach związanych z naszym daniem. To właśnie Marshall chciał usłyszeć. - Tony - krzyknął - dokąd leci ten samolot? - Na Antarktydę - rzucił generał Medlock. Wszyscy popatrzyli po sobie zdumieni. Medlock zwrócił się do Marshalla. - Od trzech lat samolot ten odbywa regularne loty na Południowe Sze-mdy, zapewniając standardowe usługi medyczne członkom natowskiego :społu meteorologicznego. Jak dotąd, doskonale spełniał swoje zadanie. :dnak w tym miesiącu awaria zmusi go do nieoczekiwanego lądowania na puszczonym pasie startowym pięćdziesiąt kilometrów od Sinope w brazy-jskiej części dorzecza Amazonki. Wybudowała go firma Texaco, by umoż-wić transport aparatury sejsmicznej i urządzeń wiertniczych. Od dwóch lat :dnak nikt z niego nie korzysta. Pas startowy nadaje się do użytku, nasi idzie wyremontowali go. Tam wysiądzie większość z was. To lądowisko tanie się bazą wypadową Alfy, a obserwację i nasłuch prowadzić będziecie hangaru. Zapada się w nim dach, brak wygód, ale nadaje się do użytku, 'ułkowniku? Pułkownik Martinelli wyjął z teczki kartkę i położył ją przed sobą na tole. - To, co wam za chwilę powiem, jest ściśle tajne. Ten telegram Departa-nentu Stanu, o najwyższym priorytecie, nadany został przed dwoma dniami, "zytamy w nim, że rząd amerykański ma informacje, iż Saddam Husajn wydał ozkaz przeprowadzenia ataków terrorystycznych na terenie Stanów Zjed-loczonych. Cytuję: „Uważamy, że celem tych ataków będzie spowodowanie jfiar wśród ludności cywilnej, czemu towarzyszyć mają duże straty materialne. Naszym zdaniem terroryści najprawdopodobniej zaatakują na południowym wschodzie Stanów Zjednoczonych, choć pozostałe regiony także nie są w pełni bezpieczne". Koniec cytatu. To ostrzeżenie zostało wysłane do wszystkich amerykańskich baz wojskowych, międzynarodowych linii lotniczych, amerykańskich firm energetycznych oraz innych korporacji międzynarodowych. Analitycy z Departamentu Stanu zdecydowali się na taki krok z powodu wzrostu napięcia, wywołanego irackimi naruszeniami kontroli 69 zbrojeń, stwierdzonymi przez inspektorów ONZ. Prawdziwy powód jednak ¦ jest zupełnie inny. Oto i on. Ktoś przygasił światła w kabinie i po chwili włączył się umieszczony! pod sufitem telewizor. Wszystkie oczy zwróciły się ku górze. Na dużym ekra-1 nie pojawił się obraz ulicy pełnej trupów. Na pierwszym planie leżało mar-1 twe dziecko w beciku, o niesamowicie spokojnej twarzy, upodabniającej je] do lalki. - To iracka osada Kumar, około trzystu kilometrów na zachód od AH Kufra - powiedział Martinelli. Na widok następnego zdjęcia skrzywił się nawet Marshall. Było to zbli-j żenię twarzy młodego człowieka, na której zastygł grymas przerażenia. Jego broda i płaszcz umazane były zaschniętymi wymiocinami, a oczy zapadnięte j w głąb czaszki. - We wtorek - powiedział pułkownik - przez Kumar przeszła chmura śmiertelnie trującego gazu, zabijając stu trzech mężczyzn, kobiety i dzieci. Irak nieoficjalnie obwinia o to Stany Zjednoczone, rzekomo pragnące w ten makabryczny sposób przedstawić opinii publicznej skutki działania śmiercionośnego gazu wytwarzanego i ukrywanego przez Husajna po zakończeniu wojny. Oczywiście oskarżenia te są całkowicie wyssane z palca. Wywiad izraelski podejrzewa, że przyczyną tej tragedii był wyciek gazu z irackiej cysterny, która wyjechała z fabryki w Rabta. Jednak należy liczyć się z tym, że nigdy nie uda nam się tego udowodnić. W każdym razie żadna ze stron nie ujawniła tego zdarzenia. - Coś spieprzą, a potem zrzucają winę na nas - powiedział Marshall. -Nic nowego. - Nowe jest to, Joe, że Husajn może wykorzystać ten incydent do od- ] wrócenia uwagi od protestów wspólnoty międzynarodowej przeciwko gromadzeniu przez niego arsenału broni biologicznej i chemicznej - zauważył ¦ Martinelli. - Szuka sposobu na odbudowanie podporządkowanej Irakowi ! koalicji, pretekstu do odwetu przy użyciu tej samej broni. Nie zdziwiłbym się, gdyby to on spowodował śmierć tych ludzi, by móc wcielić swój plan j w życie. - Dlaczego bawimy się z tym dupkiem w kotka i myszkę? - spytał Da-vid Youngblood, pilot śmigłowca, zaciągając w sposób charakterystyczny dla mieszkańców Georgii. - Czemu po prostu nie wznowimy nalotów i nie odstrzelimy mu jaj? - Z powodu tego oto człowieka - powiedział pułkownik. Następne, trochę zamazane zdjęcie przedstawiało potężnie zbudowanego, groźnie wyglądającego mężczyznę o wąskich oczach i krótkich włosach w stylu afro, ubranego w mundur polowy. Marshall pochylił się do przodu. Nie pierwszy raz widział to niezwykle rzadkie zdjęcie. 70 T&.1 "'¦ '"- ¦'¦¦ 5 ¦¦¦¦ . ii - Abdul Banna - powiedział pułkownik - znany w podziemiu terrory-:znym jako Gorgona. Marshall znał go aż za dobrze. Nie była to mityczna dziewczyna z węża-zamiast włosów, zmieniająca spojrzeniem wszystko w kamień. Mężczy-i widoczny na zdjęciu to morderca najgorszego gatunku, lubiący zabijać 2Z wahania pozbywający się wszystkich, którzy mogli go wydać. To wła-e z powodu Gorgony oddział Marshalla przez ostatnie dwa lata niemal przerwanie pozostawał w stanie gotowości. Major stracił przez niego wielu Izi. Teraz do tej listy można było dopisać incydent z zeszłej nocy. Pułkownik Martinelli zauważył, że Marshall wpatruje się w skupieniu ekran. - Wiedziałem, że cię to zainteresuje, Joe. Gorgona nie jest zwykłym Torystą. To najemnik, wolny strzelec. Bardzo dobry w swoim fachu. Bezwględny. W działaniu nie kieruje się fanatyzmem religijnym - obchodzą i tylko pieniądze. Włoski rząd, przekonany, że Gorgona ma swoją bazę Iraku albo w Libii, skazał go zaocznie na śmierć za uprowadzenie statku ycieczkowego „Ameno" i wymordowanie załogi. Obecnie Gorgona poszu-wany jest przez służby antyterrorystyczne na trzech kontynentach za upro-adzenia, zabójstwa i terror polityczny. Wywiad izraelski ocenia, że Abdul anna ma pod swoim dowództwem przeszło trzystu najemników, szkolo-fch w tajnych bazach na Bliskim Wschodzie. My jesteśmy przekonani, że go sieć jest o wiele szersza i obejmuje Stany Zjednoczone. Przez ostatnich siemnaście miesięcy CIA starała się znaleźć informatorów, wytropić wspól-ików Banny i opracować plan schwytania go. - Trzynastego stycznia ambasada amerykańska w Kairze otrzymała strzeżenie od zaufanego arabskiego informatora - powiedział Martinelli. -en dobrze opłacany Libańczyk, od siedmiu lat pracujący dla Banny, twier-ził, że Husajn wynajął Gorgone do przeprowadzenia ataku terrorystyczne-o na obszarze Stanów Zjednoczonych. Izrael potwierdził te informacje, lamy powód, by wierzyć, że Gorgona wykorzysta do swoich celów śmier-:lnie niebezpieczne wirusy. W kabinie rozległy się pełne niepokoju szepty. - Jakie wirusy? - spytał Marshall. - Za chwilę wszystko wyjaśnię, Joe. Jest jeszcze jeden człowiek, które-;o chcę wam wszystkim przedstawić. - Na ekranie pojawiła się następna warz. Było to zdjęcie paszportowe starszego, niezbyt otyłego człowieka. -'oznajcie doktora Carla Wynetta, inżyniera biochemika, niegdyś zatrudnio-lego w firmie chemicznej Friedrich w Gronau, w Niemczech Zachodnich. N światku terrorystycznym nie bez powodu znany jest jako Biznesmen. Zbił brtunę na sprzedaży broni do Iraku. Przez ostatnie cztery lata sprzedał Hu-jąjnowi co najmniej siedemdziesiąt ton uzbrojenia. 71 Na ekranie ukazała się następna twarz - dystyngowanego, sześćdziesię-ciokilkuletniego dżentelmena w okularach, z podstrzyżoną siwą brodą. Julie bez trudu rozpoznała mężczyznę, który wystrychnął ją na dudka w Fort De-trick. - Jest to fotografia zrobiona przez kamerę telewizji wewnętrznej w De-trick - powiedział pułkownik. - Człowiekiem, którego widzicie, również jest doktor Carl Wynett. Tylko że przedstawił się wówczas jako doktor Reinhard Sterling. Na ekranie pojawiły się dwie twarze - dystyngowane oblicze Wynetta, umieszczone obok wizerunku człowieka zadziwiająco doń podobnego, emanującego pewnością siebie i stanowczością. - Po prawej stronie widzicie prawdziwego doktora Sterlinga, jednego z czołowych ekspertów w dziedzinie bioinżynierii. - Przez chwilę słychać było tylko monotonny huk silników starliftera. - Sterling miał wziąć udział w debacie w Fort Detrick, zorganizowanej przez Amerykańskie Towarzystwo Mikrobiologiczne. Zamiast niego zjawił się tam Wynett. Maskarada była tak dobrze przygotowana, że udało mu się nabrać senatora Bakera, przewodniczącego specjalnej podkomisji senackiej, i uzyskać dostęp do ściśle tajnego laboratorium BL-4 w Detrick. - Czy wiadomo, co stało się z doktorem Sterlingiem? spytała Julie. - Jego żona zeznała, że odwiozła go na lotnisko - powiedział pułkownik. - Nie jesteśmy pewni, kiedy Wynett zajął jego miejsce. Sterling wszedł na pokład samolotu i słuch po nim zaginął. Policje obu krajów prowadzą poszukiwania. - Czego Wynett szukał w Detrick? - spytał porucznik Spangler. - Czegoś, co mógłby sprzedać Gorgonie. Czegoś, co jest bardzo rzadkie i bardzo groźne. Szczegółowej odpowiedzi na to pytanie udzieli mój ekspert. Julie podała Spanglerowi płytę kompaktową, którą włożył on do odtwarzacza CD-ROM, połączonego z monitorem. Córka pułkownika już nie była tą pewną siebie, hardą kobietą, którą niedawno poznał Marshall; wyglądało na to, że coś ją gnębi. W jej głosie brzmiał z trudem hamowany gniew. - Wynett ukradł fiolkę zawierającą genetycznie zmodyfikowaną super-toksynę typu T4 - powiedziała. - Była to hybryda. Jeden z naukowców zatrudnionych w Fort Detrick wynalazł sposób wplecenia tetrodotoksyny w pa-togen paciorkowca grupy A. W ten sposób stworzył wirusa co najmniej czterysta razy silniejszego od konwencjonalnych neurotoksyn. Obecnie jest on w rękach Wynetta. Marshallowi z głodu zaburczało w brzuchu. Spojrzał na Williamsa, który pokręcił głową z dezaprobatą. Na ekranie pojawiło się czarno-białe zdjęcie laboratorium. - To laboratorium BL-4 w Detrick po wizycie Wynetta. Następne zdjęcie przedstawiało człowieka - a właściwie to, co z niego tało - w ściągniętym do połowy kombinezonie, leżącego bezwładnie na [łodze niczym kawałek drewna wyrzuconego na brzeg przez fale. Rysy rzy nieboszczyka były potwornie zniekształcone. - To szczątki pułkownika Jamesa Westbrooka, dowódcy Wojskowego tytutu Badań nad Chorobami Zakaźnymi - powiedziała Julie. - Wynett morzył kilkadziesiąt fiolek zawierających najbardziej śmiercionośne wi-y i bakterie, zamknął Westbrooka i jednego z techników w laboratorium, astępnie wyłączył wszystkie systemy podtrzymujące życie. Zrobiła zbliżenie otwartego notesu, leżącego obok zwłok, powiększając wo czytelne pismo. Wyglądało to jak swego rodzaju litania, w której każ-następna linijka była mniej wyraźna. - Przed śmiercią Westbrook siedmiokrotnie napisał w swoim notesie więty Wit". To kryptonim zsyntetyzowanej supertoksyny... - Proszę pamiętać - wtrącił generał Medlock - że nazwa ta jest ściśle na. - Oczywiście - przytaknęła Julie. - Choć minie wiele miesięcy, zanim )kolwiek będzie mógł wejść do laboratorium i sprawdzić, co zginęło, przy-iśmy hipotezę, że Westbrook próbował poinformować nas, co ukradł Wy-tt. - Panno Martinelli - spytał porucznik Spangler -jak niebezpieczny jest i patogen? - Po udanym wprowadzeniu tetrodotoksyny do wirusa powstał wysoce liercionośny nowy związek - powiedziała. - Tetrodotoksyna występuje skórze, jajnikach, wątrobie i jelitach ryby nazywanej rozdymką. Jest to Ina z najbardziej trujących substancji znanych człowiekowi. Analiza la-•ratoryjna wykazała, że tetrodotoksyna działa sto pięćdziesiąt razy silniej I kokainy. Osobiście szacuję, że jest co najmniej pięćset razy mocniejsza 1 cyjanku. Śmiertelna dawka zmieściłaby się na główce szpilki. Wojsko [interesowało się nowym wirusem z uwagi na szybkość, z jaką atakuje on dad nerwowy żywiciela. Wirus rozprzestrzenia się z niewiarygodną wręcz twościąj do zakażenia wystarcza zaledwie kilkaset cząsteczek, gdy w przy-idku wirusa grypy liczba ta wynosi kilka milionów. Co więcej, w odróżnie-u od gazów trujących, które w niesprzyjających warunkach atmosferycz-ych ulegają szybkiemu rozproszeniu, organizm ten może się rozmnażać rozprzestrzeniać. Święty Wit mógłby wywołać epidemią, której nie dałoby ę zwalczyć. Jednak do przetrwania potrzebny mu jest czysty tlen. W przy-adku zanieczyszczenia dwutlenkiem węgla następne generacje wirusa ule-ają błyskawicznej mutacji, prowadzącej do powstania mniej niebezpiecz-ych szczepów. Jest to korzystne z taktycznego punktu widzenia - po kilku 73 m >chą ucz-i.. godzinach żołnierze mogą wkroczyć na skażony obszar. Niestety, nie mamy bardziej szczegółowych danych. Wynett zabrał jedyną istniejącą próbkę wirusa. - I uważasz, że zamierza sprzedać to Gorgonie? - zapytał Youngblood - Nie ma co do tego wątpliwości - wtrącił pułkownik. - Jesteśmy pewni, że Wynett został wynajęty przez Gorgone. Nasz informator współpracował z nim przy kradzieży wirusa z Detrick. Gorgona musiał jakoś zorientować się, że mamy w jego otoczeniu wtyczkę. Zwłoki naszego człowieka znaleziono w opuszczonej chacie w Tampico, w Meksyku. Jego mózg został przesłany do Departamentu Stanu pocztą dyplomatyczną. Gorgona bawi się z nami. Dzięki temu wiemy jednak, że wyjechał z Iraku, co dało nam trochę czasu na przygotowania. - Jak wielkie zagrożenie może stworzyć jedna fiolka? - zapytał poruc nik Spangler. - Takie, z jakim jeszcze nie mieliśmy do czynienia - powiedziała Ju-1 lie. - Wynett czy Gorgona mogą wyprodukować każdą ilość wirusa. Nie mają żadnych danych laboratoryjnych na temat próbki; Wynett wie, że jest śmiertelnie niebezpieczna, ale niewiele ponadto. Nie ma pojęcia, że gdyby nad Nowym Jorkiem rozpylono cztery litry Świętego Wita, w ciągu niecałej godziny śmierć poniosłoby dziewięćdziesiąt sześć procent mieszkańców Jeśli Wynett zna się na zaawansowanej biochemii molekularnej, w dwa tygodnie mógłby wytworzyć ilość wirusa wystarczającą do skażenia przestrzeni powietrznej między Nowym Jorkiem a San Diego. 1 Uczestnicy odprawy siedzieli bez ruchu. Ich miny wskazywały na to, że1 przed oczami mają obraz usłanych trupami ulic w swoich rodzinnych miastach, obraz o wiele bardziej makabryczny niż zdjęcia z irackiej osady Kumar. Pułkownik Martinelli przerwał pełną napięcia ciszę. i - Może teraz lepiej dotrze do was, jak potworne są zamiary Husajna -1 powiedział. - Czy istnieje skuteczniejszy sposób uciszenia sprzeciwów wspólnoty międzynarodowej niż ujawnienie, co armia amerykańska pichci w swoich laboratoriach? Saddam chce pokonać nas naszą własną bronią. Mści się za doznaną klęskę. Marshallowi kręciło się w głowie od tych wszystkich informacji i pływających z nich wniosków. - W dalszym ciągu możemy mówić szczerze? Pułkownik Martinelli skinął głową. i - Po co w ogóle w Detrick zajmowano się czymś takim? - spytał. -* Wydawało mi się, że daliśmy sobie spokój z taktyczną bronią biologiczną. - Badania prowadzone w Detrick mają charakter obronny - wtrącił Medlock zdecydowanym głosem. - Zaistniała sytuacja jest ich niepożąda-j nym efektem ubocznym. \ 74 - Podzielam wątpliwości majora - powiedział porucznik Spangler. - To te dać początek nowemu wyścigowi zbrojeń biologicznych, prowadzące-do unicestwienia całej ludzkości. - Człowiek, który wymyślił tę truciznę, powinien być tu teraz i nadsta-ć karku razem z nami! - krzyknął Youngblood. - Chcę poznać nazwisko ) skurwiela! - Ja to zrobiłam - rzuciła Julie. Wszyscy spojrzeli na nią. Zapadła głu-cisza. - Święty Wit to mój nieszczęsny pomysł. Julie opadła na krzesło. Youngblood był tak zaskoczony, że tylko patrzył liąbez słowa. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał - nikt nie wiedział, zareagować. Świadomość faktu, że to córka pułkownika jest odpowie-alna za to, co się stało - choćby tylko pośrednio - zawisła nad nimi ni-rm czarna chmura. - Moja córka chce przez to powiedzieć - wyjaśnił pułkownik Martinel-że w swojej pracy doktorskiej w teoretyczny sposób opisała nowy orga- m. Był to pomysł, którego nie zamierzała wcielać w życie. Naukowe roz-żania, nic ponadto. Moja córka nie miała dostępu do technologii mogących arzeczywistnić. Niestety w Detrick istnieją możliwości, jakimi nie dyspo-ją uczelnie. Doktor David French, wojskowy biochemik, bez zgody prze-:onych stworzył nowy szczep wirusa. Zapłacił za to swoim życiem. - Nikt nie jest z tego powodu zadowolony, a szczególnie ja - powie-iał generał Medlock. - Wynikły poważne kłopoty. Nie możemy pozwolić, ta toksyna wpadła w ręce Gorgonie... nie możemy pozwolić, by postawił gę na terytorium Stanów Zjednoczonych. Teraz, skoro nie ma już więcej tań, najwyższy czas, żebyśmy się wzięli do roboty i dopilnowali, by błąd która Frencha nie pociągnął za sobą kolejnych ofiar. Medlock powiódł wzrokiem po ponurych twarzach wokół stołu. Wie-iał, że mimo wszystko mógł na nich wszystkich liczyć. - No dobrze - powiedział. - Martinelli? Pułkownik spojrzał na swoich podkomendnych. Ciepły uśmiech zniknął ego twarzy, a oczy zmieniły się w ciemne szparki. - Ludzie, to jeszcze nie koniec świata. Odzyskamy naszego bakcyla, przy okazji capniemy Gorgone. Wynett ma plantację w Mato Grosso w do-eczu Amazonki, około stu kilometrów od lądowiska, na którym założymy izę. Nazwał swoją posiadłość Stonecutters Garden. To przykrywka dlapro-adzonego przezeń handlu bronią i cholernie dobra kryjówka. Nasze sa-lity rozpoznawcze zaobserwowały wzmożoną aktywność na plantacji i cho-ją słuchy, że Wynett szuka ludzi obeznanych z bronią, by wzmocnić swoją tak liczną ochronę. Jesteśmy przekonani, że właśnie tam zamierza zawieźć więtego Wita. Rząd Stanów Zjednoczonych oficjalnie nie może mu nic ¦obić. Dlatego to my musimy wkroczyć do akcji. 75 - Czyli nielegalnie dostać się na terytorium suwerennego państwa i za atakować plantację - powiedział Marshall. - Jak ma się to przyczynić i schwytania Gorgony? - Pozwolimy, by Wynett wyprodukował swoją truciznę - powiedzi pułkownik. Niespokojne pomruki, które rozległy się w kabinie, dobitnie świadczy 0 tym, że nikomu nie spodobał się ten pomysł. - Weźcie pod uwagę, że Gorgona bez wątpienia został sowicie opłaco ny - dodał pułkownik. - Jeśli nie dostanie tej supertoksyny, na pewno wyki na rozkazy Husajna w inny sposób. Wykorzystamy więc Świętego Wita jal przynętę. Wywabimy Gorgone z ukrycia i zajmiemy się nim. Przy nastę nym spotkaniu Wynetta z Abdulem Banną załatwimy ich obu. Po cichu i < finitywnie. Nie jesteśmy zainteresowani ich aresztowaniem. Naszym pierw szym zadaniem będzie umieszczenie jak największej liczby ludzi Stony'e na terenie plantacji jako członków ochrony Wynetta. Ci, którym to się n uda, zaczną pracować w polu, zbierając trzcinę cukrową. Mają dopilnowa by skradziona przez Wynetta fiolka nie opuściła plantacji. A kiedy wydaj odpowiednie polecenia, przystąpią do ataku. - To zbyt niebezpieczne, zbyt ryzykowne - powiedział Marshall. - Cen niepowodzenia byłaby za wysoka. Oczy pułkownika rozbłysły. - Gorgona nie dostanie Świętego Wita w swoje ręce. Patogen Wynetta będzie bezużyteczny. Wszyscy spojrzeli na niego w najwyższym zdumieniu. - Nie rozumiem, sir - powiedział porucznik Spangler. - Jeśli fiolka, która ukradł z Detrick, zawiera autentycznego wirusa, co powstrzyma go przed wyprodukowaniem większej ilości tego paskudztwa? - Jako inżynier chemik - powiedział pułkownik Martinelli - Wynett nie piH trafi inkubować syntetycznej neurotoksyny. Będzie potrzebował pomocy biochemika molekularnego. Wiemy, że co najmniej dwa razy korzystał z usług profesora wydziału biochemii uniwersytetu w Sao Paulo. Ma on kłopoty z alkoholizmem, ale jest dobrym fachowcem i Wynett mu ufa. Mamy gościa na oku. Jeśli Wynett 1 tym razem poprosi go o pomoc, jeden z naszych ludzi spróbuje zająć jego miejsce. Dopilnuje, by pożywka wykorzystana przez Wynetta w procesie inkubacji była trująca dla wirusów. W ręce Gorgony trafi nieszkodliwa substancja. - A jeśli Wynett na to nie pójdzie? - spytał Youngblood. - Co się sta-j nie, jeśli nie uda się umieścić naszego człowieka w jego otoczeniu? - Istnieje taka możliwość - powiedział pułkownik. - Wówczas ludzie Stony'ego po prostu usuną Wynetta i zawiozą to, co ukradł, z powrotem do Fort Detrick. W żadnym wypadku nie możemy pozwolić, by Wynett wyprodukował śmiercionośny szczep Świętego Wita. 76 Marshall poczuł się tak, jakby na głową spadł mu worek mokrego ce-itu. Pułkownik chce wysłać Julie na plantację Wynetta. Owszem, wie-iła o tym wirusie więcej niż ktokolwiek inny, ale powierzenie jej takiego ania było zbyt ryzykowne. Nie została przeszkolona do prowadzenia ta-1 operacji. A jeśli wpadnie w panikę? Pokręcił głową z dezaprobatą. - Sir - powiedział Marshall - ale Julie nie przeżyje nawet dziesięciu lut w obozie Wynetta. Zanim zdąży otworzyć notes, ten człowiek poderż-jej gardło. Na twarzy pułkownika pojawił się wyraz bezgranicznego zdumienia. - Sądzisz, że chcę wysłać własną córkę do Wynetta? Marshall rozejrzał się po uczestnikach odprawy. Nie miał pojęcia, kto y nadawałby się do tej misji. - A kogo miał pan na myśli? Pułkownik Martinelli spojrzał chytrze na Marshalla. - Siebie. Rozdział 13 v Paulo, Brazylia edziela, i7 stycznia, godzina 8.04 )oktor Jorge da Silva z zadowoleniem poczuł, że ogarnia go otępienie. Alkohol uśmierzył ból promieniujący z głębokiej rany nad prawym okiem ozwalał zapomnieć o czterech wybitych zębach. Doktor w tej chwili w ni-ym nie przypominał pracownika naukowego wydziału biochemii uniwer-tetu w Sao Paulo. Głupio zrobił, stawiając opór tym dwóm oprychom, z któ-ch każdy ważył co najmniej dwa razy więcej od niego, kiedy wdarli się do go mieszkania przed dwiema godzinami. Od świtu czekali na telefon. Dok-r da Silva przez cały ten czas siedział sztywno, patrząc na nich zamglony-i oczami; domyślał się, że to agenci FBI bądź innej amerykańskiej agencji ądowej, specjalizującej się w zadawaniu bólu. I czekał razem z nimi. Bar-:iej przypominali mu goryli niż ludzi. Kiedy telefon wreszcie zadzwonił, doktor głośno wypuścił powietrze z ust, ) czym skrzywił się z bólu, który przeszył jego pierś. Miał niedodmę płuc. Dtrzebował jeszcze jednego drinka, który uśmierzyłby ból i strach. Nie do-ał go jednak. Po trzecim dzwonku jeden z oprychów wcisnął urządzenie sdsłuchowe do ucha i skinął głową na doktora. Da Silva nie uważał się za ahatera; zrobił to, co mu kazano. 77 - Doktor da Silva - rzucił do słuchawki, starając się mówić normalnie - Znów jesteś mi potrzebny - powiedział Wynett, siedzący w gabineci swojego pałacu w dżungli. Połączenie satelitarne było doskonałe. - Ma dla ciebie pracę na tydzień. Bądź o ósmej wieczorem w tym samym miejaj co zawsze. Doktor da Silva spojrzał na dwóch oprychów, patrzących na niego groi nie. - Przykro mi, Carl - powiedział zgodnie z instrukcjami agentów. - Maj niedodmę płuc. Właśnie idę do szpitala Świętego Łukasza. - Doktor da Si lva zakaszlał, czując ból w klatce piersiowej. Oprychy postarały się o to,l jego tłumaczenie zabrzmiało przekonująco. Nastąpiła długa przerwa. Da Silva zaczął się obawiać, że Wynett b słowa odłoży słuchawkę. Wtedy ci dwaj rozgnietliby go jak robaka. Wreszcie Wynett powiedział: - Współczuję ci, że masz kłopoty ze zdrowiem. Niestety bardzo mi s spieszy. Jestem gotów zapłacić ci podwójnie. Planuje coś wielkiego. Da Silva pomyślał z żalem, że niestety nie będz mógł na tym zarobić. - Na tamtym świecie pieniądze nie będą mi potrzebne, Carl powu dział da Silva z nerwowym śmiechem, patrząc na pilnujących go oprychem po czym dodał wolno: - Może tym razem weźmiesz sobie do pomocy Ani stronga? - Kogo? - Doktora Henry'ego Armstronga, tego nowego amerykańskiego wj kładowcę, o którym ci mówiłem - skłamał. Nigdy wcześniej nie wymień tego nazwiska. - Zaprzyjaźniliśmy się ze sobą. Uczy biologii, ale specjalia je się w biochemii molekularnej. Jest bardzo dobry. - Nie przypominam sobie, żebyś o nim wspominał. - Chwila ciszy.: Mogę mu zaufać? - To mój kumpel. - Doktor da Silva spojrzał z ukosa na oprychów i za czął improwizować: - Ma jedną wadę. Ciąży na nim zarzut o molestowani dziecka, jeszcze ze Stanów. Potrzebuje gotówki. Ucieszy się, że może sobi dorobić na boku. Znów długa przerwa. - Powiedz mi, jak wygląda. Jeden z goryli przystawił doktorowi do twarzy zdjęcie pułkownika An thony'ego Martinellego, za blisko, by da Silva mógł widzieć je wyraźni przekrwionymi oczyma. - Jest starszy ode mnie o dziesięć lat i silniej zbudowany. Ma krótkie siwiejące włosy. Jest gładko ogolony, średniej budowy ciała. - Odchylił sie, by obejrzeć zdjęcie. - Nic szczególnego. 78 Jeden z oprychów dał mu znak, by skończył rozmowę; im dłużej da Si-rozmawiał z Wynettem, tym większe było prawdopodobieństwo, że coś ¦zani. - Carl, muszę już iść do szpitala. - Nie - warknął Wynett. - Chcę natychmiast porozmawiać z tym two-ioktorem Armstrongiem. Oprych skinął głową. - Możesz skontaktować się z nim przez moją sekretarkę. Powinien w tej /iii być na uniwersytecie. - Dziękuję, doktorze da Silva. Będzie mi brakowało naszych partyjek chów. Czy Armstrong umie grać? Doktor da Silva spojrzał pytająco na oprychów, którzy byli wyraźnie łopotani; nie spodziewali się takiego pytania. - Ależ oczywiście - rzucił doktor ze złośliwym uśmiechem. Teraz mógł jłacić się typom, którzy go pobili. - Gram z nim regularnie. Ten facet to strz. - To świetnie. Naprawdę jest mi bardzo przykro, że masz kłopoty ze owiem. Jeden z oprychów wyjął kabel z gniazdka, a doktor da Silva odłożył słu-iwkę drżącą ręką. Odetchnął z ulgą, co przyprawiło go o silny ból w pier-ch. Spojrzał wyczekująco na oprychów, ale ich twarze pozostawały nieuniknione. Wreszcie jeden z nich dał da Silvie butelkę Canadian Club. Doktor dwo-i łykami wypił ćwierć jej zawartości. Dwaj agenci wymienili rozbawione ajrzenia - za pięć minut da Silva zapadnie w głęboki sen. Kiedy obudzi I za czterdzieści osiem godzin na potężnym kacu, nie będzie miał pojęcia, c trafił do szpitala w Salina, w stanie Kansas. w Paulo, Brazylia idzina 8.15 J aden z pracowników katedry biologii uniwersytetu w Sao Paulo nie usły-Jszał telefonu dzwoniącego w gabinecie doktora da Silvy. Trudno się temu riwić, ponieważ został on zamieniony na urządzenie, które wyglądało jak lefon, ale tak naprawdę miało zupełnie inne funkcje. Wszystkie telefony ) doktora da Silvy przez satelitę przekazywane były do małej klitki w World rade Center w Nowym Jorku, wynajętej przez CIA. Pracowało tam dwoje ludzi. Jednym z nich była pani Hilda Gonzales, ga kobieta w średnim wieku, matka sześciorga dzieci, która przez przęsło dwadzieścia lat pracowała w międzynarodowej centrali AT&T. Ilekroć 79 z pulpitu dobiegało brzęczenie, sygnalizujące połączenie z gabinetem w! Paulo, przed podniesieniem słuchawki włączała kasetę z odgłosem pis na maszynie. Pani Gonzales przyjęła już sporo wiadomości dla doktora < Silvy. Tę rozmowę zaczęła w ten sam sposób jak poprzednie. - Wydział chemii - powiedziała po portugalsku. - Potrzebne mi są referencje dotyczące doktora Henry'ego Armst ga - odezwał się Wynett. - Jedną chwileczkę. Połączę pana z jego gabinetem. - Najpierw chciałbym porozmawiać z jego przełożonym. - Dziekana dzisiaj nie ma - powiedziała - ale mogę połączyć pana z j go asystentem. - Bardzo proszę. Pani Gonzales powiedziała rozmówcy, by poczekał, wyłączyła magnett fon i spojrzała pytająco na swojego szefa. Trzymający słuchawkę przy ucl ciemnoskóry mężczyzna przyzwalająco kiwnął głową. Gonzales połączy! go z Wynettem. - Tu doktor Ribera - rzucił agent, także po portugalsku. - Czym mog( służyć? - Nazywam się Ernst Stenger, pracuję w Bianco Nacional Bank w! Paulo - powiedział Wynett. - Niejaki Henry Armstrong zwrócił się do I o udzielenie kredytu. Chcę potwierdzić podane przez niego dane. Czy je zatrudniony na uniwersytecie? - Tak, panie Stenger. Wykłada biologię. - Odjak dawna u państwa pracuje? - Około czterech miesięcy. - Jaką ma pan o nim opinię? Agent CIA westchnął dla wzmocnienia efektu. - Panie Stenger, zapewniam pana, że doktor Armstrong to świetny nauczyciel. Muszę jednak odmówić komentarza na temat jego spraw osobi stych. - Rozumiem. Dziękuję, doktorze Ribera, bardzo mi pan pomógł. - Połączyć pana z jego gabinetem? - Agent wstrzymał oddech. - Byłbym bardzo wdzięczny, doktorze Ribera. Dziękuję. Agent dał znak pani Gonzales, która przełączyła rozmowę do Sinopj w Brazylii. Sinope, Brazylia D ziesięć minut po tym, jak starlifter wylądował na opuszczonym lądowi sku w dżungli, załoga wyładowała już połowę sprzętu i zapasów na pa 80 sta y. Silniki pracowały na ćwierć mocy; za dziesięć minut samolot miał yzbić się w powietrze. Mamy towarzystwo - wysapał Stony, biegnąc w stronę pułkownika vym do strzału M-16 w rękach. - W hangarze siedzi kilku ludzi. Chy- ich czterech, są uzbrojeni. Jeden strzelał do nas. Drugi uciekł do dżun- terej moi ludzie otoczyli budynek. Reszta przeszukuje zarośla. SJiech to szlag - wycedził generał Medlock. - Lądowisko miało być ieczone. Niedługo cała okolica będzie wiedzieć o naszym przybyciu. Co to za ludzie? - spytała stojąca obok Julie. Najprawdopodobniej partyzanci i przemytnicy kokainy - powiedział mik Martinelli. Otarł spocone czoło wierzchem czapki i założył ją na włosy. - Z tych dolin pochodzi większość światowych zbiorów liści Dżungla pełna jest nielegalnych lądowisk i laboratoriów. Kiedy nasi naprawili pas startowy, pewnie szef któregoś z gangów zajął go na i użytek. No to super - powiedziała Julie. > pułkownika podszedł Marshall. No to co zrobimy z tym fantem? Pułkowniku, niech się pan nie cacka z tymi ludźmi - powiedział Me- - Ten hangar ma zostać zdobyty, i to szybko. - Spojrzał na zegarek. - dem minut już mnie tu nie będzie. Niech pańscy ludzie zajmą ten hangar, kapitanie - rozkazał pułkow- ony'emu. - Postarajcie się wziąć ich żywych. I nie róbcie za dużo ha- ony skinął głową i zniknął w dżungli. iłkownik Martinelli spojrzał surowym wzrokiem na porucznika Span- Masz ciągle siedzieć przy radiu - powiedział. - Gdyby zadzwoniono /ego Jorku, dasz mi słuchawkę bez względu na to, co będę wtedy robił, wyrażam się jasno? )rucznik Spangler, blady jak ściana, wyglądał na przerażonego tą nie-iwaną potyczką. Tak jest, sir. angar był zmurszałym barakiem, przegrywającym bój z napierającą nań ;lą. Kiedy komandosi zajęli pozycje, Stony pierwszy ruszył do ataku, ął z rozmachem drzwi, pragnąc wyrwać je z zawiasów. Zmurszałe drew-zsypało się w drzazgi, wzbijając w powietrze tumany pleśni i kurzu. przywarł plecami do ściany obok drzwi i zerknął do środka. Panował lółmrok, było zbyt ciemno, by dostrzec jakieś szczegóły, ale kapitan zał tupot nóg i zauważył sylwetki znikające w cieniu. Teraz! - krzyknął. I Alfa 81 Jego komandosi wpadli do środka, oddając z wyposażonych w karabinów pojedyncze strzały do postaci schowanych w cieniu. Do uszu ny'ego dobiegły krzyki i trzask desek wyłamywanych ze ścian przez rozpaczliwie pragnących wyrwać się z pułapki. Jednemu z nich ui wypalić ze strzelby, ale pocisk tylko zrobił dziurę w dachu hangaru, szybko przeszły w pojedyncze jęki bólu, przeplatane stłumionymi o< mi wystrzałów - komandosi strzelali do wszystkiego, co się ruszało, dła niesamowita cisza. Ludzie Stony'ego w kilka sekund zdobyli hangar, obrońcy leżeli na ziemi, podziurawieni pociskami. Williams odepchnął zaciekawioną Julie od wejścia do hangaru i rzył lufę pistoletu w krzaki rosnące wzdłuż pasa startowego, wypatrując by najmniejszego ruchu. Marshall wszedł w ślad za pułkownikiem Martinellim do hangaru, patrzyli na zabitych. Na podłodze leżeli czterej mężczyźni z zalanymi zakurzonymi twarzami. - Więcej światła - powiedział pułkownik. Kiedy ludzie Stony'ego otworzyli okiennice, Martinelli przyjrzał siąa bitym. Marshall stanął nadjednąz ofiar, mężczyzną leżącym na belce. Zat snął usta. Nieboszczyk wyglądał na co najmniej sześćdziesiąt lat, miał pra rzedzone siwe włosy, znoszone ubranie i spracowane ręce. U jego boku la zabytkowa wręcz strzelba, która prawdopodobnie nikomu nie zrobił krzywdy, nawet gdyby udało się z niej wystrzelić. Trup patrzył szklan; oczami na zniszczone drzwi, jakby wciąż myślał o ucieczce. Niestety \ już na to za późno. - Jak widzę, uratowaliście nas przed groźnymi bandziorami - zadś Marshall. Stony obrócił się na pięcie i przeszył go wściekłym wzrokiem. - Przykro mi, że zepsułem panu humor, majorze. Nie możemy por lić, by kilku włóczęgów przeszkodziło nam w wykonaniu zadania. , - Przestańcie - nakazał pułkownik. - Mamy dużo pracy. Wynieście ciała. W panującym zamieszaniu porucznik Spangler omal nie przeocz} skającego żółtego światełka na przenośnym urządzeniu nadawczo-odt czym. - Jezu! - Przebiegł przez pas startowy i wpadł do hangaru, nie zwai jąc na niebezpieczeństwo. -Nowy Jork, sir - krzyknął, zakładając słucha ki. - Ma tu być cisza! - Tubalny głos pułkownika Martinellego dotarł wszystkich kątów hangaru. Julie przecisnęła się obok Williamsa i stad w drzwiach. Pułkownik podniósł słuchawkę i przyłożył ją do ucha. 82 Brazylijski Mulat przeczesał wychudzoną ręką grzywę siwych włosów, założył żółtą czapkę baseballówkę i przygładził wielkie, opadające w dół wąsiska. Po raz pierwszy od wielu tygodni zatroszczył się o swój wygląd. Przyszło mu do głowy, że ta kobieta byłaby doskonałą żoną dla jego syna. Zamierzał wywrzeć na niej korzystne pierwsze wrażenie - w końcu mogła okazać się jego przyszłą synową. Pomyślał o swojej żonie. Ostatni raz spał z nią przed dwunastoma laty, dwa lata przed tym, jak umarła na gruźlicę. - Jeden ruch i już nie żyjesz - usłyszał zimny głos za plecami. - Rozumiesz? Jeśli tak, kiwnij głową. Traper odruchowo sięgnął po swoją archaiczną dwururkę, ale stał na niej świeżo wypastowany czarny but. Obejrzał się przez ramię i jego oczom ukazał się wylot lufy bardzo nowoczesnego karabinu. Nie wątpił, że ten wysoki, barczysty żołnierz w mundurze polowym bez wahania pociągnąłby za spust, gdyby coś mu się nie spodobało. Po prawej stronie rozległ się głośny trzask, który odebrał traperowi resztki nadziei. Potężnie zbudowany czarnoskóry mężczyzna, rozebrany do pasa, patrzył na niego przez lunetę karabinu. - Zadałem ci pytanie - powtórzył Marshall. Traper skinął głową. - Co to za jeden?- krzyknął Williams. - Cholera wie. - Marshall zwrócił się twarzą do trapera. - Que vós? -spytał go łamanym językiem portugalskim. - To mój dom - odparł starzec równie kiepskim angielskim. - Przez was śpię na deszczu, z żółwiami. Marshall uniósł lufę karabinu nieco wyżej, ale nie cofnął nogi z dwururki trapera. - Mówi, że tu mieszka - powiedział do swojego partnera. - Chyba jest z tego samego klanu, co ci ludzie zastrzeleni przez komandosów Stony'ego. Ma szczęście, że żyje. Williams nie opuszczał karabinu. - Ostrożnie, majorze. Może chcieć wyrównać rachunki. A nuż gdzieś w pobliżu czają się inni członkowie rodu. - Ten człowiek może się nam przydać. - Marshall kazał starcowi wstać. -Jak masz na imię? Traper szybko podniósł się na nogi. - Jose. - Zawrzemy pewien układ, Jose. Ty pozwolisz nam pomieszkać w twoim domu przez parę dni, a ja zapłacę ci w bolivares tyle, ile nie zarobisz w dżungli przez dziesięć lat. - Aby rozwiać resztki jego wątpliwości, dodał: -1 zostawię ci dwadzieścia skrzyń sardynek. Stary traper wyszczerzył w uśmiechu spróchniałe zęby. - Ta kobieta to twoja żona? - spytał nieśmiało. 89 - Julie? - roześmiał się Marshall. - Nie jest w moim typie... nie jest w niczyim typie. Na twarzy trapera odmalowała się nadzieja. Najpierw zje sardynki, a potem wyda tę kobietę za swojego syna. To był dobry dzień, bardzo dobry dzień. Marshall podniósł z ziemi strzelbę trapera o drewnianej, spróchniałej kolbie i skierował się w stronę hangaru. Traper ruszył za nim uśmiechnięty, klapiąc sandałami. Okrzyk porucznika Spanglera przeciął powietrze niczym wystrzał z pistoletu. - Pułkownik jest na plantacji! Julie pierwsza przypadła do niego i zajrzała mu przez ramię. Spangler oglądał przez lupę kilka błyszczących czarno-białych fotografii, zrobionych z powietrza. Marshall właśnie wszedł do hangaru z traperem, gdy usłyszał tę wiadomość. Rzucił dwururkę Williamsowi i podszedł do stołu porucznika, wpychając się między niego a Julie. Starzec stał w drzwiach z szeroko otwartymi oczami. Poddane komputerowej obróbce zdjęcia z satelity KH-14 przyszły z Waszyngtonu, nadesłane przez generała Medlocka w postaci zakodowanych plików cyfrowych. Porucznik Spangler przekopiował je do automatycznego urządzenia przetwarzającego obrazy, przypominającego nowoczesną zmywarkę do naczyń. Sześćdziesięcioczterobitowy mikroprocesor w niecałe cztery minuty odkodował dane, przerobił je na obrazy o rozdzielczości 2400 dpi i wydrukował zdjęcia na błyszczącym papierze fotograficznym. Ukazywały brazylijską posiadłość Wynetta z niezwykłą wręcz dokładnością. - Warunki były dobre - powiedział porucznik, oglądając zdjęcia przez lupę. - Deszcz przestał padać i chmury się przerzedziły. Nie było mgły, nie przeszkadzały promienie wschodzącego słońca... Marshall wziął pierwszą fotografię i dokładnie ją obejrzał. - Kiedy te zdjęcia zostały zrobione? Porucznik Spangler spojrzał na elektroniczny zegar na pulpicie. - Pierwsze z nich przed czterdziestoma ośmioma minutami, sir. Następne co minutę. Ależ Wynett ma areał... - Wskazał ołówkiem ciekawsze elementy widoczne na zdjęciu. - To główny dom -jest w nim pewnie ze dwadzieścia pokojów - a ta budowla z tyłu może być stajnią. Posiadłość otoczona jest wysokim ogrodzeniem, a tu, od wschodu i zachodu, prawdopodobnie znajdują się wieże strażnicze. Te kółka za domem to anteny satelitarne. -Ołówek porucznika wskazał skupisko domów za posiadłością. - Pewnie mieszkajątam robotnicy rolni. Nie widzę jednak żadnej drogi, która by prowadziła na teren majątku. 90 - Dobra robota - powiedziała Julie, stając przed Marshallem. - Skąd viesz, że jest tam mój ojciec? Spangler próbował nie zwracać uwagi na to, że jej piersi dotykają jego »leców. - To proste... na środku tego zaniedbanego pola trzciny cukrowej jest ądowisko dla helikopterów -powiedział, wskazując jakiś obiekt w prawym »órnym rogu zdjęcia. - Widzisz łopatki wirnika nośnego śmigłowca? Z po-yierzchni ziemi lądowisko byłoby niewidoczne. - No tak, ale skąd wiadomo, że to pułkownik nim przyleciał? - spytał Williams, przeciskając się obok Julie. - Na drugim zdjęciu widać więcej szczegółów. - Porucznik Spangler położył fotografię pod lupą. Było to zbliżenie obszaru między lądowiskiem i główną bramą posiadłości. - W stronę domu idą dwaj mężczyźni. Trzeci, uzbrojony w karabin, prawdopodobnie strażnik, trzyma się mniej więcej dziesięć kroków za nimi. - Uważasz więc, że jednym z tych dwóch idących przodem ludzi jest mój ojciec? - spytała Julie. - Może to coś pomoże. - Umieścił trzecie zdjęcie pod lupą. Na zbliżeniu widać było dwóch mężczyzn, jeden miał na głowie duży słomkowy kapelusz, drugi, niższy, o przetkanych siwizną włosach, niósł w ręku neseser. -Jestem gotów założyć się o miesięczny żołd, że ten po prawej to pułkownik. Ma neseser. Widzicie? Marshall skinął głową. Julie wzięła zdjęcie i obejrzała je pod ręczną lupą Spanglera. - Nie wygląda tak, jakby szedł tam pod przymusem. - Ludzie Wynetta po prostu zachowują środki ostrożności - powiedział Spangler. - Co teraz zrobimy? - spytała Julie, oddając zdjęcie porucznikowi. -Jak możemy mu pomóc? Wszystkie oczy skierowały się w stronę Marshalla. Major tylko wzruszył ramionami. - Zrobimy to, co kazał pułkownik, czyli nic. Tony jest zaradnym człowiekiem. Udało mu się dostać tam, gdzie chciał. Teraz okaże się, czy naprawdę zna się na biochemii. Stonecutters Garden •~Pucco zaprowadził pułkownika Martinellego przez pola trzciny cukrowej JL do bardziej cywilizowanego świata. Martinelli ogarnął zdumionym spojrzeniem posiadłość Wynetta. Trawnik, twardy zielony dywan, nie skalany 91 chwastami, wypełniał całą przestrzeń między brukowanymi ścieżkami i murami, wzdłuż których ciągnęły się starannie wypielęgnowany żywopłot i drzewa wszelkich barw i rodzajów. Bez wątpienia Wynett wiedział, jak urządzić ogród. Jednak najwspanialszy był dom w stylu elżbietańskim, górujący nad posiadłością. Masywne nieregularne bloki z granitu czyniły z niego praw- \ dziwa fortecę. Ciekawe, ile Wynett musiał sprzedać karabinów, żeby stać go było na przekształcenie części puszczy amazońskiej w posiadłość w stylu europejskim. Kiedy pułkownik i Tucco weszli za ogrodzenie, okratowana brama automatycznie zamknęła się za nimi i ktoś krzyknął do nich po portugalsku, by I się odsunęli. Zawył generator prądu i rozległ się głośny trzask. Martinelli był przekonany, że najpierw pójdą do domu, by zostawić tam j jego rzeczy. Mylił się. Brukowanym chodnikiem, a potem wprost przez trawnik skierowali się do stodoły zbudowanej z kamienia. Między dwoma bu- j dynkami znajdowało się skupisko anten satelitarnych i cystern, otoczonych wysokim ogrodzeniem z drutu kolczastego. Krzątało się tam kilkunastu męż- j czyzn z różnymi narzędziami. Było tam też kilku uzbrojonych strażników, którzy wyglądali na obeznanych z bronią. Martinelli zerknął na twarze robotników. Odetchnął na widok jednego z ludzi z Alfy, zmierzającego z łopatą na ramieniu w stronę szopy. Ilu ludziom Stony'ego udało się tu dostać? i Ze stodoły wyłonił się czarny mężczyzna w stroju roboczym i skierował się w stronę Martinellego i Tucco. Był to Stony we własnej osobie, spocony jak mysz, ze wzrokiem utkwionym w dal. Niósł łopatę, co świadczyło o tym, że niei przekonał Wynetta, iż można mu powierzyć broń. Mijając Martinellego, Stony podniósł prawą rękę, udając, że odpędza komara siedzącego mu na uchu. Od strony stodoły słychać było dziecięce głosy. Martinelli zauważył dwóch czarnoskórych chłopców, którzy przepychając się, wbiegli do budynku. Goniła ich Murzynka, wygrażająca im głośno. Martinelli zmarszczył brwi. Obecność kobiet i dzieci komplikowała sytuację. Ile ich tu jeszcze było? Tucco zauważył wyraz twarzy pułkownika. - Lubi pan oglądać chłopców, prawda, doktorze? - Co takiego? Tucco z uśmiechem machnął ręką. - Chefe powiedział mi o pańskich kłopotach w Ameryce. - Ach tak? Weszli do stodoły. Jej pogrążone w mroku wnętrze dawało wytchnienie od palących promieni wschodzącego słońca. Dwaj robotnicy przestali myć wspaniałego konia i przegonili rozbrykanych chłopców. Tucco zaprowadził Martinellego na tył pomieszczenia, gdzie jeden z podkomendnych Sto-ny'ego - komandos zwany Śrutem - stał nad otworem w podłodze z kałasz-nikowem w rękach. Martinelli uśmiechnął się. Dobra robota, Śrut! 92 Tucco powiedział do Śruta coś po portugalsku. Żołnierz przepuścił ich, e patrząc pułkownikowi w oczy. Tucco zaczaj: schodzić na dół krętymi scho-imi wzmocnionymi deskami. Martinelli podążał za nim. W klimatyzowa-:j piwnicy było o wiele jaśniej niż w stodole dzięki jarzeniówkom zawie-onym w kilkunastu rzędach pod sufitem na wykrzywionych krokwiach, wa duże wentylatory, połączone z prowizorycznymi aluminiowymi prze-odami wentylacyjnymi, dość skutecznie wypompowywały z piwnicy od-żający odór pleśni. Ściany zostały niedawno umyte i pobielone; zapach irby też nieco tłumił smród. Z ukrytych głośników płynęły piękne dźwięki ancertu Vivaldiego. Martinellemu nie spodobało się to, co tu zobaczył. Wynett zmienił piwni-l w nowoczesne laboratorium, wypełnione stanowiskami roboczymi, probów-ami, zlewkami i urządzeniami diagnostycznymi. Pułkownika najbardziej za-lteresowały dwie kadzie fermentacyjne z nierdzewnej stali, przypominające wyglądu przestarzałe dzwony nurkowe, zatopione w stalowych postumen-ich. X urządzeń wychodziły niezliczone rury, a w zakrzywionej pokrywie ażdego z nich było okienko pozwalające zajrzeć do wnętrza. Martinelli był dobrze obeznany z tym sprzętem. W Fort Detrick posługiwał się podobnymi urządzeniami, służącymi do hodowli pożywek dla pro-luktów biochemicznych, które zazwyczaj trafiały do aptek i szpitali. Wy-tarczyło jednak dokonać w nich drobnych modyfikacji, by wytworzyć nikroorganizmy nadające się do wykorzystania jako broń biologiczna. Nikt iię nie spodziewał, że Wynett zdobędzie tak nowoczesny sprzęt, a tym bar-Lziej dwie kadzie fermentacyjne. Dzięki nim będzie w stanie pracować o wiele yydajniej, niż przewidywano. W przeciwnym kącie piwnicy, na wpół schowany w głębokim fotelu, przy computerze Sun siedział doktor Carl Wynett. Jego wygląd zaskoczył Marti-lellego. Ten starzec był bardziej podobny do doktora Sterlinga niż sam Ster-ling na swoich fotografiach. Wyglądał na zmęczonego; głębokie bruzdy przecinające jego twarz świadczyły o tym, że ciężko pracuje, dając z siebie wszystko. Wynett podniósł się ociężale z fotela i wyciągnął rękę do pułkownika. - Witam w moim ogródku w sercu dżungli, doktorze Armstrong - powiedział Wynett i dodał z szerokim uśmiechem: - Za moimi plecami pracownicy nazywająmnie Biznesmenem, co wydaje mi się zabawne. Pan może mówić mi Carl. Mam nadzieję, że pańska podróż nie była zbyt męcząca. Martinelli uścisnął dłoń gospodarza. Jeden helikopter zawiózł go do Sao Paulo, a drugi z powrotem. W sumie miał za sobą czternaście godzin lotu. Z całą pewnością żadna przyjemność. - Było całkiem nieźle - skłamał. Wynett uważnie przyjrzał się Martinellemu. Spodziewał się kogoś podobnego do doktora da Silvy, myszowatego asystenta o wybitnym umyśle 93 i słabym ciele, zniszczonego przez alkohol i narkotyki. Tymczasem doktor Armstrong był człowiekiem, który najwyraźniej dbał o zdrowie i dzięki temu nie wyglądał na swoje pięćdziesiąt lat. Miał dłonie nie naukowca, lecz raczej sportowca, o silnych, szerokich palcach i grubej skórze. Ciekawe. Tucco stał za plecami pułkownika, nie spuszczając go z oka. - No to do dzieła - powiedział Wynett, wskazując Martinellemu krzesło. - Laboratorium musi być gotowe do pracy jeszcze dziś rano. Później porozmawiamy, żeby lepiej się poznać. Mam nadzieję, że zna się pan na procesie fermentacji? - Fermentacji? - Martinelli udał zaskoczenie. - Od kiedy to kokainę poddaje się fermentacji? Tym razem to Wynett zrobił zdumioną minę, ale w jego przypadku zdziwienie było autentyczne. - Myśli pan, że chcę, by pomagał mi pan w oczyszczaniu narkotyków? - Zakładałem,że... - Niech pan nie przyjmuje w tym laboratorium żadnych założeń - po-1 wiedział Wynett szorstkim tonem. - Mogłoby to nas obu zbyt wiele kosztować. Martinelli przepraszająco kiwnął głową. Obawiał się, że przeszarżował z udawaną naiwnością. - Oczywiście. Głębokie zmarszczki na twarzy Wynetta wygładziły się. - Proszę wybaczyć moje zdenerwowanie. Przez całą noc rozpakowywałem sprzęt i przygotowywałem laboratorium do pracy. Zapewniam pana, że nie jestem handlarzem narkotyków, doktorze Armstrong. Żeby nie było żadnych niejasności: sprowadziłem pana tylko po to, żeby przekonsultować pewne sprawy. Zabraniam panu dotykać sprzętu. Wszelkich modyfikacji sam dokonam. Jeśli dojdzie pan do wniosku, że należy zmienić jakiś parametr, natychmiast proszę mi o tym powiedzieć, a ja już się tym zajmę. Czy wyrażam się jasno? - Co chce pan ze mną konsultować? - Chodzi o pewną pożywkę bakteryjną. Hodowanie jej to ciężka praca. Nie mogę pozwolić sobie na żadne błędy. Dlatego też zapłacę panu dużo pieniędzy tylko za to, by mnie pan pilnował. - Mogę spytać, co to za mikroorganizm? - Syntetyczna neurotoksyna T4. Martinelli gwizdnął przeciągle, co wyraźnie nie spodobało się Wynettowi. - Czy coś jest nie tak, doktorze Armstrong? Pułkownik wzruszył ramionami, przypominając sobie podstawową zasadę tajniaków: najłatwiej się zdradzić, przypisując sobie umiejętności, których się nie posiada. 94 - Jeszcze nigdy nie pracowałem nad syntetyczną neurotoksyną. Ale cóż, iłowiek uczy się całe życie. - Nad tym nikt jeszcze nie pracował. Dlatego musimy zachować daleko asuniętąostrożność. Ponieważ warunki wzrostu mikroorganizmu sądokład-ie znane, przygotowałem kompleksową syntetyczną pożywkę. Obawiam ię, że jeśli będzie ona zbyt treściwa, składniki pokarmowe mogą stać się aksyczne. Chciałbym poznać pańskie zdanie na ten temat. - Oczywiście. Wynett wcisnął kilka klawiszy i na ekranie pojawiła się tabela wypełnio-la liczbami. - Przeprowadziłem analizę komórek w próbce krwi i ustaliłem takie wymogi, żeby uzyskać pożądane efekty. Niech pan uważnie przestudiuje tę istę. Jeśli coś przeoczyłem, proszę zwrócić mi uwagę. Martinelli otworzył plik na stronie zatytułowanej Patologia wirusowa. Potem spojrzał na ekran i skrzywił się. Woda 1 litr Źródło energii: Glukoza 25 g Źródło azotu NH4C1 Minerały: KH2PO„ FeSO4 K2HPO4 MnSO4 MgSO. 7H2O 4H2O 7H2O Kwas organiczny: Octan sodowy 3 g 600 mg 10 mg 600 mg 20 mg 200 mg 20 g Aminokwasy: DL-Alanina 200 mg L-Lizyna 250 mg L-Arginina 242 mg DL-Metionina 100 mg L-Asparagina 400 mg DL-Fenyloalanina 100 mg 95 Kwas L-asparaginowy 100 mg L-Prolina 100 mg L-Cysteina 50 mg DL-Seryna 50 mg Kwas L-glutaminowy 300 mg DL-Treonina 200 mg Glicyna 100 mg DL-Tryptofan 40 mg L-Histydyna-HCl 62 mg L-Tyrozyna 100 mg DL-Izoleucyna 250 mg DL-Walina 250 mg DL-Leucyna 250 mg Puryny i pirymidyny: Adn.siar.-H2O 10 mg Uracyl 10 mg Guanina-2H2O 10 mg Ksant.-HC1 10 mg Witaminy Tiamina-HCl 1 mg Ryboflawina 5 mg Pirydoksyna-HCl 1 mg Kwas nikotynowy 1 mg Pirydoksamina 3 mg p-Aminobenzen 1 mg Pirydoksal-HC1 3 mg Biotyna 1 mg Pantotenian wapnia 5 mg Kwas foliowy 1 mg Martinelli stwierdził, że nie dorasta mu do pięt. - Ciekawe. - Do wzrostu organizmu niezbędny jest tlen. Co w związku z tym powinienem zrobić? - Martinelli wiedział, że Wynett poddaje go próbie. - Stale napowietrzać syntetyczną pożywkę czystym tlenem. A co z zanieczyszczeniem fosforanami? - Teraz to pułkownik sprawdzał wiedzę Wy-netta. - Rozważam dodanie do pożywki nierozpuszczalnych węglanów, by zapobiec znaczącym zmianom stężenia jonów wodoru. Kluczową kwestią 96 Izie wybranie odpowiedniego momentu na ten zabieg. Musimy opraco-ć dokładny harmonogram. Martinelli w odpowiedzi mruknął coś pod nosem, nie odrywając oczu ekranu. Ten drań nie da się wystrychnąć na dudka ani mnie, ani nikomu iemu. - A temperatura? - Inkubacja będzie prowadzona w podwyższonej temperaturze przez śle określony czas. Wyhodowane mikroorganizmy będą regularnie prze-izone do dziesięciolitrowych zbiorników, gdzie zostaną zamrożone w próż-Napisałem program regulujący temperaturę inkubacji. Przenoszenie do ornika zostanie dokonane w sposób automatyczny. Im dłużej Wynett mówił, tym większe było przerażenie Martinellego. i mógł przeszkodzić w procesie inkubacji. Ten człowiek nie potrzebuje zyjej pomocy i doskonale o tym wie. Pułkownik nie był w stanie w żaden >sób zapobiec wyprodukowaniu przez Wynetta ogromnych ilości śmier-nośnego Świętego Wita. Trzeba opracować nowy plan - ale jaki? - Proszę pozwolić mi przejrzeć te zapiski i zanotować swoje przemy-nia. Czy moglibyśmy wrócić do naszej rozmowy za parę godzin? Wynett wyglądał tak, jakby nagle opuściły go resztki sił. - Ma pan na to cały poranek. Ja muszę się położyć. Zaczniemy po lunchu. Rozdział 15 nope edziela, godzina i 5.32 ulie podeszła do pozbawionego szyby okna hangaru. Przez chwilę przyglądała się z rozbawieniem, jak Williams uczy trapera Jose ładować broń, najor czyści swojego rozłożonego franchi. - Może powiesz mi, dlaczego tak bardzo zależy ci na tym, by została oją synową? - spytał trapera Marshall. - Ona jest magnifico. Marshall roześmiał się. - A jeśli ty i twój syn zawiedziecie się na niej, Jose? Jeśli was nie zadowoli? Traper energicznie pokręcił głową. - Nie, to niemożliwe. Urodziłaby mi wielu wnuków. Widzę, że jest stwo-)na do tego, by dać przyjemność mężczyźnie. Julie nie mogła się powstrzymać od uśmiechu. Kod Alfa 97 - No, tego to ja nie wiem - powiedział Marshall śmiertelnie poważnyfl tonem. Williams parsknął śmiechem. - Joe, gadasz jak facet, który od dwóch miesięcy nie miał kobiety i wil że nie znajdzie tu żadnej chętnej. - To niemożliwe! - krzyknął porucznik Spangłer, siedzący w hangarze. To niemożliwe, do cholery! Julie szybko odwróciła się od okna. Marshall wpadł do hangaru. - Co jest, Spangłer? Co się dzieje? Porucznik podał mu odkodowany teleks. - Pilna wiadomość od generała Medlocka. 083100Z ******** JHW047 ŚCIŚLE TAJNE ****** PRI-1 OD: MEDLOCK-ZJHM01-BAC DO: ALFA-ZJCM01 ODN: OP ZABEZPIECZENIE ODKODOWANO TRANSMISJE KRÓTKOFALOWE NADAWANE Z WASZEt SEKTORA*ŹRÓDŁO GORGONA*POWTARZAM*ŹRÓDŁO GORGONA*ZACHOWJ DALEKO IDĄCA OSTROŻNOŚĆ OGŁOSZONO CZERWONY ALARM * PRZEKAZAĆ PUŁKOWNIKOWI MAI TINELLEMU, BY NATYCHMIAST ZNISZCZYŁ MIKROORGANIZM * P( WTARZAM * NATYCHMIAST ZNISZCZYĆ MIKROORGANIZM*WYNETT1 I GORGONA ZAJMIECIE SIE PÓŹNIEJ NASTĘPNE POŁĄCZENIE: 1600 KONIEC WIADOMOŚCI 083214Z BREAK Julie patrzyła, jak Marshall czyta komunikat ze zmarszczonym czołe Poczuła nagły strach. - Co się stało? Co tam jest napisane? - Gorgona wcześnie przyjechał po swój towar - powiedział Marshi przekazując teleks sierżantowi. - Że co? - spytał Williams, zerkając na kartkę. - Gorgona już tu jest - powiedział Spangłer. - Medlock podejrzewa, lada chwila może przystąpić do działania. 98 Wmm - To w jego stylu - stwierdził Marshall. - Nie zważa na plany innych. f chociaż wiadomo było, ilu ludzi ma ze sobą. ifoungblood, zaniepokojony ich okrzykami, wyłonił się ze swego warsztatu rugiej stronie hangaru. Stary traper też dołączył do grupy, gładząc swoje ie siwe wąsy. Przysłuchiwał się rozmowie, próbując zrozumieć sytuację. - Natychmiast skontaktuj się z moim ojcem. - Julie zwróciła się do po-nika Spanglera. - Rób, co każe dama - rozkazał Marshall. - Nie ma mowy, majorze - powiedział porucznik. - Wynett wysyła prze-lnie opracowany sygnał zagłuszający. Skontaktować się z posiadłością na tylko na jego zastrzeżonym kanale satelitarnym. Robię, co mogę, ale łzie nie udało mi się go odkodować. - No to skontaktuj się z ludźmi Stony'ego w Sinope - powiedział Mar-1. - Następny, który dostanie się do posiadłości, powie pułkownikowi, :st grane. Spangler był tak spocony, że wydawało się, iż lada chwila okulary ześli-tnu się z nosa. - Za późno. Ostatni z nich dostał się na plantację przed dwiema godzili. Wynettowi brakuje ludzi. - Jezu! - zawołał Marshall. Julie złapała go za rękę. - Ktoś z nas musi wejść na teren plantacji i ostrzec mego ojca. Marshall utkwił stalowe spojrzenie w twarzy Youngblooda. - Możesz podrzucić mnie na odległość ośmiu kilometrów od posiadło-Wynetta tak, by nikt tego nie zauważył? Pilot wzruszył ramionami. - Owszem, ale... - Jose - powiedział Marshall do trapera - tymczasowo mianuję cię żoł-zem sił specjalnych armii Stanów Zjednoczonych. Zaprowadzisz mnie sz dżunglę do posiadłości Wynetta. Stary traper wyprężył się, zyskując parę centymetrów wzrostu, ale mimo vciąż był niższy od Marshalla o głowę. Stanął na baczność i wziął na ię swoją przestarzałą dwururkę. - Zaprowadzę cię tam. Porucznik Spangler zerwał się z miejsca. - Sir, według rozkazów pułkownika ma pan pilnować tej bazy. W do-cu generał Medlock... - Pieprzyć rozkazy Medlocka - powiedziała Julie. - Jeśli nie ostrzeże-mojego ojca, oddział Alfa przestanie istnieć. - Jeśli wedrzemy się teraz na plantację Wynetta, to zdekonspirujemy zych ludzi i przyczynimy się do śmierci wielu osób - odparł Youngblood. - 99 Komandosi Stony'ego dadzą sobie radę sami. Niech się pan stąd nie ruszaj rnajorze. Nie został pan zaproszony na tę imprezę. Marshall zignorował go. Nie mógł znieść myśli o biernym czekaniu. - Przygotuj śmigłowiec. A może sam mam usiąść za sterami? Stonecutters Garden Niedziela, godzina i8.40 Mamy kłopoty - powiedział Stony, zrównując się z pułkownikiem Mar-tinellim. Czekał, aż zapadnie zmrok, zanim zaryzykował nawiązanie kontaktu ze swoim dowódcą, ponieważ ludzie Wynetta byli coraz bardziej nieufni wobec obcych. - Chodzi o broń? - szepnął Martinelli. - Tak. - Ile sztuk udało się wam zdobyć? Stony przełożył łopatę na lewę ramię, by ukryć swoją twarz przed ewe& tualnymi obserwatorami. - Tylko dwóch moich ludzi załapało się do ochrony Wynetta. ReszJ zbiera cholerną trzcinę cukrową. Niełatwo będzie zdobyć więcej broni. Jes zbyt dobrze strzeżona. - Zrób to - warknął Martinelli. - Nieważne jak, ale zrób to. Dziś zata twimy Wynetta. - A co z Gorgoną? - Pieprzyć go. Trzeba natychmiast usunąć Wynetta. Stony ściągnął brwi. - To nie wystarczy. - Musi - powiedział Martinelli podniesionym głosem. Stony zatrzymał się w pół kroku. - Matko Boska... chodzi o tego bakcyla? Martinelli skinął głową. - Wynett nie połknął przynęty. Nie udało mi się namówić go do zmiat pożywki. Wytwarza niezwykle silnie działające szczepy wirusa i przechi wuje je w zbiornikach, które są praktycznie niezniszczalne. I robi to o wi( szybciej, niż przewidywaliśmy. Wyprodukowanie jednej partii zajmuje n siedem godzin. Rozmnażając się, wirus nabiera niesamowitej żywotnośi Wynett zapełnił już pięć zbiorników, a chce mieć siedem. Jutro mam dostj pieniądze i wyjechać stąd. - Jezu! Pułkowniku, przeraża mnie pan! Musi pan jakoś spowoln prace. Martinelli potrząsnął głową. 100 lip? Nie da rady. Wynett nie dopuszcza mnie do sprzętu, a laboratorium ą jego najlepsi ludzie. Nawet gdyby udało mi się przemycić do środka ładunek wybuchowy, eksplozja zniszczyłaby inkubatory i uwolniła y. Dziś przystąpimy do akcji. Szukam silnych mężczyzn, którym zaschło w gardle - usłyszeli chra- kobiecy głos od strony brukowanej ścieżki. lartinelli podniósł oczy na gosposię Wynetta, Renee, atrakcyjną czar->rą kobietę w średnim wieku, wykształconą w Stanach Zjednoczonych, jwnej mierze to dzięki jej wysiłkom kryjówka Wynetta zmieniła się :ytulną wiejską posiadłość. Pułkownik natychmiast polubił tę dobrą :tę za jej miłe, a jednocześnie harde usposobienie. No to jak, jesteście spragnieni czy nie? - spytała z uśmiechem. Z nieba nam spadłaś, Renee - powiedział wesoło Martinelli. )bdarzyła Stony'ego zalotnym uśmiechem, który obiecywał coś więcej rlko zaproszenie na drinka. Jeśli nawet wydało jej się dziwne, że ci dwaj tiają się ze sobą, zachowała podejrzenia dla siebie. Dobry wieczór, szanowna pani. - Stony potarł swoją pomarszczoną, yzioną przez muchy szyję, zawstydzony bijącym od niego fetorem na-1. Szef jest dziś w doskonałym nastroju - powiedziała Renee. - Wysta-a patio beczkę piwa, wszyscy mogą się napić. Sprowadzone prosto z Nie-:. A ja zaraz wrzucę łososia na grill. - Cudownie - powiedział Martinelli. - Powiedz doktorowi, że przyjdę kiedy tylko zapiszę wskazania przyrządów. lenee spojrzała na Stony'ego. - A ty, przystojniaku? Dowódca grupy komandosów skłonił się uprzejmie. Już tam idę, szanowna pani. Następny uroczy uśmiech. - To dobrze. To bardzo dobrze. Do zobaczenia na patio. Renee szybkim krokiem skierowała się do domu, a oni wolno udali się ronę stodoły, unikając spojrzeń napotykanych ludzi. - Jak mamy ich ochronić, Stony? Nawet nie wiem, ile rodzin jest na tej itacji. - Sześć. Około dwudziestu trzech mężczyzn, kobiet i dzieci, nie zamie-lych w tę sprawę. Wynett bawi się w cholernego Lawrence'a z Arabii, iii, że tu nikt go nie dopadnie. Jak na razie udało mu się tylko zbudować zienie dla siebie i swoich ludzi. - A co z ogrodzeniem? - Dwa tysiące pięćset woltów z odrębnego generatora za stodołą. Wy-jest przekonany, że to wystarczy, by zapewnić sobie bezpieczeństwo. Ja 101 nie. Tak naprawdę jest to jedyna linia obrony. Jeśli zostanie przełamana, I po herbacie. - Co jeszcze? - Nasze nadajniki są bezużyteczne, sygnał jest zagłuszany przez st Wynetta. Ależ to sobie urządził, cwaniak. Widać, że nieufny z niego su syn. - A więc nie możemy skontaktować się z naszą grupą. - O to właśnie chodzi. - No to wspaniale. Załatw swoim ludziom broń, i to szybko. Nie ob dzi mnie, jak to zrobisz. - A pan? - Mam swoją berettę i dwa magazynki. Zajmę się Wynettem. Kiedy podeszli do stodoły, Martinelli uprzytomnił sobie, że mówił o ^ za głośno. Zły na siebie, bez słowa zostawił Stony'ego i ruszył w stronę \ ciwległej ściany; przywitał się ze Śrutem, wciąż pilnującym piwnicy z I łasznikowem przewieszonym przez ramię, po czym zszedł drewnianymi s darni na dół. Tymczasem Stony przykucnął przy starym żylastym Mi który podkuwał konia. - Idziesz na patio napić się piwa? - spytał Stony. Starzec tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu i pokręcił przecząco głc Tucco wyłonił się z cienia świerku rosnącego przy stodole i włożj ust grube cygaro. Zapalił je bez słowa, zaciągnął się dymem, rozmyśli o podsłuchanych przed chwiląurywkach rozmowy. Powoli wydmuchnął ( z ust, zastanawiając się, co łączy świeżo zatrudnionego robotnika z asys tem Wynetta. Baza lotnicza La Strata, Peru Niedziela, godzina 20.00 Rapitan sił powietrznych Laszlo Valachi stał na lądowisku dla śmig ców, patrząc na opadający ku ziemi helikopter transportowy MiL-24 Z kabiny wyłonili się trzej mężczyźni w rosyjskich mundurach, dźwigają duże torby. Podeszli do oczekującego kapitana. Pierwszy z nich zasaluto* niedbale i powiedział: - Jestem pułkownik Gołowko. Wie pan, jakie mam rozkazy? Kapitan skinął głową. W porannym komunikacie Rada Obrony polecił) by udzielił wszechstronnej pomocy trzem oficerom specnazu, przybyłym z I ku z ważną misją antyterrorystyczną. Żołnierzom wyraźnie się spieszyh kapitan spodziewał się ich dopiero następnego poranka. Pułkownik Gołowko podał kapitanowi brązową kopertę. 102 - To są nowe wytyczne. Pański śmigłowiec i jego pilot przechodzą pod ą komendę. Valachi zmarszczył brwi. - Co to za sprawa, że muszę oddać panu do dyspozycji moją maszynę jjego człowieka? - Chcę polecieć za granicę, by zabić terrorystę, który lubi zestrzeliwać (jskie samoloty z dziećmi na pokładzie. Rozdział 16 mecutters Garden }dziela, godzina 21.18 mroku dżungli wyłonił się cień. Czarniejsza od otaczających ciemności Ipostać przemykała chyłkiem wśród wysokich łodyg trzciny cukrowej, imając się z dala od pola, na którym paliło się wielkie ognisko. Kilku otników stało przy nim półkolem, podsycając płomienie naręczami ze-łych łodyg. Tarra nie patrzyła w ogień, by nie uszkodzić noktowizora. Biegła szybko ez porośnięte trzciną cukrową pole. Zatrzymała się dopiero pod ogrodzeni posiadłości Wynetta, czując mrowienie skóry wywołane działaniem lego pola elektromagnetycznego. Przykucnęła, otworzyła plecak i opróż-i go, pieczołowicie układając z boku wszystkie przedmioty. Umocowała ziemi szpulę nieizolowanego drutu, a drugi jego koniec przytwierdziła do cały spoczywającej w dużej kuszy, która wydawała się za ciężka dla tak ibnej kobiety. Następnie podniosła imponującą broń do ramienia, wymięła i pociągnęła za spust. Stalowa strzała, wyrzucona ciśnieniem dwutlenku gla ze zbiornika, pomknęła w noc z cichym furkotem. Rozległ się metalicz-świst rozwijającego się drutu. Jeden... dwa... trzy... cztery... Strzała wbi->ię głęboko w ziemię na terenie posiadłości. Ciągnięty przez nią drut spadł znajdujący się pod napięciem drut kolczasty na szczycie ogrodzenia. Trzask! Światła zgasły, okrywając majątek Wynetta zasłoną ciemności. Robotnicy pracujący w stodole zareagowali na zgaśniecie świateł okrzy-mi irytacji. Większość z nich przestraszyła się ciemności i wybiegła na ,vnątrz. Śrut nie opuścił swojego stanowiska przy wejściu do piwnicy. 103 Adiutant Stony'ego zdjął kałasznikowa z ramienia i skierował lufę w strond wielkich wrót stodoły. Z otwartej klapy u jego stóp płynęło światło - w laboratorium włączyło się zasilanie awaryjne. Śrut nie zamierzał dopuścić, by ktokolwiek zbliżył się do kadzi fermentacyjnych. W stodole oprócz niego został tylko jeden robotnik - stary, żylasty stajenny, który potrafił zginać w rękach podkowy. Najwyraźniej nie bojąc się ciemności, starzec odłożył narzędzia, zapalił latarnię i zawiesił ją na belce. Śrut skinął mu głową z wdzięcznością. Wrota stodoły otworzyły się ze skrzypieniem. Śrut wymierzył broń w roi botnika, który prowadził konia. Nie zauważył, że stary stajenny podnosi automatycznego browninga z tłumikiem przykręconym do lufy. Wymierzył bron z precyzją godną snajpera i pociągnął za spust. Pocisk trafił Śruta w pierś tuż pod klatką piersiową, odrzucając go na ścianę. Tucco pierwszy podszedł do generatorów, dwóch wielkich machin napęj dzanych silnikiem diesla, zamkniętych w wielkiej stalowej klatce. Śmierdziało spalonymi kablami, ale na szczęście nie wybuchł pożar. Tylko światła domu Wynetta, wyposażonego w oddzielny generator prądu, rozpraszały niecc ciemności spowijające plantację. Wokół klatki generatora zebrała się grupa mężczyzn; niektórzy trzymał w rękach latarki, inni karabiny. Nawet ci uzbrojeni mieli niepewne miny. - Wystarczy, że zrobi się ciemno, a wszyscy od razu zaczynają myślećj że napadły na nas duchy - warknął Tucco, żując cygaro. - Banda idiotów. Otworzył klatkę generatora i świecąc sobie latarką, podszedł do tablic) rozdzielczej. Dobywał się stamtąd jednostajny pomruk. Tucco odszukał głów ny bezpiecznik i wcisnął go z powrotem na miejsce. Rozległ się głośny trzasl i w powietrze wystrzelił deszcz iskier. Druga próba dała ten sam rezultat obwód nie chciał się zamknąć. Tucco doszedł do wniosku, że trzeba na} pierw znaleźć miejsce, w którym nastąpiło zwarcie. Najprawdopodobniej zawiniło tu to cholerne, zżerające energię ogrodzenie. Tucco nakazał swoim ludziom poszukać miejsca, w którym doszło tk zwarcia. Robotnicy rozpierzchli się w ciemnościach, pokrzykując do siebie Tucco podszedł do drzwi klatki generatora, przeklinając w duchu ryci wszystkich ludzi, których sam zatrudnił. Zaciągając się dymem z cygara zauważył niewyraźne sylwetki wśród drzew. Znieruchomiał. Teraz i jerai przyszło do głowy, że to mogą być duchy. Poczuł strach i wyciągnął wielki rewolwer. Zanim zdążył odbezpieczyć brdl coś uderzyło go w pierś niczym młot, odrzucając na tablicę rozdzielczą. Nie cai już, jak metalowa strzała przeszywa mu płuca i wychodzi przez plecy. Prąd o na pięciu dwóch tysięcy pięciuset woltów stłumił wszelkie inne doznania. 104 Stony poderwał głowę, wpatrując się w pogrążoną w ciemności planta-Tylko dom Wynetta pozostał oświetlony niczym zamek w samym sercu cznej dżungli. Kapitan zerknął na ognisko po drugiej stronie pola i zażył, że wokół niego leży kilku robotników, nie dających śladu życia. fet muł zwalił się na bok. Stalowe oczy Stony'ego lustrowały pole, pełne lomych kształtów, cieni przemykających wśród rzędów trzciny cukro-Co to za ludzie? Nagle uświadomił sobie, że sprawdziły się jego naj-ksze obawy - Gorgona jest już tutaj. Padł na ziemię i przeturlał się w stronę stogu trzciny cukrowej. Zerwał :bie białą koszulę i ostrożnie rozejrzał się, strzelając oczami na wszyst-strony. Próbował lepiej przyjrzeć się widmowym sylwetkom, podkrada-tm się do niego. Oddałby diabłu duszę za karabin. Spojrzał w stronę bramy. Zamknięta. Wiedział, że bez prądu nie da się stworzyć. Będzie musiał przeciąć siatkę, żeby dostać się na teren posia-ści. Na myśl o uwięzionych tam rodzinach przeszedł go dreszcz. Trzeba hować spokój i ruszyć głową! Doświadczenie nabyte przez lata służby jskowęj zmusiło go do trwania w bezruchu. Wiedział, że gdyby ujawnił w tej chwili, czekałaby go pewna śmierć. Dwaj ciemnoskórzy chłopcy, pochyleni nad słoikiem z robaczkami świę-ińskimi, zauważyli schylone postacie biegnące przez trawnik. Jakby bali się w chowanego. Chłopcy weszli na ganek domu Wynetta i usiedli na wyższym stopniu. Mieli ochotę przyłączyć się do zabawy. - Mamo - krzyknął jeden z nich w stronę domu. Mówił po angielsku merykańskim akcentem. - Zobacz, bawią się w naszym ogrodzie. Renee, z ręcznikiem w dłoni, wyszła na ganek. - Kto się tam bawi, Myron? Promienny uśmiech zniknął z jej twarzy. Przez dwa lata pracy u Wynetta »dy jeszcze nie widziała plantacji spowitej w takich ciemnościach. Zapo-liała, jak mroczna może być dżungla. Co się stało? Kiedy jej oczy oswoiły [ z ciemnościami, zauważyła ludzi przemykających wzdłuż ogrodzenia maku, zajmujących pozycje, z których bez wątpienia mieli przypuścić szturm plantację. Działo się coś złego, coś bardzo złego. Ci mistrzowie kamuflażu s należeli do ochrony Wynetta. Kimkolwiek byli, jakikolwiek cel im przynęcał, Renee wiedziała, że to oni sprowadzili ciemność na plantację. Strach ypełnił jej serce. Dobry Boże, nie pozwól, by skrzywdzili moje dzieci! - Do domu, i to już - szepnęła, próbując ukryć strach. - Pora spać. No, i co czekacie? Do domu! Wesołe uśmiechy zniknęły z twarzy chłopców; ton, jakim mówiła ich mat-i, wskazywał na to, że nie wszystko było w porządku w ich małym świecie. 105 - Powiedziałam, że macie iść do domu! Przerażeni chłopcy z płaczem pobiegli w stronę małej chatki, która 1 ich domem. - Zamierza pan głowić się nad następnym ruchem przez całą no warknął poirytowany Wynett. Pułkownik Martinelli puścił tę złośliwą uwagę mimo uszu i dalej dział w bezruchu przy szachownicy, wpatrując się w bogato rzeźbione 1 ry. Zamiast myśleć o następnych ruchach, zastanawiał się nad tym, jak; twić ludzi Wynetta. Wynett wiedział, że partia jest wygrana. Doktor da Silva okłamał Henry Armstrong był beznadziejnym szachistą. Wynett wstał od stołu, przeciągnął się i podszedł do okna elega umeblowanego salonu na piętrze, by popatrzeć, jak robotnicy przygotov farmę na nadejście nocy. Dla Biznesmena był to tylko pretekst do tego, 1 nacieszyć się chwilą, odetchnąć wieczornym powietrzem, przynoszącym \ po upalnym dniu. Boże, ależ uwielbiał noce w dżungli! Rozchylił zasłony i wyjrzał na tonącą w mroku plantację. Cholerny świat! Znowu nawalił generator! Czekał, że zaraz włączy! zasilanie awaryjne. Kiedy tak się nie stało, uświadomił sobie, że to av całej sieci. Usłyszał okrzyki swoich ludzi, biegnących, by sprawdzić, co! stało. Po chwili zobaczył coś, co zmroziło mu krew w żyłach. W świe księżyca widać było sylwetki intruzów wyłaniających się z dżungli, pr chodzących przez ogrodzenie, skradających się w stronę domu ze wsz kich stron. Wynett nie mógł oderwać się od okna. Jego oczy stały się zimne i mrc ne. Ten drań chce mnie okraść. Wynett bezradnie przyglądał się, jak jeden z robotników wprowadza ws niałego konia do stodoły w świetle palącej się tam latarni. Nagle, nie wiad skąd, wyłonił się jakiś cień i zbliżył się do robotnika. Koń uciekł. Robot zwalił się na ziemię, nie wydawszy żadnego dźwięku. Pięć sylwetek WŚI12 się do stodoły. Zbiorniki. Ci ludzie przyszli tu po Świętego Wita. W dole, na werandzie, siedziała Renee, przyglądająca się podejrzliwi temu, co działo się na trawniku. Wynett chciał krzyknąć do niej, ostrzec ji ale zmienił zdanie. Cofnął się od oświetlonego okna i przycupnął w kaci pokoju. - Stony! - krzyknęła Renee z ganku. Nikt nie odpowiedział. 106 Ciemne postacie rzuciły się biegiem w stroną domu. Jezu, chroń mnie! im Renee zdołała cokolwiek zrobić, strzała z teflonowym grotem prze- a jej krtań i odrzuciła ją na drzwi z moskitierą, które wypadły z zawia- . Zwaliła się na podłogę w holu, próbując zatamować krew tryskającą rdła. Dusząc się w agonii, patrzyła bezradnie na stojącego w drzwiach ubra- o na czarno mężczyznę. Stony przebiegł przez trawnik, trzymając się cienia. Gorące nocne potrze spowodowało, że pot spływał z niego strumieniami. Od pałacyku netta dzieliło go jeszcze dwadzieścia metrów. Przekradł się przez kępę óz, zachowując ostrożność przy każdym ruchu, świadom, że aby przeżyć, si pozostać niezauważony. W głowie kołatała mu jedna myśl: trzeba ostrzec kownika Martinellego i resztę. Stony pobiegł w stronę domu, spodziewając się, że lada chwila dostanie kę w plecy. Nic takiego się nie stało. Przypadł do ściany, wypatrując in-iów. Żaden nie nadchodził. Stony przekradł się wzdłuż ściany do okna >inetu Wynetta na parterze. Pokój był ciemny i pusty. Zwinnie wśliznął się do środka przez otwarte okno i bezszelestnie ze->czył na podłogę. Podszedł szybko do biurka Wynetta i usiadł przy radio-cji. Nie zważając na pot lejący mu się po twarzy, włączył aparat i założył chawki. Usłyszał pisk sygnału zagłuszającego. Spróbował zmienić czę-tliwość. Sygnał nie zmienił się, co dowodziło, że urządzenie zasilane było :ez ten sam generator, który dostarczał prąd do domu. Stony zerwał słu-iwki z głowy. W dwóch susach dopadł dębowej szafy, w której znajdowała się kolek-. strzelb myśliwskich. Szarpnął drzwi szafy - była zamknięta. Grubą szy-wzmocniono stalowymi prętami. Rozejrzał się po pomieszczeniu, wypatrując jakiejś broni. Lampka... 'konany z brązu przycisk do papieru... opróżniona do połowy butelka lisky... zegar na kominku... I wtedy zobaczył browning do polowań na ibą zwierzynę, wiszący nad kominkiem. Zdjął go z haka. Naboje... Pod-;dł z powrotem do szafy i otworzył dolną szufladę ze skrzypieniem, które jego uszach zabrzmiało jak krzyk. Znieruchomiał, wytężając słuch. Nic. zerzucił kilka pudełek z nabojami, zanim znalazł to, czego szukał. Drzwi gabinetu uchyliły się wolno. Stony poderwał głowę. Intruz zachował ostrożność, nadsłuchiwał, co dzieje się w gabinecie. Stony załadował ¦zelbę i odciągnął kurek. Uniósł broń. Drzwi poruszyły się znowu, pchnięte z dużą siłą. Zanim Stony pociągnął spust, mignęła mu sylwetka potężnie zbudowanego mężczyzny w czerni. 107 Drzwi rozsypały się w drzazgi. Plamy krwi na ścianie po lewej stronie były jedynym śladem wskazującym na to, że przed chwilą stał tu człowiek. Usłyszawszy huk wystrzału, Martinelli zerwał się z fotela z berettą w dłoni. - Obawiam się, że na nic się to panu nie przyda - powiedział Wynett ze swojego bezpiecznego kąta. - Proszę usiąść i uciec hetmanem z zagrożonej pozycji. Martinelli przywarł plecami do ściany przy oknie, trzymając obiema rą-| karni berettę, skierowaną lufą w dół. Na zewnątrz nie było nic widać. Czemu tak ciemno? Kto strzelał? - Doktorze Armstrong, wkrótce pozna pan jednego z moich klientów -j powiedział Wynett uprzejmym, spokojnym tonem. - Radzę panu odsunąć się od okna i nie stawiać oporu. Tylko w ten sposób może pan ocalić życie. Martinelli zaklął siarczyście. - Jest tu jakaś broń? - Siadaj - nakazał Wynett zimnym głosem - albo zarżną cię jak świnia-] ka na święta. Stony spojrzał na zwłoki Renee. Jej szeroko otwarte, szkliste oczy pa-trzyły bezradnie na niego jakby w niemym ostrzeżeniu. Na nic zdały się lata ; szkolenia i środki, jakimi dysponowała elitarna jednostka - Stony'emu nie udało się ochronić tej Bogu ducha winnej kobiety. Odwrócił się od niej, l ogarnięty przenikliwym zimnem mimo panującego upału. W głowie miał pustkę, był zmęczony i czuł się stary, za stary do tej roboty. Wbiegł schoda- j mi na piętro domu. Martinelli wymierzył berettę w Wynetta. - Nie ruszaj się. - W moim laboratorium są intruzi - powiedział Wynett. - Zamierzają zabrać to, nad stworzeniem czego tak ciężko pracowaliśmy przez ostatnie kilka dni. Ani ja, ani ty nie możemy ich powstrzymać. - Gorgona... - mruknął Martinelli. Wynett spochmurniał. - Skąd znasz to imię... Drzwi sypialni otworzyły się z trzaskiem. Martinelli obrócił się na pięcie z berettą gotową do strzału. Na progu stał Stony. Jego ciało błyszczało jak natłuszczony heban. Rozejrzał się szybko po pokoju i wymierzył browninga w Wynetta. Pułkownik opuścił pistolet. - Stony, co się dzieje? Gdzie reszta? Stony wszedł do pokoju, wciąż celując w Wynetta. - Nie żyją. Wpadli w zasadzkę. Pułkownik westchnął z rezygnacją. - Jezu Chryste, ten wirus nie może się dostać w jego ręce. Nie pozwolę to. Musimy coś zrobić. - Nie możemy skontaktować się z nikim z zewnątrz - rzucił Stony. -n kutas zagłuszył wszystkie kanały. Wynett spojrzał z wyrzutem na Martinellego. - Kim jesteście, panowie...? Agentami CIA? Na korytarzu skrzypnęła posadzka. Martinelli kiwnął głową na Stony'ego. lpitan komandosów zrozumiał go bez słów i wyskoczył na korytarz ze strzel- u biodra. Jego oczom ukazali się dwaj ubrani na czarno mężczyźni, wy- innicy śmierci. Stony nie wiedział, czy byli Murzynami, czy też tylko po- ilowali twarze, by wtopić się w noc. Nie miało to znaczenia. Pierwszy napastnik poderwał broń do góry i Stony pociągnął za spust brow-iga. Wystrzelony z bliskiej odległości pocisk rozerwał intruza na pół. Jego tors zbryznął się na drobne kawałki, a oderwane nogi przeleciały przez korytarz. Pocisk z beretty pułkownika wystrzelony ponad ramieniem Stony'ego ifił drugiego intruza w sam środek czoła. Napastnik zatoczył się do tyłu, zez chwilę zdawało się, że jeszcze zdoła uciec, gdy nagle nogi się pod nim ;ięły i runął na podłogę. Martinelli obrócił się na pięcie i wymierzył beret-w korytarz po drugiej stronie. Nie było tam nikogo. Stony pobiegł korytarzem. Po drodze wyrzucił łuskę i załadował kolejny ibój. Na schodach czekało dwu następnych intruzów. Pocisk z browninga ifił pierwszego prosto w pierś, rzucając go na towarzysza z siłą rozpędzo-:go pociągu. Stony przeładował broń. Zanim drugi mężczyzna zdołał się )dnieść, pocisk urwał mu głowę. Wynett wbiegł do salonu i zatrzasnął za sobą drzwi. Martinelli odwrócił ę i cztery razy strzelił w tamtym kierunku. - Ty sukinsynu. Pułkownik zauważył jakiś ruch na korytarzu, po czym powietrze przędła metalowa strzała, wymierzona w jego głowę. W ostatniej chwili od-:oczył do tyłu. Strzała przemknęła mu przed nosem i z głośnym hukiem biła się w dębowe drzwi sypialni. Pułkownik padł na podłogę i wturlał się 3 pogrążonego w ciemnościach pokoju naprzeciwko apartamentów Wynet-, oddając dwa strzały w głąb korytarza. Stony usłyszał kroki ludzi wchodzących do salonu. Przeładowując broń, mważył cień kolejnego intruza, zbliżającego się do podnóża schodów. Pod-iósł strzelbę. 109 Nie zdołał pociągnąć za spust. W pogrążonej w mroku sypialni za jego] plecami błysnęła maczeta. Kapitan zatoczył się z mrożącym krew w żyłach skowytem, z ręką odciętą! nad łokciem. Browning spadł po schodach na dół z głośnym grzechotem. Pułkownik Martinelli przywarł plecami do ściany pokoju i ruszył w stronę I drzwi, wciskając drugi magazynek do rękojeści beretty. Nagle poczuł na kar-1 ku dotyk czegoś zimnego i ostrego. Zamarł w bezruchu i spojrzał w bok.I Groźnie wyglądająca kobieta w czerni mierzyła do niego z kuszy. Taka broni umożliwiała działanie z zaskoczenia. Gdyby potrzebna była większa sij ognia, Tarra posłużyłaby się rosyjskim AK-47, który wisiał na jej ramien - Na razie nie pozwolił mi cię zabić - powiedziała. - Chce przes oficera, który zastawił na niego tę pułapkę. W głębi korytarza Stony podniósł oczy na górującego nad nim olb ma. To, co zobaczył, sprawiło, że zapomniał o ranie, z której z każdym i rżeniem serca uciekało życie. Gorgona patrzył na niego zimnymi, ma oczami. Morderca w prawej ręce miał maczetę, a w lewej stalową kuszę.: Stony próbował podnieść głowę, ale była jakaś potwornie ciężka. - Tylko zasrani tchórze strzelają w plecy. Twarz Gorgony nie wyrażała żadnych uczuć. Opuścił kuszę tak, że! ła z teflonowym grotem znalazła się tuż nad lewym okiem rannego. Stony przełknął ślinę. - A nie mówiłem... zwykły tchórz... Strzała z głośnym trzaskiem przygwoździła głowę Stony'ego do ] Rozdział 47 Sinope godzina 21.30 Traper Jose pogładził krótką lufę uzi i mrugnął do Williamsa z wdzi nością. Youngblood szerzej otworzył przepustnicę silnika śmigłowca i sażerowie przygotowali się do startu. Youngblood siedział sztywno, wsh chany w głos płynący z hełmofonu, po czym wrzucił bieg jałowy. - Wystartuj wreszcie! - zawołał Marshall, przekrzykując ryk silnika. Youngblood odwrócił się i odkrzyknął, że musi wziąć na pokład jeszca jednego pasażera. Marshall odwrócił głowę i zobaczył postać w stroju im skującym, podchodzącą do śmigłowca od drugiej strony. Rozległy się dv uderzenia w drzwi. Williams odsunął je i Julie rzuciła mu torbę ze sprzętej 110 - Nie ma mowy! - wrzasnął Marshall. Z pomocą sierżanta Julie weszła na pokład. Nie miała ochoty kłócić się ;imkolwiek, a zwłaszcza z majorem. Podróż w towarzystwie tych ludzi ?ez brazylijską dżunglę nie była dla niej wymarzoną rozrywką. Zajęła miej-3 naprzeciwko Marshalla i zapięła pasy. - Gdzie jest wirus, tam muszę być i ja. Skowyt silników zagłuszył protesty Marshalla. Śmigłowiec wzbił się powietrze i ruszył na zachód tuż nad czubkami drzew. onecutters Garden )ułkownik Martinelli spojrzał w zielone oczy Tarry, próbując poznać swojego wroga, zrozumieć tę dziwną kobietą, której palec spoczywał na spu-ie kuszy wymierzonej w jego gardło. Zdał sobie sprawę, że wszelkie próby iwiania oporu byłyby równoznaczne z samobójstwem. Wypuścił berettę dłoni. - Mogę przynajmniej poznać twoje imię? - To ja będę zadawał pytania - powiedział potężny mężczyzna, stojący drzwiach. W obecności tego człowieka, ubranego w czarny strój maskujący i ka-izelkę kuloodporną, twarz Tarry złagodniała, co uczyniło ją całkiem atrak-jną. Serce waliło w piersi Martinellego jak młotem. Gorgona, z kuszą w rę-i, przyjrzał się pułkownikowi oczami, które były jak dwie czarne dziury. ie umknął im żaden szczegół. Martinelli westchnął z rezygnacją. - Jestem człowiekiem, którego tak bardzo chciał pan spotkać, kapita-e - powiedział Gorgona - A może pułkowniku? Wynett wiedział, co musi zrobić i że ma na to niewiele czasu. Zdjął z gór-:j półki garderoby dużą paczkę, otworzył j ą i rozłożył kombinezon ochron-', wyposażony w zbiorniki z powietrzem i osłonę głowy. Na mahoniowym ale stał niewinnie wyglądający pojemnik. Nie odrywając od niego wzroku, ynett zaczął się rozbierać. Pułkownik Martinelli, zerkając na wszystkie strony, pogodził się z tym, co suniknione. Wiedział, że nie ujdzie z tego z życiem. Często wyobrażał sobie, polegnie na polu chwały jak dzielny żołnierz. Teraz jednak bał się strasznie. Gorgona skinieniem głowy dał znak Tarze. Kobieta złapała pułkownika ramię i zaciągnęła pod ścianę. Kiedy próbował stawić jej opór, uderzyła 111 go ciężkim łańcuchem w skroń. Pociemniało mu w oczach. Tarra bez najmniejszych kłopotów przykuła go do rury. Gorgona podniósł berettę Martinellego i obejrzał ją. Patrząc ze złośliwym uśmiechem na jeńca, powiedział: - Głupio pan zrobił, próbując wciągnąć mnie w zasadzkę. Pułkownik szarpnął się, usiłując zerwać łańcuch. - Idź do diabła. Gorgona wymierzył z beretty w Martinellego. Pułkownik zacisnął pogatej kolekcji militariów Wynetta. Mała metalowa zawleczka pozostała swoim miejscu. Marshall widział podobne urządzenia, wykorzystywane czasie tajnych operacji; w środku była ampułka, z której uwalniał się sprę-nygaz. - Jak myślisz, co w tym jest? - spytał Williams. - Założę się, że to, po co tu przyjechaliśmy - powiedział Marshall. Kod Alfa 129 Julie pobiegła w stronę chat stojących za domem Wynetta, które jakim cudem uniknęły skażenia. Otaczająca je roślinność nie została uszkodzon dzięki temu, że wiatr przeniósł śmiercionośną chmurę na drugi koniec plan tacji. Julie odruchowo próbowała otrzeć z oczu łzy zmieszane z potem, al uniemożliwiała to osłona na twarz. Ogarniały ją mdłości. Zwiększyła zawai tość tlenu w powietrzu pompowanym do kombinezonu, ale nie poczuła si przez to lepiej. Pewną ulgę przynosił jej tylko wysiłek fizyczny i dlatego mimo zmęczę nia nie przestawała biec. Nie chciała w tej chwili widzieć ani Marshalla, ar nikogo innego. Powtarzała sobie w duchu, że jej ojciec nie żyje, choć ni mogła w to uwierzyć. Prawie udało jej się przekonać samą siebie, że to ni jego widziała w tym strasznym domu. A jednak jej wypełnionego bólem sei ca nie dało się oszukać. On odszedł, a razem z nim część jej samej. A mim to wciąż próbowała wierzyć, że znajdzie go w jednym z tych uroczych dorr ków dla służby, a on weźmie ją w ramiona w niedźwiedzim uścisku, tak ja robił to, kiedy była dzieckiem. Słyszała jego głos mówiący: „Wiesz, że ni zostawiłbym cię tu samej". Julie weszła po schodach do pierwszego domu. Rozejrzała się po gi stownie umeblowanym saloniku. Ku jej ogromnemu rozczarowaniu nie był tu nikogo - nie było tu jego. Stała w całkowitym bezruchu, wsłuchując si w gęstą ciszę. W jej sercu wzbierała rozpacz. Usłyszała szloch. Gdzieś w pobliżu jakieś dziecko próbowało tłumić łz; Julie wyszła na ganek i wytężyła słuch. Znów usłyszała płacz - z doh Zbiegła ze schodów, zajrzała pod ganek. W słabym świetle zauważyła mi rzyńskiego chłopca, mającego nie więcej niż dziesięć lat, skulonego w ki cie, ściskającego w dłoniach dwa zaostrzone kijki. Wyglądał jak szczenił przerażone widokiem wielkiego i groźnego świata. Wpatrywał się w Julii dygocząc. Z jego brzucha wystawała metalowa strzała, której wyraźnie bi się dotknąć. Jak on mógł tak długo przeżyć z taką raną? - Jezu - powiedziała. - Jezu... Jezu... - Pewnie w tym kombinezoni wygląda jak potwór. Przybysz z obcej planety. Zdjęła kaptur i odrzuciła z twarzy długie, falujące włosy. Do płuc wprj nęło ożywcze powietrze. Julie pospiesznie otarła mokre policzki, po czyi podczołgała się do dziecka i wyciągnęła rękę. Chłopiec nie wypuścił kijkó1 z dłoni. - Mamusia powiedziała - odezwał się z amerykańskim akcentem - i tutaj nic nam nie grozi Julie poczuła ucisk w gardle. Trzymała go mocno za rękę tak długo, z umilkł, a w jego niewinnych, pustych oczach zgasł płomyk życia. 130 Rozdział 21 Sinope, Brazylia godzina 5.45 Youngblood przeleciał nad hangarem i posadził śmigłowiec na pasie startowym. Wrzucił bieg jałowy i wyłączył wirnik. Warkot silników prze-izedł w cichy pomruk. W hangarze ani wokół niego nie paliły się żadne świa-ła, w pobliżu nie było żywej duszy. Świeciło słońce, ale zachmurzone niebo gęsty las otaczający lądowisko ze wszystkich stron sprawiały, że pas starto-vy tonął w ciemnościach. Youngblood wziął latarkę i wysiadł ze śmigłowca. Zatrzymał się przed langarem, nie zważając na padający deszcz. Czekał i patrzył. Stary hangar yyglądał na opuszczony. Złe przeczucie nakazało Youngbloodowi zacho-vać czujność. Nie wierzył w duchy, ale stojąc przed tą martwą budowlą, :zuł na sobie spojrzenia złych demonów. Youngblood powoli podszedł do wypaczonego otworu drzwiowego, zer-cając na wszystkie strony. Prawą ręką rozpiął kaburę czterdziestki piątki. Po vejściu do środka błyskawicznie schronił się w ciemnościach i wytężył słuch. sfie słyszał nic prócz deszczu uderzającego o blaszany dach i dochodzącego ! oddali pomruku silnika śmigłowca. Nie widział niczego. Wyjął pistolet ; kabury. Zapalił latarkę i omiótł snopem światła wnętrze budynku. Sprzęt Alfy itał w ciemnościach nieużywany. W bazie nie było prądu, najwyraźniej ktoś wyłączył generator. Skrzynie z amunicją pozostały nietknięte. Nikt nie pró-jował się do nich dobrać, nawet pospolici rabusie grasujący w dżungli. Young-)lood oświetlił radio i zobaczył postać w białym kitlu, siedzącą tyłem do liego. - Spangler! Podbiegł do niego, złapał go za ramię i odwrócił ku sobie. Jednak to nie )ył Spangler. Śniady mężczyzna o krótkich czarnych włosach i przystrzyżo-lej brodzie wzniósł nad głową wielki nóż. Youngblood odskoczył do tyłu ! krzykiem, wypuszczając latarkę z dłoni, po czym zamachnął się na oślep :iężkim pistoletem. Trafił intruza w szczękę, wybijając mu zęby. Mężczyzna zwalił się na ziemię. Youngblood usłyszał trzask skrzyń i wiązankę arab-ikich przekleństw. Wystrzelił kilka razy w stronę sylwetki znikającej w mroku, lozległ się stłumiony okrzyk bólu, po czym intruz z całym impetem wpadł la ścianę, łamiąc zgniłe deski. Youngblood odszukał latarkę i oświetlał podłogę, wypatrując innych nie-)roszonych gości. Dostrzegł jakiegoś człowieka leżącego na plecach, na wpół 131 ukrytego za stosem skrzyń. Podszedł bliżej, trzymając pistolet w wyciągniętej ręce. Tym razem był to Spangler. W jego gardle ziała dziura wielkości dłoni, a wokół utworzyła się ogromna kałuża krwi. Youngblood odwrócił się, zaciskając zęby ze złością. Major dostał rozkaz, by pilnować bazy. Spieprzyli sprawę, on też nie jest bez winy. ¦ Marshall otworzył kopnięciem podwójne wrota stodoły, po czym razem z Williamsem wywlekli na zewnątrz nieprzytomnego Wynetta. Jose szedł za nimi z przygotowanym do strzału uzi. - Gdzie Julie?! - krzyknął Marshall. - Uciekła - powiedział Jose. - Czegoś się przestraszyła. - Cholera! Poszukaj jej... - Majorze! - zawołała. Odwrócili się jak na komendę. Julie biegła przez trawnik, bez kombinezonu, wzbijając z ziemi kłęby pyłu. Marshall zauważył, że jej oczy i policzki są czerwone od płaczu. Serce zamarło mu w piersi, kiedy zobaczył w jej dłoni ulubioną berettę pułkownika. - Boże,nie... Spuściła oczy, z których płynęły łzy. - To była masakra... majorze... oni... - Słowa uwięzły jej w gardle. Marshall westchnął ciężko. Był zdruzgotany. Williams odwrócił wzrok. Smutek Marshalla przeszedł we wściekłość. W duszy zaprzysiągł swojemu przyjacielowi, że doprowadzi tę sprawę do końca. Był mu to winien. - Tata dopiero co kupił wielki dom w Kanadzie, w Górach Skalistych -powiedziała Julie, zmuszając się do uśmiechu, by ukryć trawiącąjąrozpacz. -Po wykonaniu tego zadania planował... mieliśmy razem... Marshall dotknął jej ramienia, pragnąc dodać otuchy. - Julie, bardzo ci... Wyrwała mu się. - Nie chcę słyszeć tego od ciebie. - Spojrzała na niego tak, jakby to or był odpowiedzialny za to, co spotkało ojca. I ze zdumieniem dostrzegła łz> w oczach Marshalla. - Obiecuję, że Gorgona za to zapłaci - powiedział. Julie odwróciła wzrok. Nie obchodził jej Gorgona; to ojciec miał obsesję na jego punkcie i zapłacił za to swoim życiem. Ona chciała tylko, b> ojciec znów był przy niej. Jej oczy zapłonęły gniewem na widok Wynetta podtrzymywanego przez Marshalla. Wpadła w szał. - Drań! - Rzuciła się na niego, drapiąc go paznokciami po twarzy i szyi obrzucając wyzwiskami. - To przez ciebie. To twoja wina! Wynett poruszył się słabo. 132 SisHi Marshall próbował powstrzymać ją wolną ręką. - Julie, on jest nam teraz potrzebny... musimy znać odpowiedź... Julie nie słyszała go. Pragnęła zabić tego człowieka. Williams, podtrzy- nujący Wynetta z drugiej strony, bezskutecznie próbował ją uspokoić. Pod-ńegł Jose. Chciał wziąć od niego jeńca, by sierżant mógł zająć się rozwście-:zoną Julie. Zanim jednak zdążyli zamienić się miejscami, stary traper crzyknął i upadł na kolana. W jego boku utkwiła teflonowa strzała. Julie spojrzała na niego z przerażeniem. Traper zesztywniał i padł twarzą na po-cryty pyłem trawnik. Marshall puścił Wynetta i uniósł broń. - Skąd padł strzał? Williams zsunął galila z ramienia, rozglądając się po zaroślach ciągną-:ych się za polami. Na ich południowym skraju, schowany w bujnej roślinności, stał ubrany na czarno mężczyzna z kuszą. Sokole oczy Williamsa wypatrzyły dwóch podobnie zamaskowanych ludzi, przyczajonych w krzakach. - Widzisz go? - rzucił Marshall. Sierżant przytaknął i wymierzył karabin snajperski w krzaki - prosty strzał, odległość nie większa niż trzydzieści metrów. Żołnierz widoczny w celowniku Williamsa uniósł kuszę. Sierżant strzelił trzykrotnie. Trafiał do celu z dziewięciuset metrów. Z trzydziestu mógł wbić gwóźdź w deskę. Zanim ucichł huk ostatniego wystrzału, trzej najemnicy Gorgony byli martwi, wszyscy trafieni prosto w serce. Marshall spojrzał ze smutkiem na martwego trapera. Jego krew zabarwiła na czerwono pył pokrywający ziemię. Ta strzała mogła trafić każdego z nich. Julie szepnęła, prawie nie otwierając ust: - Jose, tak mi przykro. - Zamknęła oczy, w geście rozpaczy złożyła ręce i zaczęła się modlić. - Boże, nie mogę cofnąć tego, co zrobiłam. Ta potworna rzecz, którą stworzyłam, zabija wszystko. Zabiła mojego ojca. Boże, pomóż mi, bo nie wiem, co mam robić. Williams nie zauważył czwartego najemnika, młodego długowłosego mężczyzny, który siedział pod drzewem, podczas gdy jego kompani ginęli od kul. Byli nieostrożni i tyle. Mieli tylko obserwować, nie strzelać. A teraz trzech z nich już nie żyło. Kim byli ci ludzie, którzy ich zabili? Jak duże stanowili zagrożenie? Należało to sprawdzić. Podniósł nadajnik i powiedział po arabsku: - Weźcie jednego żywcem. 133 T-.*- Williams zauważył ruch w zaroślach na południowym skraju pola, a następnie dalej na wschód. - Nadchodzą, Joe. Rozpacz Julie przerodziła się w lęk. Wyciągnęła przed siebie berettę ojca, gotowa jej użyć. - Co robimy? - Wsiadajcie do śmigłowca - rozkazał Marshall. Razem wciągnęli bezwładne cielsko Wynetta do kabiny. Julie wsiadła za nimi. Marshall dał jej pojemnik Wynetta. - Nie spuszczaj tego z oczu. Julie schowała berettę do głębokiej kieszeni kombinezonu i przyjrzała się dziwnemu pojemnikowi. - Co to jest? - Puszka Pandory, skromny upominek od Wynetta. Julie poczuła ucisk w żołądku. - Nie chcę tego. - Zapnijcie pasy - powiedział Marshall, po czym przeszedł do kabiny pilota. Williams zamknął za nim drzwi. - On w ogóle umie tym latać? - spytała sierżanta Julie. - Zaraz się przekonamy. Marshall stwierdził, że pasy są zbyt mocno uszkodzone, by mogły się do czegokolwiek przydać. Położył broń obok fotelu pilota i otworzył przepust-nicę. Wydawało się, że minęła wieczność, zanim silniki śmigłowca osiągnęły siedemdziesiąt pięć procent mocy. Wówczas włączył wirnik. Pięć potężnych łopat zaczęło przecinać powietrze. Przez popękaną przednią szybę Marshall zauważył kilkunastu mężczyzn ubranych na czarno, biegnących w stronę śmigłowca. Powoli pchnął dźwignię przepustnicy do przodu. Gdy zwiększała się szybkość obrotów wirnika. Marshall usłyszał, a raczej poczuł krótkie przerwy w pracy silnika. Trwały nie dłużej niż ułamek sekundy, ale w takiej sytuacji każdy doświadczony pilot rozejrzałby się za innym środkiem transportu. Zwrócił uwagę na wahnięcia obrotomierza. Przy dużej prędkości tak silne wibracje mogłyby rozerwać śmigłowiec na kawałki. I wtedy dostrzegł coś obok wysokościomierza. Otwór po kuli - głęboki ciemny. Wyglądał jak otwarte usta, zastygłe w niemym jęku rozpaczy. Jal mógł tego nie zauważyć? Ciekawe, czy w urządzeniach elektronicznych śmigłowca jest wystarczająco dużo układów rezerwowych, by maszyna mo gła utrzymać się w powietrzu. Jeśli nie, będzie to wyjątkowo krótki lot. - Zbliżają się od południa i wschodu - powiedział Williams, stojąc w wą skim korytarzu między kokpitem pilota a kabiną transportową. 134 - Widzę ich. Odezwał się dwa razy system alarmowy śmigłowca. Marshall włączył adar i zobaczył na nim dwie kropki przedstawiające nadlatujące od wscho-lu samoloty, znajdujące się w odległości sześćdziesięciu kilometrów. - Myśliwce. - Chryste, co jeszcze? -jęknął Williams. Marshall wyłączył radar, by nie namierzyli go piloci myśliwców. W miarę vzrostu obrotów wirnika niepokojące zakłócenia stały się mniej zauważal-ie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że problem nie zniknął. Czyhał gdzieś v ukryciu jak zwinięty wąż, czekający na okazję do ataku. Major wyjrzał irzez przednią szybę; mężczyźni w czerni biegli w stronę śmigłowca, strze-ając. Pociski odbijały się od pancerza. Williams uchylił drzwi kabiny, podniósł galila i w kilka sekund opróżnił nagazynek. Czterech napastników padło na ziemię. - Wiejmy stąd, Joe. Marshall odetchnął głęboko, zwolnił hamulce i pociągnął do siebie drą-:ek sterowniczy. Śmigłowiec zadygotał, ale nie oderwał się od ziemi. - Podnieś się, ty sukinsynu - wysyczał major przez zaciśnięte zęby. Otworzył szerzej przepustnicę. Warkot silników wzmagał się. Ledwie :auważalnie drgała wskazówka wysokościomierza. Rozdział 22 Stonecutters Garden owódca eskadry peruwiańskich sił powietrznych Alfonso de los Heros obserwował zieloną plamę rozciągającą się w dole. Opuścił dziób MiG-a, )tworzył klapy, niebezpiecznie zmniejszając prędkość. Jakikolwiek błąd na vysokości stu dwudziestu metrów nad czubkami drzew mógł skończyć się itratą jednego z nielicznych nowoczesnych samolotów będących na wypo-iażeniu peruwiańskich sił zbrojnych oraz bardzo dobrego pilota. Lecąc z prędkością trzystu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, de los ileros i pilot drugiego samolotu mieli tylko dwie sekundy na to, by przyjrzeć ;ię plantacji. A potem znów zobaczyli zieleń, ocean zieleni. Dwie sekundy ednak wystarczyły. De los Heros mógłby przysiąc, że właśnie przeleciał lad zaśnieżonym polem w sercu tropikalnej dżungli. Jak to możliwe? Skie-ował samolot w górę szerokim łukiem, przygotowując się do drugiego prze-otu nad plantacją. 135 - Gołąb Jeden do Gniazda - powiedział po hiszpańsku do mikrofonu. -Plantacja jest opuszczona. Jest... - zawiesił głos, szukając odpowiedniego słowa - .. .zdewastowana. W hangarze bazy lotniczej, położonej sześćset kilometrów na zachód kapitan Valachi wypluł kawałek cygara i zapytał pilotów MiG-ów: - Czy widzicie mój śmigłowiec? - Nie - odparł pilot. Valachi zgniótł cygaro na biurku. Te hieny na żołdzie baronów narko tykowych zabiły załogę i ukradły jego śmigłowiec! Chcą wykorzystać prze ciwko niemu jego wspaniałą maszyną! Pluł sobie w brodę za wydanie roz kazu, który prawdopodobnie oznacza koniec jego niezbyt udanej karier wojskowej. Ale czy miał wybór? Jeśli pozwoli tym draniom uciec jeg< helikopterem, posłużą się nim do wymordowania setek żołnierzy i cywi lów. Jeśli helikopter zostanie zniszczony, będzie mógł obarczyć za to wini pułkownika Gołowkę, który zarekwirował go zgodnie z rozkazem Rad; Obrony. - Znajdźcie ten helikopter - powiedział powoli i wyraźnie, by nie byłi żadnych niedomówień. -1 zniszczcie go. Marshall włączył turbodopalacz hinda i poczuł, jak siła ciągu wciska gi w fotel. Otworzył całkowicie przepustnicę i przemknął dziesięć metrów nai czubkami drzew, unikając wykrycia przez radary MiG-ów, trzymając się bli sko ziemi. Trzysta piętnaście kilometrów na godzinę... trzysta trzydzieści.. trzysta pięćdziesiąt... Jego gęste, kręcone czarne włosy były mokre od potu, bolały napięte d granic wytrzymałości mięśnie ramion. Czuł ciarki na plecach. Ciągle myśU o dwóch myśliwcach siedzących mu na ogonie, wyposażonych w dość ra kiet, by zestrzelić tuzin śmigłowców. Major wypatrywał pościgu w lusterk wstecznym, jednocześnie uważając na rosnące w dole drzewa. Poczuł w> wołany strachem silny ucisk w żołądku. Nie było dokąd uciec, gdzie się ukryi - Wreszcie udało ci się ruszyć to cholerstwo! - zawołał Williams, któr przykucnął za fotelem pilota. - Czuję się, jakbym kierował czołgiem - mruknął Marshall, ściskają drążek sterowniczy tak mocno, że zbielały mu kostki. - Jak stoimy z paliwem? spytał Williams. - Pół baku. Może wystarczy, by dolecieć do Boliwii przez Madeirę. - Po drodze jest sporo nieprzyjemnych okolic. Jesteś pewien, że się uds - Oczywiście. Nagle w hełmofonie Marshalla rozległ się trzask. - Alfa osiem-siedem, tu Odessa siedem-cztery. Co u was? Odbiór. 136 - Kurczą blade, to Youngblood! - Marshall ustawił właściwą częstotli-ć nadajnika i powiedział do mikrofonu: - Jesteśmy w powietrzu. Nie ;ę podać współrzędnych. Kod dziewięć-dwa. Brakowało nam ciebie. Co izieje w hangarze? Odbiór. - Spangler nie żyje, załatwili go nasi znajomi terroryści. - Jezu... - westchnął Marshall. - Nie polecam powrotu do bazy - powiedział Youngblood. - Jestem owietrzu, lecą na wschód. Podają współrzędne miejsca spotkania... Sygnał ostrzegawczy w słuchawkach zagłuszył słowa Youngblooda. Na literze zagrożeń pojawiły sią dwa czerwone punkciki, jeden w górze, drugi ;siąć kilometrów z tyłu, błyskawicznie zmniejszający dystans; śmigło-:c został namierzony przez dwa myśliwce, lecące niemal dwa razy szyb-j od niego. Najwyraźniej przechwyciły sygnał radiowy. Marshall włączył pit operacyjny wyrzutni, po czym zawahał sią. Piloci myśliwców znani i z tego, że najpierw strzelali, a potem zadawali pytania. A on nie mógł pokonać w bezpośrednim starciu. Grunt to spokój. Marshall przejechał nią po pulpicie środków zakłócających. W tej chwili nie mógł zrobić nic szego. Myśliwce powiększały sią w lusterku zewnętrznym, aż wreszcie znala-się tak blisko, że widać było peruwiańskie oznaczenia na ich kadłubach. iszyny w ostatniej chwili rozdzieliły się i przemknęły obok śmigłowca. dały sytuację, chcąc odzyskać swój cenny śmigłowiec. W hełmofonie Marshalla znów rozległ się trzask. Usłyszał głos mówią- szybko po hiszpańsku niezbyt przyjaznym tonem. Julie patrzyła na Wynetta, śpiącego niespokojnie na podłodze kabiny, ała szczerą ochotę otworzyć drzwi i wypchnąć go ze śmigłowca, zanim )kolwiek zdążyłby ją powstrzymać. Albo, jeszcze lepiej, zawiązać mu ^edtem na szyi linę, niech sukinsyn zawiśnie nad drzewami. Nawet jeśli ałaby z tego powodu zostać oskarżona o zabójstwo. Gdy Wynett poruszył się, Julie zesztywniała. Wymamrotał kilka pozba-onych sensu słów, jakby dręczył go jakiś koszmar. - Williams - krzyknęła w stronę kokpitu. - Chodź tu natychmiast. Wynett nagle otworzył oczy. Spojrzał tępo na dach kabiny, po czym odwró- głowę i popatrzył na Julie zimnymi, mrocznymi, przerażającymi oczami. - Sierżancie! - My się już znamy, prawda? - Głos Wynetta był bardziej głęboki niż i, który zapamiętała z jego wizyty w Detrick. Julie wyjęła berettę z kieszeni, odciągnęła bezpiecznik i trzęsącymi się o w szaleńczym tańcu, ciągnąc za sobą Williamsa, który odtrącał gałę-logami i zasłaniał twarz. Potem śmigłowiec runął w dół. Williams spadał dziesięć metrów, aż szcie lina zaplątała się w gałęziach i zawisł trzy metry nad ziemią. Puścił By zamortyzować upadek, przeturlał się przez wysokie zarośla i stanął Irżące nogi. - Sierżancie! - usłyszał wołanie. To była Julie, na wpół ukryta w chasz-;h. Williams podbiegł do niej. Obok siedział Wynett, który jak gdyby nie wał sobie sprawy z tego, gdzie jest. Julie trzymała go na muszce beretty. ączkowo spoglądała na korony drzew, wypatrując Marshalla. Nie wi-iła go; słyszała tylko odgłosy beznadziejnej walki śmigłowca o utrzyma-się w powietrzu. - Gdzie on jest? Dlaczego nie zjeżdża na dół? - Zaraz to zrobi, tyle że w trudniejszy sposób. - Co to znaczy? - Śmigłowiec jest tak niestabilny, że nie można ani na chwilę puścić śka. Major spróbuje wylądować na drzewach. Drążek sterowniczy drżał coraz silniej. Wirniki nie poddawały się, dziel-walcząc z grawitacją. Twarz Marshalla, pokryta strużkami potu, wyrażała irminację. Widział, że MiG-i szykują się do ataku. W tej chwili nie miało jdnak znaczenia. Ważniejsze było to, że spadały obroty wirnika nośnego. W kabinie rozległo się wycie alarmu uprzedzającego o namierzeniu ma-tiy. Na ekranie pojawiły się cztery świetlne punkciki, oddzielające się łyskawicznym tempie od myśliwców. Następne rakiety. Marshall głębo-)detchnął - prawdopodobnie po raz ostatni w życiu - i skierował śmigło-c w dół. Zaczekał, aż usłyszy uderzenia gałęzi drzew o podwozie. Teraz! Pchnął drążek do przodu. Zderzenie z drzewami było tak silne, że całym :arem runął na pulpit sterowniczy. Próbował zgasić silniki. Łopaty śmi-połamały się na gałęziach, wystrzeliwując we wszystkie strony skrawki i, pędzące z prędkością dwóch tysięcy kilometrów na godzinę. Marshall rozpaczliwie wyciągnął rękę, chcąc się czegoś przytrzymać. *ami odpychał się od przedniej szyby. Z dziobem skierowanym w dół 143 śmigłowiec przechylił się gwałtownie w lewo; Marshall wpadł na drzwi ko pitu z takim impetem, że zaparło mu dech i pociemniało w oczach. Ch wiedział, że spada, był zbyt oszołomiony, by cokolwiek zrobić. Leciał w d przez gałęzie, razem z osiemnastoma tonami metalu. Zacisnął powieki. > mógł znieść podsuwanego mu przez wyobraźnię obrazu jego własnego zrr sakrowanego ciała, leżącego wśród metalowych szczątków. Ale uderzenie nie nastąpiło. Śmigłowiec znieruchomiał. Marshall natychmiast otworzył oczy. > mogąc zrozumieć, dlaczego wciąż żyje, wpatrywał się w ziemię widocz sześć metrów w dole. - Majorze! - Głos Williamsa zadziałał na niego jak zimny prysznic Rusz się! Gałęzie pękały i trzeszczały pod ciężarem śmigłowca. Maszyna opad: w dół, przedzierając się przez konary, które nie chciały jej puścić. Marshall złapał franchi i otworzył kopnięciem drzwi kabiny. Chwytaj po omacku gałęzie, zjechał na dół i oszołomiony runął na ziemię. Usłyszał narastający ryk. Poczuł, że ktoś bierze go pod pachy, stawia nogi i popycha do przodu. Pokuśtykał przez dżunglę na posiniaczonych n gach, które na szczęście nie były złamane. - Prędzej! - ryknął Williams. Dwie pary naprowadzanych laserem rakiet AT-6 Spiral wpadły międ drzewa i eksplodowały. Powyginany wrak rosyjskiego śmigłowca przewi cił się do góry kołami jak umierająca ważka i runął na ziemię. Podmu o sile huraganu przemknął z hukiem przez dżunglę, wysysając powietr z płuc. Oba silniki wybuchły, zmieniając wrak w kulę ognistą, z której wzl jał się gruby słup czarnego dymu. MiG-i odleciały. Marshall i Williams r widzieli tego wszystkiego, uciekając przed ognistą kulą. Płonące paliwo p dziło za nimi niczym rwący strumień gorącej lawy. Rozdział 24 Williams zaprowadził majora na małą polanę zarośniętą pnączami, stc czykami i mchem. Klimat w górze rzeki był wilgotny, upał uciążlh i otumaniający, ziemia wilgotna i lepka. Julie, z berettą w dłoni, pilnowj Wynetta. Na widok majora odetchnęła z ulgą. - Już myślałam, że nie przyjdziesz. Marshall podszedł do niej z nachmurzonym czołem. 144 - Odłóż ten pistolet - powiedział. - Tak jest - odparła, po czym bąknęła pod nosem: - Cieszę się, że cię idzę. Wynett zdjął porwany kombinezon ochronny. Siedział, wpatrując się Marshalla przenikliwymi ciemnymi oczami. - Czy zdaje pan sobie sprawę, jakie grozi nam niebezpieczeństwo, sir? jz łączności radiowej nasza sytuacja jest beznadziejna. Julie spojrzała na Marshalla. - Bez łączności radiowej? Jak skontaktujesz się z Youngbloodem? - Nie skontaktujemy się z nikim - powiedział spokojnie Wynett. - Bez ra-a jesteśmy całkowicie odcięci od świata. Nie uda nam się wyjść z tej doliny. Marshall spojrzał na niego surowo. - Zamknij gębę. - No to super. - Julie zdjęła z ramion skrzynkę z przyborami i usiadła •d lianami. Poczuła, że coś łaskocze ją w kark; sięgnęła do tyłu i namacała vada wielkości szarańczy o długich, cienkich odnóżach i paskudnej ssaw-. Żachnęła się gwałtownie. - Reduviidae - powiedział Wynett. - Chrząszcze-zabójcy. Nie pozwól, r któryś cię użądlił, moja droga Julie. Przenoszą chorobę Chagasa. Julie zerwała się na nogi, otrzepując koszulę. Wynett chichotał cicho, ego ramiona podskakiwały jak na sprężynach. Nagle usłyszeli przenikliwy, ptasi gwizd. W odpowiedzi na to rozległo I pohukiwanie. Williams zsunął galila z ramienia i wymierzył go w ścieżkę prowadzącą i ich ukwieconej kryjówki. - To żołnierze kartelu narkotykowego. Te doliny należą do nich - po-edział Wynett ściszonym głosem. Wszyscy spojrzeli na niego. - Indianie panicznie się ich boją - ciągnął. - Ci ludzie zazdrośnie strze-swojej tajemnicy. Nie zależy im na wraku naszego śmigłowca. Bez wąt- inia są przekonani, że należymy do milicji, która toczy z nimi nieustającą )jnę. Będą nas szukać dotąd, aż znajdą - nawet gdyby miało to oznaczać ^grzebanie z wraka naszych zwęglonych ciał. A kiedy dostaną nas w swo-ręce, w ciągu tygodnia policja wyłowi nasze zmasakrowane zwłoki z Ma-iry. Taki los spotkał już osiemdziesięciu ludzi w tym roku. Nieboszczycy iją zawsze poderżnięte gardła, zniekształcone twarze i usunięte za pomo-kwasu odciski palców, by uniemożliwić identyfikację... - Zamknij się - powiedziała Julie. - Każcie mu się zamknąć. Marshall położył jej dłoń na ustach i wepchnął ją za prymitywną baryka- z porośniętych mchem pni. - Ani słowa więcej - szepnął. - Wszyscy mają milczeć. Kod Alfa 145 Również Williams zauważył dobrze zakamuflowane postacie z karabinami, przemykające wśród drzew. Słyszał trzaski krótkofalówek. Przeturlał się w stroną majora i przystawił do oka celownik galila. Dostrzegł co najmniej kilkunastu ludzi. Z każdą chwilą z lasu wyłaniali się kolejni. Julie też ich widziała. Kiedy Marshall zabrał dłoń z jej ust, jęknęła z przerażeniem: - O Jezu! Rozległy się przeciągłe okrzyki, przypominające gwizd pociągu. Marshall i Williams podnieśli karabiny. - Jeśli wystrzeli pan choć raz - powiedział Wynett - wszyscy zginiemy Lepiej odłożyć karabiny i podnieść ręce. To nasza jedyna szansa. Marshall i Williams puścili jego słowa mimo uszu. Nagle ciszę przerwa huk wystrzałów. Zapanowało potworne zamieszanie. Marshall nie miał jui wątpliwości, że zginą w tej cholernej dżungli. Spośród przyprawiającegc o klaustrofobię morza roślinności wyłoniły się twarze i plujące pociskam lufy karabinów. Wynett włożył dwa palce do ust i wydał ogłuszający gwizd najpierw długi, potem krótki. Okrzyki ucichły na krótką chwilę; potem roz legły się śmiechy. Żołnierze naigrawali się z nich! Major spojrzał ponuro n otaczające go lufy karabinów, trzymanych przez ludzi o ciemnych, posęp nych twarzach. Sięgnął po nóż. - Nie rób tego - powiedział ktoś z silnym portugalskim akcentem. Ofi cer o błyszczącej twarzy przepychał się przez łańcuch żołnierzy, patrząc n nich z pogardą. Na widok Wynetta skrzywił się w uśmiechu. - O, przecież to nasz pan doktor. Jak widzę, przyprowadził swoich przj jaciół. - Dzień dobry, pułkowniku Perez - odparł Wynett. - Cieszę się, że znó1 pana widzę. Williams ostrożnie zsunął dłoń po lufie galila, co nie uszło uwadze pu kownika. - Jeśli tylko dotkniesz spustu, kolorowy człowieku, moi ludzie wytną serce. Rozdział 25 1\ /fały, ale dobrze uzbrojony oddział przeprowadził jeńców przez brar IV J.ukrytego w dżungli obozowiska, na którego terenie znajdował się zal dwie jeden barak, obłażący z farby. Ulewny deszcz zmywał z nich błoto. 1 terenie obozu widać było tubylców w przepaskach na biodra, którzy dźwig 146 ele liści koki i przywiązywali je do grzbietów mułów. Marshallowi przy-ńo do głowy, że szefowie gangów narkotykowych tak wyzyskują Indian ik południowi plantatorzy wyzyskiwali niewolników. Cywilizowany świat prowadził do dżungli bezlitosne prawa handlu. Marshall nie miał żadnych złudzeń co do swojego losu. Jako wysoki mgą oficer amerykański, prowadzący nielegalną operację na terenie suwe-;nnego państwa, był skończony. Gdyby zostali schwytani przez Borlo, bra-ylijską tajną policję wojskową, mógłby przynajmniej liczyć na to, że resztę ycia spędzi samotnie w betonowej celi, stopniowo tracąc wzrok. Jednak ci idzie nie mieli nic wspólnego z policją. Wiedział, że rano już nie będzie y\, a jego rysy zostaną zniekształcone nie do poznania. Zdawał sobie sprawę, że pozostałych też czeka śmierć. Nie nastąpi wy-liana więźniów, nie będzie śmiałej próby ich odbicia. Departament Stanu aprzeczy istnieniu Alfy. Dla amerykańskiego establishmentu wojskowego larshall i jego grupa nie istnieli; nie było nikogo takiego jak doktor Carl /ynett, pułkownik Anthony Martinelli i jego komandosi. A tym bardziej ikt nie słyszał o czymś takim jak Święty Wit. Więźniowie zdani byli tylko wyłącznie na siebie. Marshall obejrzał barak i powiódł wzrokiem po wieży radiowej, wzno-jącej się nad dachem z blachy falistej niczym nowoczesna iglica. Zerknął ątem oka na Williamsa, który znacząco uniósł brwi. Julie i Wynett, brnąc rzeź błoto z rękami splecionymi na karku, nie zwrócili uwagi na to urządze-ie, zapewniające połączenie z cywilizacją. Marshall wiedział, że Julie my-ii tylko o pojemniku schowanym w kieszeni jej spodni. Wnętrze baraku było równie ponure i obskurne, jak jego fasada. W powietrzu wisiał smród zgnilizny, potu i moczu. Grzyb wydostawał się ze szpar ' posadzce jak nieudolnie położona zaprawa. W zaniedbanym baraku o po-ękanych ścianach, oświetlonym nagimi żarówkami i wypełnionym gniją-ymi meblami, mieszkali ludzie bardziej ohydni niż robactwo, przed którym i szukali schronienia. Marshall doliczył się pięciu mężczyzn, nieumytych nieogolonych, uzbrojonych w karabiny maszynowe. Byli to bandyci naj-orszego rodzaju, prawdziwe bestie. Jeden ze strażników, zarośnięty i muskularny, przypominał Marshallowi irata Czarnobrodego; miał nawet przepaskę na oku. Olbrzym bawił się gru-ym łańcuchem jak dewizką zegarka, przyglądając się przybyszom. Na widok ilie jego gęsta broda zafalowała, a zdrowe oko rozbłysło. Podszedł do niej ciężałym krokiem. Kiedy zaczął ją przeszukiwać, Julie posłała Marshallowi rzerażone spojrzenie, błagając go oczami, by coś zrobił, jakoś jej pomógł. Czarnobrody szybko znalazł dziwny aluminiowy pojemnik Wynetta, scho-rany w zapinanej kieszeni spodni, i rzucił go pułkownikowi. - Niech pan tego nie dotyka! - krzyknęła Julie. 147 BN m msk mfe Pułkownik spojrzał na pojemnik. Marshall zesztywniał, co nie uszłc uwadze oficera. - Co to jest? - Joe - krzyknęła Julie - na litość boską, nie pozwól mu tego otworzyć Marshall starał się zachować spokój, ale był całkowicie bezradny. - Ten pojemnik należy do mnie - powiedział Wynett, robiąc krok d< przodu. - Zdradzę panu jego tajemnicę, ale za odpowiednią cenę. Pułkownik roześmiał się. - Mój przyjaciel jak zawsze chce dobić targu, tak, Herr Wynett? Musi my porozmawiać. Pułkownik kiwnął głową. Strażnik pchnął Julie w głąb korytarza, a dwL inni poprowadzili Williamsa pod lufami karabinów w stronę wąskich ka miennych schodów, biegnących w dół. Korytarzem niosło się echo obleśnego śmiechu mężczyzn prowadzącyc Julie. Marshall nie mógł dłużej tego słuchać. Rzucił się na stojącego najbl żej młodego strażnika. Sięgając po jego karabin, kątem oka zauważył jak: ruch i poczuł potężny cios w nerkę. Upadł na kolana, szybko pogrążając si w nieświadomości. Na jego szyi zacisnął się gruby łańcuch Czarnobrodegi Marshall bezradnie próbował się oswobodzić, ale po następnym ciosie w ne kę zrobiło mu się ciemno przed oczami. - Chcę wiedzieć, jak się nazywasz - powiedział pułkownik, stając prze nim. - Chcę znać nazwiska ludzi, których zabijam. Łańcuch zaciśnięty na szyi Marshalla rozluźnił się, pozwalając mu z czerpnąć powietrza. - Fife - wydyszał. - Bernard Fife. Dla kolegów Bamey. - Z CIA? - Z Mayberry. Jestem zastępcą szeryfa. Pułkownik skinął głową Czarnobrodemu i łańcuch znów zacisnął się i szyi majora. Z jego gardła dobył się rozpaczliwy skrzek. Zauważył, że war pułkownika poruszają się, ale niczego nie usłyszał. Zapadł się w bezdeni otchłań, tracąc przytomność. Julie była sama w małym, ciemnym pokoju, który służył żołnierzom sypialnię. Na podłodze walały się brudne materace. W pomieszczeniu ty nie było okien. Wkrótce przyszedł tu Czarnobrody. Zamknął drzwi na zas wę i powiódł zdrowym okiem po kształtnej sylwetce Julie. - Posłuchaj mnie uważnie - błagała go Julie. - Musisz przekonać sw jego pułkownika, żeby nie otwierał tego pojemnika. Nie wie, co ma w sw ich rękach. Musisz nakłonić go, żeby mi to oddał i pozwolił zniszczyć. Z wartość tego pojemnika zabije nas wszystkich. 148 Czarnobrody zaniósł się gardłowym rechotem, na którego dźwięk prze-zły Julie ciarki, i spojrzał na nią pożądliwie. Wyglądało na to, że nie zrozu-liał ani jednego słowa. Zaczął ciężko sapać, oblewając ją gorącym, cuchną-ym oddechem. Rozpiął spodnie i zsunął je do kostek, odsłaniając mosznę /ielkości gniazda os. Julie zasłoniła się skrzyżowanymi rękami. - Marshall! Marshall miał wrażenie, że śni. Jak inaczej wytłumaczyć tę scenerię ze łego snu, tę podziemną mroczną krainę, przywodzącą na myśl kiepskie hor-ory? Jednak to nie był sen. Smród, który uderzał w jego nozdrza, ohydna lieszanina zgnilizny i odchodów, działała skuteczniej niż sole trzeźwiące. )cknął się. Był rozebrany do pasa, siedział przypięty do złowieszczo wyglą-ającego krzesła w suterenie baraku. Skórzane pasy - po jednym na każdej cce i nodze, wokół czoła i na biodrach - skutecznie go unieruchamiały, [ątem oka dostrzegł Williamsa, przypiętego do sąsiedniego krzesła. Na mi-jść boską, co się dzieje? Jedynym źródłem światła była wisząca nad ich głowami mocna żarów-a. Podłogę pokrywały spore kałuże, a odgłos kapiącej wody odbijał się echem d ścian. Za pokrytymi pajęczynami łukami podpierającymi sklepienie wiać było kotły i piece, a dalej piętrzyły się stosy beczek na paliwo. Potężnie /yglądający mężczyzna o długich, opadających ku dołowi wąsach siedział i przejściu, ostrząc duży nóż na napędzanej za pomocą pedała osełce. Mar-tiall poczuł się jak w średniowiecznym lochu. - Gdzie Julie? - spytał. - No, nareszcie się obudziłeś - powiedział Williams. - Witaj na przyjęciu. - Gdzie Julie? - Nie pozwolą, żeby się tu zmarnowała - odparł Williams i roześmiał ię nerwowo. - Jej nie grozi śmierć od tysiąca ran. - O co ci chodzi? - To wkład Wschodu do sztuki egzekucji. Strażnik chętnie mi o wszyst-im opowiedział. Widzisz otwór odpływowy pod krzesłem? Marshall próbował spojrzeć w dół, ale skórzany pas unieruchamiał jego łowę. - Nie. - No to uwierz mi na słowo, że tam jest. Ten Czyngis-chan zamierza ociąć nas od stóp do głów. Rany zadane tak ostrym nożem prawie nie będą rwawić. Facet nie przestanie się z nami bawić, dopóki powoli nie wykrwa-dmy się na śmierć. Zapewnił mnie, że aż do samego końca będziemy czuli 61. mm 149 Marshall zmierzył wzrokiem potężną sylwetką kata, odcinającą się n tle iskier strzelających z osełki. - Urocze. Wynett wpatrywał się w odłażące od ściany długie płaty farby, a pul kownik Perez oglądał ekwipunek Alfy, rozłożony na stole, jedynym w tyr pokoju. Najbardziej zainteresowała go skrzynka z przyborami Julie. Spój rżał na Wynetta zimnym wzrokiem, jakby próbował wniknąć w jego myśli Wynett uśmiechnął się złośliwie. - Jesteś dla mnie zagadką - powiedział pułkownik. - Ogólnie szanowa ny farmer i właściciel sporego majątku kradnie ze swoimi amerykańskirr przyjaciółmi śmigłowiec peruwiańskich sił zbrojnych. Jako oficer elitarne brazylijskiej milicji mam dostęp do wszystkich informacji zbieranych prze wywiad wojskowy w tym kraju. Mimo to nic mi nie wiadomo o odbywając* się na naszym terenie operacji z udziałem cudzoziemców. Jak to możliwe1] Wynett wskazał gestem ręki stojącego za nim strażnika. - Nierozsądnie byłoby mówić o tym w jego obecności. - On tu zostanie. - Jak pan sobie życzy. Ci dwaj dżentelmeni i kobieta należą do specja nego oddziału komandosów, który nielegalnie dostał się na terytorium par skiego kraju, by mnie uprowadzić. Sądzę, że śmigłowiec miał im umożliwi ucieczkę z dżungli. Nie jestem tego pewien, ponieważ w chwili porwani byłem nieprzytomny. Zapewniam jednak pana, że ani mnie, ani ich nie intt resują pańskie obozy. Pułkownik nawet nie drgnął. Z jego twarzy nie można było wyczytai czy uwierzył w tę opowieść. - A teraz muszę pana poprosić o pewną przysługę, pułkowniku - cis gnał Wynett. - Jest absolutnie konieczne, by oddał mnie pan w ręce wład amerykańskich. Ręczę, że zostanie pan za to sowicie wynagrodzony. Pułkownik wypuścił z ust dym z cygara. Sądząc z aromatu - kubaf skiego. - Dlaczego jesteś taki ważny? Czemu wojsko amerykańskie miałob się aż tak wysilać, żeby zabrać cię stąd? Wynett zaśmiał się. - A czemu nie? To całkiem fajna zabawa. Pułkownik pokręcił głową, szczerze zasmucony. Jego stary druh zwaric wał, widać to było w jego oczach. Perez nie mógł mu ufać. Co się z nil stało? Pułkownik spojrzał na wodoodporną skrzynkę z przyborami Julie, p czym, ścierając popiół z przyrządów, wcisnął kilka guzików. Na pokratkc wanym ekranie pojawił się pofalowany wykres, który nic mu nie mówił. 150 ¦ - Czy to radiostacja? Jest zbyt skomplikowana, by służyła tylko do ko-lunikacji głosowej. Za jej pomocą nagrywa się i odkodowuje nasze trans-dsje, prawda? Wynett wzruszył ramionami. - O ile wiem, ten aparat rozpoznaje metaboliczne ślady w próbkach Dwietrza. O szczegółach musi pan porozmawiać z tą kobietą. Pułkownik odłożył skrzynkę na stół i wziął do ręki aluminiowy pojem-ik Wynetta. - Dziwny przedmiot. Co to jest? - Powiem panu wszystko w zamian za przewiezienie mnie do Stanów, [usze być w Wirginii nie później niż za trzydzieści sześć godzin, licząc od j chwili. - Mogę ci załatwić transport do Sao Paulo. To wszystko. Wynett energicznie pokręcił głową. - To nie do przyjęcia, pułkowniku. Pułkownik Perez zmarszczył brwi, wyjął zawleczkę z pojemnika i wci-lął go Wynettowi pod nos, przytrzymując język spustowy. - Albo powiesz, co to jest, albo sam to otworzę. Wynett wciągnął powietrze do ust i splótł ręce na czubku głowy, jakby ił się, że zaraz runie na niego sufit. - Muszę pana ostrzec, że nie należy tego pojemnika trzymać w tak nie-strożny sposób. Jeśli puści pan spust, zostanie uwolniony gaz. Powiedziawszy to, gwałtownie opuścił ręce, wytrącając pułkownikowi jjemnik, który z sykiem spadł na podłogę. Pułkownik spojrzał na więźnia : zdumieniem. Wynett zacisnął powieki. W nozdrza pułkownika uderzył smród, z jakim jeszcze nigdy nie miał 3 czynienia. Strażnik wyciągnął rękę do Wynetta, ale nie zdołał go do-nąć. Zgiął się wpół i nieprzytomny runął na podłogę. Pułkownik Perez ęgnął po pistolet, walthera PPK z tłumikiem. Strasznie piekły go oczy. agle zaniósł się gwałtownym kaszlem, upadł na kolana i zaczął wykrztu-:ać kawałki płuc. Czarnobrody ogłuszył Julie ciosem w twarz i jednym szybkim ruchem :rwał z niej koszulę. Zaczęła krzyczeć. Strażnik przejechał wielkimi, twar-rtni dłońmi po jej plecach. Odwróciła się na pięcie i uderzyła go w twarz. Czarnobrody, z twarzą wykrzywioną wściekłością, wyjął z kabury pisto-t. Odbezpieczył go. Julie splecionymi dłońmi uderzyła go w skroń jak baseballista mierzący piłkę nadlatującą z ogromną prędkością. 151 Olbrzym stęknął i zatoczył się do tyłu. Nogi zaplątały mu się w spodniac i zaczął wymachiwać rękami, rozpaczliwie usiłując utrzymać równowag* Julie rzuciła się na niego całym impetem, próbując odebrać mu broń. Pistc let wypalił i pocisk wbił się w nogę Czarnobrodego. Olbrzym zawył, strać równowagę i nie puszczając Julie, wpadł na ścianę, z głośnym trzaskiem te miąć gnijące drewno. Razem zwalili się na podłogę. Czarnobrody spojrzs z niedowierzaniem na poszarpaną krawędź deski, wystającej mu z piersi. Juli rąbnęła jego dłonią w ścianę, wytrącając mu broń, po czym odskoczyła w boi Czarnobrody próbował się podnieść, ale deska przygwoździła go do poc łogi. Spojrzał na swoją niedoszłą ofiarę okiem, z którego biła dzika niem wiść. Gdy Julie podczołgała się do pistoletu, warknął na nią i splunął krwi przez połamane zęby. Wymachując rękami, próbował pochwycić Julie, al wymknęła mu się zwinnym ruchem. Przyjrzała się pistoletowi, sfatygowi nej czterdziestce piątce. Za słabo znała się na broni, by wiedzieć, czy je odbezpieczona, czy nie. Czarnobrody uderzył dłońmi w ścianę. Wydał z siebie przeciągły sk< wyt i ze zwierzęcą determinacją zaczął kołysać się w przód i w tył, usiłuj; wyłamać przygważdżającągo deskę, uwolnić się. Julie cofnęła się do kąta, jak najdalej od rozszalałego olbrzyma. - Marshall! Kat zwlókł się ociężale ze stołka i podszedł do więźniów, kierując obl śne spojrzenie najpierw na Marshalla, a potem na Williamsa. Wyglądało i to, że wodzenie pokrytym bliznami kciukiem po ostrzu noża sprawia n erotyczną wręcz rozkosz. Był gotów. Dotknął czubkiem noża prawej skroni Williamsa, który wstrzymał oddec Marshall przeszył kata wściekłym wzrokiem. - Ty pierdolona świnio. Mężczyzna powiódł czubkiem ostrza po twarzy i szyi Williamsa, zatrz mując je na obojczyku. Sierżant bezradnie naprężał krępujące go pasy, a jąc, jak nabrzmiewają mu żyły na skroniach i rękach. Pot lał się strumień mi po jego twarzy. Kat cofnął się o krok, by obejrzeć swoje dzieło. Naje twarzy malowała się perwersyjna satysfakcja. - Tylko trochę piecze - wydyszai Williams. - Ten drań nic mi nie zrol Kat wyszczerzył zęby w uśmiechu, dając swoim ofiarom do zrozurr nia, że to jeszcze nie koniec zabawy. Zwrócił się w stronę Marshalla i pr łożył ostrze noża do prawego ucha majora, jakby zastanawiał się, jak obc je za jednym razem. Marshall zastygł w bezruchu, wpijając się wzrokiem w zimne oczy ki Szybki ruch ręką i major poczuł na szyi ciepłą, powoli płynącą strużkę. 152 - Zranił mnie! Kat znów uśmiechnął się szeroko, otworzył dłoń i pokazał Marshallowi ięte ucho. - Jezu! Drzwi u szczytu schodów otworzyły się ze skrzypieniem i rozległ się ot nóg. Kat spochmumiał i odwrócił się, by sprawdzić, kto śmiał zakłócić kój w jego sanktuarium. Nie znosił, gdy przeszkadzano mu w pracy. Po odach przemknęła jakaś sylwetka, widoczna na tle światła płynącego z ko-irza. Nie był to żołnierz. Kat wrzucił ucho majora do kałuży krwi, złapał nóż za ostrze i przygoto-[ się do rzutu. Cień na schodach przykucnął i podniósł dwiema rękami tolet. Rozległy się trzy stłumione trzaski wystrzałów z broni z tłumikiem. :iski trafiły kata w pierś, odrzucając go do tyłu. Nie upadł. Mimo krwi ^cej się obficie po spodniach ruszył chwiejnym krokiem do przodu, z no-n w uniesionej ręce. Dopiero gdy jego pierś przeszyły trzy następne kule, iścił ogromną głowę i zwalił się bezwładnie na podłogę. Postać zeszła na dół i stanęła w kręgu światła przed krzesłami. - Potrzebuję pańskiej pomocy, majorze - powiedział Wynett. - Musi i zawieźć mnie do Stanów i oddać w ręce pańskich przełożonych. Rozdział 26 K Tynett! - krzyknął Marshall. - Na litość boską, porozpinaj te pasy. V - Jestem gotów dobić targu z waszym rządem - powiedział powoli ynett. - Mój bezpieczny powrót w zamian za duże amerykańskie miasto. - O czym mówisz? Jakie miasto? - Muszę znaleźć się na amerykańskiej ziemi nie później niż za trzydzie-i sześć godzin, w przeciwnym razie nie będzie żadnych układów. Chcę, by ł mi pan żołnierskie słowo honoru, że do tego czasu odda mnie pan w ręce /oich przełożonych. Jeśli pan odmówi, zostawię was tutaj i zdam się na azylijską partyzantkę. - Jakie miasto? - Jezu, Joe! - wybuchnął Williams. - Powiedz mu to, co chce usłyszeć! - No dobra, umowa stoi - rzucił Marshall. - Jeśli to będzie konieczne, iniosę cię do Stanów na plecach. Wynett podniósł ogromny nóż kata i bez trudu przeciął pasy krępujące Mar-lalla. Następnie w ten sam sposób oswobodził Williamsa. Sierżant zerwał się copnął krzesło, roztrzaskując je na kawałki. Zwrócił się twarzą do majora. 153 - Jezu, Joe! Twoje ucho... Marshall koszulą otarł krew z szyi. - Skurwysyn. - Na górze jest trzech żołnierzy - powiedział Wynett. - A gdzie reszta? - spytał Marshall, przyciskając zakrwawioną koszu do rany. - Gdzie pułkownik? - Był na tyle głupi, że otworzył mój pojemnik. - Co takiego? - Pułkownik i jego podkomendny padli ofiarąpow gratter - powiedzi Wynett, delektując się tym terminem jak łykiem dobrej whisky - rośliny z g tunku mucuna. Zsyntetyzowałem bezbarwny krystaliczny związek, który bł skawicznie atakuje układ oddechowy i nerwowy. Wdychany powoduje, płuca szybko wypełniają się wydzielinami. Ofiara zachłystuje się włas flegmą. - A dlaczego tobie nic się nie stało? - spytał Williams, dotykając cie kiej, głębokiej rany na twarzy, która strasznie piekła. - Pois gratter jest śmiertelnie groźny wyłącznie przy wdychaniu, sierża cie. Na skórę i oczy działa tylko drażniąco. Wstrzymałem więc oddech i poż czyłem od pana pułkownika pistolet, kiedy nie mógł już stawiać oporu. Marshall sięgnął po walthera. - Będzie mi potrzebny, żeby cię stąd wyciągnąć. Wynett oddał mu broń, ale zabrał nóż kata. Williams znalazł pod oseł solidnie wyglądającą siekierę, ostrą jak brzytwa. Marshall sprawdził mag zynek walthera. Zostały tylko dwa naboje. - Chodźmy. Pierwszy wszedł na schody, prowadzące do głównego korytarza baral Nie było tu nikogo. Minęli pokój przesłuchań, w którym pułkownik Per i strażnik leżeli rozciągnięci na podłodze. Wyglądało na to, że ich śmierć i była lekka. Williams dostrzegł na stole swojego galila i resztę ekwipunl Zatrzymał się w pół kroku. - Niech pan to na razie zostawi, sierżancie - przestrzegł go Wynett Pois gratter bardzo wolno ulega rozproszeniu. Williams burknął coś pod nosem, wyraźnie niezadowolony. Z drugie końca korytarza dobiegły ich jakieś dźwięki. - Radio - powiedział Wynett do majora. - Powinien pan skontaktow się ze swoimi ludźmi i ustalić miejsce spotkania. - Gdzie Julie? - Pewnie gdzieś ją uwięzili. Marshall podkradł się do uchylonych drzwi. Przy radiostacji siedzi dwaj żołnierze: jeden ze słuchawkami na uszach, drugi zajęty przegiąć niem jakiegoś świńskiego pisemka. 154 Gdy skrzypnęły otwierane drzwi, spojrzał on w stronę wejścia znad swej ury. Major uśmiechnął się do niego przyjaźnie i uniósł znacznie mniej yjaźnie wyglądającego walthera. Rozległ się stłumiony trzask wystrzału iłnierz runął do tyłu. Jego kolega odwrócił się na krześle, nie zdejmując :hawek. Marshall nie dał mu żadnych szans. Ostatni pocisk z walthera trzaskał twarz radiooperatora. Wtyczka słuchawek wyskoczyła z pulpitu. - Moje wyrazy uznania, majorze - powiedział Wynett tonem profesjo-isty. Williams przeszukał zabitych żołnierzy i zaklął głośno, nie znajdując Inej broni. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł huk wystrzału, po czym rozległ się yk kobiety. Rozpoznawszy głos Julie, Marshall i Williams wyskoczyli na ytarz. Sierżant, ściskając w ręku siekierę, podbiegł do zamkniętych drzwi jpnął je z całych sił, wyrywając z zawiasów. Julie, przycupnięta w kącie, srzyła z pistoletu do Czarnobrodego, który leżał u jej stóp z potrzaskaną iką wystającą z pleców. W głowie miał wielką dziurę od kuli. Marshall podszedł do Julie i wyjął jej pistolet z ręki. Spojrzała na niego nglonymi oczami. W pierwszej chwili jakby go nie poznawała. - O mój Boże! Joe! Twoje ucho... Marshall zasłonił ranę koszulą, którą wciąż trzymał w ręku. - Proszę wezwać swoich ludzi, majorze - powiedział Wynett. Marshall wrócił do pokoju łączności i usiadł przy radiu, urządzeniu iawczo-odbiorczym z możliwością przekazu satelitarnego. Ustawił czę-itliwość. Nagle usłyszeli z głośnika donośny, wyraźny głos, wydający po-:enia w języku portugalskim. - Rozmowa dwóch pilotów śmigłowców - powiedział Wynett. - Pracu-dla człowieka, który jest właścicielem tego i wielu podobnych obozów. - Nadlatują z północnego zachodu - Marshall spojrzał na wydruk urzą-enia lokalizującego. - Są w odległości dziewięćdziesięciu kilometrów. Będą za dwadzieścia minut. - Marshall wskazał palcem dużą mapę ścienną. -trzebne mi są nasze współrzędne. Williams szybko je ustalił, a Marshall przełączył radio na częstotliwość ngaru. Powiedział do mikrofonu: - Alfa osiem-siedem-dwa do Odessy siedem-cztery. Czynnik dziewięć-wa. Kod jeden-siedem-zero-jeden. Położenie jeden-siedem-zero, cztery-wa-siedem. Powtarzam. Jeden-siedem-zero, cztery-dwa-siedem. Styczeń Alfa ien-dziewięć-siedem-zero. Styczeń dwa-siedem-zero-cztery. Powtarzam... Z głośnika dobyło się przenikliwe wycie. Marshall skrzywił się. - Co się stało? - spytała Julie. - Zagłuszanie - powiedział Wynett. - Zostaliśmy namierzeni przez na-ych przyjaciół od narkotyków. Połączył się pan ze swoim pilotem? ' ¦ 155 Twarz Marshalla wyrażała niepewność. - Nawet nie wiem, czy on tam jeszcze jest. - I tak nie znalazłby nas w dżungli w środku nocy. Marshall spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem. - Znajdzie, znajdzie. Zamierzam puścić ten burdel z dymem. Rozdział 27 Williams wylał na podłogę piwnicy trzy beczki paliwa lotniczego. C jego oparów kręciło mu się w głowie. Ze szczególną satysfakcją p trzył, jak benzyna leje się na ciało kata. - Chodź tu! - krzyknął do niego Marshall. Williams wbiegł po schodach na górę, przeskakując po dwa stopnie. Mi shall zaczekał na niego, po czym cisnął w dół lampę naftową. Rozległ się bra tłuczonego szkła i benzyna zapaliła się z głośnym hukiem. Po kilku sekundai cała piwnica stała w ogniu. Marshall i Williams pobiegli do zarośli, w który schowali się Wynett i Julie. Przez długą chwilę patrzyli w milczeniu na bara Ogniste palce wysuwały się spod blaszanego dachu, jakby chcąc zacisnąć s wokół niego w pięść. Przechowywane w piwnicy beczki benzyny zapaliły s i eksplodowały, zmieniając budynek w kulę ognia, która wystrzeliła w nieb Gdyby ktoś zechciał rano przeszukać dogasające ruiny, znalazłby wśród fu damentów tylko zwęglony żwir i powyginany metal. - Chyba jeszcze nigdy nie widziałem cię tak zdenerwowanego, Joe powiedział Williams. Marshall spojrzał na niego zaskoczony. - Ja? Zdenerwowany? Ależ skąd. - No to czemu ci się ręka trzęsie? Ku swojemu zdumieniu Marshall zauważył, że jego prawa ręka dygoc jak w febrze. Bez słowa podniósł dłoń do opaski, którą Julie opatrzyła n ranę, i wbił wzrok w płomienie. Przypominały mu Świętego Wita, śmierci nośną, niezniszczalną siłę, która pożerała ciało tak, jak ogień pochłaniał b rak. Dreszcz przeszedł go na myśl o tym, że wirus jest w rękach Gorgor Dlaczego ludzie Tony'ego nie zabili tego człowieka w tej przeklętej dżung nie pozbyli się go raz na zawsze? Teraz największym wrogiem stał się Świ ty Wit. Marshall, Gorgona i wirus - ich losy zostały splecione ze sobą w ni rozerwalny węzeł. Czy major tego chciał, czy nie, był żołnierzem na wspc czesnym polu bitwy, a Święty Wit stanowił część arsenału potężnej nieprzyjaciela, którego zaprzysiągł zniszczyć. 156 Do jego uszu dobiegł pomruk śmigłowca nadlatującego z południa - ni-), tuż nad czubkami drzew. Choć w ciemnościach nie było nic widać, irshall wiedział, że to NOTAR RAH-66 Comanche z wirnikami przełą-mymi na cichą pracę. Julie też usłyszała ten dźwięk i złapała Marshalla za rękę, owładnięta licznym strachem. Objął ją silnym ramieniem i przyciągnął do siebie, liósł jej podbródek i zajrzał w brązowe oczy Julie. Nie była już tak pewna bie. Zmieniła się nie do poznania. - Zabieram cię do domu. Julie odpowiedziała wymuszonym uśmiechem. Williams wyskoczył z zarośli i zaczął wymachiwać rękami. Chwilę póź-:j z ciemnego nieba opadł ku ziemi wysmukły, czarny śmigłowiec. Wylą-wał na polanie, w bezpiecznej odległości od ognia. - Wkurzacie mnie - powiedział Youngblood, wychodząc z kabiny. -;aniam się za wami przez cały dzień. No, ruszcie się. Widziałem na rada-: dwa śmigłowce nadlatujące z północy. Są około dwudziestu kilometrów ń. - Major będzie potrzebował pomocy lekarza - powiedział Wynett. Youngblood rozpoznał Wynetta, ponieważ jego zdjęcie pokazano im na prawie. Natychmiast spoważniał. Dopiero teraz zauważył ponure miny tonków Alfy i naprędce zabandażowane ucho Marshalla. - Matko Boska... Wynett próbował pomóc Julie wsiąść do śmigłowca, ale odepchnęła go zceremonialnie. - Nie dotykaj mnie. - Przewiesiła przez ramię skrzynkę z przyborami ierwsza weszła do kabiny. Marshall usiadł obok Youngblooda i zapiął pasy. - Jezu, majorze, co tam się stało? - zapytał Youngblood. - Gdzie puł-wnik Martinelli, Stony i jego ludzie? - Nie pytaj o nic, tylko zabierz nas stąd, kowboju. Zabierz nas z tej cho-nej dżungli. Część trzecia „Lucy" Podczas gdy w Stanach Zjednoczonych trwa debata na temat zbudowania systemu ochrony przed atakiem nuklearnym... pozostaje faktem, że kraj ten jest niemal całkowicie nie zabezpieczony przed atakiem przy zastosowaniu chemicznych, biologicznych i toksycznych środków masowego rażenia. Niektóre z nich być może są już przechowywane na naszym terytorium; inne mogą zostać wyprodukowane przez naszych wrogów w ciągu kilku godzin lub kilku dni. Joseph D. Douglass Jr. i Neil C. Livingstone konsultanci do spraw obrony Rozdział 28 wze Karaibskie, i8 kilometrów od wyspy St. Martin orek, godzina i 4.45 inia brzegowa Wysp Dziewiczych zniknęła pod skrzydłem dwusilniko-Iwego hydroplanu, wzbijającego się w czyste karaibskie niebo. Dwaj pa-:erowie nie zwracali uwagi na rozciągające się za oknami widoki. Tarra jęła ze skórzanego plecaka naładowany uzi i mocno ścisnęła w dłoni, jak-czerpiąc z niego siłę. Sprawdziła magazynek, wcisnęła go z trzaskiem na ejsce i przykręciła do lufy tłumik. Gorgona wiedział, że Tarra nie cierpi latania. Patrzył na nią z pobłażli-rm uśmiechem, rozbawiony jej nerwowym zachowaniem. Kiedy samolot :co obniżał lot, rzucała na wszystkie strony pełne niepokoju spojrzenia. »tknął jej podbródka. - Wiem, co pomoże ci się rozluźnić. Odtrąciła jego rękę, naburmuszona. - Myśl o czym innym powiedział. - O przyjemnych sprawach, o tan-wcu. Siedem godzin trwał przelot hydroplanu nad niemal dwoma tysiącami ometrów otwartego morza, dzielącymi go od wybrzeży Karoliny Połu-iowej. Transponder zasygnalizował, że cel jest w zasięgu. - Lądujemy? - spytała Tarra, pragnąc nade wszystko opuścić samo-;, nawet za cenę przeniesienia się do pontonu płynącego po otwartym jrzu. Gorgona bez słowa podszedł do tablicy przyrządów i włączył zmodyfi-wany doplerowski radar. Rozmiary tankowca, znajdującego się trzy tysią- kilometrów niżej, sprawiały, że trudno byłoby go nie zauważyć, nawet yby hydroplan przez pomyłkę zboczył ze szlaków żeglugowych. Gorgo- dostroił urządzenie i przekazał współrzędne statku swojemu pilotowi. fflSsBi I . Kod Alfa 161 . :;s''; ¦-•:¦ lin-.-t m I Zmieniając kurs, samolot zrobił ostry wiraż, przechylając się mocno na lei skrzydło. Tarra wpadła na ścianę, osłaniając się swoim uzi. Gorgona spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami. - Odłóż to. Wziął do ręki mikrofon, przełączył radio na nadawanie i odpowiedr ustawił antenę kierunkową, zainstalowaną w podwoziu samolotu. - Charleston, Charleston, tu cessna cztery-siedem-dziewięć-dwa - pow dział zimnym, poważnym głosem. - Awaria. Powtarzam, awaria. Jesteśmy s dem-zero kilometrów w kierunku wschodnio-południowo-wschodnim od w współrzędne trzydzieści jeden stopni szerokości geograficznej północi i osiemdziesiąt dwa stopnie długości zachodniej. Dwie osoby na pokładi Pożar silnika. Ciśnienie oleju zero. Tracę wysokość. Spróbuję wylądować wodzie. Powtarzam. Spróbuję wylądować na wodzie. Czekajcie... Moc nadajnika pozwalała na wysłanie sygnału tylko w jednym kierur na odległość czterdziestu kilometrów. To wystarczyło. Tego wieczoru G gona chciał, by jego wołanie o pomoc usłyszał tylko jeden statek. Środkowa Wirginia, wysokość 7500 metrów Marshall niechętnie, z dużym wysiłkiem powracał z mglistej otchłani tw dego snu. Pierwszą jego myślą było, że wraca do kraju na pokład tego samego C-141 starliftera, który zabrał go do Sinope. Tym razem jedi ogromny samolot w niczym nie przypominał latającego centrum dowód nia. Nie prowadzono żadnej operacji, którą należałoby koordynować. Po i lądowaniu w neutralnej bazie lotniczej w Kingston na Jamajce amerykan sanitariusze zaprowadzili pozostałych przy życiu członków Alfy i Wyn do specjalnie przystosowanej przyczepy kempingowej, przytulnego pomii czenia, w którym stary wyściełane fotele. Lekarz opatrzył to, co zostało z i wego ucha Marshalla, i dał mu coś na złagodzenie pulsującego bólu. Lecąc samolotem, major i inni członkowie Alfy spędzili całe pop dnie na telekonferencji z generałem Medlockiem, przebywającym w Pe gonie. Teraz wszyscy korzystali z okazji, by wreszcie się wyspać. Mars i Williams byli w stanie funkcjonować bez wystarczającej ilości snu, warunkiem że mogli w ciągu dnia uciąć sobie dwie co najmniej dwudzit minutowe drzemki. Major zgadzał się z tezą Charlesa Lindbergha, że ni( znaczenia, czy śpi się kilka minut, czy kilka sekund; nawet najkrótszy dodawał sił. Julie mogła mu tylko pozazdrościć. Jej zegar biologiczn> zupełnie rozregulowany i od wyjazdu z Brazylii nie odczuwała ani senm ani głodu. Niespokojna, podekscytowana nie mogła doczekać się, kiedj stawi nogę na amerykańskiej ziemi. 162 - Uwaga, lądowanie za mniej więcej dwadzieścia siedem minut - przez łośniki poinformował ich pilot. - W szafkach macie ubrania. Proszę je włożyć. Julie, zadowolona, że wreszcie może się czymś zająć, otworzyła jedną szafek. Na jej twarzy odbiło się zaskoczenie. Nie było tam ubrań cywil- ych ani wojskowych, tylko same kombinezony ochronne we wszystkich ozmiarach. Ktoś chciał mieć absolutną pewność, że na teren Stanów Zjed- loczonych nie przedostanie się żaden nieznany patogen. - Wojsko nie zamierza ryzykować - powiedziała Julie do Marshalla. -Taktują nas jak zadżumionych. - Co takiego? - mruknął Marshall, nie otwierając oczu. - Chcą, żebyśmy włożyli kombinezony ochronne. Tak samo postąpiono : pierwszymi kosmonautami po powrocie z Księżyca. Rutynowa kwarantanna. Williams uniósł powieki. - Ja czuję się świetnie. Marshall powoli, niechętnie otworzył oczy. Przez długą chwilę widział vszystko jak przez mgłę. - Jesteśmy zdrowi, prawda? Julie nie odpowiedziała. Zastanawiała się nad sytuacją, analizując dostępne dane. Wszyscy byli wystawieni na działanie zmutowanego szczepu Więtego Wita. Czyżby Pentagon wiedział coś, o czym oni nie wiedzieli? - Wszyscy mamy w sobie tego strasznego wirusa - powiedział Wynett ze swojego miejsca w kącie kabiny. - Zadomowił się w nas. Youngblood, siedzący obok niego, poruszył się nerwowo i zsunął kape-usz kowbojski na oczy. Williams podniósł się z fotela. - Gadasz bzdury, Wynett. Ja czuję się dobrze. Wynett uśmiechnął się ponuro. Jego twarz skąpana była w bladej poświacie zalewającej kabinę. - Nie wystąpiły jeszcze żadne objawy, sierżancie, ale to tylko kwestia czasu. Wirus na razie bada nasze organizmy, przystosowuje się i rozmnaża. Wasi szefowie o tym wiedzą i z pewnością będą nas bardzo uważnie obserwować. Dzięki nam mająniepowtarzalną okazję, by przekonać się, jak Święty Wit działa na ludzi. Nasze zwłoki będą doskonałym materiałem do badań. Z pewnością wirus nie zapomniał również o panu, sierżancie. - Daj Wynettowi jakieś prochy, żebym nie musiał go więcej słuchać -powiedział Marshall do Julie. - Jest bardzo niezrównoważony psychicznie. Urojenia przeplatają się u niego z rzeczywistością. Przez jakiś czas zachowuje się normalnie, a potem nagle... - Wzruszyła ramionami. Marshall nacisnął klamkę w drzwiach z tyłu kabiny. Nawet nie drgnęły. Major pochwycił mikrofon interkomu. 163 - Czemu drzwi są zamknięte, Jack? - spytał pilota. - Spoko, Joe - odpowiedział metaliczny głos płynący z głośników. - Z kilka minut będziemy na ziemi. Wtedy będziesz mógł pytać, o co tylko zi chcesz. Marshallowi nie spodobała się ta odpowiedź; pilot wyraźnie próbował uśp ich czujność do czasu, aż ktoś po nich przyjdzie. Ale kto i w jakim celu? - Chcę, żebyś powiedział Medlockowi, że nie włożymy kombinezonów powiedział major do mikrofonu. - Jack, nie jesteśmy zarażeni. Ten bakc działa błyskawicznie. Szkoda, że nie widziałeś, co zrobił z plantacją. Gdyb wciąż był groźny, wszyscy bylibyśmy już martwi. - Zwrócił się do Julie. Wytłumacz mu to! - Nikt nie mówi, że jesteś zarażony, Joe - odparł pilot. - Waszyngtc po prostu dmucha na zimne. - Jack, pieprzysz głupoty. Głos pilota nabrał zimnego tonu. - Joe, nie utrudniaj nam zadania. Tak czy inaczej, kiedy wylądujem wszyscy będziecie mieli na sobie te kombinezony. Wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, 33 kilometry od Charleston w Karolinie Południowej godzina 22.13 Człowiek płynący w małej łódce mógłby wziąć tankowiec „Lucy", o n śności osiemdziesięciu tysięcy ton, za ruchomą górę wynurzającą i z mroku. Statek długi jak dwa boiska piłkarskie właśnie płynął z Wenezu z ładunkiem przeznaczonym dla rafinerii Universal Oil Company w Yoi town, gdy kapitan Sergio Carlucci odebrał komunikat wysłany z samolo który uległ awarii. Jak zwykle w takim wypadku spróbowano połączyć i ze strażą przybrzeżną, ale okazało się to niemożliwe z powodu jakichś dzi nych zakłóceń w radiu. Kapitan Carlucci, człowiek religijny, uważający swój obowiązek pomoc bliźnim w potrzebie, natychmiast polecił zredui wać moc silników i wysłał całą dziewiętnastoosobową załogę na pokład, wypatrywała rozbitków. Carlucci przez lornetkę obserwował lekko pofałdowaną powierzeni morza. Widział tylko ciemności. Z każdą minutą malała nadzieja na odna zienie żywych rozbitków. Pięćdziesięcioczteroletniego Carlucciego, sto cego w rozkroku przy relingu, ogarniała coraz większa rezygnacja. Ciemr ści, otulające statek jak czarny całun, redukowały niemal do zera szansę sukces akcji ratowniczej. Szkoda. Życie to tak cenna rzecz. Jeszcze kil minut i trzeba będzie zwiększyć prędkość do osiemnastu węzłów... - Słyszę ich! - krzyknął pierwszy oficer statku Francesco Amorosi, sto-:y przy lewej burcie. Kapitan Carlucci szybko podszedł do niego. Obydwaj wbili wzrok ciemności, wstrzymując oddech. Po chwili Carlucci usłyszał dochodzący ialeka gwizd, przecinający noc jak krzyk oszalałego ptaka. Kapitan po-3gł na mostek i skręcił ster w lewo, rozpoczynając w ten sposób manewr /any „zwrotem Williamsona", nazwany tak na pamiątkę pomysłodawcy, imandora Johna A. Williamsona z rezerwy amerykańskiej marynarki wo-mej. Carlucci, były oficer włoskiej marynarki wojennej, osobiście pilno-ił przyrządów, ponieważ taki zwrot o sto osiemdziesiąt stopni wymagał ezwykłej precyzji. Carlucci wziął mikrofon przenośnego nadajnika radiowego, ale również i nie działał. Klnąc pod nosem, sięgnął po megafon, wybiegł na pokład mrówki, skąd roztaczał się widok na górny pokład rufowy i dziobowy, krzyknął do pierwszego oficera po włosku: - Skieruj wszystkie reflektory na wodę. Rozstaw ludzi po obu burtach, nódl się, bo drugiej takiej szansy nie dostaniemy. Marynarze stojący na lewej burcie „Lucy" zauważyli coś na skraju ob-aru oświetlonego przez reflektory - mały ponton z dwiema osobami na )kładzie, ubranymi we fluorescencyjne pomarańczowe kamizelki ratunko-e. Rozbitkowie wymachiwali gwałtownie rękami, usiłując zwrócić na sie-e uwagę. Carlucci skierował w ich kierunku przewożący sześćset tysięcy iryłek ropy naftowej tankowiec. W niecałe dwadzieścia minut załodze udało ę za pomocą liny z pasem zabezpieczającym wciągnąć obu ludzi na po-:ad. Akcja ratownicza przebiegła sprawnie. Po jej zakończeniu tankowiec jwrócił na swój dawny kurs, kierując się na pomoc, ku zatoce Chesapeake. Carlucci obserwował akcję ratowniczą z pokładu nawigacyjnego. Poki-ał głową z zadowoleniem, gdy zauważył, że obaj rozbitkowie są w stanie lodzić o własnych siłach. - Przyprowadź ich na mostek - krzyknął przez megafon do pierwszego ficera. - Powiedz im, że zostaną zbadani przez lekarza, a w tym czasie ste-ard przygotuje gorącą kawę. Kapitan Carlucci był mile zaskoczony, gdy okazało się, że jedną z ura->wanych osób jest kobieta. Do sterówki przyszli czterej oficerowie, pra-nący powitać rozbitków. Nieznajomi nie byli rozmowni, co Carlucci uznał a całkiem oczywiste po tym, co przeszli. Nie potrafił odgadnąć, jakiej są arodowości. Uważnie przyglądał się kobiecie, gdy lekarz okrętowy pró-ował ją zbadać. Nie ułatwiała mu zadania, wyrywając się ze złością. Jej iemne, krótko ostrzyżone włosy i przenikliwe zielone oczy osadzone w ład-ej twarzy świadczyły o buntowniczej naturze, typowej dla wielu młodych idzi. 165 Towarzysz kobiety, ponury barczysty mężczyzna, zdawał się być zainteresowany tylko oprzyrządowaniem mostka. Podczas gdy steward podawał kawę, Carlucci stał z boku, przyglądając się rozbitkom z zainteresowaniem. Obydwoje ubrani byli w sztormiaki, na które nałożyli kamizelki ratunkowe, i mieli ze sobą torby, jakby zawczasu przygotowali się do wodowania. Nie wyglądali na zbyt przejętych katastrofą. - Proszę nam wybaczyć, że sprawiliśmy panu kłopot, kapitanie - powiedział Gorgona po angielsku, który to język znać musieli wszyscy oficerowie obcokrajowcy zatrudnieni na statkach amerykańskich. - To mój obowiązek - odparł Carlucci i zwrócił się do radiooperatora: -Udało ci się uzyskać połączenie? Oficer przecząco pokręcił głową. - Ciągle nic. - No to skontaktuj się ze strażą przybrzeżną przez satelitę, za pośrednictwem biura w Houston. Powiadom ich o akcji ratowniczej. - Wasze nadajniki nie działają powiedział Gorgona. - Nad statkiem na wysokości sześciu kilometrów krąży hydroplan wyposażony w silne urządzenia zakłócające. Ten sam samolot przywiózł nas tutaj. Gorgona wyciągnął z kurtki pistolet z tłumikiem i wymierzył go w głowę kapitana. Odciągnął kurek. - Przejmuję dowodzenie na tym statku. Pierwszy zareagował radiooperator. Wyciągnął rękę do słuchawki na głównym pulpicie, pragnąc ostrzec załogę, ale seria z uzi Tarry przecięła gc na pół. Gdy steward rzucił się w stronę drzwi, Gorgona błyskawicznym rucherr złapał go za głowę i skręcił mu kark. Dwaj pozostali oficerowie patrzyli z przerażeniem na Tarrę, która powoli odwróciła się ku nim i przeszyła ich krótkimi seriami. Ani jeden pocisk nie trafił w oprzyrządowanie mostka. Tarra nie oderwała oczu od swoich ofiar dopóki ostatnia z nich nie przestała rzucać się w przedśmiernych drgawkach Gorgona na wszelki wypadek dobił oficerów strzałami w tył głowy. Ciepłe ojcowskie oczy Carlucciego zaszły mgłą przerażenia. Wpatrywał siębezrad nie w Gorgone, jakby chciał go zapytać, dlaczego to robi. Wkrótce poznał odpowiedź. Tarra spojrzała na ekran radaru, ustawih zasięg przeszukania na sześćdziesiąt kilometrów i skierowała antenę ki wschodowi. Naprowadziła kurs na jeden z fosforyzujących punkcików w po łudniowo-zachodnim kwadracie. Obok pojawiły się dane namierzonej jed nostki. - Mam ich - powiedziała Tarra. - Kurs jeden-osiem-siedem. Odległość dwadzieścia sześć kilometrów. Zbliżają się do nas z prawej strony. Gorgona sprawdził kierunek wskazywany przez kompas statku i zwróci się do Carlucciego. 166 - Skręci pan o siedem stopni w prawo. Kiedy kapitan nie drgnął, Tarra powiedziała: - Zajmę się tym. - Nie! - Głęboki głos Gorgony odbił się echem od ścian mostka niczym wystrzału z pistoletu. Terrorysta utkwił stalowe oczy w twarzy Carluc- 50. - Pan to zrobi. Carlucci z trudem dobył z siebie głos. - Odłóżcie broń. Ten statek przewozi bardzo niebezpieczny ładunek, ^by coś się stało, wszyscy zginiemy. - Wiem, co pan przewozi, kapitanie - powiedział Gorgona. - Jeśli pój-; pan ze mną na współpracę, broń nie będzie mi potrzebna. W innym wy-ku zniszczę pański wart setki milionów dolarów statek razem z ładunkiem. - Na litość boską, dlaczego? Kim pan jest? Czego pan chce? - Jestem człowiekiem, który przejął kontrolę nad pańskim statkiem, a pan ń ze mną współpracować. Rozdział 29 t Detrick izina 22.43 rzerobiona na izolatkę przyczepa zjechała na rampę załadowcząjednego z budynków na terenie bazy. Podobny do bunkra, przywodził na myśl zienie. Julie, ubrana w obszerny kombinezon, przysunęła się do Mar-Ila, czekając nie wiadomo na co. Jej czarna chusta posłużyła majorowi za skę, zasłaniającą zabandażowane prawe ucho. Marshall nie odrywał oczu od swojej lewej dłoni. Odkąd wszedł na po-1 starliftera, jego ręką od czasu do czasu wstrząsały drgawki. Miał spierzch-e usta i tracił czucie w opuszkach palców. Starał się o tym nie myśleć, wne wydawało mu się to, że nikt nie raczył poinformować jego i pozo-ych członków Alfy, dokąd zostaną zabrani. Potraktowano ich jak ładu-części zamiennych. Świat zewnętrzny mogli oglądać tylko przez wąską bę w tylnej części kabiny. Marshall podszedł do tego okienka. Nie spodobało mu się to, co zoba-ł. W świetle silnych lamp, zamontowanych na wysokich rusztowaniach, a grupa uzbrojonych żołnierzy. Technicy w białych kitlach naciągali na /czepę osłonę poliuretanową. Gigantyczna prezerwatywa. Marshall po-ślał, że nie chcą, żeby oddychali tym samym powietrzem co oni. 167 - Gdzie jesteśmy? - zapytał Julie. - W pierdlu. - Słucham? - Umieszczą nas w laboratorium wojskowym na siedmiu i pół tysiąca metrów kwadratowych przestrzeni, przeznaczonym do badania patoloj bakteryjnych. Mają być tu przywożone na obserwację i kwarantannę ofia wojny bakteriologicznej. - Widzę, że jest pani dobrze poinformowana, młoda damo powiedz Wynett, bacznie jej się przyglądając. Julie puściła jego słowa mimo uszu i wyjaśniła pozostałym: - Spędziłam tu dwa dni stażu na ćwiczeniach. Grałam rolę pacjentki - Teraz nie musisz już nic udawać - prychnął Youngblood, podchodź do okna. Nie obchodził go sam budynek. Chciał dokładniej przyjrzeć się śn głowcowi bell-ranger, stojącemu w świetle reflektorów na lądowisku ba Detrick. Na jego kadłubie widniały znaki świadczące o tym, że podróżująni VIP-y; tego rodzaju maszyny zazwyczaj wyposażone były w nowoczesny spn telekomunikacyjny, niezbędny w ruchomym centrum dowodzenia. - No proszę! powiedział, nie odrywając oczu od helikoptera. Nastę nie zwrócił wzrok z powrotem na rampę załadowczą. Usiadł nachmurz ny: - Gówno, nie kwarantanna. Czuję się jak jakiś więzień. - Bo jest nim pan, kapitanie - powiedział Wynett, poprawiając pasek os! ny twarzy. Wyglądał w kombinezonie jak płetwonurek. - W chwili, kiedy ze liście broń i weszliście do tego pomieszczenia, przestaliście być żołnierzar Wasza wojna dobiegła końca. Staliście się królikami doświadczalnymi. Williams zwrócił się twarzą do majora. - Powiedz słowo, a rozbiję tę szybę jednym kopnięciem i wyjdziemy st; - Niech pan nie zgrywa bohatera, sierżancie - powiedział Wynett, be skutecznie próbując dopasować osłonę twarzy. Opuszczając to pomies czenie, ryzykuje pan, że wirus zniszczy cały kraj. - Nie pieprz warknął Williams. - Czuję się dobrze. A tak w ogóle od kiedy zacząłeś się przejmować losem ludzi... - Dosyć - uciął Marshall. Doskonale rozumiał stan ducha zamknięty tu ludzi; on też nie cierpiał przebywać w odosobnieniu, a do szpitali cj szczególną niechęć. Przyczepa nagle podskoczyła, po czym rozległ się głośny zgrzyt ci< kich drzwi podobnego do fortecy ośrodka kwarantanny. Jasne światła ląc wiska zniknęły, a na ich miejsce pojawił się cieplejszy blask jarzeniówek - Proszę opuścić izolatkę i przejść do budynku powiedział metalicz kobiecy głos, wydobywający się z głośnika, na tyle donośny, by przenikn aluminiowe ściany przyczepy. - Proszę nic ze sobą nie zabierać i nie prób wać opuszczać budynku. 168 Julie przewiesiła przez ramię skrzynkę z przyborami. - Z tym się nie rozstanę. - Nasunęła na twarz osłonę. Marshall zrobił to samo, po czym pociągnął w dół dźwignię. Drzwi otwo-yły się i do przyczepy wdarł się podmuch powietrza. - Podciśnienie - zauważyła Julie głosem tłumionym przez osłonę na varz. - Co takiego? - spytał Williams, krzywiąc się w zbyt ciasnej masce. - Ciśnienie wewnątrz budynku jest niższe od ciśnienia powietrza na :wnątrz - wyjaśniła Julie. - Gdyby nastąpił jakiś wyciek, podciśnienie unie-lożliwi mikroorganizmom wydostanie się z budynku. - No, od razu poczułem się pewniej. - Marshall gestem ręki nakazał im puścić przyczepę. Wyszli gęsiego na rampę załadowczą. Respiratory nie przepuszczały doru oleju z kałuż w popękanym betonie. Skierowali kroki ku drzwiom, za tórymi znajdował się pokój z lodówką, jakby projektanci ośrodka chcieli, y nowo przybyli poczuli się tu swojsko. Julie przypomniała sobie małąkuch-ię w jej mieszkaniu w kampusie uniwersyteckim. Drzwi zamknęły się automatycznie. Usłyszeli szum natrysku myjącego rzyczepę i ślady ich nóg silnym środkiem odkażającym. Otworzyły się na-;ępne drzwi, prowadzące do kompleksu pomieszczeń. - Kwarantanna rozpoczęta - poinformował ich metaliczny głos docho-zący z wszechobecnego interkomu. Williams zerwał maskę z głośnym trzaskiem. - Dziękuję. Wszyscy zdjęli kombinezony i rzucili je na podłogę. Tylko Wynett nie :iągnął stroju ochronnego. Julie wyszła na korytarz w kształcie litery L, białych sterylnych ścianach, skąpany w świetle jarzeniówek. Gdzieś w od-ali rozlegał się dzwonek telefonu. Julie ruszyła przed siebie w głąb dłuż-zej odnogi, a inni podążyli za nią. Nagie ściany, wiszący w powietrzu zapach środków odkażających i po-amykane drzwi z przegródkami na karty pacjentów upodabniały budynek o kliniki. Marshall miał wrażenie, że czuje znajomą woń alkoholu, wiedząc tym, iż powietrze jest sterylnie czyste; wszystko było poddane ścisłej kon-oli, nawet wilgotność i ciśnienie powietrza. Nie podobało mu się tu. Czuł ię jak w szpitalu. Nie znosił szpitali. Julie otworzyła drzwi, weszła do środka i włączyła światło. Postawiła krzynkę z przyborami na stole do badań, po czym otworzyła jedną z wielu nąjdujących się w pomieszczeniu szafek i obejrzała obfite zapasy. Kiedy wróciła na korytarz, Williams właśnie wychodził z sąsiedniego omieszczenia. - Tam stoi fotel dentystyczny - powiedział. 169 - Założę się, że to cholerny skaner CAT - stwierdził Youngblood, za mykając drzwi innego pokoju. - Rezonator magnetyczny - uściśliła Julie, po czym wskazała rzędy drzw ciągnących się w głębi korytarza. - Pozostałe pomieszczenia to laboratori; biochemiczne, jest też pracownia rentgenowska. - A gdzie personel? - spytał Marshall. - Oprócz nas nie ma tu żywej duszy - powiedziała. Ten ośrodek jes całkowicie odizolowany. Nie ma potrzeby, by ktokolwiek z zewnątrz naraża się na niebezpieczeństwo, nawet w kombinezonie ochronnym. Wszystki badania można przeprowadzić na odległość. Jest tu piętnaście prywatnycl kwater, kuchnia, salon, jadalnia, pralnia, siłownia... Z oddafi znów dobiegł dzwonek telefonu. Marshali skinął głową na Wił liamsa. - Sprawdź to. Williams szybkim krokiem ruszył w głąb korytarza. Pozostali kontynuowali obchód. - Jak długo mamy tu siedzieć? - spytał Marshall, zwracając się do Julie - Co najmniej dwadzieścia cztery dni - powiedziała. - Co takiego? - Może nawet dłużej. Tyle wynosi okres inkubacji większości wirusów Niestety, Święty Wit jest zupełnie nieznany. Niektóre badania mogąpotrwai wiele miesięcy. - Czyli dotąd, aż wyciągniemy kopyta - rzucił Marshall. - Joe, nie zapominaj, z czym mamy do czynienia. - Zaczynasz gadać jak reszta tych nadętych bubków z dowództwa. Pew nie dla ciebie najważniejsze jest, by ten twój twór nie wydostał się stąd nawet gdyby miało to oznaczać, że zostaniemy tu pogrzebani żywcem. Julie zaczerwieniła się ze złości. To nie tak! - Zanim zaczniecie się kłócić - powiedział Wynett, zdejmując mask< ochronną i przeczesując palcami potargane siwe włosy - to może pokażcu mi najpierw, gdzie jest prysznic. Chcę się umyć i przespać. - Joe, to do ciebie! - krzyknął Williams z głębi korytarza. - Genera Medlock. Chyba nie jest w dobrym humorze. Marshall wymierzył palec w Wynetta. - Od tej chwili jesteś moim więźniem. Wkrótce będziemy się znali jat łyse konie. Bez mojej zgody nie wolno ci jeść, spać ani srać. Zrozumiano? Wynett wybuchnął w odpowiedzi gardłowym śmiechem. - Sprawdź, czy uda się uruchomić choć część tego sprzętu. Chcę jesz cze dzisiaj rozpocząć badania krwi - powiedział Marshall do Julie. - Joe - wrzasnął Williams - odbierz ten cholerny telefon! 170 Marshall popędził w głąb korytarza. Podczas gdy inni udali się na poszukiwania swoich kwater, Julie weszła ostatniego pomieszczenia na korytarzu - jej ulubionego laboratorium. :ój pełen był różnych przyrządów nakrytych plastikowymi płachtami, iczyła światło; kiedy jarzeniówki rozbłysły, uśmiechnęła się z zadowole-m. Zdjęła osłonę z minikomputera Sun, włączyła go i przysunęła do niego esło. Mimo że w pomieszczeniu panowała temperatura dwudziestu trzech jni Celsjusza, Julie czuła przenikliwe zimno. Zatęskniła za kubkiem kawy imietanką. Może powinna namówić Marshalla, by zaparzył jej małączar-iv zamian za połączenie ze swoją promotorką z Uniwersytetu Stanforda. ączyła opcję emulacji terminalu i załogowała się do głównego komputera Z przyzwyczajenia wysłała krótką wiadomość do swojej promotorki, rtor Nancy Shaw: JESTEŚ TAM? Ku jej zaskoczeniu odpowiedź nadeszła niemal natychmiast: SŁYSZA-M, ŻE WRÓCIŁAŚ. CO SŁYCHAĆ? Julie spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi. Napisała: WIDZĘ, ŻE ACUJESZ DO PÓŹNA. OSTATNIMI CZASY MAŁO SYPIAM. GENERAŁ MEDLOCK UPRZE-IŁ MNIE O WASZYM POWROCIE, WIEDZIAŁAM, ŻE BĘDZIESZ CIAŁA SPRAWDZIĆ POCZTĘ. CZEGOŚ CI POTRZEBA? BYĆ MOŻE, NA RAZIE MUSZĘ SIĘ TU ZADOMOWIĆ. DZIEJE Ę COŚ CIEKAWEGO? WYSŁAŁAM CI PARĘ E-MAILI. NIC WAŻNEGO. DZIĘKI. JUTRO JE PRZEJRZĘ. BĘDĘ TU JESZCZE PRZEZ JAKIŚ CZAS, GDYBYŚ CHCIAŁA GADAĆ. DZIĘKI. MAM CI WIELE DO POWIEDZENIA, ALE NIE W TEJ WILI. JUTRO. NA RAZIE... Julie wyszła z systemu uniwersyteckiego i spróbowała dostać się do wnętrznej sieci Detrick. HASŁO? Wpisała KWIECIEŃ, chcąc załogować się do głównego komputera woj-)wego, i zażądała dostępu do programów laboratoryjnych. TAJNE. ODMOWA DOSTĘPU. - Och, wy dranie! - Ktoś przewidział, że będzie chciała rzucić okiem na pliki, i nie zamierzał jej na to pozwolić. Jej palce odtańczyły na klawiaturze doskonale przećwiczony taniec, roz-idąjąc plik identyfikacji użytkownika na kod programu. Zabezpieczenia sowane przez wojsko były stosunkowo solidne, ale nie na tyle, by Julie 171 nie mogła zmienić kodu w taki sposób, by program zaakceptował wpisy\ ne przez nią hasło. Nie widziała jeszcze komputera, którego nie potrafiła pokonać, dostać się na najgłębszy poziom systemu operacyjnego. Sieć w I trick nie była wyjątkiem od tej reguły; Julie wiedziała, że jeśli uda jej dostać do serwera systemu, będzie w stanie zdobyć wiedzę dostępną v łącznie najwyższemu rangą oficerowi ośrodka. Skompilowała kod maszynowy i ponowiła prośbę. TAJNE. WPISZ KOD UŻYTKOWNIKA. Napisała Z JCM01. HASŁO? Znów wpisała KWIECIEŃ. Komputer błyskawicznie sprawdził jej autoryzację, nie dopatrzył się ż; nych uchybień, po czym posłusznie włączył listę opcji. Julie zaznaczyła pierwszy punkt: LABORATORIUM BIOLOGICZNE W FORT DETRIC Komputer posłusznie pokazał jej plan pierdla, od systemu alarmowe aż po najdrobniejszy szczegół. I „Lucy", wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, niedaleko Charlestonu Pierwszemu oficerowi „Lucy" Francisco Amorosiemu nie spodobał sposób, w jaki Carlucci wezwał go na mostek. Krótkie, wydane oschr tonem polecenie nie wróżyło nic dobrego. O co chodzi? Akcja ratownic przeprowadzona pod jego kierownictwem, zakończyła się sukcesem; oc mi duszy widział już pochwałę od firmy i swoje zdjęcie w piśmie dla p cowników. Może dostanie nawet premię. W pełni na to zasłużył. A mimc był zaniepokojony. Carlucci nie miał w zwyczaju traktować swoich lu jak kapral, zwłaszcza w takiej sytuacji, gdy uratowali życie rozbitkom. I winien cieszyć się razem ze swoją załogą. Co go, do diabła, ugryzło? Amorosi wszedł do sterówki. Światła były zgaszone, ciemności r praszała tylko słaba poświata bijąca od kolorowych przyrządów stat Kiedy pierwszy oficer wyciągnął rękę do włącznika, poczuł na karku < tyk czegoś zimnego i twardego, wykonanego ze stali. Zaskoczony podni ręce. Bez trudu wyobraził sobie stojącego za nim człowieka z palcem spuście pistoletu. Co tu się dzieje? Napady na statki, częste na afryki skich wodach przybrzeżnych, rzadko zdarzały się na pełnym morzu. W dział, że wszelki opór jest bezużyteczny. Nie miał zamiaru oddać życia cudzy ładunek. - Pierwszy oficer Francesco Amorosi? - spytał głęboki, dźwięczny gł dochodzący zza jego pleców. 172 Amorosi patrzył prosto przed siebie. Oswoiwszy oczy z ciemnością, za-iżył, że ktoś stoi między dwoma pulpitami obsługującymi radar statku, to kapitan Carlucci; biedak nie wyglądał najlepiej. Teraz Amorosi zro-liał, czemu kapitan wezwał go takim oschłym tonem. Chciał go w ten sób ostrzec. Stał teraz ze spuszczoną głową, bezradny, głęboko zawsty-ny tym, co go spotkało. Ręce Amorosiego zaczęły drżeć. - Nazywasz się Amorosi? - syknął głęboki głos tuż nad uchem młode-sficera. - Pytam po raz ostami. Amorosi wciągnął powietrze do ust i zacisnął powieki, spodziewając się gorszego. Skinął głową. - To dobrze - powiedział Gorgona. Amorosi skrzywił się, gdy zimny metal wbił mu się w kark, popychając do przodu. Zrobił kilka kroków przed siebie, bezwiednie poruszając no-ni. Stąpając po leżących na podłodze łuskach, miał wrażenie, że idzie po nieniach. Gorgona kazał swoim jeńcom wyjść na pokład. Było zimno i wietrznie, zapadły nieprzeniknione ciemności. Nadciągał jrm. Amorosi, który szedł pierwszy, zauważył kilka osób skulonych pod tą. W powietrzu wisiał dziwny odór, który przywodził na myśl trociny. iś pierwotny instynkt podpowiedział młodemu oficerowi, że to woń śmier-Do jego uszu dobiegł kobiecy głos, gardłowy jęk, przeplatany ciężkimi stchnieniami, niczym w ekstazie. Jak powiązać ten dźwięk z tym, co wiał tu i co czuł? Z cienia wyłoniła się ludzka sylwetka. Mimo panującego półmroku mło-oficer rozpoznał w niej kobietę wyłowioną z morza. Obnażona do pasa cierała zakrwawione palce w swoje bujne piersi. - Jest twój - powiedział do niej Gorgona. Tarra uśmiechnęła się i ścisnęła drżącą rękę Amorosiego. Dłoń kobiety ia mokra, ciepła, miękka; jej dotyk działał kojąco. Oficer zaczął oddychać lniej, głębiej; nie chciał, by wyczuła, że serce ściska mu paniczny strach. Zaprowadziła go w ciemności skrywające koniec pokładu. Rozległ się głos namiętnego pocałunku, a potem powietrze przeszył rozdzierający )wyt. Carlucci zaklął po włosku i rzucił się na pomoc chłopcu, ale Gorgo-wyciągnął swoją wielką dłoń, zagradzając mu drogę. - Dlaczego robicie to moim ludziom? - spytał kapitan błagalnym to-n. Gorgona położył palec na wargach i obydwaj wsłuchali się w jęki mło-go marynarza, które po chwili stały się stłumione, jakby w jego usta we-bnięto knebel. A potem zapadła cisza, o wiele bardziej niepokojąca niż zelkie krzyki. Carlucci zadrżał, gdy Gorgona położył silną rękę na jego ramieniu i po-tgnął go za sobą. W kącie, za rządkiem milczących postaci, opartych 173 I plecami o burtę, siedziała Tarra, uwodzicielsko pocierająca dłońmi nagąp Amorosiego. Gorgona kazał jej odejść, po czym wcisnął Carlucciemu raki latarkę. - Zobacz, co zrobiła - powiedział, wskazując rząd nieruchomych wetek. Carlucci zadygotał. Wiedział, że gdyby nie wykonał poleceń tej be leżałby tu razem z członkami swojej załogi. Przeklinając swoje tchórzost ukląkł przy nich i włączył latarkę drżącymi palcami. Rozpoznał stewa radiooperatora, lekarza i głównego inżyniera. Oczywiście wszyscy byli n twi. Carlucci podszedł na czworakach do piątego z zabitych członków z gi. W pierwszej chwili nie poznał go. Zakrwawione policzki Amorosi były nabrzmiałe jak u karmionego siłą człowieka. Coś wystawało mu z - Mój Boże... Amorosi patrzył na kapitana martwymi oczami z rezygnacją, jakby p strzegając go, żeby nie stawiał oporu, bo i jego może spotkać taki sam Carlucci pochylił głowę, owładnięty głębokim wstydem. Wybacz mi, sj że pozwoliłem ci zginąć z ręki tych barbarzyńców. - Będziesz mi posłuszny - powiedział Gorgona. Jeśli mi się sprz wisz, dołączysz do swoich ludzi. Carlucci chwiejnie podniósł się na nogi, z trudem opanowując mdłe - Po co... mordujecie... i do tego torturujecie? Tarra przechyliła głowę na bok. - Torturujemy? On przeżył ze mną coś, za co wszyscy mężczyźni sk ni byliby oddać życie. Carlucci skierował na nią pełne wściekłości oczy i powiedział gło ochrypłym ze strachu: - Na litość boską, wcisnęłaś mu do ust jego własne jądra! Tarra oblizała wargi. - Powiedziałby ci, jak dobrze mu było... gdyby mógł mówić. - ' buchnęła złym śmiechem. Carlucci zaczął wymiotować. Na wpół przetrawiona fasolka wylądo ła mu na koszuli. Upadł na kolana i opróżnił resztę zawartości żołądki gumową matę. Uprzytomnił sobie, że się zsikał. Duża dłoń spoczęła na jego ramieniu. - Tarra w dość szczególny sposób traktuje mężczyzn - powiedział ( gona dziwnie przepraszającym tonem. - Kiedy miała osiem lat, czterej n czyźni zgwałcili ją i porzucili na pustyni. Incydent ten tylko rozbudził w żądze - niewiele kobiet ma na tym punkcie aż taką obsesję - które zaspo! w taki właśnie perwersyjny sposób, jednocześnie dając upust swojej po dzie dla mężczyzn. Nigdy więcej nie pozwoli, by któryś z nich ją wyko stał. Niech pan nie okazuje w jej obecności miłości do tego statku, bc 174 ezłości; jest bardzo zazdrosna. Na razie pozostanie pan kapitanem „Lucy". fie odbiorę panu tej funkcji. Potrzebny jest mi człowiek wystarczająco wy-walifikowany, by prowadzić tankowiec. Będzie pan utrzymywał normalny ontakt radiowy z armatorem i zgodnie z planem skieruje się do Yorktown. liech pan robi, co mówię, a opłaci się panu nasza znajomość. W razie naj-miejszego sprzeciwu pozwolę Tarze, by zabiła pana w wybrany przez sie-ie sposób. Umowa stoi? Carlucciego ogarnęło poczucie całkowitej bezradności; jeszcze nigdy / życiu nie zaznał tak obezwładniającego strachu. - Ale zabiliście moich oficerów... mojego pierwszego oficera... - Tarra będzie pańskim pierwszym oficerem, a ja załatwię nową załogę, ^hcę, żeby za dwadzieścia minut wyłączył pan maszyny i czekał na dalsze olecenia. Czy zrobi pan to dla mnie, kapitanie? Carlucci kiwnął głową, dygocząc na całym ciele. - To dobrze. Kapitanie Sergio Carlucci, oddaję panu mostek. Godzinę po wejściu Gorgony i Tarry na pokład tylko kapitan Carlucci siedział, że „Lucy" została uprowadzona. Jeśli nawet pozostałych szesnastu złonków załogi coś podejrzewało, żaden się z tym nie zdradził; nikt nie adzwonił do kapitana, by go o cokolwiek spytać. Na polecenie Gorgony Carlucci wyłączył silniki i opuścił bom ładunko-vy. Naturalnie wzbudziło to podejrzenia oficera pokładowego, ale kapitan :był go półsłówkami. Pozostawało tylko czekać. Do tankowca podpłynął nętnastometrowej długości tramp parowy, z którego zabrano trzy palety vielkości ciężarówek. Po siedemnastu minutach „Lucy" wróciła na swój lotychczasowy kurs, wioząc na pokładzie piętnastu żołnierzy Gorgony i ich liezwykle cenny ładunek. Rozdział 30 Kwarantanna Marshall wśliznął się do ciasnej klitki sąsiadującej z salą rekreacyjną i usiadł przy biurku, na którym stała lampka i telefon. Drzwi zamknęły >ię z głośnym trzaskiem; major poczuł w uszach pyknięcie towarzyszące zmia-lie ciśnienia. Pokój był dźwiękoszczelną komorą bezechową. Podniósł słuchawkę i powiedział szorstkim tonem: - Co jest grane, do cholery? ¦ ::. 175 ¦¦fll W odpowiedzi usłyszał cichy trzask, jakby połączenie zostało przerw; ne. Po chwili jednak rozległ się zimny głos generała: - Na początek ustalmy jedno: nie pozwolę, żebyś zwracał się do mn jak do jednego z twoich zasranych podwładnych. Marshall wyobraził sobie sępią twarz Medlocka, ten jego dziób, gotó jednym ruchem rozpłatać mu głowę. Westchnął ciężko. - Panie generale, mam za sobą ciężki tydzień. Sytuacji nie popraw fakt, że jesteśmy tu zamknięci z psychopatą. Proszę wysłać mnie i Williar sa z powrotem do Fort Bragg. - Nie mogę tego zrobić, majorze - powiedział Medlock nieco łago niejszym tonem. - Zostaniecie w kwarantannie jeszcze co najmniej trzy t godnie. Przykro mi, że znaleźliście się w takiej sytuacji, ale w tych okolic nościach nie mamy dokąd przenieść Wynetta. Poza tym musimy j przesłuchać. - Wbrew temu, co mówił, w jego głosie nie było nawet ślai skruchy. - Panie generale, a Gorgona? Jak już panu tłumaczyłem, musimy prz jąć założenie, że planuje atak na terytorium Stanów Zjednoczonych pr użyciu co najmniej pięciu zbiorników wypełnionych wirusem... - Spokojnie, Joe. Zajmujemy się tym. - Zajmujecie? Czym się zajmujecie? Kto się tym zajmuje? - Zbieramy grupę komandosów ze wszystkich oddziałów specjalny i przewozimy ich do naszej bazy w Oceana. - Panie generale, proszę pozwolić mi zmobilizować Deltę. - Czy nie powiedziałem wyraźnie, że musicie przejść kwarantannę? - Chcę, by powierzył pan dowództwo Szóstej Drużyny majorowi W renowi. Wie, co i jak. Mogę przekazać mu dane... - Nie ma mowy. Zajmujemy się tą sprawą. Marshall z trudem powściągnął gniew. - Panie generale, proszę nas jeszcze nie skreślać. Jak dotąd, nawet zostaliśmy zbadani. Jestem winien pułkownikowi Martinellemu... - Zrobisz, co ci każę. Dziękuj Bogu, że żyjesz, do licha. Na razie na jesteś członkiem Alfy. Jeśli chcesz mi pomóc, nakłoń Wynetta, by zaczął n wić. Potrzebuję wszystkich informacji, jakie uda ci się z niego wyciągnąć. - Generale... Usłyszał trzask. Po chwili rozległ się inny głos: - Majorze, mówi komandor Frank Haake z Departamentu Stanu. Cl zadać panu kilka pytań na temat operacji Zabezpieczenie. Proszę zaczel pięć sekund, muszę sprawdzić, czy ta maszyna wszystko nagrywa. Marshall osunął się na oparcie krzesła. Cisza zalegająca dźwiękoszcz ną komorę działała na niego przygnębiająco. Chyba jeszcze nigdy nie c się tak bezsilny. 176 wy iętnastu żohiierzy Gorgony, z twarzami umazanymi na czarno, szybko i sprawnie przeczesało „Lucy", pozostawiając za sobą trupy załogi. Czterej :mnicy odłączyli się od głównej grupy i zeszli głęboko do wnętrza tan-vca. Z obrzynami w rękach sprawdzili maszynownię i dolną pompownię, rżeli za wszystkie rury i przewody, za którymi mogli się schować ludzie. ;li taką broń i amunicję, by w razie konieczności jej użycia nie uszkodzić urządzeń i grodzi. Załoga „Lucy" nie miała najmniejszych szans. Dinelli, główny inżynier ku, zareagował instynktownie na widok wpadającego do kotłowni szwa-nu śmierci. Chwycił jedyną broń, jaką znalazł - ważący pięć kilo stalowy :z. Rozległ się ogłuszający huk i pocisk urwał Dinellemu rękę w łokciu; gi zdmuchnął z jego twarzy wyraz przerażenia... razem z całą twarzą. Jeden z pomocników głównego inżyniera, młody Filipińczyk, złapał mi-fon interkomu, połączył się z mostkiem i krzyknął łamanym angielskim: - Kapitanie, tu być broń... intruzi w kotłowni... - Rozległ się huk wy-ału i chłopak zwalił się na podłogę. Trzej pozostali członkowie załogi, z podniesionymi rękami, patrzyli bez-lie w wyloty luf skierowanych w ich stronę. Z ich przerażonych, bladych rzy wyzierało błaganie o litość. Padły strzały. Marynarze runęli na pod- f Po wykonaniu zadania najemnicy Gorgony wyszli ze skąpanej we krwi izynowni. Zwycięstwo przyszło łatwo, o wiele łatwiej, niż przewidywano, co świad- to o tym, jak skrupulatnie Gorgona przygotował tę operację. Żaden z człon- i załogi „Lucy" nie stawił większego oporu. Tankowiec to nie okręt wo- ly i na pokładzie nie było broni. Kilka minut po wejściu najemników na pokład żył już tylko jeden czło- załogi Carlucciego, młody marynarz Palombini. Napastnicy trzymali go ścisłą strażą na górnym pokładzie. Gorgona zbliżył się do niego, jak sze mając u swego boku Tarrę; obok szedł ze spuszczoną głową kapitan lucci. Gorgona stanął nad marynarzem, który w czasie krótkiej walki o statek :ił cztery palce prawej dłoni. Chłopak ściskał zakrwawioną rękę między mi, jego policzki były mokre od łez. Gorgona dokładnie mu się przyjrzał, lżąc przenikliwymi ciemnymi oczami po jego przerażonej twarzy. Zwrócił się do jeńca po angielsku: - To przykre, że odniosłeś tak dotkliwe rany. Powiedz mi, jak bardzo e nienawidzisz za to, co ci zrobiłem. Palombini nie zrozumiał ani słowa. Spojrzał pytająco na kapitana. CodAlfa 177 - To dobry człowiek, ma rodzinę - powiedział Carlucci. - Obsług pompy ładunkowe, bardzo by się nam przydał. Gorgona energicznie pokręcił głową. - Nie dlatego pozwoliłem mu żyć aż do tej pory. Chciałem coś p pokazać. Gorgona dał sygnał Tarze skinieniem głowy. Kobieta przyłożyła lufę do twarzy młodego marynarza i oddała pojedynczy strzał. Palombini w) z siebie zwierzęcy skowyt i upadł na plecy. Krew tryskała mu z okaleczc ręki i rany w głowie. Tarra uklękła przy nim i czule pocałowała go w cz - Chciałem, żeby na własne oczy zobaczył pan śmierć ostatniego cz] ka pańskiej załogi. Carlucci, z pobladłą twarzą, zwalił się na kolana i wybuchnął płacz zaciskając pięści w bezsilnej rozpaczy. Był załamany. Pytał Boga, co pc nien był zrobić? Rozdział 31 Kwarantanna godzina 22.55 Julie nie usłyszała, kiedy wśliznął się do pokoju. Nie miała pojęcia, długo stał tam, patrząc na nią, zanim delikatnie położył silne dłonie n ramionach i zaczął masować jej kark kolistymi, zmysłowymi ruchami k ków. Było to bardzo przyjemne, ale Julie czuła się nieswojo, mając gc blisko siebie. Gdy zesztywniała, ukucnął przed nią. - Nie jest ci dobrze? - zapytał Youngblood, biorąc ją za ręce. - Poz że spróbuję czegoś innego. Nachylił się ku niej i pocałował ją w usta. Julie otworzyła szeroko c Odsunęła się z krzesłem do tyłu, wpadając na stolik z komputerem. - Przepraszam - powiedział Youngblood. Żadna kobieta nie zaii gowała mnie tak bardzo jak ty. Jesteś piękna... i mądra, bardzo mądra. Julie odebrało mowę. Jak zapewne wszystkie kobiety, z którymi mii czynienia, uważała go za przystojnego, atrakcyjnego, ale nie mogła jei wyobrazić siebie w jego objęciach. Takie bliskie związki zawsze przes dzały jej w pracy; poza tym nie pora teraz i nie miejsce na romanse. I razem szukała racjonalnego wytłumaczenia, choć tak naprawdę nie wie< ła, jak zareagować na awanse Youngblooda czy kogokolwiek innego, była przygotowana do przeżywania uczuć, nikt jej tego nie nauczył. N 178 domu rodzinnym nie mogła podpatrzyć, jak to się robi, ponieważ jej oj-:c skrzętnie ukrywał przed nią wszelkie emocje. - Julie - powiedział Youngblood łagodnym tonem - chodzi mi o to, że :dy stąd wyjdziemy, chciałbym zabrać cię na kolację, do teatru... gdzie tyl-zechcesz. Sama zdecydujesz. Ale jeśli jesteś z kimś innym... albo po pro-i nie chcesz... - Urwał w pół zdania i uśmiechnął się do niej ze smutkiem. - Coś się stało? - od strony drzwi dobiegł tubalny głos Marshalla. -jawił się jakiś kłopot, który musicie rozwiązać we dwoje? Julie i Youngblood odwrócili się pospiesznie. Coś było nie w porząd-- czoło majora przecinały głębokie bruzdy. Julie przez chwilę miała ci-ą nadzieję, że to oznaka zazdrości. - Zwołuję zebranie w salonie - powiedział Marshall. Kiedy żadne z nich ; drgnęło, dodał: - W tej chwili. Youngblood podniósł się sztywno na nogi. - Jezu, Joe, nie można by z tym zaczekać do rana? To był długi dzień, izyscy jesteśmy wykończeni. Może kiedy się wreszcie wyśpimy... - Daruj sobie - powiedział Marshall głosem zimnym jak lód. - Tak jest - rzucił Youngblood. Julie uśmiechnęła się. Tak, chyba był zazdrosny. Ciekawe. - A co się tyczy ciebie - powiedział Marshall, kierując na nią ostre spoj-jnie, najsurowsze z tych, jakie miał w swoim repertuarze - chcę, żebyś brała od wszystkich próbki krwi i znalazła jakiś sposób na ich przebada-i. Wyślij je swoim znajomym, jeśli to będzie konieczne. Zrób, co uznasz stosowne, ale rano chcę wiedzieć, czy jesteśmy chorzy. - A więc od tej pory mam być twoją pielęgniarką. Ale Marshall nie usłyszał tej zjadliwej riposty; jego ciężkie kroki zadud-y na korytarzu. Marshall kazał wszystkim usiąść w saloniku ośrodka, przytulnym poko-z miękkimi sofami, wyściełanymi fotelami i dwoma okrągłymi stołami, jalnie nadającymi się do gry w karty. Julie zajęła jeden ze stolików i rozmyła na nim zestaw strzykawek i fiolek na próbki krwi. - O Jezu! -jęknął Youngblood na widok igieł. - Mam nadzieję, że już kiedyś robiłaś. - Tylko raz. Uśmiechnęła się, wkładając igłę do pierwszej strzykaw-- Uczyłam się na chomiku. Niestety zaraz potem zdechł. - Muszę coś przekąsić, żeby zwiększyć poziom żelaza we krwi. - Young-jod podszedł do lodówki za kontuarem i otworzył ją. - Nooo, to rozu-em. Może ktoś ma ochotę na zimne piwo? Jest też wino, czerwone i bia-.. no i dietetyczna koła. 179 - Chętnie napiję się czerwonego wina - powiedziała Julie. - Proszę bardzo. - Youngblood wyjął z lodówki butelkę wina zinfandel Wynett usiadł w głębokim fotelu i zapytał: - Dałoby się załatwić szkocką z wodą? Youngblood otworzył dolną szafkę i przebiegł wzrokiem po ustawionyc w dwóch rzędach butelkach z alkoholem. - Pomyśleli o wszystkim. - Schowaj to - powiedział Marshall. - Nie będzie tu picia alkoholu. Youngblood zmarszczył brwi; miał straszną ochotę na piwo. Willian uśmiechnął się. Czuł, że awantura wisi w powietrzu. - Majorze - powiedział Wynett - chyba już skończył pan służbę? Je pora wojny i pora relaksu. Moim zdaniem właśnie nadszedł czas, by zaczs ulegać swoim słabościom. Williams zachichotał; wiedział, że Marshall podjął już ostateczną dec; zję i nie pozwoli, by ktokolwiek wziął do ust choćby kroplę alkoholu. Mu im wystarczyć cola. - Wojsko zbytnio się stara, żeby było nam wygodnie w tym więzieniu... powiedział Marshall. - Zapomnijcie o alkoholu. Musimy być czujni. - Czujni? - prychnął Youngblood. - Siedź cicho - uciął Marshall. Julie podniosła strzykawkę. - Słuchajcie, załatwmy to szybko, żebym mogła wreszcie położyć s spać. Kto pierwszy? Kiedy nikt nie zgłosił się na ochotnika, skinieniem palca przywoh Youngblooda. Z miną twardziela usiadł przy stoliku i podwinął rękaw. - No to kłuj, mała. - Zaciśnij dłoń - poleciła mu Julie. Youngblood napiął imponujący 1 ceps. Julie obwiązała mu rękę gumową opaską uciskową i poszukała odp wiedniej żyły. Dwie minuty później miała już trzy fiolki wypełnione je krwią, które oznakowała i wstawiła do skrzynki. - Kto następny? Ponieważ znów nikt nie zgłosił się na ochotnika, Marshall wskazał W liamsa. Sierżant nawet nie drgnął. Julie podeszła do niego ze strzykaw i opaską uciskową. - Co powiedział Medlock? - zapytał Youngblood, zaciskając i rozw rając pięść. Marshall oparł się o stół i skrzyżował ramiona na piersi. - Generał Medlock nie wypuści nas stąd, dopóki nie nabierze pewno; że jesteśmy zdrowi. A to może potrwać ładnych kilka tygodni. W tym cza zamierza dopaść Gorgone, chociaż nie chce zdradzić, jak i kiedy. Ale G gona jest mój. Musimy przekonać Medlocka, że nic nam nie jest. Im we 180 ej załatwimy sobie świadectwo zdrowia, tym szybciej się stąd wydosta-my. Williams i Youngblood pokiwali głowami. - Niech pan daruje sobie ten pokaz brawury, majorze - zadrwił Wy-t. - Pańska wojna dobiegła końca. A ja chciałbym wrócić do mojej kwa-y, najchętniej z butelczyną Seagram's i workiem lodu. Napić się i dobrze spać. Marshall wyciągnął krzesło spod stołu i usiadł na nim okrakiem. - Jesteś naszym biletem do wolności. Muszę wiedzieć, co Gorgona za-2rza zrobić z twoimi zbiornikami. A ty wyśpiewasz wszystko. - Majorze, nie widzę sensu w pańskich histerycznych... Marshall rzucił się do przodu, przewracając krzesło. Złapał Wynetta za >zulę, urywając dwa guziki. - Słuchaj no, dupku - syknął, z trudem panując nad nerwami. - Mam za >ą ciężki tydzień tylko i wyłącznie przez ciebie. Nie rób więc sobie ze iejaj. - Nadal niczego pan nie rozumie, majorze? - A co mam rozumieć? - Że Gorgona jest mi winien dziesięć milionów dolarów. Marshall potrząsnął nim mocno. - Na litość boską, a co to ma do rzeczy? - Gorgona mnie okradł. Zamierzam uzyskać od niego zapłatę albo ode-ć swój towar. Nie chcę, by pan mi w tym przeszkodził. Marshall puścił Wynetta i wpił się w niego wzrokiem. - Tylko o to ci chodzi? O pieniądze? - Jestem realistą, majorze - powiedział Wynett - a nie idiotą kierują-n się niedefiniowalnymi pojęciami, takimi jak „honor", „Bóg" czy „pa->tyzm". Nie mam zamiaru wykreślić pana Gorgony z moich ksiąg. Nie zymam się w biznesie, jeśli będę oddawał za darmo to, co wytwarzam ikim trudem. - Nie zarobisz na tym nawet centa. - Nie zgadzam się z panem, majorze. Pańscy przełożeni zapewnią mi zystko, czego sobie zażyczę. Wyślą mnie do Gorgony pod eskortą woj->wą, jeśli uznam, że to leży w moim interesie. Na razie zastanawiam się 1 moim następnym posunięciem. - Pieprzyć twoje posunięcia. Będziesz wisiał. - Nie zostanę o nic oskarżony. Ani teraz, ani nigdy. Zważywszy na to, wiem i jak niewiele czasu zostało do przybycia Gorgony do waszego kra-pańscy przełożeni będą musieli działać bardzo szybko. Złożę zeznanie za eślonącenę: dwadzieścia milionów dolarów amerykańskich i gwarancja Jcarności. Warunki nie podlegają negocjacji. 181 Julie uklękła przy fotelu Wynetta z zestawem strzykawek. - Podwiń rękaw. Wynett nawet nie drgnął. Patrzył Marshallowi głęboko w oczy. Obydwa doskonale zdawali sobie sprawę, o jak wielką stawkę toczy się gra. Juli bezceremonialnie wzięła Wynetta za rękę i zawiązała mu na ramieniu gumo wą opaskę uciskową. Nie zareagował, kiedy wbiła mu igłę w żyłę; wydawa ło się, że nawet tego nie poczuł. Po trzech minutach Julie odłożyła strzykaw ki i wróciła do stolika z próbką krwi, uważnie obserwując Wynetta. Niemi natychmiast zaczął się pocić, jakby w klimatyzowanym pomieszczeniu m gle zrobiło się za gorąco. - Zdaje się, że pan jest następny, majorze - powiedział Wynett. - Cłu ciąż nie sądzę, by panna Julie mogła znaleźć w pańskich żyłach cokolwie prócz głupoty... Nagle zbladł. Ogarnęły go mdłości. Spojrzał podejrzliwie na Julie, dor; kając palcami małego wzgórka na przedramieniu. - Co mi pani zrobiła? - spytał plączącym się językiem. Marshall spojrzał na nią pytająco. - Podałam środek uspokajający - powiedziała. - Jeśli zależy panu i szczegółach, był to alkaloid - C17H21NO4. Wynett parsknął śmiechem. - Skopolamina. Moja droga Julie, jestem zawiedziony. Osobiście woli bym datura stramonium, środek o wiele skuteczniejszy i przyjemniejszy ( pacjenta, choć zetknąłem się z nim tylko w wiosce pewnego prymitywne brazylijskiego plemienia. Proszę mi wierzyć, wart jest wszelkich wyrzecze - Niestety znalazłam tylko skopolaminę. To skuteczny środek na rc wiązanie języka. - Będzie pani musiała się... lepiej... postarać... Oczy Wynetta stanęły w słup, szczęka opadła. Wyglądał na śmiertel chorego. Marshall spojrzał z niepokojem na Julie, która uspokoiła go chem ręki. - Możesz go teraz pytać o wszystko - powiedziała - dopóki nie str przytomności. - Jak długo to potrwa? - Niewykluczone, że dałam mu za dużą dawkę. Może zemdleć w każ chwili. Na pewno będzie się starał wprowadzić cię w błąd, a ty nie masz sprawdzić, czyjego odpowiedzi są prawdziwe. Marshall był gotów spróbować wszystkiego, ale nie robił sobie żadn) nadziei. Ukląkł przy fotelu Wynetta. - No dobra. Gadaj. - Ten pani wynalazek jest całkiem niezły, panno Julie, choć osobiś wolę szkocką. - Wynett zmarszczył brwi. - Drań ukradł mój towar... 182 /illiams przysunął się do Marshalla. Ciągle powraca do tej umowy z Gorgoną szepnął. - Pociągnij go za larshall wbił wzrok w twarz Wynetta. Co zamierza zrobić z twoim towarem? Drań... ukradł mój towar... Tak, tak. Czy twój towar wart jest ceny, jakiej zażądałeś? /ynett nagle otworzył oczy. Wyglądał na całkowicie trzeźwego. Och, tak. To towar pierwszej jakości. Ile tego było? /ynett wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pięć. Pięć? Pięć zbiorników? Tak. Dwadzieścia pięć litrów. Dwadzieścia pięć litrów Świętego Wita? Tak. Jak zamierza je rozprzestrzenić? /ynett zamknął oczy. Wyglądał, jakby coś go zaniepokoiło. Jest kilka sposobów... rakiety... Rakiety? Typu Scud? /ynett przecząco potrząsnął głową. Nie, nawet zmodernizowana wyrzutnia rakiet ziemia - ziemia Scud-B idaje się do przenoszenia głowic z bronią biologiczną... No to czym się posłuży? Sterowane komputerowo głowice Procyon... Jezu! Skąd je wytrzasnął? /ynett uśmiechnął się. Kupił ode mnie. ilie spojrzała pytająco na Marshalla i powiedziała bezgłośnie: Co to jest Procyon? Okiełzna tego stwora - powiedział Wynett. - Operacja... Uprząż... Opowiedz mi o operacji Uprząż. Dystrybucja... prawo podaży i popytu... uzależnienie... jesteście od azależnieni i on o tym wie. Uzależnieni? - Marshall spojrzał pytająco na Julie. Wzruszyła ramio-, - To znaczy, że wirus działa uzależniaj ąco? ilie pokręciła głową i Marshall uświadomił sobie, jak głupie zadał pytanie. Wpuścicie go, bo jesteście uzależnieni... - wymamrotał Wynett. Bredzisz. Koń trojański... powitacie go wraz z tym, co ukryte jest w środku... dy będzie mógł uderzyć... rakiety to tylko rezerwa taktyczna. - Wynett 183 zaczął kiwać głową na boki, język coraz bardziej mu się plątał. - Słód ropa... słodka ropa... słodka ropa... - Słodka ropa? Chodzi ci o ropę naftową? - Nikt go nie powstrzyma... wpuścicie go z otwartymi ramionami jesteście uzależnieni... potrzebujecie tego... - Wynett... - Nikt go nie powstrzyma... jesteście uzależnieni... potrzebujecie te co on wiezie... - Nie rozumiem. - Pływające miasto... pływająca bomba... nikt nie może go tknąi zbyt niebezpieczne... Marshall nie odrywał lodowatego wzroku od Wynetta. - Muszę wiedzieć, dokąd Gorgona zamierza zabrać wirusa. Wynett parsknął śmiechem. - Najpierw mi zapłać... - Nie. - .. .wielka dama... idź za nią na most przy fontannie... siedzi na bie... z diamentami... - Wynett roześmiał się wesoło. Marshall zwrócił się do Julie. - Co on bredzi? - Stara się zbić cię z tropu. - To widzę. - ... ciasta z dyyyyni... - Głowa opadła Wynettowi na pierś i znieru miała. Stracił przytomność. Marshall podniósł się sztywno na nogi. Ogarniało go zmęczenie. - Ciasta z dyni? Czy to tylko jakieś majaki? Nikt nie potrafił odpowiedzieć. Marshall zdawał sobie sprawę, że Wynetta już nic nie zrobi tego dnia; poza tym potrzebował czasu, by j analizować jego zeznania. - Co z analizą krwi? - spytał. - Kiedy będziesz coś wiedziała? - Wyniki powinny być rano. Marshall skinął głową. - Zanim się do tego zabiorę, musisz mi jeszcze coś dać - powied Julie. - Co takiego? Włożyła igłę do strzykawki. - Próbkę twojej krwi. Generał Medlock odsunął się z krzesłem od stołu konferencyjneg stanawiając się nad tym, co właśnie usłyszeli przez głośnik. Uśmiechn 184 •rawdę mówiąc, dawno nie było mu tak wesoło. Sesja przebiegła zadziwiano sprawnie, o wiele lepiej, niż się spodziewał. Jakość dźwięku wychwy-ywanego przez mikrofony rozmieszczone w najważniejszych miejscach (środka kwarantanny zaskoczyła nawet jego; czuł się tak, jakby osobiście iczestniczył w spotkaniu grupy, odbywającym się dwa piętra niżej. Pozosta-vienie Wynetta z Marshallem było znakomitym posunięciem. Generał wstał, ozruszał zdrętwiałe nogi i podszedł do sprzętu stojącego po drugiej stronie ali konferencyjnej. - Kopię tej taśmy prześlij do mojego gabinetu do analizy - powiedział tfedlock. - Tak jest. Generał odwrócił się do doktor Nancy Shaw, siedzącej ze zmarszczo-lym czołem przy swoim komputerze. - Bardzo dziękuję za to wszystko, co pani dla mnie robi - powiedział. - Niech pan nie wciska mi kitu, generale - odparła ze złym błyskiem \ oczach. - Nie jestem pańskim podwładnym ani nie zgłosiłam się tu na )chotnika. Zamierzam przy pierwszej okazji złożyć skargę w Departamen-;ie Stanu. Medlock machnął ręką. - Wiem, że zmieni pani zdanie, kiedy prezydent podziękuje pani za ponoć w zapobieżeniu tragedii. - Nie lubię szpiegować ludzi, zwłaszcza moich studentek. Dlaczego nie est pan wobec nich uczciwy? Po co tak nimi manipulować? - Bo nie mam czasu. Ludzie przyparci do muru najlepiej rozwiązują stojące przed nimi problemy. Marshall jest niezwykle zaradnym człowiekiem. Liczę, że zdobędzie informacje, których nie uzyskałaby cała grupa śledczych. Ma silną motywację do działania i zamierzam w pełni to wykorzystać. - To bzdury, generale. - Zważywszy na to, ile istnień ludzkich jest zagrożonych, zamierzam wykorzystać wszystkie dostępne możliwości tak, jak uznam to za stosowne. Dotyczy to także pani usług. Czy wyrażam się jasno, czy też mam uzyskać rozkaz od prezydenta? - Tak jest, generale. Jaśniej już się nie da. Krogulcza twarz Medlocka wykrzywiła się w uśmiechu. - To dobrze. Chcę, żeby za pomocą swojej bazy danych spróbowała pani rozszyfrować bełkot Wynetta. Może wszystkie te słowa jakoś się ze sobą wiążą. Proszę mi dać znać, gdyby coś pani znalazła. Nie czekając na jej reakcję, podszedł z powrotem do stołu konferencyjnego, przy którym członkowie jego sztabu analizowali każde słowo Wynetta, stawiając coraz to nowe hipotezy. 185 - No więc co to wszystko znaczy? Higgins? Major Samuel Higgins, oficer odpowiedzialny za logistyką, odchrząkną) i wstał. Najlepiej mu się myślało, kiedy chodził. - Ustaliliśmy, że mówiąc o „słodkiej ropie", Wynett miał na myśli lżejszy gatunek ropy naftowej, która zawiera niewielkie ilości siarki bądź nie zawiera jej w ogóle. - W jaki sposób zamierzają wykorzystać? Major Higgins uśmiechnął się. - Tak, jak powiedział Wynett: „Pływające miasto, pływająca bomba". Gorgona prawdopodobnie będzie chciał przemycić wirusa na pokładzie tankowca. - Wszyscy pokiwali głowami, przytakując. - A te cholerne procyony? Czy da sieje odpalić z pokładu tankowca? Doktor Theodore Gruber, konsultant naukowy, skinął głową. - Bez problemu. Nawet najmniejszy tankowiec ma wystarczająco szeroki pokład, by zmieściły się na nim wyrzutnia i furgonetka z urządzeniami elektronicznymi. - Gdybyśmy znali nazwę tego cholernego statku, Gorgona byłby nasz! -mruknął porucznik Hernandez. - Lucy! - krzyknęła doktor Shaw. - Tankowiec Gorgony nazywa się „Lucy". Oczy wszystkich zwróciły się na nią. - Skąd to pani przyszło do głowy? - spytał Medlock. - Chodzi o tę piosenkę - powiedziała, z trudem ukrywając podniecenie. - Wynett bawił się z nami, przytaczając tekst piosenki Beatlesów Lucy in the Sky With Diamonds. Odpowiedział na pytanie, ale tak, by nikt nic nic zrozumiał. Medlock spojrzał pytająco na zebranych. Większość z nich najwyraźniej traktowała z niedowierzaniem te rewelacje. - Nigdy ich nie słuchałem - powiedział generał, podchodząc do doktoi Shaw. - Wolę Nat King Cole'a. Spojrzał nad jej ramieniem na monitor Macintosha. Doktor Shaw najpierw wprowadziła do programu kluczowe słowa użyte przez Wynetta, pc czym kazała komputerowi szukać ich w głównej bazie danych. W jednym z okienek widniała tylna strona okładki płyty Beatlesów Sgt. Pepper s Lone-ly Hearts Club Band z tekstami piosenek. Generał natychmiast znalazł tu słowa użyte przez Wynetta podczas jego bajdurzen. Ostatnie okienko pokazywało rejestr tankowców; pod numerem siedemnastym umieszczona była „Lucy", pływająca pod banderą liberyjską. - Jest pani genialna, pani doktor - powiedział Medlock, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Cholernie genialna. Proszę wysłać pannie Martinelli list pocztą elektroniczną. Niech pani wyciągnie z niej jak najwięcej szczegółów z prze- 186 ichania Wynetta. Proszę sprawdzić, czy zostawiła na swoim komputerze cieś notatki. Zrobi pani to dla mnie? Strąciła jego dłoń. - A czy mam inne wyjście? Medlock pobłażliwie poklepał ją po ramieniu, po czym wrócił do stołu nferencyjnego. - Za godzinę chcę mieć o tym tankowcu wszystkie informacje, jakie a się wam zdobyć - powiedział do swoich podkomendnych. - Schematy nstrukcji kadłuba, maszynowni. - A co z propozycją Wynetta? - spytał porucznik Hernandez. - Jest pan łonny zapłacić podaną przez niego cenę? - Nie - odparł Medlock. - Każda propozycja jest do negocjacji. Chcę otkać się z tym sukinsynem twarzą w twarz. Doktor Shaw wpatrywała się w monitor z ramionami skrzyżowanymi na srsi. Szpiegowanie Julie było aż nadto łatwe. Mogła w każdej chwili doić się do jej włączonego komputera i otworzyć każdy z przechowywanych zez nią plików, a następnie pokazać generałowi Medlockowi. Takie szpie-wanie było jednak okropne. - Wybacz mi, kochanie powiedziała, patrząc w ekran. Rozdział 32 schodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych -oda, godzina 6.03 kapitan Sergio Carlucci przemykał ostrożnie wśród skrzyń i stalowych ^.pojemników, schowanych przez ludzi Gorgony w dolnej pompowni stat-. Przechowywany tu arsenał był tyleż bogaty, co niekonwencjonalny. Car-;ci przejechał palcami po widniejących na zamkniętej skrzyni wojskowych mbolach i numerach seryjnych, ciekaw, jaka też nowoczesna broń znajdu-się w środku. Jak groźna? I do czego posłuży? Co pewien czas zerkał na dwóch najemników, składających coś, co na ;rwszy rzut oka przypominało karabin maszynowy, tyle że było o wiele ększe. Pracowali szybko i z wprawą, zmieniając niepozorne kawałki me-u w potężną broń. Carlucci domyślał się, że kiedy skończą, zaniosą ją na rny pokład, tak jak to zrobili z resztą przywiezionych przez siebie niezwy-(fch machin do zabijania. Pozwalali mu przyglądać się ich pracy. Gorgona ciał, by Carlucci na własne oczy zobaczył, z jak doskonale uzbrojonym 187 przeciwnikiem ma do czynienia, co wybije mu z głowy wszelkie myśli o sti wianiu oporu. Poza tym Carlucci nadal był kapitanem „Lucy". Kazano mu pełnić sw< ją funkcję tak, jakby nie stało się nic godnego uwagi - na ile to było możliw w obecności siedemnastu doskonale wyszkolonych morderców. W tym ce! dano mu pewną wolność, obejmującą dostęp do dolnych pokładów. Kapite skwapliwie skorzystał z tego, by zorientować się w sytuacji na opanowany przez Gorgone statku, poszukać słabych punktów. Jak dotąd żadnego n znalazł. Carlucci wśliznął się do magazynu przy pompowni, jednego z niewie pomieszczeń, do których nie wolno mu było wchodzić. W środku nie zast nikogo. Od razu zauważył zbiorniki. W pierwszej chwili wziął je za becz z piwem. Ale co robiłyby one wśród skrzyń z bronią? Zbiorników było pi< i stały pod ścianą. Carlucci ukląkł przy pierwszym z nich i powiódł dłoń po jego szarej powierzchni. Dziwne wydało mu się to, że każdy ze zbiorn ków zamknięty był za pomocą bardzo solidnego mechanizmu zaworoweg Bał się dotknąć chłodnego metalu po raz drugi. Czy to bomby? Jeśli tak, w ciągu szesnastu lat służby na morzu jeszcze takich nie widział. Wstał i rozejrzał się dokoła. Na ławie stało sześć rozłożonych na częś stożkowych pocisków metrowej długości, podobnych do rakiet. Carluc podszedł bliżej i dokładnie przyjrzał się jednemu z nich. Dostrzegł w środl obwody scalone. Tak, to głowica, głowica rakiety. Obok ławy stała otwarta skrzynia zawierająca podłużne tuleje, kszto tem i rozmiarami przypominające butelki po winie. Było ich kilkadziesii a podobnych skrzyń - kilkanaście. Carlucci zastukał ołówkiem w jedi z tulei. Pusta. Puste tuleje i głowice. Co Gorgona zamierza z nimi zrobii Kapitan spojrzał znowu na duże zbiorniki. Wiedział, że to one są klucze do zagadki. Carlucci sprawdził, czy nikt go nie obserwuje. Najwyraźniej jak doti nikt nie zauważył jego nieobecności. Z coraz większą determinacją podsze do zbiorników i dotknął zaworu pierwszego z nich, zdecydowany pozn tajemnice Gorgony. Zawór wykonany był z materiału trwalszego od sta Spróbował poruszyć jego dźwignię. Nawet nie drgnęła. A więc trzeba znaleźć inny sposób na otwarcie zbiorników. Mogłoby pokrzyżować plany Gorgonie. Wiedział jednak, że naraża się na ogromne ni bezpieczeństwo. Czy jego życie nie będzie zbyt wysoką ceną? Doszedł < wniosku, że nie. W ciągu ostatnich dwunastu godzin przeżył prawdziwy kos mar. Zamordowano jego ludzi, a on pozwolił ich zabić. W tej chwili miał b; może jedyną okazję, by pomścić śmierć załogi. Trzeba z niej skorzystać. Wyjął z kieszeni szczypce. Za małe, za kruche. Na baryłce z ropą leż klucz francuski. Wziął go do ręki i przyjrzał mu się. Choć za duży, by odkręć 188 n zawór zbiornika, mógł się przydać. Czy on, Carlucci, ma dość odwagi, to zrobić? Czy ma dość odwagi, by umrzeć? Odwrócił się z kluczem w dłoni i stanął przy pierwszym zbiorniku, któ-przypominał mu teraz trumnę. Słyszał tylko bicie własnego serca i głębo-: dudnienie silnika. Ojciec kiedyś powiedział mu, że bohaterowie i tchó-: czują ten sam strach. Tylko że bohaterowie inaczej nań reagują. Wzniósł klucz nad głowę i uderzył nim w zawór zbiornika. Rozległ się )śny huk, który odbił się echem od ścian ładowni, ale w metalu pojawiło : tylko ledwie zauważalne wklęśnięcie. Carlucci uznał, że będzie musiał ożyć w to więcej, o wiele więcej wysiłku. Podniósł klucz i zaczął walić n w zawór, raz po razie, to trafiając w cel, to nieszkodliwie obijając ścianę iornika. Jednak zbiornik uparcie opierał się wszelkim atakom. Kiedy Carlucci zamachnął się po raz chyba dziesiąty, coś złapało go sil-: za rękę. Zasapany podniósł głowę i ujrzał dłoń wielkości niedźwiedziej )y, bez trudu mogącej zmiażdżyć mu kości. Od strony włazu dobiegły suche, metaliczne trzaski odbezpieczanych rzynów. Stali tam dwaj żołnierze z bronią gotową do strzału. Gorgona wyszarpnął klucz z ręki Carlucciego. Kapitan skrzywił się z bólu. - Popełnił pan poważny błąd - powiedział terrorysta, odrzucając narzę-ie na bok. Pochylił się, by obejrzeć uszkodzony zawór, i zmarszczył brwi. -szcze jeden dzień. Potrzebuję pana żywego jeszcze przez jeden dzień. Carlucci nic z tego nie rozumiał. - Czemu to wszystko ma służyć? Gorgona pozwolił sobie na uśmiech, wyrażający współczucie dla śmier-ników, którzy nie są w stanie pojąć jego wielkich planów. - Nigdy pan tego nie zrozumie. Pańscy pobratymcy zapłacą krwią za zechy waszych przywódców. Co do tego, jak to się stanie... najwyższy as, by dowiedział się pan, kim jestem i jaką rolę odgrywa pan w budowani przeze mnie nowym świecie. Proszę ze mną. Coś panu pokażę. Gorgona i Carlucci wjechali ciasną windą służbową na pokład główny, ajdujący się pod mostkiem. Weszli do kabiny kapitana. Za szklanym prze-erzeniem stali czterej ludzie Gorgony, pochyleni nad stołem zawalonym belami, mapami i diagramami. Gorgona zaprowadził Carlucciego do szczytu stołu, by kapitan mógł so-e wszystko dokładnie obejrzeć. Na pierwszym planie leżała mapa z za-laczoną trasą wiodącą do zatoki Chesapeake, kończącą się na rzece York West Point. Obok znajdował się szczegółowy schemat rafinerii, a da-i - diagram przedstawiający dok załadowczy. Kolejny rysunek, który naj-rdziej zaintrygował kapitana, przedstawiał sieć rurociągów, zaczynającą j w Yorktown i obejmującą wszystkie największe miasta na wschodzie Sta-iw Zjednoczonych. Na czerwono zaznaczone były Nowy Jork, Filadelfia, 189 Baltimore-Waszyngton, Richmond, Atlanta i Jacksonville. Carlucci niewii le z tego zrozumiał. Na stole stała taka sama tuleja jak te przechowywane w skrzyni w wars; tacie. Była otwarta; obok niej leżała odkręcona głowica. Wewnątrz tulei zna dował się pojemnik termiczny z małym zaworem. Przypominał Carluccierr miniaturową kopię zbiornika, który próbował otworzyć. Obok tulei leż dziwnie wyglądający pomarańczowy przedmiot z poliuretanu, mający dv i pół centymetra średnicy, o karbowanych ściankach. - Zbiorniki, z którymi obszedł się pan tak brutalnie - powiedział Go gona - zawierają genetycznie zmodyfikowane wirusy, wyprodukowane przi wojsko amerykańskie. Gdyby udało się panu otworzyć zbiornik, wszysi zginęlibyśmy. Mogę zabić tym wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci w Am ryce Północnej i sprzymierzonych krajach ONZ. Carlucci pokręcił głową. - Nawet jeśli ta... ta... broń jest taka, jak pan twierdzi, nie może panj użyć. Ten tankowiec ma poważnie ograniczone pole manewru. Gorgon roześmiał się złośliwie. - Ten tankowiec jest tylko środkiem prowadzącym do celu. Dziś wi czorem wprowadzi pan statek do doku i zgodnie z planem wyładuje przew żony towar - Przysunął schemat rurociągów. - Proszę spojrzeć na ten di gram. Z Yorktown rozchodzi się sieć rurociągów zaopatrujących w ro północne i południowo-wschodnie Stany Zjednoczone. Chyba wie pan, j działa taki system, prawda? Carlucci nie odezwał się, nie chcąc ułatwiać mu zadania. - Oczyszczona ropa naftowa - wyjaśnił Gorgona - jest przesyłana terminali rozdzielczych w całym kraju przez sieć rurociągów. Aby oddzie jeden produkt od drugiego - czyli paliwo wysokooktanowe od niskooktan wego - przed wpuszczeniem do rury określonego produktu umieszcza : w niej cylindryczny separator nazywany „świnią". - Podniósł pomarańc2 wy przedmiot. - To jest właśnie ta świnia, stosowana w rurociągach z ro naftową. Płynąca w rurach ciecz pchają przed sobą. Kiedy dociera do tem nalu rozdzielczego, operator kieruje przysłany produkt do właściwego zbi< nika, a świnię wyjmuje się ze zwykłego zaworu nadmiarowego. Gorgona podniósł tuleję ze stolika z nabożną wręcz czcią, jakby była niezwykle cenna relikwia. - W każdej z moich świń umieszczona zostanie jedna taka tuleja, ; wierająca litr wirusa. Dziś wieczorem wprowadzę siedemdziesiąt cztery kie pojemniki do sieci rurociągów w Yorktown. Pojemniki te otworzą automatycznie, uwalniając swoją zawartość w chwili, gdy zostaną usunii z zaworu nadmiarowego. To całkowicie wystarczy. Zawartość każdego p jemnika spowoduje skażenie co najmniej tysiąca pięciuset kilometrów kv 190 Iratowych. Przed upływem następnych dwudziestu czterech godzin mój lud :ostanie pomszczony. Carlucci nie odezwał się ani słowem, oszołomiony rozmachem planu jorgony. W głosie terrorysty brzmiała fanatyczna żarliwość świadcząca o je-;o szaleństwie. Ale było to szaleństwo nie pozbawione geniuszu. Kapitan przeniósł wzrok na mapy, ale nie był w stanie się na nich skupić. Siedział już, co musi zrobić, znał swoje przeznaczenie. Spędził na morzu viele lat i zawsze dbał o statki i załogi, którymi dowodził; teraz jednak mu-iiał opracować plan zniszczenia i zatopienia tankowca. Pomysł rodzący się v jego głowie przyprawił go o dreszcze. W celu uniknięcia samozapłonu adunku wpompowywano do zbiorników tlenek węgla ze spalin wielkiego lieslowskiego silnika. Gdyby wyłączyć ten układ, do spowodowania eks-)lozji wystarczyłaby jedna iskra. Gorgona zginąłby, a razem z nim ten po-worny wirus, którego wiózł ze sobą. Czy on, Carlucci, zostanie dopuszczony do pompowni? A jeśli nawet, to ak mógłby wykrzesać tę jedną jedyną iskrę? Przez długą chwilę panowała cisza. Nagle Gorgona wybuchnął gromkim miechem, który napełnił Carlucciego strachem. - Jak pan widzi, kapitanie - powiedział - budowa mojego nowego ładu uż się rozpoczęła. Rozdział 33 Kwarantanna godzina 9. i 8 Jezu, to niemożliwe! Wyniki badań w urządzeniu do przeprowadzania polimerazowej reakcji ańcuchowej były dla Julie całkowitym zaskoczeniem. Kolumny liczb, prze-uwające się z góry na dół po monitorze, ukazywały ze szczegółami sekwen-ję DNA tysięcy zmutowanych genów, zawartych w każdej z pobranych loprzedniego wieczora próbek krwi. Czyżby w organizmach ocalałych uczest-lików akcji zaszły zmiany biologiczne? Bez wątpienia. Czy będą mogli z tym ;yć?Nocóż... - Wygląda na to, że ten dzień nie zaczął się dla ciebie najlepiej - usły-zała głęboki głos od strony drzwi. - Mogę przyjść później. Julie odwróciła się. To był Williams. - Przestraszyłeś mnie. Wejdź... 191 Williams, ubrany w koszulę, szorty i tenisówki, zlany potem po trzech godzinach ćwiczeń na siłowni, zamknął za sobą drzwi laboratorium i podszedł do Julie. Utkwił oczy w monitorze, szukając optymistycznych wieści wśród niezliczonych liczb i symboli. Jednak wszystko to było dla niego czarną magią. - Pomyślałem, że wpadnę, na wypadek gdybyś czegoś potrzebowała. - A przy okazji chciałbyś się czegoś ode mnie dowiedzieć. Williams zwalił się na plastikowe krzesło obok niej. - Skoro już o tym wspomniałaś... Przez krótką chwilę miała ochotę go okłamać, powiedzieć to, co chciał usłyszeć: że w jego krwi nie znalazła nic niezwykłego. Niczego by się nie domyślił; ona jedna potrafiła zinterpretować te dane. Jednak oszukiwanie przyjaciół tylko pogorszyłoby sytuację. Zresztą prawda prędzej czy później wyjdzie na jaw, a Julie pragnęła podzielić się z kimś swoim odkryciem, swoimi uczuciami. Przy Williamsie czuła się najbardziej bezpieczna. Pewnie dlate go, że nigdy się w nim nie zakocha. - Może dziś po południu będę coś wiedziała - powiedziała. - Musz< zrobić jeszcze kilka testów. - Coś kręcisz. - Uśmiech zniknął z twarzy sierżanta, a jego miejsce za jął wyraz zmęczenia i rezygnacji. - Czyżby było aż tak źle? Westchnęła i pokiwała głową. - Ty i Joe możecie zapomnieć o Gorgonie; wojsko nigdy nas stąd ni wypuści. - Ile zostało nam czasu? - Tego nie wiem. - Przystawiła palec do monitora. - Widzisz te liczby Williams pochylił się do przodu, patrząc w ekran. - Nic z tego nie rozumiem. - W tej chwili prowadzę badania, których celem jest znalezienie współ nych cech próbek pobranych na plantacji. Przejrzenie danych zajmie dc brych kilka tygodni, a i wtedy być może nie poznam pełnej odpowiedzi n nurtujące mnie pytania. Najbardziej fascynującą cechą Świętego Wita je; jego niezwykła zdolność adaptacji. Wirus bez udziału enzymów katalizuj swoją replikację w prostych układach chemicznych. Dlatego rozprzestrze nia się w tak szybkim tempie. Przyciąga do siebie dwie cząsteczki, twe rżąc w ten sposób własną, odrębną matrycę genetyczną. Nowo powstai cząsteczka katalizuje proces własnej reprodukcji. Tworzy kopie siebie si mej. Williams miał zakłopotaną minę trzecioklasisty, który przez pomyłkę trai na zajęcia z rachunku całkowego. - Nic z tego nie rozumiem. Julie uśmiechnęła się. 192 Przepraszam. Krótko mówiąc, każde kolejne pokolenie Świętego Wita : mniej toksyczne od poprzedniego. Człowiek wyposażył organizm ztuczną toksyczność, a natura usuwają, by umożliwić adaptację. - To dobra wiadomość? Tak. Dlatego właśnie jeszcze żyjemy. - Julie podjechała z krzesłem mikroskopu skaningowego. Włączyła monitor wielkości pocztówki. Wil-ns podszedł do niej i spojrzał nad jej ramieniem na widoczne na ekraniku ecące kręgi życia. - Mogę ci pokazać preparaty naszych krwinek - powiedziała. - W cyto-zmie komórek moich, twoich i Joego występują nieprawidłowości o analo-znych cechach genetycznych. W próbce krwi Youngblooda nie ma ich, poważ nie miał on bezpośredniego kontaktu z wirusem na plantacji. On jeden zdrowy. Świadczy to o tym, że po zainfekowaniu nosiciela Święty Wit estaje być przenoszony drogą powietrzną. Wynett jest w najgorszym stanie is wszystkich. Widać u niego ślady nowotworu złośliwego, co nie powinno wić, zważywszy na to, jak długo poddany był działaniu wirusa. Chciała-n zbadać go rezonatorem magnetycznym. Najprawdopodobniej ma raka zgu w stadium zaawansowanym. Williams westchnął ciężko. - Pomyśleć, że tyle razy ryzykowałem życie, a załatwi mnie jakiś cho-ly bakcyl. - Jeszcze za wcześnie na planowanie własnego pogrzebu, sierżancie. że minąć wiele lat, zanim wirus zniszczy nasze układy odpornościowe. Williams zmarszczył brwi. - Widziałaś dziś rano rękę majora? Drży coraz silniej. - Nie, nie widziałam. Sierżancie, nie wiem, co ta syntetyczna zmutowa-aberracja z nami zrobi ani kiedy pojawią się pierwsze objawy to na ie pozostaje zagadką. Jest jeszcze jedna intrygująca sprawa. W każdej infekowanych komórek znalazłam gen, którego nie potrafię zidentyfiko-z. Podejrzewam, że ma to coś wspólnego ze zmutowaną wersją Świętego :a, ale muszę przeprowadzić więcej testów, żeby nabrać pewności. Jeśli jsko udostępni mi jeden ze swoich superkomputerów, być może będę w sta-odczytać zamiary Świętego Wita. Williams usiadł. - Niech to wszystko na razie zostanie między nami. Jeśli góra dowie co odkryłaś, zostaniemy tu pogrzebani. - Już zostaliśmy pogrzebani. Muszę się skonsultować z grupą specjali-n, najchętniej z komitetu doradczego Narodowego Instytutu Zdrowia do iw rekombinacji DNA. A to oznacza, że te dane trafią do osób z zewnątrz, mtaktuję się z moją promotorką, doktor Shaw. Ona będzie w stanie dys-tnie dowiedzieć się, co i jak. Kod Alfa 193 - Tylko dopilnuj, żeby na razie trzymała język za zębami. Co powieś majorowi? Julie odwróciła się. - Dla niego to nie będzie miało żadnego znaczenia. On jest pozbawior uczuć. - Nieprawda, Julie. Jest wrażliwszy, niż ci się wydaje. Tylko zaprogr mowano go tak, by tego nie okazywał. Po piętnastu latach służby zapomnij jak okazywać uczucia. Byłoby dobrze, gdybyś wyciągnęła go z jego skór py, zanim umrze w tym więzieniu. Na razie jest przekonany, że wolisz ro mawiać z tym komputerem niż z nim. Musisz go przekonać, że mu ufasz. Spojrzała na niego z wyrzutem. - Bardzo ciężko pracuję. Muszę poznać dokładnie budowę wirusa. W ty celu konieczne jest skrystalizowanie białka, a potem wykonanie mnóstv zdjęć rentgenowskich. Komputer na ich podstawie wygeneruje trójwymi rowy obraz. - No proszę, usprawiedliwiasz się jak te dupki z Waszyngtonu, co tylko potrafią organizować komitety. Kiedy siedzisz przed tym ekranem, j steś królową swojego świata. Tu jesteś wolna od wszelkich zagrożeń. Koi puter nie odgryza ci się, wykonuje wszystkie twoje polecenia. Panujesz n nim. Jesteś bezpieczna w swoim królestwie... tyle że jest to królestwo, w kt rym nie ma miejsca dla ludzi. - Do czego zmierzasz? - Do niczego. Po prostu widzę, że praca jest dla ciebie tylko pretekst© by unikać Joego... tak samo jak Gorgona jest dla Joego pretekstem, by ukr to, co do ciebie czuje. Może jeszcze nigdy nie miałaś do czynienia z kii takim jak on i czujesz się przy nim niepewnie. - Sierżancie... - Wracaj do klawiatury, ona cię nie odtrąci. Jeszcze trochę, a obydwc upodobnicie się do swoich ukochanych machin - ty do komputera, a on czołgu. Julie z wrażenia odebrało mowę. Co taki Williams mógł wiedzieć o pracy, o jej uczuciach wobec Marshalla? Jednak w głębi duszy zdawała s bie sprawę, że był bardzo bliski prawdy. Bała się, że Joe ją odtrąci, porzu Na tę myśl ogarniał ją paniczny strach. Williams podniósł się i ruszył w stronę drzwi. - Masz dużo roboty, a ja muszę wziąć prysznic. - Otworzył drzwi lat ratorium, odwrócił się i dodał: - Może będziesz żyć wystarczająco długo, uświadomić sobie, co tracisz... 194 1AMRIID, FortDetrick 1 enerał Medlock ściskał w dłoni polistyrenowy kubek wypełniony do ~Xpołowy zimną czarną kawą. To była długa noc. Medlock potrzebował i, widać to było po jego ściągniętej twarzy. Nie zważając na toczącą się kół niego zażartą dyskusję, w skupieniu studiował parametry tankowców sługujących amerykańskie spółki naftowe. Jeden z analityków zakreślił liście nazwę „Lucy", statku o nośności osiemdziesięciu tysięcy ton, zare-trowanym przez spółkę Universal Oil z siedzibą w Houston. Tankowiec lośności osiemdziesięciu tysięcy ton - to równało się sześciuset tysiącom ryłek ropy naftowej. Major Samuel Higgins, oficer do spraw logistyki, wprowadzał dane tech-:zne na elektroniczną tablicę, z której można było drukować to, co zostało niej napisane. - „Lucy" przewozi ropę z pól naftowych w Wenezueli. Zasięg tankow-wynosi siedemnaście tysięcy mil morskich. Trasa rejsu biegnie przez Morze iraibskie, wzdłuż wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych do zato-Chesapeake, gdzie statek zawija do rafinerii w Yorktown, prowadzonej ?ez macierzystą firmę. - Wszystko się zgadza - burknął Medlock. - „Lucy" nadaje się idealnie - powiedział porucznik Hernandez, młody icer o dziecięcych rysach twarzy oszpeconych głębokimi bruzdami. - Jest iłym tankowcem i nie wymaga specjalnych zabiegów w porcie. Wyłado-ina po brzegi, z zamontowanym uzbrojeniem, będzie stanowiła nie lada grożenie, jeśli Gorgona zechce na jej pokładzie dostać się do naszego kra- W najlepszym razie może zagrozić, że wypuści ropę do morza, jeśli pojmiemy próbę przejęcia statku. Ma teraz prawdziwą pływającą fortecę. Medlock podniósł głowę znad kubka kawy i wpił się stalowymi oczami porucznika Hemandeza. - Gadasz tak, jakbyś żałował, że nie ma cię z nim na tej cholernej łajbie. Pełen entuzjazmu uśmiech zniknął z twarzy młodego porucznika. - Panie generale, zwracałem tylko uwagę, że... - Jaki jest rozkład rejsu „Lucy"? - wtrącił się major Higgins. - Musimy rawdzić, gdzie bierze na pokład pilota niezbędnego do żeglugi po rzece. -skazał pisakiem porucznika Hernandeza. - Połącz się z główną siedzibą iiversal Oil w Houston i dowiedz się, gdzie „Lucy" jest w tej chwili i z któ-go stanowiska pilotów korzysta. Spytaj przy okazji, czy nie zauważono dchś zmian w komunikatach nadawanych z pokładu. Chcę wiedzieć, czy s zdarzyło się nic niezwykłego. Porucznik Hernandez wcisnął guzik w telefonie i przekazał swoim pod-imendnym polecenia majora. 195 - Poprośmy ludzi z Universalu, żeby rzucili okiem na tankowiec - zi sugerował major Higgins. - Mogliby wysłać jeden ze śmigłowców na ni zapowiedzianą inspekcję. - Wykluczone - powiedział Medlock. - Kiedy dowiemy się, skąd „Luc> ma zabrać pilota, podstawimy na jego miejsce naszego człowieka. Choć zi łożę się, że Gorgona nie pozwoli żadnemu pilotowi zbliżyć się do tankowc - Nie będzie miał wyboru. Zadzwonił telefon stojący przed porucznikiem Hernandezem. Po chwi porucznik zameldował: - Ostatnia wiadomość z „Lucy" nadeszła trzy godziny temu drogą sat< litarną. Współrzędne statku: trzydzieści siedem stopni szerokości geogn ficznej północnej i siedemdziesiąt sześć stopni długości geograficznej zi chodniej. Płynie w kierunku zatoki Chesapeake. Dziś po południu powinie dotrzeć do stanowiska pilotów przy Cape Henry. Zgodnie z planem o osien nastej trzydzieści ma wpłynąć do doku rafinerii w Yorktown. Jak dotąd rę przebiegał bez zakłóceń. Proszę o zgodę na wprowadzenie Kodu Żółteg panie generale. - Wykluczone. Będziemy działać powoli i ostrożnie, dopóki nie zdobi dziemy więcej faktów. Zadzwoń do szefów połączonych sztabów i złóż i: raport. My tymczasem spróbujemy wprowadzić naszego człowieka na pi kład „Lucy". Znajdźcie marynarza, który potrafiłby pilotować tankowi< w górę rzeki, i załóżcie mu podsłuch. Jeśli nie wpuszczą go na pokład, syti acja będzie jasna. W razie konieczności zadzwonię do szefa sztabu maryna ki wojennej i poproszę, żeby zarządził blokadę wybrzeża. Doktor Theodore Gruber, konsultant naukowy, odkaszlnął znacząco, prz czesując palcami mocno przerzedzone, zawsze sterczące siwe włosy. Gr ber, ubrany w niebieską bluzę i szare spodnie, które wyglądały tak, jaki w nich sypiał, był profesorem inżynierii na MIT, który rok wcześniej pilot wał program technologii Raytheon. - Przepraszam, że przerywam - powiedział - ale wydaje mi się, że t< Gorgona, czy jak mu tam, popełnił poważny błąd. Wszyscy zwrócili na niego oczy. - Słuchamy cię, Ted - powiedział Medlock. - Rakieta Procyon - zaczął Gruber, zapisując coś w leżącym na sto żółtym notatniku - została zaprojektowana z myślą o przenoszeniu głów konwencjonalnych na odległość maksymalnie dziewięciuset pięćdziesięc mil morskich. Przyjmijmy, że ten Gorgona zamierza umieścić w głowicy stai dardowy ładunek, który zostanie wyrzucony przy ponownym wejściu w a mosferę i spadnie na ziemię torem spiralnym, co spowoduje rozproszeń jego zawartości na wszystkie strony świata; nawiasem mówiąc, tylko w ta sposób można uwolnić z głowicy czynnik biologiczny lub chemiczny. 196 - Do czego zmierzasz? - rzucił zniecierpliwiony Medlock. Gruber odsunął krzesło od stołu, lekko przygarbiony podszedł do majora igginsa i wziął od niego czarny pisak. Starł z tablicy zapiski majora, by zro-ć miejsce na szkic przybliżonego toru rakiety, wystrzelonej z tankowca. - Z projektów wynika, że dla tego typu głowicy trajektoria rakiety jest bardzo zbliżona do pionu; przy ponownym wejściu w atmosferę jej pręd- )ść będzie o wiele za duża. Medlock odchylił się w zamyśleniu na oparcie krzesła. - Chcesz przez to powiedzieć, że głowice nie zadziałają? - Chyba że ten wasz terrorysta przerobił dopalacze tak, by zmodyfiko-ać trajektorię i zmniejszyć prędkość lotu, ale do tego potrzebni byliby mu ysoko wykwalifikowani inżynierowie i technicy. I nawet wtedy nie mógł-' być pewien sukcesu. Jego sytuację pogarsza jeszcze nadciągający z za-lodu sztorm, którego tankowiec nie zdoła ominąć. Rozrzucenie toksyny zy wietrze wiejącym z prędkością trzydziestu węzłów skończyłoby się >mpletną klapą. Nie, ten człowiek musiał zaplanować co innego. - Dlatego nie możemy pozwolić, by dotarł do tej rafinerii - powiedział edlock. - Pytanie tylko, jak to uczynić. - Moim zdaniem najlepiej zaatakować z zaskoczenia - stwierdził ma-r Higgins. Nasi komandosi dostaliby się na pokład i unieszkodliwiliby kiety, niszcząc sterujące nimi urządzenia elektroniczne. Wtedy Gorgona 4by bezbronny. Medlock pokiwał głową. Zainteresował go ten pomysł, dobry przynąj-niej na początek. - Zbyt wiele jest pytań, na które nie znamy odpowiedzi, zbyt wiele za-ożeń powiedział. - Żeby mieć choćby minimalną szansę na sukces, mu-my najpierw przeprowadzić zwiad. Chcę wiedzieć, ilu ludzi Gorgona ma i pokładzie, gdzie przechowuje zbiorniki, jak wyglądają. A na to nie star-y nam czasu. Gruber spojrzał na doktor Shaw, siedzącą po drugiej stronie pomieszczenia. - Czy mogłaby pani skopiować dane na temat tego mikroorganizmu, brane przez Julie Martinelli? Chcę wiedzieć, czy wirus jest nadal przeno-ony drogą powietrzną. - Potem zwrócił się do Medlocka, coraz bardziej :ywiony. - Chyba nadszedł czas, żebyś dobił targu z Carlem Wynettem. 'afyDom, Gabinet Owalny idzma ii.54 prezydent i senator Baker prowadzili ożywioną dyskusję na temat zdolności Husajna do przeprowadzenia ataku jądrowego, kiedy do Gabinetu 197 Owalnego wszedł Michael Brennan. Jako szef Centralnej Agencji Wywi dowczej nie musiał umawiać się na spotkania ze swoim bezpośrednim pn łożonym. Miał do niego dostęp przez dwadzieścia cztery godziny na dot Brennan, skromny, krótko ostrzyżony człowiek w rogowych okularach, bi dziej przypominał księgowego niż szefa najpotężniejszej organizacji wywi dowczej na świecie. Prezydent i jego gość odwrócili się do niego, przerywając dyskusję. - Przepraszam, panie prezydencie - odezwał się Brennan. Jego zwyl dobroduszną twarz przecinały głębokie bruzdy. Prezydent wskazał dyrektorowi CIA niebieskie krzesło z wysokim opi ciem. - Co się stało, Mikę? Zawsze, kiedy masz taką minę, przynosisz mi; wieści. Senator Baker dotknął ramienia prezydenta. - Może powinienem wyjść? Prezydent spojrzał pytająco na Brennana. - Co ty na to, Mikę? Chcesz, żeby wyszedł? Brennan usiadł sztywno na niebieskim, wyściełanym krześle, stojąc) przy bogato zdobionym kominku. - To nie jest konieczne. Ta sprawa ma związek z senatorem. Praw mówiąc, właśnie od niego wszystko się zaczęło. Senator Baker ukrył zaciekawienie pod maską niewzruszonego spoko - Jak uważasz - powiedział prezydent. Brennan powoli, z namaszczeniem zdjął okulary i otarł pot spod oc; Potem schował chusteczkę do płaszcza i odkaszlnął. - Panie prezydencie... wydarzyło się coś, o czym powinien pan w dzieć. Rozdział 34 Kwarantanna godzina i3.00 Marshall zapukał dwa razy do drzwi i nie czekając na zaproszenie, wsz< do środka. Julie siedziała przy małym okrągłym stole, na którym le: pistolet jej ojca. Miała błyszczące oczy, co świadczyło o tym, że płaka Zaskoczona niespodziewaną wizytą szybko otarła łzy grzbietem dłoni i c garnęła włosy do tyłu. 198 - Przyszedłeś w nieodpowiednim momencie - powiedziała, szukając lusteczki w kieszeniach swetra. - Pukałem. Wtarła nos w chusteczkę. - Chcę zostać sama. - Ciągle jesteś sama. - Po cichu zamknął drzwi i powoli obszedł łóżko, wglądając na berettę jej ojca. Wziął pistolet do ręki, wyczuwając bijącąz niego łę poległego przyjaciela. Wydawało się, że pułkownik jest tu z nimi, że jego isza zamieszkała w tym wykonanym niezwykle starannie pistolecie. - Przypomina mi o nim - wykrztusiła wreszcie Julie, chowając chus-czkę do kieszeni swetra. Marshall spojrzał na nią w zadumie. Nie przyznał się, że i jemu przyszła a głowy ta sama myśl. - Kiedyś powiedział mi - ciągnęła - że pistolet daje człowiekowi nad-aturalną, boską moc. Kocham tę broń. Przypomina mi, kim był, jaki był. igdy nie dotykałam jego pistoletów, ale z tym nie mogę się rozstać... bo ie mogę rozstać się z ojcem. Marshall widział w tej beretcie tylko pistolet bez magazynka, niegroźny, szużyteczny kawałek metalu. Pomyślał, że w pewnym sensie jest taki sam ik ta broń: wykonana na zamówienie, doskonale wyregulowana, nie mogą-i robić tego, co do niej należy. Ostrożnie położył pistolet na stoliku. - Nigdy go nie zapomnę. Julie nie mogła już dłużej wstrzymywać łez i Marshall zdał sobie spra-ę, jak bardzo w tej chwili jest bezbronna. Nie przywykła do okazywania czuć, zwłaszcza tak silnych, dotąd nieznanych. - Joe - powiedziała łamiącym się głosem - popełniłam straszny błąd. l... - Wyciągnęła rękę, jakby chciała go dotknąć, ale zatrzymała ją w pół rogi. Widząc to, Marshall ścisnął jej dłoń. Stworzyło to między nimi więź, tórej Julie tak się obawiała. Jego dotyk dał jej siłę i pomógł zrzucić ogrom-y ciężar z barków. Przy nim czuła się bezpieczna. - Tak bardzo mi go bra-uje. Bez niego jestem niczym. - Jesteś najsilniejszą kobietą, jaką znam-zaprotestował Marshall z peł-ym przekonaniem. Julie zmusiła się do uśmiechu. - Myślałam o tym, jak bardzo wszystko zmieniło się po jego śmierci, ik ja się zmieniłam. Teraz nie mam nikogo, kto wskazywałby mi drogę. Jak lam poradzić sobie sama, Joe? - Nie potrzebujesz żadnego przewodnika. - Lekko pociągnął ją za rękę. jlie jakby tylko na to czekała, zsunęła się z krzesła. Marshall wziął ją w ra-liona. - A jeśli powiem ci, że to ja potrzebuję ciebie? 199 Julie zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła go do siebie, dotykając tw rzą jego silnej, muskularnej szyi. Z jej oczu płynęły łzy, ale już się tego r wstydziła. Wiedziała, że może wyjawić temu człowiekowi swoje najskr sze uczucia. Był taki silny. Czuła się przy nim wolna. Och, Joe, byłam wobec ciebie taka niesprawiedliwa. - Zapomnij o tym. Jesteśmy tacy sami, ulepieni z jednej gliny. Możer pomóc sobie nawzajem. - Delikatnie odsunął ją od siebie, by zajrzeć w wilgotne brązowe oczy. Patrzyła na niego, nie mogąc wydobyć z siebie g] su. Po raz pierwszy dostrzegł w Julie wspaniałą kobietę i poczuł gwałtów pożądanie. Pochylił się ku niej i delikatnie pocałował ją w usta. Było to c downe uczucie. Kiedy oderwał się od jej warg, Julie spojrzała na niego i w chwili obydwoje uzmysłowili sobie, że muszą być razem. Tym razem to ona pocałowała jego. Ten długi, głęboki pocałunek otw rzył przed nimi nowe horyzonty. W jej duszy zrodziła się wielka rado która przyćmiła wszelkie lęki i żale. Znów pocałowała Marshalla, tym zem z drapieżną łapczywością, jakby bała się, że po raz ostatni w życiu j z mężczyzną. Pragnęła go. Rozebrała Marshalla, kładąc go na łóżku, sycąc oczy widokiem jego um śnionego, kształtnego ciała. Z uśmiechem powiodła dłońmi po jego piersi, a ] tem musnęła palcem jego okrytą tygodniowym zarostem twarz. Delektow się bijącym od niego cudownym zapachem. Marshall patrzył na nią, czu narastające podniecenie. Jej dotyk był wręcz elektryzujący i dawał widoc; efekty. Julie chciała dalej igrać z nim, dotykać jego ciała, ale on jej na to pozwolił. Z uśmiechem na ustach usiadł, pchnął jąna łóżko i rozebrał do na On też był zadowolony z tego, co zobaczył. Miała idealne ciało. Wziął ją w ramiona, trochę niezgrabnie - cóż, w końcu to był ich piei szy raz. W jego objęciach Julie poczuła trudne do opisania cudowne ciej Zniknęły wszelkie zahamowania i szybko, w sposób naturalny, połączyli ze sobą. - Tak dobrze jest mi z tobą - szepnęła mu do ucha. Musnął dłońmi jej wygięte w łuk plecy. - Mnie z tobą też - szepnął, po czym wpił się w jej wargi w kolejn głębokim pocałunku. Kosztowali swoich ust, zapominając o całym świe oddając się sobie nawzajem. USAMRIID godzina i3.30 G enerał Medlock wpadł do pokoju przesłuchań i spojrzał pytająco na rucznika Hernandeza, który czekał na niego pod drzwiami. 200 - Chce rozmawiać tylko z panem - powiedział porucznik. - No to zabierz stąd swoich ludzi - warknął generał. Porucznik wyprowadził wszystkich z pokoju, a Medlock zamknął za nim rzwi. Następnie z głośnym zgrzytem przeciągnął po betonowej podłodze kładane krzesło i usiadł przed Wynettem. - Gadaj. - Przykro mi, ale nasze spotkanie będzie krótkie - powiedział Wynett. -Jajprościej mówiąc, sprzedałem Abdulowi Bannie uzbrojenie niezbędne do abezpieczeniajego statku i wiem, jak je wykorzysta. Znajduje się pan w bar-zo groźnej sytuacji, generale. Nie zazdroszczę panu. Wybuch na którym-olwiek z pokładów tankowca spowoduje uwolnienie mikroorganizmu. Pań-ki błąd może skończyć się śmiercią milionów ludzi. Jeśli chce pan mieć hoćby minimalną szansę na sukces, musi pan podjąć natychmiastowe dzia-mie. Niestety stawia to pana w niekorzystnej pozycji przetargowej. - Co to ma znaczyć? - To znaczy, generale, że w zamian za informacje, których zdecyduję ię panu udzielić, da mi pan dokładnie to, czego sobie zażyczę. - Czyli? - Potrzebna mi będzie szybka łódź motorowa, która zawiezie mnie na ankowiec „Lucy", zanim opuści on zatokę Chesapeake. W drodze przekażę lanu informacje, które pozwolą pańskim ludziom dostać się na pokład jed-lostki i unieszkodliwić rakiety Procyon. To wszystko, co mogę panu zaofe-ować. Reszta zależy od pana. Medlock ściągnął brwi. - To szaleństwo. Dlaczego chcesz się spotkać z Gorgoną? - Mam z nim pewne porachunki. - Może chcesz się z nim znowu skumać? Może bez ciebie nie jest w sta-lie przeprowadzić ataku? To ryzyko, które musi pan podjąć. Generale, mamy mało czasu, a ja nuszę pana o coś spytać. - Nikt ci tego nie broni. - Ja umieram, prawda? Medlock wzruszył ramionami. - Zapytaj lekarza. - Panie generale, musi pan być ze mną szczery, jeśli mamy zostać wspól-likami. Jestem pewien, że zna pan wyniki badań krwi, przeprowadzonych irzez pannę Martinelli. Proszę tylko o to, żeby podzielił się pan ze mnąswo-ą wiedzą. Generał Medlock wypuścił powietrze z ust. - Tak, umierasz. - Czekał na jakąś reakcję, a gdy jej nie było, dodał: -"•Ja raka mózgu. »MSi ¦i 201 Wynett skinął głową, patrząc w przestrzeń nieobecnym wzrokiem: - Tak podejrzewałem, odkąd zaczęły się bóle głowy. No to do dziełi „Lucy" będzie wspaniałym grobem. Sztab Kryzysowy Białego Domu godzina 14. i 5 Generał Medlock podszedł żwawo do długiego stołu i stanął niemal r baczność naprzeciwko prezydenta Stanów Zjednoczonych, który patrz; na niego wyczekująco, z rękami założonymi za plecy. Medlock pospieszn rozejrzał się po pokoju. Przy stole siedzieli dyrektor CIA, przewodnicząc komitetu połączonych sztabów i doradca do spraw bezpieczeństwa narodi wego - ludzie, którzy uosabiali władzę prezydenta. W kącie czaił się blac senator Baker, wyraźnie unikający wzroku generała. Nie było żadnych as; stentów. W pokoju panowała atmosfera przygnębienia, wisząca w powietn jak chmura trującego dymu. - Jestem bardzo niezadowolony z naszych dotychczasowych działań zaczął prezydent. - O ile wiem, śledzi pan sytuację od czasu kradzieży w D trick. Nie rozumiem, dlaczego sprawy zaszły tak daleko. Jestem oburzoi faktem, że terroryści Saddama dostali się na terytorium Stanów Zjednocz nych pod nosem naszych służb, wioząc ze sobą tę... tę... pańską zarazę. Prezydent omal nie splunął z obrzydzenia. Generał Medlock zmarszczył brwi; to nie była jego zaraza. - Chcę, by powstrzymano tego człowieka - powiedział prezydent, wj jąjąc się w niego takim wzrokiem, jakby bał się, że on sam będzie pierws ofiarą Gorgony - i to natychmiast. Jeśli pan nie może tego zrobić, niech z; mie się tym kto inny. Ten mikroorganizm nie może zostać rozprzestrzenioi ani za pomocą rakiety, ani w żaden inny sposób. Spowodowałoby to nieb wałe skutki... - Zesztywniał z dłonią na czole, z trudem powściągaj gniew. - W żadnym wypadku nie wolno informować o tym opinii public nej. Ten człowiek próbuje wykastrować mnie moim własnym nożem. In zamierzam stać się bohaterem międzynarodowego skandalu z powodu I potworności, bez względu na to, jak się to wszystko skończy. A przede wszy; kim nie chcę żyć ze świadomością, że zostałem pokonany przez Saddama. Prezydent ciskał słowami w generała, wbijał mu je do głowy. - Panie prezydencie... Prezydent podniósł rękę. Na jego twarzy malował się głęboki smutek - Nie chcę żadnych wyjaśnień, generale. Ma pan wykonać jednąjedyi dyrektywę. - Tak jest. 202 - Po rozważeniu wszystkich możliwości uznałem, że naszą jedyną szansą :st... - w pokoju panowała cisza, oczy zebranych zwrócone były na prezy-enta - .. .atak przy użyciu taktycznej głowicy termojądrowej. Stało się. Nikt nie śmiał się poruszyć, nikt nie śmiał zaczerpnąć powie-za, jakby nagle stało się skażone. Medlock zareagował pierwszy; jego usta )zchyliły się w ponurym, zimnym uśmiechu. Prezydent spojrzał na niego ze zdumieniem. - Powiedziałem coś zabawnego, generale? - Panie prezydencie, wybuch jądrowy nad statkiem uniemożliwi zataje-ie incydentu... - Przez ostatnie czterdzieści pięć minut powiedział prezydent - prze-yskutowaliśmy tutaj wszystkie warianty rozwiązania kryzysu, od usunięcia [usajna po absolutną bezczynność. Szefowie połączonych sztabów wpro-'adzili już Kod Żółty i mają wkrótce zwrócić się do Kongresu. To wypo-'iedzenie wojny. Saddam wierzy, że Allach dał mu drugą szansę. Rozważy-śmy wszystkie możliwości i doszliśmy do wniosku, że każda z nich niesie 2 sobą ryzyko, iż terroryści odpalą te pociski... każda oprócz jednej. Zgo-ziliśmy się co do tego, że eksplozja nuklearna na amerykańskich wodach :rytorialnych, choć budzi poważne obiekcje, jest korzystniejszym rozwią-aniem od wypuszczenia wirusa. Głowica jądrowa o sile wybuchu zero koma :den megatony zamieni statek w parę razem z większością przewożonej na :go pokładzie ropy naftowej i rozrzuci szczątki w promieniu sześciu kilo-letrów. Jeśli eksplozja nastąpi, zanim tankowiec wpłynie na wody zatoki hesapeake, szkody wyrządzone cywilom będą minimalne. Czy to drastycz-y środek? Tak. Czy skuteczny? Stuprocentowo. - Opad radioaktywny... - Przeprowadzimy ewakuację. Promieniowanie rozejdzie się nad modern w odróżnieniu od pańskiego wirusa, który rozmnaża się błyskawicznie jest w stanie przeniknąć w głąb lądu. - Panie prezydencie, to, co pan sugeruje, niesie ze sobą niewyobrażalne reyko. Zbombardowanie naszych wód terytorialnych może wywołać ogrom-y skandal. Prezydent rozejrzał się po pokoju; wyglądało to tak, jakby zastanawiał ę, czy zdradzić generałowi jakąś paskudną tajemnicę. - Grupa inspektorów ONZ, pracujących w Iraku - powiedział powoli -oinformowała opinię publiczną o prowadzonych przez Husajna próbach prymitywną bronią jądrową. Iraccy naukowcy otwarcie oznajmili, że za-lierzają wznowić iracki program badań nad bronią jądrową. Zamierzamy "abrykować dowody, że ten maniak przemycił na pokładzie tankowca gło-icę jądrową i zdetonował ją. Nikt nie zdoła tego sprawdzić. Zdaję sobie >rawę, że kiedy będzie po wszystkim, wiele osób będzie chciało dobrać mi 203 się do skóry. Jestem jednak przekonany, że naród amerykański stanie po moj< stronie, kiedy przystąpię do wprowadzenia w życie planu ostatecznego ob? lenia tego tyrana. Generał Medlock oparł się o gładki jak lustro mahoniowy blat stołu. - Z całym szacunkiem, panie prezydencie, ale chcę panu przedstawi inny wariant. Naszym zdaniem Gorgona nie zamierza odpalić procyonó\ Jesteśmy przekonani, że rakiety służą mu za kamuflaż większej operacj której skali możemy się tylko domyślać. Komandosi z sił specjalnych czeki ją w Oceana na rozkaz szturmu na tankowiec. Możemy załatwić to po cicłi i skutecznie; nikt nie dowie się o istnieniu tego mikroorganizmu i o terror stycznym planie Saddama. Prezydent słuchał generała bez przekonania. - Ten mikroorganizm stanowi wielkie zagrożenie dla narodu amerykai skiego bez względu na to, jak i kiedy Gorgona zamierza się nim posłuży Drań naśmiewa się z nas. Wie, że nasz kraj, jak każdy inny, nie jest w stan obronić się przed tego rodzaju atakiem. Mamy w Oceana całą flotę okrętó wojennych i samoloty szturmowe, ale nie możemy ich wykorzystać. N możemy ruszyć tego tankowca. To jest gorsze od szantażu nuklearnego. Ni generale. Chciałbym, żeby istniało inne rozwiązanie, ale tankowiec z każ< minutą jest coraz bliżej i zagraża coraz większej liczbie niewinnych lud; Po prostu nie ma już czasu na dalszą dyskusję. - No to proszę pójść na kompromis, który nie wykluczy zastosowań pańskiej dyrektywy. - Jaki kompromis? - Jeśli mój plan się nie uda, zbombardujemy statek, nawet z komand sami na pokładzie. Możemy przystać na taką ofiarę, gdy w grę wchodzi rat wanie niezliczonych istnień ludzkich. Jeden wariant nie wyklucza drugieg Prezydentowi nie spodobała się propozycja generała. Chciał mieć pe^ ność, którą dawał mu tylko atak jądrowy. Stawka była zbyt wysoka - kto w może w grę wchodziło jego własne życie. W czasie przygotowań do wyzwól nia Kuwejtu szefowie sztabów niemal od razu wykluczyli możliwość użyć broni jądrowej, uznając, że nie jest to konieczne. Teraz jednak podjęcie taki go działania było wręcz niezbędne... i to na amerykańskich wodach terytori; nych! Czy naprawdę da się połączyć te dwa warianty? Gdyby tak było... - Nie ma mowy - powiedział prezydent. - Panie prezydencie, moi komandosi nie mają równych sobie. To el sił specjalnych - z marynarki wojennej, Delty, Zielonych Beretów... Jesi śmy podłączeni do systemu informacyjnego marynarki wojennej LINK i obserwujemy ruchy tankowca z naszego centrum dowodzenia w hangar na terenie bazy lotniczej Andrews. Jesteśmy gotowi do działania. Operac ma kryptonim Maksymalne Zabezpieczenie. 204 Przez bardzo długi czas prezydent nie odezwał się ani słowem, stojąc lecami do uczestników zebrania. Cisza była wręcz przerażająca. Potem iwrócił się, utkwił ostry wzrok w twarzy Medlocka i powiedział: - Generale, czy może mi pan zagwarantować, że mikroorganizm nie )stanie uwolniony? Medlock wziął głęboki oddech i powiedział prezydentowi to, co chciał i usłyszeć: - Tak jest, panie prezydencie. - No to niech pan przystępuje do działania. I oby się pan nie mylił. Rozdział 35 varantanna rfzina i'7.00 , Tie ma go - szepnęła mu Julie na ucho. N Marshall obudził się z najgłębszego od miesiąca snu, nie mając pojęcia, zie jest i jak się tu znalazł. Przed oczami wciąż wirowały mu senne obra-w których główną rolę odgrywała Julie. Czy usłyszał jej głos, czy też lal śnił? Po chwili przypomniał sobie wydarzenia tego popołudnia i uświa-tnił sobie, że leży w łóżku Julie. Było to bardzo przyjemne uczucie. Kiedy :zuł jej słodki zapach i zobaczył ją, pochyloną nad nim, ogarnęło go pożą-lie. Rzucił ją na łóżko. Niestety, miała na sobie szorstki kombinezon. - Słyszałeś, co powiedziałam? - Julie odsunęła się od niego. - Wynett knął. - Jezu! - Marshall wyciągnął rękę i w ciemnościach wymacał swój doodporny zegarek. Spojrzawszy na podświetlaną tarczę, stwierdził, że ł przeszło trzy godziny. Włączył lampkę. - Zniknął? Jak to zniknął? Julie usiadła i zwiesiła nogi z łóżka. - Przetrząsnęliśmy cały ten cholerny ośrodek. Sukinsyn przepadł jak nień w wodę. Williams i Youngblood postanowili jeszcze raz przeszukać ystkie pokoje. Marshall włożył spodenki i wypadł z pokoju. Myśli kłębiły mu się w gło-. Zniknął? Jak to możliwe? Williams siedział ze skrzyżowanymi na piersi rękami przy jednym ze ików w salonie. Na blacie leżały porozrzucane karty i puste puszki po ł-coli, a z głośników płynęła piosenka Dana Fogelberga Part ofthe Plan. - Coś się tak wystroił? - prychnął Williams na widok majora. 205 Marshall, ubrany tylko w slipki, wyłączył odtwarzacz kompaktów. - Gdzie on jest? - A żebym to ja wiedział - powiedział Williams. - W każdym razie ni tutaj. - Czy dokładnie przeszukaliście laboratorium? - spytał Marshall. - Je tak szurnięty, że mógł zamknąć się w zamrażarce. - Nie ma go i już - powtórzył Williams z nutą irytacji w głosie. Youngblood wszedł do salonu i zwalił się na krzesło naprzeciwko Wi liamsa. - Nie uwierzycie, co widziałem przed chwilą. - Zawiesił głos i spójrz na półnagiego Marshalla. Widać dopiero co wyszedł z wyra. Czy było wyro Julie? Spojrzał na nią z dezaprobatą, gdy rzuciła majorowi spodn i flanelową koszulę. - W co nie uwierzymy? - spytał Marshall. - Wynetta zabrali ludzie Medlocka - powiedział Youngblood. - Co takiego? Skąd wiesz? - Widziałem na monitorach. Wyprowadzili Wynetta na lądowisko i wp kowali go do śmigłowca transportowego UHIB. Gdybyście chcieli to zob czyć na własne oczy, wszystko jest nagrane na wideo. Domyślam się, delegacja z dowództwa poleci za Wynettem w śmigłowcu dla VIP-ów; pil zaczął już przygotowania do startu. - Nie chcę was straszyć - powiedział Marshall, zapinając koszulę - L zdaje się, że zrobiono nas w konia. - A co to niby ma znaczyć? - spytała Julie. - Nie jesteśmy zakaźnie chorzy i Medlock dobrze o tym wie. Marshall wypadł na korytarz, wbiegł do pokoju z telefonem i podnic słuchawkę. Po jakiejś chwili rozległ się kobiecy głos: - W czym mogę pomóc? - Co się tam u was dzieje, do cholery? - Mówi sierżant McGinnis. Zastępuję porucznika Lowe'a, który w chwili nie może podejść do telefonu. Co mogę dla pana zrobić? - Dokąd zabierają Wynetta? Tembr kobiecego głosu obniżył się o całą oktawę. - Niestety, majorze, nie mogę podać panu żadnych informacji. Gene Medlock jutro rano porozmawia z panem osobiście. Otrzymałam ścisłe strukcje. Przykro mi. - No to zawołaj kogoś innego. - Otrzymałam ścisłe instrukcje, panie majorze. Przykro mi - powtór; ła bezbarwnym tonem automatycznej sekretarki. Marshall rzucił słuchawką. - Pieprzenie w bambus. 206 207 ISflH - Bądźcie za dwie minuty w laboratorium komputerowym - krzyknęła lie z korytarza. - I ubierzcie się ciepło. - Co takiego? - zdziwił się Marshall. - Wyciągnę nas stąd - rzuciła Julie, wchodząc do laboratorium. - Słyszeliście? - powiedział Marshall, czując, jak krew zaczyna mu szybuj krążyć. - Ruszcie tyłki i ubierzcie się ciepło. Wrócił do kwatery, wyjął z szafki buty i wełniane skarpety, po czym po-edł do laboratorium komputerowego, gdzie czekali na niego inni. Mieli na bie po kilka flanelowych koszul, wciśniętych w spodnie. Williams wła-ie przypinał do prawej kostki groźnie wyglądający nóż o czarnym ząbko-inym ostrzu, a Julie siedziała przy komputerze ze swoim ulubionym kub-jm w dłoni, wypełnionym do połowy zimną kawą. Obok leżała beretta jej ;a. Marshall przysunął się z krzesłem do Julie i wcisnął nogę do buta. - No to zdradź mi swój sekrecik. Jak nas stąd wyciągniesz? - Kiedy rozmawiałeś przez telefon, znalazłam w mojej poczcie elektro-;znej pewną wiadomość. - Jaką? Youngblood i Williams stanęli za nich plecami. Julie wcisnęła guzik PF2, vierający pocztę elektroniczną. Na miejscu głównego katalogu pojawiła I lista e-maili, ustawionych w kolejności, w jakiej przychodziły. Na samej rze znalazła się wiadomość od „dr N. Shaw". - Kto to jest N. Shaw? - spytał Marshall. - Nancy jest moją promotorką na Uniwersytecie Stanforda. - Julie wci-jła guzik PF1, by obejrzeć list: JULIE WYBACZ, ŻE NIE DAŁAM CI WCZEŚNIEJ ZNAĆ, ŻE JESTEM TU, DETRICK, DWA PIĘTRA NAD TOBĄ. OBOWIĄZYWAŁ MNIE ŚCISŁY KAZ MILCZENIA. PRZEBYWA TU SPECJALNA GRUPA, PODSŁUCHU-CA I OBSERWUJĄCĄ WĄS DWADZIEŚCIA CZTERY GODZINY NĄ DOBĘ. NETT CHCE DOSTAĆ SIĘ NĄ POKŁAD UPROWADZONEGO PRZEZ GOR-NĘ TANKOWCA, KTÓRY ZA MNIEJ WIĘCEJ DWIE GODZINY POWINIEN ŁYNĄĆ NA WODY ZATOKI CHESAPEAKE. KOMANDOSI SPRÓBUJĄ ZA-ZYMĄĆ STATEK. NADALI OPERACJI KRYPTONIM MAKSYMALNE ZĄ-ZPIECZENIE. PANUJE TUTAJ STRASZNE ZAMIESZANIE, MEDLOCK ZYGOTOWUJE SIĘ DO PODRÓŻY DO HANGARU W BAZIE LOTNICZEJ DREWS, GDZIE MIEŚCI SIĘ CENTRUM DOWODZENIA. NIE JESTEM MĄ, W KTÓRYM MIEJSCU KOMANDOSI MAJĄ SWOJĄ BAZĘ. GENERAŁ NIE CHCE, ŻEBYŚCIE SIĘ W TO MIESZALI. MUSIAŁAM "JIADOMIĆ WAS, CO SIĘ DZIEJE - MAM DOSYĆ TYCH WSZYSTKICH TAJEMNIC I TEGO OSZUKIWANIA. ZRESZTĄ I TAK ZROBIŁAM JUi SWOJE. PRZYKRO MI, ŻE MUSIAŁAM BYĆ TAKA PODSTĘPNA. WCI-ŚNIJ PF4, ŻEBY SKASOWAĆ TEN LIST. NANC - Dranie. Szpiegowali nas od samego początku - powiedział Youngbłood Marshall położył palec na ustach, nakazując zachowanie ciszy. Szepm Julie na ucho: - Wyciągnij mnie stąd. Julie wzięła notes, napisała coś na kartce i pokazała ją wszystkim. „Ni domyślacie się, dokąd mogli zabrać Wynetta?". Marshall zabrał jej notes i długopis, po czym napisał: „Założę się, że d Oceana. To minimum trzy godziny drogi". Zamyślił się na chwilę, po czyi dokończył: „O ile uda nam się wyjechać stąd samochodem". - Proponuję, żebyśmy polecieli śmigłowcem - szepnął Youngbłood. Marshall w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami. Youngbłood zabrał Williamsowi notes i napisał: „Na lądowisku stoi śm głowiec". Marshall wybuchnął głośnym śmiechem. - Za długo przestawałeś z Wynettem. - Innego wyjścia nie widzę - powiedział Youngbłood. - To doskonały pomysł - stwierdziła Julie. - Traktują Wynetta, jaki był jakąś grubą rybą. Nie pozwolę, żeby to, co zrobił, uszło mu na such Poza tym nie mamy czasu. - Wpisała do komputera jakąś komendę, odch liła się na oparcie krzesła i przygryzła dolną wargę. W lewym dolnym ro| ekranu pojawiło się słowo CZEKAJ, po czym z powrotem ukazał się zn oczekiwania na wprowadzenie komend. - Co ty knujesz? - spytał Marshall. Julie podniosła rękę, uciszając go. Wszyscy wytężyli słuch, ale nic r usłyszeli. Siedzieli w bezruchu przez dziesięć sekund, czekając, aż coś i zdarzy... dwadzieścia sekund... Nic się nie działo. Youngbłood pokręcił głową. - I po co ja się tak wystroiłem? - Cicho! - krzyknął Marshall. Znów zapadła cisza. Youngbłood wyszedł na korytarz z krzywym uśmie: kiem na ustach. - Nikogo tu nie ma oprócz nas... - Urwał w pół zdania i otworzył s; roko usta. - A niech mnie! Marshall zerwał się na nogi. - Co się stało? Julie też wstała z twarzą wyrażającą nadzieję. 208 - Drzwi... - Youngblood spojrzał na majora szeroko otwartymi ocza-i- ...sąotwarte. Marshall wybiegł na korytarz. Youngblood mówił prawdę; drzwi prowa-:ące na rampę ładowniczą stały otworem. - Brawo! krzyknął Williams, podnosząc zaciśniętą pięść. Marshall wziął Julie w ramiona. - Jesteś cudowna. - To nic takiego - roześmiała się, zarzucając mu ręce na szyję. - Prosty ogram, który na wszelki wypadek napisałam w nocy. Nagle rozbłysły czerwone światła awaryjne i rozległo się ogłuszające ycie alarmu. Z interkomu dobiegł metaliczny, zimny głos: - Naruszenie warunków kwarantanny. Proszę nie opuszczać budynku, owtarzam. Proszę nie opuszczać budynku. - Jeśli te drzwi zamkną się, to mamy przechlapane! - krzyknęła Julie. Rzucili się biegiem w głąb korytarza. - Naruszenie warunków kwarantanny. Proszę nie opuszczać budynku. Marshall pierwszy wybiegł na rampę, chłostaną styczniowym wichrem. ligające żółte światło ostrzegało, by trzymać się z daleka od zamykających ę wielkich stalowych wrót. - Procedura awaryjna - powiedziała Julie. - Program zabezpieczający utomatycznie usuwa skutki awarii wprowadzonej przeze mnie do systemu zamyka budynek. - Wychodzimy! - krzyknął Marshall. Williams i Youngblood rzucili się iegiem przez rampę załadowczą. Marshall objął Julie i wepchnął ją z powrotem do ośrodka. - Przykro mi, kochanie - powiedział. - Zostajesz tutaj. - Pocałował ją locno w usta i zabrał jej berettę. Do zobaczenia wieczorem. Zanim zdołała zaprotestować, stalowe drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Julie uderzyła w nie ręką; równie dobrze mogłaby próbować przebić się rzeź mur. - Marshall! Youngblood ruchem ręki przyzywał majora. - Prędzej! Marshall zeskoczył na beton i popędził w stronę następnych zamykają-ych się drzwi. Runął na plecy i wepchnął nogi pod opadającą stalową kur-ynę. Nie zmieścił się w szparze. Czuł, że drzwi zaczynają go przygniatać. 4ie mógł ich zatrzymać. Dwie pary rąk pochwyciły go za kostki i wyszarpnęły bezceremonialnie la mroźne styczniowe powietrze. Drzwi zamknęły się za nim z metalicznym lukiem. 14 Kod Alfa 209 Rozdział 36 USAMRIID Wlał coraz silniejszy wiatr, a pogoda pogarszała sią z każdą chwilą. Youn] blood pochuchał na dłonie i zatarł je, próbując się rozgrzać. - Szkoda, że nie mam ciepłej kurtki. - Wolałbym bombowiec - mruknął Marshall. Skierował się w stroi śmigłowca stojącego z pracującym silnikiem. Przy otwartych drzwiach k biny stał barczysty strażnik, poprzez deszcz ze śniegiem obserwujący trze< zbliżających się do niego ludzi, niepewny, kim są i czego od niego chc Na wszelki wypadek położył dłoń na schowanej w kaburze czterdziesti piątce. Marshall schylił się pod łopatkami wirnika i wyciągnął pustą beret Martinellego. - Nie próbuj się opierać - powiedział do strażnika. Strażnik rozejrzał się nerwowo, próbując znaleźć jakieś wyjście z syt acji. Youngblood odebrał mu broń. Marshall machnął ręką na Williamsa. - Zajmij się nim. Zanim strażnik zdołał zaprotestować, Williams tak uderzył go otwar dłonią w nasadę nosa, że natychmiast stracił on przytomność. Youngblood otworzył drzwi kokpitu i powiedział do pilota: - Zmiana rozkazów. Masz opuścić ten fotel. Pilot śmigłowca, doświadczony lotnik o ostrych rysach twarzy, który n lubił, by nim pomiatano, zdjął hełmofon i ryknął na Youngblooda: - A coś ty, kurwa, za jeden? Youngblood uśmiechnął się. - Nie tak ostro, jestem tylko posłańcem. - Gówno prawda. - Pilot wyciągnął rękę do radia. Youngblood wymierzył skonfiskowaną strażnikowi czterdziestkę piątl w głowę pilota. - Tak czy inaczej, za dziesięć sekund już cię tu nie będzie. W słabym świetle przyrządów Youngblood zauważył pobladłą twarz { lota, który pospiesznie wygramolił się z kokpitu. Youngblood zajął jego miejsce, zapiął pasy, wcisnął sprzęgło wirni i otworzył przepustnicę, przygotowując maszynę do startu. Łopaty śmig zaczęły ciąć gęste mroźne powietrze. Marshall i Williams weszli do kabiny transportowej, przerobionej centrum łączności, wypełnione sprzętem elektronicznym. Williams zamkr 210 rzwi. W jednym z foteli siedział cherlawy, łysiejący mężczyzna w okula-ich. Na stoliku przed nim leżała rozłożona teczka z papierami. Doktor Gruber rozpoznał Marshalla i Williamsa ze zdjęć dołączonych 0 ich akt. - Boże... - Wsunął część papierów do sfatygowanej torby i przycisnął 1 do piersi. - Domyślam się, że chcecie, abym stąd wyszedł. Marshall pokazał mu berettę. - To zależy. Kim pan jest? - Odpieprz się. Marshall uśmiechnął się przyjaźnie do Grubera i usiadł naprzeciw niego. - Jak sobie chcesz. Nie będę dociekał, kim jesteś, pod warunkiem że zybko powiesz mi, jak wygląda sytuacja. Śmigłowiec zadrżał i oderwał się od lądowiska. - Zwariowaliście? - krzyknął Gruber. - Ta maszyna zapewnia genera-3wi Medlockowi łączność z centrum dowodzenia w bazie Andrews. Stwa-zacie zagrożenie dla całej operacji. Zginie przez was wielu ludzi. - Generał nie zna Gorgony tak dobrze jak ja - powiedział Marshall. Vskazał urządzenia elektroniczne za jego plecami. - Nic nie jest zagrożone, /fasz moją zgodę na utrzymywanie łączności, jeśli na tym polega twoje zalanie. Tymczasem chcę, żebyś wszedł na LINK II i poinformował wszyst-:ich zainteresowanych, że zostaliśmy włączeni do operacji Maksymalne 'abezpieczenie na specjalnych zasadach. Na początek możesz mi powie-Izieć, ilu komandosów stacjonuje w Oceana. - Dwustu - powiedział Williams, przeglądając papiery Grubera. - Tu ą wszystkie szczegóły. Generał Medlock w ostatniej chwili zobaczył, jak jego śmigłowiec odla-uje ku wschodowi i, nabierając prędkości, znika w zawiei, pozostawiając za obą śnieżny wir. Pilot podbiegł do generała. - Jakieś palanty zarekwirowały mój śmigłowiec. Mieli broń. Medlock zmęczonym gestem potarł dłonią twarz. - Marshall doigrał się. Trafi przed sąd wojskowy. Już ja dopilnuję, żeby lostał za to dożywocie. - W tej chwili przypomniała mu się diagnoza posta-viona przez Julie i uświadomił sobie, że Marshall nie ma nic do stracenia, i już z całą pewnością nie będzie trząsł portkami przed jakimś tam generałem. Przeszył pilota lodowatym spojrzeniem. - Na co czekasz? Idź po mój samochód. Marshall przeszedł do kokpitu pilota i zapytał Youngblooda: 211 - Gdzie jest śmigłowiec Wynetta? - Czterdzieści kilometrów przed nami odparł Youngblood, spojrzaw szy na radar. - W Oceana będziemy za jakieś pół godziny. Marshall skinął głową i już miał odejść, gdy Youngblood krzyknął: - Mogę cię o coś spytać? - O co? - Jaka jest Julie? Marshall ściągnął groźnie brwi i zniknął bez słowa. - Nie chcesz, to nie mów - mruknął pod nosem Youngblood. Sam si przekonam. Kwarantanna Julie siedziała przy pulpicie i patrzyła na widoczny na monitorach start! jacy śmigłowiec. Z trudem tłumiła w sobie gniew. - Marshall, ty sukinsynu. Marshall pozbawił jej ostatniej szansy, by skończyć z tym koszmaren Czuła się winna, że powołała do życia coś, co miało wkrótce zabić wiel ludzi. Widziała w snach wzniecony przez siebie pożar, rozprzestrzeniając się na cały świat. Od czasu wyprawy do Ameryki Południowej Julie zaczynała oswaja się z myślą, że być może Bóg istnieje - a przynajmniej brała pod uwag możliwość boskiej ingerencji w jej życie. Pogodziła się z tym, że Bóg cz też jakaś inna Jemu podobna istota - zachował ją przy życiu tak długo po t< by zdołała naprawić wyrządzone zło. Powstrzymanie Gorgony miało b> pokutą. Teraz, uwięziona w ośrodku kwarantanny, była bezsilna. Moż Wszechmocny zamierzał dać ją za przykład innym ludziom: „Zobaczcie, moj dzieci, co się dzieje, gdy zwykli śmiertelnicy biorą się za dzieło tworzenia' Niech diabli porwą Marshalla za to, że ją tu zostawił. - Julie, jesteś tam? - Na falach ultrakrótkich rozległ się głos Marshall; Dygoczącymi palcami ustawiła kanał radia na wszystkie częstotliwość Założyła słuchawki i wcisnęła guzik nadawania. - Marshall? Marshall, słyszysz mnie? Po kilku sekundach w słuchawkach usłyszała donośny głos majora. - Ustaw częstotliwość na jeden-dwa-dziewięć. W pulpicie jest włącz nik kanału kodowanego. Znajdź go i wciśnij, żebyśmy byli na tej samej fal Julie wykonała jego polecenie i jej uszy wypełnił potworny hałas. Usł> szała trzy przenikliwe sygnały. Potem rozległ się wyraźny głos Marshalla. - No i jak? - W porządku. Jestem na ciebie wściekła. 212 - Potem będziesz mogła sobie ponarzekać, teraz nie ma na to czasu. - Nie miałeś prawa tak mnie spławić. - Tutaj i tak nic nie mogłabyś zrobić. Chcę, żebyś była tam, gdzie jest izpiecznie i gdzie możesz się na coś przydać. - Nigdzie nie jest bezpiecznie. My umieramy, ty sukinsynu - powielała przez łzy. Nastąpiła chwila ciszy. - Każdy kiedyś umrze. Zostań na tym kanale. - Monitor wskazywał, że arshall przerwał nadawanie. Drań. Julie odwróciła się od pulpitu i omal nie krzyknęła ze strachu, edy zauważyła stojącą w drzwiach kobietę z plikiem papierów. - Pomyślałam sobie, że przyda ci się towarzystwo - powiedziała doktor law. Nancy... - Podsłuchiwałam twoją ostatnią rozmowę i domyśliłam się, co jest gra-; - powiedziała. Julie zajrzała za plecy swojej promotorki, by sprawdzić, czy nikogo nie a na korytarzu. - Nie bój się powiedziała Shaw. Tylko mnie jednej zachciało się as podsłuchiwać. Wszyscy inni byli zajęci przygotowaniami do ataku albo :ykowaniem sobie dobrych kryjówek. W każdym razie wiedziałam, że [arshall nie zabierze cię ze sobą. Drań. Ani trochę mu na mnie nie zależy. - Nie zawracaj głowy. Możesz użalać się nad sobą u psychoanalityka, larshall postąpił słusznie. Każde z was jest na swoim miejscu. Gdyby nie ileżało mu na tobie, wziąłby cię ze sobą i pozwolił, żebyś zginęła. Julie zmarszczyła brwi. - Czemu tu przyszłaś? Mogę cię zarazić. Nie, nie możesz, w przeciwnym razie Medlock nie wypuściłby stąd /ynetta. Tu jest wszystko, co cię interesuje. Shaw pokazała jej plik wy-ruków wielkości książki telefonicznej. - To są te liczby, które chciałaś pu-;ić przez Craya. Zrobiłam to na polecenie generała Medlocka. Masz, baw ę dobrze. - Nancy, boję się. Doktor Shaw spojrzała na nią z udawanym zdumieniem. - Ty? Boisz się? Nie wierzę. Julie z trudem podniosła rękę, która wydawała jej się niesamowicie ciężka, pokazała Nancy drżące, nienaturalnie wygięte palce. Doktor Shaw przy-ryzła dolną wargę. - Mam takie dziwne uczucie powiedziała Julie jakby to już nie była loja ręka. ¦ 213 m Przed generałem zatrzymał się jego osobisty wóz, biały lincoln mar VII LSC. Wycieraczki spychały na boki bryły mokrego śniegu. Generał Me dlock otworzył tylne drzwi i krzyknął do szofera: - Zawieź mnie jak najszybciej do bazy Andrews. Marshall przeszukał szafkę z bronią, znalazł magazynek do pistolet kaliber dziewięć milimetrów i wcisnął go do rękojeści beretty. Włożył skć rżaną kurtkę pilota. Usiadł obok Grubera i wyrwał mu torbę, którą wciąż on przyciskał d piersi. - Potrzebne mi są informacje na temat ruchów Gorgony w ciągu ostai nich czterdziestu ośmiu godzin. - Masz tu wszystko - powiedział Gruber. Marshall przeszukał jego torbę i znalazł mapę Wirginii z zaznaczoną tras rejsu tankowca. Rozłożył ją na stoliku i spostrzegł kropkowaną linię biegnę cą rzeką York do rafinerii na północ od Yorktown. Powiódł po niej palcen Gruber od razu zauważył, że majorowi drży ręka. - Jest coraz gorzej, prawda? - spytał. Marshall podniósł na niego oczy. - Z czym? - Z twoim stanem zdrowia. Masz coraz większe kłopoty z koordynacj ruchową. Pewnie chcesz zabić Gorgone, zanim Święty Wit zabije ciebie Szła chętny motyw. Ale nie rozumiesz, że w takim stanie nie nadajesz się do działa nia. Przez ciebie zginą inni ludzie. Stanowisz zagrożenie dla całej operacji. - Nic nam nie jest! Czujemy się dobrze, do kurwy nędzy! - krzykm Williams. Ołówek złamał się w ręku Marshalla, choć nie czuł, że przyciska go ta mocno do stolika. - Zamknijcie się. - Schował drżącą rękę między udami. - Sierżancie masz śledzić wszystkie połączenia głosowe. Będziesz mnie informował, c jest grane. Williams założył słuchawki i połączył się z systemem informacji mary narki wojennej LINKII. - Gdyby Gorgona zamierzał odpalić rakiety - powiedział Marshall d Grubera -już by to zrobił kilka godzin temu i spokojnie zdążyłby się zmyć. P co dobrowolnie wpływa do pułapki? Dlaczego musi wejść do portu? - Mai shall zamilkł i zamyślił się. - Może zamierza zabrać Świętego Wita na ląd. - Przyszło nam to do głowy - powiedział Gruber. - Na pewno zdaj sobie sprawę, że bez tych rakiet nie ma najmniejszych szans. Prawdopodo bieństwo awarii wyrzutni wynosi sześćdziesiąt procent. Przepuściliśmy dan 214 zez Craya - stosunek masy, ciężar ładunku, trajektorię, siłę ciągu, warunki mosferyczne, wszystko. Tak czy inaczej, pierwszym celem komandosów idzie unieszkodliwienie głowic. Nie można tu popełnić żadnego błędu. - A jeśli zacznie wylewać ropę do zatoki? - rzucił Williams. - Rybacy ' się wkurzyli. - Skażenie środowiska to teraz rzecz najmniej ważna - powiedział Gru-:r. - Nawet nie uwzględniliśmy tego w naszych planach. - Gdzie statek jest w tej chwili? - spytał Marshall. - Pięćdziesiąt kilometrów od wylotu zatoki Chesapeake - odparł Gru-:r bez namysłu. Spojrzał na zegarek i zaczął się niespokojnie wiercić. - Coś nie tak? - spytał major. - Prezydent nie dopuści, by tankowiec wpłynął do zatoki. - Nie może temu zapobiec - powiedział Marshall beznamiętnym tonem. Gruber spojrzał na niego z niepokojem. - Może, i to jeszcze jak. warantanna ["ulie siedziała przy komputerze z podkulonymi nogami, robiąc zdrową ręką I notatki na wydrukach dostarczonych jej przez promotorkę. Doktor Shaw siedziała naprzeciw i patrzyła na nią znad kubka świeżo parzonej kawy. - Tego się nie spodziewałam - powiedziała Julie, zakreślając grupę ;zb. - To nie ma najmniejszego sensu. W naszych krwinkach oprócz Swię-go Wita jest jeszcze jeden wirus. - Zbieg okoliczności? Julie potrząsnęła głową. - Jest zbyt płodny, zbyt równomiernie rozłożony w organizmie. Zawieją go wszystkie zakażone krwinki. - Może to efekt mutacji? Może to ten sam Święty Wit, tyle że kilka >koleń później? - Nie, nie - powiedziała Julie. - Udało mi się opracować schemat mu-:ji zachodzących w Świętym Wicie. Ten drugi wirus nie pasuje do tego. lyba już wiem, co to jest. - Został stworzony przez człowieka? - Nie. - Julie podniosła oczy na promotorkę. - To wirus mysiego raka. - Mysiego raka? Jesteś pewna? Julie przejrzała wydruk i powiedziała: - Został wpleciony w Świętego Wita. Razem z nim dostał się do na-ych organizmów. 215 Doktor Shaw odstawiła kubek z kawą, żeby nie wypuścić go z drżących rąk - Wiesz, co mówisz, moja droga? - Doktor French był cwanym sukinsynem. Julie wbiła wzrok w dok tor Shaw. - Mogłabyś przynieść mi sześć centymetrów sześciennych anty biotyku o nazwie gancyklowir? Rozdział 37 Baza lotnicza Andrews godzina 17.05 Szofer generała Medlocka skręcił na drogę prowadzącą na pas startów numer trzy. Co kilkaset metrów stali żołnierze uzbrojeni w automaty Dawali znaki kierowcy, że może jechać dalej. Medlock spojrzał na zega elektroniczny, zainstalowany w desce rozdzielczej - piąta zero pięć. Wyne z pewnością płynął już na tankowiec, a generał chciał być tego świadkiem Samochód zatrzymał się przed jasno oświetlonym hangarem, w któryr panowało potworne zamieszanie. Wysoki, chudy oficer bez kurtki, z rękz wami podwiniętymi do łokci, otworzył tylne drzwi lincolna. - Panie generale, Wynett wyruszył w drogę przed siedmioma minutam Zawieziemy go do Cape Henry, skąd tankowiec ma zabrać pilota do żegluj po rzece. Jeśli nie dostanie się na pokład, od razu wróci tutaj. - Co z Fazą Drugą? - Już rozpoczęta. Jak na zawołanie z hangaru wytoczyły się i skierowały w stronę pas startowego dwa bombowce F-15 Strike Eagle oraz EF-11 Raven, mając zakłócać pracę urządzeń elektronicznych nieprzyjaciela. Medlock zwróć uwagę na niekonwencjonalny ładunek F-15 podwieszone pod skrzydłan dwie taktyczne bomby nuklearne. - Jezu Chryste, posyłam tam tylu dobrych ludzi. Co się z nami dzieje? zapytał. - Śmigłowiec Marshalla właśnie wylądował w Oceana. Jedno pańsk słowo i natychmiast go zastrzelimy. Medlock wysiadł z wozu i odprowadził wzrokiem startujący F-15, któi po chwili zniknął w ciemnościach. Panie generale naciskał oficer co z Marshallem? Medlock potrząsnął głową. Zawieźcie go na ten tankowiec. Marshall jest naszą największą szans 216 \za sił powietrznych marynarki wojennej w Oceana, Wirginia edwie płozy śmigłowca dotknęły asfaltu, Williams i Marshall już biegli Jprzez lądowisko. Podpułkownik sił specjalnych Alexander Stern wyszedł i naprzeciw z czterdziestką piątką w opuszczonej ręce. - Jezu Chryste, Joe - powiedział Stern. - Nigdy nie sądziłem, że kiedyś :dę musiał cię wsadzić do pierdla pod lufą pistoletu. Stern był typowym komandosem - twardym, bezwzględnym i doskona-wyszkolonym. Potężnie zbudowany i chętnie prezentujący swoje musku-, mimo że już skończył czterdzieści siedem lat, osobiście uczestniczył we szystkich prowadzonych przez siebie operacjach. Był cholernie dobrym ktykiem i równie dobrym żołnierzem. - Na litość boską, jak ci się udało wpakować w ten burdel, Joe? Marshall zauważył czterdziestkę piątkę w ręku Sterna i jego zmrużone :zy, które dawały do zrozumienia, że podpułkownik nie zawaha się przed :yciem broni, gdyby to okazało się konieczne. - Stern, potrzebuję dziś twojej pomocy. - Jasne, że potrzebujesz, koleś. Mam rozkaz cię aresztować... albo strze-: ci w ten głupi łeb, jeśli będziesz stawiał opór. Marshall wpił się wzrokiem w jego zimne oczy. Proszę cię jako przyjaciela, żebyś pozwolił mi wziąć udział w dzisiej-ej akcji. Stern przystawił mu czterdziestkę piątkę do twarzy i odciągnął kurek ze owieszczo brzmiącym trzaskiem. - Nie ma, kurwa, mowy. Jezu, Joe, nie zmuszaj mnie, żebym tego użył. - Panie podpułkowniku - krzyknął porucznik, biegnący przez lądowi-o z satelitarnym telefonem w ręku. - To Medlock. Dzwoni z Andrews, ówi, że ma dla pana rozkaz o najwyższym priorytecie. Nie odrywając oczu od Marshalla, Stern wziął od porucznika telefon >rzyłożył do ucha. Mówi Stern. - Przez chwilę słuchał z kamienną twarzą, po czym po-oii opuścił czterdziestkę piątkę, zabezpieczył ją i wsunął do kabury. - Tak st, panie generale. - Oddał telefon porucznikowi, a na jego surowej twarzy :azał się uśmiech, co nieczęsto mu się zdarzało. - Medlock zgadza się na asz udział w akcji. Nie mamy czasu, Joe. Cholerny świat, może potrzeba im takich ludzi jak ty i sierżant - dwóch komandosów kamikadze. Marshall odetchnął głęboko i poszedł za Sternem w stronę hangaru. - Ilu mamy ludzi? - Dwie drużyny Delty z Bragg i wszystkich komandosów marynarki ajennej, stacjonujących w obrębie tysiąca pięciuset kilometrów - powielał Stern. - Pierwszy atak przypuści trzydziestu komandosów. Czterdziestu 217 I ludzi z Delty czeka w sea stallionach. W Yorktown jest wojsko, na wypa dek gdyby skurczybykowi udało się przedostać tak daleko w górę rzeki Generał Medlock chce, żebyście z sierżantem wzięli udział w pierwszyn natarciu. - Potrzebny mi będzie franchi, a sierżantowi karabin snajperski galil ¦ powiedział Marshall. Podpułkownik Stem spojrzał na tabliczkę. - Dam was do szalupy numer dziewięć. W doku czeka porucznik Green berg, zgłoście mu, co będzie wam potrzebne. Pogoda może nam narobić kło potów. No, Marshall, rusz tyłek. Odbijacie za pięć minut. Stern szybkim krokiem wrócił do hangaru. - Moje gratulacje, majorze - powiedział Gruber, który pojawił się u bok Marshalla. - Wygląda na to, że spełniło się pańskie życzenie. Jeśli uda si panu dostać żywym na pokład tego tankowca, musi pan natychmiast prze ciąć kabel zasilający, łączący urządzenia elektroniczne z wyrzutnią rakie To tak, jakby kopnął pan tego sukinsyna w jaja. Nie będzie w stanie naprc wadzić pocisków na cel. - Ale będzie mógł je odpalić? - spytał Marshall. - Tak, wyrzutnia jest wyposażona w awaryjny system odpalania, obsk giwany ręcznie - powiedział Gruber. - Kulka w główny obwód sterownicz powinna uniemożliwić wystrzelenie pocisków. Rozumie pan? - Tak - Marshall wyciągnął rękę do Grubera. Dziękuję za pomoc. Gruber uścisnął mu dłoń, czując jej drżenie. Uśmiech zniknął z jego twarz; - Powodzenia, majorze. Wiem, że zrobi pan wszystko, co będzie kc nieczne. Proszę tylko nie pozwolić, żeby ten sukinsyn zabił więcej ludzi. Cape Henry, wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych Na rozkołysanym pokładzie kutra komandor podporucznik Thomas Le mocno ścisnął w rękach silnie powiększający noktowizor. Lee, któr trzy tygodnie wcześniej obchodził dwudziestą rocznicę służby w marynarc wojennej, był bardzo wysoki, a gruby płaszcz z nieprzemakalnego płoni upodabniał go do skalistej góry. Bystre piwne oczy komandora, schowane pod krzaczastymi siwymi brwi; mi, patrzyły przez noktowizor z przenikliwością lasera. Zauważył go od razu. Nietrudno było dostrzec w mroku coś tak wielkiego jak tankowiec. Ob tylko udało się dostarczyć Wynetta na jego pokład. Komandor Lee opuścił lornetkę. Jego łódź bardziej przypominała state wycieczkowy niż uzbrojony kuter wojskowy, co bardzo pomagało w tropieni 218 zemytników narkotyków w okolicach Miami. Jednak doświadczony ma-riarz mógłby zacząć coś podejrzewać, co cholernie niepokoiło Lee. Obserwując oddalony o dziewięć kilometrów tankowiec, uświadomił bie, że ktoś stoi obok niego. Odwrócił się nieco w bok i zobaczył Wynetta, ranego w pomarańczowy kombinezon, wpatrzonego nieobecnym wzro-;m w „Lucy". - Ciągle nie odpowiada - powiedział Lee - ani się nie zatrzymuje. Ist-sje duże prawdopodobieństwo, że nie wpuszczacie na pokład. Bierzesz to d uwagę? Wynett zmrużył oczy i pokręcił przecząco głową. - Nasze spotkanie jest nieuniknione. « ,ucy" Ubliża się jakiś statek - powiedziała Tarra, patrząc w ekran radaru. JKapitan Carlucci odwrócił się na pięcie. - Odległość pięć koma trzy kilometry, kurs trzy-dwa-siedem... płynie osto na nas. - Przycisnęła słuchawkę do ucha. - Pilot prosi o zgodę na yście na pokład. - Widzę go - powiedział Gorgona, śledząc przez noktowizor wzburzo-morze. Szybko zapadała dająca schronienie ciemność, która wkrótce tnia-ogarnąć całą zatokę. - Niech wejdzie na pokład. Przyprowadzicie go od zu do mnie. - Gorgona opuścił noktowizor i cichym głosem zacytował jokalipsę: „I widziałem, a oto siwy koń, a temu, który na nim siedział, było imię Śmierć, a piekło szło za nim". - Nie słyszę, co mówisz! - krzyknęła Tarra. Gorgona pokręcił głową. - Zbliżamy się do celu wyprawy, którą rozpoczęliśmy w osadzie Kumar. iza sił powietrznych marynarki wojennejwOceana rfzina 17.09 /Tarshall i Williams weszli do gumowego pontonu Zodiac, gdzie czekał r Ana nich porucznik Greenberg, doświadczony oficer sił specjalnych, który ał być ich pilotem i nawigatorem. - Komandor Stern właśnie powiedział mi o panach przez radio - rzucił eenberg. Marshall przyjrzał się temu niskiemu, tęgiemu, nie najmłodszemu już ko-indosowi. Nie dał się zwieść jego rozbrajającemu, ojcowskiemu uśmiechowi; 219 dobrze wiedział, że człowiek ten zna co najmniej kilka sposobów łamanii karku. - Co Stem panu powiedział? - Że jesteście najlepsi w Delcie - powiedział Greenberg, ściskając dłoi najpierw Marshałla, a potem Williamsa. - Cieszę się, że dziś jestem w wa szej drużynie. Ubrani w czarne gumowe kombinezony, kaptury i elastyczne, podobn do kapci buty wzięli się do roboty, nie zwracając większej uwagi na innyc komandosów, przygotowujących w ciemności pontony do akcji. Marshall wysmarował twarz czarną farbą, zacierając granice miedz kombinezonem a skórą, po czym włożył obcisłe skórzane rękawice. Przj czepił do pasa miniaturową radiostację, założył słuchawkę na zdrowe uch i włączył mikrofon. Williams zrobił to samo. - Wielu dżentelmenów z Waszyngtonu będzie słuchało każdego nasz* go słowa - ostrzegł ich Greenberg. Dlatego uważajcie, kogo obrzucać obelgami. Żołnierz stojący w doku podał im worki z amunicją i dwie sztuki broni karabin franchi oraz izraelski karabin snajperski galil. Każdy z nich dostał t< noktowizor marki Phillips Electro-Spezial i mały wodoodporny notes z pl nem konstrukcji „Lucy". Marshall założył noktowizor i ustawił ostrość. Z mrol wyłoniły się kształty, przyobleczone w niesamowitą żółtozieloną poświatę. - No to jazda. „Lucy" Zasapany i wyraźnie zmęczony Wynett podszedł do kapitana Carlucci go, stojącego na szczycie trapu „Lucy". Usiadł ciężko na rurze, nie m gąc złapać tchu. Wyglądał strasznie. Jego cera przybrała śmiertelnie bla odcień, przekrwione oczy zapadły się głęboko, z warg odpłynęła krew. W glądał tak, jakby zaraz miał zemdleć. Z trudem skoncentrował wzrok na górującym nad nim kapitanie i wyrze; - Proszę o zgodę na wejście na pokład, kapitanie. Carlucci podejrzliwie spojrzał na odpływającą łódź, a potem znów Wynetta. - Nie jest pan pilotem, prawda? Wynett, z trudem łapiąc powietrze, przyłożył drżącą dłoń do czoła. - Nie, kapitanie. Przybyłem tu, by zobaczyć się z człowiekiem, ktć zarekwirował pański statek. Carlucci spojrzał na niego z zaciekawieniem. - A więc amerykańskie wojsko wie, że ten szaleniec jest tutaj? 220 - Nie myli się pan. Carlucci skinął głową. - To znaczy, że Bóg wysłuchał moich modlitw. Rozdział 38 idzina i7.10 )odpułkownik Buzz Hayes wprowadził F-15 w łagodny zakręt, wykonując kolejny siedemdziesięciokilometrowy łuk wokół „Lucy". Piloci obu sa-olotów zmniejszyli moc silników, by zaoszczędzić paliwo. Zapowiadało się ugie czekanie. Bombardier, młody porucznik Peter Booker, jeszcze raz sprawił ustawienie wszystkich przełączników świeżo zmodyfikowanego systemu tmbardowania taktycznego, działającego identycznie jak ten, na którym prze-lodził szkolenie. Zapisał w notesie godzinę, jak nauczono go na ćwiczeniach, jojrzał na wygenerowany komputerowo trójwymiarowy obraz „Lucy" na skaźniku refleksyjnym, po czym nastawił kursor na radarowy ślad statku vcisnął guzik, by automatyczny system śledzenia wziął go na cel. Bułka z ma-sm. „Lucy", o długości boiska futbolowego, była bardzo łatwym celem. W słuchawce porucznika Bookera rozległ się dźwięk alarmu, a na dole janu pojawiły się zaszyfrowane dane. Nowe rozkazy. Porucznik w myśli łkodował informacje i poczuł, że napinają mu się wszystkie mięśnie. To nie było ćwiczenie. Cholera przecież tam w dole jest Newport News! Ktoś popełnił cho-rnie wielki błąd. A może nie? Bombardier utkwił oczy w ciemności rozcią-ijącej się na zewnątrz kabiny. - Jezu! - szepnął do mikrofonu. Podpułkownik Hayes zaśmiał się cicho, ale był to zimny śmiech. - Dziś nie masz co na Niego liczyć. - W jego głosie zabrzmiała surowa ita. - Coś ci się nie podoba, poruczniku? - Nie, skąd. Bombardier połączył się na szyfrowanym kanale z hangarem dowódz-/a. Usłyszał piknięcie maszyny kodującej, po czym powiedział: Jastrząb Jeden do Ojca. Proszę o oficjalne potwierdzenie rozkazu. Przez kilka sekund radio milczało, po czym czyjś głos odpowiedział: - Bądźcie w gotowości do ataku na cel o współrzędnych dwa-sześć-cztery eden-siedem-dziewięć. Powtarzam. Bądźcie w gotowości do ataku na cel współrzędnych dwa-sześć-cztery, jeden-siedem-dziewięć. 221 Booker nic potwierdził przyjęcia wiadomości. Jezu, to dzieje się napra\ dę! W jego słuchawce rozległ się kolejny dźwięk i zapaliło się pomarańczi we światełko pod napisem AUTOPILOT WYŁĄCZONY. Booker poczi że samolot skręca w lewo; Hayes nadlatywał nad cel. Jeden przycisk. Bookerowi po raz pierwszy w jego wojskowej karierze drżały ręce... I w czasie takiej akcji! Jeden przycisk. Dlaczego właśnie on? Za chwilę we śnie ten guzik i bomba jądrowa zmieni tankowiec w gęstą, cuchnącą chmu węglowodorów. Sztab Kryzysowy Białego Domu Generale, co tam się do licha dzieje? - wrzasnął prezydent do słuchaw - Pogarszająca się pogoda spowalnia nasze działania, panie prezyde cie - powiedział Medlock, przebywający w hangarze w bazie lotniczej A drews. - Moi ludzie będą na statku za dziewięć minut. - Generale - powiedział prezydent - podejmuję wielkie ryzyko, wpi wadząjąc w życie pański plan. Niech to diabli, nie chcę, żeby ten tankowi wpłynął do zatoki. - Dziewięć minut, panie prezydencie - powoli powtórzył Medlock Za dziewięć minut moi ludzie wejdą na pokład tankowca i będzie po sp wie. Kwarantanna Doktor Nancy Shaw wprowadziła igłę do butelki i pobrała sześć cen metrów sześciennych antybiotyku o nazwie gancyklowir. - Daj rękę. Julie sięgnęła po strzykawkę drżącą dłonią. - Jestem w stanie sama sobie zrobić zastrzyk. - Daj rękę - powtórzyła Shaw. Julie dała za wygraną. - To dawka trzy razy większa od normalnej powiedziała Shaw, wyi gając igłę z jej ręki i przyciskając do miejsca ukłucia wacik. - Poczeka dziesięć minut, potem pobierzemy następną próbkę krwi. Julie skinęła głową i pomyślała o Marshallu. Gdzie był teraz? Co roi Nie próbowała odpędzać tych myśli. Wręcz przeciwnie. Jego obraz doda jej sił. 222 rjście zatoki Chesapeake odzina i?. i7 ponton Zodiac śmigał po zatoce w całkowitych ciemnościach. Znów za-. częło padać, zbierało się na burzę; widoczność była niemal zerowa. Mar-mll i Williams wytężali wzrok, usiłując dostrzec cokolwiek przez noktowi-)ry, ale bez skutku. Na szczęście ten sam kłopot mieli ludzie przebywający i pokładzie tankowca. Fatalna pogoda była darem niebios, który komando-zamierzali w pełni wykorzystać. Na razie nie musieli nic widzieć. Samolot izpoznawczy, krążący na wysokości sześciu tysięcy metrów, przesyłał współ-ędne tankowca do urządzeń GPS, w które wyposażone były wszystkie gru-/. Porucznik Greenberg co chwila ustalał ich pozycję. „Lucy" oddalona Ąa. od pontonu o zaledwie sto pięćdziesiąt metrów. Nie paliły się na niej idne światła pozycyjne. Ze wszystkich stron zbliżało się do tankowca dziewięć innych ponto-)w. Zgodnie z planem komandosi mieli spotkać się na statku i unieszkodli-ić wyrzutnię rakiet. Jak tego dokonają, zależało wyłącznie od okoliczno-i. Nie poczyniono większych przygotowań, nie przeprowadzono szkolenia, plany były bardzo ogólne. Po prostu nie starczyło na to wszystko czasu, edlock przyjął założenie, że tankowiec jest zbyt duży, by ludzie Gorgony ogli go upilnować. Uznał, że dziesięć drużyn - trzydziestu ludzi - zwięk-y szansę sukcesu. Tej nocy w Waszyngtonie wiele osób mocno ściskało W czasie krótkiej przeprawy Marshall miał aż za dużo czasu na rozmy-łnia nad tym, co może pokrzyżować im szyki. A jeśli Gorgona ich zauwa-? A jeśli tylko jednej z drużyn uda się dostać na pokład? A jeśli rakiety istaną odpalone? A jeśli wirus zostanie wypuszczony? Jeśli... jeśli... Wszyscy zauważyli to w tym samym momencie - wznoszący się nad adą kształt wielkości małej wyspy. To była „Lucy". Wydawała się gigan-czna. Miała pogaszone światła pokładowe i pozycyjne. Marshall nie odry-łł od niej wzroku. Williams, siedzący obok niego, patrzył na tankowiec larastającym zniecierpliwieniem, które z trudem powstrzymywał. Obydwaj iczuli, że osłabł wiatr, gdy osłoniła ich przed nim potężna bryła statku. Nie lezwali się do siebie ani słowem. Marshall myślał o Julie. Dzięki Bogu nic jej nie groziło. Takiego przypły-1 uczuć nigdy jeszcze nie doświadczył. Nie mógł o niej zapomnieć. Zamknął zy, próbując skoncentrować się na akcji, stać się twardy jak głaz. Nie mógł Inak tego zrobić. Coś się w nim zmieniło. I spowodowała to Julie. Porucznik Greenberg zaczekał, aż ponton uderzy w kadłub tankowca, unoszącego się nad nim jak olbrzymia skała, po czym zredukował moc nika, by zrównać prędkość z prędkością statku. Trzej komandosi wzięli 223 się do roboty, usiłując jak najszybciej przycumować ponton. Mimo że wo< była mocno wzburzona, „Lucy" podążała naprzód powoli i dostojnie; peh zbiorniki stabilizowały statek, zanurzony głęboko w wodzie. Nikt nie z uważył przybycia intruzów - a przynajmniej tak im się wydawało. Eleme zaskoczenia był ich najsilniejszą bronią. - Dasz radę przyczepić linę do otworu kotwicznego? - spytał Marsha Greenberg spojrzał w górę zmrużonymi oczami. - Kaszka z mlekiem. - Nie spuszczaj oczu z tego relingu - polecił sierżantowi Marshall. Jeśli zobaczysz tam coś, co przypominać będzie ludzką głowę, strzelaj bi zastanowienia. Williams zdjął galila z ramienia i obejrzał nadburcie przez celownik z no! towizorem. Nie widział nic prócz padającego deszczu ze śniegiem. „Lucy" Wynett powlókł się za Carluccim przez pokład. Za jego plecami wyrć ubrany na czarno żołnierz z kałasznikowem. Wynett nie czuł strach Był tylko bardzo zmęczony. „Lucy" wyglądała tak, jak się spodziewał, a je nocześnie przekraczała jego najśmielsze wyobrażenia. Zdumiał go przei wszystkim jej ogrom. Rury biegnące przez pokład do nadbudówki upoda niały statek do fabryki. Wynett znalazł się w samym sercu niedostępnej fc tecy. Bezwiednie szedł po oblodzonym pokładzie, wchodził do nadbudów i wspinał się wąskimi schodami na mostek. Dopiero po wejściu do sterów wróciło mu poczucie rzeczywistości. Znajdował się na mostku „Lucy", pełnym ubranych na czarno żołnien W powietrzu wisiał odór śmierci, jakby gdzieś w pobliżu przechowywa padlinę. Zanim Wynett zorientował się w sytuacji, stanął przed nim Gorgoi wsparty rękoma pod boki. Carlucci wcisnął się w kąt, patrząc na nich z kiem. Kiedy przekonał się, z kim ma do czynienia, jego twarz przybrała V mienny wyraz. Również Wynett nie okazywał żadnych uczuć. Gorgona powitał swojego starego znajomego z nieskrywaną pogardą - Nie spodziewałem się, że jesteś do tego zdolny. Tarra odwróciła się od głównego pulpitu i zrobiła wielkie oczy na wid Wynetta. - Skoro on tu jest - zawołała - to policja amerykańska na pewno w kim jesteśmy i co wieziemy. Nie pozwolą nam płynąć dalej. - Złapała G< gonę za rękę. - Musisz odpalić rakiety i zakończyć to. 224 - Porzućcie swoje zamiary - powiedział Carlucci, wychodząc z kąta. -Jłagam was w imię zdrowego rozsądku, zwróćcie ten statek prawowitym właścicielom. - Dwaj ludzie Gorgony odepchnęli Carlucciego kolbami ka-abinów, ale on wcale się tym nie zraził. Szaleństwem byłoby ciągnąć to [alej. - Zwrócił się do Tarry. Powiedz mu, żeby mnie posłuchał. - Chcę wiedzieć, po co tu przyjechałeś - odezwał się Gorgona zniżo-lym, złowieszczym głosem. - Po pieniądze - odparł spokojnie Wynett. - Co? - Dziesięć milionów dolarów amerykańskich. Dostarczyłem ci najsku-eczniejszą broń masowej zagłady, a ty nie dałeś mi nic w zamian. Jestem tu >o to, by odebrać zapłatę zgodnie z naszą umową. Gorgona odchylił głowę do tyłu i ryknął śmiechem, który odbił się echem )d metalowych ścian sterówki. - Naprawdę zwariowałeś. - Twarz Gorgony spochmumiała, a kiedy znów :aczął mówić, w jego głosie brzmiała zimna pogarda. - Widziałeś w Tampi-:o, co robię ze zdrajcami. Zanim cię zabiję, powiesz mi, co amerykański vywiad wojskowy wie na temat operacji Uprząż. Powieki Wynetta zadrżały. W tej chwili wyglądał jak stary, umierający izłowiek, co nie było dalekie od prawdy. Wiedzą, że świetnie się tu bawimy... Gorgona dał znak ruchem głowy i trzej żołnierze otoczyli Wynetta, mie-ząc z karabinów w jego pierś. Nawet nie drgnął. Rozległo się urywane popiskiwanie radaru. Tarra zobaczyła na jego ekranie, że do „Lucy" zbliża się z różnych stron :ilka małych jednostek. Łodzie. Odległość sto metrów. Gorgona przeszył Wynetta wściekłym wzrokiem. - Co to za podstęp? Wynett nie odezwał się ani słowem. - Zaalarmujcie ludzi na pokładzie polecił Gorgona. Powiedzcie, żeby irzygotowali się do odparcia ataku abordażowego. Gorgona podszedł do okna, ale zobaczył za nim tylko ciemności rozciągające się przed dziobem statku. - Żadna marynarka na świecie nie zdoła zniszczyć ziarna, które posia-em - powiedział. - Wkrótce świat się zmieni. Nikt nie może temu zapobiec. siikt mnie nie powstrzyma. 15 Kod Alfa 225 Rozdział 39 -B „Lucy" Marshall przecisnął się przez wąską szczelinę między otworem kotwic nym a potężnym łańcuchem i położył się na brzuchu na oblodzony dziobowym pokładzie „Lucy". Po chwili obok niego znalazł się Williams. N wet nie drgnęli, gdy w ich twarze uderzył mroźny podmuch wiatru. Panowa dziwna cisza, zakłócana tylko przez huk fal rozbijających się o burty statku. Marshall obejrzał pokład przez noktowizor. Dostrzegł niewyraźne kształl Część ludzi Gorgony dyżurowała przy działkach, część patrolowała statek, a poz stali obserwowali zatokę. Najwyraźniej spodziewali się ataku. Marshall dolicz się na dziobówce siedmiu ludzi, niemal niewidzialnych w czarnych strojach. Obejrzał się przez ramię i otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Niecą dwa metry od niego, przy nadburciu, rysowała się sylwetka czarniejsza c wszechogarniającej nocy, odwrócona do niego plecami. Williams też ją z uważył. Marshall wyjął berettę Martinellego z kabury i wymierzył, ale ręl tak mu drżała, że nie zdecydował się na oddanie strzału. Williams sykn i sięgnął do kostki po czarny nóż z ząbkowanym ostrzem. Strażnik odwróć się, usłyszawszy podejrzany dźwięk. Ręka Williamsa przecięła powietn i nóż zniknął. Marshall nie zauważył nawet błysku ostrza. Żołnierz Gorgor jęknął cicho i złapał się za gardło. Padł plecami na reling, po czym osunął s bezszelestnie na pokład. Podpułkownik Stern stanął wyprostowany w rozchybotanym ponton i przyłożył do ramienia coś, co wyglądało jak miniaturowy granatnik przi ciwpancerny. Minęły trzy długie sekundy, zanim wycelował w nadburcie sta ku i nacisnął spust. Rozległ się głośny trzask i w górę wystrzeliła szybk rozwijająca się gruba nylonowa lina. Gumowy czterozębny hak przeleci nad relingiem i ze stłumionym hukiem wylądował na stalowym pokładź „Lucy". Stern pociągnął linę do siebie, zaczepiając hak o nadburcie, i p( spiesznie przymocował drugi jej koniec do pontonu. W ciemnościach w dział drugą grupę, będącą już na środku sztormtrapu. - Do roboty. Pięciometrowa wspinaczka zajęła Sternowi niecałe dziesięć sekund. P( dążyli za nim dwaj komandosi z karabinami M-24 na plecach. Stern przewiesił nogi przez nadburcie i zeskoczył na pogrążony w cień nościach pokład, lądując na zgiętych nogach. Widział tylko niewyraźne kszta ty; w tym mroku nawet noktowizor niewiele pomagał. Dwaj komandosi przj 226 :ucnęli obok niego i rozłożyli metalowe kolby karabinów. Stern pospiesznie ozejrzał się po pokładzie przez celownik optyczny, szukając wyrzutni ra-aet. Gdzie ona jest? Z ciemności wyłaniało się zbyt wiele różnych kształ-ów - rury, włazy, zawory... Ile grup weszło na pokład? Padający deszcz ze iniegiem sprawiał, że nie dało się wypatrzyć żadnych szczegółów. Potrzeba >yło czasu, by zorientować się w sytuacji. Nagle zobaczył jakiś ruch - ludzkie sylwetki, oddalone od niego o dzie->ięć metrów. Wycelował karabin. O ułamek sekundy za późno. Ciemność •ozświetliły jasne, szybko po sobie następujące błyski. Kilkanaście pocisków wbiło się w Stema i jego dwóch ludzi. Umierając, czuł tylko odrętwiające zimno. Marshall zauważył kilku ludzi Gorgony, którzy biegli na rufę, wydając głośne okrzyki. Noc przeciął charakterystyczny odgłos wystrzałów. Marshall skrzywił się. Żołnierze Gorgony ostrzeliwali komandosów próbujących dostać się na pokład. Ci nieszczęśnicy nie mieli najmniejszych szans. Działka maszynowe, umieszczone po obu stronach statku, zaczęły strzelać do pontonów, wypełniając zimową noc złowieszczym terkotem. Zapowiadała się masakra. - Zrób coś - syknął Marshall. Williams skinął głową. Podniósł galila do oka i w laserowym celowniku na podczerwień zobaczył najemnika strzelającego z działka ustawionego przy prawej burcie. Sierżant skierował promień lasera na jego pierś, w połowie drogi między sercem a gardłem, i wystrzelił jeden pocisk. Pod czerwonym punkcikiem wykwitła rana o kształcie śliwki. Terrorysta przekoziołkował przez nadburcie i zniknął w zatoce. Williams wymierzył promień lasera w najemnika stojącego przy drugim działku i gdy pociągnął za spust, zwalił się on na pokład. Williams strzelał z zimnym wyrachowaniem. Trzeci terrorysta, biegnący z AK-47 przyciśniętym do biodra, trafiony jego kulą wpadł plecami na plątaninę rur i runął na pokład. Potem Williams zabił czwartego. Piątego. Szóstego. Każdy z nich ginął w milczeniu. Dobrze wymierzone pociski powodowały takie obrażenia, że ofiara nie mogła wydobyć z siebie nawet jęku. W ciągu minuty od rozpoczęcia szturmu Williams oczyścił z terrorystów pokład dziobowy „Lucy". - Połącz się z nimi przez radio! - krzyknęła Tarra. - Powiedz, że jeśli nie odwołają ataku i nie dadzą nam wolnej drogi, uwolnisz wirusy. Ciebie wysłuchają. 227 Gorgona stał nieruchomo przy oknie sterówki, wsłuchując się w odgłosy strzałów, dobiegające tu poprzez wycie wiatru. Nie miał zamiaru targować się z przeciwnikami. Nie będzie żadnych umów, warunków, rozmów, żadnej zmiany planów. Bez słowa patrzył na błyski przecinające ciemności zalegające pokład. - Nie przepuszczą nas - krzyknęła Tarra. - Musimy zostawić... Gorgona odwrócił się gwałtownie i uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Tarra nawet nie ruszyła się z miejsca, bez słowa patrząc mu w oczy. Wynett zachichotał. Gorgona wycelował palec w jej stronę. - Od tej pory mówienie o ucieczce będę uznawał za zdradę. Nie mam zamiaru dołączać do Allacha w raju. - Podszedł do głównego pulpitu i wziął słuchawkę. - Ta wizja to czysta fantazja, stworzona dla uspokojenia dzieci. Nadszedł czas, by dokonać zemsty. - Panie Balia, może pan rozpocząć Wyprzęganie. Głos w słuchawce zaskrzeczał na znak przyjęcia rozkazu. Czterej najemnicy ściągnęli brezentową płachtę z platformy wielkości małej przyczepy kempingowej. Znajdowało się na niej dziewięć sterowanych komputerowo rakiet Procyon, zamontowanych na hydraulicznej wyrzutni. Gruby kabel łączył ją z opancerzoną furgonetką, zawierającą sprzęt elektroniczny. Kapitan Carlucci podszedł do okna sterówki i zaczął obserwować ludzi przygotowujących wyrzutnię. Rozpoznał stożkowate głowice rakiet, te same, które widział w magazynie przy pompowni, w którym przechowywane były dziwnie wyglądające zbiorniki. Nagle zrozumiał, jak potworne są zamiary Gorgony. Rakiety miały przenieść wirusy w głąb lądu. - Nie, nie! Nie możesz tego zrobić! - Zostań tutaj - rozkazał mu Gorgona. Wcisnął guzik nadawania i powiedział do interkomu: - Nakierujcie pierwszą i drugą na Norfolk. Odpowiedział mu beznamiętny kobiecy głos: - Tak jest. Carlucci wrócił do okna, szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w ośmiometrową platformę, powoli podnoszącą się na hydraulicznych filarach. Kiedy osiągnęła kąt sześćdziesięciu siedmiu stopni, hydrauliczne tłoki zatrzymały się. Głowice zostały wymierzone w cel. - Uzbrójcie pierwszą i drugą - powiedział Gorgona. - Przystępuję do uzbrajania - zatrzeszczał kobiecy głos. Nastąpiła krótka przerwa, po której zameldowano: - Rakiety gotowe do wystrzelenia. - Czekajcie na mój rozkaz. Tarra zachichotała złośliwie. Cisza była wręcz ogłuszająca. - Odpalać! 228 Carlucci wypadł ze sterówki i wybiegł na pokład w chwili, kiedy zapa-iły się dopalacze pierwszych dwóch procyonów. Oślepiony jaskrawym wiatłem odruchowo podniósł rękę, by osłonić oczy. Rozległ się przenikli-vy pisk; pociski wystrzeliły z wyrzutni i zniknęły wśród burzy, pozosta-viając za sobą płomieniste smugi. Cuchnący dym, niczym całun śmierci, )krył pokład. Carlucci nie mógł ruszyć się z miejsca. Stał milczący, wpatrzony w ciem-lości, wsłuchany w cichnący grzmot. - Niech Bóg zlituje się nad tymi, którzy znajdą się na ich drodze. Na pokładzie zrobiło się jasno jak w dzień. Marshall i Williams zatkali iszy. Major, zaciskając zęby ze złości, odwrócił wzrok, gdy procyony po-nknęły w noc niczym dwie gigantyczne race. - Spóźniliśmy się - rzucił Williams. - To były tylko dwie rakiety - powiedział Marshall z kamienną twa-"zą. - Zostało jeszcze siedem. Baza lotnicza Andrews Radiooperator odwrócił się od pulpitu i powiedział do Medlocka: - Samolot rozpoznawczy zarejestrował start dwóch rakiet. Kierują się ia północny zachód. Prawdopodobnie pierwszym celem jest Norfolk. W hangarze zapadła ponura cisza. Wszystkie oczy skierowane były na ge-lerała. Przez kilka długich sekund nikt nawet nie drgnął. Rysy Medlocka stężały. - Powiadom prezydenta, by rozpoczął Fazę Trzecią. Radiooperator odwrócił się do pulpitu, by wykonać rozkaz. Generał Medlock, zmęczony, przygarbiony, szybkim krokiem przeszedł przez hangar, otworzył drzwi i zniknął w ciemnościach. Kwarantanna Tulie nie zdawała sobie sprawy, że Nancy Shaw stoi za jej plecami, dopóki J nie poczuła na ramieniu dotyku dłoni i nie usłyszała: - Właśnie odebrałam wiadomość... Julie odwróciła się, owładnięta panicznym strachem. - Joe?Czyon...? - Gorgona odpalił dwie rakiety. 229 - O mój Boże! - Julie odwróciła się. - A więc nie da się już tego powstrzymać. Boże, wybacz mi. Sztab Kryzysowy Białego Domu Asystent prezydenta odłożył słuchawkę. - Wystrzelone zostały dwie rakiety. Generał Medlock nakazał rozpoczęcie Fazy Trzeciej. Prezydent z ponurą miną skinął głową. - Niech tak będzie, panie Nicholas. Na wskaźniku refleksyjnym F-15 pojawił się sygnał AKCJA. Było te ostatnie z wymaganych upoważnień. Porucznik Booker wcisnął guzik automatycznego namierzania, wprowadzając do pamięci komputera zainstalowanego w bombie aktualną pozycję „Lucy", i jednocześnie uzbrajał śmiercionośny ładunek. Następnie dotknął pomarańczowego przycisku z napiseir ZRZUT BOMBY. - Boże, przebacz nam nasze winy... - wyszeptał pierwszy fragmem modlitwy, jaki przyszedł mu do głowy, po czym wcisnął przycisk. Pomarańczowa lampa zapaliła się na znak, że taktyczna bomba jądrowa oderwała się od hydraulicznej wyrzutni na skrzydle i zniknęła w strumienii powietrza za samolotem. Rozdział 40 Zatoka Chesapeake Niedaleko Norfolk Komandor Thomas Lee stał samotnie na pokładzie kutra, wpatrzonj w ciemności, i zastanawiał się, czy ten stary dziwak, którego podrzuci na opanowany przez terrorystów tankowiec, rozmyślnie chciał przyspieszyć swoją śmierć. Albo to niezwykle odważny człowiek, albo cholerny głupiec Trzask głośnika wyrwał Lee z zamyślenia. - Nadlatujący pocisk, kurs zero-dwa-dwa... prędkość pięćset dwadzie ścia dwa węzły. Przewidywane miejsce wybuchu około dziewięciuset metrów z prawej burty. - W zniekształconym głosie słychać było niepokój. 230 Komandor Lee odwrócił się i spojrzał w niebo. Od razu zauważył nadla-jący obiekt - punkcik światła, przedzierający się przez zasłonę chmur bu-owych. Lee zesztywniał, jego rysy stężały. Przystawił mikrofon do ust i ryknął: - Pełna moc... ster lewo na burt! Komandor Lee przytrzymał się relingu, nie odrywając oczu od błyska-icznie opadającego obiektu. Po chwili dostrzegł dwa ogony. Chryste, dwie kiety! Zauważył mały błysk- głowice oddzieliły się od rakiet i zaczęły >adać na zatokę, obracając się wokół własnej osi. Lee wiedział, że spadną isko - bardzo blisko. W osłupieniu patrzył na dwie smugi ognia pędzące dół, aż zniknęły, wchłonięte przez nieprzeniknioną czerń zatoki. Przygo-wał się na potężny wstrząs. Nie nastąpił jednak żaden wybuch, w powie-ze nie trysnęły fontanny wody. Tylko dziwny podmuch, cieplejszy od zim-;go nocnego powietrza, przemknął nad pokładem. - Haley Alfa Dwa do Andrews - Lee połączył się z centrum dowodze-a na bezpiecznym kanale. - Do morza wpadły dwie rakiety. Podaję współ-:ędne miejsca zdarzenia: trzydzieści siedem stopni szerokości geograficz-;j pomocnej, siedemdziesiąt sześć stopni długości geograficznej zachodniej, koło tysiąca metrów na prawo od... Mikrofon wypadł z dłoni Lee i roztrzaskał się na oblodzonym pokładzie, omandor zwrócił się w stronę sterówki, ale wszystko widział jak przez mgłę. kora piekła go żywym ogniem. Próbował wezwać pomocy, ale nie panował id swoim głosem. Jezu, pomóż mi! Ogarnął go paraliżujący strach; wie-riał, że umiera, ale nie miał pojęcia dlaczego. Wydawało mu się, że żyły w jego rękach i nogach zwijają się jak węże. rzerażony, wbił paznokcie w przedramię i ściągnął zeń skórę jak z obiera-2go owocu. Nogi ugięły się pod nim i upadł, rzucając się w drgawkach, jego piersi wyrwał się krzyk, a kończyny raz po raz waliły w pokład, zmie-lając się w krwawą miazgę. Krzyczał długo jeszcze po tym, gdy jego poty-za roztrzaskała się jak skorupka jajka. Lucy" A Tynett roześmiał się drwiąco. Wszyscy zwrócili na niego wzrok. / V - Panie Gorgona, powinien pan coś wiedzieć o swoich rakietach. Gorgona spojrzał na niego pytająco mrocznymi oczyma. Carlucci zauważył niepewność malującą się na twarzy terrorysty. - Co jest z tymi rakietami? - spytał Wynetta. - Wszystko odbywa się zgodnie z planem - powiedział Gorgona gło-:m zimnym jak wiatr bezlitośnie smagający statek. 231 Wynett nie mógł powstrzymać śmiechu. - Już dawno chciałem wytłumaczyć panu podstawy aerodynamiki pro cyonów, ale opuścił pan moją posiadłość w takim pośpiechu... - Co ty pleciesz? - Maksymalny zasięg procyona powiedział Wynett wynosi dziewięć set pięćdziesiąt mil morskich. Aby rakieta poleciała na taką odległość, mus mieć stromą trajektorię lotu i rozwinąć dużą prędkość; istnieje jednak wów czas prawdopodobieństwo, że głowica nie zadziała właściwie i nie dojdzie d uwolnienia jej śmiercionośnego ładunku. W związku z tym pocisk, jeśli m spełnić swoje zadanie, nie może wzbić się na wysokość większą niż sześ tysięcy metrów ani przekroczyć prędkości dziewięciuset siedemdziesięciu k lometrów na godzinę. Dlatego zmuszony byłem przekalibrować dopalacze. Carlucci spojrzał na niego z osłupieniem. - Nie rozumiem. - Jaki jest zasięg rakiety? - wycedził Gorgona. - Trzydzieści kilometrów. Musi pan podpłynąć tankowcem bardzo bl sko celu. Obawiam się, że w tej sytuacji nie może być mowy o zaatakowani Waszyngtonu. Płyniemy pod wiatr. Niech pan się modli, żeby wiatr rozprc szył wirusa, zanim znajdziemy się w pobliżu miejsca upadku rakiet. Trzydzieści kilometrów wystarczy powiedział Gorgona. - Siedei pozostałych głowic rozniesie Świętego Wita po wschodnim wybrzeżu St: nów Zjednoczonych. Niech pan da całą naprzód rozkazał Carlucciemu. To szaleństwo... powiedział kapitan błagalnym tonem. Zrób, co mówię, albo zginiesz! - Zabij go - powiedziała Tarra - ja przejmę ster. Kapitan Carlucci uniósł rękę w geście rezygnacji i podszedł do główm go pulpitu, z sercem ciężkim od złych przeczuć. Jeżeli on nie zwiększy szyi kości, zrobi to ktoś inny - choćby Tarra. Trzeba koniecznie zatopić ten st; tek! Carlucci pchnął dźwignię, dając całą naprzód. Oceana Doktor Gruber dostał wiadomość o zatonięciu rakiet, nadesłaną przez s molot rozpoznawczy. Rąbnął dłonią w biurko. - Jego pociski mają za mały zasięg! zawołał. Podniósł słuchawkę telefonu awaryjnego, połączonego bezpośredn z osobistym aparatem Medlocka. 232 aza lotnicza Andrews "1 enerał Medlock stał bez płaszcza na skraju pasa startowego, wsłuchany JTw noc. Jak dotąd nie słyszał nic prócz świstu wiatru. Żadnego odległe-) grzmotu. Jak brzmi wybuch jądrowy z odległości stu pięćdziesięciu kilo-etrów? Czy gorący podmuch dotrze aż tu? Zadzwonił telefon i Medlock podniósł go do ucha. - Słucham. - Procyony nie mogą dolecieć na ląd - zameldował Gruber. - Przynąj-niej na razie. Spadły do morza dwanaście kilometrów od Norfolk. Jednak nkowiec płynie z prędkością osiemnastu węzłów i za mniej więcej dwa-deścia minut ląd znajdzie się w zasięgu rakiet. Pańscy komandosi muszą łtychmiast unieszkodliwić pozostałe procyony! Jezu Chryste! - zawołał Medlock. - Półtorej minuty temu zrzucono )mbę. Wcisnął guzik w telefonie i połączył się na zakodowanym kanale ; Sztabem Kryzysowym Białego Domu. Gruber usłyszał trzask. Medlock przerwał połączenie. Półtorej minuty i późno. Na wskaźnikach refleksyjnych F-15 pojawił się wielki czerwony napis: KCJA ODWOŁANA. Towarzyszyło temu przenikliwe wycie alarmu. - Jezu, widzisz to? - powiedział komandor Hayes do swojego bombar-era. Porucznik Booker nie odpowiedział. Wcisnął drżącym palcem guzik au-matycznego rozbrajania bomby, modląc się, by prototypowy system za-'iałał zgodnie z planem. Może będzie pierwszym człowiekiem w dziejach dzkości, który unieszkodliwi bombę nuklearną znajdującą się tuż nad ce-m. Na wysokości sześciuset metrów nad „Lucy" zapalnik bomby został za-izpieczony, a katapultowany dwucentymetrowej długości pojemnik z plu-nem poleciał na spadochronie ku morzu. Półtorej sekundy później eksplo->wało dwadzieścia kilo plastiku. Powłoka taktycznej bomby jądrowej przeobraziła się w widowiskową ile ognia nad „Lucy". 233 „Lucy" Gorgona wsłuchał się w odgłosy walki, dochodzące z pokładu dziobowe go- - Korzystająz ciemności, by wedrzeć się na mój statek. Sąprzygotowa ni, by działać w mroku. - Odwrócił się gwałtownie od okna sterówki. - Świa tła! Włączcie wszystkie światła. - Światła wskażą im drogę do wyrzutni... - próbowała protestowa Tarra. Gorgona prychnął ze zniecierpliwieniem, odepchnął ją na bok i powci skał przełączniki w głównym pulpicie. Na górnym pokładzie statku rozbły sły silne lampy zamontowane na wysięgnikach i bocianim gnieździe. Światło uderzyło boleśnie w oczy Marshalla i Williamsa. Oślepiło siei żanta, który właśnie pociągał za spust. Pocisk chybił celu o kilka centyme trów, przeszywając płuco jednego z terrorystów. Zaskowyczał i w przeć śmiertnych drgawkach zwalił się na pokład pod nogi swego kompana. - Jezu! - zawołał Williams i pokręcił głową, usiłując pozbyć się boh snego kłucia w oczach. Marshall zaklął głośno, zrywając z głowy noktowizor. Major przeskc czył przez podstawą kotwicy i pobiegł w stronę rufy, kryjąc się za ruram Kierował się w stronę opancerzonej furgonetki ze sprzętem elektronicznyn będącym mózgiem procyonów. Jednym szybkim ruchem Williams podnió galila, wymierzył w uzbrojonego strażnika stojącego przy uchylonych ty nych drzwiach i pociągnął za spust. Najemnik padł na ziemię. Gorgona obserwował przez lornetkę Marshalla, biegnącego w stronę raku Przez burty statku przechodzili kolejni żołnierze w czarnych kombinezonach. Gorgona powiedział do mikrofonu: - Oficer pokładowy! Na pokładzie są intruzi, kierują się w stronę ruf Niech pan broni procyonów. Kiedy nie uzyskał potwierdzenia, przyłożył lornetkę do oczu i uświadi mił sobie swój błąd. Oficer pokładowy nie żył, podobnie jak wszyscy żołni rze na dziobie. Intruzi przełamali pierwszą linię obrony i zabijali kolejnyc najemników, z każdą chwilą coraz bliżsi zdobycia statku. W tej chwili Go gona zdał sobie sprawę, że to już kres podróży „Lucy". - Gorgona do Uprzęży - powiedział przez nadajnik - uzbroić pozosta rakiety. Rozkazuję natychmiast wystrzelić pozostałe pociski. Powtarzar Wystrzelić procyony. 234 - Niedbalstwo, panie Gorgona - zadrwił Wynett. - Poważne niedbalstwo. Gorgona obrzucił Wynetta nienawistnym spojrzeniem i powiedział do ry: - Wyprowadź tych dwóch na pokład i zamknij ich w zbiorniku. Dopil-, żeby zginęli efektowną śmiercią. Dyżurująca przy pulpicie sterowniczym w opancerzonej furgonetce ko-:a o intrygujących rysach twarzy przyjęła rozkaz Gorgony. Odbezpieczyła iski, wpisała nowy kod i spojrzała na zapalające się zielone światła. Sie-n rakiet uzbroiło się automatycznie. Pozostało tylko wydać komendę odpa-a. Kobieta spojrzała na radar. Ekran pokrywały zielone plamy. Zakłócanie ctroniczne. Radar był bezużyteczny. Ale nie miało to już znaczenia. Potężny wybuch wstrząsnął furgonetką i tylne drzwi wypadły z zawia-v. Kobieta wyprostowała się. Kątem oka zauważyła sylwetkę stojącą za wiami, z karabinem u biodra. Jej ręka powędrowała do guzika odpalającego rakiety. Marshall pociągnął za spust. Kobieta, trafiona w pierś, runęła do tyłu skrzyżowanymi rękami. Następne trzy pociski zdemolowały sprzęt elek-liczny, wzbijając w powietrze fontannę iskier, ognia i szkła. Marshall odwrócił się od drzwi i wymierzył franchi w gruby kabel zasi-tcy i przekazujący instrukcje do wyrzutni. Nie zauważył zbliżającej się niego ciemnej sylwetki, celującej w jego głowę z kałasznikowa. Na szczę-; Williams był czujny. Pocisk z karabinu snajperskiego oderwał terrory-i połowę czaszki, z której trysnęła fontanna krwi. Marshall strzelił w kabel, przecinając go. Rozległ się syk iskier, przypo-lający odgłos wydawany przez rozwścieczonego węża. Teraz pozostawa-ylko zniszczyć komputer wyrzutni - bez niego Gorgona będzie bezsilny. Dwaj najemnicy wyłonili się zza platformy i rzucili się w stronę Mar-Ua. Pociągnął za spust. Pocisk oderwał pierwszemu z napastników rękę, :tórej trzymał broń; runął na pokład z głośnym jękiem. Drugi terrorysta cił z kałasznikowa serię w Marshalla. Kule odbiły się rykoszetem od ściany incerzonej furgonetki; major rzucił się na pokład i wturlał pod pojazd, łczas gdy najemnik szachował majora ogniem z automatu, inny żołnierz rgony, technik, wskoczył na platformę z rakietami i podszedł do klawia-f procyonów, by ręcznie wprowadzić sekwencję startową. - Rakiety nadal są sprawne! - krzyknął Marshall do nadajnika. - Pilnu-ch dwóch ludzi... możesz coś z tym fantem zrobić? Williams, przyczajony po drugiej stronie pokładu, wymierzył galila w wytnie. Zasłaniała mu ją furgonetka. - Joe - powiedział - przesuń tę cholerną brykę. 235 Technik Gorgony, szczupły żołnierz w okularach, zajrzał do otwar skrzyni z układami elektronicznymi i przełączył kabel systemu ręczne odpalania rakiet. Zapaliło się zielone światełko. W tej chwili uzyskał on kc trolę nad rakietami. Wpisał serię komend do komputera, rozpoczynając ręcz sekwencję startową. Nie mógł przyspieszyć tego procesu. Najdrobniejs błąd mógł spowodować zawieszenie komputera, co zmusiłoby do rozpoc; cia całej procedury od nowa. Nie pozwalał mu się skupić dźwięk bardziej niepokojący od huku w strzałów. Technik wpisał ostatnią komendę i czekał niecierpliwie, aż dh kod rozkazu załaduje się do pamięci. Dopiero gdy jego uszy wypełnił r dwóch silników turbinowych, zdał sobie sprawę, że niepokojącym go dźw kiem był odgłos nadlatującego odrzutowca. AV-A8 Harrier wynurzył się z chmur i zawisł nad dziobowym pokładi jak śmigłowiec. Osłaniając twarz przed silnym podmuchem powietrza, te< nik zerknął na klawiaturę i zaklął. Wciąż paliło się światełko, świadczj o tym, że rakiety nie były jeszcze gotowe do startu. Powoli, z niezwykłą precyzją, samolot zaczął kierować się ku rufie. Gorące spaliny harriera omiotły technika niczym huragan z najgłębszy otchłani piekła. Terrorysta skulił się pod ścianą, rękami osłaniając uszy; je głośne przekleństwa ginęły w ryku silników. Gdyby w tej chwili wystrze rakiety, trafiłyby w odrzutowiec, który runąłby na pokład. Za kilka sekui kiedy procyony będą gotowe, wystarczy wcisnąć jeden guzik, by je odpa Wtedy jego zadanie zostanie wykonane. Jeden guzik! Nie mógł jednak tego zrobić, dopóki harrier wisiał w powietrzu. Youngblood przesunął harriera do przodu i zawiesił go na wysokc czterdziestu pięciu metrów nad rakietami. Zauważył dwóch terrorystów, uc kających w popłochu spod gorącego podmuchu dobywającego się z d samolotu. Obrócił maszynę i zrównał jej prędkość z prędkością statku. - Pomyślałem, że przyda wam się pomoc - powiedział na zakodowa częstotliwości LINKII. Marshall, leżąc na plecach pod furgonetką, przycisnął słuchawkę do uc - Youngblood? Ty cholerny świrze... - Do usług. Nasi bracia z marynarki pożyczyli mi ten wspaniały spn Obiecałem, że oddam go w jednym kawałku. - Kilka pocisków odbiło się skrzydła harriera. Youngblood mocniej ścisnął drążek i otworzył szerzej pr pustnicę, wznosząc się o kilka metrów. Pot spływał mu po czole. - Major rusz się, zrób coś z tymi rakietami. Przecież nie będę tu tkwił całą noc. 236 Williams przysunął się bliżej furgonetki, chowając się za rurami zbiorni-ściekowego. Dostrzegł czterech ludzi Gorgony, kierujących się na dziób, zagrożonym rakietom. Nie mógł do nich strzelać, bo nie chciał podziura-; rur, a wyrzutnia wciąż była zasłonięta. Ta cholerna furgonetka... Przez burty na statek wlała się kolejna fala komandosów. - Dobrze, dobrze, odwróćcie ich uwagę - mruknął Williams. Żołnierze Gorgony zajęli pozycje wśród wszechobecnych rur. Zaczęli rzeliwać atakujących komandosów i unoszącego się nad statkiem harriera. - Uważaj - powiedział Youngblood do Marshalla przez radio. - W twoim runku idą bandziory. Chyba chcą odpalić te rakiety. - Joe - włączył się Williams - przesuń tę cholerną furgonetkę. Marshall wyturlał się spod wozu, osłaniając oczy przed gorącym podmu-m z dyszy samolotu. Seria pocisków odbiła się od opancerzonej fiirgonet-niedobitki oddziału Gorgony przekradały się wśród rur w stronę wyrzutni, jor wskoczył do furgonetki przez otwarte okno od strony kierowcy. Dwaj ludzie Gorgony, z karabinami gotowymi do strzału, ostrożnie ru-li w jego stronę. Pierwszy otworzył drzwi i stanął jak wryty na widok :elowanej w siebie lufy karabinu. Marshall pociągnął za spust. Pocisk strzelony z bliskiej odległości urwał najemnikowi głowę, która przelecia-ad pokładem jak wybita przez bramkarza piłka. Dygoczące ciało wpadło bjęcia drugiego najemnika. Pocisk z karabinu Williamsa przeszył mu pierś iąj terroryści upadli na pokład w makabrycznym tańcu. Marshall zapuścił silnik i wrzucił pierwszy bieg. Wcisnął pedał gazu i pu-sprzęgło. Opancerzona furgonetka skoczyła do przodu z głośnym zgrzy-i zaczęła toczyć się po górnym pokładzie „Lucy", odsłaniając rakiety. - Dziękuję bardzo, majorze. - Leżący na pokładzie Williams wreszcie aczył platformę. Teraz pozostawało tylko czekać, aż pojawią się na niej de Gorgony. - No, dupki, weźcie się do roboty, to odstrzelę wam te głu-łby. Marshall skierował furgonetkę w stronę nadbudówki. Dodał gazu i wje-t w grupkę strzelających najemników, którzy rozbiegli się na boki. Tylko wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna uparcie stał na jego dro-strzelając z broni automatycznej. Marshall zobaczył błyski wydobywa-się z lufy i usłyszał brzęk pocisków odbijających się od pancerza furgo-i; przednia szyba rozpękła się na drobne kawałki. Nie zważając na piekące o, Marshall jechał dalej, widząc zaskoczone oczy terrorysty, znajdujące-ię zaledwie metr przed nim. Najemnik wpadł pod wielkie przednie koła wozu, które zmiażdżyły go, miotły mu czaszkę. Marshall prawie nie poczuł uderzenia. Wóz przedzierał się przez rury i przewody, pozostawiając za sobą obłoki . Marshall otworzył drzwi, wyskoczył z kabiny i wpadł na stalową ścianę 237 pokładu łodziowego. Oszołomiony patrzył, jak furgonetka pędzi naprz niczym kula armatnia. Wreszcie zakołysała się, przewróciła się na bok i < łym impetem uderzyła w nadbudówkę. Rozdział 41 „Lucy" Carlucciego i Wynetta zaprowadzono na górny pokład. Tarra otwórz właz do zbiornika, skąd dobył się duszący odór oparów benzyny. - Tam będziecie bezpieczni - powiedziała i zaśmiała się dziwnie. Carlucci pierwszy zszedł po dwunastometrowej wąskiej drabinie. St nie były śliskie i brudziły ręce. Ciemności rozpraszała tylko wąska smi światła wpadająca do środka przez otwarty właz. Kapitan widział rysuj się w mroku rury i zawory, niezliczone dźwigary i rozporki, wnęki, szcz ny i wznoszące się nad nim szare ściany wielkiego metalowego zbiorni Odór oparów był nie do zniesienia. Carlucci wstrzymał oddech, ale po ch li dał za wygraną. Musiał oddychać tym powietrzem, bo innego nie byłe Wynett zszedł na dół, sapiąc ciężko. Właz zatrzaśnięto za nimi i po eto rozległ się zgrzyt zamków. Dwaj więźniowie stali w nieprzeniknionych ci< nościach, wsłuchani w głębokie dudnienie maszyn. Od czasu do czasu z ry dochodził do nich tupot nóg. - To zbiornik do przewozu ropy? - zapytał Wynett. - Nie, to zbiornik na resztki - wyjaśnił Carlucci i zadrżał, kiedy j własny głos powrócił do niego echem z ciemności. - Po opróżnieniu zb ników resztki ropy przepompowuje się do tego zbiornika i pozostawia si do czasu ostatecznego usunięcia. - Cudownie. - Ten zbiornik został wypłukany i wyczyszczony - stwierdził Car! ci. - W przeciwnym razie nie żylibyśmy już. - Kapitan odwrócił się, pri jąc zorientować się w ich sytuacji. Wynett usiadł pod stalową ścianą. - Radzę, żeby się pan tu rozgościł - powiedział. - Nigdzie stąd nie | dziemy. Tarra usiadła przy komputerze w pompowni, elektronicznie sterują) przepływem ropy między potężnymi zbiornikami tankowca. Wcisnęła ki naście guzików, uruchamiając pompy. Światełko przy zaznaczonym na si icie zbiorniku resztkowym po lewej burcie zmieniło się z czerwonego na lone. Tarra zachichotała. Głęboko w trzewiach statku otworzył się hy-mliczny zawór i ropa ze zbiornika numer siedem zaczęła płynąć tam, gdzie lieszczono więźniów. Carlucci poczuł, że podłoga lekko drży. Usłyszał chlupotanie, jakby do iornika wpełzało jakieś żywe stworzenie. Był to odgłos ropy lejącej się na Iową podłogę. Kapitan zerwał się na równe nogi, wbijając wzrok w nieprzeniknione rnności. Wiedział, że przy tak wolnym przepływie minie wiele godzin, lim zbiornik zostanie napełniony. Ten, kto to robił, czerpał perwersyjną syjemność z myśli o ich powolnym konaniu. - Święta Maryjo, Matko Boża... - Pan Gorgona boi się - wychrypiał Wynett głosem, w którym nie było du strachu. - W przeciwnym razie nie zabijałby nas. varantanna ulie nie śmiała uwierzyć własnym oczom, że demon został pokonany. Minęło dziesięć minut od chwili, kiedy doktor Shaw wstrzyknęła jej gancy->wir. W tym czasie powyginane palce Julie rozluźniły się, powracając do rmalnego stanu, i mimo nawracającego lekkiego odrętwienia odzyskała iowanie nad swoją ręką. Niesamowite. Do pokoju weszła doktor Shaw. - Wyniki badań krwi są w normie. Te słowa spłynęły na nią jak cudowny sen. - Słyszałaś, co powiedziałam? - upewniła się Shaw, ściskając jej ramię. Julie odwróciła się i spojrzała na przyniesiony wydruk. Widniejące na n liczby dowodziły ponad wszelką wątpliwość, że Święty Wit może zo-ć zwyciężony. Shaw pochyliła się nad Julie. - Sama nie uwierzyłabym, gdybym tego nie przeczytała. Jak się czu-z, moja droga? Julie nie mogła znaleźć słów na wyrażenie swoich uczuć. - Dobrze - powiedziała wreszcie. - To wszystko? Właśnie wróciłaś zza grobu i tyle tylko masz do po-:dzenia? Julie nie wytrzymała i zarzuciła jej ręce na szyję, ściskając mocno. Za->czona doktor Shaw z trudem utrzymała się na nogach. - Też cieszę się, że widzę cię zdrową - zaśmiała się. Łzy popłynęły szerokim strumieniem z oczu Julie. 239 - Jestem tak cholernie głupia - powiedziała. Shaw zmarszczyła brwi. - Głupia? Nie, miałaś szczęście, ale głupia nie jesteś. - Przez cały czas byłam o krok od rozwiązania zagadki. Jezu, ależ stem tępa! Shaw pokiwała głową w zamyśleniu. - Nadal nie wszystko rozumiem. Powiedz mi, jak na to wpadłaś. Julie odchyliła się na oparcie krzesła i odetchnęła głęboko; czuła się ti jakby oderwano od niej straszliwego potwora z wielkimi pazurami i ostry zębami. Wytarła nos i schowała chusteczkę do kieszeni swetra. - To genialnie proste. Doktor French chciał się zabezpieczyć, więc wpl do Świętego Wita inny gen. Wykorzystał w tym celu mysiego raka, by uwr liwić Świętego Wita na gancyklowir. Dzięki temu można go w każdej chv unieszkodliwić. French chciał zapewnić sobie możliwość przerwania eks] rymentu na wypadek, gdyby coś poszło nie po jego myśli. - To dlaczego nie skorzystał z tej możliwości, by się uratować? - Nie mógł przewidzieć, jak silna będzie pierwsza generacja Święte Wita i jak szybko wirus opanuje układ nerwowy. Nie miał najmniejszych sza Jednak kolejne mutacje powodują, że toksyczność wirusa zmniejsza się, a każenie przebiega o wiele wolniej, choć również kończy się śmiercią. - A co z Joem i sierżantem? Julie zerwała się na równe nogi i pobiegła do pokoju łączności. Dok Shaw podążyła w ślad za nią. - Ten sukinsyn zamierza dać się zabić. - Chcesz się z nim skontaktować? - spytała Shaw. - W czasie akcji pozwolą ci skorzystać z zakodowanego kanału. Julie usiadła przy pulpicie i weszła do sieci LINK II. - Zadzwonię do generała Medlocka. On mnie połączy z Marshallen „Lucy" Carlucci pchnął dźwignię otwierającą właz. Nawet nie drgnęła. Zrc miał, że umrze tutaj, w tym więzieniu. Nie dając za wygraną, złapał r najwyższy szczebel drabiny. Powietrze w zbiorniku nie nadawało się do dychania. Lada chwila straci przytomność, spadnie na dół i utonie w ro Wyjął z kieszeni płaszcza stalowe szczypce i zaczął walić nimi we w Łomot metalu o metal odbijał się głośnym echem od ścian zbiornika. Od dłuższego czasu nie słyszał jęków Wynetta. Nieszczęśnik pewnie nie żył. Czy on, Carlucci, bał się śmierci? Teraz już nie, gdy na jego ocz zginęli wszyscy ludzie z załogi. Pogrążając się w mroku wieczności, Carli 240 yiadomił sobie, że śmierć, w jakiejkolwiek postaci by się zjawiła, uosa-ła rozstanie z tym wszystkim, z czym człowiek związany był na ziemi. : mógł darować sobie, że nie udało mu się powstrzymać Gorgony, pokrzy-vać jego potwornych planów. Zaczął się krztusić. Mimo to udało mu się wyciągnąć rękę i jeszcze raz ;rzyć we właz. Bolały go płuca, niezdolne do zaczerpnięcia kolejnego iechu. Kiedy dotarło do niego, że oto nadchodzi śmierć, zaczął drżeć na ym ciele. Tak, bał się. Jego ręka zsuwała się z obręczy. Niech to się już sszcie skończy. Usłyszał dochodzący z dołu bulgot ropy, przez który prze-ił inny dźwięk, dziwny trzask, jakby statek rozpadał się. Co to było? Spłynęło na niego ostre białe światło, a wraz z nim zimny podmuch orzeź-yącego powietrza. Ciężki właz uderzył o pokład. Carlucci podniósł wzrok, użąc oczy od jasnych lamp. Na tle światła pojawiła się twarz żołnierza, wysmarowana czarną farbą. e był to żaden z ludzi Gorgony. - A niech mnie! - powiedział żołnierz monotonnym głosem, z akcen-a mieszkańca środkowego zachodu Stanów Zjednoczonych. Złapał więź-i za nadgarstki i wyciągnął ze zbiornika, stękając głośno. Od razu zorien-vał się, że ten człowiek nie jest terrorystą. - Nie ruszaj się, koleś. Najpierw wiesz mi, coś ty za jeden. - Jestem kapitanem tego statku... zamknął nas w zbiorniku, żebyśmy n umarli... - Nas? Jakich nas? Carlucci chciwie oddychał świeżym, nocnym powietrzem. - Muszę dostać się na mostek i zatrzymać statek. Youngblood poczuł, że z samolotem dzieje się coś niedobrego. Drążek gał coraz bardziej. Uniósł więc maszynę o trzydzieści metrów, by mieć iść miejsca na wykonanie niezbędnych manewrów, gdyby okazało się to mieczne. - No, trzymamy się mocno - powiedział do siebie. Czerwone światła, ostrzegające o pożarze silników, rozbłysły jak ślepia zwścieczonej bestii, a w uszy Youngblooda wdarło się wycie alarmów, skazania obrotomierza, układów hydraulicznych i miernika poziomu ole-mówiły mu zgodnym chórem, by katapultował się stąd w cholerę - i to ybko! Youngblood zignorował je. Potrafił robić z harrierem takie rzeczy, o ja-ch nie śniło się innym pilotom. Ogarnął wzrokiem wszystkie przyrządy iraz. Wiedział, że kiedy odsunie się na bok, procyony zostaną odpalone, zysiągł sobie, że do tego nie dopuści. 5 Kod Alfa 241 ¦ - Brzegu nie widać, wiatr w żagle wieje... - Samolot na chwilę stra moc w obu silnikach i niebezpiecznie opadł ku tankowcowi. Youngblo szybko pchnął dźwignię przepustnicy, podnosząc harriera wyżej. - Inny pewnie już stracił głowę, ja się tylko śmieję. Technik odpowiedzialny za rakiety wiedział, że harrier ma poważne k-poty, że był zbyt mocno uszkodzony, by długo utrzymywać się w powietn Słyszał, jak krztuszą się silniki, pracujące z coraz większym wysiłkiem. A r mo to samolot uporczywie wisiał nad pokładem jak natrętna osa nad ta rzem. Harrier będzie musiał w ciągu najbliższych kilku sekund usunąć stąd. A kiedy to się stanie, on wystrzeli rakiety. Ale harrier wciąż się nie ruszał. Technik zacisnął zęby. Jak długo jei cze? Kilka sekund, nie więcej. Nagle samolot zaczął spadać. Technik zamarł i oczy wyszły mu z orł krzyk uwiązł w gardle; harrier leciał prosto na wyrzutnię. - Wynoszę się stąd. Youngblood złapał dźwignię katapulty, umieszczoną obok fotela. Za p< no. Silniki harriera rozpadły się. Niezliczone odłamki łopatek turbin, pęd ce z prędkością trzech tysięcy kilometrów na godzinę, przecięły kokpit, r< rywając go na strzępy. Chwilę potem szczątków Youngblooda nie można było odróżnić od pogruchotanych przyrządów harriera. Wyrzutnia rakiet rozpadła się z potwornym hukiem. Samolot koziołl wał po pokładzie, niszcząc wszystko, co stanęło mu na drodze - w tym ru za którą schował się technik. Zginął na miejscu. Wrak przetoczył się po ] kładzie niczym gigantyczny fajerwerk. Ogromna ognista kula rozświetl czarne niebo nad Wirginią; harrier i wyrzutnia stopiły się w jedną bryłę n talu i wpadły do zatoki Chesapeake. Marshall przywarł plecami do metalowej ściany i ocierając z czoła ] zmieszany z kroplami deszczu, patrzył na spadającego harriera. Poman czowa ognista kula wystrzeliła w niebo, zamieniając się w gęstą czarną chn rę dymu. Chwilę potem zniknęła, wchłonięta przez noc. Można było odnii wrażenie, że harrier i rakiety w ogóle nie istniały. Major dotknął mikrofonu i powiedział powoli głosem pozbawion; emocji: 242 - Spadł nasz harrier. Wyrzutnia zniszczona. Rakiety unieszkodliwione, 'owtarzam. Rakiety unieszkodliwione. 3aza lotnicza Andrews Ledwie Marshall zdał meldunek, generał Medlock połączył się z Oceana i powiedział: - Rozpocząć desant. Gorgona wszedł do pompowni i skierował kroki do głównego pulpitu. Siedział, że po zniszczeniu rakiet do ataku przystąpią oddziały, mające za adanie opanować statek. Ignorując niezliczone przełączniki i mierniki, kon-rolujące przemieszczanie się ładunku, odszukał dźwignię, zainstalowaną >rzez jego techników pod pulpitem. Pchnął ją do przodu. Lekka ropa naftowa chlusnęła na górny pokład „Lucy". Pociekła tymi urami, które zamontowali ludzie Gorgony. Miał to być środek ostrożności la wypadek jakichś kłopotów. Dzięki temu Gorgona będzie miał dość czasu, >y dokończyć to, co zaczął. Wyciągnął rugera, wybił rękojeścią okno pom-)owni i strzelił w pokład. Paliwo zajęło się natychmiast; wysokie na sześć metrów płomienie za-nieniły pokład „Lucy" w piekło z wizji Dantego. Gorgona patrzył z rado-;cią na ocean ognia, pochłaniający niedobitki jego oddziału i komandosów imerykańskich. Niektórzy ludzie skakali przez burtę do zatoki, ale przed ozwścieczonym żywiołem nie było ucieczki. A po chwili zostały już tylko płomienie. Rozdział 42 [ A filliams wskoczył w ścianę ognia, smagającego i kąsającego go niczym V V żywa istota. Nie miał pojęcia, jak daleko sięga rozciągające się przed lim morze płomieni, strzelających z pokładu. Musiał przekonać się o tym na własnej skórze. Wypadł na zimne powierzę i przywarł plecami do stalowej ściany nadbudówki obok Marshalla. spływający po twarzy deszcz zmieszany ze śniegiem działał orzeźwiająco, i żar przepalał podeszwy butów. Trafili na linię obrony, której nie można >yło przełamać. Nikt nie mógł wyjść cało z tej ognistej burzy, a tym bardziej 243 wylądować śmigłowcem w samym jej sercu. Sierżant dotknął dymiącej ka mizelki palcami pokrytymi popękanym, zrogowaciałym naskórkiem. Marshall spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Nic ci nie jest? Williams nie mógł złapać tchu. - Sukinsyn wysadzi ten statek w powietrze. - Co z resztą? - Część wyskoczyła za burtę. - Williams machnął ręką w stronę czarne chmury dymu, unoszącej się nad miejscem, w którym zatonął wrak harrie ra. - Dlaczego Youngblood to zrobił? Marshall z kamienną twarzą ładował karabin. - Był mężnym żołnierzem, przedkładającym obowiązek nad własne ży cie. Dzięki niemu będziemy mogli dokończyć tę robotę. - Zarepetował broi i surowym wzrokiem spojrzał na Williamsa. - Nie opuszczę statku, dopók nie zobaczę zwłok tego drania. - No to na co czekamy? Marshall i Williams wśliznęli się do nadbudówki przez boczny właz Wewnątrz statku panował kojący chłód i cisza. Dwaj komandosi przykucnę li po obu stronach korytarza i wytężyli słuch. Nie usłyszeli żadnego dźwię ku. Wyglądało na to, że nikogo tu nie ma. Marshall wyjął notes i rzucił okiem na plan nadbudówki statku. Czter pokłady wyżej znajdowała się sterówka. - Wchodzi się tam schodami z tego korytarza. Ruszyli przed siebie, mierząc z karabinów we wszystkie ciemne żaka marki. Zobaczyli ciała dwóch komandosów, podziurawione pociskami wy strzelonymi z broni automatycznej. - Wpadli w pułapkę - powiedział Williams. Marshall gestem nakazał sierżantowi milczenie. Dotarli do stromych, wąskich schodów, prowadzących na następny poziom. Nie było tu żywej duszy. Weszli na pokład. Marshall, osłaniany od tyłu przez Williamsa, nie słyszał nic oprócz łomotu własnego serca. Kiedy skierował się w stronę mostka kapitańskiego, na nieoświetlonym podeście nad jego głową pojawiła się ludzka sylwetka. Marshall przyklęknął i strzelił. Postać uskoczyła w bok, a ściana u szczytu schodów rozsypała się w pył. Nieznajomy zaczął krzyczeć coś z włoskim akcentem. Major wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie, i wypadł na korytarz. - Nie strzelaj! Marshall przyłożył mu do gardła lufę franchi. Z prawej nogi tego człowieka lała się krew; gdyby pocisk trafił o kilka centymetrów w lewo, urwałby mu ją w kolanie. Z jego oczu wyzierał paniczny strach. Miał na sobie brudny mundur marynarza, a nie czarne stroje maskujące, noszone przez 244 ołnierzy Gorgony. Jego siwe włosy, pomarszczona twarz, włoski akcent i wy-atny brzuch nie pasowały do wizerunku terrorysty. - Coś ty za jeden, do cholery? - Nazywam się Sergio Carlucci. Jestem kapitanem „Lucy", więźniem a moim własnym statku. Próbuję go zatrzymać. Marshall podniósł Carlucciego na nogi i obmacał go w poszukiwaniu roni. Nic nie znalazł. - Mogłem cię zabić. Zrób coś z tą nogą, zanim wykrwawisz się na śmierć. Nie odrywając oczu od Marshalla, Carlucci wyjął z kieszeni munduru rudną chusteczkę i zatamował nią krew. - Ilu ludzi Gorgony jest na mostku? - spytał major. - Ani jednego. Wszyscy zeszli pod pokład i zabarykadowali się w ma-zynowni. Marshall wyprowadził Carlucciego na schody i pchnął go do góry. - Pokaż mi mostek. We trójkę weszli do sterówki, rozświetlonej blaskiem płomieni strzelanych z pokładu. Zatrzymaj statek - polecił kapitanowi Marshall. Carlucci podszedł do steru i wyłączył autopilota. Spróbował zgasić sil-ik, ale bez skutku. Przyrządy wskazywały, że potężny dieslowski silnik nalał pracuje na pełnych obrotach, pchając statek w górę rzeki York z prędko-cią osiemnastu węzłów. W tym czasie Marshall przeglądał mapy i zdjęcia porozrzucane na stole lawigacyjnym. Williams podszedł do niego. Były tam dziesiątki fotografii szczegółowe schematy doków, budynków i maszyn. Jeden z nich przedstawiał układ nadbrzeżnej przepompowni. Inny ukazywał terminal, w którym irzechowywano produkty naftowe. Marshall obejrzał mapę rzeki York na dcinku między Yorktown a West Point. Ktoś wykreślił na niej trasę statku, ończącą się w rafinerii na przedmieściach Yorktown. - Zamierzał przesłać wirusy rurociągiem w głąb lądu - powiedział Carlucci. - No to zepsuliśmy mu imprezę - stwierdził Marshall. - Ciągle jeszcze ma to draństwo - zauważył Williams. - Dlaczego nie możesz zatrzymać statku? spytał Marshall. Carlucci jeszcze raz spróbował wyłączyć silnik. Bez efektu. Rozłożył ręce w geście rezygnacji. - On kieruje statkiem spod pokładu. Zajął centralę maszynowni i pozo-tawił sterowanie komputerom. System działa w oparciu o żyrokompasy stat-:u, ale coś takiego można robić tylko na otwartym morzu, nigdy na zamknię-ych akwenach. Ten człowiek naraża nas na wielkie niebezpieczeństwo, 'modyfikował system tak, że nie mogę go stąd wyłączyć. Marshall podszedł do kapitana i wymierzył karabin w główny pulpit. 245 - Ja to zrobię. - Nie - powiedział Carlucci, stając między majorem a pulpitem. - Ter człowiek kontroluje wszystko spod pokładu. Mostek nie jest mu potrzebny - A co z jego planem ucieczki? Jak zamierza opuścić statek? Carlucci potrząsnął głową. - Nie wiem. - Ten skubaniec nie jest samobójcą. Musi być jakieś wyjście spod po kładu. Myśl, człowieku! - W maszynowni jest wyjście awaryjne, tuż nad linią wody. Marshall usłyszał nadlatujące śmigłowce i gestem ręki nakazał, by odsu nęli się od okna. Helikopter bojowy apache A-64 spadł z zachmurzoneg( nieba jak jastrząb i zawisł po lewej stronie nadbudówki. - Co on robi? - rzucił Williams. Marshall zauważył dwa śmigłowce C-l sea stallion, zajmujące pozycji w odległości pięćdziesięciu metrów, jeden po lewej, drugi po prawej burcie przygotowujące się do desantu. Maszyny zawisły nieruchomo w powietrzu Lądowanie w morzu płomieni wielkości boiska futbolowego było niemożli we. Drugi apache zbliżył się do nadbudówki statku. - Kryjcie się! - Marshall pchnął Carlucciego na podłogę; w tej same chwili śmigłowiec otworzył ogień z trzydziestomilimetrowego działka. Okn; sterówki roztrzaskały się na drobne kawałki, a z pulpitów wystrzeliły w po wietrze iskry i kawałki metalu. Carlucci przełknął ślinę, patrząc, jak pocisk niszczą mostek, na którym spędził tak wiele godzin. Gdy śmigłowiec ruszy dalej, strzelec pokładowy skierował ogień na okna kabin, systematyczni niszcząc je seriami trzydziestomilimetrowych pocisków. - Przerwać ogień! - wrzasnął Marshall do nadajnika. - Mostek jest opa nowany! Przerwać ogień! Powtarzam! Przerwać ogień! W uchu Marshalla rozległ się metaliczny głos. - Nie wychylaj się, żeby ci nie odstrzelili tyłka. Przekażę twoje położę nie dowódcy grupy. Nie ruszaj się z miejsca. - Gorgona trzyma mikroorganizm gdzieś pod pokładem! - krzykn? Marshall. - Eksplozja mogłaby rozerwać zbiorniki! - Zbiorniki? - Carlucci złapał Marshalla za rękę. - Są w magazynie n dolnym pokładzie, tam, gdzie montował głowice rakiet. Widziałem je n własne oczy. zakladka.. Marshall zerwał się na równe nogi. - Zaprowadź mnie tam. Pierwszy sea stallion zawisł nad nadbudówką „Lucy" z otwartymi drzwia mi tylnej kabiny. Pilot musiał użyć całego swojego doświadczenia, nabyteg 246 zez dwadzieścia lat służby, żeby zrównać prędkość z prędkością statku, imo wiatru wiejącego z prędkością dwudziestu pięciu węzłów radził sobie naszyną tak dobrze, że można było odnieść wrażenie, iż nie sprawia mu to jmniejszych trudności. Podpułkownik sił specjalnych spojrzał na widoczny w dole pokład na-gacyjny, zastanawiając się, czy da się spuścić tam ludzi na linie. Było to danie niebezpieczne, wymagające niezwykłej precyzji, ale wykonalne, łączył hełmofon i zameldował dowództwu: - Mogę wysadzić część ludzi na pokładzie nawigacyjnym. Jedno słowo ;a trzy minuty będą w sterówce. Radiooperator odwrócił się od pulpitu. - Marshall jest na pokładzie. Opanował mostek. Z piersi ludzi siedzących w kącie hangaru, przerobionego na centrum wodzenia, wyrwały się radosne okrzyki. Radiooperator przycisnął słuchaw-do ucha, słuchając dalszych informacji. - Górny pokład stoi w ogniu, panie generale - powiedział. - Przez całą ugość statku ciągnie się sześciometrowa ściana ognia, ale zdaje się, że iomiki z ładunkiem nie zapaliły się. Statek nadal porusza się z prędkością iemnastu węzłów. Jeden z adiutantów podał generałowi telefon. - Prezydent, panie generale. - Jezu! - W pomieszczeniu zapadła cisza. - Mówi Medlock. - Chcę poznać najświeższe informacje - rzucił prezydent. - Górny pokład i nadbudówka „Lucy" są w naszych rękach, panie pre-dencie. - Moje gratulacje, generale - powiedział prezydent. - Czy statek stoi kotwicy? - Panie prezydencie, górny pokład jest w ogniu Rozmieszczenie tam szych ludzi trochę potrwa. - Niech to diabli, nie to chciałem usłyszeć. Trzeba natychmiast zatrzy-ić statek. Ten mikroorganizm ma trafić z powrotem w ręce wojska. Taka ła umowa. Rozumiemy się? - Tak jest, panie prezydencie - powiedział Medlock. Kiedy połączenie stało przerwane, oddał telefon swojemu adiutantowi. Zacisnął zęby. Co, do diabła, robi ten sukinsyn Marshall? Skoro opano-ił mostek, to czemu ten zasrany statek płynie dalej? - Chryste, nie wolno dopuścić do wybuchu. Czy możemy wysłać tam ęcej ludzi? Radiooperator uniósł rękę, prosząc o ciszę. . 247 - Panie generale, dowódca operacji z sea stalliona numer jeden twie dzi, że może spuścić swoich ludzi na linie na pokład z prawej burty i wpn wadzić ich do nadbudówki. Medlock powiódł palcem po schemacie statku i skinął głową. - Powiedz mu, żeby to zrobił. Major Higgins, oficer odpowiedzialny za logistykę, poprosił do sieb generała. - Panie generale, tankowiec znajduje się dwanaście kilometrów od mi stu zwodzonego Coleman Memoriał w Gloucester Point - powiedział, wsk żując palcem punkt w prawym dolnym rogu mapy. - Głębokość zanurzeń tankowca wynosi dwanaście i pół metra, co oznacza, że daleko za ten mo nie popłynie. Będziemy musieli uprzedzić operatora, żeby go otworzył. Z raz za nim statek ugrzęźnie na mieliźnie. Medlock przyglądał się schematowi „Lucy", szukając jakiegoś rozwi zania i dostrzegając same trudności. Z każdą minutą tankowiec był cor bliżej coraz większych skupisk ludzkich. - Most zostanie zamknięty. Tankowiec nie przedostanie się na jego dr gą stronę. - Panie generale, to tylko środek ostrożności... - Zostanie zamknięty. Ten statek nigdzie nie ucieknie, kiedy na pokł dzie są moi ludzie. Carlucci, Marshalł i Williams zeszli wąskimi schodami na pokład ł dziowy. Nie skorzystali z małej windy, która mogła zawieźć ich prosto ( maszynowni. Uznali, że to zbyt niebezpieczne. Na dolnych pokładach statl nie paliły się żadne światła; dalsze schodzenie oznaczałoby pogrążenie s w nieprzeniknionych ciemnościach. Pot zalewał oczy Marshallowi. Był zimny, lepki pot, spowodowany nadmiarem emocji, ale też coraz bardzi dawało się odczuć gorąco bijące z maszynowni, znajdującej się tuż pod p kładem. - Wchodzimy prosto w pułapkę - powiedział Williams. Marshalł wyjął plan statku i poszukał innej drogi na dół. Nie znalazł ża nej. Gorgona mógł bez trudu obstawić wszystkie wejścia do maszynowni. - Tędy - powiedział Carlucci, prowadząc ich do pompowni trzeciej pokładu. W porównaniu z nowoczesnymi przyrządami na górnym pokładzie poi pownia była jak z innej epoki, wypełniona labiryntem rur, ciągnących s w głąb statku. Carlucci otworzył wysoką szafkę z narzędziami i wyjął z ni klucz wielkości kija baseballowego oraz równie długą latarkę. Marshalł i W liams podeszli w ślad za nim do grodzi; tam kapitan ukląkł i wziął się ( 248 oboty. Dopasował wielkie szczęki klucza do jednej z kilku śrub i poluzował ą, stękając i krzywiąc się z wysiłku. Marshall wziął od niego klucz i drżący-ni rękami usunął pozostałe śruby. Następnie we trzech wyjęli ze ściany sta-ową płytę grubości pięciu centymetrów i odstawili na bok. Marshall wsadził głowę do otworu i wyczuł raczej, niż zobaczył, kilku-mstometrową otchłań. Carlucci wcisnął się obok niego i oświetlił latarką italowe kraty, podpierające zewnętrzny kadłub statku. - Aż boję się zapytać, co ci przyszło do głowy - powiedział Marshall. - Między kadłubami jest sześć metrów wolnej przestrzeni - odparł Car-ucci. - No i co z tego? - Zejdziemy tędy na dół. Rozdział 43 farlucci zaczaj schodzić po nierównych, zardzewiałych szczeblach, umo-L^cowanych do boku zbiornika numer siedem. Marshall i Williams ruszyli ?a nim; niestety nie mieli latarki. Przestrzeń między kadłubami była wąska, ile głęboka, sięgała cztery poziomy w dół. W wilgotnym, gęstym powietrzu lie było czuć charakterystycznego zapachu paliwa, co oznaczało, iż wciąż iziałał system, chroniący zbiorniki przed groźbą zapłonu. Mimo to wszyscy Tzej zdawali sobie sprawę, że gdyby doszło do wybuchu przewożonej ropy, zostałby z nich tylko popiół pogrzebany na dnie ognistej otchłani. Na samym dole Carlucci wsunął się pod następny rząd kratownic i skie-¦ował snop światła latarki na właz, w którym znajdowała się wąska, powy-crzywiana drabina, prowadząca dalej w głąb statku. Usiadł na krawędzi otworu, a potem, z latarką w jednej dłoni i potężnym duczem w drugiej, zszedł w ciemności. Marshall przewiesił karabin przez slecy i podążył za nim. Drabina kończyła się na dnie wąskiego szybu, w którym ledwie mieściło się dwóch ludzi. Williams zatrzymał się w pół drogi i spojrzał w dół. - Dokąd teraz, kapitanie? - spytał Marshall, czując przypływ klaustrofobii. Carlucci podał mu latarkę, a sam ukląkł i zaczął odkręcać kluczem pierwszą z kilkunastu śrub. Marshall obawiał się, że spod poluzowanej płyty try-śnie fontanna wody. Jednak z dołu dochodził głuchy, odbijający się echem ad kadłuba łomot, co świadczyło o tym, że jest tam pusta przestrzeń. Kapitan aospiesznie odkręcił pozostałe śruby i razem z majorem odciągnęli stalową ałytę na bok. Z dołu popłynęło chłodne, cuchnące rdzą powietrze. 249 ¦ Carlucci wziął latarkę i zeskoczył z pluskiem do wody w zęzie. Było ti zbyt ciasno, żeby się wyprostować. Marshall poszedł w jego ślady i przykucnąwszy w wodzie, rozejrzał się wokół. Z obydwu stron, jak okiem sięgnąć ciągnęła się rozległa, złowieszcza pieczara, o sklepieniu podpartym stało wymi zastrzałami i belkami poprzecznymi. Marshall usłyszał dochodzące z góry głośne skrzypienie kadłuba statku - Gdzie my jesteśmy, do licha? - Ten statek ma dwa kadłuby. Właśnie stoimy między nimi. Ta szczeli na ciągnie się przez całą długość statku, równolegle do stępki. Dołączył do nich Williams. - Jezu, bywałem już w różnych dziurach, ale to... - Tędy - powiedział Carlucci, kierując się w stronę rufy z latarką w dłoni Gorgona, ubrany w gumowy kombinezon, ostrożnie postawił plecak n stole. W środku znajdowała się bryła plastiku wielkości cegły z przymoco wanym zapalnikiem. Podczas gdy Gorgona uzbrajał ładunek, Tarra szybki dokonała przeglądu pojemników ze Świętym Witem. W ich pobliżu czuł się nieswojo. - A jeśli to się nie uda? - spytała z obawą, obserwując korytarz. - Jeśl zbiorniki nie pękną? - Uda się - powiedział Gorgona. - Za siedem minut w kadłubie statk pojawi się ogromna dziura. W tej torbie jest dość materiału wybuchowego by zniszczyć zbiorniki i wyrzucić ich zawartość na drugi brzeg rzeki. Moj uśpione dzieci obudzą się, by pomścić naszych zabitych braci. Gorgona włączył urządzenie i spojrzał na migające czerwone cyfry, od liczające czas pozostały do wybuchu. Ostrożnie podniósł torbę z materiałer wybuchowym i postawił ją za rzędem zbiorników. - To już prawie koniec. - Zauważył jej zafrasowaną minę. - Co cię nie pokoi? - Na rzece jest za duży ruch - powiedziała. - Na pewno ktoś nas zobi czy. I czy będziemy wystarczająco daleko od miejsca wybuchu, by unikną skażenia? Gorgona uśmiechnął się pobłażliwie. - Moja droga Tarro, nikt nas nie zobaczy. Wyjście awaryjne z maszj nowni jest dobrze ukryte. Za siedem minut z brzegu będziemy obserwowa agonię statku. Kiedy policja znajdzie na dnie rzeki zwęglone zwłoki, uzn; że i my tam zginęliśmy. Chodź. Rozpocznijmy razem nowe życie. Gorgona odwrócił się i wyszedł, zostawiając Tarrę, która miała zamkną za nimi właz. 250 Carlucci przeczołgał się na koniec niskiego tunelu i skierował światło ku orze, wypatrując wśród zamulonych płyt charakterystycznych zasuw. Mar-hall i Williams czekali niecierpliwie. Wreszcie kapitan znalazł to, czego zukał, i zaczął wybijać zasuwy rękojeścią wielkiego klucza. Gorgona i Tarra usłyszeli przez dudnienie silnika niosący się echem od-łos metalu uderzającego w metal. • - Idą po nas - syknęła. Gorgona spojrzał na zamknięty właz. - Tam. Tarra zdjęła uzi z ramienia. - Załatwię ich. - W tym pomieszczeniu nie wolno używać broni. Pociski mogłyby prze-ziurawić rury. Tarra skinęła głową i wyjęła groźnie wyglądający nóż. - Idź. Spotkamy się przy wyjściu awaryjnym. Gorgona odwrócił się i wbiegł między dwa kotły, kierując się ku maszy-owm. Nagle stanął jak wryty. Od jednego z kotłów oderwała się ciemna rfwetka i stanęła mu na drodze. W pierwszej chwili Gorgona nie poznał :go człowieka, ale co do jego zamiarów nie mogło być wątpliwości. Intruz, okryty od stóp do głów ropą naftową, ledwo trzymający się na nogach, riskał w rękach kałasznikowa. Witam, panie Gorgona - powiedział Wynett. - Mamy do omówienia swną sprawę. Carlucci z głośnym brzękiem odrzucił na bok właz. Marshall i Williams eszli w ślad za nim do dolnej pompowni statku. Sufit i ściany pokryte były ędami rur. Major czuł, jak stalowa podłoga drży mu pod nogami od wibra-i potężnego dieslowskiego silnika, pracującego na pełnych obrotach w są-ednim przedziale. Carlucci wyciągnął rękę w stronę rufy. - Za tym włazem są kotły, a zaraz za nimi maszynownia. - Odwrócił się wskazał wejście do magazynu. - To tam stoją te zbiorniki. Widziałem je. Marshall przykucnął przy włazie, oiworzył cztery zamki, po czym usu-^ł siew bok. Williams uniósł karabin. Marshall otworzył właz kopnięciem, bronią gotową do strzału. Pomieszczenie wyglądało na opuszczone. Wbiegli do środka. Williams przypadł do zbiorników i od razu zauważył rbę, w której widać było czerwone cyfry licznika. - Sukinsyn chce wysadzić zbiorniki. 251 - Ma tu wszystko, co trzeba, by spowodować Armagedon - powiedzia Marshall, pochylając się obok niego. Dotknął torby drżącą ręką. Zauważy) że dłonie Williamsa też zaczęły się trząść. - Nie damy rady rozbroić tęgi cholerstwa. Williams ostrożnie podniósł torbę. - No to wyrzućmy ją za burtę. Tarra skoczyła Williamsowi na plecy i wbiła nóż w czułe miejsce mię dzy łopatkami. Zaskoczony Williams jęknął cicho, upadł na kolana i prze rzucił jąprzez ramię. Poderwała się natychmiast i wpadła całym impetem n Marshalla, przewracając go na pokład. Przystawiła mu nóż do gardła. Złapał ją obiema dłońmi za rękę trzymającą nóż i odepchnął z całej sił; Nic to nie dało. Ostrze powoli osuwało się ku jego szyi. Nagle głowa Tarry odskoczyła w bok z obrzydliwym trzaskiem, a ręka zw sła bezwładnie. Major zrzucił Tarrę z siebie, a Carlucci po raz trzeci zamach™ się ciężkim kluczem jak kijem baseballowym i uderzył ją z całej siły w skroń. Marshall pochwycił franchi i oddał dwa strzały z bliskiej odległośi w pierś Tarry; w małym pomieszczeniu huk wystrzałów był wręcz ogłuszi jacy. Terrorystka wpadła na metalową ścianę, po czym zwaliła się w kałui własnej krwi. Próbowała się podnieść. Znieruchomiała dopiero wówcza gdy Marshall strzelił do niej po raz trzeci, tym razem mierząc w głowę. - Williams... - Marshall podszedł do Carlucciego, stojącego przy sie żancie. Williams podniósł się na kolana, z trudem łapiąc oddech. - Jak ciężko jesteś ranny? - spytał major. Williams zrzucił z ramion kurtkę, ukazując kamizelkę kuloodporną. - Dostałem tak, że zaparło mi dech w piersi. - Zdjął kamizelkę i obe rżał uszkodzoną kieszeń z nabojami. - Niech to szlag. Ta suka zniszczy mój jedyny zapalnik. Marshall uśmiechnął się i poklepał sierżanta po ramieniu. Williams zł; pał torbę z materiałem wybuchowym. - Musimy się śpieszyć. - Rzucił się w stronę otwartego włazu. Carlucci pobiegł za nim. - Nie! Tam będziecie uwięzieni. Wybuch zniszczy zbiorniki. Z tonąc go statku zacznie wylewać się ropa. Williams odwrócił się, rozpaczliwie poszukując wyjścia. - Przez maszynownię - krzyknął Carlucci, wskazując właz. - Na ruf jest wyjście awaryjne, umieszczone tuż nad linią wody. Szybko! Williams wbiegł do kotłowni i o mało nie zderzył się z Gorgoną. Cz; zatrzymał się dla sierżanta. Przez chwilę stał bez ruchu, z otwartymi szerol ustami, jakby spotkał szatana we własnej osobie. Zauważył, że coś jest n tak. Gorgona nie ruszał się, patrzył tylko na niego z zaciśniętymi ustan Zauważył torbę niesioną przez Williamsa, a mimo to nawet nie drgnął. 252 - Niech się pan go nie boi, sierżancie - powiedział Wynett, wychodząc cienia kotła numer jeden z karabinem gotowym do strzału. Williams spojrzał na niego. Skóra Wynetta pulsowała. Williams przy-ryzł dolną wargę, powstrzymując mdłości. - Zapewniam pana, że pan Gorgona jest potulnym, a nawet miłym człowiekiem - powiedział Wynett - kiedy mierzy mu się w plecy z karabinu. Rozdział 44 zeka York ¦loucester Point ^[ imon Goski, operator mostu Coleman Memoriał, pracujący na drugiej Jzmianie, ściągnął brwi na widok mężczyzny w długim mokrym płaszczu ¦zeciwdeszczowym, stojącego w drzwiach sterówki mostu zwodzonego, sta nieznajomego poruszały się, ale jego głos zagłuszały dźwięki starego zeboju, dobywające się z taniego radioodbiornika. Operator spojrzał dalej zauważył uzbrojonego żołnierza, dającego sygnały dużej ciężarówce, w któ-j mógł się zmieścić pluton wojska. Za oknem widać było kilka nieoznako-anych samochodów, zatrzymujących się na moście. Co tu się działo, do oruna? Mężczyzna w mokrym płaszczu bez pytania o zgodę wyłączył radio. - Panie Goski, nazywam się Timothy O'Connor. - Wyciągnął kartę iden-fikacyjną. - Jestem z CIA. Przez najbliższą godzinę będzie pan robił, co u każę. Goski wpatrywał się w kartę identyfikacyjną wystarczająco długo, by :y razy przeczytać każde słowo. - Panie Goski, potrzebuję pańskiej współpracy. Operator mostu zwodzonego odepchnął krzesło i przecisnął się obok enta CIA. W tej chwili obchodziło go tylko to, co widział na swoim prze-irzałym radarze. - Najpierw muszę podnieść most - powiedział. - Płynie tu cholerny tan-wiec, którego szurnięty kapitan nawet podczas tego sztormu nie rzucił twicy. W dodatku nie odpowiada na moje wezwania. - Panie Goski - powiedział twardo agent CIA - proszę zabrać ręce z tych syrządów, bo każę żołnierzom aresztować pana. Rozumiemy się? Goski, zbity z tropu, zwiesił ręce. Nic z tego nie rozumiał, ale dotarło do ;go, że ma siedzieć cicho i robić, co mu każą. ¦ 253 Agent 0'Connor wyjrzał przez okno sterówki. Padał gęsty deszcz ze śni giem i dosłownie nic nie było widać. Wiedział jednak, że gdzieś tam je „Lucy". Tankowiec bezszelestnie przecinał ciemności, nieuchronnie zbliż jąc się do mostu. - Panie Goski - powiedział agent, nie odrywając oczu od ciemność cokolwiek zdarzy się w ciągu następnej godziny, jakiekolwiek dostanie p instrukcje, tego mostu nie wolno podnieść. „Lucy" Williams podniósł plecak, by pokazać Wynettowi elektroniczny zap nik, odliczający sekundy. - Jeden z nas musi się tego pozbyć. Wynett od razu zrozumiał, w czym rzecz. To on sprzedał Gorgonie zap nik tak zmodyfikowany, by nie dało się go rozbroić przed wybuchem ładunl - Widzę, że panu tylko psoty w głowie, panie Gorgona powiedział Jak rozumiem, zamierza pan zrobić dużą dziurę w kadłubie statku, licząc to, że strumień powietrza poniesie wirusy w głąb lądu. Jestem zawiedzio że po tylu przygotowaniach ucieka się pan do tak desperackich metod. T lubi pan przegrywać, co? Gorgona nie odpowiedział. Wpatrywał się przenikliwym wzrokiem w V netta. - Niech pan to weźmie, panie Gorgona - powiedział Wynett zimn głosem. - Niech pan weźmie tę torbę od sierżanta, bo wystrzelam cały r gazynek w pańskie plecy. Terrorysta nie drgnął. - Panie Gorgona - powiedział Wynett - daję panu trzy sekundy. Pot otworzę ogień. Z ponurą miną Gorgona wyciągnął rękę i wziął torbę za ucho. - A to się porobiło - mruknął Williams. - Dobra, jest twoja, kole Zsunął galila z ramienia. - Nie, sierżancie - powiedział Wynett. - Zabraniam panu dotykać br< Williams puścił jego słowa mimo uszu. - Odpieprz się... - Niech pan zabierze rękę z broni. - Pocisk wystrzelony przez Wyn trafił w kocioł stojący obok Williamsa i odbił się rykoszetem. - Już, wszystko gra. - Sierżant puścił ga!i)a, który zwisł u jego bok - A niech mnie - powiedział Marshall, wyłaniając się zza pleców \ liamsa. Marshall i Gorgona wymienili lodowate spojrzenia. 254 I - Z rozkoszą załatwię cię tu na miejscu - powiedział major, podnosząc franchi. - Jestem to winien staremu przyjacielowi. - Nie dopuszczę do tego, majorze - wtrącił się Wynett. - Muszę sfinalizować transakcję z panem Gorgoną. Trzymając tę torbę w chwili wybuchu, spłaci swoje zobowiązania wobec mnie. To bardzo korzystna oferta. Pan Gorgona zostanie uznany za męczennika, co oddał życie za swój kraj, którego -jak wiem - szczerze nienawidzi. - Wynett - powiedział Marshall, ostrożnie robiąc krok do przodu - wybuch spowoduje uwolnienie wirusa. Ten sukinsyn dopnie swego. - Moje zbiorniki wykonane są ze stali o grubości trzech centymetrów, mogącej wytrzymać nacisk trzynastu ton na centymetr kwadratowy - wyjaśnił Wynett. - Wybuch tu, między tymi kotłami, nie wystarczy, by przebić lwie stalowe grodzie i zniszczyć zbiorniki z wirusem. Wynett opuścił oczy na torbę. Migające światełka wskazywały na to, że Ddliczanie dobiega końca. - Zostało jeszcze kilka sekund... Gorgona z całej siły poderwał torbę do góry, trafiając w szczękę Wynet-a, który upadł na kolana z głośnym jękiem. Torba wylądowała pod nogami Williamsa. - O, cholera! Gorgona wyskoczył z maszynowni. Spojrzał na awaryjne wyjście, znaj-lujące się dwa poziomy nad jego głową- była to jedyna droga ucieczki. Marshall podniósł franchi. - Nie, nie uciekniesz... Williams odepchnął Marshalla na bok, porwał torbę i cisnął nią z całej iły przez maszynownię. Gorgona wskoczył do metalowej rynny między ge-eratorami i położył się twarzą w dół, podczas gdy torba wylądowała z głu-hym odgłosem na pomoście drugiego poziomu. Przez chwilę nic się nie ziało, wszyscy czekali w bezruchu na to, co nieuniknione. Rozległa się eksplozja. Potężny wybuch zniszczył serce maszynowni. Pogruchotane pomosty rury wyleciały przez wielkie szklane okno, miażdżąc urządzenia kompute->we. Dwa dziesięciotonowe generatory przechyliły się w bok, powodując yłączenie prądu na całym statku. Maszyny ze zgrzytem przerwały pracę. Eksplozja zrobiła w rufie „Lucy" dziurę wielkości ciężarówki. Tysiące trów wody wdarły się do środka z siłą oszalałego wodospadu, zalewając liszczone urządzenia. Rozbłysły bursztynowe światła awaryjne, okrywając umieszczenie bladą, krwawą poświatą. Gorgona zawdzięczał życie potężnym generatorom, za którymi znalazł hronienie. Poderwał się z pokładu i utkwił wzrok w drżącej lufie karabinu ymierzonego w jego głowę. 255 - Wstawaj - rzucił Marshall. Gorgona, ogłuszony i oszołomiony, podniósł się do pozycji siedzącej Williams, z galilem w rękach, ustawił się tak, by osłaniać Marshalla. Rozległ się ogłuszający huk. Pocisk wystrzelony z kałasznikowa wyrwa franchi z ręki Marshalla, wykrzywiając lufę. - Chryste, o mało nie odstrzeliłeś mi palców. - Ten człowiek nie jest waszym więźniem - powiedział Wynett, przysta wiając gorącą lufę do ucha Williamsa. Sierżant skrzywił się i opuścił galila. Na twarzy Gorgony pojawiło się wzgardliwe rozbawienie. Wynett ge stem ręki nakazał Carlucciemu wyjść z kotłowni i stanąć pod lufą kałaszni kowa. - Sierżancie, niech pan rzuci swój karabin do wody. Marshall zacisnął zęby w bezsilnej złości. - Wynett, na litość boską... Wynett wymierzył kałasznikowa w majora. - Zaczyna mnie pan męczyć. Raz uratowałem panu życie, by mógł mni pan oddać w ręce swoich przełożonych. Znakomicie mi się pan zrewanżc wał i jestem wdzięczny za współpracę. Mimo to zabiję pana i sierżanta, jeś nadal będziecie mieszać się w moje sprawy. Lodowato zimna woda sięgała im do kolan. Marshall nie wierzył, b Wynett był w stanie sam doprowadzić tę sprawę do końca. Jednak jedn serią mógł zabić i jego, i Williamsa, umożliwiając Gorgonie ucieczkę. Twarz Wynetta spochmurniała. - Sierżancie, proszę wrzucić broń do wody. - Cholera. - Williams ze złością cisnął galila do wody. Po chwili bro zniknęła w spienionych falach. Wynett obszedł Gorgone i dźgnął go w plecy lufą kałasznikowa. - Panie Gorgona, pójdzie pan ze mną. Chcę pana komuś przedstawić. Gorgona z kamienną, nie wyrażającą żadnych uczuć twarzą wykom polecenie Wynetta. Gdy szli przez kotłownię, Marshall wyjął berettę z kabi ry na plecach. Ręce tak mu drżały, że nie zdecydował się strzelić. - Cokolwiek mamy zrobić, Joe - powiedział Williams - musimy to zn bić teraz. Marshall opuścił berettę. - Chryste, źle ze mną. Carlucci podszedł do powykrzywianego relingu i obejrzał uszkodzeni Statek coraz bardziej pogrążał się w wodzie. - Płyniemy siłą rozpędu. Jeśli nie zatrzymamy statku, wpadnie na mos - Niech wpada - powiedział Marshall. - Wtedy zostałyby przedziurawione oba kadłuby. Spróbuję ręcznie st rować z mostka. 256 - Wracaj tą samą drogą, którą przyszliśmy - powiedział Marshall. - Nie ma na to czasu odparł Carlucci. - Muszę iść schodami. Carlucci wskoczył do zimnej, spienionej wody, walcząc z silnym nurtem. Początkowo wydawało mu się, że bez trudu przepłynie te kilka metrów, ale wkrótce okazało się, że się mylił; woda tworzyła silne wiry, które wciągnęły go pod powierzchnię. Marshall dwukrotnie tracił kapitana z oczu, ale za każdym razem głowa Carlucciego ponownie wynurzała się z wody. Statek przechylił się na rufę; narzędzia, beczki i maszyny przefrunęły przez kotłownię ku tylnej grodzi. Jednak kapitanowi udało się złapać pierwszy z brzegu stalowy wspornik i wygramolić się z wody. Po chwili już piął się do góry. Williams przycisnął słuchawkę do ucha, uważnie wysłuchując jakiejś wiadomości. - Joe, nie uwierzysz mi. - Co jest? - To Julie... weszła na LINK II. Marshall zaczął manipulować przy swojej słuchawce. - Mój sprzęt nie działa. Co ci powiedziała? Sierżant spojrzał dziwnie na Marshalla. - Znalazła antidotum na Świętego Wita. Wynett wepchnął Gorgone do magazynu i zamknął drzwi na zasuwę. Było to jedyne wyjście z tego pomieszczenia. Gorgona spostrzegł zmasakrowane zwłoki Tarry leżące pod grodzią i skrzywił się. Głupia suko - to ty ich tu wpuściłaś. - Jak widzę, chcesz, żebyśmy się tu utopili zwrócił się do Wynetta. -Jestem zawiedziony twoim brakiem fantazji. - Utopili, panie Gorgona? powiedział Wynett. Mam dla pana o wiele lepszą propozycję... Gorgona szybkim ruchem złapał lufę kałasznikowa, po czym z szaleńczą furią wyrwał broń z dłoni Wynetta, który tylko patrzył na niego osłupiały, z szeroko otwartymi bezzębnymi ustami. Krótka seria w brzuch odrzuciła Wynetta do tyłu, na zbiorniki z wirusem. Następna seria przeszyła nogi Wynetta, który zdawał się niczego nie czuć. Terrorysta roześmiał się złośliwie. - Lepszą propozycję? Ja uznaję tylko jeden sposób załatwiania interesów. Wynett, z trudem łapiąc powietrze, przywarł do jednego ze zbiorników i sięgnął do zaworu. Sam skonstruował to urządzenie i znał je jak własną kieszeń. Przekręcił regulator. - Panie Gorgona wykrztusił, plując krwią. - Mam wielką przyjemność przedstawić panu Świętego Wita, pańskiego towarzysza broni. 17 Kod Alfa 257 Gorgona opróżnił magazynek, mierząc w głowę Wynetta. Zapadła dziwna cisza, którą mącił tylko syk towarzyszący opróżnianiu zbiornika. Rozdział 45 Marshall wyrwał słuchawkę z ucha. - Daj mi twój odbiornik. Gdy Williams podał mu miniaturowy aparat, major powiedział do mi krofonu: - Tu Marshall. Jestem w maszynowni „Lucy". Kto jest na tym kanale? - Mówi major Higgins - odpowiedział przerywany trzaskami głos. - Jestem z generałem Medlockiem w bazie lotniczej Andrews. Chcemy wiedzieć, co ze zbiornikami. Czy są zabezpieczone? Czy Gorgona został wyeliminowany? - Odpowiedź na obydwa pytania brzmi: nie rzucił Marshall. - Przejdziemy do... - Joe... - odezwała się Julie ...musicie natychmiast opuścić statek. Marshall przycisnął słuchawkę do ucha. - Gdzie jesteś? W śmigłowcu lecącym do Yorktown. Tam się spotkamy. Joe, wirusa można zwalczyć. Zastrzyk z gancyklowiru zabija zainfekowane komórki Wypróbowałam to na sobie. Nie możesz jednak dłużej czekać. Zejdź z tego statku, i to już. Marshall spojrzał na swoje dłonie, dygoczące, jakby płynął przez nie prąd. Jego stan gwałtownie się pogarszał. - Nie mogę... nie teraz. Jeszcze nie skończyłem. - Joe - naciskała Julie - zakażenie rozprzestrzenia się z każdą minutą Nie chcę cię stracić. Zejdź ze statku. Będę na ciebie czekała w Yorktown. - Niech pan jej posłucha, majorze - włączył się Higgins. - Na pokładzie są nasi żołnierze. Oni zajmą się wszystkim. - Nie będzie im łatwo. Wybuch spowodował duże uszkodzenia w maszynowni i odciął ją od reszty statku. - Joe, posłuchaj mnie... - Przykro mi, kochanie, ale muszę to doprowadzić do końca. Marshall ściszył dźwięk i powiedział do Williamsa: - No to do roboty. Carlucci z trudem wdrapywał się po zniszczonych stopniach; strome schody zmieniły się w złomowisko, pełne powykrzywianego metalu. Wreszcie, 258 Dokonawszy w kilku susach lepiej zachowane trzy ostatnie kondygnacje, wpadł do sterówki „Lucy". Stali tam amerykańscy komandosi, próbujący wyczytać coś z pogruchotanych mierników. Nie paliła się żadna z jarzeniówek, ale nie miało to większego znaczenia. Zbiornik numer cztery płonął, worząc potężną kulę ognia, która wysoko w górze przechodziła w czarne <łęby dymu. - Stój! krzyknął kapitan sił specjalnych Elliott, absolwent akademii szkolenia oficerów rezerwy. W pierwszej chwili chciał zastrzelić intruza, lednak rozsądek wziął górę. Podnieś ręce, jeśli ci życie miłe. Carlucci, z podniesionymi rękami, ostrożnie ruszył do przodu. Opary unoszące się z płonącego pokładu wyciskały mu łzy z oczu. Jestem kapitan Sergio Carlucci - powiedział beznamiętnym tonem. -„Lucy" to mój statek. Kapitan Elliott przeszukał Carlucciego, podczas gdy drugi żołnierz, sierżant, trzymał go na muszce karabinu. Upewniwszy się, że przybysz nie stanowi zagrożenia, Elliott zaprowadził go do steru. Nie tracił czasu na przedstawianie Carlucciego stojącym tu żołnierzom. Mamy tu sytuację kryzysową - powiedział Elliott. Kilometr w górę rzeki jest most zwodzony. Nie zostanie otwarty. Jeśli jesteś tym, za kogo się podajesz, to zatrzymaj ten statek, bo w przeciwnym razie będziesz miał do uprzątnięcia cholernie duży bajzel. Carlucci podszedł do steru. Znów był odpowiedzialny za ładunek i wszystkich ludzi na pokładzie. W oddali, przed dziobem, rysował się kształt mostu Coleman Memoriał, blokującego drogę. Matko Boska... Skontaktujcie się z nimi przez radio i każcie podnieść most. Elliott pokręcił przecząco głową. - Nie mogę tego zrobić. Według rozkazu most ma pozostać opuszczony. Moim zadaniem jest zatrzymanie tego statku. Carlucci przebiegł wzrokiem po przyrządach. Ze względu na uszkodzenia stały się bezużyteczne. Obrócił ster w lewo, a potem w prawo. Siedem poziomów niżej, w zalanej maszynowni, hydrauliczne ramiona po obu stronach steru kierunku załomotały głośno, przesuwając się najpierw w jedną, potem w drugą stronę, ale nie poruszyły steru. Jest jedna szansa powiedział Carlucci. Mogę spróbować przestawić ster ręcznie i wprowadzić statek na mieliznę przy brzegu. Musimy zaryzykować i modlić się, by kadłub wytrzymał. Cokolwiek zamierza pan zrobić, trzeba się pospieszyć. Most zwodzony był coraz bliżej. Carlucci ukląkł przy płycie podłogowej i odsłonił układ sterowania awaryjnego, niezależny od urządzenia hydraulicznego. 259 Niech pan powie swoim ludziom, by opuścili statek polecił, odrzucając płytę na bok. - Już się tutaj do niczego nie przydadzą. Elliott kazał swoim ludziom zejść z mostka. Część komandosów wybiegła na pokład, inni rzucili się w przeciwną stronę, ku schodom. Carlucci wprowadził do rury w podłodze specjalnie przeznaczony do tego pręt i zaczął poruszać nim w górę i w dół. Wkrótce okazało się, że to dla niego zbyt wielki wysiłek; zrobiło mu się słabo. Elliott miał opuścić mostek jako ostatni. Kiedy jednak obejrzał się na Car-lucciego, zdał sobie sprawę, że kapitan nie poradzi sobie bez jego pomocy. Co mam robić? - zapytał. Udało im się zwrócić „Lucy" dziesięć stopni w lewo. To jednak nie wystarczyło. Dziób tankowca wbił się między przęsła mostu, który niczym jakiś drapieżnik przemknął nad pokładem. Pierwszą ofiarą padło bocianie gniazdo zwaliło się z głośnym trzaskiem. Potem most, jak sierp ścinający chwasty, skosił borny ładunkowe. Następna w kolejności była nadbudówka. Carlucci i Elliott, zaabsorbowani ręcznym przesuwaniem steru, nie zauważyli stalowej bestii, która przybyła po nich. Nadbudówka „Lucy" wbiła się w most z prędkością czternastu węzłów. Noc przeszył przeraźliwy zgrzyt rozdzieranego metalu. Nadbudówka przesunęła się do tyłu i powoli, ciężko runęła do rzeki. Carlucci i kapitan sił specjalnych Elliott zginęli chwilę przed tym, zanim kłąb powyginanej stali spoczął na dnie rzeki, dwadzieścia metrów pod powierzchnią. Ich ciała miały pozostać tam na zawsze, połączone w jedno z wrakiem statku. Marshall i Williams poczuli potężny wstrząs towarzyszący zderzeniu; dziób „Lucy" uniósł się, a przez cały kadłub przebiegło drżenie. Stali na szeroko rozstawionych nogach w sięgającej kolan wodzie. Statek zaczął się niebezpiecznie przechylać do tyłu. Williams otworzył właz. Światła awaryjne, palące się w środku, niezbyt skutecznie rozpraszały ciemności. Marshall pierwszy wszedł do pogrążonej w półmroku pompowni, rozglądając się i nadsłuchując. Williams podążył za nim. No to gdzie oni są? spytał major. Williams znalazł latarkę Carlucciego i oświetlił grodź. Widać było tylko rury. Przez huk wody przebijał dziwny dźwięk - jakby zgrzyt otwieranego zamka. Nagle właz prowadzący do magazynu otworzył się z taką siłą, że wykrzywiły się stalowe zawiasy. Ukazał się w nim Gorgona, o twarzy zmienionej w potworną maskę, z której biła dzika furia Święty Wit stworzył oszalałą, a zarazem wyrachowaną bestię. 260 Opuchnięte oczy Gorgony rozbłysły nieludzkim blaskiem. Marshall wyjął berettę. - Jezu! Williams odruchowo sięgnął po broń, ale przypomniał sobie, że już jej nie ma. Przeżegnał się. Wydawało się niemożliwe, by ten potwór był kiedyś człowiekiem. Gorgona wgramolił się do pompowni. Z jego gardła dobył się chrapliwy skowyt bólu. Była to skarga zdychającego zwierzęcia. Wszystkie mięśnie, wszystkie ścięgna żyły swoim życiem, nabrzmiewały nieludzką siłą, a umysł Gorgony wciąż panował nad jego szybko gnijącymi kończynami. - Matko Boska wydyszał Williams - nie pozwól, bym skończył tak jak on. Marshall wymierzył berettę w Gorgone, ale nie mógł powstrzymać drżenia ręki. Nie dam rady. - Dasz powiedział Williams. - Wyślij tego skurczybyka do piekła. Gorgona, wstrząsany drgawkami, skierował się w stronę majora, nie odrywając od niego oczu; na powykręcanych, wyginających się na wszystkie strony nogach przywodził na myśl paralityka, który nagle dostąpił cudu uzdrowienia. Potężna dłoń rozwarła się na końcu bezkształtnej masy, która kiedyś była ręką, i wyciągnęła się w stronę Marshalla. Z rozchylonych ust Gorgony dobył się charkot: Męczennik... Marshall wziął berettę w obie ręce, próbując opanować drżenie. Zaczekał, aż Gorgona podejdzie bliżej, i wystrzelił trzy kule w jego pierś. Terrorysta zwalił się na ziemię z potwornym rykiem. - Jest! - krzyknął Williams. Marshall zawołał do mikrofonu: - Julie? Jestem tu. - W dolnej pompowni przedziurawiono zbiornik z wirusem. Gorgona został zarażony. Właśnie zastrzeliłem to, co z niego zostało. Wolę nie mówić, jak wyglądał. Jezu, oddychamy tym samym powietrzem co on. W słuchawce rozległy się trzaski i po chwili Marshall ledwie już słyszał ;cłos Julie. Joe, woda stanowi idealną pożywkę dla tego mikroorganizmu. Jeśli wirus dostanie się do rzeki, całe wschodnie wybrzeże może zostać zakażone. Musisz temu zapobiec. - Słabo cię słyszę. Powiedz, co mam zrobić. W śmigłowcu bell-ranger przelatującym nad West Point z prędkością stu lięćdziesięciu węzłów Julie złapała za rękę młodego porucznika. 261 mm - Potrzebny mi jest schemat pomp tankowca. - Za pięć minut lądujemy w Yorktown odparł porucznik. - Muszę go mieć teraz! Porucznik wyjął schemat z teczki. Julie wyrwała mu go z ręki i rozłożyła na stole. Wodząc palcem po sieci rur, szybko odszukała pompownię na dolnym pokładzie tankowca. - Joe, zalej ten przedział ropą, tylko szybko. - Powtórz to. - Statek przechylał się coraz bardziej; wszystko, co nie było przymocowane do pokładu, przesuwało się na przeciwległą grodź. Zimna woda sięgała majorowi do kostek. Nie rozumiem, co mam zrobić. - Ropa naftowa zabije wirusa. Julie przesunęła palcem po diagramie pompowni, próbując porównać go ze schematem. Znajdź przewody rozładunkowe. Przepływ ropy jest kontrolowany przez automatyczne hydrauliczne zawory skrzydełkowe. Poszukaj okrągłego zaworu połączonego z rurą kontrolną przepływu awaryjnego. Otwórz go, by puścić ropę, a potem rozwal rurę. - Którą? - spytał Marshall. - Jest ich tu mnóstwo. Otwórz zawór, a potem przedziuraw wszystkie cholerne rury w tyn przedziale, jeśli okaże się to konieczne. - Co ona mówi? - krzyknął Williams. Marshall rozejrzał się po labiryncie rur, pokrywających wszystkie ścia ny i sufit. - Chce, żebyśmy zalali przedział ropą, by zabić wirusa. - Co takiego? - Poświeć mi. Szukam okrągłego zaworu. Williams omiótł rury snopem światła, aż wreszcie z ciemności wyłoni się jedyny ręczny zawór, zamontowany w przeciwległej ścianie. Marshal wskazał go palcem. - To ten. Otwórz go. A ja spróbuję jakoś przedziurawić odchodzącą oi niego rurę. Williams rzucił się w stronę zaworu, ale nie dotarł do niego. Gorgon wyskoczył z wody z przeraźliwym krzykiem. Jego ręka wystrzeliła naprzói jak atakująca kobra, trafiając sierżanta w głowę. Williams osunął się na pod łogę, oszołomiony. Gdyby cios był lepiej wymierzony, Gorgona złamałb mu kręgosłup. Marshall odwrócił się. - Ty skurwielu! Podniósł berettę dwiema rękami i wystrzelił dwa ostał nie pociski w plecy Gorgony. Ku jego zdumieniu terrorysta nie upadł. Ni widać było po nim bólu. Marshall sięgnął drżącymi palcami do pasa po za pasowy magazynek, ale przypomniał sobie, że go nie zabrał. Williams na czworakach podczołgał się do zaworu. Gorgona patrzył n niego, mrugając oczami. Skóra opinająca jego mięśnie marszczyła się, gd próbował odzyskać kontrolę nad zbuntowanymi kończynami. Williams złapał zawór i podciągnął się. Z wielkim wysiłkiem zaczął go obracać. Rozległ się głośny syk - ropa wpływała do rury. Gorgona ze zwierzęcą siłą wbił podobną do macki rękę w szyję William-sa. Omal nie zabił go na miejscu. Sierżant rozpaczliwie łapał powietrze ustami, próbując odepchnąć potwora. Szarpał się i wymachiwał nogami; z jego piersi wyrwał się jęk, w którym był strach i ból jednocześnie. Nie mogąc uwolnić się ze szponów Gorgony, patrzył bezradnie w jego napuchnięte, pełne wściekłości ślepia. Po raz pierwszy w życiu czuł paniczny strach. Gorgona ścisnął go mocniej. Sierżant napiął wszystkie mięśnie, bezskutecznie próbując odepchnąć to monstrum. Opuszczały go siły. Przed oczami wirowały mu czarne płaty. - Przedziuraw te cholerne rury! - wydyszał. Marshall wbiegł do magazynu i pochwycił kałasznikowa Wynerta. Sprawdził magazynek - kiedy okazało się, że jest pusty, rzucił broń na podłogę. Kąt nachylenia statku powiększał się, coraz więcej wody wdzierało się do przedziału. „Lucy" tonęła. Major spojrzał na dygoczącego, wyginającego się trupa Tany. Krzywiąc się z obrzydzenia, ukląkł i nie patrząc na zwłoki, sięgnął do pasa z amunicją. Otworzył jedną kieszeń, potem drugą, wysypując ich zawartość na podłogę. Były tam zapasowe magazynki do uzi, zapalniki, naboje... Dopiero w bocznej kieszeni znalazł to, czego szukał - granat. Wziął go do ręki i brnąc po kolana w wodzie, wrócił do pompowni. Ściągnij to ze mnie! krzyknął Williams. Marshall wziął wielki klucz Carlucciego i trzymając go oburącz, uderzył Gorgone w plecy. Z głuchym odgłosem stal wbiła się w miękkie ciało. Gorgona oderwał się od Williamsa i zatoczył się po przechylonym pokładzie, wpadając do wody zmieszanej z ropą naftową. Z jego gardła wyrwał się skowyt i gęsta, cuchnąca ciecz wlała się do jego płuc. Mimo to śmierć nie nadchodziła. Gorgona w pełni zdawał sobie sprawę, co się z nim dzieje. Święty Wit za-Toszczył się o to. Wirus potrzebował przytomnego żywiciela, potrzebował enzymów wytwarzanych tylko w czasie świadomej aktywności mózgu. Williams szukał po omacku, w głębokiej na metr wodzie, otwartego włazu »v pokładzie. - Przejście zaraz zostanie zalane krzyknął do majora, który przedzie-ał się w stronę rur na grodzi dziobowej. - Joe, pospiesz się! Marshall umieścił granat za zaworem. Już idę. Sierżant zaczerpnął powietrza, zanurkował i po omacku odszukał właz. Marshall wyciągnął zawleczkę i rzucił się do lodowato zimnej wody. Gorgona próbował się podnieść; jego podobne do macek kałamarnic dło-lie zacisnęły siew pięści, a nieludzkie oczy zaszkliły się. Po ośmiu sekundach 263 granat eksplodował z ogłuszającym hukiem, roztrzaskując rury. Strumień płonącej ropy przemknął przez przedział. Fala uderzeniowa wrzuciła Gorgoną do zalanej maszynowni. Bezradnie rozczapierzając palce, wpadł na wielki kocioł i został zmiażdżony. Rozdział 46 Marshall i Williams płynęli przez zalaną szczelinę między dwoma kadłubami pogrążony w ciemności korytarz, przypominający głęboką studnię. Drętwieli od zimnej wody, a płuca rozsadzał ból. Z góry dochodził stłumiony jęk i zgrzyt metalu to zewnętrzny kadłub statku uginał się pod ciśnieniem napierającej nań rzeki. Woleli nie myśleć o tym, że mogą na zawsze utknąć między zardzewiałymi kadłubami zatopionego tankowca. Dwadzieścia metrów dalej wynurzyli się w ciemnej jaskini i zaczerpnęli powietrza, cuchnącego ropą naftową i wodą z rzeki, niemal zupełnie pozbawionego tlenu. Williams po stalowych płytach wygramolił się z wody i krztusząc się, włączył latarkę Carlucciego. Światło przygasało, co świadczyło o tym, że wyczerpują się baterie. Chryste, Joe, byliśmy wystawieni na działanie wirusa. Dlaczego nie skończyliśmy tak jak Gorgona? Sierżancie powiedział Marshall, wyczołgując się z wody - porozmawiamy o tym przy skrzynce zimnego heinekena. Nagle poczuli, jak stalowe płyty zadrżały pod ich nogami, i usłyszeli odgłos przypominający stłumione uderzenie gromu. Wymienili zaniepokojone spojrzenia, uświadamiając sobie, że sprawdziły się ich największe obawy. - Zbiorniki z ładunkiem powiedział Marshall. Ruszyli przed siebie, schylając się pod wielkimi dźwigarami, umiesz czonymi w przestrzeni między kadłubami. Trzydzieści metrów dalej dotarł do dziobu statku. - Ślepa uliczka mruknął Williams. Lodowato zimna woda kotłowała się wokół ich nóg. Marshall wziął la tarkę od Williamsa i skierował strumień światła w górę. Wreszcie znalazł to czego szukał właz podobny do tego, przez który Carlucci wprowadził id do dolnej pompowni. Oddał latarkę Williamsowi. Co chcesz zrobić? - spytał sierżant. Marshall nie odpowiedział. Rękojeścią pustej beretty wybił zasuwy. Wodi sięgała mu już do bioder, czuł się tak, jakby jego nogi tkwiły w bryle lodu Williams spojrzał niepewnie w ciemność za ich plecami. Złowieszcze ech( 264 iosło dźwięk przypominający huk wodospadu, szybko zbliżającego się ku im. - Dokąd idziesz? - spytał majora. - Nie mam pojęcia - wydyszał Marshall - byle do góry. Wybił ostatnią z sześciu zasuw, schował berettę do kabury na plecach przycisnął obie dłonie do włazu. Z trudem utrzymywał równowagę w pły-ącej wartkim nurtem zimnej wodzie. Pchnął z całej siły właz, aż wreszcie stąpił on ze zgrzytem. W tym momencie majof stracił równowagę i silny nurt pchnął go na ka-łub. Zaklął, przekonany, że już bez wątpienia zginą w tej piekielnej dziu-ze. Woda w błyskawicznym tempie zalewała przestrzeń między kadłubami, oczuł, że Williams pcha go naprzód. Marshall wymachiwał bezradnie rękami, dusząc się z braku powietrza, wtedy coś zobaczył. Słabe światło, odcień szarości, jaśniejszy od zimnej, ieprzeniknionej, duszącej czerni. Ruszył w tamtym kierunku jak w pościgu d snem, czując uścisk dłoni Williamsa, trzymającego go za nogę. Odszukał właz, przecisnął się przezeń. Wychynął na powierzchnię i krztusząc ę, zaczął łapać do ust rozgrzane powietrze. Po chwili dołączył do niego Williams. - Dobra robota, majorze - powiedział. Z góry bił intensywny blask jak z krateru czynnego wulkanu. Marshall rozejrzał się po wysokim, wąskim pomieszczeniu. Znaleźli się i rusztowaniu między dziobowym zbiornikiem balastowym a zewnętrznym idłubem statku. „Lucy" kołysała się powolnym, falującym ruchem. - Statek tonie - powiedział Williams. - Właź na górę i nie rozglądaj się. - Tak jest. Błyskawicznie wspięli się po gęstej sieci stalowych belek, spajających idłuby. Słyszeli zgrzyt stali gnącej się pod naciskiem żywiołów, makabrycz-/ odgłos przypominający skowyt rannego zwierzęcia. „Lucy" szykowała ę do ostatniej podróży na dno rzeki, która miała stać się jej grobem. Na górze okazało się, że wyjście na pokład zablokowane jest stalową atu Za nią widać było płomienie trawiące szczątki statku. Tam, gdzie nie rio ognia, gęsty czarny dym przetaczał się przez pokład jak chmury burzo-e. Z otworu bił żar jak z wnętrza pieca hutniczego, złuszczając farbę z me-lowych powierzchni. Marshall spróbował ramieniem unieść kratę, ale zaraz cofnął się, bo była irdzo gorąca. Williams spojrzał do tyłu na podnoszącą się wodę; dzieliło h od niej już tylko półtora metra. Bez namysłu, z determinacją, oparł się ecami o poziomą belkę i uderzył nogami w kratę. Zaśmierdziała palona ima podeszew. Williams zaczerpnął powietrza, wstrzymał oddech i jed-m kopnięciem wybił stalową kratę. 265 Marshall ścisnął Williamsa za ramię. - Zjesz dziś ze mną i Julie spóźnioną kolację? Williams uśmiechnął się. - Myślałem, że nigdy o to nie spytasz. Major nagle spoważniał. - Gdyby coś się stało... powiedz jej... - Wiem. Spojrzeli sobie w oczy. Wymienili uścisk dłoni, po czym Williams pc wiedział: - Pójdziemy na żeberka. - Przeturlał się przez właz i zniknął w kłębac czarnego dymu. Marshall wypadł na pokład tuż za nim. Ujrzał zwęglone ludzkie szcza ki: kości nóg, osmalony kręgosłup i czaszkę stopioną z nadburciem. Statek przechylał się coraz bardziej. Marshall bał się, że zaraz straci róv nowagę i wpadnie do bulgoczącej ropy. Mignął mu Williams, czołgający s w stronę nadburcia. Burza ogniowa utrudniała orientację. Zanim zdołali przejść przez reling i znaleźć schronienie w rzece, rzel przyszła po nich. Jednak ogień nie zgasł. Płonąca ropa ściekała z pokład i unosiła się na rozkołysanych falach, tworząc ognistą kurtynę. - Williams... - zawołał Marshall i zniknął w wodzie. Pokład uciekł mu spod nóg. Marshall poczuł, że wir wytworzony pra tonący tankowiec z potworną siłą ciągnie go w dół. Rozpaczliwie wymachi jąc rękami i nogami, próbował wydostać się z wchłaniającej go czerni. B w piersi był nie do zniesienia. Wydawało się, że minęły całe lata, zanim jej głowa wynurzyła się na powierzchnię. Wielkimi łykami zaczął łapczyw chwytać powietrze. Nie mógł się nim nasycić, ponieważ płomienie wchłoń ły cały życiodajny tlen nad powierzchnią wody. Wokół widać było szcząt statku. „Lucy" zniknęła, pozostawiając za sobą rozwścieczone płomienie i kł by czarnego dymu. Nawet niebo stało w ogniu. Gorące powietrze kontrastowało z zimną rzeką. Marshall nie obawi się ognia, za to wiedział, że w lodowatej wodzie nie przeżyje dłużej niż kill minut. Poczuł, że jego drżące kończyny sztywnieją. Ku swojemu przeraź niu uświadomił sobie, że nie może ruszać rękami. Jego mięśniami wstrząs ły drgawki. Williams! krzyknął. Tonął. Ostatnim wysiłkiem wyciągnął zesztywniałe ręce do góry. - Williams! Cuchnąca, lodowata woda wdarła się do gardła Marshalla. Z jego piei dobył się zwierzęcy krzyk. Wszystko spowiły ciemności. Wchłaniał go zii ny, czarny świat... tonął razem z tankowcem... tonął. . tonął... tonął... 266 Obok Williamsa przepływała na wpół opróżniona beczka. Uchwycił się ej. Bolała go jedna strona twarzy i ramię, w ustach miał smak krwi. Rozej ¦zał się pospiesznie, wypatrując Marshalla wśród szczątków statku unoszą-:ych się na wodzie. Joe... niech cię diabli! Płynął na beczce, omijając słupy ognia i szukając swojego przyjaciela, ednak nigdzie nie było go widać. - Niech to szlag! Niech to szlag! Usłyszał odgłos nadlatujących śmigłowców; jeden ze sea stallionów za-visł nad nim. Po chwili pojawił się drugi helikopter, potem następny, omia-ając snopami światła z reflektorów powierzchnię wody niczym wielką sce-te. Ich wirniki jeszcze bardziej burzyły spienione fale. Williams, trzymając się beczki, w blasku reflektora popłynął w stronę iddalonego o kilkaset metrów brzegu. Zataczając się jak pijany, wyszedł na |d Wiatr stalowym biczem chłostał go po nagim ciele. Sierżant zwalił się / śnieg, sparaliżowany zimnem. Oddychając ciężko, obmacał krwawiącą twarz i ramie Z kamizelki zo tały osmalone strzępy. Wziął do ręki garść śniegu i przycisnął go do policz-a. Jednak ból sta! się jeszcze silniejszy. Powietrze przeciął przenikliwy gwizd i nagle wokół zaroiło Się od żoł-ierzy, zsuwających się po skarpie. Poprzez ogólny hałas Wiiliams słyszał iepokojący szczęk repetowanej broni. Żołnierz biegnący na czele krzyknął: - Ręce do góry! Williams był zbyt przemarznięty, by wykonać polecenie, nie mógł powstrzy-lać dygotania. Żołnierze otoczyli go, mierząc w jego głowę z karabinów. Nazwisko! krzyknął porucznik histerycznym głosem. Dwiema ręka 11 ściskał wojskową czterdziestkę piątkę. Weekendowy bohater z Gwardii arodowej. Jeszcze chwila, a wpadnie w panikę i zacznie strzelać do wszyst-ego, co się rusza. Williams, dygocząc na całym ciele, powiedział urywanym głosem: - Wsadźcie mnie do więzienia... żebym tylko dostał koc elektryczny gorącą zupę. Przepuśćcie mnie. Przepuśćcie mnie! rozległ się kobiecy głos. Była to Julie. Żołnierze rozstąpili się, robiąc jej miejsce. Williams! Julie uklękła przy nim i krzyknęła do kogoś, kto był poza sięgiem jego wzroku: - To sierżant! Julie zwróciła się do stojącego nad nią porucznika: Ten człowiek doznał oparzeń trzeciego stopnia. Przynieście nosze. :ybko! Porucznik schował czterdziestkę piątkę i pobiegł w górę skarpy. 267 Williams patrzył, jak Julie wyjmuje strzykawkę z apteczki. Zapłakana wbiła mu igłę w rękę. A potem zadała pytanie, którego sierżant tak bardz< się obawiał. - Gdzie on jest? Williams złapał ją za rękę i ścisnął mocno. Chciał, żebym ci powiedział, że cię kochał. Julie ogarnęła rozpacz. Omal nie zemdlała. Spojrzała na ogromne słup gęstego, czarnego dymu, przetykanego językami ognia. Był gdzieś tam, sp2 lony na popiół. Dlaczego on też mnie opuścił? Zasłoniła twarz dłonią i ze częła szlochać. - Dlaczego? - Mamy jeszcze jednego krzyknął żołnierz, stojący na brzegu. Julie odwróciła się pospiesznie. Kilku żołnierzy weszło po kolana ć wody, by wydostać z niej coś, co w pierwszej chwili wzięła za szczątki sta ku. Gdy lepiej się przyjrzała, zauważyła drżącą ludzką sylwetkę. Rzuciła s z apteczką w dół skarpy. Był to Marshall, trzymający się kurczowo wodoszczelnej skrzyni z we skowymi oznaczeniami, w której Gorgona przewoził rakiety. - O mój Boże! Marshall wił się i rzucał w drgawkach, nie puszczając skrzyni. Potrzel było trzech żołnierzy, by go od niej oderwać. - Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! krzyczała Julie, przygotowując strz kawkę. Marshall nawet nie poczuł ukłucia. Trzymając jego głowę na kolanac Julie pochylała się nad nim jak anioł. Uśmiechnęła się do niego i rozczesywała palcami jego posklejane włos - Teraz już nic ci nie grozi. Próbował odwzajemnić uśmiech, ale nie udało mu się. Przy niej czuł bezpieczny, spływało na niego cudowne ukojenie, którego nie zaznał dot w swoim życiu. Nie było mu zimno; nie czuł niczego prócz spokoju. Zaj dał się coraz głębiej w otchłań nieświadomości, aż wreszcie wszystko z kło. Epilog środek kwarantanny w Fort Detrick zwartek, godzina 7.00 , /Tarshall siedział w głębokim fotelu, z nogami na stole, w zamyśleniu Vxpijąc czwarty kubek kawy. Jego ręka nie drżała. Na zewnątrz panowała czym nie zmącona cisza. Burza ustała i zza chmur wyłoniło się czyste błę-tne niebo. Wpatrzony nieobecnym wzrokiem w dal, z uśmiechem na oban-żowanej twarzy, przeczesywał palcami sztywne włosy, w dotyku przypo-inające druty. Taki był efekt mycia głowy szamponem zmieszanym letergentem do mycia naczyń. - Każę to zgolić powiedział do Williamsa. Sierżant, leżący na plecach na sofie, skrzywił się, dotykając grubej war-vy bandaży, spowijających jego głowę i ramię. - Z łysiną byłoby ci do twarzy. Nancy Shaw, siedząca pod drzwiami, wybuchnęła głośnym śmiechem. Marshall widział, że sierżant bardzo cierpi z bólu, nie dając tego poznać sobie. Z pewnością będzie chciał jak najszybciej wrócić do czynnej służ-choć wielu ludzi na jego miejscu wolałoby się tu wylegiwać. Julie siedziała z podkulonymi nogami przy komputerze, zapisując coś grubym stosie wydruków. W nocy odeszła od łóżka Marshalla tylko raz, zwana na telekonferencję z udziałem szefów połączonych sztabów. Dzień dobry. - Generał Medlock stanął w drzwiach salonu ośrodka roko uśmiechnięty, z rozłożonymi rękami, niczym dumny ojciec witający )je pociechy. Wyglądał na szczerze uradowanego z tego spotkania. Marshall, Williams, Julie i doktor Shaw spojrzeli na niego zaskoczeni, dlock przyniósł egzemplarz porannego wydania „Washington Post". No, no - powiedziała doktor Shaw. A więc w końcu odważył się pan ść do jaskini wyklętych nosicieli zarazy. Nie boi się pan śmierci? B^"- - r.)/'::>:'¦¦ 269 Generał Medlock ściągnął brwi. - Jestem przekonany, że nic wam nie grozi. Właśnie jadę do Białego Domu, by spotkać się z prezydentem Chciałby odznaczyć każdego z wa medalem zasługi, ale, jak sami ro/umiecie, przez wzgląd na bezpieczeństw państwa nie można ujawnić wczorajszego incydentu. Obowiązuje wszys kich ścisły nakaz milczenia. Prezydent twierdzi, że jakoś wam to wynagrc dzi. Tymczasem... pomachał gazetą ...chciałem, żebyście to zobacz} li. - Pokazał im nagłówek na pierwszej stronie: ZATONIĘCIE TANKOWCA NIE DOSZŁO DO WYCIEKU ROPY. Williams usiadł i wyciągnął rękę. - Mogę? Medlock wręczył mu gazetę. - Dajcie mi dodatek turystyczny powiedziała Julie, odsuwając na b< stertę wydruków. - Zabieram Joego do Kanady, w Góry Skaliste. - Chyba że zamkną nas w szpitalu wojskowym wtrącił Mai shall. - Możecie stąd wyjść, kiedy tylko zechcecie powiedział generał M dlock. Williams przejrzał pierwszą stronę gazety i parsknął śmiechem. - A niech mnie! Nie wspomnieli ani słowem o Gorgonie i spiska ten rystycznym. Posłuchajcie: „Wczoraj, około godziny 20.45, na rzece Yc niedaleko Yorktown zatonął uszkodzony tankowiec «Lucy». Większa cz< z przewożonych siedemdziesięciu milionów litrów ropy pozostała w zbi nikach, co pozwala mieć nadzieję, że nie dojdzie do katastrofy ekologiczr Eksperci pracowali na miejscu zdarzenia przez całą noc, usiłując oszacov stopień uszkodzenia kadłuba tankowca. Badania mają też na celu stwierd nie, czy zbiorniki z ropą pozostaną nienaruszone wystarczająco długo, ratownicy mogli wypompować ich zawartość. Liczba ofiar wybuchu na kładzie «Lucy» pozostaje nieznana, jak dotąd nie znaleziono żadnych roz' ków. Według niektórych źródeł wybuch nastąpił w czasie czyszczenia pu: go zbiornika. Podobno zapaliły się opary pozostałe po wypompowaniu rc Tankowiec odbywał kolejny rejs z Wenezueli do rafinerii w Yorktown. ^ dług wstępnych analiz do katastrofy przyczynić się mogła zamieć, która p; szła tej nocy nad okolicą". - Nieźle pan sobie poradził z mediami, generale powiedział Marsł Generał Medlock kiwnął głową. - Dziennikarze zrobiliby z tego aferę, gdyby wiedzieli, że wśród eks tów jest specjalny oddział ratownictwa podwodnego. Zwrócił się do Jul Wiesz już, dlaczego oni żyją, mimo że byli poddani działaniu wirusa? Julie podniosła kubek i w zamyśleniu wypiła łyk kawy ze śmietank - Dlatego, że uzyskaliśmy niezwykłą odporność na Świętego Wita. K na plantacji Wynetta nawdychaiiśmy się zmutowanego szczepu wirusa, u 270 zych organizmach wytworzyły się specyficzne przeciwciała. Analiza wstęp-ych danych potrwa wiele miesięcy. Wygląda jednak na to, że te przeciwcia-i nie będą miały negatywnego wpływu na nasze życie. - Odstawiła kubek, eskoczyła z krzesła i usiadła Marshallowi na kolanach, zarzucając mu ręce a szyję. - Bez względu na to, czy grozi nam śmierć, czy nie, oczekuję, że godnie ze swoją obietnicą zabierzesz mnie na kolację Przypominam, że lównym daniem ma być homar. Marshall przyciągnął ją do siebie. Pocałował w usta i spojrzał jej głębo-a w oczy. Oczywiście. Potem zerknął na Williamsa. Ty też pójdziesz z nami. Medlock zmarszczył brwi. Ten człowiek powinien leżeć w szpitalu. - Dziś mecz Knicksów - powiedział Williams, spoglądając na stronę programem telewizyjnym. Będę miał cały ośrodek dla siebie, a w lodów-: jest zimne piwo, nie zamierzam więc ruszać się sprzed telewizora. Generał Medlock roześmiał się. - Jak sobie chcecie. - Potem spoważniał i dodał, nie patrząc na nich: -ybaczcie mi, że wam nie zaufałem. Na szczęście postawiliście na swoim, ratuluję. Każdy jest mądrzejszy po fakcie powiedział Marshall. - A propos, iłkownik Martinelli wspominał coś o nagrodzie. Medlock skinął głową. Możecie z sierżantem choćby jutro przejść na emeryturę. Będziecie gatymi ludźmi. Zanim Marshall zdołał cokolwiek odpowiedzieć, generał odwrócił się wyszedł. Ze sterylnego korytarza dobiegł stukot jego wypolerowanych bu-v, oddalający się w stronę wyjścia z ośrodka. ¦ WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2001 Wydanie 1 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2001. Wydanie 1