SEAN McMULLEN GŁOSY W JASNOŚCI Dla Mariann McNamara z Aphelionu Dziewczyna poruszała się ze spokojną pewnością siebie złodzieja, który wie, że nikt mu nie przeszkodzi. Załoga stumetrowej wieży opu- ściła znajdującą się na samym szczycie galerię snopbłysku, pozosta- wiając zielone oko teleskopu odbiorczego, by wpatrywało się bezmyśl- nie w wieżę na wschodnim horyzoncie. Odblokowała koła sterujące teleskopem i przekręciła je, obracając go powoli ku wschodzącemu okrągłemu Księżycowi. Zegar wagowy na ścianie zabrzęczał, gdy do- szedł do godziny 9.45. Kółka wiszącego obok kalendarza pokazywały, że jest 26 września roku 1684 Zmierzchu Wielkozimia. Pracowała szybko, ponieważ na obserwacje nie pozostało wiele czasu. Wprawdzie teleskop był ustawiony i umocowany tak, żeby wypatrywać sygnałów z położonej na wschodzie wieży Numurkah, dawał się jednak przesunąć o kilka stopni w celu wprowadzenia po- prawek i dokonywania napraw. Niemniej najwyższy kąt wynosił za- ledwie dwanaście stopni. Powierzchnię Księżyca stanowiła jak zwykle mieszanina gór i kraterów, poznaczona nikłymi śladami dawnych kopalni odkryw- kowych. Kilka sprawnych obrotów pozwoliło odłączyć standardowy okular; dłużej trwało zamontowanie i ustawienie jej własnych obiektywów i suwmiarek. Zegar zabrzęczał znowu, a następnie od- liczył godzinę dziesiątą. Kiedy skończyła, Księżyc znajdował się pięć stopni nad horyzontem. Wielkie powiększenie dało rozmyty obraz, który tańczył w poru- szającym się powietrzu, ale dziewczyna miała wyjątkowo ostry wzrok oraz specjalny okular. Księżyc był tuż po pełni; na krawę- dziach - właśnie tam, gdzie trzeba - dostrzegła cienie. Dopasowała ruchomy celownik okularu, zerknęła na zegar wagowy koło lampy na ścianie i zmierzyła długość cienia rzucanego przez uskok kopal- ni. Wstrzymała oddech, po czym stłumiła podniecenie. To może być błąd pomiaru - szepnęła - nie daj się nabrać. Powtórzyła pomiar, a potem jeszcze raz drugim okiem. Wszystkie odczyty były takie sa- me. Zegar pokazywał godzinę 10.15. Pospiesznie zanotowała liczby i wybrała inny cień, powtarzając tyle samo pomiarów. Zegar wybił 10.30. Wysokość wynosi teraz dziesięć stopni, uświadomiła sobie, przesuwając celownik na kolej- ną kopalnię. Czas zdawał się przyspieszać, gdy dokonywała pomia- rów trzeciego cienia - i nagle jedno z kół podnoszących teleskop za ruchem Księżyca osiągnęło maksimum wysokości i się zablokowało. Wzór starożytnych kopalni znikł z pola widzenia okularu, a zegar wybił 10.45. Lepsze to niż nic, pomyślała, obniżając teleskop, żeby na powrót nastawić go na sąsiednią wieżę sygnalizacyjną. Odkręciła specjalny okular i ustawiła ostrość na galerię snopbłysku na szczycie wieży na horyzoncie, przez cały czas nie mogąc powstrzymać przemożnej chęci zajrzenia do wyników pomiarów. Dopiero gdy galeria znowu stała się dobrze widoczna, spojrzała na kartkę. Kilka pospiesznych rachunków potwierdziło to, co wcześniej obliczyła sobie w głowie: pierwsza z trzech kopalni była znacznie głębsza niż rok temu. Omiótłszy ostatnim spojrzeniem galerię sygnalizacyjną, wyszła na klatkę schodową i rozpoczęła długie schodzenie ku podnóży wie- ży. Przez całą drogę na dół w jej myślach kotłowało się od na- stępstw pięcioprocentowego pogłębienia zadrapań na księżycowej powierzchni. Idąc opustoszałymi ulicami portu rzecznego, zatrzy- mała się, żeby spojrzeć na jasny, a mimo to tajemniczy Księżyc. To tak ważne odkrycie, a ona nie może o nim nikomu powiedzieć. Ca- łe jej życie zmieniało się w zbiór tajemnic, którymi nie mogła się z nikim podzielić. - Fantastyczne: wciąż działają, mimo że minęły dwa tysiące lat - powiedziała głośno. Potem odwróciła się ku gromadzie budynków tworzących bibliotekę Echuca Unitech. - Czas zbudować własną maszynę. I Z-AWBI3NIEY W siódmym ruchu Fergen nie zauważył jeszcze nic podejrzane- go w ustawieniu figur na planszy. Zawodnicy byli jego ulubioną grą; miał w pamięci nawet najdziwaczniejsze jej strategie i scena- riusze. Hauptliberin przesunęła piona, żeby zagrozić jego łuczniko- wi. Ten ruch był czystą bezczelnością, marną intrygą mającą zmusić go do zmarnowania strzały. Przesunął łucznika w bok, zasłaniając flankę rycerza. Hauptłiberin odchyliła się na oparcie i uderzyła w milczące kla- wisze starego klawikordu, przeciętego na pół i wmontowanego w ścianę jej gabinetu. Fergen otarł pył z palców. Wszystko, włącznie z planszą, meblami i pozostałymi przedmiotami w pokoju, pokry- wał kurz. Panował tu straszny bałagan. Z dziur w suficie zwieszały się druty, w szparach boazerii widać było niewykończone układy prętów, bloków, dźwigni, zapadek, trybów i uchwytów, a jeszcze wię- cej mosiężnej i stalowej maszynerii wystawało z dziur w podłodze. Od czasu do czasu poruszał się któryś z mechanizmów. Podczas gdy Fergen skupiał całą uwagę na grze, Hauptliberin uderzała bezmyślnie w klawisze klawikordu, z rzadka spoglądając na planszę. Zespół kilkudziesięciu trybików zmienił układ z lekkim grzechotem, najwyraźniej w odpowiedzi na jakąś wiadomość po- chodzącą z innego miejsca biblioteki. Mechanizmy stanowiły część systemu sygnałowego, tak w każdym razie wyjaśniła Hauptliberin. Libris, biblioteka miejska, rozrosła się tak, że nie dało się jej już obsługiwać tylko przy pomocy urzędników i gońców. Hauptliberin wychyliła się do przodu i podniosła rycerza. Jego podstawą przewróciła najpierw jednego, a potem następnego ze swoich pionów. Fergen nigdy wcześniej nie zauważył, że miała ta- kie drobne, jasne dłonie. Rycerz przewrócił kolejnego piona, a po- tem obrócił się, bijąc wreszcie figurę nieprzyjaciela. Taka wysoka, władcza kobieta i takie drobne dłonie, pomyślał Fergen zafascyno- wany. Rycerz przewrócił jeszcze jednego z własnych pionów. Jest praworęczna, zauważył Fergen, gdy obalała jego króla. Przez kilka chwil wpatrywał się w jatkę na planszy: potrzebował trochę czasu, żeby uświadomić sobie porażkę. Szarpały nim kolejno gniew, zdumienie, podejrzliwość, poczucie niezrozumienia, a nawet strach. W końcu podniósł wzrok na Hauptliberin. - Jeszcze raz muszę przeprosić za otoczenie - powiedziała tym samym nieobecnym, a zarazem obojętnym tonem, którym zwracała się nawet do mera. - Niewykluczone, że wygląd pokoju rozpraszał twoją uwagę. - Nic nie szkodzi - odparł Fergen, pocierając lewe oko. Wyczu- wał za nim wczesne objawy migreny. - Mógłbym grać w kuźni albo oborze, a mimo to pobić każdego na świecie w mniej niż pięćdzie- sięciu ruchach. Czy wiesz, kiedy ostatni raz przegrałem w zawodni- ków? W założeniu miało to być pytanie retoryczne, ale Hauptliberin jakimś cudem znała odpowiedź. - W roku 1671 Zmierzchu Wielkozimia. - Znów uderzała w nie- mą klawiaturę. Zespół trybików oznaczonych białymi kropkami pstrykał i grzechotał w skrzynce z polerowanego drewna. - Dwadzieścia trzy lata temu - oznajmił ponuro. - Grywałem już z tobą, ale nigdy dotychczas... nigdy nie wykonywałaś takich ru- chów. Przed dzisiejszą rozgrywką zaklasyfikowałbym cię jako do- brego gracza drugiej ligi. - Ćwiczyłam - rzekła niepytana, nie okazując ani dumy, ani sa- tysfakcji ze swego wstrząsającego zwycięstwa. - Mogłabyś odebrać mi tytuł, Hauptliberin Zanroro. To nie był jakiś szczęśliwy traf, ja potrafię rozpoznać mistrza. Długo namy- ślasz się przed ruchami, ale co to są za ruchy! Więcej się nauczyłem w tej grze niż od setki moich wcześniejszych przeciwników. Hauptliberin nadal uderzała w nieme klawisze, wpatrując się w rządek trybów na ścianie. Te same szczupłe, pewne palce, które tak łatwo pokonały jego króla, wystukiwały teraz na milczącej kla- wiaturze wzory, których znaczenia Fergen nie potrafił odgadnąć. - Jestem już Hauptliberem, bibliotekarzem merostwa - powie- działa, nie odwracając się do niego. - Moją biblioteką jest Libris, największa na świecie i stanowiąca serce sieci bibliotecznej rozcią- gającej się na tysiące kilometrów. Mój personel to ponad połowa wszystkich pracowników pałacu mera. Dlaczego miałabym być zain- teresowana twoją pozycją? - Przecież mistrz mera stoi wyżej od zwykłego bibliotekarza - parsknął Fergen, zanim zdołał się powstrzymać. Nie obraziła się. - Tylko w ramach konwencji heraldycznej, fras mistrzu gier. Lu- bię dobrą grę w zawodników, ale moja biblioteka znaczy dla mnie więcej. Fergen czuł, że twarz mu płonie. Mogła zająć jego miejsce, ale nie chciała! Czy miało to być obrazą? Czy stanowi to podstawę do pojedynku? Hauptliberin miała opinię niedoścignionej w strzelaniu ze skałkówki i zabiła kilka osób spośród wyższych urzędników Li- bris w pojedynkach o swój plan modernizacji ogromnej biblioteki. - Chcesz jeszcze raz zagrać? - spytała, zwracając ku niemu twarz, ale wciąż uderzając w klawisze. - Nie powiem nikomu o two- jej porażce, a ćwicząc, mogę stać się jeszcze lepsza w grze. - Moja głowa... czuję się tak, jakby posłużono się nią zamiast kowadłem, frelle Hauptliberin. Mógłbym zagrać jeszcze raz, ale bez przyjemności. - Dobrze, przyjdź więc kiedy indziej, ale daj znać dzień wcze- śniej - powiedziała, wystukując własne symbole oznaczające - ZA- WODNICY: ZUŻYTY CZAS? - i przyciskając dźwignię stopą. Fer- gen słyszał brzęczenie obciążonych drutów i stukot dźwigni i trybów dochodzący z kierunku, którego nie potrafił określić. - Niczego cię już nie potrafię nauczyć - rzekł z rozpaczą. - Jesteś najlepszym przeciwnikiem, jakiego mam - odparła Hauptliberin. - Mogłabym sądzić... Urwała w pół zdania, wpatrując się w rząd trybów. - Wybacz mi, proszę, ale muszę zająć się pilną sprawą. - W jej głosie pojawiło się nagle napięcie i jakiś nieznany ton. - Trybiki i ich kropki przesłały wiadomość? - Tak, tak, to prosty kod - potwierdziła, wstając szybko i biorąc go pod ramię. - Dobrego dnia, fras mistrzu gry, i niech twój ból gło- wy szybko minie. Fergen rozcierał ramię, gdy lokaj Haupliberin odprowadzał go do przedsionka. Ta kobieta po prostu podniosła go z ziemi! Zdumie- wająca siła, ale dla Fergena nie bardziej zdumiewająca niż jej zwy- cięstwo na planszy zawodników. Zarvora odsunęła fragment boazerii i pociągnęła za jeden z dru- tów zwisających z sufitu. Po chwili z mosiężnej płyty umieszczonej we wnęce rozległy się metaliczne ćwierkania i klekotania. - Tu kontrola systemu, Hauptliberin - oświadczył słabo słyszal- ny, niski głos. - Jaki jest stan Kalkulora? - warknęła. - Stan ZATRZYMANIE - odpowiedział odległy rozmówca. - Co jest zanotowane w tej chwili w zadaniach? - USTAWIENIE: ZAWODNICY; ROZKAZ: ZUŻYTY CZAS? - A odpowiedź? - 46.30.4, Hauptliberin. - Czterdzieści sześć godzin na dwudziestominutową grę w za- wodników, fras kontrolerze! - krzyknęła Zarvora, na moment tra- cąc panowanie nad sobą. - Wytłumacz to. Nastąpiła chwila ciszy, punktowana grzechotaniem trybików. Zarvora pstrykała palcami w ścianę, wpatrując się w tabliczkę, na której zapisała 46. 30.4. - Kontroler systemu, Hauptliberin. Zarówno Prawy, jak i Lewy zapis potwierdza tę liczbę. - Jakim cudem oba procesory Kalkulora mogły wymyślić tę sa- mą śmiechu wartą liczbę? - Cóż... tak, dziwne, ale to nic. Zwykły błąd, jaki od czasu do czasu popełniają nawet najbardziej wykwalifikowani urzędnicy. - Kalkulor nie jest wykwalifikowanym urzędnikiem, fras Lew- ricku. Jest sto razy lepszy w arytmetyce, a wbudowany system we- ryfikacji powinien go chronić przed tego rodzaju potknięciami. Ja- kim cudem obie strony Kalkulora mogły wygenerować ten sam komiczny błąd? Chcę, żeby Kalkułor został zatrzymany dokładnie w takim stanie, w jakim był podczas wykonywania tego ostatniego obliczenia. - To nie jest możliwe, Hauptliberin. Wielu komponentów z Ko- relatora było wyczerpanych pod koniec gry. Zostali zastąpieni kom- ponentami z basenu zamiennych. Za późno, pomyślała Zarvora. - Przez następną godzinę będziemy prowadzić obliczenia dia- gnostyczne - powiedziała. - Nie wymieniajcie żadnych wyczerpa- nych komponentów. Jeśli któryś padnie na biurko, oznaczcie go przed wymianą. - Hauptliberin, Kalkulor jest zmęczony. To nie jest rozsądne. - Kalkulor składa się z ludzi, fras Lewricku. Ludzie się męczą, ale Kalkulor tylko wolniej pracuje. - Jestem w jego wnętrzu przez cały czas. On ma nastroje, on czuje. - To ja zaprojektowałam Kalkulor, Lewricku! Lepiej niż ktokol- wiek inny wiem, jak działa. - Jak sobie życzysz, Hauptliberin. Zarvora potarła skronie. Teraz ją też bolała głowa, ale dzięki długiemu, wibrującemu drutowi pod mosiężną płytą jej złe samo- poczucie pozostawało niezauważone. - Usiłujesz mi coś powiedzieć, fras Lewricku. O co chodzi... i bądź szczery, proszę. - Kalkulor jest podobny do okrętu lub armii, frelle Hauptlibe- rin. Jest w nim coś w rodzaju... ducha lub duszy. Mam na myśli, no, że jak galera rzeczna nie jest tylko kupą desek z dodatkiem kilku- dziesięciu marynarzy, tak samo Kalkulor jest czymś więcej niż po prostu potężną maszyną arytmetyczną. Kiedy jest zmęczony, może wypuścić błędne obliczenia, zamiast zawracać sobie głowę ich po- wtarzaniem. - Jeśli pokazałabym ci wewnętrzny kod, zrozumiałbyś, jak śmieszne jest to stwierdzenie - odrzekła zdecydowanie. - Źródłem problemu są ludzie. - Bardzo dobrze. Hauptliberin - powiedział chłodno Lewrick. - Czy mam wychłostać komponentów Korelatora? - Nie! Nie rób nic nadzwyczajnego. Po prostu sprawdzaj każdy z zapisów funkcji po obu stronach maszyny, kiedy będziesz przepro- wadzał obliczenia diagnostyczne. Musimy zmusić go do powtórze- nia błędu na naszych oczach, tak żeby wyizolować sekcję, która po- pełnia pomyłki. Och, i wyślij dzbanek piwa turniejowego do każdej celi, kiedy będziesz zwalniał komponentów. Kalkulor spisywał się dobrze przed popełnieniem tego błędu. - To może zachęcić winnego, Hauptliberin. - Być może, ale ważniejsza jest nagroda za ciężką pracę. Proble- mem jest luka w moim planie, fras Lewricku, a nie komponent, któ- ry sprawia kłopoty. Moglibyśmy wyprowadzić wszystkich kompo- nentów na dziedziniec i rozstrzelać, ale luka w systemie pozostałaby i nowo wyszkolony komponent znów przepełzłby przez nią. Kiedy skończysz, przynieś wyniki do mojego gabinetu. ©© Libris była biblioteką merostwa w Rochester. Jej kamienna wie- ża do komunikacji snopbłyskiem wznosiła się na wysokość dwustu metrów, dominując nad miastem. Jeśli chodzi o faktyczną władzę, Hauptliber Libris ustępował jedynie merowi, kontrolował bowiem sieć bibliotek i bibliotekarzy rozrzuconych po dziesiątkach naro- dów i tysiącach kilometrów. Na wiele sposobów Hauptliber był na- wet potężniejszy od mera. W majoratach południowo-wschodnich nie istniała dominująca religia, w związku z czym system biblio- teczny spełniał również wiele z funkcji duchowieństwa. Edukacja, telekomunikacja i transport w każdym majoracie Przymierza Połu- dniowo-Wschodniego były dyskretnie, ale pewnie koordynowane przez Hauptlibera z Rochester. Samo Rochester nie było potężnym stanem. Pozostałe majoraty Przymierza Południowo-Wschodniego z rozwagą traktowały je jako punkt zborny, polityczne udogodnienie. Prawdziwą władzę dzierży- ły w swych rękach sąsiednie majoraty, takie jak Tandara, Deni- liąuin czy Wangaratta, ale sprawowały ją bezwstydnie z kancelarii konsylium w Rochester. Mer Jefton z Rochester był tytularnym obermerem konsylium, ale w praktyce znaczył dla swych kolegów merów niewiele więcej niż służący, którzy zamiatali podłogę, trze- pali dywany i polerowali szeroki czerwony stół z drewna nadrzecz- nego eukaliptusa, gdzie toczono obrady. W pewnym sensie Libris stanowiła powód, dla którego dbano o to, żeby Rochester było słabe. Potężny majorat sprawujący kon- trolę nad ogromną i wpływową siecią biblioteczną mógłby szybko zostać tak potężny, żeby rządzić całym Przymierzem, a tego konsy- lium się obawiało. Zarvora została niedawno mianowana na miej- sce mężczyzny starszego od niej o osiemdziesiąt lat. Awansowała na Srebrnego Smoka w wieku dwudziestu czterech lat i przeskoczyła stopień Złotego Smoka, żeby osiągnąć Czarnego Smoka - rangę na- leżną Hauptliberowi. Było w tym nieco szczęścia: tak się składało, że mer Jefton też należał do ludzi młodych i ambitnych, i miał dość starszych mężczyzn i kobiet dyktujących, co mu wolno zrobić, a cze- go nie. Zarvora jawiła mu się jako szansa uczynienia z Rochester potęgi, wskazywała pewne radykalne, ale sensowne sposoby na osiągnięcie tego celu. Przedstawił konsylium jej kandydaturę i dał jej szansę zaprezentowania się osobiście merom. Obiecała, że albo Libris i sieć snopbłysków będą w stanie przejść na własny rozrachu- nek w ciągu trzech lat, albo ona złoży rezygnację. Merowie byli pod wrażeniem i przystali na eksperyment. Została mianowana na początku roku i natychmiast rozpoczęły się ogromne zmiany. Liczba Smoków Tygrysich, lokalnej straży Li- bris, została potrojona, a ich część została zmieniona w czarnych gońców, rodzaj tajnej policji. Niektóre części Libris przebudowano i rozszerzono, a personel i książki przeniesiono. W warsztatach roz- budowanej biblioteki rzemieślnicy pracowali na dwunastogodzin- nych zmianach, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, wytwarzając osobliwe maszyny i meble. Stolarzy, kowali i zegarmistrzów ściąga- no z dalekich stron, a edutorzy z uniwersytetu dostawali kontrakty na rozwiązywanie nietypowych problemów z logiki formalnej. Wiel- kie obszary Libris zostały zamknięte dla osób z zewnątrz. Jeśli ją pytano, Hauptliberin odpowiadała, że Libris stała się zbyt wielka na to, żeby rządzić nią za pomocą tradycyjnych środków i że został powołany ogromny wydział sygnalizacyjny i koordynacyj- ny składający się z urzędników, lokajów i bibliotekarzy, mających zajmować się książkami i koordynować działania biblioteki. Wyglą- dało na to, że tak było istotnie. Wydajność Libris poprawiła się znacznie przez te kilka miesięcy, a pod koniec roku 1696 ZW mer dostrzegł rzeczywiste oszczędności w wydatkach Hauptliberin. Drastyczne zmiany nastąpiły również w obrębie personelu Li- bris. Egzaminy na Czerwonego i Zielonego Smoka zostały ułożone tak, żeby faworyzować kandydatów ze zdolnościami matematyczny- mi i mechanicznymi, nie zaś ze zwykłą wiedzą o teorii bibliotecz- nej i klasyce literatury. Żaden nowo zwerbowany nie przekroczył trzydziestu pięciu lat, a niektórzy zamierzali studiować dalej na uniwersytecie. Tak wielkie zmiany nie obeszły się jednak bez kryty- ki, toteż Hauptliberin musiała się nieźle natrudzić, żeby postawić na swoim. Intrygowała, pojedynkowała się, zlecała zabójstwa urzęd- ników... a nawet przeniesienia co bardziej matematycznie uzdolnio- nych ze swych oponentów do nowych form pracy przymusowej. Kie- dy ci, którzy jej przeszkadzali, znaleźli się już poza Libris, konieczne okazało się opracowanie innych środków do osiągnięcia celu. W przypadku Fertokli Fergena, mistrza gier planszowych ma- joratu, wybrała upokorzenie. ©0 Wezwanie przesuwało się powoli nad krajem, wyczuwalne tylko dla stworzeń podatnych na jego wabienie. Poruszało się na połu- dniowy wschód, a w jego dziesięciokilometrowym zasięgu znajdo- wały się psy, owce, niekiedy jakiś koń, a nawet osada ludzka. Cho- ciąż zaczęło swą wędrówkę daleko, na Suchej Ziemi Willandry, zwierzęta tam zebrane nie poruszały się już w zasięgu jego wpły- wu, wszystkie nie żyły. Niewiele stworzeń porwanych przez Wezwa- nie kiedykolwiek docierało do jego źródła. Pasterz z Southmoor o imieniu Ettenbar wiódł pełne ryzyka ży- cie w pobliżu rzeki wyznaczającej granicę między ziemiami jego emira a majoratem Rutherglen. Miał świetny wzrok i był zapobie- gliwy. Owce pasły się spokojnie w nieregularnym kręgu, wszystkie przywiązane do znajdującego się w środku palika, który wbił tego ranka, natomiast emu wielkimi, miażdżącymi wszystko krokami przechadzały się swobodnie między owcami. Składały się z szyi, nóg i kudłatych piór. Pasiaste młode kręciły się wokół ich nóg. Uwagę Ettenbara przyciągnął jakiś ruch w oddali: zabłąkany baran wałęsający się bez postronka. Za schwytanie niespętanej owcy dostawało się nagrodę, a nieoznakowane przybłędy stawały się własnością tego, kto je uwiązał. Odczepiwszy się od słupka, za- czął podkradać się ku kręlorogiemu merynosowi. Baran był płochliwy. Dreptał na bezpieczną odległość, ilekroć Et- tenbar przybliżył się do niego. Pasterz okrążył go z jednej strony, od- wiązał bolas i potrząsnął nim, żeby obluzować kule. Przybłęda wciąż trzymał się na odległość. Ettenbar podpełzł bliżej, kierując się w stronę zarośli, które mogły go zasłonić. Podstęp się powiódł. W od- ległości pięćdziesięciu metrów zakręcił bolasem. Rzucił - i spętał tylne nogi przybłędy. W chwili gdy podchodził, żeby zgarnąć swój wierzgający, pobekujący łup, przetoczyło się nad nim Wezwanie. Przez jedną krótką chwilę Ettenbar miał możliwość wyboru, ale był to wybór z góry określony. Zdradził sam siebie, zaakceptował swoją słabość i zanurzył się w niej, pochłonięty jedną myślą. Dyscy- plina i opanowanie umysłu zawiodły go, kroki spowolniały i zwróci- ły się na południowy wschód. Schwytany przez bolas baran też usi- łował pójść za wołaniem, ale mając spętane tylne nogi, nie mógł poruszać się tak szybko jak Wezwanie. Również owce Ettenbara zo- stały pociągnięte przez Wezwanie, ale zdołały przejść tylko tyle, ile pozwalały im postronki. Emu przyglądały im się ze zdziwieniem, skłaniając głowy z ptasim zaciekawieniem. Mimo że o tyle większe od owiec, były ptakami, co dawało im odporność na Wezwanie, któ- re przyciągało wszystkie ssaki większe od kota, ale nie ptaki i gady. Ettenbar brnął dalej, ledwie dostrzegając przeszkody. Przekra- czał strumienie, staczał się po stromych zboczach pagórków, wspi- nał się na murki i potykał na bruzdach. Minął chłopa walczącego z kotwicą, która została zwolniona przez rzemienny mechanizm ze- garowy dziesięć minut po tym, jak dopadło go Wezwanie. Chłop przeżyje, ale Ettenbar był już stracony dla świata, martwy, choć jeszcze szedł, martwy, ponieważ szedł wolno. Zawędrował nad sze- roką, brązową rzekę wyznaczającą granicę. Najpierw brodził, po- tem zaczął płynąć. Przeprawę przeżywała mniej niż jedna czwarta stworzeń przyciąganych przez Wezwanie, ale Ettenbar dobrnął do południowego brzegu i pokuśtykał dalej. Pięć kilometrów za granicą chrześcijańskiego majoratu Ruther- glen wpakował się na ślepo w gęste zarośla jeżyn. Ciężkie paster- skie ubranie i buty ze skóry, które niemal utopiły go w rzece, teraz ochroniły go przed poważnymi skaleczeniami, ale nie był już w sta- nie utrzymać nawet powolnego kroku Wezwania. Nie przestawało go przywoływać, a on usiłował pójść za nim. Kolce rozdzierały mu twarz i dłonie, a nogi w końcu tak zaplątały się w kłujące gałęzie, że nie mógł się poruszyć. Po dwóch godzinach Wezwanie ucichło i uwolniło go. Ettenbar się przebudził. Było mu zimno, wilgotno, poza tym krwawił. Słońce stało nisko na niebie, niemal niewidoczne zza zbie- rających się chmur. Był wyczerpany. Dopiero co podchodził, żeby podnieść barana, którego spętał jego bolas, a teraz... Wezwanie oszczędziło go. Krwawiącymi dłońmi wyciągnął nóż i uwolnił nogi z kolczastych pędów. Wytoczył się ze splątanych zarośli, padł na zie- mię i podziękował Allahowi za przywrócenie życia. Zachodzące słońce pozwoliło mu wyznaczyć północny wschód i rozpocząć powrót. Wstydził się własnej głupoty, że dał się zasko- czyć nieprzywiązany, ale mimo to maszerował dumnie. Wezwanie wypuściło go: był błogosławiony w oczach Allaha. Dopiero gdy do- szedł do rzeki, zorientował się, dokąd zawędrował. - Ej, wypierdku Wezwania! - krzyknął ktoś za nim. Zawahał się przez chwilę, po czym rzucił się ku brzegowi rzeki. Rozległ się wy- strzał, tuż przed nim rozprysnęła się ziemia. Ettenbar zatrzymał się i odwrócił z uniesionymi wysoko rękami. Ujrzał zbliżające się trzy brodate, zakrwawione widma. Został schwytany nie przez straż graniczną, ale przez rzecznych czyścicie- li, padlinożerców szukających bydła utopionego w rzece podczas usiłowania przeprawy w odpowiedzi na Wezwanie. Ettenbar do- strzegł, że tylko jeden z nich miał strzelbę. Uświadomił sobie, że mógł uciec, zanim muszkiet zostałby załadowany na nowo. Teraz było już za późno. Mieli na sobie poplamione ceratowe peleryny i skórzane bryczesy, śmierdzieli baranim sadłem i krwią. Trzy pary sparszywiałych, brudnych kolan przebijały się przez dziury w łach- manach. Wyciągali właśnie świeżo utopione owce z wody i oprawia- li je na targ w Rutherglen, gdy pojawił się Ettenbar. Prakdor zajął się ładowaniem strzelby, podczas gdy Mikmis i Al- lendean przyglądali się zdobyczy. Mimo że był przywódcą, Prakdor pozwalał załatwiać większość gadania Mikmisowi. Był kiedyś w wojsku i znał los głośnych i wygadanych. - Pastuch z Southmoor - zauważył Mikmis, wiążąc nadgarstki i pętając kostki Ettenbara. - Trzymamy go? Okup? - spytał Allendean. - Okup? Za pastucha? Nie zwróci nam się nawet lina. Lepiej po- gnać go do Wahgunyah i sprzedać na barkę za wioślarza. - Wahgunyah. Daleko - mruknął Allendean. - Jest silny. Jak dobrze pójdzie, dostaniemy za niego dwadzie- ścia pięć srebrników. Gdy tak się spierali, Ettenbar spoglądał przez rzekę ku polom, które były jego domem. Aż do tego dnia nie podróżował dalej niż trzydzieści kilometrów od miejsca, gdzie się urodził, a teraz stało się mało prawdopodobne, żeby miał kiedykolwiek jeszcze ujrzeć te pola. - Dżorah - mruknął. - Co gada? - warknął Allendean. - Dżorah, tak południowcy określają Wezwanie - odpowiedział Prakdor. - To znaczy Odmieńca Życia. - Cholera, to by się zgadzało. - Mikmis zarechotał. - Zrób pa, pa swoim owcom, pastuchu. Trzej czyściciele wybuchnęli chrapliwym, szorstkim śmiechem. Ettenbar nie miał pojęcia, o czym gadają. - A... ejże, czy on aby nie umie liczyć?! - wykrzyknął nagle Mik- mis. - Pastuch z Southmoor? Daj se spokój! - Umiesz liczyć? Hej, Prakdor, ty gadasz po ichniemu... - Vu numerak, isk vu mathemator? - spytał Prakdor w dialekcie sąsiedniego Southmoor. Ettenbar skinął dumnie głową. Przy miejscowym meczecie była niezła szkoła. - Aha, więc umie liczyć! Słyszałem, że Matecznik płaci jednego złotego dukata za Południowców, którzy umieją liczyć, a dwa, jeśli mówią po austaricku. - Nie za pastuchów - mruknął Allendean. - Cholera, głupku, to cztery razy tyle, ile dostaniemy za wioślarza. Zwrócili się do Prakdora, który zastanowił się, po czym skinął głową. - Weźmiemy go do obozu i wyczyścimy. Mikmis, idź do Wahgu- nyah, pogadaj z mistrzem Matecznika. ©<3> Nic nie stanowiło lepszego symbolu potęgi i władzy Libris niż wysokie wieże snopbłysku górujące nad każdym miastem. W Ru- therglen wieża stała na terenie Unitechu, w pewnej odległości od biblioteki. Lemorel szła zdecydowanym krokiem brukowanymi uliczkami Unitechu, mimo to coś sprawiło, że zatrzymała się, żeby popatrzeć na wieżę. Zbudowana z drewna i otynkowana na biało, jaśniała na tle chmur zbierających się późnym zimowym popołudniem. Z wylotów na szczycie unosiły się białe opary z rakiet magnezowych zasilają- cych urządzenia snopbłysku pod nieobecność światła słonecznego. Wysyłano sygnał na zachód, do Numurkah, skąd zostanie przekaza- ny na południowy zachód, do Rochester. Podróż, którą wiadomość odbędzie w parę chwil, zajęłaby Lemorel miesiące, a może nawet lata... nieważne. Dziś zrobi kolejny krok na drodze ku stolicy i ka- rierze w Libris. Przed porwaniem uchronił ją fakt, że była bibliote- karką. Pięciu mężczyzn w potarganych ceratowych kurtkach czaiło się przy bramie Unitechu, gapiąc się na kartkę, która mogła wyglą- dać jak mapa, i odgrywając role podróżujących chłopów usiłują- cych znaleźć drogę w nieznanym mieście. - Lemorel Milderellen, bibliotekarka w stopniu Żółtego Smoka - mruknął jeden z nich, gdy Lemorel przechodziła przez bramę. Drugi potrząsnął głową. - Niech idzie. - Zdobyła matematyczną nagrodę Unitechu - upierał się ten pierwszy. - Nawet za porwanie Białego Smoka możemy zarobić kulkę. O, co z tym następnym? Joakim Skinner. Młodszy edutor w Księgowo- ści. To już lepiej. Zaznacz na liście. - Pięć. To już piąty. - Pięciu wystarczy. Po dwa złote dukaty na łebka. - Goniec konstabla znów się na nas gapi - oznajmił wysoki, chu- dy mężczyzna stojący na czujce. - Chodźmy więc do jakiegoś lokalu i poczekajmy. Ich informacje nie były całkiem aktualne, nie zauważyli też zmiany koloru opaski na ramieniu bibliotekarki. Tego popołudnia Lemorel została awansowana na Pomarańczowego Smoka. Awans nie mógł przyjść w lepszym momencie: właśnie odbywa- ła się wizyta inspektora regionalnego. Libris rekrutowała bibliote- karzy spoza Rochester, poczynając od stopnia Czerwonego Smoka. Lemorel potrzebowała co najmniej dwóch lat szkolenia, aby przejść test, ale odkąd nastała nowa Hauptliberin, zdarzały się przyspie- szone promocje. Już najdawniejsze zapisy wymieniały Rutherglen jako zagłębie winne, toteż rytm życia był tu wyznaczany przez wi- nobrania i cały związany z nimi cykl. Teraz była późna zima, czas napraw i budowy beczek, polowania na dzikie emu na otwartych przestrzeniach południa oraz długich wieczornych dysput filozo- ficznych przy winie starego rocznika. Kolorowe chorągiewki, wstąż- ki i pęki zielonych roślin zwieszały się z nadproży większości do- mów i sklepów z okazji Święta Wina. Na jakimś dachu poza zasięgiem wzroku ćwiczyła kapela. Lemorel zauważyła, że trąbka grała niezbyt czysto, a dwaj grający na kręconych rożkach byli naj- wyraźniej pijani. Nad ulicami unosił się dym z pierwszych rozpalo- nych tego wieczora pieców, mieszając się z prawdziwą mgłą i pod- powiadając zapachy potrawek i ciast. Przeładowane trycykle na nieresorowanych drewnianych kołach skrzypiały i dudniły po we- zwaniowej stronie drogi. Już od ponad trzech tygodni nie było Wezwania, przypomnia- ła sobie Lemorel, gdy jej mechaniczny Wezwaniozegar zabrzęczał ostrzeżenie z minutowym wyprzedzeniem. Sięgnęła do nadgarst- ka, nastawiła mechanizm na pół godziny i naciągnęła główną sprężynę. Wezwanie mogło nadejść lada moment, miała tylko na- dzieję, że nie przeszkodzi jej w spotkaniu. Domy po północnej stronie ulicy pokazywały nagie mury z pozostałokamienia, smoło- wanej cegły i otoczaków: żadna ulica nie miała obu stron. Kiedy nadchodziło Wezwanie, ludzie wewnątrz domów dochodzili do li- tej tylnej ściany i maszerowali w miejscu bezmyślnie, ale bez- piecznie. Żadne drzwi ani okna nie wychodziły nigdy na stronę Wezwania. Zupełnie jak ludzie, pomyślała Lemorel, otwarci i przyjaźni z jednej strony, obojętni i niedostępni z drugiej. Ci, którzy ją rozpo- znawali, odwracali szybko wzrok i znajdowali jakieś pilne zajęcie. Często zdarzało jej się snuć fantazje, że jest źródłem samego We- zwania, boską istotą, przed którą odwracają się wszyscy dla ochro- ny. Mimo że była to stara fantazja, stanowiła jedyną tarczę chronią- cą przed unikającymi jej ludźmi. W oddali dostrzegła Odpoczynek Wędrowca, zajazd dla lepiej sytuowanych podróżnych. Czekał tam inspektor regionalny. Jej spotkanie zostało wyznaczone na godzinę czwartą po południu. Jedyna wskazówka zegara na pałacu mera sięgała już cyfry, ale dzwony jeszcze nie zaczęły bić. Zwolniła kro- ku. Czy chodziło o zdawanie egzaminów, przychodzenie na spotka- nia, czy strzelanie w pojedynkach, należało dokładne odmierzyć czas. Dla Lemorel pojedynki stanowiły szansę na ucieczkę z Ruther- glen z godnością. Była bibliotekarką cieszącą się sławą strzelca wy- borowego, a to oznaczało, że może zdoła ominąć długie zakola pro- tokolarnego labiryntu prowadzącego do Libris. W stolicy nastała nowa Hauptliberin, powtarzała sobie, równie krzepiąco młoda, jak rozpaczliwie stary był jej poprzednik. Odrzucała liczące sobie stu- lecia tradycje, a dla młodych i kompetentnych otwierały się możli- wości. Był rok 1969 Zmierzchu Wielkozimia, a Lemorel należała do personelu biblioteki Unitechu w Rutherglen. Podobnie jak pozo- stałe biblioteki Przymierza Południowo-Wschodniego również ta była powiązana z Libris. Kiedy Lemorel została mianowana Białym Smokiem, bibliotekarzem najniższej rangi, Hauptliber z Libris sprawował swoją funkcję od czterdziestu jeden lat i liczył sobie sto sześć zim. Rok później zmarł. Po nim na stanowisko Hauptlibera Li- bris i wszystkich podległych jej bibliotek została wyznaczona Za- rvora Cybeline. Zarvora okazała się energiczna i pełna zapału. Na uniwersyte- cie w Rochester uzyskała dyplom edutora z algebry stosowanej... i miała dwadzieścia sześć lat. Następnego dnia po objęciu stanowi- ska zabiła zawodnika zastępcy Hauptlibera w pojedynku, a w ciągu miesiąca wygnała trzy czwarte personelu. Nagle tymczasowa praca Lemorel w zacofanym księgarskim zawodzie okazała się fantastycz- ną okazją do wybicia się. Lemorel rzuciła okiem na wieżę zegarową i zadygotała w nieru- chomym, chłodnym powietrzu. Wskazówka doszła do czwartej. Drą- żek zapadki na zębatym kole godzinowym naciskał już na dźwignię zwalniającą bęben zegara. Ciężarki na bloku zaczną za moment ob- racać bęben, a ćwieki na jego powierzchni poruszą inny zespół dźwigni, który zwolni resorowane młoteczki wybijające melodię na brązowych dzwonkach. Ojciec Lemorel opiekował się tym mecha- nizmem przez lata, toteż część jej najwcześniejszych wspomnień łą- czyła się z wnętrzem zegara merostwa. Teraz miał zakaz pracy w tym mieście, więc mechanizm będzie powoli się rozregulowywał. Może nawet już zaczął - rozległ się odległy, stłumiony trzask i ode- zwały się dzwonki zegara. Z bijącym sercem weszła do wspólnej izby zajazdu, dostrzegając natychmiast korpulentnego mężczyznę w ciemnobrązowych szatach ze srebrną odznaką służby inspekto- rialnej. Kręcił palcami napomadowaną spiczastą bródkę, marszcząc brwi. Przy dźwięku ostatniego dzwonka ruszyła w głąb izby. Vellum Drusas starał się zimą odwiedzać pewną liczbę słyną- cych z winnic miast. Była to dobra pora roku: ludzie mieli wolny czas i cieszyli się towarzystwem spoza majoratu. Istniały, oczywi- ście, obowiązki stanowiące pretekst do jego wizyt, ale o ile Drusasa można by nazwać leniwym, o tyle nie dałoby się powiedzieć, że był tak głupi, żeby zużywać wszystkie diety podróżne. Jeśli nawet pra- ca usprawiedliwiająca jego podróże do ulubionych winnic zajmo- wała mu minimum czasu, to przecież jednak pracował. Wspólną izbę zajazdu wypełniali okoliczni plantatorzy i rze- mieślnicy, zebrani na zimowe Święto Wina. To również stanowiło po- wód pobytu Drusasa w mieście. W ciepłym powietrzu unosił się dym z lampek na olej słonecznikowy i niezliczonych fajek, a rozmo- wy toczono dość głośno. Rozmówcy nie byli aż tak pijani, raczej na- wykli do wykrzykiwania przez dzielące ich pola. Chłopi kręcili się i drapali, nieprzyzwyczajeni do tunik z dobrej bawełny i wyszczot- kowanych bawełnianych portek. Niektórzy podejrzliwie przygląda- li się zegarowi wagowemu, który zastąpił poczciwe słońce, księżyc i gwiazdy w pokazywaniu upływu czasu. Drusas również wpatrywał się w zegar, potrząsając głową. Jeśli bibliotekarka spóźni się, on nie zdąży wmieszać się między plantatorów wina i wyłudzić zaprosze- nia na wieczorny konkurs kiperski. - Za rok 1681! - krzyknął ktoś i większość kielichów się unio- sła. Niezły rocznik; prawdę mówiąc, Drusas miał dziewięć butelek słynnego barioch '81 shiraleng w swojej piwniczce - dziesiąta zo- stała odkorkowana w dniu, w którym został zastępcą Oberlibera. Ich wartość wzrosła piętnastokrotnie od czasu, kiedy je kupił. Zegar na zewnątrz zaczął wybijać godzinę, ale umówiona biblio- tekarka wciąż się nie pojawiała. Drusas westchnął, ale z czwartym uderzeniem dziewczyna jakby zmaterializowała się przed nim. Uj- rzał wielkie, ciemne, świdrujące oczy w przyjemnie okrągłej twarzy otoczonej surowo zaplecionymi w warkocze i upiętymi czarnymi włosami. Jej tunika miała jasny odcień fioletu zgodny z zarządze- niem regionalnego Oberlibera, a peleryna pamiętała lepsze dni. Skłoniła się energicznie, nieco ptasim ruchem, i podała swoje pa- piery. Drusas przyjął je, odnotowując przy okazji, że nie nosiła żad- nej biżuterii, oprócz zapinek we włosach, i że jej kabura była pro- sta i funkcjonalna. Typowa bibliotekarka nowej, ostrej generacji, zawyrokował. - Frelle Milderellen? - zapytał. - Tak, fras inspektorze. - Widziałaś mnie już kiedyś? - Pasowałeś mnie na Żółtego Smoka podczas ubiegłorocznej ce- remonii w Wangaratta. - Ach, tak, ale było tylu pasowanych i tylko jeden pasujący. A może aż tak rzucam się w oczy, hę? - Mrugnął i łypnął na nią nie- pewnie. Lemorel nie zareagowała, nawet się nie spłoniła. Drusas szybko spuścił wzrok ku papierom. Dyplom miejscowego Unitechu, pozwolenie na broń... - Pomarańczowy Smok - powiedział, chwytając się ewidentnego błędu, żeby pokazać swą czujność. - Według twojego podania z dzi- siejszego ranka jesteś Żółtym Smokiem. - Zostałam awansowana godzinę temu, fras inspektorze. - Nie było ceremonii? - Nie, fras inspektorze. Prosiłam o egzaminy na kolejny stopień wbrew życzeniom mojego Oberlibera. Ponieważ je zdałam, mogłam dostać awans, ale... - Ale ponieważ zostałaś awansowana na własną prośbę, tym sa- mym zrezygnowałaś z podwyżki pensji i prawa do pełnej ceremonii pasowania. Mimo wszystko gratuluję. - Usiadł z powrotem i pocią- gnął łyk nieklarowanego wina z wysokiego kielicha z błękitnego kryształu. Czytał dalej, a gdy doszedł do raportu sędziego, poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Odnotowano tam, że przeżyła pojedynek procesowy. Ostrzeżono go, że w Rutherglen jest ktoś nie- zwyczajny i to musiała być ona. Lemorel dostrzegła, jak krew od- pływa mu z twarzy. Wzięła głęboki oddech i zacisnęła trzęsące się ręce na plecach. - Masz wyjątkowe świadectwa, frelle Milderellen - powiedział wolno. - Najlepsze stopnie na roku w Unitechu, dwukrotne mistrzo- stwo w strzelaniu z broni ręcznej na lokalnych jarmarkach i Poma- rańczowy Smok w wieku dziewiętnastu lat. Prosisz o przeniesienie do Libris w obecnej randze, a zarazem o pozostanie pracownikiem Unitechu. To nie jest możliwe. Nawet ochrypłe kłótnie pozostałych pijących nie były w stanie zagłuszyć chłodnego milczenia, jakie zapanowało po tych słowach. - Oberliber Unistatu zapewnił mnie, że to da się zrobić. - Ach, dać się da, ale tylko jeśli przeniósłby na stałe do Libris zarówno twój etat Pomarańczowego Smoka, jak i twoją osobę. Li- bris zagarnęła wielu lokalnych bibliotekarzy w ostatnich czasach. Nawet jeśli twój Oberliber miałby zamiar pozwolić ci, Lemorel Mil- derellen, odejść, wątpię, żeby zamierzał również rezygnować z pra- wa do przyjęcia kogoś na twoje miejsce. - Czy to oznacza, że moje podanie zostanie odrzucone? Zachowywała się uprzejmie i z pełnym szacunkiem, ale było w niej coś, co wstrząsało okrągłym i wygodnickim Drusasem. Nie chodziło nawet o groźbę, że mogłaby go ustrzelić w jakimś ciemnym zaułku, ale raczej o to, że mogłaby sobie go przypomnieć za dwa- dzieścia lat, gdy będzie już Złotym Smokiem w Libris. - Odrzucone? Nie, na niebiosa, nie. - Roześmiał się. - Musimy po prostu nieco bardziej szczegółowo przedyskutować twój przypa- dek. Istnieje wiele dróg, a ty musisz wybrać właściwą. Jeśli tego nie uczynisz, wina spadnie na mnie jako twojego doradcę. Siadaj, pro- szę. Chcesz wina? Pierniczków? - Lemorel usiadła obok niego, ostrożna i niespokojna niczym kot posadzony koło obcego, którego czuć psem. Wzięła pierniczka. - Dobrze, dlaczego więc chcesz przejść do Libris? Podążasz za kochankiem, uciekasz przed wścib- skimi rodzicami, a może istotnie pragniesz robić karierę? - Czy to naprawdę ma znaczenie, fras inspektorze? - Owszem, ma. Istnieją prostsze rozwiązania niż to, o które pro- sisz. Żeby rozwikłać swoje problemy, możesz opuścić dom i wyjść za mąż albo przenieść się do innego miasta lub majoratu. Przepro- wadzka do Libris to drastyczny krok. Jakie naprawdę są okolicz- ności? Lemorel odczekała chwilę, żeby zebrać słowa - słowa, których nie mogła złagodzić, chyba że miałaby skłamać. Zdecydowała już, że kłamać nie będzie. - Zastrzeliłam dziewięciu mężczyzn i jedną kobietę w dwóch po- jedynkach i jednej wendecie. Zostałam również wymieniona w sa- mobójczym liście mojego kochanka. Pozostaję pod opieką sędzie- go, ale moja rodzina została wyjęta spod prawa w pięciu majoratach przez rodziny zabitych. Interes mojego ojca kuleje, fras inspektorze, ale jeśli ja udam się na wygnanie i to wystarczająco daleko, wyroki zostaną zdjęte. Drusas wzdrygnął się, po czym przełknął resztkę wina. Nagle okazało się równie mocne jak osłodzona woda, poprosił więc 0 szklaneczkę czarnobaryłkowej brandy. - Te, hmm, strzelaniny... Zakładam, że odbyły się zgodnie z zasa- dami Ustawy o Sporach i Ugodach z 1462 ZW? - Tak, fras inspektorze. Ustawa o Sporach i Ugodach była pozostałością po dawnym Im- perium Riveriny i miała na celu zmniejszenie przypadkowej prze- mocy przez ukierunkowanie jej i zakutanie w reguły i rytuały. Prawo noszenia broni nie tyle zostało ograniczone do wykształconej klasy administracyjnej, ile jej nakazane. Broń stała się symbolem sądu 1 władzy, dlatego ci, którzy mieli wymierzać wyroki i sprawować wła- dzę, musieli ją nosić i doskonale się nią posługiwać. Ostateczną in- stancją w odwołaniu się od wyroku był pojedynek procesowy, w któ- rym albo sami uczestnicy sporu, albo wystawieni przez nich zawodnicy toczyli uznaną przez prawo walkę. Tych, którzy wykracza- li poza system poprzedzanych mediacjami pojedynków, czekała ka- ra śmierci, a ich rodziny - rujnujący system grzywien łańcuchowych. Nieczęsto spory osiągały etap pojedynku, ale ponoć to się zdarzało. - Aha, dobrze, a zatem dlaczego akurat Libris? - odważył się za- pytać Drusas. - Dlaczego nie jakaś biblioteka w bliżej położonym majoracie, takim, który nie ściga twojej rodziny? - Jestem dobrze znana w pobliskich majoratach. Libris jest wy- starczająco duża i wystarczająco odległa, żebym mogła się tam za- gubić. Ten argument wydał się Drusasowi bardzo rozsądny. - Pomarańczowy Smok - powiedział, po czym urwał i wlepił wzrok w swoją brandy. -W tym tkwi problem. Lemorel wychyliła się do przodu, niecierpliwa, drapieżna. Tak właśnie by wyglądała podczas pojedynku ze mną - pomyślał Dru- sas, odsuwając się od niej. W pewnym sensie dokładnie to robiła. - Nie mogę zmienić reguł, ale mogę rekomendować kandydatów na egzaminy promocyjne w Libris. Jesteś Pomarańczowym Smo- kiem, teoretycznie zatem masz prawo w każdej chwili podejść do egzaminu na Czerwonego Smoka. Twój Oberliber pewnie nie bę- dzie tego pochwalał, ale jeśli wciśniesz się do Libris, nie będzie to miało znaczenia, prawda? - Minimum oczekiwania wynosi według reguł dwa lata. - Ach, zalecane minimum wynosi dwa lata. Znany jest przypa- dek z roku, hmm, 1623, że kandydat był niesprawiedliwie przetrzy- mywany na stanowisku Żółtego Smoka przez czterdzieści siedem lat. Kiedy jego sprawa dostała się wreszcie na biurko inspektora regionalnego, został promowany na Czerwonego Smoka zaledwie po kilku minutach w randze Pomarańczowego Smoka. Twój przy- padek jest oczywiście odmienny, ale istnieje możliwość, żebyś wy- jechała na egzamin na Czerwonego Smoka w Libris, jak tylko spa- kujesz walizki. Zdaj ten egzamin, a dostaniesz promocję. Twój dotychczasowy Oberliber zachowa etat Żółtego Smoka, więc wszy- scy będą zadowoleni. - Oparł się i uśmiechnął wielkodusznie. Le- morel potrzebowała jednej chwili, żeby pojąć, iż on zamierza jej pomóc. - Dziękuję, fras inspektorze... - Nie czas jeszcze na podziękowania. Muszę się przekonać, że masz cień szansy na zdanie tych testów. Dobrze, jak posługujesz się bronią... nie, nie, to raczej nie budzi wątpliwości. Twój program na Unitechu obejmował matematykę, to dobrze, Hauptliberin to lubi. Tylko zaliczenie z historii bibliotecznej i słabe oceny z heraldyki... to może nie mieć znaczenia. Lokaj! Wysoki, niezgrabny, mniej więcej dwudziestoletni młodzieniec w grubych szkłach w drucianej oprawce na nosie pojawił się za Le- morel, niosąc przybory do pisania. Szurnął nogami, odkorkował ka- łamarz i podsunął Drusasowi komplet świeżo zaostrzonych gęsich piór. Drusas wybrał jedno z nich pokazowym szerokim gestem i za- czął pisać. - Pierwszy list poleca cię do Libris. Masz ważne papiery gra- niczne? - Tak, fras inspektorze, mogę wyjechać jeszcze tego wieczoru. - Dziś wieczorem? Dobrze, niech będzie. - Nabazgrał kolejny list, a jego lokaj zapalił stożek od ognia i stopił nieco wosku na pie- częć. - Lokaju, weź to do wieży snopbłysku na Unitechu i każ im to przekazać dziś wieczorem. ©6) Zaledwie w dziewięć minut od opuszczenia zajazdu Lemorel pa- kowała się już w pokoiku nad szyldem „Soczewki i Zegary Milde- rellena". Petari Milderellen przechadzał się niespokojnie pod drzwiami. - Pociąg odchodzi o piątej, Lem, nie zdążysz kupić biletu. _ Spotkałam Jemli po drodze do domu i posłałam ją na stację, żeby kupiła mi celę. Będę musiała tylko wskoczyć do pociągu. _ W tym pośpiechu z pewnością czegoś zapomnisz. - Następny pociąg odchodzi za tydzień, tato, a ja nie mogę cze- kać siedmiu dni. - Zatrzasnęła klamry na pasach plecaka. - Tylko o tym mogę teraz myśleć. Niespodziewanie jej podniecenie udzieliło się Petariemu. - No więc spiesz się, pędź na stację, biegnij już. Zaraz do ciebie dołączę. Lemorel zbiegła po schodach z ciężkim plecakiem, zdarła sobie skórę z palców na framudze drzwi, po czym potruchtała niezgrabnie w dół ulicy, usiłując wciągnąć paski plecaka na ramiona. Petari pokręcił się przez chwilę po sklepie, po czym zaryglował drzwi i pobiegł za córką. - To dla ciebie, Lem! - zawołał, zrównując się z nią. Była to dwururka Morelaca. Lemorel zatrzymała się z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. - Nie zatrzymuj się, biegnij - wydyszał, nieświadomie trzymając broń przed jej nosem jak marchewkę przed osłem. - Sądząc po fili- granie na kolbie, powiedziałbym, że pochodzi z końca XVI wieku. Rusznikarz był mi winien przysługę za wykonanie tego celownika turniejowego dla mera Tocumwal. Lufy są bardzo starannie wyto- czone, a oryginalny zamek taranowy został zastąpiony nowoczesnym skałkowym. Pistolet był stary, ale stylowy, i cieszył się dobrą sławą wśród bi- bliotekarzy i administracji; kalibru trzydzieści cztery, znacznie cięższy od dwudziestkipiątki, którą wywalczyła sobie niesławę. Nie był drogi jak eleganckie strzelby, ale wyglądał tak, jakby Lemorel zadała sobie nieco trudu, żeby znaleźć i odrestaurować rzadką broń słynącą z dokładności. - Dzięki za wszystko, tato - wydyszała Lemorel, biorąc pistolet. - Byłeś dla mnie naprawdę dobry. A ja przyniosłam ci tylko... kłopo- ty i zmartwienia. Czy mógłbyś, proszę... - Kwiaty na groby twojej matki i Jimkree, oczywiście - wychar- czał, z trudem łapiąc oddech. - Jeśli Hauptliberin... miałaby jakieś zapotrzebowania na soczewki lub precyzyjne mechanizmy... wspo- mnij jej o mnie. Hej, zaczynają już pedałować. Pospiesz się, pa, Lem. Pociąg galerowy miał wysokość człowieka średniego wzrostu, zbudowany został z ceraty naciągniętej na drewnianą ramę. Kształtem przypominał opływowego, połączonego stawami czer- wia na kołach; jego dachem biegł chodnik zabezpieczony lekką barierką. Ludzki napęd dawał mu niewielkie przyspieszenie. Le- morel wdrapała się na kamienną ścianę peronu; Petari popychał od tyłu zarówno ją, jak i jej plecak. Odwróciła się, żeby przesłać mu krótki uścisk nad murem, i znów biegła, tym razem wzdłuż przyspieszającego pociągu, do miejsca, gdzie Jemli czekała na nią z biletem. Jemli podała jej bilet i małą płócienną sakiewkę, na- stępnie siostry ucałowały się i pożegnały, gdy Lemorel wskakiwa- ła na dach pociągu. Jemli biegła aż do końca peronu, obiecując, że będzie pisać, i życząc Lemorel szczęścia. Lemorel przyklękła na jedno kolano, usiłując złapać oddech i machając w kierunku peronu. Kiedy pociąg przetaczał się między domami Rutherglen, kon- duktor pokazał Lemorel jej celę. Weszła przez luk w dachu, zdjęła plecak i usiadła na siodełku, a konduktor kluczem wyzerował licz- nik przy pedałach. - Znasz zasady? - spytał przez luk. - Dwie godziny pedałowania, godzina odpoczynku, tak długo jak pociąg jest w ruchu. - Wszystkie nadwyżki będą nagradzane. Jeśli zdecydujesz się nie pedałować, ściągniemy to z ciebie. Pierwszy przystanek za pięć godzin. Gdy pociąg wlókł się przez miasto, Lemorel wyjrzała przez okiennicę celi, żeby rzucić okiem na sklepik ojca i budynki Unite- chu. Świetnie widoczna była linia życia jej nadziei - wieża snop- błysku. Wyjechali za zewnętrzne mury na wieś, toczyli się wśród winnic i pól pełnych uwiązanych owiec i wolno biegających emu. Znała tę krainę dobrze, ale nie z punktu widzenia pasażera pociągu. Przy- patrywała się wielkiej, otynkowanej na biało stodole o dachu kry- tym korą i gontem. Taki wielki budynek. Z pewnością wszystkie bu- dowle w Rochester będą przynajmniej takie duże, pomyślała, a w tym samym momencie w dalekim zakamarku jej mózgu rozległ się cichy alarm. Skąd zna tę stodołę? Z boku stała znacznie mniejsza szopa, w której chłop przerzucał widłami siano z wozu na stertę. Byli na tyle blisko, że Lemorel dostrzegła, iż jego koń został przywiązany do płotu, chłop natomiast miał własny zegar i kotwicę. To głupota. Jeśli nadejdzie Wezwanie, zrobi krok z wozu, ryzykując zniszczenie zegara. Jeśli tak się stanie... uratować go będzie mogła tylko złama- na noga. Szopa też była znajoma - widziała ją już kiedyś, w nocy, przy odległym świetle pochodni! Wzdrygnąwszy się nagle z niechęcią, Lemorel zatrzasnęła okien- nicę i zacisnęła zęby, walcząc z falą nudności. Zgięła się wpół. Lęk zdawał się pełznąć po niej miliardami pajęczych nóżek, podczas gdy pociąg galerowy kołysał się i klekotał po torach. Tyk, tyk, tyk, tyk, licznik pod nogami uświadomił jej, że przestała pedałować. Od jak dawna, zastanawiała się, wciąż zanurzona w niechcianych wspo- mnieniach. Im więcej będę pedałować, tym szybciej pojedzie po- ciąg, powiedziała w duchu, opierając się i przystępując do pracy. Gdzieś pod nią zajęczały tryby napędu. - To musi być Libris. To musi być Libris. To musi być Libris - podśpiewywała cicho do wtóru klekotu kół na szynach. Przy zamkniętych okiennicach w kabinie było tak ciemno, jakby nastała noc. - Nie! - powiedziała na głos. - Myśl o czymś innym, o czymkol- wiek! Wyczuła małą płócienną sakiewkę, którą dała jej Jemli. W środ- ku znalazła srebrną ośmioramienną gwiazdę na delikatnym łań- cuszku z ogniw przypominających klamerki: typowa pozbawiona gustu błyskotka, jakiej można się spodziewać po prezencie od zwy- czajnej, nastoletniej siostry. Lemorel obracała gwiazdkę w palcach z uczuciem nostalgii i żalu: w pewnym sensie rzeczywiście usiłowa- ła uciec od dwóch bardzo złych lat i odzyskać utraconą niewinność. Wychyliła się na moment do przodu i zapięła łańcuszek na szyi. Kiedy zasiadła z powrotem do pedałowania, gwiazdka ułożyła się, chłodząc jej skórę. Wezwanie, które wyrwało Ettenbara, pasterza z Southmoor, z je- go życia i rzuciło ku nowemu przeznaczeniu, przetoczyło się nad Rutherglen mniej więcej w dziesięć minut po odjeździe pociągu pedałowego. ©6) Vellum Drusas spoglądał za Lemorel, gdy przez wspólną salę za- jazdu zbliżył się do niego arcybiskup Numurkah. - Łączysz interes z przyjemnością, Vellum? - odezwał arcybi- skup ostro, stając za Drusasem i kładąc dłoń na jego ramieniu. Drusas poderwał się, ale nie aż tak gwałtownie, żeby rozlać tru- nek. - Ach, James, szczęście dnia dla ciebie - odpowiedział, podno- sząc się nieznacznie i całując pierścień na palcu arcybiskupa. - Bę- dzie już ze dwa lata, jeśli dobrze pamiętam. - Osiemnaście miesięcy, błogosławieństwo zbiorów w Sheppar- ton. - Jak mógłbym zapomnieć? Redsker udekorował stodołę jemio- łą zebraną z eukaliptusa i przebrał swoich pracowników za elfy win- ne. Arcybiskup zajął miejsce obok niego, omiótłszy je wcześniej chwaścikami swojego pasa. Gdyby obu mężczyzn ubrać tak samo, mogliby uchodzić za bliźniaków. - Kim była ta smocza dziewczyna? - Frelle Lemorel? Och, po prostu miejscowy dzieciak z proble- mami. Napisałem jej list polecający na egzaminy promocyjne na Czerwonego Smoka w Libris. - Lemorel? Jak Lemorel Milderellen? Drusas potaknął. - Mój drogi Vellumie, to ona posłała większość rodu Voyanderów na spotkanie z dobrym Panem, zanim minął przeznaczony im czas. - W ramach prawomocnej wendety. - Ach, niemniej to była taka stara i szlachetna rodzina, a poza tym robili taki wspaniały miód... Czy posyłanie jej do Libris jest naprawdę rozsądne? - To może się okazać najmądrzejszym posunięciem z możliwych, drogi arcybiskupie. Albo okaże się idealnym rekrutem, albo zosta- nie zastrzelona przez czyjegoś zawodnika. Dziwna dziewczyna, dziw- na dziewczyna, bardzo podobna do samej Hauptliberin. Niewyklu- czone, że potrafiłaby zastrzelić Hauptliberin. Będę żył tą nadzieją. Arcybiskup zaśmiał się, grożąc mu palcem. - No, no, Vellumie, to nie jest zbytnio chrześcijańska postawa. - Mój dobry fras arcybiskupie, nie masz pojęcia, co ta kobieta nawyprawiała ze służbą biblioteczną południowego wschodu. Więk- szość naprawdę dobrych starszych kolorów została albo zastrzelo- na, albo wygnana, albo zdegradowana, a sama Libris postawiona na głowie. - Nie rzuciło mi się to w oczy. Jesteś pewny, że będą tęsknić za każdym z tych dobrych starszych kolorów? - Jak możesz, James! Nawet fundamenty twojej katedry po pro- stu stoją spokojnie na swoim miejscu, a jednak co by się stało z resztą budynku, gdyby ich zabrakło? - Och, zgadzam się, ale mimo wszystko budynek to coś więcej niż fundamenty. Dobry fras inspektorze, ty utrzymałeś swoją pozy- cję, a zatem cnota musi się wciąż spotykać z nagrodą. - Rozparł się na ławie i przyglądał się Drusasowi spod krzaczastych brwi. - Ja- kie masz plany na wieczór? Mam nadzieję, że nie będziesz prowa- dził interesów? - Hmm, dzisiaj konkurs kiperski. Dostałeś zaproszenie? - Och tak, z rozdzielnika... ale dziś wieczór pracuję. Cóż za okrutne życie, drogi Vellumie. Muszę jechać do majątku Broad- bank, żeby dokonać prywatnych zakupów dla Rady Episkopatu. Oczy Drusasa rozszerzyły się, a serce zabiło mu mocniej z nie- cierpliwości. - Twoje poświęcenie pozbawia mnie tchu - powiedział ostroż- nie, świadom, że próbuje złapać wielką rybę na cienką żyłkę. - Miałem nadzieję, że uda mi się zatrudnić cię jako kipera, fras Vellumie, ale skoro masz szansę na nagrodę... - Czymże jest nagroda w porównaniu z przyjaźnią, fras jame- sie? Z największą przyjemnością będę ci towarzyszył. Kiedy wyru- szamy? - Za godzinę. - Doskonale. Co powiesz na nieco nieklarowanego wina dla przepłukania gardła? - Cóż za pokusa. Mógłbyś być Wezwaniem we własnej osobie. Odejdź ode mnie, Rogaty! - Od kiedy to Wezwanie pochodzi od Złego we własnej osobie? Arcybiskup zmarszczył brwi. - Herezja Fraenkego znów podnosi głowę. Ma się zebrać Rada Oberbiskupów, żeby wydać oświadczenie w tej sprawie. Rzecz ja- sna ja jestem tylko arcybiskupem, ale mogę ci powiedzieć, że nic się nie zmieni. Nasza Matka Kościół będzie się zapatrywała na We- zwanie tak samo jak przedtem i jak zawsze. - A zatem Wezwanie ma pochodzić od Boga? - I tak, i nie. Przykazania „Nie będziesz znajdował przyjemno- ści w ponęcie Wezwania" i „Nie będziesz rozpaczał, uległszy Wezwa- niu" pozostaną w katechizmie. Wezwanie wydaje się podobne do powabu butelki doskonałego wina: twoje złe intencje są grzechem, ale nie możesz oskarżać o nie butelki i wina. - A jak ciężki jest to grzech? - Och, jeśli o mnie chodzi, to za pięć srebrników jałmużny i od- mawianie „Miserabiliów" dwa razy dziennie przez tydzień. Wyspo- wiadaj się któremuś z Nowych Fraenkitów, a będziesz musiał dać dwa złote dukaty na fundusz ich kampanii i przeżyć miesiąc we włosienicy. - To jak różnica między masturbacją i cudzołóstwem. - A więc miałeś okazję pokutować za jedno i za drugie? Wstyd mi za ciebie, ale gratuluję... Wezwanie przetoczyło się nad wspólną izbą. Arcybiskup poddał się osobistemu, dobrze wyćwiczonemu wybuchowi zakazanej przy- jemności. Drusas zdołał upewnić się, że nie jest w stanie nijak wpłynąć na swoje uczucia, dopóki nie pogrążył się w podobnym bło- gostanie jak jego przyjaciel. Obaj powoli wstali i bezmyślnie poma- szerowali przez izbę na południowy wschód. Chłop, arcybiskup, bi- bliotekarz, dziewka służebna, kucharz i plantator winorośli, wszyscy stłoczyli się pod ścianą, niezdolni pomyśleć, żeby przejść przez izbę ku drzwiom po stronie północno-zachodniej, tak silne by- ło ich pragnienie marszu na południowy wschód. Dwie przecznice dalej pięciu nieznajomych, którzy wcześniej zastanawiali się nad Lemorel jako potencjalnym łupem, siedziało bezpiecznie w kawiarni. Ponieważ były to jeszcze godziny pracy, większość ludzi znajdowała się w pomieszczeniach lub została bez- piecznie uwiązana. Na zewnątrz przebywał jedynie zapalacz latarń. Zwrócił się bezmyślnie ku południowemu wschodowi i szedł mię- dzy ulicami i latarniami, a potem przez bramę miejską. Chwilę po jego przejściu zegar Wezwania zwolnił zapadkę i odrzwia same za- mknęły się z trzaskiem. Teraz szedł przez otwarte pola, mając u bo- ku psa, który truchtał obok pewnego pasterza z Southmoor zaled- wie kilka godzin temu. Krew z cierni jeżyny zakrzepła na jego sierści. Mimo że dołączył do procesji śmierci, zapalacz latarń był bez- pieczny. Na jego przegubie równomiernie tykał mechanizm zegaro- wy, który przeszedł już czterdzieści minut ze swego godzinnego cy- klu. Maszerował przez winnicę, kiedy minęło ostatnie dwadzieścia minut i mechanizm uwolnił hak na pasku. Wbił w ziemię słupek i zapalacz zatrzymał się, walcząc z uwięzia. Wezwanie trwało dwie godziny i kiedy wreszcie przeszło, było już po zachodzie słońca. Za- palacz latarń potrząsnął głową, zaklął, po czym wyzerował mecha- nizm i zawrócił do miasta. W pewnym sensie miał szczęście. Wezwa- nie zazwyczaj zatrzymywało się na część nocy, nie wypuszczając jednak swoich ofiar. Mógł równie dobrze pozostać na zimnym polu, dopóki nie ruszyłoby rankiem, żeby go minąć. Gęstniejące chmury przesłoniły gwiazdy, pogłębiając mrok wie- czoru, a brakowało latarni, które rzuciłyby choć najmniejszy blask na rogi ulic. Chłodna mżawka zniechęcała ludzi do wychodzenia z domów, toteż wielu poszło wcześniej do łóżek. Obcy opuścili ka- wiarnię, nakręcając po drodze swoje mechanizmy zegarowe. - Doskonały moment na Wezwanie. - Jeden z nich zachichotał, odwiązując wynajętą dwukółkę zaprzęgniętą w kucyka. - Tak, i zaskakująco dużo ludzi musiało zapomnieć o uwięziach - powiedział wysoki mężczyzna. Jaas pracował jako sprzedawca w położonym przy kolei skła- dzie. Był w średnim wieku, nieżonaty i mieszkał samotnie. Właśnie doszedł do domu, gdy przetoczyło się nad nim Wezwanie, a on odzy- skał zmysły na pogrążonych w ciemności tyłach domu, zmarznięty i głodny. Znalezienie zgubionego dwie godziny wcześniej krzesiwa zajęło mu chwilę. Zapalił nim kamionkową lampkę oliwną. Przy świetle dymiącego płomienia wyjął ze spiżarni kiełbasę z baraniny i porto, przyciągnął do stołu ulubione krzesło i usiadł z nogami na blacie. Cienie stóp utworzyły na ścianie karykaturę głowy, a on wgryzł się w kiełbasę. Ta głowa była od lat jego milczącym i wier- nym towarzyszem. - Po co miałbyś być wolnym człowiekiem, jeśli nie mógłbyś ja- dać na luzie? - zwrócił się do cienia, a cień potaknął mu poważnie, kiedy Jaas poruszył stopami. Rozległo się pukanie do drzwi. - Wezwaniozdanie! - Jestem tu! - odkrzyknął. - Wezwaniozdanie! - nalegał głos. - Dupek - mruknął Jaas, spuszczając nogi z blatu i podchodząc do drzwi. -Tu jestem, jeśli o to ci chodzi... Kiedy otworzył drzwi i stanął w nich oświetlony od tyłu przez własną lampkę, na jego splocie słonecznym wylądowała pięść, oba- lając go z nie większym hałasem niż uderzenie i cichy jęk. W minu- tę później został zakneblowany, związany i wpakowany do worka. Mabak wszedł do środka, pedantycznie schował jedzenie do spiżar- ni i zdmuchnął lampkę. Przez zewnętrzną barierkę koło sterty drewna na opał przewiesił urwaną uwięź, a jego towarzysze załado- wali Jaasa na dwukółkę. Kiedy pojawi się prawdziwy urzędnik sprawozdawczy, dojdzie do wniosku, że Jaas stał się ofiarą własnej Eepsutej uwięzi i odszedł w zapomnienie wraz z Wezwaniem. Edutor Jemli pracował w swoim biurze, żeby nadrobić godziny stracone podczas Wezwania. Drzwi nie były zamknięte, ponieważ spodziewał się tylko studentów. Gdy rozległo się pukanie, zawołał „Proszę!" i nawet nie odwrócił się w stronę gości. Podobnie stało się z urzędnikiem podatkowym z listy porywaczy. Z pozostałymi dwoma nie bawili się w ukradkowość. Dwukółka została przywiąza- na przed strażnicą konstabla i trzech porywaczy weszło do środka. Na papierach mieli pieczęć Libris przedstawiającą książkę założo- ną sztyletem. Konstabl osobiście pełnił dyżur i ręce mu zadrżały, gdy złamał pieczęć i przeczytał rozkaz. Dwa wierzgające ciała zo- stały wyniesione w workach, a konstabl napisał „Uciekł tuż przed Wezwaniem bez uwięzi" przy obu nazwiskach w księdze rejestro- wej strażnicy. Kiedy zapalacz lamp rozpoczynał swój obchód, dwukółka wyru- szyła już w ośmiokilometrową podróż płaską, spowitą mgłą drogą ku nabrzeżom rzecznym w Wahgunyah. Urzędnicy sprawozdawczy też mieli ręce pełne roboty przy sprawdzaniu, kto z obywateli zagi- nął. Kiedy tylko poznano rozmiary tragedii, mer Rutherglen wydał oświadczenie na temat właściwego użytkowania i utrzymywania uwięzi wezwaniowych i kotwic osobistych. Zostało ono w ciągu pół godziny okrzyknięte przez heroldów na okrytych mgłą ulicach. We- zwanie pociągnęło za sobą pięciu obywateli, pochłonęło pięć żywo- tów. Ich pamięć została uczczona nabożeństwami chrześcijańskimi, muzułmańskimi i genteistycznymi, modlono się o to, żeby jakiś płot, zagajnik lub łaska wyrwały ich Wezwaniu, i żeby pewnego dnia powrócili. Przy nabrzeżu w Wahgunyah czekała barka, a łapówka spowo- dowała, że obeszło się bez pytań. Kiedy nadjechała dwukółka, rozła- dowano pięć worków i umieszczono je w ukryciu. Porywacze ode- pchnęli barkę od nabrzeża i zaczęli wiosłować w ciemności. Wysoki mężczyzna otarł wilgoć z soczewki lampy dziobowej i podkręcił knot. Słaby, lecz dobrze skupiony promień omiótł rzekę przed nimi w poszukiwaniu znaczących mielizny boi i pniaków. Kiedy znaleźli się poza zasięgiem wzroku z nabrzeży, otworzyli worki i kazali więź- niom pomóc w wiosłowaniu. - Nie zostałem stworzony do wiosłowania - oświadczył ponuro Jaas. - Nie ma na tej rzece ani jednego szypra, który zapłaciłby za mnie uczciwego srebrnika. - Nie pójdziecie jako wioślarze - odpowiedział wysoki mężczy- zna. - Więc jako co? - Wszyscy umiecie liczyć. Matecznik płaci złotymi dukatami za tych, co umieją liczyć. - Matecznik! - krzyknął urzędnik podatkowy. - Odkąd to Ma- tecznik interesuje się czymś więcej niż kradzionym zbożem? - Cena wynosi dwa złote dukaty za dusze umiejące liczyć i ga- dać po austaricku. Dobrze wyszliśmy na pakowaniu do worka so- uthmoorskich nauczycieli z meczetów przy granicy. Przez ostatnie pięć miesięcy dorwaliśmy siedemnastu, z czego dziewięciu znało austaricki. To daje dwadzieścia cztery złote dukaty... - Mabak! - warknął przywódca. - Trzymaj język za zębami albo załóż sobie knebel. Wysoki mężczyzna parsknął i splunął do rzeki, ale usłuchał. Sto sześćdziesiąt kilometrów na zachód stąd, w Rochester, ma- szyna, dzięki której warci byli dwa złote dukaty, została wyłączona na noc. Dała Hauptliberin zwycięstwo w grze w zawodników i roz- chodziła się teraz na wyczerpane części składowe. ©6) Kiedy drzwi do celi zatrzasnęły się głucho, czterej mężczyźni na- tychmiast rzucili się na posłania: dwóch na niskie prycze, dwóch na zaścielającą kamienne płyty słomę. - Mówiłem wam, że to będzie zły dzień - powiedział SUMA- TOR 17. - Kiedykolwiek wszystkie dziewięć tuzinów nas zbiera się późnym popołudniem, można być pewnym, że komponenci Korela- tora będą harować jak kołatka u drzwi nierządnicy. MNOŻNIK 8 leżał na podłodze z zamkniętymi oczami, zaciska- jąc nerwowo palce. - Potrzebujemy więcej mnożników - powiedział. - Kiedy idą te- go rodzaju zadania, wszystko przychodzi do nas do weryfikacji i nie jesteśmy w stanie długo utrzymać tempa. Przez kilka minut leżeli w milczeniu, po czym SUMATOR 17 usiadł na brzegu pryczy. Zatoczył się lekko, potrząsnął głową i wstał. - Ktoś z was ma ochotę na jedzenie? - zapytał, ale w odpowiedzi usłyszał jedynie jęki i pomruki. Pogrzebał w słomie i otworzył drewnianą klapę spiżarni. - Kocioł gorącej potrawki! - oznajmił zaskoczony. - Ze świeżym chlebem i dzbanem piwa. - Zwykłe majorackie? - zapytał PORT 3A. - Nie, piwo turniejowe. - Zawsze jest piwo turniejowe. Dlaczego nie dadzą nam czegoś mocniejszego? - Z tego samego powodu, dla którego muszą je pić kawelarzy na turniejach - odpowiedział FUNKCJA 9. - Mamy się odświeżyć, ale nie odurzyć. Mógłbyś mi podać miskę potrawki, SUM? Jako najniżej stojący w hierarchii komponentów w ich celi SU- MATOR 17 pełnił wobec pozostałych rolę służącego i gospodarza. Zaczął nalewać chochlą posiłek. - Czysta słoma, czyste koce i palili tu siarkę, żeby wytępić ro- bactwo - zauważył. - Zostaliśmy wynagrodzeni za dzisiejszy dzień. - Spodziewałem się bicia - powiedział MNOŻNIK 8, rozcierając ręce, żeby uspokoić ich drżenie. - Sposób, w jaki odpytywali nas w sali treningowej po wyjściu z Kalkulora, sprawił na mnie wraże- nie, że maszyna się popsuła. - Nie, pamiętam, że do mojej ramki przyszedł dyżurny PAUZA- TOR - powiedział PORT 3A. - Jeśli coś pójdzie źle, używają ZA- TRZYMANIA. Przez chwilę jedli w milczeniu, a bibliotekarka w stopniu Czer- wonego Smoka wpadła na krótką wieczorną inspekcję. Powiedziała im, że w sali Kalkulora nastąpią pewne przemeblowania przed na- stępną sesją roboczą i że odbędzie się próbny rozruch, by mogli się przyzwyczaić do nowych porządków. SUMATOR 17 wyczyścił skórką chleba miskę, aby następnie na- pełnić ją piwem. Pozostali jeszcze jedli, jako że ich dłonie były zbyt spuchnięte i obolałe, żeby wygodnie trzymać łyżkę. - Zastanawiam się wciąż, o co w tym wszystkim chodzi - powie- dział, pociągnąwszy pierwszy łyk. MNOŻNIK 8 jęknął szyderczo i wyciągnął rękę po dzban z pi- wem. - O torturowanie nas, a o cóż by innego? Nowy rodzaj kary dla przestępców. - Dolał nieco piwa do potrawki. - Nie zgadzam się - odpowiedział FUNKCJA 9. - Byłem eduto- rem na uniwersytecie w Oldenburgu i nigdy nie ukradłem nawet miedziaka ani nie wypowiadałem się na temat polityki. Przecha- dzałem się po krużgankach po kolacji i buch! Kiedy zdjęli mi opa- skę z oczu, byłem już tutaj. - Ktoś musiał czyhać na twój etat. - Nie było żadnej rywalizacji o katedrę arytmetyki elementar- nej. Nie, mam wrażenie, że zostałem porwany specjalnie po to, że- by tu pracować. Siedmiu z moich dziesięciu kolegów FUNKCJI zo- stało porwanych z prowincjonalnych uczelni, a wszyscy więźnio- wie, którzy tu pracują, mieli wcześniej do czynienia z arytmetyką. Z kolei większość ludzi tutaj ma przeszłość... no, powiedzmy, że nikt nie będzie za nimi tęsknił ani robił awantur, jeśli znikną. Przestępcy, samotnicy, pozbawieni przyjaciół, tacy, których rodzi- ny są zbyt biedne, żeby rozpocząć porządne śledztwo, i tacy nic- ponie, których rodziny są wystarczająco bogate, żeby przekupić urzędników, żeby nie było porządnego śledztwa: każdy, kogo moż- na łatwo nauczyć pracy paciorków, ram i dźwigni Kalkulora, jest tu mile widziany. Dla wielu jest to najlepszy dom, jaki kiedykol- wiek mieli. - Zniknięcie kogoś takiego jak ty raczej nie przejdzie niezau- ważone - powiedział MNOŻNIK 8. - Niekoniecznie. Moja żona miała kochanka - romantycznego dandysa bez pieniędzy. Kiedy ja zniknąłem, dostał im się dom, bi- blioteka i majątek wart trzydzieści pięć złotych dukatów, no a poza tym są wreszcie razem. Nie, nikt nie będzie za mną tęsknił. Ktoś wykonał za nich robotę. PORT 3A już spał, nie tknąwszy piwa, kiedy SUMATOR 17 za- czął zbierać miski. Położył nogi wyczerpanego mężczyzny na pryczy, przykrył go kocem, po czym wypił mu piwo. Gong oddzwonił pół go- dziny do zgaszenia światła. - Ktoś ma czas na grę w zawodników? - zapytał SUMATOR 17, wstawiając miski z powrotem do spiżarni. - Ja mam mnóstwo - odpowiedział MNOŻNIK 8. - Sędzia dał mi dziewięć lat. - I to za manipulowanie rejestrami przewozowymi, jeśli dobrze pamiętam - dodał FUNKCJA 9. - To był bardzo sprytny plan, opo- wiadałeś mi o nim. Weryfikator, który cię przyłapał, musiał być wy- jątkowo dobry w rachunkach. - Nigdy drania nie spotkałem - powiedział MNOŻNIK 8, pod- czas gdy SUMATOR 17 ustawiał planszę i figury. - Jak grom z ja- snego nieba pojawili się gońcy szeryfa wraz z kilkoma tuzinami kar- tek szarego papieru, gdzie wykazano, że zdołałem urwać po jednym złotym dukacie z każdego tysiąca, którym obracałem. Te gbury, z którymi pracowałem, kradły także towary, ale żaden z nich nie tra- fił tutaj. To cholerna niesprawiedliwość! - Nie interesowali władcy Kalkulora. Ty kradłeś za pomocą aryt- metyki, a oni prawdopodobnie po prostu łupili ładunek. Znalazłeś się tutaj, ponieważ w swoim występku wykazałeś się umiejętno- ściami rachunkowymi. MNOŻNIK 8 odwrócił się do planszy i wyciągnął jedną z pary słomek z dłoni SUMATORA 17. Była dłuższa, więc westchnął z sa- tysfakcją, podnosząc piona do ruchu otwierającego. - Wreszcie coś mi się dzisiaj udało - powiedział. FUNKCJA 9 wspiął się na pryczę i zabrał się do kartkowania cienkiej książki treningowej. - Czy przyszło ci kiedyś na myśl, NIK, że ten weryfikator, który cię wyłapał, mógł być w rzeczywistości Kalkulorem? - zapytał obo- jętnym tonem. Nie przyszło. MNOŻNIK 8 poderwał się, przewracając planszę zawodników. - Ja... tak, tak, to wszystko ma sens - odparł, zły, że jemu same- mu nie udało się tak powiązać faktów. - Odkrycie tego wszystkiego zajęłoby Kałkulorowi zaledwie dzień lub dwa. Ale dlaczego miałby przyłapać akurat mnie? - Prawdopodobnie, szukając niezgodności, przyglądał się licz- bom ze wszystkich rejestrów przewozowych z każdego portu rzecz- nego przez parę miesięcy. Twój plan był niewidoczny dla zwykłego człowieka, ponieważ nikt nie miałby czasu na przeglądanie reje- strów wystarczająco dokładnie. Kalkulor jednak ma większą cier- pliwość i moc niż śmiertelnicy, z których się składa - czyli nas. - Mówisz o samym diable! - Bardziej prawdopodobne, że za Kalkulorem stoi sprytny edu- tor lub szlachcic, a nie diabeł. Pomyśl tylko o tym. Jeśli mer mógłby zatkać tysiące dziur, przez które umykają jego podatki i cła prze- wozowe, cóż, co najmniej podwoiłby swoje dochody. - A więc do tego służy Kalkulor - powiedział przejęty grozą MNOŻNIK 8, odwracając się z powrotem do SUMATORA 17, żeby pomóc mu ustawić na nowo planszę. - Wiesz, to sprawia, że czuję się w pewnym sensie dumny. To trochę tak, jakbym służył merowi jako żołnierz. - Z tą różnicą, że w wojsku strzelają do ciebie - rzekł SUMA- TOR 17, wyciągając ramię, żeby pokazać dobrze zagojoną, ale pa- skudną bliznę. - Ha, spróbuj ucieczki, a zobaczysz, do kogo się strzela. Tym ra- zem ty zaczynasz, SUM. To ja wywróciłem planszę. Po siedmiu ruchach MNOŻNIK 8 ruszył rycerza, żeby zmiażdżyć dwa piony i wywrócić wieżę przeciwnika. To wystawiło jego wieżę na strzał nieprzyjacielskiego tucznika, który miał status „gotowy". SUMATOR 17 obrócił łucznika o pół obrotu i usunął wieżę. - Niech to diabli, zawsze zapominam, co wolno łucznikom - stęknął MNOŻNIK 8. - Przydałby mi się Kalkulor do analizowania wszystkich tych ruchów. - Ale wtedy to nie ty byś grał - powiedział SUMATOR 17. - Mimo wszystko to niezły pomysł - oznajmił FUNKCJA 9, spo- glądając znad książki. - W grze w zawodników zawsze masz do czy- nienia z wzorami i wartościami. Wszystko, co daje się sprowadzić do liczb, jest wykonalne dla Kalkulora. MNOŻNIK 8 sprawdził status swoich łuczników i stwierdził, że żaden z nich nie miał nic cennego na celowniku. Poirytowany obró- cił jednego i ustrzelił piona. - Założę się, że Kalkulor mógłby zachwiać posadą mistrza gier mera - mruknął. - Do tego raczej nigdy nie dojdzie - odrzekł FUNKCJA 9. - Je- śli on potrafi łapać przestępców, może być używany do znacznie ważniejszych przedsięwzięć niż gra w zawodników. - Na przykład? - Właśnie usiłuję to wymyślić. Do czego można używać wielkiej mocy arytmetycznej? Jeden z niewielu zachowanych strzępów sprzed Wielkozimia wspomina o czymś w rodzaju maszyny kalkula- cyjnej, którą posługiwano się do wszystkiego - od pilotowania stat- ków po robienie grzanek. Większość edutorów powie ci, że pisarz stworzył coś na kształt alegorii, ale po spędzeniu roku tutaj nie je- stem tego taki pewny. FUNKCJA 9 zamyślił się. Rycerze MNOŻNIKA 8 zdobyli twier- dzę przeciwnika, ale zapomnieli o łuczniku - SUMATOR 17 poświę- cił dwa ruchy, żeby ustawić go trzy czwarte do wiatru, tak aby mógł strzelać po przekątnej. Zastrzelił króla z odległości sześciu pól. MNOŻNIK 8 przeklął wszystkich łuczników, a dyżurna Czerwony Smok przyszła i zgasiła pochodnię oświetlającą ich celę przez gru- bą szybę. - Przepowiadam - odezwał się FUNKCJA 9, a z ciemności poni- żej rozległy się pytające pochrząkiwania - że niedługo Kalkulor po- większy się co najmniej trzykrotnie. Co więcej, będzie mógł praco- wać na zmiany przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Jaki z tego pożytek? - mruknął sennym głosem MNOŻNIK 8. - Jaki jest pożytek z mera, który nigdy nie śpi? 2 STDblEA Lemorel dostrzegła wieżę snopbłysku Libris godzinę wcześniej, niż w polu jej widzenia pojawiły się mury pałacu w Rochester. Kie- dy pociąg galerowy zataczał szeroki łuk, wpatrywała się w las przez szparę obok podgłówka i oto nagle ona tam była, niczym po- tężny zaostrzony kamień nagrobny nad drzewami. Nasyciwszy przez chwilę oczy widokiem białej wieży, nacisnęła mocniej na pe- dały, dodając nieco więcej pędu do wypracowywanego przez pozo- stałych pasażerów przyspieszenia. Prędkość pociągu nie była wiel- ka. Wśród pasażerów znajdowało się więcej niż zwykle starców, niedołężnych lub leniwych, natomiast ci, którzy chcieli lub mogli pedałować, pracowali wyjątkowo ciężko. Po kilku minutach dotarli do granicy majoratu Rochester. Miasto Rochester może i było stolicą Przymierza Południowo- -Wschodniego, ale sam majorat zajmował maleńki skrawek zie- mi. Strzelcy z przodu i z tyłu uruchomili hamulce, a pociąg za- trząsł się i zatrzymał, gdy bloki zacisnęły się na kołach. Lemorel opadła na siedzenie, tunikę miała chłodną od potu. Nogi się pod nią trzęsły, gdy wreszcie wstała i wyprostowała się. Księgowy sta- cji wyszedł ze swego biura: chudy, kanciasty mężczyzna przypo- minający Lemorel ptaki brodzące, które żyły w kanałach iryga- cyjnych Rutherglen. Wziął od tylnego strzelca książkę raportową i spojrzał na liczby, a następnie sprawdził liczniki u pasażerów z początku składu. Na końcu przyszedł do Lemorel. Kiedy pochy- lił się, żeby odczytać licznik, jego głowa wysunęła się do przodu, chociaż ramiona pozostały w miejscu, jakby chciał wydziobać liczby. - Znakomicie, znakomicie, znakomicie - powiedział, prostując się. - Mocna, mocna dziewczynka, co? Lemorel skinęła głową w odpowiedzi. - Książka raportowa mówi... mówi, że powinnaś zakończyć po- dróż z kredytem - kredytem co najmniej pięciu srebrników. Tak, tak, plasujesz się jako trzecia wśród pasażerów, ale pierwsza z ko- biet. Możesz więc iść pierwsza. Idź pierwsza! Idź, idź. Powlokła się do łazienki. Ciężka praca nagradzana była nie tyl- ko kredytem podróżnym. Pierwszeństwo w użyciu wygódek na każ- dej stacji było dodatkową zachętą do porządnego pedałowania. Rozpuściła włosy przed lustrem pod świetlikiem. To ostatnia szansa na poprawienie wyglądu przed dworcem w Rochester. Przyjrzała się sobie dokładnie. Jeszcze nie ma zmarszczek... ale już siwy włos. Jeszcze jeden! Wyrwała pięć, zanim związała na nowo i upięła wło- sy. Śmierdzi potem, a jej ciuchy są wilgotne, ale przynajmniej nie będzie wyglądać niechlujnie. W czasie gdy kupowała wodę i ciastka z nasion sosnowych w kiosku, inspektor celny sprawdzał jej plecak. Jeśli księgowy stacji był bocianem, to ten mężczyzna - łasicą: małą, zwinną, bystrooką. - Stać cię na dwururkę Morelaca, a mimo to podróżujesz pocią- giem galerowym? - zapytał, obracając zniszczoną, ale wypolerowa- ną broń w zwinnych, ruchliwych palcach. - Prezent od rodziny, fras inspektorze - odpowiedziała, ostroż- nie kierując wzrok ku peronowi, zamiast patrzeć mu prosto w oczy. - Ha! A zatem majętna rodzina, ale to nie mój interes. - Inspek- tor otworzył paszport. - Pomarańczowy Smok, a masz tylko dzie- więtnaście lat. Nieźle. Mechanizm zegarowy osobistej kotwicy Lemorel zabrzęczał ostrzegawczo, więc sięgnęła, żeby go wyzerować i nakręcić. Inspek- tor się roześmiał. - Nie potrzebujesz już tego, Pomarańczowy Smoku Milderellen. Znajdujesz się w Strefie Zerowej Rochester. Wezwanie nigdy nie dochodzi do tego małego majoratu. - Nie ma Wezwania, fras inspektorze? - zapytała po prostu po to, żeby poćwiczyć nieobowiązujące rozmowy z nieznajomymi. - Nie ma Wezwania, frelle, ale mimo to jest bardzo niebezpiecz- nie. Szumowiny z południowego wschodu gromadzą się w Roche- ster. Ci, którzy są zbyt niedbali, żeby naciągać mechanizmy wezwą- niowe, są też zbyt rozwiąźli, żeby trzymać na uwięzi swoją moral- ność. Rochester im odpowiada. Co roku spędzam nieco czasu w oko- licznych majoratach, żeby Wezwanie dodało memu duchowi siły. Każdy powinien tak robić, zwłaszcza taka młoda niewinna istota jak ty. Masz pracować w Libris? - Tak - szepnęła, niemalże wychodząc z siebie z podniecenia. Nazwał ją niewinną istotą. - Zatem posłuchaj mojej rady i zamieszkaj w zajeździe Libris. Przebywaj poza miastem. Zatracenie w tym Rochester, tyle zatrace- nia. - Podał jej z powrotem skałkówkę. - Jeśli jakiś miejski hulaka będzie cię nagabywał w zaułku i czynił lubieżne propozycje, po pro- stu zastrzel go z tego pięknego pistoletu. Nie zawracaj sobie nawet głowy rozmową. Jesteś smoczą bibliotekarką, a sędziowie zawsze wierzą słowu smoczych bibliotekarzy. Umiesz strzelać? - Ależ oczywiście, ja... ja zdałam egzamin na Pomarańczowego Smoka. - Ach, prawda, ale nie zapominaj o ćwiczeniach i nigdy nie lę- kaj się strzelać w obronie własnej, zwłaszcza w Rochester. - To duża ulga przekonać się, że nie wszyscy mieszkańcy Roche- ster są złymi ludźmi, fras inspektorze - odpowiedziała. Zarumienił się. Jego lokaj wypisywał kwit celny na przenośnym biureczku, a inspektor zaglądał mu przez ramię, przywołując z pa- mięci przedmioty i ich wartość. - Zaniżyłem wartość twojego morelaca - rzekł, podając jej kwit. - Przez ten nowoczesny zamek skałkowy nie jest też w pełni zabytkiem, ale... być może oceniłem go nieco za wysoko. - Puścił do niej oko. - Jestem w końcu tylko zwykłym inspektorem celnym, a ty - biedną wiejską dziewczyną, której rodzina długo oszczędzała na ten pistolet. - Dziękuję, fras inspektorze, bardzo dziękuję. Będę bardzo ostrożna w Rochester, obiecuję. Zapinając na powrót pasy siedzenia, Lemorel usiłowała uświa- domić sobie, co właśnie się stało. Ktoś naprawdę starał się być dla niej opiekuńczy... i przeczytał jej nazwisko, nie pytając, czy jest tą Lemorel Milderellen. Zapytał, czy umie strzelać. Cudownie! Być może rzeczywiście zawędrowała dostatecznie daleko, żeby uciec przed swą przeszłością. Dotknęła palcami małej ośmioramiennej gwiazdki na szyi. Inspektor prawdopodobnie był genteistą. Wierzy- li oni, że Wezwanie jest wysyłane przez ich bogów, żeby wzmocnić morale rasy ludzkiej. - Gotowi! - krzyknął tylny strzelec, więc nacisnęła na pedały. Strzelcy z przodu i z tyłu zwolnili hamulce i pięciowagonowy pociąg potoczył się przed siebie. - Jedziemy! - krzyknął tylny strzelec, gdy bloki hamulcowe oderwały się od kół. Pociąg zaczął nabierać pręd- kości. A zatem znaleźli się w Strefie Zerowej. Brak Wezwania był dla Lemorel niewyobrażalny. Jak będzie mogła żyć z poczuciem, że ni- gdy nie musi być czujna, żeby nie odejść w zapomnienie? Czy w czasie pobytu w Rochester może sobie pozwolić na porzucenie nawyków niezbędnych do przeżycia? Jak długo zostanie w Roche- ster? Czy inspektor celny miał rację? Czy będzie musiała co jakiś czas opuszczać miasto? Rochester leżało na ogromnej równinie pokrytej niskim lasem eukaliptusowym, ale obszar w pobliżu miasta został wykarczowany pod tereny uprawne. Tory nagle wyskoczyły z lasu w środek zaora- nych pól i winnic, upstrzonych gdzieniegdzie ufortyfikowanymi do- mostwami. A więc i tu muszą obawiać się najazdów łupieżców, po- myślała Lemorel, przyglądając się murom i okienkom strzelniczym. Na terenie każdej farmy stała niewielka wieża snopbłysku. Mury miasta zbudowano z prążkowanego szarego pozostałoka- mienia zwieńczonego pełnymi strzelniczych szpar fortyfikacjami. Właściwe miasto stało na wyspie na samym środku płytkiego jezio- ra, przez które biegł most jezdny i dwie linie torów na estakadach. Lemorel zaglądała do swojej książki podróży, naciskając wciąż na pedały, a pociąg toczył się gładko wśród pól. Otoczone murami we- wnętrzne miasto miało kształt zbliżony do elipsy o małej i wielkiej osi długości odpowiednio ośmiu i dwunastu kilometrów. Nadliczbo- wa ludność zamieszkała kręgiem w przedmieściach nad brzegami jeziora. Przy zewnętrznym murze do pociągu dołączył zwrotniczy i po- prowadził ich przez przypominające labirynt setki znaków i sygna- łów dworca przetokowego. Wznosiły się nad nimi wielkie lokomoty- wy pociągu wiatrakowego z pomalowanymi w spirale wieżami wirników obracających się leniwie na lekkim wietrze. Krzepkie za- łogi spoglądały pogardliwie z krępych, potężnych lokomotyw ma- newrowych. Nagle chaos brzęków ustąpił estakadzie nad jeziorem i jazda stała się na powrót gładka. Kiedy pociąg przejeżdżał przez łukowatą bramę w murze, był już bliski zatrzymania. Dworzec w Rochester okazał się długim, zadaszonym budynkiem kryjącym perony i labirynt bramek, płotków i małych otwartych biur. Lemorel odpięła się od siedzenia i zrobiła parę sztywnych kro- ków wzdłuż pociągu, czekając, aż księgowy odczyta jej licznik. Po uiszczeniu podatku wjazdowego i opłaty za broń zarobiła na po- dróży trzy srebrniki. Idąc powoli, gdyż nogi ciążyły jej jak z oło- wiu, minęła inspektorów przy bramce wejścia na peron, bramce cła, bramce podatkowej, bramce konstabla miejskiego i wreszcie przy bramie dworcowej. W natłoku transparentów z nazwiskami trzymanych przez ludzi w tłumie dostrzegła jeden, na którym wy- pisano MILDERELLEN - POMARAŃCZOWY SMOK. Lemorel podeszła do trzymającej go kobiety. Wyglądała na pięć lub sześć lat starszą od niej, miała zaplecione brązowe włosy. Prawe ramię jej szarego munduru bibliotecznego zdobiła opaska Błękitnego Smoka. - Szczęście wieczoru dla ciebie, jestem Lemorel Milderellen - powiedziała, przyzywając cały entuzjazm, żeby się uśmiechnąć, i kładąc plecak na ziemi. Ta druga uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale nie powiedziała ani słowa. Zamiast tego wyciągnęła kartkę. NIECH OBIETNICE I SZCZĘŚCIE PORANKA/POPOŁU- DNIA/WIECZORU BĘDĄ Z TOBĄ. JESTEM DARIEN VIS BABES- SA, BŁĘKITNY SMOK. JESTEM NIEMA, FRELLE, WYTRZYMAJ ZE MNĄ, PROSZĘ. MAM CIĘ ZAPROWADZIĆ DO LIBRIS. TO DWA KILOMETRY STĄD. - Dwa kilometry - powiedziała Lemorel. Nawet z ustaniem mia- ła kłopoty. Co zrobiłaby prawdziwa wiejska dziewczyna? Załamała się i rozpłakała czy cierpiała w milczeniu? Zdecydowała się na cier- pienie. Wzięła głęboki oddech, zarzuciła plecak na ramiona i stanę- ła gotowa. Darien wskazała na drogę i ruszyła. Kiedy oddaliły się od dworca, pokazała Lemorel kolejną kartkę. SKRĘĆ W NASTĘPNĄ ULICĘ NA LEWO. JEST TAM JADŁO- DAJNIA O NAZWIE POWITANIE NA DWORCU. - Mogę iść dalej - powiedziała bez entuzjazmu Lemorel. Darien odwróciła kartkę. Na jej odwrocie widniał napis: POWINNAŚ ZAPOZNAĆ SIĘ Z LIBRIS, ZANIM TAM PRZYBĘ- DZIESZ. Lemorel nie trzeba było dalej przekonywać. Jadłodajnię zbu- dowano z szorowanej czerwonej cegły, podłogę miała z pozostało- kamienia, a na ścianach wisiały błyskające złotą nitką gobeliny z Northmoor. Kadzidło, kawa i tuzin zapachów palonych ziół już przy wejściu zaatakowały zmysły. Z oczu ciekły jej łzy, gdy kelner w chałacie prowadził je do stolika przy oknie. Dopiero w połowie kufla rockhampton ebony przypomniała sobie o niemej towa- rzyszce. Darien siedziała cierpliwie, przebierając palcami w stercie kar- tek i przyglądając się ruchowi ulicznemu za oknem. - Znasz język migowy Portingtona? - spytała Lemorel. Darien natychmiast odwróciła głowę, a jej spokojne do tej pory oczy omal nie wyskoczyły z orbit ze zdziwienia. - Tak, tak - natychmiast odpowiedziała gestem. - Skąd go znasz? Uczy się go tylko niemych i głuchych. - Rodzice mojego przyjaciela byli głuchoniemi. Podchwyciłam na tyle, żeby prowadzić rozmowę. Darien kołysała się na krześle, zataczając małe kółka dłońmi w poszukiwaniu słów. - Jestem w Libris od dziewięciu lat - pokazała, najwyraźniej zbyt przejęta, żeby wymyślić coś innego. - Ja jestem bibliotekarką od dwóch lat - odpowiedziała Lemo- rel. - W całej Libris nie ma nikogo poza mną i tobą, kto znałby płyn- nie język migowy. - Na twarzy Darien malowało się coś na kształt pragnienia. - Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółkami, frelle Lemorel. Bardzo chciałabym móc od czasu do czasu odłożyć te prze- klęte kartki. Przyjaciółka. Ta perspektywa pociągała Lemorel bardziej, niż byłaby skłonna przyznać. - Nie jestem jeszcze pracownikiem Libris, frelle. Przyjechałam tu, żeby podejść do egzaminu na Czerwonego Smoka. Właśnie, gdzie mogłabym znaleźć zajazd? - W moim apartamencie w zajeździe Libris jest wolny materac. - Darien zamigała tak szybko, że Lemorel z trudem pochwyciła sens. - Nie chciałabym się narzucać... - Nie, nie, nalegam. Proszę, zamieszkaj ze mną. - Dobrze... to duża ulga, że nie będę musiała się troszczyć o zna- lezienie noclegu przed egzaminem. Wiesz może, kiedy on się odbę- dzie? - Jutro po południu. Lemorel uchwyciła się krawędzi stolika, czując, że zatacza się do tyłu. - Tak szybko? - Są kłopoty z wewnętrznym funkcjonowaniem Libris, frelle Le- morel. Bardzo potrzebujemy nowych pracowników. Hauptliberin ma... maszynę, tajną maszynę, o której większość ludzi wie, ale któ- rej nie widział nikt oprócz najbardziej zaufanych. Podobno ta ma- szyna radzi sobie z sygnalizacją snopbłyskową z niesłychaną wydaj- nością, ale przez kilka ostatnich dni coś nie wychodziło. - Jeśli daliby mi kilka dni na odpoczynek i naukę, miałabym większe szansę zdać egzamin i dołączyć do zespołu, żeby pomóc ma- szynie. - Być może, frelle, ale egzaminator będzie miał czas tylko jutro. On też musi pracować przy maszynie. Chodźmy już, zaprowadzę cię do mojego apartamentu, a potem pokażę ci łaźnie i refektarz. Kie- dy się umyjesz, zjesz coś i wypoczniesz, może będziesz lepszej myśli co do egzaminów. - Żadna kąpiel nie zastąpi nauki - powiedziała Lemorel, wsta- jąc Darien podpisała kartkę z herbem Libris dla kelnera i podnio- sła plecak Lemorel. Przerzucając go przez ramię, zatoczyła się lek- ko pod niespodziewanym ciężarem, po czym ruszyły brukowanymi ulicami ku Libris. Na zewnątrz jadłodajni cienie wydłużały się z nadejściem wieczo- ra. Lemorel zauważyła, że nikt nie nosił kotwic wezwaniowych, ale nawet gdyby Wezwanie przetoczyło się nad miastem, mury uniemoż- liwiłyby ludziom dalekie wędrówki. Mimo wszystko czuła się jak je- dyna ubrana osoba w tłumie nudystów - ale podobno nawet w słyn- nym nudystycznym kurorcie Hansonville bywalcy nosili kotwice osobiste. Tutaj nie było jednak żadnych kotwic, uwięzi, ani ścian ła- ski - nic! Sama myśl o tym wydawała się obelgą. Może dlatego moral- ność sprawiała w Rochester wrażenie bardziej rozluźnionej. Hebanowy Koori niosący trzymetrową włócznię i odziany tylko w przepaskę biodrową przeszedł koło nich, rozmawiając z ożywie- niem z dwoma kupcami i mężczyzną w mundurze strażnika kolejo- wego. Ubrane w długie szaty i zasłony kobiety z Southmoor prze- chadzały się w grupach, a tragarze przebiegali truchtem, dźwigając na głowach nieprawdopodobnie ułożone pakunki. Trycykle ciągnę- ły powoziki wyładowane miejską elitą, a uzbrojona eskorta dokład- nie przyglądała się tłumom w obawie przed napaścią. Lemorel za- uważyła, że nikt jej nie popychał. Spodziewała się, że będą musiały przeciskać się przez wieczorny tłum, ale gdziekolwiek się pojawiły, ludzie ustępowali z drogi dwóm bibliotekarkom. « Kaznodzieja genteistów w podartym chałacie wołał ochrypłym, lecz donośnym głosem do gromadki około dwunastu próżniaków. - ...i biada wam, którzy unikacie dotknięcia Wezwania i pozwa- lacie waszym duszom rozmięknąć... Jego głos szybko zagubił się w gwarze sprzedawców delikatnej bawełny, wyśmienitego jedwabiu, doskonałych dywanów wełnia- nych, znakomitych pomidorów, pierwszorzędnej czerwonej fasoli, eleganckich i wygodnych sandałów oraz znakomitego prochu strzel- niczego. Dalej, na skraju tłumu, stał inny kaznodzieja - prowincjo- nalny Fundacjonista Chrześcijański, sądząc po czarnej szacie i klamrach na kapeluszu. - Bóg w swojej mądrości dozwala na istnienie tego miejsca za- tracenia, tak żeby uczciwi ludzie mogli zrozumieć, czym może być życie bez Wezwania prowadzącego ich po Jego ścieżkach. Teraz już zobaczyliście, bracia, dlatego powiadam wam, porzućcie to miejsce odpoczynku Szatana, odwróćcie się od... - Doskonałe ciasta, makarony, ciasteczka piniowe, pieczone orzechy makadamii. - Iglice, nowe iglice. Darien trąciła ją łokciem, żeby zwrócić uwagę i zaczęła gestyku- lować. - To dzika część miasta, ale tędy wiedzie najkrótsza droga. Niewykwalifikowani robotnicy kolejowi włóczyli się grupkami. Mięśnie ich nóg, zdeformowane od pedałowania w zwrotnicow- niach, wybrzuszały nogawki spodni niebieskich mundurów. Z wyż- szych okien oznaczonych herbami gildii wychylały się nierządnice, a w tłumie przechodniów uwijali się alfonsi noszący znaki tych sa- mych gildii. Prorocy ognia piekielnego grozili zagładą i siarką ko- bietom, które odpowiadały wystawianiem przez okno piersi lub po- śladków. Ktoś pociągnął Lemorel za ramię. - Dziewczyna z Southmoor, piękny panie, zbiegła konkubina Wimmerańczyka, bardzo zręczna w... - Alfons wydał z siebie odgłos pośredni pomiędzy jękiem i kaszlem, kiedy Lemorel odwróciła się i spostrzegł swą pomyłkę. Skłonił się, uchylił i uciekł, mamrocząc: - Wybacz, frelle. Łaski, frelle. Szczęście wieczoru dla ciebie, frelle. Darien śmiała się bezgłośnie. - Nie wyglądam chyba aż tak źle - powiedziała Lemorel. Darien potrząsnęła głową. - To mundur z Rutherglen. W marnym świetle przypomina kom- inezon robotnika kolejowego. Na środku ulicy pięciu robotników rzucało słowa zachęty jakie- muś niewidocznemu kompanowi w sypialni na wyższym piętrze. W odpowiedzi odzywały się gromkie wybuchy śmiechu i gniewne wrzaski na temat brudnych rąk. W sąsiednim oknie hoża dziewoja obnażyła piersi pomalowane w tarcze strzelnicze i potrząsała nimi najpierw ku robotnikom, a następnie w stronę Lemorel. - Muszę kupić nowy mundur - mruknęła cicho Lemorel, ale Da- rien słuchała uważnie i zrozumiała słowa. - Pożyczę ci jeden z moich, frelle Lemorel - odpowiedziały jej palce. Propozycja pożyczenia czegoś tak niezwykle osobistego jak mundur zrodziła w wyczerpanym ciele Lemorel dziwne uczucie przyjemnego dreszczu. Grupa ogromnych robotników z Centralnej Konfederacji zbliżyła się do nich szeregiem, po czym nagle rozdzie- liła się, żeby je przepuścić, kłaniając się przesadnie i wołając za Le- morel: - Breil, breil, frelle hufchen. - Nazywają cię piękną dziewczyną - pokazała Darien, chcąc być pomocna, ale Lemorel znała ich język na tyle, żeby zrozumieć, że wzięli ją za robotnicę. Nad dachami ukazała się ogromna wieża snopbłysku i wkrótce doszły do murów kompleksu bibliotecznego. Darien wpisała je obie i udały się prosto do apartamentu. W czasie gdy Lemorel ką- pała się, nowa przyjaciółka brała miarę na mundur. Zanim dzwon refektorium zaczął wzywać na posiłek, Darien przefastrygowała je- den ze swoich mundurów Libris na rozmiar Lemorel. Czując się niepewnie w pożyczonym płaszczu kąpielowym, Lemorel wzięła szary uniform i przebrała się za papierowym parawanem pomalo- wanym w stylizowane kwiaty warialda. Darien klasnęła w ręce na jej widok. - Nie jestem jeszcze pracownikiem - powiedziała Lemorel z po- wątpiewaniem. - Jutro jakiś egzaminator będzie robił co w jego mocy, żeby wcisnąć mnie z powrotem w stary mundur. Darien wysunęła palce w kierunku lampy i zaczęła gestykulo- wać. - Znam twojego egzaminatora, frelle. Nie bój się go. Jest może nieco gwałtowny, ale sprawiedliwy. Pamiętaj, zwerbowanie ciebie leży w naszym interesie. - Mogę okazać się niewystarczająco dobra. Jestem bardzo słaba z heraldyki. - Więc wynajmij herolda. Dla mnie pracuje trzech. Na heraldy- kę można machnąć ręką, jeśli ktoś jest świetny z matematyki. - Naprawdę można? - Można. Hauptliberin rozpaczliwie poszukuje smoczych biblio- tekarzy z jakimikolwiek zdolnościami matematycznymi. - Ale to z pewnością może spowodować nierównowagę w działa- niu Libris. - Już spowodowało, frelle Lemorel. Pójdziemy do refektarza, za- miast gotować tutaj? - Jeszcze jedno pytanie. Powiedziałaś, że dla ciebie pracuje trzech heroldów. -Tak. - Ilu jeszcze ludzi masz pod sobą? - Dwudziestu pięciu. - A mimo to wyszłaś po mnie, zwykłego rekruta, na dworzec? Starszy smoczy kolor jak ty? - Pierwsze wrażenia nowo przybyłego są najsilniejsze, frelle. Frakcja Hauptliberin nie może sobie pozwolić na to, żeby jakiś młokos naopowiadał ci bzdur, tak samo jak nie możemy pozwolić na to, żeby jakiś sługus restauracjonistów Libris sączył ci kłamstwa do uszu. Zależy nam na tobie i chcemy, żebyś o tym wiedziała. (96) Hauptliberin Zarvora objęła zarząd Libris dwa lata po śmierci ojca mera Jeftona. Od początku czyniła starania, żeby zdobyć uwa- gę i zaufanie chłopca. Zadziwiła go przepowiadaniem zaćmień księ- życa i zachwyciła łamaniem tajnych szyfrów szlachetnych panów z dworu. Kiedy zaczęła obiecywać wielkie bogactwa i prawdziwą władzę, zaczął jej słuchać. Hauptliberin była oficjalnie jednym z prywatnych edutorów monarchy, toteż nikt nie dziwił się długim sesjom w jej gabinecie. - Potrzebujemy zwycięskiej wojny, żeby przywrócić tronowi godność - oświadczył Jefton, gdy Zarvora usiłowała wytłumaczyć mu nowy plan wyłapywania obywateli uchylających się od płace- nia podatków. - Przyznaję, że miło jest widzieć, jak skarbiec dla odmiany pęcznieje, ale to nie przysparza szacunku. Spójrz na tę rozkodowaną wiadomość: nazywają mnie merem Skąpym Szczu- rem! - To od mera Tandary. Bardzo niegrzecznie z jego strony, na mo. - Chcę, żeby traktowano mnie z szacunkiem. - To niebezpieczny człowiek. Lepiej będzie, jeśli pozwolisz mu traktować się pogardliwie i ignorować, niż gdyby miał potraktować cię z szacunkiem i przysłać tu oddział morderców. Jeftonowi zaparło dech. Zarvora nie przestawała stukać w kla- wiaturę. Jej postawa zaczynała denerwować Jeftona. - Zastanawiam się nad kampanią przeciwko Southmoor - oznaj- mił. - Masz za mało żołnierzy i kawelarów - odpowiedziała cierpli- wie Zarvora, nie okazując cienia zdziwienia. - Szlachta i kawelarzy z Rochester oczywiście przyszliby ci z pomocą, gdyby Southmoor miało wygrać, ale jeśli to ty wywołasz walki... nie obejrzysz się, jak klękniesz na szafocie, a twoja szlachta i posłowie z Southmoor będą się przyglądać, żeby mieć pewność, że robota zostanie wykonana jak należy. Jefton dał prztyczka mechanicznej sowie, żeby rozładować fru- strację. W odpowiedzi rządek nakrapianych trybów zagrzechotał i ułożył się w nowy wzór. - Proszę, nie zabawiaj się Kalkulorem, merze, łatwo zakłócić je- go pracę. Pewnego dnia zapewni ci on armię, której nikt nie po- wstrzyma. Rozdrażniony trzepnął skrzydło sowy jeszcze raz, ale Zarvora zdążyła już wypisać rozkaz PAUZA na swojej klawiaturze, więc nic się nie stało. To było symbolem jego panowania - każda jego akcja wywoła powstrzymującą reakcję. - Przykro mi, Hauptliberin - powiedział, podchodząc do okna i przyglądając się dachom łupkowym, żeby ukryć swój wstyd. - Snu- ję głośno marzenia, gdy mówię o wojnie. Tylko w marzeniach mogę się uwolnić od szlachty z Rochester. Nawet gdybym miał pieniądze na wystawienie większej armii, nie mógłbym tego zrobić, bo oni po- darliby dekret merowski nakazujący powołanie, zanim atrament zdążyłby wyschnąć. - Być może nie będziesz potrzebował większej armii - odparła Zarvora, wystukując nowy zespół rozkazów na klawiaturze. Pozwo- liła słowom zawisnąć w powietrzu. Po chwili Jefton się odwrócił. - Czy to obietnica bez pokrycia? - spytał władczym tonem. - Czy ja kiedykolwiek składam obietnice bez pokrycia? - odpo- wiedziała pytaniem, wciąż stukając w klawiaturę. - Mogę ci coś po- kazać, jeśli zechcesz usiąść przy planszy do zawodników. Kalkulor jest dobrym graczem, a ja... Zatrzymała się w pół zdania, wpatrując się w siatkę oznakowa- nych przekładni. - Zawodnicy? - zawołał Jefton osłupiały. - On potrafi przewidy- wać zaćmienia, łapać przestępców i łamać szyfry, a teraz nauczyłaś go również grać w zawodników? To tak jakbyśmy posiadali oswojo- nego boga na własne rozkazy. - Wygląda na to, że mamy problem - mruknęła Zarrora, spoglą- dając na tryby. - Bóg może jest oswojony, ale w tej chwili niezbyt wiarygodny. Jefton zastanawiał się przez chwilę. - Masz na myśli, że popełnił błąd? Może rozprasza go całe to za- rządzanie zbiorami, które wykonuje dla Libris. - Kalkulor nie ma w tej chwili ubocznych zadań, merze. Zajmu- je się wyłącznie zadaniami, które zlecam z tego gabinetu. Zarvora nadal wstukiwała rachunki testujące. Po sposobie, w ja- ki rozszerzały się jej oczy i zaciskały pięści, widoczne było, że Kal- kulor musiał popełnić jeszcze kilka błędów. - Jego solidność wydaje się wątpliwa - zaczął Jefton. - Jeśli nie potrafi sobie poradzić z prostymi obliczeniami, jak mogę mu zaufać w kwestii obronności królestwa? - Przyniósł ci już większe dodatkowe dochody, przyłapując nie- uczciwych urzędników, niż gdybyś podniósł podatki o jedną trzecią - wyjaśniła Zarvora, której cierpliwość się kończyła. - Co więcej, przysporzył ci też popularności. Nie sięgnąłeś swoim ludziom do kieszeni, za to zobaczyli, że nieprawość jest karana. Poza tym po- zwala ci szpiegować twoją szlachtę, łamiąc tajne szyfry, których używają po to, żeby ukryć coś przed tobą. Problem tylko w tym, że ma lekką tendencję do popełniania błędów po kilku godzinach pracy. - Może staje się mniej uważny, gdy się zmęczy. Pozwalaj mu czę- ściej odpoczywać. To powinno rozwiązać problem. Moi doradcy czę- sto zasypiają, gdy posiedzenia się dłużą. - Nie rozumiesz. Kalkulor nie męczy się w taki sposób jak my i nie jest możliwe, żeby popełniał błędy. Jeśli nicponie, którzy przeprowadzają operacje w jego wnętrzu, zmęczą się, będzie pra- cował nieco wolniej, ale dokładność wyników nie powinna się zmieniać. - Nie powinna. - I nie będzie, jeśli tylko znajdę źródło kłopotów. Kiedy osiągnie pełną funkcjonalność, będzie się składał z trzech zespołów kompo- nentów pracujących na ośmiogodzinnych zmianach. Kalkulor sta- nie się wtedy twoim nigdy niezasypiającym i nigdy nieumierają- cym doradcą. Nawet lepiej - nie będzie miał własnych opinii i inte- resów, które mogłyby wpłynąć na rady, jakich ci udzieli. Jefton był wprawdzie młody i zajmował dziedziczne stanowisko, cechował się jednak przenikliwością właściwą znacznie bardziej doświadczonym władcom. Zawsze był na tyle ostrożny, żeby dokład- nie przemyśleć wszystkie otrzymywane rady, ale jeśli raz został przekonany, działał zdecydowanie. Zalety poszerzonego Kalkulora nie musiały długo czekać na zaskarbienie jego zaufania. - Muszę mieć Kalkulor na swoje usługi przed końcem miesiąca - oświadczył po chwili namysłu. - Ale merze, źródło błędów... - Błędy mnie nie obchodzą. Jeśli pojawiają się, gdy komponen- ci są zmęczeni, problem ten powinien zniknąć, jeśli będziesz wy- mieniała komponentów, zanim zdążą się zmęczyć. - Ale system wciąż będzie słaby. - Znam cię zbyt dobrze, Hauptliberin Zarvoro. Jesteś perfekcjo- nistką, a tacy ludzie często robią znacznie więcej niż potrzeba, żeby wykonać zadanie. A więc Kalkulor umie grać w zawodników, hę? Zauważyłem, że Fergen był ostatnio w bardzo złym nastroju, a moi lokaje donieśli, że odwiedzał ten gabinet. Podejrzewam, że rozgry- wano tu potajemnie partie zawodników i że Kalkulor haniebnie go pokonał. Mam rację? - Zamierzałam ci powiedzieć, jak tylko błąd... - Doskonale, doskonale! Jeśli on potrafi tak dobrze grać w za- wodników, to będzie też umiał rozwikłać intrygę polityczną. Haupt- liberin, żądam usług Kalkulora przed końcem miesiąca. Jeśli nie zdołasz zmusić go do pracy, przyślę komisję edutorów z uniwersy- tetu. Zarrora nie mogła znaleźć słów. Komisja edutorów! Sama myśl o tym przyprawiała ją o dreszcze. Jeśli ktokolwiek zdałby sobie sprawę z tego, co Kalkulor naprawdę potrafił... - Muszę teraz wracać do pałacu, Hauptliberin. Co powinienem zrobić z tym obraźliwym zaszyfrowanym listem? - Nie zawracaj sobie nim głowy, merze. Oznacza on, że szlachta zdaje sobie sprawę z tego, że umiesz zarządzać skarbem i że nie bę- dziesz od nich żądał pożyczek. Dopóki postrzegają cię jako nieszko- dliwego sknerę, możesz swobodnie rządzić Rochester według swo- jej woli. Gdy tylko Jef ton wyszedł, Zarvora dała znak do opróżnienia ha- li Kalkulora, a następnie popędziła siedem pięter w dół ze swego gabinetu, żeby zobaczyć to miejsce na własne oczy. Kontroler syste- mu Lewrick czekał na jej przybycie. - Trzeba sprawdzić wszystko - oznajmiła. - Każdy tryb, prze- wód, rejestr, linię transmisyjną i kartę dekodującą. Każdy paciorek na każdym liczydle i każdy ząb na przenośniku. - Znowu błąd, frelle Hauptliberin? - Pięć błędów i to w czasie, gdy demonstrowałam Kalkulor merowi. - Ach, rozumiem. Czyżby tracił wiarę w naszą maszynę? - Wręcz przeciwnie. Był pod takim wrażeniem, że zażądał peł- nej gotowości operacyjnej przed końcem miesiąca. Jego zdaniem błędy się skończą, jeśli zmiany będą się odbywać przed przemęcze- niem komponentów. - Dobry pomysł, Hauptliberin. Mer to bystry chłopak. Zarvora z wściekłością chwyciła małego człowieka za tunikę i uniosła tak, że ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. - Robiłam bardzo dokładne zapisy błędów, fras Lewricku, zgod- nie z zegarem w moim gabinecie. Błędy pojawiają się wcześniej w trakcie zmian. Czy wyrażam się dostatecznie jasno? Roześmiał się nerwowo i skinął głową. Postawiła go na ziemi. - No no, mały potwór zaczyna się rozleniwiać - powiedział, wy- gładzając ubranie. - On nie jest żywy! Ma defekt i to się pogarsza. Jeśli uruchomi- my Kalkulor w pełni, zanim zostanie naprawiony, może udzielić Je- ftonowi jakiejś bardzo głupiej rady, której on posłucha, ponieważ zanadto mu ufa. - Dobrze mu tak za wtrącanie się do naszej roboty - powiedział Lewrick, wzruszając ramionami. - Po pierwszej wielkiej pomyłce zostawi nas w spokoju. - Po pierwszej wielkiej pomyłce naśle na nas komisję edutorów z uniwersytetu - odparła Zarvora z ponurym uśmiechem. - Edu torów? Tutaj? - krzyknął Lewrick z niedowierzaniem, któ- re przerodziło się w przerażenie, kiedy zdał sobie sprawę z konse- kwencji takiego pociągnięcia. - Edutorów tutaj, fras Lewricku. - Na miłość boską, nie! Oni nie zrozumieją. Będą się starali wy- kazać, że to nie ma prawa działać. Sekret się wyda. Przeklęta szlach- ta i krewni będą się starali uwolnić niektórych z naszych najlep- szych komponentów. - Tak się stanie tylko wtedy, gdy nie uda nam się powstrzymać błę- dów. Chodź, zaczniemy od sprawdzania ram liczydeł na każdym biurku. Zaczęli od tylnego rzędu biurek prawego procesora Kalkulora i stopniowo posuwali się do przodu. W ciągu godziny znaleźli tylko ukrytą torbę z orzechami włoskimi i kilka obscenicznych rysunków na ścianie. - Mechanizmy są w doskonałym stanie, fras Lewricku - powie- działa Zarvora, gdy doszli do przepierzenia, które oddzielało sek- cję FUNKCJI od zwykłych komponentów. - Muszę ci pogratulować takiej dbałości o maszynę. - Kocham Kalkulor, dobra frelle - wyznał, sprawdzając tryby przenośnika. - Kiedy pomyślę o hałastrze edutorów wdzierających się do tej hali, bełkoczących swoje głupie sądy, wtykających brud- ne paluchy w kółka zębate... trzęsę się z wściekłości. Myślę, że wy- poleruję miecz i spędzę jakiś czas w sali treningowej dziś wieczór. - Godna podziwu lojalność, fras Lewricku, ale lepiej spędzisz ten czas, dochodząc, skąd biorą się błędy. Wiemy, że te same niedo- kładne odpowiedzi przychodzą z Prawego i Lewego procesora, mi- mo że są one oddzielone dwoma płóciennymi przepierzeniami wy- sokości trzech metrów, a korytarz między nimi patrolują smocze kolory. Mimo to komponenci po obu stronach muszą się w jakiś spo- sób ze sobą komunikować. - Czy wolałabyś stoczyć pojedynek, zamiast narazić Kalkulor na gwałt, frelle Hauptliberin? - Już to robiłam. Dobrze, jeśli dwaj komponenci mieliby maleń- kie lusterka, mogliby przesyłać sobie znaki po suficie hali... Każ komponentom rozebrać się do naga i daj im nowe mundury, kiedy będą wchodzić na następną zmianę. Nie wolno im przemycić nicze- go, co odbija światło. - Tak jest, Hauptliberin. - Pokaszliwania, podśpiewywania pod nosem także mogą stano- wić kod i przenikać przez przepierzenia. Podczas najbliższej sesji za- kneblujesz wszystkich komponentów. Najchętniej wstawiłabym oba procesory do osobnych hal, ale to oznaczałoby miesiące przebudowy i spowolniłoby czas odpowiedzi. Daj komponentom dobrze wypocząć, fras Lewricku. Jutro czeka nas dziesięciogodzinna seria testów. ©6) Asesor egzaminacyjny okazał się niewiele więcej niż dziesięć lat starszy od Lemorel i nie pasował do jej wyobrażenia biblioteka- rza w randze Srebrnego Smoka. Miał siwiejące włosy, był wynędz- niały i nieogolony. Jego szaty znajdowały się w nieładzie i wygląda- ły tak, jakby w nich spał. Na rękawach miał plamy z atramentu i kawy. - Pomarańczowy Smok Milderellen? - zapytał, rzucając okiem znad sterty papierów, gdy weszła. - Tak, fras asesorze. - Siadaj, proszę - powiedział, otwierając jej teczkę. - Dobre oceny z egzaminów z matematyki, prawdę mówiąc, wyróżnienia z wszystkich przedmiotów. Bardzo obiecujące, a poza tym byłaś trzy razy pierwsza na roku. - Zmarszczył się nagle. - Dwa razy zwy- ciężyłaś w regionalnych zawodach strzeleckich i zastrzeliłaś za- wodnika sędziego w pojedynku, to stwarza problem. Lemorel poczuła przypływ przerażenia i przez moment zwątpiła, czy w ogóle zostanie dopuszczona do testu, ale on bez słowa za- mknął teczkę i wyłowił z bałaganu na biurku dwie listy pytań. - Kiedy dam ci znak, zaczniesz wypełniać testy - rzekł, podając Lemorel kartki wraz z tabliczką łupkową na brudnopis. - Zamężna? - Nie, fras... - To i dobrze. Ja byłem żonaty, ale żona zostawiła mnie rok te- mu. Uważała, że mam w Libris inną kobietę, skoro spędzam tu tyle godzin. Kobietę? Ha! Chciałbym mieć takie szczęście. Lokaj! Niska dziewczyna z wielkimi oczami i długimi czarnymi włosami wbiegła drobnymi kroczkami z sąsiedniego gabinetu. Uśmiechnęła się do Lemorel. Na tunice widniały dwie belki stopnia w hierarchii kustoszy. - Roso, ta kandydatka ma być przeegzaminowana w obecności dwóch świadków w celu promocji. Przynieś swoją robotę tutaj i daj tej frelle wszystko, o co poprosi: kawę, proszek od bólu głowy, co- kolwiek w tym rodzaju. Rosa zaprowadziła Lemorel do biurka, w którego rogu stała klep- sydra z pieczęcią kalibracyjną. Lemorel zdziwiła się, że egzaminator uważa się za odpowiedniego świadka, ale postanowiła nic nie mówić. - Nie zwracaj uwagi, jeśli będzie nieuprzejmy - szepnęła Rosa. - Przepracowuje się i nie dosypia. No, masz dokładnie godzinę od chwili, gdy obrócę klepsydrę. Gotowa? Lemorel skinęła głową. - Start... już! Na pierwszej kartce było dziesięć zadań o średnim stopniu trud- ności, na drugiej - pięć naprawdę trudnych. Walcząc z napadami paniki, Lemorel wyszukała najłatwiejsze pytania, oznaczyła wszyst- kie według stopnia trudności i zaczęła. Pierwsze cztery rozwiązała w pamięci: żonglowała liczbami i zapisywała odpowiedzi, nie zawracając sobie głowy jakimkol- wiek sprawdzaniem. Piasek zsypywał się na rosnący złowieszczo kopczyk. Teoria grup, rachunek całkowy, dzielenie macierzy. Nie- których metod mogła się jedynie domyślić, innych uczyła się w przeszłości z książek. Zaokrąglała dla wygody wyniki, wpisywa- ła liczby zapamiętane z tablic i robiła przybliżenia według naszki- cowanych wykresów. Za nią Srebrny Smok rozmawiał ściszonym głosem z Rosą. - Zaharowuje nas na śmierć, więc jak sobie wyobraża, że wypeł- nię takie normy? Czy ona myśli, że Zielone Smoki rosną na drze- wach? Na każdych dziesięciu komponentów potrzebujemy jednego Zielonego Smoka w personelu wspierającym, a ona chce zwiększyć maszynę do tysiąca komponentów w ciągu dziesięciu miesięcy. Lemorel walczyła zaciekle, ale kiedy piasek przesypał się do końca, ostatnie zadanie nadal pozostawało bez odpowiedzi. Srebrny Smok użalał się na obciążenie pracą i brak czasu na wydawanie najwyraźniej sporej pensji. - Czas minął! - oznajmiła Rosa, wyciągając rękę, żeby odebrać od Lemorel kartki i tabliczkę. Podała wszystko asesorowi, który usiadł, wyprostował się i zaczął oceniać odpowiedzi. Odeślą ją z powrotem do Rutherglen, to absolutnie pewne. Zmu- siła się do zachowania zimnej krwi i powstrzymywała łzy. - Taak... 96 procent w pierwszym teście, nieźle. W drugim 52 procent. Słabe zaliczenie, ale zawsze - zawyrokował, wymachując piórem, po czym spojrzał w górę z uśmiechem. - Gratuluję, termin był krótki, ale formalności wyszły tu z mody. - Czyżbym zdała, fras asesorze? - Oczywiście. Witam w Libris. - Ale to była tylko matematyka. - Frelle... pracujemy tu pod sporym naciskiem, żeby sprostać, hmm, wymaganiom Hauptliberin. A tym, czego ona najpilniej po- trzebuje, są uzdolnieni matematycznie rekruci. Spójrz na moje biurko: zazwyczaj tę pracę wykonywało dziewięć osób, ale teraz je- stem tylko ja i paru kustoszy, którzy służą za gońców. Pospiesznie wypełnił formularz, podpisał go i podał Lemorel. - Fras Srebrny Smoku... - Jestem Dargetty, Tarrin Dargetty. - Muszę ci powiedzieć, jak wiele to dla mnie znaczy, fras Tarri- nie. Od tak dawna marzyłam o pracy w Libris. - Miło mi to słyszeć, frelle Lemorel, jako że nie będziesz tu mia- ła nic poza pracą - no, może trochę snu i posiłków, jeśli ci się po- szczęści. Miło było cię poznać, ale musisz się pospieszyć, jeśli chcesz złapać lokaja archiwisty, zanim zamknie biuro. - Nie znasz nawet godzin urzędowania w Libris, fras egzamina- torze Dargetty? - wtrąciła się Rosa. - Nie ma jeszcze czwartej, zo- stała jej ponad godzina. Tarrin siedział przez moment w absolutnym bezruchu, po czym powoli spojrzał na zegar wagowy. Odwrócił się do Rosy. - Czy ty właśnie kazałaś frelle Milderellen rozwiązać dwa testy w ciągu jednej godziny? - zapytał powoli. Lemorel zamrugała oczami, zbyt osłupiała, żeby coś z tego zrozu- mieć. Rosę zatkało. - O niech to! Oj, cóż... cóż, nie powiedziałeś mi. - Płacą ci za myślenie, nie tylko za wykonywanie rozkazów - po- wiedział Tarrin, chwytając się rękami za głowę. - Czerwony nagłó- wek na jednej kartce, zielony na drugiej. - Nic nie rozumiem - odezwała się niespokojnie Lemorel. - Czy zostałam Czerwonym Smokiem? - Tylko na tyle czasu, ile zajęło mi poprawianie drugiego testu. Jesteś teraz Zielonym Smokiem. A niech to, gdzie są te przepisy? „Jeśli kandydat zemdleje, dostanie ataku serca, urodzi lub z inne- go usprawiedliwionego - według uznania egzaminatora - powodu nie jest w stanie dokończyć testu, ocena może być podniesiona o procent otrzymanej punktacji równy procentowi pozostałego czasowi". To oznacza 104 procent w twoim przypadku... nie, to nie przejdzie. Poza wszystkim nie jestem pewny, czy niesumienność pilnujących podpada pod ten paragraf. - Poród wydaje się mało prawdopodobny. - Wcale nie. Stres towarzyszący egzaminom zdaje się go wywo- ływać. Precedens miał miejsce w roku 1567, jak mi się zdaje, a po- dobne wypadki zdarzają się średnio co dwie dekady. - A może by dodać obie oceny i wyciągnąć średnią z dwóch eg- zaminów? - zaproponowała Rosa. - W ten sposób dostanie dwa do- bre zamiast wyróżnienia i zaliczenia. Tarrin spojrzał na nią i klasnął w ręce. - Wiem, ona mogłaby napisać jeszcze jeden test na Zielonego Smoka. Frelle Milderellen, co sądzisz o... Hej! Rosa, podtrzymaj ją, ona zasłabła. Pomogli Lemorel usiąść z powrotem na krześle. Rosa zajęła miejsce przy niej, a Tarrin wyszedł poszukać lokaja, który przy- niósłby kawę. Po paru minutach poczuła się lepiej. - Spotkałem na korytarzu archiwistę i powiedziałem mu, co się stało - oznajmił Tarrin, stawiając przez nowym Zielonym Smokiem parujący kubek czarnej kawy. - Powiedział, że uzna wyróżnienie na Czerwonego Smoka i dobry na Zielonego, chyba że chciałabyś po- wtórzyć egzamin. - Dobry mi całkiem wystarczy, fras Tarrinie. Czy jesteś pewny, że nie ma innych testów? Potarł twarz ręką i usiadł na skraju biurka. - Zdałaś właśnie egzamin na Zielonego Smoka, frelle, i tyle. Ostatnimi czasy ja decyduję, co jest potrzebne na Zielonego Smoka. - Ale co z heraldyką i zaawansowanym katalogowaniem? - Matematyka stała się w Libris wszystkim, przynajmniej jeśli chodzi o pracę, jaką będziesz wykonywać. Zdałaś matematykę na poziomie Zielonego Smoka, więc będziesz bibliotekarką w randze Zielonego Smoka. Wiem, że są rytuały i ceremonie, które powinny towarzyszyć tej promocji, ale teraz nie ma czasu na to wszystko. Ach tak, jest mi przykro. Pamiętam własną ceremonię pasowania na Zielonego Smoka: tysiąc smoczych bibliotekarzy, edutorzy i ku- stosze, wszyscy pod przewodem poprzedniego Hauptłibera w starej Sali Inwestytury, ale teraz sala została zmieniona w - no cóż, wkrót- ce sama zobaczysz. Wszyscy pracujemy intensywnie: przed końcem miesiąca muszę znaleźć trzydzieści pięć Zielonych Smoków, a one, jak wiesz, nie rosną na drzewach. No, Rosa, spróbuj zrehabilitować się za to, co zrobiłaś frelle Milderellen, i zanieś jej papiery do loka- ja archiwisty. - Cóż takiego ja jej zrobiłam? To ty... - Dobrze już, dobrze, możemy posprzeczać się o to później. Te- raz weź te papiery i wracaj z zieloną opaską dla niej, - Mam jedno pytanie - powiedziała Lemorel, gdy Rosa wyszła. - Kiedy przeczytałeś o mojej przeszłości pojedynkowej, miałeś chyba jakieś wątpliwości. Czy, no, czy taka przeszłość będzie tu działać na moją niekorzyść? - Te pojedynki? Nie, wręcz przeciwnie. Jeśli zjawiłabyś się tu jako Czerwony Smok z taką kartą pojedynkową, to cóż,Vardel Griss zażądałaby cię do szwadronu Smoków Tygrysich tak szybko, jak zdołałaby wysłać podanie do archiwisty. Ona także robi, co może, jak my wszyscy, żeby wypełnić normy. Teraz jednak twoja pozycja jest zbyt wysoka, żeby mogli cię werbować do Smoków Tygrysich, więc mogę cię wysłać do Projektowania Systemów. Lemorel była zanadto wyczerpana, żeby odpowiedzieć, toteż po prostu wpatrywała się w kubek stygnącej kawy. Tarrin wzdrygnął się nerwowo kilka razy, zacisnął zęby, wstał i obszedł biurko. Poło- żył jej dłoń na ramieniu. Jego dotyk był delikatny i drżący; Lemo- rel poczuła odór nieświeżych ubrań i kawy. Wreszcie ktoś jeszcze bardziej pozbawiony wdzięku ode mnie, pomyślała. Odkaszlnął, żeby przeczyścić gardło. - Uwierz mi, frelle Lemorel, to znacznie lepsza droga dla ciebie. Z twoimi zdolnościami po pięciu latach w Projektowaniu Systemów zostaniesz Srebrnym Smokiem, gwarantuję ci to. Przy okazji, chciałbym, żebyś zapisała się na uniwersytet na studia dyplomowe. - Ja... aha, tak. Jak długo trwa kurs? - Normalnie trzy lata, ale postaram się, żeby egzaminy odbyły się wcześniej. Potrzebuję jedenastu nowych Błękitnych Smoków na stanowiska starszych regulatorów w... nazwijmy to specjalnej sek- cji rachunkowej Hauptliberin. Na Błękitnego Smoka trzeba mieć przynajmniej rozpoczęte studia dyplomowe. Rosa wróciła i oznajmiła, że Lemorel nie może otrzymać zielo- nej opaski przez pośrednika. Wyczerpana emocjonalnie i fizycznie pozwoliła Rosie zaprowadzić się do gabinetu archiwisty, gdzie dy- żurny Błękitny Smok postarał się choć trochę dopełnić dawnej ce- remonii i odczytał kilka wersów z formalnej prezentacji i podał jej zieloną opaskę na wyblakłej czerwonej poduszce, która jeszcze przed chwilą leżała na jego krześle. Tarrin, Rosa oraz bibliotekarze czekający w kolejce po koperty z wypłatą klaskali. - Gdzie się zatrzymałaś? - spytał Tarrin, gdy wyszli na wykłada- ny błękitnym kamieniem korytarz. - W zajeździe. Darien vis Babessa pozwoliła mi zamieszkać u siebie. - Błękitny Smok, specjalistka od lingwistyki. Ach tak, tak... nie ma wielkiego talentu do liczb, inaczej zwerbowałbym ją wiele mie- sięcy temu. Masz klucz? - Mam. - Rosa, odprowadź, proszę, frelle Milderellen do jej apartamen- tu, jest wciąż okropnie blada. Odpocznij dobrze i zapoznaj się z miejscem, frelle. Wyśpij się i nie pokazuj w pracy przed siódmą rano. Jutro cię oprowadzę, przedstawię przełożonym i dam do pod- pisania Ustawę o Tajemnicy Głównej. - Głównej biblioteki? - Wyraz główna odnosi się tu do kary głównej, frelle. ©6) Closter i Lermai pchali przeładowany wózek z książkami dłu- gim korytarzem prowadzącym z magazynu zaległych zamówień do sali katalogów. Normalnie odbywali taką podróż raz w miesią- cu, ale w ostatnich tygodniach zostali zmuszeni do dziewięciu wy- cieczek dziennie. Dwóch starych techników pokrywał kurz i pot. - Niedługo całkiem zabraknie zaległych zamówień - powiedział Lermai, gdy Closter poskarżył się na przepracowanie. -Wtedy się polepszy. - Brak zaległych zamówień? Brak zaległych zamówień? - odpa- rował uszczypliwie Closter. - Czym będzie Dział Katalogów bez za- ległych zamówień? Nowa Hauptliberin nie ma szacunku dla trady- cji. Ona jest po prostu zbyt... nowa. - Nie taka znów nowa, Closter. Została tu uczniem w 1684. - Dwanaście lat temu? Ha! Jej poprzednik miał dziewięćdzie- siąt pięć lat. Przyszedł tu jako chłopiec i piął się po szczeblach ka- riery. Czterdzieści jeden lat jako Hauptliber. Za jego czasów trady- cja coś znaczyła. Posuwali się naprzód w milczeniu, po czym Lermai kichnął w rękaw. Uniósł się obłok kurzu, więc kichnął na odmianę Closter. - Wszystko przez tę maszynę sygnalizacyjną - mruknął Closter, rozwiewając kurz ręką. - Książki muszą być w głównym katalogu, ponieważ maszyna potrafi odnaleźć tylko skatalogowane tomy. Męż- czyźni i kobiety są zapędzani do niewolniczej pracy dla maszyny. Ha! Cała Libris zamienia się w maszynę. Czym więc my jesteśmy? - Technikami bibliotecznymi klasy pomarańczowej, podwy- dział 5... - Nie, nie, głupku. My też jesteśmy maszynami, to mam na my- śli. Mimo że jesteśmy oddychającymi, mówiącymi, kichającymi ludźmi, Hauptliberin zmienia nas w maszyny. Gdy otworzyli drzwi do Sali Katalogów, od razu zorientowali się, że coś jest nie w porządku. Wśród rzędów zatłoczonych biurek nie poruszał się żaden katalogista. Z gabinetu głównego katalogisty do- chodziły odgłosy ostrego sporu. - Hauptliberin jest tutaj! - szepnęła Żółty Smok, kładąc palec na ustach. - Ja nie proszę, ja rozkazuję! - krzyknęła Zarvora za drzwiami gabinetu. - To mój dział! Nie będę nim zarządzał tak, jak podoba się two- jej cholernej maszynie! - odkrzyknął główny katalogista wysokim, piskliwym głosem. - To moja biblioteka! Będę robić to, czego wymaga mój system. - Wyzywam twój system, wyzywam ciebie! - pisnął główny kata- logista. Na wzmiankę o wyzwaniu katalogiści skulili się nad swoimi biurkami, a Closter i Lermai schronili się za wózkiem. Drzwi gabi- netu stanęły otworem. - Spotkasz się ze mną w sali pojedynkowej o świcie albo zamel- dujesz się w karnej kompanii kolejowej jako wygnaniec! - zawoła- ła Zarvora, przekraczając próg. Minęła Clostera i Lermai, nie za- szczycając ich spojrzeniem, i zatrzasnęła za sobą drzwi. Główny katalogista wynurzył się ze swojego gabinetu, trzymając w ręce kil- ka brudnych, podartych kartek. Twarz miał czerwoną z wściekłości, jego siwiejące włosy były w nieładzie. - Podarła moją kopię reguł katalogowania! - krzyknął do krzep- kiego młodego Błękitnego Smoka. - Horak, musisz stawić się jako mój zawodnik w sali pojedynkowej. - Przeciwko Hauptliberin Zarvorze? - odpowiedział Horak. - Przykro mi, dobry fras katalogisto. Mógłbym chcieć bić się za cie- bie, ale samobójstwo to zupełnie inna sprawa. Niebieskie oczy głównego katalogisty rozszerzyły się tak prze- raźliwie, że Horak się cofnął. - Zdradziecki łotrze! Wypromowałem cię do twojego koloru, ale mogę cię zdegradować do Białego Smoka. Horak zdołał uśmiechnąć się ponuro. - Lepiej być żywym Białym Smokiem niż martwym Błękitnym czy jakimkolwiek innym. Główny katalogista rzucił mu strzępy papieru w twarz. - Wynoś się! Już! - wrzasnął, pokazując drzwi. Horak porzucił swoje biurko i podszedł do głównego wyjścia. - Miłego spotkania z koleją! - zawołał, zamykając za sobą drzwi. Główny katalogista porwał słownik z jego biurka i rzucił za nim. Upadł bliżej, uderzając w stertę książek na wózku i rozsypując je po podłodze. - Hauptliberin jest o coś wściekła - szepnął Closter, gdy podno- sili książki - i nie chodzi o zaległości katalogowe. Mówią, że coś jest nie w porządku z jej Wielką Maszyną Sygnalizacyjną. Podobno wstąpił w nią zły duch. Lermai otworzył usta w absolutnym zdumieniu. Zgodnie z wie- dzą dostępną bibliotekarzom i technikom Wielka Maszyna stano- wiła tylko system sygnalizacyjny, który jednak był tak skompliko- wany i obszerny, że zaczęli go traktować jak żywego członka personelu, a nawet zachowywać się tak, jakby za jego żądaniami i rozkazami kryło się coś na kształt inteligencji. - Dlaczego nie wezwie księdza, żeby odprawił egzorcyzmy? - spytał Lermai. - Dlaczego? Dlaczego? Dlatego że od czasów przed Wielkozi- miem nie było maszyny takiej jak ta - odpowiedział Closter, udając poirytowanie. - Sztuka egzorcyzmowania maszyn została zapomnia- na tak dawno, że nie mamy ani jednego modlitewnika, który by ją uwzględniał. ©6) Tarrin i Lemorel obserwowali całą scenę z kąta sali katalogów, gdzie utknęli podczas obchodu zapoznawczego nowego Zielonego Smoka po działach Libris. Kiedy Closter i Lermai zabrali się do podnoszenia z ziemi książek, Srebrny Smok wziął swoją najnowszą rekrutkę za ramię i wyprowadził ją przez boczne drzwi. Pobiegli służbowym korytarzem. - To ostatnio typowa scena - powiedział Tarrin, wzdrygając się, gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem słuchu. - Hauptliberin wpro- wadza reformy, które nie podobają się części frakcji w Libris. Lu- dzie, którzy nigdy w życiu nie pracowali według rozkładów i dat, muszą teraz to robić. - Nie skarżą się? - Owszem, ale jak właśnie miałaś okazję zauważyć, system skarg jest tu nieco niebezpieczny. Skarga na Hauptliberin musi być skierowana do samej Hauptliberin, zanim można ją przedłożyć me- rowi. Hauptliberin ma prawo rzucić wyzwanie - a to oznacza poje- dynek. Możesz wówczas wyznaczyć zawodnika, ale jeśli Hauptlibe- rin zabije go, ma prawo zażądać wycofania skargi. Jeśli odmówisz, musisz osobiście stawić jej czoło. - Tak samo jest wszędzie w Konfederacji Południowo-Wschod- niej. - Tak, to prawda, ale w Libris było tego ostatnio znacznie wię- cej. Hauptliberin zabiła dziewiętnastu zawodników i dwóch Złotych Smoków, którzy postanowili walczyć osobiście. Jest wyśmienitym strzelcem i jest porywcza. Z drugiej strony my, czyli młodsze smo- cze kolory, kochamy ją. Wprawia wszystko w ruch, potrafi doprowa- dzić przedsięwzięcia do końca. Doszli do odnowionej ostatnio części Libris z otynkowanymi na biało ścianami i świetlikami w suficie. Tarrin musiał wpisać ich oboje do rejestrów wejść u trzech strażników przy trzech oddziel- nych drzwiach, aż wreszcie dostali się do gabinetu, na którego drzwiach widniał wymalowany byle jak z szablonu napis „Kontro- ler Systemu". Tarrin przedstawił Lewricka, który uśmiechnął się i cmoknął Lemorel w rękę, a następnie zawołał lokaja z kawą. Pach- niał lekko solami kąpielowymi i sprawił na Lemorel wrażenie oso- by, której nie dało się nie lubić. - Milderellen, tak, praca o kierunkowym rozprzestrzenianiu się Wezwania - powiedział Lewrick, podsuwając jej wiklinowe krzesło. - Znakomita praca. Czy sama opracowałaś część matematyczną? - Tak, fras Lewricku, zajęło mi to pięć miesięcy. - Miesięcy? Mnie zajęłoby to dziesiątki lat - oczywiście, gdy- bym chciał sam wykonywać obliczenia. Z drugiej strony, mógłbym wykonać tę pracę w kilka dni, gdybym używał należącego do Haupt- liberin, hmmm, tego, co zaraz zobaczysz. Pogrzebał w papierach na biurku i wyciągnął formularz na pod- kładce. Nagłówek brzmiał: Ustawa o Tajemnicy Głównej. - Masz zostać członkiem tajnej maszyny, naprawdę tajnej - wy- jaśnił Tarrin. - Przeczytaj, proszę, ten formularz i podpisz tam, gdzie zaznaczono. Lemorel przeczytała. Było to rozporządzenie podpisane przez mera, ale do wewnętrznego użytku Libris. Coś określanego jako Kalkulor było wspominane w niemal każdym ustępie, a większość wykroczeń przeciwko regułom karano śmiercią. Za pozostałe grozi- ło dożywocie w samym Kalkulorze, ale tekst nie dawał żadnych wskazówek co do natury Kalkulora. Lemorel wzięła podane przez Lewricka gęsie pióro i umoczyła je w porcelanowym kałamarzu osadzonym w paszczy smoka ze srebra. Na formularz z szarego pa- pieru spadł kleks. - Nie przejmuj się, frelle, mogą cię rozstrzelać niezależnie od tego, czy podpiszesz ten papier, czy nie - powiedział Tarrin, sięga- jąc po dzbanuszek z piaskiem. Lemorel podpisała. - Witamy w rodzinie - oświadczył Lewrick, gdy Tarrin osuszał atrament piaskiem. - Przede wszystkim musisz spotkać się z naj- ważniejszym jej członkiem... - Który pożera smocze kolory szybciej, niż ja jestem w stanie je werbować - wtrącił Tarrin. - Widziałem to już, zostanę tutaj. Usiadł za biurkiem Lewricka, pociągnął za sznur zwieszający się z sufitu, następnie wziął do ręki rolkę taśmy perforowanej i zaczął czytać kod bezpośrednio z układów dziurek. Lewrick otworzył grube żelazne drzwi i poprowadził Lemorel nieoświetlonym korytarzem wykładanym płytami z wapienia. Wy- chodził on do następnego pokoju. Dwa Smoki Tygrysie zasalutowa- ły na ich widok. Wartownicy byli czujnymi, muskularnymi mło- dzieńcami uzbrojonymi każdy w dwie skałkowe dwururki. Lemorel wiedziała, że broń nie jest na pokaz. - Maszyna Hauptliberin nazywana jest Kalkulorem i stanowi urządzenie rachunkowe o naprawdę kolosalnej mocy i wszechstron- ności - wyjaśnił Lewrick, wskazując na małe drzwiczki zasłonięte ciężkimi kotarami z filcu. - Potrafi w ciągu kilku dni dokonać obli- czeń, nad którymi jeden urzędnik musiałby się trudzić latami. Odsunął kotarę i Lemorel weszła na galeryjkę obserwacyjną. Była ona umieszczona wysoko na jednej ze ścian hali Kalkulora, nad podwójnym przepierzeniem oddzielającym Prawy i Lewy pro- cesor. Przez głowę Lemorel przetoczyły się różnorakie skojarzenia: sala pełna piszących egzamin studentów, zawody tkackie na regio- nalnym jarmarku, winnica pełna zbieraczy podczas winobrania... ale żadne porównanie nie pasowało. Kalkulor stanowił echo czegoś całkowicie niezrozumiałego z dawnej przeszłości. Lewrick podsu- nął jeszcze jedno skojarzenie: maszyna jak galera rzeczna lub po- ciąg galerowy, z tą różnicą, że pomnażane są tu umiejętności jej użytkownika, a nie jego siła. - No więc, frelle Lemorel, co sądzisz o naszej maszynie rachun- kowej? - zapytał na koniec niczym dumny ojciec chwalący się uta- lentowanym dzieckiem. - To... przyrząd do wspomagania umysłu, tak jak teleskop wspo- maga oko - powiedziała wolno, zafascynowana tym, co ujrzała. - Doskonale, świetne porównanie! - wykrzyknął Lewrick. - Za- pamiętam je. Chodź, wracajmy do gabinetu. Po drodze zaczął wyjaśniać elementy projektu, ale znaleźli się z powrotem przy Tarrinie, zanim zdążył opowiedzieć chociażby o lo- gistyce pracy komponentów na zmiany. - Jako Zielony Smok będziesz pracowała w Projektowaniu Sys- temu - ach, to znaczy, kiedy będziesz w pracy. W godzinach wolnych będziesz studiować na uniwersytecie, mam nadzieję? - Już została zapisana - zapewnił go Tarrin. - Doskonale, nasza praca nad rozszerzaniem wymaga więcej bi- bliotekarzy w randze Błękitnego Smoka rocznie, niż Libris zwykła była promować przez całe stulecie. - Mam ciekawą wiadomość do zakomunikowania - powiedział Tarrin. - Czy mógłbym siedzieć przy swoim biurku, kiedy mi ją zakomu- nikujesz? - zapytał Lewrick z nadzieją w głosie, zacierając ręce i skłaniając się nieznacznie. - Och, wybacz - odpowiedział Tarrin, wycierając kółko z kawy rękawem i wstając. - Mniej więcej pół godziny masz na swoje usłu- gi głównego katalogistę. Lewrick zmarszczył się podejrzliwie. - W roli Smoka czy komponenta? - Komponenta. - Znakomicie, znakomicie! - zawołał Lewrick, uderzając dłońmi w skórzane obicie biurka. - Jakiekolwiek były jego występki, ma on głowę do liczb, może zostać wykwalifikowaną FUNKCJĄ w Le- wym... Przerwało mu energiczne pukanie i zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, drzwi otworzyły się z rozmachem. Do gabinetu weszła Hauptliberin Zarrora, wyraźnie nie ochłonąwszy jeszcze z gniewu po starciu z głównym katalogistą. - Strażnicy powiedzieli, że tu jesteś, fras Tarrinie... Kto to jest? - Zielony Smok Lemorel Milderellen - odpowiedział Tarrin, a Lemorel wstała i ukłoniła się taktownie. - Milderellen... „Analiza demograficzna wektorów Wezwania na południowym wschodzie", tak, dobra praca. - Odwróciła się do Tar- rina. - Ale o ile pamiętam, jej nazwisko znajdowało się w zeszłym miesiącu na liście promocji na Pomarańczowego Smoka. - Egzaminowałem ją w dniu jej przyjazdu i dałem podwójną pro- mocję - wyjaśnił Tarrin. - Niezłe zaskoczenie, prawda, frelle Lemo- rel? Ciężka próba, frelle Hauptliberin, zemdlała w moim gabinecie. - Wkładaj to i postaraj się nie zemdleć - powiedziała Zarvora, rzucając kawałek złotego materiału w stronę Tarrina. - Główny ka- talogista wyzwał mnie, ale nie zdołał znaleźć zawodnika. Jesteś no- wym głównym katalogistą. Tarrin otworzył usta: jego żuchwa poruszała się, ale nie wydo- był z siebie ani słowa. Zairom zwróciła się do Lemorel. - Nieoczekiwany awans jest szokiem, co? - Tak, frelle Hauptliberin. - Ale co z moją pracą egzaminatora? Nie ma nikogo, kto miałby kwalifikacje, żeby mnie zastąpić - zaprotestował Tarrin. - Więc będziesz musiał pogodzić obie funkcje. Zrób swoją urzędniczkę, Rosę, Białym Smokiem. Ona zna główne zadania two- jego biura. Wyślij ją na Unitech, niech postudiuje nieco admini- stracji, podnieś jej pensję, zrób cokolwiek, niech tylko oba biura działają. - Nie mógłbym jej zrobić głównym katalogistą? -Nie. Lewrick się roześmiał. - Czy mogę pierwszy złożyć ci gratulacje, główny katalogisto? - Hauptliberin, to niemożliwe... - Fras Tarrinie, to bardzo proste. Puść to w ruch, złam grupy oporu i wyślij źródła problemów do Kalkulora. - O tak - powiedział Lewrick. - Będą mile widziani. - To nie jest takie proste, frelle Hauptliberin! - Posłuchaj, fras Tarrinie. Katalogowanie musi stać się gałęzią rejestru składowania danych Kalkulora przed końcem roku, to ostateczna data. Mój lokaj ma kilka formularzy, które podpiszesz, i kartę do powieszenia na ścianie gabinetu. - Będą wyzwania. - No to co? Rób to, co ja: prowokuj wyzwanie i strzelaj. - Strzelam fatalnie. - Więc wynajmij zawodnika. Hauptliberin wyszła. Przez pełną minutę nikt się nie odzywał. - Fantastyczna kobieta, ta Hauptliberin - powiedział Lewrick. - Gdybym był o trzydzieści lat młodszy, zaproponowałbym jej zwią- zek. - Jesteś albo szalony, albo stary, albo jedno i drugie - odparł Tarrin, rozcierając skronie. - Obawiam się, że nie mogę dokończyć z tobą wycieczki po Libris, frelle Lemorel, ale zdołałem doprowa- dzić cię do kierownika twojego działu, Złotego Smoka Lewricka MacKentiona. - Do zobaczenia na Komisji Wykonawczej - zawołał Lewrick, za wychodzącym Tarrinem. Nowo mianowany główny katalogistą za- trzasnął za sobą z hukiem drzwi. _ To wszystko napięcie, moja droga frelle - powiedział uprzej- mie Lewrick, sadowiąc się z powrotem za biurkiem. - Hauptliberin potrzebuje mocy obliczeniowej zarówno dla projektów mera, jak i własnych obliczeń. Rozszerzanie Kalkulora wystarczająco wykań- cza, ale jest coś gorszego. Kalkulor stał się niesolidny i nie wiemy dlaczego. Frelle Zarvora jest tak napięta, że można by na niej wy- grywać melodie, a my, jej załoga, jesteśmy w strzępach. Spotkałam samą Hauptliberin, myślała Lemorel, ledwie zwraca- jąc uwagę na jego słowa. I Hauptliberin widziała, a nawet zapamię- tała jej pracę o wektorach Wezwania. - Od jak dawna działa Kalkulor? - zapytała, gwałtownie wyry- wając się z zadumy. - Wcale nie działa, wierz mi lub nie. Od wielu miesięcy prowa- dzimy testy, zrobiliśmy nawet pewne ważne projekty dla mera, ale to nie jest działanie. Były plany ceremonii patentowej, ale zostały wstrzymane na jakiś czas. Po kilku miesiącach bezbłędnej pracy za- czął popełniać dziwne błędy... ale o tym później. Chodź, musimy znaleźć dla ciebie biurko. Człowiekowi potrzebne jest własne biur- ko, tak samo jak własne łóżko. Biurko to bardzo osobisty przedmiot, nie uważasz? Były dwie godziny po zachodzie słońca, gdy Lemorel powróciła wreszcie do apartamentu Darien, runęła na zapasowy materac i za- padła w niebyt. Po kolejnej godzinie nadeszła Darien, rzuciła okiem na bezwładną postać rozpostartą na materacu i pokiwała głową. Lemorel nie obudziła się, gdy ściągała jej buty i okrywała ją kocem. 3 UM1ZGI FUNKCJA 9 rozpoznał ciąg liczb, które pojawiły się na kółkach jego rejestru wejściowego. Kalkulor powtarzał tę samą sekwencję wiele razy wcześniej, ale teraz był w niej mały błąd zaokrąglenia. Wiedział, że przeprowadzono liczne testy i że władcy Kalkulora by- li z jakiegoś powodu bardzo poruszeni. Inni komponenci zostali wy- chłostani bądź to za przeoczenia, bądź inicjatywę. FUNKCJA 9 był zbyt sprawny, żeby popełnić przeoczenie, i zbyt zgorzkniały, żeby przejawiać inicjatywę. Wykonywał swoje operacje na liczbach, po czym przesyłał wyni- ki Zielonemu Smokowi odpowiedzialnemu za komponentów Kore- latora. Przesłanie polegało na ustawieniu rejestru dźwigni przed- stawiających jego odpowiedź i naciśnięciu stopą pedału transmisyjnego pod biurkiem. Kalkulor był zaprojektowany tak, że- by niezależne strony Prawa i Lewa sprawdzały wzajemnie swoją pracę. Ich podzespoły korelacyjne przekazywały wyniki Centralnej Jednostce Weryfikacyjnej i jeśli wyniki różniły się między sobą, da- ne obliczenie powtarzano. FUNKCJA 9 miał dobrą pamięć i wie- dział, że niektóre z testów wykonywanych przez Wielką Maszynę były nieważne ze względu na błędy zaokrąglenia i tym podobne, a mimo to nie wracały do przetwarzania. To było dziwne. Coś wadli- wie działało... ale mimo to nie robił nic w sprawie błędów. Nie miał ochoty na chłostę. Korelator usiadł za parawanem kilka stóp od biurka FUNK- CJI 9 i komponent słyszał, jak wstukuje do swojego rejestru dane do przekazania Jednostce Weryfikacyjnej - a potem rozległo się lekkie uderzenie i szum napiętych drutów. Chwilę później usłyszał uderzenie Korelatora po drugiej stronie, ale towarzyszący mu dźwięk nie był taki sam. To oznaczało błąd. FUNKCJA 9 uśmiech- nął się na tyle, na ile pozwalał mu knebel, zdając sobie nagle spra- wę, w jaki sposób przemykały się błędy mimo istnienia Jednostki Weryfikacyjnej. Z Jednostki Weryfikacyjnej wyniki szły do pokoju kontroli sys- temu, gdzie analizował je Lewrick i zespół Zielonych i Błękitnych Smoków. Bibliotekarze w Kalkulorze byli starannie odizolowani od tych, którzy sprawdzali dane wyjściowe, i oczywiście nikt z nich nie miał pojęcia, dlaczego prowadzono testy. Pierwsza praca Lemorel w Libris wiązała się z tą wielką opera- cją usuwania błędów. Wprowadzano i przetwarzano tablice liczb, na przemian wyłączając Prawy i Lewy procesor. Wyniki, jakie się po- kazywały, zasadniczo zgadzały się z oczekiwaniami: oba procesory popełniały losowo różne błędy. Zastępowano komponentów zespo- łami smoczych bibliotekarzy, ale oni nie potrafili znaleźć sposobu na złamanie systemu od wewnątrz. Kalkulor powrócił do normal- nej pracy, ale po tygodniu albo dwóch błędy zaczęły pojawiać się na nowo. Zaległości w ważnych pracach wciąż rosły. ©G) Mimo niemożliwego obciążenia pracą, zdenerwowania i nie- zgłębionej tajemnicy Lemorel czuła się szczęśliwa. Była nowa w tym miejscu i stosunkowo młoda, dlatego wymagano od niej wyłącznie analizowania danych wyjściowych z Kalkulora. Pod- czas gdy pozostali wymieniali obraźliwe uwagi i spierali się o do- kładne linie demarkacyjne obowiązków i zespołów, Lemorel wy- konywała swoje obliczenia szybko, dokładnie i anonimowo. Wreszcie umknęła przed przeszłością, schroniła się w maszynie Hauptliberin. Postanowiła przyjąć propozycję Darien zamieszkania z nią na stałe w dwupokojowym apartamencie w zajeździe Libris. Musiała się wysoko wspinać, jako że pokoje znajdowały się na ostatnim piętrze, ale miała stąd piękny widok na ogrody pałacowe, jezioro i położone za nim farmy i lasy. Lemorel i Darien świetnie zgadza- ły się ze sobą, po części ze względu na łączący je język migowy, ale również dlatego, że obie wiedziały, co to znaczy być wyrzut- kiem. Ihil Targ w Rochester zajmował obszar między dworcem paralinii i uniwersytetem, co pomagało podzielić miasto na wschodnią część należącą do klas zamożnych i resztę świata. Na targu można było odbyć podróż po całym znanym świecie, a nawet nieco dalej. Dywa- ny z Southmoor tkane z farbowanej wełny i puchu emu zwisały z ułożonych w schodki ram, tworząc pstrokate miasto małych fasad. Doskonale uszyte ubrania z Griffith zapewniały stały tłum klientów przy straganach Konfederacji Centralnej, natomiast stragany z ze- garami i wyrobami rusznikarskimi z majoratów Wangaratta, Shep- parton i Rutherglen przyciągały raczej cudzoziemców niż miejsco- wych. Świeże warzywa z farm odległych o kilometr lub dwa sąsiadowały z kawą pochodzącą z najdalej na północ położonych obszarów znanego świata. Darien i Lemorel poszły razem na targ w swój wypadający raz na tydzień dzień wolny. Kupiwszy jedzenie, udały się ku straganom z ciekawostkami po stronie uniwersytetu. Darien zawsze wychodzi- ła stąd z książkami w dziwnych językach lub klasyką w starych wer- sjach anglaickiego, Lemorel natomiast szukała książek poświęco- nych matematyce i filozofii przyrody. Antykwariusze często odkładali dla nich co ciekawsze tomy. Lemorel nosiła teraz rozpuszczone włosy, kryjąc się pod ciemną, falującą kaskadą, której nikt w Rutherglen nigdy nie oglądał nie- upiętej. Głęboka przemiana nie mogła przecież nie iść w parze z bardziej powierzchownymi zmianami. Darien przekonała ją do kupna ozdobionej jaskrawym wzorem chustki z Cargelligo i do uszycia na poczekaniu munduru Libris z jedwabiu z Cowry. Uczynił to jeden z mistrzów krawieckich aprobowanych przez członków Ko- misji Wykonawczej. Po kilku tygodniach nowa Zielony Smok zaczę- ła myśleć także o nowej broni. - Wezmę albo parę pojedynkowych noży do rzucania, albo wiel- kokalibrową rusznicę, chociaż przeżyła już swoje - powiedziała Le- morel, stając przed Tantyrakiem, dostawcą prochu emira, jak głosił jego szyld. - Umiem rzucać nożem, ale nigdy nie zajmowałam się tym poważnie. Ta technika wydaje mi się... elegancka. Darien uniosła ręce. - Stanęłabyś do pojedynku z nożami? - Ależ nie. - No to ich nie kupuj. - W takim razie muszę wziąć muszkiet. - Na co muszkiet bibliotekarzowi? - Ma lufę zdobioną filigranem z Inglewood i wykładane nefry- tem łożysko. Mogłabym się wkręcić do oddziału gwardii honorowej dla ważnych gości. - Prędzej dostaniesz się do plutonu egzekucyjnego dla ważnych przestępców. Lemorel podniosła muszkiet ze stojaka. Tantyrak uśmiechnął się, ukłonił i zatarł dłonie. - Miał kiedyś stary zamek taranowy, widać to po otworach tu i tu. Mechanizm został zastąpiony lontem na użytek muszkiete- rów z Deniliąuin. Widzisz, tu na łożysku jest wypalony herb Deni- liąuin. - Został prawdopodobnie złupiony jakiemuś poległemu na polu bitwy - podsunęła Darien. - Dlaczego oryginalny zamek został usu- nięty? - Większa pewność strzału i łatwiejsze ładowanie - odpowie- działa Lemorel. - Tlący się zapalnik oznacza strzał za każdym ra- zem. Słaby deszcz iskier z zamka taranowego lub skałkowego może oznaczać pstryknięcie, kiedy twoje życie zależy od wybuchu. Z dru- giej strony, dobrze utrzymana skałkówka z osłoną przeciwdeszczo- wą panewki pozwala ci strzelać wtedy, gdy wszystkie inne strzelby zamokną. Ile, fras Tantyraku? - Ach, to bardzo dobra flinta, frelle, specjalnie przezbrojona na mechanizm rusznicowy. Czterdzieści dziewięć srebrników. - Okropna broń. Nie znoszę rusznic. Z zapalnika zawsze się wy- dostaje śmierdzący dym. Czy masz oryginalny zamek taranowy? - Niestety, frelle, przeklęty niewierny, który był poprzednim właścicielem, nie miał właściwego szacunku dla piękna i prawości iskier zamku taranowego. - Piętnaście srebrników. - Piętnaście srebrników? Ależ, frelle, sam nefryt łożyska wart jest więcej niż piętnaście srebrników. Po dziesięciu minutach targowania się muszkiet poszedł za trzy- dzieści siedem srebrników i Lemorel upierała się, że została obra- bowana, aż znalazły się poza zasięgiem słuchu kupca. - Odbudowa zamka zajmie mi trzy miesiące. - Tobie? - wygestykulowała Darien ze zdumieniem na twarzy. - Dlaczego nie? Mam przybornik z pilnikami, piłkami i tym po- dobnymi. W końcu jestem córką zegarmistrza. - Dlaczego nie miałabyś oddać go do warsztatów Libris? Wyko- nują roboty dla wszystkich smoczych bibliotekarzy. II - Darien, ja przez cały dzień pracuję głową, po czym przychodzę do zajazdu i co? Mam wziąć książkę i się uczyć? A może wziąć książ- kę i poczytać klasyczne romanse? Po całym dniu pracy w Libris i nauce do dyplomu na uniwersytecie potrzebuję jakiejś pracy fi- zycznej. Zatrzymały się przy odlewni metali, gdzie Lemorel zamówiła gładkie płytki i sprężyny do swej skałkówki. Kiedy kowal pobierał miarę i robił rysunki, Darien rozglądała się po warsztacie. Mieścił się tu mały piec opalany antracytem, zgodnie z prawem i Pismem Świętym. Na kołkach wisiały łańcuchy do trycykli. Na półkach leża- ły sterty trybów, kół zębatych, krzywek i osi. Kilka większych, cięż- szych łańcuchów, mogących pochodzić tylko z pociągów pedało- wych, wisiało w oczekiwaniu na naprawę. Najwyraźniej kolej wymagała więcej robót, niż warsztaty paralinii po północnej stro- nie jeziora były w stanie wykonać. To prawdopodobnie oznaczało, że gdzieś toczą się albo wkrótce będą się toczyć jakieś walki. Pocią- gi wiatrakowe nie kosztowały praktycznie nic, ale były powolne i za- leżne od pogody. Pociągi pedałowe były drogie, ale szybkie, a szyb- kością często wygrywa się wojny. Na zewnątrz przemaszerował oddział uzbrojonych piechurów eskortujących cenzora rynku i jego księgowego. Wyróżniające gwardzistów wysokie pomarańczowe pióropusze unosiły się nad fa- lującym morzem głów, ich skórzane zbroje trzeszczały z każdym krokiem, a podkute mosiądzem laski uderzały unisono w bruk co drugi krok. Cenzor niósł wzorzec, księgowy zaś kroczył obok niego z oprawnym w skórę ze złoceniami „Rejestrem Kupców" pod pa- chą. Za nimi szli lokaje ze skrzynkami zapisów, dalej z tyłu jeszcze kilku piechurów i posępny więzień. Darien nie znała go, ale zauwa- żyła, że miał na sobie czapkę kupieckiej służby rzecznej. Prawdopo- dobnie agent Matecznika. Z tłumu gapiów rozległy się gwizdy i sy- ki. Cenzor wykrywał ostatnio defraudacje w zadziwiającym tempie, do tego stopnia, że dwa duże kartele musiały się rozwiązać i nawet potężny Matecznik został zredukowany zaledwie do kilku legalnych grup. Obrzucają obelgami cenzora czy więźnia? - zastanawiała się Darien. Walka ze zorganizowaną przestępczością na rynku Roche- ster obniżyła zarówno ceny, jak i koszty własne, a zatem uczciwym kupcom lepiej się powodziło. - Mogłabyś zabrać to do Libris, Dar? - Darien odwróciła się od drzwi, a Lemorel rzuciła jej muszkiet i wiklinową torbę. - Muszę teraz biec na uniwersytet. Z pełnymi rękami Darien nie była w stanie odpowiedzieć. Uniwersytet był odległy mniej więcej o kilometr od murów Li- bris i niemal tak stary jak sama biblioteka. Słynął z pięknych ogro- dów i z tego, że uczyli się tu merowie i Hauptliberowie od ponad tysiąca lat. Lemorel odpowiadały jego rozmiary. Nikt jej tu nie znał, mogła więc po prostu siedzieć i słuchać edutorów wykładają- cych twierdzenia i dowody, tak jakby była szacowną córką zamoż- nych rodziców. Naprawdę trafiła jej się druga szansa w życiu. W Libris dostawała każdego dnia dziesiątki niezrozumiałych za- dań z logiki formalnej i teorii zbiorów i została nawet przeszkolona na komponenta Kalkulora. Tarrin wyglądał coraz mizerniej, a Lew- rick warczał na każdego, kto w jego obecności wymówił słowo edu- tor. Lemorel widziała nawet mera we własnej osobie, kiedy wycho- dził z gabinetu Hauptliberin. Mijały miesiące, ale na czymkolwiek polegał problem, nie zapowiadało się na jego rozwiązanie. Zamek broni Lemorel powoli nabierał kształtów po dziesiątkach nocy spę- dzonych przy świetle kominka, toteż w grudniu mogła wypróbować w pełni odnowiony muszkiet na strzelnicy treningowej sal pojedyn- kowych Libris. ©© - Kalkulor naprawdę żyje - stanowczo stwierdził Lewrick. Za- irom krążyła po pokoju. - Zaprojektowałam go aż po ostatni paciorek w liczydle najniż- szego komponenta - odrzekła niecierpliwie. - Nie może żyć. Sto trzydzieści metrów dalej, kucający obok gargulca na dachu Libris, strzelec wyborowy mrużył oko przy celowniku skałkówki. Jego potencjalna ofiara wciąż się poruszała, nie mógł więc wymie- rzyć tak, żeby być pewnym zabójczego strzału. Postanowił zaczekać, aż Zarrora przystanie na chwilę. - Posłużyłaś się okruchami starej nauki, Hauptliberin, a wiemy, że przed Wielkozimiem niektóre maszyny naprawdę żyły. Być może to formy maszyn były żywe, a nie paciorki i kable. Posługując się starymi formami, przez przypadek odtworzyłaś jakiś rodzaj życia. Może dane, które wprowadzasz do klawiatury Kalkulora, uczą go. Pamiętaj, że niektóre z nich dotyczą astrologii. - Nie, nie, nie! - upierała się Zarvora. Usiadła przy stoliku do zawodników i uderzała w jego krawędź, aż posypały się drzazgi. - Do Kalkulora wprowadzane były tylko dane astronomiczne: wza- jemne pozycje planet, ruchy Księżyca, ruchy pomniejszych ciał. Opisujące je równania są współczesne, pochodzą z Southmoor i opierają się na orbitach eliptycznych. To jest wiedza naukowa. Lewrick utkwił wzrok w zniszczonym stoliku. Wiedział, że Zarvo- ra rzadko dawała pokaz swojej niezwykłej siły, nawet przed tak za- ufanym człowiekiem jak on. Błędy najwyraźniej przysparzały jej zmartwień. - Wpływy astrologiczne mogą... - zaczął. - Nie! To jest astronomia, nie czary. Wyłącznie dokładne pozycje i ruchy. Strzelec wymierzył dokładnie nad głową siedzącej Zarvory i cze- kał, aż przejdzie lekki podmuch wiatru. Odliczając, powoli nacisnął spust. Odezwał się ostry trzask, gdy krzemień uderzył w podsypkę, ale osłona panewki nie podniosła się i strzelba nie wypaliła. Zarvo- ra wstała i zaczęła znów krążyć. Wypowiedziawszy ciche, lecz dosad- ne przekleństwo, strzelec zdjął z kółka przy pasie mały śrubokręt i poluzował sworzeń na łożysku panewki. - Moja teoria na temat Wielkozimia mówi, że jego powrót moż- na przewidzieć na podstawie ruchów planet - tłumaczyła Zarvora Lewrickowi, nie przestając krążyć. - Obliczyłam, kiedy w nasz świat uderzy kolejne Wielkozimie. Użyłam do tego Kalkulora. Lewrick spojrzał na nią przerażony. - To niemożliwe! - krzyknął. - To starożytna broń ściągnęła Wielkozimie. Bomby jądrowe wywołały zimę jądrową. Ponieważ sto- sowano je zbyt często, cały świat zamarzł na dziesięciolecia. - Ono może nadejść znów i to niedługo, fras Lewricku. Mamy sporo szczęścia. - Szczęścia! Jak można nazywać unicestwienie szczęściem? - Wczesne ostrzeżenie przed wielką katastrofą warte jest wię- cej niż wozy pełne złota i daje większą władzę niż najsilniejsza ar- mia. Potrzebuję dokładniejszych danych na temat powrotu Wielko- zimia, a dostarczenie ich zajmie lata nawet Kalkulorowi. Przy tak długich i skomplikowanych obliczeniach nawet jeden błąd mie- sięcznie jest nie do przyjęcia. Prace wykonywane dla mera dodat- kowo spowolnią moje projekty. - Może gdybyś przemówiła do Kalkulora, Hauptliberin, poprosi- ła go o większą rozwagę... - Gdybym uważała, że on żyje, zastraszyłabym go, zamiast bła- gać. Ale to jest tylko udoskonalone liczydło. - Jak mogę cię przekonać, Hauptliberin? Ty po prostu siedzisz tu i wstukujesz instrukcje, tymczasem w samej hali Kalkulora moż- na dostrzec rytmy we wzorach paciorków na wielkich liczydłach nad rzędami biurek. Szept poruszających się paciorków wydaje się często układać w kształt słów, chociaż nie potrafię dokładnie uchwycić ich znaczenia. Kiedy oba procesory Kalkulora zgadzają się, druty odzywają się harmonijnymi akordami; gdy dochodzą do odmiennych wyników i trzeba wszystko powtarzać od nowa, rozle- gają się dysonanse. W całej hali słychać, jak on pulsuje życiem. - Akordy, fras Lewricku? - krzyknęła Zarvora, obracając się do niego tak szybko, że cofnął się i usiadł. Strzelec wyborowy wycelo- wał w pierś Zarvory, gdyż belka zasłoniła jej głowę. - Chodźmy na dół i pokażesz mi, gdzie mogę to usłyszeć... Kula snajpera roztrzaskała oprawione w ołów szybki i uderzyła w tył czaszki Lewricka w momencie, gdy się podniósł. W następnej chwili strzelec zobaczył, że okno wybucha na zewnątrz w chmurze dymu z jego wystrzału. Oniemiał ze zdumienia, nie mogąc pojąć, co się stało. Zamiast uciekać na dół po linie, stał koło gargulca, czeka- jąc, aż dym się rozwieje. Zobaczył Hauptliberin klęczącą na dachu wśród potłuczonego szkła i szczątków ołowiu i błysk z lufy jej skał- kówki. Sześć godzin później Zarvora wciąż nie mogła opanować drże- nia, gdy stała pomiędzy dwoma procesorami w hali Kalkulora. Za- bójca Lewricka nie należał do personelu Libris i nikt nie potrafił zidentyfikować ciała. Bez wątpienia jednak kontrolera systemu do- sięgła kula przeznaczona dla niej. Siły konserwatywne w Libris wy- szły poza petycje, rezolucje, a nawet pojedynki mające na celu po- wstrzymanie modernizacji biblioteki. Wprawdzie Zarvora sama trzy razy uciekała się do morderstwa podczas zdobywania władzy, czuła się jednak dziwnie urażona faktem, że tę samą taktykę zasto- sowano przeciwko niej. Za przepierzeniami po obu jej stronach komponenci dwóch pro- cesorów Kalkulora ciężko pracowali nad zagadnieniem diagno- stycznym. Zgodnie z tym, co mówił Lewrick, Kalkulor wydawał war- kotliwą mieszaninę dźwięków, gdy pracował na pełnych obrotach, i nie było na całym świecie niczego choć trochę to przypominające- go. Syk i stukot dziesiątek tysięcy liczydeł stanowił tło dla cichego grzechotu i klekotu trybów i dźwigni rejestrów, a nagromadzone druty przekaźnikowe brzęczały niesamowitymi akordami, które niekiedy wiązały się w niepokojące melodie. Zarvora stała bez ruchu, oddychając płytko. W pobliżu zadźwię- czał głęboki akord, gdy kable wyjściowe z Prawego procesora na- pięły się przy bramce Jednostki Weryfikacyjnej. Tryby warkotały przez moment, a następnie zwolniły zespół dźwigni, żeby kable mo- gły je ustawić w pozycji „tak" lub „nie". W chwili gdy dźwignie z trzaskiem ustawiały się na swoim miejscu, identyczny akord za- brzmiał w kablach wyjściowych Lewego. Oba procesory doszły do tych samych wyników w jakiejś części obliczeń diagnostycznych. Rejestrami wyjściowymi zajmowali się bibliotekarze w randze Zielonych Smoków, nie więźniowie. Zarrora już dawniej doszła do wniosku, że ta praca jest zbyt ważna, żeby powierzyć ją zwykłym komponentom, być może jednak się myliła. Smocze kolory miały możliwość potajemnie spiskować: przy obiedzie, w tawernach, w łóżku. Smocze kolory nie żyły w tym samym strachu przed karą co komponenci. Mogły się rozleniwić. Znowu rozległ się akord z pęku kabli wyjściowych Prawego, ale tym razem rozjechał się nieco z Lewym! Wargi Zarvory rozchyliły się lekko. Zanim tryby Lewego zwolniły swoje dźwignie, rozległ się stukot ustawianego na nowo rejestru. Kable wychodzące z Lewego procesora napięły się ponownie, ale tym razem ich akord był zgod- ny z tym z Prawego. Zielony Smok z Lewego porównywał swoje da- ne wyjściowe z danymi z Prawego, dostrajając dźwięk napiętych drutów przekaźnikowych. ©6) Wychodząc pod eskortą dwóch ponurych Smoków Tygrysich z te- renu biblioteki, Lemorel zauważyła wzmożoną aktywność na gór- nych piętrach Libris. Nic niezwykłego nie przydarzyło się Kalkulo- rowi - prawdę mówiąc wciąż działał - gdy wyprowadzano ją z budynku. Hauptliberin przeszła przed gabinetem Lemorel na mo- ment przed pojawieniem się Smoków Tygrysich, ale nie było w tym nic nietypowego. Zaraz za główną bramą tłoczyła się niepewnie grupka około trzydziestu bibliotekarzy, wśród których rozpoznała HirolecaVara z Projektowania Systemu. Kiedy Smoki Tygrysie wy- puściły ją i zawróciły do wnętrza Libris, pozostali stłoczyli się wo- kół niej. - Co się dzieje, Hirolec? - zapytała. - Myśleliśmy, że ty będziesz wiedziała - odrzekł, wyraźnie za- wiedziony. - Lokaj Oberlibera Jandrela mówiła, że słyszała dwa strzały i dźwięk tłukącego się szkła - powiedział jeden z Czerwonych Smo- ków z Bibliografii. - Chodzą pogłoski, że zabito Hauptliberin - dodał Hirolec. - Ależ widziałam ją pięć minut temu, przechodziła obok mojego gabinetu - odpowiedziała Lemorel. Rozległy się okrzyki, w których nakładało się na siebie wiele różnych słów. Okazało się, że jednak niosły jakąś wiadomość: Hauptliberin żyje. Czekali na placu przed główną bramą. Pojedyn- czo i grupami wyprowadzono kolejną dwudziestkę Zielonych i Błę- kitnych Smoków. Dowiedzieli się od nich, że Hauptliberin przeżyła zamach skrytobójczy. Z góry spoglądały na nich gargulce, a i pa- trolujące dach Smoki Tygrysie rzucały im od czasu do czasu spoj- rzenie. Z pałacu mera sprowadzono dodatkowych gwardzistów: przechadzali się teraz po wykładanym gwiaździstą mozaiką placy- ku w mundurach z żółtych pasów, spod których przy poruszeniach ramion przebłyskiwała czerwień, i z ceremonialnymi halabardami w dłoniach. Lemorel znudziła się po godzinie. Najwyraźniej nikt nie wyma- gał, by była obecna na dyżurze, dopóki jej nie powiadomią, a że słońce stało już nisko na niebie, wróciła do zajazdu. Darien już tam siedziała, ale nie wiedziała nic więcej o wydarzeniach popołudnia. - Dwa wystrzały i trochę potłuczonego szkła gdzieś na wyższych piętrach - powiedziała Lemorel, siekając pasternak na zupę. - Hauptliberin żyje. Prawdę mówiąc, wszystkie starsze Smoki z tego poziomu widziano żywe już po wystrzałach. - Być może Smoki Tygrysie zastrzeliły intruza - wygestykulowa- ła Darien białymi od mąki palcami. - Tak, ale Hauptliberin byłaby nieźle wkurzona, gdyby jakiś in- truz zdołał podejść tak blisko jej gabinetu. Lubi mieć pełną kontro- lę nad wszystkim, co ją otacza. Najlepszym przykładem Kalkulor. - Jakieś postępy w poszukiwaniu błędu? - Na razie żadnych. To bardzo zniechęcające, ale nie możemy się poddawać. Lemorel wlała część zawartości dzbana rutherglen broadbank rocznik '91 do zupy, a Darien włożyła pierniczki do pieca. Inni bi- bliotekarze pukali od czasu do czasu do ich drzwi, żeby spytać 0 wiadomości lub podzielić się banalnymi doniesieniami. Po kolacji Lemoreł rozebrała swój zamek, żeby wyborować więk- szy otwór na dźwignię kurka. Darien usiłowała czytać, ale nie mo- gła się skoncentrować. Rozpakowała więc pas kotwicy osobistej 1 mechanizm wezwaniowy i zaczęła je przeglądać i czyścić. Mecha- nizm był w dobrym stanie i praca nie zajęła jej dużo czasu. Lemorel złożyła na powrót zamek, a kiedy odciągnęła ramię kurka i nacisnęła spust, bolec skoczył do przodu, rozpryskując snop iskier na panewkę. Muszkiet, który kupiła wiele miesięcy temu, zmienił się nie do poznania. Jego lufa została wypolerowana, tak że błyszczał jak broń gwardzisty pałacowego, Lemorel wyprofilowała też na nowo kolbę, żeby pasowała do jej ramienia i barku. - Zastanawiałam się wiele razy nad Wezwaniem - zagestykulo- wała Darien obolałymi, ubrudzonymi smarem palcami. - Odczu- wam je zawsze jak szybkie zanurzenie, po czym się budzę. Niczego podobnego nie przeżyłam, jest w tym coś podniecającego. Wypoczęta i zadowolona ze swojej pracy nad zamkiem Lemorel odpowiedziała bez namysłu. - W moich wspomnieniach plącze się coś pokrewnego Wezwa- niu. Kiedy tylko mnie przyłapie, wracam do tego samego momentu. Ja... - Ugryzła się nagle w język. - Chciałabym móc zmyć z siebie to wrażenie, zetrzeć je szarym mydłem. Darien usiadła. - Opowiedz mi, Lemorel. Czy to był kochanek? - Niejeden kochanek. Czy naprawdę musimy o tym rozmawiać? - Odciągnęła jeszcze raz kurek i posłała deszcz iskier ku gwiazdom za otwartym oknem. - Czasami chciałabym wycelować lufę w moje wspomnienia i rozerwać je na strzępy. Darien przeszła przez pokój i położyła dłoń na policzku Lemo- rel, delikatnie odwracając jej twarz od okna. - Gdy byłam mała, mieszkałam na jednej ulicy z chamskim chło- pakiem - pokazała, trzymając palce bardzo blisko twarzy Lemorel. - Gonił mnie i robił przykre rzeczy, bo wiedział, że nie mogę krzyczeć. Lęk przed nim przyprawiał mnie o nocne koszmary i nawet bałam się przez niego wyjść na zewnątrz. Spędzałam coraz więcej czasu w domu, czytając. Stałam się dobrą uczennicą, zdobywałam stypen- dia. Pięć lat temu spotkałam go znowu, kiedy pojechałam do domu odwiedzić rodzinę. Jest furmanem, wozi chrust, lubi popić i ma za sobą sporo czasu w dybach. Ja jestem Błękitnym Smokiem. - Co usiłujesz mi przez to powiedzieć? - Musisz od czasu do czasu spoglądać w oczy starym proble- mom, nawet jeśli to boli. One z czasem maleją, stają się mniej przerażające. - Moja przeszłość jest gorsza od koszmaru sennego, Dar. Jest w niej zbroczony krwią demon... - Nie mógł zranić cię zbyt mocno, nie widać blizn. - Ten demon to ja. Darien odsunęła się, splatając ręce. Tuląc muszkiet w ramio- nach, jakby był jedynym jej przyjacielem na świecie, Lemorel za- mknęła oczy i oparła się o wiklinowe krzesło. - Nie chciałabym dodawać cię do liczby ludzi, którzy mnie nie- nawidzą - powiedziała w chwili, gdy ręka zaczęła gładzić jej włosy. Dotknięcie było niespodziewanie delikatne, jak kojąca pieszczota opiekunki. Mając oczy zamknięte, Lemorel czuła, jakby mówiła do pustki. - Opowiem ci, co przypomina mi Wezwanie - zdecydowała w końcu. - Gdy byłam w ostatniej klasie szkoły średniej, miałam sympatię o imieniu Semidon. Był... nieco afektowany - poeta, arty- sta. Jeśli potrafisz wyobrazić sobie kogoś, kto nie jest wielkim uczo- nym, ale bardzo pragnie nim zostać, to wiesz, jaki był mój Semidon. W owym czasie byłam pracowitą dziewczyną z ciasno zaplecionymi warkoczami i talentem do matematyki. Mama zmarła, gdy miałam osiem lat, a ojciec wychowywał mnie prawie jak czeladnika. Zosta- łam niezłym strzelcem dzięki testowaniu mechanizmów strzelni- czych, znałam się na zegarach i optyce i, jak przypuszczam, w po- równaniu z innymi dziewczętami w moim wieku zaniedbywałam wygląd zewnętrzny. Stanowiłam idealną parę dla ekscentrycznego uczonego w ro- dzaju Semidona, więc chodziliśmy, trzymając się za ręce, mniej wię- cej przez dwa lata. Dla mnie była to tylko miła przyjaźń, ale dla niego znacznie więcej. Byłam, niestety, dużo za młoda, żeby to zro- zumieć. Stopniowo przerosłam go. W czasie gdy on marzył o zosta- niu czymś w rodzaju żebrzącego poety i barda, ja rozmyślałam o ka- rierze smoczej bibliotekarki. Dla rozumnej dziewczyny z prowincji istnieje wybór między klasztorem a biblioteką. Mimo to byliśmy wciąż razem, być może z przyzwyczajenia. Zdaliśmy egzaminy koń- cowe i zostałam przyjęta do biblioteki Unitechu w Rutherglen jako Biały Smok. W wolnych chwilach uczyłam się do bakalaureatu. Ro- dzice Semidona opłacili jego naukę w tym samym miejscu, zapew- ne po to, żeby odciągnąć go od wędrownego pieśniarstwa. Po pew- nym czasie zaczęłam mieć przyjaciół wśród smoczych bibliotekarzy. Dzięki nim stałam się nieco bardziej towarzyska, zaczęłam nawet chodzić na targi i potańcówki. Semidon nie chciał brać w nich udziału. Według niego poważni uczeni nie powinni robić takich rze- czy. W ostatnim dniu święta winobrania wygrałam zawody strzelec- kie. Na wieczornej zabawie miałam trochę w czubie, a chłopak imieniem Brunthorp zaczął się do mnie zalecać. Znał się na rzeczy, uświadomiłam to sobie później. Poświęcał mi całą swoją uwagę, schlebiał mi pozornie nieświadomie, słuchał wszystkiego, co mówiłam, i wykorzystał to. Po trzech latach odgry- wania roli słuchacza uczonych dysput i poezji Semidona wydało mi się to całkiem przyjemną odmianą. Nie minęło wiele czasu, jak obejmowaliśmy się, całowaliśmy... i wyprowadził mnie ze stodoły na pobliskie pole, a tam w małej szopie był stryszek z sianem, a on udał wielkie zaskoczenie na ten widok. Położyliśmy się i zaczęły się gorące pieszczoty. Pomyślałam o Semidonie. Chciałam być lojalna wobec niego, ale w dziwacznym momencie uległości pogniewałam się na niego, przekonując samą siebie, że zasłużył sobie na moją niewierność, ponieważ nie chciał przyjść na zabawę. To właśnie przypomina mi Wezwanie, ten króciutki moment poddania się, de- cyzji, żeby zrobić coś nagannego. Wezwanie wie, że zawsze się pod- dam i tego właśnie nienawidzę. - Lemorel otworzyła oczy i spojrza- ła na Darien. - Teraz już wiesz. - Nienawidzisz Wezwania, a mimo to badasz je? - pokazała. - Badam je, żeby złamać jego uścisk. - Tak źle było na tym sianie? Lemorel popatrzyła znów przez okno na nocne niebo i zamknęła oczy. - Powiedziałam „tak". Przejechał dłonią po mojej nodze i wto- czył się na mnie. Byłam... spięta i sztywna i prawdę mówiąc, bardzo mnie bolało. Zapytał mnie, czy to pierwszy raz. Przyznałam się, że tak, i powiedziałam, że nie sądziłam, że to tak boli. Powiedział, że dla niego byłam świetna, ale jego słowa wcale mnie nie ucieszyły. O to chodzi, jak sądzę. Ból, brud i zaraz po wszystkim straszne po- czucie winy, że zdradziłam Semidona. W następnych dniach byłam rozdarta między strachem i wyrzu- tami sumienia i doszłam do wniosku, że jeśli zaszłam w ciążę, to lu- dzie powinni uznać, że z Semidonem. Nie było to takie proste, jak- by się wydawało. Żywił niejakie przesądy na temat czystej romantycznej miłości. Kosztowało mnie to kilka nocy osobliwego przekonywania, ale w końcu go uwiodłam. Dziwnym trafem nie za- szłam w ciążę ani z uwodzicielem, ani z uwiedzionym. Semidon wkrótce się zorientował, że w czystej romantycznej miłości jest jed- nak miejsce na namiętność - ale nie na dzieci. Zaczęliśmy używać osłony z owczych jelit przy naszych czułościach. Wszystko zdawało się wracać do normy. Lemorel otworzyła oczy i odwróciła się do Darien. Palce Darien poruszyły się szybko. - Semidon musiał się w końcu dowiedzieć. - Semidon z całą pewnością w końcu się dowiedział i sprawy po- toczyły się bardzo paskudnie. Rzuciłam się w wir nauki na Unite- chu i do promocji na Żółtego Smoka. Szczęście mnie nie opuściło. Mam wrodzone zdolności matematyczne, a właśnie wtedy Hauptli- berin Zarvora zaczęła przetrząsać cały znany świat w poszukiwaniu bibliotekarzy matematyków. Przez chwilę milczały. W oddali na klatce schodowej dały się sły- szeć ciężkie miarowe kroki. Nie było to zwyczajne w zajeździe. - Dosyć o mojej przeszłości - zakończyła Lemorel. - W jaki spo- sób ty zostałaś po raz pierwszy uwiedziona? Darien zamrugała zaskoczona i schowała ręce za plecy. Kroki stały się głośniejsze, rozbrzmiewały w ich skrzydle budynku. - Niech no zgadnę: czy to był jeden ze Smoków Libris? - zasta- nawiała się Lemorel, łypiąc chytrze okiem. Dłonie Darien pojawiły się przed nią. - Przez cały czas miałam nad tym kontrolę. Najpierw go spiłam tak, że do dziś nie wie, co zrobił. - Ach, Darien, jakąż byłaś mądrą dziewczynką. - Dziewczynką? To było poprzedniego stycznia! Lemorel wybuchnęła śmiechem, a Darien klaskała w dłonie. Kroki dochodziły teraz z ich piętra i dwie kobiety poderwały się na- gle spłoszone, bo kroki przemierzyły korytarz i zatrzymały się pod ich drzwiami. Pukanie zabrzmiało jak uparte bębnienie, uderzenia pięścią zamiast uprzejmego postukiwania palcem. Lemorel podała nienaładowany muszkiet Darien i podeszła do drzwi. Na zewnątrz stały trzy Smoki Tygrysie, sami mężczyźni, wszyscy uzbrojeni. Byli wyraźnie spięci, ale nie z powodu znamienia się pod konkretnymi drzwiami. - Lemorel Milderellen? - zapytał dowódca. - Tak, to ja. - Jesteś zarejestrowana jako rezerwowy zawodnik sędziego ma- joratu Rutherglen w wyniku pojedynku procesowego. - Zgadza się. - Proszę przebrać się w pełny mundur Smoczego Koloru, frelle Milderellen. - Ale... możecie mi powiedzieć dlaczego? - Rozkaz Hauptliberin, frelle. Cywilne plutony egzekucyjne mu- szą być dowodzone przez zawodnika sędziego. Tak stanowi prawo. Odprowadzili ją do Libris. W jednej z małych sal konferencyj- nych w pobliżu hali Kalkulora oddano pod jej dowództwo oddział bibliotekarzy w randze Błękitnych Smoków. Wszedł szeryf Libris, zdjął kłódkę ze stojaka na broń i rozdał wszystkim rusznice Tolłe- niego. Gdy sprawdzili i załadowali strzelby, szeryf zebrał je z po- wrotem i wymienił jedną na muszkiet, który trzymał w ręce. Lo- kaj ponownie rozdał broń dwudziestu trzem Błękitnym i jednemu Zielonemu Smokowi, stojącym w porządku w dwóch szeregach. - Jeden musi być niezaładowany - wyjaśnił szeryf, podczas gdy Czerwony Smok chodził między nimi, zapalając lonty stoczkiem. Lemorel przyglądała się podejrzliwie swojej strzelbie. Wszedł Tarrin, niosąc niebieską opaskę. Podszedł do Lemorel i poprosił ją o wyciągnięcie ręki. - Prowizoryczna promocja - szepnął, przypinając materiał na jej zielonej opasce. -Według naszych akt jesteś zarejestrowanym zawodnikiem sędziego i wykonawcą wyroków. Wewnętrzne przepisy Libris stanowią, że tylko Błękitny Smok może pełnić funkcję kapi- tana. Hauptliberin żąda natychmiast plutonu egzekucyjnego, a nie da się znaleźć nikogo innego z właściwymi kwalifikacjami w tak krótkim czasie. Podniósł głos. - W obliczu tych świadków niniejszym wynoszę cię, Lemorel Milderellen, do tymczasowej rangi Błękitnego Smoka do dnia, w którym Hauptliberin potwierdzi twoje stanowisko. Szeryf, podpalacz lontu i reszta plutonu egzekucyjnego krzyk- nęli na wiwat wśród kłębów dymu. Z każdą promocją ceremonia staje się coraz mniej formalna i coraz dziwaczniejsza, pomyślała Lemorel. ©6) Komponenci zostali zebrani w grupach mieszkańców wspólnych cel na tyłach hali Kalkulora. Obszar przeznaczony na biurka Kal- kulora zajmował niewiele więcej niż jedną czwartą przeciwległego końca. Ustawiono ich w dwóch oddzielnych grupach na lewo i pra- wo od środka. Hauptliberin krążyła niecierpliwie między oboma rzędami. - Założę się, że będzie gadka o jakiejś cholernej nowej konfigu- racji - mruknął MNOŻNIK 8, a PORT 3A kiwnął ze znużeniem gło- wą na znak zgody. r Nagle otworzyły się boczne drzwi i wmaszerowały dwa tuziny Błękitnych Smoków z muszkietami. Dymiły zapalone już lonty. W chwili gdy komponenci wymieniali zdziwione spojrzenia, wpro- wadzono czterech bibliotekarzy w randze Zielonych Smoków, któ- rzy na zmianę obsługiwali rejestry wyjściowe korelatorów. Mieli związane ręce i zakneblowane usta. Widać było, że niedawno pod- dano ich torturom. - To smocze kolory - syknął SUMATOR 17. - To starsze smocze kolory - zauważył MNOŻNIK 8. - Przywiązują ich do barierki - zatchnąl się PORT 3A. - Rozstrzelają ich - oznajmił FUNKCJA 9. Hauptliberin wydała kolejny rozkaz i muszkieterzy w smoczych kolorach ustawili się w dwa szeregi po dwanaście osób. Pierwszy szereg przyklęknął. - Będzie przemawiać Hauptliberin! - krzyknął herold systemu. - Oficerowie systemu, smocze kolory, komponenci procesorów, wszyscy wy, którzy składacie się na Kalkulor - zaczęła Zarvora, a jej słowa odbiły się echem od kamiennych ścian. - Zostaliście tu zebrani, żeby być świadkami egzekucji czterech smoczych kolorów. Ci bibliotekarze, wszyscy wykwalifikowani i uzdolnieni, spiskowali, żeby okryć hańbą działanie Kalkulora. Ich motywem nie była chci- wość ani zdrada, ale zwykła gnuśność. Kiedy pod koniec długich se- sji przetwarzania danych pojawiały się błędy, oni zmówili się na fał- szywą weryfikację niezgodnych wyników, tak żeby nie trzeba było powtarzać obliczeń. - Ty! - warknęła, wskazując na MNOŻNIKA 8. - Gdybyś jako żołnierz zasnął na warcie i został przyłapany, jaki byłby wyrok? MNOŻNIK 8 rozejrzał się z nadzieją dookoła, ale za nim nie by- ło nikogo. - Ja... och, bardzo wysoki - wybełkotał w odpowiedzi. - Służba w Kalkulorze mera nie różni się niczym od służby w ar- mii mera - ciągnęła Zarvora. -Wyrok za zaniedbanie na służbie jest również taki sam - odwróciła się do muszkieterów. - Baczność! Pre- zentuj broń! Dwa szeregi muszkieterów uniosły broń do inspekcji. - Odbezpiecz broń! Przerażeni więźniowie usiłowali zerwać więzy, gdy ze stukiem zwolniły się dwa tuziny języczków spustowych. - Cel! Pal! - krzyknęła Zarvora i muszkiety uniosły się w kłę- bach błękitnego dymu z lontów. Dwie strzelby nie wypaliły w tej salwie, ale reszta wykonała swoje zadanie. Gdy dym opadł, z barierki zwisały na więzach cztery ciała. Jeden z Błękitnych Smoków przeciął utrzymujące je sznury, po czym dwóch starszawych, podenerwowanych techników załado- wało ciała na wózek na książki i wywiozło bocznymi drzwiami. Za- rvora zwróciła się ponownie do zgromadzenia. - Mogę wiele tolerować zarówno u smoczych kolorów, jak i kom- ponentów: miłostki, czarny rynek przedmiotów zbytku, wszystko, co w więzieniach jest oficjalnie zakazane, ale po cichu dozwolone. Pracujecie tu ciężko, a ja nie zamierzam zostawiać dobrej pracy bez nagrody. Nigdy jednak nie będę tolerować wściubiania nosa w Kalkulor. Przemaszerowała między dwiema grupami, trzymając ręce z ty- łu. Panowała cisza, jeśli nie liczyć lekkiego szumu tkaniny jej płasz- cza. - Te smocze kolory wtrącały się w system, żeby uczynić swoją i waszą pracę lżejszą - powiedziała, wskazując na poplamioną ścia- nę i smugi krwi. - Na kilka miesięcy uczynili jednak moje życie cięższym i zapłacili za to. Nie idźcie za ich przykładem. Jesteście wolni. Wracajcie do cel. Komponenci wylewali się z hali, Zarvora zaś konferowała z na- stępcą Lewricka. MNOŻNIK 8 poczuł, że ktoś trąca go łokciem w plecy. - Tak, FUNKCJO 9, o co chodzi? - Mam na imię Dolorian - mruknęła śliczna młoda Żółty Smok. - Co byś powiedział na pewne dobrowolne obowiązki ze mną, fras MNOŻNIKU? Hauptliberin toleruje takie rzeczy, sam słyszałeś. Po wyprowadzeniu komponentów z hali Kalkulora zwołano osobne zebrania Smoków Zielonych i Niebieskich. Lemoreł została z Niebieskimi, którzy niespokojnie czekali na Hauptliberin w przedpokoju. Dla wielu był to pierwszy strzał w gniewie - pierw- szy raz kogoś zabili. Kiedy Zarvora wróciła, była już znacznie spo- kojniejsza. - Jak być może się zorientowaliście, dokonaliśmy ważnego prze- łomu w testach Kalkulora - zaczęła. - Kalkulor, moja maszyna obli- czeniowa, jest najpilniej strzeżoną tajemnicą majoratu. Nawet dworzanie, którzy mogliby poinformować was, ile razy mer przele- ciał swoją kochankę ostatniej nocy, nie potrafiliby choć w przybli- żeniu zdać sprawy z natury i przeznaczenia Kalkulora. Kalkulor jest maszyną strategiczną o ogromnej wartości, może pomnożyć bo- gactwo i potęgę Rochester setki razy i z tego powodu musi pozostać najtajniejszym z sekretów. Mimo że jest tak bardzo tajny, Kalkulor ma stać się niezbędny dla dobrobytu i bezpieczeństwa Rochester. Za kilka dni, po jeszcze paru testach, zostanie uznana jego gotowość operacyjna. Zacznie pracować bez przerwy na trzech ośmiogodzinnych zmianach, a to wymaga zarówno komponentów, jak i nadzorujących ich smoczych kolorów, dlatego wszyscy będziecie musieli pracować na zmiany. Dyżury na najmniej dogodnych zmianach będą rotacyjne. Wszyscy jesteście niezbędni do właściwej pracy Kalkulora. Dla- tego przeskoczyliście dziesięciolecia awansów w kilka lat. Macie zdolności matematyczne, a Kalkulor zwiększy te zdolności, podob- nie jak bombarda pozwala jednemu człowiekowi zburzyć mury zamku. Będziecie mieli wielką potęgę i więcej wspólnego z zarzą- dzaniem majoratem niż sam mer, ale puśćcie tylko parę z gęby na ten temat komukolwiek poza waszymi tutejszymi współpracowni- kami, a ujrzycie przed sobą dwadzieścia cztery lufy zamiast okien- ka celownika. ©6) - Pięć dni bez jednego błędu - powiedziała Zarvora, podając merowi wielki srebrny klucz na poduszce. -Teraz możemy ufać Kal- kulorowi i jego wynikom. Prace modyfikacyjne w jej gabinecie zakończyły się, wszystkie mechanizmy i przyrządy zostały zainstalowane, a kurze starte. Na- prawiono okno, a w powietrzu unosił się ciężki odór smarów i bejcy. Jefton podniósł ciężki klucz i przyjrzał mu się z powątpiewaniem. Na półkach stały małe srebrne karykatury zwierząt gotowe do prze- kazywania informacji, z sufitu zwieszały się kolorowe sznury z aksa- mitu. - Wkładasz go do tej dziurki, merze - wyjaśniła Zarvora - po czym przekręcasz o pół obrotu w prawo. - Mam wrażenie, że powinienem wygłosić mowę - rzekł Jefton - takie to jest ważne i pomysłowe. Uruchomienie powinno odby- wać się w obliczu całego dworu, a nie tylko przed tobą jako świad- kiem. Niestety od utrzymania tajemnicy zależy teraz nasze bezpie- czeństwo. Dla większej chwały Rochester przyjmuję służby tej maszyny. Jefton obrócił klucz. Poruszył się zespół trybów, potem jeszcze raz. - To wszystko? - spytał Jefton, spodziewając się bardziej roz- rywkowego pokazu. - Nie możesz sprawić, żeby poruszył tymi me- chanicznymi zwierzętami albo uderzył w dzwoneczki? - Pracuje już nad ważnymi sprawami - wyjaśniła Zarvora, wy- ciągając tacę z pucharem wina dla niego i wody dla siebie. - Usta- wiłam go tak, żeby zaczął projektować twoją nową armię, gdy tylko przekręcisz klucz. Unieśli kielichy i wypili toast za Kalkulor. - Mam nadzieję, że nie pojawią się już błędy - powiedział Je- fton. - Na drutach transmisyjnych położono filcowe tłumiki, a czte- rej komponenci w stopniu FUNKCJI zastąpili rozstrzelanych ope- ratorów - Zielonych Smoków. Kalkulor składa się z dusz mających wolę, ale sam takowej nie ma. - Ujarzmiony bóg na nasze rozkazy! - wykrzyknął Jefton. - Jak nazywają się ci, którzy rządzą bogami, Hauptliberin? - Nie wiem, merze - odparła Zarvora, spoglądając na zakodowa- ne wzory, w które co kilka sekund układały się kółka zębate, a któ- rych nie potrafił odczytać nikt poza nią. Jefton wpatrywał się w me błyszczącymi oczami. - Jesteś pewna, że on ma moc uczynić to wszystko, co obiecałaś. - zapytał, poirytowany tym, że niewiele rozumie. - To, czego od niego żądasz, potrafi zrobić bez trudu - odrzekła, uśmiechając się uspokajająco. Jefton nadal gapił się bezmyślnie na układ trybów, nieświadom jeszcze, że Rochester otrzymało nowego władcę i że on stał się teraz tylko kolejnym komponentem rządzo- nym przez Wielką Maszynę. - Czekają na mnie sprawy państwowe - oznajmił, zamykając oczy i potrząsając głową. - Będziesz oczywiście mnie reprezentować na pogrzebie i nadasz Tarczę Zasługi. - Z przyjemnością - odpowiedziała Zarvora, podnosząc z klawia- tury srebrny medalion o ząbkowanej krawędzi. ©6) Kiedy Jefton przekręcał klucz, inicjując pełną gotowość operacyj- ną Kalkulora, milczący i nic niewidzący świadek leżał na tyłach hali Kalkulora pilnowany przez sześciu Smoków Tygrysich. Jego trumnę spowijał zielono-złoty proporzec Rochester z wizerunkiem akacji i czarno-biały pasiasty proporzec Libris, a w poprzek proporców bie- gła szarfa, do której przypięto Tarczę Zasługi. Lewrick leżał na końcu zasłoniętego kotarami korytarza biegnącego przez środek hali Kal- kulora, widoczny tylko dla strażników na korytarzu i kontrolerów na dwóch galeriach obserwacyjnych. Mimo że nie dożył dnia gotowości operacyjnej Kalkulora, znalazł się w tym dniu w jego hali. Kiedy człowiek zaangażowany w najtajniejszy projekt ginie na posterunku, nie jest łatwo zorganizować pogrzeb z pełnymi hono- rami państwowymi. Praca Kalkulora toczyła się jak zawsze, ale między Prawym i Lewym procesorem zaczął się tworzyć regularny, choć odległy rytm: Hauptliberin zaprogramowała maszynę tak, że- by werble grały powoli. Zarvora, Tarrin i Griss stali na tylnej gale- rii, gdy w drzwiach po przeciwnej stronie pojawiła się procesja Srebrnych Smoków maszerujących powoli wzdłuż korytarza, niewi- doczna dla komponentów w obu procesorach. Za nimi nadeszły od- działy Błękitnych, potem Zielonych, potem Czerwonych; wszyscy maszerowali jednym szeregiem koło trumny, a ci, którzy byli szcze- gólnie bliskimi przyjaciółmi zmarłego kontrolera systemu, kładli na wieku czerwone kwiaty, nie zaburzając rytmu. Tarrin dostrzegał łzy na wielu twarzach i nie śmiał spojrzeć na Zarvorę. Patrzył w dół, na Tarczę Zasługi przypominającą maleńką gwiazdkę na wieku trumny. Lewrick był pierwszym Złotym Smo- kiem, który otrzymał najwyższe odznaczenie cywilne Rochester w ciągu całego stulecia. Biedny Lewrick, nigdy by na to nie wpadł, pomyślał Tarrin. Nawet Hauptliberin nie miała Tarczy Zasługi. Pierwsze z Błękitnych Smoków zastępowały w Prawym i Lewym procesorze dyżurujące wśród komponentów Czerwone Smoki, któ- re pojawiły się teraz w korytarzu. Na końcu w eskorcie Smoków Ty- grysich nadeszło pięciu komponentów szczególnie bliskich Lewric- kowi. Wszyscy mieli zawiązane oczy. Kiedy przeszli, sześciu Smoków Tygrysich włożyło morelaki do olstrów i podniosło trumnę, a na- stępnie wymaszerowało w takt urywanego rytmu Kalkulora. Tarrin usłyszał głuchy odgłos zamykanych drzwi, a chwilę później werbel zamilkł. Kaplica Libris nie była duża, toteż na nabożeństwo za Lewricka wpuszczono tylko jego najbliższych przyjaciół i krewnych. Po krót- kim nabożeństwie chrześcijańskim ci, którzy nie podpisali Ustawy 0 Tajemnicy Głównej, zostali wyprowadzeni na zewnątrz. Gdy Za- rvora podeszła do pulpitu, wprowadzono pięciu komponentów z za- wiązanymi oczami. - Złoty Smok Lewrick MacKention zginął w służbie mera, Libris 1 Kalkulora - zaczęła mocnym głosem, który podkreślał jej dziwny akcent. - Zginął w obronie Kalkulora, ale przed śmiercią dał mi klucz, którego potrzebowałam, aby usunąć ostatnie skazy w projek- cie Kalkulora. Lewrick był dobrym przyjacielem i współpracowni- kiem, a także pierwszym kontrolerem systemu pierwszego Kalkulo- ra. Nie ma elementu w tym projekcie, który nie nosiłby jego osobistego piętna. Żegnaj, przyjacielu. Kiedy do pulpitu prowadzono komponenta z zawiązanymi ocza- mi, przez myśli niemal wszystkich zgromadzonych w kaplicy prze- mknęła podobna refleksja: po raz pierwszy słyszeli, żeby Zarvora nazwała kogoś swoim przyjacielem. Ettenbar, pochodzący z Southmoor komponent Prawego proce- sora, nauczył się jako tako mówić po austaricku, a z okazji nabo- żeństwa przećwiczył kilka dobrze przygotowanych, doskonałych pod względem gramatycznym zdań. - Przemawiam w imieniu komponentów Wielkiej Maszyny, którą znamy jako Kalkulor. Mimo że jesteśmy więźniami, Kałku- lor wzbogacił nasze życie. Nie tak dawno byłem pasterzem hodu- jącym owce i emu, teraz awansowałem na wykwalifikowanego FUNKCJĘ. Zyskałem stopień, szacunek i ważną pracę. Żyję wy- godnie, mam wielu przyjaciół, a moja wiara muzułmańska jest to- lerowana. To Lewrick dał nam te wygody. Lewrick wpisał w roz- kład pracy Kalkulora czas modlitw muzułmańskich. Lewrick uczynił życie komponenta Kalkulora tak znośnym, że gdyby kie- dykolwiek zwolniono straże, wielu z nas by nie uciekło. Dziękuję ci, panie, i żegnaj. Co by o mnie powiedzieli, gdybym umarł? - zastanawiał się Tar- rin, kiedy razem z Vardel Griss podchodzili do trumny, żeby złożyć dwie żółte róże wśród czerwonych kwiatów pokrywających wieko. Ostatnia podeszła Zarvora z czarną różą, której materiał genetycz- ny pochodził od odmian z wczesnego Dwudziestego Pierwszego Wieku. Nabożeństwo w kaplicy kończyło uroczystości pogrzebowe. Sze- ściu Smoków Tygrysich zaniosło trumnę kilka pięter w dół do labi- ryntu przejść pod ogrodami pałacowymi, gdzie mieściły się krypty starszych smoczych bibliotekarzy poległych na służbie Libris. Tar- rin i Griss posłużyli za eskortę, za nimi szła Zarvora, za nią tuzin gwardzistów. Wykładane kamieniem korytarze zdawały się ciągnąć w nieskończoność, a złote litery setek mijanych pamiątkowych pły- tek błyskały w świetle latarni. W końcu pojawiła się kolejna lampa oświetlająca zarysy srebrnych wiader i kielni kamieniarzy. Nisza na trumnę Lewricka została wcześniej wykuta w ścianie. Wsunięto go nogami do przodu, a następnie robotnicy wmurowali kamienną tabliczkę. Tarrin się ocknął. Jego poprzednik znajdował się już za tym kamieniem. Odczytał złote litery, odkrywając, że Lewrick miał zaledwie 49 lat. Przyłożył stoczek do płomienia latar- ni, odwrócił go i pozwolił woskowi spłynąć po tabliczce i zebrać się na wystającej krawędzi. Zarvora uniosła pierścień z pieczęcią i przycisnęła go do miękkiego wosku. - Śpij dobrze, fras Lewricku - powiedziała łagodnie Czarny Smok, po czym odwróciła się i odeszła korytarzem. ©0 Ci, z których składał się Kalkulor, szybko odkryli znaną już pra- wie dwa tysiące lat wcześniej prawdę: o ile centrum komputerowe ze źle funkcjonującą maszyną jest domem wariatów, o tyle praca z dobrze się zachowującym komputerem jest przeraźliwie nudna. W ceratowych pakunkach zapieczętowanych woskiem nadchodziły liczby i zapisy, a wyniki były starannie wypisywane na kartonikach z miazgi trzcinowej przez lokajów wyjściowych. Nikt nie rozumiał tych liczb. Ten okres był stosunkowo spokojny również w Dziale Katalo- gów. Nie rozgłoszono powszechnie ani wieści o usiłowaniu zabicia Zarvory, ani o egzekucji Zielonych Smoków, toteż krążące pogłoski były zabarwiane przez poszczególne frakcje w zależności od ich po- trzeb. Tarrin nie poświęcał wiele uwagi swoim obowiązkom katalo- gisty, ponieważ Kalkulor był już wystarczająco wiarygodny, żeby go rozszerzać. Zarvora żądała teraz dwóch rejestrów po dwa tysiące komponentów każdy, powoływano też odrębne eksperymentalne maszyny do testowania nowych projektów. Rozpoczęły się prace nad ulepszeniem tablic kodowych dla po- zostającej pod kontrolą Rochester części sieci snopbłysku - tablic, które wkrótce umożliwiły potrojenie wydajności transmisyjnej przy jednoczesnym zmniejszeniu marginesu błędu. Wartość tych ta- blic szybko stała się oczywista dla innych przymierzy, takich jak Konfederacja Centralna i Kasztelanie Woomery. Prowadzono testy, a następnie negocjacje między administratorami snopbłysku w Grif f ith, Woomerze i Rochester. Tablice przechodziły z rąk do rąk za sumy zbliżone ponoć do setek tysięcy złotych dukatów, a mimo to administratorzy wracali do domów zadowoleni. Koszty tablic zwrócą się, zanim minie dekada. Dział Katalogów sprawiał wrażenie, jakby Libris wróciła pod za- rząd poprzedniego Hauptlibera. Zaległe zamówienia rosły, na ze- braniach personelu przeważały dyskusje o detalach klasyfikowa- nia, kategoryzowania i numerowania książek, przywrócono też praktykę czytania całych dzieł po to, żeby dobrze zapoznać się z ich zawartością. Kiedy Tarrin otrzymał stanowisko głównego katalogisty, Ber- nard Wissant został zastępcą Oberlibera, ale prawdziwa władza spoczywała w rękach Peribridge, poprzedniej zastępczyni. Szyb- ko zorientowali się, że Tarrin zamierza rządzić nimi na podstawie ich raportów, w związku z czym fałszowali raporty. Błędnie skata- logowane lub zwrócone do dalszego opracowania książki były uwzględniane dwa lub więcej razy, dzieła wielotomowe - jako od- dzielne tytuły, a regał „Zaległości" przemianowano na „Aktuali- zację". - Ona się boi - oznajmiła Peribridge Wissantowi, gdy sporządza- li miesięczny raport za czerwiec. - Te liczby są pełnym powrotem do naszych praw i niezależności. - Naprawdę myślisz, że Hauptliberin spuści z tonu? - zapytał Wissant drżącym głosem, mimo iż na jego twarzy widniał uśmiech. Peribridge rozłożyła się w wygodnym fotelu i wyciągnęła swoją skałkówkę Touf ela. Miała dobry mechanizm, ale była źle wyważo- na. Rzecz bez znaczenia dla osób, które rzadko strzelały. W przy- padku ceremonialnych salw liczył się sam wystrzał. - Ta broń nigdy nie została użyta w pojedynku, fras Bernardzie, ja nie mam zawodnika, a mimo to zawsze wychodzę na swoje. Hauptliberin w salach pojedynkowych może wyczyniać, co chce, ale są też inne miejsca, w których się umiera. Lewrick zmarł na podłodze jej najświętszego przybytku. - A teraz na dachu roi się od Smoków Tygrysich. - No to co? Są inne sposoby. Libris działa dzięki tradycji i tej tradycji nie da się zlikwidować za pomocą jednego czy dwóch de- kretów. Bibliotekę założono podczas samego Wielkozimia, Bernar- dzie. Jej dzieje sięgają dalej niż nasz kalendarz. Z pewnością ten gabinet stanowił tego dowód. Posadzkę z pozo- stałokamienia tak zadeptano, że w niektórych miejscach ukazywa- ły się stalowe belki. Tylko delikatne, łatwo niszczejące i równie wie- kowe książki stały nietknięte na regałach. W płytach z czarnego marmuru na południowej ścianie wyryto złocone nazwiska ponad dwustu głównych katalogistow. Przy roku 1192 ZW widniał skom- plikowany ornament. Katalogowanie stało się wówczas osobnym działem. Zastępca przebiegł wzrokiem po liście i zauważył, że tytuły Ober- liberów odzwierciedlają zmiany zachodzące w ciągu stuleci w języ- ku. Wilson dij Soulfarer pełnił funkcję nazywaną wówczas Nazywa- czem Rodzajów w latach 97-105 ZW. Rok jego śmierci był rokiem Krucjaty Genteistycznej. Rochester zostało przez nią zdobyte, ale czy Nazywacz Rodzajów zginął, czy został stracony? Mógł też umrzeć w łóżku, choć Wissant w to powątpiewał. - Musimy zawsze bronić naszego działu - powiedział w przypły- wie dumy - nawet jeśli trzeba będzie walczyć ze zmianami. Peribridge wsunęła skałkówkę z powrotem do kabury. - Hauptliberzy przychodzą i odchodzą, a Libris zawsze będzie stała w tym miejscu. Zadaniem Hauptliberów jest zabezpieczanie biblioteki, a nie zmienianie jej nie do poznania. Hauptliberin nisz- czy Libris, a więc zaniedbuje obowiązki. Libris powinna się jej po- zbyć jak chorej kończyny, a Libris to my! ©6) Kilka razy w roku Zarvora poświęcała nieco czasu na przegląd następstw strategicznych swoich działań. Do świąt zimowego prze- silenia w czerwcu Kalkulor ustabilizował się po piątym większym poszerzeniu, nadszedł więc czas na udoskonalenie pozostałych pól działania Libris. Kalkulor nigdy nie miał wakacji, a kiedy Hauptli- berin prowadziła badania, obciążenie było wyjątkowo duże. Na klawiaturze, na której wypisywała polecenia, leżał wielki zielony segregator z wytłoczonym złotymi literami napisem „Dział Katalo- gów". Chorągiewka obok perforatora taśmy opadła ostrzegawczo, wychyliła się więc, żeby naciągnąć sprężynę za pomocą dźwigni z polerowanego mosiądzu. Mechaniczne kury zaczęły zaciekle dzio- bać. Przeanalizowawszy wzór perforacji na taśmie, przeszła przez pokój ku rzędowi kolorowych jedwabnych sznurów zwieszających się z sufitu. Pociągnęła za drugi od lewej. Dwie minuty później w drzwiach stanął Tarrin. - Zatem jeśli chodzi o twoich katalogistów - zaczęła Zarvora, podając mu taśmę - mam tu próbkę czterdziestu pięciu skatalogo- wanych ostatnio książek. Sześć z nich znajduje się na półkach. Reszta została zwrócona do „specjalnej aktualizacji". - Aktualizacja dotyczy zasadniczo książek skatalogowanych we- dług przestarzałych zasad - powiedział podejrzliwie Tarrin. - Wiem. Takie książki są zazwyczaj w Libris od ponad dwustu lat. Oznacza to, że albo od ostatniego kwietnia wprowadziłeś zasad- nicze zmiany w zasadach katalogowania, albo że wydajność katalo- gowania jest równa jednej siódmej tego, co jest podawane. Tarrin przeczesał palcami swoje zmierzwione włosy tak gwał- townie, że kilka kosmyków zostało mu w palcach. Zatarł ręce i wzruszył ramionami z rezygnacją. - To znaczy, że wrócili do dawnych obyczajów. Cóż, Hauptlibe- rin, skoro masz tylko jednego Złotego Smoka, który pełni dwie funkcje, takie rzeczy będą się zdarzać. Są inni, którzy mogliby wy- konywać tę pracę. - Nie ma nikogo poza tobą, komu mogłabym zaufać. - Cóż, będziesz musiała się nauczyć, frelle Hauptliberin. Pomi- jając wszystko, czy ufałaś mi przed śmiercią Lewricka? - Brak mi go, fras Tarrinie - wyznała Zarvora ze smutkiem, przy- patrując się klawikordowi. - Nikt na całym świecie nie rozumiał mojego projektu tak dobrze jak Lewrick. Zabawny człowieczek, on naprawdę kochał Kalkulor jak dziecko. Dla mnie to po prostu ma- szyna, ale Lewrick zachowywał się jak rozpieszczający tatuś. Tarrin nie wiedział, co powiedzieć. - Traktuję pracę z poświęceniem - odparł niepewnie. - Czy to nie wystarczy? - Czy wystarczy? To, prawdę mówiąc, nawet lepiej, fras Tarrinie. Lewrick podchodził do tego emocjonalnie, a ty jesteś bardziej po- dobny do mnie. Tak, wiem, że wiele rozwiązań Lewricka było dzie- łem natchnienia, ale ty naprawdę myślisz bardziej jak ja. To innego rodzaju zaleta. - Czy to oznacza, że nie odsuniesz mnie od Kalkulora? Zarvora podniosła wzrok i skinęła głową. - Zwolnię cię z obowiązków głównego katalogisty, jeśli o to ci chodzi. Zostaniesz nowym stałym kontrolerem systemu. - Dziękuję ci, frelle Hauptliberin - powiedział radośnie, nie próbując nawet ukryć ulgi. - Mam wrażenie, że od razu ci się polepszyło. - Zdjęłaś ciężar z moich ramion, w każdym razie jego część. Kto zajmie się Katalogami? - Oj, obawiam się, że nie potrafię podjąć tej decyzji - odparła figlarnie. - Jestem na to zbyt wielką paranoiczką, sam to powie- działeś. Ty zdecydujesz. Masz na to miesiąc, licząc od dziś. Tarrin myślał przez chwilę. - Trudna decyzja, fras kontrolerze systemu? - spytała Zarrora. - Usiłuję wymyślić, kogo wystarczająco nie lubię, frelle Haupt- liberin. Z odległych ulic dobiegły dźwięki muzyki: obchody przesilenia osiągały punkt kulminacyjny. Zarvora zerknęła na zegar, po czym podeszła do pochodzących z Southmoor drzwi witrażowych, otwo- rzyła je i wyszła na dach. Skinęła na Tarrina, żeby podążył za nią. Przeszli przez wąską ścieżkę, mijając dwóch strażników, i wynurzy- li się na płaskim tarasie z piaskowca w pobliżu obserwatorium Li- bris. Czubek cienia kamiennego klina przybliżał się do punktu oznaczającego przesilenie na wykładanej mosiądzem tarczy pod ich stopami. Cień południowego zegara słonecznego na ścianie ob- serwatorium znajdował się w pobliżu niskiego znaku lata. Zarrora wzięła się pod boki. - Tu jesteśmy, początek lata - powiedziała i jakby na jej znak w oddali rozległy się wiwaty i wystrzały. - Mam robotę na Kalkulo- rze, fras Tarrinie, ale ty nie musisz wracać do mojego gabinetu. Czy jest jeszcze coś, o czym powinnam wiedzieć? - Mógłbym ci lepiej służyć, Hauptliberin, gdybym wiedział, ja- kie jest zadanie Kalkulora - poza tymi drobnymi zadaniami mają- cymi na celu wykrywanie przestępstw, odszyfrowywanie tajnych przekazów, administrowanie Libris i zarządzanie przepływem snop- błysków. - Śledzenie statystyki katalogowania. - Hauptliberin! - No dobrze, chodzi o przepowiedzenie powrotu Wielkozimia i odkrycie tajemnicy Wezwania dla rozrywki mera i większej chwa- ły Rochester. Tarrin potrząsnął głową. - Jeśli pragniesz zachować swoje tajemnice, Hauptliberin, to twoja sprawa. Proszę cię tylko o to, żebyś traktowała mnie tak samo jak Lewricka. Muszę być należycie poinformowany, żeby dobrze wykonywać swoją pracę. Zarvora spojrzała na miasto. - To nie żart, Tarrinie - powiedziała cicho. - Przeprowadziłam badania w najstarszych z naszych archiwów i zorientowałam się co nieco w wielkich projektach sprzed Wielkozimia. Na razie nie mogę więcej powiedzieć. W pewnym sensie nie śmiem: właśnie o tym roz- mawiałam z Lewrickiem, gdy został zastrzelony. Tarrin nie był pewny, co o tym myśleć. - Kto jeszcze wie? - zapytał. - Tylko ty. - Nawet mer nie wie? - Nie. On sądzi, że zaprojektowałam Kalkulor, żeby kontrolować sieć snopbłysku i tym podobne, a przy okazji odkryłam interesują- ce dodatkowe zastosowania maszyny, z których on może doskonale skorzystać. Prawda jest taka, że Kalkulor został zbudowany po to, żeby przewidzieć powrót Wielkozimia, a przynajmniej przewidzieć go z tysiąc razy większą dokładnością, niż ja sama bym umiała. Jak kiedyś wyjaśniałam Lewrickowi, znajomość daty powrotu Wielkozi- mia może dać ogromną przewagę. Przygotowany na to kraj będzie rządził wszystkimi pozostałymi. Tego rodzaju oświadczenia bardziej przypominały Tarrinowi bredzenie ulicznego proroka niż błyskotliwą, racjonalną Hauptlibe- rin. Z uprzejmym wyrazem twarzy słuchał w milczeniu. - Dla miliardów ludzi Wielkozimie było końcem świata, a jego powrót może stać się końcem naszego świata - oznajmiła, wpatru- jąc się w niego ostrym wzrokiem drapieżnego ptaka. -Wyobraź so- bie kryształy lodu wysokie do kolan, które nie topnieją przez cały dzień, a następnego ranka są jeszcze wyższe: zwierzęta nie mogą się paść, a ziemia jest zbyt twarda, żeby ją zaorać. Co się stanie, gdy z nieba będzie padał jedynie grad? Porozbija owoce na drze- wach, zanim zdążą dojrzeć, zniszczy zboże, zamiast nawodnić pola. Zmienią się układy wiatrów: czy wichry okażą się tak gwałtowne, że pociągi nie będą mogły się poruszać bez gruntownej przebudo- wy? Tyle pytań i tylko Kalkulor do pomocy. - Urwała na chwilę, jakby czekając na reakcję. - Zaczęłam pomiary. Robimy zapasy: Rochester potajemnie gromadzi ziarno, suszone owoce, orzechy, olej i nasiona wszelkich roślin. Także sukno i skóry. - Myślisz więc... że Wielkozimie jest blisko? - zapytał Tarrin, skupiając uwagę na jej słowach mimo wątpliwości, które go ogarnę- ły. - Nadejdzie za rok? Zacznie się od lodu spadającego z nieba? - Prawdę mówiąc, nie jestem z tobą szczera, fras Tarrinie. Moje liczby wskazują na początek mniej więcej za pięć lat, a ochłodzenie nastąpi za następne pięć. Zapasy mają pomóc temu majoratowi przetrwać czas anarchii, kiedy na niebie pojawią się znaki drugiego Wielkozimia; mają nam pomóc w okresie przejściowym, zanim na- uczymy się uprawiać rolę w zimniejszym klimacie. Wysłałam za- stępcę Oberlibera Kenlee i dwóch kustoszy, żeby przyjrzeli się uprawie roli w majoracie Talangatta w pogranicznych górach. Kli- mat jest tam zawsze chłodniejszy, mimo to potrafią oni uprawiać zboże i hodować zwierzęta. Tarrin przebiegł palcami po swoich niechlujnych włosach. Pa- trzył na Zarvorę z wymówką, usiłując zebrać myśli i wyrazić je w słowach. - To, co robisz, Hauptliberin, jest... - Potworne, fras Tarrinie? - Przez chwilę patrzyła gdzieś w dal, po czym zwróciła się znów ostro do niego. - Ludzie nazywali mnie potworem, odkąd sięgam pamięcią, bo byłam za wysoka, za silna, a nawet za inteligentna. Nie przeszkadzało mi to zbytnio. - Ale, Hauptliberin, jednak... - Właśnie o to chodzi, fras Tarrinie, Hauptliberin. Jestem Haup- tliberin. Wyjdź na ulice, a zanim zdążysz dojść do Tarasu Mlecza- rzy, spotkasz tuzin zarośniętych, histerycznych nic-nie-znaczących, którzy przepowiadają powrót Wielkozimia. Na czym polega różnica między nimi a mną? - No... na wielkiej władzy i... wykształceniu. - Nie, fras Tarrinie, to wyłącznie kwestia władzy. Niektórzy z tych mężczyzn i kobiet rzucających perły mądrości przed wieprze są bardzo oczytani i świetnie wykształceni. Kiedy zdałam sobie spra- wę z powrotu Wielkozimia, miałam czternaście lat. Wstąpiłam do smoczych kolorów Libris na najbardziej podstawowym poziomie, po- nieważ biblioteka jest jedyną szansą, jeśli nie liczyć klasztoru i ko- rzystnego małżeństwa, żeby kobieta mogła osiągnąć jakąś pozycję w naszym społeczeństwie. Wspięłam się tu, gdzie dziś jestem, i przez cały czas dawałam ludziom wielkie zyski w zamian za umożliwienie mi działania po swojemu. Przyjrzyj mi się teraz: sprawiłam, że Ro- chester i kilka innych majoratów przygotowało się do nadejścia Wielkozimia, nawet o tym nie wiedząc. Gdybym robiła to otwarcie, wszyscy rywale i wrogowie nazwaliby mnie pomyloną i w ciągu kil- ku tygodni stałabym się kolejną bezsilną uliczną prorokinią. Ludzie dzierżący władzę zazwyczaj ją kochają, fras Tarrinie. Rzadko są wi- zjonerami. Ochoczo żerują na wizjonerach, żeby zdobyć jeszcze wię- cej władzy, ale ja nie zamierzam stać się niczyim żerem. Tarrin nie mógłby zaprzeczyć niczemu z tego, co powiedziała, sam spędził zbyt wiele czasu w gabinetach i korytarzach władzy. - A więc śmierć milionów jest nieunikniona? - spytał, zaczyna- jąc krążyć. Zaciskał i rozluźniał pięści. - Być może nie byłam w porządku wobec ciebie, fras Tarrinie. Jesteś administratorem, a nie zwykłym władcą; naprawdę trosz- czysz się o system, któremu służysz. Spójrz na to w ten sposób. Jeśli Wielkozimie powróci, a cywilizacja upadnie, umrą miliony. Jeśli pewna grupa majoratów zdoła utrzymać swoje farmy, paralinie, ko- palnie pozostałokamienia, gildie rzemieślnicze i armie, ofiar bę- dzie o wiele milionów mniej. Jedna mała tratwa ratunkowa może uratować dwa tuziny ludzi na powierzchni rzeki, jeśli tylko uchwy- cą się krawędzi. Mnie również obchodzi los cywilizacji, fras Tarri- nie, ale w znacznie szerszym rozumieniu. Tarrin zatrzymał się i oparł niepewnie o ścianę z piaskowca. Za- rvora stała ze skrzyżowanymi rękami, jakby była sierżantem spraw- dzającym zapał rekruta muszkieterów po forsownym marszu. - Co zatem mogę zrobić, żeby ci pomóc? - zapytał. - Podbić So- uthmoor na czele armii Przymierza? Otoczyć kontynent wieżami snopbłysku? Opracować sposób na oparcie się Wezwaniu? - Każde z tych przedsięwzięć byłoby pomocą, Tarrinie, ale na ca- łym świecie nie ma sprawy pilniejszej niż podtrzymywanie pracy Kałkulora i rozszerzanie go z jak największą prędkością. Nic nie jest równie ważne: ani mer, ani Oberbiskup, ani Rochester, ani Li- bris, ani w szczególności katalogiści. Po tych słowach wróciła do swojego gabinetu, a Tarrin udał się za nią kilka minut później. Zastał ją przy klawiaturze, stukała w klawisze lekkimi, podobnymi do dziobania uderzeniami. - Usiłowałem zlekceważyć katalogistów, frelle Hauptliberin. Nie wyszło. - To zwolnij ich, wyślij do Kałkulora, rozstrzelaj - powiedziała, nie odwracając się. - Spraw tylko, żeby nie przerywano katalogo- wania. - Mógłbym posłać kilka tuzinów urzędników z działu zatrudnie- nia na kurs katalogowania wymagany na stopień Białego Smoka. - Świetny pomysł. Ale cokolwiek będziesz robił, pamiętaj, żeby Kalkulor był na pierwszym miejscu. (96) Wybór osoby z zewnątrz na następcę Tarrina nie mógł spotkać się z aprobatą starszego personelu Katalogów. Biorąc przykład z Hauptliberin, Tarrin zapowiedział, że niezgoda będzie lekceważo- na, i rozpoczął przygotowania do przekazania stanowiska. W ruch poszła petycja i zwołano zebranie, w którym miał wziąć udział każ- dy pracownik Katalogów. Tarrin również postanowił się pojawić. Bę- dzie to dobra okazja, żeby pożegnać się z działem. John Glasken nie był zaskoczony, gdy gdzieś w ciemności przed nim rozległ się krzyk zaskoczenia, a następnie jęk bólu. Prawdopo- dobnie pijacy, ale na wszelki wypadek uchwycił lepiej laskę, gdy pewnym krokiem uchodził w zaułek. Wystrzał nim wstrząsnął, a kie- dy stanął jak wryty w pół kroku, przed jego oczami pojawiła się syl- wetka nożownika. Uliczka była wąska, a Glasken ujrzał błysk unie- sionego do ciosu noża. Zadziałał błyskawicznie. Sparował uderzenie, używając laski jak drąga, po czym mocno uderzył jej główką w czoło napastnika. Zanim mężczyzna osunął się na bruk, inna postać wpadła w zaułek. - Stój! - Dostrzegł zarys flinty. Glasken upuścił laskę i podniósł ręce. Krój stroju zdradzał smoczą bibliotekarkę nawet w mroku. - Zaatakował mnie, frelle. Broniłem się. Spojrzała na postać na ziemi, a następnie znów na Glaskena. - Wybacz mi, fras - powiedziała i opuściła pistolet. - Mógłbyś być tak dobry i wyciągnąć go stąd na ulicę? W biegnącym środkiem ulicy rynsztoku za rogiem leżał kolejny martwy przybysz z Southmoor. Dalej obok sterty pustych baryłek dojrzał jeszcze dwoje smoczych bibliotekarzy; mężczyzna leżał nie- przytomny na bruku. Na podartym rękawie błyszczała w świetle la- tarni złota opaska. Przez smród resztek wina, moczu i końskiego łajna przebijał się odór krwi. - Nazywam się Letnorel Mil... och, jestem Zielonym Smokiem z Li- bris - przedstawiła się dziewczyna, przyglądając się nożownikowi. - Glasken, Johnny Glasken, student ostatniego roku chemistrii na Uniwersytecie Rochester, do usług. Wydawało się, że go nie zauważa. - Jeszcze jeden z Southmoor, obaj z Southmoor - zwróciła się Lemorel do swoich towarzyszy. - Co z Tarrinem? Potrafisz zatamo- wać krwawienie, Dar? Darien zagestykulowała zakrwawionymi palcami w słabym świe- tle latarni ulicznej, po czym oddarła kawałek płaszcza, żeby zaban- dażować ramię Tarrina. - Czy mógłbyś mi użyczyć tego dzbana wina, który masz przy pa- sie, fras Glaskenie? Glasken podał jej dzban, a ona prysnęła odrobiną płynu na twarz Złotego Smoka. - Czy słyszysz mnie, fras Tarrinie? - zapytała. - Jesteś bezpiecz- ny, to my, Lemorel i Darien. - Tarrin jęknął, ale nie otworzył oczu. - Mógł uderzyć się w głowę, upadając. I - Twoje strzały przyciągną gońców - powiedział Glasken. Lemorel spojrzała na ciała Southmoorczyków i wstała, trzyma- jąc dzban z winem. - Spróbujmy się czegoś dowiedzieć, zanim podjęte zostaną od- powiednie czynności prawne - zaproponowała, opróżniając dzban na twarz ocalałego napastnika. Jęknął, a kiedy otworzył oczy, przy- cisnęła podwójną lufę morelaca do jego nosa. - Kto ci zapłacił? - spytała. - Ja biedny, biedny człowiek - wybełkotał. - Musieć kraść, żeby wyżywić rodzina. Trzy żona, dziewięć małe... Lemorel pociągnęła za jeden spust. Rozległ się trzask i posypał się deszcz iskier, ale bez wystrzału. Southmoorczyk wrzasnął. - Litości! Piękna frelle, miłosierna frelle. - Druga lufa jest naładowana. - Matecznik, frelle. Oni mnie bić, oni grozić moja rodzina. Źli mężczyźni, źli kobiety. Powiedzieli mi zabić Złoty Smok, jak on przechodzić tutaj. - Kto z tobą rozmawiał? - Kobieta w zasłona, zła kobieta. Nie widzieć twarz, nie widzieć. Nadszedł goniec konstabla. Zagwizdał i po chwili pojawili się czterej następni. Ocalały Southmoorczyk został odprowadzony do strażnicy, ciało jego towarzysza załadowano na wóz koronera. Gla- sken przeniósł rannego Złotego Smoka do pobliskiej infirmerii uni- wersyteckiej, gdzie oczyszczono i zaszyto głębokie rany na jego ra- mieniu. Medyk oznajmił, że pacjent powinien zostać w infirmerii do rana. Lemorel była wciąż spięta i czujna, gdy stała na stopniach infir- merii z Darien i Glaskenem. Patrzyła ukosem na studenta, szukając słów. Większość podejrzanych typków i rozrabiaków, którzy nosili okute laski, trzymała je w poprzek ramion, kładąc dłonie na obu końcach. Glasken stał, dzierżąc łaskę w jednej ręce i opierając ją na czubku buta - postawa dżentelmena, studenta z dobrej rodziny, który mimo to potrafił dawać sobie radę. Lemorel potrzebowała słów, ale żadne nie przychodziły jej do głowy. Glasken obrócił sto- pę, jakby zbierał się do odejścia. - To frelle Darien, ona jest niema - niemal krzyknęła Lemorel, wykorzystując fakt, że nie przedstawiła towarzyszki. Glasken uśmiechnął się i skłonił Błękitnemu Smokowi. - Jestem zaszczycony, frelle, i zachwycony. Powinienem zaprosić was do mojego pokoju w Kolegium Yilliersa na kawę, ale znajduje się on w stanie, w którym nie powinni go oglądać wyżsi rangą bi- bliotekarze. - Ależ nie, fras Glaskenie, to my jesteśmy twoimi dłużniczkami - odpowiedziała Lemorel. - Czy jest gdzieś tu w pobliżu kawiarnia, Dar? - Darien odpowiedziała, gestykulując, a Lemorel się rozpro- mieniła. - Złota Szkatułka, świetne miejsce. Glasken zamrugał ze zdziwienia, ponieważ Złota Szkatułka znaj- dowała się poza możliwościami finansowymi przeciętnego studen- ta. Słowa zaczęły płynąć, gdy tylko ruszyli. - Nieźle załatwiłeś tego Południowca tym drągiem, fras Glaske- nie. Czyżbyś uczył się walki miejskiej w jakiejś akademii? - Dla przyjaciół Johnny, frelle Lemorel. Jeśli chodzi o walkę, uczył mnie wuj. - Wuj, to dobrze. Uczył cię... ach, świetnie cię uczył. Rozmowa znowu się urwała. Przeszli kilka kroków w milczeniu, w końcu Glasken przyszedł jej z pomocą. - A ty skończyłaś już studia, frelle Lemorel? - Tylko na Unitechu w Rutherglen, fras... Johnny. Uczę się jed- nak na stopień edutora w Rochester. Matematyka, modelowanie wektorowe. - Modelowanie wektorowe? Hmm, mnóstwo wyczerpujących ob- liczeń, frelle, musisz mieć wielką cierpliwość. - Och, dostaję, no, dużo pomocy, fras Johnny. Darien pociągnęła Lemorel za rękaw, po czym zbombardowała ją serią gestów: - Wie, co to jest modelowanie wektorowe. Nieźle. - Rozumiesz więc także język gestów? - powiedział Glasken. - Tak. Darien pytała, czy, no, jesteś na regularnych studiach dziennych. - Niestety nie, frelle, studiuję nieregularnie. Sam opłacam stu- dia, rozumiesz. Pracuję w miejskich tawernach, zarabiam srebrniki jako porządkowy. - Dlatego jesteś taki dobry we władaniu laską - dodała Lemo- rel, jakby dla potwierdzenia jakichś swoich domysłów. W Złotej Szkatułce kupiły Glaskenowi kolację składającą się z plastrów pieczonego emu w sosie pomarańczowym, ziemniaków faszerowanych białym serem i tłuczonymi orzechami, wszystko na pachnącym brązowym ryżu. Lemorel zastąpiła jego dzban wina na- stępnym pełnym trunku nieco lepszego niż oryginalny. Następnie pili kawę, zagryzając szarańczą w cukrze i pierniczkami, aż dzwony zegara uniwersyteckiego oznajmiły dziewiątą. O tej porze rozpadał się zimowy deszcz, siekąc opustoszałe ulice. - Frelle Darien podarła płaszcz na bandaż - powiedział Gla- sken, sięgając po swoje okrycie. - Weźcie, proszę, mój, dobre panie. - Ależ fras Glaskenie, jak ty sobie poradzisz? - zapytała Lemorel. - Do Libris trzeba iść trzy kilometry, a ja mieszkam kilkaset metrów stąd. - Nie, poczekaj, pójdziemy z tobą, a potem wrócimy pod twoim płaszczem do Libris. - Smocze bibliotekarki z wizytą w pokoju zwykłego studenta? Będą o tym gadać w mieście, a my musimy strzec waszej reputacji przed czymś takim. - Wypadł na deszcz i przebiegł kilka kroków, za- nim odwrócił się na moment. - Zwróć płaszcz do Kolegium Villier- sa, kiedy będziesz chciała, frelle Lemorel - zawołał i znikł. Darien śmiała się bezgłośnie. - Co w tym takiego śmiesznego? - Podoba ci się, ale usiłujesz temu zaprzeczyć - zamigotały jej palce. - Podoba mi się? Bzdura. On jest... Nie mogła nic wymyślić. Palce Darien poruszyły się ponownie. - Jest dużym, przystojnym, wykształconym i dobrze wychowa- nym studentem. Jeśli jest biedny, to co? Lemorel dotknęła starannie zacerowanej dziury po cięciu sza- blą w płaszczu Glaskena. - Ten sporo przeżył - powiedziała. Darien podniosła wysoko palce, żeby Lemorel nie mogła uronić ani jednego słowa. - Łączy w sobie najlepsze cechy Semidona i Brunthorpa, praw- da? Duży i przystojny, a przy tym wykształcony. Wygląda też na dżentelmena; naraził się na niewygodę dla naszego dobra. Lemorel westchnęła przez zaciśnięte zęby, wpatrując się w roz- świetlony latarniami deszcz. - Był dość odważny, żeby stawić czoło uzbrojonemu Południow- cowi, i na tyle sprawny, żeby go pokonać. To wszystko. - Odwróciła się do Darien. - Koszmary zostały daleko za tobą, Lemorel. Będzie okazja, żeby znów się z nim spotkać. Oddaj mu płaszcz osobiście. Wezwij go na przesłuchanie w związku z dzisiejszą napaścią. - Dlaczego tak cię to obchodzi? - zapytała Lemorel z poirytowa- niem, podnosząc płaszcz, żeby schować się pod nim z Darien. - Widziałam, jak zareagowałaś. Mówię ci tylko to, do czego sa- jna przed sobą nie chcesz się przyznać. ©6) W dniu, na który zwołano zebranie oburzonych katalogistów, Tarrin czuł się wystarczająco dobrze, żeby przyjść, ale ramię miał wciąż na temblaku, a głowę w bandażach. Utykał, ponieważ upada- jąc, wykręcił nogę w kostce, a jego opaska Złotego Smoka była wciąż usmarowana brudem z chodnika. Katalogiści zebrali się w Auli Tysiąclecia, której używano do promocji smoczych kolorów i innych ceremonii, od kiedy w jedynej większej sali zainstalowany został Kalkulor. Zegar za pulpitem ty- kał w rytm poruszeń wahacza. Przeszła dziewiąta, ale zebranych by- ło niewielu. O dziewiątej trzydzieści Peribridge przejrzała szeregi i się zmarszczyła. Wciąż brakowało starszych katalogistów, a nie sta- wiło się wielu spośród pozostałych, którzy zapewniali o swoim po- parciu. Zegar tykał z bezlitosną regularnością. Wreszcie o dziewią- tej czterdzieści wszedł Tarrin, a za nim Lemorel w barwach jego zawodnika. Stanął w drzwiach, starając się nie przyciągać uwagi, ale katalogiści byli już na tyle niespokojni, że szum rozmów ucichł jak nożem uciął. Pokuśtykał do pulpitu z rozwianym włosem i pod- krążonymi oczami. - No to kto odpowiada za to zebranie? - zapytał cichym, szorst- kim głosem. Peribridge poderwała się, jakby jakiś niewidzialny lalkarz po- ciągnął za sznurki. - Zastępca Oberlibera Wissant, starszy katalogista klasyfikacyj- ny Cobbaray i starszy katalogista łącznikowy Nugen-Katr mieli przewodniczyć dzisiejszemu zebraniu, fras Oberliberze. Tarrin miał minę, jakby za coś przepraszał. - Fras Wissant, frelle Cobbaray i fras Nugen-Katr nie są od dziś zdolni zwracać się do żadnych zebranych. Peribridge usiadła. Tarrin odchrząknął, zanim zaczął mówić da- lej. - Cieszę się, że zastałem wszystkich tutaj, jako że mam wam do przekazania rozporządzenie Hauptliberin. Ze względu na kło- poty personalne Libris związane z jej projektem specjalnym część obsługi katalogów została, powiedznry, przeniesiona do in- nej pracy. - Zrobił długą przerwę, zanim dodał: - Czy są jakieś py- tania? Rozległo się szuranie nogami. Rękę podniosła jedna z Żółtych Smoków. - Za pozwoleniem, fras kontrolerze, ilu katalogistów zostało przeniesionych? - Stu dwudziestu sześciu. Zaległa absolutna cisza. Tarrin czekał. Teraz nawet najmniej spostrzegawczy z jego słuchaczy zorientują się, że za fasadą zmę- czenia i porażki Tarrin ukrywał wyczerpującą się cierpliwość. Wreszcie wstał ktoś w drugim końcu sali. - Tak, jakieś pytanie? - zapytał uprzejmie Tarrin, jakby zachę- cał zdenerwowanego kandydata podczas egzaminu. - Za pozwoleniem, fras kontrolerze, ale właśnie muszę wyjść, wzywa mnie pilna praca - odpowiedział Pomarańczowy Smok. Na to hasło wstało następnych dwunastu, a inni dołączyli do nich przy drzwiach. Drzwi były zamknięte na klucz. Tarrin uniósł zdrową rękę, prosząc o uwagę. - No dobrze, możemy przejść do dalszych punktów. Z przykro- ścią muszę przyznać, że kandydatura frelle Costerliber, zastępcy Oberlibera w Udostępnianiu, została określona jako nie do przy- jęcia w podaniu podpisanym przez dwustu dziewięćdziesięciu siedmiu pracowników Działu Katalogowania. Jestem pod wraże- niem: protestował każdy od zastępcy kierownika, fras Wissanta, po fras 0'Donlana, sprzątacza. W obliczu takiego sprzeciwu i wi- dząc, że nie ma innego kandydata na szefa Katalogów, uzyskałem aprobatę Hauptliberin dla likwidacji Katalogów jako odrębnego działu. Katalogi od dzisiejszego ranka stanowią część Gromadze- nia. Rozległ się zbiorowy jęk zdumienia. - Ależ Katalogi były oddzielną jednostką od 1192 roku! - zawo- łał jakiś głos. - Pięćset pięć lat bez reorganizacji to stanowczo za długo. Do- brze, są jakieś inne pytania? Nie ma? - Odpowiedziało mu milcze- nie. - Doskonale. W takim razie frelle Vardel Griss, dowódca Smo- ków Tygrysich, zamieni z wami parę słów. Lemorel zastukała w drzwi w umówiony uprzednio sposób. Na zewnątrz rozległ się głośny trzask odsuwanego rygla, po czym do sa- li weszła śmiałym krokiem Griss i stanęła przed zebranymi, zakła- dając ręce z tyłu. Jej postawę cechowały czujność i zarazem rozluź- nienie właściwe doświadczonym uczestnikom pojedynków; na twarzy widać było jednak lekkie zasępienie. Do sali wkroczył oddział dwunastu Smoków Tygrysich i ustawił się za Griss. Lonty zarzuconych na ramiona muszkietów dymiły. Le- morel wyciągnęła swojego morelaca i stanęła obok Tarrina. - Baczność! - warknęła Griss, a Smoki Tygrysie wycelowały broń nieco ponad głowy katalogistów. - Będę mówić prosto i jasno - powiedziała Griss tonem, w któ- rym dźwięczała stal. - Katalogi jako dział przestały istnieć. Co wię- cej, zostaliście pozbawieni praw! Jakichkolwiek. Zrozumiano? Co- kolwiek postanowi Hauptliberin, zyska sankcję mera. Pracujcie jak należy, a zostawi się was w spokoju. Spróbujcie złożyć dymisję, uciekać albo strzelać do starszych rangą pracowników, a zostanie- cie natychmiast przeniesieni. Nie zawaham się ukarać dziesięciu niewinnych, żeby złapać jednego winnego. Jeśli usłyszycie, że ktoś spiskuje, pamiętajcie, że milcząc, narażacie własną wolność. Macie natychmiast donosić o wszelkich podejrzanych szeptach moim Smokom Tygrysim. Podeszła do Tarrina opierającego się ze znużeniem o pulpit. - Jeszcze jakieś nazwiska? - zapytała cicho, ale słyszalnie. Tarrin otworzył skórzaną sakiewkę przy pasie i wyciągnął listę. - Jeszcze dwudziestu pięciu za opieszałość - odparł, podając złożoną kartkę szarego papieru Griss. - Aha, dodaj jeszcze Peri- bridge jako numer specjalny. Wykazywała podejrzany stopień przy- wódczości na początku zebrania. Peribridge miała wprawę w podsłuchiwaniu rozmów na odle- głość. Zmusiła się do spokoju i pogodnego wyrazu twarzy, gdy Griss rozkazała katalogistom wyjść rzędem obok stojących w drzwiach strażników. Lemorel stała z Tarrinem przy pulpicie. - To oznacza otwartą wojnę - szepnęła wśród kroków odbijają- cych się echem od posadzki z drewna szarego eukaliptusa. - Tak? Powstrzymałem pierwsze uderzenie - odparł, pocierając obandażowaną rękę zdrową dłonią. - W odpowiednim czasie pozbę- dziemy się najgorszych z pozostałych i zastąpimy ich bardziej ule- głym personelem. Peribridge aż za dobrze rozumiała, co się dzieje. Zlikwidowano nawet pozory zasad. Bitwa rozegrała się, zanim ona zdążyła zauwa- żyć jej rozpoczęcie, a teraz brano jeńców. Znalazła się wśród tych, których wyznaczono do zniknięcia w nieokreślonej strefie Libris, w czarnej dziurze, skąd ludzie już nie wracali. Położyła dłoń na kol- bie swojej skałkówki Toufela. Tarrin znajdował się w odległości pię- ciu rzędów i piętnastu kroków od niej. Za daleko. Ostatni raz byta na strzelnicy trzy lata temu i przekonała się wówczas jedynie, że jej Toufel jest źle ustawiony i rozpaczliwie niedokładny z odległości więcej niż kilka metrów. Obok Tarrina stała Lemorel z bronią na wierzchu, czujna i zabójcza jak kot z buszu. Peribridge wiedziała, że musi strzelić do chudego Złotego Smoka, nawet nie mierząc. Bez szans. Lemorel zabije ją i zyska na tym, a Tarrin będzie żył. Jeśli nie zrobię nic, to Hauptliberin będzie ze mnie miała niewolniczą si- łę roboczą, pomyślała ponuro. Nie pozwolę na to! Nikt nie może skorzystać na moim upadku. Peribridge schyliła się, żeby podrapać się w nogę. Podnosząc rę- kę, odciągnęła kurek swojego toufela. - Nie powinieneś być zbyt surowy - powiedziała Lemorel, przy- glądając się sali. - Kto będzie katalogował? - Jedna piąta tych, którzy pozostali, mogłaby katalogować wszystkie książki przychodzące do Libris, jeśli tylko będą pracować w przyzwoitym tempie. - Reszta zatem może iść do Kalkulora? - Jeśli któryś okaże się absolutnie do niczego, może iść układać tory na nowym objeździe Loxton. Peribridge wstała i ruszyła do wyjścia, wyciągając pistolet. - Podobno wojna... - Lemorel podniosła swojego morelaca i przewróciła Tarrina uderzeniem ramienia, z wężowym wdziękiem gentyjskiego tancerza świątynnego, w tej samej chwili, kiedy Peri- bridge wyciągnęła skałkówkę Toufela i przyłożyła ją do własnej skroni. Pistolet katalogistki odstrzelił kawałek jej głowy, strzał Le- morel trafił ją równocześnie prosto w krtań. Peribridge upadła na podłogę między przewrócone krzesła i kryjących się katalogistów. Dym powoli opadał, odsłaniając Lemorel, Griss i Smoki Tygrysie ie strzelbami wycelowanymi w salę. - Reszta z was ręce do góry i marsz z sali - rozkazała Griss. - Po- ruszać się powoli i bez nagłych ruchów. Tarrin podniósł się, ściskając bandaż; spomiędzy palców sączyła się krew. - Każdy, kto będzie próbował popełnić samobójstwo, zostanie zastrzelony - wymamrotał sam do siebie, wyciągając pistolet zra- nioną prawą ręką. Szwy w ranach Tarrina otworzyły się podczas upadku, stał jed- nak z pozostałymi, a krew ściekała mu po ramieniu, aż ostatni z ka- talogistów opuścił aulę. Wielu było spryskanych mózgiem i krwią, wszyscy mieli wytrzeszczone oczy i popielate twarze. Tarrin opadł na krzesło, kiedy wyszedł ostatni. Griss udała się na poszukiwanie medyka, a Lemorel wykonała opaskę zaciskową z lufy swojej flinty i temblaka Tarrina. - Zaczęłaś coś mówić o wojnie? - zapytał Tarrin, rzucając spoj- rzenie na szczątki Peribridge. Lemorel musiała przez moment się zastanowić. - Lameroo i Billiatt grożą wojną z powodu nowego objazdu kole- jowego Loxton. - Wojna w Loxton, ach tak. Przez moment myślałem, że masz na myśli wojnę tutaj. Część druga KALKULACJA 4 BRANKA Jako lingwistka Darien mogła zakładać, że jej kariera w Libris będzie ciążyć w kierunku inspektoratu, toteż gdy pojawiła się groźba wojny w najbardziej na zachód wysuniętym majoracie Przymierza, przyjęła w końcu stanowisko pomocnika inspektora. Jej pierwszym zadaniem okazało się uczestniczenie w ceremonii otwarcia objazdu kolejowego między miastami Morkalla i Maggea. Budowa tego nowego odcinka oznaczała, że zachodnia paralinia biegła teraz przez terytorium Przymierza Południowo-Wschod- niego aż do granicy z Woomerą. Niezależne kasztelanie na połu- dniu stanęły nagle w obliczu wielkich strat na cle i rozpoczęły przygotowania wojenne w miejscu, gdzie nowa paralinia okrążała granicę z Billiatt. ©6) Jedynym ostrzeżeniem dla Darien, że walki już się zaczęły, był wielki przechył i wywrotka pociągu wiatrakowego, którym podró- żowała. Lekka lokomotywa i wagony upadły i rozleciały się przy to- rach. Otumaniona i obolała Darien usiadła na czymś, co wcześniej było ścianą jej wagonu. W pierwszym odruchu chciała wypełznąć z wagonu, ale Morkundar, jeden z niewielkiego oddziału przydzielo- nych jej jako eskorta Smoków Tygrysich, zastąpił jej drogę. Po gło- wie i twarzy spływała mu jasnoczerwona krew. - Nie ruszaj się, frelle Darien, to nie wypadek - powiedział sta- nowczo, ocierając krew z oczu. - Pociąg został zaatakowany. Poprowadził ją w miejsce, gdzie zbierały się pozostałe Smoki Ty- grysie, a chwilę później rozległa się kanonada z muszkietów. Ci, którzy ocaleli i wydostali się z pociągu, krzyczeli, gdy zostali trafie- ni, a kule rozdzierały liche drewniane poszycie przewróconego wa- gonu. Smoki Tygrysie leżały na ziemi, sprawdzając strzelby. - Mogą zaatakować w każdej chwili - ostrzegł Morkundar zza sterty siedzeń i bagaży. - Po wschodniej stronie szyn nie ma żadnej osłony, muszą więc kryć się po zachodniej. Ustawcie się wszyscy w szeregu i rozwalcie dach. W chwili gdy to mówił, z ukrycia wypadło dziewięć tuzinów re- gularnej jazdy Kasztelami Billiatt, wymachując szablami i krzy- cząc. Morkundar przyglądał się przez szczelinę w desce. - Leżeć, leżeć... Gotuj się, cel, pal! Druga lufa... pal! Wszystkie Smoki Tygrysie były, podobnie jak Darien, uzbrojone w skałkowe dwururki, toteż w Billiatczyków uderzyło czterdzieści kul. Darien za pierwszym razem strzelała na ślepo, ale za drugim razem wymierzyła w jednego z oficerów. Obrócił się w siodle, wypu- ścił szablę z dłoni i upadł. Rzuciła strzelbę i wyciągnęła sztylet, po czym stanęła jak skamieniała. Ktoś pociągnął ją znów w ukrycie, a gdy odzyskała przytomność, poseł z Kasztelanii Brookfield do Renmarku bił ją po twarzy i krzyczał, żeby ładowała. Szok, jaki wywołał zorganizowany ogień z pociągu, był dla Bil- liatczyków tym większy, że między siedemnastoma zabitymi straci- li starszych oficerów. - Podstęp, zasadzka, odwrót! - krzyknął jeden z nich. Poszli w rozsypkę i zaczęli szukać schronienia. Od wykolejenia minęła minuta. - Zsynchronizować kotwice wezwaniowe - krzyknął Morkundar, gdy zaczęli ładować strzelby. - Zarzucenie po kwadransie, zerowa- nie na mój rozkaz lub gdy minie czas. Odliczam: trzy, dwa, jeden, wyzerować! Wojsko Billiattu potrzebowało trochę czasu na przegrupowanie i przygotowanie kontrataku. Trzech wyćwiczonych snajperów spo- śród Smoków Tygrysich zdążyło w tym czasie rozpakować długolufo- we muszkiety i teraz wyłapywali wszystkich napastników, którzy usiłowali przedostać się bliżej. Darien załadowała swoją flintę i le- żała, czekając na następny rozkaz. Pozostali ocaleli pasażerowie czołgali się teraz ku nim. Darien trąciła w ramię posła. Gdy się ku niej zwrócił, zadrżała i skinęła głową. - Wszystko w porządku - powiedział. - Pierwszy raz pod ostrza- łem? - Potaknęła. Był to potężnie zbudowany, łysiejący mężczyzna około pięćdziesiątki; przypominał trochę jednego z jej wujków. - Ja też się boję - mówił, odwracając się, żeby wyjrzeć przez dziurę w roztrzaskanej ściance wagonu. W jego głosie zabrzmiała nuta gniewu. - Musieli przedostać się na nasze terytorium, nie mo- gliby znaleźć się tu tak szybko, nie okrążając fortów pogranicznych Renmarku... aha, znowu są. Gdy tylko szarża ruszyła, snajperzy wyborowi Smoków Tygry- sich powalili dwóch oficerów. Darien wstała i wystrzeliła, poczuła szarpnięcie, gdy kula przeszła przez poduszkę na ramieniu jej tu- niki, wystrzeliła jeszcze raz i schowała się. Nie miała pojęcia ani do czego strzelała, ani czy udało jej się kogoś trafić. Jej prawa pierś się lepiła. Mundur nasiąkał krwią płynącą z rany na ramie- niu. Salwy z pociągu przełamały niespójną linię Billiatczyków, zanim ci zdołali się przedrzeć na odległość kilku metrów, mimo że byli wspierani ogniem z ukrycia przez własnych strzelców. Muszkiete- rzy nieprzyjaciela zmienili taktykę: zza zasłony strzelali na oślep w przewrócone wagony. Jeden ze Smoków Tygrysich został trafiony, gdy ładował strzelbę. Morkundar podał Darien kawałek płótna nasączony olejkiem eukaliptusowym i kazał umieścić go na ranie pod tuniką. Skrzywi- ła się, gdy zapiekło. - Ból pomaga zasklepić się naczyniom krwionośnym, powstrzy- muje krwawienie - powiedział. - Nie podnoś się, ten pociąg jest marną osłoną. - Siedzenia - rzekł poseł. - Zróbcie z nich barykady. Ogień muszkieterów z Billiatt nie przestawał wstrząsać przewró- conym wagonem, gdy ludzie znajdujący się w środku ustawiali w sterty siedzenia, bagaże i połamane urządzenia. Darien delikat- nie zdjęła płótno z rany - i zemdlała. Poseł z Brookfield ocucił ją. - Nie patrz na to - poradził, mocując prowizoryczny bandaż z powrotem. - Nie jest aż tak źle, jak wygląda, i prawie przestało krwawić. Darien omiotła wagon spojrzeniem, ale widać było tylko leżące nieruchomo ciała. Jeśli o mnie chodzi, wszyscy oni mogliby nie żyć, pomyślała z niespodziewaną obojętnością. - Kotwice w pogotowiu, trzy, dwa, jeden, zerowanie! - zawołał Morkundar i wszystkie ciała posłuchały. - Nie rozumiem - zaczął poseł - dlaczego zaatakowali ten po- ciąg, dlaczego naruszyli granice Brookfield? Między Billiatt i Bro- okfield panował pokój, mój kasztelan będzie domagał się odszkodo- wań, kiedy o tym usłyszy. - Połączenie snopbłyskowe - odparł natychmiast Morkundar. - Podejrzewam, że kasztelan Billiatt oblega linię kolejową w Maggea, również przy pomocy wojsk przerzuconych przez granicę Brookfield. Te siły zostały wysłane na północ, żeby odciąć połączenie snopbły- skowe. Mogą mieć bombardy, żeby zburzyć wieżę snopbłysku, mogą też po prostu podpalić trawy, żeby zaćmić błyski. Jeśli kasztelanowi uda się unieruchomić i snopbłysk, i paralinię, da do zrozumienia, że jest w stanie zdusić wszelkie poczynania Przymierza. Co bardziej strachliwi z merów zaczną mu z powrotem płacić cło. - Ale tam jest niecała setka muszkieterów. - Główne siły znajdują się gdzieś dalej, pewnie widać je z po- ciągu. Prawdopodobnie ostrzelali nas, żebyśmy ich nie dogonili i nie podnieśli alarmu. Morkundar wysypał nieco prochu na świstek szarego papieru i odciągnął kurek nienaładowanej lufy. Deszcz iskier zapalił proch i papier. Darien spojrzała przerażona, bez słowa potrząsając ręką w jego kierunku. - Uważaj, ten wagon będzie się palił jak suche drewno - ostrzegł poseł. - Dlatego właśnie zamierzam podłożyć ogień. Smoki Tygrysie podniosły głowy jak na komendę. - Co? Przecież to nasza jedyna osłona! - zawołał poseł. Morkundar podniósł głos, żeby wszyscy go usłyszeli. - Lokomotywa wiatrakowa leży tuż obok i jest solidniej zbudo- wana. Musimy tam dobiec i schować się pod nią. Dym z tego wago- nu zaalarmuje obserwatorów na wieżach snopbłysku. Wyślą patrole na zwiad i odkryją główne siły najeźdźców z Billiatt. - Główne siły mogą zawrócić, żeby pomóc tym tutaj ugasić ogień. - Musimy atakować, zamiast po prostu starać się przeżyć. Darien płakała w rozpaczy. Zgubiła swoje kartki, a nikt z nich nie znał języka migowego. W lokomotywie są prawdopodobnie ra- kiety, ale... ona nie ma głosu, a Morkundar jest dobrym dowódcą. - Jeśli po prostu zostaniemy tutaj, ci muszkieterzy dołączą do głównych sił. Już teraz jest ich pięciu na jednego z naszych - jęczał poseł. Umrzemy. Darien poczuła skurcz na tę myśl. Poseł zwrócił się do niej- - Frelle, ty jesteś tu najstarszą rangą smoczą bibliotekarką, za- tem fras Smok Tygrysi musi uzyskać twoją zgodę. Co powiesz? Co powie? Darien przykryła oczy dłonią i roześmiała się swoim bezgłośnym śmiechem, bliska histerii i łez. Łysiejąca głowa posła przybrała nagle kolor purpurowy. Usiłował wybełkotać jakieś prze- prosiny. Morkundar był niewzruszony. - No więc, frelle Darien? - spytał. Wskazała na Morkundara i skinęła głową. ©6) Lemorel wynajęła dobrego prawnika, żeby bronił Glaskena w sądzie, i opłaciło się. Na ulicy przed tawerną była bójka pijacka, a kiedy przybyli gońcy konstabla, Glasken znajdował się wśród le- żących nieprzytomnie na bruku. Oskarżyciel miejski przytoczył nie najlepsze notowania Glaskena, ale obrona powołała się na udział w ocaleniu Tarrinowi życia jako dowód jego dobrego charakteru. Po zwolnieniu Glasken wrócił do kolegium na uniwersytecie w towarzystwie Lemorel. Miał zabandażowaną głowę; w miejscu, gdzie krew przesiąkła przez bandaże, utworzyła się czerwona pla- ma. - Sądziłam, że wymiar sprawiedliwości w majoracie mojej mło- dości jest zacofany, ale to nieprawda - dąsała się Lemorel. -Ten sę- dzia wychodził ze skóry, żeby dowody świadczyły przeciwko tobie. - Ze sprawiedliwością jest jak z muskularni - odpowiedział Gla- sken bez złośliwości. - Niektórzy mają ich więcej niż inni i nic się na to nie da poradzić. Pracuję jako ochroniarz, więc pakuję się w mnóstwo bójek. Ponieważ pakuję się w mnóstwo bójek, często spotykam się z sędzią. - Ale niedługo już uzyskasz dyplom, Johnny, będziesz pracował w bezpieczniejszym miejscu - rzekła Lemorel z nadzieją. - Specjalizuję się w materiałach wybuchowych. Czy to brzmi bezpieczniej niż utarczki z pijakami, Lem? Ale ja chcę, żebyś był bezpieczny, nie chcę cię utracić, chciała powiedzieć Lemorel. - Cóż, cokolwiek będziesz robił, pozwól, że ci pomogę... jeśli tyl- ko będę mogła - zaproponowała, starając się, żeby zabrzmiało to zwyczajnie. Glasken roześmiał się spokojnie, przyjaźnie. - Ależ moglibyśmy tworzyć zespół - oznajmił, obejmując ją mocnym ramieniem. Doszli właśnie do Kolegium Villiersa na kampusie uniwersytec- kim. Był to stary, porządny i podnoszący na duchu budynek z pozo- stałokamienia otynkowanego na kolor ochry. Dzikie wino otaczało główne wejście, a ich kroki rozbrzmiewały na kamiennej posadzce korytarza echem kroków studentów sprzed wielu stuleci. Pokój Glaskena mieścił się na piętrze. Lemorel obrzuciła wnętrze pełnym aprobaty wzrokiem. Pokój był uporządkowany i zamieciony, książki stały w równym rządku, a łóżko starannie zasłano. - Obawiam się, że nie wygląda to zbyt zachęcająco - przeprosił. - Jest fantastycznie - odpowiedziała. - Spodziewałam się po to- bie raczej plugawych obyczajów większości mieszkających poza do- mem młodych mężczyzn. - A zatem miewasz okazje oglądać ich sypialnie? - zapytał na- tychmiast, choć jakby dla żartu. - Tylko późną nocą. - Ach, tak. Mów dalej, proszę. - I tylko wtedy, gdy Smoki Tygrysie wyważą drzwi i zabiorą ich na przesłuchanie - mówiła bez zająknienia, utrzymując bardzo po- ważny wyraz twarzy. Glasken wydał z siebie zduszony chichot, zanim zorientował się, że to zapewne żart. - Istnieją lepsze sposoby na uzyskanie odpowiedzi - powiedział, siadając na skraju łóżka. - Na przykład? - Zastukać lekko do drzwi, wejść do pokoju z rozpiętymi dwoma górnymi guzikami tuniki. Nie powinnaś także zapominać o dzbanie z przyzwoitą brandy. Lemorel zaczerwieniła się, ale usiłowała zachować spokój. - Na co mi przyzwoita brandy? - zapytała, jakby rozpięte guziki nie budziły wątpliwości. - Zwala z nóg, zanim się zorientujesz - odparł, podnosząc ręce i rozcapierzając palce jak pazury. - Rozwiązuje sznurówki równie pewnie jak języki. Lemorel odwróciła się, lekko onieśmielona śmiałością jego gier słownych. Przyjrzała się książkom na półce, zauważyła pudełeczko z drewna cytrynowego z pieczęcią rękojmi diakona noszącą datę 14 kwietnia 1696 roku. Podniosła je dwoma palcami. Wokół biegł wy- palony ornament z serc i strzał. - A cóż tu jest takiego, że pozostawało w ukryciu przez półtora roku? - zapytała, marszcząc się lekko. - Pewnie listy miłosne? W głębi ducha miała nadzieję, że nie. - Zbroja kochanków - odpowiedział Glasken. Z zaskoczenia Lemorel upuściła pudełko. Pieczęć złamała się, gdy upadło na parkiet. - Nie sądziłam, fras Glaskenie, że ty... To znaczy uważałam, że jesteś zbyt wielkim dżentelmenem... - Nieświadomie zakryła piersi rękami. - Właśnie nim jestem, piękna frelle - rzekł Glasken, otwierając szeroko ramiona. - Zwróć uwagę na datę. - Ale... - Lemorel, słodka frelle, pomyśl tylko, co by się stało, gdybym znalazł się sam na sam z jakąś cudowną młodą dziewczyną i nasze namiętności zerwałyby się z uwięzi. Najprawdopodobniej stałoby się, co by się stało, ale dzięki temu, co kryje się w tym pudełku, po- zostałoby nieszkodliwym szaleństwem dwojga zakochanych ludzi, a nie ciążą, która z pewnością nie byłaby nieszkodliwa. Pochylił się i podniósł pudełko. - Hmm, pieczęć poświadczona przed diakonem została zerwana - zauważył. Lemorel zastanowiła się nad tym, po czym szarpnęła górny gu- zik tuniki. Odpiął się z trzaskiem. - O ilu rozpiętych guzikach wspominałeś wcześniej, fras Glaske- nie? - zapytała. Rozciągnął się na łóżku jak wielki, ociężały kot. - Żeby zdobyć moje serce, nie potrzeba żadnego. Żeby zdobyć moje ciało, tyle... by było wygodnie. Glasken spełnił jej oczekiwania jako kochanek, mimo iż łóżko by- ło wąskie, a on oberwał w głowę poprzedniej nocy. Tak właśnie po- winno się tracić dziewictwo, pomyślała, gdy zegar na pobliskiej wie- ży wybił godzinę pierwszą po południu. Niżej, na trawnikach, słyszała studentów rozmawiających w drodze z wykładów i konsultacji do ja- dalni w kolegiach. Żeby znaleźć się w tym miejscu, gdzie właśnie przebywała, Lemorel zrezygnowała z wykładu na temat stosowanego rachunku różniczkowego i całkowego, czuła jednak zadowolenie. Nowy kochanek leżał z głową na jej ramieniu i jedną nogą prze- rzuconą przez jej ciało. Pogłaskała go po włosach nad bandażem, zaniepokojona nagle jedną jego cechą. Był przystojny, rozważny, in- teligentny, silny i rozsądny... ale trochę nudny. Taka uwaga o ideal- nym mężczyźnie wydała jej się nie na miejscu, odsunęła więc tę myśl. Robił wszystko jak należy, żadne z jego działań nie miało w sobie nic z głupoty czy niezręczności. Lemorel wzdrygnęła się na myśl o zmarłych kochankach, leżących w zimnych grobach. Jak John Glasken zareagowałby na jej przeszłość, gdyby ją wyjawiła? Może być świetnym celem szantażu na politycznym polu minowym, jakim jest Libris - chyba że ich związek pozostanie tajemnicą. Zro- zumiała, dlaczego taki człowiek jak on pozostawał samotny: kiedy jesteś zbyt dobry, żeby być prawdziwy, niewielu innych dorasta do twojego poziomu. Obudziła go delikatnie. - Muszę już iść, Johnny. - Hmm? Tak szybko? - Mam pracę. W Libris zawsze jest mnóstwo pracy. Leżąc w łóżku, przyglądał się z zachwytem, jak wkłada spodnie, po czym sznuruje buty na krześle przeznaczonym dla gości. - To nie dlatego, że nie jestem z ciebie dumna, fras Johnny - za- częła, ale dalsze słowa nie ułożyły się właściwie w jej głowie. Spoj- rzała na podłogę, zaciskając usta. - Bibliotekarka w randze Zielonego Smoka... nie, pełniąca obo- wiązki Błękitnego Smoka, nie powinna się zadawać ze studentem - powiedział Glasken uprzejmie, ale bez wyrazu. - Nie, to nie tak... - Ależ tak właśnie, frelle. Myślisz o swojej reputacji i jest to cał- kiem rozsądne. - Nie masz nic przeciwko? - Oczywiście, że nie. Poza tym Libris zaczęłaby nasyłać szpiegów śledzących każdy mój ruch. Ludzie w tawernach, w których pracuję, zaczęliby wkrótce podejrzewać, że szpiedzy tak naprawdę współpra- cują ze mną, że jestem szpiegiem konstabla. Nie pożyłbym długo. Lemorel była wciąż przeczulona na punkcie zmarłych kochan- ków. Naga od pasa w górę rzuciła się ku niemu, błagając, żeby rzu- cił pracę w tawernach, proponowała nawet, że sama pokryje koszty jego utrzymania. - Nie mogę przyjmować pieniędzy za nic, moja wielkoduszna frelle - odpowiedział, przytulając ją do siebie - ale będę całkiem bezpieczny, dopóki nasza miłość pozostanie tajemnicą. Widzisz, dys- krecja leży w interesie nas obojga. - Rozumiesz więc, że nie wstydzę się ciebie? - Oczywiście. A teraz wracaj do Libris i służby merowi. Lemorel wstała i przypięła pas z pistoletem i sztyletem. Glasken klaskał z uznaniem, gdy przybierała pozy z wypiętą piersią, po czym podniósł się z łóżka i przerzucił laskę przez ramię jak musz- kiet. - Jeśli tak byś się ubierała na pojedynki, mężczyźni wyzywaliby cię tylko po to, żeby w chwili śmierci oglądać takie piersi - oznaj- mił, odrzucając laskę i padając na kolana z ręką na sercu. - Daj spokój, Johnny, wracaj do łóżka... nie, przestań. Ale Glasken nie przestał, a Lemorel nie opuściła jego łóżka przed piątą. Tym razem włożyła tunikę, zanim zapięła pas. - Co powiesz w Libris? - zapytał Glasken, tłumiąc ziewnięcie. - Że zasnęłam na uniwersytecie - odpowiedziała z zadowoloną miną. - To wystarczy? - Mam dobrą opinię, należy mi się parę potknięć. - I byłych kochanków na wysokich stanowiskach? Lemorel potrząsnęła przecząco głową. - Odkąd zaczęłam pracować w Libris, miałam tylko jeden ro- mans i nie było to nic specjalnego. Wolę uczucia, więc trzymam się z dala od czułostek o charakterze politycznym. A co z twoimi były- mi kochankami? Nie próbuj mi wmówić, że dzisiejszego popołudnia to był twój pierwszy raz. Glasken położył się na łóżku i skrzyżował ręce na piersi. - Tak, miałem kilka kochanek. Głupiutkich, frywolnych dziew- cząt, które widziały tylko pociągające na chwilę ciało. Pożądanie bez uczucia jest jak smak bez jedzenia: czujesz się przyjemnie, ale jednocześnie głodujesz. Jedna z nich zraniła mnie z rozmysłem tuż przed ważnym egzaminem. Wtedy właśnie poszedłem do diakona i założyłem pieczęć na to pudełko. - Ale mam szczęście - powiedziała Lemorel, całując go na poże- gnanie. Rochester nagle okazało się cudownym miejscem dla Lemorel wracającej do Libris w wieczornym tłumie ulicami oświetlonymi la- tarniami. Była kochana i kochała cały świat: nawet przelotny desz- czyk w świetle latarni zamieniał się w kaskadę spadających gwiazd. Zrozumiała teraz słowa poety, który napisał, że „Nowa mi- łość ozłaca nawet bruki". Przez jej myśli przewijał się obraz Gla- skena jak orszak mera; jego twarz wydawała się zmęczona i pełna troski. Zmierzyła się z myślą, że może on jest trochę zbyt poważny jak na jej gust. Nie, zapewniała samą siebie, to nie jest problem. Pomoże mu wydostać się z tej skorupki. Wokół krążyli miejscy obwoływacze, niektórzy z narzędziami i towarami, inni z gazetami. - Wyprzedaż doskonałych koni. Wyprzedaż doskonałych koni. - Mąka, świetna mąka w torebkach. - Ceramika, kupcie piękny kufel lub lampę. Przystanęła i spojrzała na stragan. Spodobał jej się pomysł kupna lampy jako symbolu światła wnoszonego w ciężkie życie Glaskena. - Wojna w Billiatt. Walki przy kolei w Loxton. Lemorel otrząsnęła się z zadumy i podbiegła natychmiast do ob- wieszczającej to młodej dziewczyny. Kupiła biuletyn z przekazaną snopbłyskiem relacją z wydarzeń, które miały miejsce tego popołu- dnia. Były to same nagłówki, nic więcej. „Odwaga Zielonego Smoka Justina Morkundara ratuje połączenie snopbłyskowe". To był Smok Tygrysi dowodzący eskortą Darien, jeden z kilku Koori pracujących dla Libris. Co się stało z jej przyjaciółką? Kiedy ona znajdowała się w ramionach Glaskena, Darien mogła leżeć martwa na polu bitwy. - Cokolwiek zrobię, zawsze poczucie winy zatruje mi życie - mruknęła, przeglądając resztę biuletynu. „Brookfield przyłącza się do wojny po stronie Przymierza. Poseł Brookfield ocalony przez Błękitnego Smoka Darien vis Babessę podczas ataku na pociąg wiatrakowy". Lemorel krzyknęła z radości, po czym chwyciła w ramiona dziewczynę sprzedającą biuletyny i obróciła ją w koło, rozrzucając papiery na wszystkie strony. Dała oniemiałej dziewczynie srebrni- ka i ucałowała ją, po czym popędziła do Libris. (90 Po paru dniach zaciętych walk wojna o objazd przeszła w stan impasu, który ciągnął się przez kilka tygodni. Jak zazwyczaj w cza- sie wojny Wezwanie zebrało spore żniwo w wyniku zamieszania na polu bitwy, pociągając za sobą więcej ofiar niż same walki. Billiatt było zbyt małe, żeby sobie pozwolić na długotrwałe prowadzenie wojny, a ponieważ przy pierwszym ataku nie zdołano zrealizować wszystkich zamierzeń, merowie Przymierza zdążyli podjąć decyzję o wspólnych działaniach i uderzyć od strony Renmarku i Rochester. Po dwóch tygodniach została uruchomiona kolej zachodnia, a kiedy w dwóch bitwach mających odciąć ją na powrót armia Billiatt stra- ciła pięć tysięcy ludzi, kasztelan poprosił o pokój. Warunki były upokarzające, mimo to traktat został podpisany. Gdyby armia kasz- telana została jeszcze bardziej osłabiona, jego tron mógłby się po- ważnie zachwiać. Renmark i Brookfield otrzymały zaporowe pasy ziemi, żeby zapewnić bezpieczeństwo objazdowi kolejowemu. Dla Rochester było to niewielkie, ale ważne zwycięstwo. Pierw- szy atak został odparty bardziej dzięki szczęściu i odwadze niż sile armii, zatem inni merowie Przymierza wciąż nie postrzegali mera Jeftona jako poważnego nowego rywala we własnym obozie. Roche- ster zajmowało się księgowością i tyle. Po wojnie w całym Przymierzu Południowo-Wschodnim nastąpił okres dobrobytu, a nawet wzrostu ekonomicznego. Obywatele Ro- chester byli zbyt zajęci robieniem pieniędzy, żeby zauważyć nie- wielkie zmiany zachodzące w głównej bibliotece majoratu, a nawet w samej Libris zapanowała jako taka równowaga, odkąd Kalkulor zainstalował się jako dziwny, ale przydatny członek personelu. Wpływ Kałkulora na Konfederację był subtelny, ale sięgał głę- boko. Stopniowo przejął on zarządzanie siecią kolejową, koordyna- cję ruchu kolejowego i optymalizację przewozów w ramach nowych rozkładów jazdy, których efektywność graniczyła z cudem. Stał się również niezastąpiony dla sieci snopbłysku, ponieważ generował kody i tablice translacyjne szybciej i dokładniej, niż była to kiedy- kolwiek w stanie uczynić Akademia Snopbłysku w Griffith. Kalku- lor zajmował się też optymalizacją ruchu w tych częściach sieci, które znajdowały się pod bezpośrednią kontrolą Rochester. W chwili gdy polityczne skutki kontroli z Rochester stały się oczywiste dla pozostałych merów, względy ekonomiczne uniemożli- wiły im wprowadzenie jakichkolwiek zmian. Powrót do dawnego sta- nu byłby szaleństwem. Wszyscy się bogacili, a działanie sieci było niezawodne. Gdyby doszło do najgorszego, a mer Jefton usiłował na- łożyć myto na sieci paralinii i snopbłysku, jego armia zostałaby bez trudu zmiażdżona przez zjednoczone siły pozostałych majoratów. Wszyscy bibliotekarze pracujący przy Kalkulorze podlegali wy- rywkowym śledztwom prowadzonym przez czarnych gońców, a od- kąd Kalkulor został w pełni oddany do działania, nakazano im sy- piać wyłącznie w zajeździe Libris i nigdzie indziej. Lemorel bardzo to odpowiadało. Libris chroniła ją przed śledztwem z zewnątrz, a je- dyną formą kontaktu z przeszłością były listy pisane do rodziny. Spędzała długie godziny w salach Kałkulora, pilnie uczyła się na uniwersytecie i w sekrecie utrzymywała znajomość z Johnem Gła- skenem. Kochankowie widywali się tak rzadko, że czarni gońcy nie mieli wzmianki o Glaskenie w osobistej teczce Lemorel. Oboje musieli pracować, żeby zarobić na życie: Lemorel przy Kalkulorze w dzień, Glasken w tawernach nocą. Spotykali się między wykładami na uniwersytecie i w uczelnianej kantynie. Pod koniec roku 1697 Gla- sken oblał egzamin i musiał powtarzać rok. Lemorel poczuła swego rodzaju ulgę. Układ jej odpowiadał. Nieobecność Darien również jej odpowiadała. Wiedziała, że bliska przyjaźń byłaby trudniejsza, odkąd w jej życiu pojawił się John Glasken. ©6) W miarę jak Libris przejmowała coraz bardziej kontrolę nad rozkładami jazdy paralinii, smoczy bibliotekarze zaczynali mieć co- raz więcej do czynienia z dalekimi trasami i odległymi nacjami. Mi- mo że pozbawiona głosu, Darien była zdolną lingwistką i jeśli tylko znalazł się ktoś umiejący odczytać jej kartki, potrafiła porozumie- wać się w wielu językach. Dwa miesiące po zwycięstwie nad Billiatt Darien i Morkundar wrócili do Rochester, gdzie zostali powitani jako bohaterowie. Mor- kundar powstrzymał północne uderzenie Billiatt na czas wystarcza- jący do mobilizacji rezerw Przymierza, a uczynił to, dysponując dwudziestoma Smokami Tygrysimi przeciwko trzem tysiącom żoł- nierzy. Darien przeciągnęła w bezpieczne miejsce posła z Brook- field, który został postrzelony, gdy przebiegali, żeby schronić się pod lokomotywą. Ona i Morkundar zostali odznaczeni za odwagę na służbie przez samego mera Jeftona. Jako bohater i Koori Morkun- dar został ambasadorem Rochester w majoratach Woomery, gdzie urzędującym obermerem był Koori. Hauptliberin niepokoiła ta publiczna sława bohaterów będą- cych pracownikami Libris. Darien spędziła zaledwie kilka tygodni w Rochester, po czym została ponownie wysłana na zachód jako za- stępca Oberlibera i dysponujący wszelkimi uprawnieniami inspek- tor. Tym razem miała pracować przy jeszcze większym projekcie: połączeniu terminalu snopbłysku w Peterborough z siecią snopbły- sku w Woomery. W tym celu należało zbudować z kamienia i drew- na trzy ogromne wieże przekaźnikowe; zadaniem Darien było uzgodnić protokoły transmisyjne i rozbieżności językowe między sieciami snopbłysku obu konfederacji. Otwarcie połączenia nastąpiło w dniu przesilenia letniego roku 1699. Darien stała u boku Hauptliberin na galerii snopbłysku wie- ży w Rochester, podczas gdy mer Jefton wymieniał uprzejmości z merem Woomery. Połączenie między nimi obejmowało jedenaście wież przekaźnikowych na trasie ponad tysiąca kilometrów. Roche- ster pomału stawało się środkiem świata. ©G) Darien dostała tylko miesiąc na napisanie sprawozdania z pro- jektu Łącze Woomera, zanim przydzielono jej jeszcze ambitniejsze zlecenie: podłączenie wież kolejowych ogromnej paralinii Nullar- bor, żeby stworzyć łącza snopbłyskowe z krajami dalekiego zacho- du. Spore odcinki paralinii były już podłączone, ale zmniejszono liczbę wież, żeby ruch szybkobieżny stał się opłacalny finansowo. Pierwszą z poddawanych wielkim przeróbkom wież miała być sta- cja kolejowa Maralinga, prawie pięćset kilometrów na zachód od Woomery. ©6) W okolicy stacji Maralinga Wezwanie było bardzo silne i nad- chodziło wyjątkowo często, bo co pięć dni. Maralinga była najwięk- szą, najbardziej oddaloną i najpiękniejszą z placówek na paralinii Nullarbor. Stanowiła wspaniały widok z nadjeżdżającego pociągu wiatrakowego: wznosiła się wysoka i jasna jak błyszczące grono kryształków soli na płaskiej, jałowej równinie Nullarbor. Została zbudowana z pociętych bloków wapienia tak, że jedna z wież dwu- krotnie przewyższała pozostałe, żeby móc nadzorować nadjeżdżają- ce z oddali pociągi wiatrakowe. Darien przybyła właśnie takim pociągiem. Pozostałością po Wielkozimiu były niemal nieustannie wiejące w Nullarbor wiatry, toteż wirnikowe lokomotywy rzadko kiedy potrzebowały kosztow- nego wsparcia ze strony robotników. Wykonane z listewek wirniki obracały się niezależnie od tego, z której strony wiał wiatr, i cho- ciaż pociągi poruszały się niekiedy powoli, nigdy jednak nie zosta- ły unieruchomione. Wysięgniki balastowe sterczały na obie strony, a osiem wirników obracało się w stałym wietrze południowo-zacho- dnim. Za buforami mieściła się kabina kontrolna, skąd kierownik po- ciągu spoglądał na komunikaty ukazujące się na zegarach, pod- czas gdy po jego prawej stronie przemykały słupki kilometrowe. Wykrzykiwał komunikaty w stronę maszynisty, który z kolei prze- kazywał je robotnikom obsługującym każdy z ośmiu wirników. Po- ciąg przechylił się i zatrząsł, gdy wykąpane w oleju słoneczniko- wym tryby przestawiły się z brzękiem na niższe obroty, a pociąg zmniejszył prędkość. Na najwyższej wieży zamigotał punkcik świetlny, a na szczycie kabiny strażnik pociągu zaczął przekaz he- liostatyczny. Zwrotnice nastawione na dokowanie Zachodniej HI09 oznaj- miła wieża. Odebrafem - przełączamy na niskie obroty przy dojeździe od- powiedział strażnik. Oczekiwane przybycie zastępcy Oberlibera Darien vis Babes- sy odezwała się wieża. Potwierdzam zapewnił strażnik sygnalistów z Maralingi. Zastępca Oberlibera Darien była najniższym rangą, dopiero co mianowanym Oberliberem na znanym świecie, mimo to liczono się z nią. Żadnej ze stacji kolejowych paralinii Nullarbor mocno nie ufor- tyfikowano, mimo dowodów świadczących o istnieniu odległej, ale wojowniczej cywilizacji rozwijającej się za północną pustynią. We- zwanie sięgało aż tam, ale pustynia wydzierała mu ofiary i rzadko mijał tydzień, żeby strażnik na wieży w Maralindze nie dostrzegł nowych ciał. Trafiały się martwe wielbłądy z uprzężami tkanymi z zielonego jedwabiu i złotej nitki, a na ich grzbietach martwi jeźdźcy przywiązani do siodeł inkrustowanych płytkami ze wspa- niałego czarnego opalu. Niektórzy martwi wojownicy ściskali sza- ble wykonane ze stali, której nawet zaawansowane technologie rze- mieślników mera nie były w stanie podrobić. Piaskowe kotwice ich wielbłądów zawierały bardzo skomplikowane mechanizmy. W sa- kwach znajdowały się mosiężne teleskopy, jedwabne zasłony tkane w obrazy ufortyfikowanych miast wrzynających się w klify z czer- wonej skały oraz książki. Potężna obca cywilizacja była jednak zbyt odległa, żeby stanowić zagrożenie, ale także by stać się partnerem handlowym. Pociąg zaturkotał na zwrotnicach, zjeżdżając ku peronom w Maralindze, robotnicy zakręcili korbami, żeby docisnąć bloki ha- mulców do kół. Pociąg trzeszczał, ale zatrzymał się gładko; bufory lokomotywy znalazły się w odległości centymetrów od awaryjnej dławnicy. Wirniki wciąż się obracały na nieprzestającym wiać wie- trze, czekając na ponowne uruchomienie trybów. Strażnik dmuch- nął w gwizdek, dając znak, że można bezpiecznie otworzyć drzwiczki. Darien pierwsza wyszła na peron, pocąc się w mundurze inspek- tora składającym się z czarnej tuniki i bryczesów. Na jej ramieniu jaśniała w południowym słońcu opaska rangi Srebrnego Smoka; w ręce trzymała upoważnienie od Oberłibera, które miała pokazać zawiadowcy. Została powitana przez sześciu kontrolerów - połowę personelu Maralingi. Czuli się zaszczyceni wizytą tak ważnego go- ścia, a prawdę mówiąc w ogóle jakiegokolwiek gościa. Ponieważ ona była niema, oni gadali nerwowo, żeby uchronić się przed mil- czeniem. - Nadjeżdża lokomotywa manewrowa - powiedział zawiadowca, wskazując na niską czerwoną lokomotywę wiatrakową z dwiema białymi wieżyczkami wirników, która zbliżała się od strony zajezd- ni. - Odczepi pani osobisty wagon od tyłu pociągu i wtoczy go na boczny peron. Bagażowy wypakuje pani bagaż i zaniesie go do na- szego zajazdu, dokąd i my się udamy na oficjalną kawę, którą poda- dzą na tarasie obserwacyjnym. Lokomotywa manewrowa z brzękiem połączyła się z wagonem, a mechanicy odpięli go od reszty składu. Następnie tryby pod obo- ma wirnikami przestawiły się z trzaskiem na wsteczny bieg i wagon odciągnięto. Darien została skazana na pobyt tutaj. Powitał ją upał, muchy, drobny piaszczysty pył unoszący się w bezlitosnym wietrze, odór zjełczałego smaru i paplanina sześciu zdenerwowanych nie- znajomych. Pozostali pasażerowie zaczęli wysiadać, żeby przejść się przez chwilę po twardym gruncie, zanim pociąg znowu ruszy w dro- gę. Bagażowy otworzył okiennice małego kiosku wypełnionego pa- miątkami, kandyzowanymi owocami i dzbankami wody ze zbiorni- ków. Szybko zgromadził się tu tłum. - Możesz odpiąć swoją kotwicę, frelle Oberliberin - powiedział woziwoda, kiedy szli od peronu ku białym budynkom stacji. - Na południu mamy ścianę łaski, poza tym jest mało prawdopodobne, żeby Wezwanie powtórzyło się w najbliższych dniach. Obróciła się, żeby sprawdzić. Wielka półkolista ściana otaczała perony i stację. Zachodzące na siebie skrzydła pozwalały przeje- chać pociągom wiatrakowym. W najbardziej na południe wysunię- tym punkcie znajdowała się wiata z dachówek. Wezwanie zawsze nadchodziło tu z południa. Jeśli nadciągnęłoby właśnie w tej chwi- li, wszyscy ruszyliby ślepo na południe, aż by dotarli do ściany łaski i zostali skierowani do schronienia. Tam przez kolejne dwie godziny próbowaliby iść dalej. Odpięła kotwicę, a woziwoda dumnie poniósł jej tykający mechanizm. W zabudowaniach stacji panował zaskakujący chłód. Białe ścia- ny odbijały najgorszy żar, a w każdym budynku zamontowano kon- wektorowe szyby wentylacyjne. Wspięli się na mieszczący się na drugim piętrze taras obserwacyjny, gdzie zaopatrzeniowiec ustawił serwis do kawy na stoliku wychodzącym na bocznicę. Podczas gdy zawiadowca wypełniał wszelkie formalności związane z ceremonią picia kawy, Darien przyglądała się odjazdowi pociągu. Lokomotywa manewrowa powróciła, a pasażerowie, którzy zakupili już w kiosku pamiątkowe amulety, byli zaganiani z powrotem do wagonów. Mała lokomotywa doczepiła się do łączników ostatniego wagonu z wiel- kim łomotem, strażnik zadął w swój gwizdek, a obracające się pręd- ko wirniki lokomotywy ekspresu zwolniły nagle, gdy włączono me- chanizmy. Powoli rządek pasiastych wagonów zaczął się wytaczać. Pociąg dojechał z turkotem do głównych torów, zagrzechotał na zwrotnicach, po czym zatrzymał się ze wstrząsem. Lokomotywa ma- newrowa została odpięta, inspektor stacji dwukrotnie zagwizdał i pociąg ruszył w dalszą drogę na zachód. Lokomotywa manewrowa pchała go jeszcze przez kilka metrów, ale została w tyle i wróciła do zajezdni. -... co zbliża nas do twoich spraw, frelle Oberliberin. Co możemy zrobić, żeby ułatwić twój pobyt? Darien miała teczkę pełną przygotowanych zawczasu kartek. Wybrała odpowiednią i podała mu. PRZEPRASZAM ZA BRAK GŁOSU. DZIĘKUJĘ ZA WYSIŁKI. POTRZEBUJĘ TYLKO MIEJSCA W WASZEJ BIBLIOTECE I DO- STĘPU DO CAŁEJ STACJI. MUSZĘ PRZEPROWADZIĆ BADA- NIA. MER ROCHESTER PRAGNIE ROZBUDOWY TEJ STACJI. Podał kartkę woziwodzie, ten przekazał ją pozostałym, zawia- dowca zaś kontynuował rozmowę. - Jestem wdzięczny, frelle zastępco Oberlibera, że moje prośby o rozbudowę dworca przetokowego, zbiorników na wodę i składów zostały wysłuchane przez jego wysokość mera. Natychmiast przy- gotuję notę dziękczynną, którą będziesz mogła zawieźć na dwór. Darien nie została poinformowana o jego prośbie, toteż musiała naprędce wyjaśnić nieporozumienie. Zaczęła pisać węglowym rysi- kiem na czystej kartce. Kontrolerzy czekali niecierpliwie, ale nie mogła sobie pozwolić na zniżenie się do zwykłej bazgraniny. W koń- cu podała im notatkę. ROZBUDOWA NIE MA NIC WSPÓLNEGO Z WASZĄ PROŚ- BĄ, CHOCIAŻ WASZE PROPOZYCJE SĄ Z NIĄ ZGODNE. Kiedy on męczył się nad znaczeniem tych słów, ona wyciągnęła kolejną kartkę. GŁÓWNA WIEŻA SYGNALIZACYJNA MUSI BYĆ TRZY RAZY WYŻSZA. LICZBA PERSONELU WZROŚNIE DO SETKI. POZO- STAŁE URZĄDZENIA BĘDĄ ROZBUDOWYWANE W PODOB- NYM TRYBIE. - Ależ to fantastyczne! - zawołał zawiadowca. Zanim zdążył cokolwiek dodać, podała mu jeszcze jedną kartkę. STACJA MARALINGA ZMIENI STATUS NA PLACÓWKĘ PIERWSZEJ KLASY. JEŚLI KTOKOLWIEK Z OBECNYCH CZŁON- KÓW PERSONELU PRAGNIE ZACHOWAĆ OBECNĄ RANGĘ, BĘDZIE MUSIAŁ PRZYSTĄPIĆ DO EGZAMINÓW. Nastrój zmienił się w jednej chwili, gdy kartka okrążyła stolik. Wyglądało to tak, jakby kontrolerzy postanowili uczcić swojego wy- bitnego niemego gościa nagłym zamilknięciem. ©0 Darien zainstalowała się w bibliotece na następne cztery dni, żeby dokonać szczegółowej inspekcji głównej wieży i porównać wszystko z oryginalnymi planami. To, co odkryła, potwierdziło przy- puszczenia zespołu planistów z Libris. Fundamenty nie były wy- starczająco mocne, żeby utrzymać nową strukturę, a wiele murów zbudowano tylko po to, żeby zachować obecną proporcję między wysokością a ciężarem. Szybciej i łatwiej byłoby wykopać nowe fundamenty i postawić nową wieżę z kamienia. Z drugiej strony można by dobudować drewniane rozszerzenie bez naruszania fun- damentów. Taką konstrukcję tworzono by dziesięć razy szybciej niż nową wieżę z kamienia. Ci, co przynoszą złe wieści, nigdy nie zyskują popularności wśród tych, którzy mają ponieść konsekwencje. Jeśli nie liczyć po- siłków i oficjalnej kawy, kontrolerzy unikali Darien, spędzała więc wieczory na przeglądaniu w bibliotece książek znajdowanych przy ofiarach pustyni. Tajemnicze księgi napisane były językiem, w któ- Ii rym rozpoznawała dialekt z Northmoor, ghanijski nomadów. Wyglą- dał z nich obraz odległej, egzotycznej, lecz zarazem surowej spo- łeczności. Honor, służba, lojalność i bezlitosna dyscyplina scalały wiele narodów zamieszkujących krainę suchą i niegościnną. Kobie- ty i dzieci były trzymane w bezpiecznym odosobnieniu, niemal wię- zione. Większość poezji romantycznej opowiadała o nostalgii i tęsk- nocie, niespełnionej miłości, sekretnych liścikach przesyłanych poza czujnymi oczami starszych. Kobiety mogły podróżować jedy- nie wozami lub lektykami, jeśli w ogóle miały wydostać się poza obręb budynków. Tak więc mężczyźni byli nieustraszonymi wojownikami, a kobie- ty zamykali w bezpiecznych murach, ograniczając im swobodę ru- chów: była to dla Darien wizja fascynująca, ale zarazem odpychają- ca. Ona sama - pisząc rekomendacje i raporty - trzymała przecież w rękach kariery dwunastu mężczyzn. Rankiem czwartego dnia, ledwie zdążyła się ubrać i przygoto- wać do codziennej pracy, nad stacją przetoczyło się Wezwanie. Pojawiło się dobrze znane i przyjemne uczucie zapadania się w otchłań uległości, po którym następowało przebudzenie do rze- czywistości, czemu towarzyszyły siniaki i połamane paznokcie. Złapało ją w korytarzu, była jednak uwiązana do biegnącego wzdłuż ściany łańcucha. Przebywanie w zabudowaniach w trak- cie Wezwania było niebezpieczne. Bez uwięzi można było dojść do wychodzącego na południe okna i runąć z wysokości kilku pię- ter. Darien obudziła się na grubym dywanie wyściełającym pod- łogę biblioteki ze skrępowanymi rękami i nogami. Skrępowana! Jest jeńcem, zostali zaatakowani - to przecież nie- możliwe. Ktoś związał ją i zawlókł do biblioteki, a przecież nikt nie był w stanie poruszać się swobodnie, w czasie gdy Wezwanie prze- taczało się nad stacją. Chwycił ją lęk, gdy tak leżała, walcząc z krę- pującymi ją więzami. Nie graniczyli z wrogimi państwami, a stacja była zbyt odległa, żeby zapuszczali się tu łupieżcy. Kim zatem byli napastnicy? Pozostali również się przebudzili i zaczęli krzyczeć: zawiadow- ca, woziwoda, mechanicy, wszyscy wrzeszczeli, że zostali związani podczas Wezwania. Potem usłyszała powolne powłóczenie noga- mi na korytarzu. W drzwiach pojawiła się istota z koszmaru, cał- kowicie oplatana żywą winoroślą, i zajrzała do środka przez ze- staw luster zakrywający twarz. W głębi odblasków błyszczały oczy. - A więc jedna kobieta na dwunastu mężczyzn - powiedziała istota głębokim, stłumionym głosem. Język nosił silne ślady akcen- tu północnomulgarskiego, miał jednak czystą strukturę ghanijskie- go nomadów. - Język, którym mówicie, nie ma dla mnie sensu - ciągnęła isto- ta, a Darien w odpowiedzi mogła jedynie patrzeć, nawet gdyby nie była pozbawiona głosu. Człowiek obrośnięty żywą winoroślą, wino- roślą wytresowaną, wyhodowaną i splecioną tak, żeby okryła go jak ubranie; człowiek w kurtce z oliwkowozielonych liści i w ciężkich, nieporęcznych, wysokich do kolan butach, które czuć było wilgotną glebą i mierzwą. Jego ręce zwężały się w rękawice ze splecionych delikatnych wici. Wezwanie działało na wszystkie żywe stworzenia większe od ko- ta, a zatem ktoś, kto mógł bez przeszkód poruszać się podczas We- zwania, był dla Darien nie mniejszym zaskoczeniem, niż gdyby umiał lewitować. Wiadomo było, że czarni nomadzi Koori z północ- nej pustym pochwyceni przez Wezwanie wpadają w trans i leżą na ziemi przez dwie godziny. W ten sposób wymykali się Wezwaniu, ale nie opierali się mu. Darien przyglądała się w zadziwieniu. Ten czło- wiek nosił żywą szatę - czyżby to czyniło go odpornym na pokusę Wezwania? Została związana podczas Wezwania. Czy istniało inne wytłumaczenie? Nie potrafiła odpędzić myśli o konsekwencjach: ubranie tego człowieka stanowiło broń, której nic nie mogło stawić czoła. Stację szybko wypełnili inni Ghanowie. Ubrani w szaty podobne do tych, które okrywały ciała znajdowane na pustyni, śmierdzieli potem i wielbłądami. Darien została przeniesiona na korytarz wraz z personelem stacji. Żaden z Ghanów nie mówił po austaricku, nikt z kolejarzy nie rozumiał Ghanów. Zostało to ustalone po godzinie bicia, kopania i wrzasków. Ghanowie przekonali się również, że Da- rien jest niema, ale nie dotarło do nich, że rozumie ich język. - A więc to jest źródłem Wezwania - oświadczył Kharec, kapi- tan Ghanów. - Ono pochodzi od śmiertelników, nie od bóstwa. Przy- chodzi z położonych na pustyni pasów żelaza. - Niezupełnie, kapitanie - odpowiedział mężczyzna odziany w winorośl. Rozległ się syk wielu wciąganych oddechów, gdy Kha- rec odwracał się ku niemu. - Śmiesz podważać moje sądy, winniku? - warknął. - Nigdy nie odważyłbym się kwestionować twoich potwierdzo- nych opinii, kapitanie. Sęk w tym, że ja wiem o czymś, o czym ty r nie wiesz. Widziałem zdziczałą kozę schwytaną przez Wezwanie: przekroczyła te metalowe linie i podążyła dalej na południe. Nie mogłeś tego oglądać, sam przecież byłeś w objęciach Wezwania. Kharec odwrócił się od mężczyzny w winorośli i lustrach na oczach. Napięcie opadło. Ocalił twarz, co wzbudziło jego zadowole- nie. Kharec był potężny i niebezpieczny, ale ów drugi miał pewność siebie człowieka, który wie, że jest niezbędny. - Rozumiesz, o czym mówią, frelle Oberliberin? - szepnął leżący tuż obok Darien zawiadowca. Potrząsnęła głową, gdy Kharec pod- szedł i kopnął go w twarz. - Nie mówicie językiem alspring - wrzasnął - a to znaczy, że nie wolno szeptać! Wynieśli Darien do pokoju zawiadowcy i przywiązali ją do sworznia w pobliżu łóżka. Kharec przechadzał się po pokoju, dzi- wiąc się wyposażeniu, książkom i mapom, następnie stanął, gapiąc się na Darien. - Pozbawiona głosu kobieta, która nie może pyskować. Cóż za luksus. Mówił to do drugiego, który nigdy nie opuszczał jego boku: ma- łego, rozluźnionego, ale uważnego człowieczka, wyglądającego ra- czej na szpiega niż strażnika. Spodziewała się, że zgwałcą ją na miejscu, ale oni wyszli bez słowa. Ghanowie pospiesznie fortyfikowali stację, wystawiali warty i barykadowali wychodzące na zewnątrz okna i drzwi. Było ich czterdziestu razem z winnikiem. Darien została zmuszona do goto- wania i usługiwania. Dzięki temu mogła słuchać wszystkich dysku- sji, jakie prowadził Kharec ze swoimi oficerami. Spierali się o to, czym są paralinie, skąd pochodzi suszone mięso i owoce w spiżar- niach, a nawet o źródło bloków wapiennych, z których wzniesiono stację. Winnik na ogół przebywał na słońcu, podczas gdy pozostali napychali się zapasami i wodą. Dotarcie do stacji zajęło im trzy miesiące, przybyli na południe przez ogromną połać piasku, kiku- tów zarośli i wyschniętych salin. Po drodze niemal nie znajdowali wody i zwierzyny. Niektóre z plemion Koori atakowały Ghanów, za- bijając co najmniej tuzin. Po wieczornym posiłku pierwszego dnia Kharec zwołał naradę ze swymi oficerami. Darien podawała im wodę z najgłębszego, naj- chłodniejszego zbiornika... i kawę. Znali kawę, która jednak zdawa- ła się mieć wartość złota w ich kraju. Zorientowała się, że Kharec poszukiwał nowych krain do podboju. W królestwach Ghanów pa- nował od osiemnastu lat pokój i władcy pragnęli ten pokój utrzy- mać. Tym samym ambitna szlachta nie mogła bogacić się dzięki podbojom, a Kharec, najmłodszy syn szlachcica, nie miał co liczyć na wielki spadek. Jeśli jednak znalazłby niezrzeszone miasta, które dałoby się zaatakować, mógłby mieć swój podbój bez naruszania układów między rodami. Co dziwne, Ghanowie oficjalnie przeby- wali na wyprawie naukowej, opłacanej przez kobietę, którą zwali Matką Przełożoną. Zarówno winnik, jak i dwaj mężczyźni, na krok nie odstępujący Khareca, byli jej osobistymi agentami, ale dowo- dził Kharec. Nie potrafili wiele zrozumieć ze stacji kolejowej i torów. Loko- motywy wiatrakowe i wagony przekraczały ich możliwości pojmowa- nia. Miały się toczyć po torach, mimo że nie ciągnęły ich wielbłądy! - To miejsce jest mocne jak forteca, tymczasem drzwi i bramy są szerokie i niebronione - mówił Kharec, mrużąc oczy. - Jeśli ich miasta są równie źle strzeżone, możemy szybko uderzyć i złupić ty- le złota, że wystarczy na zaciągnięcie armii pięciuset lansjerów. Wtedy moglibyśmy powrócić, podbić te szczury i założyć nowe kró- lestwo na południu. To wydaje się takie proste. Dlaczego inni jesz- cze tego nie dokonali? - Ale gdzie są te miasta? - spytał Calderen, najstarszy z ofice- rów. - Nie ma dróg, tylko ta para żelaznych sztab ciągnąca się aż po horyzont w obie strony. - Znalazłem mapy. Są tam znaki i linie, które nie mogą być ni- czym innym jak miastami i drogami. - Ale nie potrafimy ich odczytać, a tu nikt nie posługuje się al- springiem. Nie wiemy nawet, która kropka na mapie oznacza to miejsce. - Jest na to sposób. Yuragii dokonał pewnego odkrycia. Kharec zamilkł po tych słowach. Oficerowie spojrzeli po sobie, po czym zwrócili się znów w stronę kapitana. Zanim niski, chudy oficer zdołał cokolwiek wyjaśnić, Kharec klasnął dwukrotnie, żeby przywołać Darien, po czym wskazał na tacę z jedzeniem i w kierun- ku tarasu obserwacyjnego, gdzie winnik wygrzewał się w padają- cych prawie poziomo promieniach zachodzącego słońca. Wyszła z pokoju, zmieniła uwięź na zewnętrzny łańcuch, po czym wspięła się po kamiennych schodach na taras. - O, ktoś przypomniał sobie o mnie - powiedział winnik, kiedy pojawiła się przed nim z tacą. Zrobił coś z łodygami i wiciami wokół ust, po czym podniósł klapkę, odsłaniając wargi. I - Dobry, prosty system, musisz przyznać - dodał, biorąc kielich wody z tacy. - Jeśli Wezwanie nadejdzie, gdy będę miał podniesioną tę klapkę, opuszczę ją w chwili odpowiedzi na Wezwanie, a wtedy znów ten garnitur mnie będzie chronił. Hmm, ale poważna twa- rzyczka. Nie rozumiesz ani słowa z tego, co do ciebie mówię, co? Mimo że miał zakrytą twarz i przytłumiony głos, w jego sposo- bie bycia było coś zachęcającego. Darien uśmiechnęła się w odpo- wiedzi. - Uśmiech dla mnie. Jak miło. Niewielu ludzi uśmiecha się do mnie, gdy noszę te winorośle. Ostatnią była pani w Glenellen, bar- dzo ważna dama. Jest Matką Przełożoną wielkiego klasztoru, jed- nego z naszych ośrodków naukowych. Ach tak, uśmiechnęła się do mnie, ale ona w ogóle jest dziwna. Jada myszy pieczone na grzan- kach i myje włosy w olejku z wilczej jagody. Co za włosy! Opadają czarną falą poniżej pasa. Kobieta, która doszła do takiej władzy w ich społeczności, musi być naprawdę niezwykła, pomyślała Darien. Patrzyła z zachwytem, jak jadł. Wyglądał jak mięsożerna roślina, gdy brał z tacy daktyle i pieczone orzechy i miażdżył je pod maską splecionej winorośli. Słońce rzuciło purpurowe odblaski na lustra i rurki biegnące ku oczom, po czym zgasło za horyzontem. W gęstniejącej ciemności ludzka sylwetka stawała się jeszcze bardziej niewyraźna, upodab- niając go w coraz większym stopniu do ruchliwej rośliny żerującej na daktylach i orzechach. - Czy Kharec cię zgwałcił? Nie sądzę, Makkigi pilnuje go jak ja- strząb. Naszą patronką jest Matka Przełożona z klasztoru Glenel- len, to ona opłaciła tę wyprawę. Powiedziała, że podczas wyprawy, której patronuje kobieta, nie może dojść do gwałtu na innej kobie- cie. Makkigi dołączył do wyprawy, żeby zapewnić przestrzeganie tej zasady przez Khareca. Ja też go pilnuję. Darien zapaliła krzesiwem lampkę olejną i trzymała ją, gdy jadł. Pochylił się bliżej, a lustra zajrzały jej w twarz. Przez mo- ment w dymiącym płomieniu lampki widziała dwoje oczu błysz- czących na dnie ciemnych tulejek, po czym wyprostował się zno- wu. Na korytarzach w dole rozległy się przekleństwa i pijackie śpiewy. - Czy to nie zabawne? Co za szkoda, że mnie nie rozumiesz, do- dałbym ci ducha. No, masz jakieś trzydzieści trzy, cztery lata, na mój gust: twoja twarz jest piękna doświadczeniem, a nie niewinno- ścią. Czy mnie nienawidzisz? Tak, z pewnością, ale ja nie jestem jak tamci pozostali. Jestem uczonym, pomyślałabyś? Moją nauczyciel- ką jest sama wielka Matka Przełożona Theresla z Glenellen. Kontynuował ten monolog, dopóki nie oddał jej tacy z szelesz- czącym ukłonem. Wtedy gdy zabierała lampkę, chwycił ją za prze- gub i uniósł światło ku swoim lustrom. Splątaną winorośl zakrywa- jącą jego twarz rozświetliły natychmiast błyski odbite przez lustra tuż pod jego oczami. Zobaczyła oczy i górną część twarzy jakby przez oświetloną od tyłu zasłonę. Chwyt był delikatny, chciał prze- konać ją, że pod plątaniną winorośli żyje człowiek. - Płomień mnie oślepia - powiedział, opuszczając lampę i zwal- niając uścisk. - Co za ironia, że muszę oślepnąć, żebyś ty mogła uj- rzeć moją twarz. ©6) Okazało się, że winnik miał rację co do Khareca. Przez cały po- byt ghanijskich lansjerów na stacji Maralinga poklepywał tylko Darien i zmuszał ją do wypełniania obowiązków służącej. Zastęp- czyni Oberlibera pod opieką Matki Przełożonej z odległego o setki kilometrów klasztoru: co za ironia. Jeszcze czytając książki w noc poprzedzającą Wezwanie, wzdrygała się na myśl o ograniczeniach nałożonych na kobiety w odległej społeczności Ghanów. Wrzaski zaczęły się rankiem po najeździe na stację. Najpierw rozległ się głos zaopatrzeniowca, potem dołączył do niego zawia- dowca, niedługo później cały personel wył w agonii. Z upływem go- dzin głosy stawały się coraz trudniejsze do rozróżnienia. Krzyki by- ły błagalne, ale rozpaczliwe: wycie torturowanych bez powodu. Pod koniec drugiego dnia Kharec zwołał zebranie ghanijskich oficerów, żeby porozmawiać o tym, czego się dowiedzieli - czyli o ni- czym. Dwóch pracowników stacji już nie żyło, a trzech nie miało szans przetrwać następnego dnia, mimo to żaden z nich nie potrafił udzielić odpowiedzi w ich języku. Darien usługiwała, drżała przed nimi i nie zwracano na nią uwagi. Chociaż w zamian za udawanie tępoty i niezrozumienia otrzymywała liczne kopniaki i ciosy, tylko ona nie była torturowana. Kiedy nie gotowała i nie usługiwała, trzy- mali ją w zajeździe, w pokoju, którego okna wychodziły na taras ob- serwacyjny, gdzie winnik wygrzewał się na słońcu. Pragnęła, żeby umilkły dalekie wrzaski, pragnęła nawet, żeby ktoś przyszedł i krzyczał na nią, zagłuszając tamto wycie. W porach posiłków zanosiła jedzenie siedzącemu w słońcu, czy- tającemu książki i notującemu coś węglowym rysikiem na trzcino- wym papierze winnikowi. Zawsze miał dla niej parę słów. Zaczęła się zastanawiać, czy nie podejrzewa, że ona go rozumie. Wieczorem trzeciego dnia wyczerpała się jego cierpliwość do Khareca. - Jak to dobrze, że ty nic z tego nie rozumiesz - powiedział, gdy Darien podała mu tacę z suszonymi owocami i wodą. Mówił tak ci- cho, że ledwie go było słychać spod maski z splątanej winorośli. - Kharec torturuje twoich ziomków, ponieważ wie, że ktoś z was zna nasz język. W bibliotece jest kopia jednej z naszych świętych ksiąg wraz z kawałkiem tłumaczenia na waszą mowę. Twoi ludzie są dziel- ni, nikt się nie przyznał. Lęk podpełzł do niej na maleńkich lodowatych nóżkach. A więc to ona była przyczyną wszystkich cierpień zadawanych kontrole- rom. Mogła położyć temu kres, pisząc po prostu parę słów i pokazu- jąc kartkę Kharecowi, wiedziała jednak również, czego żądał. Żą- dał tłumaczenia i objaśnienia map, tak żeby mógł wybrać osady, które zaatakuje. Albo pozwoli na przedłużenie tortur, albo zdradzi swoich ludzi: walczyła z potworną decyzją, ale winnik przyszedł jej z pomocą. - Właśnie ich zabiłem - ciągnął, nie spodziewając się, że go zro- zumie, nawet na nią nie patrząc. - Dałem każdemu wody, w której rozpuściłem tyle kryształków złotoguba, że zabiłoby wielbłąda. Twoi ludzie zostali przykuci do słupów na słońcu z powyrywanymi paznokciami dłoni i stóp, żeby mrówki dobrały się do ran. Przerwa- łem ich agonię. Zwrócił się do Darien i zobaczył na jej policzku łzy. - Płaczesz - powiedział łagodnie. - Czy myślisz, że jestem po- tworem? Ale przecież ty nie możesz wiedzieć, o czym mówię, więc... jakże to? Czyżbyś bała się tego mężczyzny, który szeleści wiciami i liśćmi? Potwór! Stała nieruchomo. - Potwór. Czy ty wiesz coś o potworach? Pokazał gestem na siebie, potem na jej głowę, następnie nachy- lił się nad nią z wzniesionymi rękami. ON - JA MYŚLĘ - POTWÓR - zgadywała Darien, po czym zdobyła się na uśmiech i potrząsnęła głową. - Nie uważasz mnie za potwora?! - wykrzyknął. Pokazała na miejsce, gdzie były jego usta, potem na swoje uszy, następnie pogłaskała jedną ze swoich dłoni drugą. - Aha, uważasz, że mam miły głos. Cóż, dziękuję. - Skłonił się z wielkim szumem liści i wici. - Jakże mylące mogą być głosy. Przy- znaję się do morderstwa, jednak czynię to miłym głosem w obcym języku, więc nie uważasz mnie za potwora. Gdybyś wiedziała, że otrułem twoich ludzi, żywiłabyś do mnie odmienne uczucia. Oni tyl- ko krzyczeli i błagali w twoim języku, cokolwiek robił torturujący... więc zabiłem ich z litości. -Wychylił się ku niej, opierając podbró- dek na dłoniach, a ręce na kolanach, co nadało mu dziwnie ludzki wygląd. - Jakżebym pragnął, żeby to była cała prawda, ale coś wię- cej przywiodło moje ręce do fiolki z trucizną. Gdyby wasz nieznany lingwista załamał się, naraziłoby to całą wyprawę na niebezpieczeństwo. Kharec dowiedziałby się, gdzie są wasze miasta, i zabrałby się do ich plądrowania. Nie mogłem do te- go dopuścić, zatem musiałem zabić. Matka Przełożona Theresla pragnie, żebyśmy odkryli, skąd przychodzi Wezwanie, musimy więc podążać dalej na południe. Jestem prawą ręką Matki Przełożonej, dla niej sięgnę przez najstraszliwsze pustynie i poza samą krawędź piekła. Żyję dzięki temu, że spełniam jej wolę. Kiedy ona zajrzy po- za krawędź świata, w same usta Wezwania, uczyni to moimi oczami. Jakie to szczęście dla mnie, że urodziła się kobietą, i że ja muszę widzieć, słyszeć, walczyć, pragnąć i zabijać za nią. Potrząsnął masą zielska, które mogło być pięścią, a jego lustra zwróciły się ku południu, jakby rzucał wyzwanie źródłu Wezwania. Darien dostrzegła w nim siłę i dumę, ale ujrzała też za nim kogoś o ogromnej mocy i charyzmie. Odwrócił się do niej plecami. - Chciałabyś wiedzieć, jak ich zabiłem? Och, byłem bardzo sprytny. Powiedziałem Kharecowi, że twoi ludzie nie pożyją na tyle długo, żeby złamać ich wolę, jeśli będą tak traktowani. Chciałem im dać wody z własnego bukłaka, ale Kharec pochwycił mnie, roz- sznurował winorośl skrywającą usta i zmusił do wypicia połowy tej wody. Obserwował mnie przez całe rano, ale ja nie wypiłem żadne- go antidotum ani też nie umarłem. W południe nazwał mnie łajnem chorego wielbłąda i poszedł się wykąpać w chłodnej wodzie jedne- go z waszych zbiorników. Strażnicy pozwolili twoim ludziom napić się z mojego bukłaka, po czym oddali mi go. Oto on, oto on. Uniósł prawie pusty bukłak i wypił resztkę. - Tylko parę kropel, ale wystarczy, żeby zabić cię dwa albo i trzy razy, moja śliczna pochlebczyni. Ha, ale ja dodawałem odrobinę zło- toguba do mojej wody od lat, więc dla mnie stało się już tylko egzo- tyczną przyprawą. Od ilu dni tu jesteśmy? Trzech? Niedługo Kharec straci cierpliwość i postanowi się ruszyć. - Jego głos nagłe się zała- mał, a słowa wydobywały się z ust jakby z wysiłkiem. - Oto cała iro- nia: według postanowienia Matki Przełożonej możesz zostać zabita, ale nie zgwałcona. O tak, Kharec już zapowiedział, że zabije cię przed odjazdem. Miała wrażenie, że jej serce zapadło się pod kamienie posadzki, gdy usłyszała te słowa. Mają zamiar ją zabić, a jego głos pozostaje spokojny i obojętny. Dziesiątki łat życia, nauki, walki, miłości i roz- czarowań mają przepaść przez jedno cięcie ostrza, a on się tym nie przejmuje! Wstał i pochylił się nad nią, znów kierując lustra ku jej twarzy. Dostrzegł strach w jej twarzy, ale zinterpretował jej przera- żenie jako strach przed nim. - Boisz się mnie, śliczna, bezimienna posługaczko - powiedział łagodnie, po czym cofnął się nieco. - Niemądrze z twojej strony. Nie tylko cię nie skrzywdzę, ale także zajmę się tym, żeby nikt inny nie zrobił ci krzywdy. Widzisz, ja nie jestem mężczyzną, ale rękami i zmysłami wielkiej Matki Przełożonej, a ona zawsze będzie cię miała w swojej opiece. Mówi obojętnie o jej śmierci, bo zamierza ją ocalić! Szalone za- wirowanie uczuć przełamało wreszcie jej opanowanie. W świetle małej lampki łzy pozostawiały lśniące ślady na jej policzkach. Zwiesiła głowę i zaczęła płakać. Zbliżył się do niej, a liście zaszele- ściły głośno, gdy dotknął jej ramienia. Spojrzała na niego. - Musisz jednak dopomóc sama sobie. Dopilnuję, żeby Kharec pierwszy wyjechał z tej dziwacznej fortecy. Kiedy będziesz wolna, uciekniesz i się ukryjesz. Rozumiesz? Wykonał ruch przecinania nad jej uwięzia, po czym zrobił parę ciężkich kroków w miejscu. Skinęła głową na znak, że zrozumiała. - Jak to dobrze znaleźć się znowu wśród kamiennych ścian - po- wiedział, spoglądając w stronę pustyni. - W Glenellen mamy pięk- ne miasto, całe wykute w czerwonym piaskowcu. Mury z ciemno- czerwonego piaskowca, czerwonego jak krew z tętnicy wroga, przeglądają się w cienistym błękicie wód w wąwozie. Nie jesteś so- bie w stanie wyobrazić, jak piękne jest miasto o wschodzie słońca. Czarni nomadzi Koori nazywają je Jupla i twierdzą, że właśnie tam pierwsi ludzie wynurzyli się z ziemi. Droga do pałacu gubernatora wysadzana jest sagowcami makrozamia, które symbolizują życze- nia długich lat dla naszego Wielkiego Starszego. Palmy i płaczące drzewa żelazne ocieniają dziedzińce i tarasy konwentu. Kryte ka- mienne kanały irygacyjne nawadniają gaje daktylowe, a winna la- torośl rośnie w tarasowych ogrodach na zboczu wąwozu. Ubiór, któ- ry noszę, wykonano z tamtej winorośli. Został zaprojektowany i wyhodowany przez Matkę Przełożoną Thereslę. Ona posłała tę wy- prawę na południe, żeby zbadać, skąd pochodzi Wezwanie. Posłała mnie. Jestem jej rękami, nogami, uszami i oczami. Według naszych świętych praw nie wolno jej nigdzie podróżować, ja zaś mogę udać się dokądkolwiek. Jestem zelotą, moja śliczna, codziennie czytam święte pisma i przestrzegam każdego ich słowa. Ale... podoba mi się też rola obrońcy. Nie czynię tego tylko po to, żeby postępować zgod- nie ze świętymi słowami. Jesteś bezbronna, więc będę cię strzegł. Jestem prawą ręką Matki Przełożonej, sięgającą, aby cię chronić. ©G) Śmierć kontrolerów dała Darien nieco czasu. Kharec zabrał się dla odmiany do torturowania dwóch lansjerów, którzy ich pilnowa- li. Prędko przyznali się do zabójstwa, ale nie potrafili powiedzieć, skąd wzięli trujący złotogub. Torturowano ich przez całą noc i na- stępny dzień. Winnik również stał się teraz podejrzany, ale był zbyt wiele wart, żeby wyrządzić mu krzywdę. Kharec wściekał się, dąsał i stra- szył, ałe winnik utrzymywał, że jest niewinny. Kharec zamknął go w odosobnieniu. Do grubej łodygi na jego plecach przywiązano uwięź wezwaniową, drugi jej koniec przewleczono przez sworzeń na dziedzińcu, na którym spędzał godziny, wygrzewając się w słońcu. Darien przyglądała się ich kłótniom z okna swojego pokoju w za- jeździe i wsłuchiwała się uważnie w odległe głosy. - Nie ufam ci, kiedy jesteś wolny w czasie Wezwania - oświad- czył Kharec, krążąc bezsilnie po lśniących białych kamieniach. - Ale w czasie Wezwania tylko ja mogę się swobodnie poruszać. Kto wślizgnie się do zamków nieprzyjaciela i otworzy je dla ciebie? Kto ocali twoich ludzi, jeśli piaskowe kotwice ich wielbłądów za- wiodą? - Za bardzo jesteś przekonany o własnej wartości, winniku. Tych ludzi nietrudno podbić. Są lękliwi jak króliki. Jeśli chodzi O ratunek podczas Wezwania, uważam, że moi ludzie zanadto przy- zwyczaili się polegać na twojej pomocy. Jeśli przytrzymam cię w za- mknięciu, będą mieli powód, żeby lepiej dbać o kotwice piaskowe i mechanizmy zegarowe - podniósł głos: te słowa były przeznaczone w równym stopniu dla uszu winnika, jak niewidocznych lansjerów. Winnik mógłby się teraz wydostać poza dziedziniec, tylko wy- dzierając winorośl ze swego kombinezonu albo rozsznurowując przód i wychodząc z niego. Jeśli zrobiłby coś takiego podczas We- zwania, byłby tak samo narażony na niebezpieczeństwo, jak pozo- stali śmiertelnicy, i oddaliłby się bezmyślnie na południe. Darien odeszła od okna i położyła się na łóżku, ale głosy wciąż do niej do- chodziły mimo lekkiego szumu pustynnego wiatru. - Skoro zatem nie mam wartości, czemu się mną przejmujesz? - spokojnie zapytał winnik. - Miałbym cię zabić, kiedy możesz być niewinny? Głęboko mnie ranisz, winniku. Jesteś jednym z podejrzanych, tylko tyle. Jestem prawym i sprawiedliwym dowódcą sił mojej patronki, Matki Przeło- żonej z Glenellen. - A poza tym z moją pomocą możesz otworzyć bramy każdej fortecy, nie tracąc ani jednego człowieka i nie ryzykując swoje- go... - Nie nadwerężaj mojej cierpliwości, winniku. Nie będziesz tor- turowany, ale przeszukamy twój bagaż. Jeśli znajdziemy truciznę wśród książek, instrumentów i nawozu, to... Nad stacją Maralinga przetoczyło się Wezwanie. Darien z ulgą zapadła w niepamięć odrywającą ją od potworności uwięzienia, po czym obudziła się z talią obolałą od walki z przypiętą uwięzia. Na zewnątrz łansjerzy zaczynałi się ruszać, przeklinając po dwugodzin- nej szarpaninie z zapiętymi uwięziami. To Wezwanie było pierw- szym od czasu najazdu Ghanów na stację. - Kapitanie Kharec! - krzyknął ktoś nagle. Rozległy się inne krzyki: - Nie ma go! - i: - Musiała się urwać jego uwięź! Stłumiony głos przykuwał uwagę. - Posłuchajcie mnie, posłuchajcie mnie dobrze! Uwięź kapita- na była niedbale przypięta. Widziałem, jak się rozwiązuje, jak kapi- tan odchodzi na południe wraz z Wezwaniem. - Powinieneś był go zatrzymać! - wrzasnął któryś. - Przywiązał mnie tutaj za tę samą winorośl, dzięki której je- stem odporny na Wezwanie. Co mogłem zrobić? Teraz zaczął krzyczeć Calderen: - Idźcie do ściany łaski po południowej stronie, powinien się za- trzymać pod wiatą w kącie! Trzech lansjerów pobiegło, żeby przyprowadzić Khareca. Wróci- li strapieni. - Jeden z wielbłądów wydostał się ze stajni i doszedł do wiaty w kącie ściany łaski - załkał jeden z nich. - Kapitan Kharec musiał wspiąć się na jego grzbiet i wydostać się na dach wiaty. Tam gdzie wylazł, są połamane dachówki. Calderen przejął dowództwo, ale naprawdę rządził winnik. Na początek polecił przeciąć swoją uwięź, następnie uwolnił dwóch torturowanych strażników. Calderen był lojalnym, pełnym poświę- cenia oficerem, upierał się zatem przy jednej rzeczy: muszą ruszyć na ratunek Kharecowi. Co dziwniejsze, winnik gorliwie zaoferował pomoc. - Wezwanie ma zasięg dziesięciu kilometrów, ale kiedy w nie wdepniecie, sami utkniecie. Jedynie ja mogę go uratować. - Musisz wyruszyć natychmiast. Weź dziesięciu ludzi i jedźcie szybko... - Nie! To jest nieznany kraj, moglibyśmy wpaść w wezwanio- wnyki zastawione przez nomadów Koori. Musimy odjechać całym oddziałem. Wieczorem Wezwanie umilknie, pozostawiając strefę złego samopoczucia. Będziemy podróżować w ciemności, dopóki nie dotrzemy do krawędzi strefy, dalej pójdę sam. - Po ciemku możesz go nie odnaleźć na tym terenie. - Dlatego właśnie musimy wyruszyć razem. Poszukiwania mogą potrwać wiele dni i nocy i mogą się okazać niebezpieczne. Może na- wet nie powrócimy w to miejsce. - A co z tą niemą kobietą? - A co ma z nią być? - Może napisać raport o tym, co się tu stało. Poślij kogoś, żeby ją zabił. Te słowa były dla Darien jak cios noża, który zaraz po nich na- stąpi. Usiadła, myśląc tylko o przeżyciu. Zaraz ktoś nadejdzie, a ona musi uciec, schronić się lub walczyć. Może zabarykadować drzwi łóżkiem, żeby zyskać parę chwil, umrzeć, walcząc. Wróciła do łóżka - a na nim leżał klucz i skałkowa dwururka. W chwili gdy podnosiła pistolet, zaskrzypiał zewnętrzny rygiel i wszedł oficer Yuragii. Łypał na nią pożądliwie, unosząc już przód swojej szaty. Trzymała pistolet za plecami, mocując się z kurkami. - Nie bój się, nawet nie wiesz, jakie masz szczęście - powiedział dziwnie przyjemnym, zawodzącym głosem. Boję się tylko odrzutu - odrzekła w myśli. Pistolet miał kaliber pięćdziesiąt, znacznie większy niż cokolwiek, na czym ćwiczyła, za- nim została Oberliberem. Nagle wzrok Yuragji padł na łóżko, gdzie wciąż leżał klucz do jej uwięzi. W tym samym momencie wyciągnę- ła broń zza pleców, chwyciła ją oburącz i strzeliła. Wypaliła tylko jedna z luf, ale oficer zgiął się powoli w chmurze dymu. Inni nie spieszyli się z przybyciem, sądząc, że to lansjer zabił Darien. Kiedy Yuragii upadł na podłogę, chwyciła klucz i szybko zniknęła w labiryncie stacji. Ghanijscy lansjerzy odjechali po godzinie; obserwowała ich z ukrycia. Prowadził Calderen, autentycznie przerażony dowodze- niem po latach przeżytych na otrzymywaniu rozkazów od innych. Makkigi najwyraźniej czuł się zagubiony, gdy zabrakło Khareca do śledzenia. Policzyła jeźdźców. Trzydziestu siedmiu i trzy wielbłądy luzaki. Przez teleskop dostrzegła, że dwóch lansjerów nie trzymało się pewnie w siodłach - zapewne torturowani strażnicy... a jeden z całą pewnością był ubraną w szaty kukłą. Gdzieś w obrębie stacji czaił się lansjer świadomy, że ona tu jest i stanowi zagrożenie. To z pewnością doświadczony, bezlitosny wojownik, który będzie strze- lał, gdy tylko ją zobaczy. Darien zaczęła pisać na kartce pergaminu, rozważnie dobiera- jąc słowa. Pierwsze zdania skierowane były do tego, kto znajdzie notatkę: „Z rozkazu zastępczyni Oberlibera Darien vis Babessy z Libris w Rochester ta notatka ma zostać przesłana snopbłyskiem do Ro- chester jako wiadomość najwyższej wagi". Potem zapisała kilka informacji programujących wraz z ważnym kodem dostępu do snopbłysku. Po nim następowało niemal tysiąc słów starannie zapisanych kodem zrozumiałym dla każdego, kto po- służy się Kalkulorem. Tej nocy Darien przekradła się na bocznicę pociągów wiatrako- wych. Lokomotywa manewrowa nie dała się natychmiast urucho- mić. Miała mocno zaciśnięte hamulce, a wirniki złożone w bębny i zabezpieczone przed wiatrem wiejącym w hangarze. Pracując na wyczucie w całkowitej ciemności Darien powoli wysunęła cylindry wirników na właściwą wysokość, odblokowała je i zaczekała, aż wiatr rozkręci je do odpowiedniej prędkości. Przywiązała cienką linkę do bufora, żeby utrzymać lokomotywę na torach i przymoco- wała mechanizm zegarowy swojej kotwicy do dźwigni biegów jed- nego z wirników. Ustawiła go na godzinę tuż po świcie, po czym od- kręciła hamulce. Zanim wysiadła z lokomotywy, przywiązała czerwoną wstążką swój pergamin do głównej dźwigni biegów. Kto- kolwiek wsiądzie do kabiny, nie będzie mógł go nie zauważyć. Usiadła w kiosku na peronie i czekała. Gdzieś w zabudowaniach stacji krył się lansjer, który tylko czekał, aż ona się pokaże. Całe jedzenie zniknęło, prawdopodobnie wyniesione do kuchni. Kiedyś będzie musiała zaspokoić głód, a on będzie się czaił w dogodnym punkcie obserwacyjnym. Niebo pojaśniało. Pod ręką miała dzwo- nek dróżnika i dwa długie muszkiety snajperskie. Nad horyzontem pojawiło się światło słońca. Będzie świecić prosto w oczy każdemu, kto pobiegnie śladem lokomotywy. Rozległ się stłumiony trzask, gdy mechanizm zegarowy zwolnił dźwignię biegów, wprawiając w ruch przedni wirnik. Maszyna chwyciła linkę, cylindryczny wirnik napędził koła i lokomotywa ru- szyła z głębokim stukotem. Darien zaczęła uderzać w dzwonek naj- mocniej, jak potrafiła, ale przestała, gdy lokomotywa przetoczyła się przez zwrotnice i skierowała na wschód głównym torem. W od- dali dostrzegła ghanijskiego lansjera gramolącego się z bramy sta- cji i biegnącego przez bocznicę w rozwianej szacie i ze wzniesio- nym wysoko muszkietem, potykał się na szynach i podkładach. Dla Ghana było to takie proste. Maszyna się poruszała, więc Darien na pewno w niej uciekała. Na szczęście jechała na tyle wolno, że bie- gnący mężczyzna zdołał ją dogonić. Kobiety to taki łatwy przeciw- nik, nie wiedzą nic o taktyce i manewrach pozorujących. Od loko- motywy dzieliło go dziesięć metrów, gdy nacisnęła spust, po chwili wiatr rozwiał dym, ukazując jego ciało rozciągnięte na różowawym piasku. Wycelowała drugi muszkiet prosto w jego głowę, trzęsąc się z obrzydzenia na myśl o strzelaniu do martwego człowieka. Mimo to... klik... bum! Darien wynurzyła się z kiosku, trzymając dubeltówkę winnika i zbliżyła się do ciała. Prawa strona głowy mężczyzny zmieniła się w krwawą miazgę. Z całą pewnością był martwy. Obróciła ciało. Nie dojrzała innej rany - za pierwszym razem spudłowała! Wybuchnęła głośnym, urywanym płaczem, zniknęła gdzieś zimna krew, którą za- chowywała przez ostatnie godziny. Opadła na kolana, podparła się rękami. Łzy żłobiły ciemne kratery w miękkim, różowym wapien- nym piasku. W oddali turkotała lokomotywa wiatrakowa, ale Darien nie usi- łowała jej zatrzymać. Wiał korzystny wiatr, a lokomotywa nieobcią- żona wagonami szybko nabrała prędkości i po trzech godzinach przetoczyła się przez Irmanę. Dyżurny dróżnik zbyt późno zoriento- wał się, że w jej wnętrzu nie ma nikogo i że nijak nie da się jej za- trzymać. Dróżnik w Jumal również został zaskoczony, ale dyspono- wał połączeniem snopbłyskowym z następną stacją, więc w Warrion byli przygotowani na przyjazd lokomotywy. Dróżnik umieścił żelazną sztabę w szczelinie przy szynach, a prawie pół kilometra dalej czekał maszynista. Gdy lokomotywa nadjechała od zachodu, ramię zwalniające hamulce szczęknęło o żelazną sztabę przy szynach. Drewniane bloki opadły, żeby przy- trzymać tylne koła, ale maszyna toczyła się z taką prędkością, że bloki buchnęły dymem i stanęły w ogniu. Po pół kilometrze loko- motywa zwolniła do prędkości marszu: wirniki popychały ją na- przód, mimo że spod kół buchały płomienie. Maszynista podbiegł wzdłuż szyn i bez trudu wskoczył do kabiny. Kiedy wyłączał wirniki, zauważył pergamin przywiązany czerwoną wstążką, a prowadząc lo- komotywę na bocznicę stacji, przeczytał instrukcje Darien. Ponieważ Warrion należało do nowo rozszerzonej sieci snopbły- sku, przesłanie pierwszych zdań notatki Darien do centrum odczy- tu w Woomerze zajęło zaledwie kilka minut. Wkrótce informacja przenosiła się z galerii na galerię - po wieżach, które Darien poma- gała uruchamiać. Potem jej nagłówek przekroczył granicę Przymie- rza Południowo-Wschodniego w Renmarku i powędrował na wschód nad łąkami i lasami eukaliptusowymi ku wieży w Roche- ster. Tutaj jeden z wprowadzonych przez Darien kodów sprawił, że przechwytywacz na galerii przesłał informację prosto do receptora w Kalkulorze. Ten skierował go do maszyny deszyfrującej i wkrótce zdumiony operator zaalarmował samą Hauptliberin. Kiedy Zarrora czytała pierwsze rozszyfrowane słowa, do Mara- lingi zbliżał się jadący na wschód ekspres, a Darien czekała, żeby go zatrzymać. Wśród pasażerów znajdowało się dziesięciu muszkie- terów rezerwy, którzy zostali z nią, żeby pilnować stacji. Ekspres podążył na wschód śladem bezzałogowej lokomotywy manewrowej, żeby sprowadzić pomoc. Trzy dni później przybyły posiłki w postaci pociągu z Woomery wiozącego kolejne dwanaście tuzinów muszkieterów i dwudziestu lansjerów. Co ważniejsze, przywieźli oni ze sobą sześć półterierów, za małych, żeby ulegać Wezwaniu. Psy wytresowano tak, żeby ata- kowały wszystko, co nie usiłowało bezmyślnie dążyć na południe podczas Wezwania, jak na przykład szczury, które nauczyły się roz- poznawać, kiedy ludzie byli bezbronni. Winnik nie będzie już miał całego świata dla siebie w czasie Wezwania, a jeśli chociaż jednemu z małych piesków udałoby się wygryźć dziurę w jego kombinezonie, oznaczałoby to koniec. Ludzie przyprowadzili półteriery w miejsce, gdzie winnik zwykł przesiadywać w słońcu, a one prędko pochwyci- ły jego zapach. 5 K0D0WANIE Kiedy informacja Darien wędrowała na wschód, w handlowym mieście Canowindra w Centralnej Konfederacji inna informacja za- częła swoją snopbłyskową podróż na południowy zachód. Z początku była to tylko tabela z liczbami, zapis ruchu na sieci w wieży końcowej Canowindry. Urzędnik posłużył się książką kodową, żeby zaszyfrować liczby, i przekazał tabliczkę nadzorcy transmisji, który zaniósł ją na galerię snopbłysku na samym szczycie wieży. Tutaj sprawdził szyfr, podzielił go na dziesięć pakietów danych, obliczył sumę kontrolną dla każdego pakietu, po czym dał tabliczkę transmiterowi. Transmiter popatrzył przez wielki teleskop skierowany na wschód ku odległej o dziewięćdziesiąt kilometrów wieży przekaźni- kowej w Wirrinii. Nacisnął klawisz: dwa długie błyski i dwa krót- kie. Wklęsłe zwierciadło na dachu i zespół soczewek skupiły i prze- słały światło słoneczne do migawek przymocowanych do klawiatury. Promień światła powędrował nad targiem miejskim, murami obronnymi, rozrzuconymi tu i ówdzie ogródkami warzyw- nymi, łagodnymi wzgórzami pokrytymi mrocznymi, oliwkowozielo- nymi lasami eukaliptusowymi aż do wysokiej na sto osiemdziesiąt metrów wieży w Wirrinii. Receptor w Wirrinii zauważył sygnał PYTANIE z Canowindry i polecił transmiterowi wschodniemu nadać kod GOTOWY. Trans- miter w Canowindrze zauważył słaby błysk w błękitnej mgiełce na horyzoncie i dopiero teraz zaczął przekładać zaszyfrowaną tabelę liczb na błyski światła. Setki kilometrów dalej na południe Lemorel Milderellen sie- działa w krużgankach Uniwersytetu Rochester z Johnem Glaske- nem. Blada, nerwowo ściskała jego mocną, szeroką dłoń. Gdyby Lemorel żyła dwa tysiące lat wcześniej, byłaby dokto- rantką na informatyce, ale w 1699 roku Zmierzchu Wielkozimia na- pisała pracę z filozofii obserwacyjnej. Dotyczyła ona kształtu i ru- chów wiązek powabnej nicości, która była Wezwaniem. Te poruszenia notowano i przekazywano przez sieć wież snopbłysku. - Zaraz zostanie przesłana tabela ruchu snopbłysku - powie- działa łagodnym, przepraszającym tonem. - Jeśli liczby będą odsta- wać od średniej, będę musiała zobaczyć się z Hauptliberin, samą Panią Smoków. - To czego się boisz? - zapytał Glasken, nie przejmując się tym. -W końcu lokaj i sprzątaczka widują się z nią codziennie. - Ale nie z powodów, które mnie mogą doprowadzić do złożenia u niej petycji. Jestem po prostu studentką wykonującą pracę ba- dawczą, ale moje badania wikłają mnie w politykę międzymajora- tową. Nienawidzę tego! Chciałabym mieć twoją energię i pewność siebie, Johnny. - Musisz zaliczyć parę przesłuchań jak ja, Lem, albo nigdy nie nabierzesz pewności siebie. Chodźmy, odprowadzę cię kawałek. Lemorel miała wrażenie, że on zawsze potrafił powiedzieć coś mądrego i właściwego: sama jego obecność dodawała jej sił. Wsta- li i poprowadził ją krużgankami. Glasken wyglądał imponująco: wysoki, silny, ubrany zgodnie z ostatnim krzykiem mody w niebie- ską tunikę, obcisłą przepaskę biodrową z futra oposa i czarną togę. Stanowił pożądany dodatek do każdej dziewczyny i Lemorel trudno było uwierzyć, że to szczęście trafiło się właśnie jej. - Żałuję, że nie będę na oblewaniu twojego dyplomu - powie- działa ze smutkiem. - Tak mi przykro. Muszę zacząć czekać o dzie- siątej, a ponieważ jest to mój rozpisany dzień wolny, Hauptliberin Zarvora może mnie przytrzymać do wieczora. Dokąd pójdziecie? - Niestety, Lem, moi koledzy zabierają mnie w jakieś sekretne miejsce. Nie potrafię ci powiedzieć dokąd, bo sam tego nie wiem. - Cieszę się, że przynajmniej byłam na wręczaniu dyplomów. A więc od godziny jesteś Johnem Glaskenem, bakałarzem chemi- strii. Jak się z tym czujesz? - Ani w połowie tak dobrze jak z tobą. Pocałowali się długo i delikatnie, po czym odeszła przez ogrody uniwersyteckie, mijając okna okolone kwitnącym kapryfołium i ja- śminem: mała figurka w prostym, czarnym uniformie smoczej bi- bliotekarki. Niebieska opaska na jej ramieniu była znakiem ostat- niej promocji. Wieża przekaźnikowa w Wirrinii przesłała wiadomość do odda- lonego o osiemdziesiąt cztery kilometry na południowy wschód przekaźnika w Tallimbie. Poniżej ścieżki sygnału łagodne wzgórza przeszły w równiny, a lasy eukaliptusowe się przerzedziły. Teren zmieniał się w suchą, porośniętą niską roślinnością krainę łąk i pa- stwisk. Następne osiemdziesiąt pięć kilometrów poprowadziło mi- gające błyski przez coraz gęściej zaludnione i zmeliorowane tereny do wielkiego ośrodka snopbłysku w Griffith. Sieć wież komunikacyjnych stanowiła podstawowy czynnik do- brobytu w Centralnej Konfederacji. Jej trzydzieści pięć stanów roz- ciągało się na ogromnej, suchej połaci kontynentu, gdzie wszystko, co likwidowało potrzebę podróży, stanowiło błogosławieństwo. Po co przemieszczać bydło, złoto, suszone owoce czy ryż pomiędzy od- ległymi ośrodkami, skoro można żonglować debetem i kredytem za pomocą promieni świetlnych? Ponadto prowadzenie stad bydła by- ło utrudnione przez Wezwania. Lepiej przenosić towary i zwierzęta tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne. Wieże snopbłysku pomagały również przewidzieć Wezwanie. Kiedy transmiterzy przestawali przesyłać regularne błyski zapyty- wań, receptorzy w sąsiednich wieżach wiedzieli, że Wezwanie zbliża się z prędkością maszerującego człowieka i że wiązka dwugodzin- nej nieprzytomności za chwilę przetoczy się nad ich obszarem. Uderzano w dzwon i wszyscy w zasięgu jego słyszalności sprawdza- li zapięcia uwięzi. Na galerii wieży w Griffith, największej w sieci Konfederacji, spotykało się osiem głównych linii snopbłysku. W każdej był dyżur- ny kierownik zmiany; kierownik linii z Canowindry przestudiował zaszyfrowany przekaz na tabliczce receptora i przepisał go. - Dla odmiany sumy kontrolne zgadzają się z pakietami przeka- zu - powiedział z udanym zdziwieniem. - Bądź sprawiedliwy, większość z nich się zgadza - odparł recep- tor. - Procent błędu na linii Canowindra jest jednak cztery razy większy od średniej na wszystkich wieżach Konfederacji. Powinni to zbadać. Powinni skopać parę tyłków. - No i co? Myślisz, że tak zrobią? - Zaczekaj na moje roczne sprawozdanie. Będzie wielkim wstrząsem. Zapisał informację w księdze raportowej, po czym podał tablicz- kę transmiterowi z linii Rochester. Z Griffith sygnał biegł niemal prosto na południe, nad bogatymi miastami o dachach z żółtej da- chówki, nad płaskimi pastwiskami i uwiązanym bydłem hodowa- nym przez uwiązanych pasterzy, do rzeki, która znaczyła granicę z emiratem Southmoor. Przekroczył porośniętą trawą równinę na- krapianą namiotami, owcami, osłami i wielbłądami nomadów z So- uthmoor, aż dotarł do maleńkiej, odosobnionej enklawy podlegają- cej Rochester. Wieża przekaźnikowa w Darlington znajdowała się w odległości osiemdziesięciu dwóch kilometrów od Griffith na działce o po- wierzchni kilometra kwadratowego. Mieszkańcy Southmoor należe- li do sekty muzułmańskiej, która zakazywała - między innymi - po- sługiwania się snopbłyskiem. Sygnał snopbłysku przekraczał bez przeszkód Łuk Wezwania, a ponieważ podejrzewano, że Wezwanie pochodzi od Boga, było to w oczywisty sposób bluźnierstwem. Nie- mniej emir Cowry wydzierżawił Rochester niewielki kawałek swo- jej ziemi na wieżę przekaźnikową Darlington, wyżej od czystego su- mienia stawiając złoto mera. Receptor w Darlington zapisał informację na swojej tabliczce - ale rozszyfrował ją w głowie. Z uśmiechem przyjął zgodność sum kontrolnych, po czym rozwinął własną tabelę i porównał liczby. Po- trząsnął głową. Uznał je za zdecydowanie nieprzeznaczone dla oczu Rochester. Modyfikacje nie zajęły mu dużo czasu i wkrótce odmie- niona informacja migotała nad kolejnymi dziewięćdziesięcioma ki- lometrami suchego, płaskiego Southmoor ku granicznej wieży w Deniliąuin. ©6) W czasie gdy sygnał przebył drogę z Wirrinii do Deniliąuin, Le- morel przeszła nierównymi, brukowanymi ulicami Rochester z uni- wersytetu do Libris. Deniliquin znajdowało się na granicy majora- tu Rochester - ostatni skok przenosił sygnał nad wielką równiną lasów eukaliptusowych do miejskiej wieży snopbłysku w Roche- ster. Na galerii wieży w Rochester przechwytywacz wstukał błyski odbitego światła słonecznego do umieszczonego wewnątrz samej wieży układu zwierciadeł prowadzącego do pokoju odczytów snop- błysku. Urzędnik przepisał zaszyfrowaną informację na tabliczki, odczytał instrukcje przekazowe i podał tabliczki Czerwonemu Smo- kowi. Smocza bibliotekarka siedziała przy klawiaturze, która wy- glądała jak wciśnięty w kamienną ścianę klawikord, i wstukiwała przekaz cichymi uderzeniami drewnianych klawiszy na filcowych podkładkach. Ukryty za klawiaturą Kalkulor rozszyfrował i zacho- wał tabelę liczb, która niespełna godzinę temu rozpoczęła swoją pięćsetdwudziestoczterokilometrową podróż. Po następnych kilku minutach stadko mechanicznych kur zaczę- ło wydziobywać dziurki w kilku metrach taśmy papierowej przesu- wającej się pod ich dziobami. Koło nich stała Lemorel i odczytywa- ła liczby z rządków dziurek. Tak jak podejrzewała, dane były nieprawdopodobne. Będzie musiała porozmawiać z Hauptliberin. ©6) - Ktoś miesza w danych dotyczących ruchu na sieci snopbłysku - upierała się Lemorel. Podała Hauptliberin plik kartek, ale nie spojrzała jej w oczy. - Muszę udać się do Griffith, żeby sprawdzić ich księgi. Mogłabym też sprawdzić wieżę w Darlington w trakcie podróży. - Nie pozwolę na podróż do Darlington - odpowiedziała Zarvo- ra. - Nasza pozycja tam jest już wystarczająco niepewna. Jeśli cho- dzi o Griffith, twoja prośba jest niemal równie niefortunna. Straci- liśmy całe lata na przekonywaniu ich Gildii Transmiterów, że sieć Rochester może być obsługiwana wyłącznie przez smoczych biblio- tekarzy. Jeśli pojawisz się tam teraz i wykażesz, że nie mają poję- cia, jak prowadzić sieć snopbłysku, prawdopodobnie odpowiedzą zamknięciem połączenia Griffith-Rochester. To był argument dużego kalibru. Hauptliberin nie zaryzykuje zamieszek religijnych ani zatargów dyplomatycznych, pozwalając studentce wejść na delikatny grunt. Rozmowa odbywała się w gabinecie, w którym Zarvora miała prywatne połączenie z Kalkulorem. Podobnie jak w pokoju odczytu snopbłysku znajdowało się tu pół klawikordu wmontowane w ścia- nę, ale Hauptliberin miała znacznie więcej instalacji. Nad klawia- turą wisiały półki pełne małych mechanicznych zwierzątek trzyma- jących chorągiewki oraz rzędy poznaczonych kółek, które Kalkulor układał w różne wzory, żeby utworzyć słowa. Sama maszyna znajdo- wała się w dość odległej części Libris, toteż na połączenie kółek i zwierzątek z Kalkulorem zużyto setki zwojów strun do klawikor- du. Tuziny małych pyszczków zdawały się głupkowato uśmiechać z regałów do Lemorel, gdy siedziała, przedkładając swoją prośbę. - Hauptliberin, tam jest ktoś, kto fałszuje dane dotyczące ru- chu na sieci, dane, potrzebne do mojej pracy na temat Wezwania, dane, które i tobie są potrzebne. Jak mogę cię o tym przekonać? - Nie potrzebujesz mnie przekonywać, frelle Lemorel, zgadzam się z tobą - odpowiedziała, uśmiechając się po raz pierwszy przy Lemorel. - Kiedy doszła do mnie twoja wcześniejsza pisemna pety- cja, przeprowadziłam własne badania, posługując się Kalkulorem. Również znalazłam anomalie. - Kalkulorem? - Oczywiście. W jedno przedpołudnie potwierdziłam wyniki, których uzyskanie tobie zajęło miesiące... Chwileczkę. Królik uniósł czerwoną chorągiewkę, stojący obok niego lis ude- rzył w dzwonek. Hauptliberin zaczęła stukać w klawiaturę. Działanie Kalkulora nie było Lemorel obce. Spędziła miesiące, przypatrując się pracy operatorów klawiatur w pokoju odczytów snopbłysku. Zdarzało się nawet, że pozwalano jej wpisać dane i kil- ka poleceń, nigdy jednak nie miała nieograniczonego dostępu do samej potężnej maszyny obliczeniowej. Taka moc! Jeśli miałaby do niej taki dostęp jak Hauptliberin, rozwiązałaby zapewne tajemnicę danych z sieci, nie ruszając się z Rochester. Hauptliberin wpisała ciąg poleceń. Niemal natychmiast Kalku- lor wypluł kilka linii zakodowanego przekazu na binarne kółka za- mocowane nad klawiaturą. Część przekazu umknęła uwadze Lemo- rel, ale nie ta najważniejsza: >STACJA KOLEJOWA MARALINGA WZIĘTA PODCZAS - PO- WTARZAM PODCZAS - WEZWANIA. STACJA ODBITA. CZE- KAMY NA ROZKAZY. < Hauptliberin zaparło dech, po czym przesunęła dźwignię zerują- cą kółka. - Muszę udać się w podróż i to natychmiast - powiedziała, ude- rzając w przełącznik ZAKOŃCZENIE OPERACJI i odwracając się do Lemorel. - Dokończ swojej ekspertyzy dotyczącej problemów ze snopbłyskiem i weź sobie wolne. Powiem strażnikom, żebyś dostała tyle, ile zechcesz. Po czym wyszła, okręcając się czarnym płaszczem, zatrzasnęła za sobą drzwi i zawołała w korytarzu lokaja. Lemorel nie potrafiła wyrzucić z myśli krótkiej informacji, jaką przekazały kółka. Pla- cówka kolejowa zdobyta podczas Wezwania, to niemożliwe... a jeśli nie niemożliwe, to fantastyczne. Ludzie, którzy potrafią poruszać się bez przeszkód w czasie Wezwania, mogą podbić cały znany świat. Nic dziwnego, że Hauptliberin była poruszona, nic dziwnego, że popędziła, aby zbadać to osobiście. Lemorel wstała i postąpiła ku drzwiom, ale zatrzymała się w pół kroku. Mechaniczny niedźwiedź nad przełącznikiem ZAKOŃCZE- NIE OPERACJI trzymał wciąż swoją chorągiewkę w górze: Hauptłi- berin nie nacisnęła klawisza wystarczająco mocno i jej połączenie z Kalkulorem wciąż pozostawało czynne. Lemorel pociekła ślinka. Było to jak kufel chłodnego piwa po- stawiony przed spragnionym pijakiem, jak niestrzeżona sterta zło- tych dukatów położona przed złodziejem. Posługując się Kalkulo- rem, Hauptliberin w ciągu paru godzin powtórzyła miesiące pracy Lemorel, to nie było uczciwe... Podeszła powoli do klawiatury i przebiegła palcami po inkrustowanych, ozdobionych napisami klawiszach. Za wtrącanie się w pracę Kalkulora groziła kara śmierci, nikt nie wiedział tego lepiej od niej. Dreszcze strachu i podniecenia wstrząsały jej ciałem, gdy stała, wpatrując się w małego mecha- nicznego niedźwiadka trzymającego w górze chorągiewkę z napi- sem CZYNNY. Hauptliberin nie pojawi się tu co najmniej przez kil- ka dni. Było to jak wtedy, kiedy została uwiedziona przez Brunthorpa: nieodparta pokusa i straszliwe konsekwencje, gdyby ktoś to odkrył, mimo to jeden mały krok prowadził do następnego, aż rzecz się do- konała. Połączenie Hauptliberin było wciąż aktywne, a pierwszeń- stwo dostępu Hauptliberin do Kalkulora absolutne. Lemoreł usia- dła na krześle przy konsoli, drżąc na myśl o ciągnięciu smoka za ogon. Jej obowiązkiem było przerwać połączenie Hauptliberin, ale... Zaczęła pisać - z początku jednym palcem. > REJESTR PISANIE < Kółka wyświetlacza konsoli zagrzechotały, układając się w żąda- nie podania adresu. > DENILIQUIN/ TEKST/ PODAĆ ZAPIS BŁĘDÓW SUM KON- TROLNYCH ZA OSTATNI TYDZIEŃ < Jej palec zawahał się nad klawiszem ROZKAZ, ale wcisnęła go z miękkim kliknięciem. Kalkulor zaczął przetwarzać jej przekaz na kod szyfru, po czym przesłał go do wieży snopbłysku. Chwilę póź- niej receptor na wieży w Deniliąuin sięgnął po swoją książkę ko- dową. To już wystarczy, żeby mnie rozstrzelali, pomyślała ponuro Le- morel, ale co gorszego mogli jej zrobić? Czekając na odpowiedź z Deniliąuin, przestudiowała mapę sieci snopbłysku. Odpowiedź przyszła z grzechotem kółek rejestru binarnego. Porównała liczby ze swoimi notatkami. Identyczne. Nerwy zaczynały odmawiać jej posłuszeństwa. Ryzykowała ży- cie dla badań, które mogła wykonać wolniej oficjalnymi kanałami. Po co? Jeśli mój Johnny miałby ryzykować życie, zrobiłby to w ja- kimś sensownym celu, powiedziała sobie. Stłumiła paniczny lęk, gdy wpisywała rozkaz tekstowy do węzła w Griffith. Ponownie otrzymała statystyki, które już miała. Jeszcze jeden test i da sobie spokój. Powtórzyła rozkaz do Griffith, tym razem posłużyła się jed- nak mało znanym kodem i zażądała, żeby odpowiedź była tak samo zaszyfrowana. Kalkulor rozszyfrował odpowiedź, ale tym razem licz- by wystukane na papierowej taśmie były inne. Lemorel przyjrzała się procentom błędów sum kontrolnych, po czym porównała je ze swoimi szacunkami. Zgadzały się, anomalie zniknęły. Spojrzała znowu na mapę. Między Griffith a bezpieczną częścią sieci znajdowała się tylko wieża przekaźnikowa Darlington. To tam ktoś fałszował statystykę. Co on jeszcze fałszuje? On. W wie- ży Darlington pracowali sami mężczyźni - wymagał tego traktat z Southmoor. Kiedy drapała się w głowę, maszyna dziurkująca oży- wiła się znowu. Była to poprawka do tego, co właśnie otrzymała, in- formująca ją, że w przekazie pojawił się błąd, i oferująca jej stare, niewłaściwe liczby jako korektę. - Strzał w dziesiątkę - szepnęła przez zaciśnięte zęby, po czym szczęka jej opadła. W Darlington nie mają książki kodowej, to prze- cież tylko przekaźnik! Kod depeszy musiał zostać złamany, a na- stępnie po czterech czy pięciu minutach informacja została zaszy- frowana na nowo. Nie był tego w stanie uczynić żaden człowiek, tylko nasz Kalkulor... nie - jakikolwiek Kalkulor mógł tego doko- nać. Inny Kalkulor i to w miejscu, gdzie wolno było dokonywać in- spekcji tylko dwa razy do roku! Pracowała niespełna godzinę, a jakie odkrycie. Sto osiemdzie- siąt trzy kilometry na północ stąd znajdował się inny Kalkulor i używano go do filtrowania informacji przesyłanych do Rochester. Dlaczego? Przyjrzała się liczbom odpowiadającym siedmiu liniom zbiegającym się w Griffith i od razu dostrzegła anomalię. Na Wschodniej Linii był ogromny procent błędu w sumach kontrol- nych. Operator drugiego Kalkulora wiedział teraz o niej, nie będzie więc w stanie przesłać przez niego informacji. W każdym razie nie w ten sam sposób. Lemorel zapisała rozkaz, opuszczając co trzecią literę, kazała Kalkulorowi sporządzić pułapkę szyfrową, a następ- nie wysłała poprawkę, nadając jej wyższy priorytet. Zażądała tym razem wyciągu z zapisu przekazów z terminalu w Canowindrze. Za- żądała także, by w nagłówku pojawiły się dostawy suszonej ryby. Tym razem czekała znacznie dłużej. Nie mogła się rozłączyć, po- nieważ nie znała hasła Hauptliberin, nie potrafiłaby więc połączyć się z powrotem. Z pół godziny zrobiła się godzina. Lemorel wczyty- wała się w skrypty Hauptliberin dotyczące obsługi Kalkulora. Po półtorej godzinie poczęstowała się kruchym ciastem i zimną kawą ze znajdującej się przy gabinecie małej spiżarni, po czym zadała Kalkulorowi parę zadań z kodowania danych. Po dwóch godzinach zaczęła się niepokoić i sprawdziła zapis popołudniowego ruchu. Wszystko wyglądało normalnie. Operator Kalkulora w Darlington użyje go, żeby złamać kod po- prawki przesłanej przez Lemorel, nie zdając sobie sprawy, że jest to tylko bezużyteczny pakiet korekcyjny. Zegar na wieży snopbłysku wybił czwartą trzydzieści. Popołudniowy ruch w sieci będzie przy- bierał na sile, użytkownicy będą się bowiem starali zdążyć przed zachodem słońca. Ułożyła kolejną podwójną informację, tym razem do Griffith, i wpuściła ją w popołudniowy ruch. Informacja zosta- nie porównana z poprawką w Griffith - i okaże się poprawką do wy- słania do Canowindry. Przy takim zagęszczeniu przekazów przeciw- nik w Darlington może nie sprawdzi wszystkiego zbyt dokładnie. Odpowiedź pojawiła się po czterdziestu minutach. Liczby same w sobie nic nie znaczyły, ale kilka uderzeń w klawiaturę sprawiło, że Kalkuior porównał je z własnymi danymi. Okazało się to intere- sujące: każdy przekaz, który miał coś wspólnego z poruszeniami wojsk lub transportem dostaw strategicznych w ciągu ostatnich pięciu tygodni, został odesłany do weryfikacji w Canowindrze. Nie tylko to: istniały instrukcje, żeby wszelkie poprawki przesyłać w fałszywym kodzie. Rzecz jasna zwroty nie zostały ujawnione Ro- chester. Lemorel przeglądała swoje notatki, pogryzając kawałek kruche- go ciasta. Wszystkie raporty o ruchach wojsk miały poprawki. Przejrzała listę poleceń dla Kalkulora, po czym doszła do opcji oznaczonej MILITARNE. Kilka programów szacowało ruchy wojsk przez korelację innych czynników, takich jak rekwirowanie zapa- sów, ograniczenia w podróży, brak danych rynkowych w określo- nych miejscach. Uruchomiła trzy takie programy, ale nie pojawiły się żadne ostrzeżenia ani alarm. Wniosek narzucał się sam. Ruchy wojsk w Southmoor były kry- te przez kogoś w Darlington. Dlaczego? Być może emir Cowry prze- mieszczał armię na południe, żeby z zaskoczenia zaatakować forty graniczne Przymierza, może wojska Southmoor zgromadziły się już na granicy, gotowe do pokonania sił Przymierza, gdy Hauptliberin nie będzie w Rochester. Czy Hauptliberin podstępem nie wycią- gnięto z Libris? Lemorel mogła ostrzec przed groźbą wojny, zdradzając, w jaki sposób dowiedziała się o zagrożeniu - a w rezultacie narazić się na rozstrzelanie. A jednak sprawa zdaje się znacznie ważniejsza niż jedno życie, myślała, pijąc kawę prosto z dzbanka Hauptliberin. Wojna. Jej kochanek będzie musiał iść walczyć. Co zrobiłby Johnny, gdyby znalazł się w mojej sytuacji? - zastanawiała się. Przypomnia- ła sobie jego radę: nie pozwól nigdy, żeby problem cię pokonał, na- wet jeśli będziesz musiała zmagać się z nim przez całą noc. W po- rządku, to, co jest dobre dla niego, będzie też dobre dla niej. W Darlington fałszują przekazy. Darlington żąda też podwójnie kodowanych powtórzeń zapisów z Canowindry. To się nie trzyma ku- py. Po co żądać poprawnych danych, jeśli się je fałszuje? Lemorel jeszcze raz przyjrzała się mapie. Linia Wschodnia była krótka i pro- sta: z węzła w Griffith biegła przez wieże przekaźnikowe w Tallim- bie i Wirrinii aż do terminalu w Canowindrze. Wieża w Canowin- drze cieszyła się sławą centrum sił wywiadowczych mera: sił, które zbierały dane na temat ruchów wojsk Southmoor. Operator w Dar- lington dbał o to, żeby otrzymywać poprawne dane z tych dwóch wież przekaźnikowych. Dlaczego? Witrażowe okna jaśniały czerwienią w świetle zachodu. Ozna- czało to koniec heliostatycznych transmisji za pomocą urządzeń snopbłyskowych. Teraz potrzebne będą kosztowne rakiety, a zuży- cie rakiet zostanie odnotowane przez księgowość sieci. Nie może dłużej pracować, a jest już tak blisko. Jeśli księżyc byłby bliski pełni, dałoby się używać snopbłysku bez zasilania rakietami, tyle że przekaz stałby się wolniejszy. Sprawdziła w kalendarzu. Pierw- szy dzień po pełni! Lemorel udała się do prywatnej łazienki Haupt- liberin z kalendarzem w ręce. Księżyc znajdzie się wystarczająco wysoko za jakieś pół godziny. Pokój był na tyle ciemny, że potrze- bowała światła lampy, gdy wróciła do konsoli Kalkulora. Dziś John Glasken otrzymał dyplom. Jego koledzy zabierają go w sekretne miejsce, żeby to oblać. Lemorel poczuła ukłucie samotności, tak bardzo chciała być razem z nim: ze wszystkich dni właśnie dzisiaj powinna być przy nim. Patrzyła na czarne i białe klawisze... klawi- sze władzy! Klawisze, które każą czarnym gońcom Libris odnaleźć studenta nazwiskiem John Glasken i doręczyć mu wiadomość w za- pieczętowanej kopercie. Z dreszczem podniecenia wybrała polece- nie GOŃCY. > LOKALIZACJA: JOHN GLASKEN/ STUDENT CHEMISTRII/ UNIWERSYTET ROCHESTER/ ROZPOZNANIE SYTUACJI < Znajdą go prawdopodobnie w przeciągu godziny, a potem ona każe doręczyć mu zapieczętowaną kopertę z krótką notatką wyra- żającą żal, że nie może być z nim. Przeciągnęła się z rozkoszą na myśl o jego zaskoczeniu. Oczekiwanie przeciągało się, Lemorel kontynuowała więc prze- gląd prywatnej biblioteki Hauptliberin przy świetle lampy. Były tu sprawozdania z wszystkich działań sieci zarówno Przymierza, jak i Konfederacji, z dokładnością do wykazów dyżurów. Listy z wież Linii Wschodniej, Griffith i Darlington nie wykazywały nic niezwy- czajnego w ciągu ostatniego miesiąca. Cofnęła się o dwa miesiące i nagle pojawiła się wieża w Wirrinii. Ośmiu z osiemnastu operato- rów przybyło tam w ciągu dwóch tygodni. Listy dyżurów wykazały jasno, że szóstka nowo zatrudnionych zmonopolizowała dzienną zmianę, podczas gdy zmiana wieczorna i nocna miały tylko po jed- nym z nowych komunikatorów! Infiltracja. Nikomu nie przyszło na myśl, że wieża może być sys- tematycznie infiltrowana przez wyszkolonych transmiterów i recep- torów. Wieża nie mogła w tajemnicy ulec bezpośredniemu atakowi: istniał zespół kodów alarmowych, które musiał znać na pamięć każ- dy transmiter, a czas ich przekazu wynosił zaledwie kilka sekund. Posiłki kawaleryjskie wyruszyłyby z najbliższego miasta w ciągu jednego dnia. Ale infiltracja... Gildia Transmiterów była bardzo wielka. Każda z dziesiątków ważniejszych i setek pomniejszych wież zatrudniała średnio dzie- sięciu transmiterów, a na każdego czynnego transmitera przypadał kolejny zatrudniony jako nauczyciel, prowadzący badania lub wy- konujący prace administracyjne. Transmiterzy nie tylko przesyłali wiadomości ze szczytów wież, byli również bibliotekarzami, nauczy- cielami, medykami i kupcami. Stanowili filar lokalnych społeczno- ści i punkt styczności ze światem zewnętrznym. W innych społe- czeństwach ich funkcje mogliby pełnić kapłani. Wszystkie zmiany w Wirrinii kontrolowali nowi komunikatorzy, sprawowali oni ponadto pełną kontrolę nad dzienną zmianą. Ta ostatnia obsługiwała większość ruchu, więc transmiterzy starali się jej unikać na wszelkie sposoby. Stwarzało to idealną sytuację dla grupy, która chciała przejąć kontrolę i wykluczyć wszystkich in- nych. Na dwóch pozostałych zmianach umieścili obserwatorów na wypadek, gdyby przyszło coś ważnego - ale w jaki sposób potrafili odczytywać kody? Wieże przekaźnikowe nie dysponowały książka- mi kodowymi. Kalkulor potrafił łamać kody. Czyżby Wirrinia rów- nież miała Kalkulor? Tak samo Darlington? Ktoś na wieży w Darłington sprawdzał dokładnie wszystkie da- ne przesyłane z Canowindry i przemycał zakodowane poprawki z powrotem przez Wirrinię, a następnie dalej do Rochester. Czy był sprzymierzeńcem? Jeśli tak, dlaczego nie zadenuncjował Wirrinii, zamiast poprawiać jej dane? Wirrinia była niezależnym, niezrzeszo- nym stanem w prefektoracie Forbes. Jakiekolwiek ostrzeżenie, że- by aresztować konspiratorów w wieży, musiałoby przejść przez linię snopbłysku, a co najmniej jeden z nich zawsze pełnił dyżur. Mieliby czas na ucieczkę... ale z pewnością wykrycie spisku było ważniej- sze niż złapanie spiskowców. Wahacz zegara poruszał się tam i z powrotem: tik-tak, tik-tak. Przekaz za pomocą światła księżyca będzie możliwy za piętnaście minut. Lemorel otworzyła kredens z trunkami i nalała sobie kieli- szek jabłkowej brandy. Zarvora nigdy nie piła alkoholu, zapasy by- ły przeznaczone wyłącznie dla gości. Co miała robić? Jeśli chciałaby powiedzieć Hauptliberin o czym- kolwiek, czego się dowiedziała, musiałaby także ujawnić, w jaki sposób zdobyła te wiadomości. A wtedy znalazłaby się pod ścianą, przykuta spoglądałaby w lufy dwóch tuzinów muszkietów, wszystko trwałoby krócej niż podróż snopbłyskowej wiadomości do Canowin- dry. Mogłaby powtórzyć swoje badania, posługując się właściwymi kanałami, ale to zajęłoby miesiące. Mogła też nic nie zrobić. Być może tak będzie najlepiej. Stanowiła tylko maleńki trybik w wiel- kiej maszynie, w dodatku umieszczony w niewłaściwym miejscu. Pociągnęła mocną, słodką brandy i przyjrzała się światłu księżyca nad dachem Libris. Zdecydowała, że zaczeka na wiadomość od czar- nych gońców dotyczącą miejsca pobytu jej ukochanego John- ny'ego, po czym pobiegnie do niego i zapomni o całym tym zamie- szaniu. Jakby na zawołanie mechaniczny ptak podniósł skrzydło i za- gwizdał, a następnie stadko srebrnych kur zaczęło dziobać taśmę. Była to tekstowa wiadomość od czarnych gońców Libris. Lemoreł podskoczyła na krześle, serce zabiło jej z radości: > ZADANIE: JOHN GLASKEN, STUDENT UNIWERSYTETU. LOKALIZACJA: TYLNA IZBA W ROPUSZE I KUFLU, PIWIARNI. TOWARZYSZ (E): DZIEWKA SŁUŻEBNA ZWANA JOAN JIGLE- SAR, ZNANA RÓWNIEŻ JAKO JIGGLE. ZAJĘCIE: CUDZO- ŁÓSTWO - PRZECHYLIŁ JĄ NAD STOŁEM I WZIĄŁ W POZYCJI ZWANEJ PRZEZ „EROTICAREN COMPENDIUM" BYKIEM I KROWĄ. ZAJĘCIA NIEZWYCZAJNE LUB PODEJRZANE: ZA- UWAŻONO, ŻE PODCZAS CUDZOŁÓSTWA GLASKEN POPIJAŁ CIEMNE PIWO Z DZBANA, SŁYSZANO, ŻE RYCZAŁ JAK BYK. Gdy Lemorel doczytała do tych słów, ręce drżały jej tak, że nie była w stanie utrzymać taśmy. Rzuciła się do okna i wyjrzała ku światłom Rochester, jej oczy błyszczały z gniewu i udręki. A więc takie rzeczy wyprawiał na swojej niewinnej zabawie - to by tłuma- czyło również wiele z jego nocnej nauki! Najchętniej posłałaby czarnych gońców, żeby go zamordowali jeszcze tej nocy... ale nie, to bez wątpienia doprowadziłoby ich do niej. Zamknęła oczy i oparła się o framugę okna, płonąc ze wstydu. W czasie gdy ona tęskniła za jednym uściskiem jego dłoni, ten gad pełnymi garściami chwytał piersi i pośladki. Minęła minuta, a ona czuła się dziwnie otępiała; cała łagodność nagle się w niej wypaliła. Wróciła do dziurkarki, podniosła taśmę i czytała dalej. CZYNNOŚCI WYKONYWANE PO ZLOKALIZOWANIU: SKOŃ- CZYWSZY AKT CUDZOŁÓSTWA, ALE NIE ZAPIAWSZY SPODNI, POWRÓCIŁ DO WSPÓLNEJ IZBY I WYSIKAŁ SIĘ DO OGNIA. SPOWODOWAŁO TO SKARGI ZE STRONY INNYCH KLIENTÓW. KIEDY WŁAŚCICIEL LOKALU KAZAŁ MU „SPŁY- WAĆ", GLASKEN I JEGO DWAJ KOLEDZY RZUCILI SIĘ NA NIEGO Z LASKAMI. WEZWANO GOŃCÓW KONSTABLA, A GLA- SKEN I JEGO TOWARZYSZE USIŁOWALI UCIEC TYLNYMI DRZWIAMI. TE DRZWI OKAZAŁY SIĘ JEDNAK ZARYGLOWA- NE - PRZEZ JOAN JIGLESAR, KTÓRA JESZCZE SIĘ UBIERA- ŁA - WIĘC WSZYSCY TRZEJ STUDENCI ZOSTALI ARESZTO- WANI. OBECNE MIEJSCE POBYTU: GLASKEN ŚPI W CELI NR 15 STRAŻNICY KONSTABLA, OSKARŻONY O WYWOŁYWANIE BURD, NAPAŚĆ, KRADZIEŻ DZBANA BRANDY, NIEPRZYZWO- ITE OBNAŻENIE I ODDAWANIE MOCZU W MIEJSCU MAJĄ. CYM ZEZWOLENIE NA SPRZEDAŻ ARTYKUŁÓW SPOŻYW- CZYCH. < > CZY KONTYNUOWAĆ NADZÓR? < Lemorel zastanawiała się przez chwilę, po czym wstukała: PRZERWAĆ NADZÓR. Ktoś musiał mieć niezły ubaw przy układaniu tego raportu, po- myślała. Zastanowiła się nad poprzednimi wizytami Glaskena w są- dzie. Być może te inne okazje, kiedy prosił ją o wykup i poręcze- nie, nie były mimo wszystko pomyłkami w identyfikacji po wyratowaniu niewinnych obywateli z rąk zbirów. Ponownie wezbra- ła w niej ślepa furia. - Brudny cudzołożnik, pijany opój - mruknęła w stronę półek pełnych mechanicznych zwierząt. Jej starannie pielęgnowana poza łagodnej i elegancko się wyrażającej słodkiej dziewczyny sypała się w proch. - Łgarstwa! Dam ja mu łgarstwa, zrobię, co mam tu do zrobienia, a potem... Ofiara oszusta. Otaczał ją opieką ze względu na jej pozycję i władzę. Była doskonałą osobą, żeby swoim poręczeniem wydoby- wać go z tego rodzaju opresji, w jakiej się teraz znalazł. Krążyła po gabinecie, dusząc się z bezsilnej wściekłości. Mogła- by odpłacić Glaskenowi, pozostawiając go tym razem na łasce sę- dziego, ale to nie wystarczy. Miała ochotę kogoś uderzyć! Jej wzrok padł na kartki z tabelami z wieży przekaźnikowej w Wirrinii. - Wieża pełna Glaskenów - powiedziała powoli. - Sprawię, że będą kwiczeć jak świnie. Ośmiu konspirujących transmiterów, żyjących kłamstwem przez pięć tygodni i zawierzających sobie wzajemnie życie; zniszczenie tego zaufania, czy chociażby podważenie go, powinno wywołać co najmniej zażartą dyskusję. Wieże snopbłysku to nieszczególnie pry- watne miejsca, a takie nieporozumienie zostanie prędko wykryte przez szeryfa wieży. Lemorel rzuciła się do klawiatury Kalkulora, tym razem poszu- kując rejestrów kredytów bankowych w Rochester. Żaden z prze- kaźników z Wirrinii nie zaciągał kredytu. Wzdrygnęła się, ułożyła fikcyjny numer konta kredytowego, umieściła na nim siedemset złotych dukatów, po czym wysłała to do bufora wyjściowego z doda- nym nazwiskiem kierownika zmiany dziennej w Wirrinii. Spraw- dziwszy jeszcze raz w archiwum Hauptliberin wykaz dyżurów w Wirrinii, Lemorel zakodowała nazwiska konspiratorów z wieczór- nej i nocnej zmiany, dodając do nich etykietę ZAKOŃCZ. Słowo ZAKOŃCZ nie miało w spisie rozkazów Hauptliberin przypisanej funkcji, było tylko etykietą przełącznika - ale niosło z sobą niepo- kojące implikacje. Cóż innego mogłoby karmić strach, podejrzenie i zwątpienie w Wirrinii? Prawda była zapewne w nie większym stopniu po ich stronie jak po stronie Glaskena, da im więc nieźle popalić. Weszła do losowo wybranej próbki zapisu ruchów wojsk Southmoor, pocho- dzącego z terminalu w Canowindrze: zapisu, który został poprawio- ny i przemycony przez Canowindrę przez kogoś, kto posługiwał się Kalkulorem w Darlington. Kazała Kalkulorowi zakodować dane standardowym szyfrem, a następnie przesłać je do Canowindry. To wystarczy dla oczu Wirrinii - ale pozostawała jeszcze kwestia przej- ścia przez Darlington. Minęło pół godziny, pół godziny złości na pijanego studenta che- mistrii przebywającego w strażnicy konstabla. Rano przyśle jej wiadomość, że został niesprawiedliwie aresztowany przez gońców konstabla, gdy bronił drobnej staruszki przed bandą zbirów, ale tym razem ona nie wpłaci ani kaucji, ani grzywny. Sędzia wymierzy mu najwyższą możliwą karę ze względu na dotychczasowe umyka- nie sprawiedliwości, spędzi więc co najmniej tydzień w dybach, kosztując zgniłych owoców, jajek i ryby. A potem będzie jej ruch. Co zrobi z nim, co zrobi jemu? Jak ka- że mu zapłacić? Przyjdzie na miejsce, gdy będą wypuszczać go z dy- bów: zbije go tak, że nigdy więcej nie odważy się wystrychnąć na dudka smoczej bibliotekarki. Lemorel oderwała myśli od Glaskena. W tej chwili oczy w Dar- lington czytają jej depeszę. Zastanawiała się, czy spowodowała za- mieszanie. Dodatkiem do nieistotnych danych była notatka dla tamtejszego operatora Kalkulora: > DO GENIUSZA W WIEŻY PRZEKAŹNIKOWEJ W DARLING- TON, POZDROWIENIA. BEZ PODZIĘKOWAŃ, WIEM TERAZ O ZŁAMANIU ZABEZPIECZEŃ W WIRRINII. TY ZAPEWNE WIESZ RÓWNIEŻ, IŻ ICH ZWIERZCHNICY MUSZĄ DOSTAWAĆ ROZKAZY ZA POMOCĄ JAKIEGOŚ TAJNEGO KODU. CO TO ZA KOD? GELDIVA. < O© Sto osiemdziesiąt trzy kilometry dalej na linii snopbłysku Nika- lan Yittasner uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Geldiva, bogini Panteistów z Brewarriny - powiedział do sie- bie. - Geldiva Tkaczka Iluzji. Bystra dziewczyna. Szybko, ale z rozwagą ułożył odpowiedź: > DLACZEGO MIAŁ- BYM CI MÓWIĆ? SZIWA, NISZCZYCIEL ILUZJI, BÓG STARO- ŻYTNYCH HINDUSÓW. < Po półgodzinie nadeszła odpowiedź: > SZIWO, ZAKŁADAM, ŻE NIE MASZ WZORCOWEJ KSIĄŻKI KODOWEJ W SWOJEJ WIE- ŻY PRZEKAŹNIKOWEJ. GDYBYŚ JĄ MIAŁ, WIEDZIAŁBYŚ, JA- KIM KODEM POROZUMIEWAJĄ SIĘ ZE SWOIMI ZWIERZCHNI- KAMI. JEŚLI ZNAŁBYŚ TEN KOD, WYSŁAŁBYŚ JUŻ MOJĄ DEPESZĘ DO WIRRINII. GELDIVA. < Nikalan niemal zwinął się ze śmiechu, przeczytawszy depeszę: kombinacja niezmienionych danych militarnych, w których trzeba wprowadzić poprawki, i kredyt na sporą sumę w złotych dukatach na nazwisko szpiega - kierownika zmiany dziennej. Kredyt zacią- gnięto w banku w Rochester. Ułożył kolejną odpowiedź: > DEPESZĘ ZROZUMIAŁEM I PRZYJĄŁEM, GELDIVO. NIE MAM TEGO KODU, ALE MAM PRÓBKĘ PRZEKAZU W NIM ZAKODOWANEGO. PRZESYŁAM PRÓBKĘ, WRAZ Z MOJĄ PROPOZYCJĄ ZŁAMANIA KODU. ŻY- CZĘ SZCZĘŚCIA. JEŚLI ZDOŁASZ GO ZŁAMAĆ, TO PRZY PRZE- SYŁANIU KOLEJNEJ DEPESZY DO TERMINALU OZNACZ JĄ, A JA PRZEKAŻĘ DALEJ BEZ ZWŁOKI. DZIĘKUJĘ, SZIWA. < ©6) Rochester miało rejestr wszystkich kodów wzorcowych, ale tego wśród nich nie znalazła. Złamanie go zajęłoby jednej osobie mie- siące, ale Kalkulor mógł pomóc. Lemorel zajrzała do skryptu i zna- lazła polecenie ŁAMANIE KODÓW. Wpisała próbkę wraz z tym, co wykonał Kalkulor Sziwy. Jego maszyna miała zapewne jedną dzie- siątą mocy Kalkulora Hauptliberin, widać to było po czasie odpo- wiedzi. Zadanie powinno zająć tylko kilka godzin, zważywszy na to, że Sziwa pokazał jej, jak zacząć. Wysyłając próbkę do deszyfracji, zastanawiała się, co zrobić z Glaskenem. Bicie byłoby prostacką, plebejską formą zemsty i prawdę mówiąc upokorzeniem również dla niej. Padła jego ofiarą, ale nie chciała, żeby cały świat się o tym dowiedział. Spojrzała na klawiaturę i pomyślała o czarnych gońcach Libris. Oprócz nocy spę- dzonej w strażnicy Glasken nie miał się czym przejmować, miał ca- ły świat na wyciągnięcie ręki... ale można to zmienić. Jeszcze jeden rozkaz, tym razem przeszukania pokoju Glaskena w kolegium. Nie znajdą prawdopodobnie nic oprócz wulgarnych ry- sunków i skradzionych dzbanów brandy, ale on zobaczy, że była re- wizja. Istniała pewna pieczęć Libris, którą znał każdy w Rochester: czerwona książka przełożona długim sztyletem. Pieczęć ta znaczy- ła, że popełniłeś wykroczenie i że dano ci nieokreśloną liczbę dni na naprawienie szkód. Lemorel przejrzała skrypt i znalazła rozkaz posłużenia się pieczęcią. Można było jej użyć jako autentycznego ostrzeżenia przed groźbą wykonania wyroku albo tylko do zastra- szenia. Wystukała rozkaz na klawiaturze i wysłała go. Kalkulor po- trzebował sporo czasu na odpowiedź ze względu na obciążenie za- daniem deszyfracji kodu. ©6) Kiedy czarni gońcy przeszukiwali pokój Glaskena i przykładali czerwoną pieczęć strachu do jego poduszki, Lemorel siedziała roz- parta na fotelu Hauptliberin, popijając jabłkową brandy. Myślami powróciła do problemu Wirrinii i własnej niepewnej pozycji. Jej praca na Kalkulorze zostanie zapisana w księgach rejestrowych, a nie ma innego głównego użytkownika Kalkulora oprócz Hauptli- berin... ależ jest! Ten, który nazwał siebie Sziwą w wieży Darling- ton. W swoich wczesnych pracach Lemorel wykazała, że Kalkulo- rem Libris można sterować za pomocą sieci snopbłysku, a Hauptliberin wykorzystywała tę możliwość podczas objazdów prowincji. Może dałoby się sprawić, żeby wyglądało to tak, jakby Sziwa przejął w jakiś sposób kontrolę nad maszyną Libris. Jest to jakieś wyjście. O czwartej nad ranem Kalkulor złamał szyfr, a dzwonek uderza- ny przez mechaniczną sowę wyrwał Lemorel ze snu. Posługując się kodem spiskowców z Wirrinii, ułożyła depeszę, która wyglądała jak błąd popełniony przez ich zwierzchników, informacje przeznaczone tylko dla przywódców, ale wysłane podczas dyżuru szeregowca. Na koniec wpisała w bufor zakodowany komunikat z dodatkiem tek- stowym GELDIVA: PROSZĘ TO WYKREŚLIĆ. Pewnym ruchem przycisnęła klawisz WYŚLIJ. Lemorel wyprostowała się i spojrzała w górę. Przez okna do- strzegła gwiazdy. Ten komunikat powinien wstrząsnąć spiskiem w wieży przekaźnikowej Wirrinii... ale ona nie była Hauptliberin. Jakkolwiek Hauptliberin zaakceptowałaby odwrócenie przez Le- morel groźby kosztownej wojny, jej łaska nie rozciągnęłaby się za- ___ pewne na przebaczenie tego absolutnie bezprawnego posłużenia się Kalkulorem. Nawet jeśli Lemorel wymknęłaby się plutonowi egzekucyjnemu, jej kariera w Libris zakończyłaby się nieodwołal- nie. Przez następną godzinę przekopywała się przez wewnętrzne ar- chiwa Kalkulora, zmieniając odpowiednie zapisy, tak żeby zadania wychodzące z gabinetu Hauptliberin wyglądały na depesze wysy- łane z Darlington. Na koniec zmiotła okruszki i umyła szklankę, z której piła, zacierając ślady tak dobrze, żeby lokaj Hauptliberin nie mógł niczego podejrzewać. Kiedy skończyła, mechaniczne kury zaczęły wydziobywać krótki komunikat od czarnych gońców: > ZADANIE: REWIZJA POKOJU JOHNA GLASKENA W KO- LEGIUM, POZOSTAWIENIE OSTRZEGAWCZEJ PIECZĘCI STRACHU NA PODUSZCE * ZNALEZIONE PRZEDMIOTY GOD- NE UWAGI: JEDEN PISTOLET SKAŁKOWY FIGURUJĄCY W RE- JESTRZE BRONI KONSTABLA JAKO SKRADZIONY WŁAŚCI- CIELOWI RYCZĄCEGO DZIKA (PIWIARNIA) W ŚWIĘTO RÓWNONOCY * DWA ZŁOTE DUKATY * 19 SREBRNIKÓW * JEDNA PIECZĘĆ GWARANCYJNA DIAKONA USTAWIONA NA DATĘ 14 KWIETNIA 1696 ZW I JEDNA LASKA LAKU * 11 URZĄDZEŃ ZABEZPIECZAJĄCYCH UMYTYCH, NAOLIWIO- NYCH I WYŁOŻONYCH DO WYSCHNIĘCIA * RYSUNEK PRZEDSTAWIAJĄCY LEMOREL MILDERELLEN, BIBLIOTE- KARKĘ W RANDZE BŁĘKITNEGO SMOKA (NAGĄ) PODPISANY JEGO NAZWISKIEM * PIĘĆ ZNACZONYCH TALII KART * JED- NA PARA SFAŁSZOWANYCH KOŚCI < Lemorel powstrzymała falę nudności i wyrwała taśmę z mecha- nizmu. Cały jej cudowny romans był kiepską sztuczką. Glasken dys- ponował własną pieczęcią gwarancyjną diakona, żeby móc zamykać to przeklęte pudełko z kondomami za każdym razem, gdy chciał zrobić wrażenie na potencjalnej ofierze swoją cnotą i zdrowym roz- sądkiem. Ile ofiar przed nią, a ile po niej przeszło tą drogą do jego łóżka? Wróciła do klawiatury i wpisała polecenie. > INSTRUKCJE CO DO JOHNA GLASKENA, STUDENTA: SKONFISKOWAĆ PISTOLET, PIENIĄDZE, UBRANIA, DYPLOM, PIECZĘĆ DIAKONA I WSZYSTKO, CO NIE JEST PRZEDMIO- TEM STUDIÓW * SPALIĆ WSZYSTKIE RYSUNKI, WIERSZE I LI- STY, JAK RÓWNIEŻ LISTĘ PRZEDMIOTÓW ZNALEZIONYCH W JEGO POKOJU * OBCIĄĆ KOŃCE WSZYSTKICH URZĄDZEŃ ZABEZPIECZAJĄCYCH < Lemorel odłączyła klawiaturę Hauptliberin, kiedy na zewnątrz rozjaśniało się już niebo, po czym wyszła z gabinetu i usiadła na ławce w korytarzu. Usiłowała się zdrzemnąć, ale nie pozwalały jej na to myśli o Glaskenie. Czy Joan Jiglesar była nową ukochaną, czy przypadkową miłostką? Co było w niej takiego, czego brakowałoby Lemorel? Czuła się prawie tak, jakby istnieli dwaj Glaskeni: jeden mądry, rozsądny i uczciwy, drugi nadużywający alkoholu, urządza- jący bijatyki i wyczyniający najgorsze i najbardziej pozbawione smaku szaleństwa erotyczne, jakie można sobie wyobrazić. W koń- cu zwyczajne wyczerpanie minioną nocą przemogło. Zasnęła, sie- dząc wyprostowana z głową przechyloną w jedną stronę i rękami złożonymi na podołku. - Doskonały aktor - mruknęła przez sen - a cała miłość to uda- wanie. ©G) Kiedy lokaj Hauptliberin przyszedł rano do pracy, zastał Lemo- rel czekającą cierpliwie pod drzwiami. Domyślił się, że straże wpu- ściły ją przez pomyłkę, wytłumaczył szybko, że Hauptliberin się nie pojawi, i odesłał ją. ©G) W odległej Wirrinii spiskowcy rzucili się na siebie z nożami za- raz po rozpoczęciu dziennej zmiany o siódmej rano. Kiedy Lemorel usiłowała zebrać myśli, siedząc wśród kapryfolium i jaśminów w ogrodach uniwersyteckich, rozpoczęła się strzelanina między spi- skowcami i szeryfem wieży Wirrinii, który przyszedł wraz ze straż- nikami, żeby zbadać przyczyny poruszenia. Przeżyli dwaj spiskow- cy, którzy po krótkich torturach wyznali, że byli opłacani przez członków frakcji religijnej z Southmoor, sprzeciwiającej się podró- ży snopbłysku przez terytorium emiratu. Modyfikacja danych miała na celu przekonanie mera Deni- liąuin, że emir Cowry zbiera potajemnie siły do ataku. Gdyby nie wysiłki Sziwy z Darlington, mer zareagowałby uprzedzającym ude- rzeniem, prowokując wojnę, w której jednym z pierwszych celów ataku stałaby się wieża Darlington. Zaczęły kursować depesze dy- plomatyczne, a kat emira spędził kilka pracowitych dni na publicz- nym szafocie. W tym samym czasie daleko na południu John Gla- sken został skazany na dwa tygodnie publicznego upokorzenia w dybach. Hauptliberin Zarvora musiała przerwać swoją podróż na zachód i powrócić do Rochester. Lemorel została przez nią wezwana na przesłuchanie w kwestii, czy jest możliwe posługiwanie się Kalku- lorem za pomocą sieci snopbłysku przez kogoś udającego Hauptli- berin, i zapewniła Czarnego Smoka, że jej zdaniem rzeczywiście by- ło to możliwe. Zarvora mruknęła coś nieprzyzwoitego w starym anglaickim. Lemorel otrzymała promocję na Srebrnego Smoka i zo- stała kierownikiem projektu mającego na celu wzmocnienie zabez- pieczeń Kałkulora. Została najmłodszą bibliotekarką w randze Srebrnego Smoka od stu lat. O© Dopiero co wypuszczony z dybów Glasken czuł się bardzo przy- bity, gdy wrócił do kolegium. Mimo że umył twarz i włosy w fontan- nie, śmierdział ciągle tak okropnie, że ludzie przykładali chustecz- ki do nosów, mijając go na ulicy. Doszedłszy do Kolegium Villiersa, skierował się prosto do aneksu łaziebnego. - Pranie do oddania, fras Glaskenie? - zapytał wiekowy urzęd- nik za biurkiem. - Kąpiel poproszę - odpowiedział cicho. - Kąpałeś się już raz w tym miesiącu. - No to co? Wykąpię się jeszcze raz - warknął Glasken, nie ma- jąc ochoty na rozmowy o minionych dwóch tygodniach. Urzędnik zmarszczył nos i rzucił spojrzenie znad okulaiów na ob- tarcie na karku Glaskena. Obnażył w uśmiechu bezzębne dziąsła. - Ach, nie ma nic równie paskudnego jak pobyt w dybach, hę? Zamknięty w drewnianej ramie i wystawiony na cel dla zgniłych owoców i pomyj w ciągu dnia, a w nocy skuty nie możesz zdrapać całego tego gnoju. Zaliczyłem swoją dawkę jeszcze w czterdziestym siódmym, ha... - Jest gorąca woda? - Ano, możesz dostać pięć wiader gorącej i dziewięć zimnej... Tak jest! Włożyłem na siebie ubrania cenzora, te, co zostawił u mnie w pralni. - Nie mam przy sobie drobnych, zapisz to na moje wydatki uczelniane, jeśli możesz. - Poczęstowałem się piwem i ciastkami w dziewięciu tawernach, zanim cenzor mnie złapał. - Sole kąpielowe i ręcznik poproszę. - A twój kark za co zakuli w dyby, młodzieńcze? Glasken wyprostował się i wypiął pierś. - Przyznałem się do przestępstwa, żeby ratować reputację pew- nej damy - odpowiedział tęsknie. Urzędnik podrapał się po głowie. - Ha, nie wygląda to na damę w twoim guście, fras Glaskenie. Czterdzieści minut moczenia i szorowania znacząco poprawiło Glaskenowi humor, postanowił więc w przyszłości kąpać się co dwa tygodnie. Owinął się w przetarty ręcznik łaziebny, zostawił urzęd- nikowi strój do prania i poczłapał na górę do swojego pokoju, nio- sąc buty w ręce. Klucz dziwnie twardo obracał się w zamku, a gdy tylko Glasken otworzył drzwi, poczuł, że coś jest nie w porządku. Przedmioty zostały ledwie zauważalnie poprzestawiane. Jakkol- wiek rozpustny był Glasken, mieszkanie utrzymywał w czystości i porządku. Upuścił buty i otworzył szufladę. Pieniądze, przepustka granicz- na, fałszowane kości i znaczone karty zniknęły! Szarpnięciem otwo- rzył drzwi szafy: uprząż, laska, pistolet skałkowy, szabla, ubrania - zniknęły. Na kominku nie znalazł rysunków ani niedawno uzyska- nego dyplomu. Rozglądając się dookoła z przerażeniem, czuł niepo- kój i złość. Zwyczajni złodzieje zostawiliby po sobie bałagan i za- braliby tylko to, co dałoby się sprzedać na nocnym rynku. To włamanie było zbyt sterylne, zbyt metodyczne, złośliwe, a nawet mściwe. Jego kondomy z jelit baranich leżały nadal w równym rząd- ku na parapecie, ale ich czubki zostały ucięte. Poczuł bolesne ukłu- cie. Usiadł na skraju łóżka i doszedł do wniosku, że położy się, aby wszystko przemyśleć. Jeśli złoży skargę u sędziego, mogą złapać zło- dzieja. Ale jeśli złodziej pokaże skradzione przedmioty, jak Gla- sken wytłumaczy się ze znaczonych kart, obciążonych kości i pisto- letu, na który nie miał pozwolenia i który już wcześniej został ukradziony? Co robić? Potrzebna była chłodna kalkulacja. Ściągnął narzutę i właśnie miał pozwolić głowie opaść na poduszkę na w peł- ni zasłużony odpoczynek, gdy w oko wpadło mu coś, co wyglądało jak smuga świeżej krwi. Na środku jego poduszki widniał znak Libris! Świat Glaskena zatrzymał się, cała jego świadomość skupiła się na czerwonej pie- częci przedstawiającej książkę zamkniętą na sztylecie. Znak był dobrze znany, ale rzadko używany, należał do świata tanich powie-/ ści przygodowych... mimo to znalazł tutaj to legendarne ostrzeże- nie przed nieuniknionym przeznaczeniem. Zabiją go, chyba że przyjmie ostrzeżenie i naprawi - ale co? Kradł wino, brał udział w bijatykach, cudzołożył: ani on, ani jego przestępstwa nie były na tyle ważne, żeby zasłużyć na znak. To pewnie jakaś pomyłka, oczy- wiście, że tak. Został omyłkowo wzięty za kogoś innego. Musi tylko wstawić się za nim wysoki rangą smoczy bibliotekarz. Znienacka otworzyła się w nim jakaś otchłań. Poczuł się lekki i pusty, jakby przewiał go wiatr. Lemorel! Ona ma do czynienia z Hauptliberin. Usiłował przypomnieć sobie ich ostatnią rozmowę. Miała zamiar powiadomić Hauptliberin o jakichś kłopotach z wie- żami snopbłysku. Co w zamian za to opowiedziała jej Czarny Smok? To musi być tak. Lemorel zazwyczaj ręczyła za niego, gdy został zaciągnięty przed oblicze sędziego, ale tym razem nie zareagowała na jego listy. Glasken zadrżał. Oto kłopot z potężną kochanką. Jej patronat był wspaniały, ale zemsta okazała się porażająca. - O kim się dowiedziała? - zapytał zdekapitowane kondomy na parapecie. - O Joan, Carole Mhoreg, tej dziewce ze stołówki czy ja- kiejś zeszłotygodniowej dziewczynie? Glasken rzucił się do działania, jakby włączył się w nim jakiś wewnętrzny mechanizm. Sięgnął pod łóżko, pogrzebał tam przez chwilę i wyciągnął kawałek sztywnego drutu. - Ha, nie znaleźli mojego największego skarbu - zachichotał, całując drut wylewnie. Ubrany jedynie w ręcznik metodycznie przejrzał cały pokój w poszukiwaniu wartościowych przedmiotów. Wszystko, co mogło- by być przydatne w podróży, znikło: ktoś najwyraźniej zatroszczył się, aby pozostał w Rochester. Spodziewają się, że wpadnie w bez- nadziejną panikę albo straszliwą wściekłość. Wyszedł z pokoju i wrócił do pralni. - Donoszę ci, Palfors, że było włamanie do mojego pokoju - oznajmił na cały głos. - O do diabła! - krzyknął urzędnik. - Dużo straciłeś? - Głównie ubrania, pieniądze i papiery. Drobni wandale, czer- wony atrament rozlany po łóżku, takie rzeczy. - Wygląda raczej na studentów niż na zbirów z zewnątrz. Powi- nieneś pójść do rektora. - Nie w ręczniku. Ile czasu zajmie ci upranie i wysuszenie tych ubrań, które ci oddałem? - Właśnie się moczą, fras Glaskenie, ale mogę włożyć je do wi- rówki pedałowej, a potem wysuszyć przy palenisku. Najwyżej dwie godziny. - A zatem dwie godziny. Zaczekam w pokoju. Czy widziałeś, że- by ktoś kręcił się po kolegium w ciągu ostatnich dwóch tygodni, fras Palforsie? - Och, tylko kilku bibliotekarzy w stopniu Czerwonego Smoka, ale to było wiele dni temu. - Późno w nocy? - Ano. - Dobra, wszyscy wiemy, co można zrobić z ukradzionym pra- niem, nieprawdaż? Urzędnik skinął głową, oczy nagle mu się rozszerzyły, a usta otwarły. Odkuśtykał, żeby zająć się ubraniem Glaskena. Glasken oparł się o kontuar i odczytał plakietki przypięte do kilku pakunków. - Matheran, Chan-ye, MacLal, Orondego, Lorgi - aha, tak, fras Lorgi, facet mojej postury. Glasken wyszedł z pralni w ubraniu Lorgiego, zasłaniając dzier- ganym szalikiem twarz przed niespodziewanym chłodem paździer- nikowego wieczoru. Zdecydował się na natychmiastową ucieczkę, skok w niepamięć tak szybki, żeby nawet Libris ze wszystkimi do- stępnymi sobie środkami nie była w stanie zacząć go namierzać, a za jakiś czas będzie już daleko. Czuł się znacznie pewniej teraz, gdy był znów ubrany, ale klucz do wszystkiego stanowiły pieniądze - a pieniądze są dla zuchwałych. Z wytrychem w ręce udał się do biura kwestora kolegium. Właśnie uderzono w dzwon obiadowy, gdy sprytnie pukał do drzwi, żeby upewnić się, że w środku nie ma nikogo. W parę chwil poradził sobie z prostym dwubębnowym zam- kiem. Pozostawiwszy drzwi lekko uchylone, przekradł się przez po- kój do kasy pancernej. Zamek kasy był trudniejszy, ale kółka w końcu się poddały, a Glasken wyjął ze środka worek i zważył go w ręce. Około pięć- dziesięciu monet, więcej, niż potrzeba, żeby dostać się... dokąd? Ta- kie pieniądze pozwolą mu wynająć nieświadomą przynętę, która uda się na południe, podczas gdy on wsiądzie w pociąg wiatrakowy jadący na zachód, na ziemie znajdujące się poza zasięgiem Libris. Nagle drzwi się otwarły i światło zalało pokój. - Hej, Stoneford, jesteś tam? Ejże, kto...? Glasken zdzielił mężczyznę po głowie workiem monet. Zatrza- skując za sobą drzwi, rzucił się na oślep na korytarz i wpadł na pro- cesję edutorów udających się na wieczorny posiłek do głównego re- fektarza. Worek wypadł mu z ręki, a złoto i srebro rozsypało się przed nim kaskadą. O dziesiątej Glasken siedział w celi w strażnicy konstabla. Edu- torzy z Kolegium Villiersa wydali go Przełożonemu Kolegium, oskarżając go o włamanie do biura kwestora, kradzież pięćdziesię- ciu jeden srebrników i sześciu złotych dukatów oraz pozbawienie rektora przytomności. Następnie został przekazany gońcom konsta- bla, którzy doprowadzili go przed sędziego i oficjalnie oskarżyli. Ze względu na wyraźną wprawę w posługiwaniu się wytrychem został przykuty do kuli i łańcucha sporym nitem, po uprzednim rozebra- niu do naga i odzianiu w pasiaste portki i koc. Kilka dni później obudził go zgrzyt zamka, a gdy otworzył oczy, zobaczył, że wprowadzają Lemorel. Natychmiast poderwał się i za- czął wyciągać ku niej ramiona. Nie uśmiechała się. To był zły znak. Zamienił propozycję uścisku w błagalny gest. - Och, Lem, najdroższa, zostałem niesprawiedliwie... - Podobno cnota jest sama dla siebie nagrodą - przerwała mu. - Widzę, że występek jest właściwiej nagradzany. Jej słowa ociekały pogardą jak zatruty miód. - Co masz na myśli? - spytał Glasken z niepokojem. - Nie jestem osobą pozbawioną wpływów, fras bakałarzu, i mogę zrobić wiele, żeby uczynić twoje życie nieprzyjemnym. Mogę nawet załatwić, żebyś ostatnie pięć sekund życia spędził, spadając w we- wnętrzną studnię wieży snopbłysku. Świadomość, że wystrychnąłeś mnie na dudka, budzi we mnie odrazę - na myśl o tym, że rysunek mojego nagiego ciała był przypięty nad twoim łóżkiem, kiedy ty przewracałeś się w nim z Joan Jiglesar, chce mi się rzygać. Awanso- wałam na Srebrnego Smoka, Glasken, i nie chcę, żeby pogłoski na temat naszego związku zaszkodziły mojej karierze. Glasken zastanowił się nad tym. Sypiał z Joan w wielu miej- scach, a w łóżku w kolegium z wieloma dziewczynami, ale nigdy z tą konkretną dziewczyną w tym konkretnym łóżku. Z pewną ulgą skonstatował, że skądkolwiek Lem czerpała swoje informacje, nie było to bardzo pewne źródło. - Lem, proszę, jeszcze raz potrzebuję twojego poręczenia. Je- stem oskarżony o przemoc wobec szlachetnie urodzonego. Wiesz, co na to powie sędzia? Wyrok śmierci: albo przez powieszenie, albo rozstrzelanie, zależnie od jego humoru. To był zły tydzień, jeśli cho- dzi o napaści, mogą mnie najpierw skazać na publiczne tortury. Mówiąc to, Glasken był całkiem szczery. Niemalże czuł pęta na nadgarstkach i słyszał stukot zapadek. Zmrużył oczy, na ustach za- gościł uśmiech. - Piśniesz choć stówko, że kiedykolwiek łączyło nas coś więcej niż przelotna znajomość, a zabiję cię własnoręcznie. Zachowasz mil- czenie, a zadbam o to, żeby cię nie zabili i zbytnio nie torturowali - przynajmniej za ostatnie wykroczenia. - To wszystko? - Wszystko. Glasken niedyskretnie wydał głośne westchnienie ulgi i wyraził zgodę. ©ffi Następnego ranka został przesłuchany, osądzony jako winny i skazany na śmierć. Sędzia zawiesił głos po tych słowach, a Glasken stał, drżąc, w ławie oskarżonych i pot spływał mu po żebrach. Sę- dzia odchrząknął i poprawił perukę. - Johnie Glaskenie, kiedy skazywałem cię na dyby nie dalej niż trzy tygodnie temu, czułem się najszczęśliwszym człowiekiem w Rochester - powiedział, omiatając spojrzeniem salę sądową. - Była to nikła zemsta za splamienie honoru mojej wnuczki... - To nieprawda, wysoki sądzie - wtrącił się Glasken. - Ona mia- ła dziewiętnaście lat i spotkałem ją w Ropusze i Kuflu... - Cisza! - Glasken zamilkł natychmiast. - A zatem, jak mówi- łem, wyobraź sobie mój zachwyt, kiedy pojawiła się okazja, żeby skazać cię na śmierć za twoją kolejną zbrodnię tak szybko po od- byciu poprzedniej kary. Niestety jednak, nie będziesz miał okazji użyźnić ziemi pod szubienicą. Objęła cię łaska mera z okazji jego urodzin. Glasken wciągnął powietrze, żeby wydać głośny okrzyk radości, ale się powstrzymał. Konstabl i dwaj towarzyszący mu gońcy wy- szczerzyli się, ale nie patrzyli na sędziego. Protokolant sądowy za- trzymał pióro w powietrzu, żeby zanotować nowy wyrok. - Fras Johnie Glaskenie, mocą nadaną mi przez mera Rochester niniejszym zamieniam ci wyrok śmierci na jeden rok w prażącym słońcu zachodniej pustyni... - Glasken nie wierzył własnym uszom, ledwie powstrzymał się od okrzyków radości - jeden rok za każdą monetę w worku, którym uderzyłeś rektora. - Glasken zatoczył się i byłby się przewrócił, gdyby nie barierka. Sędzia wyszczerzył się w uśmiechu, czytając dalej. -Wychodzi to na pięćdziesiąt siedem lat. Zgadza się? - Tak jest, panie sędzio - odpowiedział protokolant. - A teraz, fras Glaskenie, czy masz coś do powiedzenia? - Chciałbym życzyć merowi Jeftonowi wszystkiego najlepszego z okazji urodzin i podziękować mu za łaskę. - Glasken wypowie- dział to raczej tonem sarkazmu niż wyzwania. Twarz sędziego po- czerwieniała z wściekłości, ale Glasken był nieźle obznajmiony z procedurami prawnymi. Wyrok był już wydany i nie mógł zostać zmieniony. Życzenia urodzinowe dla mera nie stanowiły obrazy są- du, nawet jeśli zostały wypowiedziane specjalnie po to, żeby rozzło- ścić sędziego. - Życzę ci, żebyś przeżył te pięćdziesiąt siedem lat - dodał sę- dzia, podając srebrną buławę konstablowi na znak, że sąd zakoń- czył posiedzenie. Glasken został wyprowadzony z budynku sądu przez dwóch goń- ców i przykuty do wnętrza uzbrojonego wozu. Podróż na stację pa- ralinii zajęła im prawie godzinę, tam zaś więzień - wciąż przykuty do kuli i łańcucha - został przekazany do biura inspektora celnego. Urzędnik podpisał przejęcie więźnia i Glasken pozostał pod strażą, czekając na przekazanie nadzorcy kolejowemu. Siedział w milczeniu, bezsilny i pełen obaw. Mimo że ledwie wy- mknął się śmierci, życie zdawało się zapowiadać zdecydowanie nie- przyjemnie. Wszedł mężczyzna, którego wziął za nadzorcę z pocią- gu, trzymał zwój w ręku. Przybysz odesłał strażników, zastępując ich dwoma uzbrojonymi mężczyznami w mundurach. - No, więźniu Glasken, mamy tu parę szczegółów do sprawdze- nia - odezwał się jowialnie. -Widzę, że masz dyplom. - Będę najlepiej wykształconym więźniem w karnej brygadzie - westchnął Glasken. - Może nie. Masz dyplom z nauk technicznych i dobre oceny z egzaminów z arytmetyki - Tak, ale to chemistria... - Doskonale - powiedział tamten, uśmiechając się jeszcze sze- rzej i zwijając na powrót papier. Zwrócił się do gwardzistów. - Za- kneblujcie go, zwiążcie i podstawcie wóz pod same drzwi. ©6) W chwili gdy Lemorel napawała się podpisanym właśnie rozka- zem wcielenia Glaskena do Kalkulora jako komponenta, przyszło wezwanie, żeby stawiła się na specjalnej komisji ekspertów. Spra- wa była tak pilna, że przysłano dwóch zbrojnych Czerwonych Smo- ków, żeby eskortowali ją z jej gabinetu do sali seminaryjnej regula- torów. Siedział tam w kajdanach młodzieniec mniej więcej w wieku Lemorel, a przedmiot śledztwa najwyraźniej dotyczył spraw tak de- likatnych, że w pokoju nie było żadnych straży. Młodzieniec świdro- wał wzrokiem otoczenie, ale raczej z pożerającej ciekawości niż agresji. Zarvora krążyła niespokojnie, zwracając się do czworga swoich doradców i więźnia. - Kilka dni temu ten transmiter, Nikalan Vittasner, w przebra- niu wymknął się z wieży snopbłysku w Darlington i dojechał do granicy w Deniliąuin. Posługując się fałszywymi papierami, prze- kroczył granicę i wsiadł w pociąg wiatrakowy do Rochester. Dziś ra- no zażądał widzenia ze mną. Lemorel jak oszalała walczyła ze zdumieniem i strachem. - Twierdzi, że jest odpowiedzialny za wykrycie spisku w Wirri- nii, i pokazał mi dokumenty to potwierdzające. Twierdzi również, że otrzymał pomoc od kogoś tu, w Libris, kogoś, kto nazywał się Geldivą i dokonał dla niego skomplikowanej deszyfracji. Hauptliberin urwała. Potrzebowała czyjejś opinii. - Jak sobie zapewne przypominacie, nasze ostatnie prace syste- mowe pokazują, że mógł on posłużyć się Kalkulorem Libris - Le- morel odezwała się pewnym głosem, podejmując ryzyko. - Dowody wskazują na istnienie odrębnego, mniejszego Kalkulora w Darling- ton. Dałoby mu to doświadczenie, dzięki któremu mógłby szybko opanować strukturę rozkazów naszego Kalkulora. Zarvora potaknęła. - Dowody potwierdzały tę tezę jeszcze kilka godzin temu, ale już nie potwierdzają. Moje testy wykazały, że ten oto Nikalan po- siada najbardziej niezwykłe zdolności obliczeniowe, z jakimi się kiedykolwiek zetknęłam. Stanowią one znaczący ułamek zdolności samego Kalkulora, a co więcej, on zaprzecza, jakoby wiedział o ist- nieniu jakiegokolwiek Kalkulora. - Jeśli łaska! - przerwał Nikalan. Wstał. Był wysoki jak Glasken, ale szczupły i sprawny, pozbawio- ny miękkości spowodowanej piwem i lenistwem... i był bardzo, bar- dzo inteligentny. On jest jak Glasken po odjęciu wszystkich wad, przyznała Lemorel niechętnie. - Wydaje się, że nie wiesz, co o mnie myśleć, Hauptliberin, i po- dobnie ja nie wiem, co myśleć o tobie. Czy pozwolisz, żebyśmy byli ze sobą szczerzy? Zarvora skinęła głową. Lemorel zadrżała. - Dwa lata temu placówka zwana Ballerie Vale została zaatako- wana i spalona przez łupieżców z Northmoor. Nie była węzłem, ale czymś więcej niż wieżą przekaźnikową - była na tyle ważna, żeby mieć księgę wzorcową. Wszyscy transmiterzy wraz z całą załogą wieży zostali wymordowani. - Czytałam raport - powiedziała Zarvora. - Transmiterzy zdoła- li wysłać kilka komunikatów o napaści, zanim galeria została ostrzelana grotami dymnymi z kusz. Odpowiedź nadeszła szybko, szeryf z Walgett przybył z dwiema setkami lansjerów, kiedy jeszcze ogień się palił. Łupieżców już, rzecz jasna, nie zastał. Był to okrut- ny, bezcelowy najazd. Nikalan zacisnął usta i zmarszczył się, jakby chciał zdusić w so- bie jakiś wybuch. Kiedy doszedł do siebie, jego głos był łagodniej- szy, obojętniejszy. - Nie zgadzam się. Szukałem i szukałem jednego konkretnego ciała, ciała z grawerowaną miedzianą bransoletą na lewej ręce. Ci, którzy zginęli poza wieżą, byli martwi zaledwie od kilku godzin, Hauptliberin, ale zwęglone ciała wewnątrz spalonych budynków po- chodziły co najmniej sprzed tygodnia. Osobiście zaszyłem jej szcząt- ki w całun... ciało wypełniały zwęglone robaki, ona nie żyła od wie- lu dni. Dwadzieścia osób z załogi wieży wyglądało tak jak ona. Przerwał, żeby spotęgować efekt. Przez tydzień wieża musiała pracować pod kontrolą najeźdźców. Ludzie doświadczeni w prze- kaźnictwie przejęli wieżę, ukradli książkę wzorcową i przez ten ty- dzień ćwiczyli na linii snopbłysku. Następnie odjechali, paląc do- wody i zabijając tych, którzy nie zginęli podczas pierwszego ataku. - Szeryf postanowił nie wziąć pod uwagę robaków. Być może zo- stał przekupiony. Wiedziałem jednak... - Nagle w Nikalanie zerwa- ła się jakaś tama. - Zabili moją cudną Mikki! - krzyknął na Haupt- liberin. Zapadło ogłuszające milczenie. Ostatnią osobą, która krzyczała na Hauptliberin, był kierownik Katalogów, obecnie komponent w Kalkulorze. - Moja mądra Mikki - ciągnął Nikalan, nie przeprosiwszy. - Je- śli uważasz, że ja jestem zdolnym obliczeniowcem, Hauptliberin, to moje zdolności są niczym w porównaniu z jej. Wiedziałem, że ude- rzą ponownie, ale tym razem będą próbowali przejąć kontrolę nad wieżą na wiele miesięcy, a może i lat. Żeby to osiągnąć, podszyją się zapewne pod autentycznych nowo zatrudnianych transmiterów i przenikną do załogi jakiejś odosobnionej wieży przekaźnikowej. Mając skradzioną książkę kodową, mogli przejąć władzę merów lub emirów, wtrącając się w pozornie bezpieczne przekazy. Mogli bogacić ludzi, rujnować kariery, rozpętać wojnę... ale nie wiedzieli, że ja ich podchodzę. Pracowałem w wieży Walgett w owym tygo- dniu, kiedy Ballerie Vale była w ich rękach, i zapamiętałem kilka dziwnych przekrętów w przepływie danych, kiedy ci mordercy spra- wowali kontrolę. Postarałem się o przeniesienie do Darlington, bar- dzo ruchliwej wieży przekaźnikowej. - Dlaczego nie do wielkiego węzła w Griffith? - spytała Lemorel. - Dlatego że Darlington była niepopularną, odosobnioną wieżą, gdzie w krótkim czasie mogłem zostać kierownikiem. Potrzebowa- łem tego awansu, żeby fałszować informacje w zapisach przepływu danych. Od owego czasu obserwowałem i czekałem. Jego odwaga i poświęcenie wprawiło Lemorel w oszołomienie. Żądza zemsty za śmierć ukochanej doprowadziła Nikalana do ta- kiej władzy, że mógł manipulować siecią w takim samym stopniu jak spiskowcy z Wirrinii, a mimo to pozostał wierny swojemu celo- wi: musiał odpłacić za śmierć kochanki. Mógł uczynić się kasztela- nem i zgarnąć fortunę, pozostał jednak wierny Mikki, aż zdołał po- krzyżować plany zabójcom. Dlaczego żaden z jej kochanków nie był tak wierny? - Co o tym sądzicie? - spytała Hauptliberin. Lemorel odetchnęła kilka razy głęboko, żeby uspokoić głos. - To możliwe - zgodziła się. - W Wirrinii znaleziono wzory sko- piowane z wzorcowej księgi kodowej. Uważam, że powinniśmy za- wiadomić o tym Griffith. Księga wzorcowa Centralnej Konfederacji musi zostać zmieniona. - Tak się stanie - powiedziała Zarrora - ale jest jeszcze coś waż- nego, czego nie rozumiem, Nikalanie. Dlaczego po prostu poprawia- łeś depesze z Wirrinii? Dlaczego nie zaalarmowałeś szeryfa z Grif- fith, żeby wysłał oddział kawalerii i schwytał ich? - Ja miałbym ufać szeryfowi, Hauptliberin? Szpiedzy ostrzegli- by szpiegów, zanim oddział szeryfa przekroczyłby bramę miejską, i dranie natychmiast zwialiby w góry Weddin i za granicę z South- moor. Pragnąłem zemsty, Hauptliberin, i brakowało mi tylko tygo- dnia, żeby złamać szyfr ich zwierzchników, kiedy ktoś tutaj przego- nił mnie i doprowadził do tego, że pozabijali się wzajemnie. - Przegonił cię? Ale to ty kazałeś jej - to znaczy tej istocie - zła- mać kod. - Nie, nie, ona pomogła mi... uzyskać sprawiedliwość za Mikki. Usiadł, kryjąc twarz w dłoniach. Po latach podchodzenia spi- skowców demon, który nim kierował, zniknął wreszcie, pozostawia- jąc go wyczerpanego i pozbawionego celu. Jedyna myśl, jaka mu pozostała, to marzenie, że może istnieje jeszcze ktoś podobny do Mikki. W jaki sposób Lemorel mogła mu przekazać, że jego sprzy- mierzeńcem była chimera złożona z niej i fantastycznej maszyny? - Jeśli mówisz prawdę... - zaczęła Zarvora, po czym urwała - to nie wiem, co o tym myśleć. - Hauptliberin, proszę, pozwól mi się z nią spotkać. Nie marzy- łem nigdy o tym, że może istnieć ktoś taki jak Mikki, ale ona tam była, na drugim końcu linii snopbłysku. - Ale to ty wydałeś polecenia, ty rozkazałeś... - Nie! Ona przyszła mi z pomocą. Byłbym się wymknął do Kon- federacji, Hauptliberin, uwolniłbym się, dokonawszy mej zemsty. Porzuciłem te zamiary, żeby spotkać się z tą panią. Proszę, pozwól mi spotkać się z Geldivą, twoją tkaczką iluzji. - Spotkać się z nią? To niemożliwe! - W takim razie nie mam nic do dodania. Tak czy inaczej, nie wierzysz mi. Było oczywiste, że jest bliski załamania nerwowego i że groźby nie będą miały na niego wpływu, kiedy jest w takim stanie. Lemo- rel wsunęła dłonie do rękawów, żeby nikt nie dostrzegł, że drżą. Tarrin odchrząknął. - Proponuję, żebyśmy ich sobie przedstawili, Hauptliberin. Nie sądzę, żeby cokolwiek innego zdołało go przekonać. - Tak, tak, zaprowadźcie mnie do niej! - Spotkać się z Kalkulorem? - wykrzyknęła Zarvora, potrząsa- jąc głową poirytowana. - Czy sugerujesz, że on naprawdę mu po- mógł, że on ma własną wolę? - Nie, nie, zaprowadźmy go po prostu na galerię kontroli dyżu- rów, niech sam zobaczy. Tylko to mam na myśli. Zarvora spojrzała po swoich pozostałych doradcach, ale tylko Lemorel potrząsnęła głową. - Jeden rzut oka na Kalkulor, Hauptliberin, i... chyba jest oczy- wiste, czym się to skończy przy jego obecnym stanie. Niech odpocz- nie przez kilka dni. - Nie! Nie słuchaj, Hauptliberin, pozwól mi się z nią spotkać na- tychmiast. Zarvora namyślała się przez chwilę, po czym wzdrygnęła się i skinęła, żeby poszedł za nią. Powoli przeszli parę kroków, którym towarzyszyło rytmiczne pobrzękiwanie łańcuchów Nikalana. Dwaj uzbrojeni gwardziści odryglowali i otworzyli okute w żelazo drzwi z drewna czerwonego eukaliptusa, a kiedy stanęły otworem, dała się słyszeć odległa kakofonia furkotów, stuknięć i pomruków, którą biło serce Kalkulora. Bliska szaleństwa ze strachu i poczucia winy, Lemorel chwyciła Nikalana za ramię, gdy pozostali wchodzili. - Ostrzegałam cię - szepnęła, ale on tylko obrzucił ją pobież- nym spojrzeniem i wyrwał się. Weszli na galerię umieszczoną wysoko na ścianie hali Kalkulora i spojrzeli w dół znad barierki. - Oto Geldiva - powiedziała Zarvora. - Dwa tysiące ludzi przy- kutych do biurek, podzielonych na dwa weryfikujące się wzajem- nie procesory arytmetyczne. Tysiąc sześćset jednostek liczydło- wych, czterysta wyższych funkcji i kilka tysięcy metrów kabli komunikacyjnych na kołach napędowych do przenoszenia danych... dobrze się czujesz? Nikalan powoli osuwał się na podłogę galerii. Miał otwarte usta, wybałuszone oczy, po policzkach spływały mu łzy. Zarvora uklękła obok niego. - Oto istota, którą nazywasz Geldivą. Maszyna uczyniona z dwóch tysięcy dusz. Wiele z nich to skazani przestępcy. Czy to mo- że być ta cudowna kobieta, która ci pomogła? - Nie - odpowiedział Nikalan bardzo cicho. - Powiedz mi zatem, w jaki sposób nauczyłeś się struktury pole- ceń mojej maszyny? Czy monitorowałeś połączenia podczas mojego pobytu w Griffith w zeszłym roku? - Nie, nie, nie! Mikki, Geldiva, nie, nie, nie. - W głosie Nikalana pojawiło się szaleństwo - umysł skoczył we własną otchłań, żeby uciec przed tą drugą okropną stratą. Jego krzyki sprawiły, że od- wróciły się wszystkie głowy w hali Kalkulora: przez moment cały Kalkulor przerwał pracę, żeby spojrzeć na galerię. Gwardziści wy- nieśli Nikalana, ale on nie przestawał wrzeszczeć. Lemorel wzięła głęboki oddech. - Hauptliberin... - Tak, możesz odejść. Miałaś rację, to potworne. Powinnam po- myśleć, zanim pokazałam mu Kalkulor ot tak, ale... ale właściwie, co się tu dzieje? ©6) Lemorel długo nie mogła się otrząsnąć po tych krzykach. Sumie- nie nie dawało jej spokoju. Dlaczego masz dodawać własne cierpie- nia do jego udręki? - zapytywała samą siebie. Przeszła nad przepa- ścią i przeżyła, aczkolwiek zapłacił za to Nikalan. Dlaczego miałaby opowiadać mu o roli, jaką odegrała w sprawie Wirrinii? Dlaczego miałaby ryzykować, że Hauptliberin to odkryje? Lemorel zdobywała na studiach nagrody za arytmetykę i opty- kę, ale jej zdolności rachunkowe nie były tak wysokie jak Nikalana czy Mikki. Włóczyła się po mieście, aż wreszcie zatrzymała się w ogrodach uniwersytetu. W oddali majaczyła olbrzymia wieża snopbłysku - potężny głos samego Kalkulora. Zdobyła miłość Nika- lana, kierując największą maszyną rachunkową na świecie, ale bez niej nie mogła być Geldivą ani Mikki. Coś tu nie było w porządku. Najpierw Glasken zdradził ją, teraz ona zdradziła Nikalana. Znalazła się w tym samym rynsztoku co Glasken, taplała się w tym samym błocie. Istniało tylko jedno wyj- ście. - Postaram się zastąpić ci Mikki - powiedziała do echa jego krzyku w swej głowie. - Postaram się, Nikalanie, postaram się. WEZWANIE W ciągu tygodnia od najazdu Ghanów Maralinga została prze- robiona ze stacji w garnizon. O każdej porze na bocznicach stały co najmniej cztery pociągi wiatrakowe, imponujące ze swoimi wy- sokimi białymi wieżyczkami wirników pomalowanymi w czerwono- -złote spirale i kołami wyższymi niż człowiek. Pociągi dowiozły muszkieterów, inżynierów, nowy personel stacji oraz asystenta ko- misarza Wielkiej Paralinii Zachodniej we własnej osobie. Maralinga należała do Konfederacji Woomery. Wprawdzie Wo- omera kontrolowała znacznie większy obszar niż Przymierze Połu- dniowo-Wschodnie, liczyła jednak zaledwie jedną dwudziestą po- pulacji swojego sąsiada. Jej strategia obronna zasadzała się w dużej mierze na izolacji. Przez długi czas wykorzystywała pusty- nię jako tarczę dla północnych granic, ale tarcza ta znienacka się rozpadła. Jeśli nacje spoza czerwonej pustyni rozwinęły umiejęt- ność uderzenia na wielką odległość, Woomera potrzebowała sojusz- ników. Pomimo sporej odległości Rochester było odpowiednim sprzy- mierzeńcem. Chociaż groziła jej wojna z emiratem Southmoor, Hauptliberin wysłała pociąg galerowy z wojskiem i obsługą snop- błysku mającą na poczekaniu stworzyć połączenie między stacja- mi Tarcoola i Maralinga. Obserwatorzy wojskowi w pozostałych ma- joratach Przymierza byli zaniepokojeni całą tą operacją. W jaki sposób mer Jefton zdołał potajemnie wykonać gotowe do złożenia drewniane wieże snopbłysku i samonapędzające pociągi galerowe zdolne w ciągu kilku dni przewieźć materiały i wojsko na odległość tysiąca sześciuset kilometrów? Trzy tygodnie po doniesieniu o na- jeździe Maralinga została zatwierdzona jako stały element sieci snopbłysku. Było to zadziwiające, a następstwa strategiczne przy- czyniły wielu bezsennych nocy merom i ich doradcom. Zarvora niechętnie rozwijała sieć wież, ponieważ ta operacja po- kazywała, jak szybko małe Rochester jest w stanie przewozić sprzęt i wojsko, a poza tym wystawiała na widok publiczny nowe prefabry- kowane wieże. Elementy pociągów i wież przechowywano w ster- tach w magazynach, zinwentaryzowane jako części rozmaitego sprzętu cywilnego. Kalkulor koordynował składanie i ładowanie po- ciągów w tempie niedostępnym dla człowieka. Ponieważ wieże bu- dowano z zazębiających się części, które nie wymagały montażu przez wyspecjalizowanych rzemieślników, prace były wykonywane przez wojskowych inżynierów studiujących instrukcje obsługi w czasie podróży na zachód. Każdy z pociągów galerowych ciągnęły trzy potężne lokomoty- wy, a każdą z nich napędzała setka pedalników. Zostali oni wynaję- ci z mniejszych cywilnych pociągów manewrowych, zasilanych przez zespoły zaledwie dwudziestoosobowe. Pociągi były niezależne od wiatru, wiozły własny sprzęt naprawczy i potrafiły przetranspor- tować małą armię do najdalszego przyczółka kolejowego w kilka dni. Ledwie te szybkie wojskowe maszyny przejechały z łoskotem przez ich terytoria, merowie prędko ogłosili prawa ograniczające w przyszłości ruch takich pociągów galerowych. Jednocześnie zapo- czątkowali programy mające zaprojektować i skonstruować podob- ne maszyny. Szeryf Maralingi należał do straży kolejowej Woomery, ale od początku zostało jasno powiedziane, że będzie otrzymywał rozkazy z Rochester. Pragnąc dowiedzieć się czegokolwiek na temat oparcia się Wezwaniu przez najeźdźców, Hauptliberin wysłała na stację również zespół edutorow. Darien została wyznaczona do kierowania badaniami i rozpoczęła pisanie szczegółowego raportu na temat wydarzeń. O najeździe powszechnie wiedziano w majoratach, ale fakt, że przydarzył się podczas Wezwania, znany był tylko Hauptli- berin i wybranej garstce jej współpracowników. Śledztwo prowadzone na stacji było bardzo dokładne. Strzępy winorośli, zeschłe liście i włosy zebrano i pod strażą przesłano Hauptliberin. Śmiecie i zniszczony sprzęt pozostawiony przez na- jeźdźców został zbadany i odrysowany, a broń i mechanizmy zegaro- we lansjerów zastrzelonych przez Darien wysłane do oceny Ober- szeryfowi Woomery. Tropiciele odnaleźli ślady Ghanów wiodące na północ aż do miejsca, w którym wydostali się oni z wydm, co po- twierdziło przypuszczenia, że jechali prosto na południe, gdy zoba- czyli stację. Tropiciele zostali rozesłani wzdłuż paralinii na odle- głość stu kilometrów w obie strony od Maralingi, żeby przekonać się, czy pozostali lansjerzy nie przekroczą ponownie torów w dro- dze na północ. Obserwatorzy w przenośnych wieżach snopbłysku wypatrywali powrotu ghanijskich lansjerów z południowej strony równiny, ale niczego nie dostrzegli. Codziennie wysyłano do Haupt- liberin zakodowane depesze snopbłyskowe, a w bibliotece Unite- chu w Rutherglen rozpoczęto ściśle tajny program hodowli winoro- śli splatającej się w kształt ludzkiego ciała. Z czterech stron świata w odległości kilometra od Maralingi wy- stawiono budki wartownicze. Były to zaledwie drewniane baryka- dy pod płóciennymi wiatami, każda obsadzona woomeryjskimi muszkieterami pod wodzą sierżanta z Rochester. Do każdej budki przydzielono dwa teriery, a placówce północnej powierzono rów- nież rolę stacji ostrzegawczej przed Wezwaniem. Przyczółek zachodni znajdował się przy paralinii, toteż wartow- nicy nie zdziwili się, gdy z zachodu nadszedł wzdłuż torów pustel- nik. W okolicy kolei żyło parę tuzinów pustelników, którzy utrzymy- wali się z napraw linii. Półteriery obszczekały tego przybysza. Był ranek 15 października 1699 ZW, miesiąc od najazdu Ghanów na Maralingę. - To coś w związku z jego zapachem - powiedział sierżant z Ro- chester. - Dirbok, trzymaj psy na uwięzi. Jaysec, wyceluj mu musz- kiet między oczy. - Ależ, sierżancie, on nie ma na sobie winorośli - odrzekł Jaysec. - Ma kotwicę osobistą przypominającą te, w które wyposażeni byli lansjerzy zastrzeleni przez zastępczynię Oberlibera - powie- dział sierżant. - Jego szaty też są podobne. Pustelnik stanął i uśmiechnął się, wykonując ukłon przed lufą. - Pustelnicy grabią ciała na pustyni, fras sierżancie - oznajmił Jaysec, obserwując go sponad muszki. - Wzdłuż tego odcinka parali- nii żyje mnóstwo zapchlonych parszywców ubranych bogato jak mer. Sierżant potarł brodę. - Pustelnik z paralinii powinien znać nasz język. - Podszedł do przybysza, nie zasłaniając Jaysecowi linii ognia. - Mówisz po angla- icku? Po austaricku? Pustelnik uśmiechnął się i skłonił ponownie, ale nie odpowie- dział. Psy nie przestawały szczekać. - Psy uważają, że to winnik, fras sierżancie - oznajmił Jaysec, przychylając się do jego opinii. - Nie, fras Jaysecu, psy będą szczekać na każdego, kto cuchnie jak ghanijski lansjer - odpowiedział Dirbok. Sierżant wyciągnął kawałek sznurka i złożył razem nadgarstki. Pustelnik zawahał się, po czym zrozumiał gest i wyciągnął ręce, po- zwalając je związać. - Fuj! Śmierdzi wielbłądem - powiedział sierżant. - Ale jest parchaty jak pustelnik. Jaysec poprowadził pustelnika wzdłuż torów do muru stacji i tam przekazał go strażom. Wezwano smoczego bibliotekarza, który jednak nie zdołał porozumieć się z pustelnikiem. Powiado- miono szeryfa, a ten postanowił przedstawić tajemniczego przy- bysza zastępczyni Oberlibera po uprzedniej rewizji osobistej. Więźnia rozebrano do naga i przed wpuszczeniem w obręb mu- rów wręczono mu wojskowe portki i tunikę. Został zamknięty w bibliotece i przykuty do ławki. Jednocześnie posłano po Da- rien. - Jego twarz i ręce są spalone i łuszczą się, jakby nie przywykł do słońca - powiedział szeryf do Darien, gdy szli korytarzem z różo- wego wapienia do biblioteki. - Jest również coś dziwnego w jego zachowaniu. Gdy wprowadziliśmy go za bramę, gapił się i wytrzesz- czał oczy w zachwycie na widok pociągów wiatrakowych i rozbudo- wanej wieży. Pustelnicy z paralinii powinni znać pociągi wiatrako- we równie dobrze jak własne pchły. Darien skinęła głową, po czym ukłoniła się w podziękowaniu przed drzwiami biblioteki. Kiedy szeryf otwierał drzwi, nabazgrała pytanie węglowym rysikiem. CZY DOSTAŁ COŚ DO JEDZENIA I PICIA? - Ależ, frelle, to tylko pustelnik. Śmierdzi jak wielbłądzi wy- pierdek. W ROCHESTER UPRZEJMY GOSPODARZ ZAWSZE WITA PO- DRÓŻNYCH JEDZENIEM I PICIEM, NIEZALEŻNIE OD POZYCJI SPO- ŁECZNEJ. - Jak sobie życzysz, frelle. Szeryf oddalił się, mrucząc coś pod nosem. Wrócił z dzbanem wody, sokiem cytrynowym w małej karafce i talerzem placków z na- sionami i daktylami na tacy. Darien wzięła tacę i klucze od szeryfa, dając mu znak, żeby za nią nie szedł. - On może być niebezpieczny, frelle zastępczyni Oberlibera. Darien wzruszyła ramionami i odwróciła się do drzwi. Szeryf otworzył je, zerknął na zakutego pustelnika, gdy wchodziła, a na- stępnie zamknął drzwi. W społecznościach ghanijskich tylko służący nosili jedzenie. Ja- ko Ghan pustelnik wziął Darien za służącą - prawdę mówiąc, służą- cą, którą już znał. Łuszcząca się, wymizerowana, ale przystojna twarz nie była jej znana, a i głos nie był już przytłumiony, mimo to rozpoznała go i uśmiechnęła się. W oczach mężczyzny dojrzała prze- rażenie, które znikło, gdy położyła palec na ustach, uśmiechnęła się ponownie i potrząsnęła głową. Zdjęła mu kajdany i zauważyła, że już tak nie zaciska szczęk; cały się rozluźnił. - A zatem nie zamierzasz mnie wydać - powiedział, przyjmując podany przez nią napój. - Dziękuję. Cieszę się, że zdołałaś przeżyć. Czy wiesz, że oficerowie Khareca pokłócili się o to, kto ma prawo cię zabić? Nie masz głosu, a nikt nie wróci, żeby znaleźć twoje ciało. Ach, tak, gwałt miał być w domyśle nagrodą dla tego, kto cię zabije, lecz prawdziwą zapłatą okazała się śmierć. Ależ śmiałem się pod ma- ską z liści. - Jego oczy były bystre i ruchliwe, wszystko dostrzegały. Twarde mięśnie napinały skórę przy każdym ruchu, a ruchy miał oszczędne, ale zwinne. Miała wrażenie, że gdy widziała go ostatnio, był nieruchawą gąsienicą, która teraz przemieniła się w pięknego motyla. -Teraz jestem jeńcem twoich ludzi i nikt nie rozumie moich słów. Co się ze mną stanie? Jak mogę błagać o litość, skoro nie znam słów, moja śliczna? Ty jedna z nich wszystkich powinnaś wiedzieć... ale ty nie rozumiesz mojego języka i nie masz głosu. Wgryzł się w placek i popatrzył przez okno na pociągi wiatrako- we na bocznicach. Jeden przygotowywano właśnie do powrotu do Woomery i napędzana błyszczącymi wieżami wirników, obracają- cych się podczas nieustającego wiatru, lokomotywa powoli przeta- czała wagony. Załoga wydawała się skarłowaciała przy wielkim po- jeździe, a wagony zderzały się ze sobą z hukiem przypominającym odgłos odległego bombardowania. Na drugiej bocznicy stał ciemny, lśniący pociąg galerowy. Z niskich wieżyczek na dachu wystawały lekkie bombardy. Winnik potrząsnął głową. - Te maszyny toczące się po żelaznych sztabach i niosące setki wojowników bez wielbłądów; Kharec nigdy by się nie domyślił prawdziwej siły twojego ludu. Stała za nim i obserwowała, jak się wszystkiemu przyglądał. Od- wrócił się zwinnym, pełnym wdzięku ruchem i spojrzał na nią, po czym wskazał na siebie i wzruszył ramionami. Skinęła głową i zrobi- ła krok do przodu. - Wyglądam inaczej bez tej winorośli, prawda? - powiedział, a Darien pogłaskała go czubkami palców po policzku. - Aha, a więc uważasz, że mam również miłą twarz. Co za szkoda, że nie masz gło- su i nie rozumiesz tego, co mówię. Kharec i najeźdźcy nie żyją. Chciałbym sprawić, żebyś to rozumiała. Nie stanowią już zagroże- nia. Powaliła ich ręka Matki Przełożonej Theresli. Podniosła dzban i nalała mu schłodzonej wody z sokiem cytryno- wym. Skosztował i uniósł brwi. - Wiecie więc, że cytryna może ustrzec przed szkorbutem, który jest wynikiem długich podróży i niewłaściwego odżywiania. Jakież to cywilizowane. I ty dajesz sok mnie, ale ukryłaś go przed Khare- kiem. Jakież to schlebiające. Zastanawiam się, gdzie jest ta wasza cywilizacja? Na końcu tych żelaznych sztab przecinających pusty- nię? - Pociągnął kolejny łyk z kamionkowego kubka. - Ach, jakże chciałbym dodać do tego trochę mojego trującego złotoguba. Bra- kuję mi tego smaku. Pchła, która napiłaby się krwi winnika, prawdopodobnie padła- by trupem, pomyślała Darien. Każdemu jego ruchowi zdawał się to- warzyszyć uśmiech. Było to zrozumiałe, jako że wreszcie uwolnił się od winorośli. - Zastanawiasz się, jak zabiłem Khareca i pozostałych? Ha, ty przecież nawet nie wiesz, że oni nie żyją. Popatrz. - Wyciągnął wszystkie dziesięć palców, pokazał je cztery razy, po czym wyko- nał ruch imitujący jazdę na wielbłądzie. Na koniec przejechał palcem po gardle. Darien uważała, żeby nie spuszczać szeroko otwartych z przerażenia oczu. - Wszyscy martwi, a ty jesteś bez- pieczna. Pokazała na niego i pogłaskała wierzch swojej dłoni. - Wciąż zatem uważasz, że jestem miłym człowiekiem, nawet bez wytłumaczenia. Dobrze, zatem powiem ci wszystko, ponieważ nie możesz mnie zrozumieć. Muszę komuś powiedzieć, a jedyna in- na osoba na całym świecie, której mógłbym zaufać, jest daleko stąd, w klasztorze w Glenellen. Nie spodobałaby ci się, jest dziwna. Je jaskółki pieczone na szpikulcach i przesyła mi listy nietoperzem pocztowym. Mimo to jest wielką uczoną. A może właśnie dlatego. Pomaga to odstraszać zalotników, a zaręczyny z nią byłyby dla wie- lu wielce pożądane. Osobiście zabiłem pięciu zalotników. Jestem jej prawą ręką. Przeszedł właśnie przez niewyobrażalne doświadczenia, skórę na twarzy i dłoniach miał całą w bąblach i strupach od słońca, a mi- mo to promieniał energią. Skoro on jest prawą ręką Matki Przełożo- nej z Glenellen, jaka jest jej reszta? - zastanawiała się Darien. - Ale ty chcesz się dowiedzieć, jak zabiłem Khareca i jego eli- tarny oddział wojowników, albo też chciałabyś, gdybyś mogła mnie zrozumieć. Powiem ci, potrzebuję się komuś pochwalić. Zasięg We- zwania wynosi tyle, ile dwugodzinny marsz, i zatrzymuje się ono co noc, żeby jego ofiary mogły się najeść i wypocząć. Pozostają w tran- sie, więc roślinożercy posilają się roślinami, a mięsożercy głodują. Poprowadziłem lansjerów na granicę zasięgu Wezwania, po czym zostawiłem ich tam, a sam zagłębiłem się w królestwo jego ofiar. Odnalazłem Khareca. Przeżuwał liście jakiegoś krzaka, zupełnie jak wielbłąd. Związałem mu ręce i wyprowadziłem z Wezwania do miejsca, gdzie czekali jego ludzie. Natychmiast odzyskał przytomność, ale zamiast okazać wdzięcz- ność, ten łajdak kazał mnie pojmać. Bez cienia dowodów oskarżył mnie o dwulicowość i bunt. Prawdę mówiąc, miał rację. Kazał swo- im ludziom wyciągnąć mnie z kombinezonu z winorośli i wpakował do niego swoje własne bezwartościowe ciało. Zamierzał wrócić tu- taj i zaczekać na pociąg wielbłądzi, który was zaopatruje. Pociągi wielbłądzie, ha! Jeden rzut oka na wasze potężne machiny podróż- nicze, a zwiewałby do Glenellen, aż by się kurzyło. Za karę zmusił mnie do wędrówki pieszo, ale to spowolniło ich jazdę na północ. Jeśli rozumiałabyś moje słowa, ślicznotko, dowie- działabyś się, że kiedy wyruszaliśmy z powrotem tutaj, minęły wła- śnie cztery dni i wkrótce miało nadejść Wezwanie. Liczyłem, że to mnie ocali. Wypadki potoczyły się jednak nieco szybciej. Wczesnym popołu- dniem następnego dnia ludzie Khareca zauważyli, że kombinezon z winorośli obumiera. Liście więdły, wici obwisły. Porucznik Khare- ca, Calderen, zwrócił mu na to uwagę. Zostałem zawleczony przed wielbłąda Khareca i nakazano mi mówić, przykładając ostrze do gardła. Wytłumaczyłem, że tylko ja mogłem nosić i utrzymywać przy ży- ciu ten kombinezon. Przez lata zażywałem małe dawki złotoguba i teraz jestem w stanie znieść sporą ilość trucizny. Winorośl uzależ- niła się od tego, ponieważ czerpała wodę z mojego potu, a nie z zie- mi przez korzenie. Jeśli Kharec napije się trucizny, żeby utrzymać przy życiu winorośl, umrze. Jeśli nie uczyni tego, obumrze kombi- nezon. W tej chwili podniosłem nieco stawkę. Powiedziałem im, żeby sprawdzili mechanizmy zegarowe kotwic osobistych i piaskowych kotwic wielbłądów. Kiedy ostatnie Wezwanie przeszło nad tą pla- cówką, dokonałem czegoś więcej poza uwolnieniem Khareca i pozo- stawieniem ci klucza i pistoletu: wyjąłem także sprytnie wykonane złote trzpienie mechanizmu zwalniającego ze wszystkich kotwic piaskowych oddziału i schowałem je. W ten sposób kotwice piasko- we nie chroniły już ich przed Wezwaniem, a tylko ja mogłem nosić kombinezon z winorośli, utrzymując go przy życiu. Trzymałem Khareca za jaja, moja śliczna. Paskudna myśl, praw- da? Nie miał wyboru, musiał oddać mi winorośl, ponieważ tylko ja mogłem ocalić oddział przed następnym Wezwaniem. Czy sądzisz, że pycha pozwoliłaby Kharecowi tak uczynić? Ależ nie. Usiłował wyrwać się naprzód i porzucić mnie, ale jego ludzie stanęli w mej obronie, gdyż bali się, że stracą jedynego człowieka zdolnego ocalić im życie przed Wezwaniem. Zabił pięciu, ponieważ nie chcieli zbyt uszkodzić winorośli, którą miał na sobie. W końcu przedarł się i pojechał na północ, a wszyscy pozostali pognali za nim. Kiedy znikli z pola widzenia, złapałem wielbłąda, który nale- żał do jednego z zabitych lansjerów, i ruszyłem na południe. Tak, naprawdę pojechałem na południe. Jestem przecież okiem Matki Przełożonej Theresli, a ona chciała odkryć źródło Wezwania. Gdy minął kolejny dzień, horyzont zaczął się zmieniać. Pojawiła się poszarpana krawędź poniżej płaskiej granicy między niebem i zie- mią. W powietrzu wyczuwałem słonawą mgiełkę, a gdzieś z oddali doszedł mnie głęboki grzmot. Znalazłem się około stu kroków od krawędzi klifu, gdy zrozumiałem, co to jest, i ręcznie zwolniłem ko- twicę piaskową mojego wielbłąda. Zatrzymał się, gdy haki zaklino- wały się w gęstym krzaku. W tym miejscu czuło się słabe Wezwa- nie, które zdawało się nie mieć końca, ale było szerokie zaledwie na kilkaset kroków. Zsiadłem i podpełzłem do przodu na czwora- kach. Darien nalała mu więcej napoju, starając się usilnie zachować uprzejmy i zaintrygowany wyraz twarzy. Widział źródło Wezwania! To cudowne, fantastyczne. Było wiadome, że jeśli ktoś szedł za We- zwaniem wystarczająco długo, dochodził do miejsca, w którym po- kusa nigdy się nie kończyła, do Martwych Krain Wezwania. Na kra- wędzie tych obszarów wysyłano obserwatorów w uwiązanych balo- nach na gorące powietrze, ale wszystkim, co dojrzeli przez telesko- py, były lasy, góry i ruiny. Paralinia omijała jedną z Martwych Kra- in Wezwania w Peterborough, a lot balonem w tę okolicę w zeszłym roku ujawnił w oddali ogromne jezioro, ale na tym kończyła się obecnie ich wiedza. W najstarszych ocalałych książkach istniały wzmianki o ogrom- nych masach wody zwanych oceanami, ale te oceany znikły z pola widzenia na tak długo, że stanowiły teraz jedynie przedmiot dysku- sji akademickich. Najpopularniejsza teoria głosiła, że skoro leżą one w kierunku, z którego przychodzi Wezwanie, muszą być w jakiś sposób z nim związane. Wiele religii umieszczało w tych legendar- nych oceanach piekło... ale oto ten człowiek zbliżył się do samego koszmaru i spokojnie zajrzał mu w twarz. Darien stała się właśnie drugą osobą na świecie, która miała poznać prawdziwe źródło We- zwania. Czuła, że nogi uginają się pod nią i że jej podniecenie mu- si być widoczne jak sygnał świetlny. Winnik z pewnością wkrótce to dostrzeże, ale teraz odwrócił się, żeby wyjrzeć przez okno na ko- lejny manewrujący z hukiem pociąg wiatrakowy, po czym kontynu- ował swoją opowieść. - Równina opadała urwiskiem do ogromnego jeziora, które cią- gnęło się aż po horyzont. O podnóże klifów uderzały wielkie fale, rozpryskując się w deszcz kropel i piany. Wyobrażasz sobie? Fale na wodach przełomów Alspring nie przekraczają nigdy wysokości wy- ciągniętego ramienia, ale te były... po prostu olbrzymie. Woda mia- ła barwę niebieskozieloną, a pośród fal widziałem prześlizgujące się opływowe ciała i płetwy grzbietowe rozcinające powierzchnię. Pilnowały ich większe i ciemniejsze istoty, które strzegły szeregów podczas patrolowania brzegów klifu. Spróbuj sobie wyobrazić rybę z rzeki lub jeziora, która wyrosła do rozmiarów jednej z waszych machin podróżnych, a będziesz miała jako takie pojęcie. Dalej wi- działem więcej tych dużych stworzeń, rozpryskiwały fontanny wody wysoko w powietrze. Czy to koniec świata, szepnąłem sam do sie- bie, a tak wygląda twarz bóstwa? W niektórych miejscach u podnó- ża klifów leżały kamienie, na których piętrzyły się zbielałe kości. Wyjąłem spod szaty niewielki teleskop i przyglądałem się lśnią- cym kształtom w wodzie. Pasterze i stada, nie ma co do tego wątpli- wości. Czy również aniołowie i dusze? Jeśli piekło jest ogniem, to czy raj jest wodą? Patrzyłem przez długą chwilę, a w tym czasie na- deszło Wezwanie o pełnej mocy, pochłaniając niewielkie strażnicze Wezwanie, które wypełniało powietrze wokół mnie. Poczułem na- gły przypływ świerzbiącego, tęsknego bólu, nakaz, żeby dać się uwieść, ale zdołałem mu się oprzeć. Odwrócił się teraz od okna z zamkniętymi oczami i rozanielo- nym uśmiechem. Zamknęły się na nim szczęki śmierci, ale on zwin- nie przemknął się między zębami. Słusznie czuł dumę z tego, czego dokonał... ale przecież nie miał na sobie winorośli! Natychmiast od- powiedział tak dokładnie na nie zadane pytanie Darien, że aż ją za- tkało. - Ach tak, wcale nie potrzebowałem kombinezonu z winorośli, to była sztuczka mająca ukryć mój prawdziwy sekret. Pamiętasz, jak zostałem przywiązany wiciami na tej placówce? Kiedy nadeszło Wezwanie, wysunąłem się natychmiast z kombinezonu i wykona- łem nago swoją robotę. O tak, stałem przed tobą nagi, kładąc na twoim łóżku klucz i pistolet. Czy miałabyś ochotę na moje ciało? Mówiąc to, patrzył prosto na Darien, a ona spłonęła rumieńcem jak jutrzenka. Uśmiechnął się szeroko, ale był to żartobliwy, nie okrutny uśmiech. - Rumienisz się, wiesz, że mówię coś nieprzyzwoitego, choć nie wiesz co. Nie martw się, bezimienna pani. Jestem rękami Matki Przełożonej Theresli, a ona nigdy by cię nie skrzywdziła. Ach, ale rozprawiam tu o mojej nagości, zamiast opowiadać o tym, co znaj- duje się poza krawędzią świata. Zastanawiam się, co byłoby dla cie- bie ciekawsze? - Urwał, wpatrując się w jej twarz, jakby oczekiwał odpowiedzi, ale ona już się opanowała i tylko się uśmiechnęła. Wzdrygnął się - z odrobiną żalu, pomyślała - po czym kontynu- ował opowieść. - Po pewnym czasie usłyszałem za sobą odgłosy wielbłądów i odwróciwszy się, ujrzałem cztery zwierzęta bez jeźdźców idące truchtem prosto ku krawędzi klifu nieco w prawo ode mnie. Kiedy tak patrzyłem, przeszły nagle w galop i wszystkie cztery rzuciły się z urwiska, przebierając wciąż nogami w powietrzu. Ude- rzyły w wodę daleko poza skałami u podnóża klifu, wywołując ka- skady piany, która zabarwiła się krwią, gdy ogromne ryby rozszar- pały je na kawałki. Do urwiska zbliżył się w podskokach kangur, na tyle duży, że porwało go Wezwanie. On także rozprysnął się w swo- im przeznaczeniu i został pożarty w kilka chwil w kotle pełnym ró- żowej piany. Wkrótce pojawiła się trzydziestka ocalałych lansjerów i wszyscy runęli ku szczękom żywych maszynek do mielenia mięsa. Potem przybiegły dwie kozy, pies dingo, jeszcze jeden kangur, a na- wet wychudzony osioł. Do klifu przybliżył się ostatni lansjer - jeź- dziec w poszarpanej zieleni. Zwierzę, wojownik, dowódca - wszyscy są mięsem dla tych wiel- kich owiec w głębokiej, zielonej wodzie. Wielbłąd Khareca prze- szedł z truchtu do pełnego galopu. Rzecz jasna, ta szarża trwała tyl- ko kilka ostatnich kroków: ciała muszą wylecieć daleko poza krawędź i wpaść do wody, a nie uderzyć w skały u podnóża klifu, gdzie znalazłyby się poza zasięgiem. Żniwo w domu, sieczka dla owiec - a może mączka rybna dla świń. Tak jak w wodach wąwozów w czerwonych górach Alspring unoszą się sieci, tak Wezwanie uno- si się nad ziemią i zgarnia nas wszystkich. Poruszające się Wezwanie przeszło po dwóch godzinach, a ja pa- trzyłem, jak prąd niesie strzępy mięsa i woda przelewa się przez klif, a pasterze po kolei stają się żerem dla ryb. Kiedy Wezwanie ustało, zauważyłem, że najpierw rozpadły się grupy większe dalej od brzegu, a następnie szeregi pożeraczy. Bardziej przyprawiającą o mdłości od tej jatki okazała się myśl o marnotrawstwie: na każde zwierzę, które dociera do klifu, co najmniej tysiąc ginie na pustyni. Przeczołgałem się z powrotem do mojego wielbłąda i długo od- poczywałem. Kiedy odzyskałem siły, poczyniłem notatki i rysunki. Kharec mi dopomógł. Ryba, która go przepołowiła, była cztery razy większa od niego, co dało mi wyobrażenie o rozmiarach. Wyprowa- dziłem wielbłąda poza zasięg strażniczego Wezwania i uwiązałem go na pastwisku. Tuż za strażniczym Wezwaniem znalazłem grotę, spore zagłębienie w równinie. Przeżyłem tam dwa tygodnie, obser- wując, jak jeszcze kilka Wezwań dotarło do klifu. Pomiędzy Wezwa- niami opuszczałem się w dół klifu na linie i pobierałem próbki wo- dy. Stężenie soli czyni ją niezdatną do picia. Na kamieniach u podnóża klifu, pomiędzy kośćmi tych zwierząt, które nie spadły do wody, znalazłem poszarpane ubrania i biżuterię, oraz sterty ludz- kich kości w skorupach czerwonej rdzy, które niegdyś były zbroja- mi. Na całej długości klifów ten sam widok. Powoli moja grota stawała się jaskinią skarbów, a potem znala- złem największy skarb. Jedną czaszkę zdobiła złota opaska z ośmio- ma pazurami obejmującymi wspaniały szmaragd. Czaszka była ta- ka maleńka i mimo że pozostała z niej tylko zbielała kość, ujrzałem piękność, która niegdyś ją otaczała. Wiedziałem, że odnalazłem cia- ło smutnej, legendarnej Ervelle, którą wygnano w Wezwanie wiele lat temu za... najsmutniejszą ze zbrodni. Ta piękna dziewczyna zmarła z pragnienia i wyczerpania zaledwie po dniu lub dwóch w Wezwaniu, ale jej wielbłąd podążał za nim przez całą czerwoną pustynię i runął w dół klifu. Zebrałem jej kości, pierścienie i biżu- terię i pochowałem resztki w mojej grocie, pod kosztownościami, które znalazłem. Nad wejściem do groty wykułem w wapieniu na- pis ERVELLE. Pomyśl tylko, moja śliczna, wydostałem z Wezwania samą Ervelle, obsypałem ją klejnotami, zbudowałem dla niej pałac i spałem u jej boku. Doprawdy stałem się częścią żałosnej legendy. - W jego oczach błysnęły łzy, które otarł serwetką. - Może to i do- brze, że ona się o tym nie dowie - dodał, wzdrygając się. - Były też inne cuda u podnóża tych skał, ale dlaczego miałbym cię zanudzać słowami, których nie rozumiesz? Po piętnastu dniach spakowałem sprzęt, złożyłem notatki i zawinąłem je w ceratę, a na- stępnie dosiadłem wielbłąda i pojechałem na północ. Uwiązałem go niedaleko stąd: trudno byłoby odegrać rolę żebrzącego pustelni- ka, mając wielbłąda, nieprawdaż? A dlaczego wróciłem? - W tonie jego głosu nastąpiła subtelna zmiana: nagle stał się poważny i bła- galny, jak u zalotnika. Upadł na jedno kolano, wykręcając ręce i wbijając wzrok w dywan. - Tak, odgadłabyś, gdybyś potrafiła mnie zrozumieć. Powróci- łem, żeby zabrać cię ze sobą do Glenellen, zamknąć cię tam i strzec już zawsze. Jestem oddany służbie Matki Przełożonej, bezimienna, ale ona nie jest kimś, kogo można obdarzać czułościami i adorować. Ty jesteś tak bezbronna, a ja tak bardzo pragnę złożyć ci śluby opieki. Niestety nie jestem wojownikiem i nawet gdybym powrócił podczas Wezwania, to pokonałoby mnie stado piesków z zatrutymi metalowymi kłami przyczepionymi do szczęk. Proponował jej małżeństwo, czy raczej jego odpowiednik w tam- tej społeczności. Idea opieki graniczyła dla niego z fantazją ero- tyczną, a Darien była nie tylko kobietą, ale także niemową. Znajdo- wał się naprawdę na granicy szaleństwa, ponieważ nie mógł jej uprowadzić, więc po chwili wstał i zmienił temat. - Gdybyś była w stanie mnie zrozumieć, chciałabyś wiedzieć, w jaki sposób oparłem się Wezwaniu. Niełatwo jest to wyrazić sło- wami. Musisz zmienić się w pewien sposób, inaczej... nie dasz rady. Nauczyłem się tej techniki od Matki Przełożonej Theresli, która z kolei oparła się na technikach nomadów Koori. Oni inaczej niż my odczuwają czas: potrafią wyobrazić sobie różne rodzaje czasu zależ- nie od woli. To część sekretu. A w jaki sposób ona poruszała się między nimi, skoro nie wolno jej opuszczać klasztoru Glenellen? Ha, ha, ja jestem jej czułym słuchem i ostrym wzrokiem. Żyłem po- śród nomadów Koori, uczyłem się ich mądrości. Wymaga ona ogromnej koncentracji i dyscypliny wewnętrznej, a także lat ćwi- czeń. Tacy jak Kharec nigdy tego nie pojmą, będą mnie torturować, żebym wyjawił sekret, ale tego nie da się wyrazić słowami. Rozu- miesz, Wezwanie nie jest materialne, ono atakuje i uwodzi umysł. Rozpiera mnie duma na myśl, że jestem zmysłami Matki Prze- łożonej Theresli: jeśli pracujesz dla bogów, żyjesz jak bóg - tak mówią pogańscy Diarekowie. A zatem, nauczywszy się opierać We- zwaniu, zapragnęła wiedzieć, co je powoduje. Przecież para się fi- lozofią. Ja jestem jej rękami, oczami i uszami, więc pojechałem na południe przez gorącą, czerwoną pustynię. Potrzebowałem sil- nej eskorty. Koori zabiliby samotnego jeźdźca kręcącego się po ich ziemi, ale oddział lansjerów zapewnił mi bezpieczeństwo. Dla- tego wynajęto Khareca, dlatego wymyślono oszustwo z kombine- zonem z winorośli. Ten ubiór był tak niezgrabny i niegodny wo- jownika, że żaden by go nie pragnął, chyba że w skrajnych okolicznościach. Moja pani jest sprytna, nieprawdaż? Czy jeszcze ją kiedyś zobaczę? Będę musiał samotnie przedrzeć się przez zie- mie Koori i podróżować na północ bez osłony Wezwania. Nikt ni- gdy tego nie dokonał, ale w końcu udało mi się tyle zrobić po raz pierwszy, że kto wie? Skończywszy swą opowieść, położył się na sofie, pierwszym me- blu, którego dotknęły jego plecy od kilku miesięcy. Darien karmiła go daktylami i plackami z nasion słonorośli. Przez okno wpadała lekka bryza, a piaskowe malunki pokrywała mgiełka płynnych kra- jobrazów, kiedy ich ramy kołysały się na mosiężnych łożyskach na wietrze. Z oddali dobiegł stłumiony, ciągły łoskot, gdy pociąg wia- trakowy wytoczył się wreszcie w drogę powrotną do Woomery. Da- rien dostrzegała przez okno obracające się wieżyczki z wymalowa- nymi spiralami, które falowały zawsze ku górze, kręcąc się, żeby napędzić tryby obracające kołami. Winnik usiadł i przyglądał się odjazdowi. - Teraz rozumiem - szepnął. - Te machiny podróżne poruszają się po drodze ze stalowych sztab, bez kontroli. Jeśli nad maszyną przetoczy się Wezwanie, ona potoczy się dalej, podczas gdy ludzie, których przewozi, będą bezpiecznie przykuci do jej wnętrza. Musi- cie mieć miasta na obu końcach stalowych sztab. Wielkie, wspania- łe miasta. Odwróciła się. Położył jej ręce na ramionach, a następnie pogła- skał ją po twarzy. - Jesteś... taka cudna. Chciałbym cię zamknąć i ustrzec przed potwornościami tego świata - powiedział łagodnie. - Ale tak nie może się stać. Zbyt niebezpiecznie byłoby uprowadzić cię stąd, a jeszcze niebezpieczniejsza byłaby droga powrotna przez czerwo- ną pustynię pełną wrogich nomadów Koori. Nie spotkasz nigdy Matki Przełożonej, która żywi się pieczonymi myszami z ostrym sosem doprawionym złotogubem i myje włosy w olejku z wilczej jagody. Zabiła wielu zalotników, zanurzając swe włosy w ich napo- jach. Tak więc, piękna pani, nie spotkamy się już nigdy. Mam na imię Ilyire, możesz sobie to wyobrazić? Oznacza to hodowcę winorośli, człowieka winorośli. Mój ojciec uwiódł kiedyś córkę biednego rol- nika. Ach, a żeby mu wynagrodzić, zmienił go w bogatego rolnika. Czy zgadłabyś, że jestem bratem przyrodnim Matki Przełożonej Theresli? To jest powszechnie wiadome i dlatego mogę bezkarnie wchodzić do klasztoru. Teraz przyjmij to na pamiątkę po mnie. To jest złota zatyczka z kotwicy piaskowej wielbłąda Khareca. Jeśli twoi ludzie mnie uwolnią, powrócę do swojego wielbłąda i zniknę na zawsze z twoje- go życia. W jukach mam zapieczętowany zwój notatek i rysunków, które muszę przedstawić Matce Przełożonej Theresli. Darien podniosła zatyczkę pod światło, jakby nie rozumiejąc, co to jest, po czym wiedziona nagłym impulsem wpięła ją we włosy. Ilyire roześmiał się i klasnął. Po kilku kolejnych minutach gestów i uśmiechów rozległo się ostre, naglące pukanie do drzwi. - Frelle zastępczyni Oberlibera, czy wszystko w porządku? - za- wołał szeryf. - Jeśli nie wyjdziesz za pięćdziesiąt uderzeń serca, wchodzę do środka. Wskazała na kajdany i Ilyire dał się z powrotem zakuć. Zanim podniosła tacę, zamoczyła koniec swojej szarfy w wodzie, obmyła czoło Ilyire i pocałowała go. Ilyire krzyknął zdumiony. - Moja pani, nie! - zawołał. - Drwić z siły mężczyzny to grzech, tak uczą pisma - cha! Szeryf wyważył ramieniem drzwi w momencie, kiedy Darien opróżniała dzban na głowę jeńca, śmiejąc się przez cały czas bez- głośnie. - Frelle, frelle, co on powiedział, co... Podniosła palec do ust i gestem nakazała, żeby Ilyire dostał ubranie i jedzenie. Szeryf uśmiechnął się złośliwie i elegancko za- salutował Darien. - Zatrudnię pięciu najsilniejszych czyścicieli lokomotyw na tej stacji do napełniania balii chłodną wodą - powiedział do nic niero- zumiejącego Ilyire, zanim opuścił pokój. Skonsternowany Ghan przyglądał się niepewnie Darien. - Wygląda na to, że jesteś kimś więcej niż służącą - szepnął tak cicho, że Darien ledwie zrozumiała słowa. Złożywszy ostatni pocału- nek na jego czole, pozostawiła go jego losowi. Ubrania i sakwa Ilyire zostały zatrzymane do zbadania w jed- nym z pokojów zajazdu, podczas gdy on ryczał i przeklinał w balii na tarasie. W sakwie nie znaleziono nic nadzwyczajnego oprócz zwoju papieru trzcinowego opakowanego dla bezpieczeństwa w ce- ratę. Było to sprawozdanie z odkrycia źródła Wezwania, napisane rysikiem węglowym. Tekst zgadzał się z tym, co opowiedział jej w bibliotece. Darien rozkazała, żeby pustelnika zamknąć w celi do rana, po czym wypuścić, oddając mu jego rzeczy oraz zaopatrując w tyle jedzenia i wody, ile będzie chciał. Wejście na galerię snopbłysku prowadziło po drabinach. Zbudo- wana z prefabrykatów wieża nie miała takich udogodnień jak win- dy blokowe, ale treść depeszy Darien nie była przeznaczona dla każdego, toteż chciała osobiście wstukać ją do migawek snopbły- sku. Niebo było bezchmurne, zbliżało się południe. Heliostat snop- błysku pośle mocny sygnał w kierunku Rochester. To, co przebyło pół kontynentu jako błyskające punkciki świetl- ne, zostało wdziobane na papierową taśmę przez stadko srebrnych kur Hauptliberin. - Biblioteki południowego wschodu zostały wyczerpane, Haupt- liberin - mówił Drusas, rozkładając puste ręce. - W majoratach Przymierza jest więcej smoczych bibliotekarzy niż w Libris - odpowiedziała bez współczucia. - Mówię o jakichś stu Błękitnych i Zielonych z ponad tysiąca. - Ale, Hauptliberin, oni mają obowiązki, które muszą wykonywać. Obsługa wież snopbłysku, nauczanie, rozprowadzanie i gromadzenie książek, a nawet prowadzenie ceremonii. Merowie już się skarżą na sposób, w jaki zabrałaś ich najlepszych ludzi. Podczas mojego ostat- niego objazdu doręczono mi oficjalne skargi od merów Hopetoun, Warracknabeal, Litchfield i Tandary. Libris staje się niepopularna. Zarvora sięgnęła za siebie i oddarła taśmę, ale nie spojrzała na nią. - Matecznik ma kontakty w Centralnej Konfederacji - powie- działa, zastanawiając się nad rozsądnym wyborem. Drusas był przerażony. - Zleciłabyś im porwanie smoczych bibliotekarzy, frelle Haupt- liberin? - Dałoby się to zrobić? Drusas wyciągnął chusteczkę i przetarł twarz. Wysłuchała cier- pliwie jego opinii na temat kłopotów z rekrutacją, toteż propozy- cja porwań była zapewne poważną sugestią. - Tak, być może, do pewnego stopnia... tak - odparł z ociąga- niem, świadom, że zbytnie zaprzeczanie może okazać się niebez- pieczne. - Musiałoby to wyglądać na przypadkowe porwania i obej- mować spory obszar, inaczej zostaniemy wykryci. - Ilu moglibyśmy zyskać w ten sposób? - Mógłbym obiecać około trzydziestu różnej rangi, nie więcej. - To zaledwie jedna trzecia moich potrzeb. - Hauptliberin, proszę! Centralna Konfederacja jest naszym sojusznikiem i partnerem handlowym, a wszyscy jeńcy będą mu- sieli zostać przetransportowani przez terytorium Southmoor. Je- śli emir odkryje, że obywatele Konfederacji są porywani przez urzędników Przymierza, będzie szalał z radości, mogąc ogłosić to na całym południowym wschodzie. Musiał iść na wiele ustępstw w związku z tą przeklętą wieżą snopbłysku, a to pozwoliłoby mu wyjść z twarzą. Gdy on mówił, Zarvora wzięła się do lektury depeszy. > MARALINGA < > DARIEN VIS BABESSA < > CY900 < > WIN- ŃIK PRZEŻYŁ PODRÓŻ I WIDZIAŁ ŹRÓDŁO WEZWANIA < > WSZYSCY POZOSTALI LANSJERZY GHANIJSCY NIE ŻYJĄ < > ISTNIEJE SZANSA ZWERBOWANIA SAMEJ MATKI PRZEŁOŻO- NEJ < > CZY MOGĘ OBIECAĆ JEJ SMOCZY STOPIEŃ W LI- BRIS? < Podniosła wzrok. Drusas otwierał teczkę z listami z biskupim herbem w nagłówku. - Porwania z Centralnej Konfederacji są po prostu tak ryzykow- ne, że aż nieopłacalne, Hauptliberin. Chciałbym jeszcze raz spróbo- wać namówić cię do rozpatrzenia propozycji klasztorów. Mnisi są pilni, dobrze wykształceni i zdyscyplinowani, a arcybiskup jest go- tów zaproponować nam bardzo korzystne warunki. - A co z zakazem osiedlania się mnichów w Rochester? - zapyta- ła z namysłem, kolejny raz przebiegając oczami dziurki na taśmie. - Rozsądna opłata administracyjna za każdego rekruta powinna po- móc ci w usprawiedliwieniu tego przed Kolegium Parów. - No to umów mnie z nim. - On nie może przybyć do Rochester. - To ja pojadę do niego. Drusas odchylił się zdumiony. Nigdy jeszcze nie widział jej w tak polubownym nastroju. - Czy twoja papierowa wstążka przyniosła dobrą wiadomość, Hauptliberin? - Tak, fras inspektorze. Doprawdy dobrą wiadomość. Kiedy Drusas uzgadniał z lokajem Hauptliberin szczegóły wizy- ty u arcybiskupa, Zarvora wstukała depeszę pod adresem wieży snopbłysku w Maralindze i nadała jej kod CY900. Zawierała ona słowa > DZIAŁAJ W MOIM IMIENIU < i była zaadresowana do Da- rien vis Babessy. Późnym popołudniem Darien wróciła na galerię snopbłysku. Jak się spodziewała, Hauptliberin nie ociągała się z odpowiedzią. Ko- munikat był krótki, zaledwie cztery słowa, ale dawał jej wolną rękę. Już w swoim pokoju zaczęła pisać sprawozdanie z najazdu na Sta- cję Maralinga. Skończyła o północy. Wsuwając kartki do zwoju z no- tatkami Ilyrie, przeczytała jeszcze raz ostatnią stronę i roześmiała się bezgłośnie. (96) John Glasken został już zwerbowany na służbę Hauptliberin, ale w zupełnie innych okolicznościach. Z zawiązanymi oczami, związanego i zakneblowanego ciśnięto go na wóz i wywieziono z dworca paralinii, podróżował po ulicach Rochester mniej wię- cej przez godzinę. Z okrzyków ulicznych, odgłosów pracy rze- mieślników i obwoływań gwardzistów wnosił, że zabrano go w okolice pałacu i Libris, a następnie do wnętrza. Kiedy za wo- zem zatrzasnęła się brama, powietrze wokół niego stało się chłod- ne i został podniesiony z platformy przez kogoś obdarzonego wielką siłą. Kajdany pękły pod uderzeniem dłuta, a następnie poniesiono go dość daleko, przez drzwi i obok kilku wartowni- ków. Pokonał dwa piętra w górę, zanim położono go na twardej ławie. Rozwiązano mu ręce i nogi i nareszcie zdjęto opaskę z oczu i knebel. Przed nim stał krzepki Czerwony Smok uzbrojony w po- tężną pałkę. Był to najwyraźniej pierwszy widok przeznaczony dla oczu Glaskena, zachęta do dobrego zachowania. Pokój był mały z zakratowanym świetlikiem w suficie. Cała jedna ściana stanowiła tablicę, pod którą leżało pudełko z kredą. Otwarły się drzwi po pra- wej i wszedł chudy Czerwony Smok w średnim wieku z pasiastym kombinezonem przewieszonym przez ramię. - Jestem twoim instruktorem - powiedział, rzucając uniform na ławę i stając z założonymi rękami. -Włóż to. Glasken miał na sobie tylko portki ze strażnicy, a nowy kombi- nezon był czysty i wygodny. - Więźniu Johnie Glasken, zostałeś zwolniony z odbywania dłu- giego wyroku w karnej brygadzie budującej kolej na pustyni ze względu na twoje wykształcenie arytmetyczne - rzekł bibliotekarz, biorąc kawałek kredy z pudełka. - Będziesz dobrze odżywiany i odziewany i nie będzie tu kajdan ani ciężkich robót. Nie znaczy to jednak, że ominie cię ciężka praca. Mer potrzebuje obliczeń i aryt- metyki w równym stopniu, jak pracy fizycznej. Odwrócił się do tablicy i narysował pięć małych kółek w rządku i takie samo kółko tuż nad nimi. - To górne kółko to ja we własnej osobie - powiedział, wskazu- jąc kredą. -Te poniżej to ludzie tacy jak ty. Sprawy wyglądają tak, że dostałem do wykonania duże obliczenie, które zajęłoby mi dzie- sięć dni żmudnych rachunków. Zamiast tego przez pół dnia dzielę to zadanie na pięć części i rozdaję je moim asystentom, którzy pra- cują przez dwa dni. Następne pół dnia zajmuje mi złożenie wyni- ków w całość i zadanie zostaje wykonane w mniej niż jedną trzecią założonego czasu. Kapujesz? - O tak, fras Czerwony Smoku. - Dobrze. Teraz tak: ja mógłbym pracować tylko przez, powiedz- my, dwanaście godzin na dobę, ty też. Jeśli mam do dyspozycji dzie- sięciu ludzi, mogę mieć drugą zmianę, która będzie pracować w cza- sie, kiedy ty będziesz spał, a rozwiązanie rachunku zajmie tylko dwa dni. Co byś zrobił, żeby dostać wynik jeszcze szybciej? - Zatrudnił dwudziestu ludzi? - Głupcze! - Bibliotekarz splunął, podtykając Glaskenowi kre- dę pod nos. - Podział zadań wciąż zajmuje mi tyle samo czasu. Mu- szę sprawić, żeby podziałem zadań zajmował się inny zespół rach- mistrzów - wtedy będę szybszy. Jeśli posadzę dwóch ludzi do dzielenia zadania między dwadzieścia osób, to naprawdę przyspie- szę. Co mi z tego, że same obliczenia zajmą kilka minut, jeśli będę je przygotowywał przez cały dzień? Oferowano mu coś bardziej znośnego niż sześćdziesiąt lat na pu- styni, więc Glasken pragnął się przypodobać. - Jakiego rodzaju są te obliczenia? - zapytał w nadziei, że za- brzmi to inteligentnie. - Czy wioślarz pyta, do czego służy galera bojowa na rzece? Czy ta wiedza sprawi, że będzie lepiej wiosłował? To, co mamy tutaj, bardzo przypomina galerę rzeczną lub kolejową, fras Glaskenie. Jest tu maszyna na tysiąc ludzi i trzy zmiany, żeby podzielić pracę. Moc obliczeniowa tej maszyny jest setki razy większa od mocy po- jedynczego człowieka takiego jak ty, ponadto maszyna nigdy nie śpi, nie choruje i nie umiera. - Ale co się dzieje, jeśli ktoś popełni błąd w środku tych wielko- zespołowych obliczeń? W jaki sposób sprawdzicie, czy wynik jest prawidłowy? - Maszyna jest podzielona na dwie identyczne połowy, które pracują równolegle. Jeśli odpowiedzi się różnią, powtarza się ra- chunki, dopóki obie połówki się nie zgodzą. Teraz przeszkolę cię na najbardziej podstawowego komponenta zespołu, sumatora. Aha, przestajesz ponadto być od dziś Johnem Glaskenem. Jesteś SUMA- TOREM 3084-T, ten właśnie numer znajdziesz z przodu i na plecach tuniki. I tak to się ciągnęło godzinami. Dowiedział się, jakie są kary za pomyłki i złe zachowanie, jak wygląda rozkład dnia, jak przedsta- wia się hierarchia gwardzistów i smoczych bibliotekarzy, a także, w zarysie, jak wyglądają zadania przydzielone innym więźniom. Dostał zadania próbne przy biurku z wielkim liczydłem i trzema rzędami dźwigni, a także nauczył się rozpoznawać liczby z rządków podniesionych i opuszczonych metalowych chorągiewek w różnych kombinacjach. Jego zadaniem było odczytywanie liczby z górnego rządka i wpisywanie jej w liczydło. Następnie przyciskał pedał i po- jawiała się następna liczba, którą dodawał do pierwszej na liczy- dle. Kiedy lista była pełna, wszystkie chorągiewki podnosiły się, a on wpisywał wynik w dolny rządek dźwigni i naciskał pedał. Kie- dy miała nadejść kolejna lista, wszystkie chorągiewki w najwyż- szym rządku opuszczały się, a gdy Glasken naciskał pedał, pojawia- ła się pierwsza liczba. Później uczył się o innych dźwigniach. Mimo że świetliki dawały pojęcie o nocy i dniu, trening zaapli- kowany przez Czerwonego Smoka sprawił, że Glasken zaczął tracić poczucie pór doby. Dowiedział się, że gwardzistów, którzy patrolo- wali pomieszczenia, nazywano regulatorami, a ich zadaniem było karać, utrzymywać porządek i rozwiązywać problemy związane ze sprzętem i komponentami. Podczas nauki Glasken nie widywał ni- kogo oprócz instruktora i kilku milczących więźniów, którzy przy- nosili posiłki. Jedzenie powodowało zatwardzenie, a napoje przy- chodziły z rzadka, wyjątkiem była pora zakończenia sesji instruktażowej. Podczas tych trwających po kilka godzin sesji nie- chętnie wypuszczano go do wychodka. Pod koniec każdego dnia zo- stawał zamykany w małym pomieszczeniu z czterema alkowami i padał na jedną z prycz tak wyczerpany, jakby cały czas kruszył skały. Pewnego dnia bez uprzedzenia poprowadzono go nowym ko- rytarzem do obszernej, jasno oświetlonej hali. Był to sam Kalku- lor, nie ćwiczebna instalacja, i Glasken poczuł się onieśmielony przez ogrom pomieszczeń, rozciągających się na tuziny rzędów biurek. Nad biurkami krzyżowały się kable, a po niektórych z nich podróżowały z miejsca w miejsce małe tulejki z wiadomo- ściami. Naprawdę go jednak zaniepokoił absolutny brak rozmów mimo obecności tylu osób. Jedynymi dźwiękami był nieustanny szelest paciorków na drutach i klekot dźwigni, co kojarzyło się z polem pełnym świerszczy o zmroku. Zastanowiwszy się nad przepierzeniem biegnącym przez środek sali, Glasken uświado- mił sobie nagle, że ogląda tylko jeden z procesorów gigantycznej maszyny. Zaprowadzono go na miejsce na tyłach Kalkulora, gdzie został przykuty do biurka kajdanami wykładanymi skórą. Łańcuchy były lekkie i owinięte filcem, żeby zmniejszyć ogólny poziom szumu w hali. Podjęto wszelkie środki, żeby komponentom było wygodnie i żeby nic ich nie rozpraszało. Instruktor Glaskena stanął za nim i przesunął dźwignię z pozycji NEUTRALNY na GOTOWY. - Przez pierwsze dwie godziny będziesz dostawał łatwe zadania, żeby się przyzwyczaić - powiedział cicho, niewiele głośniej niż szep- tem. - Jeśli będziesz pracował zgodnie ze swoim standardem tre- ningowym, dostaniesz normalne zadania aż do przerwy w połowie zmiany. Kiedy będziesz pił kawę, my ocenimy twoje wyniki, a na- stępnie może zostaniesz wpisany w poczet stałych komponentów. - A co się stanie, jeśli nie spełnię oczekiwań? - zapytał Glasken, jak zawsze zaniepokojony konsekwencjami porażki. - Będziesz się uczył przez kolejny tydzień. Jeśli to nie pomoże, zostaniesz wyrzucony. - To oznacza, że pojadę na pustynię budować kolej? - Obawiam się, że nie - odpowiedział poważnie instruktor, po- trząsając głową. Glasken zadrżał. Instruktor przesunął dźwignię do pozycji CZYNNY. Na początku Glasken czuł spływający po żebrach pot, ale po chwili zorientował się, że praca była bardzo podobna do tego, co wykonywał przy biurku ćwiczebnym, tyle że dużo wolniejsza. Kiedy liczba obliczeń wzrosła, potrafił bez problemu sobie z nimi pora- dzić. W czasie przerwy pojawiły się trzy Czerwone Smoki; uśmie- chali się i kiwali głowami, wreszcie odpięli T z jego plakietki. Pod koniec zmiany był zmęczony, głodny i okropnie chciało mu się na stronę, ale miał pewność, że go nie wypuszczą. Jego instruktor po- gratulował mu i odprowadził do innej celi. Miał ją dzielić z trzema innymi mężczyznami, wszystkimi pracującymi na jego zmianie. Dwóch z nich miało ponad trzydziestkę, trzeci był na tyle stary, że zdążył posiwieć. Dostali posiłek w blaszanych miskach. - A więc to ty jesteś nowy? - zapytał MNOŻNIK 901. - To moja pierwsza zmiana - odpowiedział Glasken, przełykając potrawkę. - Gratuluję - rzekł starszy mężczyzna, KONWERTER 15. - Nie- którzy nowi komponenci nie zdają testów za pierwszym razem. Nie- którzy nigdy nie zdają. - Czy wyrzucenie oznacza to, co podejrzewam? - zapytał Gla- sken. KONWERTER potaknął. - Czy kiedykolwiek słyszałeś o Kalkulorze na zewnątrz, SUM? - zapytał PORT 72. - Nie sądziłem. Nikt z nowo przybywających ni- gdy o nim nie słyszał. To oznacza, że nikt stąd nie wychodzi żywy, inaczej przynajmniej krążyłyby pogłoski. Glasken przerwał jedzenie i beknął z zadowolenia. - Sądzę, że oznacza to, iż zostaniemy tu na całe życie. - Nie, tylko do czasu, kiedy nie będziemy już w stanie działać nawet jako podstawowi komponenci - odrzekł KONWERTER. - Ale nie martw się, chłopie. Dają ci dość dużo czasu na poprawę zdro- wia, jeśli zachorujesz, istnieje też zespół komponentów zapaso- wych, gdzie odpoczywamy w dni wolne co dwa tygodnie albo gdy jesteśmy chorzy. Dbaj o zdrowie, a dożyjesz pięknego wieku i umrzesz w łóżku, zanim wyczerpiesz swój przydział zwolnienia. Glasken nie był pewny, czy powinno go to uspokoić. KONWER- TER odszedł do kąta i skorzystał z kibla. - Czy ktoś próbował ucieczki? - zapytał MNOŻNIKA najnowszy komponent Kalkulora. - O tak. Co jakiś czas ktoś ogłusza strażnika i ucieka koryta- rzem, ale prędko go łapią i dostaje pałką. Jeśli wydostanie się poza pałki, czekają na niego strzelby. Słyszałeś kiedyś o kimś, kto do- szedłby do strzelb, WERT? - Ostatni taki był w dziewięćdziesiątym siódmym, niedługo po złożeniu Kalkulora - odpowiedział KONWERTER przez ramię. - Jeszcze zanim tu nastałem, weź to pod uwagę. Myślę jednak, że ze dwudziestu zostało wylanych za dwójki. - Dwójki? - Drugą próbę ucieczki, SUM. Każdy komponent, który się na to waży, zostaje automatycznie wylany. To był problem. - Jeszcze jedno pytanie - rzekł Glasken, wyskrobując resztki potrawki. - Kim wy wszyscy jesteście, na przykład ty, PORT? - Pracowałem w kantorze wymiany - odpowiedział PORT. - Po- tem złapali mnie na machlojkach. Jestem tu prawie od czterech lat. Wszyscy popełniliśmy drobne przestępstwa, SUM, zupełnie jak ty. Nikt za nami nie tęskni. • Glasken zastanawiał się nad tym przez dłuższą chwilę. Było to bolesne, ale musiał przyznać, że prawdziwe. ©6) Powrotna podróż Ilyire na północ była znacznie cięższa, niż kiedy wędrował na południe z oddziałem lansjerów. Odporność na Wezwanie stanowiła nikłą ochronę, gdy poruszał się w przeciw- nym kierunku niż ono. Wykonał spory łuk na wschód, żeby unik- nąć plemion Koori, z którymi walczył Kharec. Podróż trwała rok, ponieważ jego wielbłąd padł w wyschniętej dziczy i Ilyire musiał iść pieszo. Polował, krył się i walczył, gdy nie miał innego wyjścia. W końcu dotarł do Fostorii, którą niegdyś uważał za skraj nicości. W czasie gdy odpoczywał i załatwiał sobie pracę jako przewodnik karawany wracającej do centrum, zauważył, że znajdowali się tu co najmniej dwaj mężczyźni mówiący językiem bardzo przypomi- nającym mowę ludzi spoza południowej pustyni. Ilyire zaczął po- dejrzewać, że istnieją bezpieczniejsze drogi na południe niż ta, którą wybrał. Po następnych dwóch miesiącach stanął przed swoją siostrą przyrodnią i przekazał jej zapieczętowany zwój z opisem źródła We- zwania. Nic się nie zmieniła, lecz Ilyire był cały w bliznach i spalo- ny słońcem w wyniku długiej i wyczerpującej wyprawy. Uściskali się krótko i oficjalnie, jak nakazano w pismach, lecz Ilyire drżał z niecierpliwości, żeby opowiedzieć o tym, jak doskonale wypełnił jej rozkazy. 4 - Cieszę się, że widzę cię żywego, Ilyire - powiedziała Theresla, pokpiwając z formalnych, pruderyjnych ograniczeń dotyczących manier obowiązujących w Alspring. - Przeżyłem, aby znów stanąć przed tobą, siostro - odparł, wyko- nując wężowy ruch ręką i podejmując grę. - Gdybyś zginął, straciłabym prawą rękę. - Twoja prawa ręka jest silna jak zawsze - rzekł z dumą, podcią- gając rękaw i napinając twarde, żylaste muskuły. Theresla rozerwała ceratę i rozwinęła kartki. Odległy śpiew jej mniszek punktowały trele ptaka, gdy Ilyire usiadł, żeby prażyć się w jej pochwałach. Czytała szybko, ale opowieść była długa. Wpatrywał się w jej twarz, usiłując przypisać nieczęste podnie- sienia brwi lub zdumione mruganie konkretnym zdarzeniom. Przez ponad rok była dla niego czymś więcej niż zwyczajną kobietą, wspomnieniem, które chciał uchronić przed potwornościami pusty- ni i nieznanego. Napełniała go sentymentalna opiekuńczość i uczu- ciowość, kiedy patrzył, jak zagłębia się w jego słowa, bezbronna, de- likatna postać w czarnych szatach. Gdzieś poza zasięgiem wzroku szemrała woda w małej fontannie, a słoneczny silnik poruszał po- wietrzem w ogrodzie winorośli, sagowców i filarów z piaskowca. Ily- ire znał dobrze pustynię i potrafił na niej przeżyć równie dobrze jak inni, ale nie kochał jej. Chłodny cień zieleni w klasztorze odpo- wiadał mu znacznie bardziej. Pył wodny z pobliskiej fontanny spry- skiwał mu twarz. Zamknął oczy. Teraz Theresla wędrowała po spalo- nej pustyni, którą znosił przez szesnaście miesięcy, ale ona była chroniona przed upałem i niebezpieczeństwem i powróci tu w cza- sie, jaki jest potrzebny na przeczytanie opowieści. Nagle zaczęła czytać na głos. - Gdzie czytasz te słowa, Matko Przełożona Thereslo? Zapewne w Glenellen, w cienistych krużgankach z czerwonego piaskowca. - Nie napisałem tego! - wykrzyknął Ilyire, podrywając się. Theresla położyła palec na ustach. Czytała z dodatkowych kar- tek włożonych w sam środek zwoju. - Ilyire musiał już wrócić, a jest on jedynym ocalałym z wypra- wy prowadzonej przez Khareca. Przekazał ci zwój papierów zapie- czętowanych w ceracie, ale znajdziesz tam również dwanaście do- datkowych, gęsto zapisanych kartek, z których ta jest pierwsza. Tak, wydałam pisemny rozkaz zatrzymania Ilyire na noc, żeby móc to napisać. Matko Przełożona Thereslo, zastępczyni Oberlibera Da- rien przesyła ci pozdrowienia. Ilyire usiadł na brzeżku wiklinowej ławki, zaciskając palce i kręcąc się ze zmieszania. Mimo że przez ponad rok nie marzył o niczym innym oprócz powrotu do tarasowych ogrodów Glenellen, pragnął w tej chwili znaleźć się gdziekolwiek indziej na świecie. Theresla spojrzała znów sponad kartki. Jej wielkie fiołkowe oczy spotkały się na moment z jego spojrzeniem - na wystarczająco dłu- go, żeby utwierdzić jej zwierzchność. Był to bardzo dokładny opis tego, co Darien wiedziała o lansje- rach i winniku, poczynając od najazdu na stację, a na przymusowej kąpieli Ilyire na tarasie stacji kończąc. Theresla czytała na głos, po- woli i wyraźnie, żeby Ilyire nie stracił ani jednego słowa. Stała przy stole z czerwonego piaskowca, którego groteskowe inkrustowane wzory z czarnego opalu zdawały się drwić z niego. Na stole leżał długi wąski nóż z rękojeścią z krwistoczerwonego drewna, przykry- ty ceratą, którą przeciął pół godziny temu. Ilyire zabawiał się my- ślą, żeby sięgnąć po sztylet i poderżnąć sobie gardło, kończąc w ten sposób upokorzenie. Z wielkim wysiłkiem powstrzymał się i spojrzał ponownie na Thereslę. Obszerne czarne szaty, po których spływały jej włosy, miały w zamyśle podkreślać jej kobiecą bezbronność, ale nosiła je tak, jakby były z trudem utrzymującymi ją w ryzach łańcuchami. Opowiadano o niej, że nocą grasuje po dachach i parapetach klasz- toru naga, ale wysmarowana sadzą i sadłem baranim. Była również jego szalonym bóstwem i służba dla niej napełniała go szczęściem. Była dla Ilyire dżinnem z butelki, ale korek, który ją powstrzymy- wał, kruszył się. - To zdumiewająca lektura - powiedziała Theresla, przeczytaw- szy główną część tekstu. Uśmiech na jej ściągniętej, białej jak kość twarzy w najmniejszym stopniu nie uspokoił Ilyire. Jego spalona słońcem twarz również była bledsza niż zwykle. - Rozumiała wszystko - rzekł całkowicie załamany, przyciskając dłonie do policzków. - Niema lingwistka! - Jestem z ciebie dumna, Ilyire. Twoje ręce czyniły tak, jak czy- niłyby moje - mniej więcej. - Przysięgam, że postępowałem zgodnie z honorem! - Wierzę ci. Poza wszystkim mam na to słowo Darien. A teraz sza, mam jeszcze trochę do przeczytania. „Muszę zakończyć ostrzeżeniem i to ostrzeżenie jest powodem, dla którego spisałam tę długą opowieść. Oparcie mera w jego za- chodnich stanach jest słabe, a depesze, które oglądałam, sugerują, że może posunąć się do czegoś okropnego, zwłaszcza teraz, kiedy najazd Khareca pokazał, że zachód jest łatwym łupem. Mer ma broń, straszliwą i ostateczną broń. Może przetransportować do Ma- ralingi pięćset wielbłądów obładowanych zatrutą żywnością. Czy muszę opisywać, co stanie się, gdy te wielbłądy pójdą za Wezwa- niem i nakarmią ogromne ryby? Wiele z tych stworzeń zginie, a ich odwet będzie szybki i straszliwy. Wezwanie dotrze do waszych kró- lestw położonych w środku kontynentu i będzie trwało nie godziny, ale tygodnie. Wasi ludzie będą usiłowali na nie odpowiedzieć, aż umrą z głodu w swoich schronieniach lub na uwięziach. Nie posą- dzajcie nas jednak o zbyt wielką potęgę. Z naszych pism historycz- nych bardzo mało dowiedzieliśmy się o genezie Wezwania, ale wy- starczająco, żeby nim manipulować. Pisząc to i wkładając między dokumenty Ilyire, popełniam zdradę, ostrzegam bowiem wrogów mera. Zbierz tych, których kochasz, naucz, ilu się da, opierać się Wezwaniu. Naucz ich opiekować się tymi, którzy dostali się w szpo- ny Wezwania, a nie są jeszcze wytrenowani. Mając szczęście, oca- lisz może życie tuzinowi osób. To już cała opowieść. Pragnę ci po- móc z wdzięczności, ale jedyne, co mogę uczynić, to wysłać ostrzeżenie, ponieważ jestem tylko zastępczynią Oberlibera. Prze- sunięcie o dwanaście. Twoja w nadziei i wstydzie zastępczyni Ober- libera Darien vis Babessa". ©G) Siedzieli w milczeniu przez długie minuty. Wachlarzowate liście sagowców poruszały się lekko na bryzie z silnika słonecznego. The- resla odruchowo zaplatała pasma swoich śmiercionośnych czarnych włosów, dumając nad zapisem na ostatniej stronie. - To wszystko - powiedziała w końcu. - Na ostatniej stronie jest coś napisane w ich języku, ale nie potrafię tego przeczytać. Co są- dzisz, Ilyire? Czy ci ludzie spoza południowej pustyni mogą nas zniszczyć za pomocą Wezwania? - Tak, mogliby to uczynić - odparł stłumionym szeptem Ilyire. - Uderzą, zanim my będziemy mieli wystarczającą liczbę wojow- ników potrafiących oprzeć się Wezwaniu. Wyobraź sobie, jak nas teraz postrzegają: myślą, że przygotowujemy armię, która może walczyć podczas Wezwania, i że taka armia będzie niemal niezwy- ciężona. W związku z tym uderzą w nas samym Wezwaniem i zo- staniemy zmieceni z powierzchni ziemi. Mieli rok na poczynienie przygotowań, kiedy ja brnąłem tutaj. - Wstał i zaczął niespokoj- nie krążyć po płytach czerwonego piaskowca. - Ale dlaczego zro- biła to w taki sposób? Mogła mi pokazać te kartki jeszcze na sta- cji Maralinga. - Opowiedziałeś jej o wielu osobistych sprawach, Ilyire, myśląc, że ona nie rozumie. Mogła się obawiać twojego gniewu. - Bać się mojego gniewu? Byłem dla niej samą łagodnością, ob- sypywałem ją takimi czułościami, że - ach... Theresla uniosła brwi i uśmiechnęła się. - Być może ręce uczyniły coś więcej niż ty i Darien zechcieliście mi opowiedzieć. - Nie! Przysięgam... - Jestem tego pewna, ale powróćmy do jej ostrzeżenia. Coś mu- simy zrobić. Ilyire stanął na brzegu tarasu i spojrzał poza ciemnobłękitne wody przełomu, poza urwiska z czerwonego piaskowca i zabudowa- nia, aż ku południu. Theresla podeszła do niego z cichym szelestem szat i objęła go ramieniem. - Jaki masz plan, bracie? - Mógłbym udać się ponownie na południe. Mógłbym położyć się na klifach i czekać, żeby ściągnąć zatrute ładunki z wielbłądów. Pięćset wielbłądów... tak, może zdołałbym tego dokonać. - A jeśli oni włożą do niektórych juków proch strzelniczy? Nie, mój drogi bracie, istnieje tylko jeden sposób, żeby uratować lud i piękne miasta Alspring. Władca Darien, ten mer, musi nauczyć się mojego sekretu opierania się Wezwaniu. Wtedy nie będzie się bał aż tak, żeby nas wytępić. - Ale ty jesteś jedyną nauczycielką, Thereslo. - Zgadza się, a jeśli opuszczę ten klasztor, zostanę potępiona przez Radę Starszych jako renegatka i rozpustnica. Pojadę na połu- dnie i ty będziesz moim przewodnikiem. - Wyjedziesz? Ty? - wykrzyknął Ilyire przerażony. - Nie! Abso- lutnie nie! Jesteś Matką Przełożoną, córką szlachcica... kobietą! Theresla oparła się o barierkę i spojrzała w dal, ku błękitnym wodom przełomu. - Czy pamiętasz, co się stało, gdy ostatni raz rzuciłeś mi te słowa w twarz, Ilyire? - zapytała. Ilyire się wzdrygnął. - Wypchnęłaś mnie za barierkę i trzymałaś mnie za szaty co naj- mniej przez dziesięć minut. - Tylko przez kilka sekund. - Dla mnie to było dziesięć minut. Wszystkie te nowicjuszki na niższym tarasie gapiące się na mnie, och... - Nie zmieniaj tematu, bracie. Trzymałam cię jedną ręką i wcią- gnęłam cię z powrotem jedną ręką. Jestem bardzo silna. - Po wszystkich tych latach łażenia po dachach i polowania na wróble, nie dziwi mnie to. - Jestem równie silna i zaradna jak każdy lansjer i pojadę z to- bą na południe - oświadczyła. - Będziesz moim przewodnikiem. - Nie! Pismo mówi o tym wyraźnie: „Chroń swoje kobiety przed bestią w duszy mężczyzny. Trzymaj swoje kobiety i dzieci w za- mknięciu, żeby uchronić je przed niesprawiedliwością i krzywdą. Uwielbiaj swoje kobiety jako naczynia przeznaczenia. Chroń...". - „... Swoje kobiety przed ich własnymi zachciankami". Tak, Ilyire, znam pismo równie dokładnie jak ty, a może nawet lepiej. Trzeci przepis jest przyczyną, dla której muszę odejść. To kwestia przeznaczenia. Albo udam się z tobą do Maralingi, albo nastąpi to- talna zagłada. - To pogwałcenie pisma. - Zagłada ludu Alspring jest największym możliwym pogwałce- niem pisma. Ty będziesz zabójcą tysięcy kobiet i dzieci, Ilyire. Mógł- byś stanąć przed bóstwem i wyjaśnić, dlaczego dopuściłeś, żeby to się stało? Zacisnął oczy i wzdrygnął się. - Ty mnie nauczyłaś, więc ja mogę uczyć innych - powiedział w rozpaczy. Theresla uśmiechnęła się, po czym uderzyła go swoimi czarnymi warkoczami. - Doskonale. Zawołam nowicjuszkę i jeśli przez tydzień zdo- łasz ją nauczyć, jak opierać się Wezwaniu, pozwolę ci jechać sa- memu. Ilyire stał ze spuszczoną głową, gdy Theresla czekała na odpo- wiedź. W końcu potrząsnął głową. Poklepała go po plecach. - Pospiesz się teraz, będziemy potrzebowali dwóch wielbłądów wierzchowych, czterech jucznych i zapasów na trzy miesiące... aha, jeszcze strój, żebym mogła się przebrać za najemnego lansjera. Wy- jeżdżamy dziś wieczorem. - Lepiej byłoby jechać podczas Wezwania. - Ale Wezwania dochodzą tak daleko tylko dwa, trzy razy do ro- ku, a my nie możemy czekać. Jeśli bóstwo popiera nasze plany, bę- dziemy bezpieczni. Ilyire wyszedł kupić wielbłądy i zapasy, a Theresla wróciła do swojej celi, żeby się spakować. Znajdzie się Wezwanie, które ukryje ich ucieczkę, nie było co do tego wątpliwości. Podczas nieobecności Ilyire udoskonaliła swoją wiedzę na temat Wezwania i potrafiła te- raz wyczuć jego zbliżanie się z wyprzedzeniem dwunastu godzin. Niedługo mu powie - niedługo, ale jeszcze nie teraz. Przy świetle lampki oliwnej Theresla odwinęła ostatnią stronę listu Darien. Była to zakodowana informacja, którą odszyfrowała w głowie jeszcze w ogrodzie. Teraz przepisała ją uważnie, żeby mieć całkowitą pewność. ©6) „Przesunięcie o dwanaście, frelle Thereslo, taki prosty szyfr, wątpię jednak, żeby Ilyire zdołał go złamać. Z kart, które przeczy- tałaś, dowiedziałaś się, że utalentowane kobiety mogą osiągnąć wysokie stanowiska w naszym społeczeństwie, a zarazem cieszyć się nieskrępowaną swobodą. To jeden z powodów, dla których opo- wiedziałam tę historię. Drugim powodem jest konieczność wystra- szenia Ilyire tak, żeby pomógł ci przybyć do nas, jeśli będziesz tego pragnęła. Czy uszczęśliwia cię życie w zamknięciu, wśród ograni- czeń, nawet jeśli jesteś Matką Przełożoną? Czy pragniesz nadal żyć i poznawać świat za pośrednictwem Ilyire? Jeśli nie, mogę zapropo- nować ci ucieczkę, frelle Thereslo. Nie istnieje broń ostateczna, wymyśliłam całą tę opowiastkę o zatrutym mięsie i Wezwaniu. Dopóki Hyire nie spojrzał w dół tam- tych klifów, nie mieliśmy pojęcia, co stoi za Wezwaniem. Jeśli jesteś szczęśliwa jako Matka Przełożona, rozszyfruj to dla Ilyire, uśmiejcie się z moich sztuczek i żyjcie dalej tak jak dotychczas. Jeśli pragnę- łabyś zamienić pozycję Matki Przełożonej na Oberlibera w randze Srebrnego Smoka, to Hauptliberin we własnej osobie udzieliła mi pełnomocnictwa do zaproszenia cię. Jak mogę to wiedzieć tak szyb- ko, skoro Libris jest oddalona o wiele dni, nawet pociągiem wiatra- kowym? Przybądź tu i przekonaj się. Połącz naszą władzę nad ma- szynami z twoim mistrzostwem umysłu, Thereslo, a może zdołamy przełamać nawet samo przekleństwo Wezwania. Przemyśl to i przy- bywaj na stację Maralinga, pytając o swoją przyjaciółkę i sługę, frelle zastępczynię Oberlibera Darien vis Babessę". Theresla uśmiechnęła się do tych słów. - Na całym świecie są teraz dwie kobiety i jeden mężczyzna, którzy znają źródło Wezwania - powiedziała do trzcinowego papie- ru, po czym przytknęła brzeg kartki do płomienia lampki oliwnej. Papier palił się powoli i niechętnie, jakby nie popierał jej decyzji. Część trzecia KOMENDY 7 ZAGRYWKA Jedenaście miesięcy przed powrotem Ilyire do Glenellen mer Jef ton wciąż rządził w Rochester, ale Hauptliberin przemieniała Li- bris w najpotężniejszą machinę administracyjną, jaka istniała od ponad dwóch tysięcy lat. Starszy personel Libris czuł się tak, jakby koniec wieku niósł ze sobą również koniec ich świata. Pod rządami Hauptliberin Zarvory książki przestały być czczone jako symbol dawnej świetności cy- wilizacji i symbole nieosiągalnej potęgi, stały się po prostu narzę- dziami służącymi do otrzymywania odpowiedzi. Skończyły się dłu- gie, leniwe zebrania komisji rozpatrujących drobne szczegóły zasad katalogowania, ceremonie w krużgankach dla uczczenia od- zyskania ważnych zaginionych ksiąg oraz wizytacje wyższego ran- gą personelu w bibliotece w Rutherglen podczas dorocznego Świę- ta Wina. Życie w nowej Libris wypełniły plany produkcyjne, rozkłady dnia, przeniesienia i komunikaty na zadziurkowanej ta- śmie papieru. Liczba personelu potroiła się zaledwie w ciągu trzech lat, a mimo to każdy miał coraz więcej zajęć. Pracujący naj- szybciej katalogista przerabiał dwieście razy średnią tygodniową sprzed pięciu lat, a i ten rekord miał się utrzymać raptem przez miesiąc. Czym zajmował się dodatkowy personel, pozostawało niejasne. Sieć biblioteki obsługiwała efektywnie zarówno snopbłysk, jak i paralinię i świadczyła wiele innych usług administracji mera. Krótka, ale bezlitosna wojna graniczna z Southmoor w okolicy Ta- langatty potwierdziła, że Libris odgrywała istotną rolę w niewiel- kiej, lecz dobrze uzbrojonej armii Rochester. Co bardziej spostrze- gawczy z obserwatorów uświadomili sobie, że prawdziwa potęga mi- litarna małego majoratu może być ukryta przed ludzkim wzrokiem. Ponownie z nieciekawych stert części zamiennych zmaterializowały się wojskowe pociągi galerowe i przenośne wieże snopbłysku - wszystko w ciągu niecałego dnia od momentu, gdy Południowcy przeprowadzili coś, co miało być atakiem z zaskoczenia i nie miało prawa spotkać się z odporem. Co jeszcze leżało gotowe do zmonto- wania w magazynach Rochester? Szpiedzy z innych majoratów zauważyli, że do aneksu sygnaliza- cyjnego Libris wwożono znacznie więcej żywności, niż oficjalnie za- trudniony tam personel mógłby zjeść, a pogłoski o wielkim zespole lokajów-rachmistrzów rozchodziły się wśród ludności miasta. Wia- domo było, że zespół ten wciąż łaknie nowych rekrutów. Mężczyźni i kobiety wszelkich profesji popisywali się ignorancją w dziedzinie matematyki, żeby uniknąć werbunku za pomocą uderzenia w głowę w jakąś bezksiężycową noc. Zapisy na kursy matematyki w szko- łach i na uniwersytetach całego Przymierza Południowo-Wschod- niego spadły do jednej dziesiątej w porównaniu z ubiegłym ro- kiem, a studenci nie pokazywali się w sali wykładowej przed uzyskaniem bibliotekarskiego stopnia Białego Smoka. Wielu eduto- rów z matematyki uciekało do Centralnej Konfederacji, a nawet do Southmoor. Nie dawali się namówić do powrotu, dopóki Jefton nie ogłosił, że wszyscy otrzymają stopień Czerwonego Smoka i pozosta- ną pod opieką mera. Kalkulor jednak wciąż wymagał nowych komponentów. Wojsko- we pociągi galerowe Hauptliberin dowiozły posiłki w strefę działań wojennych z niezwykłą prędkością, co pomogło pokonać Połu- dniowców pod Talangattą i zyskało Libris spore poparcie. Inspekto- rzy biblioteczni dostali pozwolenie wybrania spośród muzułmań- skich jeńców tych, którzy umieli liczyć. Z pięciu tysięcy pojmanych wybrano siedmiuset rekrutów wraz z dziewięćdziesięcioma tłuma- czami. Żeby zyskać pomieszczenia mieszkalne dla nowych kompo- nentów, prawie jedna piąta książek Libris została przeniesiona do składowania w pałacu mera - wraz z pełną obsługą smoczych bi- bliotekarzy i lokajów. Lemorel dowiedziała się od Tarrina, że Kalkulor miał teraz cztery procesory w dwóch halach i że jeńcy z Southmoor utworzyli mały podwójny procesor umieszczony w sali, gdzie niegdyś stały półki z klasyką i epiką. Na każdy z tych procesorów przypadało stu pięćdziesięciu komponentów pracujących na dwóch zmianach, ale Hauptliberin wynegocjowała dodatkowych umiejących liczyć Po- łudniowców, którzy dostawali się do niewoli podczas sporadycz- nych potyczek w okolicy Deniliąuin. Ten Kalkulor - Maszyna Is- lamska, jak nazywali go bibliotekarze - pracował wyjątkowo szybko przy rachunkach kontrolnych i dekodujących, zwalniając w ten sposób czas głównego Kalkulora, potrzebny do zadań Haupt- liberin. Charakter tych zadań pozostawał tajemnicą. Niektóre poświęco- ne były obliczeniom wszystkich zaćmień słońca i księżyca w minio- nych stuleciach, część pracy wymagała od Białych Smoków i loka- jów poszukiwania fiszek i książek ze wzmiankami o wydarzeniach astronomicznych. Były też zadania dotyczące mechaniki orbitalnej, obliczenia związane z produkcją maleńkich modułów orbitalnych i z geometrią cząstek, na które oddziałują dziwne wektory. Ani kom- ponenci, ani bibliotekarze nie mieli pojęcia, co kryło się za tymi ra- chunkami. Praca Lemorel poświęcona wektorom Wezwania, jego historycz- nym prądom i zmianom ścieżek miała nadal niski priorytet, chociaż Lemorel uzyskała wysokie prawo dostępu do Kalkulora Islamskie- go. Była teraz Srebrnym Smokiem, a jej badania przynosiły spraw- dzalne dane. To się liczyło. Jak zwykł mawiać Tarrin, Hauptliberin nie przejmowała się zbytnio rozmowami, ale zawsze zwracała uwa- gę na wyniki. ©6) Vellum Drusas starał się utrzymywać kontakt z każdym, komu kiedykolwiek pomógł, podpisywał się jednak również pod starym porzekadłem, że ryby i goście po trzech dniach stają się nieświeży. W całym Przymierzu żyła wielka liczba bibliotekarzy, którzy spoty- kali się z nim tylko przypadkowo i na krótko, a mimo to darzyli go wielkim szacunkiem i byli przekonani, że sporo mu zawdzięczają. Lemorel stanowiła doskonały przykład przyjaciółki Drusasa i - prawdę mówiąc - decyzję wysłania jej do Libris uważał za jedno z najrozsądniejszych posunięć w swojej karierze. - Lemorel Milderellen, autorka dziewięciu prac na temat We- zwania, studentka filozofii obserwacyjnej - powiedział Drusas, gdy usiedli razem na balkonie w refektarzu Srebrnych Smoków. - A nie- bawem ed. Lemorel Milderellen. Kto by się spodziewał? Skrzyżowała ramiona i odchyliła się nieco, wciąż zbita z tropu jego nadmiernie poufałą manierą. - Sądziłabym, że powinieneś był się spodziewać po mnie jakiejś iskry talentu, kiedy spotkaliśmy się w Rutherglen, fras Vellumie. Inaczej dlaczego miałbyś mnie wysyłać na egzamin na Czerwonego Smoka? - Geniusz balansuje na cienkiej linie, frelle. Łatwo go zdusić, ale jeśli dać mu szansę, wzbije się ponad chmury. To właśnie ko- cham w pracy inspektora. Jestem może ciężkawy, powolny jak bar- ka rzeczna, ale daję innym szansę lotu. Kiedy obrona pracy? - W czerwcu roku 1700 ZW. Mój ojciec i siostra przyjadą z Ru- therglen na promocję. Drusas zaśmiał się uprzejmie i pstryknął palcami, dając znak, że chce jeszcze jednego drinka. - Miło mi to słyszeć, ciepło mi się robi na sercu. Z wyjątkiem Żółtego Smoka wszystkie twoje promocje odbywały się w dość pro- wizorycznych warunkach. To niedobrze ze względu na tradycję. Li- bris zmienia się tak bardzo i tak szybko. Cóż, wszystkie moje awan- se odbywały się z pełnym ceremoniałem: procesje, przysięgi, kolacje, togi, wszystko. - Tradycja musi niekiedy ustępować konieczności. - Być może, być może - zgodził się, unosząc brwi i gładząc liczne podbródki. - Ale kiedy istnieje tak wielka konieczność, a praca jest tak ciężka, powinno się robić wszystko, żeby zachować odrobinę tra- dycji i ceremoniału. Pomyśl o trzech najważniejszych chwilach w swoim życiu, frelle - teraz, natychmiast! Dał jej moment na zastanowienie, przyglądając się płatkom opadającym z ozdobnej jabłoni na nikłym wietrze. - Dobra, przynajmniej jedną z tych chwil była ceremonia paso- wania na Żółtego Smoka, mam rację? - Tak, fras Vellumie, ale... - A przecież dostałaś więcej awansów. Pamiętasz Żółtego Smo- ka ze względu na ceremonię. - Do czego to prowadzi, fras Vellumie? - Do niczego szczególnego. Po prostu chciałbym, żebyś pamięta- ła, że za sto lat nie będzie tu Hauptliberin Zarvory, ale Libris z pew- nością przetrwa. Poświęć nieco czasu tradycji, zwróć uwagę na sta- re zwyczaje. Pracowałem w Libris za znakomitych czasów dawnej tradycji i było to naprawdę wspaniałe. Mistrz gier Fergen przewodniczył posiedzeniu zespołu dorad- ców mera. W tej roli zwracał zawsze wielką uwagę na nastroje władcy, a dzisiaj humor mera martwił go. Przez większość swojego krótkiego panowania mer Jefton snuł opowieści o wojnach mają- cych ustalić taką czy inną wiarygodność majoratu Rochester, Fer- gen nie zdziwił się więc, znajdując ten punkt w planie. Zamiast jed- nak objawiać zmęczenie i potrzebę podniety, młody mer był podenerwowany, niezdecydowany, a nawet przestraszony. - Jakie są nasze szansę w wojnie z Tandarą? - spytał Jefton. Lokaj stojący przy wielkim gobelinie przedstawiającym połu- dniowy wschód dotknął białą wskazówką potężnej stolicy Tandary. - Tandara graniczy z Rochester - odpowiedział Fergen. - Cokol- wiek czynisz, interesuje tamtejszego mera. Jeśli, powiedzmy, za- mierzałbyś sprzymierzyć się z Deniliquin przeciwko emirowi Cowry w sporze o granicę w Finley, mer Tandary, Calgain, mógłby pozwolić ci przewieźć koleją przez swoje terytorium jakieś artykuły wojen- ne w zamian za reparacje kompensujące sankcje Cowry nałożone na paralinię w Balranald. Lokaj skrzętnie pokazywał kolejno wszystkie księstwa, miasta i linie kolejowe. Mer Jefton z początku nie odpowiadał, a ręce mu drżały, gdy spoglądał na mapę. - Miałem na myśli szansę Rochester przeciwko Tandarze - oświadczył w końcu. Fergen odruchowo parsknął głośno. Pozostali doradcy poderwa- li się, jakby byli marionetkami na sznurkach. - To samobójstwo... z całym szacunkiem, merze. Tandara dwu- dziestokrotnie przewyższa nas powierzchnią i trzydzieści razy licz- bą ludności. Jefton wciąż spoglądał na mapę. - Tandara kontroluje większość naszego handlu, paralinii i tras snopbłysku. Rochester płaci za przywilej przewodzenia Przymierzu dla korzyści Tandary i pozostałych trzydziestu majo- ratów południowego wschodu. Trudno to nazwać sprawiedliwo- ścią. Arcybiskup James wtrącił się po raz pierwszy. - Chrześcijański majorat walczący bez rozsądnego powodu z chrześcijańskim majoratem to obraza dla oczu boskich - ostrzegł. - Tandara ma największą armię - powiedział marszałek Guire, ale ton jego głosu nie był całkiem zniechęcający. - Mer Calgain jest bardzo niepopularny. W radzie Tandary są sprzyjające nam frakcje. Jeśli jego armia zostałaby pokonana, cóż, znalazłby się w poważ- nym kłopocie. Armia stanowi główny filar jego władzy. Mistrz gier wstał szybko i odebrał wskazówkę lokajowi. - Spójrz na mapę, merze. Deniliąuin i Wangaratta są bardzo po- tężne, ale na długim odcinku graniczą z Southmoor. Spory są tam nieustanne i pochłaniają większość ich regularnych sił. Zaofiaruj im pomoc, a powitają cię z otwartymi rękami. Poproś o pomoc, a od- powiedzią będzie milczenie. Nathalia i Kyabram są bardzo małe i rządzą nimi tchórze. Zaproponuj im sojusz, a zadenuncjują cię do Tandary w czasie, jaki potrzebny jest lokajowi na dobiegnięcie do najbliższej wieży snopbłysku. Shepparton nie żywi ciepłych uczuć dla Tandary i chciałoby odzyskać zaanektowaną prowincję Kyne- ton, ale tamtejszy mer nie jest głupcem: sprzymierzy się z pewnym zwycięzcą. Jeśliby doszło co do czego, Deniliąuin chętnie ujrzałoby upokorzenie Tandary, zanim mer Calgain znowu podniesie cła prze- wozowe i zajmie kolejne kasztelanie pograniczne. Jedyny problem polega na tym, że raczej nie pomogą w walce. - A zatem analiza marszałka jest słuszna? Tandara ma słabe punkty? ; - Nie, nie, merze, nie o to chodzi. Widzisz, w najogólniejszym sensie owszem, marszałek ma rację. Jeśli emir Cowry sprzymierzy się z merem Gregorym z Deniliąuin i zgniecie Tandarę, w wielu miastach będą radować się na ulicach. Z całym jednak szacunkiem, ty nie jesteś ani emirem ani merem Gregorym. - Może nie bezpośrednio, ale kontroluję mniej więcej taki sam obszar jak emir. - Zgoda, ale przynajmniej kilka ze stanów jest zjednoczone pod jego berłem, merze. Rochester jest tylko udogodnieniem admini- stracyjnym. Jest obszarem neutralnym, gdzie można prowadzić in- teresy Przymierza Południowo-Wschodniego bez przeszkód ze stro- ny Wezwania. Mamy największy system biblioteczny na świecie, a nasi bibliotekarze oddają nam cenne usługi, ale to wszystko. Ma- joraty południowego wschodu płacą Rochester za usługi. Spróbuj się wychylić, a bez najmniejszego trudu znajdą ci zmiennika. - Bibliotekarze dostarczyli pociągi galerowe do przewożenia wojsk podczas walk w Talangatcie - powiedział marszałek Guire. Fergen odłożył wskazówkę, skrzyżował ręce i zwrócił się do mar- szałka, nie kryjąc drwiny. - Ilu merów załaduje swoje wojsko do tych pociągów na wojnę przeciwko Tandarze? Z' Mer Jefton rzucił Zarvorze protokół z posiedzenia zespołu do- radców i stanął przed nią z założonymi rękami. W odpowiedzi wle- piła w niego twarde spojrzenie, aż odwrócił wzrok, poświęcając uwagę oknu. Przejrzenie protokołu nie zajęło jej dużo czasu. - Nie ma tu nic nowego - zauważyła. - Omawialiśmy już to wszystko. - Być może. Fakty są te same, ale opinie się różnią. Wojna znisz- czy Rochester. - Porażka zniszczy Rochester, merze. Wojna... - Wojna z Tandarą i porażka to jedno i to samo. - Tandara to dla nas możliwość pokazania pełnej siły. Nie może- my zakończyć przygotowań do Wielkozimia, jeśli w drogę będą nam wchodzić niekończące się drobne utarczki między stanami. Poko- naj Tandarę w imię dobrobytu i stabilizacji, a całe Przymierze sta- nie za tobą ławą. - Nie! Służysz dobrze majoratowi, Hauptliberin, ale to za wiele. Rochester zostanie zmiażdżone. Mer Calgain stworzy tu prowincję Tandary i będzie rządził Przymierzem. - Mogę pokonać Calgaina wyłącznie z pomocą moich Smoków Tygrysich. - Nie! Ani słowa więcej. Powiedz jeszcze jedno słowo, a uznam to za wyzwanie. Zarvora wyprostowała się w swoim fotelu, po czym powoli poło- żyła obie ręce na blacie biurka. Znajdujący się za nią zegar wagowy uderzył siedem razy. Jefton drżał z oczami utkwionymi w rządki mechanicznych zwierząt, przez które przemawiał Kalkulor. Był wy- raźnie przerażony, ale trzymał się nieźle. Zarvora pokiwała głową, zaskoczona jego odwagą. - Nie masz wyboru, merze Jeftonie. Jefton zwrócił się ku niej z wyrazem raczej oburzenia niż oporu, zdołał jednak wytrzymać jej spojrzenie. Miał do wyboru walkę z Hauptliberin lub utratę majoratu. - Przyjmuję twoje wyzwanie - powiedział zduszonym głosem, prawie charcząc. - Będziesz walczył osobiście czy wyznaczysz zawodnika? Upokorzenie zabolało Jeftona jak uderzenie biczem. - Zawodnik merostwa wykona pracę, za którą się mu płaci - od- parł z uczuciem, jakby oderwane od ciała ręce zaciskały mu się na gardle. Pałac mera, podobnie jak Libris, był wyposażony w sale poje- dynkowe. Posadzka z niebieskiego kamienia rozciągała się na sto metrów w obie strony od wąskiego pasa z białego marmuru. Na końcu linii środkowej znajdowała się opancerzona galeria z dużymi lustrami dla sędziów. Lokaje polerowali lustra, sędziowie zaś usta- wiali się i sprawdzali pole widzenia. Stevel Coz rozgrzewał się przy stojaku na broń pod okiem mode- ratora. Jako zawodnik mera i strona wyzwana Coz miał prawo wybo- ru broni i zamierzał wybrać to, co mu najbardziej odpowiada. Rzę- dy pistoletów pojedynkowych lśniły w świetle sączącym się spomiędzy rowkowanych marmurowych łuków otaczających niebie- skie pasy. Po przeciwnej stronie sali, przy galerii drugiego zespołu sędziów stały, czekając, Zarvora i Vardel Griss. Zarrora wybrała dowodzącą Smokami Tygrysimi na swojego se- kundanta zarówno ze względu na jej lojalność, jak i rangę. Griss nie odznaczała się słusznym wzrostem, ale była szczupła, poważna i elegancka. Tego ranka przycięła włosy wokół całej głowy, przypię- ła swoje dziewięć medali i pachniała lekko mydłem do szorowania. Wiele lat temu kula z muszkietu przeleciała jej między wargami, zmiażdżyła dwa zęby i wyszła przez prawy policzek. Zarvora zauwa- żyła, że Griss posmarowała poszarpaną bliznę kremem, żeby jesz- cze bardziej rzucała się w oczy. Bez słów przemawiała za Hauptlibe- rin: oto mój sekundant, tym bardziej powinniście się mnie bać. Gdzieś poza salą zabrzmiały fanfary, a ciężkie drzwi otwarły się z hukiem. - Jego znakomita zwierzchność, mer! - zawołał herold, a świta mera wmaszerowała przy dźwiękach orkiestry grającej hymn pań- stwowy Rochester. - Techniczna usterka w protokole, powinni grać jego osobisty hymn - szepnęła Griss. - Wyzywasz mera, nie państwo. Zgłoszę to później. Sędziowie zebrali się przy linii środkowej wraz z moderatorem. Z jednej strony biskup James i marszałek Guire, z drugiej - mistrz gier Fergen i szeryf miejski. Moderatorem był sam sędzia najwyższy. Zarvora i Coz pozostali po swoich stronach sali, gdy ich sekun- danci podeszli do środka. - Moim obowiązkiem jest zaklinać was w imieniu Boga, ludu Rochester i mojego urzędu sędziego najwyższego, abyście rozważy- li polubowne załatwienie sprawy. Oddaję się na wasze usługi tu i te- raz. Czy zgadzacie się? - Nigdy! - warknął stojący koło sekundanta swojego zawodnika Jefton i natychmiast się zakrztusił. - Dziękuję, nie - odpowiedziała Griss. - Jako zawodnik strony wyzwanej Steveł Coz ma prawo wybrać broń ze stojaka - zgodnie z rytuałem oznajmił sekundantowi Coza moderator. Sekundant podszedł do stojaka, przyjął od Coza politu- rowane pudełko z drewna jesionowego i wrócił do moderatora. - Wybierz pistolet dla wyzywającej - została poinstruowana Griss. Obejrzała oba pistolety i wybrała jeden z nich. - Powróćcie na swo- je miejsca. - Krótkolufowe rusznice Dussendala - szepnęła szybko Griss, podchodząc do Zarvory. - Ciężkie, duży uchwyt, gwintowana lufa, ale bez muszki. Mierzysz na podstawie ciężaru i wyczucia broni. Jeśli masz w tym doświadczenie, nie dodała Griss. Zarvora mia- ła drobne dłonie i, co było powszechnie wiadome, preferowała broń nieco lżejszą. Griss załadowała pistolet, zapaliła lont i podała broń Zarvorze. Moderator przywołał ich do linii środkowej, a dwaj służą- cy wtoczyli na salę tarczę przypiętą do beli słomy. - Stevelu Coz, wystrzel do tarczy i niech łaska prowadzi twoją rękę. Coz podniósł dussendala na wysokość ramienia, pochylił go w dół i wypalił - wszystko jednym ruchem. Salą wstrząsnęły echa huku, a gdy dym się rozwiał, ukazała się dziura dokładnie na kra- wędzi zewnętrznego koła. - Niedobrze - szepnęła Griss do siebie samej. Coz grał na po- kaz, żeby dać Hauptliberin szansę walki. - Zarroro Cybeline, jeżeli nie potrafisz poprawić tego strzału, musisz wycofać się z pojedynku i uznać się za przegraną. Konty- nuuj. Zarvora uklękła, ustawiła oburącz pistolet, przymknęła kolejno oczy i nacisnęła spust. Jej strzał ukazał się czernią na wewnętrz- nym kole. Moderator naradzał się przez chwilę z sędziami. - Mocą nadanej mi władzy uznaję ten pojedynek za zgodny z prawem tego majoratu - oznajmił. - Sędziowie proszeni są o uda- nie się na wyznaczone miejsca. Mistrzowie ceremonii proszeni są o uporządkowanie strzelnicy pojedynkowej. Sekundanci proszeni są o załadowanie broni i oddalenie się. Griss podała Zarvorze naładowany pistolet. - Obwołaj blisko, obróć się szybko, ale strzelaj, trzymając broń oburącz. Zarvora niezgrabnie dźwignęła dussendala i Coz musiał prze- rwać swoje ćwiczenia oddechowe, żeby stłumić uśmiech. Nie odpo- wiadał jej ciężar i brak muszki. Nie ma wątpliwości, że musi zginąć, chyba że postanowi zachować twarz przez obwołanie odległości po- wyżej zasięgu rusznicy. Dwadzieścia kroków będzie oznaczać, że chce walki, ale zagra na jej niekorzyść ze względu na jego doświad- czenie. Poniżej dwudziestu będzie niebezpieczne dla nich obojga, jako że o wyniku pojedynku zadecyduje szybkość obrotu. O tak, ona jest szybka, ale pistolet jest ciężki i zachwieje się w niedo- świadczonych rękach. Zarvora stała plecy w plecy z zawodnikiem mera, dzieliła ich tyl- ko cienka linia marmuru między piętami. Moderator nakręcił me- tronom. - Proszę o uwagę. Za każdym uderzeniem metronomu wykona- cie jeden krok. O liczbie kroków decyduje strona wyzywająca, Hauptliberin Cybeline, a odliczanie rozpocznie się wraz z jej sło- wem. Podasz liczbę na moje hasło „Obwołaj odległość". Czy jest to zrozumiałe dla obu stron? - Tak - odpowiedzieli oboje po kolei, a ich głosy zabrzmiały jak Amen w hymnie. - Gotowi... Hauptliberin Cybeline, obwołaj odległość! - Jeden! - warknęła Zarvora. Coz zawahał się, zdumiony, kiedy metronom moderatora stuknął po raz pierwszy. Zarvora uczyniła krok o ułamek sekundy wcześniej od niego, ale zgodnie z czasem. Kiedy jej stopa dotknęła posadzki, obróciła się całym ciałem, uderzyła kolbą dussendala w wolną rękę, żeby ustabilizować broń, i wypaliła w chwili, gdy Coz wykańczał swój słynny posuwisty obrót. Strzał Zarvory trafił go wysoko w że- bra, gdy naciskał spust. Kula z jego pistoletu wyrwała kawałek jej kołnierza, ale on był już martwy w momencie, gdy padał na ziemię u jej stóp. Moderator podszedł do nich, wołając medyka i sekundantów. Griss musnęła kołnierz Zarvory w miejscu, gdzie nadpalił go strzał Coza. Ogłoszono, że zawodnik mera jest martwy. Moderator odebrał broń, zebrał sędziów i poprowadził ich do pokoju za białymi łukami. - Wspaniale, mistrzowsko, to było naprawdę znakomite - bełko- tała Griss, otrząsając się z ulgą, jakby to ona sama brała udział w pojedynku. - Wiem, że radziłam ci wywoływać krótki dystans, ale tylko jeden krok! Zarvora zamknęła oczy, gdy ciało Coza kładziono na nosze. - Takie marnotrawstwo, frelle Vardel. Ja jednak żyję. - I jesteś zwycięzcą, frelle. Pobiłaś zawodnika mera, teraz ty rzą- dzisz Rochester. - Rochester? Nie, potrzeba będzie więcej walk, zanim Roche- ster mi się podporządkuje. Na szczęście mam zawodnika, który jest mi dłużny sporo pojedynków. - Zawodnika, frelle Hauptliberin? Ty potrzebujesz zawodnika? - Zawodnika, frelle Smoku Tygrysi, śmiertelnie groźnego zawod- nika. Fanfara obwieściła powrót moderatora i sędziów. Na ich twa- rzach wyraźnie malowało się napięcie. Między dwoma łukami poja- wił się Jefton w obstawie pięciu osobistych gwardzistów. - Jako moderator w pojedynku między merem Rochester Jefto- nem III i Hauptliberin Zarvorą Cybeline oznajmiam niniejszym, że werdykt sędziowski utknął na równej liczbie głosów w sprawie fau- lu. Dwóch sędziów uważa, że skoro moderator zapowiedział Haupt- liberin, że ma wywołać liczbę kroków, zobowiązana była do wywoła- nia więcej niż jednego kroku. Faul uznany przez większość sędziów oznaczałby egzekucję Za- rvory za morderstwo jfeszcze tego samego wieczoru. Głosowanie jednak podzieliło się dokładnie po połowie i musiało zostać odłożone do najbliższego spotkania merów Przymierza Południowo-Wschod- niego - za jedenaście miesięcy. Merowie będą kolejno decydować, czy sędziowie spełniali warunki oceniania pojedynku. Jeśli wszy- scy zostaną uznani za odpowiednich, merowie ogłoszą zwycięzcę na podstawie dokładnych badań dowodów. - Hauptliberin Cybeline, musisz oddać się w areszt szeryfowi Rochester. Czy chciałabyś coś powiedzieć? - Niniejszym składam prośbę o natychmiastowe zwołanie posie- dzenia merów Przymierza Południowo-Wschodniego - powiedziała energicznie. - Tylko mer może odpowiedzieć na taką petycję - odrzekł mo- derator, zwracając się do Jeftona. - Odmawiam - zawołał Jefton z pewnością siebie. - Nadzwyczaj- ne posiedzenie merów może być zwołane wyłącznie w czasach wiel- kiego zagrożenia dla majoratu. Teraz nie mamy takiej sytuacji. - Kto będzie pełnił obowiązki Hauptlibera? - szepnęła Griss z niepokojem. - No właśnie, kto? - odpowiedziała Zarvora. - Przekaż jednak fras Tarrinowi to, jeśli łaska: TURING-17-ADA. Będzie wiedział, co mam na myśli. Zarvora została wyprowadzona przez gońców konstabla, a Griss popędziła z wieściami do Libris. Wieczorem zwołano zebranie bi- bliotekarzy w stopniu Złotych Smoków, żeby zadecydować, kto po- winien pełnić obowiązki Czarnego Smoka w czasie, gdy Hauptlibe- rin będzie przebywała w areszcie. Zgodnie z tradycją ze względu na starszeństwo wybrano kierownika Bibliografii. Tarrinowi powierzo- no zajmowanie się Kalkulorem. ©6) Kiedy brakło Zarvory, tempo pracy w i na Kalkulorze uległo dra- stycznemu zwolnieniu. Nie było nowych rozkładów pracy na nad- chodzący tydzień, zawieszano więc zadania do czasu, gdy właściwi smoczy bibliotekarze ich nie rozpisali. Kiedy przydzielono zadania, okazało się, że sporo personelu nie ma nic do roboty. Niektórzy nic nie robili, ale Lemorel poprosiła Tarrina o powierzenie jej kontroli nad Kalkulorem Islamskim i zasiadła do pracy nad swoją rozprawą. Zaplanowane miesiące obliczeń wyparowały w jednej chwili, ale edutorzy z uniwersytetu nic o tym nie mogli wiedzieć. Kolejna skie- rowana do Tarrina prośba - o gońców i lokajów, którzy zajęliby się robotą bibliograficzną - została powitana dosłownie z otwartymi rę- kami. Personel pomocniczy Libris okazał się nagle pozbawiony pra- cy, skoro tak dużo czasu zajmowało ustawienie Kalkulora. Również prośba o skrybów, którzy zapisywaliby wyniki, spotkała się z na- tychmiastową zgodą. Lemorel zaczęła rozważać ewentualność odda- nia pracy w połowie stycznia i dodania do nazwiska skrótu EdR jeszcze w marcu, sześć miesięcy przed terminem. Niezwyczajny nadmiar wolnego czasu wprawił w zakłopotanie innych bibliotekarzy średniej rangi nie mniej niż Lemorel. Niektó- rym zredukowano czas pracy do dwóch godzin dziennie albo i mniej, spędzali więc czas, czytając książki, hulając w tawernach, a nawet programując Kalkulor do innych gier niż zawodnicy. Czar- ni gońcy zanotowali niezwykły wzrost miłostek między biblioteka- rzami, szczególnie w stopniach czerwonym, zielonym i błękitnym, ale pełniący obowiązki Czarnego Smoka był zbyt zajęty, żeby czytać ich raporty, a sama Hauptliberin siedziała w areszcie. Lemorel eksperymentowała z Kalkulorem Islamskim, wprowa- dzając pionierskie metody umożliwiające jednemu procesorowi sprawdzanie własnych wyników przez zastosowanie wzorcowanych kontroli przetwarzania powiązanych z weryfikacją sum kontrol- nych. Hauptliberin by to zainteresowało, ale nie wolno jej było przyjmować wizyt smoczych bibliotekarzy z Libris. Rozzuchwaliw- szy się, znudzona Srebrny Smok przeprowadziła jednego popołu- dnia doświadczenie z przejęciem kontroli nad węzłem snopbłysku w Griffith i pozmieniała pomniejsze tablice przekazów. Nikt tego nie zauważył. Kiedy wyznaczano jej kierowanie nocną zmianą, spę- dzała całe noce na grze w zawodników przeciwko głównemu Kalku- lorowi. Gdzieś tam w jego wnętrzu był Nikalan, wiedziała o tym z rozkładów, które równocześnie pokazywały jej, że Glasken akurat śpi. Największą satysfakcję dawała jej myśl, że śpi sam. Na zewnątrz Libris efekty drobnych niedociągnięć Kalkulora okazywały się dramatyczne i niepokojące. Przede wszystkim pojawiło się nieco bałaganu w dekodowaniu snopbłysku. Przypadkowe rozkazy mera zwalniały przestępców z więzień, a rozkłady jazdy nakazywały pociągom odjeżdżać co mi- nutę: okazało się, że losowe elementy przekazów snopbłyskowych były dekodowane w sposób losowy. Doniesiono, że ręczne kodowa- nie i dekodowanie było o rząd wielkości dłuższe, ale liczba komuni- katów została wyznaczona według możliwości Kalkulora. Wystarczyła doba, żeby Rochester zostało odcięte od reszty po- łudniowego wschodu. Większość prac miejskich również kontrolo- wano przez kable i paciorki Kalkulora. Konstabl nie był już w sta- nie sprawdzać teczek pozostających w areszcie przestępców, a więzienia prędko wypełniały się skazanymi, których Kalkulor zwalniał w sposób losowy. Okazało się, że brakuje danych podatko- wych. Kalkulor wiedział, gdzie są, ale gdyby zlecić ich odszukanie człowiekowi, zajęłoby to tygodnie dekodowania i rewizji ksiąg. Nie rozszyfrowywano depesz dyplomatycznych, tak że Jefton przestał wiedzieć, co dzieje się na jego własnym dworze. Łupieżcy z Pozo- stałości Heathcote najechali na Elmore. Wszyscy zgodnie przyzna- wali, że wydarzyło się to w obrębie terytorium Tandary, ale na gra- nicach Rochester zauważono poruszenia wojsk, których mer nie rozumiał. Do kuchni pałacu mera zajechało trzydzieści dwukółek załado- wanych owczym gnojem, a stado świń zostało puszczone luzem w pałacowych ogrodach. Żywność dla pałacu była przez tydzień do- wożona do stajni miejskich, podczas gdy Jefton musiał posyłać lo- kajów, żeby kupili mu obiad w pobliskiej tawernie. Jefton podpisał akt mianowania nowego ministra finansów, żeby następnego dnia dowiedzieć się, że nowo mianowany Atholart to cap - medalista. Wiadomość, że nominacja była oficjalnie rekomendowana przez ra- dę posłów, nie była dla Jeftona wielkim pocieszeniem. Postanowił odwiedzić Hauptliberin w jej celi. (96) - Rochester pogrąża się w chaosie - syknął wściekły Jefton. - Jak tego dokonałaś? - Rochester nie jest już w stanie funkcjonować bez Kalkulora, fras merze, a Kalkulor zachowuje się jak każde inne urządzenie. Potrzebuje opieki, a ja zaprojektowałam go tak, że nikt poza mną nie potrafi tej opieki sprawować. - Ależ to doprowadzi Rochester do ruiny. - Balansowałam na cienkiej i niebezpiecznej linie przez długi czas, merze. Mam dość ludzi, którzy jak ty kołyszą jej końcami dla własnej uciechy. - Mógłbym równie dobrze abdykować! - Rób, co chcesz, ale będziesz to robił bez pomocy Kalkulora. ©6) Następnym posunięciem Jeftona była próba rozkazania perso- nelowi Libris przywrócenia Kalkulorowi pełnej funkcjonalności. Wyjaśnianie, dlaczego było to niemożliwe bez współpracy Hauptli- berin, zajęło Oberliberom w stopniu Złotych Smoków sześć godzin, ale nawet wtedy mer nie był pewny, czy dobrze zrozumiał to, co mu powiedziano. Grupa edutorów z uniwersytetu została dopuszczona do inspekcji działania Kalkulora, ale kiedy otrząsnęli się z szoku na widok samej maszyny, oświadczyli tylko, że to nie ma prawa działać. Doprowadziło to zrozpaczonego młodego mera do jeszcze większej wściekłości. Kiedy następnie Tarrin oznajmił, że edutorów nie można puścić wolno po obejrzeniu Kalkulora, Jefton nie poczuł się na siłach do dyskutowania o tej decyzji. Edutorów włączono do najnowszych nabytków Kalkulora i posłano na trening. Jefton został wreszcie zmuszony do działania, gdy mer Calgain zajął Trójkąt Myśliwych. Był to niewielki skrawek ziemi na połu- dniu majoratu Rochester, a Calgain oświadczył, że łupieżcy używa- li go jako bazy do najazdów na jego terytorium. Znajdowała się tam jednak placówka celna paralinii Tandary, która obecnie prze- stała przynosić Rochester zyski. Awaria funkcji usługowych Kalku- lora spowodowała wystarczający chaos, żeby usprawiedliwić nad- zwyczajne posiedzenie merów Przymierza, a sami merowie wręcz żądali przywrócenia usług. Niemniej, podobnie jak w wypadku wszystkich tego rodzaju spotkań na wysokim szczeblu, jego zwoła- nie zajęło nieco czasu. ©6) Miesiąc po aresztowaniu Hauptliberin Lemorel uznała, że Libris z pewnością zmaleje ponownie do połowy obecnego personelu, jeśli zabraknie kierownictwa Hauptliberin, a ci, którzy awansowali wy- łącznie na podstawie zdolności matematycznych, mogą wkrótce zo- stać zmuszeni do poszukiwania nowej pracy. Zatrudnienie się na stanowisku zawodnika sędziego wydawało się niezłym pomysłem, postanowiła więc odświeżyć swoje umiejętności strzeleckie. Jako Srebrny Smok nie miała trudności z zarezerwowaniem czasu na ćwiczenia w salach pojedynkowych Libris i zaczęła tam spędzać sporo czasu. Lokaje zbrojowni byli dobrze wyćwiczeni i żwawi, ła- dowali i czyścili broń starannie, szybko zmieniali tarcze strzelnicze i dokładnie zapisywali wyniki. Pomimo huku wystrzałów i smrodu siarki panowała tu atmosfera spokojnej koncentracji. Pewnego ranka Lemorel przyszła wcześnie i zamrugała ze zdzi- wienia na widok Czerwonego Smoka Dolorian stojącej z krócicą kalibru dwadzieścia. Czerwony Smok popatrzyła niespokojnie na Lemorel, która skinęła uprzejmie i dała do zrozumienia, że poczeka i popatrzy. Kiedy stało się oczywiste, że nie tylko będzie mieć wi- dza, ale w dodatku widza znacznie przewyższającego ją rangą, Do- lorian odwróciła się ku tarczy, stając do niej przodem i mrużąc oko przy muszce. Pociągnęła za spust, po czym zachwiała się i postąpiła kilka kroków do tyłu na wysokich obcasach, gdy broń odrzuciła. Ku- la nie trafiła nawet beli słomy, do której przypięto tarczę. Z budki wynurzył się lokaj, potrząsając głową i pokazując na świeżą dziurę w boazerii za tarczą. Czerwony Smok zamrugała oczami w kierunku Lemorel i poprosiła o następny pistolet. Odważna na tyle, żeby ry- zykować upokorzenie, przyznała z podziwem Lemorel. Dolorian była typową bibliotekarką starej szkoły i pozostawała wciąż Czerwonym Smokiem, mimo że przekroczyła trzydziestkę. Była słaba z matematyki, ale mogła dochrapać się Zielonego Smo- ka, jeśli wykazałaby się dobrymi wynikami we wszystkich innych przedmiotach. Jednym z nich było strzelectwo. Miała gibką, ładnie zaokrągloną figurę i ubierała się tak, żeby to jak najbardziej pod- kreślić. Dopóki będzie nosić broń jak biżuterię, nie wyjdzie poza Czer- wonego Smoka, doszła do wniosku Lemorel, mierząc ją wzrokiem. Dolorian ponownie wycelowała, wystrzeliła i cofnęła się. Lemo- rel rzuciła się na posadzkę, zakrywając głowę rękami, gdy rykoszet przemknął gdzieś nad nią. Lokaj wychynął z budki i wskazał na bruzdę w marmurowym łuku kilka metrów od tarczy. - To było skandaliczne, frelle Dolorian - powiedziała Lemorel, wstając i strzepując kurz z munduru. Dolorian rzuciła jej rozpaczli- we spojrzenie zbitego psa, po czym wbiła wzrok w płyty posadzki. - Zdejmij, proszę, buty - rozkazała Lemorel. Nie należało się sprzeciwiać Srebrnemu Smokowi. Dolorian po- derwała się na moment, po czym z uśmiechem zażenowania usiadła na ławce. Jej buty sięgały aż pod tunikę, a tunikę miała bardzo krótką. Z udanym skupieniem zaczęła je rozsznurowywać. Nogi miała lśniąco białe i nagie. Lemorel popatrzyła na jej stopy i zrzu- ciła własne trzewiki. - Mamy mniej więcej ten sam rozmiar, frelle Dolorian. Włóż te. Lokaj! Naładuj pistolet tej frelle... nie, przynieś jej dwudziestkę- piątkę z zamkiem skałkowym. Lokaj podskoczył jak trzaśnięty biczem. - Moje nadgarstki są zbyt szczupłe na odrzut z takiego kalibru, frelle Milderellen. Lemorel wysunęła własny nadgarstek. Różnica była bardzo nie- wielka. - Sześć tygodni podciągania i pompek, a sama siebie nie po- znasz, frelle. Teraz przede wszystkim ustaw się bokiem i rozstaw no- gi na szerokość półtora ramienia. Zegnij tylne kolano, żeby zrówno- ważyć odrzut. Trzymaj dwiema rękami, dopóki nie nabierzesz wprawy. Naciskaj spust, szarpanie jest najpowszechniejszym błę- dem początkujących. Lokaj przyniósł naładowany pistolet. Lemorel przytrzymała rę- ce Dolorian i ustawiła ją w pozycji strzeleckiej. Miała ciepłe i miękkie, niemal plastyczne dłonie, a jej piersi były twarde jak na- bite bawełniane poduszki. Nic dziwnego, że miała całą gromadę ad- miratorów. - Teraz zrób to sama, ale tym razem wystrzel. - A co z celowaniem? - Egzamin na Zielonego Smoka sprawdza przygotowanie poje- dynkowe, a nie strzelanie do tarczy. Musisz uderzać z refleksem, a nie dzięki zezowaniu na muszkę. W prawdziwym pojedynku nie ma czasu na takie rzeczy. I trzymaj oczy otwarte. Zawsze je zamy- kasz, gdy strzelasz. Dolorian zniżyła pistolet i wypaliła. Albo wrodzony talent, albo szczęście sprawiło, że kula trafiła w granicę między wewnętrznym kołem a samym środkiem. Dolorian wybałuszyła wielkie zielone oczy, wpatrując się w elegancką dziurę w tarczy wyłaniającą się z rozwiewającego się dymu. Po raz pierwszy tego ranka trafiła w tarczę. - Brawo! - zawołał lokaj, uderzając w dłonie. - Sugeruje to, że moje rady są czegoś warte - powiedziała Le- morel, zwracając się do swojej uczennicy. Mimo że stała z gołymi nogami w płaskich, zdartych pantoflach pojedynkowych, Dolorian zdawała się rosnąć w oczach, gdy zażądała kolejnego pistoletu. Tym razem trafiła w środkowe koło. - Spodziewałam się, że trafisz w belę słomy, ale to wygląda na- wet bardziej obiecująco - rzekła Lemorel, gdy dym się rozwiał. - Musisz jeszcze sporo poćwiczyć, co najmniej pięćdziesiąt strzałów dziennie. - Ale co z moimi uszami... - Włóż woskowe zatyczki, ja tak robię. Od posadzki bił chłód, wróciła więc na matę. - Lokaj, następny pistolet. Dolorian nie poprawiła już pierwszego strzału, ale przynajmniej za każdym razem trafiała w belę słomy lub papier tarczy. Po sie- demdziesięciu strzałach Lemorel uznała lekcję za skończoną. - Ależ, frelle, ty chyba przyszłaś sama tu poćwiczyć? - Ach tak - powiedziała Lemorel, wyciągając swoją dwururkę i strzelając z jednej lufy. Kula trafiła w górną połowę środkowego punktu. -Tak, potrzebuję nieco ćwiczeń, ale nie dzisiaj. Czy mogła- byś oddać mi buty? Wyszły razem do miasta, na targ koło stacji północnej. Lemorel dopilnowała zakupów Dolorian: dwie pary sięgających kostki trze- wików z koziej skóry na płaskim obcasie i para płóciennych panto- fli pojedynkowych. Wybór pistoletu zabrał nieco więcej czasu. Do- łorian przetargowała swoją dwudziestokalibrową ozdobną rusznicę za skałkówkę kalibru trzydzieści dwa, chociaż Lemorel utrzymywa- ła, że idealnym kalibrem byłoby dla niej trzydzieści cztery i że po- żałuje wyboru, gdy jej nadgarstki nabiorą siły. - Cięższy pistolet oznacza, że odrzut jest przejmowany przez większy ciężar - tłumaczyła, kiedy wchodziły w bramę parku po- między murem wewnętrznym Rochester i jeziorem. Tawerna pod gołym niebem obsługiwała amatorów przejażdżek łódkami, a dzień był jasny, chłodny i bezwietrzny. Siadły przy stoliku, przyglądając się lekkim pociągom galerowym turkoczącym po estakadach ku we- wnętrznemu miastu. Dolorian wyciągnęła nowy pistolet z plecionej torby i obracała go w rękach z powątpiewaniem. - On wygląda... nieporęcznie i prostacko, za pozwoleniem, frel- le. Mam wrażenie, że mówi: „Ta osoba dba wyłącznie o funkcjonal- ność, a nic o wygląd i styl". - Wręcz przeciwnie, frelle Dolorian, według mnie on daje do zrozumienia, że jego właściciel zna się na broni i należy się z nim liczyć. Wypoleruj metalowe części, naoliw drewno i też je wypole- ruj. Jeśli chcesz, wetrzyj w nie pachnący olejek i wypal wzór po- grzebaczem. Nadasz mu w ten sposób osobisty wdzięk, ale on już ma styl. Dolorian zastanowiła się nad tym, dochodząc do wniosku, że jej nowa instruktorka ma rację. Kiedy przypinała olstro i dopasowy- wała sprzączki, Lemorel przekartkowała książkę, która wypadła z torby Dolorian: „Dworzanin Hauptlibera". Przeczytała dwie ostat- nie strony. Z historycznego punktu widzenia było to zmyślenie. Hauptliber Charltos miał sto sześć lat i cierpiał na zdziecinnienie, gdy umarł we śnie. Według książki został zasztyletowany przez piękną biblio- tekarkę w stopniu Białego Smoka za pomocą zatrutej szpilki do włosów w trakcie stosunku seksualnego. Prawdziwe było tylko jego imię i tytuł oraz fakt, że umarł w łóżku. - To milutkie opowiadanko - powiedziała Dolorian bardziej w celu wyjaśnienia niż przeprosin. - Słyszałam, że Charltos był nieśmiałym uczonym, specjalistą od klasyki, dla którego jedyną znaną rozrywką były nocne spotka- nia ze Złotymi Smokami przy szklaneczce sherry. Czytasz dużo tych, hmm, romansów? - Czytam je przez cały czas. Po złym dniu w Libris nie ma nic lepszego od kubka kawy z Northmoor, łatwej lektury i łóżka pełne- go poduszek - no, może utalentowany mężczyzna w łóżku. - Powinnaś mieć wiele propozycji, skoro pracujesz jako regula- tor w Kalkulorze. - Owszem, mam, ale wybieram bardzo ostrożnie, frelle. Od cza- su do czasu pozwalam sobie na mały omszały dzbanek wina i po- dobnie traktuję mężczyzn. Akt miłosny nie powinien być codzien- nym kieratem, toteż staram się, żeby za każdym razem było to coś szczególnego. - Nie masz jednego kochanka? - Przysięgłam nie mieć nikogo na stałe przed osiągnięciem stopnia Zielonego Smoka. Z moim wyglądem i figurą, frelle, jest wystarczająco trudno przekonać mężczyzn, żeby traktowali mnie poważnie. Gdybym była Zielonym Smokiem, mężczyźni musieliby przyznać, że jest we mnie coś więcej oprócz pośladków, piersi, dłu- gich włosów i ładnej buzi. Lemorel rozważała to, gdy Dolorian przechadzała się niezgrab- nie w butach na niskim obcasie i przybierała pozy pozwalające po- chwalić się nową skałkówką. Lokomotywa manewrowa przejechała z łoskotem po estakadzie, robotnicy gwizdali w kierunku łódki peł- nej dziewcząt. Kelner przyniósł dwa kubki kawy. - Spotkałaś się z komponentem Johnem Glaskenem? - spytała Lemorel. - Znam ich tylko z numerów, frelle. - 3084, jest teraz MNOŻNIKIEM. Wysoki, szeroki w ramionach, gładko ogolony. Pochodzi z Gór Wangaratta. - Ten, który ma nałożone embargo na flirt? - Właśnie ten. Co o nim sądzisz? - Prezentuje się dobrze i nie najgorzej gra na lutanie. Według ostatnich rozkładów mają go awansować na FUNKCJĘ za dwa mie- siące. Jego ciało robi wrażenie, ale odkryłam, że ciekawe ciała po- zostają często pod wpływem nieciekawych umysłów. - Ma dyplom z chemistrii. - Naprawdę? Cóż, jeśli zdejmą mu embargo, będę o nim pamię- tać. Lemorel milczała przez chwilę, żeby podjąć decyzję. - Pewnej nocy jakiś czas temu, frelle Dolorian, znalazłam się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Kiedy walczyłam z siłami, któ- re mogły pozbawić mnie życia, dowiedziałam się, że mój pozornie wierny kochanek zabawiał się z knajpianą dziewką przechyloną przez stół z zadartą na głowę spódnicą. - MNOŻNIK 3084? - Wtedy nazywał się Glasken. - Niesmaczne... ale niepohamowanie zmysłowe - powiedziała Dolorian, wydymając wargi. - Jeśli wiesz, czego się spodziewać... - Ach, ależ ja się tego nie spodziewałam. Glasken przez cały czas grał wobec mnie cnotliwego i wiernego romantyka, a ta zdrada nie była pierwsza. Jestem Srebrnym Smokiem, frelle Dolorian, to ja posłałam go do Kalkulora. Teraz pilnuję, żeby dobywał swego oręża tylko do pozbycia się wody z organizmu. Trzy miesiące. Praw- dopodobnie nigdy na dłużej nie odcięto go od źródła rozkoszy. No, ale teraz wyjaśniono mu pewne fakty dotyczące życia. - Ależ, frelle, mnóstwo mężczyzn zrobiłoby to samo, gdyby mie- li okazję. Ja też zostałam zdradzona, choć nieco dyskretniej. - Różnica polega na tym, że Glasken nie ma poczucia winy, a ja chcę, żeby został ukarany. Sęk w tym, że przed swoim aresztowa- niem Hauptliberin rozważała ograniczone zwolnienie Glaskena. Zna chemistrię, a ona potrzebuje ludzi z wykształceniem w tej dziedzi- nie do pomocy w opracowaniu nowego typu rakiet snopbłyskowych. Cały magnez na znanym świecie pochodzi z jednego przedwielkozi- mowego magazynu w pozostałościach w Centralnej Konfederacji. Cena idzie w górę w miarę topnienia zapasów, a nocny ruch snop- błysku wzrasta. Nie chcę, żeby Glasken wyszedł na wolność. Dolorian ścisnęła jej rękę. - Ile masz lat, frelle Lemorel? - Prawie dwadzieścia dwa. - Jesteś młodsza ode mnie o dziewięć lat. Przeżyj jeszcze parę lat, a nauczysz się nie kąsać tak ostro. - Przyjaciele mówią mi Lem. Wierz mi lub nie, ale mam przyja- ciół. - Moi nazywają mnie Lori, a mam mniej dobrych przyjaciół, niż sobie wyobrażasz. Czy 3084 to twoja jedyna zdrada? - W pewnym sensie. W przeszłości, dalekiej przeszłości... mia- łam kochanka i to ja popełniłam zdradę. Może los odpłacił mi wła- śnie Glaskenem. Z drugiej jednak strony, może los mną odpłacił je- mu. Kosztował kobiet jak ciepłych, soczystych pasztetów - teraz pora na chleb i wodę. - A więc ty też byłaś zdraj czynią, Lem. Nie potrafię sobie wy- obrazić ciebie w jakikolwiek sposób naruszającej zasady. - Och, zdarza mi się to, ale od tamtej pierwszej katastrofy pil- nuję, żeby wszystkie popełniane przeze mnie wykroczenia miały poważne powody i były dobrze ukryte. Harce na sianie z wiejskim ogierem nie są jednak wystarczającym powodem do zdradzania sa- mej siebie czy kogokolwiek innego. Dla mnie okazało się to zgubne w skutkach. - Jedna niewierność? Trochę łez i ostrych słów to nic takiego. - Nie zdarza mi się zazwyczaj o tym opowiadać... ale to przesta- ło się jakoś ostatnio liczyć, więc czemu nie? Miałam ukochanego w Ruthergłen. Nie doszło do spełnienia, aż jednej nocy dałam się uwieść innemu podczas zabawy. To wszystko było takie głupie. - Jeśli nikomu nie stała się krzywda, to czemu się martwisz? - Komuś stała się krzywda, Lori, uwierz mi. Brunthorp, mój uwodziciel, miał inną dziewczynę, ale nie mógł znieść myśli, że ja- kiś cherlawy, marny dupek, jak mój ukochany Semidon, sypia z dziewczyną, którą on pozbawił dziewictwa. Zaczął się znowu do mnie zalecać, namawiał, żebym porzuciła Semidona. Odmówiłam. On... opowiedział Semidonowi o tym, co z nim robiłam tamtej nocy, podczas zabawy. Tego samego wieczora Semidon popełnił samobój- stwo. To była zła, ohydna noc. Jeszcze nim dowiedziałam się, że Semi- don nie żyje, Brunthorp zaszedł do mnie i powiedział mi, że uświa- domił mojemu kochankowi poecie, kto odebrał mT dziewictwo i w jakich okolicznościach. Pobiegłam natychmiast do domu rodzi- ców Semidona, ale nie znalazłam go wśród żywych. Odbyło się śledztwo, ale Brunthorp został oczyszczony z zarzutów. Nie podoba- ło mi się to. Co zrobiłabyś, frelle Lori? Dołorian siedziała i słuchała bardzo spokojnie, trzymając kola- na razem i składając razem ręce, lekko przygarbiona, jakby pod ciężarem tych wyznań. - Nikt nigdy nie zabił się z mojego powodu. Raz, kiedy odkry- łam, że kochanek mnie oszukuje, wylałam zjełczały tran na całe je- go łóżko w ten wieczór, w który miał zamiar dzielić je z inną. Byłam wtedy młodsza i nie mogłam się pogodzić z porażką w sprawach ser- cowych. Jak wyglądała twoja zemsta? - Zabiłam mnóstwo łudzi. - Lemorel! - Oburza cię to? - Owszem. Co to dało? Wymierzyłaś prawdziwą sprawiedliwość? Świat stał się dzięki temu lepszy? - Trzy pytania... na które odpowiadam kolejno: nie wiem, tak, nie. Chcesz usłyszeć całą historię i sama zdecydować? - Jeśli chcesz mi opowiedzieć. To jest jak fabuła jakiejś sensa- cyjnej opowieści, która nagle stała się prawdą. - Kiedy zwolnili Brunthorpa, wniosłam do sędziego o pojedy- nek. Zostaliśmy wraz z Brunthorpem wezwani do sali pojedynko- wej na oficjalne przesłuchanie. Ojciec Brunthorpa był przyjacie- lem sędziego, więc moja prośba została odrzucona. Rzuciłam wyzwanie tej decyzji. Przyprowadzono zawodnika sędziego i po- kazano mi broń miejską. Ja jednak się nie wycofałam. Zawodnik wybrał pistolet i wycelował w tarczę. Z czterdziestu kroków trafił dwa punkty poniżej środka. Wzięłam pistolet i strzeliłam - poje- dynek nie odbyłby się, gdybym nie trafiła lepiej - i trafiłam w sam środek. Wstrząsnęło to zarówno zawodnikiem, jak i Brunthorpem. Od- kąd skończyłam dziesięć lat, ojciec pozwalał mi testować pistolety, których mechanizmy naprawiał w ramach kontraktów z rusznika- rzami. Wyrosłam na bardzo dobrego strzelca, prawdopodobnie mam wrodzony talent. Stanęłam plecy w plecy z zawodnikiem. On wywo- łał, tak, trzydzieści kroków, przeszliśmy je, odwróciliśmy się i wy- strzeliliśmy. Trafiłam go w sam środek klatki piersiowej. Jego kula przeorała mi bok i złamała żebro. Krew spływała mi po boku, a ja byłam na wpół oszalała z bólu, kiedy wyzwałam Brunthorpa. To przypominało tę noc, kiedy odebrał mi dziewictwo. Ból, po- czucie winy i krew na mojej skórze. Sądzę, że to wspomnienie spra- wiło, że odtrąciłam jego formalne przeprosiny, które składał na ko- lanach. Pragnęłam go zabić, a zyskałam prawo do pojedynku rozstrzygającego. Pobladł z przerażenia. Mimo swej krzepy, męskie- go wizerunku i pistoletu, który publicznie nosił, nie był dobrym strzelcem. Wywołał pięćdziesiąt kroków, być może w nadziei, że oboje spudłujemy. Ja nie spudłowałam. Trafiłam go tuż nad pra- wym okiem, a jego głowa eksplodowała jak melony, na których ćwi- czyłam. Pistolet wypadł mu z ręki i wypalił, uderzając w posadzkę. Upadłam na kolana i zwymiotowałam. Kiedy znów się podniosłam, byłam półprzytomna z powodu utraty krwi. Po opuszczeniu sali pojedynkowej sędzia był zobowiązany przez prawo do zachowania milczenia, ale ja nie. Dałam ludziom do zrozu- mienia, dlaczego rzuciłam wyzwanie i w jaki sposób zabiłam zawod- nika sędziego, a następnie Brunthorpa. Postarałam się również, że- by ludzie wiedzieli, że błagał o życie. Według prawa zwyciężyłam w procesie przez pojedynek, ale od tego czasu byłam naznaczona. Jako niebezpieczna, jako zabójczym. Najgorsze jest to, że wcale tak bardzo nie kochałam Semidona. Och, on był słodkim głuptasem, ale cechowała go też nieustępliwość, zawziętość i był fatalnym poetą. Jeśli wykazałby jakąkolwiek inicjatywę, mógłby - z moimi najlep- szymi życzeniami - otrzymać to, co wziął Brunthorp. Zamiast tego przyciągnęłam go do siebie tak blisko, że poczuł się okropnie zra- niony, gdy Brunthorp ujawnił mu naszą małą plugawą swawolę. Być może Semidon nie zakochałby się we mnie tak beznadziejnie, gdy- bym nie wprowadziła go w przyjemność i bliskość, jaką daje seks, ale kto wie? Dolorian się wzdrygnęła. Powietrze było chłodne, a siedzenie bez ruchu podczas opowieści Lemorel zmroziło ją w równym stop- niu jak ta historia. Lemorel wypiła łyk kawy i pociągnęła paznok- ciem po sercu wyrytym w blacie stołu. - Zastanawiam się, dlaczego ci to opowiadam, frelle Dolorian. Przyjechałam do Libris, żeby uciec przed tą przeszłością, pozbyć się jej, a teraz opowiadam o tym obcej osobie, która może bez trudu wygadać to wszystkim w Libris. - Potrzebujesz specjalisty. Tak jak ty znasz się na pistoletach, ja znam się na namiętnościach. - Jaka zatem jest twoja rada? - Przede wszystkim opowiedz mi o tym, co wydarzyło się po po- jedynku. - Następne zgony. Rodzina Brunthorpa to byli nowobogaccy kupcy, którzy przyjęli z ulgą, że nie starałam się o odszkodowanie. Ale nie jego dziewczyna. Była córką właściciela ziemskiego i posła- ła braci na niezgodną z prawem wendetę. Od kuli przeznaczonej dla mnie zginął mój brat. Złożyłam do sędziego podanie o legalną wendetę i została mi przyznana. Udałam się do ich majątku i zabi- łam czterech strażników, trzech braci i samą dziewczynę. Jej rodzi- ce zwrócili się do sędziego o pokój i musieli oddać połowę majątku majoratowi jako grzywnę. Raz jeszcze wygrałam, ale cena była straszliwa. Ludzie unikali i bali się mnie. Inne dziewczyny miały ukochanych, ale chłopcy - co, jak sądzę, było usprawiedliwione - obawiali się, że zastrzelę ich, je- śli zostaną moimi kochankami i coś okaże się nie w porządku. Mu- siałam opuścić Rutherglen, więc jedynym wyjściem był system bi- blioteczny. Uczyłam się na Pomarańczowego Smoka i dostałam promocję. Wtedy, mimo że nie byłam przygotowana, złożyłam poda- nie o dopuszczenie do egzaminu na Czerwonego Smoka w Libris. Zdałam i oto jestem, wciąż w Libris. Obecny zawodnik sędziego w Rutherglen jest z technicznego punktu widzenia moim zastępcą, a ja wciąż praktykuję jako wykonawca wyroków, uwierzyłabyś w to? Dolorian drżała i rozcierała ręce. - Co teraz o mnie sądzisz, frelle Dolorian? - Co mam powiedzieć, Lem? Jesteś w rozpaczliwym stanie. Słu- chanie ciebie przypomina zapewne obserwowanie mnie, gdy usiłu- ję strzelać. Ludzie... ludzie, których spotkałam w życiu, nie trakto- wali flirtu tak poważnie. Naprawdę jest mi cię żal. Co innego mogę powiedzieć? Lemorel uśmiechnęła się żałośnie, po czym roześmiała się cicho z głębi udręczonego serca. - Nie ma nic do dodania, poza tym, że Glasken wywinął się lek- ko w porównaniu z pozostałymi mężczyznami mojego życia. - Musimy znaleźć dla ciebie cudownego kochanka. - Och, kiedy ja już spotkałam kogoś cudownego. - Ho, ho, teraz cała prawda wyjdzie na jaw. Kto to jest, co robi? - Odsiaduje dożywocie na garnuszku mera Rochester. - Ależ Lem, to okropne! Nie możesz tak brnąć. - To co mam zrobić? - Trzymaj się ze mną, naucz się traktować mężczyzn i gry, który- mi się zabawiamy, mniej poważnie. Co na to powiesz? - Zgoda, ale popatrz na słońce. Pora wracać do Libris i zebrać moje wyniki z Kalkulora. Dobra, ile płacimy... nie, odłóż portfel, dziś płacą wyższe szarże. - Skoro nalegasz. Powinnam poszukać na targu trykotów do tych trzewików. Spotkamy się jutro rano na strzelnicy? - Przyjdę. Kiedy Dolorian poszła, Lemorel siedziała jeszcze, rozmyślając, zapomniała na chwilę o danych z Kalkulora. Przyjaźń z kobietami była taka cywilizowana, tylko znajomości z mężczyznami zamienia- ły się w katastrofy. Poniżej, niedaleko brzegu jeziora, trupa wę- drownych aktorów ćwiczyła uliczną burleskę. To jest to. Przy męż- czyznach usiłowała grać role, przy kobietach była Lemorel. Czy grę należy potępiać? Czy ponosi się winę za to, że usiłuje się być kimś innym? Wciągnęła powietrze i spróbowała wyszeptać swoje myśli, ale nie potrafiła. Postanowiła, że nie wypuści powietrza, dopóki nie wy- mówi słowa. - Jestem dumna z tego, kim jestem. To przyznanie nie zabrzmiało tak głupio, jak się obawiała, a przyniosło wielką ulgę. Wielu ludzi lubi ją za to, jaka jest, a jeśli inni jej nie lubią, to ich strata. Kiedy płaciła za kawę, kelner zaczął już znosić stoły i ławy na wóz. ©0 Powrotna droga Lemorel do Libris ulicami Rochester prowadzi- ła ją przez zupełnie inne miasto od tego, jakie było przed areszto- waniem Hauptliberin. Na większości budynków widać było okien- nice zabezpieczające przed zamieszkami, a przy otwartych jeszcze ulicznych straganach stały straże złożone z uzbrojonych mężczyzn. Gońcy konstabla poszli w rozsypkę, jako że większość z nich po- święcała czas ochronie własnych domów przed wzrastającym cha- osem, zamiast pilnować przestrzegania rozkazów mera, który naj- wyraźniej uległ zamroczeniu. Nastały natomiast dobre czasy dla kaznodziejów głoszących dzień sądu, toteż religijni oratorzy wszel- kiego pokroju przyciągali zaniepokojone tłumy, podsycając ich naj- gorsze lęki. Lemorel zauważyła, że przesłanie każdego mijanego mówcy brzmiało tak samo: Rochester jest strefą zerową, nigdy nie dociera tu Wezwanie, jest zatem siedliskiem zła, gdzie ręka niebios nie plewi złoczyńców. Opinie religijne na temat Rochester różniły się nawet w obrę- bie poszczególnych religii. Mniejsze grupki fundamentalistyczne żądały opuszczenia całego terytorium, ale oficjalne wyznania miały wielkie, dobrze wyposażone budynki w strefie zerowej. Mieszkańcy majoratu potrzebowali przecież posług duchowych, więc wyżsi urzędnicy kościelni współzawodniczyli ze sobą o prawo znoszenia udręki przyjemnego życia w Rochester. System biblio- teczny nie potrzebował takich usprawiedliwień. Brak przeszkody w postaci Wezwania oznaczał, że część sieci snopbłysku kontrolo- wana przez Libris obsługiwała więcej ruchu i kodowania niż samo Griffith. Rochester śledziło poruszenia Wezwania i przedstawiało prognozy dla całej sieci snopbłysku, również dla obszarów, gdzie przewidywanie Wezwania uważane było za sprzeciwianie się woli Boga. Gwardziści zasalutowali Lemorel, gdy wchodziła do Libris, ale za fasadą bezpieczeństwa i porządku sytuacja była w pewnym sen- sie jeszcze gorsza niż na zewnątrz. Pod nieobecność Hauptliberin rozpadały się systemy, które zaprojektowała i zbudowała. Tarrin ha- rował jak szalony, żeby podtrzymać działanie Kalkulora, ale był on w zasadzie tylko pilnym administratorem, który nie dorastał do te- go zadania. Lemorel patrzyła z galerii obserwacyjnej na Nikalana siedzące- go przy biurku funkcyjnym. Miała wobec niego poczucie winy: był takim cudownym, godnym podziwu człowiekiem, zanim się zała- mał. A jednak udawanie kogoś innego po to> żeby wynagrodzić to, co mu zrobiła, byłoby pozbawione sensu. Miała dość działania. My- ślała o zadaniach, które rozwiązywała przeciwko Kalkulorowi, po- sługując się tylko własnym mózgiem i niczym więcej. Była dobra i stawała się coraz lepsza, ale nigdy nie dorówna Nikalanowi ani Mikki. Jak może zdobyć jego podziw, a może i miłość, jeśli nie jest w stanie dorównać Mikki? Będąc mądra na swój własny sposób, czyniąc z Kalkulora znacznie więcej, niż założyła Hauptliberin? Wy- glądało to interesująco. Odszukała Tarrina i oznajmiła mu, że ma pewne pomysły na przywrócenie Kalkulorowi większej wiarygodności. Podał jej głów- ne hasło z uczuciem zbliżonym do ulgi. Siedziała teraz w gabinecie Hauptliberin, nie lękając się aresztowania, grała na klawikordzie i czytała komunikaty trybów i mechanicznych zwierząt. Lokaj Za- rvory kręcił się wokół niej nieustannie, proponując wszelką pomoc, jakiej mogłaby potrzebować. Przynosił jej posiłki, wstawił łóżko do gabinetu i sprzątał tylko w czasie, gdy ona robiła codzienną prze- rwę na spotkanie z Dolorian na strzelnicy. Dla Lemorel było to ko- lejnym objawieniem: ludzie elity mieli elitarnych służących. Sprawienie, żeby Kalkulor wypełniał konkretne zadania, nie by- ło tak ciężkie, jak się obawiała, i po kilku dniach przywróciła go do stanu rozsądnej wewnętrznej funkcjonalności. Prawdziwym proble- mem okazały się natomiast związki ze światem zewnętrznym. Le- morel postanowiła rozpocząć od przejrzenia zapisów swojej bez- prawnej sesji z Kalkulorem sprzed kilku miesięcy. Archiwa kredytów bankowych przechowywano w Libris. Zawierały hasła ko- dowe, proste sumy kontrolne, zabezpieczające raczej przed błęda- mi niż włamaniami. Lemorel weszła na stworzone przez siebie kon- to z siedmiuset złotymi dukatami. Było takie samo jak trzy miesiące temu. Pozostało na nim siedemset złotych dukatów. Te siedemset złotych dukatów oczywiście nie istniało. Nie zmie- niła wielkiej księgi kredytowej, żeby je tam dopisać, ale nie zosta- łoby to sprawdzone, dopóki ktoś nie spróbowałby podjąć tych pie- niędzy. Właściciel konta wprawdzie nie żył, ale znajdujące się na tym rachunku pieniądze nie mogły zostać wciągnięte do ogólnego przychodu mera przez kolejne siedem lat, ponieważ był on cudzo- ziemcem. Jakiś księgowy załamałby ręce z przerażenia, ale trop zdążyłby dawno wystygnąć. Żeby uchronić się również przed tym niebezpieczeństwem, musiałaby zmienić zapis w samej wielkiej księdze, a to nie było dobre wyjście. Dane te znajdowały się w wie- lu sprawozdaniach i dokumentach i zbyt wielu księgowych znało na pamięć miesięczne sumy kredytowe za ostatnie dziesięć lat. Le- morel z pewnością bez trudu zapamiętała sumę za ten miesiąc. Spróbowała wejść do księgi, żeby sprawdzić swoją pamięć, ale przypadkiem zleciła Kalkulorowi dodawanie rejestrów kont indy- widualnych, żeby dojść do właściwej sumy. Kiedy obliczenie zosta- ło zakończone, brakowało siedmiuset dukatów! Wyprostowała się zdumiona. Komunikat na kółkach rejestru wyjściowego był całkiem jasny, ale nieprawdopodobny. Pamiętała w szczególności, że ostatnie trzy cyfry to było 777 złotych dukatów, niewłaściwa liczba. Teraz widziała 077, zgodne z prawdziwą sumą. Ktoś wyssał siedemset złotych dukatów. Prawdziwa suma zbyt się zgadzała, żeby mogła to być kradzież. Wielka księga nie miała sumy kontrolnej, ponieważ była jawna i łatwa do sprawdzenia, ale wszystkie konta indywidualne miały. Kilka uderzeń w klawisze sprawiło, że Kalkulor zaczął sprawdzać sumy kontrolne ze stanami kont. Czas potrzebny na wykonanie za- dania oszacowano na trzy godziny, nie ze względu na wymagane ob- liczenia, ale zator spowodowany koniecznością odpisywania przez lokajów liczb z kart kont. Lemorel zwróciła się teraz ku trudniejszemu zadaniu przywró- cenia kontaktu Kalkulora ze światem zewnętrznym. Rejestr poczto- wy zapełniały dane komunikacyjne i kodowane prośby, których Tar- rin nie umiał przetłumaczyć na instrukcje Kalkulora. Lemorel wczytała się w indeks w nadziei, że natrafi na wzorzec pozwalający pogrupować podania w klasy. Wzorce takie musiały istnieć, choć ich odkrycie nie będzie łatwym zadaniem. Zatrzymała się nagle przy nazwisku zastępczyni Oberlibera Darien vis Babessy. Jej wia- domość liczyła tuzin stron i przeszła przez snopbłysk z kodem wyso- kiego zabezpieczenia. Listy Darien do Lemorel były miłe i przyja- cielskie i kładły nacisk na ciężką pracę na nudnej stacji. Dwanaście stron kosztownego czasu snopbłysku wyglądało mało prawdopodobnie, jeśli na dalekim zachodzie nic się nie działo, jak wierzyła Lemorel. Wstukała >DOSTĘP< i czekała na gońca z doku- mentem. Dokument znajdował się w zapieczętowanej czerwonej teczce. Lemorel podpisała odbiór. Tarrin dał jej wolną rękę, więc czemu nie? Stacja Maralinga brzmiało znajomo, ale sprawozdanie szybko rozszerzyło się na Alspring, Glenellen, Ghanów i niepokojąco dziw- ną Matkę Przełożoną Thereslę. Istniał człowiek, który potrafił sta- wić czoło Wezwaniu, nosząc kombinezon z żywej winorośli - kombi- nezon, który okazał się całkiem niepotrzebny. Potem pojawił się opis źródła Wezwania... Czy Darien postradała zmysły? - Zbyt to fantastyczne na ujęcie w słowa - zwróciła się Lemorel do mechanicznej sowy. Ostatnia strona ujawniała, że do Matki Przełożonej Theresli zo- stała wysłana kopia. Był to raport przeznaczony zarówno dla niej, jak i dla Hauptliberin. Jeśli wszystko było prawdą, to przekraczało wyobraźnię największych filozofów w historii. W teczce znalazła też inne notatki. Hauptliberin wykonała ba- dania zaplecza, posługując się ogromnymi zbiorami Libris. Była tu transkrypcja zapisu kronikarskiego z szóstego wieku, opowiadają- cego o prymitywnym eksperymencie z nomadami Koori. Filozof wojownik z twierdzy w jaskiniach Naracoorte poprowadził kilka tuzinów lansjerów przeciwko plemieniu Koori i po ostrej, zaciętej walce pięciu nomadów zostało wziętych do niewoli. Trzymano ich w pozostałości, w której w czasie siedmiu Wezwań dokonywano te- stów z łańcuchami podróżnymi i uwięziami. Nie było wątpliwości: Koori potrafili zemdleć w chwili, gdy przechodziło nad nimi Wez- wanie. Próbowano zgłębić sekret Koori, próby te przeszły nawet w tor- tury. Filozof wojownik wysłał do swojego mera szczegółowy raport, w którym napisał, że chociaż niektórzy Koori byli chętni do współ- pracy, ich wyjaśnienia zawierały pojęcia zbyt obce, żeby je zrozu- mieć. Nic więcej od niego nie usłyszano. Kiedy przybył oddział śledczy, odkryto ślady ataku większej grupy Koori, ale nie było ani ciał, ani grobów. Znaleziono za to rozwalone szczątki sześćdziesię- ciu dwóch mechanizmów kotwic piaskowych. Brutalny i bezwzględny sposób potwierdzenia legendy, pomyśla- ła Lemorel, gdy zabrzęczał dzwonek wyjścia, a kury zaczęły wstuki- wać dane na papier. Oderwała taśmę i obejrzała ją pod cytryno- wym światłem lampki oliwnej. Siedemset złotych dukatów zostało podjęte z konta arcybiskupa Jamesa z Numurkah, ale suma kon- trolna się nie zgadzała. Była to jedyna niezgodność w całym zapisie, niemniej w przeliczonym na nowo wielkim rejestrze wciąż brako- wało siedmiuset dukatów z sumy początkowej. „Ma" na widmowym koncie Lemorel i „winien" na koncie arcybiskupa powinny były się znieść, dając prawidłową sumę całościową. Ktoś usiłował wplątać arcybiskupa w incydent z Wieżą Wirrinia i założył, że siedemset du- katów zostało już ujęte w wielkim rejestrze. Comiesięczne raporty wykazały, że arcybiskup James z Numur- kah został mianowany doradcą Konsylium Merów w Rochester w roku 1698 ZW. Mieszkał w pokojach gościnnych we wschodnim skrzydle pałacu mera... i posiadał uprawnienia sędziego pojedyn- kowego przy sądzie Rochester. Był jednym z sędziów, którzy czuwa- li nad wyzwaniem rzuconym merowi przez Hauptliberin. Nie było oczywiście zapisu, jak głosował. Niechlujna kradzież za pośrednictwem Kalkulora czy próba wro- bienia arcybiskupa? Dane były kodowane, żeby lokaje nie rozumie- li liczb, które odczytywali i wpisywali do poleceń Kalkulora. Tym samym zmiany mogły być dokonywane wyłącznie przez Kalkulor, ale kto poważyłby się na coś takiego? Zarvora? Tarrin? Oprócz nich pozostawała tylko sama Lemorel. Tarrin potykał się co krok, usiłując poprawnie zaprogramować Kal- kulor, a Zarvora raczej nie zaniedbałaby poprawienia sumy kon- trolnej na koncie banku. Pełne śledztwo przeprowadzone przez Konsylium Merów oznaczałoby rozkodowanie rejestrów bankowych i powierzenie ich zespołowi urzędników, ci zaś powiązaliby widmo- we konto z kontem arcybiskupa. Odkryliby również spartaczone zmiany i oświadczyli, że oszustwo popełniła nieznana osoba. Arcy- biskup James nie zostałby uznany za nieodpowiedniego na stano- wisko sędziego. Jeśli jednak zostałby zdyskwalifikowany, sprawa Hauptliberin powróciłaby pod głosowanie pozostałych trzech sę- dziów. Lemorel spojrzała znad klawiatury na rządki mechanicznych zwierząt i srebrne kury gotowe do dziobania w papierową taśmę. Tarrin nie potrafił sam obsługiwać Kalkulora, a zatem Lemorel Mil- derellen była pewną kandydatką na administratora systemu w stop- niu Złotego Smoka, gdyby miała nastąpić zmiana na stanowisku Hauptlibera. Otworzyła drzwi, skinęła głową gwardzistom i przeszła na galerię obserwacyjną nad Kalkulorem. Maszyna pracowała teraz bezbłędnie, nieświadoma kłopotów, jakie spowodowała w majora- tach Przymierza i dalej. Jeśli dane wejściowe były bzdurami, Kalku- lor podawał na wyjściu bzdurne wyniki. Udała się do sali wymiany danych, gdzie lokaje i gońcy sczytywali i przepisywali dla Kalkulora dane z kilometrów ręcznie pisanych fiszek, następnie do wymiany Bibliografii, skąd wysyłano gońców do regałów samej Libris, żeby odpowiadali na pytania Kalkulora. Taki wspaniały pomysł, takie po- tężne narzędzie stało przed nią na wyciągnięcie ręki. Główne Centrum Bibliograficzne Libris mieściło się w ogrom- nym, przykrytym kopułą pomieszczeniu w kształcie walca. Przy ścianach stały regały z książkami ciągnące się dalej, niż sięgał wzrok. W nocy nie było czytelników z zewnątrz, tylko gońcy zatrud- nieni przy Kalkulorze. Zatrzymała się i rozejrzała dokoła, świado- ma, że stoi wewnątrz pamięci ogromnego mózgu. Jeśli Hauptliberin III przegra sprawę, ona będzie tym zarządzać. Lemorel przyglądała się gońcom biegającym w powierzonych im sprawach między parterem a dziewiątym piętrem. Niektórzy pracowali nad jej rozprawą, ale jeśli Hauptliberin zostanie zwolniona, szybko dowie się z książek raportowych, w których uzupełniano dane w południe każdego dnia, co się tu działo. Droga powrotna do gabinetu Hauptliberin wydała jej się znacz- nie dłuższa niż wycieczka po całym Kalkulorze. ©6) Śledztwo prowadzone dla nadzwyczajnego Konsylium Merów Przymierza wykryło powiązania arcybiskupa ze spiskiem w Wirri- nii. Dowody były wprawdzie niewystarczające, żeby oskarżyć go o zdradę, ale wystarczające, żeby podważyć jego kwalifikacje do służby w Rochester. Wszystkie decyzje dotyczące spraw prawnych podjęte przez niego po zawiązaniu spisku zostały uznane za nieważ- ne, a dotyczyło to również oceny sędziowskiej pojedynku między Hauptliberin i merem. Sędzia mógł obecnie ujawnić, że arcybiskup głosował przeciwko Hauptliberin, a zatem werdykt został zmienio- ny na dwa głosy do jednego na korzyść Hauptliberin. Zarrora została natychmiast uwolniona, a Konsylium Merów Przymierza spotkało się w następnym tygodniu, żeby obwołać Je- ftona monarchą konstytucyjnym. Zarvora Cybełine miała zarządzać majoratem jako pierwszy doradca - dożywotnio. Lemorel nie była zdziwiona, gdy niedługo po zwolnieniu Zarvory otrzymała wezwa- nie do jej gabinetu. - Rozmawiałam o prowadzeniu Kalkulora z fras Tarrinem - za- częła Zarvora. - Jego wiedza o sumach kontrolnych jest raczej ogra- niczona, a mimo to pewna transakcja, jakiej dokonał, hmm, poza zwykłymi procedurami, uwzględniła również poprawkę sumy kon- trolnej. - Fras Tarrin posiada na szczęście lojalny i kompetentny perso- nel, frelle Hauptliberin - odpowiedziała Lemorel. - Ja również. Wykonywałaś pewne prace administratora syste- mu na Kalkulorze, frelle, pokazują to zapisy w książce raportowej, ale brakuje tam drobnych szczegółów. Posprzątałaś po Tarrinie. -Tak. - Dlaczego? Lemorel przełknęła. - Żeby pomóc twojej sprawie przed Konsylium. - Mogłaś zdobyć Kalkulor. Wszyscy są zgodni, że jeśli ktoś byłby zdolny rozwikłać moje ukryte pułapki, to tylko ty. Jesteś matema- tyczką, Kalkulor jest wart dla ciebie więcej niż majorat - więcej niż wszystkie majoraty Przymierza. Dlaczego mi pomogłaś, frelle Lemorel? - Z ciekawości, frelle. - Wyjaśnij to. - Kalkulor jest wielki i potężny i potrafi robić niezwykłe rzeczy, ale chociaż wiem, że został zbudowany do konkretnego celu, nie wiem nic bliższego. Skoro narzędzie jest tak wspaniałe, przyczyna, dla której je zbudowałaś, musi być zgoła fantastyczna. Oddałam ci twój Kalkulor, żeby przekonać się, po co go zbudowałaś. Zanrora myślała nad tym przez chwilę, przeglądając akta osobo- we Lemorel. - Twoja lojalność, od chwili gdy podjęłaś decyzję, nie pozosta- wia wątpliwości. Schlebia mi twoja przychylność. Co mogę ci w za- mian ofiarować? Promocję na Złotego Smoka? Prawo posługiwania się moim głównym hasłem? - Chciałabym pomagać ci bardziej bezpośrednio, Hauptliberin. Pod twoją nieobecność przeprojektowałam niektóre części Kalku- lora, żeby zmniejszyć potrzebę sprawdzania i przyspieszyć przetwa- rzanie danych. Opowiedz mi o swoich planach, a ja opracuję spo- sób na efektywniejsze działanie Kalkulora. Zarvora zajrzała do szklanej kasetki, w której znajdowało się mosiężne astrolabium. Poruszyła dźwignią na przodzie szkatułki, wprawiając mechanizm w ruch z szumem i klekotem. - Mamy teraz 3931 Anno Domini - powiedziała. - Znaczy się we- dług starego kalendarza anglaickiego. - Przyglądała się porusze- niom planet modelowanym przez mechanizm. - Rok 1699 Zmierz- chu Wiełkozimia to 3931 AD, a oryginalnie Rok Zmierzchu Wielkozimia był 2232 AD. Lemorel słuchała z uwagą. - Za pozwoleniem, Hauptliberin, uczeni spierają się o te daty od stuleci. Jak możesz być taka pewna? - Jest już prawie wystarczająco ciemno, żeby skorzystać z obser- watorium. Chodź ze mną, a wyjaśnię ci to po drodze. - Ustawiła dźwignię w poprzedniej pozycji i astrolabium się zatrzymało. Lokaj pospiesznie zamknął gabinet po ich wyjściu. - Tuż przed moim aresztowaniem - mówiła Zarvora - Kalkulor zakończył wielki program sortowania i korelowania wszystkich da- nych dotyczących Wielkozimia pochodzących z wszelkich źródeł i tekstów. Dało mi to trzy możliwe daty, a posługując się tymi data- mi i pochodzącymi sprzed Wielkozimia wzmiankami dotyczącymi za- ćmień słońca, wykonałam serię ponawianych sprawdzianów. Jedna data została zweryfikowana po kilku minutach, mogłam więc wypeł- nić brakujące lata. Teraz jest 3931 Anno Domini, bez wątpienia. Obserwatorium miało cebulastą kopułę, której boki rozkładały się jak płatki, kiedy w jej wnętrzu obracał się teleskop śledzący ruch na niebie. Trzydziestocentymetrowe zwierciadło było porusza- ne blokami zasilanymi obciążnikami znajdującymi się poniżej Li- bris. Mechaniczny regulator wewnątrz obserwatorium współpraco- wał z trybami kierującymi teleskopem. Zarvora zakręciła mosiężnym kołem i instrument zaczął się obniżać, aż zwrócił oko ku części nieba znajdującej się naprzeciwko zachodzącego słońca. Kie- dy Zarvora ustawiała ostrość i sprawdzała kalibrację tarcz zestro- jenia, Lemorel spojrzała na miasto skąpane w poświacie zachodu. Gwiazda Cobleni poruszała się szybko wśród nieruchomych gwiazd. Znalazła się w cieniu Ziemi, zamrugała i znikła. - Soczewka obiektywu tego teleskopu została wykonana w 1880 AD, ale wciąż istnieje i wciąż wiernie służy astronomii - powiedzia- ła Zarvora, wybierając okular. - Dziwne, że kawałek szkła może ty- le przeżyć i wciąż działać równie dobrze jak w dniu, w którym go wykonano. Prawdopodobnie przeżyje również nas. Lemorel nadal przyglądała się miastu. Letnie przesilenie już minęło, ale dni wciąż były długie i gorące. Podlewacze przechadza- li się po ogrodach mera, utrzymując przy życiu egzotyczne rośliny. Po wodach jeziora sunęła ospale łódka spacerowa, a z jakiegoś od- ległego od murów Libris przyjęcia dobiegały dźwięki muzyki. Pre- cyzyjny zegar wagowy w obserwatorium wybił godzinę ósmą. Za- rvora umocowała okular i dłuższą chwilę patrzyła przez niego. - Spójrz, proszę - powiedziała w końcu, stając obok rusztowania ze skrzyżowanymi rękami. Lemorel zerknęła w okular, w którym jaśniała blada gwiazda miedzianej barwy. Wydawała się rozproszona, niemal owalna. - To Mars, źle ustawiona ostrość... ale nie, Mars jest dalej. To ja- kaś inna planeta, a może kometa. Tak, kometa. To tłumaczyłoby dzi- waczny kształt i niewyraźny zarys. Zarvora potrząsnęła głową. - To jest odbicie od wnętrza ogromnej obręczy otaczającej Zie- mię. Jasny punkt to promienie słoneczne skupiane przez jakiś układ włókien na wewnętrznej krzywiźnie. Czasami ukazuje się ja- ko podobny do gwiazdy punkt, czasami jako wąski pasek światła. Lemorel poczuła dreszcz, mimo że noc była ciepła. - Co to jest? Ma coś wspólnego z Wezwaniem? - Trzy dni temu było niewidoczne, ale teraz zaczęło się rozpo- ścierać. Pamiętasz dane wyjściowe z wyjątkowo długiej sesji Kal- kulora zaraz przed moim aresztowaniem? To była data, 27 grudnia 3931 AD, czyli 1699 ZW. To jest data powrotu Wielkozimia, data, kiedy obręcz się uaktywni. Lemorel spojrzała ponownie w okular. Blady, zamazany owal się nie zmienił. - W którą z teorii Wielkozimia wierzysz? - zapytała Zarvora. - Jest wiele teorii. Wolę wytłumaczenia fizyczne od boskiej in- terwencji, ale to nie jest przedmiotem moich studiów. - Otwarty umysł, to dobrze. Powiem ci, do jakich wniosków do- szłam. Cały świat ogrzewał się, począwszy od dwudziestego pierw- szego wieku AD, po czym nadeszło Wezwanie. Wśród paniki i anar- chii, jaką spowodowało, silniejsze spośród państw anglaickich odpaliły na ślepo coś, co nazywały zimnymi bombami nuklearnymi, a to wytworzyło pył, który okrył Ziemię i sprawił, że lata były jak najchłodniejsze z zim. - A zatem Wezwanie pośrednio spowodowało Wielkozimie? - Tak, ale było to znacznie bardziej skomplikowane. W owym wieku światu w rzeczywistości zagrażało Wielkolecie, możesz w to uwierzyć? Jedno z państw, nazywało się Japonią, wpadło na pomysł wzniesienia ogromnej cienkiej obręczy między Ziemią i Księżycem - tarczy, która osłabiłaby nieco światło słoneczne. Plan zakładał wy- słanie na Księżyc maleńkich maszyn, które replikowałyby się samo- czynnie z pyłu księżycowego. Księżyc miał zostać obsiany przez set- ki rakiet, ale okazało się, że zdążyła polecieć tylko jedna prototypowa rakieta, zanim nadeszło Wezwanie i położyło kres cy- wilizacji. Ale od tamtego czasu maleńkie maszyny z tej jednej ra- kiety budowały własne kopie, a także moduły owej tarczy słonecz- nej, które wysyłały na orbitę, gdzie zaczynały krążyć jako rozproszona chmura. Teraz sczepiają się z sobą i rozpościerają w po- tężną obręcz. - Przecież Ziemia już się nie ociepla - zauważyła Lemorel. - Zgadza się, frelle, ale maszyny na Księżycu nie wiedzą o tym. Będziemy mieli tę obręcz, czy tego chcemy, czy nie. - A Ziemia się ochłodzi. - Tak, frelle Lemorel. Za cztery godziny nastanie nowy rok, 1700 według naszej rachuby czasu i 3932 według rachuby staroan- glaickiej. Zamazana gwiazda, którą oglądasz, będzie doskonale wi- doczna za kilka tygodni, a jej natura stanie się powszechnie znana. 1699 to ostatni rok Zmierzchu Wielkozimia, 1700 to pierwszy rok nowego Wielkozimia. Zarrora wykonała kilka obserwacji, pomiarów i szkiców, po czym złożyła teleskop. Lemorel pomogła jej zamknąć kopułę. - Mamy wigilię nowego roku - powiedziała Zarvora, gdy wyszły na dach. - Zamierzasz przyłączyć się do obchodów? - Z pewnością, Hauptliberin. To może być ostatnia taka zabawa noworoczna. Powiedz mi jednak, do czego prowadzą wszystkie two- je badania nad tą obręczą na niebie? - Na chwilę przed tym, jak Lewrick został zastrzelony, udzieli- łam mu częściowej odpowiedzi: ostrzeżenie przed katastrofą daje wielką władzę. - Jaka jest druga część tej odpowiedzi? - Nie jestem całkowicie pozbawiona altruizmu, frelle Lemorel. Wielkozimie może zniszczyć cywilizację, a cywilizacja całkiem mi odpowiada. Poszukiwałam sposobów zapobieżenia najgorszym skutkom nadejścia drugiego Wielkozimia. - Czy to łączy się z Wezwaniem i pochodzącą spoza pustyni dzi- waczną Matką Przełożoną, która żywi się pieczonymi myszami? - Czytałaś więc moją pocztę snopbłyskową. Jest to karane śmiercią. Nie zabrzmiało to przekonująco. - Cóż, Hauptliberin, miałam oficjalną zgodę na posługiwanie się głównym hasłem. - Nie ponosisz zatem winy, a sprawa zostaje umorzona. Jeśli chodzi o Wezwanie i Matkę Przełożoną z Glenellen, to tak, mam wielką nadzieję posłużyć się nimi w celu zapobieżenia skutkom Wielkozimia. (9© Lemorel długo stała na dachu po odejściu Hauptliberin. Świat zmienił się całkowicie, odkąd weszła do obserwatorium. Wenus za- szła za horyzont, gdy zegar na jakiejś wieży wybił wpół do dziesią- tej. Zeszła kamiennymi schodami, minęła gwardzistów i przed dzie- siątą znalazła się na ulicach Rochester. Świętowanie szło pełną parą: wydawało się, że tancerze, pijacy i awanturnicy zawładnęli miastem. Dolorian przebywała daleko w Inglewood z wizytą u ro- dziny, a Lemorel nie chciała być sama, gdy zaczynało się nowe stu- lecie. Kupiła maskę na straganie i zdjęła opaskę z ramienia. Przed północą dotarta na uniwersytet, gdzie hulacy wrzucali się nawzajem do ozdobnej sadzawki. Kiedy zegar zaczął wybijać godzi- nę, rozległo się odliczanie, a następnie wiwaty na cześć rozpoczy- nającego się stulecia. Lemorel wycałowała się z kilkoma tuzinami rozbawionych ludzi i zatrzymała się na dłużej przy młodym chłopa- ku, który wydawał się samotny. Przeszli do jego pokoju w domu stu- denckim, gdzie zdjęli wszystko z wyjątkiem masek i kochali się na twardym łóżku. Tym razem nie gram - pomyślała, leżąc tam - to na- prawdę jestem ja. Kiedy jej kochanek poderwany na jedną noc zasnął, nie zdej- mując maski, wymknęła się z łóżka, włożyła ubranie i znikła na zawsze z jego życia. Na zewnątrz brakowało może dwudziestu mi- nut do świtu, pomaszerowała więc pospiesznie z powrotem ku Li- bris. Kiedy weszła na dach, ujrzała, że Hauptliberin również tam powróciła. - Chodź - powiedziała Zarvora i udały się ku podnóżu wieży snopbłysku. Winda zawiozła je na sam szczyt w kilka minut, a Zarrora po- prowadziła ją ponad galerię snopbłysku na dach. - Obejrzymy nowe stulecie najpierw stąd, frelle Lemorel. Przyj- rzyj się poświacie, gdy się pojawi. Jak tam miasto zeszłej nocy? Lemorel zawahała się, zastanawiając się, czy była obserwowana przez czarnych gońców. Doszła do wniosku, że raczej nie miało to znaczenia. - Poszłam na uniwersytet i uwiodłam nieznajomego. Ja... po- trzebuję tego czasem. - Wzdychasz wciąż za zmarłym kochankiem? - Twarz Zanrory była bez wyrazu, gdy spoglądała na rozjaśniające się na wschodzie niebo. - Wzdycham za utraconym kochankiem, Hauptliberin. - Johnem Glaskenem? Poczuła przypływ gniewu i niechęci. - Hauptliberin! - krzyknęła z oburzeniem. - Nie przejmuj się, wiem o twoim związku, ale wymazałam wszystkie wzmianki w oficjalnych aktach. Nie mogę pozwolić na to, żeby jedna z moich wyższych rangą bibliotekarek miała przeszłość obciążoną czymś takim, prawda? Udajesz zimną i bezwzględną, frelle Lemorel, ale ciepło przebija się co jakiś czas i może spowodo- wać więcej szkód niż bezwzględność. Pamiętaj o tym, dobrze? - Tak, ale Hauptliberin... proszę, nie przenoś Glaskena do swo- jego projektu zastąpienia magnezu w rakietach snopbłyskowych. - Wciąż zmuszasz go do samotnych nocy, jak widzę, ale zgoda. - Dziękuję - powiedziała Lemorel, czując ogromną ulgę. - Jak spędziłaś noc, Hauptliberin? - Byłam sama - odrzekła Zarvora. - Potrzebuję dużo samotno- ści, mam tyle spraw do przemyślenia. Na horyzoncie zapłonęła jasna perełka. - Oto on, jesteśmy pierwsze - powiedziała Zarvora, wskazując w dół. - Spójrz, jak światło porusza się po wieży snopbłysku, zo- bacz, jak rozświetla się krajobraz. Patrzyły, jak świt pierwszego dnia Wielkozimia rozpościera się nad dachami i murami znajdującego się pod nimi miasta. Dobiegły ich odległe okrzyki nielicznych, którzy dotrwali na dachach do tej chwili. - Ponieważ nie zostałaś na śniadaniu u swojego młodego czło- wieka... ach tak, wiem, że to był młody człowiek, może zjesz ze mną - zaproponowała Zarvora, gdy schodziły na dół. - Jest parę spraw związanych z Kalkulorem, które chciałabym przedyskutować. - Tajne sprawy, Hauptliberin? Obliczenia Wielkozimia? - Bardzo tajne, ale nie w związku z Wielkozimiem. Szykuje się wojna. Słowo to zabrzmiało straszliwie niepokojąco. - Z Southmoor? - Nie, z Tandarą. Planowałam ją od dłuższego czasu, to ona była przyczyną mojego nieporozumienia z merem Jeftonem. Nerwy mu nie wytrzymały. Przedstawił mój plan na zebraniu doradców mera. Arcybiskup James był wówczas członkiem rady. Jak wiesz, po moim aresztowaniu Tarrin wrobił arcybiskupa w spiskek w Wirrinii, zga- dując, że głosował przeciwko mnie. Kiedy arcybiskup stracił łaskę, a ja zostałam uwolniona, przyszedł do mnie inspektor Yeiłum Dru- sas w bardzo pilnej sprawie. Lemorel zamrugała, słysząc to nazwisko. - Znam go, w pewnym sensie jest moim przyjacielem. Bibliote- karz starej daty. - Nie aż tak bardzo starej, jak sądzisz. Arcybiskup zapropono- wał mu stanowisko Hauptlibera. Drusas jako Hauptliber. Lemorel wydała zduszony dźwięk. - Kiedy Drusas zapytał arcybiskupa Jamesa, na mocy czyjej władzy mógłby to uczynić, arcybiskup wymienił mera Tandary, a kiedy James upadł, Drusas przeraził się, że mógłby upaść razem z nim. Opowiedział mi wszystko. Widzisz więc, że kombinując przy koncie bankowym arcybiskupa, mój lojalny Tarrin przypadkiem ujawnił niebezpiecznego szpiega. Mer Tandary z pewnością wie o moim zamiarze napaści na jego majorat, w związku z czym trzyma się na baczności i równocześnie czyni własne przygotowania. Moje przygotowania wymagają Kalkulora i ciebie, frelle Lemorel Milde- rellen. Wy dwoje macie zbudować broń, której nie widziano na po- lach bitewnych od dwóch tysięcy lat. 8 WALKA Dzięki dowództwu można wprawdzie rozkazywać, ale nie można stworzyć czegoś z niczego. Nawet jeśli liczyć tuzin edutorów z uni- wersytetu dodanych do zespołu FUNKCJI oraz sporą liczbę osobi- stych służących i gwardzistów Jeftona przydzielonych do podstawo- wych komponentów, Zarvora wciąż miała zbyt mało ludzi do zadań, które musiała opracować. Kalkulor projektował kolejny kalkulor. Największym problemem była rekrutacja personelu smoczych kolorów. Z innych majoratów i z uniwersytetu dało się ściągnąć Smoki Białe, Żółte, Pomarańczowe i Czerwone, ale powyżej tego stopnia robiło się coraz ciężej. Lemorel pracowała teraz przez cały czas, kiedy tylko nie spała. W połowie stycznia pojawiły się efekty. - Testy potrwają do początku marca - powiedziała na zebraniu Złotych Smoków. - Wtedy będzie można wyćwiczyć nowy kalkulor i puścić go w ruch. Potrwa to osiem tygodni. - Mamy cztery tygodnie - przerwała Hauptliberin. - W ciągu czterech tygodni zostanie ukończona rozbudowa linii kolejowej z Barhan do Cohuny. Dodaj do tego paralinię w Trójkącie Myśliw- skim, a Tandara będzie miała wielką pętlę kolejową, zdolną dowo- zić zaopatrzenie na jakąkolwiek wojnę, jaką zdecyduje się rozpę- tać tamtejszy mer. Kontaktowałam się z merem Deniliąuin. Spodziewa się, że Southmoor wyłoży wkrótce karty w sprawie Fin- ley. Tandara wtedy po prostu zaatakuje i pochwyci cały północny zachód. Połączenie kolejowe będzie gotowe w połowie kwietnia, musimy więc wykonać nasz ruch wcześniej. Lemorel spojrzała znów na swoje liczby. - Dałoby się to zrobić, Hauptliberin, pod warunkiem że nie bę- dzie żadnych poważnych problemów i że maszyna bojowa będzie działać tak dobrze, jak pokazują badania wstępne. - Istnieje ponadto drobny szczegół w postaci traktatów - zauwa- żyła Griss. - Do sprzymierzonego z nami Inglewood wolno nam do- starczać broni, ale nie wojska. - Istotnie będziemy dostarczać broni. Tyle tylko, że nie zostanie rozpoznane jako broń w drodze przez terytorium Tandary. ©<5) Glasken okazał się wzorowym komponentem i awansował na MNOŻNIKA zaledwie po kilku miesiącach. Dowiedział się, że mu- si się uczyć, żeby zostać FUNKCJĄ, komponentem posiadającym szczególne umiejętności matematyczne, których nie dawało się rozdzielić na zespół. Komponenci mieli codziennie dwie godziny wolnego po ćwiczeniach i wykonaniu dodatkowych prac, do któ- rych należało sprzątanie cel i korytarzy, gotowanie, naprawa po- psutego sprzętu Kalkulora. Wykorzystywał ten czas na studiowa- nie równań rachunku prawdopodobieństwa i teorii map. Jego instruktor kazał mu uczyć się właśnie tego, mówiąc, że niedługo nastąpi rozbudowa. Status FUNKCJI był niewiele niższy od smoczych bibliotekarzy, ale pozostawali więźniami. Przez długie miesiące uczył się z zapa- łem, wiedząc, że zapewni mu to wygodniejsze życie. Został FUNK- CJĄ czeladnikiem, co oznaczało, że przysposabiano go na wyższą FUNKCJĘ. Nikalan, jego mistrz, sprawił na nim z początku wrażenie senne- go młodzieńca w zbliżonym do niego wieku. Nikalan był teraz FUNKCJĄ 3073 i Glasken dzielił z nim celę. Jego nowy mistrz był miłym, lecz nieco nudnym kompanem, z typu tych, którzy nie rozu- mieją najprostszych dowcipów, za to są znakomici z matematyki. In- ni komponenci wyjawili Glaskenowi, że FUNKCJA 3073 nosi w so- bie wielki ból: jego ukochana została zamordowana. ©G) - Dzieje się tu coś dziwnego, Osiem-Cztery - zauważył pewnego wieczora Nikalan. - Dziwnego? To jest, cholera, potworne - westchnął Glasken, le- żąc na pryczy. - Pięć generacji systemów w ciągu tygodnia, a potem wszystkie te symulacje grupy podkalkulora. Myślałbyś, że takie cu- do może mieć lepsze zastosowania. - Eksperymentują z mniejszą maszyną. Każda generacja syste- mów miała inny rozmiar i na każdej przeprowadzano testy ocenia- jące maksimum wydolności. Zauważyłem coś jeszcze. Wyposażenie ograniczono do małych biurek, a wyniki z kalpunktów do kalwęzła były przenoszone przez gońców. - Wiem, Siedem-Trzy, wiem. Prawie wszyscy komponenci w ostatniej generacji byli FUNKCJAMI, musieliśmy więc wykony- wać całe podstawowe dodawanie i mnożenie. Żadnej sprawiedliwo- ści, mówię ci. Zarzynamy się, żeby zostać FUNKCJAMI, a kiedy już nas awansują, zabierają nam lokajów. - Nie rozumiesz - powiedział Nikalan cierpliwie. - Aha, co masz na myśli? - Oni projektują ruchomy kalkulor. Glasken usiadł, w myślach mu się kotłowało. Ruchomy kalkulor mógłby wydostać się poza Libris. - Używają mnie w wielu testach, to może oznaczać, że biorą mnie pod uwagę - powiedział z nadzieją w głosie. - To dobrze. Są pewne aspekty życia w Libris, których nienawidzę. Aspekt, którego Glasken szczególnie nienawidził, łączył się z seksem - a raczej z faktem, że wszyscy pozostali mieli możność się w nim nurzać, a on nie. Było tu kilka tysięcy osób obojga płci, nic więc dziwnego, że ponoć zdarzały się okazje - ale nie jemu. Za- wsze znajdował się strażnik, który wszystko psuł. Spotykał kobiety wyglądające na chętne, ale umówione randki zawsze brały w łeb. Spowodowanie ciąży u żeńskiego komponenta było poważnym wy- kroczeniem; Glasken znał jednego komponenta, który został za to ukarany w mrożący krew w żyłach sposób. Istniały jednak dostępne sposoby uniknięcia takich wpadek. Dlaczego ja? Dlaczego tylko ja? - zastanawiał się Glasken dzie- siątki, a czasem nawet setki razy dziennie. Czerwone Smoki pracujące jako regulatorzy Kalkulora byli w większości mężczyznami, ale zdarzało się wśród nich kilka ko- biet. Jedna w szczególności wpadła Glaskenowi w oko, kobieta... o imieniu Dolorian obdarzona wyjątkowo piękną figurą. Uznał, że ma styl, w przeciwieństwie do nieśmiałych, niepewnych dziewcząt z uniwersytetu i hałaśliwych, sprośnych dziewek z tawern i burdeli. Glasken niemal się ślinił, gdy tylko przemykała koło niego w tuni- kach i bluzach uszytych tak, żeby podkreślać sylwetkę. Najbardziej lubił ją w długich do kolan botach na wysokim obcasie i obcisłych bryczesach do szermierki. Nigdy nie widział nikogo takiego jak ona i robił, co mógł, żeby wywrzeć na niej wrażenie. Wykonywał setki przysiadów i pompek, żeby nabrać formy, zwę- ził mundur w strategicznych miejscach, żeby wybrzuszał się impo- nująco, wyśpiewywał całą duszę, gdy tylko udało mu się pożyczyć wspólną lutanę i wiele razy portretował z oddali pięknego Czerwo- nego Smoka. To samo wyczyniał dla wielu innych kobiet spośród komponentów i regulatorów, ale Dolorian pozostawała jego naj- droższą nadzieją na miłosny podbój. Dzień po ostatecznym awansie na FUNKCJĘ siedział w swojej celi, gdy usłyszał pukanie w kraty. - Kontrola zmiany - rzekł zachrypnięty głos. - Proszę - odpowiedział Glasken, a podniósłszy wzrok, ujrzał Dolorian. Nigdy wcześniej nie dyżurowała przy celach, więc zapytał szybko: - Frelle regulatorze, czy zostałaś na stałe przydzielona do tej zmiany? - Nie, to tylko zastępstwo - odparła, krzyżując ręce na piersi, i to nie bez wysiłku. Glasken westchnął przesadnie. - Co za szkoda. Twój widok jest jedynym, co czyni to ponure miejsce znośnym - powiedział, przybierając żałosny wygląd, długo ćwiczony przed lustrem. Uśmiechnęła się łagodnie i szeroko. Serce zabiło mu szybciej, gdy zorientował się, że nie jest bez szans. Miała tunikę z tłoczonego czerwonego aksamitu ze sporymi rozcięciami, zapiętą na sprzączkę nad rzędem guzików. Poruszył ręką i głaskał cieniami palców jej białą skórę, gdy kontynuowali rozmowę. - Jesteś przystojną i inteligentną bestią, Osiem-Cztery - zauwa- żyła, spoglądając na cienie. Zamiast zarzucić płaszcz miodowej bar- wy na ramiona, po prostu położyła dłoń na zapince. Przesunął cień swojej dłoni tak, żeby przykryć jej rękę. Kiedy poruszał cieniami, ona sunęła za nim palcami. Wiedziony instynktem wrócił do sprzączki, po czym zrobił ruch, jakby ciągnął. Klamerka rozpięła się, a wszystkie znajdujące się poniżej guziki zdawały się od niej uzależnione. Dwie spore piersi z małymi różowymi sutkami wysko- czyły z taką siłą, że Glasken odsunął się od krat zaskoczony. - Teraz musisz schować je z powrotem - zamruczała. - Moje... cienie moich rąk są takie niezgrabne, frelle Dolorian. Być może... gdybyś podeszła bliżej? Podeszła. Przyjemność, jaką dał mu dotyk jej ciała, przyspieszy- ła mu tętno tak bardzo, że poczuł ból w skroniach. - Mimo całego swojego sprytu nie potrafisz sobie poradzić ze zwy- kłymi guzikami, fras Glaskenie - powiedziała, chowając ręce za plecy. - To przez te kraty, śliczna frelle. Wejdź do środka, a pokażę ci takie sztuczki z twoim ubraniem, jakich nigdy nie widziałaś. - Ale możesz zabrać mi klucze i uciec. - Nigdy nie uciekałbym z miejsca, w którym ty jesteś. Za jej plecami rozległ się cichy brzęk i Glasken zrozumiał, że za- mierzała wejść do środka. Zostało co najmniej pół godziny do rozpo- częcia rannej zmiany. Zwykła niecierpliwość przyprawiała go o zawrót głowy. Po wszystkich tych miesiącach postu miał właśnie sięgnąć po najwyższą nagrodę. Rozległ się dzwon zwołujący zebranie. Cichym, tanecznym obrotem Dolorian wymknęła się z zasięgu jego rąk, zarzuciła płaszcz i szepnęła „Później", po czym rozwiała się w cieniu. Kiedy po chwili zjawił się inny regulator, Glasken trwał wciąż zastygły w półuchwycie. - Sięgamy po coś, FUNKCJA? - zapytał, przyglądając mu się podparty pod boki. Dopiero teraz Glasken pozwolił rękom opaść. - Rusz się, stań twarzą w twarz z działaniem. Hauptliberin będzie wy- głaszać oświadczenie. Wszystkie wolne FUNKCJE i elita niższych komponentów zebra- li się na tyłach hali Kalkulora. Glasken stał z rękami odsuniętymi nieco od ciała, rozkoszując się wspomnieniem dotyku piersi Dolorian na czubkach palców. Herold systemu uderzył dwa razy w dzwon i krzyknął „Zatrzymać system!". Szepty mężczyzn, kobiet i pacior- ków na drutach zgodnie ucichły. Hauptliberin weszła i wspięła się na schody wiodące na mównicę kontrolera systemu. Po obu jej stronach ustawiły się szeregi Czerwonych, Błękitnych i Srebrnych Smoków. By- ła wśród nich Lemorel, a dalej, bliżej skraja stała, z pozapinanymi już guzikami, Dolorian. Podwójny oddział Smoków Tygrysich z zapa- lonymi lontami rusznic otoczył komponentów. Herold systemu ude- rzył trzykrotnie urzędową laską w podłogę i zawołał: - Wysłuchajcie najwyższej frelle uczonej, Hauptliberin Zarvo- ry Cybeline! - Komponenci Kalkulora Libris - zaczęła Zarvora ostrym, wyra- zistym głosem. - Jestem Hauptliberin. To ja zaprojektowałam i zbu- dowałam Kalkulor. Przerwała na moment, żeby mogli przyswoić te słowa. Nie prze- mawiała do komponentów Kalkulora od czasu rozstrzelania czte- rech Zielonych Smoków za rozmyślne obniżanie jakości pracy Kal- kulora, a wielu komponentów nigdy jej wcześniej nie widziało. - Niektórym z was dane będzie oglądać inny krajobraz. Buduje- my nowy, ruchomy Kalkulor, który będzie towarzyszył armii mera na wojnie. Będzie się składał zaledwie ze stu komponentów. Wybra- ni do Kalkulora Bojowego proszę wystąpić, kiedy zostaniecie wy- wołani. Czeka was natychmiastowy wyjazd. Herold systemowy zaczął czytać listę. Nikalan figurował na pierwszym miejscu. Wśród wybranych nie było kobiet ani kompo- nentów o stażu FUNKCJI poniżej dwóch lat. Odczytywanie listy za- kończyło się, ale numer Glaskena nie został wymieniony. Nie czuł rozczarowania. Po rannej zmianie do jego celi powróci Dolorian, a myśl o tym, co nastąpi, sprawiła, że zaczął dyszeć tak ciężko, że stojący obok niego komponenci obracali się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Hauptliberin przemówiła ponownie. - Inspektor egzaminacyjny sporządził również listę mniej do- świadczonych FUNKCJI, które mimo to są wystarczająco silne, sprawne i przystosowane do życia na polu bitwy. Lemorel podeszła i podała Heroldowi listę. - FUNKCJA 3084 - padł pierwszy numer. Glasken chwycił powietrze tak gwałtownie, że aż się rozkaszlał. Lemorel uśmiechnęła się z udaną skromnością, a Dolorian spuściła wzrok. - Spisek! - syknął Glasken, popychając stojącego obok kompo- nenta, gdy występował, żeby dołączyć do komponentów Kalkulora Bojowego. Usiłował ściągnąć Dolorian wzrokiem, ale patrzyła w przeciwną stronę, a on stwierdził, że rzuca spojrzenia ku bramom raju, które zatrzaśnięto mu przed nosem. Dodatkowe numery z listy Lemorel podniosły liczbę wybranych komponentów do stu dziesię- ciu. Oznaczało to mniej zmienników, niż chciała Zarvora, ale wydaj- ność Kalkulora Libris za bardzo by się obniżyła, gdyby zabrać mu więcej komponentów. Herold systemowy uderzył dwukrotnie laską i oddział Smoków Tygrysich wyprowadził komponentów Kalkulora Bojowego na dziedziniec, gdzie zostali zakneblowani i przykuci do wnętrza krytych wozów. ©6) Podstawowe szkolenie wojskowe nie zajęło im więcej niż dwa ty- godnie, ponieważ komponentów uczono wyłącznie, jak dotrzymy- wać kroku regularnym oddziałom i jak bronić się w razie zagrożę- nia. Biegali wiele kilometrów w hełmach i lekkich kolczugach, z plecakami pełnymi zapasów, bronią i sprzętem rachunkowym na plecach. Glasken wyróżniał się w ćwiczeniach z szablą i muszkie- tem i nieźle radził sobie z inną bronią. Nikalan miał kłopoty ze wszystkim. Nie nazywano ich już numerami komponentów, ale wła- snymi imionami: na polu bitwy łatwiej wykrzyczeć nazwisko niż nu- mer. Glasken pocieszał się tym, że teraz wszyscy pozostali podlegali takiemu samemu celibatowi, do jakiego zmuszano go w Libris. Obóz znajdował się na położonym około piętnastu kilometrów od murów Rochester pustym polu, które armia majoratu wykorzysty- wała jako strzelnicę i poligon. Jego otoczenie było dobrze strzeżo- ne, ale Glasken i tak doszedł do wniosku, że próba ucieczki nie by- łaby dobrym pomysłem. Był bezpieczny, dobrze odżywiony i odziany, i należał do tej cząstki armii, która będzie tak daleko od linii frontu, jak życzyłby sobie każdy maruder. Kalkulor Bojowy różnił się znacznie od liczącej tysiąc kompo- nentów maszyny w Libris. Każdy komponent miał powierzone do wykonania skomplikowane funkcje, byli tu też gońcy, którzy biega- li między nimi, kiedy oni rozpracowywali zadania, a dane przeno- szono na tabliczkach. Kalkulor Bojowy najbardziej przyda się w za- planowanej wcześniej bitwie, w której można łatwo oszacować siły nieprzyjaciela. Urzędnicy naprędce sporządzą mapy na płótnie na- miotowym i ułożą je na ziemi. Kolorowe bryły oznaczające grupy i rodzaje wojsk będą poruszane zgodnie z rozkazami Kalkulora Bo- jowego albo raportami zwiadowców. Zaletę maszyny stanowi fakt, że traktuje walkę jak grę w zawodników lub szachy, i jest szybka, dokładna i elastyczna. W przeciwieństwie do ludzkich dowódców nie kieruje się emocjami i wątpliwościami przy wydawaniu rozka- zów dotyczących przegrupowań, postojów i celów ataku. Rozkazy będą przekazywane na front przez kodowane sygnaturki na trąb- kach, gwizdy, heliostaty i chorągiewki sygnalizacyjne. Na rucho- mych platformach obserwacyjnych umieści się obserwatorów, żeby śledzili przebieg prawdziwej bitwy. Ponieważ jednak będą stanowić najlepszy cel dla strzelców wyborowych nieprzyjaciela, zostaną wy- posażeni w pełne zbroje płytowe. Na koniec zostali wysłani w pole z dwiema grupami po stu żoł- nierzy i oficerów o zbliżonych umiejętnościach. Z początku drużyna ćwiczebna dowodzona tylko przez oficerów oskrzydlała za każdym razem drużynę Kalkulora, a żołnierze drwili z komponentów. Wkrótce oficerowie zaczęli odczuwać, że maszyna potrafi podejmo- wać szybsze i dokładniejsze decyzje, mimo iż instrukcje przybiera- ły nieznaną dotychczas formę. Kalkulor Bojowy zaczął wygrywać co drugą ćwiczebną potyczkę pod koniec drugiego dnia, a trzeciego wygrał wszystkie. Podwojono przewagę, następnie ją potrojono, a po tygodniu zespół Kalkulora Bojowego mógł pokonać w ułożo- nej walce drużynę pięciokrotnie silniejszą od własnej. Przeprowadzono kolejne testy, na przykład pozwalając oddzia- łowi wojsk „nieprzyjacielskich" wedrzeć się do Kalkulora Bojowe- go. Komponenci odparli napastników z pomocą gwardii Kalkulora, zastąpili „poległych" komponentów i powrócili do działania. In- nym razem kazano komponentom rozwiązywać problemy po pija- nemu, a następnie na kacu. W rezultacie wprowadzono całkowity zakaz spożywania alkoholu przez komponentów. Dodatkowe testy sprawdzały, jak szybko umieją spakować sprzęt rachunkowy na plecy, przenieść się o kilkaset metrów, rozpakować i wznowić dzia- łanie. Mimo całego szkolenia z metodologii taktycznej, które Glasken przeszedł w Kalkulorze Libris, pozostawał wciąż nieświadomy stra- tegicznej wartości Kalkulora Bojowego. Zwracał niewielką uwagę na pewną liczbę muszkieterów z Prefektury Inglewood, którzy nie- legalnie ćwiczyli z wojskami Rochester, a szczęśliwie dla mera i Hauptliberin żaden z sąsiednich władców nie był bardziej spo- strzegawczy od Glaskena. Inglewood, podobnie jak Rochester, było niewielkim pasem ziemi pod dominacją majoratu Tandary, który rozdzielał oba stany i surowo przestrzegał zakazu transportu wojsk pomiędzy nimi. Rochester i Inglewood stanowiły niegdyś części znacznie większego i bardzo potężnego majoratu, który szczycił się tradycjami wojskowymi. Te tradycje były nadal żywe. ©6) Jednego popołudnia bez żadnego ostrzeżenia komponenci zosta- li wyprowadzeni z obozu, rozebrani do naga i zmuszeni do włożenia pasiastych tunik więziennych. Następnie zaprowadzono ich na sta- cję kolejową i wsadzono w pociąg wiatrakowy wraz z ładunkiem przestępców wysyłanych do pracy przy rozbudowie paralinii w Mor- kalli. Pociąg wytoczył się powoli ze szczękiem trybów i szumem wir- ników, a na stacji Elmore weszli do niego tandarscy celnicy. Prze- trząsnęli wszystko w poszukiwaniu niezadeklarowanej broni, a żołnierze tandarscy zastąpili strażników. Pociąg przejechał przez upiorną Pozostałość Bendigo, po czym potoczył się na zachód przez granicę z Inglewood, gdzie ponownie zmienili się strażnicy. Komponenci otrzymali natychmiast świeże mundury i sprzęt rachunkowy i zostali uwolnieni z kajdan. Wielu z nich zrozumiało wreszcie plan Hauptliberin. Traktaty ograniczały armię Inglewood do tysiąca muszkieterów, piętnastu ruchomych bombard i sześćdziesięciu lansjerów. Dowodziło nimi dziewięciu konnych kawalerów. Kalkulor Bojowy mógł wielokrotnie zwiększyć siłę tego małego wojska. Glasken i Nikalan zostali wezwani do namiotu dowodzącego si- łami Inglewood marszałka polnego Gratiana, kanciastego, sztywne- go mężczyzny o pociągłej twarzy i świdrującym spojrzeniu. Ponad- to najbliższego kuzyna Vardel Griss. - Vittasner, Glasken, zamierzamy wystawić Kalkulor Bojowy na pierwszą prawdziwą próbę. Inglewood wypowiedziało wojnę Tanda- rze. Glasken poczuł chłód we wnętrznościach. Było to równie źle przemyślane jak wystawianie go przeciwko Kalkulorowi Libris w konkursie matematycznym. - Vittasner, będziesz dowódcą komponentów w tej bitwie. Wszy- scy będą słuchać twoich rozkazów w kwestiach pracy Kalkulora Bo- jowego. Będziesz nosił tytuł wodza. Nie jest to zbyt wyszukany ty- tuł, ale musimy wymyślać wszystko na poczekaniu. - Tak jest, sir - wymamrotał Nikalan. - Glasken, ty staniesz na czele milicji komponenckiej. Otrzy- masz tytuł kapitana. Będziesz podlegał rozkazom wodza, dopóki Kalkulor Bojowy nie stanie się celem bezpośredniego ataku, wtedy wszyscy przejdą pod twoją komendę. Czy to jasne? - Tak jest, sir! - krzyknął Glasken, który zdążył już nieco prze- siąknąć dyscypliną wojskową. - Obaj zostaliście już wypróbowani i okazaliście się najlepsi z całej setki komponentów. Wracajcie do swoich ludzi i przygotuj- cie ich. Rozejść się. - Tak jest! - krzyknęli jednocześnie. Przypięto im do rękawów odznaki rangi: czarne W na srebrnym tle dla Nikalana i takie samo srebro z literą M na ramieniu Glaske- na. Równało się to stopniowi Srebrnego Smoka i Glasken żałował, że nie ma tu Lemorel, żeby zobaczyła go w równej sobie randze. Z drugiej strony wiedział, że ona się w końcu dowie, więc po drodze napawał się wyobrażeniami tej sceny. Zwołali wszystkich komponentów i Nikalan wygłosił mowę 0 tym, że prawdziwa bitwa niczym się nie różni od ćwiczeń, które wykonywali. Potem przyszła kolej na Glaskena. - Dobra, chłopcy, kto mi powie, co czeka komponenta, który za- sypia, upija się lub z jakiejkolwiek innej przyczyny nie jest w sta- nie pracować zgodnie z normą? - Pluton egzekucyjny! - odpowiedział nierówny chór. - Tak jest. Każdy, kto zamierzał wypić przemycony dzban wina, powinien o tym pamiętać. Wszyscy ci tam na linii ognia będą jutro na nas polegać. Poza tym, jeśli to nasi zostaną rozsiekani, nieprzy- jaciel nijak nie da wiary, że my nie jesteśmy regularnym wojskiem. Może jesteśmy tylko więźniami, ale jutro otrzymamy władzę mar- szałka. Lepiej nie myśleć, co się stanie, jeśli atak się nie uda: wszy- scy będą chcieli rozerwać nas na strzępy. Pamiętajcie o tym. To było jego pierwsze publiczne przemówienie! Może nieco po- krętne, nieskładne, trochę groch z kapustą, ale za to krótkie i pod- kreślające najważniejsze sprawy w słowach zrozumiałych dla wszystkich. Komponenci dzięki zastraszeniu muszą się stać absolut- nie godni zaufania. W przeciwieństwie do Kalkulora Libris tu znaj- dował się tylko jeden procesor, tak że nie można było równolegle sprawdzać wszystkich obliczeń. Pracę trzeba wykonać szybko i do- kładnie za pierwszym podejściem. Następnego dnia grubo przed świtem rozpoczęli marsz 1 w pierwszych godzinach poranka ujrzeli zamek - cel ich ataku. Było sucho i słonecznie, kiedy mijali kamień graniczny majoratu Tandara. Zamek Woodvale stał wśród niskich pagórków pokrytych kępami lasu. Z północy wiał lekki wiatr. Piętnaście bombard było najnowszego projektu, z lufami ze sto- pów mosiężnych. Miały dobry zasięg i strzelały kulami z lanego że- laza o jądrach z ołowiu zamiast kamienia. Dzięki temu mogły po- czynić spore szkody, same będąc poza zasięgiem tańszych bombard, znajdujących się w wyposażeniu zamków Tandary. Ich budowa kosz- towała dwadzieścia razy tyle, ile zwykłej bombardy i niemal zrujno- wała budżet armii Inglewood. Na granicy dołączyło do nich ośmiuset muszkieterów i bombar- dierów z Inglewood, a po następnej godzinie zostali ustawieni na niskim wzgórzu, wojsko natomiast rozdzieliło się, żeby zablokować paralinię po obu stronach zamku. Glasken dostrzegł, że wieża snopbłysku już nadaje wiadomość, a stolica Tandary znajdowała się w odległości zaledwie czterech godzin marszu - nawet mniej pociągiem wiatrakowym lub konno, a jeszcze mniej pociągiem ga- lerowym. Komponenci otrzymali tabliczki z planami manewrów. Zostały one opracowane daleko stąd przez Kalkulor Libris i przesłane szy- frem przez sieć snopbłysku. Uwzględniały siłę wiatru i szacunkowe prędkości pociągów. Posiłkowe oddziały chłopskie maszerowały wraz z regularnym wojskiem Inglewood, niosąc łopaty, siekiery i naręcza dzid. Atak rozpoczął się, gdy rozstawiali Kalkulor Bojowy i maszty ob- serwacyjne na zarośniętym wzgórzu w pewnej odległości od zam- ku. Tabliczki z planami bitewnymi ujawniły, że zadaniem bombard Inglewood było rozbicie murów zamku i wieży snopbłysku, podczas gdy reszta armii miała wziąć się do kopania rowów, wznoszenia pa- lisad i rozciągania sieci przeciwwezwaniowych. Pierwsze wystrzały z bombard rozwaliły galerię snopbłysku, ale wiadomość o ataku została wysłana na północ, zanim ostrzał się roz- począł. Posiłki znajdowały się już na placu manewrowym stolicy, a mające je zabrać szybkie pociągi galerowe ustawiały się na to- rach. Kalkulor na polecenie Zarvory przestał oczywiście koordyno- wać pracę kolei wTandarze. Glasken spojrzał zaniepokojony na po- tężne eksplozje kilka kilometrów na północ, a potem następne na południu. Kilka chwil później tabliczka poinformowała go, że para- linia została wysadzona w powietrze za pomocą wozów wypełnio- nych prochem strzelniczym. Bombardowanie trwało dopóty, dopóki nie ucichły bombardy zamkowe, nie podejmowano jednak jeszcze ostatecznego ataku. Wojska wycofały się, pozostawiając jedynie niewielki oddział kry- jący bramę. Kalkulor Bojowy obliczał czas poruszeń wojsk obu stron. Minęło już półtorej godziny od pierwszego uderzenia i obser- watorzy na masztach polowych dostrzegli nadciągającą ze stolicy kawalerię. Za nią jechały pociągi galerowe wiozące piechotę. Obserwatorzy i zwiadowcy donieśli niebawem, że drogą wiodącą z północy zbliża się, nie oszczędzając koni, tysiąc ośmiuset lansje- rów. Rozdzielili się na dwie szerokie kolumny, żeby wziąć północną linię w kleszcze. Lansjerzy-zwiadowcy wyposażeni w ręczne helio- staty ostrzegli obserwatorów Kalkulora Bojowego, że od strony po- ciągów galerowych zatrzymanych przez roztrzaskane szyny masze- ruje na południe dwa tysiące muszkieterów. Tandarczycy zakładali, że dotrą równocześnie z lansjerami, ale ich przybycie zostało opóź- nione. Glasken przyjrzał się kolorowym bryłom przesuwanym po płóciennej mapie i zastanawiał się, czy któraś z nieprzyjacielskich brył zmaterializuje się kiedykolwiek w postaci rzeczywistych żoł- nierzy. Muszkieterzy tandarscy mieli pięciokrotną przewagę nad Inglewood. Komponenci kalkulowali szansę, czasy, liczby i możliwą taktykę na podstawie doniesień zwiadowców o pojawianiu się okre- ślonych sztandarów. Kalkulor Bojowy wysłał sześciuset muszkiete- row do południowych okopów, podczas gdy nadciągającej z północy hordzie miała stawić czoło tylko załoga bombard, lansjerzy i chłopi uzbrojeni w dzidy. Kiedy bryły przedstawiające lansjerów ustawiały się w szyku, Glasken zaczął zastanawiać się nad żywotem jeńca Tandarczyków. Palisada miała słabe punkty, nawet on to dostrzegał. Lansjerzy na- tarli w szyku, nie zwracając uwagi na oczywiste pułapki w słabych punktach. W chwili gdy zaatakowali, Kalkułor Bojowy rozkazał rzu- cić ogniste kotły na trawę przed południowymi okopami, po czym wysłał muszkieterow biegiem na północ. Bombardy miotały karta- cze na nadjeżdżających z północy lansjerów, odcinając tych, którzy przedarli się przez umocnienia, i nie przejmując się tymi, którzy napierali na dobrze ufortyfikowane odcinki. Wkrótce główny korpus lansjerów został rozbity, ale zamiast roz- kazać bombardierom pozostać i walczyć, Kalkulor Bojowy nakazał im pełny odwrót. Pobiegli przed lansjerami, spotkali się z muszkie- terami z południa, po czym ustawili się w potrójną linię ośmiuset muszkietów. Systematyczne salwy uderzały w lansjerów, gdy dotar- li do bombard i usiłowali je odciągnąć - ale zostały one przykute do skał, a Kalkulor Bojowy rozkazał zalać pozostały proch, żeby nie da- ło się ich zagwoździć. Lansjerzy zawahali się, nie mogąc nic zrobić bombardom. Ogień z muszkietów wciąż szarpał ich szeregi. Na rozłożonej na ziemi mapie Glasken widział tandarskich muszkieterow szarżujących wśród ognia na puste teraz południowe okopy, ale lansjerzy nie widzieli nic prócz dymu. Kiedy chyba pię- ciuset legło martwych lub rannych na polu bitwy, ich szyk rozpadł się i zaczęli się wycofywać. Teraz przez płomienie przedarli się muszkieterzy, którzy skakali do płytkich rowów Inglewood, żeby przekonać się, że były one wykopane z jednej strony pionowo, z drugiej zaś pochyło. Potrójny szereg muszkieterow z Inglewood odwrócił się i miał przed sobą na linii ognia nieprzyjaciół przypar- tych do ściany okopu i doskonale widocznych na tle ściany ognia. Jak dotąd po stronie Inglewood nie zanotowano jeszcze żadnych strat. Przez dwadzieścia minut trwał słabnący ostrzał; na dziesięciu Tandarczyków padał jeden muszkieter z Inglewood. Wezwano z po- wrotem załogi bombard z suchym prochem, a kiedy lansjerzy spró- bowali ataku, bombardy ponownie wypaliły. Gdy tandarscy musz- kieterzy uciekali po dymiącym ściernisku, Kalkulor Bojowy nakazał chłopskim posiłkom rabować broń poległych. W końcu ktoś na zamku wpadł na pomysł koordynowania poczynań dwóch grup obrońców za pomocą ręcznych heliostatów, ale w odpowiedzi Kal- kulor Bojowy ustawił ocalałych muszkieterów w trójkąt, którego je- den bok tworzyła linia bombard. Manewr ten okazał się zbyteczny: skonfundowani dowódcy tandarscy nie zwracali uwagi na sygnały. Najbardziej rozpaczliwa chwila bitwy nadeszła, gdy załoga zam- ku przypuściła szarżę, dodając kolejnych pięciuset żołnierzy do i tak przeważających sił. Kalkulor Bojowy przetwarzał dane: kom- ponenci rachowali, przekazywali, oceniali szansę i bazgrali na ta- bliczkach. Kalkulor Bojowy posłał do walki własną dwustuosobową gwardię. Nagle pozostało stu komponentów, strzeżonych tylko przez dziesięciu regulatorów, ale nie podnieśli buntu. Byli marszałkiem i rozpierała ich duma z tego powodu. Żołnierze Inglewood na polu bitwy byli ich ludźmi walczącymi z druzgocącą przewagą wroga. Gwardia Kalkulora zamknęła żołnierzy garnizonu między bra- mą a jednym z boków trójkąta. Ostrzeliwani z obu stron i mając od- cięty odwrót, złamali szyki i uciekli na południe, gdzie spotkali się z ogniem własnych ludzi. Kałkulor Bojowy przeprowadził ocenę sy- tuacji na podstawie raportów obserwatorów i sygnałów heliosta- tycznych z pola walki, po czym doszedł do wniosku - sądząc po kon- dycji żołnierzy - że nieprzyjaciel nie będzie zdolny przypuścić ataku co najmniej przez godzinę. Pewny tych danych rozkazał od- czepić bombardy i przenieść je w miejsce, skąd uderzyłyby w za- mek. Tuzin pocisków zamienił główną bramę w stertę drzazg, a nie- liczni pozostali wewnątrz Tandarczycy natychmiast się poddali. Aż do tej chwili Glasken nie widział na własne oczy żadnej akcji, jeśli nie liczyć wystrzału, który unieruchomił wieżę snopbłysku. Był to dziwaczny sposób toczenia wojny. Posypały się komunikaty o liczbie ofiar, zbliżających się posił- kach tandarskich i wyczerpaniu w wojsku Inglewood. Kalkulor Bo- jowy nakazał przeniesienie siebie do zamku wraz z bombardami i muszkieterami, a następnie brama została porządnie zabarykado- wana gruzem. Kiedy na nowo zabrał się do pracy, wydał rozkaz, że- by dziesięciu najmniej potrzebnych FUNKCJI, z Glaskenem włącz- nie, udało się na pozbawioną szczytu wieżę snopbłysku w celu od- tworzenia połączenia komunikacyjnego z Inglewood - a stamtąd z Kalkulorem Libris w Rochester. Z Tandary nadjeżdżały kolejne pociągi i tym razem nieprzyjaciel naprawdę mógł sprawić kłopot. Obserwatorzy oceniali, że do wieczora pod zamkiem zbierze się je- denaście tysięcy żołnierzy wroga. Glasken trudził się w tym czasie wśród much, kurzu i zbłąka- nych kul z muszkietów, usiłując zbić na powrót drewnianą galerię na szczycie wieży, a trzy Czerwone Smoki ustawiały przenośną maszynerię snopbłysku i teleskop. Gdy uzyskali połączenie z wie- żą w Derby, a stamtąd z całą siecią snopbłysku, zaczęły napływać dane taktyczne. Wojska Rochester zaatakowały granicę i zajęły Elmore, a następnie wsiadły w specjalne pociągi galerowe, żeby zabezpieczyć główną linię na całej trasie do Pozostałości Bendigo i węzła kolejowego w Eaglehawk. Mogły ich zatrzymać tandarskie posiłki z północy, gdyby nie to, że nie potrafiły przedrzeć się przez roztrzaskane tory i przeciwstawić się nieprzyjacielskiemu bom- bardowaniu pod zamkiem Woodvale. Przez cały czas nie pojawiło się Wezwanie. Prowadzone przez Lemorel badania jego wektorów i pór posłużyły do wyznaczenia daty bitwy na kilkudniowe okien- ko, w którym nadejście Wezwania było bardzo mało prawdopo- dobne. (96) Następnego dnia walki osłabły do tego stopnia, że Kałkulor Bo- jowy pracował na pół mocy jako lokalny dekoder, a wolni FUNK- CJE odpoczywali i na zmianę pracowali przy wieży snopbłysku. Po- tężne obliczenia strategiczne wykonywał teraz Kałkulor Libris, a rozkazy snopbłyskano do poszczególnych marszałków. Nikalan i Glasken zostali rozpisani na wczesne popołudnie. Glasken przy- glądał się odległej wieży przez teleskop, spisując komunikaty z da- lekich rozbłysków światła. - Teraz nigdy już nas nie wypuszczą - poskarżył się, skrobiąc mechanicznie po tabliczce. - Stawka, jaką Hauptliberin postawiła na swoją maszynę, zwróciła się. Potroiła swoje terytorium i praw- dopodobnie zażąda hołdu od mera Tandary. Sojusznicy Tandary tak się będą bać Kalkulora Bojowego, że ani pisną. - Elegancka walka - odpowiedział Nikalan, obracając klucz snopbłysku, żeby wysłać oddzielny komunikat na zewnątrz. - Wiesz, moc Kalkulora Bojowego została wczoraj wykorzystana zaledwie 9A1 w sześćdziesięciu pięciu procentach. Mogliśmy wygrać z jeszcze liczniejszym wrogiem. Glasken się wzdrygnął. - Zastanawiam się właśnie, do jakiej następnej pracy użyje nas Hauptliberin. Do walki z Southmoor? Nienawidzę bycia komponen- tem, nienawidzę bycia częścią mózgu maszyny, nienawidzę tego, że nawet nie wiem, co jest w tych zaszyfrowanych komunikatach, któ- re nadajemy. - Ja znam wszystkie kody - powiedział Nikalan odruchowo. - To tylko zwykłe depesze. Ta, którą właśnie wysyłam, mówi, że nie zgi- nął żaden z komponentów Kalkulora Bojowego. - Zmień go - powiedział Glasken apatycznie. - Powiedz im, że ja nie żyję. - Wlepią mi za to karę... - To powiedz im, że ty też nie żyjesz. Och, przekaźnik w Derby ma przerwę obiadową. Obudź mnie, gdy znowu ruszą. Glasken się zdrzemnął. Śniły mu się oszałamiająco duże, twarde piersi Dolorian naciskające na jego nagą klatkę piersiową, nie znajdowały się już na wyciągnięcie ręki. Nikalan obudził go w chwi- li, gdy Dolorian otwierała drzwi celi. - Wstawaj, Johnny, umarłeś. - Odwal się. - Nie, to prawda. Ja też nie żyję. Oto odpowiedź Libris na nasz komunikat: WYSYŁAMY NOWYCH KOMPONENTÓW NA MIEJ- SCE GLASKENA I VITTASNERA. ZWOLNIĆ ZWŁOKI DO PO- GRZEBANIA. Glasken poderwał się przerażony. - Co? - krzyknął, chwytając Nikalana za tunikę. - Naprawdę zmieniłeś depeszę? -Tak. - I Kalkulor Libris ją przyjął? - No tak. Szyfr był prosty, musiałem tylko tak dobrać słowa, że- by zgodziły się sumy kontrolne. Glasken puścił go i oparł się o ścianę. - Nie jesteś w stanie rozpoznać, kiedy żartuję? Teraz naprawdę jesteśmy martwi. Hauptliberin będzie ziała ogniem, gdy się dowie i... Czy powiedziałeś „zwolnić zwłoki"? - Zgadza się. Górskie łańcuchy piersi zadrżały w uścisku Glaskena, lasy ud za- praszały na odkrywczą przechadzkę. 267 - Nie mógłbyś zmienić na zwykłe ZWOLNIĆ ICH? - No... nie. Kod odpowiedzi jest inny, oparty na sumie kontrol- nej wymagającej takiej samej liczby liter. Myśli Glaskena przez chwilę wirowały szaleńczo. - To może ZWOLNIĆ GLASKENA IVITTASNERA? - Kiedy ja wcale nie chcę, żeby mnie zwalniali. Lubię pracę w kalkulorach. - Ale ja potrzebuję twojego nazwiska, żeby uzyskać tę sumę! - Naprawdę wolałbym zostać. Rachunki są moim życiem. Glasken z trudem powstrzymał się od zrzucenia go z wieży. Pa- trząc wstecz, uświadomił sobie, że Nikalan mógł za pomocą takiej samej sztuczki uwolnić ich obu z Kalkulora Libris. - Cóż, była to przyjemna myśl - powiedział, prostując się, po czym poprawił śrubę w teleskopie. - Tylko jedna prośba, drogi Ni- kalanie. Mógłbyś mi pokazać, jak wyglądałoby to po zakodowaniu? Glasken uderzył go w głowę w chwili, gdy Nikalan skończył, na- stępnie krzyknął, że Nikalan zemdlał, i zawołał zastępców. Zanim Nikalan odzyskał przytomność, lokaj marszałka przyniósł im roz- kaz uwolnienia, na którym nie zdążył jeszcze wyschnąć atrament. Glasken wlał Nikalanowi do gardła fiolkę odurzającego wywaru, żeby siedział cicho. Czasy wojny są doskonałe dla oportunistów, toteż pomimo czuj- nego wzroku regulatorów Kalkulora Glaskenowi udało się w zamie- szaniu zwędzić dwa złote dukaty, szesnaście srebrników i dwie prze- pustki graniczne. Zapłacił pięć srebrników za schwytanego konia tandarskiego i wyruszył ku Eaglehawk, trzymając Nikalana jedną ręką, a wodze drugą. Stacja Eaglehawk znajdowała się zaledwie osiem kilometrów na południe, a dzięki chaosowi spowodowanemu przez wojnę, skra- dzionym dokumentom Glaskena, dziesięciu srebrnikom za dwa bi- lety i jednemu dukatowi łapówki uciekinierzy zdołali wsiąść do to- warowego pociągu wiatrakowego przed nocą. Glasken planował podróż paralinią Nullarbor aż do Zachodnich Kasztelanii, ale w cza- sie gdy spał, ich pociąg skręcił na północ ku Robinvale. ©6) Następne miesiące nie były łatwe dla uciekinierów, ale udało im się przeżyć. Złapano ich niemal natychmiast, gdy znaleźli się na te- rytorium Southmoor, i sprzedano jako niewolników właścicielowi zmierzającej na północ karawany. Uciekli po sześciuset kilome- 263 trach i zdołali pokonać następne kilkaset kilometrów spalonej pu- styni zachodu, zanim ich wielbłądy padły. Ślepy traf sprawił, że na- tknęli się na jeden z najdalej ciągnących się szlaków wielbłądzich, wiodących z miast Alspring, i idąc nim, dotarli do oazy Fostoria. Tu nabrali sił i zaczęli jakoś wiązać koniec z końcem dzięki pracy na targu. Glasken szybko nauczył się języka, nie bez pomocy wielu miejscowych kobiet. Absolwent chemistrii Uniwersytetu Rochester pedałował teraz ze swoimi towarami wśród poganiaczy i strażników w obozowiskach karawan na obrzeżu Fostorii. Przekonał się, że byli dobrymi kompa- nami do kielicha w społeczeństwie, w którym na alkohol patrzono bardzo niechętnie. Kiedy przybyła karawana Azika-Vildaha, Gla- sken natychmiast pojawił się w pobliżu z wozem pełnym towarów i już wczesnym wieczorem odpoczywał na piasku przy ogniu, posi- liwszy się i wychyliwszy kilka dzbanów wina. Odwdzięczył się opo- wieściami o Rochester, Kalkulorze i pociągach wiatrakowych, które zostały wyjątkowo dobrze przyjęte. Słońce zaszło niedawno, a Mars świecił na zachodnim niebie jak czerwona lampa, kiedy Glasken rozciągnął się na plecach na pia- sku, bardzo pijany i bardzo śpiący. Z ogniska pozostała tylko kupka żarzących się węgli, a wielu poganiaczy i strażników już drzemało, ale sam kapitan usilnie zachęcał Glaskena do dokończenia opowie- ści o wieżach snopbłysku, pociągach wiatrakowych i Kalkulorach. - Proszę, kontynuuj swą opowieść, dobry człowieku. Nie zdołam zasnąć, jeśli nie usłyszę jej do końca. Glasken spojrzał wprost do góry na jaśniejącą pozłotę gwiazd tworzących Drogę Mleczną. Saturn blisko zenitu, a dalej wędrowna gwiazda, poruszająca się wśród innych jak złoty robaczek święto- jański. Przez moment był naprawdę oczarowany pięknem firma- mentu, po czym beknął i podniósł dzban zacieru daktylowego do ust, żeby znieczulić się na chłód pustynnej nocy. Mury osady zda- wały się bardzo dalekie, ale będzie mógł przespać się tu, gdzie jest, jeśli utrzyma dobre stosunki z kapitanem. Z wysiłkiem podjął wą- tek opowieści. - Ech, nie ma wiele do opowiadania po tym, jak... pociąg wia- trakowy... zawrócił do Robinvale. Wtedy wpadliśmy w tarapaty. Za- strzeliłem inspektora celnego z Robinvale, bo nie chciał wziąć ła- pówki, a potem uciekłem z Nikalanem do emiratu Southmoor. On chciał jakoś dostać się do Centralnej Konfederacji, ale niestety, głupiec dopuścił do tego, że sprzedano nas na targu niewolników 264 w Balranald, kiedy usiłowaliśmy kupić wielbłąda. Nasz pan był wła- ścicielem karawany jadącej na północ. Ależ się nacierpieliśmy... na- padli na nas łupieżcy... ukradliśmy wielbłądy, uciekliśmy na pusty- nię. Prawie zginęliśmy... dotarliśmy do tej oazy... Glasken zapadł w sen. Kapitan skinął na swojego skrybę, który podszedł, nie zwlekając. - Zapisałeś całą opowieść? - Tak, kapitanie. - Dodaj więc na początku te słowa. Odchrząknął i zamyślił się na chwilę. - „Do jego najjaśniejszej i najłaskawszej eminencji Zirana Ho- antara. Ilekroć zdarza mi się prowadzić karawanę ku brzegom zna- nego świata, staram się współpracować z moimi poganiaczami i strażnikami. Znajomość ich nastrojów, lęków i potrzeb może zade- cydować o tym, czy będziemy mieli spokój, czy bunt. Po przekrocze- niu wielkiej kamiennej pustyni rozbiliśmy obóz pod murami oazy Fostoria, gdzie spotkałem dziwnego osobnika, niejakiego Johna Glaskena. Człowiek ten ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu, gęstą czarną brodę i niespotykanie szerokie bary. Mówi nieporadnie po makadaliańsku i plącze się po obozowisku, sprzedając zakazane na- poje i zioła. Drugiej nocy naszego pobytu Glasken upił się w sposób absolut- nie odpychający z kilkoma z moich niewiernych poganiaczy. Kiedy siedziałem przy ich ogniskowej hulance, żeby mieć pewność, że nie zaczną gadać o buncie, Glasken zaczął opowiadać tak dziwną histo- rię, że szybko posłałem po skrybę, żeby ją stenografował. Opowieść skończyła się w chwili, gdy Glasken zasnął i zaczął obleśnie chra- pać, ale udało nam się uchwycić ogólny sens. Zgodzisz się, że opo- wieść ta jest zanadto konsekwentna i szczegółowa, żeby taki nicpoń potrafił ją zmyślić, za czerwoną pustynią muszą zatem rzeczywiście istnieć zaawansowani naukowo barbarzyńcy. Jeśli tak, to czy odwa- żymy się zlekceważyć ich osiągnięcia? Każę związać niewiernego pijaka i zanieść go do mojego namio- tu, a następnie poślę uzbrojonych strażników, żeby przyprowadzili Nikalana z jego namiotu w pobliżu biura rachunkowego na targu. Wyślę ten zwój z oddziałem kurierów, aby uprzedził nasz powrót do Glenellen. Przeczytaj teraz, panie, opowieść Glaskena, przeczytaj, żebyś zrozumiał, dlaczego powracam do Glenellen najszybciej, jak potra- fię. Panie, gdybyś zdołał zgromadzić sto dusz o jako takich umiejęt- 265 nościach posługiwania sie liczydłem w miejscu, do którego nie za- glądają szpiedzy, moglibyśmy posłużyć się tymi dwoma komponen- tami do budowy naszego własnego Kalkulora Bojowego dla więk- szej chwały i dobrobytu twojego rodu królewskiego. Czy wolno mi zasugerować fortecę w Mount Zeil jako doskonałe miejsce? Pozostaję twoim pokornym i oddanym sługą, Khal Azik-Vildah". ©6) Wezwanie nie szanowało życia. Podnóża klifów wzdłuż całego lą- du były usiane zbielałymi kośćmi zwierząt i ludzi, którzy na oślep podążyli za jego pokusą. Tym zaś nielicznym, którzy potrafili mu się oprzeć, oferowało wielkie korzyści. Podróżujący wewnątrz jego za- sięgu byli niewidoczni i odporni na wszelki atak ze strony ludzi. Theresla i Ilyire opuścili klasztor, kiedy tylko nad Glenellen przetoczyło się Wezwanie, i poprowadzili swoje wielbłądy po istnie- jących drogach, nie pozwalając im zbaczać prosto na południe. Uciekali stromymi, wąskimi dróżkami Gór MacDonalda, przez po- rośnięte palmami doliny i regularne zagajniki plantacji daktylow- ców, a następnie przez leżące dalej pokryte karłowatą roślinnością suche równiny. Przy forcie granicznym Henbury skręcili na staro- żytny szlak wiodący na południe, zaopatrzywszy się wcześniej w ob- fite zapasy wody i żywności, a nawet w wypoczęte wielbłądy, w tym czasie strażnicy i kupcy dreptali bezmyślnie na swoich uwięziach, usiłując pójść za Wezwaniem. Dzień jazdy dalej na południe, w pobliżu miasta targowego Erl- dunda, napotkali dużą karawanę wielbłądów. Zatrzymała się na drodze, każdy jeździec ręcznie odbezpieczył kotwicę. Theresla i Ily- ire zdołali zatrzymać swoje wabione przez Wezwanie wierzchowce. - Cała karawana zatrzymała się w wielkim porządku - zauważy- ła Theresla. - Prawdopodobnie użyli zwiadowcy Wezwaniowego - wyjaśnił Ilyire. - Kiedy karawana porusza się prostymi odcinkami na północ lub na południe, wyznacza się z przodu lub z tyłu samotnego jeźdź- ca z chorągiewką, żeby jechał w polu widzenia czujki. Kiedy We- zwanie dopada zwiadowcę, ten upuszcza chorągiewkę. Dowódca ka- rawany natychmiast każe zwolnić wszystkie kotwice piaskowe i karawana zatrzymuje się w miejscu. Kiedy Wezwanie przejdzie, karawana rusza dalej, w ten sposób nie ma niepotrzebnych przerw w podróży. Tylko zwiadowca i jego wielbłąd wędrują na południe, dopóki mechanizm zegarowy przy siodle nie zwolni kotwicy piasko- 266 wej, która zatrzyma ich do przejścia Wezwania. Największym zagro- żeniem dla doganiającego karawanę zwiadowcy są ataki band łu- pieżców lub nomadów Koori. Karawana stała w ciszy zakłócanej jedynie przez brzęk dzwo- neczków przy uprzężach i trzeszczenie skórzanych pasków, gdy wielbłądy usiłowały zerwać się z kotwic. Jeźdźcy byli przypięci do siodeł, niezdolni do wymyślenia sposobu na uwolnienie się. - Wiozą jeńców - zauważyła Theresla. - Ci dwaj tam mają zwią- zane ręce, a ich wielbłądy są przywiązane do jucznych zwierząt. - Przyjrzała się dwóm mężczyznom. - Są wysocy, tacy jak ludzie z Ma- ralingi według twojego opisu. - Rzeczywiście - zgodził sie Ilyire, walcząc z wyrywającym się wielbłądem. - Prawdę mówiąc, widziałem ich w Fostorii. Pamiętasz, że spędziłem tam wiele miesięcy, lecząc rany i powracając do sił po moich przejściach w drodze powrotnej z Maralingi? Przywlekli się z pustyni w łachmanach i mówili językiem, którego nikt nie rozu- miał. Byli tam nadal, gdy trzy miesiące później opuszczałem Fosto- rię. Ten chudy pracował na targu, obliczając kursy wymiany dla kupców i właścicieli karawan. Ma na imię Ni-kalan. Może jest tro- chę stuknięty, ale nauczył mnie podstaw języka austarickiego, kie- dy nabierałem sił. - Czy to mogą być odkrywcy z południowych krajów austaric- kich? Oni mogli wysłać ekspedycje na północ po napaści Khareca. - Nie. Wyglądają raczej na przestępców lub zbiegów, którzy za- błąkali się na pustynię i mieli tyle szczęścia, że dotarli do Fostorii. - Zastanawia mnie, dlaczego są jeńcami. - Może napadli na karawanę. - Dwóch na sześćdziesięciu? - Może są jedynymi ocalałymi z większej bandy łupieżców, któ- ra została rozbita. Ni-kalan, ten kościsty, marnie wygląda. Mógł być ranny. - Ale ten duży bydlak wygląda bardzo zdrowo. Theresla niechcący potrąciła czułą strunę. - On? To brudny, zapijaczony, lubieżny wieprz. Pokrył wszystkie nierządnice w Fostorii, a także sporą liczbę zamkniętych kobiet i ich córek na dodatek. To wściekła bestia, która pożera kobiety, za- miast je chronić. Brak mu zasad, honoru, dyscypliny i wstydu! Joon Gla-escen, tak, tak się nazywa. Patrzyła przez chwilę na nieobecną twarz barczystego jeńca, a ich wielbłądy tańczyły i szarpały wodze, usiłując usłuchać Wezwa- 267 nia. Miał gęstą czarną brodę i nosił brudne, wytłuszczone szaty po- dobne do ubioru poganiaczy wielbłądów z Zewnętrznych Krain. Szybkim, zwinnym ruchem Theresla wyciągnęła szablę i odcięła je- go wielbłąda z uwięzi. Ilyire zaśmiał się z aprobatą. - Słusznie, droga, sprawiedliwa siostro, niech Wezwanie się nim nakarmi. Prawy sąd za jego winy byłby dla niego za dobry. - Pospiesz się, musimy go zatrzymać - zawołała Theresla, zwra- cając swojego wielbłąda znów na południe. - Ja... co? Co masz na myśli? - parsknął Ilyire, ściągając wodze swojego wielbłąda tak mocno, że zwierzę omal się nie potknęło. - Będzie z niego pożytek. Jest duży i zdrowy, zdoła przeżyć po- dróż. - On? Gla-escen? Oszalałaś? -Tak. - Ale on jest wielki, większy nawet ode mnie! Jak tylko wyje- dziemy z Wezwania, może dojść do walki. - Ależ my nie wyjedziemy z Wezwania jeszcze przez długi czas, Ilyire. Podróżujemy w jego zasięgu, żeby ustrzec się przed łupieżca- mi, Koori i naszymi ziomkami, i w taki sam sposób uchronimy się przed nim. Gla-escen będzie łagodny jak baranek... - Dopóki nie opuścimy Wezwania. Co potem? - Potem, drogi bracie, będzie zależny od nas, jeśli zamierza przeżyć podróż przez wielką południową pustynię. - Ale po co w ogóle brać go z sobą? On nadaje się wyłącznie do kopulacji. Nawet wielbłądy nie będą przy nim bezpieczne. - Nauczy nas mówić biegle po austaricku, w języku Południow- ców. Przez cały czas tego sporu poganiała swojego wielbłąda, żeby szedł szybciej niż Wezwanie, i teraz pochwyciła ciągnącą się za wierzchowcem Glaskena uwięź. - Nie wyciągaj tej strzały, Ilyire! - krzyknęła, nie odwracając się, i przytroczyła uwięź do łęku swojego siodła. - Co? Mam zmarnować na niego ładunek czarnego prochu? - Zabij go, a ja zabiję ciebie, niezależnie od tego, czy jesteś mo- im bratem. Przysięgnij, że go nie zabijesz. - Ale... - Przysięgnij! Zapadło długie milczenie. Theresla nadal obserwowała Ilyire w maleńkim lusterku na uprzęży jej wielbłąda, ale nie sięgał już po broń. 1AS Zaczęła liczyć rytmiczne kołysania wielbłąda i doszła do osiem- dziesięciu trzech, zanim Ilyire zdecydował się na odpowiedź. - Dobrze, przysięgnę... ale tylko jeżeli odłączysz swojego wiel- błąda od jego. - A to dlaczego? Jego wierzchowiec musi się trzymać z nami. - Uwięź pomiędzy waszymi wielbłądami to... zbyt wiele dla mnie. Jest jak symboliczne połączenie plugastwa i czystości, sam ten widok przyprawia mnie o mdłości. Theresla się roześmiała. - Pozwolisz przytroczyć go do swojego wielbłąda? - To będzie kara za moje grzechy - mruknął Ilyire, po czym za- milkł na resztę dnia. ©© Podróżowali dalej wraz z Wezwaniem; minęli forpocztę Cava- nagh, minęli skręt do Fostorii i wjechali na suche pustkowie, które Ilyire przekroczył z lansjerami Khareca prawie półtora roku temu. Pozostały tu ślady starożytnej drogi bitumicznej wijącej się wśród tysiącletnich ruin. Nie znaleźli zamieszkanych miast, nie było za- tem skąd wziąć wody i żywności. Żeby uzupełnić zapasy, zaczęli chwytać i zarzynać zwierzęta podążające za Wezwaniem, ale ich bu- kłaki chudły. Droga skręcała na wschód, ale oni podążali wciąż na południe razem z Wezwaniem i zacierali swe ślady, żeby zmylić ewentualny pościg. Kompas Theresli pokazał, że Wezwanie zaczęło skręcać nie- co ku zachodowi, ale Ilyire powiedział, że takie odchylenia znano na południu. Według jego obliczeń powinni dotrzeć do drogi, którą wędrowała wyprawa Khareca, nieco na północ od stacji Maralinga, wciąż jednak mieli przed sobą długą podróż. Teraz, kiedy zboczyli ze szlaku, wielbłądy zaczęły wykazywać oznaki zmęczenia przebijaniem się przez czerwony piasek wydm po- rośniętych krzewami mulga i malee. Stały krok Wezwania okazał się dla nich za szybki, ale Ilyire odkładał rzucenie kotwic piaskowych do ostatniej chwili. Byli pewni, że nikt ich nie ściga i że okolica jest zbyt sucha, żeby utrzymać kogokolwiek poza rozproszonymi grupka- mi nomadów Koori, ale dopiero gdy ich zapasy wody niebezpiecznie się skurczyły, Ilyire niechętnie przystał na rzucenie kotwic piasko- wych i puszczenie przodem opiekuńczej strefy Wezwania. Ilyire wyciągnął długolufową strzelbę z zamkiem kołowym z ol- stra przy siodle i zeskoczył na kamienne podłoże. Odpiął Glaskena, po czym stanął obok, przyglądając się z uśmiechem jak tamten zlazł z siodła, upadł i powlókł się na południe. - Złap go i zwiąż - rozkazała Theresla, pozostając w siodle. Krawędź Wezwania przesunęła się nad nimi, pozostawiając wra- żenie lepkiej mgły rozproszonej przez ciepłą bryzę. Glasken potrzą- snął głową i usiłował się wyprostować. Ręce miał wciąż spętane z przodu, ale... stał na gorącym, czerwonym piasku i skale, uwiązany do krzaka mallee! Gdzie podziała się karawana? Krajobraz wciąż był suchy, czerwony i spalony słońcem, ale była to inna pustynia niż ta, na której zakotwiczyła się karawana, gdy zbliżało się Wezwanie. W pobliżu ujrzał uwiązane wielbłądy, a przy nich zaledwie dwóch poganiaczy z Alspring. Nie, nie poganiaczy, raczej dosiadają- cych wielbłądów lansjerów z gwardii miejskiej Fostorii. Ich czyste, dobrze skrojone szaty i juki oraz ich pewność siebie ostrzegły go, że mogą to być jacyś doborowi wojownicy. Musi przyjrzeć im się bar- dzo dokładnie, zanim... nagle doznał olśnienia! Uwolnili go z kara- wany, a zatem muszą być przyjaźnie nastawieni. Więzy na rękach to zrozumiała ostrożność. - Ambocori, gratico. Johnny Glasken ibi - powiedział w języku, którego się uczył w Fostorii. Zmusił się do szerokiego uśmiechu i skłonił się nisko. - Dialekt z Makadalii, rozumiem go, ale słabo mówię - powie- dział natychmiast Ilyire. - Nic nam to nie da. Puść go wolno i zabie- rajmy się stąd. - Nie tak szybko, Ilyire. Znam makadaliański na tyle, żeby zo- rientować się, że mówi niezgrabnie i z przedziwnym akcentem. Je- go ojczystym językiem może być austaricki. - Podniosła rękę w po- wolnym, przyjacielskim geście. - Gla-escen. Glasken. Mówisz po austaricku? - Czy... tak! - wyjąkał Glasken po austaricku. - Całkiem dobrze, prawdę rzekłszy, to mój rodzimy język. Mam nawet listy z Uniwer- sytetu Rochester, jestem wykształcony... Ilyire rzucił przekleństwo i Glasken natychmiast zamilkł. Ilyire warknął na Glaskena po makadaliańsku, każąc mu wyciągnąć ręce. Szabla ze świstem zatoczyła łuk i rozcięła więzy na nadgarstkach jeńca. Glasken jęknął z przerażenia, po czym zaczął powoli rozcie- rać ręce, starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. - My znamy trochę makadaliański. Ilyire to moje imię. To Mat- ka Przełożona Theresla. Moja siostra. Jak ją dotknie, ja urwę jaja. Rozumie? Glasken uśmiechnął się i ukłonił, wciąż rozcierając dłonie i usi- łując przyglądać się Theresłi tak, żeby nie było widać, że to robi. - Glasken, hę, znać fort Maralinga? - mówiła niskim, ale moc- nym, władczym kontraltem, podobnie jak Hauptliberin. Glasken nie znał, ale myślał szybko. Znajdowali się na pustyni, a jeśli Maralinga nie leżała zbyt daleko, była prawdopodobnie ufor- tyfikowaną placówką przydrożną strzegącą zbiorników wody i za- pasów. Spodziewali się, że będzie znał tę nazwę, mogła to więc być forpoczta kontrolowana przez Przymierze Południowo-Wschodnie. Tylko paralinia Nullarbor była obsługiwana przez ufortyfikowane placówki odległe od cywilizacji, a Przymierze kontrolowało kilka stacji na spółkę z Woomerą. - Maralinga? Znam doskonale. Forteca z głębokimi zbiornikami na wodę, przyjemne miejsce przy torach, po których jeżdżą pociągi wiatrakowe na zachód aż do wielkich podziemnych miast Kalgo- orie. Jego wypowiedź stanowiła mieszankę gramatyki makadaliań- skiej oraz austarickich rzeczowników i czasowników, ale Ilyire mu- siał znów niechętnie skinąć głową w stronę Theresłi. - Ty żołnierz? - Ja żołnierz, tak, ja żołnierz. Stacjonowałem w, hmm, Maralin- dze, ale zgubiłem się na pustynii podczas patrolu - razem z moim towarzyszem. Nikalan, tak jest. - Dobrze - powiedziała, zwracając się znów do Glaskena. - Do- jeżdżamy do Maralinga w pięć tygodni. Może. Ty uczysz nas po au- staricku? - Nauczyć was po austaricku? - zawołał z ulgą, poznawszy war- tość, jaką dla nich przedstawiał. - Tak, tak, z przyjemnością. Na- uczę was mówić tak świetnie jak sama Hauptliberin. - Hauptliberin! Zna Hauptliberin? - zapytała Theresla nagląco. - Pracowałem dla Hauptliberin z Libris przez siedem miesięcy, frelle - odrzekł Glasken. Pamiętaj, żeby nie powiedzieć, co Hauptli- berin wyprawiała ze mną przez te siedem miesięcy, pomyślał. - Jedziemy Maralinga - powiedział Ilyire. - Pustynia, słone je- ziora, wojownicy Koori, węże, skorpiony chcą nas zabić. Ty walczyć? Znać się na broń? - Czy ja umiem walczyć? Fras, frelle, ja byłem w armii samego marszałka Gratiana z Inglewood. Ilyire rzucił mu szablę w pochwie, kołczan strzał i wygięty łuk. - Dojeżdżamy Maralinga, ty wolny. Pomóc do Maralinga. - Tak, tak, Maralinga, tam moi ludzie. Przedstawię was jako przyjaciół. Glasken skłonił się, przypinając szablę i zarzucił kołczan na ple- cy. Chwycił łuk między kolanami, napiął go i naciągnął cięciwę. - Trzydzieści pięć kilo, doskonale - powiedział, luzując go z po- wrotem. Ilyire zmarszczył się, zawiedziony, że Glasken najwyraźniej wiedział, jak obchodzić się z bronią. Wreszcie uśmiechnęło się do mnie szczęście - pomyślał Gla- sken. Wypuszczą go przy parałinii Nullarbor, będzie mógł udać się wolno do Zachodnich Kasztelami - właśnie tego miejsca, dokąd się wybierał, gdy uciekł z Kalkułora Bojowego. Nagle przypomniał mu się Nikalan. - Miałem towarzysza, kolegę - powiedział do Theresli. -Też był jeńcem. - Jeniec też? Chudy, słaby? - Ni-kalan, my go zostawili - wtrącił się Ilyire. - Egzekucja? - Ach nie, w żadnym wypadku. Ja jestem tylko pionkiem, ale Nikalan to... mądry człowiek, projektuje potężne machiny bojowe. On poszedł... no, w pustynię, żeby medytować, ja byłem mu towa- rzyszem i strażnikiem. Lansjerzy z karawany napadli na nas, wzięli w niewolę. - Przyjaciel? Twój? - zapytała Theresla. - Tak, przyjaciel. Wiele razem przeszliśmy. - Pozostawili Ni-kalan, Theresla przykro - powiedziała Theresla, niecierpliwiąc się coraz bardziej z powodu braku słów austarickich. Byle się nie rozzłościła, pomyślał Glasken. - Zrobiliście to, co uważaliście za słuszne - rzekł, wreszcie uśmiechając się szeroko. Spojrzał na słońce, po czym spojrzał w kierunku, w którym, jak sądził, znajdowała się północ i pomachał ręką. - Zegnaj i wszystkiego dobrego, Nikalanie. Ilyire odwiązał wielbłąda Glaskena od swojego z wyraźną ulgą i wskazał na siodło. - Jechać już! - warknął. Glasken chwycił wodze. - Kusz! Kusz! - powiedział pewnie i wielbłąd posłusznie przy- klęknął. Wspiął się na siodło, przypiął się i sprawdził kotwicę pia- skową oraz mechanizm zegarowy. - Szil, szil - dodał i wielbłąd wstał. Ilyire splunął i wsiadł na swojego wielbłąda. Jechał za Glaske- nem z ponurą miną, cały czas mrucząc do Theresli. - To musi być łupieżca, może dezerter z jakiejś armii. - No to co? Będzie się dobrze bił - odrzekła z uśmiechem. - Wy- gląda na wykształconego i elokwentnego. - Może ten Ni-kalan był oficerem. Mogli razem zdezerterować, schronić się w oazie Fostoria, po czym dostać się w łapy lansjerów z karawany. Mieli zostać przesłuchani w sprawie sztuki wojennej austarickich miast i królestw, tak, na pewno tak miało być. - John Glasken. Brzmi groźnie. - Może rozstrzelają go za dezercję, jak dotrzemy do Maralingi - powiedział Ilyire z nadzieją w głosie. - Daj spokój, Ilyire, musimy przez cały czas z nim rozmawiać, że- by nauczyć się jego języka. - Widziałem, jak gapił się na ciebie, jak pożerał oczami krągło- ści pod twoimi szatami. Niech no tylko wyciągnie rękę w twoją stro- nę, a obetnę mu ją. ©6) Podróż to był upał, nuda i czerwony pył, z dodatkiem nielicznych ataków ze strony nomadów Koori. Ilyire opracował już taktykę uda- wania odwrotu i posuwania się mimo wszystko w obranym kierun- ku, tak że spotkania te ograniczały się zazwyczaj do krzyków i wy- machiwania bronią. Koori uznawali, że wygonili intruzów, a zatem honor został ocalony i nikomu nic się nie stało. Było to tak odmien- ne od krwawych starć, za pomocą których Kharec i jego duży od- dział torowali sobie drogę na południe podczas pierwszej wyprawy. Ilyire wiedział, jak przeżyć na pustyni, gdy nie spieszyli się, że- by nadążyć za Wezwaniem. Potrafił odczytać drobne znaki, wskazu- jące, gdzie kopać w poszukiwaniu podskórnych źródeł wody. Uży- wał przezroczystej błony, żeby zebrać czystą wodę z kopca liści, jeśli zatrzymanie się na dłuższy czas nie niosło ze sobą niebezpie- czeństwa. Theresla była tu najwyraźniej dowódcą, ale gdyby nie Ily- ire, mieliby kłopoty z przeżyciem. Glasken orientował się, że jest pilnie strzeżony, czy nie zdradza jakichś lubieżnych odruchów względem Matki Przełożonej. Ona z kolei była trudna do rozpraco- wania: sprawna, zwinna i potencjalnie bardziej przydatna w bitwie niż Ilyire, a przy tym od czasu do czasu Glasken dostrzegał, że przy- glądała mu się kątem oka. Zdecydowanie posyłała mu uśmieszki, zawsze jednak przelotne. Krajobraz prawie się nie zmieniał, toteż nawet przekroczenie wyschniętego koryta rzeki okazało się wydarzeniem. Drobne, wy- trzymałe krzaki i drzewa przerzedzały się stopniowo, nigdy jednak nie ustąpiły całkowicie czerwonemu brzegowi i potrzaskanej ska- le. Surowe warunki oznaczają mniej Koori, odpowiadał Ilyire Gla- skenowi na każde pytanie, czy wie, co robi, wybierając drogę. Dni przeszły w tygodnie, a Glasken wysilał się na lekcje austa- rickiego, jakby od nich zależało jego życie - i w pewnym sensie tak było. Mogli sobie bez niego poradzić, a Ilyire z pewnością by to wo- lał. Problemem Glaskena było, jak pozostać w przyjacielskich sto- sunkach z Matką Przełożoną, nie sprawiając przy tym wrażenia zbytniej poufałości, żeby nie wywołać gniewu Ilyire. Uciekinierzy z Glenellen szybko nauczyli się słów oznaczających muchy, piasek, upał, niebezpieczeństwo i najdrobniejsze szczegóły wielbłądziej uprzęży. Konwersacje na temat matematyki, literatury i technolo- gii Przymierza Południowo-Wschodniego nieuchronnie ześlizgiwa- ły się na tłuste jaszczurki, niebezpieczne węże i szacunkową odle- głość do Maralingi. Nocą Ilyire zawsze trzymał wartę, toteż sporo czasu w dzień spędzał, drzemiąc w siodle, podczas gdy Glasken uczył Thereslę austarickich ballad - a czasami poezji miłosnej - i tłumaczył jej podstawowe prawa fizyki i chemii, tak jak uczono ich na uniwersytecie w Rochester. - Wiele dam musiało, hmm, płakać, gdy odjeżdżałeś - powie- działa Theresla jednego ranka, gdy z trudem posuwali się po pokry- tym solą dnie wyschniętego jeziora. Po raz pierwszy temat flirtu zo- stał poruszony w kontekście osobistym. Glasken cierpliwie czekał na takie pytanie przez wiele tygodni. - Owszem, miałem trochę wielbicielek, frelle Matko Przełożo- na, nie będę kłamał. Jeśli jednak chodzi o mój wyjazd, pozostał on zapewne dla nich zagadką. W szczególności jedna dziewczyna, pod- ła i zdradziecka dziewka, dostała obsesji na moim punkcie i usiło- wała zatrzymać mnie tylko dla siebie. Pochodziła z bardzo bogatej i potężnej rodziny i ślub z nią byłby dla mnie bardzo korzystny. Nie- mniej odmówiłem sprzedania swojej wolności za cokolwiek innego niż prawdziwa miłość. Wpadła w gniew i nasłała bandę opryszków, żeby mnie uprowadzili. Położyłem pięciu laską, ale w końcu powali- li mnie na ziemię i mocno związali. Zostałem wywieziony i sprzeda- ny jako niewolnik, ale w końcu udało mi się uciec wraz z drugim niewolnikiem, Nikalanem. Cierpieliśmy okrutnie, zanim natrafili- śmy na oazę Fostoria. - Ach tak. Nie jesteś więc żołnierzem? - spytała Theresla raczej tonem rozbawienia niż oskarżenia. Przeklinając w duchu tę wpadkę, Glasken nadrabiał słowami lu- kę w swojej opowieści. - Frelle... jakże mogłem ci wytłumaczyć tak zawiłe sprawy serca wcześniej, gdy prawie się nie rozumieliśmy? Nie, nie jestem żołnie- rzem. Chyba zadowoliło to Thereslę i przez chwilę jechała w milcze- niu. Upewniwszy się, że Ilyire znajduje się w bezpiecznej odległo- ści za nimi i wciąż drzemie, podprowadziła wielbłąda ponownie w pobliże Glaskena. - Dlaczego właściciel karawany... dlaczego cię uwięzić? - Uwięził. Nie chcę sprawiać ci rozczarowania, frelle, ale nie by- ło to zbyt dramatyczne. Byliśmy po prostu dziwacznymi uciekinie- rami z nieznanych krain. Mieliśmy zostać dokładnie przesłuchani przez waszych dowódców w którymś z miast Alspring. Zapewne chcieliby znaleźć nowe kraje do podbicia, a może do handlu. ©G) Do czasu kiedy wynurzyli się spośród wydm na szeroką, pozba- wioną drzew równinę krzewów i kęp trawy na różowawym wapie- niu, Ilyire i Theresla dość sprawnie prowadzili proste rozmowy po austaricku. Ilyire uśmiechnął się po raz pierwszy w obecności Gla- skena, gdy rozwinął mapę i wskazał miejsce, w którym się znaleźli. Do Maralingi nie było daleko. Postanowili wcześnie rozbić obóz, więc słońce stało jeszcze dość wysoko nad horyzontem, gdy się po- żywiali. Theresla zgłosiła się do trzymania warty i Ilyire niechętnie wy- raził zgodę. Wydał się Glaskenowi wyjątkowo zmęczony i szybko za- snął głęboko, i zaczął chrapać. Theresla położyła się wygodnie na swojej piaskomacie, opierając głowę o juki. Skraj jej szaty podsu- nął się nieco do góry, odsłaniając obie łydki. Glasken zerknął na jej nogi, po czym natychmiast spojrzał twardo na Ilyire. - Kryształ zapomnienia, no, w napoju - wyjaśniła Theresla. Glasken natychmiast odwrócił głowę. - Nie obudzi się? - spytał, a jego lędźwie zadrżały, zanim jeszcze mózg zdołał rozszyfrować znaczenie jej słów. - Nie przez... och, wiele minut. Po raz pierwszy uwodzenie biegło zbyt szybko jak na Glaskena. Spojrzał na jej uśmiechniętą twarz i znów na jej nogi. Przeciągnę- ła się znowu i przesunęła do przodu. Jej szata podniosła się nad kolana. Pokusa, żeby sięgnąć i całkiem odrzucić jej szatę, była tak prze- można, że Glasken z trudem ją zwalczał. Podciągnął się powoli i ukląkł przy niej. Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po brodzie. Myślałem, że nic nie zbroję Aż dotknęła brody mojej. Jakże szczęśliwi byliśmy oboje. - Co to jest? - zapytała. - Wiersz austaricki? - Kilka wersów z piosenki studenckiej. Starej, sprośnej piosen- ki studenckiej. - Nasi studenci... wszyscy w zakonach religijnych. Śpiewają hymny, tylko. Czasami, no, poema moralne. Powoli, ostrożnie Glasken wyciągnął rękę i pogładził jej włosy, po czym przebiegł palcami po jej podbródku. Przesunęła palcami po jego piersi: po czarnych włosach i żebrach. Jego ręka opadła ostrożnie na jej bok. Theresla się uśmiechnęła. Jego palce pieściły dolny łuk jej piersi... a ona wciąż się uśmiechała. Bramy raju są sze- roko otwarte, krzyknęło coś w jego myślach. - Jak długo on... - Tak długo jak trzeba. - Jesteś pewna? - Nie musimy się spieszyć. Wspaniałość zdobyczy i lęk przed tym, czym była, osłabiły po- pęd Glaskena na tyle, że powstrzymał się przed zdarciem z niej szat bez dalszych ceremonii. Był wciąż na wpół przerażony, kiedy rozplą- tywał węzeł jej pasa, ale podobnie ona radziła sobie z jego pa- skiem. Gdy poczuł dotyk jej gładkiej nogi na swojej, porzucił nagle ostrożność na pastwę pustynnego wiatru i wtoczył się na nią, ale ona zwinnym ruchem znalazła się nad nim. Piersi kołysały się po- wabnie, zniżając się powoli, a sutki dotknęły pieszczotliwie jego ciała. - Nie tak prędko, fras Glaskenie. Jeszcze maleńka chwilka dłu- żej. - Na Wielkozimie, frełle Matko Przełożona! Po co unosić się nad ołtarzem ekstazy, kiedy można po prostu... Wezwanie przetoczyło się nad nimi i Glasken stracił świado- mość, ale... się nie poruszył. Theresla unosiła się nad nim na rękach i nogach, badając subtelne odczucia, napięcia i przepływ energii. - Jesteś częścią wielkiego eksperymentu, fras Glaskenie, powi- nieneś czuć się zaszczycony - powiedziała cicho w języku alspring do nieprzytomnego zbiega. Powoli podniosła się, tak że jej piersi ledwie dotykały skóry Gla- skena, po czym wstała i odsunęła się nieco. Mimo że zabrakło mię- dzy nimi kontaktu, Glasken nadal nie odchodził za Wezwaniem. - Twoja żądza opiera się samemu Wezwaniu - powiedziała z au- tentycznym zachwytem. - Założę się, że na całym świecie nie ma żą- dzy równej twojej... ale na razie wystarczy. Muszę wiele przemy- śleć. Theresla odsunęła się dalej i Glasken natychmiast podniósł się, żeby wędrować na południe. Podstawiła mu nogę, przewróciła go i przywiązała mu w pasie uwięź. Kiedy pospiesznie się ubierała, on szarpał się na uwięzi z obojętnym wzrokiem, jakby całe jego zainte- resowanie dla niej minęło. Ubranie go zajęło jej nieco czasu, ponie- waż interesował go jedynie marsz na południe. Na koniec rozchyli- ła wargi Ilyire i wlała mu do ust kroplę cieczy z małej fiolki. Odliczyła pięćdziesiąt uderzeń jego serca, po czym potrząsnęła nim mocno. - Wstawaj Ilyire! Wezwanie. Mięśnie Ilyire poruszyły się, otworzył oczy, nie siadł jednak i nie otworzył ust. Ujrzawszy samą Thereslę, podniósł się powoli z pia- skomaty i spojrzał na słońce. - Prawie zachód, to dobrze. Wezwanie zatrzyma się za chwilę i stanie się strefą zerową w miejscu tego obozu. Będziemy bezpiecz- ni przez noc, a potem możemy bez trudu ruszyć razem z nim przez tę równinę. Tak czy inaczej, stacja Maralinga jest już niedaleko. Możemy zrzucić to łajno na ich kupę gnoju i zabrać się do naszych interesów z merem. Theresla leżała wyciągnięta na piaskomacie w takiej samej po- zycji jak wtedy, gdy Glasken usiłował jej dosiąść, i patrzyła na ru- miany zachód słońca pośród płomiennych pasm chmur na horyzon- cie. Spadła temperatura powietrza. - Jesteśmy tak blisko Krawędzi Świata, że aż szkoda, że nie po- jedziemy dalej - powiedziała, gdy Ilyire wziął się do przepakowy- wania suszonego mięsa. - Pociągi wiatrakowe zabiorą nas w dal, tam gdzie znajdziemy mera i Hauptliberin. - Ależ ja oglądałem Krawędź dla ciebie - odpowiedział Ilyire, autentycznie zaskoczony, jakby był rzemieślnikiem, którego kunszt został podany w wątpliwość. - Chcę pojechać tam osobiście. Muszę przeprowadzić kilka te- stów. - Przeprowadziłem wszystkie testy, jakie nakazałaś. - Ale pod twoją nieobecność wymyśliłam nowe testy i techniki badania Wezwań. Teraz potrafię wyczuć zbliżające się Wezwanie, zdawałeś sobie z tego sprawę? Ilyire spojrzał na nią podejrzliwie. Nie, nie zdawał sobie sprawy i w nagłym przypływie lęku obrócił się, żeby popatrzeć na Glaske- na, który wciąż szarpał się bezmyślnie na swojej uwięzi. Nie, nie- możliwe, doszedł do wniosku i odwrócił się znów do Theresli. - W porządku zatem, jedziemy na Krawędź. Możemy zostawić to wielbłądzie łajno na uwięzi w zasięgu wzroku z Maralingi. - On pojedzie z nami na Krawędź. - Z nami... nigdy! Podaj mi choć jeden dobry powód. - W poprzek słońca przebiega cienka czarna linia. Ilyire obrócił się i wlepił wzrok w słońce, które właśnie dotyka- ło horyzontu. Przez jego tarczę biegła cienka, czarna kreska, niewi- doczna wcześniej w pełnym blasku. - Co to jest? - zapytał z rozszerzonymi oczami i podejrzliwością w głosie. - Koniec świata i powód, dla którego Glasken musi udać się wraz z nami na Krawędź. - To tylko chmura. - Widziałeś kiedyś taką chmurę? - Thereslo, siostro ukochana... Widziałem, jak rzucał ci ukrad- kowe spojrzenia, rozbierał cię wzrokiem. Wiem, że za każdym ra- zem, gdy oblizuje wargi, marzy o tym, żeby przejechać językiem po twoich sutkach, a jego plugawy umysł wypełnia się myślami o zbru- kaniu... - A co chciałbyś, żeby robił, Ilyire? Ciebie pożerał wzrokiem? - Co? Zastrzeliłbym go, sodomitę! - A zatem zabiłbyś go niezależnie od tego, co robi. Dlaczego nie zabijesz go teraz - jest bezbronny? - Pani, siostro, to... to jest sprawa honoru. Po prostu powinien znać swoje miejsce... - Ależ on zna swoje miejsce! Inaczej dlaczego rzucałby mi spoj- rzenia ukradkiem? Daj spokój, bracie, zachowaj rozsądek. Ten czło- wiek może być łajdakiem, ale dużo się od niego nauczyliśmy. A po- za tym potrzebuję go do doświadczeń na Krawędzi. Ilyire zerwał się na równe nogi. - Co? Ty? Jego? Do doświadczeń? Jakich doświadczeń? - Do tych doświadczeń potrzebny jest ktoś, kto nie nauczył się opierać Wezwaniu. - To użyj wielbłąda! Wszystko będzie lepsze niż Glasken. Theresla zastanowiła się przez chwilę, wpatrując się w znikają- ce szybko słońce. Wzrok Ilyire powędrował w tym samym kierunku. - Istnieje, rzecz jasna, ryzyko, że moje doświadczenia się nie po- wiodą i Glasken zostanie porwany za Krawędź przez Wezwanie. Nadzieja i niedowierzanie targały Ilyire. - W jakim sensie? - zapytał, szarpiąc się za brodę, aż zabolały go cebulki. - Zamierzam zatrzymać go bez uwięzi. Słoneczna tarcza znikła za horyzontem, zabierając ze sobą czar- ną wstęgę. Ilyire opuścił ramiona z ulgą, że nie miał już tego przed oczami. Odwrócił się do siostry, ale ona z powagą groziła mu pal- cem. - To wciąż tam jest, bracie, łuk czarnej nicości, gdzie gwiazdy ciemnieją. Ilyire zacisnął mocno oczy. - Dobrze już, dobrze. Nic z tego nie rozumiem, ale niech Gla- sken jedzie z nami - mruknął. g KATASTROFA Następnego dnia złożyli obóz wcześnie rano, gdy Wezwanie za- częło się poruszać i zanim słońce stanęło wysoko, dostrzegli jasne, lśniące mury stacji Maralinga. Kiedy dojechali do torów, Ilyire wskazał na daleki ciemny kształt, a wiatr przyniósł odległy grzmot. Przekroczyli tory i pognali wielbłądy sto kroków dalej na południe, zanim rzucili kotwice piaskowe, żeby spojrzeć za siebie. - Widzisz tę długą, niską istotę z pasiastymi wieżami wznoszący- mi się ku niebu? - spytał, wskazując na przybliżającą się od zachodu maszynę. - To jedna z ich machin podróżnych, pociąg wiatrakowy. Theresla patrzyła, jak się przybliżał, nie mogąc się nadziwić ro- snącym wciąż rozmiarom maszyny. Grzmot w powietrzu zdawał się bić w nią i z trudem mogła uwierzyć, że nie było tam koni albo wiel- błądów pociągowych. Maszyna przejechała: ogromny kompleks walcowatych wirników, wysięgniki równoważące, koła i maszty. Da- lej ciągnęły wagony, ale te miały prostą konstrukcję. „Zarząd Wiel- kiej Paralinii Zachodniej" - przeczytała Theresla austaricki napis pod oknami. Przyglądali się, jak pociąg oddalał się w kierunku Ma- ralingi. - W jaki sposób poganiacz pociągu opiera się Wezwaniu? - zapy- tała Theresla. - Nie opiera się. Pociąg jedzie sam do tego miejsca, w którym ma się zatrzymać. Popatrz, posłuchaj. Kiedy pociąg dojechał do ściany łaski stacji, rozległ się brzęk - to sztaba hamulca przy szynach złapała ramię hamulca wystające z lokomotywy. Pociąg natychmiast zwolnił, gdy kliny zapadek chwy- ciły koła; rozległ się pisk i lokomotywa buchnęła dymem, ale wkrót- ce wszystko z wyjątkiem obracających się wież wirników i masztów skryło się za murem. Usłyszeli donośny huk, kiedy pociąg uderzył w zatrzymujące go bufory. - Prowadzą go maszyny bez udziału człowieka - wyjaśnił Ilyire, starając się, żeby ta relacja o cudach zabrzmiała zdawkowo. - Same rozmiary maszyn graniczą z cudem - powiedziała There- sla, nie kryjąc grozy. Zatrzymali się ponownie przed południem, a w czasie gdy Ilyire przywiązywał Glaskena i wielbłądy, Theresla znalazła prawie płaski głaz, rozłożyła mosiężną poprzeczkę na przyśrubowanych nóżkach i ustawiła ją z pomocą poziomnicy alkoholowej. Kiedy minęło połu- dnie, zanotowała długość i kierunek cienia prętu na oznaczonej skali. - Wyznaczyłam prawdziwą północ według cienia słońca, Ilyire. Chodź i ustaw swój kompas - powiedziała, gdy on wylewał nieco swojej wody do picia na ręce: rytuał, który spełniał, kiedy tylko był zmuszony dotknąć Glaskena. - Jaka jest nasza szerokość? - spytał, obluzowując imadło i po- pychając wskazówkę kompasu. - 31 stopni, 16 minut. Przez chwilę szacował wielkości i odległości. - Nasz namiar południowo-zachodni wynosi 5-2 i podążamy te- raz dokładnie za nowym kierunkiem Wezwania, więc... Krawędź znajduje się w odległości pięćdziesięciu, sześćdziesięciu kilome- trów stąd. Rozmontowała platformę obserwacyjną, podniosła mosiężną płytkę z maleńką dziurką w środku i rzuciła obraz słońca na skałę. W porównaniu z zachodem poprzedniego dnia i ostatnim wscho- dem pas na słońcu przesunął się nieco w górę i był szerszy. - Potrzymaj mi to nieruchomo - powiedziała do Ilyire. Wymruczał coś na temat bluźnierstwa, ale zrobił, co kazała. The- resla wyciągnęła cyrkiel i zmierzyła szerokość pasa i jego pozycję na tarczy słonecznej. - Wezwanie, z którym podróżujemy, zatrzyma się na noc jakieś dziesięć kilometrów od Krawędzi, mam rację? - spytała. - Możliwe. Theresla rzuciła mu swój najbardziej niepokojący uśmiech. - Dobrze, dobrze, bardzo mi to odpowiada. Mówisz, że Wezwa- nie przetacza się nad tą bezdrzewną równiną bardzo często? - Tak, co trzy-cztery dni. To bardzo dziwne, ponieważ jest tu bar- dzo mało zwierząt, ale być może te wielkie ryby, które je wysyłają, wiedzą w jakiś sposób o ludziach mówiących po austaricku w ich pociągach wiatrakowych. ©6) Theresla nastawiła budzik na dwie godziny przed świtem na- stępnego dnia, wstali więc i pociągnęli swoje wielbłądy, zanim We- zwanie zaczęło się poruszać. Kurczący się Księżyc wędrował wraz z Wenus, oświetlając ich drogę wśród karłowatych krzewów i po- trzaskanych skał. Glasken ziewnął i urwał w połowie, wydając jęk, gdy minęli stałą krawędź Wezwania. - Wezwanie! - krzyknął przerażony, a Ilyire wybuchnął śmiechem. - Wezwanie, fras Glaskenie. Racja masz. - Mówi się „masz rację" - poprawił gniewnie Glasken, rozgląda- jąc się dokoła. -Ale ja leżałem... no, w obozowisku i był dzień. Teraz jest noc i... popatrzcie na Księżyc! Musiałem być nieprzytomny przez kilka dni. Co się... nic nie rozumiem. - Myślisz powoli, mimo że studiowałeś. - Theresla się roześmia- ła. - Faza Księżyca pokazuje, że minął tylko jeden dzień. - A ty zakotwiczyłaś nas poza Wezwaniem i jedziemy... na pół- noc? Nie, to niemożliwe! Wezwanie nie porusza się nocą, a poza tym spójrzcie na gwiazdy: jedziemy na południe! - Doskonale, fras Glaskenie - powiedział drwiąco Ilyire. - Ale jak można uciec stacjonarnemu Wezwaniu? To niemożli- we: kotwica trzyma cię tam, gdzie się zatrzymałeś, dopóki Wezwa- nie się nie poruszy. - Czy naprawdę się, hmm, nie domyślasz, fras Glaskenie? - spy- tała Theresla. - Pomyśl, jak wydostaliśmy cię z karawany podczas Wezwania. Wezwanie nie rusza mnie ani Ilyire. Ta rewelacja uciszyła Glaskena. Przywołał w pamięci kołyszące się nad nim piersi o najdoskonalszych kształtach i symetrii, piersi, które następnie zniżyły się, żeby nacisnąć lekko na jego mostek. Później Wezwanie zaćmiło wszystko. Co zrobił, kiedy uderzyło We- zwanie? Najwyraźniej Ilyire spał nadal, a Theresla zapewne ubrała ich oboje, zanim obudziła brata. Glasken potarł kark i zdecydował, że tak właśnie musiało się stać - jego głowa tkwiła przecież wciąż na swoim miejscu. Zatrzymali się o świcie. Theresla przyjrzała się wschodzącemu Słońcu i zmierzyła coś, co Glaskenowi wydawało się dziwacznie re- gularnym pasem chmur na jego tarczy. Z oddali dobiegał dziwny, nieokreślony grzmot, w powietrzu unosił się słony zapach. - Krawędź jest bardzo blisko - szepnął Uyire do Theresli w języ- ku alspring i wskazał na zadziwiająco równy horyzont. - Czas rozjuczyć i zabezpieczyć wielbłądy - oznajmiła Theresla. - Hej, leniwe łajno z odbytu chorego wielbłąda, poznoś kamie- nie, zbuduj mur zaporowy przed Wezwaniem! - krzyknął Ilyire do Glaskena, który usłuchał go z ponurą miną. Theresla wypakowała linę i kilka instrumentów, po czym wraz z Ilyire podeszła do Krawędzi. - Na kilkaset kroków od Krawędzi rozciąga się pas wiecznego Wezwania - wyjaśnił Ilyire. - Jego zasięg wyznacza tamten kamień przypominający wąski stożek: postawiłem go w czasie pierwszej wi- zyty. - Tak, zaczynam to czuć - zgodziła się Theresla. - Jeśli porusza- jące się Wezwanie można porównać do sieci, to tutaj jest jak płot. Cokolwiek przebywa za Krawędzią, pragnie pozostać w ukryciu. Glasken patrzył, jak oddalali się w kierunku dziwacznego po- dwójnego horyzotu, po czym znikli. Najwyraźniej znaleźli jakąś dziurę w równinie i zeszli ją zbadać, ale to nie jego sprawa. Upuścił ostatni kamień tworzący ścianę w kształcie litery V i zaczął tu zno- sić ich bagaże. Kiedy później w ciągu dnia nadejdzie Wezwanie, nie stratują ich biegnące zwierzęta... jeszcze w dodatku Theresla i Ily- ire są odporni na Wezwanie. To nie dawało mu spokoju, ale zarazem działało dziwnie kojąco. Sięgnął po jeden z juków Ilyire i przestraszył się, gdy poczuł na dłoniach poruszające się powietrze. Kiedy stał jak skamieniały, po- wietrze ruszyło się w drugą stronę. Na dole jest oddychający ol- brzym, pomyślał przez moment, po czym przyjrzał się dokładniej. Płaski różowy kamień pod jukami krył wejście do niewielkiej gro- ty. Uprząż Ilyire leżała na tym kamieniu. Glasken wyszczerzył zęby i spojrzał w kierunku horyzontu. Żadnego śladu tamtych. Przesu- nął juki i chwycił kamień za krawędź. Ważył sporo, ale Glasken był mocny i podniósł go bez większego trudu. Nad wejściem do groty wyryto coś pismem alspring i wyglądało to na dzieło Ilyire. Wejście okazało się wąskie, a oczy musiały chwilę przyzwycza- jać się do panującej w środku ciemności. Zrobił parę kroków i za- trzymał się. Dostrzegł poświatę błyszczącego złota, opalizującą na błękitno kurzawę upstrzoną gdzieniegdzie klejnotami. Jego umysł wyłączył się na moment, prawie jak podczas Wezwania, po czym trans minął, a myśli wybiegły do przodu. Dwa juczne wielbłądy mo- głyby przewieźć ten skarb, a on pojechałby na północ i zatrzymał wielki zachodni pociąg wiatrakowy na torach... ale Ilyire był szybki i bezlitosny, a co więcej odporny na Wezwanie. Spojrzał jeszcze raz na sterty bogactw, tym razem szacując i oceniając. Powietrze w gro- cie poruszało się nadal, jakby znalazł się w paszczy oddychającego smoka. Podkreślało to w ciągły sposób niebezpieczeństwo, w jakim się znalazł. Jego juki nie były pełne, mógłby więc napchać je tyloma złoty- mi monetami i drobną biżuterią, żeby nie dało się zauważyć ani ubytku w skarbie, ani zwiększenia objętości jego pakunków. Nawet to byłoby warte klejnotów koronnych w jakimś mniejszym majora- cie. Mógłby udać się do emira Cowry jako zbiegły z dalekiego za- chodu islamski książę, kupić majątek z ziemią uprawną, pięć żon, wystarczająco dużo wina, żeby... niestety, wino stanowiłoby kłopot w Southmoor. Lepiej uciec na zachód jako książę ze wschodu. Szyb- ko, ale uważnie wybrał przedmioty i wynurzył się z groty. Tamci dwoje nadal pozostawali gdzieś poza polem widzenia. Złożywszy na miejsce kamień i uprząż, Ilyire zapakował ostrożnie kosztowności ofiar Wezwania do swoich juków. Kiedy dociągał ostatni pasek, za- uważył, że Theresla pojawiła się z powrotem i szybko ciągnęła za biegnącą dokądś linę. Cofała się energicznymi krokami, rzucając długi cień w poran- nym słońcu. Zwijaną linę zarzuciła na ramię. - Gdzie byłaś, frelle Matko Przełożona? - spytał Glasken. - Wspinałam się, och, do Krawędź... światu. - Na Krawędź świata... co robiłaś? - Ja... robiłam... doświadczenia. Widziałam cuda są... które są... nie dla twoich oczu. Mój austaricki jest coraz ulepszony? - Lepszy, tak, ale, ale... - Ilyire jest, och, został na dole, pod występem, blisko wody. Ily- ire ma rozkaz zrobić dla mnie doświadczenia. - Zdjęła linę z ramie- nia i trzymała ją w ręce. - Ilyire nie jest szczęśliwy. Glasken odpowiedział na jej szeroki uśmiech pożądliwym łyp- nięciem, ale jego myśli szalały przez cały czas. Skoro Ilyire nie mógł mu przeszkodzić, mógłby związać Thereslę, opróżnić grotę ze skar- bem i zabrać łup na północ na jucznych wielbłądach. Za Matkę Przełożoną dostałby sporą sumę na targu niewolników w Southmo- or, a za to, co znalazł w grocie, mógłby kupić niewielki majorat. Ale najpierw... - Musimy dokończyć pewien interes, fras Glaskenie - powie- działa, jakby odczytała jego ostatnią myśl. - Proszę, frelle Matko Przełożona, tym razem bez zbyt długich wstępów - powiedział, pociągając za węzeł swojego pasa. Rozłożyła piaskomatę na piasku i kamieniach, po czym zaczęła zdejmować ubranie. Stanął nagi twarzą do porannego słońca, a ona odwróciła się tyłem do światła, rozchylając szatę. - Chodź do mnie, Johnny Glaskenie. Chodź, zrób na co masz ochotę... Czoło Wezwania przetoczyło się nad nimi. Żądza, feromony, we- zwania zwierzęce i umysłowe pomieszały się i osiągnęły równowa- gę. Mięśnie Glaskena napinały się i drżały... ale Theresla stała mię- dzy nim i Wezwaniem w wąskim pasie powietrza, bez fizycznej uwięzi. W innym czasie, w innej nauce nazwano by to obwodem za- mkniętym. Opracowała więcej technik wezwaniowych, niż wyjawiła Ilyire. To, co pojawiło się między Glaskenem i Theresla, stanowiło coś więcej niż niewidzialną uwięź, wchodziło w interakcję z samym Wezwaniem i nadawało sygnały pochodzące z liczącego sobie dwa tysiące lat utrapienia świata. Wezwanie było głosem Wzywają- cych, a Theresla miała nadzieję, że posługiwali się oni dźwiękami również jako mową. Było powszechnie wiadome, że Wezwanie nie działało na ptaki i gady i nie wpływało na małe zwierzęta, ale nikt nigdy nie prześledził mocy, z jaką wabiło seksualność. Więk- szość ludzi poddawała się Wezwaniu jak uwodzeniu, więc There- sla stworzyła teorię, że niektóre osobniki potrafią tak całkowicie zatracić się w seksie, że w odpowiednich warunkach nawet We- zwanie nie mogłoby wyrwać ich z transu. Glasken stanowił żywe potwierdzenie jej tezy i wiedziała, że posłuży się nim w celu mo- dulowania i wzmacniania głosów Wezwania, tak żeby dotrzeć do mowy. Theresla nasłuchiwała, patrząc rozkojarzonym wzrokiem przez Glaskena ku morzu. Na początku słyszała raczej uczucia i myśli, nie słowa, ale wiedziała, że pochodzą od kształtów w wodzie poza klifa- mi. W każdym razie niektóre z nich. Ilyire miał rację. Owce i paste- rze. Pasterze wzywający pożywienie dla swoich owiec głosami, któ- re słyszało się bez pomocy uszu. Mięso dla ryb. Zwierzęta przywleczone przez Wezwanie mijały ich teraz, ale ściana zaporo- wa chroniła przed nimi Thereslę i Glaskena. Zauważyła w oddali ciała spadające z urwiska. Dotarło do niej słabe, lecz wyraźne od- czucie przyjemności oraz smak krwi w wodzie. To te lśniące, fanta- styczne owce beczą z zadowolenia. Uczucia pasterzy były subtelniejsze i bardziej złożone. Z począt- ku dostrzegała tylko pewne wzorce i odczucia, nie rozumiejąc ich, ale w końcu przekonała się, że była to prosta mowa. Oni nie są eli- tą, nie są lepsi niż ludzcy pasterze, powiedziała sobie. Formy wyglą- dały dziwacznie, ale miała pewność, że nie będą trudne do wypo- wiedzenia. Poczuła pokusę zawołania do nich, ale się zawahała. Mędrzec lub jogin na widok ogromnej ryby wynurzającej się z rze- ki i przemawiającej mieszaniną ludzkich słów mógłby rozpoznać pokrewną inteligencję i spróbować rozmowy. Zwykły pasterz się- gnąłby raczej po śrutówkę. Theresla słuchała, patrzyła cudzymi oczami, czuła, że się unosi i płynie. Słowa zaczęły odpowiadać zna- czeniom i postrzeżeniom. Pasterze rozmawiali beztrosko, wysyłając Wezwanie. Do celów Theresli byli doskonali. Wezwanie biegło szybciej, niż się spodziewała. Poczuła zbliżanie się Krawędzi, niechętnie otrząsnęła się z narzuconego sobie transu i czekała. Trzymając rozchylone szaty, stała odwrócona plecami do słońca, była więc dobrze osłonięta. Glasken stał naprzeciwko niej, całkiem nagi, przez dwie godziny. Słońce spaliło go na różowo. Kiedy wróciła mu świadomość, krzyknął z bólu i zdziwienia, po czym zemdlał rażony udarem słonecznym, gdy Theresla otuliła z po- wrotem swoją nagość szatą. Miał spieczoną całą przednią część cia- ła, nieco bardziej po prawej niż po lewej stronie ze względu na kąt padania promieni. Skropiła mu głowę odrobiną wody z bukłaka. - Ubierz się, fras Glaskenie. Ilyire dostaje z powrotem swoją linę. - Na miłość boską, upiekłem się - jęknął. - Co, jak... - Ubieraj się. Szybko! - Mój członek! Pali, jakbym złapał syfilis! Rzuciła w niego tuniką. Spróbował wciągnąć jeden rękaw. - Oj, nie! Dotyk materiału mnie zabije. - Rób, jak uważasz - powiedziała, podnosząc linę. - Teraz spo- kojnie, to dla twojego dobra. Glasken zawył, kiedy lina obtarła mu skórę. Dopiero gdy Theresla uznała, że obóz wygląda tak, jak sobie te- go życzyła, zrzuciła linę Ilyire. Kiedy brat przyrodni wspiął się z po- wrotem na Krawędź, Glasken wciąż leżał nagi na plecach. - Co na... on jest nagi! - ryknął Ilyire, podchodząc. - Bolesny eksperyment, powinno cię to ucieszyć - wyjaśniła Theresla. Glasken tylko jęknął. Ilyire nagle odetchnął, po czym uśmiechnął się uszczęśliwiony, gdy zorientował się, że Glasken jest spieczony tylko po jednej stro- nie i ma obtarte kostki i nadgarstki. - Kochana, mądra, sprawiedliwa, piękna siostro, wystawiłaś go nagiego na słońce podczas całego Wezwania! Jak mogłem kiedykol- wiek zwątpić w ciebie? Błagam, czy przebaczysz mi kiedykolwiek moje głupie podejrzenia? Theresla stłumiła cisnący się na usta uśmiech. - Na początek możesz natrzeć mu skórę olejkiem i zabandażo- wać go tak, żeby dało się go na powrót odziać. - Mam dotknąć tego robaczywego wielbłądziego łajna? To ciężka kara, najdroższa siostro, ale chylę czoło przed twoją mądrością... Nie, nie, nie mów mi: chcesz go ocalić, żeby móc zrobić mu to jeszcze raz. - Cóż, Ilyire, mógłbyś czytać w moich myślach. - Najdroższa, cudowna siostro, wiedziałem! - Ilyire złożył parę słów po austaricku i przyklęknął obok Glaskena. - Łajno wielbłą- dzie, przyniosłem olejek i wcieram szmatką. Ty leżysz spokojnie al- bo wcieram kolczastą gałązką. Tak? (96) Glasken był zdolny do podróży dopiero po dwóch dniach, ale Theresla spędzała ten czas, siedząc na Krawędzi, obserwując i szki- cując. Ilyire znalazł inną grotę w wapiennej równinie i zaciągnął tam Glaskena, żeby go ukryć przed słońcem. Glasken z początku się bał, ale Theresla wyjaśniła, że przepływ powietrza w grocie spowo- dowany był prawdopodobnie przez fale u podnóża klifu, które omy- wały jakiś ogromny labirynt pod ich stopami. Podróż powrotna do Maralingi była powolna tylko dlatego, że Glasken chorował i musiał często wypoczywać. Chwilowo całkiem stracił zainteresowanie seksem i z trudem charczał lekcje austaric- kiego. Po trzech dniach, kiedy dotarli do torów, poprawiło mu się znacznie, choć skórę miał pokrytą masą bąbli. Słońce właśnie za- chodziło, kiedy ujrzeli w oddali wieżę snopbłysku w Maralindze. Na jej szczycie migotało światełko, wiatr unosił dym z rakiet. - Jeszcze dwie godziny, siostro - stwierdził Ilyire. - Od teraz mów tylko po austaricku - rozkazała. - Dwie godziny podróży. Mówię, obozujmy tutaj, jedziemy o świ- cie. W ciemności mogą nas zastrzelić. - Chciałabym, hmm, dojechać wieczorem dzisiaj - odrzekła. - Zgadzam się - powiedział Glasken. - Wielbłądzie łajno nie ma... - Cicho! - warknęła Theresla, wskazując w gęstniejącej ciemno- ści na niebo. - Popatrzcie. Firmament przecinała cienka wstęga, pas bezgwiezdnej ciem- ności. Na wschodzie podnosiło się miedziane, niewyraźne światło podobne do pozbawionej ogona komety. Znajdowało się w samym środku wstęgi. - No to co? - mruknął Ilyire. - To, że to jest, no, nadejście Dużozimia. - Wielkozimia - poprawił ją Glasken. - To jest Wielkozimie, Ilyire. Ważne, żebym teraz doszła do Ma- ralingi. Nie mam czasu do utracenia. - Stracenia - rzucił Glasken, marząc o tym, żeby pozbyć się ich obojga. - Jeśli chcecie, pojadę przodem i zaryzykuję, że mnie za- strzelą. - Pierwszy dobry twój pomysł... - zaczął Ilyire. - Jedziemy razem - postanowiła Theresla. (90 Hauptliberin uznała, że szansa, iż Ilyire i Theresla kiedykolwiek dotrą do Maralingi, jest nikła, kazała jednak przygotować stację na ich przyjęcie. Dwie godziny przed północą zatrzymały ich rozsta- wione po południowej stronie warty, a kiedy sierżant zorientował się, kim są, zapalił natychmiast zieloną rakietę, żeby zawiadomić stację. Sierżant towarzyszył im pod mury Maralingi, a do czasu ich przybycia szeryf zdążył zebrać cały personel i załogę wojskową sta- cji, żeby ich godnie powitać, co planował od czasu mianowania. W powitaniu nie uczestniczyła tylko załoga wieży snopbłysku, któ- ra przekazywała już do Hauptliberin depeszę o przybyciu Theresli i Ilyire. Kiedy Theresla, Ilyire i Glasken przechodzili przez korytarze stacji na naprędce przygotowaną ucztę, na galerii snopbłysku roz- kodowywano odpowiedź Hauptliberin. Lokaj zwiózł ją na dół zain- stalowaną niedawno windą blokową i wbiegł z nią na dziedziniec, gdzie rozpoczynał się bankiet pod gołym niebem. Podał depeszę szeryfowi tuż po wzniesieniu przez tegoż pierwszego toastu na cześć podróżników. Szeryf złamał z rozmachem pieczęć i obrócił kartkę szarego papieru ku światłu latarni. - Wiadomość od Hauptliberin - zaczął uroczyście. - Przesyła po- zdrowienia Matce Przełożonej Theresli i nieustraszonemu wojów- nikowi Ilyire i prosi, żeby... hmm... - Odchrząknął, po czym ciągnął dalej znacznie trzeźwiej szym tonem. - Prosi, żeby Matka Przełożo- na była łaskawa natychmiast udać się na galerię wieży i porozma- wiać z nią snopbłyskiem. - Wiadomość? - spytała Theresla. - Słyszałam, że... Hauptlibe- rin mieszka dalej, no, niż miasta Alspring. - Chodzi o wieże sygnalizacyjne, których działanie usiłowałem ci wytłumaczyć, dobra frelle - powiedział Glasken. - Przekazują wiadomości w dowolne miejsce w ciągu kilku minut. - Fras Glasken ma w zasadzie rację, ale jesteśmy tu tak oddale- ni, że wymiana bezpiecznie zakodowanych wiadomości z Rochester trwa prawie godzinę - dodał szeryf. - Niestety Oberliberin Darien vis Babessa została wezwana do Rochester... Ilyire westchnął głośno, a Theresla zachichotała. Szeryf milczał przez chwilę z otwartymi ustami, po czym kontynuował. - Na szczęście jest z nami pani inspektor snopbłysku z Roche- ster, żeby wyjaśnić pewne nowe kody i procedury i nauczyć załogę obsługiwania bardzo tajnych urządzeń dekodujących. Przeprowa- dza również pewne doświadczenia z transmisją snopbłysku, które są tak tajne, że nawet nie wiem, o co w nich chodzi. Ona będzie oso- biście kodować i dekodować dla ciebie, frelle. Theresla poczuła się niepewnie, zadrżała. Nie była przyzwyczajo- na do towarzystwa tylu mężczyzn, a względna poufałość nawet tych okazujących jej pełny szacunek była dla niej niepokojąca. Ilyire z za- dowoleniem zauważył respekt, jaki okazywali Matce Przełożonej. - Gdzie rozmawiać z Hauptliberin? - zapytała. - Na szczycie tej, no, wieży? - Możesz przekazać wiadomość mnie, frelle Matko Przełożona, a ja każę zanieść ją na galerię snopbłysku na szczycie wieży, żeby ją wysłać - powiedział szeryf głosem pełnym nadziei. - Godzina na wymianę wiadomości. Dużo więcej minut na cho- dzenie na górę i na dół wieży - odrzekła Theresla. - Chcę mówić, no, też bardzo tajne rzeczy. Hauptliberin mówi na wieżę, więc idę na wieżę. Czy ta inspektor z galerii... czy mogę jej ufać? - Frelle Srebrny Smok cieszy się większym zaufaniem niż ja - zapewnił ją szeryf. - To idę na galerię na szczycie wieży. Proszę, żeby mnie zabrać... no, tam. Pozostawiwszy Glaskena i Ilyire przy potrawach, napitkach, mo- wach i muzyce, szeryf zaprowadził Thereslę do windy blokowej i uruchomił napęd. Miał na sobie paradny mundur, podczas gdy je- go znakomity gość nie zdjął jeszcze śmierdzących, ubrudzonych szat lansjera. Ta różnica przyprawiała go o dreszcze. - Czy masz ludzi ciągnących... tę klatkę do góry? - zapytała The- resla, gdy winda zaczęła się wznosić środkiem wieży. - Klatka unosi się dzięki przeciwwadze, frelle, tak jak w zega- rze wagowym. - Wa-go-wym. Nie znam słowa. Maszyny na przeciwwagę, tak, mamy takie. Co przestawia wasze przeciwwagi? - Wieża wirnikowa napędzana wiatrem zapewnia wystarczający naciąg na dwanaście wjazdów i zjazdów na dzień przy dobrym wie- trze. Rzadko potrzebujemy nawet połowy tego. - Aha, wiatrak. A jeśli nie ma wiatru? - Mamy kierat na dwa konie. Galeria snopbłysku była prawie zamknięta, żeby wzrok operato- ra pozostawał wyczulony podczas patrzenia przez teleskop i odczy- tywania sygnałów z dalekich wież w świetle dziennym. Jeden tele- skop zwrócony był na wschód, drugi na zachód. Sieć snopbłysku została poszerzona na zachodzie o kolejne trzy wieże od czasu po- przedniego pobytu Ilyire w Maralindze, a Kalgoorie miało być połą- czone z Rochester w ciągu następnego roku. Załoga snopbłysku siedziała w gotowości przy sprzęcie, a inspek- torka powitała ich na podeście. Była to wesoła, energiczna kobieta ubrana w fioletowy mundur Libris z błyszczącą w słabym świetle lamp opaską Srebrnego Smoka na ramieniu. Jako pierwszy urzęd- nik z Libris, jakiego spotkała Theresla, zrobiła dobre wrażenie. - Szeryfie, jedna prośba, jeśli możliwe - powiedziała Theresla, stojąc przy drzwiczkach kabiny. -Ten mężczyzna, który z nami przy- jechał, ma, no, wielką wartość. Pilnujesz go za wszelką cenę. Tak? - Który mężczyzna, frelle Matko Przełożona? - Ten duży, silny mężczyzna, fras John Glasken. - Jak rozkażesz, frelle Matko Przełożona. Mam zakuć go w kaj- dany? - Nie, nie. Sprawował się dobrze. Pilnuj go bezpiecznie. Tak? Fras Glasken nie opuszcza tego miejsca. - A zatem będziemy traktować Johna Glaskena jak mera, ale pilnować go ukradkiem. Zajmę się tym natychmiast. Teraz pozwól, że przedstawię ci inspektora snopbłysku, Srebrnego Smoka Lemo- rel Milderellen EdR. Frelle Milderellen, oto Matka Przełożona The- resla z Glenellen. Bibliotekarka ukłoniła się sztywno w mroku galerii snopbłysku. Oczy wychodziły jej z orbit i błyszczały w świetle lamp. Uśmiech zniknął już z jej twarzy. - Szczęście dnia dla ciebie, frelle Matko Przełożona - powie- działa chłodnym, opanowanym głosem. Szeryf wsiadł do kabiny i zjechał, żeby dołączyć do uczty powi- talnej i wyznaczyć strażnika dla Glaskena. Theresla przyzwyczaiła się do tego, że ludzie zachowywali się nerwowo w jej obecności, ale zaskoczyła ją nagła zmiana w Lemorel. Zastanowiwszy się przez chwilę, doszła do wniosku, że chłód bibliotekarki wynikał zapewne z dyscypliny panującej w Libris. Srebrny Smok zaczęła ją oprowa- dzać po galerii i objaśniać działanie sprzętu. - Tu jest tak wysoko, ale... czy patrzycie na zewnątrz tylko przez teleskopy? - zapytała Theresla. - Nie. Jest jeszcze otwarta galeria zewnętrzna. Używają jej ob- serwatorzy paralinii, wartownicy i prognostycy pogody. Wielkie te- leskopy służą tylko operatorom snopbłysku. Theresla zmarszczyła się na niektóre słowa. - Frelle Matko Przełożona - powiedziała Lemorel - niektórzy z nas w Libris uczyli się twojego języka, tak jak opisywały go ra- porty i depesze Oberliberin Darien vis Babessy. Mówię chyba wy- starczająco płynnie w alspring, żeby prowadzić rozmowę, jeśli mia- łoby to być dla ciebie łatwiejsze. Przejdziemy na alspring? - Nie. Ja mieszkam tutaj, mówię tym językiem. Proszę mówić austarickim. Lemorel wzruszyła ramionami i poprowadziła ją do biurka transmisji snopbłysku. - Dobrze, masz zatem gotową depeszę dla Hauptliberin Zarvo- ry? Theresla przećwiczyła kilka pozdrowień dla Hauptliberin, ale mimo opowieści Glaskena o technice snopbłysku nie była przygoto- wana na to, co zastała. Lemorel poprawiła coś w maszynie kodują- cej, po czym połączyła jej dźwignię wyjściową z klawiaturą snop- błysku. Theresla wypowiedziała kilka myśli i formalności w swoim ograniczonym austarickim, a Lemorel ułożyła z nich zwarty komu- nikat. - Jak to brzmi, frelle Matko Przełożona? „Mam zaszczyt powi- tać cię, frelle Hauptliberin. Twoje maszyny i nauka są zdumiewają- ce. Czuję się w obowiązku przeprosić, że przyjęcie oferty współpra- cy zajęło mi tyle czasu. Mój brat Ilyire miał ciężką podróż powrotną do Glenellen i tylko dzięki szczęśliwemu trafowi udało mi się tak łatwo uciec z klasztoru. Przynajmniej nie będzie opóźnienia przez moją naukę podstaw waszego języka. Spotkałam mężczyznę, który kiedyś dla ciebie pracował. Był jeńcem moich ziomków, ale uwolni- łam go i nauczył mnie nieco austarickiego w drodze na południe". - Brzmi dobrze - uznała Theresla. - Wyślij to. - To wszystko, frelle Matko Przełożona? - No... tak. - Z całym szacunkiem, frelle, w twojej depeszy do Hauptliberin nie ma jeszcze żadnych konkretów. Zasadniczo mówi ona o tym, że jesteś tu, w Maralindze, i potrafisz się jako tako posługiwać naszym językiem. Czy masz jej coś ważnego do przekazania? A może masz jakieś pytania? Pamiętaj, że jej odpowiedź nadejdzie najwcześniej za pięćdziesiąt minut. Coś ważnego! Theresla zmarszczyła na moment brwi, ale nie przychodziło jej do głowy nic poza Wezwaniem. Zaczęła tłumaczyć, co widziała i robiła, a Lemorel pisała. W końcu Srebrny Smok od- czytała jej tekst. - „Byłam na Krawędzi naszego świata, co nie jest dobrym okre- śleniem, ale musimy się nim zadowolić. Patrzyłam na źródło Wezwa- nia. Wysyłają je albo ogromne ryby, albo ludzie w zanurzonych ło- dziach wielkości waszych pociągów wiatrakowych. Słuchałam ich mowy za pomocą maszyny, którą sama wykonałam. Czy to cię inte- resuje? Nic nie wiem o waszej nauce i badaniach filozoficznych. Musisz mieć wiele pytań. Co wiesz o wstędze na niebie? To wszyst- ko". Już lepiej, frelle Matko Przełożona. Mam to wysłać? - Tak, proszę. Theresla przyglądała się, jak Lemorel wstukiwała tekst w kla- wiaturę, urzeczona migotaniem jej palców na klawiszach urządze- nia kodującego. Stukanie przemieniało wiadomość w błyski sku- pionego światła rakiety nad galerią. Między Maralingą i Rochester znajdowało się dwadzieścia jeden wież snopbłysku, a wiadomość będzie opóźniała się o minutę na każdej z nich. W przejrzystym nocnym powietrzu Nullarbor pojawi się niewiele błędów przekazu, więc cykl transmisyjny powinien trwać około piętnastu sekund. Kiedy Lemorel wstukiwała ostatnie słowo depeszy, pierwszy sygnał świetlny był już w odległości zaledwie czterech wież od położonego na zachodniej granicy Przymierza Południowo-Wschodniego Ren- marku. Rozwiewająca się mgła i dym z płonących traw w okolicy Robinvale mogą spowodować błędy i będą konieczne retransmisje. Szeryf przysłał Theresłi ubrania na zmianę. Umyła się i przebra- ła w maleńkiej łazience operatorów snopbłysku, podczas gdy jej depesza podróżowała dalej. Wyszła w tunice i spodniach Libris i z opaską Srebrnego Smoka na ramieniu. Lemorel przyglądała się, jak krążyła niepewnie, sztywno, z rękami skrzyżowanymi na piersi. - Coś nie w porządku, frelle? - spytała Lemorel. - Czuję się naga. Jakbym miała odsłonięte piersi, gołe nogi. - W naszym społeczeństwie to dość skromne ubranie. Mogłabyś włożyć płaszcz, ale wyglądałoby to dziwacznie w tym gorącym kli- macie. - Nie, nie chcę płaszcza. Lepiej czuć się nago, niż wyglądać dzi- wacznie. - Przebiegła palcami po dobrze skrojonym materiale. - Ale szczęście, że to mój rozmiar i kształt, że był dobry mundur w magazynie. - Hauptliberin przysłała tu sto mundurów we wszystkich roz- miarach od małych i szczupłych po wysokie i tęgie. Lokaj zajmują- cy się gośćmi szeryfa potrafi na oko oceniać rozmiary, dobrał więc właściwy mundur. Bardzo się staraliśmy, żebyś poczuła się tu do- brze. Theresla spojrzała na chłodną, spokojną twarz Lemorel, coraz bardziej zaniepokojona jej sposobem zachowania. - Mam nadzieję, że nie rozczarowałam was. - Nie mnie to oceniać, frelle. - Sprawiasz wrażenie takiej, no, z rezerwą. - Naprawdę, frelle? Przykro mi. Pracuję od tak dawna jako przedłużenie maszyny, że być może zaczęłam sama przypominać maszynę. Lemorel natychmiast uśmiechnęła się, jakby przestawiła jakąś dźwignię. Theresla zaśmiała się z ulgą, gdy rozległ się dzwonek. Re- ceptor uderzył palcami w klawisze dziurkarki taśmy papierowej. Mimo że znajdował się w odległości dziesięciu stóp po drugiej stro- nie pokoju, Lemorel przymknęła oczy i zaczęła stukać w klawisze dekodera. - Nie potrzebujesz taśmy papierowej, którą on robi, frelle? - za- pytała Theresla. - Rozpoznaję dźwięki jego klawiatury, to nic magicznego - od- powiedziała zwięźle Lemorel, nie otwierając oczu. Z pudełka dekodera wysunęła się druga wstążka papieru zawie- rająca rozszyfrowaną wiadomość. Lemorel położyła ją na ekranie z mlecznego szkła oświetlonego od tyłu lampą i odczytała na głos. - „Od Czarnego Smoka Hauptliberin Zarrory Cybeline EdR, szczęście dnia dla ciebie, frelle Matko Przełożona. Czytałam spo- rządzony przez Darien vis Babessę opis podróży Ilyire na Krawędź lądu. Chciałabym usłyszeć opowieść bezpośrednio od ciebie, muszę więc natychmiast poczynić przygotowania na twoje przybycie do Rochester. Rozkaż, proszę, szeryfowi, żeby dziś jeszcze przygotował pociąg galerowy do odjazdu. Na czym polega maszyna, dzięki któ- rej słyszysz głosy istot Wezwania? Możliwość komunikowania się z nimi bardzo mnie interesuje. Nasz świat jest zagrożony przez po- zostałości technologii dawnej cywilizacji, ale dopóki Wezwanie pu- stoszy nasze kraje i miasta, nie możemy podjąć kroków, żeby temu zapobiec. Na jakiej zasadzie działa twoja maszyna? Jeśli chodzi 0 pas na niebie, owszem, wiem, czym jest, ale mogę ci to powiedzieć tylko osobiście". Czy masz gotową odpowiedź? Theresla westchnęła i odchrząknęła. - Pisz, tak jak mówię tym razem. Mój austaricki nie polepszy się, jeśli nie będę mówić. - Jak sobie życzysz - odrzekła Lemorel, rozkładając palce nad klawiaturą urządzenia kodującego. - Masz rację, frelle Hauptliberin. Musimy porozmawiać osobi- ście. Moja maszyna zasilana jest, hmm, energią ludzką. Więcej wy- jaśnień później. Podstawowym składnikiem jest mężczyzna o takiej pożądliwości, jakiej nie spotkałam nigdy u ludu Alspring. Potrzeb- ny do zrozumienia Wezwania. Musi być pilnowany za wszelką cenę. Był twoim pracownikiem, ale znalazłam go i uwolniłam od Al- spring, którzy go złapali. Widziałam, ale nie uwolniłam jego towa- rzysza, no, Ni-kalana, też pewnie twojego pracownika... Frelle Le- morel, czy źle się czujesz? Lemorel zgięła się wpół, zacisnęła palce, twarz jej się ściągnęła. Niemal równie szybko wyprostowała się i wzięła głęboki oddech. - Drobny skurcz, nic poważnego: ta klawiatura jest nowa 1 sztywna. - Znów zaczęła pisać. „... nie uwolniłam jego towarzy- sza". - Kontynuuj, proszę, frelle Matko Przełożona. - To wszystko, dziękuję. Proszę powiedzieć szeryfowi, no, żeby przygotował... transport do Rochester. - Pociąg galerowy jest najszybszy. - Tak. Proszę, dziękuję. Wyjeżdżam wieczorem, jeśli można. Na- uczyciel austarickiego też wyjeżdża. - Mogę to wszystko dla ciebie załatwić, frelle Matko Przełożo- na. Coś jeszcze? - Tak. Między moim bratem Iłyire i austarickim mężczyzną Joh- nem Głaskenem jest... żądza mordu. Ilyire nienawidzi go: Ilyire jest bardzo moralny, Glasken wcale nie jest moralny. Bardzo ważne, że Glasken jedzie ze mną pociągiem galerowym. - To może być nierozsądne. Szeryf rozmawiał ze mną po głoso- drucie, kiedy ty brałaś kąpiel i przebierałaś się w mundur. Glasken jest bardzo spieczony i cierpi na udar słoneczny. Podróż pociągiem może mu bardzo zaszkodzić. - Ilyire może zabić Glaskena, jak mnie nie będzie. - Więc zabierz Ilyire ze sobą. - Ilyire ma tu wykonać doświadczenia dla mnie. - Nawet nie wiesz, frelle Matko Przełożona, od jak dawna marzę 0 odesłaniu Glaskena do Rochester. Jak tylko będzie znów zdolny do podróży, odwiozę go osobiście. Jeśli chodzi o Ilyire, przysięgam trzymać Glaskena z dala od niego. - Jesteś zdolną, dobrą osobą, frelle Lemorel. - Dziękuję, staram się, jak mogę - odpowiedziała, wstukując in- strukcje dla szeryfa. - Moja wymiana informacji z Hauptliberin, frelle Lemorel... wy- daje się dziwną opowieścią, tak? - Praca Hauptliberin nigdy nie jest nudna, frelle Matko Przeło- żona. Theresla oparła się ponownie i przeciągnęła się, ale stłumiła ziewnięcie. Było już po północy. Wyciągnęła spinki z włosów i roz- puściła czarną kaskadę. Lemorel siedziała z rękami na podołku, podczas gdy Theresla czesała długie sploty. - Zajęcia Hauptliberin są dziwniejsze może niż tajemnica We- zwania? - Nie wolno mi o tym mówić, frelle Matko Przełożona. Dyscypli- na służbowa. - Dobrze. Bardzo dobrze. Nie ma takiej dyscypliny w oazowych miastach Alspring. Bez dyscypliny Wezwanie... jest, no, tym, czym jest. Lemorel potaknęła i zawołała lokaja. - Idź z panią Matką Przełożoną do szeryfa i powiedz, żeby ode- zwał się do mnie głosodrutem - powiedziała młodzieńcowi. Wstała 1 ukłoniła się Theresli. - Muszę cię pożegnać i życzyć ci szczęścia jutro, frelle Matko Przełożona. Theresla spróbowała powtórzyć jej ukłon. - Żegnaj, frelle Lemorel. Może się jeszcze spotkamy. Lemorel patrzyła przez chwilę na jadący w dół dach kabiny, po czym wróciła na miejsce, gdzie siedziała Theresla. Poświeciła lam- pą i podniosła cztery długie, czarne włosy z podłogi. Usiadła przy maszynie kodującej i napisała „Próbki włosów zebrane z Matki Przełożonej. Golibroda ma próbki włosów winnika. Zostaną prze- słane w zapieczętowanej torbie przez dowódcę pociągu galerowe- go". Oderwała taśmę i podeszła do obsługi snopbłysku. - Poślijcie to do Hauptliberin - rozkazała. - Może poczekać, czy mam odpalić jeszcze jedną rakietę? Za- pas rakiet magnezowych kurczy się, mamy rozkaz je oszczędzać. - Rakietę, kapitanie. Hauptliberin czeka na tę wiadomość. ©G) Przygotowanie pociągu galerowego do wyjazdu zajęło prawie całą resztę nocy. Następnie zadbano o to, żeby unieruchomiony przez bezwietrzną pogodę w Tarcooli ekspres jadący na zachód zo- stał odstawiony na daleką bocznicę. Theresla nie położyła się spać, dopóki nie wsiadła do gościnnego wagonu wraz z torbą pełną nota- tek i instrumentów. Kiedy Theresla rozpoczynała podróż na wschód, Hauptliberin Za- rvora zażądała lokomotywy galerowej i osobistej salonki mera i wy- ruszyła na zachód, zabierając ze sobą Darien jako lingwistkę i tłu- maczkę. Zaledwie po dwóch dniach pociągi Hauptliberin i Matki Przełożonej spotkały się na węzłowej stacji w mieście Peterborough. Pociąg Theresli przybył pierwszy. Ciekawość dziwnej i egzotycz- nej cywilizacji austarickiej popchnęła ją do wspięcia się na galerię wieży kontrolnej manewrowni. Ciągła intensywna nauka sprawiła, że austaricki Theresli był teraz nieco płynniejszy, wciąż jednak za- bierała ze sobą tłumaczkę. Główny zawiadowca został poinformo- wany tylko o tym, że przybył ważny gość Hauptliberin, toteż opro- wadził Thereslę po kamiennej galerii, opowiadając to, co zawsze w podobnych przypadkach. - Peterborough zawsze było węzłem trzech wielkich paralinii, ale teraz, po niedawnym otwarciu połączenia z majoratami Roche- ster przez nowe tory biegnące przez Loxton mamy co najmniej dwa razy większy ruch. Theresla spojrzała w dół na swój pociąg. Lokomotywa galerowa stała na platformie obrotowej, przygotowując się do drogi powrot- nej do Maralingi. Wycieńczona załoga pedalników już została zmie- niona. - Tyle stali - powiedziała Theresla, patrząc z zachwytem na tory. - Nigdy nie przypuszczałam, że może być tyle stali. - Och tak, to wielki dworzec, frelle. Szyny zostały zebrane ze złomowisk w Pozostałościach setki kilometrów stąd. Przyjrzała się wielkiej róży kompasowej ułożonej wśród płytek posadzki. Przy zachodniej wskazówce umieszczono austarickie sło- wo oznaczające Wezwanie; nazwy trzech głównych linii również widniały na krawędzi. - A zatem Rochester jest teraz na południe od nas, tak? - zapy- tała zdezorientowana. - Nie, Rochester jest na południowy wschód. Tory biegną na po- łudnie przez sto czterdzieści kilometrów, po czym skręcają na wschód w Eudunda. O, spójrz teraz. Ten pociąg galerowy nadjeżdża- jący południowymi torami ma na pokładzie Hauptliberin. Bardzo wysoki priorytet. Popatrz tam: dziewięć pociągów wiatrakowych, wszystkie gotowe do odjazdu, ale wszystkie musiały czekać przez całe dwa dni, kiedy ty i Hauptliberin pędziłyście na spotkanie. Sie- dem z nich pochodzi z Centralnej Konfederacji, aha, będzie ostra wymiana zdań między merami z tego powodu. Musisz być bardzo ważną personą, frelle. - Rzeczywiście muszę - odrzekła Theresla, przyglądając się czerwono-zielonej lokomotywie i złotemu wagonowi wtaczającym się na bocznicę. Rozległ się odległy zgrzyt odkręcanych bloków hamulcowych i pociąg zwolnił przy wagonie Theresli. - Cholera, zatrzymała się na przetoce - krzyknął dróżnik z dru- giej strony galerii. -1 na zwrotnicy zbieżnej też. - Wyłącz linię i zatrzymaj cały ruch alarmem wypadkowym - odkrzyknął główny zawiadowca. -1 poślij gońca z heliostatem do kapitana pociągu Hauptliberin, żeby zapytał ją, jakie są jej ży- czenia. Czego tylko Hauptliberin sobie życzy, Hauptliberin do- staje. Doskonały wzrok Theresli dostrzegł, że kapitan jej pociągu pod- chodzi do nowo przybyłego pociągu galerowego. Niósł czarną torbę z depeszami. - Powinniśmy zejść na dół do Hauptliberin, frelle - podpo- wiedziała tłumaczka Theresli, ale Matka Przełożona potrząsnęła głową. Spostrzegła, że zbyt wielu ludzi skacze na rozkaz Hauptli- berin, nie pytając nawet jak wysoko. Niech teraz ona chwilę za- czeka. Na dole Zarvora została poinformowana, że Matka Przełożona ogląda wieżę kontrolną dworca i zejdzie za moment. Tego właśnie należało się spodziewać, wszystko inne byłoby zaskoczeniem. Zła- mała pieczęć na torbie z depeszami z Maralingi i wyciągnęła komu- nikaty Lemorel. W większości były to raporty dotyczące tego, co zo- stało już przesłane snopbłyskiem, ale były jeszcze dwie małe paczuszki również noszące pieczęć Lemorel: na jednej widniał na- pis Theresla, na drugiej Ilyire. Złamała pieczęcie na pakunkach i przyjrzała się czterem włosom w każdej z nich. Te należące do Ily- ire były krótkie, jak ucięte przez golibrodę. Ze skrzynki z instrumentami wyciągnęła mosiężny mikroskop i ustawiła go na biurku. W obiektywie dwa włosy leżące obok siebie na szkiełku wyglądały jak długie, delikatne pióra. Zarvora oparła się i założyła ręce, kiwając głową do samej siebie, po czym wyjęła z kasetki mały skalpel i odcięła koniec jednego z własnych włosów. Położony między włosami należącymi do Theresli i Ilyire wyglądał przez obiektyw jak jeszcze jedno długie, delikatne pióro. Kapitan jej pociągu zapukał do drzwi. i - Platforma jest gotowa, żeby obrócić naszą lokomotywę - oznajmił. - Zmiana pedalników jest już na pokładzie, a główny za- wiadowca dał sygnał, że galera wojenna stoi gotowa, żeby jechać przed nami do Rochester. Zarvora spojrzała znad biurka. - Jeśli można, kapitanie, czy mogłabym cię prosić o jeden włos? - Co... włos? Ach, oczywiście, Hauptliberin. Z brody czy z głowy? - Z głowy będzie doskonały. Sięgnął, wybrał jeden włos i wyrwał go. Zarvora sięgnęła po nie- go powolnym ruchem, jakby był jakimś egzotycznym przedmiotem wielkiej wartości. - Jakie są twoje rozkazy, Hauptliberin? - Przekaż moje pozdrowienia frelle Matce Przełożonej. Poproś, żeby dołączyła do mnie, jak tylko będzie miała ochotę. Spotkaniu Zarvory i Theresli nie towarzyszyły fanfary ani cere- monie. Główny zawiadowca uznał, że Theresla była wyższą smoczą bibliotekarką składającą Hauptliberin sprawozdanie w jakiejś sprawie najwyższej wagi. Zastanawiała go jednak dziwaczna nie- znajomość geografii u gościa, kiedy patrzył, jak Theresla i j«j tłu- maczka idą wzdłuż torów ku salonce mera. Lokomotywa galerowa Hauptliberin obracała się na platformie. Nie potrwa to już długo, pomyślał z ulgą: manewrownia lada chwila powróci do normy. Zarvora stała z Darien u boku, kiedy Theresla i jej tłumaczka wsiadały do wagonu. Theresla złożyła ręce, po czym rozchyliła je na boki otwartymi dłońmi do góry. Zarvora się skłoniła. - Witanie mężczyzn w Alspring - powiedziała Theresla, podcho- dząc. - Kobietom nie wolno. - Nie doniosę na ciebie - odrzekła Zarvora. - Jak już mówisz na- szym językiem? - Mam tyle słów, żeby zamówić nietoperza na śniadanie albo ka- zać ściąć głowę lokajowi. - Chyba wystarczy. Frelle Darien, czy mogłabyś zabrać tłumacz- kę Matki Przełożonej do drugiego przedziału i wysłuchać jej spra- wozdania? Bądź jednak w pogotowiu na wypadek, gdybyśmy cię po- trzebowały. Darien skinęła głową bez słowa i zwróciła się ku drzwiom, ale Theresla przytrzymała ją za ramię. - Ty jesteś Darien bez głosu. Mój brat jest, hmm, całkiem zgłu- piały na twoim punkcie. Darien oblała się rumieńcem i wyciągnęła kartkę z napisem „Dziękuję" w alspring. - Podzielimy się... opowieściami później, tak? - spytała There- sla, puszczając ją. Pozostawszy sam na sam z Theresla, Hauptliberin usiadła przy biurku pod oknem, a jej gość ułożył się na kozetce po drugiej stro- nie przedziału. - Pałac, który się porusza - zauważyła Theresla, przyglądając się bogactwu wyposażenia. - Należy do naszego mera, ale w tej chwili jest mu zbędny. Rozległ się niski grzmot, gdy lokomotywa galerowa stoczyła się z platformy obrotowej, a następnie pociąg zachwiał się, gdy jej bu- fory uderzyły w wagon, żeby się z nim połączyć. Chwilę później po- ciąg poruszał się, turkocząc po serii zwrotnic. Theresla przyglądała się pracom kolejowym i stojącym pociągom przesuwającym się za oknem i nie sprawiała wrażenia chętnej do rozmowy. - Nigdy nie zdołałaś nauczyć nikogo poza Ilyire opierać się We- zwaniu - oznajmiła sucho Zarvora, nie próbując ukryć niecierpli- wości. Theresla rozejrzała się powoli. - Nie możesz wiedzieć, czego dokonałam, frelle Hauptliberin. - Nie czyniłam tych wszystkich starań wokół twojego przybycia po to, żeby znosić pokaz dąsów i póz. Albo będziemy odnosić się do siebie jak równorzędne partnerki, albo odeślę cię do Maralingi i puszczę wolno, żebyś robiła, co zechcesz. Theresla wyjrzała ponownie przez okno, na czas, żeby zobaczyć, jak pociąg przejeżdża przez bramę w murach miejskich. Za mia- stem rozciągała się pokryta karłowatą roślinnością równina, na któ- rej pasły się uwiązane owce. - Ależ my nie jesteśmy równe, frelle Hauptliberin - odpowie- działa, zwracając się znów do niej. - Ja potrafię oprzeć się Wezwa- niu, na przykład temu Wezwaniu... - Podniosła rękę. - Już! Opuściła rękę i niemal w tej samej chwili rozległ się brzęk auto- matycznego alarmu na przodzie pociągu, gdy Wezwanie przetoczyło się nad kapitanem. Zarvora uniosła brwi i uśmiechnęła się. - Niezła sztuczka, frelle Matko Przełożona. Musisz mnie kiedyś jej nauczyć. Theresla wydała okrzyk zdumienia i cofnęła się, potykając się o brzeg kozetki. Zarvora odwróciła się do mikroskopu i przesunęła go na skraj biurka. - Czemu siedzisz na podłodze z otwartymi ustami, frelle Matko Przełożona? Nie jest ci z tym do twarzy. - Jak to, ależ jak to? - Jeśli mamy współpracować, musimy szanować się wzajemnie. Zgoda? - Przewyższasz mnie o dwa stopnie w hierarchii bibliotekarzy, tak powiedziała moja tłumaczka. Ja... - A ty w swoim patriarchalnym społeczeństwie odgrywałaś rolę szalonego geniusza, wyżej postawionym okazując sprzeciw i pozosta- wiając ich w niepewności. Widzisz, ja nie jestem aż tak niewrażliwa, prawda? Żeby żyć w naszym społeczeństwie, frelle Thereslo, musisz mieć w nim swoje miejsce, a Srebrny Smok to bardzo wysoka i dająca dużą swobodę pozycja. Masz więc pozycję, dochody i władzę, czegóż chcieć więcej? Mogłabyś pozalecać się do mera Griffith i wyjść za nie- go za mąż, po czym traktować mnie jak równą, ale to wymaga, jak są- dzę, zbyt wielkiego wysiłku jak na drobną potrzebę zaspokojenia ego. Theresla zdążyła już usiąść z powrotem na kozetce, ale wciąż wychylała się do przodu, wpatrując się z napięciem w Zarvorę. - Frelle Zarvoro, bardzo to trudne dla mnie. Nigdy jeszcze nie ufałam nikomu, no, jak równemu. - Ja też nie, frelle Thereslo. W porządku, czy rozumiesz działa-^ nie mikroskopu takiego jak ten? Pociąg w końcu stanął, gdy jego załoga i pedalnicy znaleźli się w uścisku Wezwania. Theresla wstała i podeszła do biurka Zarvory. - Gdyby tylko Ilyire był siostrą - powiedziała, kładąc niepewnie dłoń na ramieniu Zarvory. Musiała się zmusić do zatrzymania jej tam, zupełnie jakby się bała ugryzienia. Zarvora wyciągnęła rękę i krótko, spazmatycznie uścisnęła jej dłoń. Ona też nie była przyzwyczajona do okazywania uczuć. - Ty przynajmniej miałaś brata, którego mogłaś kochać, frelle. Ja nie miałam nikogo. - Wskazała na mikroskop. - Zajrzyj, proszę, w obiektyw. Theresla zmrużyła oko nad cylindrem. - To wygląda jak trzy pióra emu i nitka w ich poprzek. - Pióro po lewej to kawałek twojego włosa zebrany przez in- spektora snopbłysku, gdy czesałaś włosy w Maralindze. To po pra- wej pochodzi od Ilyire, wyczesał je golibroda w Maralindze. Piórko w środku to jeden z moich włosów, a włos leżący w poprzek piór na- leży do zwykłego człowieka. Theresla wyprostowała się, po czym podeszła do okna i spojrza- ła na uwiązane owce usiłujące pognać na południe. Między nimi przechadzały się obojętnie emu. - Ptaki nie czują Wezwania. Ty i ja nie czujemy Wezwania, ma- my pierzaste włosy, czyli jesteśmy ptako-ludźmi, tak? - Tak. Kiedy przekonałaś się, że możesz się mu opierać? - Kiedy miałam dwanaście lat. Jestem o dziesięć lat starsza od Ilyire. Usiłowałam nauczyć go opierania się Wezwaniu, ale bez skut- ku. Nagle, gdy miał czternaście lat, nauczył się. Potem usiłowałam uczyć moje mniszki, ale nic z tego nie wyszło. - A więc jest tak, jak przypuszczałam, ta zdolność łączy się z dojrzałością. Miałam jedenaście lat, kiedy Wezwanie przetoczyło się nade mną i poczułam tylko coś na kształt przyprawiającego o dreszcz mrowienia. Przez wiele lat badałam włosy wielu ludzi, ale żadne nie przypominały moich. Nawet należące do moich rodziców albo dziadków. Niczyje. Theresla siadła na skraju biurka, po czym niespodziewanie po- łożyła się na papierach Zarrory i zamknęła oczy. - Istnieje starożytne słowo oznaczające bluźnierstwo przeciw woli bóstwa. Gen-kehic: wtrącanie się w dzieła boże. - Moje książki nazywają to genetyką, jedną ze sztuk medycz- nych. Dzisiejsi medycy potrafią, powiedzmy, obciąć ci uszy, ale przed Wielkozimiem medycy potrafili tak pozmieniać cię w środku, żeby twoje dzieci urodziły się od razu bez uszu. Być może kiedy po raz pierwszy pojawiło się Wezwanie, jacyś medycy spróbowali włą- czyć nieco z ptasiej istoty w kilku ludzi, żeby mogli oprzeć się We- zwaniu. Co jakiś czas odzywa się echo tamtego eksperymentu i ro- dzą się takie stworzenia jak my. - Ale w takim razie im się udało! Dlaczego nie można zmienić wszystkich ludzi na świecie, żeby byli jak ptaki? - Była wojna, która spowodowała Wielkozimie, i wiele sztuk i nauk zaginęło... na Ziemi. Theresla podniosła się bardzo powoli. - Zaginęło... na Ziemi. Sądzisz, że gdzie indziej nie zaginęły? Na Księżycu? - W Dwudziestym Pierwszym Wieku Anno Domini ludzie mieli Kalkulory, choć nazywali je komputerami. Pracowały dzięki elek- tryczności, esencji błyskawic z chmur poczas burzy. - Złej esencji, esencji szatańskiej, przeciwko której bóstwo wy- słało anioła, żeby spustoszył Ziemię - tak mówią nasze pisma. - W Libris są książki mówiące o czymś, co się nazywa bronią EMP, niszczącą maszyny elektryczne. Nie wiem, co oznaczają te li- tery, ale ta sama książka wspomina, że „działa EMP" miały zostać umieszczone na „orbiterach". Orbiter to niejasne słowo, ale może oznaczać sztuczny księżyc. - Podróżnicy, którzy wędrują między stałymi gwiazdami o świ- cie i o zmierzchu? - Tak. Część z nich wydaje się starożytną bronią, zaprojektowa- ną do wykrywania i niszczenia urządzeń elektrycznych na Ziemi. Były to samowystarczalne maszyny i wciąż działają. To one powo- dują, że nasze próby zbudowania prostych urządzeń elektrycznych kończą się rozgrzaniem do czerwoności i stopieniem drutów zaraz po ich podłączeniu. Przed Wielkozimiem mój Kalkulor mógłby być zasilany przez esencję elektryczności, a sieć snopbłysku mogłaby biec po metalowych drutach dzięki tej samej esencji. Wędrowne gwiazdy mogą mnie powstrzymać przed użyciem elektryczności, ale nie uniemożliwią mi wykorzystania zasady stojącej za działaniem tych maszyn. ©0 Glasken wymknął się strażom, wspinając się na okno, udawszy uprzednio, że zasnął po sporym wypitku. Miał umówione spotkanie. Była Pomarańczowym Smokiem, pulchną, wesołą dziewczyną o bar- dzo ładnej buzi. Ona jedna dała się namówić do złamania zakazu flirtowania z nim nałożonego przez Matkę Przełożoną, choć nie by- ło to łatwe. Zaczęło się od mrugnięć, wdzięcznych spojrzeń, potem wymienili liściki. Ogoliwszy się niemal nie do poznania, Glasken wspiął się po kamiennej rynnie, skoczył na dziedziniec i zakradł się do stajni. Jak obiecała Weldie, stajenni gdzieś sobie poszli, mimo że było dopiero późne popołudnie. Ze stryszku z sianem dobiegł go cichy głos i Glasken wdrapał się po drabinie. Była tam Weldie bez przeklętego munduru Libris, w bawełnianej bluzce i wzorzystej spódnicy. - Wymknąłeś im się, fras Glaskenie, wiedziałam, że ci się to uda. - Moja droga Weldie, mów mi zawsze Johnny, proszę. - Ho! Johnny, ależ napalony! - wykrzyknęła, gdy przesunął ręką po jej nogach. - Proszę, frelle, proszę, bez tej całej gry wstępnej, tylko ten je- den raz. Przez całe miesiące byłem torturowany grą wstępną bez gry końcowej. - Oczywiście, Johnny, oczywiście. Uwielbiam być uwodzona w ubraniu, uwielbiam pożądanie mężczyzny, który nie może się do- czekać, kiedy mnie posiądzie. - W takim razie jestem stworzony dla ciebie. Och, jesteś mięk- ka, jesteś rajem. - Fras Johnny, mój bohaterski wojownik. Mimo kołysań i hałasów dochodzących ze stryszku z sianem nikt nie przyszedł zobaczyć, co się dzieje. ©6) Po drugiej stronie kontynentu, na wschodzie, dzień miał się ku końcowi. Zarvora rozkazała zatrzymać pociąg, żeby wraz z Thereslą mogły dokonać dokładnych pomiarów pasa przecinającego zacho- dzące Słońce. Smoki Tygrysie krążyły niespokojnie, trzymając broń w pogotowiu. Znajdowali się w pobliżu Maggei, pola bitwy, w której Darien się odznaczyła, ale stanęli w miejscu niewidocznym dla war- towników z wież snopbłysku. - Jego szerokość chyba się ustabilizowała - stwierdziła There- sla. - Chwieje się na orbicie - powiedziała Zarvora. - Na chwilę opuści tarczę słoneczną, ale potem powróci. - Mówisz, że przewidziałaś to wszystko, frelle? - Tak, ale z pomocą nikłych wskazówek. Znalazłam wzmiankę 0 czymś, co nazywa się „konstruktorem nanokompozytowym", ma- szynie elektrycznej, która spełnia określone zadania, a poza tym powiela samą siebie. Najwyraźniej kraj położony na północ stąd, zwany Japonią, wysłał coś takiego na Księżyc w Dwudziestym Pierwszym Wieku. To coś było pierwsze z tysiąca i miało za zadanie zbudowanie potężnego pierścienia z pyłu księżycowego, który oto- czyłby Ziemię. Potem uderzyło Wezwanie i rozpętała się wojna. Ja- ponia nigdy nie wysłała pozostałych maszyn na pomoc pierwszemu konstruktorowi, ale on pracował wraz ze swoimi potomkami przez dwa tysiące lat i w końcu zbudował ten pierścień. Przesłoni wiele światła słonecznego i wkrótce nadejdzie kolejne Wielkozimie. Zaczęły pakować teleskop ku widocznej uldze stojących na stra- ży Smoków Tygrysich. - Po co budować te maszyny? - spytała Theresla, gdy wracały do pociągu w wieczornej poświacie. - Kto chciałby celowo spowodo- wać Wielkozimie? - Nie jest łatwo się tego doczytać, skoro tak wiele zapisów zosta- ło systematycznie zniszczonych przez wczesnych genteistów, ale najwyraźniej świat się ocieplał. Było za dużo odlewni do wytapia- nia rudy żelaza na tory kolejowe, tak się w każdym razie domyślam. Teraz nie potrzebujemy już pierścienia do chłodzenia Ziemi, ale maszyny i tak go wyprodukowały. Myślę, że można by sprawić, żeby rozebrały go ponownie na części, jeśli tylko uda nam się nawiązać z nimi kontakt. - Chcesz zatem użyć moich metod do osłonięcia maszyn elek- trycznych przed, hmm, orbiterami EMP, a potem zbudować urządze- nie elektryczne według starych ksiąg. Posłużysz się nim do rozmo- wy z tymi konstruktorami. - Nie, niezupełnie. Takie urządzenie przekraczałoby moje moż- liwości, nawet gdybym miała projekt. Mam raczej nadzieję, że zdo- łasz się porozumieć z tymi stworami kryjącymi się za Wezwaniem 1 że będziemy mogli posłużyć się nimi i ich Wezwaniem do rozmowy z konstruktorami i wyłączenia ich. Wsiadły z powrotem do wagonu mera, a kapitan nakazał zwol- nić hamulce. Pociąg ruszył, przyspieszając płynnie i powoli. - Ambitny plan, przybrana siostro Zarvoro - powiedziała There- sla, rozpuszczając włosy i potrząsając nimi. - Pisałaś, że nawiązałaś kontakt z rybimi stworami od Wezwa- nia, frelle. - Słuchałam ich, nie nawiązałam kontaktu. Ale mogłabym z ni- mi rozmawiać. Dlatego ten wasz obywatel, którego uwolniłam, jest taki ważny. Wezwanie dotyka tej części ludzkiego umysłu, która od- powiada za pożądanie, a ten człowiek, Glasken, odznacza się nie- słabnącą żądzą. Ustawiłam go we właściwym napięciu. Modulowa- łam, to chyba właściwe słowo, Wezwanie za pomocą tego napięcia. - Glasken. Znam to nazwisko. Słyszałam o Glaskenie, który zo- stał zabity w bitwie pod Woodvale jakieś dziewięć miesięcy temu. - Nie, to nie może być ten sam. Ten Glasken był bardzo żywy jeszcze kilka dni temu. - To prawda. Dobrze, gdy pociąg dojedzie do Cullulleraine, po- ślę rozkaz wyszukiwania mojemu Kalkulorowi i odnajdę tę sprawę. Glasken to nie jest często spotykane nazwisko, więc nie powinno być kłopotów. - On jest jedynym, z którym eksperyment zadziałał, frelle, pró- bowałam już wcześniej potajemnie. Bez jego niepohamowanej żą- dzy i całkowicie bezwstydnych pragnień nigdy nie zdołam się poro- zumieć z tymi stworami Wezwania. Musi być pilnie strzeżony. - Nie martw się, inspektor frelle Milderellen zadba o to. (96) Glasken zabawiał się z Weldie na stryszku z sianem od godziny, kiedy jego rozmarzenie zostało unicestwione przez dwulufowego morelaca. Weldie klęczała na sianie, a Glasken wtajemniczał ją w pozycję byka-i-krowy. Rozległo się głuche uderzenie, a Glasken zwiotczał natychmiast i wysunął się z niej. - Przepraszam, że nie dałam rady dotrzeć tu wcześniej, frelle Weldie - powiedziała Lemorel, przetaczając ciało Glaskena. - Wszystko w porządku, frelle inspektor, prawdę mówiąc zafun- dował mi życiową przejażdżkę. Wstyd się przyznać, ale całkiem mi się to podobało. - Nie rozliczamy się z gustów. Pomóż mi go wpakować z powro- tem w spodnie. - Zadbałam o to, żeby nie zdejmował pozostałych części ubra- nia. - To dobrze. Pomóż mi go zepchnąć z pochylni... dobrze. Teraz idź sobie! Pod poduszką znajdziesz dziesięć złotych dukatów. Umyj się i zapomnij, że to w ogóle się zdarzyło. - Życzę szczęścia, frelle inspektor. Nie zabijesz go, prawda? To znaczy, on, no... 1AK - Potrzebuję go żywego bardziej, niż możesz przypuszczać. Idź! Szybko! Mimo całej swej sprawności w posługiwaniu się pistoletem skał- kowym Lemorel nie była nadzwyczaj silną kobietą. Glasken, ogłu- szony i związany, wciąż ważył ponad sto kilogramów i ciężko było go poruszyć. Wielbłądy przestępowały niespokojnie z nogi na nogę, gdy wlokła go przez stajnię. - Klękać! Klękać, cholera! - syknęła w stronę wielbłądów z Al- spring, ale one nie rozumiały austarickich rozkazów i stały nadal. - Pozwolenie na pomoc, frełle - rozległ się głos w ciemności. Lemorel natychmiast padła na ziemię i przetoczyła się za ciało Glaskena z morelakiem w ręce. - Strzelać nie, frelle. Sprowadzi biegających żołnierzy. Głos był cichy, wręcz konspiracyjny. - Wyjdź, żebym mogła cię zobaczyć. - To było wszystko, na co mogła przystać. Lemorel patrzyła, jak postać wysunęła się z kąta w rozproszone światło rzucane przez lampy na zewnątrz. Pociągnął za wodze wielbłąda i warknął cicho „Kusz! Kusz!". Zwierzę natychmiast uklękło. Wziął Glaskena pod ramię, przerzucił go przez siodło i przypiął bezpiecznie do łęków. - Szil! Szil! - syknął i wielbłąd wstał. - Kusz na dół. Szil do góry. Zapamiętaj proszę o tym. Jestem Ilyire. Wreszcie go sobie przypomniała. Ilyire, przyrodni brat Matki Przełożonej, widziała ich razem tuż przed odjazdem Theresli. - Pozdrowienia dla ciebie - powiedział Ilyire, szybko machając ręką. - Jak pozostałe potrafiłaś osiodłać i objuczyć? Lemorel skinęła głową. - Kazałam zrobić to chłopcu stajennemu przed godziną. Nie ma nic podejrzanego w ładowaniu juków na wielbłądy. - Aha, ale łajno wielbłądzie Glasken podejrzane. Po co potrze- bujesz ten pryszczaty penis? - Żeby zaprowadził mnie do człowieka o imieniu Nikalan. - Chorowity ten Ni-kalan, tak. Glenełlen on jedzie, zabrany, to wszystko wiem. Zmusisz robaczywy Glasken uwolnić Ni-kalan? - Glasken będzie przewodnikiem, ja go uwolnię. Opanowanie Ilyire prysło. Sprawiał wrażenie naprawdę przera- żonego. - Ty? Kobieta uwalniać? Nieprzyzwoite działać, nie, nie, pisma mówić „chronić kobiety". Światło było słabe, więc ledwie zauważył poruszenie ręki Lemo- rel, ale nagle metalowa gwiazda wielkości dłoni uderzyła w słup ko- ło jego głowy. Otworzył usta i odskoczył w bok, pozostawiając kilka włosów przybitych do słupa. - Fras Ilyire, w społeczeństwie austarickim musisz niezwykle starannie dobierać ludzi, których obrażasz. Obraza wiedzie do for- malnego pojedynku, a pojedynki toczą się na śmierć i życie. - Frelle, ja... obrazę ty mi robisz, ja mówić naprawdę. W naszej religii obrona kobiet ważniejsza, niż rozumiesz. -Wziął głęboki od- dech i przełknął. - Weź moja rada, ubierz się jak mężczyzna, rób jak mężczyzna, tak? Jeśli nie, niemoralna. Kapłani zamknąć cię w klasztor, czytać ci pisma wiele, wiele lat. Lemorel skinęła głową i odprężyła się. - Tak, tak, dla waszych ludzi zasada ochrony jest jak zasłony ko- biet z Southmoor... tak, rozumiem, o co ci chodzi. Muszę przebrać się za mężczyznę, żeby swobodnie poruszać się po miastach Al- spring. W tym samym czasie ty uważaj, kogo obrażasz. Rozumiesz? Obraza zabija. - Wdzięczny za lekcję. Niech łajno Głasken nauczyć cię po al- spring. Zna kilka słów pożytecznych. - Ależ ja znam alspring - powiedziała Lemorel, zdradzając na- głe swój sekret. Natychmiast zmienili język rozmowy. - Gdzie nauczyłaś się alspring? - Przyjaciółka lingwistka udzieliła mi lekcji. - Lingwistka bez głosu? - Tak, zdarza się. Darien. - Muszę znów się z nią spotkać. Kocham ją. - Myślę, że w Rochester ma kochanka, ale nie widziałyśmy się tak długo... nie wymieniamy się już takimi poufałościami. - Kochanka, mówisz. Będę się o nią pojedynkował. Glasken jęknął i usiłował się poruszyć, ale był mocno przytro- czony do siodła. Lemorel podniosła widły i zdzieliła go trzonkiem po głowie. Opadł ponownie na siodło. Zęby Ilyire zajaśniały w uśmiechu. - Muszę jechać - powiedziała Lemorel. - Posłuchaj uważnie, dobra frelle: jedź na północ aż do piaszczy- stych wzgórz. Skręć na północny zachód i jedź tak przez pięć dni. Potem znów na północ przez długi czas, miesiącami. Kraj jest suro- wy, więc nie ma tam wielu plemion Koori, których musiałabyś uni- kać, przejeżdżając przez ich ziemie. Pamiętaj, unikaj ich, nigdy nie próbuj walczyć. Tego wymaga ich protokół. Pięćdziesiąt dni, może ci to zabrać pięćdziesiąt dni. Później skręć na północny wschód. Przebierz się za mężczyznę, pytaj o drogę do Glenellen, jeśli kogoś napotkasz. Mów, że Glasken jest twoim eunuchem. A jeszcze lepiej spraw, żeby stało się to prawdą. - Ty go naprawdę nienawidzisz. Dlaczego go nie zabiłeś? - spy- tała Lemorel, wspinając się po drabince i sadowiąc się w siodle. - Przysiągłem mojej siostrze, że nie skrzywdzę tego wielbłą- dziego łajna. - Wydał z siebie cichy, dziwnie głuchy śmiech. - Do- trzymałem przysięgi, czyż nie? - Owszem, dotrzymałeś, i dziękuję za pomoc, fras winniku. Czy mógłbyś, proszę, otworzyć bramę? - Sprawisz, żeby łajno wielbłądzie cierpiało, prawda, frelle in- spektor? Proszę. Niech szczęście ci towarzyszy, jeśli taka jest wola bóstwa. ©0 Zgodnie z propozycją Lemorel szeryf i pozostali wyżsi oficero- wie z Maralingi wsiedli do windy i udali się na galerię snopbłysku na małą, lecz wykwintną uroczystość. Lokaj przyniósł im tacę z dzbanem wina i kielichy z polerowanego srebra, gdy stali, rozma- wiając i oczekując jej przyjścia. - Inspektor jest zadowolona - oznajmił szeryf kapitanowi snop- błysku. - Matka Przełożona jest bezpieczna u Hauptliberin, a roz- budowa procedur snopbłysku się zakończyła. - Ale gdzie jest inspektor? - spytał kapitan Burla. Szeryf rozejrzał się po zatłoczonej galerii. - Nie ma jej tu, zatrzymała ją pewnie praca. - Może mały toast, zanim przyjdzie? - Może nawet coś, co przyspieszy jej przybycie - odszepnął, da- jąc kapitanowi kuksańca w żebra, zanim podniósł głos. - Proszę o uwagę, wszyscy dobrzy państwo tu zgromadzeni. Moja praca w Ma- ralindze dobiega końca. - Podniósł kielich. - Kapitanie snopbłysku Burlo, zapal, proszę, rakietę magnezową, kiedy wzniesiemy kielichy... Błysk światła z bocznicy manewrowej na dole poprzedził głośną detonację. Płonący gruz zatoczył łuk w powietrzu, a gdzieś w ciem- ności rozległy się wystrzały. - Napad! - rzucił szeryf. - Szybko, zapalcie rakietę i zawiadom- cie wieżę w Irmanie. Popędził ku windzie. Liny zniknęły, a głosodrut został przecięty. - Szeryfie, rakiety zniknęły z szafki! - zawołał ktoś na moment przed tym, jak kolejna eksplozja rozwaliła część schodów bezpie- czeństwa w środku wieży. (9© Lemorel nie zdawała sobie sprawy, że w pewnej odległości od północnej wartowni przebiegają po obu jej stronach druty podłą- czone do dzwonków. Ktoś usiłował ją obwołać, ale zignorowała go i jechała dalej. Widziała poruszające się kształty, niewyraźne syl- wetki w świetle gwiazd i dalekich ogni na stacji. Wyprowadziła straże jeszcze kilometr na północ, zanim zakotwi- czyła wielbłądy. W ciemności nie zorientowali się, że znów zbliżała się do nich, przeskakując od krzaka do krzaka. Jej pierwszy wy- strzał trafił strażnika tuż pod obojczykiem. W panice dwaj pozosta- li strzelili w kierunku miejsca, gdzie widzieli błysk, ale ona rzuciła już muszkiet i odtoczyła się w bok, wyciągając dwururkę. Błyski z muszkietów zdradziły ich pozycje, toteż nie miała problemu z tra- fieniem. Dziesięć kilometrów na północ od stacji zrównała się z wielbłą- dem Glaskena i poluzowała mu knebel. - Niech cię cholera, Lemorel, złapią nas przed świtem - parsk- nął, potrząsając głową, żeby uwolnić się od szmaty. - Mają tropicie- li, którzy potrafią pracować przy świetle księżyca. - Ale nie ma światła księżyca, jest nów. Właśnie teraz załoga stacji sądzi, że zostali napadnięci. Kiedy spostrzegą się, że wystrza- ły pochodziły z fajerwerków, a nie muszkietów, spróbują złapać wielbłądy, które uwolniłam i rozpędziłam. Jak już schwycą wielbłą- dy, będą musieli poczekać do rana. Później postarają się odnaleźć nasz trop. Jeśli im się to uda, mogą cię zabrać z powrotem, tyle że po moim trupie, a to będzie trudne. Ci trzej martwi strażnicy za na- mi są na to dowodem. - Trzej... jesteś morderczynią! Zeznam to w sądzie, sprawię, że staniesz przed plutonem muszkieterów... - Od tej chwili, fras Glaskenie, jeśli zechcesz coś powiedzieć, mów w alspring. Zrozumiano? - W alspring? Ależ ja ledwie znam parę słów w alspring. - Więc poszukaj dobrze w pamięci. - Przecież to było wiele miesięcy temu, za tą cholerną pustynią! - Nauczyłeś się od Ilyire technik przeżycia. Teraz nauczysz ich mnie. - A czym się posłużysz zamiast pieniędzy alspring, kiedy dotrze- my do ich miast? - Monetami i kosztownościami, które znalazłam w jukach, prze- szukując twój pokój. - Ukradłaś mój skarb! - wrzasnął Glasken tak głośno, że drobne zwierzęta umknęły w ciemność. - Pogódź się z losem, fras Glaskenie. Sfałszowałeś przekaz snop- błyskowy, przez ciebie uwierzyłam, że ty i Nikalan nie żyjecie. Po- tem zabrałeś Nikalana ode mnie... więc teraz zaprowadzisz mnie do niego. - Glasken poczuł jeszcze większe niedowierzanie. - Ty! Nikalan? - wykrzyknął. Lustrosłońce stało wysoko na nocnym niebie. Obecnie przybrało kształt sztaby, a jego słabe światło miedzianej barwy było dla po- dróżników zaledwie punktem orientacyjnym w wędrówce na pół- noc ku rozległym piaszczystym wydmom. Nie zatrzymali się na od- poczynek przed wieczorem następnego dnia, co dało im sporą przewagę, zanim ktokolwiek zorientował się, że Glasken zniknął, ta- kie zamieszanie panowało na stacji. Na długo przed świtem doje- chali do wydm, a wiatr zacierał ich ślady na ruchomych piaskach, gdy zwrócili się na północny zachód. Kiedy opasane słońce wstało nad pustynią, człowiek, który był kluczem do samego Wezwania, zniknął bez śladu. Spis treści KALKULOR........................................11 Prolog.............................................13 1. Zawodnicy.........................'.................15 2. Stolica.............................................46 3. Umizgi.............................................74 KALKULACJA ....................................113 4. Branka............................................115 5. Kodowanie.........................................147 6. Wezwanie..........................................179 KOMENDY........................................209 7. Zagrywka..........................................211 8. Walka.............................................248 9. Katastrofa .........................................280