CLIFF GARNETT GROM (tłum. MICHAŁ PRZECZEK) tytuł oryginału THUNDERBOLT 2000 Rozdział pierwszy Każdy Amerykanin jest naszym wrogiem. Każdy Amerykanin jest naszym celem. Jurij Terek 17 marca, godzina 20.45, 10 000 metrów nad poziomem morza, 678 kilometrów na wschód od Lotniska Międzynarodowego w Honolulu na Hawajach Kapitan George Gardner skontrolował instrumenty pokładowe swojego boeinga 727. Miał na pokładzie dwustu pięćdziesięciu trzech pasażerów. Wszystko przebiegało jak należy. Ktoś zastukał do drzwi kabiny pilotów. - Panie kapitanie, przyniosłam kolację - odezwała się stewardesa Susie Atworth. Inżynier pokładowy Jerry Briskey uśmiechnął się szeroko. - Najwyższy czas, umieram z głodu. - Na Boga, Jerry, nigdy nie widziałem gościa, który by jadł tyle co ty. Drugi pilot Frank Dozois spojrzał na własną talię, której obwód zwiększył się w ciągu ostatnich dwóch lat o kilkanaście centymetrów, a potem przesunął dłonią rzedniejące włosy. Jerry był od niego młodszy o sześć lat, miał bujną, ciemną czuprynę i aparycję sportowca z koledżu. - Jak to jest, że tak dużo jesz i jesteś taki szczupły? - Specjalna dieta i program ćwiczeń - odrzekł z powagą Jerry. - Jadam wszystko, na co mam ochotę, i nigdy się nad tym nie zastanawiam. Rzecz jasna, kluczem do wszystkiego jest seks. Frank pokręcił głową. - To nie fair. Kapitan Gardner roześmiał się. - Dalej, Jerry, otwórz te drzwi, zanim Frank zrobi kolejny wykład na temat dobrodziejstw diety wysokoproteinowej. Jerry wyciągnął rękę, aby otworzyć zamek. Susie Atworth, ładna dziewczyna o orientalnych rysach, weszła do kabiny z tacą pełną jedzenia. Miała krótkie, czarne włosy, cudowną figurę i piękne, ciemne, skośne oczy. - Skończyliśmy karmić pasażerów, panie kapitanie - powiedziała. - Pan Cooper z fotela dwadzieścia jeden C za dużo wypił, ale kontrolujemy sytuację. Jest też rozkapryszone niemowlę w rzędzie czterdziestym czwartym. To dziewczynka - urocza, ale zdrowo daje matce w kość. Poza tym wszystko w porządku. Czekamy na trzy bajeczne dni na plaży Waikiki. - Susie, przyrzekłaś zjeść jutro ze mną kolację - wtrącił Jerry, sięgając po swój posiłek. - Potem możemy popływać. Nocą plaża jest przepiękna. Gardner wziął filiżankę kawy z tacy. Wiedział, co się będzie działo dalej, i czekał na odpowiedź Susie. - W życiu się tego nie doczekasz, kochasiu - odrzekła stewardesa, mrugając do kapitana. - Dobrze wiem, że jesteś żonaty. A poza tym nigdzie bym nie poszła z takim playboyem jak ty, nawet gdybyś był wolny. - Susie, jestem zdruzgotany - oświadczył Jerry z udanym przerażeniem. - Liczyłem na ciebie. Komu zaprezentuję widoki Honolulu, jeżeli nie tobie? Dziś dzień świętego Patryka. Trzeba to uczcić. Co ty na to? Susie pokiwała głową. - A odkąd to jest pan Irlandczykiem, panie Briskey? - spytała. - Najdroższa, w dniu świętego Patryka wszyscy jesteśmy Irlandczyka mi! Gardner uśmiechnął się i odstawił swą kawę. Przez radio nadawali ważny komunikat. - Tu kontrola lotów Międzynarodowego Lotniska Honolulu. Pilna wiadomość dla samolotu linii Northwest, lot zero osiem pięć. Gardner chwycił mikrofon. - Tu Northwest zero osiem pięć - powiedział. - Mówcie. - Straciliśmy z radaru Delta dwa czterdzieści jeden i Northwest jeden szesnaście. Pierwszy wyleciał z Tokio pół godziny przed wami, a drugi z Seulu mniej więcej półtorej godziny wcześniej. Oba samoloty leciały do Honolulu. Czy mieliście jakiś kontakt radiowy z którymś z nich? Gardner przygryzł wargę, spoglądając na Franka i Jerry’ego. Potrząsnęli głowami. To było niezwykłe - stracić łączność i kontakt radarowy z dwoma zbliżającymi się maszynami w tym samym czasie. Gardner znał kapitana Mike’a Iversona, pilotującego Northwest 116. - Nie, nic o nich nie słyszeliśmy - powiedział. - Zero osiem pięć, czy możecie potwierdzić, że macie na pokładzie powietrznego szeryfa? Na twarzy Gardnera pojawiło się na moment przerażenie. Jeżeli Honolulu pyta o powietrznego szeryfa i traci kontakt z dwoma samolotami, to może oznaczać tylko jedno: ktoś się stara, żeby te samoloty spadły. - Moment - rzucił do mikrofonu. Susie spojrzała na kapitana. - W kabinie pasażerskiej jest agent Hartwell - powiedziała. - Miejsce trzydzieści siedem B. - Rozumiem was, Honolulu. Mamy na pokładzie agenta Hartwella. Co sugerujecie? - Dajcie go jak najszybciej do mikrofonu - odpowiedziano z wieży. Gardner dał znak Susie, żeby przyprowadziła Hartwella, po czym rzekł do Franka: - Zejdę na wysokość trzystu metrów. Jeżeli coś się wydarzy, nie chcę, żeby to było na dziesięciu tysiącach. Jeny zabrał się do roboty - zmienił kurs, dostosowując go do pułapu trzystu metrów, i zaczął przeliczać, ile paliwa będą potrzebować przy locie na mniejszej wysokości. Kiedy skończył, odezwał się: - Kapitanie, paliwa nie zabraknie. - Zamknij drzwi - polecił Gardner i wcisnął klawisz, który uruchamiał napis nakazujący zapiąć pasy. Wreszcie włączył interkom. - Szanowni państwo, proszę zapiąć pasy i ustawić stoliki w pozycji pionowej. Zaczynamy zmniejszać wysokość przed podejściem do lądowania. Gardner sprowadzał samolot w dół i obserwował ruch strzałki wysokościomierza: siedem tysięcy metrów, sześć i pół tysiąca... Rozległo się pukanie do drzwi. - Panie kapitanie, to ja, Susie. Jest ze mną pan Hartwell. Gardner gestem dał znak Jerry’emu, żeby otworzył drzwi. W progu pojawił się dobrze zbudowany mężczyzna po trzydziestce; miał krótko ostrzyżone włosy, szarą sportową kurtkę i ciemne spodnie. - Agent Hartwell - przedstawił się. - W czym problem? Gardner podał mu hełmofon, nadal obserwując wysokościomierz. - Honolulu chce z panem rozmawiać. To pilne. - Honolulu? Mówi agent Hartwell, lot zero osiem pięć. - Tu Honolulu. Mówi agent Henry z FBI. W ciągu ostatnich dwóch godzin spadły nam dwa samoloty. Nie mamy pojęcia, jakim cudem, ani nawet czy to sabotaż, ale przed godziną otrzymaliśmy telefoniczne ostrzeżenie, więc alarmujemy wszystkie amerykańskie samoloty zmierzające do Hónolulu. Gardner słuchał uważnie z oczyma wlepionymi w wysokościomierz: sześć tysięcy... pięć i pół tysiąca... - Co już wiadomo? - zapytał Hartwell. - Niewiele. Obie maszyny straciliśmy podczas rutynowego podchodzenia do lądowania, zaledwie o sto kilometrów od lotniska - informował Henry. - Z żadną nie mieliśmy łączności radiowej. Na radarze było doskonale widać, jak ten z lotu jeden szesnaście rozpada się na kawałki. - Biedacy - Frank pokiwał głową. - Znałeś Iversona, prawda? Gardner przytaknął. - Wydaje się, że tutaj wszystko gra. Nie zauważyłem nikogo podejrzanego - mówił Hartwell. Gardner znowu popatrzył na wysokościomierz. Noc była jasna, świecił księżyc. Można było zobaczyć jego drżące odbicie w wodzie. Wysokość - pięć tysięcy trzysta metrów. - Czy te samoloty miały ze sobą coś wspólnego? Czy leciały tym samym korytarzem? Czy to mogła być rakieta typu ziemia-powietrze? - Nie... ale poczekaj. Tak - poprawił się agent FBI. - W obu przypadkach straciliśmy kontakt, kiedy byli na wysokości pięciu tysięcy metrów. Gardner poczuł gwałtowny przypływ paniki. Spojrzał na wysokościomierz - pięć tysięcy dwieście metrów. To była ostatnia rzecz, jaką widział w swym życiu. W następnej chwili samolot odbywający lot 085 zmienił się w jedną wielką kulę ognia. Kilkanaście małych ładunków wybuchowych spowodowało eksplozję paliwa. Skłębiona masa płonącego metalu i porozrywanych na strzępy ludzkich ciał runęła do ciemnego, zimnego Oceanu Spokojnego. WOJSKO MUSI SIĘ PRZYGOTOWAĆ DO OBRONY STANÓW ZJEDNOCZONYCH PRZED ZAGROŻENIAMI PONADGRANICZNYMI WASZYNGTON, D.C., 27 marca. Wobec zamachów terrorystycznych na trzy amerykańskie samoloty cywilne, przeprowadzonych w niedzielę 17 marca - dzień ten określono mianem Czarnej Niedzieli - Kongres Stanów Zjednoczonych zalecił Departamentowi Obrony podjęcie zdecydowanych działań, mających na celu obronę przed atakami terrorystycznymi o zasięgu ponadgranicznym. W Czarną Niedzielę straciło życie 726 obywateli Stanów Zjednoczonych. Nigdy wcześniej w dziejach USA nie odnotowano tak dużej liczby ofiar śmiertelnych w ciągu jednego dnia Uznano to za problem najwyższej wagi, gdyż agencje wywiadowcze donoszą, iż najgroźniejsze organizacje terrorystyczne dążą do zdobycia najnowszych broni chemicznych i biologicznych. Rozszerzenie roli wojska wymaga uchwalenia specjalnej ustawy. Zostanie ona przyjęta przez Kongres jeszcze w tym miesiącu - oznajmił rzecznik senackiej Komisji Sił Zbrojnych. Zgodnie z nowym prawem, Departament Obrony utworzy jednostkę przeznaczoną do prowadzenia operacji specjalnych przy wykorzystaniu najnowszych zdobyczy technologicznych; jednostkę tę będzie można błyskawicznie przerzucić w dowolne miejsce. Departament Obrony szacuje, że koszty zorganizowania nowej jednostki specjalnej wyniosą 200 miliardów dolarów w ciągu pierwszych sześciu miesięcy. 10 Kongres uważa, ze wobec terrorystycznych zamachów bombowych z lutego jest to bardzo rozsądna inwestycja. Celem wspomnianej jednostki specjalnej będzie bowiem prowadzenie działań wyprzedzających zagrożenia ponadgraniczne. Działania te mają zapobiec ewentualnym atakom chemiczno-biologicznym. Nowa jednostka, która zostanie wyposażona w najnowocześniejszy sprzęt i w skład której wejdą najlepsi specjaliści od tajnych operacji będzie musiała przeciwstawić się narastającemu zagrożeniu ze strony międzynarodowego terroryzmu - poinformował rzecznik Departamentu Obrony. Rozdział drugi Słyszałem głos Boga, który powiedział: Kogo mam wysłać, kto pójdzie za nas? Odpowiedziałem: Ja tu jestem, wyślij mnie. Księga Izajasza 6,8 14 lipca, godzina 4.30, tajny wojskowy obóz szkoleniowy Wielkie Góry Śnieżne, Montana Starszy sierżant George Buford stał przed tłumem złożonym z trzystu rekrutów. Z pewnością nie były to żółtodzioby, które dopiero co pojawiły się w obozie treningowym; każdy z nich był wytrawnym graczem - prawdziwym weteranem sił specjalnych. Dziesiątki żołnierzy z takich formacji jak Navy SEAL, Zielone Berety, Rangersi, Force Recons, PJ i Delta Force stały na baczność w idealnie wyrównanych szeregach. Wielu zgłosiło się na ochotnika, pragnąc dostać się do najnowocześniejszej jednostki amerykańskich sił zbrojnych. Niektórych wybrali dowódcy, którzy czuli się dumni, mogąc wysłać najlepszych swoich ludzi do tajnego obozu treningowego w Montanie. Była też spora grupa pracowników cywilnych, głównie techników o najwyższych kwalifikacjach, ekspertów w dziedzinie najnowszego sprzętu i środków łączności. Jeśli chodzi o tych cywilów, to większość z nich otrzymała do Wuja Sama propozycję nie do odrzucenia. Słońce nie wyłoniło się jeszcze zza horyzontu, ale ciemna noc zaczynała szarzeć. W ustępującym mroku widać było postrzępione, porośnięte drzewami wzgórza, które otaczały obóz. Nadchodzący brzask powitały porządnie uformowane szeregi ciemnych cieni. Buford przechadzał się przed pierwszym szeregiem potencjalnych żołnierzy jednostki TALON. Na głowie miał klasyczny wysoki kapelusz o płaskim rondzie i z czterema wcięciami, taki jakie sierżanci odpowiedzialni za musztrę noszą od czasu wojny amerykańsko-hiszpańskiej. Cywile uważali, że to typowe kapelusze Misia Smokeya albo policji stanowej, ale wojskowi dobrze wiedzieli, że należy się obawiać każdego, kto nosi takie nakrycie głowy. Kapelusz po prostu krzyczy: „sierżant od musztry”. Buford gniewnie wciągnął w płuca potężny haust czystego górskiego powietrza; jego pierś uniosła się, a nozdrza lekko rozszerzyły. Obrzucił rekrutów srogim spojrzeniem - Panie i panowie - zaczął - patrzę na ludzi reprezentujących to, co Ameryka ma najlepszego. Tak mi powiedziano. Jestem w pełni świadomy, i wy z pewnością również, że większość z was przewyższa mnie stopniem; mam jednak dla was ważną wiadomość, więc słuchajcie uważnie. Jak długo jesteście tutaj, pod moim dowództwem, nie macie żadnych stopni. Nie macie żadnych przywilejów. Nie macie żadnych wymyślnych dyplomów z akademii wojskowych ani przepustek umożliwiającym wstęp do klubu oficerskiego. Jak długo jesteście tutaj, jesteście nikim! Słyszycie, co mówię? Ni kim! Z mojego punktu widzenia, z punktu widzenia Wuja Sama nie będziecie tym, co Ameryka ma najlepszego, dopóki ja nie powiem, że jesteście. Większość z was ma już za sobą ciężkie kursy i trudne szkolenie. I dobrze słowa Buforda dosłownie ociekały sarkazmem. - Wielu z was przetrwało szkołę komandosów, kurs Rangersów, szkolenie SEAL czy ćwiczenia Q Sił Specjalnych w najrozmaitszych akademiach sił specjalnych, jakie Wuj Sam szczodrobliwie dla was utrzymuje. To sympatyczne, doprawdy, bardzo miłe. Ale ja jestem tu po to, żeby wam uświadomić, że jeszcze niczego nie widzieliście. Mam zamiar rozerwać was na strzępy, połamać na kawałki. Sprawię, że będziecie płakali, gryźli palce i wołali, że chcecie do mamusi. Doprowadzę do tego, że będziecie chcieli stąd odejść. I mam zamiar się cieszyć z każdej chwili, bo jeżeli przetrzymacie mnie i moje szkolenie, każdy wróg, jakiego spotkacie na tym wielkim, złym świecie, będzie w porównaniu z tym wyglądał jak niewiniątko. Buford zbliżał się do najważniejszego fragmentu swojej przemowy; twarz mu poczerwieniała, oczy rzucały iskry. - A dlaczego miałbym chcieć, aby najlepsi żołnierze Ameryki się poddali? Bo jeżeli teraz nie będzie pewności, że przejdziecie jeszcze jedną milę więcej, to jak mają na was liczyć wasi koledzy z zespołu? Jeśli nie będziecie najlepsi, a my poślemy was na misję, to z całą pewnością będziecie martwi. - Chcę, żebyście się stali najlepszymi z najlepszych. Nie obchodzi mnie, kim jesteście. Widzę tu kilku żołnierzy płci pięknej. Obecnie w naszych zespołach Sił Specjalnych nie ma kobiet. Oficjalnie nie ma też kobiet w szeregach Rangersów, Force Recon czy Delta. Ale mnie to nie obchodzi. To jest nowa formacja, potrzebujemy kwalifikacji każdego rodzaju. Wszyscy obecni mają jednakową szansę. Ja lubię patrzeć przed siebie. Nie obchodzi mnie, jakich żołnierzy będziemy mieli w TALON Force - czerwonych, żółtych, czarnych czy białych, mężczyzn, kobiety czy Marsjan. Jeżeli wytrzymacie musztrę ze mną, to zdołacie wykonać każdą robotę, jaka was czeka. Koniec, kropka. - Zanim zaczniemy, rozejrzyjcie się wokół siebie. Nie traćcie czasu na zapamiętywanie twarzy, bo zanim ja z wami skończę, odejdzie osiemdziesiąt trzy procent z was. Teraz jest was trzystu, ale ja zmniejszę tę grupę do pięćdziesięciu. Ta pięćdziesiątka, która dotrwa do końca, to będą najlepiej przygotowani żołnierze na świecie. Nie zamierzam tracić czasu na opowiadanie wam o tym, czego większość z was nigdy nie zobaczy. Powiem tylko, że dzięki Bogu znajdziecie się po właściwej stronie. Możecie się wycofać w każdym momencie - wystarczy, że powiecie mnie albo komuś innemu z kadry, że macie dość. No i jak, czy ktoś chce odejść? W grupie rekrutów panowało milczenie, tylko wiatr szumiący w gałęziach drzew zakłócał ciszę wczesnego poranka. - No to zaczynajmy od razu. Wszyscy na ziemię. Pompki, po pięćdziesiąt. Już! Raz... dwa... trzy... Buford przechadzał się wśród rytmicznie podnoszących się i opadających ciał. Przystawał to tu, to tam, by oprzeć nogę w wypolerowanym jak lustro bucie na plecach jakiegoś żołnierza. Był pewien, że wyłowi cywilów, zanim reszta zdąży się choć trochę spocić. Spojrzał na generała Kraussa, komendanta TALON Force, który stał z tyłu i obserwował poczynania zgromadzonych na placu żołnierzy. To będzie pięć dobrych miesięcy, pomyślał. 28 sierpnia, godzina 11.30 Buford uważnie obserwował plac musztry. Z przyjemnością zauważył, że z trzystu ochotników w ciągu zaledwie sześciu tygodni pozostało tylko stu czterdziestu dwóch. Twardy trening, jaki zaplanował dla przyszłych żołnierzy TALON Force, okazał się skuteczny. Niektórzy nazywali to szkolenie torturami, ale każda sekunda każdego mijającego dnia miała konkretny cel. Dzięki pomocy czołowych ekspertów Pentagonu w dziedzinie wojny psychologicznej, trening nie ograniczał się jedynie do ćwiczeń fizycznych. Oczywiście, były zwykłe sprawdziany siły i wytrzymałości, ale w wielu przypadkach chodziło o coś więcej niż zmuszanie ciała do nadludzkiego wysiłku. Później pojawiły się wirtualne symulatory rzeczywistości, testy, ćwiczenia oraz coś, co Buford lubił określać jako „twardy orzech do zgryzienia”. Ochotnicy byli pod presją w każdej minucie każdego dnia. Pierwsza faza szkolenia koncentrowała się na odporności psychicznej i fizycznej, z uwypukleniem fachowości i determinacji. Szkoła przetrwania, pierwsza pomoc, umiejętności pirotechniczne, posługiwanie się różnorodną bronią (kwalifikacje te sprawdzano na postojach podczas pięćdziesięciomilowych marszów), ćwiczenia walki wręcz oraz radzenie sobie poza terenem obozu. Buford codziennie pytał, kto chce zrezygnować. Za każdym razem kilka rąk podnosiło się do góry, a potem ich właściciele spieszyli do Sali Odwirowanych. Większość primadonn oraz wojowników typu Rambo wycofała się już dawno. Teraz nadszedł czas podziału na zespoły i przejścia do drugiej fazy. Wyróżniać się indywidualnie to jedna rzecz, ale jeżeli człowiek nie potrafi działać w grupie, nie ma żadnej wartości dla TALON Force. Każdy zespół jest tak silny, jak najsłabszy z jego członków - mówi stare porzekadło. A Buford miał za zadanie wykuć łańcuch, którego nic nie rozerwie. - Baczność!- wydał komendę. W oddali przetoczył się huk pioruna, odbijając się echem wśród gór Montany. Ludzie ledwie powłóczyli nogami, bo właśnie wrócili z całonocnego forsownego marszu jednym z trudniejszych szlaków w Wielkich Górach Śnieżnych; stanęli jednak na baczność w sposób wzorowy. - Teraz zostaniecie podzieleni na mniej więcej dwudziestoosobowe grupy, w których odbędziecie drugi etap szkolenia. Ustawcie się zgodnie z przy działem do określonego zespołu. Buford przebiegł wzrokiem listę nazwisk. Każdy ochotnik trafiał do jednego z siedmiu zespołów. Poszczególne zespoły nosiły następujące nazwy: Żmija, Niedźwiedź, Kobra, Doberman, Orzeł, Lis i Aligator. - Altobelli - Niedźwiedź, Babcock - Lis, Barrett - Orzeł, Benson - Kobra, Bukowski - Żmija... - wyczytywał sierżant kolejne nazwiska. Ciągnął tak dalej, aż doszedł do końca alfabetu. - ... Weinberg - Aligator, Wong - Orzeł, Wyznewicz - Niedźwiedź, Yelberton - Doberman, Zezell - Orzeł. Rozejść się! Ochotnicy szybko podzielili się na grupy. - Teraz, kiedy nauczyliście się już chodzić po placu apelowym, chcę coś wyjaśnić. Ludzie, obok których stoicie, będą waszymi kolegami z zespołu do końca treningu. Odtąd będziecie jeść w grupie i będziecie srać w grupie. A co najważniejsze, będziecie się szkolić w grupie. Ci, którzy dotrwają do końca, będą znali wszystkich towarzyszy z zespołu jak siebie samych. Nauczycie się myśleć tak jak inni i przewidywać nawzajem swoje posunięcia. Staniecie się trybikami w maszynerii swojego zespołu. Ale każdy, kto nie będziecie umiał grać do spółki z innymi, wróci do swojej macierzystej jednostki tak szybko, że nie uwierzy, iż kiedykolwiek tutaj był. Wiatr przybrał na sile, z placu musztry zaczęły unosić się tumany kurzu. - Macie się zorganizować do dwunastej - komenderował Buford. - Rozejść się! Major Travis Barrett popatrzył na ciemniejące niebo i odwrócił się do kolegów z zespołu. Niektórzy zaczynali odpływać w kierunku koszar jak bezkształtna masa. Do cholery, pomyślał. Jeżeli nikt inny nie ma zamiaru przejąć tu dowództwa... - Zespół Orzeł, stać! Baczność! Do baraku E, biegiem marsz! Zaskoczeni członkowie zespołu spojrzeli na liczącego metr osiemdziesiąt pięć żołnierza Zielonych Beretów. Kto go, kurwa, mianował szefem? - mówiły ich twarze. Ale Travis nie poświęcił ich skrzywionym twarzom najmniejszej uwagi - po prostu przebiegł truchtem między ustawionymi w dwuszeregu żołnierzami zespołu Orzeł w kierunku baraku E. Stan Powczuk z Navy SEAL, który znał Barretta ze wspólnych manewrów z Zielonymi Beretami i wiedział, że major jest dobrym dowódcą, ruszył za nim. Następnym, który się przyłączył, był potężny czarnoskóry żołnierz piechoty morskiej Jacąues DuBois - pobiegł tuż za Powczukiem. Dołączyły do niego Jenny Olsen, porucznik z wywiadu marynarki, oraz wojskowa lekarka Sara Greene - jedyne kobiety w grupie. Przystojny pilot z wojsk lotniczych Hunter Blake, wpatrywał się w pośladki porucznik Olsen, obserwując ich rytmiczny ruch; nie zauważył, że cywilny technik Sam Wong biegnie tuż za nim. Chwilę później trzynastu pozostałych członków zespołu Orzeł ruszyło biegiem do koszar. Żołnierze z innych zespołów tylko patrzyli i kiwali głowami. Niektórzy zaczęli chichotać, inni narzekali, że ci zasrańcy z Orła się popisują. Niebo przecięła błyskawica, po chwili rozległ się grzmot i rozpoczęła się ulewa. Wszyscy przemokli do suchej nitki, z wyjątkiem oddziału Orzeł. Drzwi baraku E zostały zatrzaśnięte na moment przed tym, kiedy pierwsze krople dotarły do ziemi. Starszy sierżant Buford biegł do kasyna, uśmiechając się do siebie. Właśnie znalazł pierwszego szefa zespołu. W baraku E major Barrett stanął przed członkami grupy Orzeł. - Słuchajcie, mamy niewiele czasu do posiłku, więc postarajmy się po znać, zanim Buford wezwie nas na tę gównianą zabawę, jaką nam upichcił na dzisiejsze popołudnie - powiedział. - Przedstawię się: jestem major Travis Barrett z armii Stanów Zjednoczonych. Niektórych z was widziałem już wcześniej, ale jedynym człowiekiem, którego rzeczywiście znam, jest porucznik Stan Powczuk. Nie wierzcie, jeśli ktoś będzie wam wmawiał, że armia i marynarka nienawidzą się jak wszyscy diabli. Stan to znakomity instruktor SEAL. Jestem dumny, że znalazłem się w tej samej grupie co on. Niski, mocno zbudowany Stan Powczuk wysunął się do przodu, aby przemówić do pozostałych. - Nazywam się Powczuk, jak już wiecie. Nie znam nikogo z was, ale uważam, że dowódcą naszego zespołu trzeba zrobić majora Barretta. Byłem z nim na wspólnych akcjach i wiem, że nie znajdziemy lepszego szefa. Wnioskuję, by mianować Barretta komendantem zespołu Orzeł. Naturalnie, jeżeli się pan na to zgodzi, majorze. Travis uśmiechnął się i skinął głową. - Co wy na to? - spytał Powczuk. Pozostali członkowie grupy spoglądali po sobie. Nikt nie sprawiał wrażenia, by chciał rywalizować o tę funkcję, a major wydawał się najbardziej doświadczonym oficerem w zespole. - Popieram tę propozycję - powiedział niski mężczyzna o orientalnych rysach. - Czy ktoś jest przeciw? - spytał Powczuk. - Nikt? No to sprawa załatwiona. Majorze, niech pan im powie coś o sobie. - W porządku - odezwał się Travis, niemiłosiernie przeciągając samogłoski. Sięgnął do kieszeni munduru po cygaro. Odgryzł koniec, wypluł go i zapalił cygaro. - Nazywam się Travis Barrett. Jeżeli sami się tego nie domyśliliście po moim akcencie, to powiem, że pochodzę z Teksasu. Nie, nie byłem pod Alamo, ale moja rodzina służy w wojsku od czterech pokoleń. Pradziadek był czołgistą u Pattona w czasie pierwszej wojny światowej, a dziadek, podczas drugiej wojny światowej. Ja jako pierwszy z rodziny ukończyłem West Point. Jestem rozwiedziony, mam wspaniałego syna i córkę, za którymi strasznie tęsknię; tęsknię też za moim psem, który, nawiasem mówiąc, wabi się Alamo. Wszyscy się roześmieli. - Przeżyłem szkoły spadochroniarzy i Rangersów, byłem w Drugiej Dywizji Kawalerii Pancernej podczas operacji Pustynna Burza. Walczyliśmy przeciwko irackim czołgom rosyjskiej produkcji. Moglibyśmy dojechać do samego Bagdadu, gdyby nam pozwolili. Po wojnie w Zatoce zostałem Zjadaczem Węży - wy, cywile, nazywacie takich ludzi Zielonymi Beretami. Trafiłem do Somalii, gdzie Rangersi wpadli w zasadzkę. Tamtego dnia straciliśmy dziewiętnastu wspaniałych amerykańskich chłopców. Potem wysłano mnie do Czeczenii - to była kolejna katastrofa. Mam cholerne szczęście, że ciągle żyję. To wszystko, jak na razie. Stan Powczuk znowu wysunął się przed szereg. - Travis przez skromność nie wspomniał, że ostatnio został przydzielony do jednostki Delta Force i odbył wiele ćwiczeń z innymi oddziałami Sił Specjalnych. Jest także znakomitym tancerzem, więc na parkiecie faceci powinni trzymać żony z dala od niego, a panie niech się mają na baczności! Travis zaczerwienił się, słysząc chóralny śmiech. - Powtórzę na wypadek, gdybyście wcześniej nie uważali - ciągnął Stan. - Jestem porucznik Stan Powczuk, specjalista Zespołu Piątego SEAL od eksplozji podwodnych, a ostatnio instruktor SEAL. Pochodzę z miasteczka Aliąuippa w zachodniej Pensylwanii. Przyznano mi stypendium sportowe w Pitt, ale musiałem z niego zrezygnować i zacząć zarabiać na życie, bo mój ojciec zginął podczas wybuchu kotła w fabryce. Wstąpiłem do marynarki wojennej, żeby utrzymać rodzinę. To nie żart. Poszedłem do OCS, a potem do SEAL. Byłem w Zatoce Perskiej, gdzie prowadziłem rekonesans. Potrafię pilotować każdą jednostkę pływającą, włącznie z pieprzonym lotniskowcem. Jeżeli trzeba coś zrobić na wodzie albo pod powierzchnią, dajcie to mnie. Ale jeśli mi nadepniecie na odcisk, stanę się waszym koszmarem sennym. - Dzięki, Stan - rzekł Travis, po czym zwrócił się do przystojnego pilota o gładko zaczesanych blond włosach: - Teraz twoja kolej. Lotnik wystąpił przed szereg i chłodnym wzrokiem zlustrował członków zespołu, poświęcając szczególną uwagę fizycznym walorom wysokiej kobiety stojącej naprzeciwko. - Kapitan Hunter Blake - przedstawił się. - Jeżeli coś potrafi latać, ja to poprowadzę. Nauczyłem się tego od swojego ojca, generała Blake’a z Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, obecnie w stanie spoczynku. Całe życie spędziłem wśród samolotów. Podczas wojny w Zatoce latałem na niewidocznych myśliwcach bombardujących F-117 Nighthawk - kontynuował. - Nie przyjąłem propozycji NASA, by zostać astronautą. Kilka lat spędziłem w bazie lotniczej Edwards oraz w ośrodku Groom Lake w Tonopah w stanie Nevada jako pilot doświadczalny. Ta informacja skłoniła ludzi znających się na rzeczy do uniesienia brwi. - Tak, tak, dobrze słyszycie. Rejon 51. Przypuszczam, że wszyscy obecni mają uprawnienia najwyższej klasy w dziedzinie bezpieczeństwa. Chyba więc nie popełnię błędu, mówiąc wam, że poruszałem się nawet przechwyconym spodkiem latającym - oświadczył Blake. Wśród słuchaczy, rozległy się pomruki zaskoczenia. - To niemożliwe - wtrącił Stan Powczuk. - Wciskasz nam kit. - Jasne - zgodził się Blake i odczekał moment dla zwiększenia efektu. - Żartowałem sobie. Ale na sekundę zdrowo was zamurowało, musicie to przyznać! Ostatnio latałem w PJ. Jesteśmy jednostką ratowniczą Sił Powietrznych, odzyskujemy i wyciągamy z kłopotów strąconych i rannych pilotów w odległych zakątkach. Nasze motto brzmi: „Robimy takie rzeczy, żeby inni mogli przeżyć”. Możecie mnie uznać za maniaka adrenaliny, ale ja nie potrafię żyć bez rozpędu. Lubię szybkie samochody, szybkie samoloty i szybkie kobiety, choć niekoniecznie w tej kolejności - zakończył. Z pryczy podniósł się mężczyzna latynoskiego pochodzenia. Dotknął palcami cienkiego wąsika, jakby chciał sprawdzić, czy zarost jest na swoim miejscu. - Jestem kapitan Juan Hernandez, ale wszyscy mówią do mnie Johny. Pochodzę z Porto Rico. Moja rodzina przeprowadziła się do Arizony, bo w Porto Rico było dla niej za gorąco. Wszyscy zachichotali. - Jestem dumny, że jestem Amerykaninem, i chcę zrobić coś wielkiego, aby przysłużyć się krajowi, który okazał się dobry dla mnie i mojej rodziny. Latam na helikopterach Blackhawk w 101 Powietrznej Dywizji Uderzeniowej. Osłaniałem operację w Mogadiszu. Uratowaliśmy tam wielu naszych chłopców. Niewiele brakowało, żeby nas zestrzelili, ale mi się udało. Uwielbiam latać, ale muszę się wam przyznać, że całe to szkolenie lądowe strasznie mnie męczy! Hernandez usiadł, ustępując miejsca Jennifer Olsen. Była to atrakcyjna blondynką która wyglądała, jakby wzięto ją prosto z serialu Słoneczny patrol. - Pewnie zauważyliście już, że jestem kobietą - zaczęła. - Nazywam się Jennifer Olsen i jestem porucznikiem wywiadu marynarki Stanów Zjednoczonych. Nie myślcie, że jestem słaba z racji swojej płci. Wychowałam się na farmie w pomocnej Minnesocie i świetnie sobie radzę z takimi facetami jak wy. Wstąpiłam do marynarki, chociaż rodzina inaczej widziała moją przyszłość. W liceum byłam cheerleaderką, chodziłam z kapitanem drużyny piłkarskiej i tak dalej. Chciałam zostać aktorką, ale w końcu wylądowałam w Vegas jako asystentka magika. Z przyjemnością pokażę wam, jak się uwalniać z lin czy kajdanek i zaprezentuję inne sztuczki, których się wtedy nauczyłam. W wieku dziewiętnastu lat wyszłam za mąż za Kanadyjczyka, który służył w siłach pokojowych ONZ. Ale kiedy on zajmował się utrzymywaniem pokoju, pewien Bośniak toczył dalej własną wojnę: nie wiedział, że powinien przestać strzelać. Zabił Alana, a ja zostałam wdową. Kręciłam się tu i tam i wreszcie trafiłam do Hollywood. Zajmowałam się robieniem makijażu oraz kostiumów w Miramax. Kiedy mnie ta praca znudziła, zaczęłam śpiewać i tańczyć w USO. W końcu zdałam sobie sprawę, że muszę kontynuować to, co rozpoczął Alan. Wstąpiłam do Marynarki Wojennej. Gdy poznano moją drogę życiową, stwierdzono, iż mogę być przydatna w wywiadzie. Znam kilka języków, umiem się przebierać, potrafię skłonić mężczyzn, aby zwierzyli mi się z najgłębszych sekretów. Przeszłam szkolenie w FBI i w CIA. Obie te firmy chciały mnie zatrudnić. Ale ja kocham marynarkę. No i jestem cholernie szczęśliwa, że należę do oddziału Orzeł. Kiedy Jeniffer Olsen usiadła, na chwilę zapadła cisza. Wreszcie podniosła się niższa od swej koleżanki kobieta o zielonych oczach i krótkich, czarnych włosach. - Jestem doktor Sara Greene, kapitan Armii Stanów Zjednoczonych. Zrobiłam dyplom z botaniki i mikrobiologii. Jestem specjalistką w dziedzinie wojny biologicznej i chemicznej, więc nie pożyczajcie żadnych lekarstw z mojej nocnej szafki bez pytania. Pochodzę z Vermont, zakwalifikowałam się do reprezentacji olimpijskiej w snowboardzie, ale wolałam pójść do West Point. Moja matka, radykalna feministka spod znaku hippisów z lat sześćdziesiątych, uznała, że zwariowałam, ale kiedy trafiłam na wydział medyczny Uniwersytetu Hopkinsa, była uszczęśliwiona. Wysłano mnie do Japonii, gdy w tokijskim metrze doszło do zamachu przy użyciu gazu paraliżującego o nazwie sarin. Pracowałam również jako przedstawicielka Departamentu Obrony w Ośrodku Kontroli Chorób w Atlancie. Jeśli poczujecie się źle albo zostaniecie zranieni podczas szkolenia, najpierw przyjdźcie do mnie. Może uda się uniknąć wizyty u lekarza polowego. Jako następny podniósł się niski Afroamerykanin o atletycznej budowie. - Witajcie, jestem sierżant Anthony Jones. Pochodzę z East Saint Louis w stanie Illinois i od kilku lat służę w Rangersach. Kocham wojsko, bo dzięki niemu wyrwałem się z getta. Mój ojciec walczył w Wietnamie i był dumny, że mógł służyć swojemu krajowi. Zawsze powtarzał mnie i moim braciom, że tam zrozumiał, ile znaczy ciężka praca oraz samowystarczalność. Bardzo nam to pomogło, gdy nadeszły naprawdę ciężkie czasy. Chcę udowodnić, że nie jestem za stary do takiej roboty. Brałem już udział w operacji przeciwko Noriedze w Panamie. Może nie za bardzo nadaję się do Sił Specjalnych, ale zgłosiłem się, żeby potem nie mówić: „Mógłbym to osiągnąć, gdybym tylko spróbował”. Przyszła kolej na drobnego mężczyznę pochodzenia azjatyckiego. - Cześć, nazywam się Bruce Lee i mogę zabić was wszystkich małym palcem - oświadczył. Nikt nie zrozumiał, o co chodzi, dopóki nie wysunął małego palca i nie pokiwał nim, mówiąc: - To był dowcip! Macie się śmiać, bo jak nie, to grożą wam poważnie konsekwencje! Tym razem część obecnych roześmiała się. - No dobrze, wcale nie jestem Brucem Lee. W rzeczywistości nazywam się Arnold Schwarzenegger. A tak naprawdę to Sam Wong, cywil. Jestem komputerowym świrem z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, a także Amerykaninem w pierwszym pokoleniu, z Nowego Jorku. Szkołę średnią ukończyłem w wieku piętnastu lat, mam dwadzieścia pięć patentów. Jestem ekspertem w dziedzinie kryptologii, łamania szyfrów oraz łączności. Jestem również bionikiem i potrafię zniszczyć przeciwnika swoim potężnym umysłem. Potrafię tak nawijać jeszcze z piętnaście minut, aż się wyczerpie materiał, ale skoro zaraz ma być sygnał wzywający na posiłek, lepiej przerwę w tym miejscu. Umieram z głodu, nawet jeśli karmią nas tu taką paskudną breją! - Ufffl Dzięki ci, Sam - odezwał się Travis. - Idziemy do jadalni. Prezentację dokończymy po ćwiczeniach popołudniowych. Wszyscy się zgadzają? No, to w porządku. Pospieszmy się. Wszyscy ruszyli do drzwi. Proces integracji zespołu Orzeł został rozpoczęty. 28 sierpnia, godzina 5.50 - Szybciej! Szybciej! Szybciej! - Krzyczał starszy sierżant Buford. Piętnastu ludzi w polowych mundurach padło się na ziemię i zaczęło się czołgać w błocie o konsystencji owsianki. Ostry jak brzytwa drut kolczasty rozciągnięty był nie więcej niż trzydzieści centymetrów nad ziemią. Żołnierze przedzierali się przez bagno z szybkością węży polujących na mysz. Deszcz lał się strumieniami, podnosząc poziom wody w wykopie tak wysoko, że musieli dosłownie pływać w tej brei, wstrzymując oddech. Starszy sierżant i kilkunastu innych podoficerów ubranych w polowe mundury i zielone berety chodziło po wąskich groblach wzdłuż błotnistego rowu i wrzucało do środka symulatory pocisków artyleryjskich - ładunki wybuchowe dające mnóstwo huku i światła. Granaty wpadały do błota, po czym eksplodowały z głośnym łoskotem niebezpiecznie blisko pełznących żołnierzy, poganiając ich jeszcze bardziej. Buford pokiwał głową: ten dół to naprawdę wredny tor przeszkód. Nadano mu wiele nazw, ale żadna nie nadawała się do druku. Przed wejściem widniał napis: „Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tam wkraczacie”. Była to długa na milę izba tortur najeżona przeszkodami stanowiącymi sprawdzian siły fizycznej oraz determinacji umysłu. Teraz sierżant Buford zastanawiał się, czy będzie to również sprawdzian pracy zespołowej. - Nic mnie nie obchodzi, jakie macie stopnie i kim są wasze mamusie! - wołał władczym głosem, który nie pozostawiał wątpliwości, kto jest prawdziwym panem tego błotnistego poletka. - Bardzo małe siły zaangażowane w operacje wielkiego ryzyka nie mogą sobie pozwolić na słabe ogniwo w postaci ludzi. Szybciej! Szybciej! Szybciej! Pierwszych piętnastu żołnierzy przebrnęło przez lepkie bagno i w końcu wydostało się spod drutu kolczastego. Każdy działał w sposób niezależny, parł przed siebie, nie zważając na zmęczenie oraz napięcie umysłowe i emocjonalne. Później podnieśli się i ruszyli w kierunku następnej przeszkody. Na końcu odcinka, przez który trzeba się było przeczołgać pod ostrym drutem, znajdowała się wysoka na dziesięć metrów drabina ze sznura i z drewnianych klocków. Żołnierze zaczęli się na nią wspinać. Jeden z nich męczył się na obłoconej przegródce, nie mógł pokonać drugiego szczebla. Wyciągnął rękę, chcąc chwycić trzeci szczebel, i zwalił się w błoto. Do leżącego podbiegł podoficer w zielonym berecie. Kopnął go i kazał biegać dookoła przeszkody, a potem powtórzyć cały tor. Jeżeli delikwentowi nie uda się za drugim razem, będzie musiał zgłosić się do Sali Odwirowanych. Salą Odwirowanych nazwano duży budynek z prefabrykatów, służący jednocześnie jako biurowiec i hotel. Każdy, kto postanowił rozstać się z formacją TALON, po prostu tam szedł. Czekał go prysznic, dobry posiłek, kontrola lekarska i krótka informacja o zasadach bezpieczeństwa - wszystko to trwało kilka godzin. Kiedy procedura dobiegała końca, ludzie, którzy się wycofali, jechali wojskowym autobusem na cywilne lotnisko w Billings w stanie Montana. Rozległ się grzmot i z nieba popłynął jeszcze bardziej ulewny deszcz. Przy wejściu do dziury na robaki pojawiła się następna grupa szesnastoosobowa. Wszyscy szybko unosili nogi, jakby biegli w miejscu w pozycji „prezentuj broń”. Widać było, że są zmęczeni, ale nie zamierzają zrezygnować. W grupie było czternastu mężczyzn i dwie kobiety. - Jesteście za wolni. Podczas walki jakiś cholerny Chińczyk zeżre was na śniadanie! - skrytykował ich sierżant. - Myślałem, że nasze stosunki z Chinami uległy poprawie - rzucił szczupły mężczyzna azjatyckiego pochodzenia o twarzy koloru ciasta. - Byle tylko nie zaczynać od początku - jęknął ktoś stojący na końcu. Szesnastu żołnierzy truchtało w miejscu przed ostrym drutem, rozchlapując dookoła błoto. Niebo rozdarła kolejna błyskawica. Sierżant Buford podszedł do Sama Wonga. - Wong! - warknął. - Jak zawsze się popisujesz. Kiedy ty wreszcie spoważniejesz? Zapytany milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć. - Wszyscy na ziemię i po pięćdziesiąt pompek! - wrzasnął Buford. Cała szesnastka natychmiast rzuciła się na ziemię. - Raz... dwa... trzy... Wong, czy zaczynasz chwytać, o co chodzi? Sześć... siedem... osiem... Wong, czy w ogóle kiedyś zrozumiesz? Jedenaście... dwanaście... trzynaście... Ja mogę tak cały dzień, Wong. - Sir, myślałem, że będziemy walczyć z terrorystami, a nie z Chińczykami! - wykrzyknął Wong między jednym a drugim oddechem, dławiąc się błotem. - Nigdy nie nazywaj mnie „sir”! - zaprotestował Buford. - Dwadzieścia jeden... dwadzieścia dwa... dwadzieścia trzy... Masz rację, ale czy sądzisz, że na świecie nie ma chińskich terrorystów?... Dwadzieścia osiem... dwadzieścia dziewięć... A poza tym - krzyknął sierżant, klękając obok Wonga - jeżeli nie jesteś w stanie pociągnąć za spust na widok rodaka, to może powinieneś z tym skończyć?! Sam Wong pokręcił głową i dalej robił pompki. Widać było, że opuszczają go siły, bo za każdym razem podnosił ciało coraz mniej płynnie i wolniej niż poprzednio. - Przysięgałeś stawiać opór wszystkim wrogom, zewnętrznym i wewnętrznym, nie zapominaj o tym. Czterdzieści osiem... czterdzieści dziewięć... pięćdziesiąt - Buford skończył liczyć i popatrzył na uwalanych błotem, zmordowanych żołnierzy, leżących na brzuchach i z trudem łapiących powietrze. - Długo będziecie tu leżeć? Ruszać się, dalej, przez te druty! Szesnastu ludzi zanurkowało w bagnie. Wszyscy mieli standardowe hełmy typu Kevlar i karabiny M-16. Czołgali się przez błoto, odpychając się łokciami i kolanami. Sierżant klęknął koło żołnierza, którego hełm zaczepił się o drut. Zauważył, że to kobieta, i wrzasnął jeszcze głośniej niż poprzednio: - Ruszaj się, żołnierzu! Jeżeli tu zostaniesz, zginiesz. Nikt nie pozostaje w tyle za TALON Force! Wszyscy walczą! Buford wiedział, że im bardziej stresujące i niekonwencjonalne metody się stosuje, tym lepiej żołnierze będą przygotowani do podejmowania ryzyka i tym lepiej zdołają ocenić, jak osiągnąć powodzenie w walce. - Słuchaj Olsen, znam faceta, który jest jednym z najlepszych bokserów tajskich. Zadaje silne ciosy, uderza kolanami i łokciami. Ma świetną technikę. Jest dobry w walce zapaśniczej, głowę ma twardą jak skała, umie rozbić deskę jednym kopnięciem. Ale brak mu agresji, woli walki. Zanim rozpoczął swoją pierwszą walkę, zastanawiałem się, czy on faktycznie ma na to chęć. I okazało się, że nie. Zawsze odpadał podczas prawdziwej próby. Wszystkie jego umiejętności i solidny trening szły na marne z powodu braku woli w warunkach wielkiej presji. Olsen czołgała się w błocie, z trudem łapiąc oddech. - Czy rozumiesz, o czym mówię?! - ryknął starszy sierżant. - Jeżeli chcesz się poddać, powiedz tylko słowo. To bardzo łatwe. Powiedz tylko: „Już nie mogę”. Jenny Olsen pokręciła głową. - Dalej, możesz to zrobić - naciskał Buford. - Powiedz tylko: „Poddaję się”. To proste. Za dziesięć minut będziesz pod prysznicem, a wieczorem w autobusie, który zawiezie cię do domu. Jenny ledwie dyszała, twarz miała pokrytą błotem. Nie mogła znaleźć punktu oparcia w grząskim bagnie. Wreszcie palcami stóp wyczuła coś twardego. Odbiła się do przodu, zdzierając z hełmu kamuflującą osłonę, ale pokonała zatrzymujące ją druty. Podniosła głowę, by zaczerpnąć powietrza, i zaczęła się posuwać. W tej chwili tuż obok niej wybuchł artyleryjski symulator. Zanurzyła twarz w błocie i dalej parła przed siebie. - Bóg jeden wie, dlaczego w tym oddziale mamy kobiety! - wrzasnął z obrzydzeniem Buford. Patrzył, jak Olsen posuwa się pod drutem kolczastym. - To zajęcie dla facetów. Co ty tu robisz, do cholery? Nie lepiej posiedzieć w domu, odpicować się i wyskoczyć wieczorem na miasto? Jenny nie zamierzała się poddawać. Wyczołgała się spod drutu i wstała. - Nie, starszy sierżancie! - krzyknęła. - No to wciągaj dupsko na tę drabinę, do cholery! - ryknął Buford - i nie trać czasu na jakieś głupoty na tym parszywym deszczu! Olsen ruszyła przed siebie, potykając się. Błoto pokrywało jej mundur, chlupotało w butach, spływało z jasnych, krótko obciętych włosów. Dopadła drabiny i przerzuciła karabin na plecy. Pozostali żołnierze z oddziału, z wyjątkiem Wonga, wspinali się już po mokrych, drewnianych szczeblach. Poziome rozpory były rozmieszczone w odległości metra jedna nad drugą. Należało wspiąć się na samą górę i zejść na ziemię po drugiej stronie, uważając żeby nie spaść. W ciągu ostatnich pięciu dni „piekielna drabina” zaliczyła trzy ofiary. Wszyscy poszkodowani przeżyli, ale odnieśli poważne obrażenia i musieli wrócić do macierzystych jednostek. Jenny poprawiła karabin, złapała pierwszy szczebel i zaczęła się podciągać. - Do góry z tym dupskiem! - wrzasnął Buford. Jenny popatrzyła w dół na zmęczoną, wykrzywioną z wysiłku twarz Sama Wonga, który wyglądał, jakby za moment miał zemdleć. Wyciągnęła rękę, żeby mu pomóc. - Co ty wyprawiasz?! - krzyknął Buford, podbiegając do drabiny. Jenny rzuciła mu spojrzenie pełne wściekłości i pogardy. Ciągnęła z całej siły, ale nie była w stanie utrzymać Wonga. Nagle z góry zsunął się drugi żołnierz. Zatrzymał się na lewo od niej i także wyciągnął rękę. We dwójkę zdołali podciągnąć Sama do góry. - To jest zespół Orzeł! - krzyknął żołnierz, który pomógł Jenny. Był to major Travis Barrett. - My nikogo nie zostawiamy! Deszcz lał się strumieniami. Starszy sierżant skinął głową. Sam Wong i Travis Barrett wspinali się na kolejną przegrodę. Jenny zerknęła na Bufor-da, zanim ruszyła za nimi. Nie była pewna, ale odniosła wrażenie, że przez ułamek sekundy na twarzy starszego sierżanta pojawił się grymas przypominający uśmiech. Zdarzyło się to po raz pierwszy od rozpoczęcia treningu przed sześcioma tygodniami. 2 września, godzina 18.30, Wielkie Góry Śnieżne, Montana Słońce zachodziło podczas ulewnego deszczu. Sam Wong zastanawiał się, dlaczego dobrowolnie wybrał życie awanturnika. Popatrzył na zegarek -”G-Shock” Casio - i wcisnął przycisk oświetlenia tarczy: była 18.30. Maszerowali od ósmej rano. Sam zdawał sobie sprawę, że w miejscu zbiórki muszą się znaleźć nie później niż o 22.30; wiedział również, że ich dowódca, major Barrett, nie zgubi drogi. Mają więc przed sobą jeszcze cztery godziny marszu w deszczu. Wong siedział w głębokiej na trzy centymetry kałuży, obok swego najlepszego przyjaciela Jacka DuBois. Opierali się o siebie plecami. Obaj byli zmęczeni długą drogą i dźwiganiem ciężkich polowych plecaków, hełmu i karabinu. Nie znaleźli suchego miejsca, ale nie miało to większego znaczenia, bo woda lała się z nieba strumieniami. Dwunastu członków zespołu - czterech pozostałych odpadło w ciągu ostatnich dwóch tygodni - rozlokowało się po obu stronach wąskiej górskiej drogi. Prawie wszyscy siedzieli w milczeniu; byli zbyt wyczerpani, żeby tracić energię na rozmowy. Czekali na komendę, by ruszyć dalej. Jack DuBois i Sam Wong tworzyli dziwną parę. Jack, jeden z dwóch marines w oddziale, był spokojny i poważny. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i atletyczną budowę. Pozostali wyglądali przy nim przy nim na cherlaków, zwłaszcza niski i drobny Wong. - Co robiłeś w marines, Jack? - spytał Sam. - Dowodziłem kompanią w Marine Force Reckon - odparł DuBois. - Co to takiego Force Reckon? - Sam, czasami wyłazi z ciebie taki cywil, że mam ochotę ci przyłożyć. Ale teraz jestem za bardzo zmęczony. Force Reckon to najbardziej parszywa banda marines, na jaką możesz się natknąć. To oni przeprowadzają rekonesans przed atakiem, wspierając lądujące oddziały. Zawsze działają na własną rękę, poza liniami nieprzyjaciela i radzą sobie jak mogą. Dużo biegają po piachu, skaczą z samolotów i helikopterów i robią wiele tych rzeczy, które czekają nas również tutaj. - Dla ciebie to musi być łatwe - orzekł Sam. - Łatwiejsze - poprawił go Jack. - Ale tylko dlatego, że ja rozumiem, po co to robimy. - No więc po co to robimy? Żeby zobaczyć, jak to jest być jucznym mułem? - Nie, do diabła! - zawołał Jack. - Aby odróżnić mężczyzn od dzieciaków. Zobaczyć, kto się załamie. - A co ty robisz, żeby się rozerwać, Jack? Kiedy nie zabijasz złych facetów na jakichś dalekich plażach. - Lubię czytać - odparł DuBois. - Nie piję zbyt wiele, nie palę, tylko studiuję wielkich strategów wojskowych, jak Sun Tzu, Napoleon, Karl von Clausewitz, George Patton i Robert Leonhard. - To faktycznie bardzo zabawne. Żartujesz, prawda? - Nie, mówię poważnie. Czasem chodzę też do kina albo wypożyczam kasety wideo. - A jaki film najbardziej lubisz? - Siedmiu samurajów. - Naprawdę? To mój ulubiony film! - ucieszył się Sam. Jack odwrócił się do Wonga. - A jaki jest drugi na liście twoich ulubionych filmów? - spytał. - Armia Ciemności - oznajmił Sam dumnie. - Nigdy o nim nie słyszałem. - Człowieku, dużo straciłeś! To wspaniały horror o armii kościotrupów i księdze magicznych zaklęć. Kultowy, klasyczny obraz! - Mimo to, nigdy o nim nie słyszałem - powtórzył DuBois. Po chwili milczenia Sam zapytał: - Sądzisz, że damy sobie radę? - Jasne. Oczywiście, że tak. Nie jechałbym taki kawał drogi, gdybym uważał inaczej. Znowu zapadła cisza. - A, czy myślisz, że ja sobie poradzę? - Na pewno - oznajmił DuBois. - Przyrzekam ci to. Nigdy nie porzucam swoich przyjaciół. - Dzięki. A co z innymi? - Major Barrett jest twardy jak wszyscy diabli. On da sobie radę. To jeden z najlepszych dowódców, jakich kiedykolwiek widziałem. Kapitan Powczuk i kapitan Blake także są mocni. - A co powiesz o Hernandezie albo Griffitcie? Albo o Murrayu, Harrisie i Davidovie? No i co z kobietami? Jack nie odpowiedział. Po niebie przetoczył się huk gromu. Nad Montaną rozszalała się potężna burza, zjawisko nietypowe o tej porze roku. Deszcz lał się z nieba niczym woda ze strażackiej sikawki. Pochodzący z nowojorskiej dzielnicy Flushing Wong nigdy nie widział takiej ulewy - ale też nigdy nie przyjeżdżał na wakacje w Wielkie Góry Śnieżne. Zresztą, kto by się tu wybrał? - No dobra, koniec odpoczynku. Idziemy! - zawołał Travis Barrett. - Sprawdźcie, czy niczego nie zapomnieliście zabrać. Im szybciej ruszymy, tym szybciej będziemy wolni. Rozległ się chóralny jęk, ludzie z trudem podnosili się z ziemi. Wong próbował usiąść, ale jego plecak był zbyt ciężki. Przekręcił się na bok i uniósł na kolanach, lecz plecak przyciskał go do podłoża. Jack DuBois pomógł mu wstać. - Hej, niech mi ktoś poda rękę - prosił Johny Hernandez. Sam Wong ruszył mu z pomocą. Pociągnął Johny’ego w górę tak gwałtownie, że sam stracił równowagę, ale uniknął upadku, podpierając się lewą nogą. - Ruszamy dalej! - rozległ się władczy głos Travisa Barretta. - Zespół Orzeł, naprzód marsz! Zachować pięciometrowe odstępy! Ustawili się i poszli przed siebie. Szczupły, mierzący sto sześćdziesiąt pięć centymetrów Sam Wong ociekał potem. W silnym deszczu, objuczony ciężkim plecakiem, karabinem M-16 i ekwipunkiem bojowym miał wrażenie, że waży co najmniej sto kilo. Nogi, nieprzyzwyczajone do długich marszów, ciążyły mu jak kamienie. - Trzeba przyznać, że sporo spacerujemy - rozległ się cyniczny głos Huntera Blake’a. - Cholera, zawsze wiedziałem, że powinienem zapisać się do lotnictwa. - Święte słowa - poparła go Jenny Olsen. - Wielkie dzięki, maleńka - mruknął Blake. Przez kilka minut szli w milczeniu. Nagle Johny Hernandez osunął się na ziemię. - No mas - jęknął. Szkolenie formacji TALON okazało się za ciężkie dla jeszcze jednego ochotnika. Ulewa nie ustępowała, na powierzchni drogi pojawiła się ponadcentymetrowa warstwa płynącej wody. Sam szedł prawą stroną ścieżki. Czuł, że na stopach robią mu się pęcherze. Mundur miał cały mokry, woda wlewała się do butów i chlupotała przy każdym kroku. Zacisnął mocniej rzemień plecaka. Zespół Orzeł, dobre sobie, pomyślał. Dziś o wiele lepiej pasuje do nas nazwa zespół Przemoczonych Kurczaków. - Dlaczego bez przerwy pada? - mruknął ktoś na głos. Znowu uderzył piorun, jaskrawe zygzaki błyskawic przecięły niebo nad górami wznoszącymi się po obu stronach wąskiej drogi, którą się powoli posuwali. - Skończ już z tym - burknął major Barrett. - Jeśli nie dojdziemy na czas do punktu zbiorczego, zostaniemy wyeliminowani. Lepiej zachować energię na marsz. Kolejna błyskawica rozdarła niebo, a po chwili znowu rozległ się przeciągły grzmot. Sypiące się z chmur iskry jakby dodawały znaczenia rozkazom Barretta. - Hej, szefie - odezwał się Hunter Blake - a co będzie, jak trafi mnie piorun? - Posłużymy się twoją głową jako żarówką, żeby sobie poświecić na drodze - odparł Travis. - Nie martw się o pioruny, tylko zasuwaj. Zostało nam jeszcze parę kilometrów. Przemoczeni żołnierze szli dalej, maszerując w ciemnościach. Kiedy błyskawice zapalały się na niebie szaleńczym błyskiem, szukając, w co by uderzyć, widać było ścianę wody. Po górach niosło się echo grzmotów, przypominające do złudzenia artyleryjskie wybuchy. Pęcherze na stopach Wonga były już duże jak pięciocentówki. Ulewny deszcz sprawiał, że marsz robił się coraz trudniejszy. Ale Sam był zdecydowany pokonać wyznaczony dystans. Nie załamie się, zwłaszcza teraz, gdy znalazł przyjaciela, który obiecał, że nigdy go nie opuści. 22 września, godzina 9.00, tajny wojskowy obóz szkoleniowy Wielkie Góry Śnieżne, Montana - Spocznij! - Starszy sierżant Buford obrzucił twardym spojrzeniem ustawionych w dwuszeregu mężczyzn i kobiety. Widział w ich wzroku wiarę we własne siły, dostrzegał fizyczną siłę, czuł rytm ich serc. Był dumny ze swego dzieła, kiedy kroczył wzdłuż szeregów i przemawiał do ochotników. W dużym, przypominającym hangar budynku zebrało się czterdziestu dziewięciu żołnierzy TALON Force. Na wieszakach wisiały specjalne mundury, przypominające nieco czarne kombinezony kosmiczne, podzielone tak, by trafiły do poszczególnych zespołów. W schowkach na broń wisiały w futerałach specjalne nowe karabiny i pistolety; szafki zostały otwarte, aby każdy mógł zobaczyć, co jest w środku. Technicy w cywilnych ubraniach i laboratoryjnych fartuchach troskliwie dreptali wokół najnowocześniejszego sprzętu. - Gratulacje. Udało się wam przez to przejść. Wytrzymaliście najgorsze rzeczy, jakie byłem w stanie wypichcić. Za trzydzieści dni dostaniecie zaświadczenia - wszyscy zostaliście przyjęci do TALON Force. Teraz otrzymacie nowe wyposażenie. Nigdy jednak nie zapominajcie, że niezależnie od tego, czy będziecie mieli do dyspozycji najnowocześniejszą broń na świecie czy zwyczajną łyżkę, tym, co się naprawdę liczy, jest wola zwycięstwa. Liczy się wojownik - człowiek ukryty za karabinem - a nie broń, którą ze sobą nosicie. Travis Barrett stał koło swoich ludzi - dwóch kobiet i czterech mężczyzn. Na początku zespół Orzeł składał się z dwudziestu jeden osób; do finału dotrwało siedem. - Zaczęliśmy od trzystu ochotników, a teraz zostało czterdziestu dziewięciu - oznajmił Buford. - Nie chcę stracić już ani jednego z was. Żołnierze stali wyprostowani jak trzcina, każdy mógł stanowić wzór twardej dyscypliny wojskowej. - Mimo wszystko, pytam jeszcze raz: czy ktoś chce zrezygnować? Nikt się nie zgłosił. Nikt się nawet nie poruszył. Każdy z tych ludzi dał z siebie bardzo wiele, żeby dotrwać do tego momentu. - W porządku. Teraz przedstawię wam człowieka, który zapozna was z nowym sprzętem. Pan Rossner jest kierownikiem zespołu technicznego TALON Force. Jeny Rossner sprawiał wrażenie owieczki otoczonej przez stado wilków. - Nazwa TALON Force, jak większość z was się orientuje, to skrót - przemówił do czterdziestu dziewięciu żołnierzy najnowszej amerykańskiej formacji antyterrorystycznej, przeznaczonej do działań bezpośrednich. - W pełnym brzmieniu oznacza to Technologically Augmented Low Observable Network Force - Technologicznie Zaawansowana Trudno Wykrywalna Jednostka. Żołnierze stali w milczeniu. Długo czekali na nowy sprzęt. Sam przez trzy miesiące studiował podręczniki techniczne, zawierające szczegółowy opis wyposażenia. Teraz nadeszła pora, żeby się przekonać, co też ono rzeczywiście potrafi. - Zespół bojowy TALON Force to sedno koncepcji technicznej jednostki - mówił dalej Rossner, tonem profesora zwracającego się do uczniów. - Ten „inteligentny kombinezon”, osłania ciało jak pancerz, zapewnia natychmiastową i automatyczną pomoc medyczną w przypadku urazu, a w razie potrzeby może ogrzewać lub chłodzić. Ma również środki łączności - głosowe, cyfrowe i holograficzne, system czujników termicznych i laserowych, czujniki optyczne dużej mocy oraz tryb utajnienia zwany „inteligentnym kamuflażem”. Rossner dał znak stojącym za jego plecami technikom. - Teraz proszę przejść do rejonów wyznaczonych dla poszczególnych zespołów, gdzie was w to ubierzemy. - Po wyposażenie rozejść się! - rozkazał starszy sierżant Buford. Żołnierze przeszli do wyznaczonych rejonów. Kilkunastu techników w białych kitlach przydzieliło każdemu z nich skrojony na miarę kombinezon. - Wyglądają cudownie - oświadczył Sam Wong. - Aż gorąco mi się robi. - Nie martw się - uspokoił go jeden z techników, który zinterpretował uwagę Sama dosłownie. - Taki strój reguluje temperaturę w warunkach środowiskowych od minus trzydziestu do czterdziestu pięciu stopni Celsjusza. - Czy to znaczy, że ma klimatyzację? - zapytał Jack DuBois. - Niezupełnie - wyjaśnił inny technik. - Ma mikrowłókna z systemem kontroli temperatury. - Kombinezon jest ładowany przed akcją i może działać przez siedemdziesiąt dwie godziny - kontynuował instruktor. - A w trybie zmniejszonej widzialności może być wykorzystywany przez sześć godzin bez przerwy. Odbiera sygnały z biochipowych czujników oraz przekaźników umieszczonych pod skórą osoby, która go nosi. Monitoruje funkcje życiowe i reguluje temperaturę ciała, a waży niespełna dziewięć kilogramów. Każdy, kto go nosi, staje się wojownikiem śmiertelnie groźnym i zdolnym przeżyć w szczególnie trudnych warunkach. Sam Wong, ubrany już w kombinezon, trzymał w rękach nowoczesny karabin XM-29. Odwrócił się do jednego z techników i zapytał: - Jak mam to włączyć? W podręczniku przeczytałem, że system aktywizuje się komendą głosową. - Każdy kombinezon zaprojektowano w taki sposób, żeby reagował tylko na głos właściciela. Ale najpierw ja muszę uruchomić system - odpowiedział ekspert. Opuścił Samowi na twarz urządzenie wizyjne, potem wsunął klucz do węzła energetycznego umieszczonego w pasie i uruchomił systemy kombinezonu. - Tryb niewidoczny - wydał polecenie Wong, a jego inteligentny kombinezon natychmiast zaczął mienić się różnymi kolorami i odcieniami, aby dobrać barwę najbardziej odpowiednią do otoczenia. Jack DuBois z podziwem pokręcił głową - Nigdy nie wyglądałeś tak dobrze, Sammy - skomentował. - Widzę tylko okulary unoszące się w powietrzu! W dodatku zapomniałeś o karabinie. Wszyscy popatrzyli na Sama i wybuchnęli śmiechem. Rzeczywiście odnosiło się wrażenie, że karabin sam unosi się w powietrzu. - Wyłączyć tryb niewidoczny - powiedział Wong, unosząc osłonę. - Ale śmieszne. Jak mam uniknąć takich wpadek? - Każda twoja broń ma pochwę, która czyni ją niewidoczną - poinformował go technik. - Wystarczy, że przyczepisz do pasa energetycznego odpowiedni przewód. A okularami się nie przejmuj. Twój kolega żartował. Osłona na twarz obejmuje także okulary. Kapitan Sara Greene założyła hełm. - Czy każdy z członków zespołu może przeczytać raporty biomedyczne dotyczące innych? - zapytała. - Tak. Wszyscy jesteście objęci siecią przekazu radiowego RF i HF. To coś w rodzaju osobistego Internetu - wyjaśnił technik. - Bojowy hełm sensorowy spełnia funkcje ochrony balistycznej, stacji łączności oraz stanowiska w ramach sieci komputerowej. W systemie łączności z dowództwem połączonej grupy zadaniowej, a także pomiędzy członkami zespołu, informacje są przekazywane na zasadzie impulsu do biochipów, umieszczonych tuż pod skórą obok prawego ucha każdego z żołnierzy TALON Force. Transmisja kierowana jest do góry - nazywamy to łącznością prosto w górę - gdzie znajduje się konstelacja trzydziestu sześciu satelitów. Ten rodzaj łączności umożliwia przeprowadzenie nieograniczonej liczby transmisji, lokalizację pozycji i cyfrowe przesyłanie danych, niezależnie od topografii terenu i ograniczeń linii widzenia. Wspomniany system zapewnia nieprzerwaną, praktycznie niemożliwą do zakłócenia łączność oraz umożliwia przesyłanie danych do dowolnie wybranego miejsca na naszej planecie. - A czy ten hełm zatrzyma kulę? - spytał Stan Powczuk. - Hełm został wykonany z lekkich, ale niezwykle twardych mikrowłókien - wyjaśnił technik. - Zatrzyma każdy nabój, aż do kalibru 7.62. - Nieźle - orzekł Jack DuBois. - Słyszysz, Sam? - wtrąciła Jenny Olsen. - Pamiętaj, żeby kierować się głową. - Czy to jest włącznik? - Wong pokazał palcem przyczepioną do hełmu taśmę zwieszającą się przed lewym okiem. - Tak. BSD, czyli bojowe urządzenie sensorowe, zwiesza się nad lewym okiem niczym monokl. Wytwarza ścieżkę laserową, która przekazuje obrazy do oka żołnierza, wykorzystując siatkówkę w celu wywołania wrażenia, że ma się do czynienia z obrazem holograficznym. Te możliwości holograficzne można wykorzystać do wyświetlania raportów sytuacyjnych, map oraz telemetrii pola bitwy z odległych miejsc. Dzięki połączeniu za pośrednictwem satelity z systemem łączności bojowego hełmu sensorowego żołnierz TALON Force znajduje się jednocześnie w systemie wzajemnych połączeń i w systemie internetowym. Może zobaczyć w formie realistycznego, trójwymiarowego obrazu holograficznego to, co widzą inni żołnierze i bezzałogowe statki powietrzne (UAV), czyli czujniki oraz satelity. Travis Barrett wcisnął guzik na pancerzu zakrywającym piersi. - BSD działa również jako laserowy miernik odległości, pozwalający określić dystans do celu i jego lokalizację - powiedział. - Może wyznaczać cele metodą laserową, ma także system termowizyjny, który umożliwia widzenie w ciemnościach, we mgle i w obszarze zadymionym. - Zgadza się - potwierdził technik. - Ten implant, zwany nadajnikiem mikrobiochipowym, służy do emitowania głosu i pozwala wykorzystać system łącznościowy bojowego hełmu sensorowego do rozmów z dowództwem połączonej grupy zadaniowej oraz z członkami własnego zespołu bez potrzeby korzystania z mikrofonu zewnętrznego. Mikrobiochipowy nadajnik może także nadawać i odbierać przekaz w sposób samodzielny, metodą transmisji linii wzroku w zakresie tysiąca metrów, kiedy bojowy hełm sensorowy zostanie wyłączony, uszkodzony albo zagubiony. Taki tryb łączności nazywa się com-net. - Czy jeszcze coś powinniśmy wiedzieć? - zapytała Jenny Olsen, bawiąc się małym czworokątnym urządzeniem umocowanym na lewym przed ramieniu. - Ostrożnie! - To naręczny polowy generator RF. Broń, która nie zabija, lecz wykorzystuje krótką eksplozję kierowanej energii w postaci fal radiowych o wysokiej częstotliwości, w celu unieruchomienia urządzeń elektronicznych. Generator RF uruchamia się komendą głosową za pośrednictwem nadajnika mikrobiochipowego. Jego zasięg wynosi około dwustu metrów, w zależności od napotykanych przeszkód. Trzeba go odpowiednio wycelować, wyciągając lewą rękę w kierunku celu. - Jaką ma skuteczność? Czy może zatrzymać samolot? - zainteresował się Hunter Blake. - Tak, przy niewielkiej odległości - odparł technik. - Fale radiowe z tego generatora nie są w stanie przeniknąć grubej blachy, na przykład pancerza czołgu, transportera opancerzonego piechoty czy większości okrętów wojennych, ale mogą uszkodzić zapłon nieopancerzonego samochodu albo motocykla oraz spowodować zwarcie w większości urządzeń elektronicznych, łącznie z komputerami. Naręczny generator RF to idealny przyrząd do powstrzymywania pojazdów lądowych, paraliżowania broni sterowanej komputerowo oraz wyłączania komputerów, urządzeń radiowych, radarów i nieosłoniętych przyrządów elektronicznych. Jeżeli generator zostanie źle wycelowany, wiązka fal radiowych wyłączy też bojowy hełm sensorowy i unieruchomi funkcję niskiej wykrywalności na jedną do dwóch minut, zależnie od siły ładunku, jaka pozo stała w zespole. Zabezpieczenia zwane pulsem elektromagnetycznym chronią wszystkich żołnierzy TALON Force przed sparaliżowaniem systemów elektronicznych, co miałoby katastrofalne skutki. - A kiedy możemy wypróbować to wyposażenie superbohatera? - zapytał Stan Powczuk. Technik spojrzał na niego z bezbrzeżną pogardą. - Kapitanie Powczuk, cieszę się, że jest pan taki gorliwy - powiedział. Do grupy podszedł starszy sierżant Buford. - Za godzinę zespół Orzeł uda się na pierwszą misję szkoleniową z pełnym wyposażeniem - powiedział. - Majorze Barrett, proszę zameldować się za dwadzieścia minut u generała Kraussa w sali odpraw. - Tak jest, starszy sierżancie - odrzekł Travis Barrett. Generał Krauss wszedł do sali odpraw. Czterdziestu dziewięciu żołnierzy TALON Force siedziało na składanych aluminiowych krzesłach ustawionych w siedmiu rzędach. Starszy sierżant Buford ulokował się za nimi. - Zakończyliście szkolenie podstawowe, a teraz przetestujecie swoje nowe zabawki w ramach prostego programu treningowego - zaczął generał. - Koniec z wyczerpującymi marszami, torami przeszkód czy praniem mózgów. Przechodzimy do następnej fazy szkolenia, poświęconej nauce taktyki posługiwania się nowym sprzętem. Będzie to pouczające zarówno dla was, jak i dla nas. Nasi inżynierowie i konstruktorzy starali się sprawdzić te urządzenia na wszelkie możliwe sposoby, ale wiadomo, że nic nie zastąpi testu polowego. Na pewno część z was pokaże nam takie numery, jakich nigdy nie braliśmy pod uwagę. I dobrze. Musimy poznać możliwości i ograniczenia tego sprzętu oraz wasze ograniczenia podczas korzystania z niego, aby nie wydawać wam rozkazów niemożliwych do wykonania. - To, czego dzisiaj od was oczekujemy, przypomina dziecięcą zabawę w zdobywanie flagi. Ale wprowadziliśmy pewne modyfikacje. Postanowiliśmy, że zespół Orzeł będzie stawiał opór sześciu pozostałym grupom. Sześć do jednego - taka proporcja wygląda paskudnie. Aby trochę wyrównać szansę, zabroniliśmy tym sześciu zespołom korzystać z trybu niewidocznego. Będą natomiast mogły używać całego pozostałego wyposażenia, włącznie z bezzałogowymi statkami powietrznymi, generatorami RF oraz trzema opancerzonymi wozami Wildcat. Generał odwrócił się do mapy terenu szkoleniowego, zawieszonej na ścianie za jego plecami. - Zespół Orzeł zostanie zrzucony na spadochronach na obszar ćwiczebny Whiskey. Będą mieli włączony system kamuflażu. Zadaniem zespołu Orzeł będzie przedostanie się do celu i zajęcie jednego z bunkrów dowództwa metodą infiltracji i kamuflażu. Zostaniecie poinformowani, o który bunkier chodzi. Zadaniem pozostałych grup będzie uniemożliwienie zespołowi Orzeł osiągnięcie tego celu. To wszystko. Zespół Orzeł może tylko osiągnąć sukces albo przegrać. Po ćwiczeniach przeanalizujemy wspólnie, co poszło nie tak jak trzeba, a co się udało. Następnie powtórzymy to samo w innym terenie i z innym zespołem. Jakieś pytania? Nie? W porządku. Rozejść się do wyznaczonych rejonów zbiórki. Kiedy żołnierze TALON Force opuścili salę odpraw, generał Krauss podszedł do starszego sierżanta Buforda. - Można na słówko, George? - Tak jest, sir - odrzekł Buford. - Przewidziałem małą niespodziankę dla zespołu Orzeł. Nie wspomniałem o tym wcześniej, bo wiem, że twoim zdaniem to najlepsza grupa. Kazałem technikom przeprogramować kombinezony bojowe kilku z nich w taki sposób, żeby wysiadło zasilanie. Zamierzam dołożyć trochę prawdziwego wojennego podniecenia i przekonać się, jak zareagują. Chcę zobaczyć, w ja kim stopniu uda się im przystosować, jak będą improwizować i pokonywać trudności. Buford uśmiechnął się. - Doskonale. Myślę, że pokażą, na co naprawdę ich stać - powiedział. Travis przedstawił swój plan. Typowa taktyka, jaką TALON Force opanowała w ciągu kilku ostatnich miesięcy, nosiła nazwę Taktyki Roju. Poszczególne zespoły były połączone siecią Internetu, mogły więc błyskawicznie koordynować działania. Na początku żołnierze TALON Force mieli się rozproszyć po całym terenie walki i zająć kluczowe pozycje. Później mieli podać artylerii, lotnictwu i służbom rakietowym dokładne namiary celów zlokalizowanych na swoim obszarze. I wreszcie - w ustalonym miejscu i czasie - zespoły miały się połączyć i w sposób zmasowany wejść do walki bezpośredniej. Dzięki znajomości położenia każdego członka jednostki oraz dokładnym informacjom o lokalizacji nieprzyjaciela, TALON Force stawała się trzydzieści do pięćdziesięciu razy skuteczniejsza od każdego porównywalnego liczebnością, ale, niepowiązanego takim systemem oddziału. Travis przewidział dla swego zespołu skok typu HALO (duża wysokość i niski pułap otwarcia spadochronu) - niebezpieczny, ale pozwalający uniknąć wykrycia. Po opadnięciu na ziemię ludzie odbędą trzydziestokilometrowy marsz i w rezultacie znajdą się wystarczająco daleko, aby nie zostać namierzenonymi przez oddziały przeciwnika. Następnie przenikną przez linie wroga w celu zajęcia bunkra, któremu Sam nadał żartobliwy kryptonim Archie. W tym samym czasie pozostałe zespoły TALON Force - każdy złożony z siedmiu żołnierzy, należących do najlepszych na świecie specjalistów od operacji specjalnych - będą się starały powstrzymać Orła na wszelkie możliwe sposoby. Obrońcom nadano nazwę Formacja Czerwona. Nie będą oni wiedzieć, który bunkier ma zostać zdobyty przez zespół Orzeł, ale że w zasięgu działania znajduje się tylko pięć takich bunkrów, powinni pilnować wszystkich i jednocześnie zachować dość ludzi na utworzenie patroli krążących po terenie w opancerzonych wozach Wildcat. Aby ćwiczenia stały się bardzie realistyczne, każdy zespół wyposażono w laserowe karabiny ogłuszające. Trafienie takim karabinem powoduje wstrząs elektryczny, pod wpływem którego delikwent przewraca się na ziemię, a jego sprzęt zostaje unieruchomiony. Po kilku trafieniach w szczególnie wrażliwe punkty kombinezon wyłącza się; jego posiadacz zostaje „zabity”. Tego rodzaju ćwiczenia umożliwiają doskonalenie umiejętności bojowych bez ryzyka rzeczywistych strat. Travis dokładnie zaplanował każde posunięcie. Wszyscy żołnierze z zespołu Orzeł dokładnie wiedzieli, co mają robić, a system internetowej łączności gwarantował im aktualne informacje. Umożliwiało to dostosowywanie się do sytuacji i ewentualną improwizację. Plan Barretta był prosty. Jak mówił Jack DuBois, cytując swego ulubionego wodza i filozofa Sun Tzu, „każda wojna opiera się na oszustwie”. DuBois i Wong mieli dokonać dywersji, pozorując atak na dwa bunkry noszące kryptonimy Edith oraz Meathead, w celu przyciągnięcia uwagi nieprzyjaciela. W tym czasie Barrett z pozostałymi żołnierzami miał zdobyć właściwy obiekt. Sam Wong i Jack DuBois mieli zająć pagórek pomiędzy Edith i Meathead i nadać fałszywy sygnał elektroniczny, kierując obrońców do bunkra Meathead. Dzięki temu, jak założono w planie, bunkier Archie będzie stosunkowo słabo broniony i stanie się łatwym łupem dla zespołu Orzeł. Chytry manewr HALO został przeprowadzony z zegarmistrzowską precyzją i bez żadnych problemów. Nawet Sam Wong powoli stawał się specjalistą od tego systemu skoków. Trzydziestokilometrowy marsz też nie był zbyt trudny dla żołnierzy, z których starszy sierżant Buford wyciskał siódme poty przez ostatnich kilka miesięcy. Kiedy dotarli do rejonu Whiskey, przystąpili do realizacji planu. Sam i Jack wspięli się na wyznaczone wzgórze i wysłali fałszywy sygnał. Sam wykorzystał swoje informatyczne kwalifikacje w dziedzinie kodów komputerowych: wyprodukował fałszywy głos i wyemitował pozorowaną transmisję intemetową, będącą jakoby przekazem nadawanym przez dowódcę sił defensywnych, przy czym zablokował na dziesięć minut prawdziwe transmisje strony przeciwnej. Travis uznał, że dziesięć minut wystarczy zespołowi atakującemu, którym dowodził. Jednak, jak mówi stare żołnierskie powiedzenie, „żaden plan nie ostoi się w czasie pierwszego kontaktu z nieprzyjacielem”. - No, to powinno załatwić sprawę - powiedział Sam, kończąc nadawać fałszywy komunikat. - Jak myślisz, będziemy mogli zrobić sobie wolny wieczór? - Nie, nie wydaje mi się - odparł Jack. - Czemu nie? - Bo mamy pewien problem. Ja cię widzę. Wong pomachał sobie ręką przed oczyma. - Och, nie! Ja też się widzę! Straciłem funkcję niewidzialności. Włączyć tryb niewidzialny - starał się uruchomić kombinezon za pomocą ko mendy głosowej, ale bezskutecznie. Po chwili również Jack stracił kamuflaż. Zamiast zlać się całkowicie ze skałami pokrywającymi szczyt pagórka, Sam i Jack tkwili tam niczym dwa idealne cele z wymalowanymi tarczami. Szybko ukryli się za grzbietem, ale było już za późno: zdążyli zdradzić swoją pozycję. - Major Barrett? Tutaj DuBois. Mamy awarię kamuflażu w kombinezonach moim i kapitana Wonga. Zostaliśmy zauważeni. Powtarzam, nasza pozycja została wykryta. Powstrzymamy Formację Czerwoną, jak długo się da, aby dać wam czas na zajęcie bunkra Archie. Bez odbioru. - Zrozumiałem, DuBois. Dajcie nam pięć minut, a załatwimy sprawę. Bez odbioru. - No i jak, Sammy, masz jakieś propozycje? - Jack zwrócił się do przyjaciela. - Możemy włączyć czujniki rejestrujące ruch. Ostrzegą nas o zbliżaniu się Formacji Czerwonej - odpowiedział Wong. - Zgoda. Zrobię to i wyślę UAV, który przekaże nam ostrzeżenie z wyprzedzeniem. A może nadasz kolejną fałszywą transmisję? Nawet jeśli się na to nie nabiorą, zyskamy kilkanaście sekund. To może oznaczać różnicę między zwycięstwem i porażką - mówiąc to, Jack wyjął z kieszeni Ważkę, czyli bezzałogowy statek powietrzny wielkości dłoni. Mógł latać tylko na niewielkiej wysokości, i to nie dłużej niż pół godziny, ale takie parametry były aż nadto wystarczające. DuBois wysłał Ważkę, by patrolowała obszar w odległości jednego do trzech kilometrów od wzgórza, mający kształt rozłożonego wachlarza. Następnie obiegł pagórek dookoła i rozmieścił trzy detektory ruchu w odstępach mniej więcej stu metrów. To zapewni im wystarczające wyprzedzenie i pozwoli przygotować się do ostatecznej rozgrywki. W tym samym czasie Sam wysyłał w eter, na częstotliwości dowództwa Formacji Czerwonej, sprzeczne rozkazy dla wrogich oddziałów. Kontrolował też sieć radiową przeciwnika; skopiował kilka rozkazów dowódców grup, po czym szybko wyprodukował serię rozkazów wypowiadanych ich własnymi głosami. Zgodnie z przewidywaniami Jacka, upłynęło co najmniej trzydzieści sekund, zanim przeciwnicy poradzili sobie ze sprzecznymi komunikatami. Dzięki temu Jack i Sam musieli „przeżyć” już tylko dwie i pół minuty. Po kolejnych piętnastu sekundach Ważka przekazała im obraz wozu pancernego Wildcat, który kierował się w ich stronę, kołysząc się na kamieniach i nierównościach. Jeszcze czterdzieści pięć sekund i detektory ruchu wychwyciły pracę silnika Wildcata. - Dobra, Sam, to oni - powiedział DuBois. - Celuj tak, żeby zabić. Wiadomo, nikomu nie zrobimy prawdziwej krzywdy tymi laserowymi korkowcami, ale to jeszcze nie znaczy, że mamy dać się złapać. Zespół Orzeł musi dbać o swoją reputację. Nikt nie przeszkodzi nam w osiągnięciu celu, nawet jeśli mielibyśmy posłużyć za kozły ofiarne. - Kapuję bracie. To tak jak w Siedmiu samurajach. Liczy się praca zespołowa! Banzai! - wrzasnął Sam. - Banzai! - odpowiedział mu Jack najgłośniej jak potrafił. W tym momencie żołnierze Formacji Czerwonej dotarli do szczytu wzgórza. Trach! Sam wystrzelił laserową wiązkę z karabinu, trafiając w hełm jednego z nich i tym samym eliminując go z walki. - Dostałem jednego! - zawołał. Trach! - tym razem wystrzelił Jack, kładąc drugiego człowieka z patrolu. A potem rozpętało się piekło. Osiemnastu żołnierzy Formacji Czerwonej wdarło się na wzgórze. Wcześniej, kiedy czekali na pojawienie się przeciwników, Sam zdążył przeprogramować swój karabin tak, by móc prowadzić „ogień” ciągły. Wprawdzie w ten sposób szybciej wystrzela laserową amunicję, ale przecież nie musi zbyt długo powstrzymywać wroga. Gdy na szczycie pagórka zamajaczyły sylwetki żołnierzy Formacji Czerwonej, Sam nacisnął spust. Trafiał kolejnych napastników, a ci przewracając się, zbijali z nóg własnych kolegów wspinających się na górę. - Banzai! - wrzeszczał Wong. Czas pracował na ich korzyść - musieli wytrzymać już tylko trzydzieści sekund. DuBois przeczołgał się na drugą stronę wzgórza, aby ostrzelać prostopadłym ogniem krzyżowym przeciwników szykujących się do kolejnego ataku. Kiedy weszli na szczyt, Sam powitał ich ogniem ciągłym, a Jack poprawił celnymi strzałami pojedynczymi z boku. Następni przeciwnicy wypadli z gry; z początkowej dwudziestki zostało tylko dziesięciu. W tym momencie wyładował się karabin Wonga. Atakujący otworzyli zmasowany ogień w ich kierunku. Jack nadal strzelał, a Sam zaczął uciekać do lasu. Biegł zygzakiem, przeskakując zwalone pnie i nurkując pod gałęziami. Napastnicy ruszyli za nim. Został trafiony w plecy, potem w prawy łokieć, w pośladek i wreszcie w lewą stopę - dopiero wtedy się przewrócił. Jack nie przestawał strzelać i jednocześnie zachęcał przyjaciela: - Biegnij, Sammy, biegnij! Zdjął jeszcze dwóch żołnierzy wroga, zanim dostał strzał prosto w pierś, po którym rozciągnął się na ziemi jak długi. Pozostałych ośmiu żołnierzy Formacji Czerwonej ruszyło przed siebie, by zmieść resztę grupy Orzeł, ale wtedy otrzymali wiadomość przez BSD: „Zespół Orzeł wykonał zadanie, zajmując bunkier. Powtarzam, zespół Orzeł pokonał Formację Czerwoną. Ćwiczenia zostały zakończone”. Sam i Jack poderwali się z ziemi: - Juhuuuu! Udało się! - krzyczeli jeden przez drugiego. DuBois podbiegł do kolegi i uściskał go. - Ostrożnie, Jack, nie zgnieć mnie! - piszczał Sam. Mogli być z siebie dumni. Położyli dwunastu spośród dwudziestu przeciwników, zanim sami zostali „zabici”. Podczas gdy oni związali ogniem Formację Czerwoną, Barrett z grupą atakującą wdarł się do bunkra Archie, rozbroił jedynego żołnierza, który pełnił tam straż, i zdobył flagę. Sam Wong i Jack DuBois zostali bohaterami dnia. ‘ Sam powiedział Jackowi, że podstawową zasadę dotyczącą walki poznał, oglądając swój ulubiony film, Siedmiu samurajów. DuBois dobrze wiedział, o jaki film chodzi. - A co to za zasada? - spytał. - Grupa działająca wspólnie jest ważniejsza niż pojedynczy człowiek - odrzekł Sam. Tę maksymę przyswoili sobie wszyscy. Rozdział trzeci Nie wchodź między smoka i jego furię. William Szekspir Król Lear 10 listopada, godzina 17.00, Rzym Potężny mężczyzna o twardych rysach, ubrany w białą koszulę i czarne spodnie siedział na balkonie wynajętego pokoju na pierwszym piętrze. Spod podwiniętych rękawów koszuli widać było muskularne przedramiona pokryte tatuażami. Mężczyzna był pogrążony w myślach. Zastanawiał się nad czekającym go ponurym zadaniem. Dzień był chłodny, ale przyjemny - pogoda typowa dla Rzymu w połowie listopada. Rano padał deszcz, więc teraz, wczesnym popołudniem, powietrze było rześkie i przejrzyste. Światło słoneczne tańczyło po spadzistych dachach, nadając brązowym dachówkom złoty połysk. Ale człowiek siedzący na balkonie nie zwracał uwagi na piękno Rzymu; całkowicie pochłaniało go zadanie, jakie musiał wykonać. Okno wynajętego pokoju wychodziło na Koloseum. Była to imponująca budowla. W okresie swej świetności mogła pomieścić czterdzieści pięć tysięcy widzów. Kiedyś na szczycie zewnętrznego muru znajdowały się drewniane podpórki. Rozwieszano na nich płócienne markizy, które chroniły widzów przed palącym rzymskim słońcem. Arenę otaczały tunele, klatki, pomieszczenia do ćwiczeń dla gladiatorów, ogrodzenia dla zwierząt i pieczary. Przed wiekami na tej arenie odbywały się najkrwawsze igrzyska starożytnego Rzymu. Niewolnicy zwani gladiatorami walczyli tu ze sobą na śmierć i życie, ku uciesze wrzeszczących, żądnych krwi tłumów. Dziś potężne mury stanowią dowód wspaniałych osiągnięć starożytnego budownictwa i pomnik potęgi dawnego imperium. Ale w Koloseum kryje się też coś znacznie bardzie złowrogiego. Jest ono monumentalnym symbolem okrucieństwa, z jakim jeden człowiek odnosi się do drugiego. Dlatego teraz miało posłużyć jako scena dla pierwszego aktu nowego, pełnego przemocy współzawodnictwa. Jestem gladiatorem, pomyślał mężczyzna w białej koszuli. Pewnego dnia zostanę mistrzem. Sięgnął po szklankę szkockiej whisky. Butelka stojąca na stole była w połowie pusta - dowód, że jej właściciel czeka już dłuższy czas. Przez chwilę wolno sączył trunek, a potem podniósł do oczu lornetkę. Zlustrował ulicę przebiegającą obok Koloseum, spojrzał na zegarek i skrzywił się. Jego zdobycz się spóźnia. - Hej, będziesz tam siedział cały dzień? - odezwała się z głębi pokoju kobieta mówiąca po włosku. - Ja biorę za godzinę, wszystko mi jedno, czy to zrobisz czy nie. Mężczyzna odwrócił głowę i spojrzał na dziwkę. Leżała nago na wielkim łożu ustawionym w niewielkim pokoju. Machała zgrabnymi, opalonymi nogami nad jędrnym kształtnym tyłkiem. Jest na co popatrzeć, pomyślał mężczyzna. Wygląda seksownie, jak profesjonalistka kochająca swoje zajęcie. I ten naszyjnik z pereł... Nie da się ukryć, to doświadczona pinda. Musi mieć co najmniej dwadzieścia cztery lata, uznał. Duże cyce, piękna twarz; wszystko dokładnie tak, jak lubię. Wątpił jednak, czy znajdzie czas na rozrywkę. Dziwka miała mu zapewnić osłonę. - Chodź tu, wielgasie. Nie zmarnujesz czasu. - Zamknij się i leż spokojnie - odpowiedział mężczyzna łamanym włoskim. - Przyjdę, kiedy będę gotowy. Pociągnął jeszcze jeden łyk i rozparł się na krześle. Na stole obok butelki leżał czarny laptop. - Nudzi mi się - jęknęła dziewczyna tonem, w którym tęsknota mieszała się z frustracją. - Może jednak przyjdziesz tu do mnie i trochę się zabawimy? Mężczyzna spojrzał na nią wzrokiem, od którego zamarło w niej serce, i znów odwrócił się w kierunku Koloseum. Już wiedział, co zrobi z dziewczyną. Ponownie uniósł lornetkę i uważnie obserwował teren na lewo od amfiteatru. Człowiek trzymający na ramieniu kamerę wideo skierował obiektyw na wejście do zabytkowej budowli; dokładnie tak przewidywał plan. - Co tam może być ciekawszego niż ja? - drażniła się dziewczyna. - Może mi chociaż powiesz, jak się nazywasz? - Ratchek - odpowiedział wiedząc, że nie musi już dłużej ukrywać swej tożsamości. - Ratchek, ty na pewno jesteś kulturystą. Uwielbiam kochać się z atletami. Chodź tutaj, dam ci prawdziwy wycisk. Pokręcił głową, nie odrywając oczu od Koloseum. Nagle pojawiły się jego ofiary; trzy autokary, jeden za drugim, powoli wyjechały zza zakrętu i stanęły przed starożytną budowlą. Znowu sprawdził czas - autokary spóźniły się o dwadzieścia minut, ale wreszcie są, i tylko to się liczy. Ratchek sprężył się jak myśliwy przyczajony na stanowisku w lesie. Otworzył wieko laptopa i podniósł ekran, na którym pojawiły się dwa guziki, zielony i czerwony. Z autokarów wylewali się mężczyźni, kobiety i dzieci. Ustawiali się przed wejściem do Koloseum, gdzie już czekali przewodnicy. Ratchek wiedział, że prawie wszyscy turyści to Amerykanie. Większość z nich miała zawieszone na szyi aparaty fotograficzne, niektórzy trzymali torby, książki albo małe pakunki. Skierował lornetkę na ładną dziewczynę w krótkiej sukience, którą obejmował młody mężczyzna. Skrzywił twarz w złowrogim uśmiechu. Pewnie to ich miesiąc miodowy, pomyślał. - Jeśli nie chcesz nic robić, ubiorę się i pójdę stąd - oświadczyła dziwka. Ratchek odłożył lornetkę i poruszył myszką komputera tak, że kursor znalazł się na środku czerwonego guzika w centrum ekranu. - Morituri te salutant - powiedział po łacinie. „Idący na śmierć pozdrawiają cię” - słowa wypowiadane przez gladiatorów przed walką. Jakże stosowne w tej sytuacji, dodał w myślach. Dziwka popatrzyła na Ratcheka ze zdziwieniem, sądząc, że mówił do niej. On jednak nie widział jej twarzy, wpatrywał się w autokary. Ratchek - kat, Ratchek - niszczyciel; spojrzał jeszcze raz na myszkę i kursor na środku ekranu i kliknął dwa razy. Budynek zakołysał się pod wpływem gwałtownej eksplozji. Spomiędzy autobusów uniosła się potężna ognista kula. Błysk i fala gorąca uderzyły w balkon, po czym przetoczyły się po pokoju. Dziewczyna skoczyła do okna, krzycząc: - Święta Mario! Mój Boże! Odgłos wybuchu niósł się po śródmieściu Rzymu. Bomba została zdetonowana w samym środku grupy turystów. Dziewczyna patrzyła na płonące szczątki autobusów i na chmurę czarnego dymu unoszącą się ku niebu. Po chwili dym się przerzedził, odsłaniając pokiereszowane, rozpłaszczone cielska autokarów. Wśród palących się szczątków zobaczyła setki ludzkich ciał. Żaden człowiek z grupy wycieczkowej nie ocalał. Dziewczyna z przerażeniem odwróciła twarz w stronę stojącego obok niej mężczyzny. Ratchek przyglądał się swemu krwawemu dziełu. W jego zimnych, brązowych oczach dostrzegła dziki, okrutny błysk. Zauważyła też szramę biegnącą przez jego czoło i lewy policzek. Nagle zdała sobie sprawę, że wcale nie zaprosił jej po to, by ją posiąść. Miała być tylko pretekstem uzasadniającym wynajęcie pokoju. Odwróciła się, żeby uciec, ale mężczyzna był szybszy. Prawą ręką chwycił ją za podbródek i z całej siły pchnął na przeciwległą ścianę. Przyglądała mu się szeroko rozwartymi, przerażonymi oczami. Kiedy przycisnął ją do ściany, zadrżała. - Teraz mam na ciebie ochotę, kochanie. Dobre morderstwo zawsze mnie podnieca. Dziewczyna szamotała się, ale Ratchek był zbyt silny. - Proszę, nie! - błagała. Uśmiechnął się, patrząc prosto w jej przerażone, oczy. Zaciągnął dziewczynę na łóżko i zmusił, by się położyła. Jedną ręką ją przytrzymał, a drugą rozpiął spodnie. Położył się na niej. Próbowała się wyrwać, więc uderzył ją w twarz i unieruchomił jej ręce ponad głową. Potem wszedł w nią. Kilka chwil i było po wszystkim; on jednak dalej leżał na dziewczynie i wpatrywał się w jej przerażone oczy. - Proszę, wypuść mnie! - błagała. Ratchek uśmiechnął się tylko i chwycił jej głowę w swe potężne dłonie. Szybkim ruchem skręcił delikatny kark, rozrywając przy tym naszyjnik. Perły potoczyły się po łóżku, skakały na twardej drewnianej podłodze. Puścił dziewczynę; zwiotczałe ciało opadło na pościel. Umarła, zanim zdążyła poczuć ból. Ratchek przyglądał się jej przez parę sekund, wreszcie wstał z łóżka. Zapiął spodnie i poszedł na balkon po komputer. Słyszał dochodzące z dziedzińca krzyki i zawodzenie policyjnych syren. Wszedł do pokoju, chwycił swoją skórzaną kurtkę, otworzył drzwi i wyszedł, nie patrząc na łóżko. Wojna z Ameryką rozpoczęła się. Godzina 15.00, baza nr 4 TALON Force, Montana Ból, dotkliwy, pulsujący. Promieniował od kostek nóg i wwiercał się w łydki. Sam Wong sięgnął po okulary leżące na drewnianej szafce nocnej. Gdy je zakładał, zachwiał się nad umywalką, w której trzymał otartą, obolałą nogę. Otworzył apteczkę. Co ja tu robię? - zastanawiał się. Jak to się stało, że znalazłem się właśnie tutaj? Wyjął z apteczki butelkę z napisem „Tylenol Extra Strength” i tubkę maści. Spojrzał w lustro i uśmiechnął się. Znał odpowiedź na własne pytanie. Mimo bólu, jaki sprawiały mu przeciążone, wyczerpane mięśnie, wiedział, dlaczego tu trafił. Tyle tylko, że czasem lubił ponarzekać, choćby w myślach Wyjął z butelki dwie tabletki tylenolu i włożył do ust. Przełknął, popił szklanką wody i poczłapał z powrotem na łóżko. Zaczął nacierać nogi maścią. Miała intensywny, ale dość przyjemny zapach. Ostatnie dwa tygodnie ciężkiego treningu polowego odbiły się na jego szczupłym ciele. Robił, co mógł, żeby nie odstawać od pozostałych, ale był najwolniejszy i najsłabszy w swojej grupie. Trudno się dziwić, skoro jako jedyny nie miał przeszkolenia wojskowego. Nawet kobiety radziły sobie lepiej, i to najbardziej raniło jego dumę. Fakt, że major Barrett i porucznik Powczuk nigdy nie robią wrażenia zmęczonych. Ale to doskonale wytrenowani zawodowcy, którzy najwidoczniej urodzili się po to, by zostać żołnierzami. Dla nich wszystko jest łatwe. Kiedy jednak Jenny Olsen i Sara Greene zaproponowały Samowi, że poniosą część jego ekwipunku, poczuł się upokorzony i zaczął starać się jeszcze bardziej. Mimo to, przed końcem kilkudziesięciokilometrowego marszu zarówno Jenny, jak i Sara niosły część jego wyposażenia. Teraz zaś ma poobcierane, krwawiące stopy i bolą go mięśnie. Ale przecież dotarł na miejsce. Jest członkiem zespołu Orzeł należącego do TALON Force, a wszyscy koledzy z grupy gratulowali mu wytrwałości i determinacji. Udowodnił, że potrafi zrobić to, czego od niego wymagają. Przetrwał trudne szkolenie, a teraz dochodzi do siebie po treningu, którego nie wytrzymałby nawet najbardziej zapalony sportowiec. Nie chodziło tu o zwykłą siłę fizyczną. Coś innego nie pozwoliło mu się poddać. Sam doświadczył nowego, jedynego w swoim rodzaju uczucia: był poważanym członkiem zespołu i właśnie poczucie przynależności do grupy sprawiło, że zdołał wytrwać. Rozległo się pukanie do drzwi. Sam wstał z łóżka i poszedł otworzyć. Na progu stał Jack DuBois, ubrany w jaskrawoczerwoną koszulkę korpusu marines, spodnie od dresu i kapcie. W lewej ręce trzymał sześć puszek piwa. - Pomyślałem, że może masz ochotę na towarzystwo - powiedział z szerokim uśmiechem. -1 przyniosłem mały upominek. - Wchodź! - Sam odwzajemnił uśmiech. - Właź i siadaj. Jack otworzył puszkę i podał Wongowi, który chwycił ją skwapliwie i pociągnął tęgi łyk. - Wiesz, rodzice nauczyli mnie być dumnym z chińskiego pochodzenia, szanować obyczaje i tradycje starego kraju. Ale nigdy chyba nie pasowałem do ich świata, czy raczej do świata dzieciaków, z którymi chodziłem do szkoły. Przez całe życie czułem się outsiderem - aż do teraz. - Wystarczy łyk piwa i zaczynasz filozofować? - zażartował DuBois. - Ciekawe co powiesz, kiedy wysuszysz wszystkie sześć puszek. Sam Wong uśmiechnął się. - Ja mówię poważnie, Jack. Rodzice wiele mnie nauczyli. Przyjechali do Ameryki, nie mając nic. Uciekli z komunistycznych Chin, żeby zdobyć wolność, i tutaj założyli dom. Zawsze mi powtarzali, że w Ameryce prawa jednostki coś znaczą, ale ja nie bardzo ich słuchałam. Teraz wreszcie zrozumiałem. Po raz pierwszy w życiu czuję się członkiem zespołu; pojąłem, że nasza grupa i nasz kraj to coś, o co warto walczyć. - A ja myślałem, że chodzi ci tylko o forsę - powiedział Jack. - Możesz wykorzystać swoje kwalifikacje jako programista komputerowy, a zamiłowanie do gier i szyfrów zamienić na prawdziwą fortunę. Dlaczego właściwie się zaciągnąłeś? - Dorastałem we Flushing, w Queens. W moim domu prawie się nie mówiło po angielsku - opowiadał Sam. - To azjatycka okolica, słyszałem, że mówią o niej Flu-Shing. Moja rodzina, w tym czworo dziadków, wciąż mieszka w zatłoczonym domu, w którym się wychowałem. Ale mimo tej ciasnoty w szkole nigdy nie miałem problemów. Przeskoczyłem trzy klasy w podstawówce, potem zdałem z wyróżnieniem do szkoły średniej. Liceum Stuyvesant, pewnie o nim słyszałeś. To jedna ze szkół specjalizujących się w naukach ścisłych. Ludzie ciągną tam jak osy do miodu. Kiedy miałem piętnaście lat, zdobyłem Nagrodę Westinghouse’a za chip komputerowy, który zaprojektowałem. Mam na niego patent! - No właśnie - przerwał DuBois. - Po co ci było wstępować do TALON Force? Nie lepiej zostawić tę harówkę takim tępakom jak ja? - Nie jesteś tępakiem, Jack. Jesteś jednym z najbystrzejszych facetów, jakich znam. Chciałbym być taki jak ty. - Taki jak ja? Czemu? Zdajesz sobie sprawę, jak ciężko być marine i zachować dość samodyscypliny, żeby nie żłopać jak gąbka? Sam roześmiał się. - Posłuchaj, Jack - ciągnął. - Dostałem stypendium naukowe na Uniwersytecie Stanforda i bez żadnych problemów ukończyłem studia. Tyle że jedyna rzecz, na jakiej się znam, to komputery. Może byś tego nie podejrzewał, ale jestem nieśmiały i niepewny w sytuacjach towarzyskich, zwłaszcza z kobietami. Nie daj się zwieść moim żartom. Jestem mocny, kiedy siedzę nad klawiaturą, ale przed każdą przedstawicielką płci przeciwnej wychodzą na mięczaka. - Tym się nie przejmuj - odparł Jack, błyskając zębami w szerokim uśmiechu. - Jack DuBois ci pomoże. Wiem, gdzie można znaleźć bardzo miłe panienki i nieźle się zabawić. Sam pociągnął kolejny łyk. - Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego się zaciągnąłem? - zapytał. - Jasne, że tak. - Jack otworzył sobie puszkę piwa. Sam opróżnił do końca swoją i sięgnął po następną. - Nigdy nie zapomnę tego dnia, kiedy przyjechałem do Pało Alto po uzyskaniu dyplomu w Stanfordzie. Wynająłem mieszkanie, ustawiłem komputer, który sam zaprojektowałem i zbudowałem, i natychmiast wysłałem swoje oferty do wszystkich firm informatycznych w promieniu ośmiuset kilometrów. Dwa dni później zacząłem robić oprogramowanie dla małej, samodzielnej spółki, ale ta praca była zbyt łatwa. Po pół roku myślałem już o nowym wyzwaniu. Jack skończył swoje piwo i sięgnął po kolejne. - Wtedy moje życie się odmieniło. Tuż przed moimi dwudziestymi urodzinami, kiedy wybierałem się na rozmowę w sprawie pracy do Steve’a Jobsa z Apple Computers, zostałem... hmm, jakby to ująć... zostałem aresztowany przez agentów federalnych. Kilka tygodni wcześniej włamałem się do ściśle tajnego systemu komputerowego Departamentu Obrony. Traktowałem to jak wyzwanie, kapujesz? Przesłuchiwali mnie, poddawali różnym testom. Dali mi szyfr do złamania. Nie był trudny, poradziłem sobie w parę minut. Poddali mnie kolejnym próbom. Kiedy rozwiązałem problem, z którym Agencja Bezpieczeństwa Narodowego nie mogła sobie poradzić od lat, dali mi do wyboru: albo będę pracował dla federalnych, albo trafię do pudła. Jeżeli wezmę tę robotę, oni zapomną o wszystkich zarzutach i prawdopodobnym wyroku trzydziestu lat więzienia. - Jasna cholera, Sam, wdepnąłeś w niezłe gówno. Więc tak naprawdę wcale nie chcesz tu być? - spytał DuBois. - Ależ chcę. Mówię całkiem serio. Kiedy tworzyli TALON Force, wy dawało mi się, że to coś dla mnie, więc wrzuciłem swoje nazwisko do kapelusza. Nigdy nie byłem typem wojownika, ale przez cztery ostatnie miesiące przeżyłem więcej niż przez wszystkie poprzednie lata. - Rozumiem - powiedział Jack. - W końcu rzeczywistość wirtualna jest tylko wirtualna. - No właśnie. Zawsze chciałem być człowiekiem czynu, a nie tylko gapić się na ekran komputera. Gdy byłem dzieckiem, obejrzałem Siedmiu samurajów chyba z milion razy. - Pamiętam, wspominałeś już o tym. Siedmiu samurajów to jeden z najlepszych filmów Kurosawy i również jeden z moich ulubionych. Oglądałem go kilka razy. Zaczęli sobie przypominać fabułę filmu. Na małą wioskę rolniczą co jakiś czas napadali rozbójnicy. Chłopi mieli już dość przyglądania się, jak bandyci kradną im plony i zabierają kobiety - postanowili znaleźć jakieś rozwiązanie. Poszli więc do miasta i poprosili o radę członka rady miejskiej. Ten uznał, że powinni wynająć samuraja. Pomysł ten spodobał się chłopom. Niestety, pierwsze próby znalezienia odpowiednio zdesperowanego wojownika nie przyniosły rezultatu. Dopiero samuraj imieniem Kanbei przyjął propozycję. Miał przyjaciela, który zgodził się mu towarzyszyć, ale doszedł do wniosku, że do obrony wioski potrzeba więcej ludzi. Kanbei szuka kolejnych chętnych. Ostatecznie kompletuje siedmioosobową grupę. - A potem samuraje przygotowują wieśniaków na atak rozbójników - przypomniał Sam. - Kiedy zbóje przychodzą, napotykają na opór chłopów. Kilku ginie z rąk wieśniaków. Napastnicy próbują innych strategii, ale wszystko na nic. Chociaż mają karabiny, samuraje w końcu zwyciężają. Zabijają wszystkich bandytów, ale czterech samurajów ginie. Pozostali wracają do wędrownego życia, jakie prowadzili wcześniej. - Tak, to smutne. Ale byli prawdziwymi bohaterami - stwierdził Jack. - A więc wstąpiłeś do nas z powodu siedmiu samurajów? - dodał. - To wygląda na szaleństwo, prawda? - odrzekł Sam. - Ale wiesz, przez ostatnie cztery miesiące miałem poczucie przynależności do grupy. Dzięki temu wszystkie trudności wydawały mi się grą wartą świeczki. Nie poddał bym się za nic na świecie. A co najciekawsze, nigdy nie odbyłem tej rozmowy kwalifikacyjnej w Apple! Niespodziewanie zabrzęczał bojowy hełm sensorowy Sama. Wong spojrzał na Jacka. - No i zobacz - powiedział. - Mam bezpośrednie połączenie z najbardziej wyrafinowanym systemem komputerowym na naszej planecie. Czy to nie wspaniałe? Zanim przyszedłeś, żeglowałem sobie po sieci. Wygląda na to, że dostałem pilną wiadomość. - Więc sprawdź ją - zachęcał go Jack. Sam podniósł hełm leżący na szafce. Jako specjalista od łączności komputerowej w zespole Orzeł miał prawo używania komputera przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jego hełm był bardziej skomplikowany od hełmów pozostałych członków grupy. Zapewniał łączność z superkomputerami ABN z dowolnego punktu na świecie. Specjalny mikrochip umieszczony za lewym uchem umożliwiał dostęp do obszernego zbioru ważnych informacji i programów. DuBois podał Wongowi następne piwo, ale Sam odmówił. Założył hełm, wyciągnął się na łóżku i wyruszył w przestrzeń cybernetyczną. Natychmiast znalazł się w trójwymiarowym świecie wirtualnym, w którym wszystko, co oglądał, było skonstruowane przez komputer w dalekim Fort Meade w stanie Maryland. Zaczął przeglądać pocztę, ale przerwał, bo otrzymał wiadomość priorytetową. Jego indywidualnie zaprojektowany program poszukiwania danych odbierał informacje o działaniach terrorystów na całym świecie. Teraz Sam obserwował scenę zamachu bombowego pod rzymskim Koloseum. Urządzenie wywoływało obraz bezpośrednio na siatkówce jego oka. To, co zobaczył, wprawiło go w przerażenie. Podzielił się swymi obawami z Jackiem. DuBois położył potężną dłoń na szczupłym ramieniu kolegi. - Musisz się skontaktować z majorem Barrettem, i to szybko - powiedział. Rozdział czwarty Walka o władzę zmienia się, kiedy wiedza staje się najważniejszym źródłem potęgi. Alvin Toffler 11 listopada, godzina 10.00 czasu lokalnego, Cytadela, okolice Aojin, Korea Północna Generał Cho Chong Sik siedział za biurkiem i przeglądał raporty, które miał wysłać do siedziby sztabu generalnego w Phenianie. Pokój był pełen dymu, bo generał zapalał jednego papierosa od drugiego. Gabinet był zimny i surowy - betonowe ściany, drewniane biurko, dwie metalowe szafki na dokumenty, lampa stojąca na podłodze. Na biurku, na lewo od papierów, dwa telefony. Na podłodze przed biurkiem wytarty chodnik. Jedynym przedmiotem, który zdobił gołą ścianę za plecami generała Cho, była białoczerwono-niebieska flaga Korei Pomocnej. Cho rozgniótł papierosa w popielniczce. Z niedopałka unosiła się cienka smużka dymu, który zbierał się w postaci chmury w pobliżu lampy jarzeniowej, umocowanej na suficie. Generał wyjął ze sterty dokumentów ściśle tajny meldunek. Było to dossier człowieka, którego poczynania Cho nadzorował. Jurij Terrek był szalonym geniuszem, przywódcą międzynarodowej siatki terrorystycznej znanej pod nazwą Bractwo. Cho wiedział, że to człowiek, którego trzeba kontrolować albo przynajmniej hamować. Tylko w jaki sposób? Generał dokładnie analizował sprawozdanie. Jurij Terrek: przywódca Bractwa, największej na świecie organizacji przestępczej i terrorystycznej. Błyskawicznie doszedł do wielkiej potęgi, a zaczynał bardzo skromnie. Urodził się w 1969 roku we Władykaukazie w Osetii Pomocnej. Jego ojciec, inżynier petrochemik, był Rosjaninem, matka Osetynką. Miał młodszego o pięć lat brata Doku. Ojciec Jurija zginął w wypadku wiertniczym w 1975 roku. Matka nie dostała renty po mężu, bo nie miała obywatelstwa radzieckiego. W wieku dziesięciu lat Jurij został członkiem przestępczego gangu. Kiedy miał lat osiemnaście, powołano go do Armii Czerwonej. Rok później został wybrany do elitarnej jednostki Specnaz. W roku 1991 zabił oficera i zdezerterował z wojska. Jakiś czas przebywał w Gruzji, a potem w Czeczenii. Kiedy miał dwadzieścia pięć lat, kierował największą organizacją mafijną na Kaukazie by zdobyć pieniądze na utrzymanie reżimu. Sprzedano technologię rakietową do Iranu, ale to nie wystarczyło, by pokryć deficyt. Za kilkaset milionów dolarów amerykańskich Terrek kupił prawo do korzystania z bazy wojskowej na koreańskiej ziemi. Generałowi Cho powierzono nadzór nad jego poczynaniami. Wszystko, co się działo w obozie w górach, musiało pozostać w całkowitej tajemnicy. Zdegustowany Cho pokręcił głową. Jego przełożeni z Phenianu przyjmowali Terreka bardzo gościnnie, dopóki akceptował stosowną cenę i regulował rachunki, wpłacając dolary do szwajcarskich banków na konta Kim Dzong Ila i jego najbliższych współpracowników. Generał zaciągnął się mocno i wypuścił dym. Japoński tytoń drapał go w gardle, ale nie przerwał palenia. Życie w Korei Pomocnej nie dostarcza wielu luksusów. Jedną z nielicznych przyjemności, na jakie mógł liczyć, były papierosy. Terrek to szaleniec, myślał Cho. Zna go zaledwie garstka północnokoreańskich dygnitarzy, a i oni nie wiedzą o tym czubku tego, co ja. Terrek jest nie tylko niezmiernie bogaty, jest również znakomitym organizatorem i demonstruje tak wielkie okrucieństwo, że nawet szanowni towarzysze Kim Ir Sen czy Józef Stalin poczuliby dreszcz - gdyby byli jeszcze wśród żywych. Przede wszystkim nigdy nie wolno mi zapomnieć, że Terrekowi nie można wierzyć. Obóz Bractwa, któremu Terrek nadał nazwę Cytadela, znajdował się w górzystym północno-wschodnim zakątku Korei Północnej, niedaleko granicy z Chinami i Rosją. Najbliższym miastem był Aojin - kilkanaście zbudowanych z cegły domów skupionych dookoła stacji kolejowej. Na swojej odległej placówce Cho rządził samodzielnie, bez nadzoru bezpieki. Było stąd pięćset czterdzieści pięć kilometrów do Phenianu, stolicy kraju, i sto siedemdziesiąt kilometrów do rosyjskiego Władywostoku. Najbliższy garnizon północnokoreański, brygada 121 Dywizji Piechoty 7 Korpusu Armijnego, znajdował się w odległości piętnastu kilometrów, nieopodal portu Najin. Cho mógł się komunikować z garnizonem tylko za pośrednictwem radiostacji. Dlaczego przełożeni wysłali mnie na tę niewdzięczną pozycję? - zastanawiał się generał. - Czyżby zamierzali mnie poświęcić? Ale w jakim celu? Cho poprawił się na krześle i kolejny raz zaciągnął się dymem. Zdawał sobie sprawę, że jego sytuacja robi się coraz bardziej niewyraźna. Akceptował, podobnie jak większość jego rodaków, krucjatę przeciwko Stanom Zjednoczonym, ale wiedział również, że plany Terreka nie uwzględniają interesów Korei Pomocnej. Chociaż nie kochał Ameryki, martwił się, że nikt nie zdoła zapanować nad Terrekiem. Terrek przypominał demona, zdolnego posiąść dusze innych ludzi. I podjął działania nie mieszczące się w ramach umowy, jaką zawarł z władzami Korei w Phenianie. Nie zważając na koszty, systematycznie umacniał siłę obronną Cytadeli. Utworzył też znakomicie wyposażone laboratorium, w którym prowadzono badania nad najnowocześniejszymi technologiami. Cho nie wiedział, czego konkretnie dotyczą te badania. Nie miał wstępu do pilnie strzeżonego laboratorium. A widział, że ludzie Terreka wchodzili tam, kiedy im się podobało. Widział też, że rosyjskie helikoptery HIP każdego dnia lądowały w Cytadeli jeden za drugim. Przełożeni generała najwidoczniej nie przejmowali się jego meldunkami. Interesowały ich tylko pieniądze Terreka. Praktycznie biorąc, dali mu pozwolenie, by robił, co mu się żywnie podoba, ale walizki musi nosić Cho. Jeszcze bardziej niepokojące było to, że obozu pilnuje armia najemników z różnych krajów. Ci ludzie przysięgali wierność tylko Terrekowi i Bractwu. Cho orientował się, że szefowie ze stolicy obciążą go odpowiedzialnością za wszelkie zło, jakie wydarzy się w Cytadeli. Co gorsza, podpułkownik Lee, jeden z oficerów skierowanych do szkolenia wraz z ludźmi Terreka, był teraz lojalny nie wobec Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, tylko wobec Rosjanina i jego złowrogiego Bractwa. Ostatnio Lee stał się protegowanym Terreka i nie obchodziło go, że odpowiada przed generałem Cho i państwem północnokoreańskim. W ubiegłym tygodniu wykonał ostatni krok - złożył przysięgę wierności Bractwu Terreka. Cho był niemal więźniem we własnym obozie. Zdał sobie sprawę, że Terrek stanowi zagrożenie dla pheniańskiego reżimu. Musiał w jakiś sposób ostrzec ludzi postawionych wyżej od siebie, a także przekazać informację garnizonowi w Najinie. Rozległo się pukanie do drzwi. - Jestem zajęty - powiedział gniewnym tonem generał. - Nie przeszkadzajcie mi! Drzwi się otworzyły - na progu stali dwaj komandosi Terreka, ubrani w czarne mundury Bractwa, z półautomatycznymi karabinami na szyjach. Ci ludzie kpili z niego w żywe oczy; nie wykazali ani śladu respektu, z jakim północnokoreańscy żołnierze odnoszą się do swoich generałów. - Pójdzie pan z nami, generale. Brat Terrek chce pana widzieć natychmiast - powiedział jeden z przybyłych. Cho odłożył papiery, wstał i ruszył do drzwi. Godzina 11.00, góry Jukon, Kanada Kropelki potu spływały po twarzy wspinacza idącego trawersem po stromym kamienistym zboczu jednego ze szczytów Jukonu. Człowiek ten miał na sobie ciężkie, buty z brązowej skóry, zielone szorty i bawełnianą koszulkę w kolorze khaki. Do pasa przytroczył młotek i kilka haków, kostek i karabinków. Na prawym ramieniu zawiesił zwój liny i długi, ciężki karabin Hawkins. Dzień był słoneczny i wyjątkowo ciepły jak na listopad. Bezchmurne błękitne niebo wyglądało jak wspaniała waza z porcelany. Krótko ostrzyżone, kasztanowe włosy mężczyzny były mokre od potu i brudu na skutek długiej wspinaczki po stromej ścianie. Według wszelkich znaków, ten dzień powinien dawać mu zadowolenie, ale z jakiegoś powodu nie potrafił pozbyć się wrażenia, że ściga go jakiś ponury cień, zwiastujący zagrożenie. Chciał go odpędzić, ale nie był w stanie tego zrobić. Skoncentrował się na zadaniu, które miał wykonać; wyciszył niemiłe wrażenia i powoli ruszył dalej z wprawą charakterystyczną dla doświadczonego alpinisty, szukając sobie drogi w skalistym żlebie. Od kilku lat marzył, by zrobić coś takiego. Major Trevis Barrett podchodził do celu, jaki sobie wymarzył - dużego górskiego barana, przedstawiciela cenionego gatunku o wielkich rogach, który żyje na dużych wysokościach w górach Jukonu. To nie sama wspinaczka napełniła go przerażeniem, polowanie także nie. Te zajęcia cenił sobie wysoko. Prawdę powiedziawszy, trudne wyzwania i aktywność uspokajały go. Kiedy koncentrował się na wspinaczce, obawy zdawały się słabnąć. Dla innych czymś takim jest golf, a dla Travisa Barretta antidotum stanowiła górska wspinaczka. Zadanie wydawało się dość proste. Wejść na sam szczyt i powalić wielkiego górskiego barana. Ale w rzeczywistości nic nigdy nie jest proste, kiedy człowiek poluje na dziką zwierzynę. Travis musiał znaleźć miejsce, z którego można oddać strzał pod takim kątem, żeby baran spadł tam, gdzie trzeba. Strzelanie do celu z daleka, aby potem obserwować, jak zwierzę leci kilkadziesiąt metrów w dół, nie miało sensu. Nie, to trzeba załatwić w sposób staroświecki. Barrett odnosił się do polowania z mistyczną fascynacją, traktował ofiarę z szacunkiem. Upoluje barana i zniesie swoje trofeum z góry, tak jak robili jego przodkowie. Kiedy wspinał się po stromej ścianie, nie odczuwał strachu. Słyszał własny, coraz cięższy oddech, czuł na plecach ciężar Hawkinsa - ładowanej przez lufę strzelby kalibru 50 - i zwoju liny. Było to ciężkie brzemię. Musiał balansować ciałem w taki sposób, żeby ładunek nie przesunął się i nie przeważył go, bo wówczas straciłby równowagę. Od podnóża dzieliła go długa droga. - Travis starał się nie patrzeć w dół. Niemiłe uczucie pojawiło się znowu. Podobny cień towarzyszył mu już wcześniej, w momentach osobistej straty albo stresu: kiedy zmarł mu dziadek, kiedy znalazł się w Somalii razem z Rangersami i jeszcze raz - w Groźnym w Czeczenii. Dotarł do trudnego miejsca - niemal płaskiej, gładkiej skały bez występów, o które można zaczepić stopę lub dłoń. Szukając drogi w górę, wypatrzył niewielką szczelinę w kamieniu. Uznał, że da się tam włożyć kostkę. Nieco wyżej zauważył z lewej strony wąską półkę skalną, a jeszcze wyżej ścieżkę kozic, prowadzącą od tej półki na sam szczyt. Już prawie doszedłem, pomyślał. Jeszcze tylko kawałek i znajdę się na szczycie. Umieścił stopy w wąskiej szczelinie, prawą ręką chwycił za jedyny występ, jaki znalazł, i ostrożnie umocował kostkę w szparze. Pociągnął za przywiązaną do niej metalową linkę - kostka dobrze się zaklinowała. Na moment zamknął oczy i przypomniał sobie rodzinne motto, którego nauczył się jako dziecko: „Barrett nigdy się nie poddaje”. Rozważał następny ruch, starając się nie myśleć, co by z niego zostało, gdyby spadł. Zastanawiał się, czyby nie wbić w skałę haka, ale uznał, że haki mogą mu się przydać później. Trzymając lewą ręką linkę od kostki zakotwiczonej w skalnej szczelinie, wyciągnął przed siebie prawe ramię. Wymacał palcami mały występ i chwycił go. Kiedy się podciągał, skała nagle się oderwała. Travis trzymał się mocno drucianej pętli otaczającej metalową kostkę, ale nie miał oparcia dla nóg. Kołysał się w powietrzu, wisząc na cienkiej drucianej lince. Serce podeszło mu do gardła, ale zareagował odruchowo, jak pantera wspinająca się na drzewo. Zaczął drapać nogami powierzchnię skały, aż znalazł na tyle duży stopień, by postawić na nim stopę. Czuł, że serce wali mu w piersiach jak młotem. Słyszał pulsujące uderzenia w skroniach, ale zmusił się do koncentracji na wspinaczce. Opierając się prawą stopą na skalnej nierówności, wysunął lewą nogę, szukając drugiej takiej podpórki. Wreszcie po dłuższej chwili znalazł i postawił na niej czubek buta. Powoli podciągał się na półkę. Wyszukał następną szczelinę i umieścił w niej drugą kostkę. Dotarł do skalnej półki, wsunął się na nią, a potem usiadł oparty plecami o zimny kamień, z nogami dyndającymi nad przepaścią. Jeszcze kilka sekund i odzyskał rezon. Uśmiechnął się i zaczął się rozglądać po okolicy. Widok zapierał dech w piersiach. Był piękny i zachwycający. Travis pomyślał, że oto siedzi na szczycie, tam, gdzie góry wznoszą się do nieba, a ich wierzchołki nikną wśród chmur. Te góry rzucają mu wyzwanie, jakby chciały pokazać, jak mało znaczącą istotą jest człowiek wobec potęgi natury. Wysoko na niebie krążył orzeł. Travis przez długą chwilę obserwował jego lot; wyobrażał sobie, że ptak przygląda mu się uważnie, jakby chciał skontrolować ludzką istotę, która naruszyła uświęconą domenę natury. Wyciągnął krzyżyk, który zawiesił na tym samym łańcuszku, co wojskowe znaczki identyfikacyjne. Pocałował go i schował pod koszulę. Czuł spokój, jaki towarzyszy, gdy uniknie się śmierci. Cień przyczaił się, kiedy Barrett odpoczywał na skalnej półce. Major popatrzył w dół, przeciągnął dłonią po wilgotnych włosach. Wchłaniał widok, odgłosy, zapach i dotyk gór. Czuł chłód skały, o którą się opierał, wąchał powietrze, którego zapach stanowił mieszaninę woni kurzu i świeżej trawy. Miał wrażenie, jakby stał się częścią tego zbocza, jakby jego muskularne ciało z wolna zamieniało się w granit i w tajemniczy sposób łączyło ze skałami i ziemią. Zamknął oczy. Przez chwilę miał ochotę zapomnieć o wszystkim - o odpowiedzialności i o strachu, i zacząć prowadzić zwyczajne życie. Ale wiedział, że to niemożliwe, że dowódca TALON Force, generał Jack Krauss, miał rację mówiąc, iż „Travis Barrett nie został tak skonstruowany”. Jego myśli poszybowały w przeszłość, najpierw do radosnych chwil spędzonych z synem Randallem i córką Berty Sue, a później do nieszczęsnego rozwodu i żalu, jaki czuł, ilekroć sobie przypomniał, że nie może być ze swoimi dziećmi w czasie, kiedy dorastają. Rozmyślał o swoim ojcu, weteranie wojny wietnamskiej, twardym mężczyźnie, z którym trudno się rozmawiało. Myślał też o człowieku, który zawsze dużo dla niego znaczył i z którym mógł rozmawiać: o swoim ojcu chrzestnym. Był to najbliższy przyjaciel jego ojca. Kiedy Travis zdał do przedostatniej klasy szkoły średniej, zamieszkał u swoich rodziców chrzestnych, bo ojciec został wysłany służbowo do Niemiec. Wraz z matką spędził dwa lata we Frankfurcie, gdzie stacjonowała Trzecia Dywizja Pancerna, w której służył. To od ojca chrzestnego młody Barrett uczył się, jak być mężczyzną. Travis poczuł delikatne ciepło pod prawym uchem. Uniósł rękę, by pomacać miniaturowy cybernetyczny implant łączności, tkwiący tuż pod skórą. W tym samym momencie kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Na sąsiedniej półce stał wielki górski baran, najdorodniejszy, jakiego kiedykolwiek widział. To będzie strzał jego życia. Travis poczuł na twarzy lekki powiew wiatru. Świetnie się składa, pomyślał. Zwierzę nie wyczuło jego zapachu, stało nieruchome jak posąg i nieświadome obecności człowieka. Szybko obliczył tor pocisku. Sytuacja jest znakomita - trafiony z tego miejsca baran upadnie na płaskim terenie, daleko od urwiska. Wolno sięgnął po strzelbę i ostrożnie, bezgłośnie przyłożył broń do ramienia. Kołujący wysoko orzeł wydał głośny krzyk, jakby chciał ostrzec barana. Ale baran nadal patrzył w dół, na rozciągającą się u podnóża dolinę; wyglądał jak król lustrujący swą domenę z wieży obronnego zamku. Barrett odciągnął kurek strzelby i sprawdził, czy iglica jest osłonięta kapturkiem. Hawkins to ciężka broń, ale Travis trzymał ją nieruchomo, jakby była lekka niczym piórko. Wycelował i położył palec na spuście. W tym momencie rozległo się brzęczenie telefonu komórkowego, który miał przytroczony do pasa. Baran uniósł łeb i w mgnieniu oka skoczył w stronę wierzchołka. Po chwili zniknął za skałami. Travis pokręcił głową z niedowierzaniem i przymknął oczy. Strzał mojego życia, pomyślał. Strzał mojego życia! Odłożył strzelbę i sięgnął po telefon. - Ktokolwiek tam jest, lepiej, żeby miał do mnie coś cholernie ważnego - mruknął. Patrzył na nienawistne urządzenie; miał ochotę cisnąć telefon w przepaść, ale wiedział, że nie może się z nim rozstawać nawet na moment, kiedy wychodzi na przepustkę. W słuchawce rozległ się głęboki baryton kapitana Stanislausa Michaela Powczuka. Że też musiał akurat teraz zadzwonić, pomyślał Travis. Szkoda, że go tu nie ma. Chętnie skopałbym mu dupsko. - Tu Powczuk - powiedział kapitan. - Przykro mi, że zakłócam panu czas wolny, ale wszyscy musimy wracać. Natychmiast. - Mam nadzieję, że to nie jest jeden z tych twoich parszywych dowcipów - warknął Barrett. - Nigdy nie żartuję ze swoimi przełożonymi - odrzekł Powczuk poważnym tonem. - Właśnie otrzymałem wiadomość od Sama Wonga. Generał Krauss chce nas widzieć na odprawie o dziesiątej zero zero. Podobno chodzi tylko o nasz zespół. Major Barrett słuchał cierpliwie. Rozumiał, że Powczuk nie dzwoniłby, gdyby sprawa nie była pilna. - Czy wiesz, dokąd nas wysyłają? - zapytał. - Nie - odrzekł Powczuk. - Wong ma się zorientować. Może będzie coś wiedział, gdy pan przyjedzie. Travis popatrzył na dół ze szczytu góry. - Trochę to potrwa, zanim wrócę. Nie wiem, czy zdążę na czas. - Niech się pan nie martwi, szefie. Wysłałem helikopter, żeby pana zabrał. Powinien się tam zjawić... hmmm... mniej więcej w tej chwili. Travis Barrett popatrzył na południe. Zauważył opływową sylwetkę śmigłowca UH-60 Blackhawk lecącego w jego stronę. Maszyna zlokalizowała go, rejestrując specjalnie zakodowany implant cybernetyczny wszczepiony pod lewym uchem Barretta. - Helikopter w zasięgu wzroku - powiedział i zerknął na zegarek. Pomyślał, że jeśli się pospieszy, może zdąży. - Skąd wytrzasnąłeś ten śmigłowiec? - Nasz mały Sam wysłał rozkaz o najwyższym priorytecie do najbliższej wojskowej jednostki lotniczej - wyjaśnił Powczuk. - Dziękujmy Bogu, że ten kurdupel stoi po naszej stronie. Travis uśmiechnął się i pomachał ręką do helikoptera. Jeśli ktoś potrafi podrabiać oficjalne rozkazy, to na pewno Sam Wong. Powietrze młócone przez śmigła poderwało z ziemi kurz, który owionął Barretta. Maszyna zawisła nad nim, a z jej wnętrza opuszczono linę. - Już wyruszam, Stan - wołał Travis, starając się przekrzyczeć straszliwy huk silników. - Jeśli dopisze mi szczęście, będę tam jeszcze dziś w nocy. Zbierz zespół. Wszyscy mają być gotowi jutro rano, szósta zero zero, pełne umundurowanie i uzbrojenie. Wszyscy walczą, nikt się nie poddaje. Kapujesz? - Tak jest, sir - rozległ się pewny głos zastępcy dowódcy. - Wezwałem już wszystkich pozostałych. Pan otrzymał wiadomość jako ostatni, ponieważ jest pan poza zasięgiem normalnych urządzeń alarmowych. Dobrze, że wziął pan ze sobą komórkę. Kiedy pan przyjedzie, zespół Orzeł będzie gotowy. - W porządku. Zobaczymy się wkrótce. Bez odbioru - powiedział Barrett i zamknął pokrywkę telefonu. Wpiął do uprzęży koniec liny zrzuconej z helikoptera. Przytroczył telefon do pasa i sprawdził, czy strzelba bezpiecznie wisi na ramieniu. Helikopter szarpnął potężnie, unosząc Travisa do góry, w kierunku kołującego ptaka. Barret, popatrzył w dół - zauważył dwa wielkie skalne barany biegnące po skalistym szczycie góry. Potrzebowałem jeszcze tylko minuty, pomyślał! Sześćdziesięciu sekund! To mógł być strzał życia! Rozdział piąty Kiedy nadchodzi godzina kryzysu, pamiętaj, że czterdziestu doborowych wojowników może wstrząsnąć światem. chan mongolski Jasotaj 11 listopada, godzina 19.00, okolice Aojin, Korea Północna Z ciemnego nieba padał ciężki, mokry śnieg, pokrywając świat białą pierzyną. Trzy pięciotonowe wojskowe ciężarówki ślizgały się na oblodzonej drodze. Konwój wyglądał normalnie, rutynowo. Samochody wiozły prowiant dla garnizonu, ale miały również dodatkowy ładunek. Pod mokrymi płóciennymi plandekami siedzieli w milczeniu uzbrojeni mężczyźni, którzy czekali na właściwy moment, by wyskoczyć i wziąć udział w śmiertelnym starciu. Ciężarówki minęły pierwszy posterunek kontrolny. Strażnicy dali znak kierowcom, żeby jechali dalej, nie mieli bowiem ochoty wychodzić ze swoich suchych, ciepłych budek i sprawdzać papierów. Mężczyzna w czarnym mundurze i czarnej kominiarce siedział na drewnianej ławce przy zasłoniętej płócienną płachtą klapie pierwszego wozu. W jego skośnych oczach malowały się okrucieństwo i determinacja, znamionujące gotowego na wszystko fanatyka. Ubrany na czarno człowiek nazywał się Lee Chu Bok. Był wysoki jak na Koreańczyka - mierzył ponad sto osiemdziesiąt centymetrów - i miał muskularne ciało wyćwiczonego gimnastyka. Uniósł plandekę i zerknął na zewnątrz. Śnieg wciąż padał. Lee popatrzył na zegarek - zostało jeszcze kilka minut. Wyrównał oddech i przygotował się psychicznie na nadchodzące wyzwanie. Mężczyźni siedzący obok trwali w kompletnym bezruchu, czekając na dany przez niego sygnał. Ciężarówka minęła następny posterunek kontrolny i znalazła się w wewnętrznym pasie bezpieczeństwa. Lee był najnowszym produktem eksportowym Korei Północnej - najemnikiem i szefem terrorystów. Aby przygotować się do tej roli, przeszedł ciężki trening w północnokoreańskiej Armii Ludowej. Był mistrzem hopkindo, koreańskiej sztuki walki łączącej elementy karate i dżudo. Ukończył z wyróżnieniem kurs dla dowódców sił specjalnych. Wielu jego kolegów - nie przyjaciół, bo Lee nie miał przyjaciół - przeczuwało, że zrobi karierę, że czeka go wspaniała przyszłość. Był samotnikiem, nie miał żadnej rodziny. Twierdził, że jakiekolwiek związki osobiste tylko rozpraszają jego energię. W szkoleniu wojskowym, a także w sporcie zawsze był najlepszy. Był też sprawnym zabójcą, od dzieciństwa nawykłym do nienawiści i śmierci. Sama jego obecność powoduje, że inni czują się nieswojo. Jedynym człowiekiem, którego szanował, był Jurij Terrek. Służba w Bractwie była dla Lee jedyną wartością, nienawiść do Amerykanów jedyną religią. Terrek doceniał talenty i lojalność Lee. Mianował go dowódcą Smoków, specjalnej jednostki bojowej Bractwa. Była to w gruncie rzeczy grupa bezwzględnych morderców - terrorystyczny oddział marzeń. Trafiali tu ludzie z różnych stron świata, a każdy przysięgał bezwarunkową wierność Lee. Elementem inicjacji rekruta było wytatuowanie mu na prawym przedramieniu orientalnego smoka. Lee traktował te tatuaże jak symbol braterstwa krwi - widoczny dowód, że noszący je ludzie służą Bractwu i jemu osobiście. Ponieważ był panem życia i śmierci swoich poddanych, nikt nie protestował. Lee korzystał ze swej absolutnej władzy zręcznie i bez wyrzutów sumienia. Nikt nigdy nie kwestionował jego rozkazów. Podwładni Lee mieli na sobie czarne uniformy. On nosił dodatkowo specjalną kamizelkę kuloodporną Kevlar. Tak jak pozostali, był uzbrojony w dziewięciomilimetrowy karabin automatyczny typu Carl Gustav z krótkim, ale skutecznym tłumikiem założonym na lufę. Aby móc utrzymywać stałą łączność z każdym z podwładnych, w lewym uchu nosił odbiornik, a na szyi zainstalował sobie mikrofon reagujący na drgania gardła. Ciężarówka zatrzymała się w wyznaczonym punkcie. Lee wiedział, że piętnastu ludzi z jego samochodu i piętnastu kolejnych z drugiej ciężarówki przeniknęło do samego serca pozycji nieprzyjaciela. Ich celem był bunkier dowodzenia, w bazie położonej w odludnych górach, pilnie strzeżonej przez elitarne jednostki. Intensywne opady śniegu i specjalne przepustki pomogły im pokonać punkty najsurowszej kontroli. Teraz Lee i jego ludzie muszą wykonać resztę zadania. Potężnie umięśniony Brazylijczyk nazwiskiem Montoyez siedział naprzeciwko Lee i patrzył zza płóciennej plandeki na wyznaczony obiekt. Czekał na sygnał do rozpoczęcia ataku. - Sir - odezwał się mężczyzna wyglądający na twardziela - wszystkie ciężarówki są już w obozie. Grupa pierwsza gotowa. Możemy działać zgodnie z planem. Lee mocniej wcisnął tłumik na koniec lufy swojego karabinu. Pomyślał z goryczą, że wszystko, czym posługuje się on i jego podwładni - broń i cały ekwipunek pochodzi z obcych krajów. Jego rodacy z Korei Północnej nie potrafią wyprodukować nawet przyzwoitego zegarka. Uważał, że winę za to ponoszą Stany Zjednoczone. To Amerykanie są odpowiedzialni za cierpienia jego narodu. Oni rozpętali wojnę w pięćdziesiątym roku, ich więc należy winić za ciężki los Korei Pomocnej. Lee był pewien, że sytuacja musi się zmienić i chciał mieć w tej zmianie swój udział. Chciał, żeby nastąpiło to za jego życia. Pragnął znowu poczuć dumę. Ta sprawa irytowała go tym bardziej, że kierował międzynarodową bandą najemników, składającą się z Brazylijczyków, Niemców, Rosjan, Serbów, Chińczyków i mieszkańców Korei Pomocnej. Wolałby dowodzić oddziałem czysto koreańskim, jednak jego kraj był za biedny, aby stworzyć i wyszkolić coś takiego jak zespół Smoków, niechętnie także występował przeciw znienawidzonym Amerykanom. Szef Bractwa, Terrek, dał mu ludzi, broń i, co najbardziej istotne, pieniądze, by Lee mógł dokonać zemsty na znienawidzonych amerykańskich imperialistach. Dla Lee Bractwo oznaczało spełnienie marzeń, było źródłem dumy, wskazywało cel. Skinął głową. - Wszystko tak, jak ustaliliśmy - powiedział. Montoyez przytaknął. Ćwiczyli ten wypad wielokrotnie. Za każdym razem wynik był taki sam: cele zajęte, harmonogram dotrzymany, misja zakończona powodzeniem. Ludzie Lee nigdy nie zawodzą. Koreańczyk spojrzał nerwowo na zegarek. Zdawał sobie sprawę, że o wszystkim rozstrzygnie czas. A intuicja podpowiadała mu, że tym razem sytuacja jest jakaś inna. - Daj sygnał - polecił. - Sęp! - wyszeptał Montoyez do mikrofonu, powtarzając to hasło kilkakrotnie. Komandosi ustawili się do wyjścia z ciężarówki. - Uciszyć strażników. I żadnego hałasu. - Lee klepnięciem w plecy żegnał wyskakujących kolejno ludzi. - Nie brać jeńców. Oddział terrorystów rozpoczął akcję, pokazując idealne zgranie. Rzucili się do przodu i zdjęli wartowników, zanim któryś z nich zdążył podnieść alarm. Ludzie z pierwszej ciężarówki zabezpieczyli otoczenie obozu. Snajperzy pobiegli do wieżyczek, na których siedzieli strażnicy i szybko opanowali wejście do pomieszczeń dowództwa. Pozostali rozeszli się, by zlokalizować miny przeciwpiechotne, uruchamiane z centrum dowodzenia. Dwaj napastnicy ustawili karabiny maszynowe RPK kalibru 7,62 mm, dwaj inni nieśli wyrzutnie rakiet przeciwpancernych, by zablokować jedyne dojście do wewnętrznego pasa bezpieczeństwa otaczającego właz do podziemnego kompleksu. Kiedy wszyscy strażnicy zostali zneutralizowani w rezultacie błyskawicznego natarcia, Lee wraz z dwunastoma ludźmi zaatakował główny cel. W chwili, gdy jego oddział wkroczył do tunelu prowadzącego do pomieszczeń podziemnych, w kompleksie zgasły światła. Żołnierze znaleźli się w labiryncie ciemnych korytarzy i gabinetów. Idący na przedzie komandosi, wyposażeni w noktowizory oraz latarki na podczerwień, unieruchamiali przeciwników, którzy pojawiali się na ich drodze. W ciągu dwóch minut oddział szturmowy uciszył szesnastu strażników, nie dopuszczając przy tym do włączenia alarmu. Lee uśmiechnął się - wszystko idzie znakomicie. Był dumny ze swoich ludzi, nawet jeżeli wartownicy nie mogli odpowiedzieć ogniem. Każdy strażnik był bowiem manekinem - wyciętą z dykty sylwetką człowieka, wyobrażającą wrogiego żołnierza. Trafiony kulą, przewracał się na ziemię. Kilka manekinów umieszczono przy karabinach maszynowych i na wieżyczkach wartowniczych. Ludzie Lee atakowali strzelnicę. Terrek zbudował dokładną replikę celu, który będą musieli zdobyć pewnego dnia. Koreańczyk nie wiedział, kiedy dojdzie do prawdziwej misji, ale wyczuwał, że stanie się to wkrótce. Jego komandosi mieli dwanaście minut, by dostać się do środka, zrobić dziurę w stalowych drzwiach broniących dostępu do urządzeń podziemnych oraz opanować specjalną salę w samym środku kompleksu. Specjalnie rozmieszczone kamery śledziły każdy ruch atakujących. Film nagrany podczas tego zadania zostanie później szczegółowo przeanalizowany. Umożliwi to jeszcze lepszą synchronizację działań. Lee dokładnie zbadał drzwi, posługując się noktowizyjnymi goglami. Ich soczewki malowały czerń na różne odcienie zieleni. Koło drzwi pojawił się cel; człowiek stojący za pułkownikiem powalił go celnym strzałem. Dowódca obserwował zieloną przestrzeń, w której jego komandosi pokonali jeszcze dwa inne cele, umieszczone koło drzwi do pokoju specjalnego. Pirotechnicy podbiegli do dużych, prawie trzymetrowych stalowych drzwi i umieścili na klamkach dwa ładunki wybuchowe wielkości jajka. Wymieniono sygnały, komandosi zasłonili oczy noktowizyjnymi okularami. - Nadać hasło. Jesteśmy w środku, gotowi do fazy czwartej - powiedział cicho Lee do swojego radiooperatora. Jego ludzie przykucnęli w ciemnościach z plecami przyciśniętymi do betonowych ścian, chroniąc się przed eksplozją ładunków. Żołnierz wyposażony w małą nowoczesną radiostację mówił do trzymanego w ręku nadajnika: - Żmija! Powtarzam, żmija! Stojący obok Lee terrorysta nacisnął guzik na urządzeniu detonującym wielkości ołówka, które trzymał w prawej dłoni. W ciemności pojawił się oślepiający błysk, a potem rozległ się huk eksplozji. Lee poczuł uderzenie gorącego powietrza; w ciężkich drzwiach broniących dostępu do bunkra dowodzenia widniała dziura. - Granaty! - zawołał dowódca. Jeden z żołnierzy wrzucił do otworu granat ogłuszający. Znowu rozległ się huk. Komandosi wpadli do środka, strzelając z dziewięciomilimetrowych karabinów z tłumikami do grupy celów znajdujących się w pomieszczeniu. Po kilku sekundach pokój został zajęty. W bunkrze ponownie zapaliły się jaskrawe światła awaryjne. Żołnierze zdjęli noktowizory. To pomieszczenie było głównym celem akcji. Wszedł tam Lee i dwaj jego podwładni. Jeden z żołnierzy niósł metalową teczkę. Położył ją na stole, a następnie, z pomocą kolegi, szybko ubrał się w kombinezon chroniący przed skażeniem biologicznym, który zdjął ze ściany. Podszedł do szklanych drzwi, prowadzących do specjalnie skonstruowanej piwnicy. Wybrał na umieszczonej na ścianie klawiaturze dwudziesto-trzycyfirowy kod i drzwi się otworzyły. Rozbłysło czerwone, pulsujące światło. Człowiek w kombinezonie wszedł do środka z walizką w ręku, po czym odwrócił się i dokładnie zamknął szklane drzwi. Czerwone światło zgasło. Mężczyzna ruszył do następnych, wewnętrznych drzwi i wystukał nową kombinację cyfr. Drzwi otworzyły się, a gdy przez nie przeszedł zamknęły się za nim automatycznie. Lee i reszta żołnierzy czekali na zewnątrz. Nie minęła minuta, a człowiek w ochronnym ubraniu wyłonił się znowu z metalową walizeczką w ręku. Rozbłysła czerwona lampa, a syreny ucichły, kiedy uruchomił program dezaktywacji. Powietrze zostało wyssane z komory zewnętrznej i zastąpione nowym, czystym. Jednocześnie przez pomieszczenie, poczynając od sufitu, przeleciało silne ultrafioletowe światło, żeby zabić ewentualne zarazki, jakie mogły pozostać na zewnątrz. Po upływie dwóch i pół minuty otworzyły się drzwi zewnętrzne. Człowiek w kombinezonie wyszedł i ściągnął z twarzy maskę. - Gotowe. Ładunek specjalny jest w środku. Lee spojrzał na zegarek i uśmiechnął się szeroko. - Znakomicie. Cała operacja zajęła dwadzieścia minut i pięćdziesiąt siedem sekund. Przeprowadziliśmy akcję w rekordowym czasie. Na jutro załatwię wyjątkowo atrakcyjne dziwki. Towarzyszący mu mężczyźni uśmiechnęli się z zadowoleniem. Lee z aprobatą kiwnął głową, milcząco chwaląc swych podwładnych za to osiągnięcie. Podszedł do stołu i wziął walizeczkę. Nad polem sfingowanej bitwy rozległ się głos z megafonu, przypominający głos Wielkiego Brata z powieści Orwella: - Komendancie Lee, dobra robota. Zgłoście się natychmiast do sali odpraw. Żołnierze błyskawicznie wybiegli z podziemnego bunkra. Dowódca wydał głośno kilka rozkazów i ruszył drogą prowadzącą na pomoc do otoczonego płotem parterowego baraku o betonowych ścianach. Przed wejściem stali dwaj uzbrojeni po zęby strażnicy; jeden z nich kiwnął Lee głową i otworzył przed nim drzwi. Koreańczyk wszedł do środka i szybko zlustrował pomieszczenie, w którym się znalazł. Duży pokój oświetlała pojedyncza, silna lampa. Czterej groźnie wyglądający mężczyźni w czarnych uniformach - osobista ochrona Terreka - stali z bronią gotową do strzału; dwaj bliżej drzwi, pozostali za plecami dowódcy. Lee zarzucił karabin na plecy lufą do dołu; w prawej ręce trzymał walizeczkę. Za długim, wąskim stołem siedzieli Terrek i generał Cho. Ten ostatni palił papierosa. W ustawionej przed nim popielniczce piętrzyły się niedopałki. Naprzeciwko, na ścianie, znajdował się płaski ekran telewizyjny. Lee zorientował się, że każdy jego ruch podczas akcji był pilnie obserwowany w sali dowództwa. Podszedł do Terreka i postawił teczkę na stole. Przez twarz Rosjanina przemknął uśmiech; komendant kiwnął głową na znak aprobaty. Cho powoli zaciągnął się dymem, patrząc na młodego Koreańczyka. Lee odpowiedział generałowi spojrzeniem pełnym nienawiści, demonstrując jawną pogardę dla małostkowego człowieka, który ma wyższy stopień, ale nigdy nie będzie lepszym od niego żołnierzem. Uważał Cho za służbistę i politykiera, a nie wojownika, jakim był sam. Nie miał wątpliwości, że za odpowiednią cenę Cho sprzedałby własną duszę, wiedział także, że jest szpiegiem, który kradnie pieniądze Terreka. Generał zauważył wzrok Lee, doszedł jednak do przekonania, że nie jest to dobry moment, aby mu rzucać wyzwanie, i odwrócił głowę. - Moje szczere gratulacje - powiedział Terrek ze złowrogim uśmiechem. - Wykonaliście kawał znakomitej roboty. Nie ulega wątpliwości, że jesteście świetnie przygotowani. Bractwo i ja osobiście mamy do was najwyższe zaufanie. - Jestem zaszczycony, mogąc służyć Bractwu - odrzekł Lee, przenosząc wzrok z Cho na Terreka. - Oto przywódca, jakiego potrzebuję, by przeprowadzić następną fazę mojego planu - Terrek zwrócił się do generała. - Zgadzacie się ze mną? Cho wyjął z ust papierosa i uśmiechnął się. - Być może. Ale ja nie mam pojęcia, jakie są wasze plany. Może gdybym je lepiej znał, mógłbym was silniej poprzeć. - Szczegóły mojego planu to tajemnica - odparł Terrek. - Za kilka dni zadamy cios Amerykanom i zmienimy równowagę sił na świecie. Lee, czy akceptujecie moją propozycję? Generał Cho wyglądał na zaskoczonego. Rozgniótł papierosa w popielniczce i spojrzał z zaciekawieniem na Terreka, a następnie na Lee. Ten ostatni nie zareagował - nie widział potrzeby. Płomień widoczny w jego oczach mówił sto razy więcej niż wszystkie słowa. Cho otworzył srebrną papierośnicę i wyjął następnego papierosa. Zamknął wieczko palcem i delikatnie postukał papierosem po metalowej powierzchni, ubijając tytoń. Potem włożył go do ust i zapalił. - Za dwa dni otrzymam broń o niewiarygodnej sile. Wasi ludzie wyruszą jutro rano. Wy i zespół Smoków będziecie mieczem zemsty na Amerykanach - oznajmił Terrek. - Tak jest! - odpowiedział Lee z ożywieniem. - Dajcie mi tylko znak, a zapewnię Bractwu zwycięstwo. - Towarzyszu Terrek, tę akcję trzeba skoordynować z Phenianem - wtrącił generał, zaciągając się dymem i nerwowo spoglądając na strażników stojących u wejścia. - Zanim opuścicie Cytadelę, żeby wykonać jakąś operację, musicie skontaktować się z Phenianem za moim pośrednictwem. Tak stanowi nasza umowa. - Zmieniłem tę żałosną umowę - odparł zimno Terrek. - Czy sądziliście, że zdecydowałbym się powierzyć wam i waszym przełożonym z Phenianu moje tajemnice? Rosjanin przerwał na chwilę, spojrzał generałowi w oczy i zapytał: - Czy wiecie, kto to jest człowiek prawdziwie oddany, generale Cho? Koreańczyk pokręcił głową z miną wskazującą na jeszcze głębsze niezadowolenie. Wiercił się nerwowo na krześle i pocierał dłonią włosy na karku. - Człowiek prawdziwie oddany to taki, który poniesie każdą ofiarę i bez pytania wykona każdy rozkaz - dla dobra sprawy. Ludzie naprawdę wierni są w stanie zmienić świat. Ja mam stu takich ludzi, generale Cho. Wszyscy oni są lojalni wobec Bractwa. A moim najlepszym uczniem jest Lee. - Rozumiem waszą troskę o bezpieczeństwo, towarzyszu Terrek - odrzekł Cho, zaskoczony nagłą zmianą tonu Rosjanina. - Ale Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna określiła w tej dziedzinie procedury, którym jestem zmuszony się podporządkować. Muszę poinformować... Terrek podniósł rękę, przerywając generałowi w pół zdania. Cho poprawił się na krześle i mocno się zaciągnął. - Lee, wasz zespół wyrusza jutro rano, o piątej zero zero - powiedział Rosjanin do podpułkownika. - Agenci amerykańskiego wywiadu polują na mnie jak sępy. Aby zapewnić wam osłonę, ujawnię się w jakimś innym miejscu. Wierzę, że tylko wy możecie pokierować jednostką, która zrealizuje nasz cel. Razem podejmiemy szereg kroków, które złamią Amerykanów i rzucą ich na kolana. Lee uśmiechnął się. - Rozkaz wykonamy! - zapewnił. Generał Cho odłożył papierosa. - Towarzyszu Terrek, nie macie prawa podejmować takiej decyzji - zaprotestował. - Poinformuję o tym niezwłocznie... - Czy wam się naprawdę wydaje, że zdołacie mnie powstrzymać? - szydził Terrek. - Niepotrzebne mi wasze pozwolenie. Cho opuścił głowę, na jego czole pojawiły się kropelki potu. - Problem z wami i pozbawionymi woli tchórzami, którzy rządzą waszym pompatycznym krajem polega na tym, że boicie się poświęcić sprawie do końca, bez zastrzeżeń, bez oglądania się za siebie. Wy i wasi przełożeni siedzicie od pięćdziesięciu lat w tym żałosnym „raju pracujących” jak muchy na kupie gówna. Cho chciał się podnieść, ale jeden z gwardzistów Terreka stanął za nim i przytrzymał na krześle. - Jeszcze z wami nie skończyłem - ciągnął Terrek, pochylając się tak, że jego twarz znalazła się w odległości kilku centymetrów od twarzy Koreańczyka, następnie wyrwał mu z ust papierosa i rzucił na podłogę. - Wojen nie wygrywają najlepsi, ale ci, którzy potrafią być bezwzględni. Kiedy się widzi pierwszą oznakę słabości, trzeba chwycić człowieka za gardło. Musicie być gotowi poświęcić się całkowicie. Terrek wstał i złapał generała za gardło. - Nie mogę pozwolić, żeby ktokolwiek poznał moje zamiary, a zwłaszcza taki nędzny robak jak ty. I tak już za dużo powiedziałeś swoim przełożonym w Phenianie. W moim fachu tajemnica oznacza życie. To tak jak z dziurą w dnie łodzi. Jeśli chcesz dalej płynąć, nie możesz tolerować żadnego przecieku. Terrek zacisnął dłonie na gardle generała. Cho nie był w stanie się ruszyć. Kiedy wyglądał, jakby za chwilę oczy miały mu wyskoczyć z orbit, Rosjanin zwolnił uchwyt. Cho opadł na krzesło, łapczywie chwytając powietrze. Terrek poprawił sobie koszulę i odszedł na drugi koniec stołu. Dwaj strażnicy za jego plecami odsunęli się pod ścianę. Skinął na Lee, który szybko wybrał odpowiednią kombinację cyfr i otworzył walizkę. W środku znajdowała się koperta. Lee otworzył ją i odczytał znajdujący się w niej tekst. Potem bez wahania odwrócił swój karabin, nie zdejmując paska z ramienia, wycelował w Cho i pociągnął za spust. Głowa koreańskiego generała rozprysła się, bezwolne ciało osunęło się na podłogę. Wartownicy nawet nie drgnęli. Wszyscy stali nieruchomo, tylko ciało zastrzelonego generała drgało na białej podłodze. Obok leżał palący się jeszcze papieros, ale niebawem zgasł w powiększającej się kałuży krwi. Lee uśmiechał się szyderczo. Wkrótce rozpocznie się najważniejszy akt, myślał. Wreszcie znalazłem przywódcę, który ma dość odwagi, by wziąć przeznaczenie we własne ręce! Nasze działania szybko doprowadzą do upadku Stanów Zjednoczonych. Dzięki temu lata cierpień mojego narodu nabiorą sensu. - Uderzyliśmy już w Rzymie - mówił Terrek, uśmiechając się szeroko na myśl o swoim znakomitym planie. - Teraz na Zachodzie wywołamy następny, jeszcze większy szum, a potem uderzymy na Wschodzie. To zmyli Amerykanów co do naszych prawdziwych intencji. Ale broń, która zagwarantuje nam zwycięstwo, znajdziemy na Wschodzie. Ty zostaniesz moją prawą ręką, moim prawdziwym wyznawcą! - Niech żyje Bractwo! - krzyknął Lee. - Śmierć Ameryce! Rozdział szósty Ale strzeż się, potężny rzeźniku, ten, który przerazi się najbardziej, obmyje się do czysta w twojej krwi i wykąpie się w twojej posoce, a ty będziesz zniszczony. egipska Księga Uumarłych 12 listopada, godzina 11.00, Dolina Królów, Egipt To takie pasjonujące - wyszeptała Elizabeth. Jim z uśmiechem patrzył na kobietę, która od trzydziestu trzech lat była jego panną młodą. Był o osiem lat starszy od Elizabeth, ale w ich przypadku wiek nie miał znaczenia. Mimo że w jej długich blond włosach zaczęły pojawiać się srebrne pasma, dla niego wciąż była najpiękniejszą kobietą na świecie. W wieku pięćdziesięciu jeden lat Liz nadal była atrakcyjna i bardzo seksowna. Miała taki wygląd i sylwetkę, że mężczyźni oglądali się za nią. Jim chwalił się przed kolegami, że Liz mogłaby z powodzeniem zastąpić Lauren Bacall w filmie Seks i samotna dziewczyna. Wszyscy kumple, którzy widzieli ten film, skwapliwie się z nim zgodzili. Spojrzał na cienką, skromną obrączkę ślubną. Kupił ją za dwadzieścia osiem dolarów w lombardzie w Galveston tuż przed ich ślubem. Wówczas nie było go stać na nic lepszego, ale Liz wydawało się, że to prawdziwy skarb. Przez te wszystkie trudne lata rzadko się skarżyła, a w złych chwilach była dla niego prawdziwym oparciem. Teraz, kiedy przeszedł na emeryturę, mogli cieszyć się życiem. Te wakacje traktowali jak dobrze zasłużony, drugi miesiąc miodowy. Właściwie był to ich pierwszy miesiąc miodowy, bo wcześniej niczego takiego nie przeżyli. Intymny weekend w Holiday Inn w Galveston, który spędzili po ślubie udzielonym przez miejscowego sędziego pokoju, trudno przecież uznać za miesiąc miodowy. Nazajutrz Liz odwiozła Jima na lotnisko, z którego wyruszył do Wietnamu jako żołnierz 173 Brygady Spadochronowej Armii Stanów Zjednoczonych. Miał wtedy dwadzieścia sześć lat, a ona zaledwie osiemnaście, ale ich miłość przetrwała wojnę, rozłąkę, jak również ciężkie czasy. Jim wiedział, że jego ukochana Liz nigdy nie narzeka, ale chciał dać żonie znacznie więcej. Po Wietnamie znalazł pracę jako kierowca potężnej osiemnastokołowej ciężarówki, by w końcu uruchomić własną firmę przewozową. Przez prawie trzydzieści lat prowadził twarde życie kierowcy, przewoził ciężkie ładunki z jednego krańca Stanów na drugi. Zdawał sobie sprawę, że zbyt wiele czasu spędza na szosie, z dala od ukochanej, ale w taki właśnie sposób zarabiał na utrzymanie, a ona zawsze to rozumiała. W tych pracowitych latach Jim przekonał się, że to Liz ma do odegrania trudniejszą rolę w ich związku, rolę, która znaczyła dla niego więcej niż pieniądze. To dzięki Elizabeth ich dom był szczęśliwy; przez kilka lat opiekowała się nie tylko ich synem, ale także chrześniakiem Jima. Przyrzekł sobie wtedy, że musi jej to wynagrodzić. Kiedy poważny konkurent zaproponował, że odkupi od Jima ciężarówki za dobrą cenę, ten zdecydował się przejść w stan spoczynku. Powiedział żonie, że przez lata zaoszczędził dość pieniędzy, by mogli sobie pozwolić na wakacje, o jakich zawsze marzyli. Tak, teraz możemy nadrobić stracony czas, pomyślał Jim i uśmiechnął się do żony. Z błyskiem w oczach ujęła jego rękę, położyła sobie na kolanach i delikatnie ścisnęła. Ten błysk w oczach Liz był dla Jima wart więcej niż wszystkie skarby starożytnego Egiptu. Czuł się szczęśliwy. W ciągu trzydziestu trzech lat małżeństwa, kiedy Jim jeździł po całych Stanach, Liz marzyła, by podróżować razem z nim do egzotycznych miejsc, ale takie wyprawy przekraczały możliwości ich budżetu. Oboje ciężko pracowali i poświęcali się, żeby zarobić na utrzymanie rodziny. Na początku Liz była szwaczką, a potem zatrudniła się w lokalnym szpitalu dla weteranów, prowadzonym przez Czerwony Krzyż. Nie wyjeżdżali na wakacje, nie było ich na to stać, wychowanie dzieci było rzeczą kosztowną. W tym okresie mogli tylko marzyć o wspólnych podróżach. Lubili to robić zwłaszcza podczas obiadów. Siedzieli przy stole wszyscy czworo - Jim, Liz, ich syn oraz chrześniak - jedli pieczonego kurczaka i rozmawiali o tych wszystkich cudownych miejscach, jakie pewnego dnia odwiedzą. Teraz, kiedy Jim przestał jeździć wielkimi ciężarówkami, a chłopcy skończyli studia i stanęli na własnych nogach, nadszedł czas zabawy dla starszego pokolenia. Liz przejrzała broszury biur podróży i wybrała dwutygodniową wycieczkę do Ziemi Świętej, połączoną ze zwiedzaniem najsławniejszych zabytków starożytnego Egiptu. Klimatyzacja toczyła z góry przegraną walkę ze słońcem smażącym aluminiowy dach autobusu, który wiózł Douglasów i trzydziestu ośmiu innych turystów z Zachodu. Pojazd toczył się zasypaną piaskiem, asfaltową drogą z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Kierowca, wesoły starszy mężczyzna ubrany w białą ritra i brązowy dish-dash, czyli długą koszulę i nakrycie głowy, typowy strój Egipcjan z klasy robotniczej, nucił pod nosem podczas powolnej jazdy. Przewodnik, tęgi Egipcjanin po pięćdziesiątce, nazwiskiem Nasser al-Habib, stał na przodzie autokaru z mikrofonem w prawej ręce. Jim uśmiechnął się. Egipt okazał się właśnie taki, jak się spodziewał: stanowił połączenie tego, co najlepsze w Hollywood i w Biblii. - Panie i panowie, to, co widzicie po prawej stronie, to miejsce sławne i święte - powiedział Habib z szerokim uśmiechem - nasza słynna Dolina Królów. Jim zachichotał; uśmiechnięta, okrągła twarz Habiba, ozdobiona ciemnym, gęstym wąsem sprawiała tak komiczne wrażenie, że nie umiał się opanować. Habib lubi swoją pracę i chce nam dać wszystko, za co zapłaciliśmy, pomyślał. - Po mojej prawej ręce, panie i panowie, zauważycie najnowsze wykopaliska, prowadzone w ruinach starożytnej świątyni - ciągnął Habib. - Ściany tej świątyni pokryto pismem obrazkowym, zwanym hieroglifami. Tekst poświęcony jest wierze moich przodków w Anu, gdzie dusze sprawiedliwych łączyły się z ich duchowymi, piękniejszymi ciałami. Turyści przyglądali się pozostałościom świątyni. Grupa składała się głównie z Amerykanów, którzy skorzystali z najnowszej oferty - wycieczka pod hasłem „Obejrzyjcie cuda starożytnego Egiptu” po promocyjnych cenach. Cały czas trzaskały migawki aparatów fotograficznych, turyści chcieli uwiecznić na filmie monumentalne widoki, choćby nawet przez zakurzone szyby autokaru. - To wszystko wydaje się takie ponure - szepnęła Liz do Jima, opuszczając aparat. - Oni byli takimi wspaniałymi budowniczymi, znakomitymi administratorami... Ale ta fascynacja śmiercią... te grobowce i piramidy. - Masz rację, to dość ponure - odrzekł Jim, obejmując żonę - ale wcale nie wyjątkowe. Każdy się zastanawia, co będzie po śmierci. Starożytni Egipcjanie po prostu wyrażali tę ciekawość inaczej, niż my to robimy. - Dlaczego upadło ich imperium? - zapytała Liz, kiedy autobus minął ruiny świątyni. Jim zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. Nie był zbyt mocny z historii, ale przeczytał ciekawą książkę o starożytnych Egipcjanach, Grekach i Rzymianach, przygotowując się do tego wyjazdu. Była to klasyczna opowieść o przetrwaniu. Pojawiły się silniejsze, bardziej zdeterminowane kultury, które pokonały starożytnych Egipcjan i raz na zawsze zmieniły ich sposób życia. - Pewnie z tego samego powodu, dla którego upada większość państw - odrzekł. - Być może w starożytnym Egipcie zabrakło ludzi gotowych stanąć do walki o to, w co wierzą. Jeżeli nikt nie chce walczyć o własny sposób życia, społeczeństwo przegrywa swoją przyszłość. - Robisz się na starość filozofem - powiedziała Liz, po czym dodała: - Ciekawe, jak sobie radzą nasi chłopcy. Jim uśmiechnął się i pokręcił głową. Nie upłynęło jeszcze dziesięć dni od wyjazdu, a Liz już tęskni za domem. - Nie musisz się o nich martwić. Potrafią sami dać sobie radę. - Pozwólcie, panie i panowie, że wam o czymś przypomnę - powiedział do głośnika Habib. - Mój kuzyn, Nassir al-Hassan jest właścicielem wspaniałego sklepu w Luksorze, gdzie możecie kupić wszelkie pamiątki po specjalnej cenie. Sklepy, jakie znajdziecie w innych miejscach, są stanowczo zbyt drogie. On ma wyśmienite kamienne rzeźby Ramzesa, jednego z największych faraonów, i tanio wam je sprzeda. Jim uśmiechnął się; duch przedsiębiorczości przeżył i we współczesnym Egipcie ma się znakomicie. Tęga niewiasta o imieniu Helga usiadła w przedniej części autokaru, obok Habiba i wachlowała się folderem. Słysząc słowa przewodnika, spojrzała na niego i z niedowierzaniem pokręciła głową. Odnosiło się wrażenie, że czasy starożytnego Ramzesa interesują ją nie bardziej niż kuzyn Habiba; jej największym zmartwieniem był upał. W autokarze klimatyzacja pracowała na pełnych obrotach, ale pasażerom trudno było to zauważyć. Kilku turystów otworzyło okna, toteż wszelkie próby wychłodzenia wnętrza stały się płonne. Helga pociła się obficie. Z miną cierpiętnicy szeptała coś do męża, szczupłego mężczyzny w okularach, który przysiadł obok niej. Helga mówiła trochę po angielsku, z której to umiejętności korzystała głównie po to, by narzekać na wszystko, czego doświadczyła w Egipcie. Kiedy tylko autokar wyruszył spod hotelu, samozwańczo mianowała się szefem do spraw bezpieczeństwa, wpędzając w przerażenie Habiba. Bez przerwy upominała kierowcę, aby jechał wolniej, kazała mu uważać na dziury w jezdni, a także na zbłąkane zwierzęta. Była przekonana, że egipska kultura najbardziej potrzebuje organizacji i dyscypliny. Gdyby je upowszechnić, może Egipcjanom udałoby się przestrzegać rozkładów jazdy autobusów, usunąć śmiecie z ulic, a co najważniejsze, utrzymać klimatyzację w stanie używalności. Jim i Liz poznali Helgę oraz jej męża Karla, kiedy grupa szykowała się do wyjazdu z hotelu w Luksorze. Polubili ich, choć oboje uważali, że potężna, apodyktyczna Helga i wstrzemięźliwy Karl tworzą dość zabawną parę. Siwobrody i prawie całkowicie bezzębny kierowca nie reagował na pouczenia i protesty Helgi. Nie mówił po angielsku, nie wspominając już o zrozumieniu obarczonej ciężkim, teutońskim akcentem wersji tego języka używanej przez Helgę; uśmiechał się tylko i nucił pod nosem jakąś starą melodię. Kiedy autobus wjechał do Doliny Królów, droga stała się bardziej wyboista, a przy tym zdawało się, że pojazd nie omija żadnej na źle utrzymanej, asfaltowej powierzchni. Po obu stronach ukazywały się starożytne zwały skał i piasku oraz opuszczone wykopy, z których niegdyś wydobywano kamień. Kiedy mijali wysoką górę bazaltu, Helga głośno ostrzegła kierowcę, wskazując na zieloną ciężarówkę, która zablokowała drogę. - Was ist das na droga? - zapytała. Habib popatrzył na Niemkę, wzruszył ramionami i odwrócił się. W tej samej chwili kierowca nacisnął z całej siły na hamulec. Stojący z przodu przewodnik stracił równowagę i poleciał przed siebie, uderzając w szybę. Autobus zatrzymał się przy akompaniamencie wystrzałów. Przed autokarem stał mężczyzna ubrany w czarny uniform; ńtra w biało-czerwoną kratę odsłaniała tylko jego oczy. Mierzył do kierowcy z karabinu. - Jim - szepnęła Liz do męża. Pokręcił głową biorąc ją za rękę. - Nie bój się. Zachowaj spokój. Wszystko będzie dobrze - powiedział. - O, mein Gottl Bandyci! - sapnęła Helga, po czym rozpoczęła trudną do zrozumienia modlitwę po niemiecku. Pozostali turyści wstrzymali oddechy. Nikt dokładnie nie wiedział, co się dzieje przed autobusem. Mężczyzna w polowym mundurze uderzył w drzwi kolbą karabinu; w tym momencie pojawił się drugi i wycelował do Habiba. Przewodnik wrzasnął na kierowcę, każąc mu otworzyć drzwi. Kiedy ten wykonał polecenie, mężczyzna w czarnym mundurze wyciągnął korpulentnego przewodnika z autobusu i przewrócił na ziemię. Nie wiadomo skąd pojawiło się kilkunastu uzbrojonych ludzi. Bandyci okrążyli autobus niczym wataha wilków polujących na zbłąkaną owcę. Byli identycznie ubrani i uzbrojeni - wszyscy z wyjątkiem dwóch. Jeden z wyróżniających się mężczyzn miał tylko pistolet. To on wydawał rozkazy. Jim doszedł do wniosku, że jest dowódcą napastników. Drugi mężczyzna zawiesił karabin na ramieniu, a w rękach trzymał kamerę wideo i filmował całą akcję. Jim poczuł ucisk w żołądku. Bandyci nie filmują swoich wyczynów, pomyślał. Zauważył, że uzbrojeni napastnicy nie są Egipcjanami czy w ogóle Arabami. To jacyś inni faceci, muszą też mieć inne motywy. Bandyta, który przewrócił na ziemię Habiba, wszedł do autobusu. Starsza kobieta siedząca za Jimem i Elizabeth krzyknęła. Kierowca podniósł się, jakby chciał pomóc przewodnikowi, ale mężczyzna w czarnym mundurze uderzył go w twarz kolbą kałasznikowa. Siwowłosy starzec opadł na siedzenie. Jim mógł tylko obserwować, co się dzieje, nie mógł nic zrobić. Habib usiłował wstać, ale mężczyzna z pistoletem kopnął go ciężkim, wojskowym butem, ponownie przewracając na ziemię. Z ust Habiba popłynęła krew; zwinął się i zakrył głowę rękami. Terrorysta dwukrotnie strzelił w plecy Egipcjanina. Przywódca grupy, szczupły wysoki mężczyzna, kopnął bezwładne ciało Habiba, przewracając je na plecy. Na piersiach zabitego widniały dwie rany wylotowe, z których tryskała krew. - Wszyscy na zewnątrz! Wychodzić z autobusu! - zawołał dowódca napastników łamaną angielszczyzną. Jeden z bandytów skierował lufę na dach pojazdu i wystrzelił kilkanaście razy. - Ale już! Rozległy się piski, okrzyki, ale wszyscy turyści wstali i ruszyli w kierunku drzwi. Helga ledwie mogła się przecisnąć między fotelami z racji pokaźnej tuszy. Człowiek z karabinem, stojący przy fotelu kierowcy, bezceremonialnie popchnął Niemkę, która odruchowo się cofnęła. Terrorysta przyłożył jej lufę do głowy i roześmiał się. Helga stała bez ruchu, ale Karl wślizgnął się pomiędzy nich, przeprosił i ostrożnie wyprowadził żonę z autokaru. Pozostali turyści chwytali swoje aparaty i torby i wychodzili na zewnątrz. Niektórzy poruszali się zbyt wolno jak na wymagania terrorystów, którzy wrzeszczeli na nich i grozili. Mężczyzna, który zabił Habiba, popychał wszystkich przy wyjściu, nie zważając na wiek i płeć. Jim i Elizabeth wyszli z autokaru za Helgą i Karlem. Kiedy Jim mijał dowódcę napastników, miał wrażenie, że bandyta go obserwuje. Terrorysta zasłonił ritrą usta i nos, ale Douglas zauważył jego oczy. Były pełne złości i determinacji. Jim domyślił się, że ich właścicielem jest profesjonalny zabójca, działający według jakiegoś planu. Odpowiedział bandycie równie twardym spojrzeniem, po czym minął go i skierował się na właściwie miejsce w szeregu. To był błąd, pomyślał. Terroryści ustawiali turystów w rzędzie przed nieruchomym ciałem Habiba. Na rozgrzanym piasku widniały kałuże krwi. Jakaś kobieta przeżegnała się znakiem krzyża. Kiedy autobus został opróżniony, wszystko się nagle uciszyło. Na końcu szeregu stała młoda atrakcyjna kobieta z maleńkim dzieckiem w ramionach. Niemowlę kwiliło żałośnie. Stojący obok mężczyzna był ojcem dziecka; usiłował pocieszyć żonę, będącą o krok od łez. Człowiek z kamerą filmował całą scenę; skierował obiektyw na twarze turystów, zrobił zbliżenie przerażonej twarzy dziewczyny. - Nie martw się - szepnął Jim do żony, starając się, by jego głos zabrzmiał spokojnie. Szybko ocenił sytuację. Nie wyglądało to najlepiej. Za dużo facetów z bronią i nie ma gdzie się schować. Trzeba trzymać nerwy na wodzy i czekać na okazję. - Gdyby chcieli nas zabić, już bylibyśmy martwi. Zachowaj spokój. Rób, co mówią. Liz popatrzyła na męża i mocno ścisnęła jego dłoń. Potem odwróciła głowę w stronę zakrwawionych zwłok ich nieszczęsnego przewodnika. Przywódca terrorystów przeszedł przed ustawionymi w szeregu turystami, przyglądając się każdemu z nich. Zatrzymał się na sekundę przed Jimem. Douglas stał w niemiłosiernie palącym słońcu i spoglądał w zimne oczy okrutnego wroga. Nie mógł dostrzec jego twarzy, ukrytej pod zawojem ritry, ale oczy terrorysty mówiły bardzo wiele. Jim nie odczuwał takiej nienawiści od czasów, gdy walczył w Wietnamie. Niech szlag trafi tego sukinsyna, pomyślał. To nie są bandyci, to terroryści. Człowiek z pistoletem stanął przed rzędem turystów, pozostali ustawili się za jego plecami. - Nazywam się Jurij Terrek - powiedział. - Wy wszyscy jesteście wrogami Bractwa, a teraz staliście się naszymi jeńcami. Zostaniecie ukarani za zbrodnie przeciwko ludzkości, jakie Stany Zjednoczone i inne mocarstwa zachodnie ośmieliły się popełnić. Stojąca obok Jima sześćdziesięcioletnia wdowa z Kanady zaczęła się modlić. Douglas rozmawiał z nią w autobusie. Powiedziała mu, że nazywa się Mary Uley i oszczędzała przez dwa lata, aby pojechać na wycieczkę do Ziemi Świętej i Egiptu. - Każdemu z was zadam pytanie, a wy udzielicie odpowiedzi - poinstruował zwięźle Terrek, jakby wydawał komendę psu. Stał z lewą ręką opartą na biodrze, w prawej trzymał pistolet z lufą skierowaną do góry. - Jeżeli nie odpowiecie, zostaniecie rozstrzelani. Jeśli się poruszycie, też zostaniecie rozstrzelani. Turyści stali jak skamieniali. Terrek podszedł do tęgiej Niemki i popatrzył w jej przerażone oczy. Jeden z jego podwładnych zaśmiał się. - Narodowość? - zapytał Terrek ponurym tonem. - Deutsche - odpowiedziała z gniewem; w jej oczach tlił się opór. - Może powinienem zastrzelić pani męża - Terrek oparł zimną lufę pistoletu na nosie Karla. - Czy chciałaby pani zobaczyć, jak mózg męża rozpryskuje się na piasku? - Nein... bitte - błagała Helga. Terrek roześmiał się i zwrócił się do Karla. - Deutsche - odpowiedział Karl słabym głosem, wpatrując się w piasek pod nogami. Terrek opuścił pistolet i ruszył dalej. Następna w kolejce była Mary. - Kanadyjka - powiedziała z łkaniem; w ręku trzymała różaniec. Terrek odebrał jej różaniec, rzucił go na ziemię i wdeptał butem w piach. Mary skamieniała z przerażenia. Teraz Rosjanin podszedł do Jima. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Douglas zawsze nienawidził tyranów, a ten facet reprezentuje najgorszy typ. Widać to było w jego oczach - nienawiść, która nigdy nie zgaśnie. Jim znał to spojrzenie. Wiedział również, co będzie dalej. - Jesteś Amerykaninem - stwierdził Terrek. - Zdradza cię arogancja. Od kilku tygodni nie zabiłem Amerykanina. Jim nie odpowiadał. Starał się nie prowokować terrorysty. Terrek szybkim ruchem przyłożył mu pistolet do czoła i nacisnął spust. Głos wystrzału niósł się echem po okolicznych wzgórzach. Jim Douglas osunął się na ziemię. Jego krew opryskała Elizabeth. Liz krzyknęła i uklękła obok ciała ukochanego męża. Nagle od wschodu nadleciały dwa duże helikoptery. Wylądowały kilkaset metrów od turystów. Ich obracające się śmigła wywoływały potężny wiatr, który porywał pustynny piasek jak huragan. - Niech to będzie dla was przykładem. Wykonujcie moje rozkazy, a reszta z was przeżyje - Terrek przekrzykiwał hałas pracujących silników. - Jest tu trzydzieści osiem... obecnie trzydzieści siedem... osób. Bądźcie posłuszni, a zostaniecie uwolnieni we właściwym czasie. Dla Elizabeth Douglas czas się zatrzymał. Klęczała na piasku, trzymając głowę Jima na kolanach; krew męża pobrudziła jej szorty. Terrek dal znak człowiekowi, który stał obok niego. Ten skinął na pozostałych terrorystów, żeby zagonili jeńców do śmigłowców. - Wszyscy do helikopterów, natychmiast! - krzyknął. Grupa złożona z dziewiętnastu kobiet, piętnastu mężczyzn i trojga dzieci posłusznie brnęła przez piach pustyni. Tylko Liz się nie poruszyła. Nadal klęczała, trzymając w objęciach ciało męża. Podniosła głowę i spojrzała w zimne oczy Terreka. - Nie zostawię go - powiedziała. Terrek wycelował pistolet w jej głowę. Helga i Karl, oddaleni o kilka kroków, rzucili się, by ją odciągnąć na bok. - Zabierzcie stąd tę amerykańską zdzirę, zanim ją zastrzelę - warknął Terrek. Helga i Karl ciągnęli Elizabeth w kierunku czekających helikopterów. - Nie mogę go tutaj zostawić! - krzyknęła Amerykanka. - Musisz - odrzekła Helga, popychając Liz do przodu, w kierunku drzwi śmigłowca; jej głos drżał. - Musisz. 12 listopada, godzina 13.15, gabinet szefa Dowództwa Operacji Specjalnych, Pentagon - Jack, wezwałem cię tu w związku z ostatnimi doniesieniami wywiadu - odezwał się szorstki głos. - Tak jest, sir. Znam te wiadomości - odrzekł generał Krauss. - Wszystkie kanały informacyjne puszczają taśmę z nagraniem masakry w Rzymie. Otrzymałem informację zaledwie godzinę temu. Postawiłem TALON Force w stan gotowości. - To dobrze. Ale nie wiesz, że terroryści uderzyli również w Egipcie. Zabili jednego Amerykanina i porwali trzydziestu siedmiu innych turystów, w większości obywateli Stanów Zjednoczonych - ciągnął generał Samuel „Buck” Freedman, szef Dowództwa Operacji Specjalnych. Dowódca nowo utworzonej formacji TALON Force pokręcił głową. Ogorzała twarz, twarde spojrzenie i wyprostowana postawa powodowały, że Krauss przypominał żołnierza z plakatu zachęcającego do służby w Zielonych Beretach. - Czy TALON Force ma wejść w tryb operacyjny? - zapytał. - Wygląda na to, że będziemy musieli wysłać was wcześniej, niż zamierzaliśmy - odparł Freedman. Jack Krauss był gotów podjąć wyzwanie i sprawdzić swoją nową jednostkę w walce. Na jego twarzy malowała się pewność siebie. Chciał coś powiedzieć, ale Freedman uciszył go ruchem ręki. Przyglądał się Kraussowi uważnie; znał jego wartość, wiedział, że Jack to najlepszy oficer, z jakim miał okazję się spotkać. Krauss był jednym z najwyższych rangą specjalistów do specjalnych operacji bojowych pozostających w służbie czynnej. Miał reputację odważnego, bystrego i pełnego determinacji wojownika. W swojej ostatniej akcji bojowej został ranny i stracił prawą rękę. Był jednak zbyt wartościowym dla armii żołnierzem, żeby przejść w stan spoczynku z powodów medycznych. Został wybrany przez generała Freedmana na dowódcę TALON Force. Jack Krauss nie rozczarował swego mentora. Nie raz udowodnił, że jest najwłaściwszym człowiekiem do takich zadań. Potrafił dokonać cudów, pokonując przeszkody utrudniające zorganizowanie nawet najbardziej skomplikowanych operacji specjalnych. - Po zniszczeniu naszych samolotów pasażerskich nad Pacyfikiem dzień i noc walczyliśmy o utworzenie nowej jednostki - powiedział generał marines, patrząc na Kraussa. - Zapewniliśmy finansowanie ze środków Kongresu, zgromadziliśmy najtęższe umysły w tej dziedzinie i zastosowaliśmy najnowocześniejszą technikę. Ale większość sprzętu, którego użyją twoi ludzie, nie została sprawdzona w walce. - Większość naszego wyposażenia wciąż pozostaje w fazie prototypu i pewne defekty trzeba usunąć, ale jesteśmy gotowi. - Wszystko zależy od tego, czy wasze specjalne urządzenia będą działać tak, jak powinny. - Wszystkie prototypy powstały metodą komputerową, zostały wykonane z wielką precyzją i równie dokładnie przetestowane - odrzekł dumnie Krauss. - Poprawiliśmy orientację sytuacyjną zespołu, zdolność utrzymania się przy życiu oraz zdolność niszczenia przeciwnika prawie stokrotnie. Freedman zachichotał. - Wystraszyłeś mnie jak wszyscy diabli, Jack. Potrafisz nie tylko wojować, znasz się też na tym całym technologicznym gównie lepiej niż ktokolwiek inny - powiedział już poważnie. - Ale maszyny same nie wygrywają wojen. Robią to ludzie, wykorzystując swój rozum. Czasem o tym zapominamy, a nie powinniśmy. Ja chcę wiedzieć, czy twoi ludzie są gotowi. Generał Freedman oparł się wygodnie w fotelu i przymknął oczy. Krauss domyślił się, że jego szef sposobi się do wygłoszenia jednego ze swoich kazań. - Widywałem to już dawniej - ciągnął Freedman. - Pokładamy wiarę w naszych możliwościach wynikających z najnowszej technologii i w związku z tym nie doceniamy wroga. Właśnie dlatego te sukinsyny w Libanie rozwaliły nasze koszary w Bejrucie, zabijając dwustu dziewięćdziesięciu dziewięciu marines. Dlatego te nędzne skurwiele z Somalii pobiły naszych na ulicach Mogadiszu. To jest również przyczyna, dla której Rosjanie stracili brygadę w pierwszym dniu ataku na Groźny w Czeczenii. - Sir, mam samych najlepszych ludzi - zapewnił Krauss. - Naprawdę najlepszych. I nie tylko żołnierzy. W naszych zespołach są też znakomici specjaliści cywilni - czołowi eksperci w dziedzinach mikrobiologii, broni chemicznej, technologii komputerowej i innych. Kongres przyznał tym cywilom tymczasowo rangę kapitana. Krótko mówiąc, panie generale, nasze zespoły zostały wybrane z samego creme de la creme. - Jack, nie wciskaj mi tego francuskiego kitu - skarcił go Freedman. Obaj oficerowie roześmiali się. Wykonując zawód, który często okazywał się aż za bardzo poważny, Freedman cenił sobie przyjaźń, jaka łączyła go z Kraussem. Był także zadowolony, że Krauss nie stracił pewności siebie oraz energii, mimo iż przez ostatnie miesiące musiał pracować bez chwili wytchnienia. Tempo było oszałamiające, ale Krauss zdawał sobie sprawę, że sytuacja międzynarodowa z dnia na dzień robi się coraz bardziej krytyczna. - Jack, mam zaufanie do twoich ocen. Program TALON Force jest bardzo kosztowny, istnieje więc wola, by jednostka wyruszyła w teren raczej wcześniej niż później. Oczekuję od ciebie wyraźnego zapewnienia, że twój zespół jest gotowy wyruszyć nawet dziś, jeżeli otrzymam zgodę. - Sir, TALON Force to precyzyjnie działający instrument, najdoskonalsza jednostka specjalna. Moi ludzie są warci każdego centa, który na nich wydaliśmy. Możemy zrobić to, czego nie byliśmy w stanie wykonać dawniej, a w dodatku zrobić to szybciej i przy mniejszych stratach. Moja odpowiedź jest jednoznaczna - bezwarunkowo tak. - W porządku. Na to liczyłem. To samo powiedziałem przewodniczącemu Połączonych Szefów Sztabów dwadzieścia minut temu - Freedman otworzył laptop leżący na biurku. Odwrócił go tak, by Krauss widział monitor. Krauss uśmiechnął się szeroko, doceniając taki dowód zaufania. Spojrzał na ekran, na którym widniał czerwony napis: Ściśle tajne/ Wyłącznie dla TALON Force. - Komputer, zaczynać informację - wydał polecenie Freedman. Na dźwięk głosu generała światła w gabinecie przygasły. Na monitorze pojawiło się logo Połączonych Sztabów, które po chwili zostało zastąpione przez bezpośrednie połączenie wizyjne z Ośrodkiem Połączonych Sił Wywiadowczych. Wysoka szczupła kobieta w mundurze pułkownika lotnictwa stała przed dużą cyfrową mapą sytuacyjną. - Dzień dobry, generale Krauss. Niniejsza informacja ma charakter ściśle tajny, NOFORN, tylko dla TALON Force - powiedziała mocnym, znamionującym pewność siebie głosem. - Zapoznam pana z najnowszymi do niesieniami na temat międzynarodowej grupy terrorystycznej zwanej Bractwem, pochodzącymi z różnych źródeł. Stany Zjednoczone, jedyne światowe supermocarstwo na progu dwudziestego pierwszego stulecia - mówiła - jest obecnie atakowane przez kilka organizacji międzynarodowych. Do niedawna wrogów USA łatwo było zidentyfikować, ponieważ były to państwa narodowe. W ciągu ostatnich dziesięciu lat Stany Zjednoczone zminimalizowały groźbę długiej, krwawej kampanii lądowej, utrzymując niewielką, ale bardzo silną konwencjonalną jednostkę wojskową, przeznaczoną do działań o wielkiej precyzji. Wrogie wobec USA państwa, takie jak Irak, Iran, Korea Pomocna, Chiny, Libia i Syria, nadal utrzymują rozbudowane siły zbrojne z epoki industrialnej, aby zachować przewagę w stosunkach wewnętrznych i realizować swoje cele regionalne. Połączone siły zbrojne Stanów Zjednoczonych - armia, marynarka, piechota morska oraz lotnictwo - zachowują przewagę jakościową nad tymi wrogimi wojskami w takich kategoriach jak precyzyjny ostrzał, operacje w sferze informacyjnej, wyszkolenie, sprzęt i zdolność strategicznego rozmieszczenia sił w dowolnym miejscu na świecie. Kombinacja tych właściwości trzyma w szachu naszych najgroźniejszych przeciwników. Wszystkie wymienione państwa, jak również Rosja, uważają USA za światowego hegemona. Nasze najnowsze dane wywiadowcze wskazują, że część tych krajów popiera ideę radykalnych przesunięć w równowadze sił, finansując międzynarodową organizację terrorystyczną, która będzie prowadzić globalną kampanię wymierzoną przeciw Stanom Zjednoczonym. Wysadzenie amerykańskich samolotów cywilnych ostatniej wiosny było tylko początkiem tej kampanii. Terroryści chcieli pochwalić się swoimi możliwościami i zapewnić sobie wsparcie finansowe. - Bractwo - przerwał Krauss. - Jurij Terrek. - Zgadza się - przytaknęła pani pułkownik. - Kierowane przez Jurija Terreka Bractwo korzysta z międzynarodowego wsparcia w postaci pieniędzy, broni, środków operacyjnych, a także informacji; wszystko to otrzymuje od wspomnianych państw przestępczych, a także od wielu innych krajów, które są nam nieprzyjazne. Celem Bractwa jest zniszczenie Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników. - Czy wiecie, gdzie przebywa Terrek? - zapytał Krauss. - Niestety, o Terreku i miejscach, w których przebywa, wiemy niewiele. To człowiek inteligentny i bezwzględny, gotowy wykorzystać wszelkie dostępne środki oferowane przez asymetrię sił, a szczególnie terroryzm, dla osiągnięcia swoich celów. Przed laty przebywał w Stanach Zjednoczonych i został aresztowany pod innym nazwiskiem. Uciekł i zaczął konsekwentnie rozwijać swą organizację. Nie jest związany z jakąkolwiek religią, kultem czy krajem, ma natomiast ścisłe powiązania z międzynarodowymi elementami kryminalnymi i sympatyzuje ze wszystkimi, którzy nienawidzą Ameryki oraz jej sojuszników. - Znam życiorys Terreka - wtrącił Krauss. - Naturalnie, wie pan o operacji w Osetii, przeprowadzonej wspólnie z Rosjanami w zeszłym roku? Jack Krauss skinął głową i zaczął pocierać sztuczną rękę. - Owszem, o tym wiem aż za dobrze - potwierdził. - Bardzo proszę mówić dalej. - Wczoraj stu dwudziestu czterech Amerykanów zginęło w wyniku terrorystycznego zamachu bombowego w Rzymie. Trzydzieści dwie osoby przeżyły, ale odniosły poważne rany; kilkanaście osób jest w stanie krytycznym. Tego samego dnia w Egipcie Bractwo napadło na autobus turystyczny. Jednego Amerykanina i dwóch Egipcjan zabito, a dwudziestu siedmiu Amerykanów i dziesięciu Europejczyków porwano. Dotychczas nie ustalono, gdzie się znajdują. Kaseta wideo z zapisem porwania i egzekucji Amerykanina została przekazana ogólnoświatowym telewizyjnym sieciom informacyjnym; będzie pokazana w dzisiejszych wiadomościach wieczornych. - Są jakieś ślady? - zapytał Krauss. - Sądzimy, że zakładników przetransportowano na lotnisko w Sudanie. Stamtąd być może zostali przerzuceni do Somalii, ale tego nie jesteśmy pewni. Jeżeli znajdują się w powietrzu, mogą być w dowolnym miejscu. - Jeszcze coś? - naciskał Krauss. - Bractwo wystosowało następujące żądania... Na ekranie komputera pojawił się szczupły mężczyzna o muskularnych ramionach, w czarnym podkoszulku i czarnych spodniach od polowego munduru. Siedział na krześle. Jego twarz była ukryta w cieniu, Krauss mógł dostrzec tylko zarys sylwetki. Facet najwyraźniej był łysy albo ostrzyżony do gołej skóry. To był jedyny szczegół, jaki dało się zauważyć. - Jestem przywódcą Bractwa - oświadczył dumnie tajemniczy mężczyzna. Mówił głosem silnym, nawykłym do rozkazywania. - Czy myślisz, że to Terrek? - spytał generał Freedman. Krauss przyjrzał się słabo widocznej postaci i wzruszył ramionami. - Przestawiani następujące żądania pod adresem Stanów Zjednoczonych Ameryki - ciągnął Terrek. - Stany Zjednoczone muszą zlikwidować wszystkie siły wojskowe na swoim terytorium i wypowiedzieć wszystkie traktaty obronne oraz sojusze z innymi krajami. Jeżeli nie zrobią tego w ciągu siedmiu dni, wywołam katastrofę, której będziecie żałowali do końca waszych dni. Głos ucichł na moment, ekran wypełniło zbliżenie ukrytej w cieniu postaci terrorysty. Filmujący tę scenę kamerzysta najwyraźniej lubił dramatyczne efekty. - Eksplozja w Rzymie i porwanie w Egipcie to tylko początek - oświadczył Terrek zimnym tonem. - Mówię wam o tym, bo i tak nie możecie nic na to poradzić. Spełnicie nasze żądania albo zostaniecie zniszczeni. - Koniec informacji, zero dwa jeden dwa zero, ściśle tajne, TALON Force. Obraz na monitorze znikł, w pokoju zapaliły się lampy. - Z takim fanatykiem można zrobić tylko jedno - powiedział Krauss, wyraźnie rozwścieczony arogancją Terreka. - On doskonale wie, że nie możemy przystać na jego żądania. Usiłuje grać na nastrojach opinii publicznej, próbując stworzyć wrażenie, że jest równy Stanom Zjednoczonym. - Udało mu się jednak wywrzeć presję. Prezydent wystąpi jutro w telewizji, chce się odnieść do tej sprawy. Społeczeństwo zaczyna wpadać w panikę. Nie mamy dużo czasu, a Terrek może przyspieszyć swój harmonogram po przemówieniu prezydenta, zwłaszcza jeśli będzie zawierało ostry atak na terroryzm. Musimy się dowiedzieć, co Terrek zamierza, i powstrzymać go. - Czy ustalono, gdzie zostało zrobione to nagranie? - spytał Krauss. - Nie, FBI wciąż nad tym pracuje - odparł Freedman. - Sukinsyn jest cwany. Na razie brak punktu zaczepienia. - A co on planuje, pańskim zdaniem? - Podejrzewam, że usiłuje zdobyć WMD - Freedman posłużył się skrótem oznaczającym broń masowego zniszczenia: nuklearną, biologiczną albo chemiczną. - Jeśli mu się to uda, weźmie na cel jakieś amerykańskie miasto. - Czy orientujemy się, jaki typ WMD chce zdobyć? - Nie, ale to przecież nie ma większego znaczenia. - Pułkownik wspominała, że atak na samoloty był tylko demonstracją jego możliwości, urządzoną po to, by zapewnić sobie pieniądze. Czy uważa pan, że zamachy w Rzymie i Egipcie miały taki sam cel? - Nie jestem przekonany. Te ataki mogły być kamuflażem w celu odwrócenia uwagi od większej operacji. Rozległo się brzęczenie interkomu. Generał Freedman wcisnął guzik. - Kapitan Hayes ze specjalnym raportem do pana - oznajmił miękki kobiecy glos. - Dziękuję, Margaret. Proszę, wpuść go. Do gabinetu wszedł kapitan marynarki wojennej, atletycznie zbudowany mężczyzna dobrze po trzydziestce. Pod pachą trzymał aktówkę. - Najnowsze informacje na temat Case Red - zameldował, kładąc teczkę na biurku. - Wiadomości są zbyt poufne, żeby przekazywać je drogą elektroniczną. Wyłącznie dla oczu pańskich oraz generała Kraussa. Freedman wyjął z aktówki raporty dotyczące zamachu w Egipcie, przeczytał go i spojrzał na kapitana. - Czy wiadomo, gdzie obecnie znajdują się zakładnicy? - spytał. - Nie, sir. Służby egipskie wyśledziły kilkanaście samolotów transportowych, które odleciały dziś z Sudanu we wszystkich kierunkach. Agencja Bezpieczeństwa Narodowego poleciła CIA, Delta Force, oraz wszystkim zespołom SEAL przerzucić do Egiptu i Rzymu tyle sił i środków, ile potrze ba, aby rozgryźć sprawę tych ataków, odszukać terrorystów, a następnie ich wyeliminować. Freedman podał raport Kraussowi. - A co z tą drugą relacją? - zapytał, sięgając po dokument zatytułowany „Działalność Bractwa na rosyjskim Dalekim Wschodzie”. - Główny wysiłek skierowany jest na region śródziemnomorski. CIA uważa, że elektroniczne doniesienia dotyczące planów Bractwa na rosyjskim Dalekim Wschodzie to dezinformacja. W Agencji sądzą, że najbardziej prawdopodobnym celem są kolejni turyści i przypuszczalnie jedna z naszych ambasad - odrzekł Hayes. - Rozkazano jednak, aby jeden zespół TALON Force sprawdził rosyjski ślad, tak na wszelki wypadek. Freedman przeczytał sprawozdanie i gwizdnął. - Poświadczył to sam prezydent? - spytał. - Tak jest, panie generale - potwierdził kapitan. - Jego podpis i kod autoryzacji znajdują się na następnej stronie. Prezydent powiedział, że to misja w sam raz dla TALON Force. Freedman skinął głową i podał dokument Kraussowi, który przeczytał go i zwrócił Hayesowi. - Dziękuję, Hayes - rzekł Freedman. - Wygląda na to, że przez kilka następnych dni będziemy bardzo zajęci. - Tak jest, sir - przytaknął kapitan, zasalutował i wyszedł z gabinetu. - To wygląda na prawdziwy hazard - powiedział Krauss. - Rozumiem, że czas odgrywa tu zasadniczą rolę, ale wywiad nic nie robi. - Witamy w świecie tajnych operacji - odparł Freedman. - Rosjanie nie mogą się dowiedzieć, że twój zespół tam jest. Dostaliśmy już lekcję w Osetii w zeszłym roku. - A co ze wsparciem dla tej misji? - spytał Krauss. Freedman pokręcił głową. - USS „Constellation” będzie na Morzu Japońskim. Zapewni samoloty TFV-22 Osprey, które ewakuują zespół. Ale nie licząc pocisków Cruise, twoi ludzie muszą liczyć tylko na siebie. Nie będzie wsparcia ze strony sił lądowych. Podczas tej misji stosujcie jak najmniej fajerwerków - w każdym razie nic takiego, co by wskazywało na Stany Zjednoczone. - Rozumiem - odparł Krauss. - Już powiadomiłem mój najlepszy zespół. - Jeszcze jedno, Jack. Jeżeli coś pójdzie nie tak, nie wolno dopuścić, żeby Rosjanie przejęli technologię TALON Force. Czy wyrażam się jasno? - Jak najbardziej. - No, to w porządku - Freedman kiwnął głową. -1 pamiętaj, że stawką jest nie tylko program TALON Force, ale i życie wielu Amerykanów. Nie chcę nawet myśleć, co Terrek mógłby zrobić z bombą nuklearną. - Tak jest, sir - odrzekł Krauss, masując prawą rękę. - Ja też chcę go dopaść. Powstrzymamy go. - Właśnie tego oczekiwałem. A teraz do roboty! - ryknął Freedman. - Życz swoim żołnierzom powodzenia. - W TALON Force wszyscy walczą i wszyscy wracają do domu - powiedział Krauss. - Semper fidelis - zakończył generał marines. Rozdział siódmy Zwalczaj wroga bronią, której mu brak. Suworow 13 listopada, godzina 6.00, obóz szkoleniowy TALON Force, góry Montany - Słuchajcie mnie, ludzie! - ryknął starszy sierżant George Buford. Przeszedł kilka kroków na lewo od ustawionych w szeregu żołnierzy, skradając się niczym pantera wypatrująca zdobycz. To, że większość z nich miała wyższe stopnie wojskowe, było bez znaczenia. Tutaj on dowodził. Siedem zespołów elitarnych żołnierzy w czarnych syntetycznych kamizelkach kuloodpornych i najnowocześniejszym rynsztunku bojowym stało na baczność w powiewach zimnego, porywistego wiatru. Ustawili się w jednej grupie, przypominającej w rzucie z góry kwadrat: siedem rzędów po siedmiu żołnierzy. Na wschodzie niebo zaczynało szarzeć, ciemność wycofywała się jak tchórz unikający walki. - Spocznij - zakomenderował Buford. Żołnierze zmienili postawę. Wszystkie oczy wpatrywały się w sierżanta. - Kiedy zgłaszaliście się jako ochotnicy do TALON Force, uprzedzaliśmy was, że to będzie niebezpieczne. Teraz mamy skierować na misję nasz pierwszy zespół - Buford zrobił pauzę, przez chwilę lustrował żołnierzy przenikliwym, poważnym spojrzeniem weterana. - Jesteście najlepszymi z najlepszych, najlepszymi, jakich w życiu widziałem. Fizycznie i mentalnie każdy z was ma przewagę nad dowolnym przeciwnikiem. Ale wojna to nie jest walka fair. Jeden żołnierz nie znaczy nic... nic. Wojnę wygrywają zespoły. Dlatego musicie być czymś więcej niż sumą części składowych. Jeżeli jeszcze nie zrozumieliście, że cały ten chłam z Rambo to tylko hollywoodzkie bzdury, to znaczy, że niczego się nie nauczyliście. Wiatr szeleścił w zaroślach porastających kępami okolicę, a Buford mówił dalej: - Teraz macie ostatnią szansę, żeby się wycofać. Rezygnacja to żaden dyshonor. Nikt wam nie powie ani słowa, jeżeli postanowicie wycofać się w tym momencie. Jeden zespół wchodzi w fazę operacyjną już dzisiaj; w najbliższych tygodniach pójdą za nim następne. Wszyscy jesteście dobrzy, ale na tę misję możemy wysłać tylko jeden zespół. Travis Barrett patrzył na starszego sierżanta Buforda, który przechadzał się przed zgromadzonymi żołnierzami, wygłaszając poranne kazanie. Zachęta do rezygnacji, tak jak poprzednie, powtarzane dzień w dzień przez ostatnich pięć miesięcy, została przyjęta nieprzyjaznym milczeniem. Travis dobrze znał zapał ludzi ze swojego zespołu i z innych grup składających się na TALON Force. Chociaż jednostka nie uczestniczyła jeszcze w prawdziwej akcji, był przekonany, że ci ludzie to najlepsi na ziemi fachowcy od operacji specjalnych. Co jeszcze ważniejsze, jako szef zespołu Orzeł był pewny, że jego ludzie wytrzymają wszystko, co może przeciwko nim rzucić przeciwnik, i poproszą o więcej. Nie miał wątpliwości - jego zespół to najtwardsza i najsprytniejsza grupa w tym interesie. Nie wątpił też nawet przez moment, że sierżant Buford jest tego samego zdania. TALON Force przewyższała wszystkie inne oddziały specjalne pod względem wyposażenia. Nie żałowano pieniędzy na najnowocześniejszy, prototypowy sprzęt. Państwowe laboratoria w Sandia i Oak Ridge wyprodukowały rewelacyjne wyposażenie, dzięki któremu TALON Force była najgroźniejszym oddziałem przeznaczonym do prowadzenia operacji specjalnych, jaki kiedykolwiek istniał. Starszy sierżant Buford zatrzymał się przed zespołem Orzeł, wyrywając Barretta z zamyślenia. - Majorze Barrett, czy zespół Orzeł jest gotów do walki? Travis odwrócił głowę w lewo, by spojrzeć w pełne zapału twarze kolegów. Czterej mężczyźni i dwie kobiety, w których się wpatrywał, demonstrowali tę samą dumę i pewność, jaką i on czuł. Ten zespół tworzyli najwyższej klasy specjaliści, a do tego stanowił monolit - oto efekt pięciu miesięcy intensywnego, wyczerpującego szkolenia. - Jesteśmy gotowi, starszy sierżancie - odrzekł Barrett. - Wyślijcie nas. Buford skinął głową. - No, to macie załatwione - powiedział. - Generał Krauss wybrał do tej misji zespół Orzeł. Otrzymacie instrukcje za pośrednictwem BSD, kiedy będziecie w drodze do celu. To misja ogromnej wagi, a przy tym ściśle tajna. Najwyższe Dowództwo Krajowe, NCA, przyznało wam prawo do globalnego polowania na wyznaczony cel. Są pytania? - Nie, starszy sierżancie - odparł major. Barrett zdawał sobie sprawę ze znaczenia tej misji. Sprawy musiały się przedstawiać wyjątkowo źle, skoro NCA zdecydowała się zezwolić na nieograniczone polowanie. Politycy bardzo nie lubią pozbywać się kontroli. Starszy sierżant Buford zrobił coś, czego nie oglądano w obozie szkoleniowym od chwili przyjazdu ochotników: stanął przed Barrettem na baczność i zasalutował. Major z dumą odpowiedział wojskowym pozdrowieniem. Buford ruszył dalej, ale nagle stanął, odwrócił się i powiedział: - Jeszcze jedno, sir. Chcemy, abyście wszyscy wrócili żywi. Zrozumieliście mnie, majorze Barrett? - Zrozumiałem bardzo dobrze, starszy sierżancie - odrzekł Travis, zrobił w tył zwrot i spojrzał w twarze swoich kolegów. - Zespół Orzeł, marsz na lotnisko! 13 listopada, godzina 16.00, góry w północno-wschodniej części Korei Północnej Elizabeth Douglas nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Jej świat rozpadł się na kawałki, wywrócił do góry nogami. W Egipcie terroryści zapędzili zakładników do helikopterów, gdzie założyli im na głowy płócienne worki. Później przesiadali się z jednego samolotu do drugiego. Elizabeth i inni porwani stracili rachubę czasu; Liz zorientowała się jednak, że lecieli prawie dwadzieścia jeden godzin czterema różnymi samolotami. Teraz znowu znaleźli się na ziemi. Terroryści zdjęli im worki z głów i stłoczyli w ciężarówkach. Było bardzo zimno; zakładnicy okryli się starymi wełnianymi kocami i wyżartymi przez mole płaszczami, które porywacze wrzucili do każdej z ciężarówek. Elizabeth popatrzyła dookoła - między dwiema drewnianymi ławkami w ładowni brudnego samochodu znajdowało się wąskie przejście. Naprzeciwko niej siedziało młode małżeństwo z ośmiomiesięcznym dzieckiem. Byli wyczerpani i przygnębieni. Dziewczynka płakała bez przerwy od wielu godzin. Była głodna, ostatnią porcję jedzenia dostała dawno temu. Jeszcze gorsze było to, że od prawie czterech godzin nie dostała ani kropli wody. Nie można było nic dla niej zrobić. Liz spojrzała na płaczące niemowlę i zamknęła oczy. Przypuszczała, że temperatura nie przekracza kilku stopni powyżej zera. Narzuciła na ramiona stary koc. Myślała o tym, jak dramatycznie i nieoczekiwanie zmieniło się jej życie. Dwa dni temu cieszyła się drugim miesiącem miodowym w ramionach ukochanego męża, a teraz jest wdową, która nie ma chwili czasu na żałobę i patrzy, jak umierają inni. Pragnęła z całego serca, aby wszystko okazało się tylko koszmarnym snem. Wkrótce się obudzi i będzie w swoim domu, we własnym łóżku, obok Jima, całego i zdrowego. Zdawała sobie jednak sprawę, że to, co się dzieje, jest realne. I że ona także wkrótce umrze. Śmierć zaczęła już zbierać swoje żniwo. Wśród porwanych było wiele starszych osób i sporo dzieci. W ciężarówce Elizabeth jechało troje dzieci dwoje niemowląt i jedno mniej więcej dwunastoletnie. Droga najbardziej dawała się we znaki właśnie im i ludziom starszym. Starsza kobieta - Elizabeth nie znała jej imienia - umarła dosłownie na jej oczach. W pewnej chwili gwałtownie pobladła i chwyciła się za serce. Kilku towarzyszy niedoli starało się jej pomóc, ale nic nie dało się zrobić. Kobieta zaczęła gwałtownie oddychać i po kilku minutach zmarła. Kiedy starsza pani zasłabła, Elizabeth, która siedziała najbliżej kabiny kierowcy zaczęła krzyczeć i walić w ścianę szoferki. Ale kierowca zignorował jej znaki. Samochód się nie zatrzymał, nikt nie przyszedł na pomoc. No i staruszka umarła. Dwaj mężczyźni położyli zwłoki w przejściu między ławkami i przykryli twarz kurtką. Ciężarówka podskakiwała na wyboistej drodze, pokonując kolejne stromizny. Ilekroć zjeżdżała w dół, Liz obawiała się, że rozbije się o ścianę szoferki. Wydawało się, że po śmierci starszej pani kilka osób straciło wszelką nadzieję. Niektórzy płakali, pozostali odwrócili głowy. Elizabeth przeczuwała, że wszystkich czeka ten sam los, a koniec jest tylko kwestią czasu. Niemowlę zaczęło płakać głośniej. Zatroskana matka kołysała córeczkę, starając sieją uspokoić. Nagle ciężarówka stanęła. Pasażerowie zakołysali się na twardych drewnianych ławkach. Na zewnątrz rozległy się ostre, męskie głosy. - Wszyscy wysiadać! Elizabeth poczuła, że jej nerwy są napięte jak postronki. Zdołała się jednak opanować. Choć spodziewała się najgorszego, uznała, że musi podtrzymać nadzieję wśród więźniów. Podniesiono plandekę zasłaniającą wyjście z ciężarówki. Na zewnątrz stała grupa mężczyzn z karabinami w rękach. Przez chwilę przyglądali się zakładnikom, wreszcie opuścili klapę z głośnym hukiem. - Powiedziałem, wysiadać! Wszyscy na zewnątrz! - wrzasnął jeden z nich Przerażeni, wymęczeni ludzie gramolili się na ziemię, najszybciej jak mogli. Nie mieli żadnego bagażu. Terroryści już dawno odebrali im torby i aparaty fotograficzne. Zabrali też zegarki, biżuterię, portfele i portmonetki. Para młodych ludzi z dzieckiem ostrożnie przeszła na tył samochodu. Matka trzymała niemowlę w ramionach, ojciec zeskoczył na ziemię i wyciągnął ręce, by je odebrać. W tym momencie strażnik popchnął go, przewracając na ziemię. - Sukinsyn! - krzyknął mężczyzna, odwracając się do terrorysty, który mu przeszkodził. Wysoki człowiek w czarnej kurtce polowej przytknął mu do głowy krótką lufę dziewięciomilimetrowego karabinu HK. - Daj mi tylko pretekst, ty nędzna kupo gówna, a zabiję ciebie, tę twoją dziwkę i dziecko - zagroził. Zesztywniały ze strachu ojciec dziewczynki oparł się o samochód, po twarzy spływały mu krople potu. Jego żona stała na pace ciężarówki, patrząc z przerażeniem na męża i mężczyznę z karabinem i tuląc do siebie płaczące dziecko. Elizabeth podeszła i objęła młodą kobietę, chcąc ją uspokoić. - Idźcie tam! - rozkazał terrorysta w czarnej kurtce, pokazując na miejsce, gdzie gromadzili się pozostali więźniowie. Poruszył karabinem. - Kobiety na lewo, mężczyźni na prawo. W grupie jeńców rozległy się głosy protestu. Mężczyźni niechętnie odchodzili od kobiet. Jakaś młoda kobieta krzyknęła „nie!”, ale poszła, gdzie jej kazano. Ojciec płaczącej dziewczynki też ruszył w stronę grupy mężczyzn, rzucając żonie i córce bezradne spojrzenie. Elizabeth wzięła na ręce dziecko, gdy młoda matka schodziła z ciężarówki. Kiedy kobieta stanęła na ziemi, podała jej niemowlę. Strażnik, który przed chwilą groził jej mężowi, chwycił dziewczynę za podbródek i spojrzał jej w twarz. - Znowu się spotykamy, złotko - szydził. Młoda kobieta stała jak skamieniała, dziecko zawodziło. Elizabeth spojrzała w głąb ciężarówki - została w niej tylko martwa kobieta, leżąca na podłodze z zasłoniętą twarzą. - W ciężarówce leży martwa kobieta - powiedziała Liz. Mężczyzna w czarnej kurtce puścił dziewczynę i zajrzał do środka, po czym odwrócił się do Elizabeth. - No to co? Zbieraj się razem z pozostałymi - polecił. Liz ruszyła w kierunku grupy kobiet. Rozejrzała się dookoła, by się zorientować, gdzie ich przywieziono. Byli na dziedzińcu wielkiego obozu, ukrytego wśród wysokich gór. Zauważyła kilka pojazdów pancernych i kilkuset uzbrojonych mężczyzn. Obóz był otoczony wysokim kamiennym murem. W jego narożnikach wznosiły się wieżyczki strażnicze. Pod murem dostrzegła karabiny maszynowe i coś, co uznała za wyrzutnie rakietowe. Mój Boże, ci ludzie prowadzą z nami wojnę, pomyślała. To jest armia. Uzbrojeni mężczyźni w czarnych mundurach polowych wyłaniali się dosłownie z każdego kąta. Kilka kobiet i większość dzieci zaczęło płakać. Matki starały się pocieszać swoje pociechy, kiedy więźniów ustawiano w ciasny krąg. Elizabeth znalazła się na skraju grupy kobiet obok Helgi. Wokół panowała cisza, przerywana tylko płaczem dzieci. Terrek, człowiek, który zastrzelił Jima, wkroczył pomiędzy kobiety i mężczyzn. Miał taką samą złowrogą minę i ten sam przerażający uśmiech co w Egipcie. Szedł z poczuciem pewności siebie, zrodzonej z arogancji i nienawiści. Patrząc na niego, Elizabeth nagle poczuła, że ma powód, aby dalej żyć. Chciała przeżyć, aby zobaczyć, jak Terrek otrzymuje to, na co zasłużył. - To, czy pozostaniecie żywi czy zginiecie, zależy od waszej chęci współ pracy - powiedział terrorysta. - Jesteście więźniami Bractwa. Chcę, żeby wszystko było zupełnie jasne. Zastrzelę każdego, kto nie podporządkuje się moim rozkazom. Gdybym była mężczyzną, rozdarłabym ci to cholerne gardło pazurami, pomyślała Elizabeth. Zdawała sobie jednak sprawę, że zanim by zrobiła dwa kroki w kierunku Terreka, któryś z jego oprawców zabiłby ją strzałem w głowę. - Pozostaniecie tu mniej więcej tydzień - mówił Terrek. - Jeżeli będziecie współpracować, nic wam się nie stanie i zostaniecie uwolnieni. Czy to jasne? Jeńcy nie odzywali się. Kilka osób kiwnęło głowami, inni patrzyli pod nogi, trzęsąc się z zimna. - A co z tą martwą kobietą z ciężarówki? - spytała Elizabeth. Była zaskoczona siłą swojego głosu i tym, że w ogóle otworzyła usta. Terrek zmierzył ją spojrzeniem. Miała pobrudzone krwią ubranie, ale zachowała urok, który przyciągał do niej mężczyzn. - A to co takiego? Odważna kobieta? - Terrek przez kilka sekund zatrzymał na niej wzrok. Elizabeth poczuła, że to spojrzenie zadaje jej gwałt. Jej nienawiść do terrorysty jeszcze bardziej wzrosła. Odwróciła głowę, nie chcąc patrzeć na człowieka, który zamordował jej męża, a teraz może zabić wielu następnych. - To przykre zdarzenie. Potrzebujemy każdego z was - powiedział Terrek, po czym odwrócił się do jednego ze swych oficerów. - Zabierzcie ich do Cytadeli i zamknijcie w klatkach. Każdy, kto nie zechce się podporządkować, dołączy do tej starszej pani leżącej w ciężarówce. Potężny mężczyzna w czarnej kurtce skinął głową i wydał rozkazy swoim ludziom. Kilka sekund później zakładnicy posłusznie maszerowali w stronę żelaznej bramy masywnego budynku, nazwanego przez Terreka Cytadelą. Potężne, odporne na ładunki wybuchowe drzwi otworzyły się z metalicznym zgrzytem. Pierwsi weszli do środka mężczyźni, po nich kobiety z dziećmi. W Cytadeli było nieco cieplej niż na dworze. Przemierzając kolejne korytarze, Elizabeth zwróciła uwagę na drogowskaz z napisami po angielsku i koreańsku. Nad strzałką widniały słowa „Laboratorium”. Mężczyzn skierowano do korytarza odchodzącego w lewo, kobiety i dzieci poprowadzono na prawo, a potem schodami w dół, do rzędu cel. Idąc obok pozostałych więźniarek, Elizabeth zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś zobaczy świat na zewnątrz. Rozdział ósmy Czerwony jak krew kwiat wojny z ognistym sercem. Alfred Tennyson 14 listopada, godzina 18.28, nad Pacyfikiem, na południe od Kamczatki Major Travis Barrett siedział w wyrzucanej kapsule dowódcy w specjalnie skonstruowanym samolocie rakietowym X-37, który pędził w górnych warstwach atmosfery szybciej, niż można sobie wyobrazić. W ciągu minionej godziny Barrett i jego koledzy zapoznawali się z najnowszymi doniesieniami wywiadu na temat Terreka i Bractwa. Po przeanalizowaniu tych informacji major doszedł do przekonania, że na całej planecie nie ma gorszej bandy łotrów niż Bractwo Terreka. Z najnowszych danych wywiadowczych wynikało, że ludzie Terreka kierują się do tajnego ośrodka konstrukcyjnego broni w okolicach Władywostoku. Kompleks Naukowo-Badawczy Przemysłu Zbrojeniowego „Rybacki” z pewnością jest silnie strzeżony przez rosyjskie siły bezpieczeństwa, ale nie wiadomo, czego właściwie Rosjanie tam pilnują. W związku z tym zespół Orzeł otrzymał zadanie: dotrzeć do ośrodka i sprawdzić, co tam się znajduje. Musieli dostać się na terytorium Rosji, wejść do pilnie strzeżonego ośrodka badawczego, w którym projektuje się broń i uniemożliwić ludziom Terreka zabranie stamtąd tego, na czym im zależało. No i jeszcze nie dać Rosjanom poznać, że amerykańscy żołnierze znaleźli się na ich ziemi. Bułka z masłem, można powiedzieć. Barrett miał nadzieję, że jego ludzie dotrą na miejsce przed bandą Terreka. Zarazem zdawał sobie sprawę, że czas działa na ich niekorzyść. W tym wyścigu Bractwo uzyskało znaczną przewagę już na starcie. Rzut oka na mapę sytuacyjną pozwolił majorowi poznać rozmieszczenie rosyjskich sił wojskowych w tym rejonie. Jeżeli nawet Rosjanie liczą się z atakiem terrorystycznym, to sposób, w jaki rozmieścili siły, tego nie potwierdza, myślał Travis. Kilka niewielkich obozów wojskowych, usytuowanych w okolicy Kompleksu „Rybacki”, prowadziło normalne operacje typu garnizonowego. Jednostka piechoty - 177 Batalion Strzelców Zmotoryzowanych - była najbliższą formacją lądową i stacjonowała około piętnastu kilometrów na wschód od ośrodka naukowego. Rosyjskie siły lotnicze także były rozrzucone i znajdowały się w stanie zwykłego pogotowia. Bombowce nurkujące Su-25 oraz myśliwce MiG-29 stacjonowały na zwykłych miejscach przewidzianych na czas pokoju, czyli na lotniskach w rejonie Władywostoku. Na lotnisku wojskowym 43, najbliższej bazie transportu lotniczego, znajdowały się zaledwie trzy samoloty. Rosja - nie ma i nigdy nie było drugiego takiego miejsca. Boże, jak ja nienawidzę Rosji, pomyślał Barrett. Przypomniał sobie ostatni pobyt w tym kraju, koszmarną, piekielną noc w Groźnym. W 1994 roku Travis, młody, pełen zapału kapitan Zielonych Beretów, został skierowany do armii rosyjskiej jako tajny obserwator wojskowy z ramienia Stanów Zjednoczonych. Rosja, pretendując do miana kraju demokratycznego, dążyła do poprawy stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Misja kapitana Barretta polegała na obserwowaniu, w jaki sposób Rosjanie sprawują misję pokojową w niewielkiej prowincji noszącej nazwę Czeczenia. Rosjanie chcieli pokazać Amerykanom, że ich armia nadal jest w stanie wzbudzić strach wśród lokalnych zbirów na terenie rozczłonkowanego sowieckiego imperium. Niestety, ktoś najwyraźniej zapomniał powiedzieć czeczeńskim rozrabiakom, że Rosjan należy się bać. Sto lat nienawiści do wszystkiego, co rosyjskie, zmieniło się u Czeczeńców w determinację i wolę oporu. Tamtejsza ludność nie miała najmniejszych złudzeń co do prawdziwych zamiarów rosyjskich sił pokojowych. Większość Czeczeńców była przekonana, że czterdzieści tysięcy rosyjskich żołnierzy zbliża się do ich kraju po to, żeby ich wdeptać w ziemię. Aby zagwarantować amerykańskiemu obserwatorowi miejsce blisko ringu, dołączono Barretta do dwunastoosobowego zespołu rosyjskich sił specjalnych - Specnazu, dowodzonego przez kapitana Krąjewskiego. Rosjanie nie byli uszczęśliwieni koniecznością goszczenia amerykańskiego oficera, ale dostali rozkaz, więc go wykonali. Ktoś z najwyższego szczebla, prawdopodobnie sam minister obrony Graczow, polecił mieć Amerykanina na oku, ale pozwolić mu obserwować wszystko, co się wydarzy. Graczow przekonywał, że czeczeński epizod skończy się najpóźniej za tydzień; wystarczy jeden batalion spadochroniarzy, żeby pokazać bandytom, gdzie ich miejsce. Minister miał nadzieję, że amerykański kapitan będzie świadkiem rosyjskiego triumfu i złoży w Pentagonie raport na temat sprawności nowej armii rosyjskiej. Specnaz to rosyjski odpowiednik amerykańskich Zielonych Beretów. Oddział, do którego trafił Barrett, poruszał się dwoma opancerzonymi transporterami piechoty, po sześciu ludzi w każdym. Travis nie miał wątpliwości, że jest tam równie mile widzianym gościem jak inspektor policji podatkowej na zjeździe księgowych. Mimo to dokładał wszelkich starań, żeby poznać Rosjan, wśród których się znalazł. Dzięki temu, że doskonale mówił po rosyjsku i rozdał kilka paczek amerykańskich papierosów, zaprzyjaźnił się z kilkoma żołnierzami. Sam nie palił tytoniu - choć jako porządny Teksańczyk lubił żuć go od czasu do czasu - natomiast wszyscy Rosjanie, których poznał, byli palaczami, a poczęstowanie ich papierosem marlboro okazało się najlepszym sposobem na przełamanie lodów. W międzyczasie ofensywa na Czeczenię straciła tempo. Plan Graczowa znakomicie wyglądał na papierze, ale to, co świetnie prezentuje się na papierze, często nie sprawdza się w działaniu. Szybko okazało się, że o pokojowej akcji armii rosyjskiej da się powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest ona triumfalnym marszem. Wbrew zapowiedziom rosyjskich generałów, czeczeńskie kobiety i dzieci nie witały Rosjan jako wyzwolicieli, lecz blokowały drogi, hamując ruch kolumn pancernych. Snajperzy strzelali w koła pojazdów opancerzonych, a potem wyciągali ze środka kierowców. Błotniste drogi prowadzące do stolicy Czeczenii - Groźnego wkrótce zostały zakorkowane przez uszkodzone czołgi i transportery. Rosjanie stracili piętnaście dni na pokonanie niespełna stu dwudziestu kilometrów, ale w końcu dotarli do Groźnego. W przeddzień Nowego Roku oddział Travisa został dołączony do Majkopskiej Brygady Strzelców, która miała wkroczyć do miasta. Wystarczył jeden rzut oka na pospiesznie zorganizowaną grupę szturmową, żeby przeczuć wiszącą w powietrzu katastrofę. Barrett zaczął się zastanawiać, czy skierowano go do Czeczenii z powodu wysokich kwalifikacji, czy też, aby się go pozbyć. Żołnierze Specnazu stracili humor, kiedy operacja zaczęła się ślimaczyć i dawali mu odczuć, że jest wśród nich tak pożądany, jak dziwka w kościele. Jako zawodowy wojskowy, Barrett nie był zachwycony Specnazem. Prawdę mówiąc, szczerze współczuł ludziom z tej formacji. Szybko się przekonał, że słowo „elitarne”, jakim określa się wspomniane oddziały, jest używane na wyrost. Żołnierze niewątpliwie byli lojalni względem swojej jednostki, ale lojalność nie może zrekompensować braków w wyszkoleniu. Poziom sprawności poszczególnych ludzi nie był taki, jaki powinien być w elitarnych oddziałach przeznaczonych do działań specjalnych. Travis orientował się, że nie jest to wina Specnazu. Armia rosyjska przeżywała głęboką zapaść finansową i organizacyjną, wszystkie jednostki odczuwały braki. Co jeszcze ważniejsze, bardzo trudno było utrzymać w oddziałach najlepszych specjalistów, skoro czasem nawet przez pół roku nie płaciło im się pensji. Brygada Majkopska była znacznie gorsza od jednostek Specnazu. Kiepskie wyszkolenie, zdezelowany sprzęt, złe wyżywienie, fatalni dowódcy oraz niskie morale - to nie są idealne warunki do rozpoczęcia poważnej operacji militarnej. Brygadę pospiesznie uzupełniono rekrutami. Niektórzy z nich nie dostali nawet amunicji, a to z powodu obawy, że zaczną strzelać do przyjaźnie usposobionych cywilów. Poruszając się uzbrojonymi bojowymi wozami piechoty oraz transporterami opancerzonymi i dodatkowo wzmocniona batalionem czołgów, zmechanizowana brygada strzelców kierowała się do centrum Groźnego. Travis Barrett dobrze zapamiętał długą jazdę opustoszałymi ulicami miasta. Minęli ulicę Majakowskiego, nie napotykając na zorganizowany opór, a potem skręcili prosto do pałacu prezydenckiego. Przez jakiś czas wydawało się, że czołgi wystraszyły Czeczeńców, a pokaz siły spełni swoje zadanie. Żołnierze Specnazu stali w otwartych lukach transportera BTR. Wóz był uzbrojony w karabin maszynowy kalibru 14,5 mm, ale miał cienki pancerz. Travis stał razem z innymi obok dowodzącego oddziałem kapitana Krajewskiego. Uważnie przyglądał się budynkom po obu stronach ulicy prowadzącej do pałacu prezydenckiego - dawniej siedziby administracji sowieckiej, a obecnie ośrodka oporu separatystów. Kiedy kolumna pancerna wjechała na otwarty plac przed budynkiem, Barrett poczuł nagły niepokój. Nauczył się nie lekceważyć takich przeczuć podczas wojen w Zatoce i w Somalii - dzięki temu ocalił życie. Z tego, co wiedział o Czeczeńcach, wynikało, że nie oddadzą swojej stolicy bez walki. Travis spojrzał na Krajewskiego; przez chwilę mierzyli się wzrokiem, jakby obaj byli bokserami i niebawem mieli się spotkać w ringu. Barrett nie był w stanie otrząsnąć się z ponurego nastroju. Wypluł tytoniowy sok i powiedział po rosyjsku: - To nie wygląda dobrze. Sierżant Sokołów roześmiał się; w ustach trzymał papierosa, którym poczęstował go Travis. - Czeczeńcy to bandyci i tchórze. Nie ośmielą się walczyć z Armią Radziecką - powiedział. Travis pokiwał głową. No tak, ci faceci ze Specnazu zawsze mówią „Armia Radziecka”, a nie „Armia Rosyjska”. Dla większości z nich mur berliński nigdy nie został zburzony, a chwała Związku Radzieckiego musi się odrodzić. Krajewski zachichotał. - Jeżeli pan się boi, kapitanie Barrett, możemy pana wysadzić na najbliższym rogu - rzucił kpiąco. - Nawiasem mówiąc, nigdy nie przepadałem za szpiegami. Travis pokręcił głową i odbezpieczył swój dziewięciomilimetrowy pistolet Barretta, w tej chwili jedyny ślad łączący go z armią amerykańską. - Nie boję się - odrzekł po rosyjsku, mierząc Krajewskiego zimnym spojrzeniem. Uznał, że skoro dotarł aż tu, przejedzie jeszcze kilometr i zobaczy, jak sobie poradzą ci rosyjscy kowboje. To nie była dobra decyzja. Lodowata odpowiedź Travisa zdenerwowała Krajewskiego. - Załadować i zarepetować broń - rozkazał Rosjanin. Jego podwładni zareagowali natychmiast. Trzasnęły zamki karabinów, ludzie zaczęli obserwować okna i prześwity między domami. Transporter zatrzymał się przed samym pałacem. Za nim stawały kolejne pojazdy. Nic się nie działo - żadnych komend, żadnych rozkazów. Travis wsłuchiwał się w warkot silników pracujących na jałowym biegu, wypełniający mroźne, grudniowe powietrze. Czekali. Kolumna ciągnęła się w nieregularnych odstępach między pałacem i punktem wyjściowym na długości prawie dziesięciu kilometrów. Wśród żołnierzy, zmęczonych kilkudniową jazdą, zapanowało rozprężenie. Nie było żadnego ubezpieczenia. Można było odnieść wrażenie, że tylko kilku żołnierzy Specnazu, siedzących w opancerzonym transporterze piechoty, bierze tę akcję na serio. Travis czuł coraz większy niepokój. Był pewien, że ten spokój jest pozorny i rozegra się tu walka. Po kwadransie jego przewidywania sprawdziły się. Nocną ciszę przerwała gwałtowna eksplozja. Prowadzący czołg podskoczył od wybuchu, a sekundę później stanęły w płomieniach czołgi i transportery z tyłu kolumny. We wszystkich oknach i alejkach pojawili się Czeczeńcy, ostrzeliwując napastników pociskami rakietowymi. Niebo pokryły zielone smugi serii z broni maszynowej. Kule uderzały w ściany pojazdów opancerzonych, rykoszetowały i ginęły w ciemności. Rosyjscy żołnierze zaczęli wychodzić z wozów prosto pod ogień przeciwnika. Zanim ludzie z pierwszego szeregu zdążyli zrobić jeden krok, zginęli od celnych strzałów. Żołnierze znajdujący się w tyle próbowali wycofać się z otwartej przestrzeni, ale kule znajdowały ich. Uderzały w metalowe boki transporterów, rozmazywały wnętrzności i mózgi na zimnych, stalowych ściankach. Rozległy się następne wybuchy. Czeczeńcy zaczęli krzyczeć. Był to głośny, dziki, pierwotny wrzask... okrzyk zwycięstwa. Travis Barrett nienawidził tego dźwięku. Słyszał go już wcześniej, w Somalii. Wokół padali trafieni żołnierze, kolejne czołgi i wozy pancerne stawały w płomieniach. Szczęściem Czeczeńcy nie trafili w BTR. Kapitan Krajewski walił serią z AK-47, siejąc kulami po Czeczeńcach pojawiających się i niknących w mroku. Strzelec drużyny uruchomił zamontowany na transporterze karabin maszynowy i otworzył ogień do przeciwników. Wydawało się, że nikt inny do nich nie strzela. Barrett poczuł ucisk w dołku na myśl, że tylko kilku rosyjskich żołnierzy odpowiedziało na atak, większość uciekała w panice. Ziemia zatrzęsła się - to eksplodował czołg obok nich. Urwana wieżyczka upadła obok gąsienicy, kadłub płonął jak pochodnia. Obrońcy wdzierali się pomiędzy zwęglone pojazdy, kładąc na ziemię uciekających Rosjan. Jeden z bojowników wrzucił do BTR koktajl Mołotowa. Żołnierze siedzący w transporterze spłonęli jak zapałki. Sierżant Sokołów zwalił się na dno pojazdu - któryś z Czeczeńców odstrzelił mu twarz. Travis zajął jego miejsce. Dostrzegł Czeczeńca, który stał dwadzieścia metrów dalej z wyrzutnią rakietową wycelowaną w BTR. Barrett strzelił do niego z pistoletu. Czeczeniec padł na ziemię. Rakieta uderzyła w ścianę pobliskiego budynku, nie wyrządzając im szkody. - Tak trzeba zabijać Czeczenów - pochwalił Travisa kapitan Krajewski, po czym wrzasnął do kierowcy: - Ruszaj stąd! Na południe. Kieruj się do dworca kolejowego. W nocnym powietrzu było gęsto od pocisków smugowych i metalowych odłamków. Wszędzie leżeli martwi rosyjscy żołnierze - wiele ciał było spalonych albo okaleczonych tak, że nie można było rozpoznać zabitych. BTR Specnazu jechał po ciałach zabitych, starając się jak najprędzej wyrwać z tej jatki. Dookoła eksplodowały transportery i czołgi. Niektórzy Rosjanie porzucali swoje pojazdy i uciekali na piechotę. Trwała szalona zabawa w chowanego; żołnierze kryli siew mieszkaniach, bunkrach, nawet w ubikacjach, a Czeczeńcy polowali na nich z szablami, nożami i pistoletami. Barrett usłyszał przez radio, że zabity został dowódca 81 Zmotoryzowanego Pułku Strzelców, a ponad połowa żołnierzy zginęła albo odniosła rany. Tylko nielicznym Rosjanom udało się wyrwać z tej rzeźni. Travisowi i drużynie Specnazu udało się przebić do dworca kolejowego. Początkowo gnali ulicami w swoim BTR, a kiedy znaleźli się w ślepym zaułku, porzucili transporter i dalej biegli między budynkami. Strzelali do wszystkiego, co się rusza, z desperacją zwierząt schwytanych w pułapkę. W końcu trafili na wilgotną piwnicę niedaleko stacji. Ukryli się w niej, mając do dyspozycji resztki amunicji i nadziei; przeczekali w ten sposób osiemnaście długich godzin. W tym czasie grupy Czeczeńców wyszukiwały Rosjan i zabijały ich. Późnym wieczorem następnego dnia dwa bataliony spadochroniarzy ze 106 i 76 dywizji powietrzno-desantowej przełamały obronę czeczeńską i zajęły dworzec. Travis nigdy nie przypuszczał, że taką radość sprawi mu widok rosyjskich komandosów. On sam, kapitan Krajewski, dwóch żołnierzy Specnazu i jeszcze sześciu ludzi - to wszyscy uratowani ze 131 brygady i 81 pułku. Później Travis dowiedział się, że 131 Brygada Majkopska straciła dwadzieścia z dwudziestu sześciu czołgów, sto dwa ze stu dwudziestu wozów bojowych piechoty i sześć samojezdnych wozów przeciwlotniczych Tunga. Lista tych, którzy przeżyli, liczyła jedenaście nazwisk - dziesięciu żołnierzy i jeden oficer, kapitan Krajewski. Travisa nie wymieniono wśród nich ze względów bezpieczeństwa. Szybko wyprowadzono go ze strefy walk, a cztery dni później był już bezpieczny w Stanach Zjednoczonych. Cieszył się, że żyje. Jego misja oficjalnie dobiegła końca wraz z krwawą łaźnią w Groźnym, a wojna w Czeczenii ciągnęła się do momentu, gdy będący na krawędzi porażki Rosjanie wycofali się w 1996 roku. - Majorze Barrett! - darł się Sam Wong, starając się przekrzyczeć szum silników samolotu. - Za piętnaście minut znajdziemy się w punkcie ewakuacji. Travis przerwał rozmyślania. Obok niego siedziała Sara Greene, również w wyrzucanej kapsule. To miał być jej pierwszy skok z X-37. Travis Barrett pokazał jej uniesiony kciuk. Uśmiechnęła się blado i kiwnęła głową. - Nie znoszę tych kapsuł - powiedziała Sara. - Chciałabym znaleźć facetów, którzy zaprojektowali to cholerstwo. Kazałabym im się w tym przejechać. Powinni zobaczyć, jak to jest, kiedy człowiek leci przez atmosferę w ceramicznym jaju. - Psychiatra TALON Force uprzedzał, że kiedy zostaniemy w nich uwięzieni, możemy odczuwać coś na kształt klaustrofobii - przypomniał jej Travis. - Ale nie ma innego sposobu, żeby opuścić w powietrzu najnowszy i najszybszy samolot Air Force. Bez tych kapsuł gwałtowne zmniejszenie prędkości, jakiego doświadczymy przy wyjściu z samolotu, rozerwałoby nas na strzępy - Mnie te skoki zaczynają się podobać - wtrącił Stan Powczuk. - To lepsze niż seks. Major odwrócił się do niego i pokręcił głową z dezaprobatą. - No to baw się sam - skarciła Sama Jenny Olsen. - Ja tam mogę się kochać co dzień - mruknął Jack DuBois. - Są oferty? - Uważaj, co mówisz, Jack - odparowała Jenny. - Co by na to powiedziała twoja mama? - No, no, nie mieszajmy do tego mojej mamy - ostrzegł DuBois. - Majorze, podczas następnej misji ja polecę samolotem liniowym i będę robiła za zwiadowcę - zaproponowała Jenny. - Nie da rady, Olsen. W TALON Force skaczą wszyscy - odrzekł Travis z uśmiechem. Silniki zmieniły ton - samolot zwalniał, aby żołnierze mogli wyskoczyć. - Jenny ma rację - powiedziała Sara. - Dlaczego musimy latać tym cholerstwem? Hunter Blake zwietrzył szansę dla siebie i zaczął od wysokiego „c”, jakby przedstawiał informację grupie gości z Kongresu. - Panie i panowie, oto najszybszy środek transportu na ziemi. X-37, czyli Zaawansowany Hipersoniczny Samolot Rakietowy Wielokrotnego Użytku, może dostarczyć zespół TALON Force do dowolnego punktu na naszej planecie w ciągu kilku godzin. Może przewieźć siedmiu żołnierzy TALON Force wraz z pełnym wyposażeniem i zrzucić ich na ziemię w specjalnie zaprojektowanych kapsułach. Kapsuły te, nazwane dowcipnie ceramicznymi jajkami, chronią skoczka przed szokiem, jaki następuje podczas opuszczania samolotu lecącego z ogromną prędkością i na dużej wysokości. - Powiedz jeszcze coś, mądry starcze! - kpiła z niego Sara. - Starcze? Kto tu jest starcem? - żachnął się Blake. - Jak już wspomniałem, X-37 - jedyny amerykański samolot, którego nigdy nie pilotował mówiący te słowa - ma w przybliżeniu dwadzieścia sześć metrów długości - rozpiętość skrzydeł około dziesięciu metrów, a od najniższego punktu kadłuba do szczytu ogona mierzy około czterech metrów. X-37 jest napędzany dwoma silnikami rakietowymi Fastrac. Rakietoplan jest wynoszony na odpowiednio wysoki pułap na grzbiecie samolotu-nosiciela L-1011; następnie uruchamiane są silniki i X-37 odłącza się od L-1011. Samolot może osiągnąć wysokość do około dziewięćdziesięciu kilometrów i prędkość osiem machów, czyli osiem razy większą od prędkości dźwięku. Po wyrzuceniu kapsuł X-37 przyspiesza do maksymalnej prędkości, wchodzi na niską orbitę okołoziemską i wraca na przewidziany pas lądowania, na którym siada poziomo, tak jak zwyczajny samolot. - Brawo! Nawet nie musiałeś robić przerwy na oddech! - żartowała Jenny. - Ale mów, co chcesz, Hunter, mnie dalej się nie podoba, że będę spadała na ziemię w jaju. Dlaczego nie możemy skorzystać z systemu HALO? - HALO oznacza wychodzenie z samolotu w środku lub w pobliżu przestrzeni powietrznej wroga - odrzekł Barrett. - To dobra metoda, gdy się rusza na mało wyrafinowanego przeciwnika. W przypadku Rosjan albo Chińczyków potrzebny jest lepszy kamuflaż. - Nasz przystojniak nie wspomniał o tym, co najlepsze - wtrącił Powczuk. - Bezpośrednio przed dotarciem do rejonu docelowego, X-37 zwalnia do prędkości umożliwiającej wyrzucenie na zewnątrz specjalnie skonstruowanych ceramicznych kapsuł. Żołnierze są wyrzucani z tyłu samolotu - wygląda to tak, jakby kura znosiła jajko. Jaja lecą przez atmosferę, kierowane na wyznaczony cel przez sterowane komputerowo stateczniki. Skorupki nasącza się specjalnym środkiem chemicznym, którego aktywacja następuje w momencie wyrzucenia kapsuły z samolotu. Na określonej wysokości spreparowana chemicznie kapsuła rozpada się na kawałki, zbyt małe, żeby można było odtworzyć ich pochodzenie. Skoczek, przypięty do specjalnie zaprojektowanego spadochronu, opada swobodnie na obszar docelowy i na małej wysokości otwiera spadochron. - To zapewnia znakomitą osłonę - weszła mu w słowo Jenny. - X-37 lata za wysoko, aby wychwycił go radar, a wyrzucane z niego kapsuły są za mało widoczne, żeby ktoś je przechwycił, kiedy wejdziemy w normalną przestrzeń powietrzną. Czy może być coś prostszego?. Odwróciła się do Sama Wonga, którego cera z powodu choroby lokomocyjnej przybrała barwę zieleni. - No i jak, Sam, dobrze się czujesz? - spytała. Sam nie odpowiedział. Po chwili wszyscy odczuli równą wibrację silników Fastrac - samolot zmniejszał prędkość, żeby umożliwić im skok. - Pięć minut do odliczania - donośny kobiecy głos zabrzmiał w odbiorniku ukrytym pod lewym uchem Barretta. Ta informacja dotarła do wszystkich członków zespołu Orzeł. Major spojrzał na Powczuka, Blake’a i DuBois. Powczuk odpowiedział mu nieznacznym, uspokajającym skinieniem głowy. Jenny Olsen uśmiechała się, jakby była w lunaparku. Ta kobieta ma stalowe nerwy, pomyślał Travis. Sara Greene też się uśmiechnęła, ale widać było, że stara się w ten sposób ukryć obawy związane z tym skokiem. Mimo wszystko Barrett był przekonany, że Sara to osoba opanowana, na którą można liczyć w krytycznej chwili. Kiedy znajdą się na ziemi, uspokoi się. Z kolei Sam Wong wyglądał, jakby za moment miał zwymiotować. - Sam, z tobą wszystko w porządku? - zapytał Travis. Wong odwrócił się do majora. Wyraz jego twarzy nie pozostawiał wątpliwości - cierpiał na chorobę lokomocyjną. Większą część życia spędził w rzeczywistości wirtualnej, pracując na najinteligentniejszych superkomputerach w Stanach Zjednoczonych. Zetknięcie z fizycznymi realiami musiało spowodować szok. - Trzymaj się, Sammy! Jeszcze tylko chwila - pocieszał go Jack. Travis zmierzył Wongowi tętno. Było znacznie przyspieszone, ale regularne. Dowódca zespołu Orzeł patrzył, jak czujniki biologiczne umieszczone w inteligentnym kombinezonie Sama rejestrują mdłości i automatycznie aplikują mu odpowiednią dawkę dramaminy. - Minuta do skoku - rozległ się głos niewidocznego pilota. - Przygotować się do zrzutu - rozkazał Travis. Członkowie grupy Orzeł nacisnęli dźwignie zamykające ochronne powłoki swoich kapsuł. Technik lotu przechodził od jednego do drugiego, sprawdzając połączenia. Na końcu zbliżył się do Barretta. - Wszyscy gotowi do skoku, sir - zameldował. Travis skinął głową. Technik opuścił zasłonę i zamknął kapsułę majora, odcinając go od świata zewnętrznego. Każda kapsuła była wyposażona w specjalne pasy podtrzymujące wewnętrzne rusztowanie, które zabezpieczało przed siłami przyspieszenia i zmianą prędkości w czasie opadania na ziemię. Konstrukcja ta pozwalała przetrzymać siły do trzydziestu razy większe od siły przyciągania ziemskiego. Barrett wziął głęboki oddech i nawiązał kontakt z pilotem za pośrednictwem systemu łączności. - Pilot, zespół Orzeł gotowy do zrzutu - zameldował. - Skopmy komuś tyłek! - zawołał Powczuk. - A potem wszyscy do domu - dorzucił DuBois. Travis skinął głową, dodając w myślach „amen”. Wiedział, jak ważne jest właściwe morale, zwłaszcza w jednostce do zadań specjalnych. Każdy członek zespołu musi mieć zaufanie do pozostałych, żeby skoczyć w atmosferę w kapsule zrzutowej, wkroczyć na wrogie terytorium w towarzystwie sześciu kolegów i walczyć w warunkach ogromnej przewagi przeciwnika. Ponownie skontrolował sygnały życiowe swoich podwładnych. Wszyscy byli gotowi, nawet Sam. Zdawali sobie sprawę, że mogą zostać ranni, a nawet zginąć, ale major wiedział, iż stawią czoło przeciwnikowi i będą walczyć, bo mają świadomość, że koledzy nie pozostawią ich samym sobie. W TALON Force było rzeczą ważną, bardzo ważną, że nikogo się nie porzuca. Wszyscy skaczą. Wszyscy walczą. Wszyscy wracają do domu, żywi czy umarli. Barrett zmówił w duchu modlitwę, jak zawsze przed misją: „Daj nam odwagę, żeby walczyć i zwyciężyć, i dość determinacji, byśmy raczej zginęli, niż się poddali”. Na jego bojowym ekranie sensorowym zapaliło się zielone światło. Żołądek podskoczył majorowi do gardła, gdy jego kapsuła została wystrzelona z X-37. Jajo wirowało i podskakiwało, lecąc w rozrzedzonym powietrzu ku ziemi. Travis skupił się na obserwacji wyświetlacza taktycznego, żeby czymś zająć umysł. Na ekranie pojawiła się trójwymiarowa siatka. W dolnej części widniała trójwymiarowa mapa terenu, na który spadali. Siedem błękitnych plamek, spadających z nieba niczym ogniki w czasie pokazu fajerwerków z okazji Czwartego Lipca, to on i jego ludzie. Po chwili usłyszał w słuchawkach, że kilku członków oddziału powtarza znajome słowa. W ciągu kilku sekund wszyscy, nawet Sam Wong, włączyli się do tej recytacji. Kiedy kapsuła Barretta zatrzęsła się i zaczęła się rozpadać, również on wykrzykiwał słowa, które unisono powtarzali jego ludzie. Boże, daj mi to, o co nikt nie prosi - nie bogactwo, nie sukces, nawet nie zdrowie. Ludzie tak często proszą Cię właśnie o to. Ja zaś błagam, byś ofiarował mi niepewność i niepokój; potrzebuję zamieszania i walki. A gdy już mi to dasz, daj mi też pewność, że nigdy tego nie stracę, bo nie zawsze będę mieć odwagę, żeby o to prosić. Poza tym, i nade wszystko, daj mi zwycięstwo! Godzina 20.15, Kompleks Naukowo-Badawczy Przemysłu Zbrojeniowego „Rybacki”, na północny zachód od Władywostoku, Rosja Noc była mroźna, padał gęsty śnieg. Szeregowiec Iwan Iwanowicz Kazak stał przed małą drewnianą budką strażniczą, przestępując z nogi na nogę. Zbliżał się świt. Poprzedni dzień nie był dobry. Prawdę powiedziawszy, Iwan nie miał ani jednego dobrego dnia, odkąd wstąpił do armii, czyli od blisko trzynastu miesięcy. Każdy kolejny przynosił tylko ciężką walkę o przeżycie. Jego jednostka, 135 Batalion Wartowniczy, była pełna frustratów i malkontentów narzekających na wszystko. Służba, którą pełnił, w niczym nie przypominała bohaterskich opowieści, jakie jego dziadek snuł na temat Wielkiej Wojny Ojczyźnianej z faszystami. Nie da się ukryć, pomyślał Iwan, że służba w rosyjskiej armii to jedno wielkie gówno. Kiedyś, przed laty w Armii Czerwonej panowała dyscyplina, żołnierze byli pełni poświęcenia dla sprawy. Tamta armia powstrzymała hitlerowską nawałą, stąpiła ostrze niemieckiego Blitzkriegu pod Stalingradem, wypchnęła napastników z terytorium Matuszki Rossiji i nieubłaganie maszerowała dalej, by w końcu zdobyć Berlin. Dziś armia rosyjska to tylko cień dawnej potęgi. Marnie opłacana, źle dowodzona, kiepsko wyszkolona, większość wysiłków poświęca na to, żeby się nie rozsypać. Żołnierze miesiącami nie dostają żołdu, brakuje porządnego jedzenia i należytego szkolenia. Iwan żył tylko na kapuśniaku albo kartoflach, z tym że kartofli przeważnie brakowało. Ponieważ nie wypłacano żołdu, szeregowi żołnierze musieli w weekendy jeździć do Władywostoku na żebraninę. Jeżeli nie wracali z co najmniej dziesięcioma rublami na głowę, podoficerowie spuszczali im manto. Kiedy Iwan nie stał na warcie albo nie pracował w warzywnym ogródku swojego batalionu, chodził po ulicach Władywostoku, próbując zarobić kilka dodatkowych kopiejek dla jednostki i dla siebie na przetrzymanie surowej zimy, która wkrótce nadejdzie. Iwan Iwanowicz przestępował z nogi na nogę, żeby nie zamarznąć. W okolicach Władywostoku zima zaczyna się wcześnie, a ciemnozielony szynel, jaki nosił, był tak zniszczony, że nie chronił już przed lodowatym wiatrem. Iwan czasami zastanawiał się, czy nie zdezerterować. Kilku innych żołnierzy - kolegów, z którymi chodził do szkoły w rodzinnym Wołgogradzie też o tym myślało. On jednak nie wierzył, aby któryś z nich rzeczywiście uciekł. Mieli już za sobą ponad połowę dwuletniej służby. Po co ryzykować i zmarnować sobie resztę życia? No i jak mógłby spojrzeć w oczy dziadkowi, który walczył pod Stalingradem? Zostało mu jeszcze jedenaście miesięcy i musi to wytrzymać. Najwyżej sprzeda parę rzeczy z wojskowych magazynów, aby związać koniec z końcem. Stanie na warcie to wyjątkowo nudne zajęcie. Zadaniem Iwana było pilnowanie zaśnieżonej wąskiej drogi prowadzącej do ściśle tajnego ośrodka badawczego i zatrzymywanie wszystkich, którzy nie mieli odpowiednich przepustek. Nie miał pojęcia, co się kryje w tym kompleksie. Wiedział tylko, że to tajemnica. Ośrodek był tak bardzo utajniony, że nie zaznaczono go nawet na mapach, a żołnierzom zakazano mówić, gdzie służą i co robią. Z drugiej strony, środki bezpieczeństwa były bardzo marne jak na tak ważny obiekt. Ośrodek był otoczony metalowym ogrodzeniem pod napięciem, ale to zabezpieczenie nie działało, bo zabrakło prądu. Psy mające patrolować teren ograniczony parkanem chodziły samopas i tylko pilnowały, jak żartował jeden z kolegów Iwana, kotłów w kuchni batalionu. Według oficjalnych danych 135 Batalion Wartowniczy liczył siedemnastu oficerów i trzystu żołnierzy, ale w rzeczywistości oficerów było tylko sześciu, a żołnierzy nie więcej niż dwustu. O czwartej po południu większość oficerów była pijana - alkoholizm to powszechna plaga w armii rosyjskiej. Z powodu tak wielkich braków pozostali musieli pełnić służbę ponadnormową. Zrealizowanie nawet najprostszych zadań stwarzało poważne trudności. Regulaminy służby wartowniczej wymagały na przykład, żeby czterech uzbrojonych wartowników zmieniało się co cztery godziny, a teraz Iwan stał na posterunku sam; zmiennik pojawi się po sześciu długich, mroźnych godzinach. Aby przekonać ewentualnych intruzów, że do spraw bezpieczeństwa obiektu podchodzi się poważnie, wartownik był uzbrojony w karabin bojowy AK-74 z trzydziestoma pociskami kalibru 5,54 mm. Ta broń zastąpiła używany wcześniej przez ponad dwadzieścia lat karabin AK-47, prosty, ale bardzo skuteczny. Wartownik miał rozkaz nie przepuszczać nikogo bez ważnej przepustki. Jeżeli ktoś chciał przejść przez bramę, nie mając takiego dokumentu, strażnik mógł użyć wszelkich sposobów, aby mu to uniemożliwić. Iwan zastanawiał się czasem, co by zrobił, gdyby na chroniony teren chciało się dostać trzydziestu jeden intruzów. Kilka miesięcy temu przestał się zastanawiać, co się kryje tam w środku. Wiedział tylko, że codziennie o ósmej rano otwierają bramę, aby przepuścić autobus z cywilnymi technikami, a potem robią to jeszcze raz o czwartej po południu, by tenże autobus wypuścić. Nigdy nie rozmawiał z żadnym ze specjalistów, a oni rzadko dawali po sobie poznać, że go w ogóle zauważają. Tej nocy było jednak inaczej. Technicy zostali w ośrodku. Iwan nie miał pojęcia, dlaczego. Linię telefoniczną, biegnącą z budki do głównego posterunku wartowniczego, sprawdzano co dwie godziny. Dzisiaj akurat telefon działał. Ucieszyło to Iwana, bo wiedział, że na stanowisku dowodzenia służbę pełni jego kolega Oleg. Obiecał Iwanowi, że przyniesie mu miskę gorącej zupy. Oleg to porządny chłopak, stary kumpel z Wołgogradu. Iwan miał nadzieję, że w zupie znajdą się ziemniaki. Tymczasem stał na posterunku, przestępując z nogi na nogę i czekając na koniec służby. Śnieg wciąż padał, na ziemi leżała trzydziestocentymetrowa warstwa białego puchu. Iwan przypomniał sobie, jak to dawniej zimą zjeżdżał z kolegami na sankach po stromiźnie nad Wołgą. Jeżeli saneczkarz nie zachował ostrożności, mógł się wpakować na wał ochronny, biegnący równolegle do zimnej, głębokiej rzeki. Na szczęście on nigdy w ten wał nie uderzył, ale widział, jak przydarzało się to innym chłopcom. Po zderzeniu spadali z sanek w śnieg, a pozostali wyśmiewali się z nieudaczników. To były szczęśliwe lata, myślał Iwan. Poczuł bolesną tęsknotę za domem, to wieczne przekleństwo żołnierza. Ściągnął z głowy ciepłą, futrzaną czapkę. Zarzucił karabin na ramię, otrzepał papachę ze śniegu i ponownie założył. Znudzony monotonią służby wartowniczej, postanowił wejść do budki i zatelefonować do Olega. Może zdoła go przekonać, żeby przyniósł zupę trochę wcześniej niż zwykle. Otworzył drzwi, wszedł do środka i sięgnął po telefon. Nie zauważył trzech pojazdów ze zgaszonymi światłami, które bezgłośnie zbliżały się do wartowni. Nie widział też dwóch mężczyzn, którzy podeszli do budki i cicho otworzyli drzwi. Dopiero kiedy odłożył słuchawkę i odwrócił się, dostrzegł dwóch ludzi w czarnych ubraniach i maskach narciarskich. Celowali do niego z pistoletów. Mieli noktowizyjne gogle i słuchawki z mikrofonami, służące do wewnętrznej łączności w ramach zespołu. Jeden z nich odezwał się po rosyjsku: - Zadzwoń do dowództwa warty i powiedz, żeby otworzyli bramę, a zostawię cię przy życiu. Iwan skinął głową. Zdawał sobie sprawę, że oto nadeszła chwila prawdy: musi wybierać między życiem własnym i swoich kolegów. Przypomniały mu się opowieści dziadka o wielkiej Armii Czerwonej, o bohaterach spod Stalingradu, Kurska i Berlina. Pomyślał o medalach wiszących na ścianie w pokoju dziadka. Pomyślał też o swoim kumplu Olegu i doszedł do wniosku, że nie może zdradzić przyjaciół. Odwrócił się do telefonu i błyskawicznie chwycił karabin. Była to ostatnia czynność, jaką wykonał w swoim życiu. Napastnicy powalili go na ziemię dwoma strzałami w głowę. - Jesteśmy w środku - powiedział Lee do mikrofonu, dając skinieniem głowy znak Ratchekowi. - Zaczynaj atak. - Żmija! - rzucił Ratchek do nadajnika, a potem kilkakrotnie powtórzył hasło. Ubrani w czarne mundury komandosi wyroili się z ciężarówek. - Zdjąć wartowników. Żadnego hałasu - Lee wydawał rozkazy spokojnym tonem. - Nie brać jeńców. Wszystko odbyło się tak, jak zaplanowano. Snajperzy podbiegli do czterech wież strażniczych i zastrzelili wartowników - cicho, bo mieli broń wyposażoną w tłumiki. Inni napastnicy rozbiegli się po terenie, żeby założyć miny przeciwpiechotne na podejściach do obiektu na wypadek rosyjskiego kontrataku. Jeszcze inni rozstawili kilka karabinów maszynowych RPK 7,62 mm, tak by móc pokryć ogniem drogę prowadzącą do kompleksu. Reszta zlikwidowała pozostałych strażników, zanim zdołali podnieść alarm. Wkrótce wszyscy biegli na wyznaczone pozycje w pobliżu wejścia do podziemnego kompleksu. Lee uśmiechnął się szeroko. Uważnie lustrował wzrokiem teren - w jego noktowizyjnych okularach pojawiał się zielonkawy, połyskliwy obraz. To, czego szukał - nagroda, którą miał zamiar zdobyć - znajdowało się pod powierzchnią. Grube stalowe wrota prowadzące do podziemia były szczelnie zamknięte. Lee rozkazał wysadzić je dwóm ludziom wyposażonym w ładunki wybuchowe. Ci podbiegli do bramy, umieścili ładunki w odpowiednich miejscach i ostrzegli pozostałych. - Wybuch za sześć sekund - powiedział jeden z nich do mikrofonu. Terroryści znajdujący się koło drzwi padli na ziemię, czekając na eksplozję. Nastąpił głośny wybuch i silny błysk. Ludzie Lee bez wahania rzucili się do zasłoniętego kłębami dymu wejścia, strzelając w biegu. Na ich drodze pojawił się ranny rosyjski oficer i słaniając się, usiłował wyjść na zewnątrz. Biegnący na przedzie terrorysta skosił go krótką serią z karabinu i ruszył dalej, w głąb ciemnego przedsionka. Błyskały światła ostrzegawcze, rozległ się dźwięk syreny alarmowej. W zadymionym pomieszczeniu pojawili się następni, żołnierze rosyjscy. Napastnicy zabijali ich na miejscu celnymi strzałami. Kilka minut po wysadzeniu drzwi terroryści dotarli do wewnętrznej strefy bezpieczeństwa. Żołnierz obsługujący karabin maszynowy, ukryty w schronie z kuloodpornego szkła, otworzył ogień do zbliżających się napastników. Seria z karabinu przecięła na pół trzech pierwszych terrorystów, ale inni napastnicy obrzucili schron czterdziestomilimetrowymi granatami. Granaty przebiły kuloodporną osłonę i zabiły strzelca. - Komendancie Lee - odezwał się Ratchek, przyciskając słuchawkę do ucha - nasze śmigłowce wylądowały na terenie ośrodka. Wszystko zgodnie z planem. - Doskonale. Grupa szturmowa do laboratorium! - rozkazał Koreańczyk. Terroryści poderwali się do biegu. Następne stalowe drzwi rozwaliła małym ładunkiem druga ekipa pirotechniczna. Jeszcze jeden błysk, huk i wrota stanęły otworem. Kilka sekund później żołnierze Lee byli już w sercu ośrodka zajmującego się hodowlą najbardziej niebezpiecznej broni biologicznej na świecie. Pierwszego terrorystę, który pokonał drugie drzwi, zastrzelił rosyjski pułkownik. Kolejny napastnik otworzył do niego ogień. Strzały rzuciły pułkownika na ścianę, po której osunął się na ziemię. Terrorysta wpadł do środka i uderzeniem kolby karabinu oderwał od ściany telefon. Za nim nadbiegli inni. Za biurkami i szafkami rozstawionymi w pomieszczeniu chowało się kilkunastu zaskoczonych specjalistów cywilnych. Terroryści szybko ich znaleźli. Powiązali im ręce, usta zakleili taśmą, a na głowy narzucili kaptury. Potem jeńców wyprowadzono na zewnątrz, do oczekujących helikopterów. Lee podszedł do postrzelonego rosyjskiego oficera i końcem buta kopnął jego zakrwawione ciało. Pułkownik jeszcze żył, ale był już w agonii. Lee postawił stopę na jego szyi i przyglądał się, jak z oczu rannego uchodzi życie. Kilka sekund później Rosjanin wyzionął ducha. - Jaka to wzniosła śmierć dla żołnierza - powiedział Koreańczyk i gestem dał znać dwóm żołnierzom za swoimi plecami, żeby szli dalej. Obok Lee stał Ratchek z automatem gotowym do strzału. Terroryści podeszli do stołu i położyli broń na blacie. Obok znajdowały się drzwi z napisem po rosyjsku: „Wstęp wzbroniony - ryzyko biologiczne poziom 6”. Jeden z terrorystów niósł aktówkę. Położył ją na stole i sięgnął po kombinezon chroniący przed skażeniem biologicznym, który wisiał na ścianie. Założył go i zapiął zamki błyskawiczne. Potem założył maskę tlenową i gumowe rękawice. Przewód od maski podłączył do butli z tlenem umieszczonej na plecach. Sięgnął po metalową walizeczkę, podszedł do drzwi i ostrożnie wystukał na klawiaturze dwadzieścia trzy cyfry kombinacji szyfrowej zamka. Drzwi się otworzyły, rozbłysło czerwone światło. Lee wiedział, że w laboratorium znajdują się najgroźniejsze wirusy, jakie poznał człowiek. Prowadzące do niego drzwi były całkowicie szczelne, tak by nic nie mogło się wydostać na zewnątrz. Mężczyzna w kombinezonie wszedł do środka. Drzwi się zamknęły, zgasło czerwone światło. Przez małe okienko Lee obserwował, jak jego żołnierz podchodzi do drzwi wewnętrznych i wybiera kolejną kombinację cyfr. Niestety, drzwi się nie otworzyły. Mężczyzna w ochronnym kombinezonie po raz drugi wystukał kombinację otwierającą zamek. Grube rękawice utrudniały mu zadanie, więc starał się precyzyjnie wybierać kolejne cyfry. Kiedy skończył, wewnętrzne drzwi stanęły otworem. Terrorysta popatrzył na dowódcę. Gdy ten skinął głową, wszedł do strefy skażenia biologicznego. Drzwi zamknęły się za nim automatycznie. Lee nie widział, co się dzieje dalej. Widział tylko jaskrawoczerwony napis: „Najwyższe niebezpieczeństwo. Próbki broni biologicznej. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Czas płynął, drzwi pozostawały zamknięte. - Może zginął - odezwał się Ratchek. - A może coś go użarło? Lee zmierzył go ponurym wzrokiem. - Płacę ci, żebyś zabijał, a nie żebyś myślał - powiedział. W przedsionku ciągłe wył alarm. Jeszcze kilka nerwowych minut i wewnętrzne drzwi otworzyły się. Znowu zapaliło się czerwone światło, a syrena ucichła - człowiek w ochronnym kombinezonie uruchomił proces odkażania. Wymienił powietrze na czyste, poddał się fali promieniowania podczerwonego. Jeszcze kilka minut i otworzył drzwi zewnętrzne. - Znalazłeś? - zapytał Lee. Mężczyzna w kombinezonie kiwnął głową, zdjął kaptur i uśmiechnął się. - Tak. Próbka 175, NI-2 znajduje się w walizce. Włączyłem kombinację blokującą zamek. Tylko pan będzie mógł to otworzyć. - Laboratorium ma zostać zniszczone, gdy tylko stąd odlecimy - polecił Lee. - Rozmieśćcie ładunki wybuchowe w taki sposób, żeby uwolnić jak najwięcej zarazków z tego, co zostało w środku. - Taka eksplozja może spowodować chmurę czynników biologicznych i chemicznych, która wymiecie połowę Władywostoku. Czy jest pan pewny, że o to chodzi? - spytał człowiek w kombinezonie. Lee podszedł do niego, złapał za gardło i przyparł do drzwi. - Normalnie zabiłbym cię za to, że nie wykonujesz moich rozkazów natychmiast - warknął. Zaskoczony mężczyzna z trudem łapał oddech; jego twarz zrobiła się purpurowa. - Ta... walizka - wysapał. Lee rzucił okiem na walizkę i powoli rozluźnił uścisk. - Masz wykonywać moje rozkazy - przypomniał. - Zaraz stąd odchodzę. Ty zostaniesz z Ratchekiem, zniszczycie ten obiekt. Chcę zobaczyć katastrofę ekologiczną w rosyjskim stylu. Wszystko jasne? Terrorysta w kombinezonie klęknął na podłodze i skinął głową. - Do wszystkich Smoków - powiedział Lee do mikrofonu. - Macie zebrać naszych zabitych i rannych, wywieziemy ich stąd. Zostanie tylko Ratchek z oddziałem B, żeby zniszczyć obiekt. - W oddziale B zostało dwudziestu sprawnych ludzi - zameldował Ratchek. - To więcej, niż potrzeba. Kiedy doprowadzimy wszystko do końca, ta robota, którą wykonałem w Rzymie, będzie wyglądała na piknik. - Właśnie tego się spodziewam - odparł chłodno Lee, wychodząc z pomieszczenia z walizką w ręce. Rozdział dziewiąty Wspomnijcie im o nas i powiedzcie, że dla ich jutra oddaliśmy nasze dziś. epitafium Kohima 14 listopada, godzina 20,56, przestrzeń powietrzna nad Władywostokiem, Rosja Lecąc przez atmosferę, Barrett podłączył się do swojego bojowego urządzenia sensorowego, aby zbadać teren operacji. Było ciemno, ale major dostrzegł, że nad ośrodkiem naukowo-badawczym jest pełno dymu. Wyglądało na to, że TALON Force zjawiła się za późno. Ludzie Terreka odwiedzili już to miejsce i pokonali oddział rosyjskiej ochrony. Satelity przekazujące obraz z wysokiego pułapu informowały, że z okolicy odleciały trzy helikoptery, a dwa inne stały na obszarze wewnętrznego pasa bezpieczeństwa z włączonymi silnikami, gotowe do startu. Bojowy hełm sensorowy Travisa zarejestrował na ziemi dziesięciu żołnierzy przeciwnika pilnujących bramy zewnętrznej. Pozostali terroryści muszą znajdować się wewnątrz kompleksu, skoro nie widać ich na ekranie. Wysokościomierz na hełmie odmierzał sekundy pozostałe do chwili otwarcia spadochronu; za pośrednictwem cybernetyczngo implantu czas podawał spokojny kobiecy głos: dwadzieścia sekund, dziewiętnaście sekund. - DuBois, tu Barrett - powiedział major do mikrofonu. - Tu DuBois. Widzę dwa helikoptery. Czy je powstrzymać? - Chyba czytasz w moich myślach - odparł Travis, patrząc na przesłany przez satelitę obraz obozu. W ciągu paru sekund zmodyfikował plan i przekazał poprawioną wersję swoim podwładnym. - Ty i Wong użyjecie generatorów energii HERF, aby nie pozwolić odlecieć śmigłowcom. Potem Greene, ty i Blake idziecie ze mną. Powczuk i Olsen blokują bramę frontową. Członkowie zespołu w milczeniu potwierdzili rozkazy majora Barretta, przekazane łączem komputerowym do ich bojowych hełmów sensorowych. Odpowiedź, jakiej udzielili, była podobna do korespondencji przesłanej przez Internet, tyle że w tym przypadku zapisali odpowiednie komendy na siatkówkowym ekranie BSD, zwracając oko w stronę górnej, lewej części bojowego urządzenia sensorowego. - Sześć sekund - przypomniał kobiecy głos z komputera. Na niskim pułapie spadochrony otworzyły się. Barrett poczuł uspokajające szarpnięcie, kiedy czasza wypełniła się powietrzem. Po chwili automatycznie włączył się system kamuflujący. W ciągu kilku sekund żołnierze zespołu Orzeł wylądowali w promieniu stu metrów od wewnętrznego ogrodzenia kompleksu badawczego. Z wejścia do podziemnego tunelu wyłoniło się sześciu terrorystów - z rozdziawionymi ustami patrzyli na spadochrony, pod którymi nie wisieli ludzie. Spadochrony opadały na ziemię, wiatr zwiewał je na ogrodzenie. Żołnierze z zespołu Orzeł zajmowali wyznaczone pozycje. Dzięki kamuflażowi strzelcy Bractwa niczego nie mogli zauważyć. - Co to jest, do cholery? - zapytał potężny zbir w czarnym uniformie, wskazując spadochron zaczepiony na drucie kolczastym wewnętrznego ogrodzenia. - Mamy strzelać? - Do czego? Do pustych spadochronów? Może to po rosyjskich spadochroniarzach, którzy się wystraszyli! - odparł drugi. - Nie strzelać! Porozumiem się z Ratchekiem - odezwał się inny mężczyzna. Tej wymiany zdań słuchali DuBois i Wong, którzy leżeli w zasięgu głosu na ziemi jak kameleony, niewidoczni dla przeciwników. Uruchomili naręczne generatory RF i wycelowali je do dwóch helikopterów HIP-17. Bezgłośna wiązka częstotliwości radiowej o wysokiej energii zniszczyła pozbawiony ochrony system elektroniczny obu maszyn. Śmigła helikopterów zakrztusiły się i zwolniły obroty. Jeszcze kilka sekund i silniki zatrzymały się z głośnym zgrzytem. Terrorysta w czarnym berecie i noktowizyjnych goglach pobiegł z karabinem w rękach do najbliższej maszyny, obrzucając przekleństwami pilota. Ten odpowiedział mu obscenicznym gestem. Wyskoczył z kabiny, otworzył pokrywę silnika i zaczął szukać uszkodzenia. Travis uśmiechnął się. Niegrzeczni chłopcy nie mają pojęcia, dlaczego ich śmigłowce tak nagle zawiodły. Ale to nie ma znaczenia - te ptaszki już nigdzie nie pofruną. - Barrett, tu DuBois. Śmigłowce wyeliminowane. Widzę sześciu martwych żołnierzy rosyjskich na ziemi koło helikopterów. Kilkunastu tancerzy biega koło śmigłowców, chcąc się dowiedzieć, co się stało z ich transportem. W strefie zewnętrznej jest jeszcze sześciu. Niektórzy mają broń przeciwpancerną. Czy mamy ich zdjąć? - Nie, wstrzymajcie ogień - odpowiedział Travis; zwrócił uwagę, że Jack użył słowa „tancerz”, oznaczającego w ich żargonie terrorystę. - Wolałbym wycofać się stąd bez walki, jeżeli tylko się uda. Zostawcie tancerzy Rosjanom. Barrett i Greene niezauważeni minęli terrorystów przy helikopterach. Barrett patrzył na swoje ślady na śniegu. Wydawało się, że pojawiają się znikąd - żołnierze zespołu Orzeł idealnie zlewali się z otoczeniem. Nie pomyślał o tym wcześniej, ale na szczęście na śniegu było tyle odcisków stóp, że tych dodatkowych pewnie nikt w nocy nie zauważy. Po powrocie trzeba będzie zwrócić na to uwagę generałowi Kraussowi. - Wong, nawiąż łączność z najbliższym stanowiskiem dowodzenia Rosjan - powiedział szeptem do interkomu. - Przekażę ci teraz wiadomość po rosyjsku. Masz ją zapisać i nadać do nich. Powiedz im, że jestem radiooperatorem z Ośrodka i że zostaliśmy zaatakowani przez około pięćdziesięciu terrorystów z bronią automatyczną, rakietami przeciwpancernymi i helikopterami; niech szybko wyślą tu kawalerię. - Wilco - odpowiedział Sam. - Jestem na nasłuchu. Oni wysłali już kompanię wojsk bezpieczeństwa ze sprzętem pancernym. - W porządku. Dopilnują, żeby pojechali we właściwym kierunku. Nie chcę, żeby się zgubili - orzekł Travis. - Uwaga, nadaję wiadomość. Oto ona. Barrett podyktował informację; mówił bezbłędnie po rosyjsku. Zbliżali się do bramy, niewidoczni dla tancerzy kręcących się po terenie. System kamuflażu spisywał się znakomicie. Major szedł do wejścia ze swoim indywidualnym karabinem bojowym XM-29 zarzuconym na ramię. W prawej dłoni trzymał specjalny pistolet z laserowym modułem celowniczym LAM i przymocowanym do lufy tłumikiem eliminującym huk i błysk. Tuż za nim podążała Sara Greene. - Barrett, tu Powczuk. Drogą jedzie rosyjski czołg i trzy BMP. Być może z tyłu są jeszcze inne pojazdy. Wygląda na to, że ktoś już podniósł alarm i kawaleria się zbliża. Rosyjska kawaleria. - Rozumiem - odrzekł Travis; zauważył, że Blake i Wong zajęli pozycje w pobliżu bramy zewnętrznej. - Nie strzelajcie do Rosjan. Jeżeli zacznie się walka, pozostańcie w trybie kamuflażu, nie pokazujcie się. W razie potrzeby pomożemy Rosjanom zdjąć tancerzy. Ale pamiętajmy, że nie zaprosiła nas tutaj ani jedna, ani druga strona. Wszyscy żołnierze zespołu Orzeł potwierdzili otrzymane instrukcje. - Wong, połącz mnie z dowódcą rosyjskiego czołgu, który się zbliża - rozkazał Barrett. - Niech wygląda to tak, jakbym mówił ze środka kompleksu. - Już się tym zajmuję - odrzekł Sam. Travis i Sara byli w odległości kilku metrów od wejścia. Drogę zagrodził im mężczyzna z radiostacją i automatycznym karabinem. - Jasna cholera! - zawołał terrorysta do mikrofonu, który trzymał w dłoni. - Tu są jakieś duchy! Naliczyliśmy siedem spadochronów, które spadły na teren obozu, ale nic do nich nie podczepiono. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. A teraz dwa helikoptery przestały pracować, w obu zgasły silniki. To wszystko jest cholernie dziwne. - Weź się w garść i przestać wygadywać głupoty - odpowiedział mu przez radio silny, ostry głos. - Skorzystajcie z ciężarówek, którymi tu przyjechaliśmy. Jeszcze pięć minut i ładunki wybuchowe będą gotowe. - Jest połączenie - zameldował Sam przez sieć łącznościową. - Mówi major Pietrow z kompleksu „Rybacki” - odezwał się po rosyjsku Travis. - Obiekt został zaatakowany przez terrorystów z organizacji znanej pod nazwą Bractwo. Wszyscy ludzie obecni na terenie to wrogowie. Są silnie uzbrojeni, mają rakiety przeciwpancerne. Musicie zaatakować natychmiast i zabezpieczyć podziemne urządzenia. - Tutaj kapitan Strasawicz - odrzekł rosyjski oficer. - Atakujemy natychmiast. Posiłki i wsparcie lotnicze w drodze. Wytrzymajcie, jak długo zdołacie. Idziemy wam na ratunek. Travis uśmiechnął się i przerwał połączenie. Ruszył w kierunku wejścia do podziemnego tunelu; zdawał sobie sprawę, że kamuflaż i ciemność nie czynią go w stu procentach niewidzialnym. Człowiek w bramie popatrzył na niego ze zdumieniem, jakby zobaczył ducha. Przez chwilę stał nieruchomo, a potem szybko podniósł karabin i wymierzył do Barretta. Major był szybszy. Trafił go w głowę dwoma precyzyjnymi strzałami. Ciało terrorysty uderzyło o ścianę i osunęło się na ziemię. Travis wbiegł do środka, mając tuż za plecami Sarę Greene i Huntera Blake’a. W tej samej chwili dał się słyszeć odgłos strzelaniny w pobliżu zewnętrznej bramy. To rosyjska kolumna podjęła walkę z terrorystami zagradzającymi jej drogę do obiektu. - Majorze, Rosjanie dostają w skórę od tych facetów - meldował Powczuk - Już mają straty. Prowadzący czołg wjechał na minę i płonie jak pochodnia. - No to wyrównajmy szansę - orzekł Barrett. - Nie możemy dopuścić, żeby kawaleria wpadła w zasadzkę, zgadza się? Wyeliminujecie tancerzy, ale zachowajcie dystans. Nie chcę, żeby naszym ludziom stało się coś złego. To nie jest nasza wojna. Niech Rosjanie będą bohaterami. - Blake, stań przy wejściu do podziemi i pilnuj drzwi - dodał po chwili. - Nikt nie ma prawa wejść ani wyjść. - Załatwione - odparł Hunter. Travis nie miał czasu na dalszą rozmowę. Skręcił w wąski korytarz, Sara szła za nim. Zrobili może dwadzieścia kroków, gdy z boku otworzyły się drzwi, zza których wypadło dwóch ludzi z automatami. Major instynktownie przyklęknął i położył ich dwoma strzałami. Podniósł się błyskawicznie, przeskoczył ciała i popędził korytarzem. Dotarł do miejsca, gdzie korytarz rozszerzał się. Było ono chronione przez stanowisko karabinu maszynowego. Bunkier zbudowano z żelbetu i zaopatrzono w szybę z kuloodpornego szkła, dającą szerokie pole widzenia. Osłonę tę przebiły pociski - świadczyły o tym dwie duże dziury. W środku widać było krwawe szczątki rosyjskiego żołnierza, rozpryskane na tylnej ścianie. - Padnij!- dobiegł z interkomu głos Sara. Major bez wahania rzucił się na podłogę, wyciągając przed siebie pistolet. Usłyszał świt przelatujących mu nad głową pocisków - to Greene strzelała do biegnących w ich stronę ludzi. Trzy strzały i kolejnych trzech terrorystów pożegnało się z życiem. - Niezłe oko jak na mikrobiologa, co? - szepnęła Sara do interkomu. - Jestem ci zobowiązany - odrzekł Barrett. Ruszył dalej korytarzem w kierunku stalowych drzwi rozbitych materiałem wybuchowym. Potem spojrzał w lewo, w stronę, z której nadeszli trzej zabici przez Sarę terroryści. Znajdowały się tam drzwi. Były otwarte. Nad framugą widniał rosyjski napis: „Centrum Wirusologii. Obszar zamknięty - poziom 4 zagrożenia biologicznego. Wstęp tylko dla upoważnionych”. Ze środka dobiegały jakieś głosy. - Niech to cholera! - wrzeszczał Ratchek. - Nie obchodzi mnie, ilu jest tych pieprzonych Rosjan! Macie zabić wszystkich i przygotować ciężarówki dojazdy! Travis powiedział coś szeptem do Greene i oboje szybko minęli otwarte drzwi. Barrett przylgnął plecami do ściany tuż przy framudze. Sara ustawiła się po drugiej stronie wejścia, z pistoletem w ręce. - Chyba widziałem coś w drzwiach - odezwał się inny głos. - Załóż wreszcie ten cholerny mechanizm czasowy, boja ciebie wykopię przez te drzwi! - ryknął Ratchek. - Już kończę - powiedział drugi mężczyzna. - To powinno załatwić sprawę. - Wewnątrz jest dwóch ludzi - wyszeptał Travis do interkomu. - Gdy doliczę do trzech, strzelisz do faceta, który instaluje ładunki. Ja postaram się wziąć jeńca. - Jestem gotowa - odrzekła Sara. - Tylko uważaj, żeby nie trafić w materiał wybuchowy. - Nie bój się. Jeśli trafię w ładunek, pierwszy się o tym dowiesz. - No dobra, ruszamy. Raz... dwa... trzy! Odwrócili się twarzą do drzwi, celując do terrorystów. Major trafił Ratcheka w prawe ramię. Terrorysta puścił automat i osunął się na podłogę. Jego siedzący na krześle kolega usłyszał hałas na progu i podniósł głowę. Sara Greene trafiła go prosto w czoło. Na stole stała groźnie wyglądająca bomba; była już uzbrojona. Tykający zegar wskazywał, że do wybuchu zostało dziesięć minut. Ratchek leżał na podłodze, miał swój automat w zasiągu ręki. Próbował go chwycić lewą dłonią. Travis klęknął obok i przytknął mu do rany tłumik pistoletu. Mężczyzna zwinął się z bólu. - Wyłączyć kamuflaż - powiedział Barrett. Dostrzegłszy go, ranny wybałuszył oczy z niedowierzaniem. - Zadam ci pytanie, a ty masz odpowiedzieć wprost - odezwał się major. - Co wynieśliście ze strefy zamkniętej? Ratchek skrzywił się z bólu i pokręcił przecząco głową. W tym momencie zmaterializowała się Sara. Z pakietu medycznego umieszczonego w specjalnej kieszeni kombinezonu wyjęła małą srebrną strzykawkę i zrobiła rannemu zastrzyk. Potem założyła mu na ramię autobandaż - samoprzylepny, inteligentny opatrunek powstrzymujący krwotok. Rana Ratcheka przestała krwawić. - To go ustabilizuje, a zastrzyk powinien spowodować, że będzie mówił - oznajmiła. - Jakie mieliście zadanie? - pytał Travis. Ratchek znowu pokręcił głową, ale wyraz jego twarzy zmienił się. - Majorze Barrett, ta bomba jest uzbrojona - przypomniała Sara, patrząc na ładunek. Travis sięgnął do sakiewki zawieszonej u pasa i wydobył niewielkie urządzenie podobne do pudełka zapałek. Zgiął je tak, żeby oba końce się stykały i umieścił na pokrywie ładunku wybuchowego. Po chwili zegar zapalnika czasowego przestał tykać, dziewięć minut i dwadzieścia trzy sekundy przed zaprogramowanym momentem eksplozji. - Travis odwrócił się do Ratcheka. Narkotyk zaczął już działać. Twarz rannego przybrała spokojny wyraz, mimo że pod jego ciałem na podłodze widniała niewielka plama krwi. Barrett przyklęknął i chwycił terrorystę za podbródek, by mu przywrócić świadomość. - A teraz gadaj, zanim cię oddam Rosjanom. Kim jesteście i jakie otrzymaliście zadanie? - Nazywam się Ratchek. Jestem zastępcą dowódcy oddziału Smoków, należącego do Bractwa. Co stąd zabraliście? - Wzięliśmy fiolkę... z wewnętrznego pomieszczenia strefy zagrożenia biologicznego - odrzekł Ratchek i stracił przytomność. Travis potrząsnął nim. - Kto ma tę fiolkę? - naciskał. Komendant Lee. Wyszedł stąd piętnaście minut temu. - Dokąd pojechał? - Do bazy Smoków - odpowiedział Ratchek i znowu zemdlał. Sara uklękła przy nim i zbadała puls. - Żyje, ale nic już z niego nie wyciągniemy - powiedziała. Travis zauważył, że terrorysta ma przytroczony do pasa globalny wykrywacz pozycji satelitów. Odczepił urządzenie, przejrzał zapisane w nim dane i schował do kieszeni. - Zdjęliśmy większość tancerzy - w interkomie rozległ się głos Powczuka. - Rosyjscy żołnierze stoją pod bramą. Wygląda na to, że czekają na posiłki. Myślę, że w strefie wewnętrznej znajdą się za jakieś piętnaście minut. Wywaliliśmy dziurę w ogrodzeniu od strony południowej. Możemy się wycofać, jeśli dostaniemy taki rozkaz. - Zrozumiałem cię, Stan. Ruszamy do punktu zbiórki „Charlie” - major włączył trójwymiarową mapę obszaru kompleksu i wyznaczył na niej punkt „Charlie” ruchem oka. Później sprawdził stan swojego zespołu; z zadowoleniem stwierdził, że wszyscy są zdrowi, a systemy sprawne. Przekazał raport generałowi Freedmanowi i otrzymał potwierdzenie odbioru. - Utrzymajcie pozycje, aż wyjdziemy na powierzchnię, a potem ruszajcie do punktu „Charlie”. Za godzinę przyleci tam po nas Osprey. Osprey, czyli TFV-22, był przeznaczony do wspierania tajnych misji o dużym zasięgu. Łączył cechy śmigłowca i samolotu i doskonale nadawał się do działania w ciemnościach. System radarowy, zwany Pave Lows and Pave Hawks, umożliwiał TFV-22 wyszukanie dziur w osłonie radarowej przeciwnika i prześlizgnięcie się przez nie. Zapas paliwa można było uzupełnić w warunkach całkowitego zaciemnienia i na bardzo niskim pułapie. Dzięki dodatkowym zbiornikom gazoliny, wieżyczkom wyprzedzającego radaru na podczerwień FLIR, antenom i innym urządzeniom TFV-22 Osprey dawał formacji TALON Force niezrównane możliwości dostania się na wybrany teren i opuszczenia go. Poruszał się z prędkością maksymalną 300 węzłów i dysponował rozwiniętym systemem pracy w trybie niewidzialnym. Krótko mówiąc, był w stanie przenieść siedmiu żołnierzy TALON Force na odległość ponad tysiąca kilometrów i wysadzić ich na ziemi - a wszystko to nocą, w całkowitych ciemnościach. - Co z nim? - spytała Sara, wskazując na Ratcheka. - Zostawimy go Rosjanom - odparł Travis. - Jak ci się wydaje, co jest w tej ampułce? - Istnieje tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć - powiedziała Sara i zanim Barrett zdążył zaprotestować, szybko otworzyła drzwi prowadzące do skażonego obszaru. Gdy weszła do środka, natychmiast się za nią zamknęły. - Nie! - zawołał Travis z przerażeniem. - Potrzebuję w pełni sprawnego eksperta od broni biologicznej, a nie martwego żołnierza! Sara Greene spojrzała na niego z uśmiechem przez okienko w drzwiach. - Nie ma powodu krzyczeć, majorze - powiedziała spokojnie. - Mój kombinezon chroni też przed skażeniem biologicznym. Travis patrzył w milczeniu, jak dziewczyna opuszcza przyłbicę bojowego hełmu sensorowego. Wcisnęła odpowiedni guzik i jej kombinezon zaczął wypełniać się tlenem. Nad drzwiami do pomieszczenia skażonego biologicznie zapaliło się światło, zabrzmiał alarmowy klakson. - Pomieszczenie wewnętrzne jest zamknięte - zameldowała Sara. - Ma zamek cyfrowy. Sam, sprawdź ten zamek i ustal kombinację cyfr. - Daj mi dobre zbliżenie termiczne klawiatury - poprosił Wong za pośrednictwem systemu łączności wewnętrznej. - W porządku, mam odpowiedni obraz. Zmierzę poziom ciepłoty ładunków elektrycznych, jakie emituje każdy naciśnięty klawisz. To zajmie parę minut. Travis czekał cierpliwie, obserwując Sarę. - Już. Wyświetlam ci kombinację na BSD - odezwał się ponownie Wong. Sara wybrała podane cyfry, otworzyła wewnętrzne drzwi i weszła do środka. Travis czekał na zewnątrz, starając się zachować spokój. Opuścił BSD na lewe oko i uzyskał dostęp do wizualnego monitora Greene. Teraz widział na swoim BSD to samo, co ona. Jej strój ochronny miał zapas tlenu wystarczający tylko na piętnaście minut. Po trzech minutach Sara otworzyła wewnętrzne drzwi i wybrała kombinację uruchamiającą pompę wymiany powietrza. Kiedy w przyległym pomieszczeniu włączyło się nadciśnienie, rozległa się ostrzegawcza syrena. Po chwili wycie ucichło i dziewczyna wyszła na zewnątrz, uszczelniając za sobą drzwi. - Widziałem tę komorę, ale to ty jesteś specjalistką. Co oni stamtąd zabrali? - zapytał Travis. Sara podniosła przyłbicę; na jej twarzy malował się strach. - Mamy kłopot, poważny kłopot - powiedziała. Rozdział dziesiąty Plany są podstawą zmian. powiedzenie znane w armii izraelskiej 14 listopada, godzina 21.20, Radioelektroniczny Węzeł Bojowy 75 Dowództwa Okręgu Władywostok, Rosja Kapitan Siergiej Łysenko siedział przy swej konsoli przechwytywania radioelektronicznego, przyciskając słuchawki do uszu i patrzył na ekran, który całkowicie oszalał. Jego placówka - Radioelektroniczny Węzeł Bojowy 75 Dowództwa Okręgu Władywostok - była wyposażona w najnowocześniejsze japońskie urządzenia do elektronicznego nadzoru i zakłócania, jakimi dysponowała armia rosyjska. System ten, nazywany przez obsługujących go ludzi Szeregiem, był najnowszym środkiem z rosyjskiego arsenału wojny informacyjnej i obejmował elektroniczną sieć bojową należącą do najnowocześniejszych na świecie. Szereg opierał się na systemie urządzeń zagłuszających usytuowanych na ziemi i satelitach krążących w przestrzeni. Łysenko przeszedł dwuletnie szkolenie, zanim dopuszczono go do obsługi tej kluczowej stacji podsłuchowo-zagłuszającej operującej na Dalekim Wschodzie, i był jednym z najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie. Ale choć wiele się nauczył, nigdy nie widział czegoś podobnego. Jego służba przeważnie była nudna. Podsłuchiwał rozmowy telefoniczne, transmisje radiowe, telemetrię wysokiej częstotliwości - prawie wszystko, co ma charakterystykę elektromagnetyczną. Jednak przekazy przechwycone ostatnio wprawiły go w osłupienie. Stacja znalazła się w fazie alarmu czerwonego. Ktoś zaatakował Kompleks Naukowo-Badawczy Przemysłu Zbrojeniowego „Rybacki”, tajny ośrodek naukowy położony w odległości zaledwie piętnastu kilometrów od jego placówki. Dwadzieścia minut temu cały Władywostocki Rejon Obronny wskoczył na Warunek Jeden - było to zaszyfrowane hasło oznaczające wojnę. Wysłano wsparcie powietrzne, atakujące cele naziemne szturmowce Su-25. Zmotoryzowany batalion strzelców, wzmocniony czołgami, znajdował się w drodze, żeby przejąć obiekt. Myśliwce MiG-29 wysyłano z lotniska w pobliżu Władywostoku z zadaniem szukania intruzów w rosyjskiej przestrzeni powietrznej. Napięcie jeszcze wzrosło, kiedy sprzęt kapitana Łysenki zarejestrował cyfrową transmisję impulsową o wysokiej częstotliwości, która na pewno nie pochodziła ze źródeł rosyjskich. - Pułkowniku Jarów, proszę to zobaczyć. Sądzę, że odkryłem transmisję na poziomie alfa. Zlokalizowałem wysoki poziom skomplikowanej transmisji łącznościowej w sektorze czwartym. Pułkownik Jarów podszedł do stanowiska komputerowego, przy którym pracował kapitan Łysenko. Jako weteran służący od wielu lat, umiał ukrywać uczucia w obecności swoich podwładnych. Nie chciał okazywać niepokoju, zwłaszcza przy Łysence, którego uważał za jednego z najbystrzejszych i najbardziej utalentowanych oficerów w swojej jednostce - liczącej trzystu pięćdziesięciu trzech ludzi brygadzie do walki radioelektronicznej. Jarów dobrze wiedział, że zanim cokolwiek zrobi, musi powiadomić o wszystkim generała Babiczowa. To zaś nie było proste. Nawet w powszedni dzień Babiczowa trudno było złapać: ten niepoprawny kobieciarz każdą wolną chwilę spędzał w ramionach coraz to innych mieszkanek Władywostoku, które nie szczędziły mu swych łask. W sobotni wieczór odszukanie generała było prawie niemożliwe. - Meldujcie, kapitanie Łysenko - powiedział pułkownik władczym tonem. - Co się stało? - Towarzyszu dowódco - Łysenko zwracał się do przełożonego w starym, radzieckim stylu, któremu hołdowali oficerowie nowej armii rosyjskiej - proszę spojrzeć. Wskazał na ekran komputera. Monitor był podzielony na cztery sektory, a każdy z nich mierzył inny wskaźnik elektroniczny. Wszystkie kratki pokrywał szereg zygzakowatych kresek, biegnących w poprzek odpowiadającego im wykresu. Dwie kratki na górze pokazywały amplitudę zajmującą tylko jedną piątą część powierzchni; było to odwzorowanie normalnej w przypadku armii rosyjskiej łączności radiowej typu FM. - W górnej części ekranu widać zarejestrowane połączenia radiowe na szych wojsk - wyjaśniał kapitan. - Mówię o sektorach pierwszym i drugim. To są nasze oddziały w „Rybackim”. Toczą ciężką walkę z terrorystami i ponoszą straty. Pułkownikowi nie spodobało się to, co zobaczył. Zdawał sobie sprawę, że to na niego spadnie odpowiedzialność, jeżeli akcja w „Rybackim” okaże się nieudana z powodu niedostatecznej sprawności środków walki radiowo-elektronicznej. - Co oni mówią? - zapytał. - Przebijają się do Kompleksu Naukowo-Badawczego „Rybacki”. Od dział niezidentyfikowanych sabotażystów prowadzi z nimi walkę na terenie ośrodka. Sabotażyści mają dwa helikoptery w wewnętrznej strefie obrony, ale zostały one zniszczone. Jarów westchnął głęboko. Terroryści z helikopterami? Jest jeszcze gorzej, niż sobie wyobrażałem, pomyślał, usiłując zachować kamienną twarz, by nie okazać niepokoju. - A co z pozostałymi dwiema kratkami? - Właśnie one mnie martwią, towarzyszu dowódco - odrzekł Łysenko. - Okno trzecie to zwyczajne transmisje radiowe FM, pochodzące z nieuprawnionego źródła i nadawane na nieprzewidzianej w regulaminie częstotliwości z dolnej części pasma. Przypuszczam, że jest to rodzaj sygnatury, czy też znak rozpoznawczy jakiegoś wewnętrznego systemu łączności tej organizacji terrorystycznej, która walczy z naszymi siłami w „Rybackim”. - A okno czwarte? - Znaczna szerokość pasma, przekaz w technice impulsów cyfrowych - tłumaczył Łysenko. - To bardzo skomplikowany, ścieśniany metodą cyfrową przekaz, przesyłany na skaczącej częstotliwości. Nie potrafię tego rozszyfrować. Pułkownik Jarów pocierał ręką brodę, patrząc z namysłem na czwarte okno w komputerze Łysenki. - Myślę jednak, że zdołam na nie wejść i zakłócić, przynajmniej tymczasowo - ciągnął kapitan. - Aby utrzymać zakłócenia, trzeba wykorzystać satelitarne urządzenia zagłuszające. Jarów podszedł do swojego biurka i chwycił za czerwony telefon. - Dajcie mi generała Babiczowa - powiedział. Czekał na połączenie, upływały sekundy. - Pułkowniku Jarów, to czwarte okno... ta zmieniająca się częstotliwość... to typ łączności, z jakiej korzystają Amerykanie. Wykryłem częstotliwość podstawową, ale nie jestem pewny, czy będę w stanie długo ją śledzić, jeśli jej teraz nie uchwycę. Jeżeli mam ich zagłuszyć, muszę działać natychmiast. Jarów wciąż czekał na połączenie. Jeśli nie znajdą Babiczowa, odpowiedzialność spocznie na jego barkach. Przez całe lata udawało mu się unikać tego rodzaju odpowiedzialności. Teraz wpadł w pułapkę. Jeżeli transmisje pochodzą od amerykańskich sił atakujących ośrodek naukowy, a on nie zareaguje aktywnie, grozi mu sąd wojenny. Wyobraził sobie, że oto stoi przed generałem Babiczowem, aresztowany za to, że nie udzielił pomocy obrońcom „Rybackiego”. Posiedzenie sądu, wyrok. Następnej sceny wolał już nie sobie nie wyobrażać. Kładąc słuchawkę na widełki, pomyślał, że jego jednostka do walki radiowo-elektronicznej jest najnowocześniejsza i najlepiej wyposażona w całej armii rosyjskiej. Jeżeli więc nie podejmie akcji, Babiczow będzie miał słuszność, stawiając go przed sądem wojennym. - Zakłóćcie tę częstotliwość i pilnujcie jej najlepiej, jak się da. Zagłuszajcie bez przerwy, aż każę wam przerwać. - Tak jest! - odpowiedział z entuzjazmem Łysenko. Godzina 21.35, Kompleks Naukowo-Badawczy „Rybacki” pod Władywostokiem, Rosja Sara Greene ciągle jeszcze była oszołomiona tym, co odkryła: ampułka, którą znalazła w pomieszczeniu skażeń biologicznych, zawierała substancję Nl-2. - Chodźmy - powiedział Barrett, kładąc jej dłoń na ramieniu. Nagle tuż nad ich głowami rozległa się eksplozja. Z sufitu opadł kurz, zamrugały światła awaryjne. - Majorze, tu się robi straszliwe piekło - zameldował Stan Powczuk w systemie łączności wewnętrznej. - Rosyjskie samoloty bombardują teren ośrodka. W ciemnościach ci durnie mogą komuś zrobić krzywdę. Lepiej wynośmy się stąd! - Rozumiem, Stan - odrzekł major. - Blake, lepiej się wycofaj. Spotkamy się w punkcie zbiorczym. - Wilco - odpowiedział Blake. - Już się zbieram. Travis sprawdził obraz na BSD i stwierdził, że pozostali żołnierze kierują się na miejsce zbiórki. Po chwili jego ekran holograficzny zrobił się biały. - Co jest, do cholery?! BSD Travisa przekazał ostrzeżenie: „Transmisja satelitarna zakłócona”. - Majorze, musimy się stąd wynosić. I to szybko! - zawołała Sara. - Jeżeli dojdzie do rozszczelnienia pomieszczenia skażonego biologicznie, zespół może się zarazić Bóg wie czym. Travis kiwnął głową i pobiegli we dwójkę do głównego holu, pozostawiając nieprzytomnego Ratcheka na podłodze. Wybuchy na powierzchni były coraz głośniejsze, awaryjne oświetlenie w korytarzu ponownie zamigotało, a potem zgasło. Travis i Sara przestawili BSD na system noktowizyjny. Mała lampka na podczerwień, umieszczona w hełmie każdego z nich, oświetlała teren, gdy szli pod górę, do wyjścia. Kiedy znaleźli się na szczycie, na powierzchni rozległ się potężny wybuch - tuż nad ich głowami. Zatrzęsła się ziemia, zaczęły odpadać kawałki stropu. Wstrząs rzucił ich na posadzkę. Gdy kurz opadł, major stwierdził, że leży na plecach i wpatruje się w mdłe światło na suficie, koło drzwi. - Wszystko w porządku? - zapytała stojąca nad nim Sara, wyciągając rękę. Travis skorzystał z pomocy. Stanął na nogi i szybko skontrolował swoje wyposażenie. Łączność nadal była zakłócona, ale pozostałe systemy sprawne. - Tak - odpowiedział. - Włączamy kamuflaż i spływamy z tej śmiertelnej pułapki. Sara włączyła kamuflaż. Kilka sekund później oboje wybiegli na zewnątrz, przemknęli wśród toczących walkę Rosjan i nielicznych już niedobitków Bractwa i pobiegli na południe. Jack czekał przy dziurze w ogrodzeniu. Na pomoc od nich kilka rosyjskich czołgów T-72 ostrzeliwało główną bramę. - Co oni robią, do cholery? - zapytał DuBois. - Typowa taktyka rosyjska - odrzekł Travis. - Najpierw zrównają wszystko z ziemią, a potem przyjdą pozbierać kawałki. - Nie wiedzą, co jest w środku? - zdziwiła się Sara. - Pewnie nie. Wiedzą tylko, że jacyś renegaci zajęli ich obiekt. Starsi oficerowie powinni się orientować, co tam się znajduje. Miejmy nadzieję, że podejmą interwencję, zanim dojdzie do katastrofy biologicznej na wielką skalę. - Majorze, w naszą stronę jedzie rosyjski czołg - rzucił szybko Jack. - Zabierajmy się stąd, jeżeli chcemy zdążyć na punkt zbiórki i odjechać do domu. Travis przytaknął i spojrzał na ciemne, pokryte chmurami niebo. Śnieg walił dużymi, mokrymi płatami. DuBois wyciął już otwór w płocie. Wyszli na zewnątrz i pobiegli na południe, nie wyłączając trybu kamuflującego. Bitwa o „Rybacki” trwała dalej przy akompaniamencie wybuchów. Godzina 22.10, tymczasowe centrum dowodzenia TALON Force, tajna lokalizacja w górach Kolorado Generał brygady Jack Krauss krążył nerwowo po pokoju. Był zły, że stały ośrodek dowodzenia TALON Force, budowany w podziemiach Pentagonu, nie został jeszcze ukończony. Tymczasowo został przeniesiony do wolnego pomieszczenia w pobliżu obozu NORAD Cheyenne Mountain. Krauss monitorował stąd przebieg akcji; odbierał obraz wideo od żołnierzy zespołu Orzeł, wykonujących swoje zadanie w „Rybackim”. Jak na razie, akcja był katastrofą, choć nie z winy jego ludzi. Zawinił wywiad, który ich tam wyprawił. Oczekiwano, że zespół Orzeł zatrzyma terrorystów, zanim dostaną się do kompleksu, a udało się dopaść jedynie tylną straż. - Generale, analizujemy przekaz wideo otrzymany od kapitan Greene przed utratą kontaktu - zameldował siwowłosy pułkownik Zielonych Beretów. - Ciągle nie wiemy, co ludzie Bractwa zabrali ze składu broni biologicznych. - Ale Greene wie - odrzekł Krauss. - Właśnie miała nam to powiedzieć, kiedy straciliśmy łączność. Niech mi pan wyjaśni, pułkowniku Dunlop, jak to w ogóle możliwe; byłem przekonany, że naszego systemu łączności nie da się zakłócić. Pułkownik Dunlop zastanawiał się nad odpowiedzią. Cywil w niebieskich spodniach, białej koszuli i krawacie spojrzał na nich, nie podnosząc się z krzesła. - Rosjanie z pewnością użyli czegoś nowego, o czym nie wiemy - zasugerował. - Otrzymaliśmy zadanie: pomóc im się stamtąd wydostać. Nie przewidywaliśmy aktywnej ingerencji Rosjan - dodał pułkownik. - I to był pierwszy błąd - Krauss zmierzył go zimnym spojrzeniem. - Jesteśmy na ich terytorium. Rosjanie nie mają pojęcia, że pojechaliśmy tam, żeby im pomóc. Pewnie myślą, że zaatakowaliśmy ich laboratorium. Pułkownik niechętnie przyznał mu rację. Freedman popatrzył na duży, płaski ekran przeglądowy, umocowany na ścianie w sali operacyjnej. Na dole po lewej stronie monitora widać było zatrzymany obraz przedstawiający Travisa Barretta przed pomieszczeniem, które zawierało materiały groźne pod względem biologicznym. W sąsiednich okienkach na dole ekranu widniały również zatrzymane obrazy pozostałych sześciu członków zespołu. Powyżej znajdowała się mapa regionu władywostockiego oraz ikony oznaczające znane miejsca rozlokowania rosyjskich wojsk i samolotów. Krauss odwrócił się do pułkownika i cywilnego eksperta, którzy stanęli obok niego. Pułkownik Dunlop był oficerem operacyjnym misji TALON Force. Należał do najzdolniejszych planistów działań sił specjalnych, jakich Krauss miał okazję poznać. Jeny Rossner był szefem zespołu techników TALON Force, uczestniczył w projektowaniu wszystkich elementów wyposażenia używanego przez żołnierzy tej jednostki. Dunlop i Rossner wspólnie kierowali grupą trzydziestu ludzi obsługujących nowoczesny ośrodek kontroli operacyjnej misji. - Co z ewakuacją? - zapytał Krauss. - Musimy wyciągnąć stamtąd Barretta i jego ludzi. Twarz pułkownika stężała. - To niemożliwe. Musieliśmy sprowadzić TFV-22 na USS „America”. Rosjanie dokładnie zakłócają wszystkie częstotliwości, ich jednostki znajdują się w stanie podwyższonej gotowości. Pogoda się popsuła, widoczność spadła poniżej dziesięciu metrów. Nie możemy skierować maszyny do punktu zbiórki „Charlie”, bo Rosjanie ogłosili alarm i wysłali w powietrze MiG-i 29. To byłoby zbyt ryzykowne, zwłaszcza że nie mamy łączności z zespołem Orzeł. Barrett będzie musiał skorzystać z alternatywnego planu ewakuacji. - Wspaniale - mruknął Krauss. - Pierwsze misja, a my znaleźliśmy się w sytuacji kryzysowej po niespełna dwóch godzinach. - Staramy się wyeliminować zakłócenia łączności - odezwał się młody major sił powietrznych. - Mój zespół techniczny już nad tym pracuje. - Nie obchodzi mnie, jak to zrobicie - warknął Krauss. - Macie przywrócić łączność i wydostać stamtąd naszych ludzi. - Sir, otrzymałem to kilka minut temu - pułkownik Dunlop podał Freedmanowi kartkę papieru. - Jezu Chryste! - jęknął Krauss, gdy przeczytał meldunek. - Czy on o tym wie? - Nie, sir. - A co z panią Douglas? - Nie znamy miejsca jej pobytu; to samo dotyczy reszty Amerykanów i Europejczyków. - Gdy tylko się dowiecie, dajcie mi znać - powiedział Krauss. - Sam mu o tym powiem. Godzina 32.50, rosyjska przestrzeń powietrzna w pobliżu granicy z Koreą Północną Trzy śmigłowce MI-17 HIP leciały w ciasnym szyku. Noc była ciemna, wilgotna. Maszyna prowadząca skręciła na zachód, w stronę przestrzeni powietrznej Korei Północnej. Lee nie znosił latać helikopterem. Nienawidził tej ciasnej, ciemnej, głośnej kabiny. Do diabła, w ogóle nie znosił latania. Miał pewną małą tajemnicę, której nikomu nie zdradził. On, mistrz sztuki walki hopkido, wyszkolony zawodowy zabójca, cierpiał na chorobę lokomocyjną. Z trudem łapał oddech. HIP leciał nisko nad ziemią, omijając góry; kierował się do bazy Terreka, ukrytej w górach w północno-wschodniej części kraju. Obok Lee siedzieli najlepsi ludzie z jego oddziału. Pozostali członkowie zespołu Smoków lecieli w dwóch innych śmigłowcach. Lee trzymał na kolanach srebrną walizkę i myślał o potędze, jaką zdobędzie Bractwo dzięki małej buteleczce, która się w niej znajdowała. Potężny silnik helikoptera pracował na wysokich obrotach, śmigło młóciło wilgotne nocne powietrze. Maszyna szybko przesuwała się nad pogrążoną w mroku okolicą, przekroczyła granicę rosyjsko-koreańską i leciała dalej do bazy Smoków. Lee wiedział już, że Ratchek do nich nie dołączy. Wielka szkoda, mówił sobie w myślach, bo Ratchek to zdolny dowódca i bezlitosny zabójca. Takich ludzi niełatwo znaleźć. Miał tylko nadzieję, że Ratchek nie zostanie wzięty żywcem. Zastanawiał się, dlaczego Rosjanie zareagowali tak szybko. Przecież wszystko zostało przygotowane bardzo starannie. Trzeba było nieźle się wysilić, aby uzyskać pewność, że generał Babiczow zniknie ze sceny i alarm nie zostanie włączony. Szybkość, z jaką Rosjanie zareagowali na jego rajd, była zjawiskiem niezwykłym. A może ktoś ich powiadomił? Tak czy inaczej, nie ma to specjalnego znaczenia. Cel akcji został osiągnięty. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, za kilka tygodni świat będzie świadkiem narodzin nowej potęgi. Znienawidzeni Amerykanie dowiedzą się, co to jest Bractwo i będą się go bali. - Komendancie Lee, jesteśmy w zasięgu radiowej łączności z bazą - poinformował go pilot przez interkom. - Dobrze. Połączcie mnie z Terrekiem. - Tak jest - odrzekł pilot. - Już mamy połączenie. - Czy masz przesyłkę? - zapytał Terrek. - Tak. Ampułka N1 -2 jest w moim posiadaniu - zameldował Lee. - Mieliśmy pewne kłopoty przy wyjściu. Zdaje się, że Rosjanie na nas czekali. Zaatakowali wkrótce po tym, gdy ja ewakuowałem się z pierwszą grupą. - To niedobrze - wtrącił Terrek. - Jakim cudem Rosjanie wykryli nasz atak? Czyżbyśmy ich nie doceniali? - Nie wiem - odpowiedział Lee. - Przyspieszymy planowane działania - rozkazał Terrek. - Mam tutaj obiekty dla potrzeb eksperymentu, czekające na twój cenny ładunek. Jak tylko przyjedziecie, zaczynamy Etap 2. - Wykonywanie waszych rozkazów to cel mojego życia - odrzekł Lee. - Niech żyje Bractwo! - Zgadza się... tylko dostarcz mi fiolkę w całości. Bez odbioru. Helikopter skręcił ostro w lewo i okrążył duży masyw górski. Na czole Lee pojawiły się krople potu. Złapał się za brzuch, usiłując nie myśleć o ciasnym wnętrzu maszyny. - Komendancie Lee - odezwał się pilot, mówiący po angielsku z rosyjskim akcentem - za dziesięć minut wylądujemy w bazie Smoków. - Znakomicie - odrzekł krótko Koreańczyk. Nienawidził wydawania rozkazów po angielsku, ale Terrek ściągnął do Bractwa ludzi z całego świata i właśnie angielski był ich językiem operacyjnym. Terrek uznał, że jego podwładni muszą się posługiwać językiem wroga, żeby móc skutecznie z nimi walczyć. Niedługo stworzę zespół złożony wyłącznie z mieszkańców Korei Północnej, myślał Lee. Oddział tak zdyscyplinowany i bezlitosny, że nawet Terrekowi oko zbieleje. Opuścił głowę i wziął głęboki oddech. Czuł mdłości i pulsowanie w skroniach. Miał wrażenie, że ściany kabiny HIP-a walą się na niego. Z trudem powstrzymywał wymioty. Godzina 23.06, kilka kilometrów na południowy wschód od Kompleksu Naukowo-Badawczego „Rybacki” Śnieg sypał coraz gęstszy. Nie trzeba było być meteorologiem, aby się zorientować, że nadchodzi burza śnieżna. Major Barrett wiedział, że tylko najwytrawniejsi piloci są w stanie latać w takich warunkach. Szansę na ewakuację zmalały prawie do zera. Travis Barrett i Sara Greene zjawili się w punkcie zbiórki „Charlie” jako ostatni. W normalnych warunkach zespół TALON Force działałby w rozproszeniu, korzystając z łączności w postaci specjalnej wersji taktycznego Internetu, wzbogaconego o komunikację głosową. Teraz jednak, kiedy łączność została przerwana na skutek zakłóceń i nadchodziła burza śnieżna, byli zdani wyłącznie na własne siły. Punkt zborny „Charlie” okazał się wąską dolinką oddaloną o trzy kilometry od Kompleksu „Rybacki”. Zanim Travis i Sara tam dotarli, Blake i 01sen zdołali już zorganizować rosyjską ciężarówkę. - Skąd ją wytrzasnęliście? - zapytał major, wskazując na samochód. - Znalazłem ją na drodze kilka mil stąd - odrzekł Blake z uśmiechem. - Facet, który ją prowadził, nie potrzebował jej tak bardzo jak my. Travis uniósł brwi. - Nie martw się - wtrąciła Jenny. - Znamy zasady działania. Nie zabiliśmy go. - A co zrobiliście? - spytała Sara. - Wyłączyłem kamuflaż i pomachałem, żeby się zatrzymał - wyjaśnił Blake. - Olsen otworzyła drzwi i zmaterializowała się tuż przed nim. Pewnie pomyślał, że jesteśmy gośćmi z Marsa albo coś w tym guście. W panice wyskoczył z ciężarówki i zwiał. - No pięknie - skomentował Sam. - Siedzimy tu, w środku rosyjskiego terytorium, otoczeni przez wojsko, które uważa nas za najeźdźców, nie mamy wsparcia ani samolotów, żeby się ewakuować, a wy robicie sobie żarty, strasząc cywilów. Travis Barrett uniósł dłoń, by uciszyć rozgardiasz. - Przedstawić raport sytuacyjny - rozkazał. Rozpoczęła się procedura przewidziana na wypadek utraty sieciowego systemu łączności. Ludzie meldowali jeden po drugim. - Powczuk. Wszystkie systemy sprawne. Jeden XM-29. Dziesięć pocisków kaliber dwadzieścia milimetrów, dwieście pocisków kaliber pięć i pół milimetra. Jeden pistolet z tłumikiem kaliber czterdzieści pięć, czterdzieści dziewięć naboi. Trzy mikrominy detonowane na komendę. Trzy pluskwy. Jeden nóż. Jeden pojemnik z wodą, jedna awaryjna racja polowa. - Blake. Wszystkie systemy sprawne. Jeden XM-29. Dziesięć pocisków kaliber dwadzieścia milimetrów, sto dwanaście pocisków kaliber pięć i pół milimetra. Jeden pistolet z tłumikiem kaliber czterdzieści pięć, dwadzieścia osiem naboi. Jedna mikromina odpalana na komendę. Jedna ważka UAV. Jeden nóż. Jeden pojemnik z wodą i jedna awaryjna racja polowa, - DuBois. Systemy sprawne. Pięć pocisków kaliber dwadzieścia mili metrów, dwieście dwanaście pocisków kaliber pięć i pół milimetra. Jeden pistolet kaliber czterdzieści pięć, dwadzieścia osiem nabojów. Cztery mikro miny odpalane na komendę. Jednak ważka i jedna pluskwa. Trzy noże. Trzy porcje wody i jedna awaryjna porcja polowa. - Jack i Hunter, obejmiecie wartę - rozkazał major. DuBois i Blake oddalili się o mniej więcej pięćdziesiąt metrów i zajęli pozycje, z których mogli obserwować podejścia do dolinki. - Greene. Systemy sprawne. Jeden pistolet kaliber dziewięć milimetrów, trzydzieści dwa naboje. Jeden generator energii. Jeden zestaw chirurgiczny. Dwie porcje wody i jedna awaryjna racja polowa. - Olsen. Systemy sprawne. Jeden pistolet kaliber dziewięć milimetrów, dwadzieścia osiem naboi. Cztery mikrominy odpalane na komendę. Jedna ważka UAV. Jeden nóż. Dwa pojemniki z wodą, jedna awaryjna racja polowa. - Wong. Systemy sprawne. Jeden pistolet kaliber dziewięć milimetrów, trzydzieści osiem naboi. Jeden specjalny zestaw łączności. Jedna ważka UAV. Jeden nóż. Jeden pojemnik z wodą i jedna awaryjna racja polowa. - Barrett. Wewnętrzne systemy sprawne. Jeden XM-29. Dziesięć pocisków kaliber dwadzieścia milimetrów, sto pocisków kaliber pięć i pół. Jeden pistolet z tłumikiem kaliber czterdzieści pięć, dwadzieścia jeden naboi. Jedna mikromina detonowana na komendę. Jedna ważka UAV. Jeden nóż. Jeden pojemnik z wodą i jedna awaryjna racja polowa. - Kapitanie Wong, dlaczego straciliśmy łączność z kwaterą główną? - spytał major. - Ja straciłem kontakt o dwudziestej drugiej - odrzekł Sam. - Możemy rozmawiać między sobą, odtwarzać informacje na temat pozycji, a także przesyłać informacje i grafikę Internetem w układzie wewnętrznym, nie jestem jednak w stanie nawiązać łączności z nikim spoza zespołu Orzeł. Mam mapy terenu działania wpisane w pakiecie łącznościowym. - Ale dlaczego straciliśmy łączność z dowództwem TALON Force? powtórzył pytanie Barrett. - Wygląda na to, że zagłusza nas jakieś nowe rosyjskie urządzenie o wysokiej częstotliwości. Ostatni przekaz, jaki otrzymałem, informował, że specjalne ptaszki ewakuacyjne V-22, które miały nas zabrać, zostały odwołane. - Cudownie - odezwał się Stan Powczuk. - Technologia warta miliard dolarów, a my działamy jako osamotniona grupa nie w tym kraju, co trzeba, i nie mamy wsparcia. Ledwie skończył mówić, zdał sobie sprawę, że powinien siedzieć cicho. - Jakie są rozkazy? - zwrócił się do Barretta. Major rozwinął menu na swoim ekranie BSD, ukazującym trójwymiarową mapę okolicy. Zaznaczył pozycję, jaką znalazł na globalnym odbiorniku pozycyjnym Ratcheka. Z siatki geograficznej wynikało, że znajdują się tuż za granicą Korei Pomocnej. - Nadal mamy zadanie do wykonania - powiedział. - Ale nasz plan wymaga modyfikacji. Jedziemy do Korei Pomocnej. - Dokąd? - Samowi opadła szczęka. - To chyba żarty. - Nie, mówię poważnie - zapewnił Travis. - Ale dlaczego? - wtrąciła Jenny. - Przybyliśmy za późno, aby uniemożliwić ludziom Bractwa kradzież tego, co chcieli zabrać Rosjanom - wyjaśniła Sara Greene. - A co to było? - zapytał Stan Powczuk. - Wirusowy patogen N1 -2 - odparła Greene. - Nasi rosyjscy przyjaciele produkowali w „Rybackim” paskudne środki do wojny biologicznej. Wirusowy patogen N”l -2 to wytworzony genetycznie wirus Ebola, nałożony na zarazki ospy. - Jak groźne jest to paskudztwo? - spytała Olsen. - Ujmę to w taki sposób - odrzekła Sara. - Terrorysta uzbrojony w broń chemiczną lub radiologiczną jest w stanie zabić setki, może tysiące ludzi. Natomiast terrorysta dysponujący kombinacją Eboli i ospy może zgładzić dziesiątki tysięcy ludzi w ciągu kilku dni, a w ciągu kilku tygodni wywołać epidemię w całym kraju. Broń biologiczna jest równie groźna jak bomba atomowa, może spowodować kilka milionów ofiar podczas jednego incydentu. - A czy nie trzeba mieć aerozolu albo czegoś takiego, żeby to rozprzestrzenić? - zapytał Stan. - Nie w tym przypadku - tłumaczyła Sara. - Prawie wszystkie mikroorganizmy giną wkrótce po wystawieniu ich na światło słoneczne. Źle reagują na wysoką temperaturę i łatwo wysychają. Mówiąc po prostu, są wrażliwe i nietrwałe. Ale nie dotyczy to mieszkanki Eboli z ospą. To twardy organizm, taki Arnold Schwarzenegger wśród śmiertelnych zarazków. NI-2 nie zabija swoich ofiar od razu - został pomyślany w taki sposób, że rozwija się w organizmie żywego człowieka. Po okresie inkubacji, który trwa kilka dni, choroba rozprzestrzenia się drogą kropelkową. Każda zarażona osoba czy zwierzę, w którego ciele NI-2 w pełni się rozwinął, produkuje tysiące zarodników. Kiedy zarodniki te znajdą się w powietrzu, dostają się wraz z oddechem do płuc i wszystko zaczyna się od nowa, a zasięg skażenia rozszerza się błyskawicznie. - A co ze szczepionkami? - zapytał Wong. - Na ten szczep bakteryjny nie ma szczepionki. A nawet gdybyśmy dzisiaj ją wynaleźli, to nie zdążylibyśmy wyprodukować tyle, żeby starczyło dla całej ludności Stanów Zjednoczonych. Na ile się orientuję, w najlepszym przypadku mamy kilka dni, by powstrzymać tych facetów. Potem stracimy ślad tych zarazków, a nie da się przewidzieć, w jaki sposób oni je wykorzystają. - Teraz proszę o dobre wiadomości - odezwał się DuBois. - Nie mam dobrych wiadomości - ciągnęła Sara. - Jeżeli ten wirus rozejdzie się w jakimś mieście, zabije całą ludność w ciągu kilkunastu dni. I został tak skonstruowany, że po pewnym czasie przechodzi w formę niegroźną dla życia. - Co czyni z niego idealną broń - wtrącił Powczuk. - Zabija wszystkich ludzi w okolicy, ale potem przekształca się, dzięki czemu można bezpiecznie zająć teren. - Właśnie tak - potwierdziła Sara. - No dobrze, rozumiem, że oni mają te parszywe zarazki. Ale skąd ta Korea Pomocna? - dopytywał się Stan. - Zabrałem odbiornik GPS jednemu z ich dowódców - wyjaśnił Barrett. - Były w nim zapisane namiary głównego obozu terrorystów. Musimy tylko rozpracować tę dziesięciocyfrową siatkę, którą naszkicowałem wam na BSD. - Według mnie to kiepskie zabezpieczenie operacyjne - stwierdził Stan, studiując mapę. Podniósł wzrok i spojrzał na Travisa. - Ale czasami grzeczni chłopcy mają szczęście. Barrett skinął głową. - Czasu jest mało - powiedział. - Jeżeli zabiorą to ze swojej bazy, nie będziemy w stanie ustalić, gdzie zarazki się pojawią. - Wiecie, że musimy radzić sobie sami - dodał Powczuk. - Nasz alternatywny plan zakłada, że w razie awarii łączności mamy się udać do miejsca zbiórki na wybrzeżu, siedemnaście kilometrów na południowy zachód od Władywostoku. Tam będzie na nas czekać łódź. Travis uśmiechnął się. - Operacje TALON Force wymagają postępowania w sposób niekonwencjonalny, pomysłowy, czasem nawet zuchwały. Zostaliśmy wybrani do tej misji, Stan, bo jesteśmy na tyle mądrzy, że wiemy, kiedy nie należy słuchać rozkazu - podsumował. - Więc jaki jest plan, szefie? - zapytał Powczuk. - Siedemnaście kilometrów stąd znajduje się rosyjskie lotnisko wojskowe - powiedział Barrett. - Potrzebny jest nam samolot. Z danych wywiadowczych, jakie odebrałem przed utratą łączności, wynika, że znajdują się tam trzy maszyny. A z lotniska jest tylko sto dwadzieścia kilometrów do bazy Bractwa w Korei Północnej. Jest nas siedmioro, wystarczy jeden mały samolot. - Zwycięstwa odnoszą ci, którzy wiedzą, czy użyć dużo czy mało wojska - dodał Jack DuBois; był to cytat z jego ulubionego autora Sun Tzu, starożytnego chińskiego stratega. Sam Wong rozglądał się dookoła, kręcąc głową. - Chwileczkę, chciałbym wiedzieć, czy wszystko dobrze zrozumiałem - powiedział. - Mamy zrobić, co następuje: dostać się na rosyjskie lotnisko, ukraść samolot, przelecieć przez burzę śnieżną, nie dać się zestrzelić rosyjskim myśliwcom, przekroczyć granicą z Koreą Pomocną, nie dać się zabić koreańskiej obronie powietrznej, przeniknąć do bazy wroga, znaleźć wirus i zniszczyć go. To zadania dla naszej siódemki. - Dokładnie tak, Sam - odrzekł Travis z uśmiechem, kładąc rękę na ramieniu kolegi. - Dokładnie tak. - Tego się obawiałem - mruknął Sam. - Czasami nie znoszę mieć racji. - Jest jeszcze coś - dodała Jenny Olsen. - Co takiego? - jęknął Sam Wong. - Mamy wrócić do domu - powiedział Barrett, kiwając głową. 15 listopada, godzina O.3O, Cytadela, cela numer jeden, okolice Aojin, Korea Północna Elizabeth Douglas trzymała niemowlę w ramionach; matka dziewczynki spała z głową na jej kolanach. Usnęły wszystkie kobiety z wyjątkiem Beverly, dziewiętnastoletniej studentki ze stanu New Jersey. Helga, która w ciągu dwóch ostatnich dni została najlepszą przyjaciółką Liz, chrapała głośno na łóżku po lewej stronie. Cela była zimna i nie oferowała zbytnich wygód - stały w niej tylko trzy łóżka z metalowymi ramami. Liz zajmowała środkowe, ustawione naprzeciwko okratowanych drzwi. Łóżka były niewygodne, a kilka starych wełnianych koców nie wystarczyło do ochrony przed chłodem. Dwa metalowe wiadra i stare koreańskie gazety miały im wystarczyć na zaspokojenie potrzeb higienicznych. Lepsze to niż leżeć na zimnej cementowej posadzce, pomyślała Liz. Mijała ich trzecia noc w niewoli i druga w tej górskiej fortecy. Było zimno, większość kobiet w celi Elizabeth była przeziębionych. Niepewność powodowała, że więźniarkom wydawało się, iż jest jeszcze zimniej, niż w rzeczywistości; temperatura w bloku wynosiła około dziesięciu stopni. Żadna z kobiet nie widziała mężczyzn, odkąd ich rozłączono. Liz dowiedziała się od strażników, że znajdują się w Korei Pomocnej. Wielu ludzi w obozie było Azjatami; Liz domyśliła się, że to Koreańczycy. Jedzenie było koszmarne. Dwa razy dziennie dostawały dużą miskę ryżu i wiadro zupy rybnej. W celi Liz było sześć kobiet: Helga, Rachel z córeczką Sonią, starsza Kanadyjka imieniem Mary, Beverly i ona. Starsze kobiety lepiej znosiły niewolę niż młode. Rachel dręczył strach o los męża i dziecka, Beverly wpadła w depresję. Kiedy nie spała, płakała, nie chciała jeść. Jedzenie, jakie dostawały, było pozbawione smaku, a porcje mizerne, ale Liz zdawała sobie sprawę, że ich szansę przeżycia zależą od tego, czy uda im się zachować odpowiednio dużo zdrowia i siły. Było to szczególnie istotne w przypadku Rachel, która starała się karmić swoje dziecko piersią. Elizabeth postanowiła, że zrobi wszystko, by przeżyć; wiedziała, że właśnie takiej postawy oczekiwałby Jim. Często powtarzał, że Douglasowie nigdy się nie poddają. Liz objęła przywództwo swojej małej gromadki. Silna osobowość czyniła ją naturalną kandydatką do tej funkcji, o którą zresztą nikt inny się nie ubiegał. Robiła, co mogła, żeby podnieść na duchu towarzyszki niedoli: opowiadała różne historie, śpiewała kołysanki, wynajdywała proste zajęcia, przy których szybciej upływał czas. Najbardziej przygnębiało ją to, że nie wiedziała, dlaczego ich uwięziono. Widywały tylko strażników, którzy przynosili im jedzenie; nie zjawił się nikt, żeby wytłumaczyć, co się dzieje. - Czy oni nas zabiją? - pytała z płaczem Beverly. Liz kołysała na rękach małą Sonię. - Nie, nie sądzę - odrzekła. - Gdyby chcieli nas zabić, po co ciągnęliby nas taki kawał drogi, z Egiptu do Korei? - Nie mogę znieść tego czekania! - szlochała Beverly. - Chcę do domu! Liz delikatnie położyła Sonię na materacu i przysunęła się do Beverly. - Czy chcesz, żeby oni oglądali cię w takim stanie? - zapytała. - Chcesz, żeby się zorientowali, że się boisz i jesteś gotowa się poddać? - Nie obchodzi mnie, co oni sobie pomyślą - odpowiedziała zapłakana dziewczyna. - Nie powinnam się tutaj znaleźć. Nie zrobiłam nic złego. - Nikt z nas nie zrobił - mówiła Liz łagodnym, uspokajającym tonem. Podała malutką Sonię Beverly i objęła dziewczynę. - Sonia też na to nie zasłużyła. Ona nas potrzebuje; musimy się nią zaopiekować. Beverly spojrzała na niemowlę - Sonia poruszyła się lekko i potarła buzię maleńką piąstką. - Musimy być silne - przekonywała Elizabeth. - Jesteśmy Amerykankami. Ktoś nas stąd wydostanie. To tylko kwestia czasu. - Naprawdę tak pani sądzi? - zapytała Beverly, z nadzieją. - Tak. Musimy się trzymać. - Mam nadzieję, że pani się nie myli - Beverly uśmiechnęła się i przytuliła do Elizabeth. - Pani Douglas, czy mogę pani zadać osobiste pytanie? - Tak, kochanie, nie krępuj się. - Skąd u pani te nerwy ze stali? Liz roześmiała się. - One nie są ze stali, dziecko, tylko z gumy. Chodzi o to, żeby ich za bardzo nie naciągać. 15 listopada, godzina 1,20, lotnisko wojskowe niedaleko Władywostoku Śnieg wciąż padał. Członkowie zespołu Orzeł wysiedli z ciężarówki i ruszyli na zachód w szyku rozproszonym, przypominającym literę V. Sam szedł w końcowej części szyku. Czuł ostry, lodowaty wiatr, przenikający przez ubranie. Po kilku minutach kombinezon przystosował się do zmienionych warunków i podniósł temperaturę. Sam poczuł przypływ adrenaliny. Zdał sobie sprawę, że inteligentne biochipy automatycznie wprowadziły do jego organizmu dokładnie odmierzoną dawkę bioenergetycznych środków przeciwdziałających zmęczeniu. Dzięki takim doskonałym stymulantom żołnierz TALON Force przez kilka dni mógł się obyć bez jedzenia i wypoczynku. Moment załamania nadchodził przeważnie szóstego dnia. Ciało traciło zdolność reagowania na środki pobudzające i człowiek po prostu zapadał w głęboki sen. Dotychczas Sam nie doświadczył skutków długotrwałego działania środków stymulujących. Obawiał się jednak, że wkrótce będzie miał okazję sprawdzić te reakcje. Żołnierze TALON Force posuwali się w milczeniu, w odległości trzydziestu metrów jeden od drugiego. Szli szybko, mimo że teren był trudny. Zawieja przybierała na sile. Sam obawiał się, że wkrótce trudno będzie cokolwiek zobaczyć bez użycia termicznego urządzenia podglądowego, umieszczonego we wzierniku BSD. Poczuł nagłe przygnębienie. Usiłował otrząsnąć się z tego nastroju. Przecież samuraje, chociaż walczyli z dziesięciokrotnie liczniejszym przeciwnikiem, nie wpadli w depresję, przekonywał sam siebie. Major Barrett wyciągnie nas z tego, tak jak Kanbei. Sam rozmyślał o swoich ulubionych bohaterach i jednocześnie obserwował precyzję, z jaką zespół Orzeł maszerował przez jodłowy las. Zdawał sobie sprawę, że poruszają się tak pewnie nie tylko dzięki nowoczesnym urządzeniom, jakimi dysponują. Była to także zasługa Travisa, który okazał się znakomitym dowódcą. Po każdym starciu, gdy tylko zespół zebrał się w bezpiecznym miejscu, Barrett nakazywał przeprowadzenie pełnej kontroli stanu systemów i broni. Każdy członek zespołu składał raport osobiście, bo taki tryb postępowania pomagał wzmocnić dyscyplinę bojową. Gdy dotarli do wzgórza położonego na wschód od lotniska, automatycznie przeszli do szyku zamkniętego. Ostrożnie przebijali się przez zamieć, jak wataha wilków w poszukiwaniu żeru. Wyłączyli tryb niewidzialny, żeby nie marnować energii. Kilka tygodni wcześniej, podczas treningu w górach Montany, Wong zrozumiał, jak ważne jest oszczędzanie energii elektrycznej zgromadzonej w kombinezonie. Koledzy z zespołu wciąż mówili o „Ostatnim Szańcu Wonga”, jakby chodziło o obronę fortu Alamo. Ale wtedy to były tylko ćwiczenia, a teraz chodzi o prawdziwą akcję. Niegrzeczni chłopcy idą na całość. Sam zastanawiał się, czy dzięki pracy zespołowej uda się im pozostać przy życiu. Nie mam zamiaru stać się bohaterem po śmierci, pomyślał. - Ukryjcie się - polecił szeptem major. - Lotnisko znajduje się o dwieście metrów na wschód. Blake, DuBois, sprawdźcie, jak wygląda sytuacja. Reszta zostaje tutaj. Uformować obronę w półkolu. Zespół natychmiast wykonał rozkazy, ludzie poruszali się cicho i szybko. Każdy sprawdził swoją pozycję na wirtualnej mapie odtworzonej na ekranie BSD. Sam Wong przejrzał obraz w swoim wzierniku i natychmiast się zorientował, gdzie jest on sam i pozostali członkowie grupy. W warunkach bojowych taki obraz wart był więcej, niż tysiąc słów. Hunter i Jack ruszyli w kierunku lotniska. Podczołgali się do ogrodzenia z drutu kolczastego i szybko przebili sobie drogę przez zasieki, przecinając drut nożycami do metalu, umieszczonymi na lufach XM-29. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie, popełzli na brzuchach przez głęboki śnieg. - Jest - Hunter wskazał parę skrzydeł i ogon pokryty śniegiem. - To ta maszyna. - Chyba żartujesz - mruknął Jack. - To jest dwupłatowiec! Jakim cudem, do cholery, ta kupa złomu ma nas zawieźć aż do Korei Pomocnej? Hunter pilnie lustrował rosyjskie lotnisko. Pas startowy miał długość wystarczającą tylko dla samolotów krótkiego startu i lądowania. Koło dużego hangaru w południowej części lotniska stały dwa stare samoloty transportowe Tupolew. Dalej wznosiło się kilka budynków, z jednego z nich przez metalową rurę wydobywał się dym. Obok stały zaparkowane dwie ciężarówki. Nigdzie nie zauważyli strażników. - To nie jest żaden złom - powiedział rozradowany Blake. - To An-2, w naszej terminologii Antonow Colt. Opuścił noktowizor i dokładnie przyjrzał się dwupłatowcowi stojącemu na oblodzonym pasie startowym. - Jest solidniejsza, niż się na pozór wydaje - ciągnął. - Nie miałem okazji pilotować czegoś takiego od wielu lat. To będzie dobra zabawa. Jack popatrzył na jednosilnikową maszynę i skrzywił się. - Wybacz, że nie podzielam twojego entuzjazmu, mój ty latający chłopcze - powiedział. - Ale jak, do cholery, mamy się wzbić w powietrze tym rosyjskim wielbłądem? - To już pozostaw mnie, moczygębo - odparował Blake. - Nie ma takiej rzeczy ze skrzydłami, którą nie umiałbym polecieć. To maleństwo udźwignie dwunastu ludzi i potrafi wylądować na dziesięciocentowej monecie. Idealny ptaszek dla naszych potrzeb. A poza tym, rozejrzyj się dookoła. Nie bardzo jest w czym wybierać. - No dobra, ważniaku, masz rację. Ale co z paliwem? Skąd mamy wiedzieć, że on jest zatankowany? - Wiesz, Jack, jesteś sprytniejszy, niż wyglądasz na pierwszy rzut oka. To naprawdę trudne pytanie. Ale coś ci powiem: ja przygotuję ptaszka do lotu, a ty zorganizujesz benzynę. - Sun Tzu nauczał: „Do zabijania pożycz cudzą rękę”. - A co to ma znaczyć? - spytał Blake z uśmiechem. - Że aby zabić przeciwnika, najlepiej skorzystać z pożyczonego noża. - Słuchaj, chłopie, czasami mnie zadziwiasz. - Chodzi o zmylenie przeciwnika - uśmiechnął się DuBois i poklepał Blake’a po ramieniu. Podczołgał się do nich Travis, a z nim reszta zespołu. - Meldujcie. - Ten samolot to nasza przepustka na wyjazd. Przygotuję ją do lotu, a Jack w tym czasie pożyczy trochę paliwa. Barrett przyglądał się An-2 Coltowi przez wziernik termiczny. - Sądzisz, że to poleci? - zapytał. - Tak. To solidny samolot, jakby specjalnie skonstruowany do skakania po błocie - odparł Blake. - Ten egzemplarz zbudowano w latach sześćdziesiątych; to były bardzo dobre roczniki. Wskazał dwa pozostałe samoloty stojące na zasypanym śniegiem pasie. - Nie możemy wziąć żadnego z nich; są za wielkie, nigdzie nie znajdziemy dosyć miejsca, żeby wylądować. A tym mogę lecieć tak nisko, żeby uniknąć nieprzyjacielskiego radaru - dodał. - Ale skąd wiesz, że to w ogóle poleci? - Zeskanowałem go wizualnym urządzeniem termicznym - odparł Hunter. - W okolicy pokrywy silnika jest jeszcze ciepły. Dzisiaj latał, to pewne. - Wygląda na to, że nie mamy innej możliwości - powiedział Travis, rozglądając się po lotnisku. Było tu pusto jak w burdelu po nalocie policji. Kiwnął głową Blake’owi i uruchomił system łączności. - DuBois, ty i Wong zdobędziecie paliwo. Blake, Powczuk i Greene pomogą ci przy samolocie. Olsen i ja będziemy was osłaniać. Włączyć kamuflaż. Członkowie zespołu Orzeł po kolei potwierdzali otrzymane rozkazy i przestawiali swoje kombinezony na tryb niewidzialny. Powczuk i Greene poszli z Blakiem w kierunku samolotu. Travis Barrett odwrócił się w kierunku hangarów i wycelował karabin w drzwi budynku z dymiącą rurą. Olsen wymierzyła z pistoletu w kierunku pomocnym. DuBois i Wong ruszyli do ciężarówki-cysterny. Major obserwował na swoim ekranie BSD ultraczerwone figury poruszające się jak duchy - to DuBois i Wong. Szybko przedostali się przez całe lotnisko i dotarli do cysterny. Sam poszedł do szoferki, a Jack stanął przy drzwiach budynku z dymiącą rurą. Wong otworzył drzwi kabiny i usiadł za kierownicą. Rozglądał się za kluczykami, ale ich nie znalazł, więc postanowił zapalić silnik, zwierając przewody aparatu zapłonowego. DuBois wciąż stał przy drzwiach budynku, gotowy rzucić się na każdego, kto wyskoczy ze środka, żeby przeszkodzić jego koledze. Sam grzebał wśród przewodów podłączonych do zapłonu. Zaiskrzyło, rozrusznik zaskrzeczał, ale silnik ciężarówki był wyziębiony i nie chciał zaskoczyć. Sam spróbował powtórnie - odgłos protestującego startera niósł się daleko w śnieżną, ciemną noc. - No, Sammy, dawaj dalej, nie możemy tu siedzieć cały dzień - poganiał go Jack przez mikrofon. - To nie jest diesel z Detroit - odparł Wong. - Ruscy nie robią samochodów jak należy. Nagle silnik zakrztusił się i ożył. Sam nacisnął na gaz, zwiększając obroty. Drzwi baraku otworzyły się gwałtownie. Na progu stanął rosyjski żołnierz bez koszuli i butów, z karabinem w rękach i zaczął wpatrywać się w ciemność. Nie widział nic poza jakimś migotaniem tuż przed swoimi oczyma. Zanim zrozumiał, co się dzieje, DuBois powalił go jednym szybkim uderzeniem. Rosjanin upadł na podłogę. Jack zamknął drzwi baraku i puścił się biegiem. Wong ruszył z miejsca i właśnie skręcał, kiedy Jack wskoczył na stopień kabiny od strony pasażera. Trzymając się lusterka, odwrócił głowę i spojrzał na drzwi baraku - wciąż były zamknięte. Sam wjechał na asfaltowy pas i zatrzymał cysternę tuż przed samolotem. Na fotelu pilota siedział już szeroko uśmiechnięty Blake, sprawdzając systemy i przyrządy An-2, zgodnie z listą czynności, jakie wyświetlił sobie na BSD. Stan Powczuk wyłączył kamuflaż i kręcił śmigłem. Jenny i Sara zgarniały śnieg ze skrzydeł i kadłuba. - Zbiornik paliwa jest w połowie pełny - powiedział Blake do DuBois przez wewnętrzny system łączności. - Ale to za mało. Lej do pełna! - Gdzie jest zbiornik? - W górnym prawym skrzydle. Travis zauważył, że drzwi baraku otwierają się. Na zewnątrz wyjrzeli dwaj ludzie z karabinami AK-74. Barrett wystrzelił krótką serię, celując w cementową ścianę nad drzwiami. Rosjanie schowali się w środku, zatrzaskując drzwi. - Pospieszcie się. Za parę minut będziemy tu mieli towarzystwo - popędzał podwładnych. DuBois zeskoczył z ciężarówki i sprawdził pompę paliwa. Podbiegł do samolotu, odkręcił wlot zbiornika i włożył końcówkę węża do baku. Potem wrócił do ciężarówki i przesuwał dźwignię, dopóki pompa nie zaskoczyła. Po chwili paliwo lotnicze wlewało się do zbiornika samolotu. Travis cały czas miał na oku barak, w którym siedzieli wartownicy. Drzwi otworzyły się jeszcze raz, więc wypuścił następną serię, celując powyżej framugi. Pociski znowu uderzyły w betonową ścianę, wykreślając nad wejściem prostą linię, złożoną z dziur po kulach. Tym razem Rosjanie odpowiedzieli ogniem; zielone smugi poszybowały nad samolotem przez nocne niebo. - Jak długo jeszcze, Hunter? - zapytał major. - Wartownicy zaczynają nam dokuczać, wolałbym nie czekać, aż poprawią celność. - Dwie minuty - odparł Blake. Silnik samolotu warknął i zaczął pracować. - Zbiorniki napełnione! - zameldował DuBois przez interkom. Travis przekręcił przełącznik na swoim XM-29 i wystrzelił dwudziestomilimetrowy granat z gazem łzawiącym, celując powyżej framugi nad drzwiami baraku. Pocisk uderzył w ścianę i rozbił się o nią, wzbijając pył. Odłamki spadły na ziemię. Rosjanie przestali strzelać, najwyraźniej uznali, że spełnili już swój obowiązek. Travis patrzył, jak wychodzą na zewnątrz przez boczne okno, dusząc się i kaszląc, a potem biegną do najbliższego hangaru. - Wszyscy do środka - wydał rozkaz. Wong wskoczył do samolotu jako pierwszy, za nim Sara, Stan i Jack. - Jen, wskakuj na pokład - ponaglił Jennifer major. Kiedy weszła do środka, wystrzelił jeszcze jeden granat z gazem łzawiącym w kierunku hangaru - tylko po to, żeby nie wypuścić strażników z ich kryjówki - i popędził do drzwi maszyny. Samolot nabierał szybkości; kiedy Travis podbiegł do wejścia, Jack i Stan wciągnęli go do środka. Jeszcze chwila i samolot uniósł się w powietrze i skręcił na południowy zachód, w kierunku Korei Północnej. Rozdział jedenasty Jest tu dziś wielu młodzieńców, którzy widzą w wojnie tylko chwałę. Ale wiedzcie, chłopcy, że to jest tylko piekło. generał William Tecumseh Sherman 15 listopada, godzina 3.OO, Cytadela okolice Aojin, Korea Północna Było wcześnie... albo późno, to zależy od punktu widzenia... ale Lee wiedział, że Terrek należy do ludzi, którzy chyba nigdy nie śpią. Podszedł do skomputeryzowanego skanera siatkówki i przystawił oko do wziernika. Skaner zweryfikował jego tożsamość i masywne stalowe drzwi otworzyły się niczym szczęki potężnej pułapki. W wejściu stali czterej strażnicy z karabinami gotowymi do strzału; dwaj byli biali, jeden czarny, a jeden żółty. Mieli na sobie mundury i kamizelki kuloodporne. Lee był wysoki jak na Koreańczyka, ale wszyscy strażnicy patrzyli na niego z góry - mieli ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Kiedy ich mijał, śledzili go zimnym, stalowym wzrokiem. Było oczywiste, że ci ludzie nie wierzą nikomu poza swoim panem, Jurijem Terrekiem. Lee minął wartowników i wszedł do pomieszczenia znajdującego się głęboko we wnętrzu Cytadeli; był to gabinet Terreka, ulokowany w ośrodku dowodzenia. Terrek siedział w masywnym czarnym fotelu na środku pokoju. Lee pomyślał, że ten fotel wygląda jak nowoczesny tron. Wiedział, że właśnie z tego miejsca Terrek mógł operować automatycznymi karabinami maszynowymi, umieszczonymi na czterech rogach fortecy. Mimo tak wczesnej pory w pokoju trwała ożywiona praca. Kilku oficerów sztabowych pochylało się nad komputerami, inni ludzie monitorowali system łączności. Jedną ze ścian zajmował płaski ekran, podzielony na kilkadziesiąt okienek. Każde pokazywało wiadomości innej stacji telewizyjnej, nadawane z różnych miejsc na całym świecie. Okienka w dolnym rzędzie przedstawiały widok podejścia do Cytadeli z różnych kierunków i otaczające fortecę strefy obronne. - Jest coś od naszych przyjaciół z Korei Pomocnej? - zapytał Terrek. - Martwią się, że nie mają wiadomości od generała Cho. Powiedziałem im, że zachorował i przez jakiś czas nie będzie mógł z nimi rozmawiać. Chcieli wysłać kogoś na zastępstwo, ale wyjaśniłem, że to nie jest konieczne, bo ja będę ich łącznikiem. - Uwierzyli ci? - W Korei Północnej nikt nikomu nie wierzy, ale zakończyłem rozmowę obietnicą, że dostaną dwukrotnie większą zapłatę. - Dobrze. To ich powinno powstrzymać na jakiś czas. Wiadomo już, co z Ratchekiem? - Według ostatnich meldunków naszych rosyjskich kontaktów we Władywostockim Rejonie Wojskowym, został ranny podczas rosyjskiego ataku i dostał się do niewoli - odpowiedział Lee. - Co najmniej trzech innych naszych ludzi też wpadło w ręce Rosjan. - To nie do przyjęcia! - zawołał Terrek, uderzając pięścią w oparcie fotela. - Moje plany wymagają całkowitej dyskrecji. Rosjanie zmuszą ich do mówienia. - Nasi informatorzy donoszą też o starciu, do jakiego doszło na jednym z rosyjskich lotnisk w pobliżu „Rybackiego”; skradziono stamtąd wojskowy samolot. Terrek obrzucił Lee gniewnym spojrzeniem. - Co takiego?! Czy uciekli jacyś nasi ludzie? - To mało prawdopodobne - odrzekł Koreańczyk. - Ale nie wiem dokładnie, co tam się wydarzyło. - Więc kto zaatakował rosyjską bazę lotniczą? Lee nie odpowiadał. - Nie życzę sobie takich niespodzianek - oznajmił Terrek. - Zaszliśmy za daleko, żeby wszystko rozbiło się o niedopracowane szczegóły. Oczekiwałem, że zniszczysz obiekt i spowodujesz taką katastrofę, że cały świat skoncentruje się na Władywostoku i nielegalnych rosyjskich eksperymentach. Spodziewałem się biologicznego Czernobyla. Tymczasem jedna trzecia mojego zespołu została zabita albo wzięta do niewoli, a cały świat koncentruje się na tym, jak nas odnaleźć! Lee milczał; wiedział, że z Terrekiem nie należy się spierać. - Trzeba zatamować ten przeciek - orzekł dowódca. - Co się stanie, jeżeli Rosjanie zmuszą Ratcheka do mówienia? Lee popatrzył szefowi prosto w oczy. - Nasze rosyjskie kontakty zajmą się Ratchekiem - zapewnił. - Jeżeli chodzi o pozostałych, to zorganizowałem wszystko tak, by zginęli w czasie ucieczki. Terrek pokręcił głową. Zdawał sobie sprawę, że jego dni w Cytadeli są policzone. Rosjanie potrafią zmuszać więźniów do mówienia. To sprawa godzin, a w najlepszym razie paru dni, zanim złożą wszystko do kupy i zrozumieją, co się wydarzyło. No i będą się domagali zwrotu swojego szczepu. Wyhodowanie patogenu wirusowego NI-2 kosztowało mnóstwo pieniędzy. Terrek wiedział, że przy zastosowaniu odpowiednich technik z dziedziny bioinżynierii, czynnik NI-2 mógłby się stać bronią doskonałą. Jeżeli próby zakończą się pomyślnie, będzie to broń potężniejsza nawet od bomby atomowej. Nl-2 zacznie się sam rozmnażać. Niewielka ilość szczepu będzie w stanie zniszczyć miasto w kilka dni, a kraj w kilka tygodni. Terrek potrzebował jednak czasu, żeby doprowadzić eksperymenty do końca. I właśnie czasu może mu zabraknąć. Koreańczycy będą mówić, jeśli Rosjanie zaczną wywierać na nich presję. Terrek przycisnął guzik w obudowie fotela. Z ekranu znikły małe okienka, a na ich miejsce pojawił się obraz z laboratorium. Ośmiu ludzi w białych fartuchach - byli to rosyjscy naukowcy schwytani w Kompleksie „Rybacki” - siedziało za stołem. Byli zwróceni twarzami do Terreka, za ich plecami stało kilku strażników w czarnych mundurach. - Panowie, czas ucieka - odezwał się Terrek po angielsku. - Czekam na odpowiedź. Jeden z wartowników przetłumaczył jego słowa na rosyjski. Rosjanie byli zmęczeni i brudni. Przez ostatnie dwa dni spali nie więcej niż cztery godziny. Odkąd dostali się do niewoli, ludzie Terreka kazali im pracować prawie na okrągło. Szczupły, łysy mężczyzna po pięćdziesiątce, z głową nieproporcjonalnie wielką w stosunku do wątłego ciała, podniósł się i spojrzał w obiektyw. - To... to, o co nas pan prosił jest niemożliwe do wykonania. Musimy mieć więcej czasu. Trzy dni... może nawet tydzień - powiedział. - W czym tkwi problem? - zapytał Terrek. - Profesorze Kaszkin, moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. - Piękno Nl-2 polegało na jego szybkim rozwoju w ciałach ludzkich nosicieli oraz przenoszeniu się drogą powietrzną zarodników, które rozwijają się w zarażonych żywych organizmach. Dynamika wzrostu, jaką przewidywałem na podstawie badań prowadzonych w „Rybackim”, może wzrosnąć do stu tysięcy - wyjaśniał naukowiec. - Właśnie dlatego ukradłem Nl-2. Niewielka próbka rozprzestrzeni się na wielkim terenie jak pożar buszu, a po określonym czasie stanie się nie groźna. - Owszem, tylko że te przewidywania nigdy nie zostały sprawdzone doświadczalnie - mówił Kaszkin. - Nl-2 został opracowany z myślą o naszych kłopotach w Czeczenii. Jeżeli się go wypuści z ukrycia, zabije wszystkich mieszkańców w kraju i przed upływem siedemdziesięciu dwóch godzin przekształci się w łagodną formę. - Kaszkin, niech pan przestanie marnować mój czas - rzucił Terrek. - Proszę sobie wyobrazić, co byłbym w stanie osiągnąć, gdybyście ustalili odpowiednie parametry dla Nl-2. Wie pan, o co mi chodzi. Proszę to zrealizować. - Rozprzestrzenienie NI -2 na obszarze o większym promieniu wymaga czasu. Nie zdołaliśmy rozbudować genetycznych katalizatorów, zdolnych powstrzymać proces przechodzenia w formę łagodną po upływie siedemdziesięciu dwóch godzin. Ofiary umierają, zanim patogen rozwinie się do poziomu niezbędnego, aby rozpoczęło się przenoszenie rozsadników drogą powietrzną. Nie udało nam się spowodować samodzielnego odtwarzania się patogenu w tempie, jakie przewidywałem w trakcie wcześniejszych badań. - Czy potrzebuje pan więcej sprzętu? A może więcej obiektów? - Nie - odparł Kaszkin. - Kilku mężczyzn, Amerykanów, zmarło już w trakcie eksperymentów, a nam nie udało się osiągnąć pożądanej stopy powielenia. Może wynik będzie inny w przypadku zarażonych kobiet... Obecnie prowadzimy symulacje komputerowe, musimy mieć jednak więcej czasu na testy. Terrek obserwował starego profesora; Kaszkin był blady i wyglądał na osłabionego, ale niespodziewanie popatrzył prosto przed siebie i zebrał całą siłę. - Nie będę już więcej poddawał tych ludzi takim okrutnym eksperymentom - oznajmił. W sali zapadła cisza. Kaszkin usiadł, wyczerpawszy nagły przypływ odwagi, który na chwilę ożywił jego osłabione ciało. Terrek siedział spokojnie, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. - Profesorze Kaszkin, to jest pański parszywy interes, więc niech mi pan nie opowiada bzdur o humanitaryzmie. Wynalazł pan NI-2 nie po to, żeby poprawić stan zdrowotny czy zwiększyć długość życia swoich bliźnich. Wykorzystalibyście go przeciw ludności Kaukazu, gdybyście uznali, że to wam pomoże. Ale teraz ma pan udowodnić, że potrafi zrobić to, co przewidział pan w swoim studium. A ja po prostu wykorzystam efekty pańskich imponujących wysiłków dla dobrej sprawy. - Nie jestem w stanie zrobić tego, co niemożliwe - bronił się Kaszkin. - Ależ jest pan w stanie. Potrzebuje pan tylko silniejszej motywacji. Jest pan specjalistą światowego formatu. Powodem, dla którego znalazł się pan tutaj, jest pańska ściśle tajna praca naukowa na temat NI -2. Napisał pan w niej, że potrafi pan rozwinąć N1 -2 w taki sposób, aby pozostawał zakaźny przez dowolnie długi czas. To zaś oznacza uczynienie z tego patogenu broni o żywotności możliwej do zaprogramowania. Znakomity pomysł, doprawdy. Opierając się na przewidywaniach, jakie zawarł pan w swojej pracy, i na ilości patogenu, jaki mam zamiar wypuścić, NI-2 jest w stanie zniszczyć wszystkich mieszkańców Stanów Zjednoczonych w ciągu trzech tygodni. A po upływie tego okresu, po zniszczeniu całej populacji Stanów Zjednoczonych, wypali się i przyjmie postać łagodną. Stary człowiek potrząsnął przecząco głową. - Potrzebuję więcej czasu, może całych tygodni, aby dojść do stopy replikowania koniecznej do przekształcenia NI-2 w wirus zdolny zniszczyć wszystkich mieszkańców Stanów Zjednoczonych w zaledwie trzy tygodnie. W warunkach idealnych, gdybym miał odpowiedni sprzęt, może zdołałbym... - Dość tego! - wrzasnął Terrek. - Kto jest najmniej wartościowym członkiem pańskiego zespołu? - Nie rozumiem - odrzekł Kaszkin słabym głosem. - Strażnicy, zastrzelić tego Rosjanina, który siedzi najbardziej na lewo od profesora Kaszkina. Jeden z ludzi Terreka szarpnął wskazanego mężczyznę i zaciągnął go pod ścianę. Jedną rękę trzymał na ramieniu wystraszonego naukowca, a drugą podniósł karabin, przytykając lufę do jego karku. - Niet, niet! Kaszkin, pomogi - błagał naukowiec. Strażnik strzelił mu w głowę tylko raz. Czaszka rozprysła się, mózg i krew zachlapały całą ścianę. Zabójca puścił ciało, które upadło na podłogę jak szmaciana lalka. - Wykorzystajcie kobiety. Użyjcie wszystkiego, co uznacie za konieczne - rozkazał Terrek. - Macie dwadzieścia cztery godziny. Kaszkin, czytałem pański tajny raport sporządzony w ubiegłym miesiącu. W tym sprawozdaniu chwalił się pan, że może pan osiągnąć wersję operacyjną NI-2 w ciągu kilku godzin, a nie tygodni. Wydałem majątek, żeby zdobyć ten raport, a jestem człowiekiem, który zawsze zarabia na poczynionych inwestycjach. Kaszkin w milczeniu przytaknął; wyglądał na ostatecznie pokonanego. - Mam zamiar wykorzystać NI-2, żeby zmienić świat - warknął Terrek. - Może będę miał tylko jedną szansę wprowadzenia tej broni na obszar Stanów Zjednoczonych. Nie mogę sobie pozwolić na półśrodki. Jeżeli nie doprowadzi pan NI-2 do stanu używalności w ciągu dwudziestu czterech godzin, rozstrzelam was wszystkich. Godzina 3,30, tymczasowe centrum dowodzenia TALON Force, góry Kolorado - Tak jest, sir. Zrozumiałem polecenie prezydenta - powiedział generał brygady Jack Krauss i odłożył słuchawkę. W każdej sytuacji kryzysowej jest taki moment, kiedy trzeba dokonać wyboru. Jeżeli człowiek ma odwagę i podejmuje decyzje ryzykowne, wygrywa. Jeżeli się waha, przegrywa. To była jedna z takich chwil. Generał Krauss patrzył na stale aktualizowaną elektroniczną mapę sytuacyjną na wielkim płaskim ekranie. W przyćmionym świetle długi rząd baretek na marynarce jego zielonego munduru odbijał promieniowanie ekranu i połyskiwał, jakby naszyte wstążeczki fluoryzowały. Wyraźnego zarostu na podbródku i wyrazu zmęczenia w oczach nie można już było uznać za efekt promieniowania. Generał w zamyśleniu masował prawą sztuczną rękę lewą dłonią. Był zmartwiony. Jego żołnierze znajdowali się na terytorium wroga, a on nie mógł im pomóc. Nie mógł nawet z nimi porozmawiać. Podłoga w sali operacyjnej obniżała się w kierunku wielkiego ekranu, zupełnie jak w kinie. Przed ekranem stały dwa rzędy terminali komputerowych i stacji roboczych. Obsługiwali je specjaliści z dowództwa operacji specjalnych. Z tego ośrodka, ukrytego głęboko w górach Kolorado, generał Krauss mógł obserwować przebieg działań TALON Force w dowolnym miejscu na świecie - oczywiście, jeżeli nie doszło do zerwania łączności, tak jak teraz. Na wykreślonej przez komputer mapie zaznaczone było ostatnie znane miejsce pobytu zespołu Orzeł. Mała, trójkątna ikona oznaczała jednego żołnierza; siedem takich symboli widniało na pomocny wschód od Władywostoku. Krauss odwrócił się od ekranu i spojrzał na szefa sztabu centrum dowodzenia TALON Force, który rozmawiał przez telefon. - Pułkowniku Dunlop, czy Rosjanie wiedzą, że tam jesteśmy? - zapytał generał. - Właśnie mam na linii Agencję Bezpieczeństwa Narodowego - odrzekł Dunlop, zasłaniając dłonią mikrofon. - Oni monitorują czterdzieści sześć rosyjskich regionalnych kanałów wojskowych. Ośrodek dowodzenia regionu władywostockiego zameldował, że walki w kompleksie „Rybacki” ustały, a obiekt został zabezpieczony. Zabito szesnastu terrorystów, a czterech wzięto do niewoli. Nie wspominają o naszych ludziach. Generał skinął głową i założył ręce za plecy. - Czekam na więcej informacji, pułkowniku. Musimy zdecydować, co robić dalej. Czy zespół Kobra jest gotowy? Dunlop przytaknął; druga ekipa TALON Force została postawiona w stan pogotowia, teraz jest w drodze na lotnisko. - X-37 jest właśnie tankowany; czeka w Groom Lake - powiedział. Krauss uśmiechnął się przelotnie. Groom Lakę, czasem zwane Areną 51, był to tajny obiekt wojskowy położony niespełna sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od Las Vegas. Stacjonowały tam samoloty rakietowe X-37. Gdyby taką maszynę i inne przygotowane dla TALON Force wyposażenie najnowszej generacji zobaczyli entuzjaści UFO, pomyśleliby, że to inwazja istot spoza Układu Słonecznego. Ale generał nie miał czasu oddawać się marzeniom na jawie. Martwił się realnym problemem - jak Rosja, mająca ciągle na wyposażeniu dwadzieścia pięć tysięcy głowic jądrowych, zareaguje na inwazję na swoje terytorium. Obawiał się, że jeśli Rosjanie schwytają zespół Orzeł, może dojść do przykrego incydentu międzynarodowego. Nie tylko on tym się trapił. Odebrał już trzy telefony od sekretarza obrony, a ostatnio zadzwonił prezydent. Był bardzo zdenerwowany utratą łączności z zespołem Orzeł. Wydał zgodę na akcję tylko dlatego, że był przekonany, iż ludzie z zespołu wykonają zadanie i ewakuują się, zanim ktokolwiek wykryje ich obecność. Początkowo miał poważne wątpliwości. Przekonał go dopiero raport wywiadowczy CIA, którego autorzy przewidywali, że Bractwo zamierza wykraść Rosjanom najgroźniejszą broń biologiczną na świecie, a następnie wykorzystać te śmiertelne zarazki w którymś z amerykańskich miast. Teraz, kiedy kwatera główna TALON Force straciła łączność z zespołem Orzeł, wszyscy zaczęli się obawiać, że wyprzedzający atak na terrorystów może zostać uznany za akt agresji wobec Rosji. Trzeba coś zrobić, i to jak najszybciej, pomyślał Krauss. Jeżeli rozejdzie się wiadomość, że żołnierze Stanów Zjednoczonych dostali się do niewoli albo zostali zabici w Rosji, nie będzie już żadnej TALON Force. - Generale, wydaje mi się, że już wiem, co się stało z naszą łącznością - powiedział Jeny Rossner. - Rosjanie korzystają z nowej technologii; słyszeliśmy to i owo na jej temat, ale nigdy jej nie widzieliśmy. Prawdopodobnie wykryli częstotliwość TALON Force, ich urządzenia zakłócające uczepiły się sygnału HF i blokują go jakimś typem fali docelowej. - Prezydent zamknie ten nasz kram, jeżeli ponownie nie nawiążemy łączności z zespołem Orzeł - odparł Krauss. - Ludzie z Departamentu Stanu są płochliwi jak stado jeleni. Już chcą zacząć rozmawiać z Rosjanami o tej akcji. Potrzebne są konkretne rezultaty, a nie wyjaśnienia, i to szybko. - Tak jest. Chyba znalazłem rozwiązanie. Musimy odwrócić biegunowość naszego sygnału i uderzyć nim w Rosjan. Mamy więcej satelitów niż oni, w dodatku o większej mocy. Jeżeli słusznie się domyślam, jesteśmy w stanie usmażyć ich system i odzyskać łączność z zespołem Orzeł. Możemy przeskoczyć na inną częstotliwość i przy odrobinie szczęścia uda się odtworzyć łączność. Krauss popatrzył na młodego specjalistę. Czasy się zmieniają, pomyślał. Stosunek liczby cywilnych mądrali do prawdziwych wojowników jest coraz większy. - Jesteśmy w stanie to zrobić, sir. Rosjanie nigdy się nie dowiedzą, co ich walnęło - dodał Rossner z przekonaniem. - Dobrze, zróbmy to. Jak długo to potrwa? - zapytał Krauss. Rossner spojrzał na dwóch kapitanów, którzy siedzieli przy konsoli i przysłuchiwali się jego rozmowie z generałem Kraussem. Jeden z nich wzruszył ramionami i powiedział: - Około dziesięciu minut. Krauss odwrócił się do ekranu i popatrzył na siedem małych trójkątów oznaczających żołnierzy zespołu Orzeł. Były zgrupowane na pomocny zachód od Władywostoku, w okolicy „Rybackiego”. Tak wyglądało rozmieszczenie jego ludzi osiemnaście godzin temu. Popatrzył na południe i odczytał parametry lotniskowca USS „Constellation”: 132 stopnie długości północnej i 44 stopnie szerokości wschodniej. Na pokładzie startowym tego okrętu znajdowały się TFV-22 Super Oprey, przewidziane jako środek ewakuacji zespołu Orzeł. Generał spojrzał na zegar u dołu ekranu. Im dłużej zespół Orzeł pozostaje poza kontaktem, tym większe niebezpieczeństwo, że jego członkowie zostaną zabici albo wzięci do niewoli. Krauss wolał sobie nie wyobrażać, co się stanie, jeżeli Rosjanie przechwycą technologię TALON Force. Spojrzał na telefon łączący dowództwo TALON Force w górach Kolorado z Białym Domem. Operacje mające na celu zdobycie informacji nie pociągają za sobą ofiar, ale mimo wszystko są to działania wrogie. Gdyby nawet zatelefonował i poprosił o pozwolenie, upłynęłoby pewnie kilka godzin, zanim by je uzyskał. A zegar nieubłaganie tyka, on zaś nie może pomóc swoim ludziom, jeżeli nie ma łączności. - Panie Rossner, czy możemy unieruchomić system rosyjski w taki sposób, żeby to wyglądało na awarię? Ekspert zastanowił się. Po chwili popatrzył na Kraussa z szerokim uśmiechem. - No cóż, sir, Rosjanie korzystają z dwóch satelitów, które stanowią część ich sieci w ramach nowego sposobu zakłócania. Wiemy, które to satelity, i potrafimy określić ich częstotliwości. Gdybyśmy je przeprogramowali w taki sposób, by skoncentrowały się na własnych źródłach naziemnych, mogłoby to sprawiać wrażenie, że awaria jest skutkiem potężnego impulsu w postaci sprzężenia zwrotnego. - Możemy także wysłać kilka ostrzegawczych przekazów z Japonii do znajdujących siew pobliżu statków, że mamy kłopoty z satelitami z powodu interferencji elektromagnetycznej - dodał pułkownik Dunlop. - Rosjanie doszliby do wniosku, że to ich urządzenia zagłuszające spowodowały awarię. Generał Krauss wiedział, że nadszedł czas decyzji. Powodzenie misji i życie wielu ludzi zależały od tego, co teraz powie. Zerknął na szefa sztabu, pułkownika Dunlopa. - Panie generale, musimy działać natychmiast, bo inaczej stracimy połączenie z ich systemem danych - wtrącił Rossner. Dunlop podniósł wzrok i dorzucił: - Wygląda to na sensowny plan. - W porządku - zdecydował Krauss. - Zróbcie to, na moją odpowiedzialność. Godzina 4,00, 30 kilometrów na wschód od Aojin, Korea Północna Burza minęła. Nocne niebo rozjaśniał księżyc w pełni i tysiące gwiazd. Hunter Blake skontrolował instrumenty, a potem zlustrował wzrokiem horyzont. Góry. Wszędzie góry, coraz więcej i coraz wyższych. Czy w tym zakazanym kraju jest choć jeden płaski kawałek gruntu? Nagle dostrzegł zarys zbocza - tuż przed sobą, o wiele za blisko, żeby wykonać łagodny manewr. Mocno pociągnął drążek. Silnik zakrztusił się, zakasłał, a po chwili znowu ożył. An-2 wspinał się do góry, walcząc z siłą grawitacji, i ledwie zdołał przelecieć nad urwistym wierzchołkiem. - Hej, Hunter, mogłam się wychylić przez okno i wziąć próbkę ziemi z tego ostatniego pagórka - powiedziała Jenny Olsen do interkomu. Co się dzieje? Nie kontrolujesz wysokości? Blake był zbyt zajęty, żeby jej odpowiedzieć; sprawdzał wskaźniki analogowe. - Paliwa powinno wystarczyć - zwrócił się do majora Barretta, który siedział na prawo od niego i pełnił rolę drugiego pilota. - W każdym razie mam taką nadzieję. - Zdawało mi się, że twierdziłeś, iż nie będziemy mieli żadnych problemów, lecąc tym czymś - powiedział Travis. - W czym kłopot? - Ta maszyna zużywa trochę więcej paliwa, niż początkowo sądziłem - odrzekł Blake. - Wygląda na to, że silnik pilnie potrzebuje przeglądu. Ale nie martw się, tak czy inaczej, jesteśmy już prawie na miejscu. - Upewnij się, że to miejsce znajduje się w pobliżu podanego punktu, a nie gdzieś na kupie skał - dorzucił Travis. - Wong, jaki jest stan łączności? - To ich zakłócanie jest całkiem sprytne, panie majorze. Znajdują naszą częstotliwość i od razu ją blokują. To coś w rodzaju kodu nośnego, który podąża za naszą częstotliwością. Wykorzystali nawet satelity, żeby zablokować łączność przez orbitę. - Interesuje mnie tylko jedno, Wong: chcę mieć łączność z kwaterą główną TALON Force. - Pracuję nad tym, majorze. Powinienem skończyć w ciągu piętnastu minut. Travis sprawdził położenie zespołu na trójwymiarowej mapie na ekranie BSD. Byli dziesięć minut od punktu o koordynatach Cytadeli. - Posadź nas na odcinku szosy, sześć kilometrów na północ od obszaru docelowego. Dotrzemy tam za jakieś trzy minuty - polecił pilotowi. - Rozumiem - odrzekł Blake. - Mam nadzieję, że ta droga jest w rzeczywistości tak samo prosta jak na mapie. Samolot powoli skręcił na północ; Hunter szukał śladów drogi. Lądowanie Anem-2 na szosie samo w sobie było bardzo trudne, a wykonanie tego manewru w nocy, przy użyciu okularów noktowizyjnych, to zadanie tylko dla najlepszych pilotów. Blake ściskał koło sterowe, spod hełmu spływały mu kropelki potu. Zdawał sobie sprawę, jak poważna jest sytuacja. Będzie miał tylko jedną szansę, aby wykonać manewr, więc musi zrobić wszystko jak należy. - Trzymać się mocno - powiedział do interkomu. - Przed sobą widzę drogę; robi wrażenie dość solidnej. Lądujemy za sześćdziesiąt sekund. - Jakie mamy szansę? - zapytał Travis. - Sto procent, że za pięćdziesiąt pięć sekund znajdziemy się na ziemi - odparł Hunter, nie odrywając oczu od szosy. - Resztę powiem wam później. Samolot miał cztery fotele z przodu i jeszcze trzy w tylnej części kadłuba. Jenny Olsen siedziała po prawej stronie. Obok niej siedział Jack DuBois, który sprawdzał działanie swojego XM-29. Jenny zapięła pas i wychyliła się w lewo, żeby widzieć, co robi Sam. Ten ostatni rozłożył swój zestaw łącznościowy na podłodze samolotu, tuż przed jej oczyma. Przyciskał guziki cyfrowe na górze urządzenia, starając się przebić przez pasmo zakłóceń. Nagle podniósł głowę - Jenny zobaczyła, że uśmiecha się od ucha do ucha. - Majorze Barrett, przeprogramowałem drogę naszej łączności i uzyskałem bezpieczny dostęp do systemu komputerowego ABN. Nie mogę wysłać obrazu ani głosu, ale jestem w stanie przekazać krótki, zaszyfrowany przekaz internetowy - powiedział. - Dobra robota - pochwalił go Travis. - Podaj im naszą lokalizację i koordynaty bazy Bractwa. - Wilco - odparł Wong. - Już się robi. - No dobra, chłopcy i dziewczęta - odezwał się Blake. - To by było na tyle. Schodzimy w dół. Trzymajcie się! Samolot spadał z czarnego nieba na pokrytą śniegiem drogę, połyskującą w świetle księżyca. Jenny Olsen poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Zamknęła oczy i pochyliła się do przodu. Jack DuBois objął ją lewą ręką. Jenny poczuła się pewniej, czując siłę jego muskularnego ramienia. Samolot podskoczył gwałtownie, gdy koła uderzyły w twardą, pokrytą śniegiem szosę. Maszyna przechyliła się najpierw na jedno koło, a potem na drugie. Po chwili An-2 odzyskał równowagę i wkrótce zatrzymał się w śnieżnej zaspie. Hunter wyłączył silnik. Nastąpiła długa cisza, po której rozległo się zbiorowe westchnienie ulgi. Jenny odwróciła się do pilota. Na jej twarzy malowała się radość. - Blake, pocałowałabym cię, gdyby nie to, że jesteś ładniejszy niż ja - powiedziała. - Co takiego? - odparł Hunter, z udanym przerażeniem. Zdjął z głowy hełm i odetchnął głęboko. - Hej, dziecinko, nie znajdziesz nikogo lepszego od Huntera Blake’a. Nie ma maszyny ze skrzydłami, którą bym nie poleciał, ani dziewczyny, której bym nie oczarował. Jenny uśmiechnęła się; była szczęśliwa, że żyje, więc pozwoliła, by Hunter miał ostatnie słowo. Na twarzy Travisa ukazał się wyraz rozbawienia. No, jeszcze raz wykiwałem śmierć, pomyślał. - Uwaga, zespół Orzeł, ruszamy. Musimy zaskoczyć kilku tancerzy - powiedział na głos. Godzina 4,30, Radioelektroniczny Węzeł Bojowy 75 Dowództwa Okręgu Władywostok, Rosja Kapitan Łysenko siedział przy komputerze i przesyłał zakodowane komendy do Szeregu, czyli potężnego zespołu urządzeń zakłócających łączność, umieszczonych na ziemi i na satelitach. Był bardzo zmęczony, tak jak reszta załogi stacji radiowoelektronicznej. Pracowali od wielu godzin, ponieważ otrzymali rozkaz, by pozostać na stanowiskach, aż do zakończenia misji. Szereg w dalszym ciągu zakłócał działającą sieć na wysokiej częstotliwości, odkrytą podczas ataku na Kompleks „Rybacki”. Od tego ataku cały okręg władywostocki pozostawał w stanie pełnej gotowości. Jak na razie, Szereg pracował bezbłędnie. Pułkownik Jarów był bardzo zadowolony, że nowy system sprawdził się podczas pierwszej próby ogniowej. Ktokolwiek chce wykorzystać te częstotliwości, chełpił się w duchu, będzie słyszał tylko szumy, dopóki on, Jarów, nie wyłączy zagłuszania. Łysenko poruszył myszką, żeby przekazać satelicie kolejne instrukcje. Kursor ani drgnął. Koordynaty obszaru pokrywanego przez satelity nagle się zmieniły. Kapitan zmarszczył brwi. Nasze satelity nie reagują zgodnie z tym, jak je zaprogramowałem, pomyślał. Spróbował jeszcze raz, ale bezskutecznie. Łysenko przetarł zmęczone oczy. Jeszcze ktoś poza nim sprawuje kontrolę nad satelitami. Niespodziewanie zamrugał ekran jego komputera. - Co jest, do... Konsola komputera rozbłysła deszczem iskier. Kapitan Łysenko zerwał z głowy słuchawki i upadł na ziemię razem z krzesłem. W budynku wysiadły światła, monitory wszystkich komputerów w Radioelektronicznym Węźle Bojowym zbielały. Łysenko leżał na zimnej betonowej posadzce. Był oszołomiony. Potrząsnął głową, i przetarł twarz rękami. - Co się dzieje, do cholery?! - zawołał. Światła awaryjne zapaliły się na moment, ale zaraz zgasły. W ciemnościach jeden z techników, idący do błyskającego serwera, nastąpił na Łysenkę. - Cholera jasna! - wrzasnął kapitan, kiedy technik uderzył go kolanami w piersi. - Złaź ze mnie, ofermo! - Proszę wybaczyć, kapitanie Łysenko - odpowiedział winowajca, starając się nie nadepnąć na oficera po raz drugi. Lampy niespodziewanie zamigotały i zapaliły się już na stałe, zalewając pomieszczenie jasnym światłem. Włączono baterie zasilania awaryjnego. Mężczyzna, który nadepnął na Łysenkę, zaczął się przyglądać terminalom komputerowym. Ich wewnętrzne uzwojenie wydawało jakieś szumy i trzaski. Kapitan spojrzał na główny serwer - komputer wielkości szafy, kupiony za ciężkie pieniądze od Japończyków. W środku coś się tliło i trzeszczało, z urządzenia unosił się dym. Żołnierz stojący za plecami Łysenki chwycił wiszącą na ścianie gaśnicę i obficie spryskał serwer, chcąc ugasić płomienie migoczące pod obudową. Kapitan znalazł się w chmurze pyłu; nie mógł oddychać. W pierwszym momencie wpadł w panikę, ale po chwili zorientował się, że kretyn, który dorwał się do gaśnicy, wystrzelił tuman proszku w jego kierunku, dokładnie pokrywając go białym pyłem. Łysenko zakrztusił się, przewrócił na bok i usiadł, z trudem łapiąc powietrze. Do stacji wbiegł pułkownik Jarów. Wyglądał jak właściciel nowego samochodu sportowego, który właśnie padł ofiarą małoletnich wandali. Pułkownik rozejrzał się. W sali śmierdziało spaloną instalacją elektryczną, przez otwarte drzwi wpadło trochę świeżego powietrza. - Łysenko! - zawołał Jarów. - Co tu się dzieje, na Boga?! - Towarzyszu dowódco - odpowiedział kapitan, podnosząc się z podłogi; jego zawsze nienagannie czysty mundur teraz był poplamiony białym proszkiem z gaśnicy. - Stacja... nie działa, ale Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Pułkownik Jarów był zdziwiony i zarazem wściekły. Jak mogło mu się przytrafić coś takiego? Jego placówka, jeden z niewielu jasnych punktów w szarej i smutnej armii rosyjskiej, właśnie się pali. Usta pułkownika, zazwyczaj mocno zaciśnięte, teraz były szeroko otwarte, a zwykle spokojna patrycjuszowska twarz stężała w szoku. Świetna kariera, lata walki i poświęceń - wszystko to szlag by trafił. Wyobraził sobie, jak staje przed gburowatym, surowym przełożonym - generałem Babiczowem, i próbuje wytłumaczyć to, czego nie sposób wyjaśnić. Spojrzał na Łysenkę, niezdolny wydusić z siebie głosu. Z serwera wystrzelił następny snop iskier. Rozdział dwunasty odniesienie stu zwycięstw w stu bitwach nie jest szczytem doskonałości. Szczyt doskonałości to ujarzmienie wrogiej armii bez wałki. Sun Tzu Sztuka wojenna 15 listopada, godzina 6.30, okolice Aojin, Korea Północna Sir, mam kontakt z kwaterą główną TALON Force, głośny i wyraźny na całej szerokości pasma - poinformował Sam Wong przez wewnętrzną sieć łączności. - Majorze Barrett, co pański zespół robi w Korei Pomocnej, do jasnej cholery? - zapytał generał Krauss. - Rada Bezpieczeństwa Narodowego sra po nogach ze strachu. Chcecie wywołać wojnę? Travis opuścił monokl BSD; pojawił się w nim obraz generała Kraussa. - Nie, panie generale. Mam nadzieję zapobiec wojnie - odpowiedział Barrett. Nieznacznym uchem lewego oka uruchomił funkcję przewijania zapisanego materiału i podświetlił zaktualizowane sprawozdanie z wydarzeń ostatnich dwudziestu ośmiu godzin. Potem mrugnął okiem, wydając komendę „Wyślij”. - Teraz ma pan pełną informację, sir - rzekł zimnym tonem. - Skorzystałem z prawa do samodzielności w warunkach wyjątkowych. Straciliśmy łączność, więc samodzielnie wydawałem rozkazy. Po drugiej stronie linii zapanowała cisza - Krauss szybko przeglądał otrzymany materiał, wyłapując najważniejsze informacje. Zespół Orzeł był w ruchu; Pięciu mężczyzn i dwie kobiety wspinali się w ciemnościach krok po kroku po wschodnim zboczu Wzgórza 350, leżącego na południowy zachód od miejscowości Aojin. Baza terrorystów znajdowała się w odległości zaledwie kilku kilometrów. Nocne powietrze było mroźne, ale żołnierzom ubranym w kombinezony o zmiennej temperaturze było ciepło. Aby oszczędzać energię, poruszali się w trybie jawnym, bez kamuflażu. Wzgórze porastał las sosnowy; ułatwiało to zadanie ludziom podchodzącym do celu. - Zatrzymać się. Wszyscy na ziemię - zakomenderował Barrett, posługując się wewnętrznym systemem informacyjnym. Zespół Orzeł przerwał marsz. Upływały kolejne sekundy. Travis obserwował, jak para z jego ust tworzy obłoczki w zimnym powietrzu. Śnieg połyskiwał, pokryte lodem gałęzie sosen odbijały światło księżyca. Niebo z wolna szarzało - zbliżał się świt. - Barrett! - w słuchawkach rozległ się głos generała Kraussa. - To była dobra decyzja, synu. Nie możemy im pozwolić wywieźć NI-2 z Korei Północnej. Zniszczenie tego patogenu jest zadaniem priorytetowym. Macie go znaleźć. Dlaczego sądzicie, że NI-2 znajduje się w tym obozie? - Terroryści wykradli wirus niespełna dwadzieścia cztery godziny temu. Po napadzie na „Rybacki” ruszyli prosto tutaj. Ta baza to idealne miejsce. Mogą tu zbadać NI-2 i doprowadzić go do stanu sprawności operacyjnej. Znowu nastąpiła cisza; generał rozmawiał z kimś po drugiej stronie. - Zgadzamy się - powiedział po chwili do Barretta. - Jaki macie plan? - Za kilka godzin dotrzemy do celu. Najpierw przeprowadzimy rekonesans, potem postaramy się określić najważniejsze obiekty na terenie obozu, będące celem dla broni precyzyjnych. Zalecałbym, aby uderzyć w nie, gdy tylko broń znajdzie się na odpowiedniej pozycji. Mam nadzieję, że dysponujecie w tym rejonie czymś, co może tę broń przenieść. - Czekajcie - polecił Krauss. Travis siedział na śniegu i słuchał własnego oddechu. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, zespół Orzeł dokładnie określi miejsce przechowywania patogenu, a Krauss zorganizuje atak lotniczy i NI-2 zostanie wystrzelony do królestwa niebieskiego. Kiedy próbki patogenu zostaną zniszczone, Barrett poprowadzi zespół Orzeł na wybrzeże, skąd zabiorą ich maszyny TFV-22 Super Osprey. - Mogę wysłać w powietrze dwanaście Bunker Busterów - oznajmił Krauss. - Będą gotowe za jedenaście godzin, czyli mniej więcej o zachodzie słońca. Dwanaście Bunker Busterów! - Travis uśmiechnął się w duchu. Na ogół wystarczał jeden czy dwa. Tym razem Agencja Bezpieczeństwa Narodowego nie zamierza ponosić żadnego ryzyka. - Do tego czasu macie zweryfikować lokalizację NI-2 - ciągnął generał. - Jeśli wam się nie uda, będziemy musieli zastosować inne rozwiązanie. Bez weryfikacji nie uruchomimy broni. Travisowi nie spodobało się określenie „inne rozwiązanie”. Zgadywał, że może tu chodzić o użycie małego, taktycznego ładunku nuklearnego, aby ochronić Stany Zjednoczone przed ewentualnym uderzeniem broni masowej zagłady. - A czy nie byłby to akt agresji wobec Korei Północnej? - zapytał. - Tym już my się będziemy martwić. Jeżeli zespół Orzeł wykona swoją robotę i zniszczenia ograniczą się do obozu Terreka, to, naszym zdaniem, szansę, że Koreańczycy zechcą rozdmuchać tę aferę, będą bardzo małe. - Rozumiem, sir. Jeszcze coś? - Tak, przed chwilą wysłałem wam najnowsze dane wywiadowcze. Jest potwierdzenie, że ataku na „Rybacki” dokonał Lee na rozkaz Terreka. Istnieje więc szansa, że również Terrek znajduje się w Korei Północnej. - A czy stwierdzono, że za planami Terreka związanymi z NI-2 stoją północni Koreańczycy? - zapytał Barrett. - Nie. Wiecie, jak trudno ustalić, co się dzieje w Korei Pomocnej. Sądzimy jednak, że tym razem Terrek wystawił pomocnych Koreańczyków do wiatru. Prawdopodobnie toczy swoją osobistą wojnę ze Stanami Zjednoczonymi, a Korea Północna po prostu wydzierżawiła mu kryjówkę. Może uda się wam wykorzystać ten układ. - Postaramy się - odrzekł Travis, przeglądając dane na swoim BSD. - Spróbujemy dostać Terreka, żebyście mieli kartę przetargową. - Nie, to zbyt ryzykowne. Macie ustalić miejsce ukrycia NI-2, a potem my zniszczymy bazę Bractwa. Nie możemy sobie pozwolić na żadne straty. Niech rakiety załatwią sprawę - powiedział generał Krauss. - Ale jest jeszcze jedna sprawa. Travis słuchał w milczeniu, tak jak reszta zespołu. - Może Terrek zabrał zakładników z Egiptu do Korei Północnej. Nie wiemy, w jakim celu, ale jest prawdopodobne, że ma to związek z jego planami odnośnie NI-2. - A jeśli zakładnicy są w bazie? - spytał Travis. - Waszym zadaniem jest zniszczenie NI-2, a nie ratowanie zakładników - rzekł generał. - Macie szczęście, że nie wykryli was północni Koreańczycy, nie mówiąc już o terrorystach. Musicie przyszpilić NI-2, resztę załatwią rakiety. Po ich uderzeniu zabierzemy was na V-22 w punkcie zbiorczym zaznaczonym w raportach, które wam przekazałem. Jeżeli nie zdołacie dokładnie określić miejsca przechowywania NI -2, stawicie się o trzeciej zero zero w miejscu zbiórki i zostaniecie stamtąd ewakuowani. - I zostanie zastosowane drugie rozwiązanie? - Tak - odparł lakonicznie Krauss. - Nie mamy wiele możliwości. N1 -2 jest zbyt niebezpieczny. Czy wszystko jasne? - Tak jest, sir. - Życzę powodzenia. Bez odbioru. Travis siedział w milczeniu. Na myśl o drugiej opcji czuł ciarki przebiegające na plecach. - Słuchajcie, ludzie - powiedział Hunter. - Wygląda na to, że wybór jest następujący: albo my, albo Armageddon. Stan Powczuk odwrócił się do Barretta. - Czy te sukinsyny trzymają tutaj amerykańskich jeńców? - spytał. - Nie wiemy na pewno; dopóki tego nie sprawdzimy, trzeba uznać, że to tylko ewentualność - powiedział dowódca. Barrett zastanawiał się, jaką linię działania przyjąć na kilka najbliższych godzin. Jeśli podejmie nietrafną decyzję, sprawa będzie miała ogólnoświatowe konsekwencje. Jego obowiązkiem numer jeden jest troska o wykonanie zadania i powierzony mu zespół. Ale co będzie, jeżeli natkną się na zakładników, o których mówił Krauss? - Dlaczego Terrek miałby zadawać sobie tyle trudu i ciągnąć zakładników taki kawał drogi? - zastanawiał się Stan. - Jako żywe tarcze? To bez sensu. Musi zdawać sobie sprawę, że zakładnicy nie powstrzymają nas przed wygarnięciem go. - Na razie to on myśli, że jest bezpieczny - wtrącił Jack. - Nie wie, że za nim idziemy. Uważa, że tutaj, w odludnym miejscu w Korei Północnej, nic mu nie grozi. - Najwyższy czas wyprowadzić go z błędu - dorzucił Sam. - Majorze Barrett, czy myśli pan o tym samym, co ja? - zapytała Sara Greene przez interkom. Travis już wiedział, co robić. - Tak... jeżeli tam są Amerykanie, to po to, aby stworzyć żywą osłonę - powiedział. - Pełnią rolę królików doświadczalnych. Terrek musi wypróbować NI-2 na ludziach, zanim rozprzestrzeni go na obszarze Stanów Zjednoczonych. - Więc co masz zamiar zrobić, szefie? - zapytał Powczuk. - Pamiętacie „Ostatni Szaniec Wonga”? - Travis odpowiedział pytaniem na pytanie. Sam z zaskoczeniem przysłuchiwał się tej rozmowie. - Co ma pan na myśli, majorze? Jasne, że pamiętamy. Ale co to ma wspólnego z tą sytuacją? - Później wam wyjaśnię - powiedział Barrett ze śmiertelną powagą. Czuł bliskość nieprzyjemnego cienia, ale miał w sobie za dużo adrenaliny i za bardzo skupił się na następnym posunięciu, żeby się tym przejmować. - Zespół Orzeł, uwaga! Ruszamy dalej. Godzina 11.00, Cytadela, Korea Północna - Helgo, czy opowiadałam ci już o moim pasierbie? - zapytała Elizabeth Douglas. - Nein - odparła Niemka. - Ale chętnie posłucham. Opowiedz mi o nim. - Jego rodzice byli naszymi najlepszymi przyjaciółmi; na chrzestnych synka wybrali Jima i mnie. Jego ojciec był wojskowym. Gdy przez kilka lat przebywał na placówce za granicą, my wychowywaliśmy jego syna jak własne dziecko. - Czym on się teraz zajmuje? - spytała Helga. Rozmowę przerwał stukot ciężkich butów na schodach tuż koło ich celi. Schody te prowadziły na parter Cytadeli. Elizabeth wstała i wyjrzała przez zakratowane drzwi na korytarz. Zobaczyła trzech mężczyzn w czarnych mundurach. Zatrzymali się pod celą i bez słowa przyglądali się kobietom. Liz dostrzegła wyraz ich oczu i zrozumiała, po co tu przyszli. Jeden z nich, Murzyn o zimnych, okrutnych oczach, patrzył na Beverly. Obok niego stał biały Europejczyk z haczykowatym nosem; bawił się trzymanym w ręce pękiem kluczy. Trzeci terrorysta, Turek z kręconymi, czarnymi włosami, gapił się na Rachel. Terroryści śmierdzieli alkoholem. Najwyraźniej skończyli służbę i mieli ochotę się zabawić. Elizabeth pochyliła się do Beverly i szepnęła: - Nie zadawaj żadnych pytań. Udawaj ciężko chorą - zacznij kasłać, wsuń palce do gardła, tak żeby nie zauważyli i postaraj się zwymiotować. Zachowuj się, jakbyś była w agonii. Beverly popatrzyła na Liz z niedowierzaniem; starsza kobieta odpowiedziała jej twardym spojrzeniem i dodała z naciskiem: - Zrób to! Helga zorientowała się, co się święci. Czarnoskóry mężczyzna klepnął Turka w plecy. - No, czas na prawdziwą kobietę - powiedział. - Ja też mam dosyć północnokoreańskich dziwek - padła odpowiedź. - Są cholernie kościste. Ale czy jesteś pewny, że możemy wziąć te? Czy Terrek nie mówił, że jutro mają zostać wykorzystane w jakimś eksperymencie? - Kiedy te dupki z laboratorium z nimi skończą, żaden facet nie będzie chciał na nie patrzeć - stwierdził Europejczyk. - Do diabła, wyrządzamy im przysługę, zapraszając na bal na chwilę przedtem, jak Terrek je odrzuci jako niepotrzebne. - No, ja tam wiem, co z nimi zrobić - zachichotał Turek i dorzucił jakieś przekleństwo w swoim języku. Wszyscy trzej roześmiali się. Murzyn podał Turkowi butelkę whisky, ten pociągnął łyk i zwrócił ją właścicielowi. - Odsunąć się od drzwi - zakomenderował Europejczyk po angielsku i wsunął klucz do zamka. Elizabeth cofnęła się, podnosząc ręce w geście protestu. - Jesteśmy bardzo chore - powiedziała. - Ta dziewczyna cierpi na jakąś poważną chorobę. Może wszystkie jesteśmy zarażone. Potrzebujemy lekarza. Europejczyk „zawahał się i spojrzał na wywieszkę przy wejściu do celi, jakby chciał sprawdzić numer. Turek popatrzył na Murzyna i znowu zaklął. Murzyn wzruszył ramionami. - Może zaczęli od tej grupy i nic nam nie powiedzieli - stwierdził. Niewidoczna dla intruzów Beverly pochyliła się na łóżku, starając się wywołać torsje. Po chwili zsunęła się na podłogę i zwymiotowała. - Tamta też jest chora. Ma wysoką gorączkę - oznajmiła Elizabeth, wskazując Rachel, która świetnie odgrywała swoją rolę: huśtała dziecko na rękach jak obłąkana i wywracała oczami. - To jakaś poważna zaraza. - Może ospa? - Europejczyk, zrobił krok do tyłu. Elizabeth dostrzegła wyraz przerażenia na jego twarzy. Czyżby w obozie wybuchła epidemia ospy? Wydawało się jej, że ospa została już pokonana. Czyżby natknęła się na coś, co można wykorzystać? Czuła, jak mocno wali j ej serce. Chciała zagrać na obawach terrorystów, chociaż nie wiedziała, czy jej się to uda. - Zgadza się, to wygląda na ospę - powiedziała. - Na jej nogach i pod pachami pojawiły się krosty. Jestem pielęgniarką, więc umiem rozpoznać objawy ospy. Chcecie zobaczyć te krosty? - Um Gottes willen! - krzyknął mężczyzna trzymający klucze. - Jeżeli one są zarażone, lepiej je zostawić w spokoju. - A co z nią? Ona nie wygląda na chorą - powiedział Turek, wskazując Liz. Czarnoskóry terrorysta przyjrzał się Amerykance i pokręcił głową. - Za stara - orzekł. - W następnej celi są młodsze, bardziej smakowite. - Dla mnie nie jest za stara - stwierdził Turek, odsłaniając w uśmiechu zęby. Elizabeth stała nieruchomo, w całkowitym milczeniu. Miała wrażenie, że serce za chwilę wyrwie się z jej piersi. - Czyś ty całkiem oszalał?! - zawołał Europejczyk, zatrzaskując drzwi. - One wszystkie mogą być zarażone. Spróbujemy w następnej celi. - Tak, nie warto tracić sił na te dziwki - poparł go Murzyn. Terroryści poszli dalej, śmiejąc się głośno. Beverly zaczęła płakać - zorientowała się, jak niewiele brakowało, żeby została zgwałcona. Rachel siedziała w milczeniu, tuląc do siebie dziecko. Helga podeszła do Beverly i objęła ją ramieniem, chcąc pocieszyć dziewczynę. Usłyszały, że gdzieś w głębi korytarza gwałtownie otwierają się drzwi którejś celi. Rozległ się krzyk młodej kobiety, a potem sprośny męski śmiech. Drzwi zatrzasnęły się, a po chwili obok ich celi przeszli trzej terroryści, wlokąc ze sobą dwie młode kobiety. Jedna miała około piętnastu lat, druga, sądząc z wyglądu, zbliżała się do trzydziestki. Ta ostatnia spojrzała z przerażeniem na Elizabeth. Turek wciągał ją brutalnie na schody, szarpiąc za długie kasztanowe włosy. - Sukinsyny! Zapłacą za to - szepnęła Elizabeth, czując, że aż sztywnieje z wściekłości. Przez dłuższą chwilę stała przy drzwiach celi, trzymając się krat i starając się uspokoić. Usłyszała krzyk jednej z wciąganych na górę dziewczyn. Nie uda nam się oszukiwać ich zbyt długo, pomyślała. Jak przyjdą następnym razem, może nie zdołam ich powstrzymać. Ile jeszcze możemy znieść? Boże, proszę, ześlij nam kogoś na pomoc. - Co oni mieli na myśli mówiąc, że jutro pójdziemy do laboratorium? - zapytała Rachel, przerywając cichą modlitwę Liz. - Nie wiem, kochanie - odrzekła Elizabeth. - Nie mam pojęcia. Godzina 12.45, dowództwo 2 Brygady 121 Dywizji Piechoty, 10 kilometrów na południowy zachód od Aojin, Korea Północna Pułkownik Kang Sok Ju, dowódca 2 Brygady 121 Dywizji Piechoty Koreańskiej Armii Ludowej, odstawił kubek soju i spod zmarszczonych brwi, spojrzał na stojącego przed nim młodego kapitana. Pułkownik siedział przy niskim stoliku, w rozpiętej kurtce od munduru. Wygląd pokoju odzwierciedlał jego zamiłowanie do spartańskiego życia - całe wyposażenie stanowiły mata do spania, stół i drewniany kufer na mundury. Pułkownik miał tylko jedną słabość - upodobanie do mocnych trunków. Niedzielne popołudnia nawet w armii północnokoreańskiej były uznawane za czas wolny od zajęć. Teraz jednak odmawiano mu prawa nawet do tego skromnego luksusu. - Co ma oznaczać to wtargnięcie? Jak śmiecie nachodzić dowódcę brygady w jego kwaterze! - beształ Kang młodego oficera. Kapitan stał wyprostowany jak struna i patrzył pułkownikowi prosto w oczy. - Towarzyszu pułkowniku, wykonuję tylko wasze rozkazy. Wszystkie informacje z dopiskiem „Bardzo ważne”, które dotyczą Obozu Aojin, należy przekazywać wam niezwłocznie - wyjaśnił, podając zwierzchnikowi raport. Kang nie przepadał za raportami dostarczanymi w weekendy. Zaszyfrowane, zaklasyfikowane jako priorytetowe sprawozdania nigdy nie zawierają dobrych informacji. Otworzył kopertą i szybko przeczytał jej zawartość. - Czy te szyfry zostały zweryfikowane? - zapytał kapitana. - Tak jest, towarzyszu pułkowniku. Sam sprawdzałem. Kang pokiwał głową, po czym zerwał się z krzesła i ukląkł przez sejfem ustawionym na prawo od biurka. Wybrał odpowiednią kombinację, otworzył ciężkie stalowe drzwi i wyjął z sejfu księgę szyfrów. Otworzył ją na stronie oznaczonej odpowiednią cyfrą i sprawdził kod autoryzacji. Kod był w porządku. Nie ulegało wątpliwości, że rozkazy są autentyczne. Polecono mu przestawić radiostacje znajdujące się pod jego komendą na podaną w rozkazie częstotliwość oraz ignorować pozostałe transmisje, aż do chwili zakończenia misji. Pułkownik złożył otrzymany rozkaz i schował go w wewnętrznej kieszeni munduru. - Co za bezczelność! – wykrzyknął ze złością. - Te wściekłe psy ośmieliły się postawić nogę na terytorium Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej! - Jakie są wasze rozkazy, towarzyszu pułkowniku? - Natychmiast ogłosić stan alarmowy. Musimy zgnieść to amerykańskie gniazdo! Rozdział trzynasty Nigdy nie idź z nożem tam, gdzie strzelają. zasady przeżycia TALON Force 15 listopada, godzina 17.20, Cytadela, okolice Aojin, Korea Północna Strażnik krzyczał coś po koreańsku i pokazywał gestami, że ciężarówki mają jechać dalej. - Kazał im zaparkować koło Cytadeli - szepnął Wong do Powczuka. Sam był bezpiecznie ukryty między drzewami na Wzgórzu 350, nieco na południe od obozu przeciwnika. Z tego miejsca mógł nawiązać łączność z satelitami i utrzymywać kontakt z dowództwem TALON Force. 147 Powczuk znajdował się znacznie bliżej wroga. Analizował obraz przekazany przez czujniki termiczne urządzenia mikro-UAV, unoszącego się nad bazą. Duży kwadratowy budynek w samym środku to musi być Cytadela, o której wspominał Wong. Słońce skryło się już za horyzontem, światło dnia ustępowało miejsca wieczornym cieniom. Dwaj wartownicy stojący przed główną bramą, zauważyli w półmroku światła ciężarówek - do obozu zbliżał się cotygodniowy konwój z zaopatrzeniem. Siedem ciężarówek wyładowanych mięsem, warzywami i ryżem ustawiło się w długiej kolejce przed bramą wjazdową. Kierowcy, którym cieplej było w ogrzewanych kabinach niż na zewnątrz, patrzyli prosto przed siebie. Nie zwrócili uwagi na niewyraźny cień, który przylgnął do lewego boku trzeciego w kolejności samochodu. Serce Stana zaczęło uderzać szybciej, kiedy ciężarówka przejechała obok wartownika w czarnym mundurze. Tancerz stał bardzo blisko, Powczuk mógłby go dotknąć, gdyby wyciągnął rękę. Przemknął obok niego jak powiew zimnego wiatru. W obozie panowała gorączkowa krzątanina. Ogromny dźwig, ustawiony tuż obok Cytadeli, opuścił na ziemię dużą platformę. Grupa mężczyzn zaczęła ustawić na niej ciężkie skrzynie. Dźwig uniósł ładunek w powietrze, przekręcił poziome ramię w kierunku dachu i przesunął platformę; czekała tam, gotowa do wyładunku inna brygada. Minąwszy bramę, ciężarówki skręcały kolejno w lewo. Stan zeskoczył na ziemię i skrył się między potężnym dźwigiem a Cytadelą. Potem ruszył na południe wzdłuż zachodniej ściany budynku; wyglądał jak ostatni promień słońca odbity od pokrytej lodem ziemi. Żaden z terrorystów go nie zauważył. Jak na razie, plan Stana się sprawdzał. Travis rozkazał Powczukowi, Wongowi i Olsen przeprowadzić rekonesans na terenie bazy; w tym czasie reszta zespołu Orzeł miała się ukrywać na Wzgórzu 360. Powczuk z towarzyszami przeniósł się na Wzgórze 350, żeby odnaleźć wejście na teren bazy. Z zachodniej krawędzi tego wniesienia Olsen i Wong wystrzelili ważki UAV, automatyczne samolociki wielkość ludzkiej dłoni. Spokojnie przelatywały nad pozycjami nieprzyjaciela, przez nikogo nie zauważone. Każdy UAV przesyłał inną informację. Ważka Wonga zarejestrowała termiczny obraz bazy z lotu ptaka, odszukała wejścia do fortecy i do Cytadeli oraz ustaliła położenie budynków, stałe stanowiska obronne, samochody i pozycje żołnierzy. Ważka Jennifer Olsen krążyła w powietrzu, szukając specyficznych cech ludzkich. Czujnik tego urządzenia potrafił wychwytywać ludzkie zapachy, a także odróżniać swoich od obcych na podstawie różnic w sposobie odżywiania się. Wstępne rozpoznanie pozwoliło przekazać cenne informacje o bazie przeciwników Travisowi i pozostałym, którzy odbierali te dane w czasie realnym na własnych przyrządach optycznych BSD. Travis stwierdził, że obóz ma silną straż, liczącą co najmniej stu dwudziestu ludzi. Siedmiometrowy mur jest za gruby, żeby można się było przezeń przebić za pomocą ładunków wybuchowych, którymi dysponuje zespół Orzeł. Wieżyczki znajdujące się na czterech rogach wyposażone były w karabiny maszynowe, automatyczne działka i rakiety ziemia-powietrze. Krótko mówiąc, była to znakomita pozycja obronna. Latające roboty UAV nie mogły pokazać, co się znajduje w głównym budynku, zwanym przez wartowników Cytadelą. Aby się dowiedzieć, gdzie jest przechowywany patogen N1 -2, trzeba by się dostać do wnętrza budynku ukrytego za siedmiometrowym murem. Do tej wyjątkowo niebezpiecznej misji Stan Powczuk zgłosił się na ochotnika. Podczas gdy Wong i Olsen trwali na stanowisku obserwacyjnym na Wzgórzu 350, Powczuk dotarł do muru zewnętrznego, wykorzystując tryb niewidzialny, i skręcił do bramy wjazdowej. 149 - Ostrożnie, Stan - powiedział Travis przez połączenie sieciowe. Stan przesyłał mu cały czas obrazy wideo, odbierane przez Barretta na BSD. Major i reszta zespołu Orzeł mogli śledzić każdy ruch, patrząc oczami Powczuka. - Nie nadużywaj swego szczęścia. Niech to załatwi aparat. Szczęście. Powczuk przypomniał sobie, jak po raz pierwszy dowodził misją sił specjalnych. W czasie wojny w Zatoce zespół 5 SEAL otrzymał zadanie zniszczenia irackiej stacji radarowej na dzień przed zaplanowanym rozpoczęciem działań w powietrzu. Lecieli bez międzylądowania z Diego Garcia do strefy zrzutu, wyznaczonej na wodzie - na południowy wschód od Basry, w Zatoce Perskiej. W miarę jak oddział zbliżał się do miejsca zrzutu, pogoda robiła się coraz gorsza. Stan zapamiętał meldunek, jaki wtedy otrzymali: „Wiatr i stan morza na granicy. Czy chcecie skakać? To zależy tylko od was”. Powczuk zdawał sobie sprawę, jak ważny w wojnie powietrznej jest element zaskoczenia. Nikt nie znał skuteczności irackiego systemu obrony powietrznej, ale było rzeczą oczywistą, że nawet najmarniejszy system stanowi ogromne zagrożenie, dopóki jest sprawny. Powczuk wiedział, że życie lotników ze Stanów Zjednoczonych i krajów koalicji zależy od zniszczenia tych stacji namiarowych. Dowodzony przez niego zespół SEAL miał unieszkodliwić jedną z tych stacji. To miała być Wielkanoc - jego ludzie przygotowali się na nią i odpowiednio nastawili. Nikt nie lubi tracić dobrej zabawy. - Odpieprz się, jedziemy! - odpowiedział Powczuk. Wiatr w strefie zrzutu wiał z prędkością czternastu węzłów. Sześciu komandosów SEAL wylądowało w morzu, którego głębokość w tym miejscu wynosiła co najmniej dwa i pół metra. Dzięki znakomitemu wyszkoleniu i nienagannej kondycji fizycznej cała szóstka zdołała uwolnić się od spadochronów i szczęśliwie dopłynąć do plaży. Na brzegu stanęli o czwartej, z dwugodzinnym opóźnieniem. Słońce miało wzejść za dwie godziny. W tej sytuacji Powczuk postanowił, że podejdą do stacji radarowej, ukryją się niedaleko obiektu, a po zapadnięciu zmroku zaatakują nieprzyjacielskie instalacje. Po ciężkim sprawdzianie pływackim wszyscy potrzebowali odpoczynku. Komando SEAL zajęło opustoszały szyb wiertniczy, oddalony o dwa kilometry od stacji radarowej. Stan ustawił radiostację SatCom i przekazał do dowództwa pozycję zespołu, po czym pozwolił sobie na krótką drzemkę. Nie upłynęło pół godziny, a na pobliskiej drodze zaparkowały cztery ciężarówki pełne żołnierzy. Iracka piechota ustawiła się w szyku bojowym i zaczęła podchodzić do baraku, w którym ukryli się komandosi. Powczuk wciąż pamiętał, jak mocno biło mu serce, kiedy zarządził alarm w swoim oddziale. Na północy była tylko naga pustynia. Nie mieli dokąd uciekać. Gdy tyraliera zbliżyła się, jego ludzie przygotowali broń do strzału. Powoli upływały sekundy, żołnierze czekali w milczeniu, aż Powczuk wyda rozkaz otwarcia ognia. Można już było rozróżnić twarze irackich żołnierzy. W ich kierunku szło prawie sześćdziesięciu ludzi z karabinami gotowymi do strzału. Stan wiedział, że jego podwładni to dobrzy żołnierze - najlepsi specjaliści od operacji specjalnych, jakich można znaleźć - ale przewaga wroga była zbyt duża. Nagle rozległ się dźwięk gwizdka; iraccy żołnierze zrobili w tył zwrot i wrócili do ciężarówek. Komandosi ocaleli, bo dopisało im szczęście. Po zapadnięciu zmroku oddział Powczuka przeszedł do strefy docelowej, posuwając się równolegle do najbliższej drogi. W stronę stacji radarowej jechała powoli iracka ciężarówka z wygaszonymi światłami. Powczuk zauważył samochód i, widząc, że teren jest zupełnie płaski, postanowił nieco zmodyfikować plan. Podbiegł do szoferki i wskoczył na stopień, zaskakując kierowcę. Irakijczyk zatrzymał samochód, widząc wymierzony w siebie karabin. Komandosi zakneblowali kierowcę i jego pomocnika, skrępowali im ręce i nogi, a następnie wyrzucili na pobocze. Potem wsiedli do ciężarówki i ruszyli w kierunku stacji. Stan zahamował tuż przed bramą prowadzącą na teren ogrodzony drutem kolczastym. Otworzył drzwi szoferki, wysiadł i błyskawicznie zastrzelił dwóch irackich strażników z pistoletu z tłumikiem. Na terenie stacji nic się nie poruszyło. Z bunkra znajdującego się na prawo od dużej, owalnej anteny radarowej dobiegały dźwięki arabskiej muzyki, nadawanej przez bagdadzką rozgłośnię radiową. Komandosi wyskoczyli z ciężarówki i ruszyli biegiem do urządzeń radarowych. Czterech ludzi ubezpieczało akcję, a dwaj umieścili ładunki wybuchowe na tarczy i uruchomili zegar. Potem wszyscy wycofali się do ciężarówki, a kilka sekund później jechali już spokojnie na południe, kierując się do punktu ewakuacji na plaży. Po dziesięciu minutach byli już w wodzie, płynąc na spotkanie łodzi, która miała ich zabrać. Wtedy eksplodowały ładunki wybuchowe. Prawie dokładnie w tym samym czasie iracka kolumna pancerna jechała drogą do stacji radarowej. Powczuk obejrzał się i zauważył, że stacja stoi w płomieniach, a czołgi podjeżdżają do miejsca eksplozji. Zadanie zostało wykonane, chociaż niebezpieczeństwo było już bardzo blisko. Ile podobnych zagrożeń przeżył od tamtej pory? Ile razy znalazł się o włos od porażki? Wolał o tym nie myśleć. Czy dopisujące mu szczęście się nie wyczerpie? Nie, do cholery. Powczuk uśmiechnął się do siebie. 151 - Właśnie zaczynam walczyć - poinformował Travisa przez sieć łączności zespołu Orzeł. - Musiałem podejść bliżej, bo pluskwa by nie wystarczyła. Koreańskie ciężarówki zatrzymały się w długim szeregu obok Cytadeli. Kierowcy wysiedli i zaczęli otwierać tylne klapy. Z budynku wyszła grupa ludzi, żeby rozładować samochody. Powczuk posuwał się przy ścianie w kierunku wejścia do Cytadeli, którego pilnowało dwóch żołnierzy z karabinami automatycznymi. Stwierdził, że nie zdoła wślizgnąć się do środka między nimi - mogliby wyczuć jego obecność, mimo włączonego trybu kamuflującego. Trzeba wykorzystać pluskwy, uznał. Otworzył sakwę przymocowaną do pasa i wyciągnął trzy pluskwy. Były to miniaturowe, niemal przezroczyste roboty, wykonane z plastiku i cienkich srebrnych drucików. Stan postawił je na ziemi i uruchomił, korzystając z sieci łączności. - Naprzód - zabrzmiała komenda. Maleńkie urządzenia ruszyły do drzwi Cytadeli. Miały dość znaczną prędkość jak na tak niewielkie rozmiary. Powczuk włączył swoje BSD, żeby widzieć obraz przekazywany przez mikrorobota. Miniaturowy zwiadowca minął wartowników i dostał się do wnętrza. - Dobrze, Stan - w słuchawce rozległ się głos Barretta. - Zadanie wykonane. Sam przejmie ją stąd. A ty wynoś się jak najszybciej. W tym momencie Powczuk otrzymał ostrzegawczy sygnał przez sieć łączności. Sympatyczny kobiecy głos oznajmił: Brak zasilania. Za trzy minuty tryb niewidzialny zostanie wyłączony. Stan wyłączył obraz przesyłany przez mikrorobota i szybko zlustrował dziedziniec. Wszędzie kręcili się żołnierze, niektórzy byli od niego nie dalej niż kilka metrów. Przykucnął pod ścianą Cytadeli - był tu bezpieczny, dopóki działał kamuflaż. Ale gdy wysiądzie zasilanie, będzie się rzucał w oczy jak naga kobieta w sali senatu. Włączył pomocniczy zespół energetyczny - nic się nie działo. System albo uległ awarii, albo się wyładował. - Jasna cholera! Kieruję się do wyjścia z obozu - powiedział szeptem do mikrofonu. - Ubezpieczam bramę frontową - poinformował Wong. - Jeżeli będziesz musiał do niej podbiec, wesprę cię ogniem. - Dwie minuty i trzydzieści sekund do całkowitego wyczerpania zasilania trybu niewidzialnego - ogłosił słodki kobiecy głos. - Zamknij się! - szepnął Powczuk. Znajdował się w pułapce. W bramie frontowej stali wartownicy. Na placu było pełno tancerzy. Nie zdoła się prześlizgnąć, nawet pod osłoną kamuflażu. Stan podszedł do muru otaczającego fortecę. Nadal nikt go nie zauważył, ale wiedział, że moc systemu niewidzialnego zmniejsza się nieuchronnie. Takie to moje szczęście, pomyślał. Dlaczego te skurwiele są dziś takie pracowite? Jego umysł pracował gorączkowo. Tym razem już mu się nie uda. Nagle zwrócił uwagę na dźwig; platforma zastawiona ciężkimi skrzyniami ruszyła do góry, na dach Cytadeli. Szybko wysunął lewą rękę, kierując nadgarstek w stronę kabiny operatora, i wystrzelił ładunek energii ze swego karabinu HERF. Dźwig zatrzymał się nagle, paleta zakołysała się i uderzyła o ścianę budynku. Ciężkie skrzynie spadły na ziemię. - Minuta do całkowitego wyczerpania zasilania trybu niewidzialnego - poinformował kobiecy głos. Ludzie na podwórzu kręcili się w kółko, starając się uciec spod skrzyń spadających z palety. Korzystając z zamieszania, Powczuk pobiegł do bramy. Mając jeszcze do dyspozycji osłonę kamuflującą, walnął z całej siły w dwóch wartowników, roztrącił ich i popędził przed siebie. Strażnicy nie mieli pojęcia, co to za siła przewróciła ich na ziemię. Powczuk biegł najszybciej jak mógł, aż znalazł schronienie wśród sosen. Nie został wykryty. Godzina 19.00, Cytadela, centrum dowodzenia Terreka Lee minął wartowników w czarnych mundurach i wszedł do wewnętrznego sanktuarium Terreka. Nagle usłyszał przytłumiony pisk. Rozejrzał się dookoła, ale niczego nie zauważył. - Jesteś punktualny - powiedział Terrek, obserwując przekaz telewizyjny z laboratorium. Rosyjski naukowiec przyglądał się obojętnie, jak przerażonego młodego mężczyznę, męża Rachel, przywiązuje się do stołu w izolatce i poddaje działaniu patogenu Nl-2. - Uwielbiam ten wirus Ebola. Zabija dziewięćdziesiąt procent ofiar w czasie niewiele dłuższym niż tydzień. Tkanka łączna staje się płynna, występuje krwawienie ze wszystkich otworów. W końcowym stadium ofiary Eboli dostają konwulsji, chlapią dookoła zakażoną krwią, rzucając się i trzęsąc. Potem przychodzi śmierć - mówił Rosjanin. Lee przytaknął ruchem głowy i spojrzał na wielki ekran na ścianie. - Ale Nl-2 jest jeszcze lepszy. Zabija w ciągu godzin, a nie dni czy tygodni. I nie ma na niego lekarstwa - ciągnął Terrek. - Rozprzestrzenia się przez kontakt z zarażoną ofiarą, jej krwią, płynami organicznymi, odchodami, a nawet drogą kropelkową. Niektórzy badacze sądzą, że ateńska zaraza z czterysta dwudziestego piątego roku przed naszą erą, która zrujnowała miasto i położyła kres panowaniu Aten nad Grecją, była izolowaną epidemią wywołaną przez wirus Ebola. NI-2 jest tysiąc razy groźniejszy. Szef Bractwa uśmiechnął się. - Można sobie wyobrazić, co się stanie, kiedy zarazimy miliony Amerykanów nowym, złośliwym szczepem NI-2. W porównaniu z tym plaga ateńska wyda się miłym letnim dniem. To będzie dopiero początek nowego świata - dodał. - Nikt nie zasługuje na to bardziej niż Amerykanie - powiedział z uśmiechem Lee. Podszedł do Terreka i spojrzał na ekran. Mężczyzna przywiązany do stołu w izolatce trząsł się, podskakiwał i krzyczał. Z jego oczu i uszu płynęła krew. Za niespełna minutę będzie martwy. Na ekranie pojawiła się twarz doktora Kaszkina. - Problem z wykorzystaniem Eboli jako broni polega na tym, że wirus zabija zbyt szybko. Wydaje mi się jednak, że kwestię czasu udało się nam rozwiązać - powiedział. - Symulacje komputerowe dowodzą, że szczep NI -2 z jakiegoś powodu zabija szybko mężczyzn, ale może upłynąć kilka dni, zanim zabije kobietę. Sądzimy, że zarażone kobiety spełnią role inkubatorów, w których będą się rozwijać zarodniki. Amerykanki staną się środkiem przenoszenia wirusa, co pozwoli nam utrzymać NI-2 w formie aktywnej na tyle długo, żeby zaraza rozszerzyła się na cały kontynent. - A jak wprowadzimy wirus na obszar Ameryki? - zapytał Lee. - Czy wypuścimy zarażonych zakładników? - To by nie dało oczekiwanych rezultatów - Terrek wcisnął klawisz na swojej konsoli. Na wielkim ekranie pojawiła się komputerowa mapa Stanów Zjednoczonych, zakrywając postać doktora Kaszkina. - Decydująca jest kwestia czasu. Nie chcę dawać Amerykanom szansy wyizolowania zakażenia czy też wynalezienia antidotum. Musimy uderzyć jak błyskawica. Zamierzam wypuścić to na kilkanaście miast w tym samym czasie. Patrz uważnie. W punktach oznaczających dwanaście miast wschodniego wybrzeża zapaliły się czerwone światełka. Punkciki stopniowo się powiększały, symbolizując rozszerzanie się wirusa; na górze ekranu podawano godziny rozwoju zarazy. Kiedy godziny zamieniły się w dni, czerwony kolor pokrywał już większą część wschodniego wybrzeża USA. W ciągu trzech tygodni całe terytorium kraju miało czerwony kolor. Terrek odwrócił się do Koreańczyka. - Przygotuj dwunastu najlepszych ludzi. Polecicie do Stanów Zjednoczonych - oznajmił. - Mam już paszporty i inne potrzebne dokumenty. - Tak jest - odrzekł Lee, pochylając głowę. - Kiedy wirus będzie gotowy do transportu? - zapytał Terrek Kaszkina. - Dzisiaj zakończymy ostatni test, potem wyprodukujemy wirusa w ciągu dwóch dni i spakujemy go w niespełna dwadzieścia cztery godziny. - Spakujecie? - zainteresował się Lee. Terrek uśmiechnął się. - Aby rozpocząć proces, wystarczy tego, co upchniemy w pojemniku na piankę do golenia - wyjaśnił. - Wyobraź sobie: dwanaście opakowań pianki do golenia wywoła epidemię, która w ciągu trzech tygodni odmieni oblicze świata. - Znakomicie - odrzekł Koreańczyk. - Żaden celnik nie będzie sprawdzał pianki do golenia! A co z zakładnikami? - Oni nie mają znaczenia. Jutro ich zainfekujemy - to będzie ostatni sprawdzian nowej broni Kaszkina. Nagle w pokoju profesora rozdzwonił się alarm. Na zewnątrz rozległa się głośna eksplozja. Terrek spojrzał na ekran i przełączył obraz na widok frontowej bramy. Z wściekłością patrzył na to, co się tam działo. - Zostaliśmy zdradzeni! - wykrzyknął. Drogą nadjeżdżała kolumna północnokoreańskich czołgów, strzelając do obrońców Cytadeli. Uzbrojeni w lekką broń wartownicy odpowiadali ogniem i padali trafieni pociskami przeciwnika. - Nie powinienem był ufać tym koreańskim sukinsynom! - wrzasnął Terrek. Wcisnął kolejny klawisz na konsoli - na ekranie pojawił się obraz trzydziestomilimetrowych automatycznych działek umieszczonych na wieżyczkach przy zachodniej ścianie fortecy. Oba strzelały do prowadzącego czołgu, rozbijając w drzazgi jego wieżę. Czołg zatrzymał się i stanął w płomieniach. - Czy tak twój kraj dotrzymuje przyrzeczeń? - zapytał Terrek Koreańczyka. - To już nie jest mój kraj - odrzekł Lee. - Ja należę do Bractwa! - Gdybym w to nie wierzył, już byłbyś martwy! - Terrek pokazał na ekran. - Zbierz swoich ludzi i zatrzymaj ten atak. Jestem za blisko sfinalizowania moich planów, żeby pozwolić, by ktoś mnie powstrzymał. Nie wolno ich wpuścić na teren fortecy! Lee skłonił się i pospiesznie wybiegł z sali. Terrek nagle zauważył, że coś się rusza na podłodze pod ścianą. Zawołał jednego ze strażników. Powoli podniósł się z fotela i wskazał miejsce, w którym podłoga łączyła się ze ścianą. - Co to jest? - zapytał. Wartownik dostrzegł niewielki przedmiot i ruszył w jego kierunku. Mechaniczna pluskwa szybko przebierała nóżkami, kierując się ku drzwiom. Drugi strażnik rozdeptał ją obcasem swojego ciężkiego buta. Godzina 19.05, Wzgórze 350, okolice Cytadeli Sam Wong zmarszczył brwi, kiedy zorientował się, że pierwsza pluskwa została zniszczona. - Pluskwa numer jeden rozdeptana - powiedział do mikrofonu. Siedział ukryty wśród sosen na Wzgórzu 350, słuchając odgłosów toczącej się w dole bitwy. Serie z broni maszynowej i huk trzydziestomilimetrowych działek były odpowiedzią na wybuchy granatów wystrzeliwanych z koreańskich moździerzy. - Nic nie szkodzi - odpowiedział Travis. - Usłyszeliśmy już dosyć. A co z pluskwami dwa i trzy? Jenny Olsen obserwowała uważnie dolinę. W niebo wzbijały się potężne słupy czarnego dymu. Plan Travisa był zmodyfikowaną wersją „Ostatniego Bastionu Wonga”. Wykorzystując połączenie z superkomputerem Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, Sam przekazał fałszywy, zaszyfrowany rozkaz dowódcy najbliższej jednostki wojsk północnokoreańskich. Było to polecenie zaatakowania ludzi Terreka w bazie Bractwa, jakoby wydane osobiście przez Wielkiego Przywódcę Korei Północnej. W rozkazie stwierdzono również, że Terrek i jego podwładni są amerykańskimi agentami. Takich rozkazów nie ośmieliłby się zlekceważyć żaden żołnierz armii KRLD. Jednocześnie kierowani przez Kraussa czarodzieje z dowództwa TALON Force przeprogramowali rosyjskie satelity, które poprzednio zniszczyły stację radioelektroniczną w rejonie Władywostoku, tak by zagłuszały północnokoreańskie fale radiowe. Nie mając dalszych rozkazów z Phenianu, lokalny komendant będzie musiał prowadzić walkę, aż do zwycięskiego końca. Oto znakomity przykład wojny informacyjnej, pomyślała Jennifer. Włączyła podgląd z pchły numer trzy na swoim BSD. Sam siedział obok Jenny, śledząc na swoim BSD przebieg walki. „Ożywił” już pluskwę numer dwa i wraz z nią pełznął po posadzce Cytadeli, obserwując wszystko, co pokazywały jej receptory. Czuł się, jakby wszedł w skórę mikrorobota. - Majorze, tu Wong. Pluskwa numer dwa jest w laboratorium - zameldował. - Przesyłam rozkład wewnętrzny Cytadeli, na ile udało się nam go odtworzyć. Laboratorium z patogenem znajduje się na trzeciej kondygnacji podziemnej, w północnej części budynku... ustaliliśmy też miejsce ukrycia zakładników. - Gdzie oni są? - zapytał Barrett. - Pluskwa numer trzy wykryła ich na pierwszej kondygnacji podziemnej, we wschodnim skrzydle Cytadeli - oznajmiła Jenny. - Jest tam osiemnaście kobiet, troje dzieci i ośmiu mężczyzn. - Zrozumiałem. Przekazuję namiary dla czterech Bunker Busterów - oznajmił Travis Barrett. - Sam, prześlij prośbę o skierowanie pięciu maszyn V-22 do punktu zbiórki i ewakuacji. - Majorze, musimy pomóc tym ludziom - błagała Jenny. - Zaufaj mi, Olsen - odrzekł dowódca. Olsen przejrzała zapis na swoim BSD. Znalazła zaznaczone przez majora cele na trójwymiarowym planie fortecy Bractwa. Jeden Bunker Buster miał uderzyć w salę operacyjną Terreka, drugi - worać się głęboko w ziemię i zniszczyć laboratorium, trzeci - rozwalić siedmiometrowy mur od wschodu, czwarty - zniszczyć wschodnią ścianę Cytadeli. Przy odrobinie szczęścia i dzięki niezwykłej precyzji pocisków Bunker Buster, Barrett wraz z zespołem szturmowym może przebić się do fortecy od przeciwnej strony niż atakujący Koreańczycy. - Olsen, ty i Wong zostajecie na pozycji i przekazujecie laserem koordynaty dla Bunker Busterów - mówił major. - Kiedy wykonamy zadanie w środku i opuścimy fortecę, skierujcie pozostałych osiem rakiet w miejsca, które zaznaczyłem. A potem zmykajcie z tej góry i ruszajcie do punktu ewakuacji. - Zrozumiałam, majorze - potwierdziła Jenny. - Załatwimy sprawę. - Sam, czy dostałeś potwierdzenie w sprawie ewakuacji? - pytał Barrett. - Tak jest. Może pan zobaczyć cały plan na swoim BSD. - Okay, TALON Force - zakończył Travis. - Za piętnaście minut zaczynamy rock and rolla. Godzina 19.30, Cytadela Dwie ważki UAV latały nad Cytadelą na wysokości pięćdziesięciu metrów, rejestrując przebieg bitwy między Koreańczykami i ludźmi Terreka. Wojsko atakowało, rzucając naprzód ławy strzelców, wspieranych ogniem czołgów i moździerzy ze Wzgórza 415. Północnokoreańscy piechurzy walczyli odważnie, ale byli zieloni jak świeża trawa. Szarżowali na stanowiska ogniowe obrońców, ponosząc ciężkie straty. Doświadczeni zabójcy Terreka kładli ich pokotem, niczym ponury żniwiarz ścinający kosą pszenicę. Mimo to żołnierze nadal atakowali. Wong doszedł do wniosku, że Koreańczykom trzeba pomóc. Poprosił o skierowanie Bunker Bustera na stanowisko działka na wieży w południowo-zachodnim narożniku muru i opisał cel własnym BSD. Po upływie dwóch minut i czterdziestu pięciu sekund z nieba spadła z głośnym szumem ognista strzała i uderzyła w wieżę. - Trafiła w dziesiątkę! - zawołał Sam. Trzydziestomilimetrowe działo w jednej chwili zmieniło się w kupę płonącego złomu. Po zniszczeniu wieży atak Koreańczyków przybrał na sile. Nie mając wsparcia artyleryjskiego, żołnierze Bractwa nie byli w stanie powstrzymać napastników przed wdarciem się na teren bazy. Lee wybiegł z Cytadeli na dziedziniec, trafiając w sam środek straszliwego zamieszania. Członkowie Bractwa byli mniej liczni i gorzej uzbrojeni; czuli, że stoją na straconej pozycji. Jedyną pociechą było dla nich drugie działo kalibru 30 milimetrów, ustawione w narożniku od strony pomocnej, bez przerwy ostrzeliwujące atakujących. - Niech was wszyscy diabli! - zawołał Lee, widząc, że północnokoreańskich żołnierzy trzeba zatrzymać, zanim wedrą się na teren fortecy. Inaczej bitwa będzie nieodwołalnie przegrana. Jeżeli natomiast uda się utrzymać napastników po drugiej stronie muru, on sam i Terrek będą jeszcze mieli pewną szansę. - Nie pozwólcie im wejść poza ogrodzenie! Lee pomyślał, że wszystko odbywa się za szybko. W powietrzu unosił się swąd porażki. Stał na dziedzińcu z pistoletem w dłoni, zachęcając swoich ludzi do walki. Ranny terrorysta, trafiony w lewą rękę, upuścił karabin i chwiejnie wycofywał się na bok. Lee wycelował pistolet w jego głowę i kazał wracać do walki. Żołnierz nie posłuchał rozkazu - stał w miejscu i patrzył na Koreańczyka. Lee zastrzelił go na miejscu i krzyknął: - Zabiję każdego, kto nie będzie walczył! W tej samej chwili na dziedzińcu fortecy eksplodowały pociski moździerzowe; ich odłamki zasypały obrońców deszczem śmiercionośnego żelaza. Kilkunastu terrorystów upadło na ziemię. Jednego granat rozerwał na strzępy; jego tors upadł koło podpułkownika Lee, oblewając go krwią. Lee wycofał się szybko do Cytadeli, zatrzaskując za sobą stalowe drzwi i skazując na krwawą jatkę trzydziestu terrorystów, którzy pozostali przy życiu. Działo na pomocnej wieży w dalszym ciągu pluło ogniem na atakującą piechotę. Pluton koreańskich czołgów zajął pozycję na Wzgórzu 415 i oddał serię strzałów z dział kalibru 115 milimetrów do wieży, na której zainstalowana była armatka. Jeden z czołgowych pocisków trafił w cel, wyłączając następny punkt obrony. Teraz terroryści mogli prowadzić ogień wyłącznie z broni ręcznej. Fala północnokoreańskich piechurów rzuciła się naprzód z głośnym krzykiem. Jeden z podwładnych Terreka, Brazylijczyk o nazwisku Montoyez, klęknął za osłoną z worków z piaskiem; jako jedyny bronił wejścia na teren bazy. Opróżnił jeden, potem drugi magazynek, mierząc do zbliżających się piechurów. Przy akompaniamencie wybuchających granatów z moździerza wystrzelił ostatnie naboje. Dwaj żołnierze koreańscy przewrócili się, ale dwudziestu innych parło przed siebie. Montoyez rozejrzał się na boki i stwierdził, że jest zupełnie sam; jego towarzysze leżeli na śniegu, obficie brocząc krwią. Kryjąc się za murem, rzucił karabin i pobiegł w kierunku Cytadeli. Północnokoreański czołg wtoczył się na dziedziniec i otworzył ogień. Przed bramą prowadzącą do fortu leżały stosy zabitych tancerzy. Czołg zrobił zwrot w miejscu i wycelował działo w stalowe drzwi Cytadeli. Montoyez dotarł do stalowej bramy i zaczął w nią walić pięściami. Kiedy się odwrócił, zobaczył czołg, a ułamek sekundy później zginął, rozniesiony przez pocisk wystrzelony z działa. - Dalej, ruszać się! - krzyczał koreański major, wymachując pistoletem. Otaczała go kompania żołnierzy piechoty, którzy strzelali do ludzi Terreka, biegających we wszystkich możliwych kierunkach. - Wygnieść całe to robactwo! Godzina 19.35, Cytadela, cela numer jeden Elizabeth Douglas słyszała eksplozje i serie z karabinów nawet w podziemnej celi. Podeszła do zakratowanych drzwi, przyłożyła rękę do ucha i zaczęła wsłuchiwać się w dalekie odgłosy. Po chwili na jej zmęczonej twarzy pojawił się uśmiech. - Mój Boże! - westchnęła Beverly. Jej oczy napełniły się łzami, ukryła twarz w dłoniach i opadła na łóżko. - Oni zabijają ludzi. Wszyscy zginiemy. - Nie wydaje mi się - odezwała się Helga. - Coś się dzieje tam na górze. - Ona ma rację, kochanie - powiedziała Elizabeth, odwracając się od drzwi. - Sądzę, że ktoś przybył nam na ratunek. Musimy się przygotować. - Naprawdę tak sądzisz? - zapytała Rachel, tuląc do siebie dziecko. - Tak, myślę, że... Zanim zdążyła odpowiedzieć, rozległ się potworny, ogłuszający wybuch. To rakieta Bunker Buster rozwaliła ścianę Cytadeli za ich plecami. Eksplozja rzuciła więźniarki na ziemię, obsypując je kurzem i pyłem. Światło zamrugało i zgasło. Rachel zaczęła krzyczeć. Liz szamotała siew ciemnościach, usiłując się podnieść. Poczuła, że tuż obok leży ktoś inny. To była Rachel; upadła na ziemię przywalona łóżkiem, ale dziecku nic się nie stało - zasłoniła je własnym ciałem. Fundamentami Cytadeli wstrząsnęły dwa kolejne wybuchy. Ziemia drżała jak podczas trzęsienia ziemi. Zamknięte w celi kobiety dusiły się pyłem. Nagle włączyło się oświetlenie awaryjne i w korytarzu zrobiło się trochę jaśniej. Liz popatrzyła na łóżko stojące pośrodku, ukryły się pod nim dwie kobiety. - Helga, Beverly! - zawołała. - Z wami wszystko w porządku? - Ja! Jesteśmy żywe! - odpowiedziała Helga mocnym głosem. - Ale Mary jest ranna! Elizabeth popatrzyła w tym kierunku. Z sufitu oderwała się bryła cementu i spadła na Kanadyjkę, zabijając ją na miejscu. Starsza pani leżała na podłodze, zasypana cementowym pyłem. Beverly znowu się rozpłakała. Godzina 19.40, Cytadela, centrum dowodzenia Terreka Cytadelą zatrzęsły dwa potężne wybuchy. Jeden pocisk uderzył w mur zewnętrzny od wschodu, robiąc w nim duży wyłom. Druga eksplozja uszkodziła wschodnią ścianę; rakieta przewierciła się przez zbrojony beton i wybiła w murze dziurę. - Nie doceniłem moich wrogów - powiedział Terrek, obserwując na wielkim ekranie, jak rakiety uderzają w Cytadelę. Podniósł plastikową pluskwę, którą wartownik rozgniótł obcasem. Kto mógł wykonać takie urządzenie? Kto dysponuje bronią o tak wielkiej precyzji? Na pewno nie północni Koreańczycy. Oni ledwie są w stanie nakarmić ludność. Izolowany, niekompetentny reżim z Phenianu czepia się władzy rękami i nogami. - Tylko Amerykanie są w stanie stworzyć coś takiego - oświadczył szef Bractwa. Włączył obraz wschodniej części fortecy, chcąc się zorientować w rozmiarach szkód poczynionych przez wybuch. W murze otaczającym bazę widniała wyrwa, a w niej majaczył jakiś kształt przypominający ducha. Za intrygowany Terrek nastawił kamerę na maksymalną rozdzielczość i powiększył obraz tego miejsca, jak tylko się dało. Obserwował dwóch swoich ludzi, biegnących w kierunku tego wyłomu; po chwili padli na ziemię - zastrzelił ich jakiś niewidoczny przeciwnik. W miejscu, w którym przed momentem Terrek widział tylko jakiś niewyraźny zarys, nagle zmaterializował się żołnierz. Był ubrany w dziwaczny skafander, na głowie miał hełm podobny do tych, jakie noszą piloci myśliwców. Podniósł osłonę przymocowaną do hełmu i Terrek zobaczył twarz swego wroga. Travis spojrzał w obiektyw kamery - wydawało się, że patrzy prosto w oczy Terreka. Następnie podniósł lewą rękę i nacisnął guzik na rękawie kombinezonu. Obraz znikł z wielkiego ekranu, który na moment się wyłączył. Po chwili wznowił pracę, ale już w trybie przekazu symultanicznego; pokrył się szachownicą małych okienek, w których pokazywano obrazy ze wszystkich kamer naraz. Połowa okien była czarna, w pozostałych widać było ludzi Terreka, którzy podnoszą ręce na znak poddania się. - To sprawka Amerykanów - warknął Terrek. - Cały czas chodziło o nich. W pokoju zamrugały lampy; ustawione przed ekranem komputery wyłączyły się. Ucichł też głos przekazów radiowych, dały się natomiast słyszeć odgłosy zażartej walki. - Straciliśmy łączność z resztą naszych sił - zameldował jeden z oficerów Terreka. - Przegrywamy bitwę na dole. Musimy opuścić tę pozycję. Rosjanin podniósł się z miejsca i chwycił go za gardło. - Zbierz wszystkich ludzi, ściągnij na dół i pokonajcie wroga! - wrzasnął. Oficer z trudem łapał oddech. - Tak jest - odpowiedział, starając się, by zabrzmiało to jak najwiarygodniej. Terrek puścił go i sięgnął po pistolet. Oficer chwiejnie ruszył do drzwi. - Wy wszyscy, jazda stąd! Zatrzymajcie ich, a zapłacę wam dziesięć razy więcej, niż wynosi wasza roczna gaża - zawołał szef Bractwa. Kilkunastu oficerów pracujących w sali operacyjnej zsunęło z głów słuchawki i pobiegło do wyjścia, choć niewielu wierzyło, że doczekają chwili, w której będą mogli skorzystać z ostatniej obietnicy swego przełożonego. Czterej ludzie z ochrony osobistej Terreka stali na swoich miejscach koło drzwi. Terrek kiwnął na ich dowódcę. - Przygotujcie HIP-a do lotu - powiedział. Na wielkim ekranie pojawił się błysk, zwiastujący potężną eksplozję. Terrek obejrzał się - zobaczył koreański czołg, wjeżdżający na teren obozu i miażdżący jego żołnierzy. Trzy kamery natychmiast się wyłączyły. Terrek wiedział, że przegrał bitwę. Nie mógł też sprawować kontroli ze swego po mieszczenia operacyjnego. Czas się ewakuować. Godzina 19.51, Cytadela, cela numer jeden Helga ostrożnie wysunęła się spod łóżka i stanęła na nogi. Przed zakratowanymi drzwiami celi niespodziewanie pojawił się jakiś mężczyzna. - Cofnąć się! - zawołał i umieścił na zamku jakiś niewielki przedmiot. Urządzenie zaczęło syczeć, potem zapaliło się jasnym płomieniem, topiąc metal. Mężczyzna otworzył drzwi kopniakiem. - Jesteśmy Amerykanami. Przybyliśmy tu, żeby was uwolnić. Niech wszyscy wyjdą na zewnątrz! - powiedział. Elizabeth Douglas nie wierzyła własnym oczom. - Travis. Travis, czy to ty!? Major Barrett stał jak skamieniały. - Ciocia Liz? Co tu robisz? Nic ci nie jest? Elizabeth rzuciła mu się w ramiona ze łzami radości w oczach. - Pomóż nam! Na miłość boską, synku, pomóż nam! Travis otrząsnął się z zaskoczenia. Muszę skupić się na misji, nakazał sobie w duchu. - Gdzie wujek Jim? - zapytał. Elizabeth pokręciła tylko głową. Barrett poczuł, że ogarnia go furia. Na Boga, dorwę tego skurwysyna, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu, przysiągł sobie w duchu. - Sir, musimy wyprowadzić stąd ludzi - w słuchawkach rozległ się głos Powczuka. Travis rozejrzał się po korytarzu; zobaczył, że drzwi cel są otwarte. Jack stał na straży, a Hunter pomagał oszołomionym cywilom wydostać się przez wyrwę w murze, powstałą po uderzeniu Bunker Bustera. - Powczuk, Blake, DuBois - wydał rozkaz major Barrett - zabierzcie ich do punktu ewakuacji. Greene, zostajesz ze mną. - Majorze, mamy tylko dwadzieścia minut na wykorzystanie pozostałych Bunker Busterów - poinformował Sam Wong. - W tym czasie musicie wszystkich wyprowadzić, bo inaczej będę musiał odwołać rakiety. - Nie odwołuj; powtarzam, nie odwołuj Bunker Busterów. Mają zostać wysłane, tak jak zaplanowano - rozkazał major. - Czy mnie zrozumiałeś? - Zrozumiałem - odrzekł Wong. - Stale monitoruję pluskwę numer dwa w izolatce laboratorium. To dwa piętra pod wami, od strony pomocnej. Jest tam pięciu techników i dwóch uzbrojonych strażników. Travis mocno uściskał matkę chrzestną, po czym zwrócił się do Powczuka. - Stan, ta kobieta jest dla mnie kimś wyjątkowym - powiedział. - Wy prowadź stąd wszystkich i zabierz ich do punktu zbiórki, choćby nie wiem co się działo. A potem dopilnuj, żeby niezwłocznie poddano ich kwarantannie! Z góry zażądaj przez radio zorganizowania ekipy medycznej, która zbada wszystkich ewakuowanych, włącznie z nami. Trzeba sprawdzić, czy ktoś nie został zarażony Nł -2. - Rozumiem - rzekł Powczuk. - A dokąd ty idziesz? - Muszę sprawdzić, czy zarazki zostały zniszczone - odparł Travis. - Jeżeli będę miał szczęście, to natknę się na Terreka. Powczuk skinął głową. - Proszę iść ze mną - powiedział do Elizabeth Douglas. Blake i DuBois poprowadzili pozostałych Amerykanów przez korytarz i dalej, do wyrwy w murze Cytadeli. - Uruchomić odliczanie, zaznaczyć czas: jedenaście minut dwadzieścia sześć sekund - polecił Travis, włączając system komendy głosowej w komputerowym systemie swego hełmu. - Greene, za mną. Tryb niewidzialny. Opuścił zasłonę na twarz, Sara zrobiła to samo. W tej samej chwili oboje stali się niewidzialni - system kamuflażu dostosował się do koloru i faktury otoczenia. W słabo oświetlonym, pełnym kurzu korytarzu wyglądali jak obłoczki pary. Travis kipiał z wściekłości. Złe przeczucia, które towarzyszyły mu od początku tej wyprawy, zaczęły się sprawdzać. Zachować spokój, powiedział sobie w duchu. Nie wolno tego zaprzepaścić. Misja jest prawie zakończona. Sprawdzić patogen, podrzucić desygnator do laboratorium, wyjść stamtąd, zabierając jak najwięcej Rosjan. Będą nam potrzebni przy opracowaniu antidotum na tę zarazę. Ale co z Terrekiem? Czy to bydlę ciągle siedzi w swoim pokoju operacyjnym? Czy Bunker Buster go załatwi? Chciałbym zobaczyć jego twarz, gdy wsadzę mu kulę prosto w czoło, myślał Barrett, ale na to nie będzie czasu. Pobiegł w głąb korytarza. Uzbrojony w karabin terrorysta wyskoczył zza rogu. Travis wymierzył z pistoletu i powalił przeciwnika, zanim ten zdążył podnieść broń. - Dziesięć minut, trzydzieści osiem sekund - poinformował kobiecy głos w słuchawce hełmu. Pędząc niczym tornado, Travis przeskoczył ciało zabitego tancerza i zbiegł w dół po schodach. Na trzecim piętrze pod powierzchnią znalazł zamknięte drzwi. Otworzył je kopniakiem. Za nimi stał uzbrojony terrorysta w czarnym uniformie; kiedy drzwi ustąpiły, otworzył ogień. Seria pocisków z automatycznego karabinu trafiła w ścianę, o włos mijając majora. Barrett instynktownie wystrzelił z pistoletu, trafiając przeciwnika w pierś. Biegł dalej, aż dotarł do zamkniętych drzwi odizolowanego laboratorium. Otworzył sakiewkę przyczepioną do pasa, założył ładunek wybuchowy na zamek, włączył mechanizm zegarowy i przylgnął do ściany. Nastąpiła eksplozja, drzwi zostały otwarte. Ze środka padły strzały, kule uderzały w betonowe ściany; terroryści strzelali z furią w głąb otwartego, pustego korytarza. Kiedy skończyła się im amunicja, Barrett wskoczył do środka i położył ich dwoma szybkimi strzałami. - Osiem minut i trzydzieści sekund - odezwał się komputer. Travis rozejrzał się dookoła; w kącie pokoju kuliło się pięciu rosyjskich naukowców. Odwrócił się i spojrzał w głąb korytarza. W chwili podniecenia stracił z pola widzenia Sara. - Greene, jestem w izolowanym laboratorium - powiedział do mikrofonu. Sara nie odpowiadała. W korytarzu słychać było strzały. Jasna cholera, czas się kończy, pomyślał. Nie uda mi się. - Wyłączam kamuflaż - powiedział. Zaskoczeni Rosjanie patrzyli na człowieka, który nagle objawił się przed ich oczami. Barrett zwrócił się do stojącego najbliżej naukowca, wycelował do niego i zapytał po rosyjsku: - Gdzie jest NI-2? Powiedzcie mi, a będziecie żyli. Rosjanin wskazał na martwego Amerykanina, leżącego na stole w izolatce. - Przysięgam na Boga, wszystkie próbki są tam - powiedział. Barrett podniósł osłonę hełmu. Wyraz wściekłości i obrzydzenia na jego twarzy przeraził Rosjanina bardziej niż lufa wycelowanego pistoletu. - Mówcie szybko. Czy jesteście pewni? Czy NI-2 znajduje się gdzieś jeszcze? - pytał major. - Nie - odrzekł Rosjanin, patrząc w dal ponad lewym ramieniem Barretta. - Przysięgam na grób mojej matki. Travis chciał się odwrócić; w tej samej chwili usłyszał za plecami serię głośnych uderzeń. Zanim zdążył zareagować, jakaś straszna siła rzuciła go na podłogę. Kule odbijały się od ściany. Dwukrotnie trafiony Kaszkin zakręcił się wokół własnej osi i upadł na ziemię. Barrett leżał z twarzą przyciśniętą do zimnej betonowej posadzki. Próbował się poruszyć, ale siła wybuchu wywołała silny szok. Kuloodporny kombinezon ocalił mu życie, ale siła pocisków, które trafiły go z tyłu, odebrała mu chwilowo zdolność poruszania się. Starał się podnieść pistolet, ale nie zdołał. Zdał sobie sprawę, że to już koniec. Chciał oszukać śmierć o jeden raz za dużo - teraz Ponury Żniwiarz przyszedł wyrównać rachunki. Lee Chu Bok przeszedł nad ciałem Travisa i kopnął go ciężkim butem. Twarz Koreańczyka była wykrzywiona z wściekłości. Wymierzył pistolet w głowę majora. - Powinienem był się domyślić, że za tym atakiem stoi Amerykanin. Nie mam pojęcia, jakim cudem przeżyłeś, ale teraz nadszedł czas twojej śmierci - powiedział. - To ty pomogłeś Rosjanom złapać moich ludzi w „Rybackim”, zgadza się? - Pieprz się - warknął Barrett. Koreańczyk uśmiechnął się i już miał pociągnąć za spust, kiedy dwie kule przeszyły jego pierś. Na twarzy Lee Chu Boka pojawił się wyraz zaskoczenia; usta wypełniły się krwią. Upuścił pistolet i ciężko zwalił się na posadzkę obok Barretta. Sara Greene zmaterializowała się; w dłoni trzymała broń gotową do strzału. - Wszystko w porządku, majorze? - zapytała. Travis Barrett poczuł, że wracają mu siły. Sara wyciągnęła rękę, chcąc mu pomóc wstać. Podniósł się na łokciach i usiadł. - Uratowałaś mi życie - powiedział. - I nie zapomnij o tym - odrzekła z uśmiechem, klękając przy nim. - Jesteś zbyt cenny, żeby cię tracić. - Sześć minut i trzydzieści sekund - odezwał się inteligentny hełm majora. Dziewczyna podniosła Travisa, zarzucając sobie na ramię jego rękę. - Zabierajmy się stąd - ponagliła. Barrett skinął głową. Poczuł się trochę silniejszy, kiedy stanął na własnych nogach. - Trzeba tu zrobić jeszcze jedno - powiedział. Wsunął rękę do kieszeni na nogawce spodni i uruchomił sygnalizator celu, naciskając nieznaczną wypukłość na rancie. Rzucił krążek na ziemię i machnął ręką w stronę czterech pozostałych Rosjan. - Jeśli chcecie żyć, chodźcie za mną - powiedział. Wszyscy biegiem ruszyli do wyjścia. Wspięli się po schodach, przebiegli przez hol i skręcili do wyrwy w murze okalającym fortecę. Serca waliły im jak młotem, kiedy przedostali się na zewnątrz przez dziurę. Dwie minuty później pozostałe Bunker Bustery trafiły w Cytadelę. Travis, Sara i czterej Rosjanie leżeli na brzuchach w głębokiej rozpadlinie, kiedy pociski uderzyły w fortecę. Zewnętrzny mur ochronił ich przed skutkami wybuchów. Travis miał twarz wciśniętą w piach, nie mógł więc widzieć, jak rakieta przewierciła się przez siedem kondygnacji Cytadeli i wybuchła w zamkniętym laboratorium, niszcząc NI-2. Nie widział również, jak Bunker Buster wpada do sali operacyjnej Terreka, doszczętnie burząc centrum dowodzenia. Nie zauważył też, jak rosyjski helikopter HIP odlatuje z dachu Cytadeli na kilka sekund przed uderzeniem pocisków, unosząc Terreka i jego czterech gwardzistów w kierunku bezpiecznych Chin. Rozdział czternasty Ściska urwistą skałę szponami łap; Trzyma się blisko słońca, w odludnych miejscach, Otoczony lazurowym światłem. Pod nim faluje pomarszczone morze; Przygląda się ze szczytu gór I spada niczym grom. Alfred Tennyson, Orzeł (1851) 19 listopada, godzina 16.30, gmach Senatu USA, Waszyngton Generał Buck Freedman skinął głową na młodego podpułkownika stojącego obok stosu plansz o wymiarach metr na metr dwadzieścia. Oficer wziął pierwszy wykres i ustawił go na sztalugach, tak by był widoczny dla szacownych słuchaczy. - Misja zakończyła się całkowitym sukcesem - zaczął generał Freedman. Spojrzał na senatorów, którzy siedzieli w drugim końcu stołu, i mówił dalej: Jak widać z tej mapy i towarzyszącego opisu wydarzeń, zespół Orzeł z TALON Force przeprowadził pozostałych przy życiu zakładników do znajdującego się w pobliżu miejsca ewakuacji. Odebraliśmy ich stamtąd, tak jak rosyjskich naukowców, i przetransportowaliśmy na pokład lotniskowca, który czekał pod parą na wodach międzynarodowych niedaleko wybrzeży Korei Północnej. Jeden zakładnik został zastrzelony przez ludzi Terreka w Egipcie, siedmiu zmarło na skutek eksperymentów. Szczep wirusowy NI -2 i baza Bractwa zostały zniszczone, a Koreańczycy nigdy się nie dowiedzieli, że przebywaliśmy na ich terytorium. Czworo senatorów, trzech mężczyzn i kobieta, siedziało przy długim owalnym stole w sali, która zazwyczaj służyła jako miejsce tajnych posiedzeń senackiej Komisji Sił Zbrojnych. Stenograf miał stanowisko przy osobnym, małym kwadratowym stoliku. Naprzeciwko senatorów zasiedli: sekretarz obrony Jeffrey Craig, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej Robert Jordan, naczelny komendant Dowództwa Operacji Specjalnych generał Buck Freedman oraz dowódca Połączonych Sił Specjalnych TALON Force generał brygady Jack Krauss. Ścianą, pod którą siedzieli senatorowie, zdobił duży portret generała Jerzego Waszyngtona w mundurze z czasów wojny o niepodległość. - Była to bardzo znacząca, zakończona pełnym powodzeniem akcja najskuteczniejszych sił specjalnych Ameryki - zakończył generał Freedman. - Wygląda na to, że po raz kolejny staliśmy na krawędzi przepaści - powiedział nienagannie ubrany, siwowłosy senator Watkins. - Myśl o ataku nuklearnym albo chemicznym jest przerażająca, ale perspektywa takiej bro ni biologicznej to najgorszy koszmar. Senator Dodgc, szczupła, elegancko ubrana dama ze stanu Virginia, spojrzała na Watkinsa, który skinął głową, pozwalając jej zabrać głos. - Czy to położyło kres zagrożeniu ze strony Bractwa? - zapytała. - I co możemy zrobić, żeby nie dopuścić do podobnych ataków w przyszłości? - W odpowiedzi na to pytanie, pani senator, muszę stwierdzić, że, niestety, groźba nadal istnieje. Ostatni atak Bractwa był wydarzeniem znaczącym; skłoni to nas do przyspieszenia prac nad kilkoma nowymi środkami obrony - oświadczył sekretarz obrony, ciemnowłosy mężczyzna w drogim włoskim garniturze. - Po pierwsze, wprowadzamy zaostrzone procedury dotyczące świadomości i bezpieczeństwa na szczeblu ogólnokrajowym. Podwyższone zostały normy bezpieczeństwa w dwunastu miastach Wschodniego Wybrzeża, uruchamiamy także działającą przez dwadzieścia cztery godziny na dobę placówkę w Pentagonie, noszącą nazwę Sala Aktów Terrorystycznych, która będzie się zajmować koordynacją naszych działań antyterrorystycznych. - Rozumiem - wtrąciła senator Dodge. - Współpracujemy z siłami bezpieczeństwa państw zaprzyjaźnionych na całym świecie w celu odnalezienia ludzi Terreka i postawienia ich przed wymiarem sprawiedliwości - wyjaśniał sekretarz obrony. Władze rosyjskie uderzyły na liczący, jak się szacuje, około pięciu tysięcy ludzi odłam Bractwa, który działa na ich terytorium, i zapowiedziały, że w tej sprawie będą współpracować ze Stanami Zjednoczonymi za pośrednictwem kanałów dyplomatycznych. - O ile wiem, dziennik „Izwiestia” opublikował na pierwszej stronie artykuł, w którym sugeruje się, że Bractwo ma powiązania z dwoma prominentnymi politykami rosyjskimi - powiedziała senator Dodge. - To prawda - potwierdził Craig. - Ale agencja prasowa Itar-Tass wydała później komunikat dementujący tę informacje; stwierdza się w nim, że żaden z członków rządu nie ma powiązań z Bractwem. - A jak się przedstawia sprawa wyposażenia? - naciskała senator Dodge. - Po pierwsze, Rosjanie zakłócili nasz jakoby niewrażliwy na zakłócenia system łączności. Po drugie, w kluczowym momencie przestał funkcjonować tryb kamuflażu u jednego z naszych żołnierzy. Po trzecie, pojawiły się jakieś problemy z samolotem rakietowym X-37. - Pani senator, proszę pozwolić, żeby na te pytania odpowiedział generał Krauss - zasugerował sekretarz obrony. - Ależ oczywiście - zgodziła się senator Dodge. - Słucham, generale. - Problemy z prototypowym sprzętem są i będą, niezależnie od tego, ile symulacji w terenie przeprowadzimy - wyjaśnił Krauss. - Udało nam się jednak dostosować do sytuacji i zaimprowizować rozwiązania, dzięki którym przezwyciężyliśmy kłopoty. Zakłócenie łączności może się zdarzyć w przyszłości, ale jest to bardzo mało prawdopodobne. Tego rodzaju ewentualność wchodzi w grę wyłącznie wtedy, gdy mamy do czynienia z silnym i bardzo zaawansowanym technologicznie przeciwnikiem. Ale nawet w najgorszym przypadku będziemy w stanie poradzić sobie z najtrudniejszymi zakłóceniami w ciągu kilku minut. - A co z tym niesprawnym kamuflażem? - Zespół kamuflażu o niskiej widzialności stanowi główny element naszej zdolności działania w ukryciu. Pracujemy nad udoskonaleniem tego systemu. W trakcie kontroli systemu kapitana Powczuka wykryto zwarcie w urządzeniu zasilającym, które spowodowało, że akumulator zgromadził mniej energii. Pracujemy nad ulepszeniem systemu, żeby zminimalizować niebezpieczeństwo wystąpienia takich awarii w przyszłości. - Jest jeszcze sprawa samolotu rakietowego X-37. - X-37 spisał się w tej misji bez zarzutu. Gdyby nie on, nie bylibyśmy w stanie przerzucić zespołu Orzeł tak szybko. Rosjanie wykryliby naszych ludzi, zrzuconych na spadochronach nad kompleksem „Rybacki”. - Ale o ile się orientuję, wszystkie maszyny X-37 zostały uziemione. - Tak, to się zgadza. Po wykonaniu zadania wykryliśmy pewne usterki strukturalne, które obecnie analizujemy. Być może upłynie kilka miesięcy, zanim będziemy mogli pozwolić na kolejny start. Senator Dodge skinęła głową i zwróciła się do Watkinsa. - Nie mam więcej pytań - powiedziała. - Rozumiem. Dziękuję, panie sekretarzu - odezwał się Watkins. - Ja jednak chciałbym usłyszeć od dyrektora CIA wypowiedź na interesujący mnie temat. Jakie, pańskim zdaniem, są reperkusje użycia przez nas TALON Force, wkroczenia na terytorium suwerennego kraju i zniszczenia bazy Bractwa w Korei Pomocnej? Dyrektor CIA, szczupły mężczyzna po pięćdziesiątce o ostrych rysach twarzy, podniósł stos papierów leżących przed nim i przebiegł wzrokiem pierwszą stronę dokumentu znajdującego się na wierzchu. - Myślę, że konsekwencje te są minimalne - powiedział. - Nie mieliśmy zresztą wielkiego wyboru. Zawsze musimy być gotowi wyprzedzić działania terrorystów za pomocą wszelkich dostępnych środków. Inaczej będziemy ponosić znaczne straty wśród ludności cywilnej i szkody w sferze infrastruktury. Senator Watkins kiwał głową na znak, że się z tym zgadza. - Wyjątkowo dobrze spisał się system maskowania TALON Force - kontynuował Jordan. - Od chwili incydentu pilnie śledziliśmy reakcje Korei Północnej. Oficjalne stanowisko jest takie, że to wojska północnokoreańskie zniszczyły bazę Bractwa. O siłach amerykańskich nie wspomina się ani słowem. Uważam, że możemy bezpiecznie założyć, iż korzystanie przez Terreka z azylu w Korei Północnej skończyło się... przynajmniej na razie. - Zgadza się pan z tym, generale Freedman? - zapytał Watkins. - Tak. Chcę jednak ostrzec, że ta walka dopiero się zaczyna - odparł generał. - Jeśli wojnę porównać do mgły, to terroryzm można uznać za gęsty dym. Bractwo to tylko jedna z organizacji, chociaż bardzo duża, dobrze zorganizowana i dysponująca wielkimi funduszami. Grupy terrorystyczne są z natury nieliczne, charakteryzują się ścisłymi związkami interpersonalnymi i skłonnością do wyszukiwania doraźnych celów, co powoduje, że trudno przewidzieć ich posunięcia. Senator skinął głową. - No tak, wygląda na to, że tym razem mieliśmy wiele szczęścia - skomentował - Niepokoi mnie tylko koszt tej nowej formacji - wtrąciła senator Dodge. - Sceptycznie odnoszę się do tek dużych budżetów. Chciałabym zadać pytanie dowódcy TALON Force. Czy możemy znaleźć bardziej efektywny z punktu widzenia kosztów sposób przeciwdziałania tym zagrożeniom, generale Krauss? Krauss spojrzał na generała Freedmana i sekretarza obrony, a kiedy skinęli głowami, zaczął mówić. - Pani senator, ma pani słuszność, dbając o koszty utrzymania tej formacji, ale według mego zdania TALON Force to dobra inwestycja. Owszem, utworzenie tej elitarnej, wyposażonej w najnowsze zdobycze technologii, jednostki do działań specjalnych było niezmiernie kosztowne. Bardzo drogie będzie również kontynuowanie szkolenia i przerzucanie oddziałów. Musimy jednak zdecydować, czy wolimy płacić na utrzymanie tej formacji obecnie, czy też później zapłacić rachunek rzeźnikowi. - To bardzo melodramatyczne, generale - skwitowała cynicznie senator Dodge. - Ale prawda jest taka, że tym razem mieliśmy po prostu szczęście. Zgadza się? Jack Krauss wysunął szczękę. - Czynnikiem decydującym o sukcesie w walce z siłami Terreka w Rosji i Korei Pomocnej nie było szczęście, tylko znakomite działanie TALON Force - odparł Krauss. - Doskonałe wyszkolenie, technika i umiejętność współdziałania - to miało największe znaczenie tym razem i tak samo będzie w przyszłości. - Generale Krauss, sądzę, że możemy się zgodzić, iż odwaga i poświęcenie pańskich ludzi zasługują na naszą wdzięczność - przerwał senator Watkins, starając się zachować wpływ na tok przesłuchań. - Udaremniono straszliwy spisek terrorystyczny, nie dopuszczono do otwartej wojny z wielkim mocarstwem. - Tak jest - ciągnął dalej Krauss. - Chciałbym jednak wyraźnie stwierdzić, że zostało to osiągnięte dzięki wielkim możliwościom, jakimi dysponuje TALON Force. Tworząc tę formację, wykuliśmy piorun o ogromnej sile rażenia. Jest to znakomity przykład sytuacji, w której mała grupa dobrze wyszkolonych, znakomicie wyekwipowanych żołnierzy do zadań specjalnych potrafi uzyskać przewagę strategiczną. TALON Force stanowi jeszcze jedno narzędzie, które pozwala uniknąć otwartej akcji militarnej. W tym sensie stanowi dla naszego narodu alternatywę wobec ugięcia się przed szantażem i wojny na dużą skalę. - Tak, dostrzegamy to, ale misja nie przyniosła stuprocentowego sukcesu. Przywódca terrorystów... ten Terrek, szef Bractwa... uciekł - podkreśliła senator Dodge. - Owszem, pani senator, tym razem uciekł - przytaknął Jack Krauss. - Ale to my wygraliśmy tę rundę. TALON Force uniemożliwiła Terrekowi atak biologiczny na Stany Zjednoczone. Zabiliśmy wielu jego podwładnych, powstrzymując go na wiele miesięcy, a może i lat. Proszę mi też uwierzyć, że jeżeli tylko otrzymamy zgodę na rozpoczęcie pogoni za Terrekiem, to go dorwiemy. Nie spoczniemy, dopóki ludzie Bractwa nie zostaną wyłapani albo zlikwidowani. - Na Boga, generale, wierzę panu - odparła senator Dodge, zastępując swój cynizm uśmiechem. - Jeżeli chodzi o pańską bezcenną TALON Force, to myślę, że dla nas wszystkich jest oczywiste, że będziemy kontynuować inwestycje, które już poczyniliśmy. Senator Watkins skinął głową. - No cóż, to był bardzo długi dzień - stwierdził. - Doceniamy informacje, jakie nam pan przekazał, i deklarację w sprawie powstrzymywania terroryzmu. Generale Krauss, niech pan przekaże od nas i od wdzięcznego narodu gratulacje za doskonałą robotę wszystkim żołnierzom TALON Force. - Dziękuję, senatorze Watkins, przekażę - powiedział Krauss z uśmiechem. - Proszę mi jeszcze pozwolić zauważyć, że za każdym nowym rodzajem wojny idzie nowa generacja broni i żołnierzy. TALON Force pozostaje w gotowości, by nie dopuścić do poważnych konfliktów zbrojnych, dzięki prowadzeniu wyprzedzających akcji o charakterze specjalnym. Jesteśmy gotowi, mamy chęci i możliwości. Zareagujemy na każde wezwanie. 22 listopada, godzina 12.30, góry Jukon, Kolumbia Brytyjska Słońce jasno świeciło na bezchmurnym, błękitnym niebie. Mężczyzna w koszuli khaki j zielonych szortach wspinał się na stromy, skalisty szczyt. Travis Barrett szedł kamienistym żlebem, po twarzy spływał mu pot. Postanowił upolować barana, który uciekł mu przy pierwszym podejściu, kilka dni temu. Od tamtej pory wydarzyło się tak wiele. TALON Force weszła w stadium działania, a zespół Orzeł pomyślnie wykonał pierwszą misję. Teraz Najwyższe Dowództwo Narodowe dysponuje nowym, wysoce wyspecjalizowanym instrumentem, którego może użyć do obrony obywateli Stanów Zjednoczonych, a także amerykańskich interesów na całym świecie. Travis dźwigał na plecach swoją ulubioną strzelbę Hawkins i zwój liny wspinaczkowej. Coraz trudniej było mu znaleźć punkty oparcia dla rąk i stóp. Powierzchnia skały była gładka jak ściana, zauważył tylko jedną małą szczelinę. Umieścił w niej hak, szarpnął gwałtownie, by się przekonać, czy dostatecznie mocno trzyma, a kiedy uznał, że tak, podciągnął się do góry, szukając następnej podpory. Tym razem Barrett wspinał się ze znacznie większą pewnością siebie. Zdobył ten szczyt już wcześniej i wiedział, że nic nie powstrzyma go przed powtórzeniem wyczynu. Podniósł głowę i zobaczył po lewej stronie skalną półkę, a dalej ścieżkę kozic, ciągnącą się od niej aż na szczyt. Wysunął prawą nogę, znalazł punkt oparcia i pokonał następny metr ściany. Jeszcze trochę i znajdzie się na wierzchołku. Wbił kolejny hak i pociągnął za linkę, przytroczoną do jego końca. Opierając się na wyłomie skalnym czubkiem lewej stopy, podciągnął się na półkę. Kiedy się tam dostał, odwrócił się i usiadł, oparty plecami o zimny kamień. Widok był równie wspaniały jak za poprzednim razem; zapierał dech w piersiach, ale w jakiś sposób się różnił. Chmury zakrywały szczyty sąsiednich gór, jakby chciały zasłonić tajemne miejsce odpoczynku bogów. Travis pomyślał o Jimie Douglasie, swoim ojcu chrzestnym, i o tragicznych wydarzeniach, które spowodowały jego śmierć. W nagłym przypływie tęsknoty przypomniał sobie, jak Jim składał mu gratulacje w dniu ukończenia West Point; jak razem z tłumem wznosił okrzyki w czasie nowojorskiej parady po operacji Pustynna Burza; jak witał go na lotnisku w Galveston po ponurych, tragicznych doświadczeniach z Mogadiszu i Czeczenii. A teraz ten dobry człowiek, który przez całe życie ciężko pracował, aby utrzymać siebie i swoją rodzinę, nie żył. Travis dostrzegł kątem oka potężnego barana; było to to samo majestatyczne zwierzę z zakręconymi rogami, na które chciał zapolować, kiedy po raz pierwszy siedział na tej skalnej półce. Teraz ma drugą szansę, żeby oddać strzał życia. Sprzymierzeńcem Barretta był wiatr. Wolno, ostrożnie Travis podniósł do ramienia strzelbę i wymierzył do barana. Zwierzę stało nieruchomo, nie okazując strachu. Powoli odwróciło łeb; wydawało się, że patrzy prosto na Travisa. Myśliwy odciągnął kurek i wycelował prosto w serce. Baran nadal stał jak skamieniały. Barrett wstrzymał oddech, czując, jak serce łomocze mu w piersiach. Nic nie może go powstrzymać od zdobycia tego trofeum. Nic - z wyjątkiem braku woli, by nacisnąć spust. Travis opuścił lufę i strzelił w skałę, trzy metry poniżej miejsca, w którym stał dumny baran. Zwierzę podskoczyło, wystraszone hukiem, i zaraz potem znikło mu z oczu. Barrett uśmiechnął się. Życie za życie, pomyślał. Nagle zdał sobie sprawę, jak wiele zawdzięcza człowiekowi, który był jego ojcem chrzestnym, i jak głęboko Jim Douglas zapadł mu w duszę. Fakt, że oszczędził tego zwierzaka, nie przywróci życia wujkowi Jimowi, ale dał mu poczucie cichej satysfakcji, że oto złożył górom ofiarę. W ciągu ostatnich dni zbyt wiele razy powinien był zapłacić rachunek śmierci. Być może ta ostatnia decyzja wyrówna stan jego konta. Mój zawód to zabijanie, pomyślał. W mojej jednostce wszyscy jesteśmy tacy sami. Kiedy wykonujemy zadanie, nikt nie myśli o sensie życia, ponieważ życie nie ma sensu ani znaczenia. Oni zależą ode mnie, a ja od nich. Jak długo ludzkość będzie taka, jaka jest, zawsze będą wojny. Wszystkie wojny są złe, ale nieprzeciwstawianie się złu jest jeszcze gorsze. Moim jedynym pocieszeniem jest to, że wykorzystuję swój talent, żeby jak najbardziej ograniczać szkody, nie dopuścić do takiej wojny, w której giną miliony ludzi, a potem, kiedy wszystko się skończy, reszta się zastanawia, o co właściwie walczyli. Cień, który nie opuszczał Travisa przez kilka ostatnich dni, teraz zaczął odpływać. Czuł całkowity spokój. Pomyślał o swoim baranie. Zdał sobie sprawę, że czuje się wspaniale, bo oszczędził życie, zamiast je odebrać. Travis uśmiechnął się. Staję się jakimś cholernym filozofem, a to niebezpieczne dla człowieka mojej profesji, pomyślał. Jego myśli szybko zmieniły tor; powróciła zimna, stalowa determinacja, towarzyszyła mu w czasie akcji. Przypomniał sobie Terreka i złowrogi temat, którego uosobieniem było Bractwo, niewinnych ludzi, którzy zginęli od bomb w samolotach i podczas masakry w Rzymie, śmierć swojego ojca chrzestnego i innych ofiar Terreka. Tej wojnie daleko do końca. Trzeba jeszcze stoczyć wiele bitew. Travis był przekonany, że konflikt się nie zakończy, dopóki Terrek nie zostanie zabity albo ujęty. Wiedział również, że kiedy spotkają się następny raz, Terrek będzie przygotowany. Przyszedł mu na myśl cytat z Szekspira: „Nie wchodź pomiędzy Smoka i jego wściekłość”. Tym razem orzeł pokonał smoka. Major Travis Barrett z Armii Stanów Zjednoczonych, dowódca zespołu Orzeł należącego do TALON Force, popatrzył w niebo. Przysiągł sobie, że walka będzie trwała, a Orzeł odniesie zwycięstwo. Ściśle tajna formacja NOFORN ULTRA TALON Force Sekretarz Obrony Pentagon Waszyngton, D.C. 20301-3140 Dotyczy: TALON Force (Technologically Augmented Low Observable Networked Force - Technologicznie Zaawansowana Trudno Wykrywalna Jednostka). Autoryzacja: W załączeniu schemat organizacyjny oraz idea działania TALON Force, zgodnie ze sposobem prezentacji w Podręczniku TALON Force 1-1. W świetle ostatnich ataków na obywateli oraz interesy Stanów Zjednoczonych Ameryki Kongres uznał, że istnieje konieczność podjęcia nadzwyczajnych działań, aby przeciwstawić się wyzwaniom obecnym i tym, które wyłonią się w przyszłości. Kongres dostrzega postępujące osłabienie infrastruktury informacyjnej w sprawach tematyki wojennej oraz coraz poważniejsze przesłanki doktrynalne odnośnie dalsze] dostępności tej infrastruktury. Wspomniane osłabienie i przesłanki są elementami przepisu na katastrofę w sferze bezpieczeństwa narodowego. Współczesna technologia umożliwia niewielkim grupom dokonywanie rzeczy nadzwyczajnych. Nasi przeciwnicy skorzystają z tej możliwości. Departament Obrony otrzymał więc zadanie stworzenia nowych sił, umożliwiających obronę przed ewentualnymi atakami terrorystycznymi, a także atakami w ramach wojny informacyjnej, wymierzonymi w obiekty, informację, systemy informacyjne oraz sieci w Stanach Zjednoczonych. Ataki takie w poważnym stopniu ograniczyłyby zdolność Departamentu Obrony do wykonywania jego statutowych zadań i funkcji. Siły zbrojne Stanów Zjednoczonych muszą uzyskać zdolność do przeciwdziałania kryzysom, zanim rozwiną się one do rozmiarów otwartych konfliktów. Taka zdolność pozwoli oszczędzić życie ludzkie i pieniądze. Departament Obrony, działając na podstawie Zarządzenia Wykonawczego 15064, tworzy połączoną jednostkę komandosów, mająca wykonywać zadania określone w Podręczniku TALON Force 1-1. Zgodnie z tymi zaleceniami powołaliśmy do życia TALON Force. Szczerze oddany dr Jeffrey Craig Sekretarz Obrony Ściśle tajna formacja NOFORN ULTRA TALON Force Podręcznik TALON Force 1-1 Istnieje kilka dróg do osiągnięcia przewagi wojskowej podczas wojny: organizacja, wyszkolenie, technologia, czas i przygotowanie polityczne. Żyjemy w świecie, w którym stosunkowo drobne elementy mogą zadać straszliwe ciosy naszemu narodowi i naszemu sposobowi życia. TALON Force jest nową bronią w arsenale Ameryki. TALON Force to działająca z wielką precyzją grupa komandosów, zorganizowana z myślą o prowadzeniu tajnych operacji. Jej członkowie są wyśmienicie wyszkoleni - są najlepszymi z najlepszych. Jeżeli sieją właściwie wykorzysta, TALON Force będzie zapobiegać wojnom i aktom terrorystycznym, działając na zasadzie wyprzedzenia. generał brygady Jack Krauss, dowódca TALON Force 1. Cel. Podręcznik TALON Force 1-1 (TF1-1) opisuje zadania, system organizacji oraz wyposażenie TALON Force. Dodatkowe informacje przewidziane są tylko dla TALON FORCE, TOP SECRET - NOFORN - ULTRA, wyłącznie dla upoważnionych. Prośby o dalsze informacje należy kierować do Naczelnego Dowódcy Dowództwa Operacji Specjalnych (CINCSOCOM). Dane dotyczące personelu grupy TALON FORCE, TOP SECRET - NOFORN - ULTRA zostały zawarte w osobnych anek sach. 2. Misja. Zadaniem TALON Force (Technologically Augmented Low Observable Networked Force) jest niezależne wykonywanie misji delikatnych pod względem politycznym, które wymagają zdecydowanego działania przy minimalnym jawnym zaangażowaniu konwencjonalnych sił zbrojnych USA. Oczekuje się, że TALON Force będzie prowadzić następujące działania na całym świecie: Uwalnianie zakładników Zwiad Uderzenia wyprzedzające Inne zadania wyznaczone przez Najwyższe Dowództwo Krajowe (National Command Authority - NCA). 3. Organizacja. TALON Force jest najnowocześniejszą wojskową jednostką specjalną. Członkowie TALON Force (Technologically Augmented Low Observable Networked Force) są wybierani spośród najlepszych ochotników ze wszystkich czterech rodzajów sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych, a także spośród ekspertów cywilnych. Wszyscy cywilni członkowie zespołu otrzymują tymczasowo rangę kapitana Armii Stanów Zjednoczonych i na czas służby podlegają jurysdykcji Ujednoliconego Kodeksu Sprawiedliwości Wojskowej. Ta połączona jednostka komandosów ze wszystkich służb została oparta na zasadach organizacyjnych zawartych w czarnej księdze TOP SECRET - NOFORN - ULTRA. Żadne wiadomości na temat operacji TALON Force czy jej personelu nie mogą być przekazywane opinii publicznej. TALON Force jest oddziałem komandosów, składającym się z siedmioosobowych zespołów. Każdy zespół jest zorganizowany tak, by mógł operować samodzielnie albo w połączeniu z innymi zespołami. Opis ogólny. TALON Force jest wyposażona w ultranowoczesny sprzęt. Większość elementów wyposażenia to prototypy. Są to rozwiązania tak dalece wybiegające w przyszłość, że ich przejęcie lub odtworzenie przez wrogów Stanów Zjednoczonych jest rzeczą niewyobrażalną. Najnowsze wynalazki obejmują takie pozycje, jak: energia kierowana, unowocześnione karabiny, materiały wybuchowe nowej generacji, urządzenia sensorowe, wbudowane urządzenia noktowizyjne, mikroprzyrządy, UAV (unmanned aerial vehicles - bezzałogowe statki powietrzne), pancerze o niewielkiej wadze chroniące ciało i udoskonalone miniaturowe urządzenia do utrzymywania łączności z satelitą. Jednostka została również wyposażona w specjalne spadochrony, niewykrywalne szybowce i trudny do wykrycia samolot rakietowy X-37, dzięki czemu przetransportowanie żołnierzy do dowolnego miejsca na świecie wymaga raczej godzin niż dni. Kluczem do zapewnienia TALON Force zdolności przeżycia jest kombinezon wyposażony w system kamuflażu, który umożliwia wtopienie się w otaczający teren. System ten składa się z mikrokomputerów wyczuwających kolor i odcień tła i dokładnie odzwierciedlających barwy otoczenia. Kiedy Zespół Trudno Wykrywalnego Kamuflażu zostaje włączony, system automatycznie dopasowuje się do otoczenia, czyniąc człowieka ubranego w taki kombinezon prawie niewidocznym. Przeciwnik może zauważyć tylko niewyraźny zarys lub odnieść wrażenie, że coś się porusza. Mimo że rozwiązanie to zapewnia stan bliski niewidzialności, nie eliminuje cienia i nie czyni żołnierza TALON Force odpornym na kule. Każdy członek TALON Force wyposażony jest w hełm, będący ośrodkiem nerwowym jego inteligentnego wyposażenia bojowego. Hełm spełnia rolę sensorowego zespołu łącznościowego, który zwiększa zdolności bojowe żołnierza i możliwość komunikowania się. Łączność odbywa się w formie głosowej i za pośrednictwem obrazów holograficznych. Hełm zaopatrzony jest w niewielki monokl, zasłaniający lewe oko, kiedy opuści się go w celu uruchomienia przeglądarki hologramów. Urządzenie to przekazuje do oka informację wizualną, wywołując efekt holograficzny – trójwymiarowy obraz o pełnej głębi, gamie barw i podobnych właściwościach. Każdy żołnierz TALON Force może uruchomić ten tryb pracy na zasadzie podobnej do operowania myszka konwencjonalnego komputera. Na ekranie zostaną wyświetlone informacje, rozmieszczenie wszystkich zidentyfikowanych jednostek zaprzyjaźnionych i wrogich, meldunki na temat przebiegu walki oraz obrazy odbierane przez innych członków TALON Force. Szczegółowe dane na temat technologii i wyposażenia zostały podane poniżej. Zespół Bojowy żołnierza TALON Force Bojowy Hełm Sensorowy Bojowe Urządzenie Sensorowe (generator obrazu na siatkówce oka i miernik odległości/ optyczna przeglądarka termiczna) Mikrobiochipowy Nadajnik/Odbiornik Naręczny Generator Polowy RF Automatyczny Czujnik Ruchu Pola Bitwy (MS) Kombinezon zapewniający niski poziom wykrywalności Pas o wielkiej pojemności Automatyczny Traumatyczny Pakiet Medyczny (ATMP) Biochipowe czujniki określające stan zdrowotny 1. Zespół Bojowy TALON Force wykorzystuje superinteligentną elektronikę następnej generacji. Ten „inteligentny” kombinezon zapewnia całkowitą ochronę ciała, natychmiastową automatyczną pomoc medyczną w przypadku urazu, system ogrzewania lub chłodzenia ciała, łączność (głosową, cyfrową i holograficzną), optyczne czujniki wielkiej mocy - termiczne, odległości, oznaczania laserowego. Jest również wyposażony w tryb „inteligentnego kamuflażu” (niska wykrywalność). Kombinezon, ładowany przed wyruszeniem na misję, ma zdolność działania przez 72 godziny; natomiast tryb niskiej wykrywalności może pracować bez przerwy tylko przez 6 godzin - do wyczerpania akumulatora. Zespół jest połączony na zasadzie transmisji krótkofalowej z czujnikami biochipowymi i przekaźnikami umieszczonymi metodą chirurgiczną pod skórą każdego żołnierza TALON Force. Kontroluje funkcje życiowe i reguluje temperaturę ciała. Waży tylko 7,5 kilograma. Ubrany w taki strój, dobrze wyszkolony żołnierz zyskuje wyjątkowo dobrą orientację na polu walki, staje się znacznie groźniejszy dla przeciwnika i trudniejszy do wyeliminowania. A. Bojowy Hełm Sensorowy (Battle Sensor Helmet - BSH) to urządzenie przypominające standardowy hełm bojowy; wykonany jest z lekkich, ale bardzo mocnych mikrowłó-kien. BSH spełnia rolę ochrony balistycznej, zespołu łączności oraz sieciowej stacji komputerowej. Łączność z Dowództwem Połączonej Jednostki Zadaniowej i pomiędzy żołnierzami utrzymywana jest za pośrednictwem biochipów łącznościowych, wszytych pod skórą w okolicy prawego ucha każdego żołnierza TALON Force. Przekaz łącznościowy kierowany jest w niebo, w kierunku konstelacji trzydziestu sześciu satelitów obsługujących TALON Force. Ten system dopuszcza nieograniczoną liczbę połączeń, określanie pozycji oraz przekazywanie danych cyfrowych niezależnie od ukształtowania terenu i ograniczeń widoczności. Właściwość ta gwarantuje nieprzerwaną, praktycznie niemożliwą do zakłócenia łączność i przesył danych do dowolnego miejsca na planecie. Zakłócić albo przerwać strumień łączności mogą tylko jaskinie, budynki wzniesione na metalowych ramach i bunkry. B.Mlkrochipowy Nadajnik/Odbiornik to mikrocybernetyczny implant zdolny do przesyłania głosu, który pozwala żołnierzowi TALON Force wykorzystać system łączności BSH do rozmów z dowództwem Połączonej Jednostki Zada niowej i innymi członkami TALON Force bez potrzeby korzystania z mikrofonu zewnętrznego. Mikrochipowy przekaźnik może samodzielnie nadawać i odbierać trans misje, wykorzystując metodę przesyłu w linii widze nia, w zasięgu tysiąca metrów, kiedy Bojowy Hełm Sen sorowy został wyłączony, uszkodzony lub zniszczony. CHERF - Naręczny Generator Polowy RF to nieszkodliwe dla zdrowia urządzenie, wykorzystujące krótkie, intensywne impulsy kierowanej energii częstotliwości radiowej (RF) w celu unieruchomienia przyrządów elektronicznych. W XXI wieku broń RF, wykorzystująca elektromagnetyczne wiązki pulsacyjne, weszła w okres dojrzałości. HERF (High Energy Radio Freąuency - częstotliwości radiowej wysokiej energii) wystrzeliwują potężną wiązkę sygnałów radiowych o wysokiej energii w kierunku wybranych celów. HERF wykorzystuje fakt, że obwody elektroniczne są wrażliwe na przeciążenie elektromagnetyczne; jest to po prostu nadajnik radio wy, który wystrzeliwuje w kierunku swego celu wystarczającą porcję energii, żeby ten cel unieruchomić, przynajmniej okresowo. HERF potrafi „ustrzelić” komputer, spowodować unieruchomienie całej sieci albo wyłączyć centralę telefoniczną. Obwody komputerów i nowoczesnego sprzętu łączności są przystosowane do sygnałów niskiego poziomu, 1 i 0, działających w normalnych granicach. Zadaniem HERF jest przeciążyć te obwody elektroniczne, tak by zaatakowany system informatyczny przynajmniej na pewien czas zmienił się w pozbawiony znaczenia ciąg bitów i bajtów. Naręczny Generator Polowy RF jest wpleciony bezpośrednio do Zespołu Bojowego i uruchamia się na dźwięk komendy głosowej przekazanej za pośrednictwem Przekaźnika Biochipowego. Zasięg tego urządzenia wynosi około 200 metrów, zależnie od ewentualnych przeszkód; urządzenie należy wycelować, wyciągając lewą rękę w kie runku wybranego obiektu. Fale RF z generatora nie przenikną przez gruby metal, na przykład pancerz czołgu, transportera piechoty czy większości okrętów bojowych, ale mogą spalić aparat zapłonowy w nieopancerzonym, współczesnym samochodzie czy motocyklu; mogą też wywołać krótkie spięcie w większości urządzeń elektronicznych, włącznie z komputerami. Generator Naręczny RF nadaje się idealnie do zatrzymywania pojazdów, unieruchamiania broni sterowanej komputerowo, wyłączania komputerów, urządzeń radiowych, radaru i niechronionych przyrządów elektrycznych. Jednak niecelna wiązka energii może także zneutralizować na jedną do dwóch minut (w zależności od poziomu energii pozostałej w zespole) Bojowy Hełm Sensorowy i system kamuflażu. Elektromagnetyczne zabezpieczenia pulsacyjne chronią żołnierzy TALON Force przed katastrofalną awarią elektroniczną. D. Pas o wielkiej pojemności zawiera naładowane elektrycznie porcje węgla z dodatkiem litu, spreparowane przy wykorzystaniu technologii polimerów wielowarstwowych. Dostarcza energii Zespołowi Bojowemu TALON Force w sytuacjach awaryjnych. Pas ten jest w stanie zasilać wszystkie systemy zespołu przez 2 godziny albo wybrane elementy przez odpowiednio dłuższy czas. Najbardziej energochłonny tryb - system kamuflażu - będzie działał tylko przez 30 minut, jeśli będzie zasilany z tego źródła. Pas można zdjąć i na przykład przekazać innemu żołnierzowi. E. Automatyczny Przeciwurazowy Pakiet Medyczny (ATMP - Automatic Trauma Med Pack) to oparty na zasadzie mikroinżynierii system medyczny, zaopatrujący organizm w środki ratujące życie, płyny oraz środki stymulują ce w przypadku urazów odniesionych na polu walki. Je żeli na przykład żołnierz TALON Force zostanie po strzelony w ramię, wszyty pod skórę biochip przekaże zasadnicze informacje na temat jego stanu do czujników zdrowotnych umieszczonych w zespole. Czujniki te wy dadzą zespołowi komendę: automatycznie zasklepić ranę i nie dopuścić do groźnego dla życia upływu krwi. Następnie ATMP zaaplikuje odpowiednie płyny i wzbogacone środki, aby utrzymać rannego przy życiu. Szeroko zakrojone próby wykazały, że system ten uratuje żołnierza TALON Force od śmierci z powodu 76 procent wszystkich ran występujących na polu walki. Nie będzie jednak skuteczny w przypadku szczególnie ciężkich obrażeń, spowodowanych zgnieceniem przez czołg, upadkiem z dwudziestego piętra czy odstrzeleniem głowy. F. Bojowe Urządzenie Sensorowe (Battle Sensor Device - BSD) znajduje się na hełmie; można je opuścić na lewe oko tak jak monokl. Wytwarza ścieżkę laserową, która szkicuje obrazy w głębi oka żołnierza; wykorzystuje siatkówkę, żeby stworzyć złudzenie obrazu holograficznego. Technika holograficzna może służyć prezentacji meldunków sytuacyjnych, map oraz telemetrii pola walki z odległych miejsc. BSD pełni także funkcję laserowego miernika odległości od celu i potrafi ten cel zlokalizować. Zaznacza taki cel metodą laserową (na odległość do 3000 metrów) przed zaatakowaniem go przez sterowane precyzyjnie środki bojowe. Ponadto BSD dysponuje właściwościami termowizyjnymi, co umożliwia użytkownikowi widzenie w ciemnościach, w warunkach zadymienia czy mgły na odległość do 2000 metrów. G. Automatyczny Bojowy Czujnik Ruchu (Automatic Battlefield Motion Sensor - MS) wykrywa milimetrowe zmiany fali w ruchu na odległość do 7000 metrów i automatycznie alarmuje żołnierza delikatnymi ukłuciami elektrycznymi. Informacja przekazywana jest też drogą głosową, razem z opisem zagrożenia, i w postaci wizualne] na BSD. MS stanowi część kostiumu ochronnego TALON Force. Jeżeli termowizyjny przyrząd BSD zostanie uszkodzony lub źle funkcjonuje, MS może przejąć jego funkcje. H. Trudno Wykrywalny System Kamuflażu (Low Observable Camouflage Suitę) to najdoskonalszy element Zespołu Bojowego TALON Force. Mikrosensory wplecione w mocną, kuloodporną tkaninę zespołu (kombinezon, rękawice, buty, hełm BSH i pokrowiec na broń) automatycznie określają parametry wizualne otoczenia. Posiadacz zespołu wtapia się w tło, dostosowując się do niego jak kameleon. Przezroczysta, ruchoma osłona na hełmie BSH zakrywa twarz i generuje wirtualną maskę twarzową. Podłączane Xta systemu rękawice i pokrowiec na broń zasłaniają rabin XM-29. Jedynym, co można dostrzec gołym okiem, to lekkie migotanie, kiedy żołnierz TALON Force przechodzi obok. System zapewniający kamuflaż to najbardziej energochłonna część zespołu bojowego. Bez ponownego naładowania może być wykorzystywany przez krótkie okresy w ciągu 72 godzin działania akumulatora albo przez nie więcej niż 6 godzin bez przerwy. Jeżeli wykorzysta się energię z naładowanego do granic pojemności pasa, system kamuflażu można utrzymać przez dodatkowe 30 minut. I. Biochipowe czujniki stanu zdrowia (Biochip Health Status Sensors). Poza cybernetycznymi implantami, wszytymi pod skórę każdego żołnierza TALON Force, zespół bojowy dysponuje również zbiorem biochipowych czujników stanu zdrowia, monitorujących funkcjonowanie organizmu i informujących o obrażeniach. Biochipy powodują również natychmiastowe zamknięcie ran kłutych odniesionych przez właściciela kombinezonu, za pomocą inteligentnych włókien umieszczonych w zespole. Biochipowe czujniki stanu zdrowia w zespole bojowym w zasadzie zapewniają pierwszą pomoc lekarską i sterują wprowadzaniem do organizmu ratujących życie lekarstw i płynów z Automatycznego Przeciwurazowego Pakietu Medycznego (ATMP), jeżeli jest to konieczne. 2. Broń TALON Force A. Rakiety 1. Pociski Cruise. Rakiety te mogą być wystrzeliwane przez samoloty Sił Powietrznych i okręty Marynarki Wojennej USA, aby udzielić wsparcia operacjom TALON Force. Wszystkie rakiety wspomagające TALON Force uzbrojone są w inteligentne głowice konwencjonalne o wielkiej sile rażenia. Jeden taki pocisk wystarcza na obszar wielkości stadionu piłkarskiego i zniszczy znajdujący się na nim personel oraz pojazdy. W normalnych warunkach w jednej misji można użyć 4-5 rakiet z inteligentnymi głowicami 2. Pociski do zwalczania celów odpornych i/lub głęboko ukrytych (Hard and/or Deeply Buried Target Defeat Capability Weapons - HDBTDC, zwane również Bunker Buster). Konwencjonalne, napełnione materiałem wybuchowym rakiety penetrujące często są nieskuteczne, kiedy trzeba zniszczyć duże podziemne obiekty zbudowane z uzbrojonego betonu. Nawet jeśli pocisk wybuchnie wewnątrz takiego obiektu, grube ściany czy stropy mogą ograniczyć skutki eksplozji do niewielkiej przestrzeni. Bunker Bustery zostały zaprojektowane tak, by mogły całkowicie niszczyć podziemne obiekty. Jeżeli w takich obiektach składowana jest broń masowego zniszczenia (Weapons of Mass Destruction - WMD), przypadkowe zastosowanie broni konwencjonalnej znacznie zwiększa ryzyko rozprzestrzenienia czynników NBC (nuklearnego, biologicznego i chemicznego), co może się przyczynić do wielkich strat wśród ludności cywilnej lub zaprzyjaźnionych sił zbrojnych. Neutralizacja tego czynnika jest kluczowym atrybutem broni HDBTDC. Bunker Buster to pocisk precyzyjny, sterowany metodą satelitarną i laserową, wyposażony w Inteligentny Topnik Celów Odpornych (Hard - Target Smart Fuse - HTSF). HTSF zaprojektowano tak, aby był kompatybilny w sensie fizycznym i elektrycznym z wieloma bombami z amerykańskiego arsenału (GBU-10, GBU-15, GBU-24, GBU-27, GBU-28, AGM-13 oraz wielozadaniowymi środkami bojowymi z serii MK-80). HTSP przebija się głęboko pod ziemię, niszcząc broń NBC i doprowadzając do wyparowania WMD przy minimalnych stratach ubocznych. B. Statki powietrzne 1. Samolot rakietowy Boeing X-37 Reusable Advanced Hypersonic jest w stanie przerzucić zespół TALON For-ce w dowolne miejsce na planecie w ciągu kilku godzin. X-37 to obsługiwany przez załogę, dwusilnikowy samolot rakietowy, zdolny przetransportować siedmiu żołnierzy TALON Force z pełnym wyposażeniem w specjalnie zaprojektowanych osłonach. Osłony te, zwane przez ludzi z TALON Force skorupkami jajka, chronią skoczków spadochronowych przed wstrząsem wywołanym opuszczeniem samolotu przy wielkiej prędkości i na dużej wysokości. - X-37 ma 25 metrów długości, rozstaw skrzydeł wynosi 10. metrów, a wysokość liczona od najniższego punktu kadłuba do czubka skrzydła - 4 metry. Maszynę napędzają silniki rakietowe Fastrac, skonstruowane w Ośrodku Lotów Kosmicznych Marshalla w Huntsville. Samolot jest wynoszony na odpowiednio wysoki pułap przez maszynę L-1011, do której jest przymocowany. Po osiągnięciu przewidywanej wysokości i zapaleniu silników rakietowych, X-37 oddziela się od L-1011. Samolot rakietowy może osiągnąć pułap około 80 tysięcy metrów oraz prędkość do 8 machów. Po wyrzuceniu osłon w kształcie jajka, X-37 przyspiesza do 8 machów, wchodzi na niską orbitę okołoziemską i wraca na wyznaczony pas, po czym ląduje na nim horyzontalnie jak konwencjonalny samolot. 2. TFV-22 Super Osprey to specjalna, przeznaczona dla TALON Force wersja statku powietrznego Osprey o uchylnych wirnikach, całkowicie nowego projektu; w ścisłym sensie nie jest ani samolotem, ani śmigłowcem, ale łączy cechy obu tych konstrukcji. TFV-22 powstał w wyniku współpracy firm Bell Helicopters i Boeing. Osprey startuje i ląduje tak jak helikopter, unoszony przez dwa wielkie śmigła umieszczone na końcach skrzydeł. W czasie lotu śmigła można pochylić do przodu, przekształcając maszynę w bardzo szybki samolot turbośmigłowy. W ciągu ostatnich lat podejmowano wiele prób stworzenia takiej hybrydy, ale Super Osprey jest pierwszą maszyną, która ma dostateczną niezawodność i funkcjonalność. Jest w przybliżeniu o połowę mniejszy od transportowca C-130. Śmigła można pochylić do przodu o 90 stopni w czasie lądowania pionowego albo toczenia maszyny po ziemi, kiedy jest bardzo obciążona. Osprey może startować i lądować na takim samym skrawku terenu jak helikoptery z serii H-53 Super Jolly. Jest trudniej wykrywalny i robi mniej hałasu niż jakikolwiek wcześniejszy statek powietrzny z wirnikami. TFV-22 Osprey dysponują najnowocześniejszymi systemami antyradarowymi i zdolnością zakłócania rakiet SAM. Są szybkie, niezawodne, trudno wykrywalne; potrafią uniknąć wykrycia przez większość radarów. Maszyna taka potrafi przewieźć cały zespół TALON Force. W określonych warunkach TFV-22 może pociągnąć za sobą lekki wehikuł, ale tylko podczas lotu pionowego.. Pojazdy wsparcia lądowego 1. Wóz pancerny XM-77 Hildcat to lekki wóz pancerny, skonstruowany przez firmę General Dynamics; może być przenoszony w powietrzu przez cztery specjalne, ciężkie maszyny transportowe C-117 Globemaster z eskadry lotniczej TALON Force. Wildcat ma specjalny pancerz elektromagnetyczny, który dezorientuje najcięższe pociski czołgowe i przeciwpancerne. TALON Force dysponuje tylko czterema takimi pojazdami. Wildcat jest uzbrojony w zamontowany z przodu karabin maszynowy kalibru 7.62 milimetra oraz obsługiwany przez dowódcę karabin maszynowy kalibru 12,7 milimetra. Między tymi konwencjonalnymi karabinami maszynowymi zamontowano ruchome (możliwe do ukrycia) działo na energię kierowaną (directed energy weapon - DEW), zdolne przedziurawić najpotężniejszą skałę, wzmocniony beton czy stal. Działo DEW może oddać dziesięć strzałów, zanim wyczerpie się zapas energii. 2. Udoskonalony opancerzony wysoce mobilny wielozadaniowy pojazd kołowy (Improved Armored High Mobility Multi-Purpose Wheeled Vehicle, zwany w skrócie HMMWV, Humvee albo Hummer), produkowany przez firmę AM Hurwee od końca lat osiemdziesiątych, jest koniem roboczym wojska, był też wykorzystywany do zadań specjalnych przez TALON Force. Wyposażony w hybrydowy silnik elektryczny i spalinowy, który umożliwia przejechanie wielkiego dystansu bez ponownego tankowania. Specjalny pancerz i szkło kuloodporne powodują, że pojazd ten jest niewrażliwy na ogień broni lekkiej poniżej 12,7 milimetrów (kaliber.50). Pojazd jest uzbrojony w karabin maszynowy kalibru.50 na udoskonaloną amunicję, zdolną przebić pancerz większości samochodów pancernych i opancerzonych transporterów piechoty.. Broń indywidualna i obsługiwana zbiorowo 1. Ofensywny System Ręcznej Broni Palnej (Offensive Handgun Weapon System - OHWS) - pistolet z tłumikiem kalibru 9 milimetrów dla Sił Specjalnych. OHWS to pistolet kalibru 9 milimetrów, stworzony specjalnie dla sił wykonujących zadania nietypowe. Produkowany przez firmę Heckler & Koch and Colt OHWS, składa się trzech elementów: półautomatycznego pistoletu kalibru 9 milimetrów, laserowego modułu celowniczego (la-Haiming module - LAM) i zakładanego w razie po-ay tłumika dźwięku i błysku, mocowanego na lufie. Magazynek na siedem naboi; broń jest skuteczna do 50 metrów. Wysoka celność (maksymalny rozrzut 6,25 centymetra w przypadku oddania pięciu strzałów z odległości 25 metrów). Gwarantuje strzelcowi poważną zdolność powstrzymywania przeciwnika i znakomitą precyzję strzału. 2. Baretta 9 milimetrów. Standardowy pistolet w wojskach amerykańskich. Lekka broń półautomatyczna. Z pełnym magazynkiem waży ok. 1,2 kilograma; magazynek mieści 15 naboi. Maksymalny dystans skutecznego ognia do 50 metrów. Używany przez kobiety należące do TALON Force. 3. Pistolet XM-73. Pistolet eksperymentalny; wystrzeliwuje łuskę kalibru 15 milimetrów, w której mieści się 12 inteligentnych pocisków, atakujących cele w zasięgu 800 metrów. Pistolet ten został wykonany z takich samych stopów, co inteligentny karabin XM-29; jest wyjątkowo lekki - waży niespełna kilogram. Strzela łatwopalnymi pojemnikami kalibru 2,22 milimetra. Ta kie pociski przebiją większość kamizelek kuloodpornych. XM-73 mieści 7 naboi w magazynku ulokowanym obok języka spustu. 4. Półautomatyczny pistolet MP-5 Heckler & Koch 9 milimetrów mieści w magazynku 30 pocisków, jest prze znaczony do walki na niewielką odległość. 5. Indywidualny karabin bojowy XM-29. Broń ta daje więcej możliwości w porównaniu ze wszystkimi innymi karabinami indywidualnymi; stanowi połączenie granatnika o kalibrze 20 milimetrów z karabinem 5.66 milimetrów. W procesie celowania pomaga inteligentny system sterowania ogniem, korzystający z dokładnego, laserowego miernika odległości, komputera balistycznego, specjalnego systemu optycznego, trybu termicznego oraz zdolności automatycznego śledzenia celu. Ta broń o po łączonych możliwościach granatnika i karabinu gwarantuje zdecydowane zniszczenie celu w zasięgu 1000 metrów w terenie wiejskim, miejskim i pustynnym. Dwudziestomilimetrowe granaty zawierają miniaturowe, elektroniczne urządzenie topiące metal, które powodu je, że pocisk wybucha w powietrzu w odpowiedniej odległości. Dzięki takim właściwościom broń może skutecznie unieszkodliwiać cele zarówno odsłonięte, jak i ukryte (na przykład ludzi schowanych za jakąś osłoną, w okopach, na dachach itd.). XM-29 mieści 85 nie zawierających brązu pocisków kalibru 5,66 milimetrów i 10 granatów o dużej sile wybuchu. Po oddaniu strzału specjalne łuski pocisków kalibru 5,66 milimetrów i granatów kalibru 20 milimetrów rozpadają się w taki sposób, że nie pozostają żadne mosiężne łuski. Dzięki temu można stosować tryb niewidoczny. Karabin waży niespełna 7 kilogramów. 6. Lekki karabin snajperski kalibru 50 to broń z celownikiem optycznym powiększającym obraz ośmiokrotnie i magazynkiem na 10 naboi. Została zaklasyfikowana jako lekka, waży jednak 10 kilogramów. 7. Karabin maszynowy M-30 to broń nowej generacji, zastępującą karabin maszynowy kalibru 50. M-30- no szą dwie osoby; możną go umieścić w plecaku. Zapewnia intensywny ogień o dużej sile rażenia i na znaczny dystans, z pewnością znacznie groźniejszy od ognia z konwencjonalnych karabinów maszynowych czy moździerzy wystrzeliwujących granaty. M-30 strzelą pociskami o dużej sile wybuchu (High Explosive - HE) albo prze bijającymi pancerz (Armor Piercing - AP) pociskami kalibru 25 milimetrów. Wybuchające w powietrzu poci ski HE kalibru 25 milimetrów eksplodują w pobliżu celu, rozrzucając odłamki gorącego metalu we wszystkich kierunkach poniżej punktu, w którym nastąpiła eksplozja. Nieznaczny odrzut przy strzelaniu oraz nowoczesny system kierowania ogniem (laserowy miernik odległości, celownik termiczny, urządzenie generujące wybuch w powietrzu w temperaturze topnienia metalu) powodują, że broń ta jest bardzo celna na dystans do 2000 metrów w dzień i w nocy. M-30 waży nieco ponad 10 kilogramów. Magazynki obu typów amunicji zawierają po 31 naboi i ważą po ok. 6 kilogramów. K. Artyleria 1. Skrzynki amunicyjne (Arsenał Boxes). Są to specjalne pociski wystrzeliwane jak rakiety, zrzucane na spadochronach i pozostawiane w odległych zakątkach, aby zapewnić natychmiastowe wsparcie ogniowe zespołom TA-Force. System ten gwarantuje szybki i precyzyjny w ciągu 20-45 sekund od wezwania o rozpoczęcie działań wspierających. Każda skrzynka oddaje 8 strzałów. Chociaż pociski ukryte w poszczególnych skrzynkach mogą się różnić w zależności od specyfiki misji, zazwyczaj ładunek składa się z wiązki niedużych bomb, które rozrywają się na obszarze wielkości stadionu futbolowego, zabijając ludzi i niszcząc sprzęt opancerzony. F. Roboty, Bezpilotowe Statki Powietrzne (Unmanned Aerial Vehicles - UAV) oraz broń nie zadająca śmierci. 1. Roboty-czujniki XM-11. TALON Force została wyposażona w pewną liczbę robotów-czujników wielkości papierośnicy, które zostawia się na określonej pozycji. Czujniki te przekazują meldunki dotyczące ruchu albo dane wizualne bezpośrednio do członków zespołu TALON Force. 2. Pluskwa XM-12 to sensor potrafiący pełzać, połączony z nadajnikiem wideo o wysokiej częstotliwości. Ten miniaturowy robot jest wykonany z jasnego plastiku i cienkich srebrnych drucików. 3. Bespilotowy Statek Powietrzny (DAV). TALON Force ma do dyspozycji trzy rodzaje UAV. Im większy jest taki przyrząd, tym większe ma możliwości. W każdej misji TALON Force dysponuje dwoma aparatami typu Predator 5, które latają na niewielkiej wysokości w krytycznych momentach. UAV Koliber i Ważka są transportowane przez żołnierzy TALON Force albo zrzucane na spadochronach w specjalnych kontenerach. Można je uruchomić i wy słać w powietrze w ciągu kilku minut. a. Predator 5: bezpilotowy wehikuł podobny do UAV, ze skrzydłami i śmigłem, zdolny przenieść duży ładunek elektroniki. Rozmiary: duży, wielkości motocykla, z długimi skrzydłami. Zasięg: długa orbita i duża wysokość; na dłuższy dystans prawie niewidoczny w powietrzu. Cel: łączność taktyczna, przekazywanie obrazów termicznych i wideo, laserowe oznaczanie celów. Hałas: głośny, ale lata na tyle wysoko, że jest stosunkowo słabo słyszalny na ziemi. b. Koliber: bezpilotowy UAV podobny do helikoptera, zdolny przenieść niewielki ładunek elektroniki.