Andrzej Drzewiński & Jacek Inglot Rozdwojenie Finnegana Niestety, jest rzeczą niemal pewną, że przyszłe pokolenia określą naszą epokę jako wiek komputerów. Potocznie owo urządzenie kojarzy się ze zwięzłością, jasnością informacji, błyskawicznym tempem transmisji, nową animacją przestrzeni, uproszczeniem formy i nieograniczonymi możliwościami w opracowywaniu danych itp. Słowem: z Jednookim Molochem, który zębami klawiatury - lubo, perfidniej i bardziej wyrafinowanie, pyszczkiem myszy - pożera wraz z trzewiami twoją (jeszcze) osobowość. Z tego wszystkiego jasno można wywieść przyczynę naszej cielęcej ufności w doskonałość i niezawodność komputera - amerykańscy uczeni dowiedli, że choćbyś pękł, i tak nie będziesz od niego lepszy. Stąd nie widzimy przeszkód, abyś nie mógł zawierzyć życia i mienia swemu komputerowi, ale wtyczkę lepiej miej na podorędziu - nigdy nie wiadomo, kiedy będziesz potrzebował drania wyłączyć. I w związku z powyższym sąd okręgowy miasta Los Angeles, uznając, że w przypadku Finnegana Walkera zostało naruszone prawo przeciw zbędnym poszukiwaniom i aresztowaniom, nakazuje Federalnemu Biuru Śledczemu kasację i zniszczenie wszelkich materiałów, kartotek i elektronicznych zapisów, dotyczących wyżej wymienionego Finnegana Walkera. Finnegan odetchnął głęboko i otarł pot z czoła - sędzia, widać podekscytowany niezwykłością sprawy, był tak gadatliwy, że publiczność zaczęła już mieć wątpliwości, czy w ogóle dotrze do końcowej sentencji wyroku - chwilami sprawiało to wrażenie, jakby stary sklerotyk zapomniał, o czym właściwie mowa. Po odstukaniu orzeczenia znajomi i przyjaciele Finnegana ruszyli ławą z gratulacjami. Adwokat, Tom Sanders, przyjaźnie klepał go po ramieniu, rozdzielając prasie życzliwe uśmiechy. Dla niego ten precedensowy wyrok był niezłą reklamą. Reporterzy wypytywali Finnegana o samopoczucie - jakby kogoś to obchodziło - ale on miał już wszystkiego dosyć. - Chodźmy na jednego - zaproponował Walt. Wymknęli się po angielsku z Harrym i Teresą, zostawiając tłumowi na pożywkę Sandersa. - Jak się pan czuje po zakończeniu tego pięciomiesięcznego koszmaru? - spytał Walt, naśladując głos jednego z reporterów, kiedy już zaanektowali kawałek kontuaru i barman przyjął zamówienie. Finnegan skrzywił się z niesmakiem. - Jak pęknięta prezerwatywa wielokrotnego użytku - powiedział, cytując jednego z mistrzów futbolu amerykańskiego, którego zniesiono z boiska z pękniętą czaszką, złamanym obojczykiem i zgniecioną klatką piersiową. - Słuchaj, Finny. - Harry postawił pustą szklankę przed barmanem i gestem kazał mu uzupełnić. - Cały ten czas siedziałem w Europie i wróciłem dopiero wczoraj. Nic z tego nie kapuję. O co tu właściwie chodzi? Finnegan sapnął z irytacją i mimowolnie zgrzytnął zębami. - No dobra, skoro tak koniecznie chcecie wiedzieć. To wszystko zaczęło się, kiedy pewnego wiosennego dnia zgubiłem w parku miejskim portfel. Dokładnie ze wszystkim: prawem jazdy, kartami kredytowymi i formularzem ubezpieczeniowym. Dokumenty wpadły w łapy jakiegoś typa, który uznał, że złapał Pana Boga za nogi i postanowił następny dzień i noc intensywnie przepracować, włamując się do dwóch marketów, jubilera i uczestnicząc w zbiorowym morderstwie. W jednym z marketów zostawił moją kartę kredytową, jak się okazało, specjalnie. Pół godziny później już siedziałem. Przerwał i przywołał barmana w celu uzupełnienia drinka. Takie trzaskanie dziobem zawsze wysuszało mu gardło. - Oczywiście, w końcu to wyjaśniono, tyle że przedtem FBI przewracało mi flaki na drugą stronę, usiłując wmówić mi połowę popełnionych w L.A. przestępstw. W końcu typas utknął w windzie, kiedy wiał po obrobieniu biura jakiegoś maklera giełdowego. Parał się też sprzedażą kradzionych informacji. Znaleźli przy nim resztę moich dokumentów i zostałem wypuszczony do domu z należnymi honorami. - I to wszystko? - zdziwił się Harry. - Bynajmniej, to był dopiero początek. Tydzień później zostałem zatrzymany przez drogowego glinę, który ubzdurał sobie, że mam podrobioną tablicę rejestracyjną. Sprawdził przez swój terminal dane w FBI i mało nie zapiał z zachwytu - złapał groźnego włamywacza i podejrzanego o morderstwo Finnegana Walkera. Tym razem miałem szczęście: siedziałem zaledwie półtorej doby. - I nic nie zrobiłeś w tej sprawie? - Nie zdążyłem. Dwa dni później zostałem oskarżony o gwałt na osiemdziesięciosześcioletniej staruszce, mieszkającej gdzieś w Santa Barbara. Podobno właściwy gwałciciel był łudząco do mnie podobny. Przed trzecim aresztowaniem, chodziło o napad na bank, ten przy Carnaby Street, zdążyłem poprosić o pomoc Sandersa, który zajął się sprawą. Kiedy mnie wyciągnął, oświadczył, że winna jest komputerowa kartoteka, gdzie nadal widnieje bogate dossier na mój temat. Odnotowano tam skrupulatnie wszystkie wypadki poza jedną zasadniczą kwestią - że jestem niewinny. Gdy zamykano mnie po raz czwarty, tym razem za handel kokainą, zdecydowałem się, za radą Sandersa, oddać sprawę do sądu... Resztę znacie. - Miałeś po prostu wyjątkowego pecha - zauważył Walt. - Mnóstwo ludzi jest od lat rejestrowanych przez gliny i od razu pakowanych do komputera. Natychmiastowy dostęp do danych znacznie ułatwia śledztwo. Ale taka historia... Harry ciągle z niedowierzaniem kręcił głową. Z wrażenia zniszczył trzecią szkocką. Teresa zachichotała - ją to wszystko bawiło. Finnegan spiorunował ją wzrokiem. - Tu nie ma nic do śmiechu - warknął. - Prawie pół roku wojny nerwów z glinami i dwa tygodnie odsiadki w areszcie. Jest się z czego cieszyć. - Przepraszam - spłoniła się Teresa. - Ale to takie komiczne! - No pewnie - powiedział nieco bełkotliwie Harry. - Jeśli ta komputeryzacja jest taka śmieszna, to niedługo będziemy śmiać się wszyscy. Następny tydzień upłynął Finneganowi Walkerowi, po raz pierwszy od dłuższego czasu, w miarę normalnie i spokojnie. Uporządkował wreszcie swoje sprawy w biurze handlu nieruchomościami, w którym pracował. Zdołał wcisnąć jeszcze paru frajerom działki na domki letniskowe nad Pacyfikiem, mając pełną świadomość, że za trzy lata prawdopodobnie zostanie tam wytyczona nowa nadbrzeżna autostrada, mająca łączyć L.A. z Meksykiem, a grunt będzie podlegał obowiązkowemu wykupowi. Nie odczuwał przy tym żadnych skrupułów - skoro to cholerne społeczeństwo zapakowało go do komputera, niech teraz płaci za straty, nie tylko moralne. Zaś w piątek postanowił się odprężyć i zaprosił Teresę na kolację. Leżał wyciągnięty na łóżku i paląc papierosa czekał na hałasującą w łazience Teresę, kiedy zabuczał dzwonek u drzwi. Nie chciało mu się wstawać, więc krzyknął do dziewczyny, aby otworzyła. Zaciągnął się głęboko i, czując błogie rozleniwienie, słuchał niewyraźnej wymiany zdań przy wejściu. Zamykane drzwi trzasnęły głośno i po chwili Teresa weszła do pokoju. - Bardzo ciekawa przesyłka - powiedziała. - Co takiego? - wymamrotał, myśląc, że jeśli się zaraz koło niego (albo lepiej na nim) nie położy, to on albo zaśnie, albo włączy telewizor i będzie oglądał NBA. - Koniecznie trzeba to otworzyć - dodała. - O czym ty, dziecko... - i wtedy spojrzał w jej kierunku. Klęczała na podłodze i mocowała się z blisko trzystopowej wysokości białym pudłem z czerwonym napisem Sex Boutique Madame Blanche. Finnegan poczuł, że robi mu się słabo. Teresa rozerwała wreszcie opakowanie i z piskiem dorwała się do zawartości. Zamknął z rezygnacją oczy i czekał na wyrok losu. - Hm, i cóż my tu mamy... VIBRO SPECIALS, multi-header, za jedyne 18 dolców, zasilany baterią, do dwóch tysięcy obrotów na minutę. Produkt wysokiej jakości! - Dalej... Sexy Playing Card, bardzo interesujące, może zagramy? „Sensual Secrets”, trzysta kolorowych fotografii, zawierają sto możliwych do wyobrażenia pozycji. Hej, Finny, popatrz! Finnegan mełł przekleństwa w ustach i zastanawiał się, który z tych skurwieli, jego kolegów, zrobił mu ten kawał. - PENIS CANDLE, czy masz jakieś świecznik, można by zapalić... MAGIC BALLS - prosto z Orientu, zażycie tych pigułek gwarantuje godziny wspaniałych orgazmów! - To Harry - wystękał. - To jego idiotyczny kawał. - A to widziałeś? Książka „The Penis”, w której doktor Dick Richards opowiada, jak w ciągu sześciu tygodni możesz zwiększyć wymiary swego penisa. Koniecznie musisz spróbować, przyda się każde dodatkowe ćwierć cala. Są też i kasety. Gdzie dzwonisz? - Do Harry’ego - warknął. - Zaraz mi tu wszystko odszczeka! - On nie ma z tym nic wspólnego. - Teresa wygrzebała z pudła prawie metrowej długości penisa z elastycznego, różowego plastyku i podziwiała go w skupieniu. - Kiedy kwitowałam odbiór zamówienia, zauważyłam, że pochodziło z twojego komputera. Sieciowy handel to przyszłość, skoro nawet sex-shopy podłączają się do Internetu. Sama zamówiłam stronę WWW dla mojego sklepu... - Co? - jęknął i upuścił słuchawkę. - Jesteś pewna? - Oczywiście. Inwestycje w sieć znowu przynoszą zyski. - Jesteś pewna, że to mój komp? Nie odpowiedziała, porzuciła tylko rozbebeszone pudło i podpełzła do łóżka Finnegana. Oczy miała wielkie i zachłanne. - No, no, kto by pomyślał, nasz grzeczny Finny... Nie podejrzewałam cię o takie fantazje! Finnegan zamknął oczy i jęknął po raz ostatni. Później jęczała głównie Teresa. Plastykowego penisa wyrzucili do śmieci. W poniedziałek wszystko sprawdził. Teresa miała rację, zlecenia na zakup i przelew pochodziły z jego komputera. Operację wykonano w piątek rano, kiedy objeżdżał z klientem wolne posesje w Beverly Hills. Wezwany technik bezradnie rozłożył ręce. - Musiał pan podpaść jakiemuś wyjątkowo cwanemu hakerowi - oświadczył. - W samej tylko Kalifornii jest z pół miliona ludzi, którzy nic innego nie robią, tylko kombinują, jak by tu się włamać do cudzego komputera. I tak ma pan szczęście, że ten gość nie przelał całej pańskiej forsy na przykład na zakup działki na Księżycu. Znam paru takich, co mają tam setki akrów, a tu nie zostało im nawet na piwo. - Dobra - zniecierpliwił się Finnegan. - Co pan może zrobić? - Zainstaluję najnowszy program antywłamaniowy, ale to niewiele pomoże. Jeśli ten facet zechce, to znowu się włamie - mamy przecież czasy infostradowych kowbojów. Z drugiej strony, wiem z doświadczenia, że bardzo rzadko wracają. To jednak trochę niebezpieczne, można zostawić jakieś ślady. Radzę cierpliwie poczekać. Finnegan nic nie odpowiedział i szybko wypisał czek z należnością. Kiedy informatyk wyszedł, udał się osobiście do banku i otworzył sobie nowe konto, na starym zostawiając grosze (aby uniknąć komputerowego przelewu, wykonał bardzo prostą operację - wypłacił z jednego okienka gotówkę po to, aby za minutę wpłacić ją w drugim). To samo zrobił z kartami kredytowymi i, zadowolony, udał się do domu. Beztrosko żyło mu się aż do środy, kiedy to usiłował wypłacić trochę gotówki z ulicznego bankomatu. Żądaną sumę otrzymał bez problemów i już zamierzał odejść, kiedy od niechcenia zerknął na czytnik, wyświetlający stan jego konta. Wedle tej informacji saldo Finnegana Walkera wynosiło 51 miliardów 184 miliony 346 tysięcy 280 dolarów i 47 centów. Gdy tak się na to gapił, usłyszał za sobą ochrypły głos: - Te czterdzieści siedem centów to mógłbyś ciepnąć na piwo. Obejrzał się i zobaczył nieogoloną gębę miejscowego kloszarda, pałętającego się po dzielnicy, zabytku z epoki hippi, zwanego Starym Jackiem. Zaraz potem zjawiła się policja i zwinęła, na wszelki wypadek, ich obu. Na komisariacie wyjaśniono mu, że ta gigantyczna suma znalazła się na jego koncie niewiadomym sposobem i że stanowi ona obrotowe aktywa Central National Bank, której to instytucji Finnegan był od lat wiernym klientem. Następnych kilka dni przeżył dzięki przyjaciołom - przy okazji przekonał się, że jednak ma ich paru. Bank do czasu wyjaśnienia sprawy odmówił wypłaty bodaj centa, z domu wyrzucili go policyjni technicy, rozkładający na czynniki pierwsze jego komputer. Zamieszkał u Teresy i żył z pożyczek, głównie od Harry’ego. Po tygodniu przywrócono mu konto, a technicy wyjaśnili, że cała afera jest wynikiem działania niezwykle zmyślnego wirusa nowej generacji, który po wykonaniu zadania sam się wykasowuje. Poza tym nikt nie potrafił odpowiedzieć na jedno logiczne i zasadnicze dla całej sprawy pytanie - po co Finneganowi 51 miliardów dolarów? I dlaczego miałby dokonywać kradzieży w tak idiotyczny sposób, przelewając całość na własne konto? Dlatego też w końcu zwolniono go od odpowiedzialności, nie znaleziono też w jego pececie śladów pracy nad wirusem. Weekend spędził z Teresą na plaży w Doheny Beach, przyjemnie grzejąc tyłek i inne części ciała na słońcu, z małymi przerwami na kopulację. Teresa nie kryła zachwytu, wręcz zafascynowania jego osobą - po historii z butikiem madame Blanche uważała go za wyrafinowanego erotomana, mistrza perwersji. Nie wyprowadzał jej z błędu, na swój sposób było to przyjemne. O tajemniczym komputerowym żartownisiu postanowił na razie nie myśleć, mając nadzieję, że gość wreszcie spasował albo zajął się kimś innym, zwłaszcza że przed wyjazdem odłączył swego kompa od sieci. Haker mógł sobie w nim pogmerać co najwyżej pogrzebaczem. Szybko jednak powrócił na twardy grunt rzeczywistości: dokładnie w niedzielę, kiedy, wracając z Doheny, przyjechał z Teresą do siebie do domu. Już podjeżdżając pod posesję, Finnegan zauważył, przechadzające się niespiesznie, dwie młode kobiety, brunetkę i blondynkę, wyzywająco umalowane i z daleka wyglądające na profesjonalistki w swoim fachu. Nieco się zdziwił, ponieważ nigdy nie była to ich dzielnica. Ledwo zamknął za sobą drzwi, rozległ się gorączkowy dzwonek. Finnegan zerknął przez wziernik i poczuł lekkie mrowienie w krzyżu - przed drzwiami stały dziewczyny, które dopiero co widział spacerujące po ulicy. Kilka sekund walczył ze sobą, ale w końcu otworzył. - Pan Finnegan Walker? - spytała blondynka. - Trochę się pan spóźnił. - Nie rozumiem - bąknął. - To chyba jakaś pomyłka. - Nie sądzę - odparła. - Ten fax to przecież od pana? Wręczyła mu wydarty z drukarki blankiet, który przeczytał, czując, że za chwilę zemdleje: Proszę przybyć w niedzielą o 19.00, cena do ustalenia na miejscu, Finnegan Walker, 149 Patton Street. Uważnie obejrzał papier - e-mail nadawcy wskazywał niedwuznacznie, że wiadomość pochodziła z jego wyłączonego kompa; wysłano ją wtedy, gdy wygrzewał się z Teresą w Doheny. - Panie są...? - Oj, figlarz, udaje, że nic nie pamięta - rzuciła brunetka i puściła porozumiewawcze oko. - Duet „Funny Sisters”, specjalność: znudzone sobą małżeństwa. Widział pan przecież naszą stronę w Internecie... - Zaproś panie do środka - odezwała się nagle, stojąca od dłuższej chwili w korytarzu, Teresa. - To, co mówią, brzmi bardzo interesująco. Finnegan westchnął z rezygnacją i zaprowadził „Zabawne Siostrzyczki” do salonu. Jakoś je tam usadził i wręczył każdej po szklaneczce whisky - wszystko pod uważnym spojrzeniem Teresy, która patrzyła na niego dziwnie. Czyżby jego seksualne perwersje przestały jej raptem odpowiadać? Miał właśnie zacząć wyjaśniać całe nieporozumienie, kiedy znowu usłyszeli dzwonek. Teresa wstała i poszła otworzyć. Zaraz też wróciła. - Ta pani także do ciebie - oznajmiła z wystudiowaną uprzejmością zawodowej hostessy. Do pokoju wkroczyła wysoka, wspaniale zbudowana Mulatka o olśniewającym uśmiechu i twarzy otoczonej burzą rudych włosów. Bez żadnych wstępów usiadła Finneganowi na kolanach. - Ale ostrzegam - powiedziała - orgie grupowe kosztują u mnie stówę drożej. „Siostry” zachichotały, a Finnegan desperacko usiłował przesadzić dziewczynę ze swoich kolan na stojący obok fotel. Kiedy wreszcie tego dokonał, zaczęła się szybko rozbierać, tłumacząc, że przed północą musi być w domu. Duet „Funny Sisters”, zachęcony przykładem, też powoli rozstawał się z odzieniem. Jedynie Teresa siedziała nieruchomo i patrzyła na Finnegana zimnym wzrokiem. Ten jęknął w duchu i szykował się do jakiegoś rozpaczliwego czynu w rodzaju natychmiastowego wyrzucenia wszystkich dziwek na ulicę, kiedy znowu odezwał się dzwonek. Teresa wstała, sztywna i kanciasta niczym automat, i poszła otworzyć. Tym razem do pokoju wpadł chłopak może dwudziestoletni, gładko wygolony, z dyskretnym makijażem na wydelikaconej twarzy, ubrany w kolorowe fatałaszki i woniejący zabójczym bukietem perfum. Pomachał wesoło łapką od progu. - Cześć! - zawołał, wyszczerzając kremowe ząbki. - Jestem Andy, nazywają mnie najweselszą ciotą w Sacramento. To ty jesteś Finnegan? Dostałem od ciebie e-maila... Widzę, że zapowiada się odjazdowa grupa! Finnegan zacisnął pięści, zamierzając zmieść najweselszą ciotę w Sacramento z powierzchni ziemi, ale powstrzymał go wzrok Teresy. Wyglądało na to, że jej nastrój wreszcie się ustabilizował. - Zboczeniec! - rzuciła przez zaciśnięte zęby i wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Wybiegł za nią na ulicę, gdzie pozwoliła mu obejrzeć tylne numery rejestracyjne jej wozu. Zrezygnowany, wrócił do domu. W salonie zabawa trwała na całego - siostry, wypiwszy całą butelkę Johny’ego Walkera (Finnegan sam najchętniej zmieniłby się we flaszkę whisky i przez opróżnienie dał ze sobą skończyć), bawiły się na kanapie z Mulatką; tylko Andy, zgodnie ze swą pedalską naturą, siedział nieporuszony i patrzył, cały rozmarzony, na Finnegana, który miał ochotę na natychmiastowe seppuku, ewentualnie na pielgrzymkę do Compostelli. - Słuchajcie! - wrzasnął. - To jakaś pomyłka! Jestem prześladowany... - Prześladowany? - zainteresował się nagle Andy. - Seksualnie? Finnegan uciekł z własnego domu. Pojechał prosto do Sandersa i przez dwie godziny spowiadał się ze wszystkich wypadków, zaistniałych od chwili opuszczenia gmachu sądu. Kiedy adwokat opanował atak, wywołanej niepohamowanym śmiechem, czkawki, zamyślił się głęboko. Potem długo czegoś szukał na zawalonym papierami biurku. Wrócił z jakimś folderem w ręku. - Twoją historię - zaczął - a właściwie poszczególne incydenty, łączy ze sobą jedno: zawsze miał coś z tym wspólnego komputer. Ale w praktyce ta konstatacja niewiele nam daje, ponieważ obecnie, w epoce Internetu, prawie wszystko jest skomputeryzowane, czego nie muszę ci chyba tłumaczyć, podobnie jak i tego, że stwarza to okazję rozmaitego autoramentu spryciarzom, hakerom, potrafiącym włamać się do wielkich baz danych, wojskowych, naukowych, pocztowych czy handlowych, dla czynienia bliźnim psikusów bardzo tanim kosztem, bez ruszania tyłka sprzed swojego terminala. Wykrycie takiego dowcipnisia klasycznymi metodami jest praktycznie niemożliwe... - To co mam zrobić? - sapnął z irytacją Finnegan. - Powiesić się na znak protestu? - Nie histeryzuj, stary. Na szczęście żyjemy w społeczeństwie nie tylko konsumpcyjnym, ale i kompensacyjnym, czyli na każdą akcję mamy reakcję. Na takich facetów jest to. - Adwokat potrząsnął trzymaną w ręku broszurą. - Czyli co? - Cybetronix Private Investigation, nowo powstała firma, zatrudniająca najlepszych programistów i informatyków, swego rodzaju infodetektywów, specjalizujących się w wykrywaniu komputerowych przestępców. To Pinkerton informatycznego Dzikiego Zachodu - ci ludzie mają już na koncie spore sukcesy. Jeśli chcesz, mogę im zlecić twoją sprawę. - A mam jakieś inne wyjście? - spytał smutno Finnegan. Do domu wrócił dobrze po północy. Dłuższy czas stał przed podjazdem, bacznie wpatrując się w okna. Posesja sprawiała wrażenie całkowicie opuszczonej - doszedł zatem do wniosku, że orgia musiała się już skończyć, poza tym Mulatka trochę się śpieszyła. Wszedł po omacku do zupełnie ciemnego holu i od razu wyczuł coś niedobrego, jakiś obcy zapach. Nie był to francuski bukiet cioty Andy’ego - coś znacznie bardziej odrażającego. Z salonu dobiegł go podejrzany szmer. Skradając się jak kot, podszedł do drzwi i zerknął przez szparę. W tym momencie w salonie zapaliło się światło i rozbawiony głos powiedział: - Niechże pan wejdzie, panie Walker. Finnegan wszedł i zobaczył, rozpierającego się w jego ulubionym fotelu, niewysokiego faceta o smagłej cerze, w elegancko skrojonym garniturze. Facet śmierdział włoską kuchnią i brylantyną. Typ uśmiechnął się, po czym uprzejmym gestem wskazał Finneganowi kanapę, nieco sfatygowaną igraszkami „Siostrzyczek”. - Może odrobina szkockiej? - zaproponował. - Pańscy goście zlitowali się nad jedną butelką. - To miło z ich strony - odparł machinalnie Finnegan i usiadł. Mężczyzna wręczył mu szklankę i z upodobaniem patrzył, jak pije. Biła od niego fala sympatii i życzliwości. - Wiele słyszeliśmy o panu - zagaił. - Jest pan naprawdę dobry. - Ale od kogo? - spytał odruchowo Finnegan. Mężczyzna uśmiechnął się z pobłażaniem. - To oczywiście mała metafora. Dane z naszego komputera były wystarczającą rekomendacją. Na dźwięk słowa „komputer” Finnegan cały zesztywniał. Znowu się zaczyna, pomyślał. Mężczyzna poprawił się w fotelu i wyciągnął papierosa. - Czy słyszał pan coś o naszych kłopotach z burmistrzem Los Angeles, Taylor-Lavinem? - Nic a nic - wyznał szczerze Finnegan. Mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową. - No tak, naturalnie, jest pan przecież bardzo zajęty. Dziesięć zleceń rocznie to rzeczywiście dużo pracy. Nie boi się pan ryzyka? - Owszem... ale w końcu wszyscy coś tam ryzykują - odpowiedział, myśląc o klientach, którym za trzy lata autostrada przejedzie przez działki letniskowe. Na twarzy mężczyzny znowu zagościł uprzejmy uśmiech. - Mniejsza z tym. Otóż panu burmistrzowi przestał się podobać uprawiany przecież od lat w L.A. handel kokainą, podobno z poduszczenia jakichś pismaków, którzy twierdzą, że co piątemu Kalifornijczykowi grozi uzależnienie od koki. Zupełna bzdura! Przecież żyjemy w wolnym kraju i jeśli ktoś chce być uzależniony, to ma do tego pełne prawo. Przynajmniej my tak uważamy. Przerwał i spojrzał uważnie na Finnegana, ale ten przezornie milczał. - Burmistrz - podjął - wpadł na dość głupi pomysł. Chce utworzyć specjalną grupę policyjną, która będzie miała za zadanie rozpracować naszą siatkę w Kalifornii. Oczywiście nie możemy na to pozwolić. Sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął grubo wypchaną kopertę. Rzucił ją na stolik przed Finneganem. - Tu jest sto tysięcy, drugie tyle po robocie. Na sprzątnięcie Taylora-Lavine’a ma pan tydzień. Finneganowi już od dłuższego czasu robiło się na przemian zimno i gorąco. Z trudem pokonując suchość w ustach, wykrztusił: - Obawiam się, że mnie pan z kimś myli... Mężczyzna wstał i z uznaniem pokiwał głową. - Jest pan naprawdę dobry. Po wyjściu smagłego faceta Finnegan wybiegł na ulicę, aby zadzwonić z automatu do Sandersa. Bał się, że jego telefon może być na podsłuchu. Adwokat długo nie podnosił słuchawki. - Słucham - dobiegł go wreszcie zaspany głos. - Sanders! - wrzasnął. - Ten skurczy syn napuścił na mnie mafię! Z domu wyprowadził się jeszcze tej samej nocy. Posługując się przybranym nazwiskiem i naprędce sfałszowanym prawem jazdy, wypożyczył samochód i rano zameldował się w małym, obskurnym hoteliku w San Onofre, upewniwszy się przedtem, że nie prowadzą tam skomputeryzowanej ewidencji gości. Z Sandersem komunikował się co dwa dni, za każdym razem dzwoniąc z innej miejscowości. Adwokat zapewniał, że ludzie z CPI robią co mogą, aby wykryć hakera, ale przypadek okazał się podobno nietypowy i wymagał osobnego potraktowania. Tydzień później dowiedział się od niego, że w domu przy Patton Street złożyło wizytę trzech panów w ciemnych okularach. Trzy dni później mafia wysłała za nim list gończy, obiecując za żywego bądź martwego Finnegana Walkera 100 tys. dolarów. Nic zatem dziwnego, że Finnegan stał się nagle bardzo popularną postacią w środowisku kalifornijskich mętów - rozpytywał o niego każdy alfons, dealer czy co przytomniejszy ćpun. Natychmiast przeniósł się do Sun City. Zamieszkał w małym domku na przedmieściu, trawiąc czas na zapuszczaniu brody i wąsów, myślał też o operacji plastycznej. Po mniej więcej miesiącu od wizyty sympatycznego mafiosa, który to miesiąc Finnegan spędził głównie na ponurych rozmyślaniach o swej, stojącej pod znakiem zapytania, przyszłości, Sanders powiadomił go, że chce z nim rozmawiać przedstawiciel Cybetronix. Umówili się w holu hotelu Hilton w Fallbrook. Opuszczając Sun City, zauważył zjeżdżającego z autostrady do miasta czarnego cadillaca - zdawało mu się, że dostrzega w oknie samochodu znajomy, smagły profil. Na więcej nie czekał - przyśpieszył i pognał jak szalony do Fallbrook. W hotelu już na niego czekano. Usiedli w dyskretnym, osłoniętym palmami kącie. Przedstawiciel Cybetronix okazał się młodym blondynem o bardzo rzeczowym wyglądzie. Mówił też bardzo rzeczowo. - Sprawił nam pan sporo kłopotu. To naprawdę nietypowa sprawa. - Nie rozumiem - obruszył się Finnegan i chciał wstać, ale Sanders chwycił go za rękę i powiedział uspokajającym tonem: - Daj mu skończyć, Finny. On wie, co i jak, w końcu to zawodowiec. - Zatem zacznijmy od początku. - Blondyn wyjął z kieszeni fajkę wraz z przyrządami i zaczął ją metodycznie czyścić, przygotowując do nabicia. - Problemy zaczęły się od chwili, kiedy przypadkowo pańskie dane zapisano w policyjnej kartotece? - Dokładnie tak - potwierdził skwapliwie Finnegan. Blondyn zmierzył go chłodnym spojrzeniem profesjonalisty i ciągnął dalej: - Aż do sądowego nakazu kasacji zapisów wszystkie wypadki dają się wytłumaczyć przypadkowym zbiegiem okoliczności. Z tym, że to, co mamy później... Facet przerwał i z gwizdem przedmuchał fajkę. - Panie Walker, rozmawiałem z policyjnym programistą, któremu zlecono kasację pańskich danych. Facet stwierdził, że nie mógł wykonać tego polecenia - ich już po prostu nie było! Tak jakby ktoś to zrobił przed nim, co jest całkowicie niemożliwe, ponieważ tylko on miał upoważnienie do operowania w tym segmencie kartoteki. Początkowo podejrzewał włamanie do systemu, ale nie znalazł żadnych śladów. Cybetronix też to sprawdził, bez rezultatu. Wygląda na to, że pańskie dane ni stąd, ni zowąd same zniknęły! Kartoteka była czysta jak śnieg na Alasce przed rewolucją przemysłową i opowiadaniami Jacka Londona. Złożył z trzaskiem fajkę i położył ją przed sobą. Popatrzył twardo na Finnegana. - Badaliśmy też pozostałe incydenty, ten z pornobutikiem, bankiem, dziwkami i mafią. We wszystkich przypadkach nie znaleziono śladów włamania do danego systemu komputerowego. Za każdym razem sieć była manipulowana od środka i to w sposób mistrzowski, prawie bez pozostawienia śladów. Panie Walker, chcę, aby pan mnie dobrze zrozumiał - nie narodził się jeszcze człowiek, który by to potrafił. Żaden haker nie jest zdolny do tak swobodnego buszowania po pilnie strzeżonych zasobach. Finnegan gapił się na niego zupełnie ogłupiały - w głowie miał kompletny mętlik. Nawet jego wynajęci obrońcy uwzięli się, aby go wykończyć. - Więc kto to, do licha, zrobił? - krzyknął z rozpaczą. - Bóg? A może diabeł? A może mi się to wszystko śni? - Nie, to na pewno nie sen - zapewnił rzeczowo blondyn. - Co zaś tyczy się sprawcy, to mam pewną hipotezę. Czy w czasie aresztowań był pan badany przez psychoanalityka? - Za każdym razem. Trzymali mnie godzinami i zapisywali każdą brednię, która mi przyszła na język. Mówili, że to nowy program rządowy, że szukają psychospołecznych źródeł przestępstwa. - Tak przypuszczałem. - Blondyn w zamyśleniu ssał pustą fajkę. - Oni opracowywali wyniki na komputerze, a przetrawiony materiał spływał do tego samego serwera, gdzie zainstalowano kartotekę, a tam zlał się z wcześniejszymi zapisami. I to właśnie w tym materiale musiało być coś, co spowodowało, że bierny statystyczny zbiór danych przekształcił się w samodzielnego, autoprogramującego się intelektronicznego wampira... - O czym pan mówi? - Gdzieś tam, w pamięci wielkich systemów, w megasieci, złożonej z dziesiątków tysięcy serwerów, między którymi przepływają biliony gigabajtów informacji, gdzieś w tym tworze, którego poziom komplikacji przekracza już nasze zdolności pojmowania, tkwi zakodowany program, odwzorowujący część pańskiej osobowości o cechach prawdopodobnie przez pana nieuświadamianych. Ci psychoanalitycy musieli się dogrzebać do czegoś, o czym nie miał pan zielonego pojęcia. Tchnęli w maszynę pańską podświadomość, panie Walker. - Moją podświadomość? - jęknął zupełnie zdezorientowany Finnegan. - Na to wygląda. To jedyne logiczne wytłumaczenie. - Ale dlaczego to mnie... - Prześladuje? No cóż, klasyczna psychoanaliza zakłada między innymi, że podstawowe konflikty i zaburzenia osobowości biorą się z podświadomej nienawiści do samego siebie. Wszyscy wpychamy te atawizmy w najciemniejsze zakamarki naszego id i zasadniczo mamy spokój, chyba że ktoś to wywlecze i wpakuje na przykład do komputera. To prawdziwy cud, że pan jeszcze żyje, Walker. Musi się pan bardzo nie lubić, sądząc po tym, co wyczynia pańskie wirtualne „ja”. - A za co, do cholery, mam się lubić - powiedział zgryźliwie zupełnie już zgnębiony Finnegan. Sprawa wyglądała coraz beznadziejniej. - Istnieje pan w tej chwili w dwóch postaciach - rozwijał dalej swą myśl informatyk. - Tutaj, w swej czysto człowieczej postaci, taki jak zawsze, społeczny i wewnętrznie stłumiony, i tam, gdzieś w pamięciach wielkich systemów, jako wirtualny Finnegan numer 2, czyste, wyzwolone z ograniczeń id, dzika i perwersyjna bestia. To jakby ludzki dr Jeckyll i cyfrowy Mr Hyde. - Na jego twarzy pojawił się ślad uśmiechu, ale szybko zniknął. Finnegan patrzył bezradnie na Sandersa i faceta z Cybetronix, który znowu nabijał fajkę. - Musisz wyjechać - powiedział Sanders. - I to szybko. Finnegan ożywił się. Nareszcie ktoś zaczął myśleć pozytywnie. - Tak, oczywiście, wyjadę - zawołał. - Na Hawaje. - Popatrzył z nadzieją na informatyka, ale ten pokręcił przecząco głową. - Tam wirtualny Finnegan znajdzie pana od razu. Wyspy są jeszcze bardziej skomputeryzowane od Stanów. - No to do Meksyku. - Za dwa, trzy lata będzie tam to samo, co tutaj. Niech pan nie zapomina, że pańskie id będzie szukało pana wszelkimi dostępnymi sposobami, przez wszystkie możliwe systemy. Każde użycie karty kredytowej może być równoznaczne z wyrokiem śmierci. - Będę płacił gotówką. - To dobra myśl. Ale koniecznie trzeba mu zniknąć z oczu, czyli wyjechać do strefy nieobjętej sieciami skomputeryzowanej informacji. Dla niego granice państw i systemów to pestka, w gąszczu sieci komputerowych porusza się z wprawą buszującego wśród lian Tarzana. - A gdybym wyjechał do Rosji? - To samobójstwo. Jak pan myśli, od kogo KGB kupuje komputery? - Od nas? Informatyk nie odpowiedział. Przyłożył zapaloną zapałkę do cybucha, zaciągając się z widoczną rozkoszą. Chwilę smakował dym, a potem puścił serię kształtnych kółek i patrzył z zadowoleniem, jak przechodzą jedne przez drugie. -Hm, może Antarktyda, chociaż nie przesadzajmy, nie wygląda pan na szczególnie odpornego na zimno... Afryka? Nie, to by pana załatwiło jeszcze szybciej. Została nam Europa, oczywiście Wschodnia... Moim zdaniem potrzebuje pan czegoś takiego jak Albania... Żyło mu się nie najgorzej. Okolica była raczej pustawa, pogórze, przechodzące w pasmo niezbyt wysokich gór, porośniętych niskopiennym lasem, najwyższy szczyt miał może ze trzy tysiące stóp. Miejscowa ludność, skupiona w niewielkich wioskach, położonych nad strumieniami, okazała się spokojna i bynajmniej nie wścibska. Zajmowała się głównie wypasem owiec na podgórskich połoninach, a także przetwórstwem wełny i mleka. Pracowali ciężko cały dzień, a wieczorem upijali się pędzonym w stodołach samogonem, śpiewając przy tym na całe gardło ludowe pieśni o dzikim, pierwotnym rytmie. O systemach komputerowych, niestety, i tu słyszeli a nawet zaczęli je instalować. Dostał wprost mdłości, kiedy na stołecznym lotnisku dostrzegł rząd kolorowych bankomatów. Niestety, nie trafił do dziewiczego świata, nieoplątanego jeszcze pajęczyną systemów. Na szczęście, gdy już właściwie zdecydował się na bilet na Grenlandię, zobaczył folder, reklamujący tutejsze, położone na południu góry. Potem zasięgnął języka w ambasadzie i zdecydował się przyjechać do tego górskiego zakątka, który attache kulturalny do spraw turystyki, zajadły Zielony, gorąco mu polecał jako jeden z najbardziej zacofanych obszarów kontynentu. Początkowo przeżył rozczarowanie - i tu mieli TV. Ale, gdy się jej dokładniej przyjrzał, odetchnął z ulgą - była to zwykła, klasyczna telewizja, podobna trochę do tej istniejącej w Stanach w latach osiemdziesiątych, zwykłe antenowe odbiorniki, żaden tam interaktywny, zintegrowany TVComp. Czasem nawet ją oglądał, choć bez specjalnego zainteresowania - dawali tę samą kaszanę, co i w jego kraju. Zamieszkał w samotnym, graniczącym z lasem, gospodarstwie, prowadzonym przez tubylca o patriarchalnym wyglądzie. Miejscowego narzecza, oczywiście, nie rozumiał ani trochę i miał zdrowe problemy z porozumiewaniem się, dopóki nie pokazał pliku banknotów; cały czas przezornie operował gotówką, zresztą w wiosce - na szczęście - nie było bankomatu. Widok dolarów wywołał u gospodarza, a zwłaszcza u jego syna, gwałtowną jasność umysłu i jego życzenia zostały w lot zrozumiane. Próbował tej sztuczki na innych tubylcach i ze zdumieniem zauważył, że widok zielonego banknotu powoduje u tych, ospałych zwykle, ludzi gwałtowny wybuch energii, połączony prawdopodobnie ze wzrostem zdolności telepatycznych. Nie zdążył zazwyczaj nawet otworzyć ust, a już jeden leciał po samogon, a drugi po hożą córkę sąsiada. Chwilami czuł się jak sam Pan Bóg albo i lepiej. Ten styl życia nawet mu odpowiadał. Chodził na długie spacery, zapuszczając się coraz bardziej w góry. Następnego lata planował przemierzyć je wzdłuż i wszerz jedynie z plecakiem i małym namiotem. Odkrywał piękną i posępną surowość krajobrazu. Przypomniał sobie o zarzuconych dawno próbach malarskich - spróbował znowu trochę szkicować i jego rysunki wywołały sensację wśród miejscowych artystów ludowych. Nie mieli zielonego pojęcia o hiperrealizmie. Tak jak on o folklorystycznej symbolice. Tamten dał mu spokój. Czasami myślał ze złośliwą satysfakcją, że pozostały mu co najwyżej satelity szpiegowskie. Ale i to postanowił skurczysynowi utrudnić - nosił duży okrągły kapelusz, taki jak tubylcy, wyrzucił też swoje ubranie i jak wszyscy chodził w kalesonowatych spodniach i baranicy. Przyswoił też sobie parę zwrotów z miejscowego języka, głównie, jak podejrzewał, inwektyw. Wrósł w środowisko do tego stopnia, że zaczął nawet pomagać staremu patriarsze i jego synowi w wypasie owiec. Nauczył się też je strzyc, ale niezbyt dokładnie. Wyglądało na to, że ta arkadia nie będzie miała końca. Pewnego razu syn gospodarza wyprawił się do pobliskiego miasta okręgowego i przepadł na trzy dni. Gdy wreszcie wrócił, targał na plecach ogromne, kolorowe pudło ozdobione dziwnie znajomymi Finneganowi napisami. Miał też parę innych pomniejszych pakunków. Nie zdążył sprawdzić, co to takiego, ponieważ stary z synem zamknęli się w stodole i coś tam w tajemnicy montowali. Parę godzin później widział, jak podciągali z chałupy kabel zasilania. Pod wieczór stary wszedł do jego izby i, kiwnąwszy ręką, kazał iść za sobą. Weszli do ciemnej stodoły i wieśniak z dumą wskazał na stojące na drewnianej skrzyni urządzenie, łyskające wesoło kolorowym ekranem. Finnegan z przeraźliwym skurczem gardła rozpoznał peceta, przyzwoitej, przynajmniej na oko, klasy. Stary gadał coś, obficie przy tym gestykulując, a syn wskazywał na klawiaturę. Dopiero teraz Finnegan pojął, że co prawda udało im się jakimś cudem właściwie podłączyć urządzenie (zapewne dzięki rysunkom w instrukcji), ale nie mają bladego pojęcia, co dalej. Bezwiednie pochylił się nad ekranem - mrugał tam swymi rozlicznymi okienkami Windows 2005 - nowa wersja, o której, gdy opuszczał Stany, dopiero się mówiło. Program załadował się automatycznie po włączeniu komputera. Okienka mrugały do niego przesympatycznie, składając się i rozkładając jak skrzydełka motyla. Finnegan chciał właśnie skląć Gatesa za kolejne niepotrzebne dziwactwo, kiedy zastanowiła go jedna ikona z sektora gier. Przedstawiała osobnika uciekającego przed osobliwym wampirem, mającym zamiast oczu laserowe płyty, a w miejscu zębatej jamy gębowej wyszczerzony głowicami napęd dyskietek. Zaciekawiony, kliknął w nią myszą - ikona powiększyła się i wtedy wydało mu się, że rysy uciekającego osobnika są dziwnie znajome. Stary z synem też to zauważyli, bowiem zaczęli między sobą coś szybko szwargotać, rzucając mu kose, podejrzliwe spojrzenia. Potem przez ikonę przepłynął napis, od którego zrobiło mu się mokro w gaciach: HELLO FINNY - HOW ARE YOU? Mr. Finnegan Walker Poste Restante W... Drogi Mr. Walker, Dzięki uprzejmości attache kulturalnego do spraw turystyki naszej ambasady zdołaliśmy wreszcie ustalić miejsce Pana pobytu - nie ma tam poczty elektronicznej, stąd ten klasyczny list. Już na wstępie muszę wyznać, iż naprawdę bardzo mi przykro z powodu tej całej historii. Przepraszam także za utrzymywanie Pana tak długo w niewiedzy, jednak było to konieczne. Znajomość wszystkich szczegółów tylko przeszkodziłaby Panu w rozwiązaniu tej kłopotliwej sytuacji. Ale zacznijmy od początku. Po pierwsze - Cybetronix Private Investigation Ltd. nie jest już firmą detektywistyczną, zajmującą się tropieniem hakerów. W rzeczywistości od pewnego czasu jesteśmy spółką, produkującą nowy typ gry komputerowej, coś w rodzaju przygody detektywistycznej albo zabawy w policjantów i złodziei, jak kto woli. W tej chwili pierwsza edycja gry, pt. „Sherlock Holmes”, zdobywa przebojem rynek. Po drugie - padł Pan ofiarą jednego z naszych pracowników, wybitnie uzdolnionego informatyka, który z premedytacją wypuścił na zewnątrz roboczą wersje eksperymentalnego, intersystemowego programu samouczącego o kryptonimie WatchOn. Zlecił mu przeniknięcie do policyjnej kartoteki i zlanie się z Pańskimi danymi. Skutki tego odczuł Pan na własnej skórze, jako że stał się Pan pierwszym, nieświadomym graczem - bowiem program WatchOn był wstępną wersją intersystemowej gry detektywistycznej. Nasz były pracownik przekształcił go w wersję gangsterską. Po trzecie - spotkał go Pan, ponieważ to właśnie on rozmawiał z Panem w Fallbrook i wciskał bajkę o prześladującej Pana własnej podświadomości. Podstępnie wciągnął też w ten „spisek” pańskiego adwokata. Przestraszył się wszczętego przez firmę wewnętrznego śledztwa i chciał się Pana pozbyć z kraju. Wiedział, że program WatchOn ma zakodowany pewien ogranicznik i trzy miesiące po utracie kontaktu z graczem ulega autokasacji, zacierając tym samym wszelkie ślady swej działalności. Tak się stało i tym razem: od dłuższego czasu nie odnotowujemy śladów jego aktywności. Po czwarte - Pańskie przygody z WatchOn zostały wykorzystane do skonstruowania nowego typu iniersieciowego programu detektywistycznego, który na Pana cześć postanowiliśmy nazwać „Rozdwojeniem Finnegana” - może się Pan już z nim spotkał, bowiem Microsoft włączył wersję demo (nieprzypadkowo z pańskim wizerunkiem, gdyż chodziło nam o skłonienie Pana do nawiązania z nami kontaktu) do najnowszego pakietu Windows. Postanowiliśmy także przyznać Panu 30% zysków z jego rozpowszechniania. Powinna być to suma już w przyszłym roku sięgająca minimum czterech milionów dolarów, z perspektywą na dalszych 20-30. Sądzimy, że zrekompensuje to poniesione przez Pana straty moralne i finansowe. Pewnie jest Pan ciekaw, dlaczego nasz informatyk tak się na pana zawziął. Otóż po aresztowaniu Pana człowiek ten stwierdził, że sprzedał mu Pan absolutnie nieprzydatną działkę budowlaną, podobno na terenie przeznaczonym pod autostradę, a ceny przymusowego wykupu pod inwestycje federalne są, jak wiadomo, znacznie niższe od rynkowych... Nawet jeśli to prawda, to nie powinien załatwiać swych porachunków kosztem naszej firmy, wykorzystując nasz produkt do nielegalnych przedsięwzięć. Poza tym, dostał za to pięć lat i dożywotni zakaz zbliżania się do jakichkolwiek urządzeń komputerowych. Zatem, Mr. Walker, niezwłocznie oczekujemy Pana w kraju, Prezes CPI Dan Morgan List ten powrócił do USA nieodpieczętowany i opatrzony na kopercie dopiskiem w jednym z języków słowiańskich, skreślonym niewprawnymi kulfonami: Co zaś się tyczy tego kopniętego Amerykańca, który był przemieszkiwał u starego Cupoka, to od czasu, jak mu pokazali peceta, gdzieś przepadł. Powiadają, że uciekł w wysokie góry i jakiś wopista widział go w towarzystwie starego Beli, tego niedźwiedzia, który ubił zeszłego lata Smolikowi dwa barany. Podobno przeszli na słoweńską stronę...