Andrzej Drzewiński & Jacek Inglot Bohaterowie do wynajęcia Z pozoru wydawałoby się, że nie można posiadać bardziej przydatnej w życiu rzeczy niż dar prekognicji (tzn. widzenia przyszłych zdarzeń). Taka prekognicja pozwoliłaby, na przykład, przewidzieć: - smutne dzieje twojego małżeństwa; - numery stanowej loterii w Pensylwanii; - nazwiska tych, którzy na pewno nie wejdą do Senatu; - w której dzielnicy miasta będą sprzedawać w przyszłym tygodniu przecenione mokasyny, a także wiele innych równie pożytecznych zjawisk i przypadków. Jednakże, jeśli potrafisz przewidywać nieszczęśliwe wypadki i chcesz użyć swego daru w celu zbicia kupy forsy, to radzimy uważać! Primo: nie wszystko złoto, co się świeci. Secundo: Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. No i dobrze! Nick był fatalnie spóźniony i cisnął gaz do dechy. Na East Village wpadł w korek samochodowy, co unieruchomiło go na blisko pół godziny. Zahamował ostro, porwał kluczyki i biegiem wpadł do agencji. Siedząca w holu sekretarka odsunęła się od biurka, aby mógł zobaczyć jej nogi. Rzeczywiście, łydki miała całkiem niezłe, a i reszta nie była odstraszająca. Ten rytuał powtarzał się przy okazji każdej jego wizyty. - Bardzo mi przykro, panie Damon - powiedziała. - Dyrektor nie mógł dłużej czekać. Mieliśmy wypadek w Queens... - Wypadek?! Co się stało? - Kręcili scenę wspinaczki, kilka jardów po ścianie wieżowca, no i jeden z naszych ludzi... odpadł. Z dwudziestego piętra. Popatrzył raz jeszcze na jej kształtne nogi i zaklął w duchu. Wypadek oznaczał, że stary Grey znowu podniesie stawki za wynajmowanie swoich ludzi, aby zrekompensować podwyższone ubezpieczenie. Dla młodej i niezależnej wytwórni, a w takiej teraz pracował, nie oznaczało to nic dobrego. Nick miał nadzieję, że ze względu na dawną znajomość uda mu się wynająć dwóch kaskaderów po starych stawkach. Byli cholernie dobrzy i na miejscu. - Dyrektor Grey prosił, aby zaczekał pan w jego gabinecie - przypomniała sobie sekretarka. Teraz eksponowała biust, wcale przyzwoity. Ta mała Helen była całkiem sympatyczna, uznał. Gdyby nie Judy, to kto wie... Wszedł do gabinetu, wykończonego w kolorze żałobnego mahoniu. Nawet fotele były obite czarną skórą. Widocznie takich wypadków, jak ten w Queens, zdarzało się w agencji więcej. Z kąta dobiegło ciche brzęczenie i w ścianie odsłonił się nieźle zaopatrzony barek. Dostrzegł w tym rękę sekretarki. Dobrze jest mieć powodzenie u kobiet, pomyślał i sięgnął po lód oraz butelkę beefatera. Nie zdążył nawet porządnie zakosztować trunku, gdy do gabinetu wpadła Judy. Dziewczyna rzuciła mu się z radosnym piskiem na szyję. Wyglądałaby uroczo, gdyby nie pufiasty biały skafander, dokładnie skrywający interesujące Nicka wypukłości. - Co to jest? - zapytał. - Najnowszy typ ogniotrwałego kombinezonu - odparła. - A co ty tu robisz? Nie byliśmy umówieni. - Czekam na twojego tatusia - wyjaśnił, pilnie szukając w fałdach białej materii rozpinającego kombinezon zatrzasku. Już mu się prawie udało, kiedy zza ściany dobiegł odgłos zamykanych drzwi, a zaraz potem usłyszeli podniesione głosy. Dopiero teraz zauważył, że przejście do sąsiedniego gabinetu jest niedokładnie zamknięte - została ledwo widoczna, szeroka na ćwierć cala szpara. - No więc, John, jak w końcu będzie? - powiedział wysoki, piskliwy głos. - Nic nie będzie - odparł spokojnie człowiek, nazwany Johnem. - Nic ode mnie nie dostaniesz. - To bardzo niedobrze... Widzę, że przypadek O’Briena niczego cię nie nauczył. Nick i Judy zamarli w bezruchu. Porozumieli się wzrokiem i pilnie nadstawili uszu. Głosy dobiegały czysto i wyraźnie. - O’Brien mówił mi, że groziłeś mu śmiercią - odparł John. - Powiadomię o tym policję. - W chwili wypadku siedziałem w samolocie, lecącym z L.A. do Nowego Jorku. Cały poprzedni tydzień spędziłem w Kalifornii, pilnując naszych spraw przy realizacji „Wnuków Spartakusa”. To się nazywa „żelazne alibi”, ale nie w tym rzecz. Jeśli chodzi o O’Briena, to nie kiwnąłem nawet małym palcem. Ja tylko wiedziałem, co trzeba. Nieważne skąd. Uwierz mi, naprawdę nie muszę prowokować wydarzeń, skoro mam o nich dokładne informacje. Tak się składa, że wiem coś o tobie... O pewnym nieprzyjemnym wypadku, który przydarzy ci się w najbliższej przyszłości. Nawet zabicie mnie czy wysłanie na Księżyc nic nie zmieni. Jedynie ujawnienie tej informacji daje jakąś szansę. Na co się decydujesz? - McGregor, mam nadzieję, że cię szlag trafi - powiedział z nieskrywaną nienawiścią John i wyszedł, ogłuszająco waląc drzwiami. McGregor zachichotał piskliwie i mruknął do siebie: - Jak na razie nic o tym nie wiem. Chwilę jeszcze krzątał się po biurze, krótko rozmawiał z kimś przez telefon, w końcu wyszedł, wesoło pogwizdując pod nosem. Wreszcie mogli swobodnie odetchnąć. Nick popatrzył na Judy pytająco. - Kim, u licha, jest ten facet? - McGregor? - Skrzywiła się jak po zjedzeniu kubańskiej pomarańczy. - Jakimś sposobem zdołał skupić prawie trzydzieści procent akcji firmy i tatuś został zmuszony do zrobienia go wicedyrektorem. - Kiedy to było? - Dwa miesiące temu. Tata pewnie nic ci nie mówił, bo i nie ma czym się chwalić. To raczej mało przyjemny facet. Nick wstał i zupełnie zapomniawszy o krągłościach Judy, zamyślony spacerował wokół mahoniowego biurka Greya seniora. Cała ta historia bardzo go zaintrygowała. Przypomniał sobie o drinku i łyknął nieco dla rozjaśnienia myśli. - Co właściwie wiadomo o tym człowieku? - Niewiele - odparła. - Pewnego razu zjawił się z pakietem akcji odkupionych, jak się tata potem dowiedział, od drobnych posiadaczy, i oznajmił, że jest Kanadyjczykiem, który chce zainwestować w Stanach. U siebie też miał być kaskaderem, specem od numerów lotniczych, stąd sentyment do przedsięwzięć tego rodzaju. Chce nadal być w branży. Była wyraźnie znudzona tematem i sama zaczęła zdejmować kombinezon, ale Nick ciągle myślał o podsłuchanej przed chwilą rozmowie. Machinalnie osuszył do dna szklaneczkę. - Słuchaj, Judy, ta rozmowa... To mi wygląda na szantaż! Dziewczyna zastanawiała się chwilę, jakby coś sobie przypominając. - Wiesz, to możliwie. Od pewnego czasu po agencji krążą plotki, że McGregor zabawia się we wróżkę i proponuje ludziom informacje o przyszłości w zamian za duże pieniądze. Brałam to do tej pory za żart! Pokręcił w zadumie głową. - To chyba nie jest żart. Warto by o tym pogadać, ale nie tutaj. Ten facet może lada moment wrócić. Lepiej spotkajmy się gdzieś na mieście, na przykład jutro u Spindletopa na lunchu. Do gabinetu wszedł Jonathan Grey, zwykle sprężysty i żwawy sześćdziesięciolatek. Dziś nie wyglądał najlepiej - mruknął coś na ich widok i ciężko usiadł za biurkiem. Minę miał chmurną i zasępioną. - Kto by pomyślał - powiedział wreszcie - że O’Brienowi pęknie karabinek, setki razy testowany u producenta i drugie tyle u nas. - Trzasnął pięścią w blat. - Do diabła, takich rzeczy nie można przewidzieć! Judy i Nick wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Stary Grey czas jakiś wściekał się na ludzką bezsilność wobec losu, po czym, już uspokojony, załatwił zlecenie Damona na dwóch ludzi, dobrych w odgrywaniu żywych pochodni. Nick czule pożegnał się z Judy i wyszedł z gmachu agencji. Na ulicy stanął na moment i obrzucił wzrokiem wejście, z szerokimi i wygodnymi schodami. Na najniższym stopniu ktoś napisał kredą: „Tylko dla kaskaderów”. Pierwszym uczuciem, jakiego doznał McGregor, była suchość w ustach. Wkrótce jednak nieprzyjemna gorycz zamieniła się w pieczenie, a obręcz przyśpieszonego tętna znienacka ścisnęła czaszkę. - Cholera - wychrypiał, a potem zerwał z głowy kołdrę. - Wizja! Jak początkujący pływak zamachał rękoma, zapominając przy tym wysunąć nogi, i w efekcie stoczył się na podłogę. Kilka pustych puszek po piwie rozprysło się na boki. - Wizja - zajęczał, czując coraz szybsze pulsowanie w skroniach. - Gdzie ta pieprzona opaska?! Potrząsnął głową, lecz tym razem stanęła mu na przeszkodzie pusta piersiówka, na którą nieostrożnie nastąpił. Poślizgnął się i wjechał pod stół. Widok blatu, zastawionego wczorajszą kolacją, przywrócił mu zdolność myślenia. - Gówno, nie wizja - mruknął, jakby z nutką pretensji, i z trudem usiadł na podłodze. - Pieprzony kac. Sądząc z pogardy, z jaką to wymówił, powinien zostać do końca życia abstynentem, ale każde pijaństwo kończył ostatnio podobnymi deklaracjami. Lata młodzieńczych bojów miał już za sobą, sterany organizm szwankował coraz częściej. Roztarł oczy, o mało nie wciskając sobie gałek do środka, a potem dostrzegł wiszącą na poręczy fotela opaskę. Roześmiał się z masochistyczną satysfakcją, ale zaraz objął obolałą głowę palcami i poczłapał do łazienki. Żeby chociaż mógł przewidzieć, kiedy nadejdą wizje... Zdążyłby się przygotować, skoncentrować, a tak... czysta partyzantka i ganianie za hasającym po prerii Siuksem. Wyciągnął głowę spod kranu i złapanym po omacku ręcznikiem zaczął wycierać włosy. Nie dalej jak tydzień temu chwyciło go akurat na zebraniu ze związkowcami, aż wściekł się... Ani wyjść, ani założyć opaski. Nic nie dojrzał, a tylko łeb rozbolał go jak diabli. I dlaczego obrazy są tak niejasne? W wizji z O’Brienem nawet nie był pewny, czy to on: jakaś taka dziwaczna perspektywa, niewyraźnie kształty... Wlał sobie do ust pół butelki płynu odświeżającego, zabulgotał i z obrzydzeniem wypluł do zlewu. Dobrze za to pamiętał, kiedy po raz pierwszy pojawił się jego dar... Spędzał samotny urlop nad niewielkim jeziorem, jakich w Kanadzie są setki. W pobliżu stało zaledwie parę domków, sami spokojni letnicy. I właśnie w czasie jednej z poobiednich sjest, kiedy odpoczywał w leżaku, przyszło to dziwne uczucie odrealnienia, a potem ujrzał panią Bracker, mieszkankę sąsiedniego bungalowu, topiącą się u końca pomostu. Po paru sekundach obraz zniknął i pewnie zapomniałby o swoim przeżyciu, gdyby nie to, że następnego dnia sąsiadka tak niefortunnie potknęła się na pomoście, że wpadła głową do wody, uderzyła w słupek i w ciągu paru sekund uczyniła pana Brackera wdowcem. Dokładnie tak jak w jego wizji. Tylko wtedy, za pierwszym razem, czuł zaskoczenie. Później uznał swój dar za coś naturalnego, tyle że rzadko spotykanego. Niestety, przez dłuższy czas nie potrafił sensownie go spożytkować, jako że był dość ograniczony, mógł przewidywać jedynie wypadki ludzi, z którymi miał bezpośredni dłuższy kontakt. Też mi przyjemność - gdyby choć raz przywidziały mu się notowania na Wall Street. Jedna krótka migawka ustawiłaby go na całe życie... Kręcił się nawet po giełdzie, ale nigdy nie zobaczył tablicy notowań, tylko parę samobójstw sfrustrowanych maklerów. Dopiero tutaj, w firmie Greya, nieco ożył. Po pierwsze, zawód wykonywany przez pracowników agencji wymagał prawie codziennego narażania życia, po drugie, zdołał wytworzyć odpowiednią aurę wokół swojej osoby. Ludzie nie muszą wierzyć w plotki, ale sam fakt ich istnienia sprawia, że gdy przychodzi i składa propozycję, są już w połowie urobieni. Kaskaderzy to jednak mięczaki. O’Brien i ten pyskacz John to drobne wyjątki, potwierdzające regułę. Jeszcze raz pociągnął szczotką po zębach i, spłukawszy usta, wyszedł z łazienki. Lecz z równowagą wciąż było nie najlepiej, gdyż biodrem strącił teczkę z kolorowymi zdjęciami, które z szelestem rozsypały się po podłodze. Popatrzył na duży transparent, widoczny na jednej z fotografii: Ogólnokrajowy Zjazd Kaskaderów, potem przeniósł wzrok na inne fotki. Ze wszystkich wyzierała ta sama, uśmiechnięta twarz Jonathana Greya. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, dzióbek - pomyślał mściwie i poszedł nalać sobie klina. Już po raz trzeci Nick studiował oprawioną w skórę kartę. Irytował go brak cen - idiotyczny zwyczaj ekskluzywnych knajp, irytował go brak Judy - spóźniała się jak zwykle, i irytowała go dziewczyna przy sąsiednim stoliku. Patrzyła mu w oczy i, jak tylko podnosił wzrok, oblizywała wargi ostrym językiem. Być może jednak przesadziła z przyprawami. - Cześć, długo czekałeś? - Judy usiadła koło niego, jak zwykle rozkosznie zdyszana. - Zamówiłeś już coś? Przyznał się do wody mineralnej. Dziewczyna, lustrując jadłospis, pokręciła z niedowierzaniem głową, a następnie przewertowała menu do końca. - Dziwne - mruknęła. - Nie ma spisu win. Nick zrobił ubolewającą minę, gratulując sobie w duchu pomysłu z wyrwaniem ostatniej strony. Poprzednim razem butelka wina mozelskiego, z podobno wyjątkowo udanego rocznika, kosztowała go równowartość tygodniowej harówki. Czekając, aż zostaną obsłużeni, dyskretnie wrzucił zgniecioną kulkę pod sąsiedni stolik. - Rozmawiałam z tatusiem - oświadczyła Judy, kiedy wreszcie odprawiła kelnera, ale Nick dłuższą chwilę nie mógł przemówić. Zastanawiał się, dlaczego nie wyrwał również kartki z krabami. - Rozmawiałam o McGregorze - powtórzyła z naciskiem i to wreszcie przywróciło Nickowi zatrzymane krążenie. - I co powiedział? Judy ujęła go delikatnie za ramię. - Ale pamiętaj, to tajemnica. Skwapliwie przytaknął, co przyjęła, figlarnie drapiąc go paznokciami po wierzchu dłoni. - Wiesz, że u nas w branży nie mogą istnieć agencje monopolizujące usługi? - Zważywszy na to, jak gazety trąbiły o tym przed rokiem... - Mogą sobie trąbić, tata jest cwańszy. - Rozejrzała się po sali. - Zawarł nieoficjalne układy z trzema największymi agencjami i razem kontrolują rynek. To lepszy układ niż oficjalny, nie trzeba płacić podatków. - A rada Związku Pracodawców? - Przecież tatuś jest jej przewodniczącym... - Nie ma co... - Nick pożałował, że jednak nie zamówił czegoś mocniejszego. - To pachnie skandalem finansowym, a może i kryminałem, ale co ma z tym wspólnego McGregor? Na odpowiedź musiał poczekać, dopóki kelner nie rozstawił sałatek z homarów i szklanek z sokiem. Judy wycelowała w Nicka widelcem. - W tym rzecz, że on o tym wie. - Ktoś mu powiedział? - Wątpliwe, w agencji nie mają o tym zielonego pojęcia. McGregor przyszedł kiedyś do tatusia i rąbnął takimi szczegółami, że... - wzruszyła ramionami. - Tatuś mówi, że ten rzezimieszek musiał jakoś otworzyć jego prywatny sejf, ale nie ma na to dowodów. - To możliwe? - Chyba nie, trzeba znać dość długą litanię cyfr, inaczej się nie da. Przez jakiś czas byli zajęci dziobaniem sałatki, lecz Nickowi szło to raczej marnie. Jakoś nie miał apetytu, z jednej strony dlatego, że nie był pewien, czy jego karta kredytowa przetrzyma te bachanalia. - Zatem należy przyjąć - powiedział w końcu - że ten pokurcz znał szyfr. - Ale skąd? - Hm, nie wiem... O śmierci O’Briena też się skądś dowiedział. Przerwał na widok kelnera, niosącego przenośny aparat telefoniczny. - Telefon do pana. - Kelner położył słuchawkę między talerzami. - Zostawiłeś komuś numer? - szepnęła Judy. - Tylko firmie, komórka mi nawaliła. - Uniósł słuchawkę, powiedział dwa zdania, chwilę słuchał kogoś, a potem zbladł. - Coś ważnego? - Jeden z ludzi... - zaczął, a potem raz jeszcze nabrał powietrza. - Człowiek przysłany przez twojego ojca miał wypadek. - Co się stało? Już otworzył usta, ale spojrzał na jej rozgrzebaną sałatkę i skrzywił się z niesmakiem. - Lepiej zjedz to teraz. Słup dymu wskazał im właściwy punkt na wybrzeżu. Nick otworzył okno i natychmiast poczuli swąd palonej ropy. Wjechali wreszcie na szczyt wzgórza, na łagodną estakadę, opadającą ku plaży, gdzie w rozwiewającym się oparze dostrzegli małą przystań. Od morza wiała silna bryza, toteż coraz lepiej widzieli, co się tam działo. Dwa wozy strażackie polewały wraki wypalonych łodzi. Nick zaklął w duchu - obok motorówki, która eksplodowała, cumowało kilka prywatnych żaglówek. Z niechęcią pomyślał o serii nieprzyjemnych rozmów, jakie będzie musiał przeprowadzić z towarzystwem ubezpieczeniowym. Przyhamował i skręcił w rozgałęzienie drogi, wiodące prosto ku przystani. Strażacy zwijali właśnie sprzęt i ładowali się do wozów. Nick z Judy podeszli do nabrzeża, aby obejrzeć miejsce wypadku. Po motorówce został ślad w postaci osmalonej wyrwy w betonowym pomoście. Morze w promieniu kilkudziesięciu jardów było zaśmiecone resztkami rozerwanych łodzi. Inne, zacumowane dalej, miały podziurawione burty i nadpalone żagle. Dopiero teraz Nick zauważył, że Judy od dłuższej chwili wpija mu kurczowo palce w ramię. Była wyraźnie zszokowana. - Biedny Norton - wyszeptała. Za sobą usłyszeli podniesione głosy. Zobaczyli idącego ku nim Jonathana Greya, ostro dyskutującego z niskim, szpakowatym mężczyzną w roboczym kombinezonie. Nick poznał faceta od efektów specjalnych. - Sam nie mogę tego zrozumieć - perorował głośno technik. - Przecież wszystko zostało zabezpieczone. Motorówka powinna eksplodować na środku zatoki, i to od ładunków prochowych, a nie od paliwa. Przecież nie jestem wariatem! - Ale wybuchła na przystani! - przerwał zniecierpliwiony Grey. - Chcę wiedzieć, do cholery, dlaczego. Czy wreszcie ktoś mi to powie?! - Człowiek, który opróżniał zbiornik... Tak, to mogło być to. Nieszczelny wąż, ropa mogła wyciec na pokład, wystarczyła iskra, jakieś zwarcie... Czysty przypadek! - Ostatnio za dużo tych przypadków. - Dopiero teraz Grey zauważył córkę i z wysiłkiem się uśmiechnął. Judy podeszła bliżej. - Czy Norton bardzo cierpiał? - spytała. Ojciec drgnął i popatrzył na nią zaskoczony. Potem parsknął śmiechem, nagle odprężony. - Ten stary drań jest zdrów i cały. Miał szczęście, jakby trafił szóstkę w stanowej loterii w Pensylwanii. Wyobraź sobie, że ułamek sekundy przed wybuchem potknął się i wypadł z łodzi. Z początku nikt tego nie zauważył. Mocno go ogłuszyło, no i trochę się potłukł, bo wpadł na jakąś boję. To asystent reżysera narobił paniki, nie wiedząc dokładnie, co i jak. Judy rozmawiała dalej z ojcem, Nick zaś razem ze specem od efektów poszli wzdłuż nabrzeża, by wstępnie oszacować straty. Z grubsza wyglądało na to, że cały incydent zwiększy koszt filmu o przeszło sto tysięcy dolarów, o ile firma ubezpieczeniowa dowiedzie, że przyczyną wypadku było niedbalstwo pracownika. W końcu wszystko odbije się i tak na nim - grubych ryb nic nie obchodziły nieprzewidziane kataklizmy. Za to na pewno obejdzie przekroczony budżet. Wracając do samochodu, przechodził obok dużego kontenera ze sprzętem. Usłyszał dobiegające zza niego strzępy rozmowy. Zatrzymał się, poznawszy głos Johna. - A więc McGregor chciał od ciebie akcje firmy? - Tak, wszystko, co posiadam. Nie ma tego dużo, ale są teraz warte ładnych parę tysięcy... Sądzisz, że to on zorganizował dzisiejszą hecę? - Jeśli nawet, to nic mu nie udowodnimy... Poza tym ty wciąż żyjesz, Norton. Głosy oddaliły się. Nick stał, nieruchomy, myśląc nad czymś intensywnie. Powoli podszedł do samochodu, gdzie już czekała na niego Judy. Wsiadł do wozu i zaczął czegoś szukać na tylnym siedzeniu. - Tatuś jest w kiepskim stanie - stwierdziła Judy. - Zdaje się, że podejrzewa konkurencję o sabotaż. Któryś z partnerów chce złamać układ i zgarnąć pulę dla siebie. - Chyba tatuś się myli - odparł. - Do licha, gdzie to jest? Wreszcie podał jej wyciągniętego ze sterty papieru „Newsweeka”. Był to numer z zeszłego tygodnia. Stronę tytułową przekreślał ogromny napis - INWAZJA PREKOGNICJI, pod spodem mniejszymi literami biegło sensacyjne doniesienie: W całym kraju kilkadziesiąt osób przewidziało zamach na senatora Rocamera. Chłopiec, który brodził wokół nadbrzeżnych kamieni, miał minę, nasuwającą podejrzenia o lekki debilizm. Nie przeszkadzało mu to jednak wypatrywać skorupiaków w skalnych załomach i wyciągać każdego z okrzykiem radości. Triumfalne potrząsanie w stronę hotelowego tarasu musiało być specjalnie opłacane przez właściciela. W każdym razie goście, a szczególnie stare i pomarszczone turystki ze Środkowego Zachodu, były zachwycone. Szczebiotały do niego, zachęcając do dalszego wzmożonego wysiłku. - Nic mu nie można udowodnić - stwierdził John, odwracając się w stronę Judy. - Dokładnie to sprawdziłem. Siedzieli na werandzie maleńkiej kafejki, jednej z wielu na nadoceanicznym bulwarze. - Ale słyszałeś o innych szantażach - Nick zakołysał się na krześle. - Nie liczę wypadku O’Briena, McGregor leciał wtedy samolotem. John uśmiechnął się dwuznacznie i wyjął z salaterki kilka orzeszków. - Dwa miesiące temu kręciliśmy film sensacyjny na podstawie Alistaira MacLeana. Tedd Bromme robił za faceta, który ucieka z więzienia na lotni. - Wsypał orzeszki do ust. - Nieoczekiwanie zaatakował go orzeł górski, rozpruł poszycie i jak znaleźli chłopaka, zęby miał dziesięć metrów od butów. W tym czasie McGregor łowił ryby w większym towarzystwie, poza tym nigdy nie zajmował się tresurą ptaków. - Tresurą? - Judy uniosła głowę znad „Newsweeka”. - Zgadza się, dobrze usłyszałaś. Plenery kręcono koło Filadelfii, a tam za cholerę nie ma orłów - zniżył głos. - Ten podobno uciekł z ZOO. Dalej sprawa Sakulina - specjalizował się w akrobatyce konnej: szarże, gonitwy, sami wiecie... - Aha, niedopatrzenie rekwizytora - przypomniał sobie Nick. - W zasadzie tak to można nazwać. Krzyk z plaży dowodził, że chłopak znalazł kolejnego kraba. - Film odtwarzał jakiś epizod z kampanii Custera i reżyserowi zależało na efektownym ataku kawalerii. Indianie walili z łuków, aż niebo pociemniało, ale przecież nic nie mogło się stać. Strzały miały gumowe groty. - John zmrużył oczy. - Poza jedną, która przebiła Sakulianowi otrzewną i do końca życia uczyniła go kaleką. - McGregor? - Był w Tunezji, załatwiał plenery. Judy, kręcąc z niezadowoleniem głową, stuknęła parę razy gazetą o kolano. - Dlaczego tyle mówimy o tym karakanie. Nie widzę żadnego związku między tymi wypadkami a osobą McGregora. - Mylisz się. - Głos Johna stwardniał. - Każdej z tych osób McGregor na kilka dni przed wypadkiem obiecywał pomoc, a dokładniej informację, jak może uniknąć poważnych kłopotów w najbliższej przyszłości. Sugerował, że chodzi o sprawę życia i śmierci. - Skąd to wiesz? - Sami mi powiedzieli. - Popatrzył na ocean, nie chcąc, aby widzieli wyraz jego twarzy. - Sakuliana znałem od szczeniaka. Judy zerknęła na Nicka i zrobiła wymowny grymas. - Słuchajcie, nie jestem zagorzałą racjonalistką, ale wydaje mi się, że posądzanie go o cudowne umiejętności to przesada. - Przesada... Więc skąd ten sukinsyn zna fakty z przyszłości? - warknął John. Chwilę patrzyli na siebie, w końcu dziewczyna spuściła wzrok. Nick pochylił się nad stolikiem i zniżył głos prawie do konspiracyjnego szeptu. - Twierdziłeś, że podczas dzisiejszej rozmowy McGregor nie mówił nic konkretnego. Może przed Nortonem chlapnął się z czymś? - Nie wierz w to. Poza tym Norton się boi. Judy ponownie zajrzała do gazety. - Ci ludzie przynajmniej dokładnie, ze szczegółami, przewidzieli zamach na senatora - żachnęła się. - McGregor nie trafił, Norton żyje. - Słusznie. - Nick pstryknął palcami. - To ważne, może w swoich wizjach, czy jak to tam nazwać, nie widzi zbyt dobrze, może taki obraz z przyszłości tylko mu miga przed oczyma. - Prędzej w głowie - mruknął John. - Co? A tak, słusznie. - Idę. - Kaskader wstał od stolika. - Mam dość zastanawiania się nad tym, co ten gnojek o mnie wie. Judy przytrzymała go za łokieć. - To może zapłać. Dużo chce? John zachichotał. - Jesteś w błędzie, aniołeczku, jemu wcale nie zależy na forsie. - Nachylił się ku Judy i szepnął konfidencjonalnie. - Jak myślisz, czego ode mnie chciał? W oczach dziewczyny błysnęło przerażenie. - Tak, nie mylisz się. Chciał ode mnie akcje firmy twojego tatusia. - Ale po co? - wykrztusiła. - To... - ruszył do wyjścia - sama powinnaś najlepiej wiedzieć. Tym razem chwyciło go w gabinecie. W ostatniej chwili dopadł kanapy - zaraz potem utonął w ciemności. Gdy się przejaśniło, dostrzegł pikujący w dół samolot, najnowszy model cessny. Dosłownie rozlatywał się w powietrzu. Zniknął z pola widzenia, kiedy zostawił za sobą skrzydła. Inny obraz - pędzący torem samochód. Rozpoznał markę, europejską: stary, ale stylowy lamborghini braw. Wóz wyskoczył nagle w powietrze, przeleciał nad jakąś przeszkodą, grzmotnął o ziemię i, zaliczając kilka efektownych przewrotek, stanął w płomieniach. W ostatnim przebłysku dostrzegł jeszcze wypadającą z wraka ludzką pochodnię... Podniósł się i chwiejnym krokiem dotarł do łazienki. Spryskał głowę zimną wodą. Skutki wizji naprawdę zdumiewająco przypominały kac po solidnej kilkudniówce, do czego nie mógł się przyzwyczaić. Zażył proszek od bólu głowy i wrócił do gabinetu. Zadzwonił do sekretarki i kazał sobie nie przeszkadzać. Potrzebował czasu do namysłu. Z cessną nie było problemu, widział to już przedtem. Mogło chodzić tylko o Johna Sheena, jedynego w firmie pasjonata akrobatyki powietrznej. Już raz go ostrzegał... bez skutku, niestety. John okazał się upartym osłem. Z pewnością podejrzewał, że McGregor chce go wykończyć. Nie musiał - wizja była wyraźna jak nigdy, co świadczyło o prawie stuprocentowej pewności zdarzenia. Nie było też wątpliwości, gdzie to się wydarzy. Nikt teraz nie pracował, ludzie szykowali się jedynie do pokazów w Kansas. Przypomniał sobie o samochodzie - czyżby, prócz Johna, ktoś jeszcze miał uświetnić zjazd swoim pogrzebem? Zaczął się zastanawiać, kto w jego otoczeniu ma fioła na punkcie starych europejskich wozów. Jonathan Grey! W młodości podobno wyczyniał cuda na torze, najpierw jako kierowca wyścigowy, potem kaskader. Zawsze na wozach europejskich. Tylko że stary piernik nie występuje już od lat... Wizja nie wyglądała na zwykły wypadek drogowy, raczej na popisowy numer. Drgnął, nagle przypomniawszy sobie o czymś. Wyszczerzył zęby w cynicznym uśmiechu. Już wiedział, nareszcie wiedział, kiedy dyrektor Grey będzie miał swój ostatni występ. Połączył się z maklerem i uzgodnił z nim stopniową, dyskretną wyprzedaż posiadanych akcji. Notowania stały przyzwoicie, choć nie tak korzystnie, jak miesiąc temu. Seria tragicznych incydentów nadszarpnęła trochę reputację firmy, ale było to nic w porównaniu z trzęsieniem ziemi, jakiego McGregor spodziewał się za tydzień. Po dwóch kolejnych wypadkach akcje Grey’s Association Ltd. spadną na łeb, co umożliwi mu wreszcie przejęcie pakietu kontrolnego. A później trochę reklamy dla podratowania reputacji spółki i trzy tajne umowy z sejfu Greya pozwolą wszystkich wziąć za mordę. Zresztą dzięki swym możliwościom będzie mógł w przyszłości zapobiec wszelkim wypadkom. W końcu nic nie będzie istotniejszego niż dobre imię jego firmy. Uśmiechnął się do swoich marzeń i wyszedł do sekretariatu. - Panno Molton, czy dyrektor Grey jest u siebie? - Niestety, nie ma go, ćwiczy na motodromie. Do zjazdu w Kansas został tylko tydzień. - A... to on ma tam wystąpić? - spytał, udając zdziwienie. - Tak jak co roku, zawsze przygotowuje jakiś numer z samochodem. - O, to bardzo interesujące - dodał nieszczerze i wycofał się do gabinetu. Uświadomił sobie, że wizja płonącego lamborghini była też wyjątkowo wyraźna. Nick specjalnie nie przepadał za Kansas City. Jako rodowity nowojorczyk, z rodziny od wielu pokoleń osiadłej w Stanach (rodzinne podanie głosiło, że pierwszy Damon przypłynął tu na „Mayflower”, ale w to akurat nie wierzył), do tej części kraju, która leżała za Missisipi, odnosił się jak arystokrata krwi do nuworysza, który wytargował swój tytuł hrabiowski od handlarza starzyzną. Doskonale zdawał sobie sprawę, że tego rodzaju pozy w czasach globalnej unifikacji i kultury yuppies są bez sensu, ale mimo to bardzo był przywiązany do tego, drobnego w końcu, snobizmu. Zresztą, jak każdy rasowy arystokrata, starannie ukrywał uczucia, tym bardziej, że za szczerość mógł oberwać w tubę od jakiegoś krewkiego kowboja. Siedział teraz na tarasie hotelowej kawiarni, skąd miał doskonały widok na główną ulicę miasta. W dole na chodniku kłębił się tłum obywateli Missouri, Kansas, Nebraski i paru innych podobnie wieśniaczych stanów, którzy, żądni pokazowego ryzyka, przyjechali osobiście. Reszta spragnionej dreszczu emocji Ameryki zasiadła przy telewizorach. Czekano na rozpoczęcie parady. Nick upił trochę piwa i pomyślał o Judy. Dlaczego nalegała, aby przyjechał? Nie chciała nic powiedzieć, ale jakimś szóstym zmysłem wyczuwał, że mogło chodzić tylko o McGregora. Czyżby wiedziała, że szykuje się kolejny numer? U szczytu ulicy huknęły petardy. Po chwili z chmury dymu wynurzyła się damska orkiestra w kusych, pseudohistorycznych strojach, grając skocznego marsza. Za nimi szło dwóch Wujów Samów, trzymając transparent: Tylko raz w roku - dziś w Kansas! Później w karnym ordynku postępowały poszczególne firmy, prezentujące swoich speców od auto da fe, Gumowych Jeźdźców, nieustraszonych rajdowców, piromanów, ludzi-muchy, skoczków i westernowych zabijaków. Gdzieś w środku kolumny dostrzegł ciągniętą przez samochód czerwono-niebieską cessnę. Ze zdumieniem spostrzegł siedzącego okrakiem na kadłubie Johna Sheena, wesoło machającego do publiczności. Ale najlepsze miało go jeszcze czekać. Po Johnie przemaszerowała brygada płetwonurków, później rzucono kolorowe świece dymne. Szczęściem wiatr mocniej dmuchnął i Nick zobaczył platformę z królową parady. W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć w świadectwo własnych oczu i sięgnął po lornetkę. Nie było wątpliwości - na szerokim tronie-łożu spoczywała jego narzeczona, Judy Grey, ubrana w złoty diadem i w coś, co miało być, oczywiście, królewskimi szatami, ale tkanymi chyba przez pająki, i to w wyjątkowym pośpiechu. Arystokratyczny snobizm Nicka został głęboko zraniony - oczy parweniuszy z Kansas i okolic swobodnie oglądały to, co do tej pory uważał za zastrzeżone wyłącznie dla siebie. Judy nie wydawała się tym speszona, rozluźniona i wesoła, rozdawała wokoło promienne uśmiechy. Nick, zgrzytnąwszy zębami, miał właśnie trzasnąć szkłami o ziemię, kiedy zastanowił go jakiś szczegół w tle. Podregulował ostrość i zamarł - z tłumu, zda się wprost na niego, patrzyła ponura gęba McGregora. Od samego rana czuł się podle. Miał jakieś złe przeczucia i, o dziwo, żadnych wizji, tylko momentami jakieś krwawe, rozmazane przebłyski. Nigdy przedtem czegoś podobnego nie doświadczał. Czyżby nerwowa reakcja na napięcie ostatnich dni? A może to z powodu gorąca? Z nieba lały się potoki roztopionego masła, czyniąc wszystko wokół spoconym, tłustym i lepkim. Pracując intensywnie łokciami, dotarł do obleganego przez dzieci stoiska z lodami i napojami, gdzie uraczono go mrożoną colą. Zwilżył gardło zimnym płynem i z przyjemnością przypomniał sobie wczorajszą rozmowę z maklerem. Akcje, mimo niezłych notowań, jakoś nie chciały się upłynnić, głównie ze względu na konieczność dyskrecji. Grey nie mógł wiedzieć o tej operacji. I właśnie wczoraj makler upolował jelenia, który bez targów kupił prawie wszystko. McGregor, zapominając o nieszczególnym nastroju, zarechotał z zadowoleniem. Za parę dni odkupi je od spanikowanego frajera za dziesiątą część obecnej wartości. Z marzeń rozbudziło go poruszenie tłumu. Coś działo się na ulicy. Wyciągnął szyję i popatrzył w tamtym kierunku. Powszechny entuzjazm wywołał pojazd z królową parady. Fachowo i z uznaniem ocenił cielesne walory Judy. Pomyślał, że na dobrą sprawę mógłby przejąć firmę i układy starego wraz z córeczką. Chciał poprowadzić ten interes jakiś czas, a później... No cóż, był człowiekiem ambitnym i nie myślał poprzestać na przejęciu finansowego państewka Greya. To miał być wstępny akt, preludium, rozpoczynające właściwe dzieje jego imperium... Tron Judy odpłynął w stronę stadionu, gdzie miały się rozpocząć pokazy kaskaderskiej sprawności. McGregor energicznie ruszył za nim, obawiając się, że nie zdąży na czas do reprezentacyjnej loży. Nie mógł pozwolić, aby ominęły go najważniejsze atrakcje. Lotnicze i samochodowe katastrofy są doprawdy bardzo widowiskowe. Leżała wygodnie, odprężona i zrelaksowana, czując lekki wiatr mile chłodzący jej ciało. Wywyższona blisko piętnaście stóp ponad falujący tłum, odczuwała już dobrodziejstwo minimalnego ruchu powietrza, wspomaganego przez wachlarze dwóch paziów. Sami paziowie przypominali wyglądem rozgotowane buraki, nie tyle może ze względu na upał, co jej symbolicznie ubrane ciało. Miała nadzieję, że Nick też ją ogląda... Rozdała serię szczególnie efektownych uśmiechów. Zbliżali się właśnie do hotelu, w którym zarezerwowała dla niego pokój. Stary zazdrośnik! Myśl, jak teraz musi szaleć, sprawiła Judy satysfakcję... dosyć podniecającą. Chciała rozpalić go do białości. Miała względem Nicka wielkie plany. Potrzebowała nowego szefa dla firmy, aby zastąpił wyraźnie zmęczonego tatusia, oraz spolegliwego męża. Nick znakomicie pasował na oba stanowiska. A ponieważ znany był w kręgach nowojorskiej złotej młodzieży jako wieczny narzeczony coraz to nowych pań, postanowiła działać zdecydowanie. Rola królowej parady była jedynie skromnym początkiem szerszego programu... Ciekawe, czy Nick wie, co go czeka - pomyślała. Pewnie by mu się to nie spodobało. Kolumna skręciła w stronę stadionu. Judy zdecydowała, że już czas. Zeskoczyła z platformy, gubiąc przy tym połowę garderoby, na co rozgotowani paziowie zareagowali prawie apopleksją. Nie zwracając na nich uwagi, pobiegła prosto do ustawionych tuż przy wjeździe na stadion samochodów ekipy Grey’s Association Ltd., gdzie mogła się wreszcie przebrać. Musiała się pośpieszyć, zanim tatuś się zorientuje... Olbrzymi stadion huczał tysiącami podekscytowanych głosów. Ludzie, rozgrzani serią popisowych katastrof, żądali wciąż więcej i więcej. Nick z niesmakiem odwrócił głowę. Nie podzielał prymitywnych gustów mieszkańców Kansas i okolic. Trzy rzędy niżej dostrzegł McGregora. Facet pilnie lornetował teren pokazu, jakby na coś czekając. Czyżby czegoś się dowiedział? Jak to dobrze, że Judy nie występuje - pomyślał z ulgą. Zerknął w bok, gdzie siedziała Helen, sekretarka Greya, której nogi i biust dostarczały mu zwykle chwil miłej kontemplacji. Ale dzisiaj jakoś nie mógł się na nich skupić. Przeszkadzał McGregor, podobny do kojota, węszącego padlinę. Chyba coś jednak wie... O kogo może tym razem chodzić? Komentator, który niczym sportowy sprawozdawca entuzjazmował się byle sztuczką, zamilkł nagle, aby po chwili powiedzieć sztucznie poważnym tonem: Teraz ujrzycie powietrzny taniec śmierci w wykonaniu anonimowego członka drużyny Grey’s Association Ltd., który wystąpi na lamborghini bravo. Brawa dla śmiałka! Na torze kończono ustawiać obok siebie trzy odrapane autobusy; przed nimi, w odległości pięćdziesięciu jardów, położono małą pochylnię. W boksach samochodowych potężnie zagrało i na stadion wjechał seledynowy lamborghini. McGregor jakby na to czekał - wstał, aby lepiej widzieć. W tym momencie Nick zrozumiał, że właśnie o to chodzi. Chciał coś zrobić, krzyczeć, ale nie mógł, sparaliżowany strachem. Jak zahipnotyzowany patrzył na samochód, zataczający po torze pierwsze koło. W połowie drugiego okrążenia kierowca docisnął pedał gazu i wóz runął ku pochylni. Nick, zupełnie skamieniały, patrzył bezradnie, jak samochód wyskakuje w powietrze, leci nad dachami autobusów i już ma szczęśliwie wylądować, kiedy nagle podczas zetknięcia z ziemią eksplodowała opona. Samochód przekręcił się na bok i grzmotnął z całą siłą o nawierzchnię toru, dachował parę razy i stanął w płomieniach. Ze środka wypadła jakaś postać ogarnięta kłębem ognia. Krzyczał jak opętany, a wraz z nim cały stadion. Zobaczył Helen, zupełnie siną z przerażenia. Chwycił ją brutalnie za ramiona i ryknął wprost do ucha: Kto?! Cała dygotała, w końcu usłyszał niewyraźnie: Jjonnatthann... Wszystko było jasne. Puścił ją i wtedy poczuł na sobie czyjś wzrok. Z dołu patrzył rozpromieniony McGregor, skurwiel nawet nie usiłował kryć satysfakcji. Nick zacisnął pięści. Chciał mu ją wdeptać w twarz, razem z tym wrednym uśmieszkiem. Nagle zadowolenie na twarzy McGregora przemieniło się w baranie osłupienie. Ktoś z tyłu położył Nickowi rękę na ramieniu. - Dobrze, że tu jesteś, Nick - usłyszał znajomy, flegmatyczny głos. - Czy nie widziałeś gdzieś Judy, podobno wzięła klucz od mojego wozu, wiesz, taki zielony lamborghini... Coś się stało na torze? Mam zaraz występ... Co z tobą, chłopcze? Nick patrzył na Jonathana Greya i przestał cokolwiek słyszeć, poza hukiem pulsującej w skroniach krwi. Świat stał się najpierw bardzo ciemny, a potem bardzo jasny. Sam nie wiedział, jak się znalazł na torze - biegł ku czarnemu, leżącemu obok wraka kształtowi, dopiero co ugaszonemu przez strażaków. Zatrzymał się kilka kroków od niego, nie mógł iść dalej. To wypalone truchło... to była Judy! Truchło raptownie drgnęło, wstało na kolana, potem na nogi i zaczęło energicznie otrzepywać boki z kopcia. Czarne strupy odpadały, ukazując biel nie naruszonego skafandra. Nieboszczyk sięgnął do głowy i po krótkiej manipulacji zdjął kask. Nick popatrzył w roześmiane oczy Judy i zemdlał. Z niebytu wyrwał go siarczysty policzek. Z niechęcią uniósł powieki i zobaczył Judy, rozcierającą rękę. Nieboszczycy tak się nie zachowują - przepłynęło niemrawo przez jego otumanioną głowę. Obok stał człowiek z obsługi toru z kubłem pełnym wody, co zmobilizowało Nicka do natychmiastowego otrzeźwienia. Zerwał się na nogi i podszedł do dziewczyny z groźną miną. - Czy mogę wiedzieć, co tu się właściwie dzieje?! - Kątem oka dostrzegł burzę w loży prasowej. Zaraz tu wszyscy będą. - Oczywiście, kochanie - odparła słodko. - W zeszłym tygodniu mój przyjaciel z giełdy doniósł mi, że McGregor upłynnia po cichu akcje naszej firmy, a przecież zawsze robił, co mógł, aby je przejąć. Drań z pewnością oczekiwał nagłego spadku wartości, co było niemożliwe, dopóki tatuś cieszył się dobrym zdrowiem... - Pierwsi fotoreporterzy właśnie sforsowali płot i biegli na złamanie karku przez tor. - Doszłam do wniosku, że McGregor zdobył o nim jakieś informacje. Pośpiech, z jakim chciał upłynnić akcje, wskazywał na bliski termin. Pomyślałam wtedy o imprezie w Kansas, gdzie tata chciał raz jeszcze zabawić się w kaskadera. Mogłam zrobić tylko jedno - kupić akcje McGregora i... W tym momencie opadła ich chmara dziennikarzy. Nick, odepchnięty od Judy, słyszał jeszcze, jak objaśniała zalety nowego ogniotrwałego kombinezonu firmy Under Fire, gwarantującego pełne bezpieczeństwo nawet w środku piekła. Powoli ruszył ku trybunom, zastanawiając się, dlaczego nie został wtajemniczony w jej plan. A może miała rację? Większa liczba poinformowanych osób mogła przeszkodzić w przewidzianym biegu wypadków. Swoją drogą, to cwana dziewczyna... Może nawet za cwana. Nie mogąc zapobiec zdarzeniu, zmieniła ofiarę. I świetnie się przygotowała, pomyślał z podziwem. Nie podejrzewał, że Judy stać na takie pokerowe zagranie. Przy wejściu na trybunę natknął się na McGregora - facet nadal był w szoku i patrzył w przestrzeń zamglonym wzrokiem. Mimo to Nick nie zdołał wykrzesać z siebie bodaj odrobiny współczucia. Drań dostał, co mu się należało... Zaschło mu w gardle, więc poszedł w kierunku bufetu, dlatego nie zauważył, jak do wciąż będącego w stuporze McGregora podbiegł Grey wraz z jednym z asystentów. Chwycili go za ręce i zaczęli ciągnąć w kierunku boiska, położonego w centrum stadionu. - Mamy drobny problem - tłumaczył Grey. - John ma atak ślepej kiszki i nie może polecieć. Ty go zastąpisz. - Co?! - McGregor szarpnął się desperacko. - Nie! - Nie wygłupiaj się, stary. - Uciął jego wątpliwości Grey. - Tyle lat to przecież robiłeś. Chodzi tylko o akrobatyczne abecadło, kilka kółek, beczek i korkociągów... Nie zważając na dalsze, coraz zresztą słabsze, protesty, powlekli go na prowizoryczny pas startowy, gdzie czekała gotowa do lotu czerwono-niebieska cessna...