Arthur C. Clarke Jeśli Zapomnę Cię, Ziemio...* [* Tytuł nawiązuje do następującego fragmentu psalmu „Nad rzekami Babilonu - pieśń wygnańców” (psalm 137, Pismo Święte, nowy przekład, str. 692. Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne. Warszawa 1987). Jeśli zapomnę cię. Jeruzalem. Niech uschnie prawica moja! Niech przylgnie jeżyk mój do podniebienia. Jeślibym nie pamiętał o tobie.] Kiedy Marvin skończył dziesięć lat, ojciec poprowadził go długimi dudniącymi korytarzami przez biura i siłownie, aż dotarli do najwyższych poziomów i znaleźli się na polach uprawnych wśród szybko rosnących pnączy. Marvinowi podobało się tam: wielką radość sprawiał mu widok długich, wiotkich roślin, wspinających się z niemal dostrzegalnym pragnieniem ku światłu słonecznemu, które wychodziło im naprzeciw, sącząc się przez plastykowe kopuły. Wszędzie pachniało życiem, co budziło niewyrażalne tęsknoty w jego sercu; już nie wdychał suchego, chłodnego powietrza pięter mieszkalnych, oczyszczonego z wszelkich woni poza delikatnym zapachem ozonu. Chętnie zostałby tam trochę dłużej, ale ojciec mu nie pozwolił. Potem doszli do obserwatorium, w którym jeszcze nigdy nie był, lecz się zatrzymali i Marvin już wiedział z rosnącym podnieceniem, że mógł pozostać tylko jeden cel: po raz pierwszy w życiu miał znaleźć się na zewnątrz. W dużej hali obsługi technicznej zobaczył kilkanaście pojazdów terenowych z kabinami ciśnieniowymi i na szerokich oponach balonowych. Zapewne oczekiwano tam jego ojca, natychmiast bowiem zaprowadzono ich do małego pojazdu zwiadowczego, który stał przed wielką okrągłą bramą śluzy powietrznej. Podniecony perspektywą wyjazdu Marvin usadowił się w ciasnej kabinie, a tymczasem ojciec włączył silnik i sprawdzał układ sterowania. Wewnętrzna brama śluzy rozsunęła się, a potem zamknęła za nimi; powoli cichł ryk potężnych sprężarek, w miarę jak ciśnienie zbliżało się do zera. Potem zabłysnął napis „Próżnia”, rozwarła się brama zewnętrzna i przed Marvinem leżała kraina, w której nigdy jeszcze nie był. Widywał ją oczywiście na fotografiach i oglądał w telewizji setki razy. Teraz jednak otaczała go ze wszystkich stron, prażona ostrym słońcem, które tak wolno pełzło po czarnym jak smoła niebie. Odwracając się od oślepiającego blasku, spojrzał na zachód, gdzie, jak słyszał, były gwiazdy, choć zawsze trochę w to wątpił. Wpatrywał się w nie przez dłuższy czas nie pojmując, że coś może być tak jasne, a równocześnie tak maleńkie. Silnie kontrastowały z niebem i wcale się nie skrzyły. Nagle przypomniał sobie pewien wierszyk, jaki znalazł niegdyś w jednej z książek ojca: Migocz, gwiazdko, tam na niebie. Jakże chciałbym poznać ciebie. Hm, wiedział przecież, czym są gwiazdy. Ktokolwiek to napisał, musiał być bardzo głupi. I co ma znaczyć to „migocz”? Na pierwszy rzut oka widać, że gwiazdy świecą stałym, równym światłem. Zrezygnował z rozwiązania tej zagadki i zainteresował się otaczającym go krajobrazem. Pędzili płaską równiną ponad sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę i wielkie opony wyrzucały smugi pyłu. Nie widział już Kolonii: w ciągu tych kilku minut, kiedy patrzył w gwiazdy, jej kopuły i maszty radiowe zniknęły za horyzontem. Wciąż jednak zauważało się obecność człowieka, około półtora kilometra przed sobą zobaczył bowiem konstrukcje o dziwnych kształtach, skupione wokół wyrobiska kopalni. Co jakiś czas z nisko zalegającego dymu wydobywała się chmurka pary, by natychmiast zniknąć. Po chwili minęli kopalnię: ojciec prowadził pojazd brawurowo, jak szalony, tak jakby chciał od czegoś uciec - aż dziwne, że taka myśl przyszła do głowy dziecku. Po kilku minutach dotarli do skraju płaskowyżu, na którym zbudowano Kolonię. Grunt opadał tutaj raptownie stromym skokiem, którego dolna część ginęła w cieniu. Na wprost jak okiem sięgnąć rozciągało się jałowe pustkowie pełne kraterów, łańcuchów górskich i wąwozów. Szczyty gór w niskim słońcu przypominały płonące wyspy ognia na morzu ciemności, a w górze świeciły gwiazdy jasno jak zawsze. Wydawało się, że dalej nie ma już drogi, a jednak była. Marvin z emocji zacisnął palce, kiedy pojazd przejechał przez krawędź i rozpoczął długi zjazd. Ożyły podwójne reflektory, rzucając niebieskobiałe snopy światła na skały, więc prawie nie trzeba było zmniejszać szybkości. Godzinami jechali przez doliny u stóp gór, których szczyty zdawały się dosięgać gwiazd; czasem zalewało ich słońce, kiedy pokonywali wyższe wzniesienia. Teraz po prawej stronie leżała falista równina pokryta pyłem, po lewej zaś kilometrami wałów i tarasów wznosiła się w niebo ściana gór. których szczyty ginęły z oczu za horyzontem. Nic nie wskazywało, że człowiek kiedykolwiek badał ten rejon, lecz w pewnej chwili minęli wrak rozbitej rakiety, a nie opodal kamienny kopczyk zwieńczony metalowym krzyżem. Marvinowi wydawało się, że góry te są bezkresne, ostatecznie jednak, wiele godzin później, skończyły się wysoką, stromą skałą, wyrastającą pionowo z grupki niewielkich wzgórz,. Wjechali w płytką dolinę, która ogromnym łukiem przechodziła na drugą stronę gór, i wówczas z wolna dotarło do świadomości Marvina, że coś bardzo dziwnego dzieje się z krajobrazem przed nimi. Słońce zasłaniały teraz wzgórza po prawej stronie, a zatem w dolinie powinno być całkiem ciemno. Tymczasem zalewała ją zimna biała poświata, dobywająca się spoza urwistych skał, pod którymi jechali. Potem nagle znaleźli się na otwartej równinie i ujrzeli źródło tej poświaty w całej okazałości. W maleńkiej kabinie zaległa cisza, kiedy silnik się zatrzymał. Słychać było jedynie syk wtłaczanego tlenu i sporadyczne trzeszczenie ścian pojazdu wypromieniowujących ciepło. W ogóle żadnego ciepła nie dawał bowiem wielki srebrzysty półksiężyc, który wisiał nisko nad odległym horyzontem i zalewał cały krajobraz perłowym światłem. Błyszczał tak silnie, że upłynęło wiele minut, zanim do jego blasku przywykły oczy Marvina, który w końcu mógł rozróżnić zarys kontynentów, mglistą granicę atmosfery i białe wyspy chmur. Nawet z tej odległości widział, jak w świetle słońca lśni polarny lód. To było piękne i przemawiało mu do serca poprzez otchłań kosmosu. Tam, na tym lśniącym półksiężycu, były wszystkie cuda, których nigdy nie poznał: barwy nieba o zachodzie słońca, lament morza na kamienistych plażach, stukot kropel deszczu, niespiesznie padający śnieg. Wszystkie te cuda i tysiące innych powinny przypaść mu w udziale jako należne dziedzictwo, ale znał je tylko z książek i starych archiwów; myśl ta napełniła go udręką wygnania. Dlaczego nie mogą tam wrócić? Taki spokój panował pod tamtymi chmurami. Wówczas Marvin spostrzegł - blask już go nie raził - że ta część tarczy, która powinna być ciemna, migotała blado złowrogą fosforescencją - i wtedy wszystko sobie przypomniał. Patrzył na stos pogrzebowy planety... na to, co zostało po Armageddonie *. [* Armageddon - w Biblii, miejsce, gdzie odbędzie się ostatnia wielka bitwa między dobrem i złem. gdzie przed Dniem Sądu Ostatecznego królowie Ziemi przegrają wojnę z Bogiem (Słownik mitów i tradycji kultury. PIW 1985).] Z odległości niemal czterystu tysięcy kilometrów wciąż jeszcze było widać poświatę rozpadających się atomów, wieczną pamiątkę zrujnowanej przeszłości. Miną całe wieki, zanim w skałach wygaśnie ów śmiercionośny blask i życie będzie mogło powrócić na tę cichą opustoszałą planetę. I wówczas odezwał się ojciec. Opowiedział Marvinowi historię, która dotychczas była dla niego jedynie bajką zasłyszaną w dzieciństwie. Wielu rzeczy nie potrafił zrozumieć: nie umiał sobie wyobrazić promiennej wielobarwności życia na tej planecie, której nigdy nie widział. Nie mógł też pojąć sił, jakie ją w końcu zniszczyły, pozostawiając przy życiu jedynie Kolonię, która przetrwała dzięki oddaleniu. Zdolny był jednak dzielić ból tych ostatnich dni, kiedy Kolonia dowiedziała się w końcu, że nie przylecą już statki dostawcze z prezentami z domu, strzelając w dół płomieniami z silników. Kolejno milkły radiostacje, światła miast spowitego mrokiem globu pociemniały i zgasły i ostatecznie pozostali sami, dźwigając na swych barkach przyszłość rodu ludzkiego. Potem przyszły lata rozpaczy i długotrwałej walki o przetrwanie. Mało brakowało, by przegrali tę walkę: ich niewielka oaza zabezpieczała przed najgorszym, czym groziła natura. Gdyby jednak nie było celu, żadnej przyszłości, dla której by mogli pracować, koloniści straciliby wolę życia i wówczas nic by ich nie uratowało: ani maszyny, ani umiejętności, ani nauka. Tak więc Marvin w końcu zrozumiał cel tej pielgrzymki. Nigdy nie przejdzie się brzegiem żadnej rzeki na tej utraconej legendarnej planecie i nie usłyszy grzmotu przetaczającego się nad jej łagodnymi wzgórzami. Lecz pewnego dnia - w jak odległej przyszłości? - jego wnuki wrócą po należną im spuściznę. Wiatr z deszczem oczyści wypalone lądy z trucizn i spłucze je do morza, w którego głębinach zaczną tracić swą jadowitą moc, aż przestaną być groźne dla żywych istot. Wówczas owe wielkie statki, ciągle tutaj czekające na cichych pokrytych pyłem równinach, znowu uniosą się w kosmos i ruszą w powrotną drogę do domu. To tylko marzenie, lecz kiedyś, pomyślał Marvin w nagłym olśnieniu, przekaże je swemu synowi tutaj, w tym samym miejscu, gdzie za plecami ma góry, a na twarz pada mu srebrzyste światło z nieba. Nie obejrzał się, kiedy rozpoczęli podróż do domu. Powracając do skazanych na długotrwałe wygnanie ziomków, nie zniósłby widoku blednącej na pobliskich skałach zimnej poświaty półksiężyca Ziemi. Przełożył Marek Cegieła