T. Z. Dworak, R. Danak PRZESILENIE Po przerwie obiadowej sala obrad nie wyludniła się, a atmosfera dyskusji stała się jeszcze gorętsza niż przed południem. Nic dziwnego - świadomość staczania się po równi pochyłej była już powszechna, a Stronnictwo Reformy Demograficzne zrzeszało ludzi najostrzej widzących nadciągającą katastrofę i najżarliwiej pragnących jej zapobiec lub przynajmniej ją powstrzymać. Zbliżająca się kampania wyborcza stwarzała nam oczywista szansę przejęcia władzy - nasz kierunek polityczny cieszył się poparciem społeczeństwa. Niestety, był to ciągle kierunek polityczny, a nie program. Program musi - chociażby schematycznie - precyzować środki wiodące do celu; samo definiowanie celów oraz podkreślanie ich ważności nie wystarczy... Społeczeństwo, zanim będzie na nas głosowało, chce wiedzieć, w jakiż to sposób zamierzamy wprowadzić w życie swoją politykę i ile trzeba będzie za to zapłacić. Nakreśleniu konkretnego i realnego programu poświęcony był nasz zjazd, lecz postępy nie były imponujące. Umiarkowana większość wciąż obawiała się środków stanowczych i drastycznych, widziała w nich odwrót od demokracji i zagrożenie wolności jednostki. Radykalna mniejszość w płomiennych wystąpieniach przekonywała, że alternatywa jest tylko jedna: albo kosztowna i stanowcza polityka pronatalistyczna - albo nieuchronne zamienianie się kraju w przytułek dla starców i szybkie przejście naszego narodu do historii. Obrady popołudniowe toczyły się więc w gorącej atmosferze. Boris Chadromme, delegat któregoś z okręgów podparyskich, właśnie oskarżał środowiska medyczne o bezczynność w obliczu narastającej manii samobójstw wśród młodych kobiet, kiedy przypomniałem sobie o Henriette i odczułem lodowaty niepokój. W pośpiechu opuściłem salę nie bacząc na zdziwione spojrzenia kolegów. Autostrada, którą wracałem do domu, była pusta. Ongiś komunikacyjna aorta Francji, po kryzysie paliwowym pod koniec ubiegłego wieku nie wróciła już do dawnego znaczenia. W czasach mojej młodości ożywiła ją nieco eksplozja motoryzacji elektrycznej, nie na długo jednak, bowiem już wtedy powoli wypełzał na arterie komunikacyjny kryzys, nowy, stokroć gorszy od energetycznego - ten, który teraz wiedzie nas nieuchronnie do cichego, żałosnego zejścia z areny historii. Stare oczy źle widzą, stare serce boi się ruchu, stare ręce źle trzymają kierownicę - dlatego ta autostrada, podobnie jak wszystkie inne w Europie, tchnie martwotą... Obawiałem się senności, której sprzyjała bezgłośna praca silnika, brak konieczności zmiany biegów i słaby, monotonny szum opon dolatujący przez uchylone okno; na szczęście przeżycia minionego dnia pulsowały jeszcze w myślach. Analizowałem po raz wtóry swoje przedpołudniowe wystąpienie, które potoczyło się inaczej, niż to planowałem, bowiem zawiodła mnie chłodna kalkulacja, a poniosły emocje i przestałem zaglądać do notatek na ekranie laptopa. „Nie bądźmy naiwni” - wołałem - „przede wszystkim nie bądźmy naiwni! Przestańmy wierzyć, jak dzieci, które zresztą już w nic nie wierzą, że wszelkie nieszczęścia wynikają z wyroków zapisanych gdzieś w przestrzeni i czasie, okrutnych i nieodwracalnych! Przestańmy powtarzać, że wszyscy chcą poprawy, lecz nic już nie da się zrobić. Nie wszyscy, powtarzam, nie wszyscy! Za wieloma tragediami dzisiejszej Europy, które przypisujemy nieznanym wyższym wyrokom, kryje się sprawcza wola ludzi - utajnionych anarchoterrorystów spod znaku New Age. Obecna sytuacja nie spadła przecież z nieba ani nie wyłoniła się z piekieł - nie było żadnego Armagedonu; jest ona rezultatem wytężonego i konsekwentnego działania, pożal się Boże, liberałów. Przypomnijmy sobie najpierw świetlane wizje i prognozy, które osiemdziesiąt lat temu opracowali wybitni myśliciele, uczeni, twórcy i specjaliści poprzedniego wieku, wieku nauki! Były to wizje świata bez poważniejszych konfliktów, problemów, świata sytego, ale nadal dynamicznego, zgodnego i silnego, świata kultury i dobrobytu, maszerującego wyrównanym krokiem ku jeszcze lepszej przyszłości, opanowującego Układ Słoneczny... I oto przyszło nam żyć w czasach, które prognozowali tamci eksperci! A czasy te okazały się Nowym Średniowieczem. Przeludnione przed półwieczem kraje Trzeciego Świata, zwłaszcza islamu, są teraz jeszcze bardziej przeludnione, a coraz mniej ludna Europa trzęsie się ze strachu i starości. Hindusi i Afrykanie głodują i wojują tak samo jak przed pięćdziesięcioma laty; gdzież ten wyrównany krok?! Czy spełniło się cokolwiek z optymistycznych przewidywań luminarzy nauki wieku dwudziestego, którzy konsekwentnie powoływali się na geniusz ludzkiego rozumu? Nie spełniło się nic! Dlaczego? Czy można wierzyć w tak dojmującą głupotę, brak wyobraźni i intuicji, niezdolność do poprawnego wnioskowania tych samych ludzi, którzy wprowadzili cywilizację w erę kosmiczną i rozszyfrowali tajemniczy świat biologii molekularnej genetyki?! Nie! Lecz znaleźli się też tacy specjaliści od demografii, którzy - łagodnie mówiąc - przesadzili w nawoływaniach do ograniczenia przyrostu naturalnego hołdując zgoła dziwnej ideologii i posługując się argumentami natury emocjonalnej. Oni to straszyli Zachód „groźbą przeludnienia” zamiast propagować swoje idee w rzeczywiście przeludnionych krajach, choć tam nikt w ogóle nie chciał o tym słyszeć! To oni „wyzwalali umysł kobiety z zacofania”, „uwalniali kobietę z niewoli pampersów i poddaństwa zwierzęcej fizjologii” zapominając, że to właśnie kobieta jest skończonym człowiekiem. Oni tworzyli alternatywy w rodzaju „dzieci - albo kultura”, „dzieci - albo wypoczynek”, „dzieci - albo piękna sylwetka i młodość”, „dzieci - albo sława Curie”; ten ostatni argument był szczególnie perfidny, jako że Skłodowska-Curie macierzyństwa się nie wyrzekła! To uczeni ekonomiści-liberałowie drugiej połowy dwudziestego wieku zapomnieli nagle, że wszelka wartość rodzi się z pracy i wołali: „będzie nas więcej - będziemy mniej jeść” i zgadzali się na posiadanie jednego tylko dziecka, podczas gdy już prosty rachunek wykazywał, że konsekwentne przyjęcie modelu „dwa plus jeden” wyludni każde państwo po upływie jednego zaledwie stulecia! I wreszcie dostojni profesorowie nauk medycznych, ci sami, którzy rozszyfrowali molekularną informatykę nowotworów, wsparli ową propagandę orężem praktycznym - „ukoronowaniem pigułek, absolutnie nieszkodliwą, idealnie niezawodną i doskonale niekłopotliwą” pigułką creoplanin. A teraz my za to wszystko płacimy. Płacimy beznadziejnością jutra, powolnym trupieszeniem narodów europejskich, setkami tysięcy samobójstw! Musimy stanowczo przeciwdziałać dalszemu niszczeniu naszych społeczeństw i narodów! Musimy podjąć radykalne kroki...” Czy z kolei nie posunąłem się zbyt daleko w szermowaniu argumentami natury emocjonalnej? Czy ratowanie narodu przed starczą stagnacją usprawiedliwia ograniczenie swobód demokratycznych? Ale przecież wszelka dywersja społeczna osłabiająca i rozkładająca narody od wewnątrz („piąta kolumna abortystów”!), niszcząca dobra materialne, kulturowe i obyczajowe miewała z reguły na sztandarach wolności demokratyczne i inne szczytne ideały humanizmu... Czy nie należy przeformułować „umowę społeczną” i wymagać ścisłego jej przestrzegania? Gdy opuszczałem autostradę, zapadał już zmrok. Jeszcze kilkanaście minut - i wprowadziłem samochód do garażu. Drzwi wejściowe były uchylone. We wszystkich pokojach paliło się światło, ale w całym domu panowała martwa cisza. - Henriette! Nie było odpowiedzi. Tłumiąc narastający, irracjonalny lęk przebiegłem wszystkie pomieszczenia - Henriette nie było. Pozostał jeszcze ogród. Siedziała na kamiennej ławeczce w najdalszym jego kącie. Płakała, patrzyła na mnie z wrogością gdy zatrzymałem się przed nią zdyszany szybkim biegiem. Wiedziałem, iż nie należy jej pocieszać; miałem już komplet doświadczeń z poprzednich ataków jej depresji. Powiedziałem spokojnie: - Opanuj się, Henriette, wstań i chodź do domu! Patrzyła na mnie przez chwilę nieruchomym, dalekim od przychylności spojrzeniem, potem wstała i powoli ruszyła żwirową alejką. Szedłem obok niej; miałem ochotę objąć ją ramieniem, lecz wiedziałem, że wywoła to odruch niechęci. Przerwała milczenie: - Ja zwariuję. - Nie, Henriette. Wytrzymasz. Zniesiesz zły czas i dotrwasz do... - Do czego? Do śmierci?! Oczywiście, każdy dotrwa do śmierci! Ale nie mam ochoty żyć beznadziejnością, żyć ku niczemu, żyć i patrzeć, jak się starzeję i nic więcej, nic więcej! Starzeć się i umrzeć... - to zbyt żałosny program życiowy! - Dotrwasz, Henriette, do pozytywnego rozwiązania problemu. - Kpisz?! Jaka jest jeszcze nadzieja? - Za dwa tygodnie zawiozę cię do Hiszpanii. Będziesz się leczyła w klinice profesora Alvareza. Oni tam mają coraz lepsze wyniki. - Do... do Alvareza? - Roześmiała się głosem jeszcze zachrypniętym od płaczu. - Dziękuję ci bardzo za dobre chęci. Wygrałeś może na videoloterii kilka milionów? Bo zwykłego śmiertelnika na kurację u Alvareza raczej nie stać! - Z tym jest gorzej - przyznałem niechętnie. - Ale jestem zdecydowany uczynić wszystko, co możliwe. Jeśli sprzedamy dom z ogrodem, luksusowy samochód i twoją biżuterię... Potrafisz się obejść bez tych błyskotek? Takiej reakcji nie spodziewałem się: rzuciła mi się na szyję, zaczęła obcałowywać mnie po kłujących policzkach, śmiać się i kręcić mną w koło. Wreszcie uspokoiła się i powiedziała poważnie: - Teraz już mam nadzieję. Wierzę, że urodzę dziecko! - Z demograficznego punktu widzenia powinna to być córka. - Dobrze, niech będzie córka. A teraz chodź, przygotuje ci kolację. Należy ci się coś smacznego. Myślałam już, że ty jesteś tylko politykierem na tematy demograficzne, wybacz mi! *** - Kto telefonował? - Armand. Przyjadą w niedzielę. Ożywiła się, lecz zaraz posmutniała. Milczałem. Podeszła bliżej. - Ja wiem, że to niemądre, ale... - Nie trzeba tak, Henriette, proszę. - Postaram się - zgodziła się z wahaniem. - Wiesz, jak lubię ich towarzystwo, tylko... - rozłożyła jakby w obronnym geście ręce i dokończyła cicho: - to zaczyna być silniejsze ode mnie... Isabelle i Armand przybyli z dziećmi w niedzielę o ustalonej porze - między czwartą a piątą po południu. Oglądaliśmy z Henriette głupawy poobiedni program holowizyjny - to dziwne: im bardziej wyrafinowana technika przekazu, tym prymitywniejsze treści... - kiedy zajechał ekosamochód (podobny jak mój). Wyszliśmy na taras. Pierwsze oczywiście wysiadły dzieci - Agnes, Luiza i najstarszy Georges podbiegły do Henriette witając się z nią radośnie i przekrzykując nawzajem. Mnie zaszczyciły kilkoma słabymi okrzykami i już były w tajemniczym ogrodzie napełniając go wrzawą. Isabelle zawołała za znikającymi dziećmi: - Tylko ostrożnie! Georges, pilnuj dziewczynek! Wreszcie Armand był gotów. Nigdy nie mogłem dociec, dlaczego on tak długo, z namaszczeniem opuszcza ten swój ekosamochód... Przywitawszy serdecznie gości - od ostatniego spotkania minął kawał czasu - wprowadziliśmy ich do salonu. Isabelle od razu zajęła ulubiony fotel. Armand czekał, gdzie każę mu usiąść. Znając jego upodobania wskazałem najbardziej przepastny fotel, który niedawno nabyłem. Nie omyliłem się: zapadł weń z wyrazem głębokiego zadowolenia na twarzy. - Czego się napijecie? Piwo, wino, aperitif? - przystąpiłem do rzeczy. - Nawet wódki - odparł Armand. - Autostrady są coraz bardziej puste, nie wyobrażam sobie, jak można spowodować wypadek. - Dla mnie piwo - poprosiła Isabelle. - Zimne. A tobie radziłabym czystą, ale wodę. Nie wracasz sam - zwróciła się do Armanda. Westchnął. - Niech będzie piwo - zaproponował kompromis. Henriette zniknęła już w kuchni. Po chwili wyjechał stamtąd zdalnie sterowany stolik. Goście wybuchnęli śmiechem. - Czy następnym twoim pomysłem będzie zdalne sterowanie Henriette? - zapytał, wciąż się śmiejąc, Armand. Zaopatrzeni w piwo wymieniliśmy kilka banalnych uwag. Świat zewnętrzny oddalił się, czas płynął leniwie. Tematy dnia nie dały się jednak ominąć. - Słyszałeś o ostatnich wypadkach w Anglii? - zapytał Armand. - Nie, nie czytam gazet, nawet w Internecie. - Powstał nowy ruch młodych spod znaku New Age. Niejaki Douglas J. McLine wystąpił z tezą, skądinąd całkiem słuszną, że odpowiedzialność za obecną katastroficzną sytuację ponosi poprzednie pokolenie, które oddawało się wyłącznie praktykom ludycznym nie dbając o to, co będzie później. W związku z tym McLine żąda, aby państwo przestało utrzymywać emerytów, albowiem na to nie zasługują. Rzucona teza znalazła szeroki oddźwięk wśród młodzieży, aż do pojawienia się skrajnie drastycznych interpretacji winy starszego pokolenia. W kilku miastach doszło do samosądów nad bezdzietnymi emerytami, którzy tak rozrzutnie sobie niegdyś używali. Policja, złożona głównie z młodych mężczyzn, obojętnie przyglądała się ekscesom. - To straszne, nieludzkie... - Henriette była blada. - Oczywiście zgodziłem się. - Niemniej zrozumiałe. Wystarczy przeglądnąć stare czasopisma, filmy, książki, żeby uświadomić sobie rozpasanie w owym okresie. Tradycyjne, wypracowane przez tysiąclecia motywacje ludzkich działań zostały nagle, za życia jednego pokolenia, zastąpione przez kilka prostych żądz: użycia materialnego, użycia erotycznego i imponowania bliźnim rozmiarami tej pierwszej lub drugiej konsumpcji. I jeszcze AIDS... - Nie wiem, czy ktoś z was czytał Śmietniki ducha Doudonta? - zapytał Armand i widząc, że nikt z nas tej książki nie zna, kontynuował: - Otóż ten bezlitosny i sprawiedliwy szyderca, a przy tym rzetelny erudyta pisze, iż samo tylko przyspieszenie rotacji mody kobiecej w dwudziestym wieku pochłonęło, w materiale i robociźnie, więcej środków niż wszystkie wojny tegoż stulecia. - Owe mody, czyli zbędna produkcja dla zbędnej konsumpcji, też nie były czymś groźnym w aspekcie materialnym - włączyłem się w tok rozumowań Armanda. - Istota nieszczęścia polega na generalnej zmianie motorów zachowań indywidualnych i społecznych. Był taki cybernetyk społeczny, Polak zdaje się, Cosesky, czy jakoś tak się nazywał, otóż już pół wieku temu zauważył on, że bodźce ludzkich postępowań dadzą się sprowadzić najogólniej do dwu grup: energetycznych i informatycznych. Patriotyzm, moralność, troska o przyszłe pokolenia, kultura, ład społeczny, te i podobne wartości należą do grupy drugiej. W rozważanym okresie motory informatyczne zostały wyparte przez motory energetyczne i to jest sedno sprawy. A już Cosesky udowodnił, że zwichnięcie proporcji motywacyjnych na rzecz bodźców energetycznych powoduje niewydolność zasilania układów organizmów społecznych i w konsekwencji prowadzi do rozpadu cywilizacyjnego i ekonomicznego, co się stało na przykład w byłym Związku Sowieckim. - To prawda - włączyła się Isabelle - ale nie należy zapominać, że tak zwany głód konsumpcyjny był prowokowany sztucznie, podsycany przez wielkie firmy produkcyjne, hipermarkety, banki, popyt był tendencyjnie sterowany nachalną i niewybredną reklamą. Tu trzeba szukać winnych, bowiem działają oni i dzisiaj odwracając uwagę młodzieży od spraw zasadniczych. - Naturalnie! Tylko że głupota nie jest usprawiedliwieniem, lecz ciężkim przestępstwem... Dyskusję przerwały dzieci. Wpadły z krzykiem, roześmiane, i wołały jedno przez drugie: - Mamo, ja chcę pić! - Ciociu, można, ja zjem to ciastko? - Mamo, mamo, a Georges powiedział, że się ze mną nie ożeni, bo jestem wredna! Panie udały się do kuchni. - A wy - zwrócił się cicho do mnie Armand - kiedy wy zamierzacie powiększyć rodzinę? - Nie bądź nietaktowny - odpowiedziałem ostrzej, niż zamierzałem. Umilkł, zaskoczony moja reakcją. - Istnieją sprawy, które nie podlegają omawianiu z nikim - pospieszyłem załagodzić sytuację. Zmieniliśmy temat rozmowy, lecz rwała się - głównie z mojego powodu. Ustawicznie nasłuchiwałem, czy Henriette wraca. Wróciły obie niosąc talerzyki z kremem i butelki z gazowanym sokiem, co dzieci przyjęły okrzykami radości. Szybko pochłonęły przysmaki i w przypływie energii wypadły z wrzawą do ogrodu. - Uwaga, uwaga! Nadajemy nadzwyczajny komunikat! - rozległ się podniesiony, zdenerwowany głos spikera. Zaskoczeni - zapomnieliśmy, że holowizor był przez cały czas włączony - niepewnie spoglądaliśmy to na odbiornik, to na siebie nawzajem. W niedzielę nadzwyczajne wydarzenie? Spiker przerzucał jakieś kartki i jakby również niepewnie rozglądał się, czy może już czytać. Wreszcie wziął głęboki oddech i zaczął czytać łamiącym się głosem. - W dniu dzisiejszym... Stany Zjednoczone Ameryki Północnej... przestały istnieć jako jedno państwo... Nastąpił Wielki Rozpad, jak to określają komentatorzy waszyngtońscy. Terytorium Stanów Zjednoczonych rozpadło się na szereg niezależnych państw - głos spikera okrzepł i przestał drżeć. - Stany, w których ludność pochodzenia europejskiego stanowiła zdecydowaną mniejszość, ogłosiły niepodległość. Kolorado, Kanzas, Oklahoma i Utah, a także część terytoriów stanów Nowy Meksyk, Arizona i Teksas utworzyły państwo Navajo-Pueblo ze stolicą w Pueblo. Pozostałe terytoria Nowego Meksyku, Arizony i Teksasu, a także Nevada i część Kalifornii ogłosiły wejście w skład Stanów Zjednoczonych Meksyku. Inne zaś terytoria, zaludnione głównie przez ludność „białą”, zachowują nazwę Stanów Zjednoczonych. Natomiast Everglades National Park na południu Florydy, wraz z bazą rakietową na Przylądku Canaveral, został przejęty przez Anglię, Francję i Hiszpanię, aby nie dopuścić do jej zawłaszczenia przez muzułmańskich fundamentalistów, którzy dotąd nie wybaczyli Amerykanom lądowania na Księżycu, świętym symbolu islamu. Za chwilę nadamy w tej sprawie oświadczenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Spiker przełożył kilka kartek. - W Kanadzie, wśród ludności anglojęzycznej, wybuchła panika. Oczekuje się ogłoszenia od dawna zapowiadanej niepodległości Quebecu. Według niepewnych doniesień tendencje niepodległościowe mogą się sfinalizować również na terytoriach zamieszkałych przez Indian i Eskimosów. Spiker odłożył kartki. - A teraz prosimy o wypowiedź rzecznika MSZ. Wstałem i wyciszyłem fonię. - Słusznie - pochwalił Armand. - Nie ma sensu słuchać pustosłowia. - I co teraz będzie? - zapytała z przejęciem Isabelle. - Czym się przejmujesz? - Armand gestykulował ze złością. - Może uważasz, że to koniec cywilizacji? Co za bzdury! - A ty jak sądzisz? - Żałuję, że nie stało się to wcześniej. Indianie Navajo... To było do przewidzenia. Jeszcze w dwudziestym wieku zwrócono uwagę, że Navajo oraz Hopi mają absolutnie najwyższy iloraz inteligencji. Od połowy ubiegłego wieku ich liczba zaczęła gwałtownie wzrastać. Już dawno cała władza w tamtych stanach przeszła w ręce Navajo, Hopi, a także pozostających pod ich wpływem Apaczów i Komanczów. - Przecież oni byli z sobą w niezgodzie - zdziwiła się Henriette. - Tak - wtrąciłem - w dziewiętnastym wieku. Henriette wstała i jeszcze raz podała herbatę, chyba ze zdenerwowania. - Tam dojdzie do wojny domowej - zaniepokoiła się. - Stany północne mogą użyć broni jądrowej... - Owszem - powiedziałem - tylko najpierw muszą się zwrócić do rządu Navajo-Pueblo i Stanów Zjednoczonych Meksyku z prośbą o wypożyczenie tych kilku bomb. - Dlaczego? Armand roześmiał się. - Widzisz - mówił z wyraźną satysfakcją - wszystkie, dawno zamrożone składy broni jądrowej po rozpadzie Związku Sowieckiego, znajdują się akurat na terenach nowo powstałych państw, więc nie wiadomo, czym skończyłaby się próba rozpętania wojny domowej przez stany północne. - Mniejsza o Stany i Kanadę. Sytuacja jest o wiele groźniejsza, niż nam siedzącym tutaj w zaciszu się wydaje. Wydarzenia w tych krajach mogą zapoczątkować reakcję łańcuchową, ale w zupełnie innym sensie. Armand spoważniał. - To nie jest wcale takie głupie, co mówisz. „Nożyce demograficzne” rozwierają się coraz szerzej i już wkrótce może dojść do podobnych rozpadów w państwach wielonarodowościowych, co zostało zapoczątkowane pod koniec ubiegłego wieku w Związku Sowieckim i Jugosławii. - Znacznie gorzej! - dodałem. - Państwa nieopatrznie wyludnione mogą stać się łakomym kąskiem dla krajów przeludnionych. - Tak - potwierdził posępnie Armand. - A tymczasem w Europie jedynie Hiszpania ma niewielki dodatni przyrost naturalny. Italia oraz może jeszcze Polska zerowy, pozostałe państwa już dawno znajdują się na równi pochyłej geometrycznego, ujemnego przyrostu. Dowiedziałem się w internecie, że w Hiszpanii wypracowano metodę leczenia drugopokoleniowej bezpłodności po creoplaninie i że nasze środowiska lekarskie zachowują rezerwę w obawie przed skutkami ubocznymi, którym Hiszpanie stanowczo zaprzeczają... Do salonu wbiegły dzieci. - Mamo! Tato! Widzieliśmy cudny zachód słońca! - zawołały chórem. - To już tak późno? - zdziwiła się Isabelle. - Pora już jechać - powiedział Armand wstając. - Nie lubię prowadzić nocą, głównie z powodu szalonych motocyklistów. I dzieci muszą już wkrótce położyć się spać. *** Nastała jesień. Świat balansował na krawędzi chaosu. Po pamiętnym rozpadzie Stanów Zjednoczonych tendencje odśrodkowe na innych kontynentach wystąpiły ze zdwojoną siłą. Idea zjednoczonej ludzkości okazała się równie odległa, jak ponad tysiąc lat temu po przedwczesnej śmierci papieża Sylwestra II i cesarza Ottona III. Ludy od dziesiątków, a nawet setek lat żyjące pod ekonomiczną i polityczną władzą innych narodów, jak na przykład w Federacji Rosyjskiej czy w Chinach, trzymały teraz dłoń na zawleczce miny demograficznej podłożonej pod swych władców i „opiekunów”, żądały nowego podziału świata i świadomie terroryzowały przeciwników groźbą wojen narodowych, a nawet „świętych”, jak dżihad. Wybory wygraliśmy zdecydowanie. Utworzono narodowy fundusz zapomogowo-pożyczkowy na cele pronatalistyczne; byłem jednym z pierwszych klientów tej Fundacji, dzięki czemu kuracja Henriette w klinice profesora Alvareza stała się możliwa bez sprzedaży ulubionego domu. Przed samym Bożym Narodzeniem przyszedł list z Hiszpanii. ...Czuję się świetnie - pisała Henriette. - Wyobraź sobie, że w tych wszystkich wiadomościach o straszliwych preparatach hormonalnych, na jakich miała się jakoby opierać tutejsza metoda, nie ma cienia prawdy! Leczą tu po prostu ziołami, tyle że sprowadzanymi z Meksyku, gdzie zresztą są one wysokogórską rzadkością, stąd cena. Słyszy się, że ta terapia pochodzi od Azteków, Alvarez jej nie odkrył, lecz tylko wszechstronnie przetestował. A teraz czytaj uważnie: przez trzy dni przechodziłam badania po drugim etapie leczenia i dziś sam Profesor zakomunikował mi wynik - powiedział (jest to staruszek pełen optymizmu i humoru, szkoda, że nie mogłeś go poznać), że zobowiązuje się sam urodzić mi dziecko, jeśli ja nie będę mogła tego uczynić! Podobno na takich werdyktach Profesora nikt się jeszcze nie zawiódł. Za trzy tygodnie wracam. Szaleję z radości! Twoja pogodna Henriette.