OFICYNA WYDAWNICZA „EXLIBRIS" poleca: Andy Milik - „Wesołe sto dolarów" (nowele kryminalne) Andrew Bright - „Sandra" (powieść sensacyjna) Andy Milik - „Duże, zielone oczy" (nowele kryminalne) Zwariowany eskulap (zbiorek anegdot i dowcipów medycznych^ z cyklu: „Przy- chodzi baba do lekarza") ANDREW BRIGHT STOPA IKARA OFICYNA WYDAWNICZA „EXLIBRIS" WARSZAWA 1990 Copyright by Andrew Bright, Toronto, Canada Copyright for the polish edition „EXLIBRIS" Warszawa 1990 Tytuł oryginału: "The foot of Icarus" z oryginału angielskiego przełożył ANDRZEJ BRYCHT Projekt Graficzny okładki Marek Płoza-Doliński I. ISBN 83-85065-030-2 Płynął całą noc. o świcie stanął na brzegu, nagi i wyczerpany. Otoczyli go ludzie. Widział ich oczy rozszerzone zdumie- niem, poruszające się wargi, ręce wyciągające się ku niemu. To wszystko odbywało się w ciszy, głębokiej jak morze. Źrenice miał porażone solą; to dzieliło go od świata jak gruba, mętna szyba. Zabłysło słońce. Wtedy otoczyło go wielu, wielu ludzi. Podniósł rękę. Ich wargi znieruchomiały, twarze zastygły w oczekiwaniu. - Nazywam się Borys Miller - powiedział. i upadł. - Statek szerokim łukiem omijał wybrzeża - mówił prędko dziennikarz. - Ten człowiek, którego widzicie, skoczył wprost w czarny żywioł, kierując się podświado- mym pragnieniem wolności. Jego kompasem było dalekie wołanie latarni morskiej, jego siłą był tajemniczy nakaz niepokonanej ludzkiej woli. Oto on, człowiek stamtąd. Trzy potężne kamery podsunęły się bezszelestnie. Mocne reflektory świeciły w twarz. Kropla potu spłynęła po policz- ku Millera i obcy kontynent milionami oczu śledził jej tor. Dziennikarz energicznie zwrócił się do Millera: - Powiedz nam, dlaczego zdecydowałeś się przepłynąć tak potężny dystans? - Ponieważ nie mogłem przebyć go inaczej. Słyszałem o kimś, kto odbył spacer po wodzie. Ale mnie się to nie udało. Chyba dlatego, że było to inne morze. - Ha, ha - roześmiał się dziennikarz, i z milionów ust, ukrytych w ciemności, wydobyło się takie samo „ha, ha". - Co było powodem twojej decyzji? - zapytał. - Kaprys - odparł Miller. Dziennikarz skrzywił się. I skrzywiła się twarz kon- tynentu. - Postawmy sprawę jasno - powiedział. - Uciekłeś stamtąd. Ucieka się z miejsc, w których jest źle. A więc? - Tam nie było mi źle. - Więc było ci dobrze? - Nie. Ponieważ nigdzie nie jest mi dobrze. - Nie czułeś się wolny? - Czasami tak, czasami nie. -- Od czego to zależało? - Od nastroju. Jak wszystko. - Kiedy zażądałeś prawa pobytu po tej strome, użyłeś argumentu, że pragniesz być wolny. - Tak. Ponieważ pragnę tego zawsze. - Zdajesz sobie sprawę z różnic między tym, co jest tam, a tym, co jest tu. Te różnice spowodowały, że się tu znalazłeś. Powiedz coś na ten temat. - O tym nigdy nie będę mówił. - Dlaczego? - Ponieważ to nie ma sensu. - Jesteś człowiekiem z tamtej strony, i to zawsze będzie wpływało na ocenę tego, co spotka cię w przyszłości. Może to pogłębiać albo spłycać twoje sądy. - Niczego nie sądzę. Żyję dla siebie i mogę sądzić tylko siebie. A to dla nikogo nie będzie miało znaczenia. - Skacząc do oceanu ryzykowałeś życiem. To wysoka cena za kaprys. Ryzykując, musiałeś się czegoś spodziewać. - Niczego, co da się określić jednym zdaniem. - Acha. Marzenie o ideale: idealna sprawiedliwość, ide- alne układy między ludźmi. Więc spróbuj. Przychodząc tu, zgodziłeś się na tę próbę. - Woda, którą przebyłem, obmyła mnie dokładnie. Gdy wyszedłem na brzeg, byłem czysty. Bez marzeń. Bez poglądów i pragnień. Stałem się na nowo. Ja, to teraz dwóch ludzi. Jeden popłynął dalej na statku. Drugi jest tu. O to mi właśnie chodziło. Żeby istnieć w dwóch miejscach naraz, na równych prawach. Osią- gnąłem to. - Czy ludzie, o których mówisz, połączą się kiedyś w jedno? - Być może. Będzie to moje zwycięstwo. Albo klęska. Nie wiem jeszcze. - Mam wrażenie, że ty jeszcze nie wyszedłeś na brzeg. Płyniesz dalej. Nie boisz się, że utoniesz? - Jeśli płynę, to już dobrze. - Gdybyś był człowiekiem z tej strony, podjąłbyś decy- zje popłynięcia tam? - Tak. - Dlaczego? . - Ponieważ nie chciałbym tu umrzeć. - Hm - pokręcił głową dziennikarz. - Ale przybyłeś tu. Co zrobisz, kiedy zrozumiesz, że to nie miało sensu? - Wtedy popłynę zpowrotem. - A jeśli to też nie będzie miało sensu? - Wtedy moja sytuacja będzie podobna do twojej. - Życzę ci szczęścia, Miller - powiedział dziennikarz. I reflektory zgasły. Błyszczące oczy kontynentu zapadły w noc. Bosy Filipińczyk stał pod arkadą hotelu „Ford" na Yonge Street, głównej ulicy Toronto. Z ust ciekła mu ślina i mamrotał do siebie, patrząc szklanym wzrokiem w migot- liwe światła. Miał długie włosy, zesztywniałe od tłuszczu. Miał dziobatą twarz, pokrytą lśniącymi wypryskami. Minął go człowiek z ufarbowanymi na różowo włosami, spadają- cymi na barki. Ubrany był w płaszcz oficera SS z rzędem złotych medali. Jego wysokie buty wybijały stanowczy rytm. Do szerokiego pasa przytwierdzony był wielki sztylet w stalowej pochwie oznaczonej swastyką. Ten człowiek miał przebitą muszlę lewego ucha i tkwiła w niej rurka z pleksiglasu. Szedł sztywno z uśmiechem na wąskich war- gach. Dwóch mężczyzn przeszło obok, nie zwracając na niego uwagi. Obejmowali się mocno i chichotali, całując się w usta, pokryte niebieską szminką. Dwóch chłopców i dziew- czyna wybiegło z wysokiego domu. Wyszła za nimi, słania- jąc się, stara kobieta i zaczęła wzywać pomocy. Nikt nie patrzył w jej stronę. Upadła i wypełzła z niej krew. Jeden z chłopców pochylił się i wrzucił nóż do ścieku. Rozległ się krzyk, to krzyczał właściciel pornograficznego kina. Trzy- mał się za rozbitą głowę i krew ciekła mu przez palce. Krzyczał, że zabrano mu z kasy pieniądze. Z piskiem opon przejechał samochód, znikając w ciemnej przecznicy. Padły za nim strzały. To strzelał policjant. Z boku zbliżył się do niego chłopak i strzelił mu między oczy. Rzucił broń i uciekł. Pod wystawą sklepu, sprzedającego sok z papai, leżał człowiek. Uniósł się i zaczął pełzać na czworakach, oddając mocz przez spodnie. Struga znaczyła jego ślad. Głos wznosił się i opadał, gitara brzęczała fałszywie. Gruba dziewczyna o lśniącej tłuszczem twarzy i świńskich rzęsach śpiewała piosenkę ze słowami: „Co myślisz o Jezusie? On jest w porządku". Otaczali ją ludzie o twarzach, nie wyra- żających nic. Człowiek z rurką w uchu przeszedł defilado- wym krokiem w drugą stronę. Filipińczyk trwał pod arkadą hotelu, piszcząc cienko, ponieważ LSD znieniło go w ptaka. Z lobby wyprowadzano w kajdankach podstarzałego zbo- czeńca, który zwabił do swojego pokoju siedmioletniego chłopca i zagryzł go w szale miłosnym. Sześciu mężczyzn szło rzędem, kołysząc się, bijąc w bębenki i krzycząc: „Hare Krishna, hare, hare". Ich głos mieszał się z pieśnią grubej dziewczyny: „What do you think about Jesus? He's all right!" Na wygolonych głowach sterczały warkoczyki. Bose nogi plaskały o płyty chodnika. Plasnęły w strugę moczu, która wyciekła z człowieka, przewróconego uderzeniem pastylki. Kobieta leżała w krwi, mniej czerwonej od błys- ków neonu, który zapewniał: „Bank of Commerce nie*1 zawiedzie cię nigdy". Właściciel pornograficznego kina za- chwiał się, upadł pod ścianą, nie przeszkadzając przechod- niom. Ten, który strzelił w twarz policjantowi, krzyknął z ciemnej przecznicy: „Nienawidzę was, chcę być wolny". Samochód, który zniknął w ciemnej przecznicy, uwiózł czterech mężczyzn i torbę z pieniędzmi, zabranymi z tam- tego banku. Dwaj chłopcy i dziewczyna otworzyli torebkę i podzielili się zyskiem. Wypadło po piętnaście centów, ale dziewczyna nie dostała nic. Spadł deszcz i miasto zalśniło inaczej. Błyski neonów kładły się na asfalcie głównej ulicy. Miller kupił gazetę, ważącą pół kilograma i dowiedział się, że wiele zmian nastąpiło od wczoraj: materace sprężynowe staniały o dziesięć procent, stopa procentowa w bankach wzrosła o pół punktu, a temperatura o trzy stopnie Fahren- heita. Rada miasta postanowiła wybudować najwyższą wie- żę świata kosztem kilkudziesięciu milionów dolarów. Sto milionów przeznaczono na stworzenie reprezentacyjnego parku. Wnętrze filharmonii odmalowano czerwoną olejną farbą, praktyczną, bo łatwo z niej zmywać błoto. Perspek- tywy rozwoju handlu detalicznego rysowały się obiecująco. Wiele zależało od szybkiego zakończenia działań wojennych w Wietnamie. Borys Miller uśmiechnął się i obejrzał wy- stawę, przy której stał, czytając gazetę. Leżały tam pistolety wielu typów i szybkostrzelne karabiny z lunetami. Wielkie samochody sunęły cicho jezdnią, świecąc w górę żle usta- wionymi światłami. Wewnątrz siedzieli ludzie, zwolnieni od obowiązku przerzucania biegów, ludzie nie przyuczeni do pokonywania ostrych zakrętów, oddzieleni od żywej ziemi warstwą betonu i gumy, oderwani od tej żywej ziemi od wielu, wielu lat. Ludzie o miękkich rękach i twardych 10 sercach. Trzy miliony oddechów co sekundę wzlatywało pod niebo. Powietrze, którym oddychał, zmieszane było z tymi oddechami. I on wydzielał z siebie efekty wewnętrz- nego spalania. Daleko, nad oceanem, po którym jego statek wciąż płynął w tamtą stronę, powietrze było czyste. Przyszedł po niego człowiek i postawił na stole ma- gnetofon. - Powiedz, jak tam było. - Ile krążków taśmy przyniosłeś? - zapytał Miller. - Dwa. - Czy myślisz, że moje doświadczenia zmieszczą się na dwóch krążkach taśmy? - Nastawimy na wolne obroty - tamten przesunął sztyft w magnetofonie. - Dostaniesz sporo forsy. - Ile? - Pięćset dolarów. Miller uśmiechnął się. - A ty ile weźmiesz? - Ja, to co innego. Tobie wolno powiedzieć wszystko, a ja mogę dać tylko to, czego ode mnie chcą. - Rozumiem - powiedział Miller. - Czy, jeśli powiem coś krótkiego, rozszerzysz? - Tak. Cieszę się, że wiesz, na czym polega ta zabawa. -? Włącz. Dłonie człowieka zakrzątnęły się i Miller zobaczył przed sobą mikrofon. - Nazywam się Borys Miller - powiedział bardzo wyraźnie. - Mam dwadzieścia siedem lat. Wzrost: metr dziewięćdziesiąt. 11 - Poczekaj - tamten wstrzymał taśmę. - Ile to będzie w stopach i calach? Wyjął pióro i obliczył w notesie. - Sześć i trzy - powiedział do mikrofonu. - Jedziemy. - Waga: dziewięćdziesiąt pięć kilogramów. - Poczekaj. Przeliczył i powiedział: - Dwieście dziesięć funtów. Jedź. - Włosy ciemnoblond, oczy piwne. Nos złamany. - Coś bardziej osobistego. - W porządku. Obwód fallusa: trzynaście centymetrów. Długość: siedemnaście i pół. Oblicz, ile to będzie w calach. Tamten patrzył na niego zdumiony. - W stanie erekcji, oczywiście - wyjaśnił Miller. Milczeli przez chwilę, patrząc sobie poważnie w oczy. - A jednak nie zrozumiałeś mnie - powiedział wolno tamten. - Interesuje nas co innego. Mów o tamtym sys- temie. - Musiałbym użyć kilku nazwisk. - Znakomicie. Jak najwięcej nazwisk. O to właśnie chodzi. Miller zmrużył oczy. - Każdy system przypomina ubranie. Jeżeli jest wygod- ne, przestaje się zwracać uwagę na kolor. - A jeżeli jest za ciasne? - Wtedy człowiek się zmniejsza. Trwa to czasami długo. Ale w końcu daje wyniki. Przypatrz się sobie. Facet przełknął ślinę. - Dalej. 12 - To wszystko - powiedział Miller. - Teraz dasz mi forsę. - Nazwiska - rzekł tamten ostro. Miller zapatrzył się w sufit, jakby sobie przypomniał. Zaczął wyliczać na palcach, bez pośpiechu: - Atylla. Dżingis Chan. Stalin. - Dość. Człowiek wstał, zapakował magnetofon do pokrowca, spojrzał przeciągle na Millera i poszedł do drzwi. Miller skoczył za nim i położył mu rękę na ramieniu. - Przyjacielu - powiedział chłodno. - Zapomniałeś o czymś. - Nie wykonałeś swojej pracy - rzek} tamten. - Teraz wykonam. Chwycił go za ucho i skręcił dłoń. Człowiek podniósł się na palce. - Okay - stęknął. - Puść. Wystawił czek i Miller zdążył do banku, nim tamten zastopował konto. Wszedł do biura i pokazał skierowanie z Manpower, kanadyjskiego pośredniaka. - Umiesz wykonywać tę pracę? - zapytał urzędnik. - Tak. - Jak długo to robiłeś? - Kilka lat. - Jesteś w Kanadzie dopiero rok. Więc nie mogłeś pracować przez kilka lat. - A jednak. - Gdzie? 13 liiii! - W moim kraju. - To się nie liczy. Liczy się tylko to, co przepracowałeś w Kanadzie. Canadian experience, thafs it. - Nie mogłem pracować w Kanadzie, ponieważ zawsze mówiono mi to samo: liczy się tylko Canadian experience. - I ja też ci to mówię. - Powiedz mi, w jaki sposób mam zdobyć kanadyjskie doświadczenie, jeżeli nikt mnie nie chce zatrudnić z powodu braku kanadyskiego doświadczenia. - Nie wiem. Wtedy Miller poszedł na budowę i został pomocnikiem murarza. Z otwartych okien dobiegały groźne okrzyki. Zajrzał tam. Była to szkoła dżudo i karate. Trzech Azjatów demon- strowało skupione przyczajenia, szalone skoki, szybkie wy- rzuty rąk i nóg. Wrzeszczeli dziko od czasu do czasu. Grupa uczniów w płóciennych strojach przyglądała się uważnie. Byli to młodzi, bladzi chłopcy o zmęczonych twarzach i starsi mężczyźni z brzuchami. Na tym tle przedstawiali się przyzwoicie. Miller wszedł do środka. Gestem przywołał jednego z in- struktorów. - Gdzie jest boss? - zapytał. - Ja jestem bossem - odparł Azjata. - Czego chcesz? - Pracy. Myślę, że ci się przydam. - Jaki masz pas? - Skórzany - powiedział Miller. - Znam boks. - Nie trzeba. To prymitywne. - Ale skuteczne. I można szybciej nauczyć. 14 - Masz rację. Żeby znać judo, albo karate, trzeba ćwiczyć kilkanaście lat. - Więc to, co robisz, nie ma sensu. Klienci odchodzą po sezonie i dalej nic nie potrafią. Wyrzucone pieniądze. - Nie mów do mnie w ten sposób. Jeżeli ktoś chce, może korzystać z. mojej wiedzy dotąd, aż się wyszkoli. To tylko od nich zależy. Ja daję z siebie wszystko. - Wysłuchaj mnie - uśmiechnął się Miller. - Nie zgadzam się z twoją opinią o boksie. Judo i karate to zabawa dla słabych. Jesteś bardzo sprawny. Ale przepad- niesz w starciu z kimś, kto jest mocny i umie boksować. Nieruchoma twarz Azjaty zesztywniała. - Spróbuj - powiedział. Miller uderzył go w szczękę lewym prostym i Azjata upadł. Dwaj pomocnicy zbliżyli się do Millera, przyczajeni. Ich twarze mogły przestraszyć widzów w kinie. Lecz Miller wiedział, że oni się boją. Jeden z nich podskoczył i wyrzucił nogę, chcąc kopnąć go w twarz. Miller odchylił się i wyprowadzi! prosty z lewej. Nie trafił. Przestraszył się, ponieważ wiedział, że tamci są bardzo wygimnastykowani. Nie mógł pozwolić sobie na gonitwę po sali. Musiał zostać przy ścianie i skończyć każdego z nich jednym uderzeniem. W przeciwnym razie musiał przegrać. Drugi Azjata skoczył,do niego i chwycił za bluzę, chcąc go przerzucić przez siebie. Miller uderzył krótkim sierpem i wydało mu się, że głowa Azjaty odpadnie od tułowia, jak głowa lalki. Był to dobry nokaut. Boss leżał nadal bez ruchu. Pozostał jeszcze jeden do załatwienia i Miller poszedł na niego, chcąc zakończyć sprawę, zanim 15 tamci wstaną. Uczniowie cofnęli się pod ściany. Azjata cofał się, skulony, czekając na dobry moment. - Uważaj! - krzyknął jeden z uczniów. Miller z obrotu uderzył lewym sierpowym i boss znowu upadł. Wtedy tamten wykonał efektowny skok z trzech metrów w to samo miejsce, z którego wystartował. - Przyjaciele - powiedział Miller do uczniów, ocierając chusteczką krew z dłoni. - Nie ulegajcie szaleństwom mody. To kosztuje zbyt dużo. Poszedł do drzwi. Boss stanął na chwiejnych nogach. - A ty, samuraju - rzekł Miller, grożąc mu palcem , - zapamiętaj, czego cię nauczyłem. - Policja - powiedział jeden z tych, którzy leżeli na podłodze. - Wezwać policję. Miller wyszedł. Na ulicy dogonił go starszy mężczyzna, który był dyrek- torem banku. - To ja cię ostrzegłem - powiedział. - Dziękuję. - Bardzo ładnie załatwiłeś te cytryny. Ja od początku nie miałem do nich zaufania. Za dużo w tym było cyrku. - Nie ma o czym mówić. - Mam dla ciebie propozycję. Naucz mnie boksu. Za- płacę przyzwoicie. Mam zawsze czas rano. Miller przyjrzał mu się krytycznie. - Nie możesz trenować więcej niż godzinę dziennie. Przynajmniej na początku. Musiałbym rzucić pracę na budowie. Nie opłaca się. - Dam twoją pełną dniówkę za każdą lekcję. Możesz jeszcze dorobić po południu. 16 Miller zgodził się, i odtąd codziennie jeździł do willi tego faceta w drogiej dzielnicy Mississauga. Trenowali w ogro- dzie. Trwało to trzy miesiące. Na zakończenie kursu uczeń wziął z ulicy Murzyna, dał mu kilka dolarów i znokautował go. Potem poleciał do Europy, a Miller został kierowcą ciężarówki. * Tym razem nakarmiła go lepiej niż zwykle. Wypalił papierosa, słuchając muzyki kameralnej z osiemnastego stulecia. Następnie wykonali szereg ćwiczeń fizycznych na puszystym, nieco liniejącym dywanie. W uniesieniu powie- działa mu dwa razy, że go kocha. Potem znów była rzeczo- wa. Wyszli na taras. Zachodzące słońce odbijało się w po- łożonym niżej jeziorze Ontario. Wysokie .srebrne świerki schodziły w dół, do brzegu. Ramieniem zatoczyła koło. - To wszystko moje - powiedziała. - Czy nie działa na ciebie .kojąco? - Tak. - Czy wiesz, ile to warte? - Tak. - Zwracam ci uwagę, że za kilka lat będzie to warte o wiele więcej. A za kilka lat, kto wie, czy ja jeszcze... - Jesteś w doskonałej formie. - Czego ty jeszcze chcesz? Zastanów się, chłopcze. Jes- teś tu już trzy lata. Nie masz nic. Możesz mieć wszystko, czego potrzebujesz. - Skąd wiesz, czego potrzebuję? - Każdy potrzebuje tego samego. Pieniędzy. Jeżeli nie chcesz ich mieć, to wróć tam, skąd przybyłeś. - Zastanowię się. 17 Zastanów się nad tym, co proponuję. Będzie to duża praca myślowa Nie. Trzeba tylko trochę wyobraźni ^ - Tym razem będziesz umiał. Za tydzień weźmiemy - Wierzys? we mnie. Tak. Ponieważ jesteś biedny jestejy0 PraWda ~ P°WledZlaf Mi"er- ~ **™- Wszyscy Musnął ustami srebrne włosy jej luksusowej peruki a ona wsunęła mu w kieszeń pieniądze, jak zwykle Odchodząc obejrzał się i zoba , dom skarp*, a przed domem drobna figurke czystej, J^ nej bardzo zamożnej sześćdziesięcioletniej kobiety Poma chał ręką , odszedł, wadząc, że nigdy już ej „le zobaczy II. - Tak powiedział George. - Proszę mi dać ten elastyczny w kwiatki. Ekspedientka popatrzyła mu głęboko w oczy i podała gorset. George poszedł do przymierzalni, lekko kołysząc biodrami. Przymierzył, nie zdejmując koszuli. - Odwrotnie - powiedziała ekspedientka, którą przy- wołał do pomocy. - Założył pan biodrami do góry., - Zrobiłem to z premedytacją - powiedział. - Moje biodra są o wiele węższe, niż damskie. Natomiast klatka piersiowa jest szersza. - Myślałam... - zmieszała się ona. - Niech pani nie robi niczego, co nie wchodzi w zakres pani obowiązków - powiedział George. - Od myślenia jest szef, prawda? - Prawda. Zdaje się, że nieco za luźny - rzekła. - Leży znakomicie - powiedział. - Jestem w ciąży. 18 19 Wyszedł, niosąc paczkę przewiązaną różową tasiemką z kokardkami, a ona patrzyła za nim, uśmiechając się głupio. W drodze dó hotelu kupił dużą puszkę zasypki dla dzieci firmy „Jahnson & Johnson", kilka rolek leukoplastu o sze- rokości pięciu centymetrów, bez dziurek oraz pakiet folii plastikowej. Okna pokoju wychodziły na plac Rembrandta. Spojrzał w dół i uśmiechnął się na widok długowłosych, przykuc- niętych na rogach albo spacerujących sennie gromadkami wokół placu. Ten widok uspokoił go. Siedząc na parapecie wypalił papierosa, a potem wziął się do pracy. Zamknął drzwi na klucz, zostawiając po tamtej stronie tekturkę z napisem „Nie przeszkadzać". Wyciągnął spod łóżka walizkę i wydobył z niej brezentową torbę. Postawił torbę na stole i wyjął z niej ostrożnie C7esnaście tabliczek haszu. Każda była oblepiona celofanem. Bok miał dziesięć do piętnastu centymetrów, grubość centymetr do dwóch. Waga wahała się od dwunastu do trzynastu gramów. Był to dobry hasz. Ugniatał się w palcach jak plastelina i dawał tłusty, niebieski dym. George zapłacił po osiemset dolarów za kilogram*. Miał cztery kilogramy. Mógł kupić za tę. sumę pięć i pół kilograma marokańs- kiego „Zero-Zero", ale na tamtym brzegu kałuży płacono za niego tylko po osiemset dolarów za funt**, natomiast za „Afgani Primo" tysiąc, a nawet tysiąc sto. Cieszył się, że udało mu się dostać „Afgani Primo". Mniej kłopotów z transportem, a większy zarobek. * Wszystkie ceny w lym opowiadaniu były aktualne w 1972 roku. ** Funt: około pół kilograma. 20 Wiedział, że im lepszy gatunek haszu, tym mniej nadaje się do szmuglu, ponicważ~wydziela mocny zapach. Najlep- szy, ,>Red Lebanese", w ogóle odpada - czuć go z daleka, choćby był dobrze ukryty. Ciężki i drogi „Blac Pakistan", zwany też „Citroli", również z trudem daje się przewieźć. Najłatwiejsze są marokańskie: ..Premium" i „Zero-Zero". ale w niewielkich ilościach mało opłacalne. Proponowano mu także jakieś śmiecie, po tysiąc pięćset guldenów za kilogram, ale wiedział, że jest to mieszanka haszu z ciastem i jajkami. Kruszyło się palcach i dawało rzadki, szary dym. W Kanadzie nie mógłby tego sprzedać, nie mówiąc o trudnościach z przewozem jedenastu kilo- gramów. Wziął do ręki kostkę, swojego „Primo" i posypał ją mocno pudrem. Następnie owinął bardzo szczelnie folią i oblepił taśmą. Potem jeszcze raz opudrował. Pracował dokładnie, powoli; zajęło mu to kilka godzin. Na koniec wsypał pudru do brezentowej torby i do walizki, żeby zabić resztki zapachu. Rozebrał się i założył gorset. Ekspedientka nie myliła się: był za luźny. George wsunął tabliczki od góry, przytrzymu- jąc dół ręką. Powoli gorset stawał się coraz ciaśniejszy. Kiedy umieścił cały ładunek wokół swego ciała, >Tob^o się bardzo ciasno. Zaczął wykonywać poruszenia, chcąc sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Założył koszulę, sweter, marynarkę i płaszcz. Schylał się, robił przysiady, siadał i wstawał. Spojrzał na zegarek: była piąta po połu- dniu. Postanowił sprawdzić, czy wytrzyma w rynsztunku dziesięć godzin. Wyszedł z hotelu. Spacerował po mieście trzy godziny, po 21 raz pierwszy mając okazję przyjrzeć się nieco dokładniej zabytkom Amsterdamu. Wstąpił do fryzjera i ostrzygł się krótko. Tylko długowłosi budzili podejrzenia celników. Kupił elegancką koszulę i krawat. Wrócił do hotelu i usiadł na krześle. Było mu gorąco i duszno. Siedział bez ruchu do drugiej w nocy. Potem rozebrał się, zdjął ładunek i wziął kąpie). Skóra odparzyła się w kilku miejscach. Jeszcze raz przesypał każdą tabliczkę pudrem i poszedł spać. Nazajutrz czekało go dziesięć godzin podróży. Z powodu mgły wstrzymano starty. George spędził cztery godziny w restauracji amsterdamskiego lotniska. Potem był lot. Wypił kilka kieliszków koniaku i mocno się pocił. ' Kiedy dolatywali, okazało się, że nie można lądować w Montrealu z powodu burzy śnieżnej. Skierowano samolot do Nowego Jorku. Tam sześć godzin czekania na start. George znalazł się w Toronto po dwudziestu godzinach od wyjścia z hotelu. Nie miał już siły czekać na walizkę, w której zresztą było tylko trochę brudnej bielizny. Słania- jąc się poszedł do taksówki. Odbiorca przychodził po towar trzykrotnie i za każdym razem przynosił pieniądze. Były to zmięte dwójki i piątki. Rzadko trafiła się dziesiątka. George rozprostował te papierki, wygładzał i układał. Włożył do starej teczki i poszedł do banku na rogu Queen Street i Dufferin. - Proszę mi zamienić na setki - rzekł. Urzędniczka spojrzała na niego podejrzliwie. - Ile tego jest? "22 . - Dziewięć i pół tysiąca. Zawołała koleżankę, coś jej szepnęła i zaczęła liczyć. Tamta poszła na zaplecze. Po chwili zjawił się szef. - Czy ma pan konto w naszym banku? - Nie. - Hm - skrzywił się szef. - And you want cash. Chce pan gotówkę. - Przyniosłem także gotówkę - powiedział George. Za plecami George'a stanął policjant. - Pokaż prawo jazdy. George pokazał. - Pracujesz? - Nie. - Skąd te pieniądze? - Oszczędności z całego życia. - Gdzie przedtem pracowałeś? George wymienił kilka miejscowych firm, z których jedna istniała naprawdę. - Dlaczego nie składałeś tego w banku, jak każdy? - pytał policjant. - Ponieważ nie jestem każdym. A poza tym lubię przed snem bawić się papierkami. Szelest mnie usypia. - Tak? - zapytał policjant z ironią, właściwą po- licjantom. - Czy jestem podejrzany? - zapytał George. - Za- dzwonię do mego adwokata. - W porządku'- machnął ręką policjant i wyszedł. - Przykro mi - powiedział szef. - Nie dysponujemy taką ilością setek. - Ile możecie zmienić? 23 - Tysiąc. - Niech będzie. Potem wchodził kolejno do siedemnastu banków i zamie- niał po pięćset dolarów. Zapamiętał lekcję. W „Zanzibarze" spotkał człowieka, którego znał od dziecka. Gołe dziewczyny tańczyły na szklanych podświet- lonych beczkach, a oni pili piwo. Tamten powiedział: - Ona ma żylaki. George przyjrzał się: tak było rzeczywiście. Tamten powiedział: - Spójrz na prawo. Ona ma rozcięty brzuch. Duże piersi majtały się w szybkim tempie. Ogromna szrama krzywiła się i naprężała. Sześć kobiet tańczyło i każda miała jakąś wadę. Były spocone, a ich twarze wyrażały pogardę dla patrzących. - Biedni ludzie - powiedział George. Tamten położył dłoń na jego dłoni. - Przewieziesz? George spojrzał mu w oczy w czerwonym półmroku. Odsunął pusty kufel. - Tak - powiedział. - Przewiozę. Następnego dnia spotkali się i tamten dał mu bilet do ' Amsterdamu, pięćset dolarów na wydatki i małą płaską paczkę. George poszedł do domu towarowego „Eaton's" i za trzysta dolarów kupił palto, podbite grubym futrem. W domu otworzył paczkę, podzielił zawartość na kilkanaś- cie części, każdą owinął w plastik i wszył w futro. W Amsterdamie zostawił futro w hotelu, kupił płaszcz i poszedł do „Cafe Rosita". Tam spotkał się z tym człowie- 24 kiem. Wrócili do hotelu. Tamten ukrył się w ubikacji na innym piętrze, a George poszedł do pokoju i wypruł towar z futra. Poszedł z towarem do tamtego. Zamknęli się w kabinie i tamten sprawdził, czy ilość się zgadza. Dał George'owi trzy tysiące guldenów i wyszedł. George przesiedział trzy dni w „Alibi", czekając na faceta, który miał hasz. Zjawił się wreszcie i George kupił dziesięć kilogramów „Citroli" za osiem tysięcy dolarów. Przyniesiono mu to do hotelu w sportowej torbie, z której wystawała tenisowa rakieta. Wyszedł do miasta i przez pół dnia szukał walizek angiel- skiej firmy „Crown", o skośnych kantach. Nie znalazł ich, ale trafił na francuskie, firmy „Del Say". Były tak samo dobre. Nabył dwie. Jedna była większa od drugiej o kilka centymetrów. Zaniósł je do hotelu i znów wyszedł, by kupić puder, leukoplast, folię plastikową, nożyce, duży skalpel chirurgiczny, szpachlę i klej. Następnie wrócił do sklepu z walizkami i kupił wielką, tanią, że zwykłej fibry. W hotelu spakował się: mniejszą „Del Say" umieścił w większej, a tę włożył do fibrowej. Wziął to do jednej ręki, w drugiej trzymał swój neseser i sportową torbę. Przep- rowadził się do innego hotelu, w drugim końcu miasta. Wieczorem zabrał się do pracy. Obie „Del Say" rozłożył otwarte na podłodze. Ze skrzydeł mniejszej oderwał pod- szewkę, przyklejoną na elastycznej gąbce. Przesypał pudrem i okleił folią tabliczki haszu. Było ich trzydzieści pięć. Rozmieścił je na obu dnach walizki. Z większej wyciął dna, wraz z rozszerzającymi się ku górze bokami. Wsunął je do mniejszej walizki, przymierzył i przyciął tak, aby 25 przyciskały mocno hasz, oraz aby ich kanty przylegały idealnie do metalowych obręczy w mniejszej walizce. Wtedy wyjął to wszystko i kostki haszu ułożył na podłodze tak, jak były ułożone w walizce. Wyszpachlował klejem dna walizek, dopasował hasz jak poprzednio i wcisnął mocno wycięte dna. Następnie wkleił podszewkę. Była północ. Cienkie ściany taniego hotelu przenosiły każdy szmer. Pracował cicho. Wystarczyło teraz włożyć do walizki trochę łachów i na to położyć coś ciężkiego. Zapom- niał przynieść cegieł. Przestraszył się, że przez taki drobiazg numer nie wyjdzie. Samolot odlatywał o szóstej rano. Klej powinien schnąć pod obciążeniem przynajmniej cztery go- dziny. Chwycił z łóżka dwie poduszki, wepchnął do walizki i klęcząc ugniatał rękami obie połowy. Kiedy się zmęczył, zdjął buty i wszedł na poduszki stopami, depcząc je miejsce koło miejsca. Tak drepcząc spędził noc. O wpół do piątej włożył pociętą walizkę wraz z torbą sportową do fibrowej, wszedł piętro wyżej i zostawił to w damskiej ubikacji. Na lotnisku otworzył walizkę, żeby włożyć kupiony w sklepie bezcłowym alkohol i papierosy. Był to pretekst: chciał chłodnym okiem sprawdzić robotę. Była bez zarzutu. Kiedy wylądował w Toronto, celnik kazał mu otwo- rzyć bagaż. Przeglądał książki, które George umieścił wewnątrz, chcąc usprawiedliwić ciężar walizki. Grzebał w koszulach i bieliźnie. George wiedział, że za chwilę po- łoży dłoń na dnie, a z zewnątrz przyłoży drugą dłoń, żeby sprawdzić grubość dna. Wtedy George bardzo gło- śno pierdnął. Ludzie czekający w kolejce odsunęli się od niego. Celnik skrzywił się ze wstrętem. George zmie- 26 szał się bardzo. Skurczył się w sobie, opuścił wzrok. Celnik zatrzasnął walizkę. - Przechodzić szybko - powiedział. I George przeszedł szybko. Na drugi dzień otrzymał dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Tym razem w setkach. W „Zanzibarze" spotkał człowieka, któremu przewiózł LSD do Amsterdamu. - Weźmierz znów? - zapytał tamten. - Zastanowię się - odparł George. - Zapłacę więcej. Zależy mi na czasie. George milczał. - Chodzą za mną - powiedział tamten nerwowo. - Muszę wywiać z Kanady na pewien czas. Muszę mieć forsę. Ten transport rozwiąże mi problem. - Zrobię to - powiedział George. - Ale dasz mi kontakt na towar. Chcę wziąć trochę dla siebie. - Dam ci kontakt na zakup - powiedział tamten. - Ale nie dam ci kontaktu na sprzedaż. Tego nie mogę zrobić. - Rozumiem. Znajdę sam. Teraz powiedz mi wszystko, co wiesz o tych proszkach. Nigdy nie brałeś? - Mam wrodzoną niechęć do tych rzeczy. - Będziesz musiał ją przełamać. Towar trzeba spróbo- wać, nim się kupi. - Oszukują? - Raz mi się zdarzyło. Ale nie na proszkach. To gówno jest produkowane w czterech postaciach. Podstawowa to ciecz. Następnie „blotters", bibułki nasycone tą cieczą. 27 Oszukali mnie na „Clear-O-Rite". To są takie punkty żelatynowe ze stężonym płynem. Już się tym nie zajmuję. Interesują mnie tylko pastylki. - Tabs. - Tabs, hits albo trips. Rozmaicie. To samo. Najlepsze robią w Berkeley, na uniwersytecie. To się nazywa „Suns- hine". Ma pomarańczowy kolor. Trudne do podrobienia. I sprzedaje się najlepiej. - Jak wygląda sytuacja na rynku? - Tutaj gram czystego kosztuje tysiąc osiemset baków. To jest przeciętnie cztery tysiące pigułek. W Amsterdamie możesz sprzedać hurtem po trzy guldeny za sztukę. - Po dolarze. Czyli na gramie można wziąć dwa dwieś- cie, minus koszty. Nie dużo. - Zależy. Jak sprzedajesz w ilościach mniejszych niż po sto sztuk, możesz wyciągnąć nawet po sześć guldenów. - To by za długo trwało - rzekł George. - I trzeba by szukać przypadkowych odbiorców. - Najważniejsza jest szybkość - powiedział tamten. - A gdyby kupować w Stanach? - Dobry interes. Jeśli bierzesz dużo, płacisz dwadzieścia centów za sztukę. Wtedy w Amsterdamie masz pięćset procent zysku. - Dlaczego tego nie robisz? - Nie mogę pokazać się w Stanach. Facet przywozi mi tu. - Dlaczego on sam nie skoczy do Europy? - On nie może pokazać się w Europie. - Ale ja mogę go zobaczyć - powiedział George. - I chcę go widzieć jutro. 28 Przyszli do mieszkania George'a i dali mu spróbować. - Weź połówkę - rzekł dostawca i przełamał pastylkę. - Po całej miałbyś halucynacje przez dobę. George wziął pól pastylki w palce i powiedział: - Przyjdźcie o siódmej. Kiedy poszli, wrzucił proszek do klozetu, spuścił wodę i umył ręce. Kupił dziesięć tysięcy sztuk za cztery tysiące dolarów. Pięćset dolarów udało mu się stargować, bo powiedział, że będzie odbierał większe ilości w Stanach. Transport, który miał przewieźć temu, którego znał od dziecka, był dwa razy większy. Postanowił przerzucić to w walizce, ale nie mógł znaleźć walizek firmy „Crown", ani „Del Say". Tamta, w której przywiózł hasz, była już wy- rzucona. Kupił dwie, firmy „Samsonite". Spreparował mniejszą, umieszczając w podójnych dnach po pięć okrągłych drew- nianych kołeczków o wysokości dwóch centymetrów. Mię- dzy nimi, w warstwach gąbki, leżały pastylki. W Amsterdamie tamten odebrał swoją część i zapłacił za przerzut sześć tysięcy guldenów. Poszedł, niosąc w ręku papierową torbę, z której wyglądała sałata, wiązka ba- nanów i długi bochenek chleba. W chlebie był towar. George już nigdy nie zobaczył tego człowieka: został on zastrzelony kilka miesięcy później, podczas kolejnej trans- akcji. W barze „Eden" znalazł tego, od którego brał hasz. Powiedział mu, co ma. Tamten dał mu kontakt z Fran- cuzami, którzy wzięli na próbę trzydzieści pigułek, płacąc 29 po sześć guldenów. Umówili się na następny dzień, ale czekał na próżno. Przez kilka dni krążył między „Cafe Rosita", „Old Bake- ry" i „Oxloftem" i zaczynał się niecierpliwić. Człowiek, od którego brał hasz, dał mu nowy kontakt. Chcieli wziąć wszystko, ale po dwa i pół guldena. George powiedział, że się zastanowi i nie przyszedł na spotkanie. - Weź ty - powiedział temu, od którego brał hasz. - Ja nie mogę tu dłużej się kręcić. Jesteś na miejscu. Przeczekasz. Wróci dobra cena. - Nie - powiedział tamten. - W te rzeczy ja się nie bawię. - Dlaczego? - Za hasz dostanę pięć lat. Za pigułki dwadzieścia. - Ale pieniądze. - Są pieniądze, dla których warto siedzieć pięć lat. Nie ma pieniędzy, dla których warto siedzieć dwadzieścia. - Dawałeś mi kontakt. - To nie ma znaczenia. Dopóki nie wezmą cię z towa- rem w ręku, jesteś czysty. Ja tego do ręki nie brałem. 1 nie wezmę. I powiedział mu, że w Basel jest ktoś, kto dobrze płaci. Rano George wsiadł w pociąg, kiedy jeszcze stał pusty na stacji. W jednym z przedziałów podniósł siedzenie. Rozciął żyletką spód i wsunął między sprężyny aluminiowe pudeł- ko, które wyjął ze sportowej torby „Adidas". Usiadł o kilka przedziałów dalej. Kiedy pociąg ruszył, przeszedł korytarzem i zajrzał do tamtego przedziału. Znajdowało się w nim kilku Niemców. Pili piwo i rozmawiali głośno. Podróż trwała dziewięć 30 godzin. Kiedy pociąg zbliżał się do Basel, George staną! w korytarzu obok drzwi tego przedziału. Na stacji wszyscy pasażerowie wysiedli, ale Niemcy zbierali się powoli. Byli podpici i ze śmiechem wyrywali sobie walizki. Czekał. Była to końcowa stacja. Do wagonu wszedł konduktor. Zaglądał do każdego przedziału, sprawdzając, czy ktoś nie zostawił bagażu, potem zamknął drzwi na klucz. Zbliżał się powoli i George obliczał, czy Niemcy wysiądą, zanim on tu przy- jdzie. Zrozumiał, że nie zdąży podnieść siedzenia i wyjąć pudełka. Poszedł w kierunku, z którego nadchodził konduktor. W końcu korytarza obejrzał się: Niemcy hałaśliwie żegnali się z konduktorem, pytając o przesiadkę do Ziirichu. Geo- rge wszedł do ubikacji. , Po kilku minutach wyszedł. Konduktor był już w następ- nym wagonie. Drzwi przedziału były zamknięte. George naciągnął płaszcz na głowę i plecami uderzył w szybę drzwi. Popękała jak szyba samochodowa i wygięła się, ale nie wypadła. Oparł się o ścianę i kopnął. Wybił mały otwór. Wsunął rękę i od wewnątrz otworzył. Długo szukał pudeł- ka. Rozpruł cały spód i wtedy je znalazł, przesunięte do końca, wciśnięte pod sprężyny. Pobiegł dwa wagony dalej i wysiadł. Wieczorem w barze „Fatamorgana" złapał kontakt. Szwajcarzy zaczęli brać w setkach. Zamknął się w ustępie, liczył i pakował w sztywne pudełka po papierosach. Papie- rosy topił w muszli. Ręce miał opudrowane pyłem z pas- tylek, które się ścierały. Oblizywał palce i wtedy przestał się bać. W ciągu tygodnia sprzedał wszystko i wrócił do Ams- terdamu po hasz. 31 III. - To tu - powiedział Chińczyk. Wszedł na schody i Miller podążył za nim. W zadymionej poczekalni siedziało kilkanaście osób. Byli wśród nich dwaj Murzyni w różowych spodniach i fioletowych marynar- kach, Wietnamczyk w żółtych butach z cholewami, z któ- rych zwieszały się szczurze ogony, Hinduska w sari z wrze- szczącym dzieckiem na ręku, jakiś grubas z tatuażem na łysej głowie oraz kilku facetów o wyglądzie meksykańskim, którzy w kącie palili papierosy i szeptali z pochylonymi głowami. Miller wszedł do pokoju obok i podał urzędniczce papie- ry, potwierdzające jego pięcioletni pobyt w tym kraju. Kazała mu czekać. Wypalił trzy papierosy. W progu stanął urzędnik w czarnym uniformie ze złotymi guzami i kazał wszystkim wejść do sali. Weszli i ustawili się w kolejce. Za szerokim stołem, nakrytym suknem w kolorowe herby, 32 siedzieli ludzie z minami grabarzy. Z boku stał wyprężony policjant w cyrkowym mundurze i w butach do konnej jazdy. Zamiast konia na ścianie widniał portret jakiejś kobiety. Przewodniczący skinął na pierwszego z kolejki. Był to Murzyn. Podszedł i tamten zadał mu kilka pytań, na które Murzyn odpowiadał chrypliwym szeptem, ż poczuciem wi- ny, jak na spowiedzi. Trwało to kilka minut. Potem wska- zano Murzynowi książkę, leżącą na pulpicie obok stołu. Położył prawą dłoń na tej książce i powtarzał zdania, wypowiadane przez urzędnika, które nie miały sensu, po- nieważ stanowiły przysięgę na wierność tamtej kobiecie z portretu i jej spadkobiercom. Minęła godzina i nadeszła kolej na Chińczyka. Miller stał za nim. Chińczyk znał kilka słów w języku, w którym się do niego zwracano. Kręcił głową, kłaniał się i wiercił nie- spokojnie. Po kilku pytaniach przewodniczący machnął ręką i wska- zał grubą księgę. Chińczyk pokręcił głową przecząco. - Dla nie moja - powiedział i ukłonił się. -^ Dlaczego? - Moja wierzyć inne. - Nie szkodzi - powiedział przewodniczący. Inny urzędnik wyszedł zza stołu i chwycił małą dłoń Chińczyka. Położył tę dłoń na Biblii. Kiedy zabrał rękę, Chińczyk szybko zerwał dłoń z Biblii, jak z palnika ku- chenki i schował za siebie. Urzędnik zaszedł go od tyłu i znów położył jego dłoń na księdze. Tym razem trzymał mocno tę drobną, pomarszczoną dłoń. Przewodniczący wyraźnie podawał zdania przysięgi, ale Chinol nie potrafił 33 ich powtórzyć. Jednak sprytnie potakiwał głową, mam- rocząc do siebie, starając się naśladować tamte trudne dźwięki. Stanąłby prawdopodobnie na rękach, byle tylko zrobili go obywatelem tego kraju, gdzie ryż był tańszy niż w Hongkongu. Kiedy operacja skończyła się pomyślnie, zaczął iść do drzwi tyłem, kłaniając się jak nakręcona lalka. MiUer odpowiedział na wszystkie pytania, które mu za- dano. Znał nazwisko premiera i krótką historię tego państ- wa, która polegała na tym, że kilkaset tysięcy Anglików wymordowało dwa miliony Indian w ciągu kilkunastu lat i zaczęło się sprowadzanie niewolników do roboty z bied- nych nor wszystkich kontynentów, które trwa do dziś. Miller wyraził aprobatę dla dobrej organizacji tego obozu pracy. Urzędnik patrzył na niego z sympatią w zmęczonej twarzy. Potem Miller złożył przysięgę i wszedł do małego pokoju, w którym już był poprzednio. Otrzymał dokument, którego nie potrzebował, ale który mógł się przydać. Czując w kieszeni ten kawałek papieru zrozumiał, że cel, który sobie kiedyś postawił, zatarł się i rozwiał w mgle wielu setek dni, przeżytych po tej stronie. Mógł potraktować te dni, jak ogromny urlop od właściwego życia, które biegło swoim torem po tamtej stronie. Był to urlop z elementami wielkiej turystyki, gdyby traktować rzecz z ryzykownym poczuciem humoru. Była to przegrana, gdyby podejść do sprawy poważnie. Wyszedł z gmachu jako element bardzo niepoważnej struktury. Poszukał w kieszeniach papierosów. Pudełko było puste. Wytrząsnął z kieszeni pieniądze, kupił paczkę „Players'ów" i paląc szedł po głównej ulicy. Neony świeciły w mżawce, 34 zapadał zmierzch. Wszedł do budy, w której pokazywano strip-tease. Usiadł tuż przy rampie, po której wzdłuż wąs- kiej sali chodziła dziewczyna. Miała kozią twarz, przypomi- nającą portret w biurze przepustek, żółte zęby ubrudzone szminką. Kolorowe lampki oświetlały ją z dołu i Miller widział jej rzadkie, szare włosy łonowe i zwiotczałą skórę brzucha. Dziewczyna wyginała się, imitując taniec, przy dźwięku muzyki z taśm. Blisko twarzy Millera przesuwały się jej stopy w starych, wypaczonych pantoflach bez czub- ków. Pod paznokciami dużych palców gnieździł się brud. Ciężar ciała przenosił się z nogi na nogę, wtedy palce płaszczyły się i siniały. Spojrzał w górę: twarz dziewczyny nie miała nic wspólnego z tymi ugniatanymi, podskakują- cymi stopami. A przecież dziewczyna była całością. I jej twarz zmieniłaby wyraz, gdyby któryś z facetów, siedzących wzdłuż rampy, wyciągnął rękę i chlasnął brzytwą po tych brudnych palcach. Miller patrzył na dziewczynę i zastana- wiał się, do jakiego stopnia ona kocha swoje palce i za jaką sumę zgodziłaby się na amputację. Doszedł do wniosku, że pięć tysięcy dolarów załatwiłoby problem. Zdał sobie nagle sprawę, że dla dziewiędziesięciu procent ludzi na świecie taka propozycja byłaby dowodem na istnienie Boga. Nie- stety, nie miał pieniędzy. Wtedy jeden z nieogolonych staruchów, siedzących wzdłuż rampy z rękami w kiesze- niach, w których nie było podszewek, poderwał się gwał- townie, zabełkotał i dźgnął scyzorykiem wypięty pośladek dziewczyny. Podniósł się wrzask i Miller wyszedł, śmiejąc się głośno. Śmiał się z siebie. Zmienił mieszkanie, nie mówiąc gospodarzowi, dokąd się przeprowadza. W nowym miejscu nie zdążył jeszcze podać 35 swego nazwiska. Ledwie rozpakował walizkę w tańszym pokoju, wszedł facet i pokazał legitymację z kolorową 'blachą. Wiedział o Millerze wszystko, co może wiedzieć policja oraz udawał, że wie o wiele więcej, ponieważ udawanie jest podstawą policyjnego sukcesu. - Teraz - powiedział - mamy wspólną płaszczyznę porozumienia. Możemy porozmawiać szczerze. - Dlaczego nie mogliśmy przedtem? - Nie mieliśmy wspólnej płaszczyzny porozumienia. - Papierek, który wykupiłem miesiąc temu za dziesięć dolarów, stwarza tę płaszczyznę? - Tak. Jest to teraz nasz wspólny kraj. - Reprezentujesz biurokratyczne podejście do tak skomplikowanego problemu, jakim jest ludzkie poczucie lojalności wobec ojczyzny, zwłaszcza, kiedy jest to ojczyzna przybrana. - Musimy się na czymś opierać - wyjaśnił tamten - i to nam wystarcza. - To bardzo ładnie z waszej strony. To otwiera duże możliwości przed jednostkami, cechującymi się obrotnością. - Nie wątpimy, że do takich jednostek należysz. - Moje doświadczenia nie potwierdzają tej opinii .- uśmiechnął się Miłler. - Ale dziękuję. Facet zapalił papierosa i przyglądał się Millerowi przez zasłonę dymu. - Nie jestem z kryminalnej. Zajmujemy się sprawami poważniejszymi - rzekł powoli. - Nie wiem, czy są sprawy poważniejsze od tego, że ktoś kogoś zabije albo obrabuje go z dorobku całego życia 36 __powiedział Miller ze zdziwieniem, które wyszło mu dobrze. - Owszem, są. Te mianowicie, kiedy ktoś stara się zabić wiele milionów ludzi. I kiedy stara się zagarnąć cały kon- tynent. - Twój dziadek też myślał poważnie, kiedy tu przybył z krzyżem, siekierą i strzelbą - powiedział Miller. - Czy wytoczysz mu proces o masowe morderstwo i rabunek? - To są dawne sprawy, nie mają znaczenia - skrzywił się facet. - Teraz chodzi o nasze bezpieczeństwo. Pomyśl o tym. - Dobrze. Będę o tym myślał. Boję się tylko, czy mi to nie zacznie spędzać snu z powiek. - Dlaczego? - Bo jak się tak głębiej zastanowić, to tkwimy w samym sercu niebezpieczeństwa. Albo w jego mózgu, bo serca to tu raczej nie ma. Tamten nie rozumiał. Nie mógł zrozumieć, ponieważ, jak na swój wiek, miał zbyt wysokie konto w banku, zbyt łatwą pracę oraz odbywał wakacyjne podróże nie tam, gdzie je odbyć powinien, żeby mieć pojęcie o układzie sił na tym świecie. - Wiemy, że masz kłopoty finansowe - powiedział. - Kto ich nie ma. - Tak, to prawda - przytaknął tamten, bo pomyślał o ratach za swój automatyczny samochód, i ostatni urlop na Barbados pochłonął równowartość miesięcznych pobo- rów, opóźniając znacznie proces oszczędzania na starość. - Ale ty jesteś rzeczywiście w trudnych warunkach ?- powiedział. - Możemy ci pomóc. 37 - Można mi pomóc tylko w jeden sposób. - W jaki? - Przelewając na moje konto w „Canadian Imperiał Bank of Commerce" sto tysięcy dolarów. - Zapomnij o tym - facet uśmiechnął się. - Nigdy o tym nie pamiętałem - rzekł Miller. - Więc nie mam o czym zapominać. - Mówmy poważnie. Możemy ci pomóc uzyskać pracę w twoim zawodzie. - W którym? - Masz kilka? - Ludzie stamtąd bywają uniwersalni. - Wiesz co byś chciał robić? - Podróżować. - Tamten pokręcił głową. - Trudno z tobą rozmawiać. Jesteś dość dziwny. - Jestem taki od dziecka. Gdybym był mniej dziwny, nie siedziałbym w tej chwili tutaj. Co zresztą mnie samego zadziwia. - To twoja sprawa. Pomożemy ci, jeśli pomożesz nam. - Na czym to ma polegać? - Bardzo proste. Umiesz obserwować i kojarzyć fakty. Powiemy ci, na co powinieneś zwracać szczególną uwagę. Później będziemy o tym rozmawiali. - Hm - zastanowił się Miller. - Domyślam się, że proponujesz mi współpracę. - Tak. - Oferta brzmi niejasno - rzekł Miller. - Określ wyraźnie moje zadania oraz podaj wysokość wynagro- dzenia. 38 __Ach, to są rzeczy względne - tamten rozłożył ręce. ___ W tej chwili mogę tylko ująć rzecz ogólnie. - Więc ujmij. - Jesteś człowiekiem z tamtej strony. Ostatnio przyby- wa tu sporo ludzi stamtąd. Mógłbyś wejść w to środowisko. Nawiązać bliższe kontakty. - Serdeczne i przyjacielskie. - Cieszę się, że to rozumiesz. - A kiedy ci ludzie staną się moimi przyjaciółmi, będę powtarzać ci bardzo dokładnie, z czego mi się zwierzają. - Coś w tym rodzaju. - To się wiąże z pewnymi trudnościami. - Rozumiem. Musisz ponosić koszta. Papierosy. Napo- je alkoholowe. Mamy na to specjalny fundusz. - Nie tylko to. Jestem tu już dość długo. Ci ludzie będą się spodziewali, że im pomogę. Praca, pożyczki, kontakty. - Jeżeli ktoś z nich będzie się nadawał, znajdzie pracę i kontakty. - Będą się dziwili, że jestem tak biedny, mimo tylu lat, spędzonych w tym kraju. Oni myślą, że tutaj każdy jest bogaty. Facet uśmiechnął się mimo woli. - Za często chodzili do kina - powiedział. - Życie to nie Hollywood. Sam wiesz. - Nigdy nie miałem złudzeń - powiedział Miller. - Ale oni mają i nie wyleczą się z nich nigdy. Kontakt ze mną nie da im żadnej satysfakcji. Będą mną pogardzać. Biednemu nikt się nie zwierza. - Z czasem kupisz sobie samochód i zmienisz miesz- kanie. 39 I - Więc powiedz o forsie. Tamten zrobił nieokreślony ruch ręką. - Nie mogę ci nic obiecać konkretnie. Nie jest ustalone, ile się za tę pracę płaci. Każdy przypadek traktujemy indywidualnie. - Więc poczekam, aż przestaniecie to tak traktować. - Nie o to chodzi - zniecierpliwił się tamten. - Cho- dzi o to, żebyś teraz wyraził zgodę. Dojdziemy do porozu- mienia, nie będziesz miał krzywdy. - Znam takie wiersze na pamięć. Powiedz coś nowego. Coś, co mogłoby mnie zaskoczyć. - Powinno cię zaskoczyć to, że mamy do ciebie zau- fanie. - Popatrz mi głęboko w oczy -- rzekł Miller. - Czy mogłoby być inaczej? Tamten włożył do teczki papiery, które nie wiadomo po co rozłożył na stole zaraz po przyjściu. - Czekam na twoją decyzję - rzekł i wstał. - Zastanowię się - powiedział Miller. - Tu masz wizytówkę. Zadzwoń do mnie, kiedy bę- dziesz gotowy. - Zadzwonię, kiedy wrócisz z urlopu. - Dopiero wróciłem - rzekł tamten. - Następny mam . za rok. - To właśnie wtedy zadzwonię. Facet przyjrzał mu się uważnie. - Zastanów się. Żebyś nie robił sobie wyrzutów, kiedy będzie za późno. - Stale robię sobie wyrzuty. I stale jest za późno. Jedno 40 neutralizuje drugie, więc jestem wolny od trosk. Myślę, że i tym razem nie zrobię sobie krzywdy. - Nie jestem pewien - powiedział tamten. - Prywat- nie radziłbym ci pozostać z nami w dobrych stosunkach. Nic na tym nie stracisz. - Nie mam nic do stracenia. Chcę tylko zyskać. A tego, co ja chcę zyskać, wy nie możecie mi dać. - Każdy człowiek ma coś do stracenia. Nawet, jeżeli o tym nie wie. - Mówisz to z własnego doświadczenia? - Traktuj to jako rozmowę prywatną. Czuję do ciebie sympatię. Uważam, że jesteś inteligentny i mógłbyś szybko do czegoś dojść. - Ostatecznie dochodzi się do grobu - powiedział Miller. - W tym wypadku nie zależy mi na szybkości. - Czekam na telefon - powiedział tamten, wychodząc. - Czekaj - powiedział Miller i zamknął za nim drzwi. Mężczyzna w skórzanej kurtce po drugiej stronie ulicy, oparty o cienkie drzewo. Miller widział go przez okno wyraźnie, tak, jak widział go każdego dnia od trzech tygodni. Człowiek stał do południa, potem odchodził i wra- cał nazajutrz. Miller wiedział, że naprawdę nikt go nie śledzi. Ten wystawiony na pokaz miał jedno, nieskomp- likone zadanie: oddziaływać psychologicznie. Ci, którzy go tam pod drzewem stawiali, nie doceniali Millera. Nie miał im tego za złe, ponieważ w swojej pracy opierali się na doświadczeniach z ludźmi, podobnymi do nich samych. Uśmiechał się, patrząc przez okno. Wziął papierosy i zszedł na dół. 41 ' - Zapalisz? - powiedział do człowieka pod drzewem. Tamten odmówił ruchem głowy. - Masz rację - powiedział Miller. - Mój przyjaciel, myśliwy, miał pięknego setera, który przyjmował pokarm tylko z ręki pana. Był to dobrze ułożony pies. Tamten mruknął coś niewyraźnie. - Ten seter nigdy nie dawał głosu bez wyraźnego roz- kazu - ciągnął Miller obojętnie. - Czekasz na dziew- czynę? Odpowiedzi nie było. Człowiek odwrócił się tyłem. - Ona nie przyjdzie, przyjacielu. Ona już nigdy nie przyjdzie - mówił Miller, zapalając papierosa. - Kiedy ty tutaj czekasz, ona kocha się z garbatym właścicielem cięża- rówki. Znam adres. Jeśli masz życzenie, mogę... - Uważaj, żebyś nie wpadł pod tę ciężarówkę - rzekł tamten. Miller zaszedł go od przodu i śmiał się do niego bezczelnie. - Pomyliłem się - rzekł. - Ona kopci się z bokserem. To samo robi twoja mamusia. I twoja babcia. I dwie ciotki. Twego tatusia ten bokser już dawno wykopcił. To straszny gość. On ma ochotę wykopcić także ciebie. Czy chcesz wiedzieć, jak on ma na imię? - Nie - powiedział tamten przez zęby. - A jednak powiem ci, żebyś nie męczył się dłużej. To właśnie jestem ja. Wykopcę ciebie i cały legion takich jak ty, łącznie z twoim szefem. A może wolisz wpaść pod ciężarówkę? Bo bywam także ciężarówką. Zwłaszcza, kiedy biję z lewej. Tamten patrzył na niego z nienawiścią. Zbladł i mięśnie 42 szczęk drgały mu szybko. Był do duży mężczyzna, i przyjął- by walkę z wdzięcznością, gdyby nie był na służbie. Teraz jednak nie mógł nic zrobić, a Miller zastanawiał się, do jakiej granicy upodlenia ten człowiek dojdzie w imie- niu służby. W geografii Millera tamten minął już trzy horyzonty. - Marzę o tym - powiedział Miller ziewając - żebyś ruszył ręką. Żebyś mnie sprowokował. Wtedy bezkarnie uderzę i wszystkie plomby wyskoczą z twoich zębów. I mó- głbyś chwalić się dzieciom, że cię słoń nadepnął. Przysunął twarz do twarzy tamtego i szeptał powoli: - Jeżeli przywiązujesz wagę do estetycznego wyglądu, to nie naruszę ci mordy. Uderzę krótkim hakiem w wąt- robę. Poleżysz tu kilka minut i powleczesz się do biura z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Uderzę lekko, żeby nie zmiażdżyć ci wątroby, ani żeby nie pękł ci żołądek, choć, mówiąc szczerze, mam wielką ochotę sprawdzić, czy zostało mi jeszcze takie kopyto, jakie miałem dawniej, gdy mieszkałem w dalekim kraju, którego ty nie doceniasz, ponieważ tak nauczyli cię bandyci bogatsi od ciebie w stop- niu trudnym do wyobrażenia. Tamten odwrócił się i odszedł powoli. Miller podziwiał tego człowieka: był to dobry materiał na coś znacznie lepszego, gość miał stalowe nerwy. Jednak fakt, że pracował w kanadyjskiej policji, przekreślił nadzieje, potwierdzał bo- wiem podejrzenia Millera na temat ilości szarych komórek w tej imponująco stalowej czaszce. Miller oparł się o drzewo i przyjął pozycję, w jakiej tamten zwykł ^tać. Patrzył w ot- warte okno swojego pokoju. Pomyślał, że jest już w trzech miejscach jednocześnie i to było trochę za dużo. Obawiał ? 43 się, że może być kłopot ze złożeniem całości. Postanowił przemyśleć ten problem. Odbił się od drzewa i przeszedł na drugą stronę ulicy. Tamten człowiek wrócił natychmiast i zajął swoje miejsce. Miller usiadł przy oknie, palił papierosa i patrzył na niego. Zobaczył dwóch młodych chłopców, którzy zbliżali się do tamtego lunatycznym krokiem. Mieli długie włosy i postrzępione dżinsy. Byli boso. Jeden z nich miał okulary w drucianej oprawce. Trzymał w ręku pudełko zapałek. Drugi niósł plastikowe wiadro, wypełnione płynem. Czło- wiek stojący pod drzewem nie widział ich, ponieważ patrzył na Millera, a oni nadchodzili z tyłu. Miller wypuścił papierosa z ręki. Zerwał się, żeby krzyk- nąć. Nie zdążył. W tym samym momencie chłopiec chlusnął płynem na człowieka, stojącego pod drzewem. Rzucił wiad- ro i odskoczył. Kiedy tamten odwrócił się, wyciągając ręce, drugi rzucił w niego zapaloną zapałkę. Krzyk Millera wybuchnął wraz z płomieniem i złączył się z krzykiem płonącego człowieka, który pobiegł jezdnią. Przewrócił się i tarzał, wyjąc. Chłopcy uklękli obok drzewa, po którym pełzał płomień, podnieśli wysoko ramiona i zaśpiewali po- sępną pieśń o końcu świata. Ten w okularach opuścił ręce, ukrył w nich twarz i jego ciałem zaczęły wstrząsać drgawki. Nie wiadomo czy śmiał się, czy płakał. A może tylko było mu zimno. Po godzinie Miller został aresztowany. Starano się udo- wodnić mu związek z podpalaczami. Działali pod wpływem LSD i kiedy wrócili do świadomości, zeznali, że była to dopiero ich trzecia ofiara z zaplanowanych trzydziestu 44 trzech. Na pytanie, dlaczego właśnie taką ilość osób po- stanowili zgładzić, odparli, że po obejrzeniu musicalu „Je- Sus Christ Superstar" zapragnęli pomścić krzywdę Zbawi- ciela zamordowanego przez grzeszników. Jeden spalony za każdy rok życia Chrystusa - to wydało im się sprawied- liwe. Na pytanie, dlaczego nie przewidzieli siebie w tej scenerii, nie potrafili odpowiedzieć. Millera zwolniono. Natychmiast zmienił mieszkame, po- nieważ widok drzewa po drugiej stronie ulicy nie sprawiał mu takiej przyjemności, jak dawniej. 45 IV. Była to mała, szczupła blondynka i George od razu nabrał do niej zaufania. Spędzili wspólnie dwa dni i noc, która je dzieliła. W nocy dziewczyna powiedziała: - Co ci jest? - Nie gniewaj się - rzekł George. - Mam teraz bardzo poważne problemy. Zaczął ją głaskać delikatnie po ramionach i głowie, i usnęła. Rano dał jej tysiąc dolarów i kazał pojechać do San Diego. Sam pozostał w San Francisco i czekał na towar. Przyszedł człowiek i przyniósł pięćdziesiąt tysięcy pigułek. George zapłacił mu dziesięć tysięcy dolarów i podzielił towar na dwie części. Jedną zaniósł do domu przyjaciela na tej samej ulicy, drugą ukrył w torbie sanitarnej za muszlą klozetową w mieszkaniu, które zajmował. Obok klozetu. 46 postawił wiadro pełne wody. Do San Diego miał jechać następnego dnia rano. Wieczorem wyglądał przez okno i zobaczył wóz policyj- ny, który zatrzymał się przed domem. Policjanci biegiem wpadli do wejścia. George poszedł do łazienki, wrzucił torbę do muszli i spuścił wodę, a potem wlał tam wodę z kubła. Rozpiął spodnie, zapalił papierosa i usiadł na sedesie. Usłyszał walenie do drzwi. Nie ruszał się. Policjanci rozbili drzwi siekierami i wpadli do środka. - Nie udawaj, że srasz - powiedział jeden z nich. - Poszedł i chwycił George'a za kołnierz. Ściągnął go z sedesu. Spojrzał tam. - Gówna ani śladu - powiedział. - Jeszcze nie zacząłem - powiedział George. - Dobijaliśmy się długo - powiedział policjant. - Przez ten czas słoń by się zdążył wysrać. Ale ty specjalnie tu usiadłeś. - Tak - powiedział George. - Ponieważ jestem wol- nym człowiekiem. Mogę tu siedzieć całe życie. - Uważaj, żebyś tu nie umarł - powiedział inny polic- jant i uderzył go w twarz. George upadł i powiedział: - Nasi biją lepiej. Przyjedź do Kanady, zobaczysz. Wtedy dwóch zaczęło go kopać i kopali go w milczeniu przez kilkadziesiąt sekund. Potem zrewidowali mieszkanie, ale nie znaleźli nic. Zabrali George'a i noc przesiedział w celi. Stracił pięć tysięcy i piętnaście zarobku. Rano spytali go, dokąd wyjeżdża. Powiedział, że do Los Angeles. Zawieźli go na lotnisko i odprowadzili z bi- letem do właściwej poczekalni. George wszedł do ubikacji 47 i wyszedł po dwóch godzinach. Wiedział, że w Los Angeles czekała na niego policja, żeby pójść za nim i namierzyć kontakty. Zadzwonił do przyjaciela i poprosił, żeby przy- wiózł mu towar na dworzec kolejowy. Zjawili się tam równocześnie. - Była obława - powiedział przyjaciel. - Zabrali około stu ludzi. - Musiał ktoś nadać - powiedział George. - Co drugi hippie współpracuje z policją. Dostają pięć setek za głowę - tamten uśmiechnął się. - Biorą nar- kotyki, bo im się system nie podoba, a jednocześnie służą mu. Trudno o bardziej skomplikowanych ludzi niż nasi klienci. - Są tacy sami, jak wszyscy - rzekł George. - Muszą z czegoś żyć. - „Put in a pusher", takie hasło - powiedział przyja- ciel. - jeden telefon i pięćset baków w kieszeni. Sprzeda kolegę, który mu dostarczał paliwa, a tę forsę da innemu za paliwo. Potem i jego sprzeda. - A potem sam zacznie handlować i jego sprzedadzą. To niegłupie hasło. Wieczny ruch w mrowisku. O nic innego nie chodzi - powiedział George łagodnie i mrugnął siną, spuchniętą powieką. W San Diego spreparował walizkę i mała blondynka poleciała do Europy. George zjawił się w Amsterdamie trzy dni później. W umówionym punkcie spotkał się z dziew- czyną. Oddała już towar temu, któremu miała oddać. George poszedł tam. Przed domem, przeznaczonym do rozbiórki, stała ekipa, która miała go rozwalić. Duży dźwig podciągnął ciężką kulę na linach, by uderzyć w ścianę. 48 Do George'a podeszła dziewczyna tego, który wziął towar. - Przepadło - powiedziała. - On schował połowę pod siennikiem, a połowę w piwnicy. Przyszedł gość z miasta i kazał się wynosić, bo mieli burzyć. On poszedł w nocy szukać mieszkania, i kiedy odrywał deski z okien, żeby zbadać dom, złapała go policja. Spytali, gdzie dotąd miesz- kał. On nie chciał powiedzieć, ale był z nim kolega, który nie wiedział o towarze, i podał adres. Zawołali więcej policji, przyszli tu i znaleźli towar pod siennikiem. Zabrali ich obu. - Z piwnicy wzięli? - zapytał George. Patrzył na kulę. Była wysoko. - Nie - powiedziała dziewczyna. - Pokaż, gdzie schował. - Nie wiem. George zaszedł dom z drugiej strony i przez szparę w murze wsunął się do środka. Piwnic było kilka. W każdej poniewierały się graty. George zaczął szukać. Kula uderzyła w ścianę. Dom zaczął się obsypywać. Kruszyli go długo, ale strop piwnicy był mocny. George znalazł towar w puszce po oleju i wyszedł. Miał dwanaście tysięcy pigułek. Było gorąco. Sprzedał je szybko za sześć i pół tysiąca. Na całym numerze stracił trzy i pół tysiąca dolarów oraz to, co wydał na przejazdy, hotele i kuriera. - Miałeś rację - powiedział temu, od którego brał hasz. - Nie będę się w to więcej bawił. Przygotuj mi trzydzieści pięć kilogramów „Afgani Primo". - Już nie ma „Afgani Primo" - powiedział tamten. 49 - Co się stało? - Ten, który dostarczał, pojawi się tu za kilka lat. George rozejrzał się po zadymionej „Old Bakery" i p0- myślał, czy coś się tu zmieni w ciągu tych lat. Pomyślał, ^ nic się nie zmieni i tamten, kiedy tu przyjdzie, pomyśli, ^ czas, który został za nim, był snem. Albo nic nie pomyśli, - Mam dla ciebie propozycję - powiedział człowiek obok niego. - Trzeba zorganizować most. Mam kontakt w Maroko. Przewieziesz dla mnie. Potem znajdę innych ludzi i będziesz znów brał ode mnie. - Ile zapłacisz? - Pięć tysięcy dolarów. - Nie pójdę na to - powiedział George, ponieważ ryzyko wydało mu się za duże. - Nie szkodzi - powiedział tamten. - Znajdę innego. Wtedy George pomyślał, że powinien to zrobić, ponieważ w ten sposób złapie kontakt w Maroko. A potem będzie mógł posyłać tam swoich ludzi. - Jeśli dasz dziesięć, pojadę. - Nie - powiedział tamten. Wiedział, że George jest dobry i dlatego po krótkim targu zgodził się dać siedem. Ale nie wiedział, że George zgodził- by się pojechać za darmo, żeby złapać ten kontakt. A eorge nie mógł mu tego powiedzieć. Wrócił z Maroka i zatrzymał się w Paryżu. Na malej uliczce w pobliżu Placu Inwalidów zostawił samochód, w którym znajdowało się pięćdziesiąt kilogramów towaru. Tamten miał zabrać wóz w nocy, a George miał rano polecieć do Amsterdamu i wieczorem spotkać się z nim 50 w „Alibi". Ale następnego dnia zobaczył samochód w tym samym miejscu. Czekał jeszcze dwa dni. Potem pojechał do Belgii- Zostawił wóz na parkingu w Antwerpii i pociągiem pojechał do Amsterdamu. W „Alibi" powiedziano mu, że ten człowiek siedzi. Po kilku dniach George wiedział, że tamten spotka się z nim za pięć lat, i wtedy będzie bardzo potrzebował forsy, którą zainwestował w ten transport. I George wiedział, że mu tę forsę odda. Lecz teraz był w posiadaniu ponad stu funtów dobrego haszu, za który nie zapłacił nic, a który wart był w Kana- dzie około dziewięćdziesięciu tysięcy dolarów. I miał kon- takt w Maroko, który był wart dużo więcej. Zabrał wóz z Antwerpii i pojechał do Brukseli. Znał tam kogoś, kto miał willę z ogrodem i dwa duże garaże. Ale ten ktoś umarł i willa należała do kogoś innego. Zatrzymał się w hotelu na Avenue Louise i wieczorem poszedł do kawiarni, gdzie zbierali się ludzie, jakich teraz potrzebował. Po kilku minutach kelner postawił przed nim kieliszek koniaku i powiedział: - Czwarty stolik po lewej, obok palmy. George patrzył tam chwilę, a kelner czekał. - Przyjmuję - powiedział George. Kelner skłonił się i odszedł, a pani, siedząca pod palmą, uśmiechnęła się do George'a. Wypił koniak jednym łykiem i podszedł do tej kobiety. Była to właścicielka willi w pięknej dzielnicy Uccle. Miała sześdziesiąt siedem lat i cierpiała na dojmującą samotność po stracie całej rodziny w katastrofie samolotowej. George 51 powiedział jej, że jest malarzem. Skrzypiącym Peugeotem zawiozła go do siebie. Przeprowadzili rozmowę, pełną in- teligentnych błysków i głębokich znaczeń, podczas której wypili butelkę koniaku „Courvoisier". Pani poprosiła, by George się rozebrał. Kiedy stał nagi w pokoju pełnym złoconych luster, uklękła przed nim i powiedziała: - Ave Caesar, morituri te salutant. Pocałowała go w stopę, a potem wyżej, nie wyrażając zdziwienia beznadziejnym stanem, w jakim się znajdował. Przesuwał palcami po jej rzadkich włosach i trwało to kilka minut. Następnego dnia opuścił hotel i wstawił swój samochód do jej garażu. Nabył elektryczną piłę do cięcia metalu, aparat do spawania i spędził w garażu cały dzień. Podniósł tył wozu, zdjął koła i wyciął kwadraty w ścian- kach, zamykających progi. Długim drutem wsuwał tabliczki haszu do końca. Wchodziły dobrze, ponieważ progi były wewnątrz gładkie, nie podzielone użebrowaniem. Ale zmieś- ciło się tylko trzydzieści sześć kilogramów. Zamknął ładu- nek grubymi płatami azbestu, potem założył wycięte kawa- łki blachy i przyspawał. Opryskał lakierem, zaaplikował środek przeciw rdzy i zamazał błotem. Wiedział, że teraz już nie będzie przewozić w walizkach. To, co pozostało, postanowił sprzedać w Europie. Najlepiej płacono w Szwecji: tysiąc dolarów za kilogram. Ale tam na ulicach, gdzie zbierają się dostawcy i odbiorcy oraz w klu- bach, policja zainstalowała kamery telewizyjne. George musiał wrócić do Amsterdamu. Skoczył tam na jeden dzień i sprzedał po sześćset. Willa starszej pani była wygodna i cicha. Odpoczywał, 52 czekając na rozpoczęcie sezonu turystycznego. Ich zbliżenia nie były dla niego kłopotliwe. Początkowo wydawały mu się śmieszne, potem odczuwał litość, a potem stało mu się to Obojętne. Przyjmował jednak hołdy cierpliwie oraz roz- bawiał na tematy poważne, i trwało to kilka tygodni. W tym czasie jego prawie nowa Lancia Fulvia przestała mu sic podobać i podarował ją swojej przyjaciółce. Nie chciała przyjąć podarunku, więc objaśnił jej, że jest człowiekiem zamożnym i takie drobiazgi nie mają dla niego znaczenia. Wówczas zaproponowała, żeby się zamienili samochodami. Przerejestrowali wozy i George zaprosił ją do Kanady. Zaproszenie przyjęła, gdyż, jak wiele kobiet w tym wieku, uwielbiała podróże. Nabył dwa bilety pierwszej klasy na statek „Michelangelo", odpływający z Triestu. Pojechali tam Lancia i wzięli ją na statek. Podczas podróży morskiej pani czuła się źle, ale opieka Georga'a pomogła jej znieść niewygody. Kiedy dotarli na miejsce, George nadał telegram następującej treści: „Dear Rick, oto mój nowy adres: 75 Hamm Street, apartament 8, New Orleans 1030. Napisz szybko. I love you. Maybelline." Odbiorca dowiedział się, że ósmego maja o godzinie dzie- siątej trzydzieści George będzie na niego czekał w klubie jazzowym „Old Brunswick", Toronto, i że wiezie siedem- dziesiąt pięć funtów towaru. Kanada zrobiła na europejskiej staruszce wstrząsające wrażenie, chociaż George starał się pokazywać kraj od najlepszej strony. Pewnego wieczoru zaproponował, że pokaże jej mie- jscowy folklor i poszli do „Old Brunswick". Na dole popatrzyli na śpiewające bezzębne staruchy w różowych 53 i purpurowych sukniach, a potem przenieśli się na górę, by posłuchać tradycyjnego jazzu. George zobaczył odbiorcę i wymienili spojrzenia. Wszedł do ubikacji i po chwili zjawił się tam odbiorca. George dał mu zapasowe klucze do Lancii i powiedział, gdzie zostawi samochód tej nocy. Następnego dnia samochód stał po drugiej stronie ulicy. Zwiedzili Montreal, Ottawę i kilka nudnych, podobnych do siebie miasteczek, wypełnionych siłą roboczą, która nie potrafiła urządzić się w Europie lub Azji. Nie było już nic do oglądania. Po dwóch tygodniach wrócili do Europy, postanowiwszy, że się wkrótce pobiorą. W Brukseli zamknął się na kilka godzin w garażu. Wyciął otwór w progu i wydobył stamtąd sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Pojechał do banku i umieścił pieniądze w sejfie. Natępnego dnia stwierdził, że zarówno jej, jak i jego samochód, są zbyt zużyte, by posługiwać się nimi nadal. Sprzedał je bardzo tanio handlarzowi z placu i kupił pani nowego Peugeota w kolorze złotym. Miał to być prezent przedślubny. Potem poszli do nocnego lokalu i tam George zarzucił jej, że zbyt długo i znacząco spogląda na młodego mężczyznę, siedzącego przy sąsiednim stoliku. Zrobił jej scenę zazdro- ści, zresztą w sposób kulturalny, nie pozbawiony przejawów cierpienia. Było mu przykro naprawdę, ponieważ ta kobieta była inteligentnym, przyzwoitym człowiekiem i zdążył się do niej przyzwyczaić. Położył klucze od wozu na stoliku i wyszedł. I nie zobaczył jej już nigdy. 54 V. __ Nazywam się Miller - powiedział bradzo wyraźnie. Gruby spojrzał na niego spod workowatych powiek wzrokiem sennego hipopotama. _ Miller - powtórzył Miller. - Czy ci to mc nie mówi? __ Nie _ odparł gruby. - Zupełnie mc. - Kilka lat temu. W Europie. _ Nie mów, o Europie - przerwał gruby. - Jesteśmy po tej stronie kałuży. Czego chcesz? _ Myślę, że ci się przydam. Kiedyś wygrałem Akropol. _ O czym mówisz, chłopcze? Co to jest Akropol? Miller przyglądał mu się uważnie, ale nie okazał zdziww „ia ponieważ wiedział, że dziwić się, to przegrywać. 1 Mówię o rajdzie Akropolu. Trudna zabawa. - No, więc co z tego? Wsadził w usta wielkie cygaro, a sposób, w jaki paw, przypominał defekację. 55 Miller zbliżył się do odrapanego stołu i oparł na ni^ dłonie, Pochylił się do tamtej twarzy: - Szefie, nie rób ze mnie balona. Rozumiem, że przy. chodziło tu wielu, a każdy następny był lepszy od poprze, dniego. Facet dmuchnął mu dymem w twarz. - Nikt nie przychodził. Mam swoich ludzi. Miller sięgnął do wewnętrznej kieszeni bluzy i rzucił na stół grubą kopertę. - Zobacz. : - Wyjmij sam - powiedział grubas. Miller wytrząsnął z koperty stare zdjęcia i wycinki praso- we. Rozłożył je na blacie i postukał palcem. - Znasz języki? Interesująca lektura. - Może dla ciebie - grubas odsunął papierki całym ramieniem, jakby wycierał rozlaną wodę. Wstał i wyszedł zza stołu. Był niższy od Millera o głowę. - Możliwe, że bawiłeś się wózkami dla dzieci po tamtej stronie tej cholernej kałuży. Ale tu się jeździ inaczej. Z wysiłkiem wciągał na siebie skórzaną kurtkę. - Wszędzie jeździ się tak samo - powiedział Miller. - Albo dobrze, albo źle. Nie ma innych możliwości. Wyszli z baraku. Kilka amerykańskich wozów jeździło po torze. Miller patrzył chwilę, jak te wielkie pudła kładą się bezradnie na wirażu, a po wyjściu zataczają tak, jakby za sterem siedzieli pijani faceci. Uśmiechnął się, klepnął grubego w ramię, wyciągnął rękę i pokazał falujący od wiatru wielki transparent, rozpięty między dwoma słupami na środku placu. 56 - „Pierwsza kanadyjska szkoła jazdy rajdowej" - prze- czytał głośno. - Ile kosztuje lekcja? - Wstępna seria dwieście sześćdziesiąt dolarów - od- parł facet rzeczowo. - Następna dwieście. Ostatnia sto pięćdziesiąt. - Ile godzin kręcenia przypada na jedną serię? - Sześć. - Czy po kursie klient może startować w prawdziwym rajdzie? - Niech robi, co chce. To nie moja sprawa. Dostaje dyplom, i... - Kupujesz mu bilet do Europy? - Dlaczego? - Przecież tu nie ma rajdów. - Drobiazg. Jak ktoś poczuje w tym forsę, to zrobi. Miller policzył wozy, które szamotały się z siłą odśrod- kową. Walczyło ich pięć. Gruby poszedł, kołysząc pękatym zadem, i zniknął w betonowym hangarze. Miller zapalił papierosa i ruszył za nim niechętnie, ponieważ wiedział już, że musi zrezygnować. Wtedy na wąskim pasie asfaltu przed hangarem pojawił się mały czerwony samochód X Zatrzymał się niezdecydowa- nie i wysiadł z niego szczupły, wysoki facet. Miller rozpoz- nał wóz: była to Alfa Romeo GTV. Zbliżył się i zobaczył, że Alfa ma rejestrację holenderską. Grubas wyjrzał z han- garu i kiwnął na Millera. Wewnątrz stało dwadzieścia aparatów do transportu wie- lodzietnych rodzin. Każdy z nich porządnie poobijany. - Weź który chcesz i pokaż, co umiesz - powiedział gruby. 57 - Na tym? - pokręcił głową Miller. - Bardzo dobre wozy. Ostatni rok produkcji. - Widzę. Nawet z radiem. - Nie wstawiam lipy - powiedział gruby. - Za swoje pieniądze klient musi otrzymać... - Powinien otrzymać - przerwał Miller - amortyza- tory firmy „Koni" albo „Bilstein", opony „Dunlop SP" albo „Pirelli", licznik obrotów na desce rozdzielczej, szel- kowe pasy, kask na głowę, a przede wszystkim inny samo- chód. Bez „power-steering", za to z normalną, mechaniczną skrzynią biegów. - Amerykańskie wozy są najlepsze na świecie - powie- dział grubas z takim przekonaniem, jakby wyznawał wiarę w Boga. -i- Amerykańskie wozy są karykaturą samochodu - po- wiedział spokojnie Miller. - Amerykanie nie mają pojęcia 0 samochodach, ponieważ mentalnie nie wyrośli jeszcze z etapu konia lub osła. Jedynie, co wymyślili w związku z samochodem, to praca na taśmie, żeby łupić skórę jeden z drugiego. Te samochody obrażają moje poczucie estetyki 1 zdrowy rozsądek. - Jesteś kuku, chłopcze - gruby puknął się w czoło. - O co ci właściwie chodzi? - Posłuchaj - Miller schylił się do niego - możemy zrobić dobry interes. Ja ci wszystko zorganizuję. Sprzedaj te trumny. Sprowadzimy z Niemiec kilka żółtych i czerwonych Porsche, z Francji parę błękitnych, małych Gordini. Finan- sowo wyjdziesz na swoje. - Szukasz roboty, czy chcesz wejść do spółki? - zde- nerwował się gruby. - Otwórz własny interes. A rady możesz dawać kochance. 58 __ Nie mam forsy - Miller rozłożył ręce łagodnie jak Chrystus i uśmiechnął się do grzechu tego świata. - Bę- dziesz mi płacił od godziny. - Jedź - gruby plasnął dłonią w maskę fioletowego vvozu o mającej przerażać przedszkolaków nazwie „Thun- derbird", Ptak Grzmotu, czy może też Grzmot Ptaka. Jego dach pokryty był plastikową imitacją krokodylowej skóry. -- Powiedziałem, daj mi coś ludzkiego, z normalną skrzynią biegów. Tym gównem mogę jechać na cmentarz, po życiu spędzonym w szpitalu wariatów. Ale wtedy nie ja będę prowadził. Gruby poszedł do wyjścia. - Nie zawracaj głowy. Uczeń czeka. Poszedł do tamtego i przywitał się z nim jak restaurator. Miller stanął obok i przyglądał się Alfie. Była to świeża maszyna, z dwulitrowym silnikiem i wtryskiem paliwa. Fotel kierowcy znajdował się zbyt blisko steru. Miller pomyślał, że facet na pewno ma forsę, ale nie umie jeździć. Dlaczego zgłosił się tutaj? Holandia: „Slotemaker, mistrz jazdy na lodzie", przypomniały mu się reklamy sprzed lat. Wtedy zawodnicy żartowali z firmy, jaką Slotemaker zało- żył, żeby pociągnąć forsę od bogatych snobów. Ale był to dobry kierowca i pracował z pożytkiem dla snobów. A mię- dzy snobem europejskim, a północno-amerykańskim jest różnica, wielka jak Atlantyk. - Dzisiaj będziemy przerabiali to samo, co wczoraj - usłyszał bełkot grubego - tylko z większą szybkością. Żeby wyrobić orientację na zakrętach, i w ogóle. Ten samochodzik odstaw pod ścianę, żeby nie blokował. Poje- dziemy Mustangiem. 59 Kiedy grubas wszedł do boksu, żeby wyprowadzić trzy tysiące kilogramów skomponowanego bez talentu żełaztwa, opaćkanego chromem jak sen pijanego cukiernika, Miller zbliżył się do klienta. - Przyjacielu, pozwól. Wsiadł do Alfy, odsunął do końca fotel, wyregulował oparcie. Tamten przyglądał mu się obojętnie. Miller zapiął pasy. - Usiądź koło mnie - powiedział. - Dzisiaj ja dam ci lekcję. O ile nie szkoda ci tej ślicznie pomalowanej zabawki. - Facet bez słowa wsiadł i zapiął pas. Miller zapalił silnik, przymierzył się do kółka, do dźwigni biegów. Wrzu- cił bieg i powoli ruszył. Z hangaru wytoczył się stwór o nazwie „Mustang Mach 1 Boss 402 Super Special El- dorado Brougham Caprice Cobra", kołysząc się jak żle napompowany ponton na falach ścieku. Gruby machał ręką przez okno i krzyczał coś. Miller dodał gazu i wjechał na tor. Pierwsze dwa okrążenia przeszedł w średnim zakresie obrotów, żeby się przekonać, co też za boisko gruby wybu- dował. Było bardzo "łatwe. Przyspieszył.,Pasażer siedział obok w milczeniu i patrzył przed siebie obojętnie. Miller zaczął chodzić na lekkich kontrach. Trochę mu przeszka- dzały kiwające się smętnie amerykańskie burdele na kół- kach, ale wkrótce zaczęło go bawić przechodzenie obok nich na styk. Zauważył, że grubas daje znaki ludziom, jeżdżącym w jego maszynach. Wozy zatrzymywały się, uczniowe wysiadali, a za stery wsuwali się instruktorzy. Zrozumiał, że chcą go zablokować i zmusić do opuszczenia toru. Liliowy Mustang również wytoczył się na pas. 60 - Przyjacielu, zjadę, jeśli sobie życzysz - powiedział Miller. Spostrzegł, że facet zorientował się, co jest grane. Lecz nie wyrażał zaniepokojenia. Tak samo obojętnie patrzył przed siebie. Tylko drugimi nogami wcisnął się mocniej w przegrodę. - Jedź - powiedział George, i wtedy Miller pojechał. Już w następnym okrążeniu przyblokował go rudy Ford Galaxie, i Miller wiedział, że tamten wdepnie za chwilę hamulec, żeby rozkwasić Alfę na swym potężnym zadzie. Wiedział, że bydlak zrobi to przed wirażem, żeby robota wyglądała czysto. Zamarkował wyprzedzanie po zewnętrz- nej, a kiedy Ford przesunął się w prawo, by go zamknąć, Miller wyszedł przed niego wewnętrzną i wszedł w lewy zakręt na trójce, przy pięciu tysiącach obrotów. Szarpnął kółkiem w prawo i błyskawicznie w lewo, z kopnięciem gazu: zerwał przyczepność tyłu, skontrował, był już za wirażem, wyrównywał delikatnie, zwiększając obroty, za- czynała się prosta: w lusterku widział, jak Ford trze bokiem o stalową bandę, odbija się od niej, leci w lewo do środka toru, i znów uderza w bandę, tym razem dziobem. Mil- lerowi zdawało się, że słyszy hałas gniecionej blachy, lecz tego nie mógł słyszeć. Przed następnym wirażem doszedł Mustanga, zwolnił, szedł równo z nim. Grubas rzucił wóz w lewo, żeby uderzyć Alfę bokiem i zwalić ją z toru. Alfa uciekła na pobocze, wróciła, zaczął się wiraż. Mustanga zaczęło wynosić na zewnętrzną. Miller wyszedł przed niego, przyblokował, za- słonił kąt, dał ostry międzygaz, wsunął dwóję i przeszedł kąt bokiem, wchodząc na oś toru dość brzydko, ale skutecznie. 61 Mustang uderzył w bandę, odbił się, przewrócił powoli na bok, przerolował na dach i znieruchomiał na drugim boku. - Wystarczy - powiedział George. - Pora na lunch. Miller zjechał z toru i środkiem wyboistego placu poto- czył się do bramy. Wysiedli obaj. Intruktorzy biegli w ich stronę. Nieco z tyłu kuśtykał grubas. - Chcą nas pobić - powiedział Miller, i była to prawda. - Nie zrobią tego - powiedział George z drugiej strony auta. Tamci biegli do nich, rzucając przekleństwa. Jeden miał w ręku klucz do kół, drugi kamień. Grubas dźwigał potężny kij, nie wiadomo gdzie znaleziony. Byli oddaleni o dziesięć kroków, gdy nagle zatrzymali się i znieruchomieli. Klucz, kij i kamień upadły w trawę. - W tył zwrot - powiedział George. Odwrócili się niezgrabnie. - Biegiem do samochodów - powiedział George. Pobiegli z powrotem. Oni wsiedli do wozu i George wrzucił pistolet do schow- ka w desce rozdzielczej. - Jedź spokojnie - powiedział, gdy znaleźli się na ulicy. - Nie lubię płacić mandatów. Nie dlatego, żebym żałował forsy, ale bliski kontakt z policjantem poniża mnie. - Jak długo jesteś w tym kraju? - zapytał George. Miller wyjął z ust wykałaczkę. - Za długo - odparł. - Nie możesz wrócić do swojego? - Mogę. Ale nie chcę. 62 - Rozumiem. Nie masz do kogo. Miller uśmiechnął się, łyknął kawy o piwniczym zapachu. - Przeciwnie. I dlatego. - Forsa? Miller zamknął na chwilę oczy. - Nie wiem. Teraz już nie. Ale jeżeli będziesz mi płacił dziesięć dolarów za godzinę, i jeżeli zechcesz uczyć się po dziesięć godzin dziennie, i jeżeli kurs potrwa dziesięć lat, będę mógł zacząć myśleć o powrocie. A ty zadebiutujesz w rajdzie weteranów po alejach High Parku. - W porządku. Kiedy zaczynamy? -'? Jutro. Czekam o dziesiątej. Pokażę ci, gdzie masz przyjechać. Tam mieszkam - wyjaśnił. Kiedy powoli toczyli się brudną, dziurawą i zabudowaną ruderami Queen Street w stronę zachodu, George zapytał: - Jak jest po tamtej stronie? Nie chodzi mi o stan posiadania. Mam na myśli to, co ludzie potrafią zrobić z życia. Miller po raz pierwszy usłyszał takie pytanie. Jeżeli pytano, to wyłącznie o różnice stanu posiadania. Najczęś- ciej nie pytano o nic. Nie wiedział, co odpowiedzieć. - Nie wiem. Jest inaczej. - Przypatrz się tej ulicy. Czy tam też są takie domy? - Zdarzają się nawet brzydsze. - Więc na czym polega różnica? - Tamte domy z sobą rozmawiają - odparł Miller i zdziwiły go własne słowa. 63 VI. Po południu Miller poszedł do banku i podjął pięćdziesiąt dolarów. Na koncie pozostało mu jeszcze dwanaście. Za pokój płacił czterdzieści tygodniowo. Gdyby się George nie trafił, Miller musiałby opuścić ten pokój. I nie wiedziałby, dokąd pójść. Wrócił do domu i położył się na łóżku. Zobaczył karalucha, sunącego wolno po ścianie. Opuścił rękę i namacał but. Rzucił, ale nie trafił. Zamknął oczy. Obudził się, kiedy było ciemno. Wziął z szuflady mydło, a ze stojaka, na którym tkwiła zakurzona sztanga, zdjął ręcznik. Poszedł do łazienki. Gumowym prysznicem spłukał zardzewiałe dno wanny. Zrzucił szlafrok i stojąc w wannie umył się cały. Usłyszał stukanie. - Pośpiesz się - powiedział ktoś. Miller wyszedł z łazienki. W ciemnym korytarzu stał siwy człowiek z mydłem i ręcznikiem. - Znalazłeś robotę? 64 - Nie - odparł Miller. Stary zachichotał. - Mówiłem ci, żebyś poszedł ze mną do Fergussona. potrzebują na młoty parowe. - Tak -- powiedział Miller. ?- Chyba tak zrobię. Ile? - Na początek dwójka za godzinę. Później podniosą. Tam zawsze ludzi brakuje. - Dlaczego? - Głuchną i odchodzą. Ale ty możesz przerzucić się na taśmę po roku. Są miejsca na nocnej zmianie. Ja też tak... - Nie lubię stać przy taśmie. Przez całą noc. - Ja też nie lubiłem. Robię już piętnaście lat. Trzeba się przyzwyczaić. - Masz rację - powiedział Miller poważnie. - Naj- ważniejsze, to przyzwyczaić się. - Dobrze, że to zrozumiałeś. Bo inaczej do niczego nie dojdziesz - powiedział stary i zamknął się w łazience na haczyk. W knajpie na rogu Beaconsfield było pusto. Siadł przy barze i zamówił whisky. W ciągu dwóch godzin wypił pięć szklanek. Młodzi na małej estradzie zaczęli grać. Przy barze zrobiło się tłoczno. Miller rozejrzał się. Na parkiecie" kilku pijanych facetów w kraciastych spodniach tańczyło z brzyd- kimi kobietami w spodniach różowych. Murzyni przepy- chali się za jego plecami i czuł ich oddechy, jak oddechy dużych kotów. Wziął następną szklankę i poszedł do kąta sali. Usiadł na czerwonej ceratowej kanapce, pociętej żylet- ką. Pił i przyglądał się ludziom, którzy wydawali mu się stworami z innej planety. Mieli zmęczone, szare twarze, 65 które nie wyrażały nic. Siedzieli, pili i patrzyli na siebie tak, jakby patrzyli na ścianę. Miller poszedł do ubikacji. Kiedy wrócił, na sali była cisza. Kilkunastu facetów w czarnych skórzanych kurtkach i motocyklowych hełmach weszło na parkiet. Na plecach mieli napisy „Hell's Angels", Anioły Piekła. W rękach trzymali pałki i łańcuchy, zakoń- czone metalowymi kulami. Trzech pozostało przy drzwiach. Miller zobaczył w kącie drzwi do magazynu. Wszedł tara i przez szparę obserwował salę. Nikt nie próbował się bronić. Kobiety krzyczały, ale w ich głosach, oprócz prze- rażenia, była zgoda na śmierć. Ludzie padali od uderzeń. Stoliki przewracały się i trzaskało pękające szkło. Jeden z Aniołów zauważył Millera. Roztrącając skot- łowaną gromadę rzucił się do niego. Miller zamknął drzwi, ale nie zdążył przesunąć zasuwy. Drzwi odskoczyły i usły- szał świst ołowianego kabla. Próbował zrobić unik. Kabel uderzył go w ramię. Miller odskoczył. Znajdowali się w mrocznym, długim korytarzu. Anioł wziął szeroki za- mach i skoczył. Miller skontrował go lewym prostym. Anioł zachwiał się i Miller uderzył jeszcze raz tą samą ręką, a kiedy tamten poleciał w tył, Miller skrócił dystans i ude- rzył lewym sierpem. Anioł wpadł bokiem na ścianę. Wtedy Miller wyprowadził czysty lewy sierp. Anioł upadł. Hełm potoczył się po betonie. Miller podbiegł do drzwi i zamknął je na zasuwę. Potem podniósł leżącego. Wcisnął go w kąt i zadał mu kilka uderzeń. Tamten upadł znów. Miller podniósł go i tym razem zdążył zadać więcej uderzeń. Wiedział, że tamten ma złamany nos i szczękę pękniętą w kilku miejscach. To piwinno wystarczyć. Ale Miller nie 66 ty} w odpowiednim nastroju, by się nad tym zastanawiać. Oparł się o ścianę, wyjął papierosa i zapalił. Zaciągnął się (jwa razy. Rzucił papierosa i przydeptał. Tamten zaczął jęczeć. Miller pochylił się nad nim. __Fll kill you, son of a bitch - bełkotał Anioł. - Za- biję cię, skurwusynu. Miller wiedział, że on nie ma prawa tak do niego mówić. Ktoś, kto mógłby mu odebrać życie w bezpośrednim star- ciu, jeszcze się nie narodził. Ale postanowił dać tamtemu szansę. Był to potężny, ciężki samiec i Millerowi zrobiło się przykro na myśl, że mógłby pogorszyć jego sytuację. Powie- dział: - Przeproś mnie, boy. - Zabiję cię - powiedział tamten wyraźnie. - Say: Fm sorry - poprosił Miller. - Fll kill ya - powiedział tamten bardzo wyraźnie i zaczął się podnosić. - You are dead. Jesteś martwy. Miller czekał, aż on stanie na nogach i to był błąd. Anioł włożył rękę pod kurtkę i wydobył pistolet. Ale uczynił to zbyt wolno i zanim lufa skierowała się w stronę Millera, on kapnął go w brzuch. Anioł zgiął się i broń wypadła mu z ręki. Wtedy Miller kopnął go w twarz. Tamten upadł i Miller kopał go dotąd, aż się zmęczył. Neutralizował bowiem nie tylko tego grzechotnika, ale także, w sposób symboliczny, kontynent, po którym płaz dotąd pełzał. Pra- ca ta przywracała Millerowi nadwątlone poczucie własnego człowieczeństwa. Usłyszał jękliwy głos wozów policyjnych i buczenie kare- tek pogotowia. Odciągnął zasuwę i uchylił drzwi. Zobaczył na sali policjantów i sanitariuszy z noszami." 67 Pochylił się nad tamtym, przeciągnął rękami po jeg0 twarzy, a potem po swojej. Umazał swoją twarz i ubranie jego krwią. Poszedł korytarzem i otworzył boczne drzwi prowadzące do piwnicy. Ułożył się za nimi, twarzą do ziemi, z rękami wykręconymi nienaturalnie. Usłyszał tupot kroków i głosy. - Brać go, szybko! - krzyczał ktoś. - Ciężki, bydlak. Ostrożnie - mówił inny. Hałas ucichł po chwili. Pojedyncze kroki zbliżały się niepewnie korytarzem. - Jeszcze jeden pobity - powiedział policjant. Miller widział jego buty i nogawki munduru. Potem położono go na noszach i wyniesiono do karetki. George przyjechał punktualnie. Kiedy wysiadł, by dać Millerowi miejsce za kierownicą, ten uniósł dłoń do góry. George zobaczył, że ręce Millera oklejone są plastrami. Zapytał, co się stało, i Miller powiedział mu. Odjechali nieco dalej i George kupił „The Toronto Sun". Była to szmata, żerująca na taniej sensacji. - Jest - powiedział po chwili. - Szesnaście osób ciężko rannych, trzydzieści lżej. Zemsta gangu na właś- cicielu knajpy. Nie chciał płacić okupu. - Dlaczego nie załatwili właściciela? - Przyda się im jeszcze. Na razie załatwili mu interes. Nikt już nie przyjdzie do tej knajpy. Gość otworzy nową i wtedy zmądrzeje, będzie płacił. Dlatego zmniejszanie jego osobistej energii byłoby błędem finansowym. - To wszystko? George milczał kilka sekund. 68 __ Jeden z napastników zmarł w szpitalu, w wyniku 0(jniesionych obrażeń. Połamane żebra, pęknięta wątroba, urwane nerki, efekty podobne do upadku z dziesiątego piętra na beton. Fuj. George z niesmakiem wyrzucił gazetę przez okno. - Mam nadzieję, że przedtem nie odzyskał przytomno- ści - powiedział chłodno. _- Nie mógł mnie zapamiętać - powiedział Miller. _- Tam było dość ciemno. Zabrali nas do innych szpitali. - Wzrost - powiedział George. - Mogliby zacząć kojarzyć. Zwróć uwagę - uśmiechnął się - że większość skazańców to ludzie wysocy. Natomiast światem rządzą karły. Napoleon, Hitler... - Interesujące - powiedział Miller. - Wynikałoby z tego, że kurduple są inteligentniejsi. - Nie. Są tylko większymi skurwysynami. Ale nie ma reguły. Wyprowadził wóz na Gardiner Expressway. - Dokąd jedziemy? - spytał Miller, gdy wyszli na 427. - Na lotnisko. Myślę, że na pewien czas powinieneś opuścić ten kraj. Samolot odlatywał wieczorem. George kupił bilety i wró- cili do miasta. Usiedli na tarasie kawiarni i przyglądali się biegnącej niżej Bloor Street. Po drugiej stronie stał samo- chód George'a. Miller patrzył na Alfę bez przerwy, ponie- waż ona jedna, spośród wszystkich rzeczy i osób tam na dole, miała w sobie coś ludzkiego. Odwrócił wzrok od samochodu i zobaczył, że George obserwuje go z uśmiechem. - Jesteś tu pierwszy raz? - zapytał. Miller, by coś powiedzieć. 69 ?i George wykonał nieokreślony ruch ręką. - Podoba ci się ten kraj? - To duży kraj - powiedział George. - I co jeszcze? - Nic - odparł George. I dodał po chwili: - Zupełnie nic. Miller zapalił i znów spojrzał w dół. Młody chłopak w skórzanej kurtce otworzył drzwi Alfy, wsiadł i uruchomił silnik. - Patrz - powiedział Miller. - Zabiera twój wóz. - Nie przejmuj się - powiedział George. - Możemy już wyjść. Wziął ze stolika papierową, wytłuszczoną torbę, w jakiej nosi się sandwiche na drugie śniadania. Nie rozstawał się z nią od rana. Kiedy zeszli, Alfy już nie było. Poszli wolno do głównej ulicy, zabudowanej krzywymi ruderami. Za- trzymali się przed kinem. Szedł film pod tytułem „Mac- beth". Kupili bilety. Pokazywano scenę mordu. Płótno nurzało się w farbie. Sala była pusta, ponieważ problemy, prowadzące do zbro- dni, były zbyt skomplikowane. - Spójrz, jak on sprzedaje swoją sprawę - powiedział George. - Ta krew jest prawdziwa. - Polański. Podobno niezły fachowiec. Znasz go? -- Nie, ale znalem Mansona. To niezły fachowiec. Aktor mordował aktora dwoma nożami. Miller pomyślał o Wojtku Frykowskim, którego przebito pięćdziesiąt trzy razy w Ameryce, o której marzył podczas pijanych nocy w starym kraju. 70 __- Wyjdźmy - powiedział. - Ta krew należy także do ?e(jnego z moich znajomych. Wyszli i George kupił paczkę wąskich lotniczych kopert. - Przytulny pokój - stwierdził George. Stał przy ścianie i patrzył na obrazek, który towarzyszył ftlillerowi podczas ostatnich lat. Był to „Upadek Ikara". - Lubię to - powiedział Miller. - Myślę, że nie jest najgorzej, kiedy można jeszcze pokiwać światu stopą na pożegnanie. - Może masz rację. Ale i tak nikt na to nie zwraca uwagi. - Stary Breughel był człowiekiem bez złudzeń. - A ty? - Zazdroszczę tym, którzy je mają. Dlatego lubię ten obrazek. Zdjął reprodukcję, zdmuchnął kurz i włożył ją do walizki. George zdjął swoje wysokie buty i usiadł na łóżku. Rozerwał swoją zatłuszczoną torbę śniadaniową i wypadły z niej paczki banknotów, owinięte banderolami. - Pomóż - powiedział. Zdejmował paski i odliczał po pięćdziesiąt setek. Każdą porcję wkładał do koperty. Miller ukucnął przy łóżku i zaczął robić to samo. Ułożyli trzydzieści dwie koperty. - Masz buty z cholewką? - zapytał George. Miller miał takie buty, ponieważ wszyscy w tym kraju mają takie buty. Oczyścił je z kurzu ręcznikiem. - Dwie pod stopę i cztery w cholewkę - powiedział George i pokazał mu, jak to należy zrobić. 71 mogą się podrzeć - rzekł Miller> - Te na spodzie zaciągając suwaki. - To moja sprawa - odparł George. Miller skończył pakowanie walizki. Poruszał się po poko- ju, mając w butach sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Było mu ciepło w nogi. I w pośladki,- bo w tylnych kieszeniach dżinsów znajdowało się jeszcze dwadzieścia tysięcy. Pomyślał, że teraz mógłby odejść i pójść daleko. Ale wiedział, że tego nie zrobi. 72 VII. W Paryżu George zaproponował Millerowi współpracę. - Co mam robić? - zapytał Miller. - Pojedziesz do Maroka i przywieziesz stamtąd hasz do Europy. - Ile za to dostanę? - Pięć tysięcy. Miller przyjął tę propozycję. Wtedy George dał mu pięćset dolarów i powiedział, że wróci za tydzień. Poleciał do Maroka, żeby zamówić towar. Miller zatrzymał się w dobrym hotelu w pobliżu Porte de Chapelle. Odżywiał się normalnie i co wieczór chodził do kina. Odczuwał bliskość tamtej strony i działało to na niego dobrze. Dzieliło go tysiąc pięćset kilometrów od miejsca, w którym chciał się znaleźć, cały i niepodzielny. I czuł, że dzień, w którym to się stanie, jest bliski. 73 Po tygodniu George zatelefonował o piątej rano., Miller szybko wykąpał się, ubrał, uregulował rachunek wypił na dole kawę, zażądał przywołania taksówki i p0. , jechał na Orły, gdzie zgłosił się do kantoru „Swissair" Tam czekał na niego bilet, zamówiony przez Geoege'a w Genewie. Dwie godziny później spotkali się, wynajęli na lotnisku samochód i pojechali do Lozanny. W drodze George dał Millerowi duży skórzany portfel, w którym było trzydzieści tysięcy franków szwajcarskich. - Jesteś bogatym kowbojem - powiedział - który zamierza spędzić dwa miesiące w Europie, a potem zabrać z sobą do Kanady mały, śmieszny wóz. Będzie to Lancia Fulvia HF. Miller uśmiechnął się. - Jest modna, odkąd Munari wygrał Monte. - W pewnych kręgach - powiedział George stała się modna dużo wcześniej. Spędzili godzinę w barze, podczas gdy dealer załatwiał papiery i ubezpieczenie. - Wrócisz do Genewy i weźmiesz pokój w hotelu „Li- do" przy rue du Mont Blanc - powiedział George. - Przyjdę do ciebie wieczorem. Odjechał Lancia, a Miller wypożyczonym Mercedesem wrócił do Genewy. Wieczorem w restauracji „Don Quijote" pili ciemne hisz- pańskie wino. Para podstarzałych tancerzy wystukiwała uparte flamenco. Po twarzach ich spływał pot. - Lancia będzie gotowa pojutrze - powiedział George. 74 __Dla kogo pracujesz? - zapytał Miller po trzeciej Icarafce. - Dla siebie - powiedział George. - Dlatego żyję. - Rozumiem. Ale potrzebujesz ludzi. - Mam ludzi. Ty jesteś moim człowiekiem. - Przypadek - powiedział Miller. - Życie składa się z przypadków - rzekł George. __Wyłącznie. Gdybym nie spotkał ciebie, miałbym kogo innego. - W tym celu przyjeżdżałeś na tor? - Jasne. W takich miejscach zawsze można spotkać kogoś, kto nieźle jeździ. A ten, kto nieźle jeździ, zwykle potrzebuje forsy. - Trafne spostrzeżenie. Milczeli chwilę. - Ale z tobą jest dobrze - dodał George. - Na razie jest dobrze. Miller uśmiechnął się. - Wielu się na mnie zawiodło. Nie chciałbym, żebyś ty do nich należał. - Daję ci szansę - rzekł George. - Byłbym wdzięczny temu, kto dałby mi szansę kiedyś. Nie było takiego. Musia- łem ją stworzyć sam. - Nie wierzę ci - powiedział Miller. - Szansa, to czasem jedno słowo. Przypomnij sobie dokładnie, czy takie- go słowa nie usłyszałeś. George zastanowił się chwilę. - Masz rację. I to było coś więcej niż słowo. Ale nie chcę o tym pamiętać. Potem George upił się i powiedział: 75 - Jestem pederastą. Czy ma to dla ciebie jakieś zna- czenie? Miller przyjrzał mu się uważnie i odparł: - Żadnego. - Wszyscy tak mówią - roześmiał się George. - Ale jest w tym zawsze coś, co przeszkadza. - Nic mi nie przeszkadza - powiedział Miller chłodno - To tylko twoja sprawa. Czytałem o takim, który kochał muchę. Ale nie wierzyłem, żeby to było przyjemne. George pochylił się nad stolikiem i patrzył w twarz Millera przeszklonymi winem oczami. - A gdybym zakochał się w tobie? Miller wzruszył ramionami. - Nie widzę w tym niczego, co mogłoby mi sprawić przykrość. Ale na wzajemność raczej nie masz co liczyć. - Zazdroszczę kurwom - powiedział George - ponie- waż wydaje mi się, że żyją w słońcu. A ja nie mogę być słońcem dla nikogo. Nawet dla siebie. Wypełnia mnie popiół. I dym. Niebieski, tłusty dym haszu. - Nie wierzę ci - powiedział Miller. - Wszystko, co mówisz, jest nieprawdą. George roześmiał się i wypił ostatnią szklankę wina. ' - Jesteś dobry. Jesteś lepszy niż się wydawało. Ja nie mówię prawdy. Nikt nie mówi prawdy. Ty także. - Truizmy - powiedział Miller. - Ale jeśli sprawiają ci-ulgę. George otrząsnął się i wstał. - Przepraszam - powiedział. - Zdaje sie, że zbyt mało czytałem. - Raczej zbyt dużo - powiedział Miller. 76 Wyszli na ulicę i chłód zrobił im dobrze. - Wycofam się - powiedział George. - Już za długo w tym siedzę. Potrzeba mi spokoju. Po chwili dodał: - Ale wtedy już nigdy nie wrócę. Wszystko jest tak płynne. Ludzie wpadają, rwą się kontakty. I zaczynam się bać. Jestem odważny w pracy. Kiedy przerywam, żeby odpocząć przed następnym skokiem, zaczyna się dziać coś dziwnego. - Normalne - powiedział Miller. - Jak długo to robisz? - Za długo. Miller pomyślał chwilę. - Czy mogę ci coś poradzić? - Mów. - Skończ z tym, George. - Tak. Tylko co wtedy? - A co było przedtem? George zaśmiał się. - Byłem biednym, starzejącym się pedałem. Przystanął i chwycił Millera za ramię. Spojrzał mu w oczy i powiedział: - Mam już czterdzieści pięć lat, chłopcze. Właśnie dziś są moje urodziny. Miller wyciągnął rękę i dotknął jego twarzy. - Wracajmy do knajpy - powiedział..........Spijemy się do oporu. - Nie - powiedział George. - Jesteśmy w kraju, którego mieszkańcy przywiązują dużą wagę do zdrowego 77 snu. I mają rację. Knajpy już są zamknięte. Wrócimy więc do hotelu. I wrócili. Ognie papierosów przesuwały się w ciemności po tym samym torze. - Powiedz o haszu - rzekł Miller. - Naprawdę nie wiesz, co to jest? - Nigdy mnie to nie interesowało. Mój organizm sprze- ciwia się na odległość. Narkomanów należy likwidować. Dyktuje mi to instynkt życia. - Ten sam instynkt dyktuje ci powrót tam, skąd przy- szedłeś. - Bo tam jest życie - powiedział Miller. - A tu jest śmierć. - Sporo ludzi po tamtej stronie myśli, że jest odwrotnie. - Tak. I to ich osłabia. Ale to tylko złudzenie. Wszędzie zresztą jest tak samo. Dla jednych życie, dla drugich... Jeżeli mówię, że tam jest życie, to myślę o moim życiu. George uśmiechnął się w ciemności. - Mów o haszu - rzekł Miller. - W ciągu ostatnich lat mój instynkt przystosował się do warunków. Interesują mnie tylko pieniądze. - Dlaczego? - Ponieważ po tej stronie nie ma niczego, poza pienię- dzmi. Przybyłem tu, żeby wziąć w siebie to, co tu jest najlepszego. Są tylko pieniądze. Ale nie dla wszystkich. Trzeba o nie walczyć. Są duszą i sercem tego świata. Nie chcę odejść stąd z poczuciem, że nie udało mi się dotrzeć do duszy i serca tego świata. Gdyby w tym świecie premią za 78 \valkc były kwiaty, walczyłbym o te kwiaty. Nieważne, co :est do wzięcia. Ważne, żeby to wziąć. __Kłamiesz - powiedział George. - Chodzi ci o coś zupełnie innego. Nie wiem, co to jest. Wiem tylko, że nie jesteś zdolny do zejścia na dno poniżenia. Ognie papierosów przesuwały się w ciemności. - O jakim dnie mówisz? - O najniższym, gdzie świnie zagryzają się ze strachu. Myślą, że pieniądze są lekarstwem na strach. Jest od- wrotnie. - Ty już nie potrzebujesz pieniędzy - powiedział Mil- ler. - Więc dlaczego to robisz? George zastanawiał się chwilę. - Z pogardy dla nich - powiedział. - Nieraz widzę, jak dym zasnuwa kontynent, ogromna chmura nicości. Jest w tym także i mój dym, moja zemsta... I wtedy myślę, że ten dym nie jest efektem ognia. Dym jest najpierw. Potem nastąpi pożar. - Anarchia - powiedział Miller. - Jesteś anarchistą. - Nic o tym nie wiem. Mieszkam w innym wymiarze. Wiem tylko, że świat powinien być inny, na tym moja filozofia się kończy. Jeden z moich przyjaciół skierował duży transport do Halifaxu. To było warte półtora miliona. - Jak wywiózł forsę? - Nie wywiózł. Wzięli go z towarem. Dostał dziesięć lat. Milczeli przez chwilę. - Wiesz, co jest najbardziej przykre w tym zajęciu? - powiedział George. - Że jesteś sam. Nikt nie wie, jak to robisz, co przeżywasz. - Ci, którzy pracują w wywiadzie, są w podobnej 79 sytuacji - powiedział Miller. -^- A może w gorszej Nawet nie wiedzą, czy ich praca na coś się przydaje I mniej zarabiają. - Tak - powiedizał George. - Dużo mniej. Ale wola), bym pracować w wywiadzie. Wiedziałbym, że jestem komuś potrzebny. Teraz jestem potrzebny tylko sobie. To za mało - Mylisz się - powiedział Miller. - Jesteś potrzebny mnie. I George powiedział mu wszystko, co wiedział o haszu. 80 I VIII. Przez Francję, Hiszpanię i Tanger dojechał do Casa- blanki. Samochód szedł dobrze w wysokich temperaturach. Poderwał jedną z białych, szukających tu szczęścia dziew- czynek i następnego dnia pojechał z nią do Fezu. Po drodze zatrzymywano ich kilka razy, ponieważ niedawno odbył się kolejny zamach na króla i policja wzmogła czujność. Zajęli pokój w hotelu „Tangier" koło dworca kolejowego. Miller zamknął drzwi na klucz i powiedział: - Dziewczyno, teraz nauczę cię kilku rzeczy. Lecz z równym skutkiem mógłby uczyć Makarową tańca. W nocy atakowały ich pluskwy. George przyleciał do Casablanki samolotem i wziął za- mówiony wcześniej samochód, Peugeot 204, który nie po- siadał amortyzatorów i wyglądał jak wykopcony przez stado wielbłądów. W drodze do Fezu zatrzymano go tylko raz, ponieważ 81 wóz miał marokańskie numery; w Maroku, jak wszędzie, cudzoziemcy wzbudzają więcej podejrzeń. Spotkali się w południe. Dziewczyna została w hotelu Miller był pewny, że spędzi czas pracowicie podczas je;>;, nieobecności. Pojechali w górę. Droga do Ketama przebiegła bez zakłóceń. Ominęli i(l miasteczko i skręcili na północ, do Tleta Ketama. Otworzy) się wokół nich skalistly, agresywny pejzaż. Powietrze było szkliste i nieruchome. Miller prowadził ostrożnie. Droga była pełna dziur, a sa- mochód turlał się po serpentynach jak puszka od konserw. - Kief - powiedział George. -- Co? - To wszystko kief. Rozejrzyj się. Ale Miller nie mógł się rozejrzeć, co chwila otwierały się przed nim przepaści. - Co to jest? -- zapytał. - Plantacja. Tu jest jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie można bezkarnie uprawiać i palić hasz. Kiedy wje- dziemy do wioski, nie zatrzymuj sie, dopóki nie powiem. Staraj się zapamiętać, gdzie jest dom, do którego jedziemy, żebyś nie musiał pytać, gdy przyjedziesz sam. I tak ci nikt nie powie. Gdy przyjechałem pierwszy raz, nie mogłem trafić do tego człowieka. Obskoczyła mnie gromada bruda- sów i każdy z nich krzyczał, że to on właśnie jest tym człowiekiem, którego szukam. Każdy z nich nazywał się Mahomed-Abd-Salam. Chyba rzeczywiście prawie każdy z nich tak się nazywa, bo jak mają się nazywać. Dzieciaki powłaziły na maskę i dach. Okropna starucha wyniosła kolorowy portret w ramie z aluminium i przysięgała, że to 82 on właśnie, jej brat, którego szukam. Wiedzą, że każdy przyjeżdża tu po towar. Wszyscy chcą sprzedać, bo tylko z tego żyją. Wielu z tych ludzi ma po kilkaset tysięcy dolarów w bankach szwajcarskich. Ale nie wiedzą, co z tym zrobić. Nie umieliby żyć inaczej. Poczuli ucisk i strzelanie w uszach. Samochód rzęził, pnąc się coraz-wyżej. - Jesteśmy już blisko. - Jaka to wysokość? - Trzy i pół tysiąca metrów. - A co z policją? George zaśmiał się. - Don't worry. Kilku największych plantatorów opłaca się stale. Ale czasami łapią tych, którzy jadą pod górę z forsą. Wtedy wystarczy dać pięć setek. Nie wyobrażają sobie,1 że można zażądać więcej. -'- A jak złapią z towarem? - Nie potrafią spruć samochodu, nie mają narzędzi. Gdyby nawet, to można zapłacić więcej. Dlatego dałem ci podróżne czeki American Express. Uruchomisz forsę wte- dy, kiedy zjedziesz do Fezu razem z oficerem. - Można wziąć forsę i zakapować. - To się nie zdarza. Facet boi się o posadę. Wie, że przekupisz zwierzchnika, a on wyleci na pysk. Czasami robią obławę. Wtedy, gdy sam plantator zawiadomi. - Plantator? - Jest taka zwariowana ustawa. Kiedy policja znajdzie towar, wtedy pozwala plantatorowi zatrzymać forsę, którą dostał od. kupca, i zwraca mu towar. Podobno jeszcze plantator dostaje nagrodę od Amerykanów. Chcą za 83 I wszelką cenę odciąć źródła. Wiedzą, że-w końcu wszystko i tak ląduje u nich. - A plantator? Nie boi się, że ktoś go skróci o głowę? - Te gry zdarzają się rzadko. Tylko wtedy, kiedy on zorientuje się, że działasz sarn. Nie wolno mówić: ja biorę, ja płacę, przygotuj dla mnie. Trzeba mówić: my bierzemy, my płacimy. Pamiętaj o tym zawsze. Nawet w rozmowie z policją, gdybyś wpadł. Dlatego teraz jedziemy razem. Wyszli z wirażu i zobaczyli osiedle, złożone z glinianych domków. Stały też budy z blachy i desek. Widać było podarte wojskowe namioty. Wjechali wolno między zabu- dowania i obok samochodu zaczęły biec gromady półnagich dzieciaków. Starcy wyciągali kościste łapy, lecz ich mam- rotanie ginęło we wrzasku dzieci. - Tu - George pokazał dość porządny gliniany dom w miejscu, gdzie droga się kończyła. Cała rodzina wyszła, by ich powitać. Mohamed- -Abd-Salam miał na sobie dżinsy i podartą czarną koszulę z żółtym krawatem. Mówił dobrze po francusku i trochę po angielsku. - Ten człowiek przyjedzie po towar - powiedział Geor- ge, wskazując Millera. Mohamed podał Millerowi rękę, patrząc uważnie w jego twarz. - Kiedy ma przyjechać? - zapytał George. - Dziś, kiedy będzie ciemno. Odeszli na bok i George pokazał mu pieniądze. Kiedy zjeżdżali do Fezu, powiedział: - Wie, że zapłacę. Inaczej przecież nie da towaru. Ale zawsze trzeba najpierw pokazać forsę. Tak już jest. 84 -• Życie byłoby o wiele prostsze, gdyby ten obyczaj panował wszędzie - powiedział Miller. Przespał się z dziewczyną do wieczora. Potem wyszedł, wziął paczkę z pieniędzmi od George'a, natankował ben- zyny i pojechał Lancia do Tleta Ketama. Znalazł się tam 0 pierwszej w nocy. Siedział w dusznej izbie, oświetlonej naftowymi lampami, palił papierosy i przyglądał się pracy, którą wykonywał Mohamed z ojcem, zięciem i synem. Przynosili z pola plastikowe torby z haszem. W każdej mieścił się kilogram trawy. Ważyli na ręcznej wadze i Miller sprawdzał, czy ciężar się zgadza. Sypali hasz do wielkiej metalowej bani, mieszali go i rozgniatali na proszek tłuczkami. Potem pakowali w małe celofanowe torebki. W kącie stał kocioł z ogniem, a nim ustawiona prasa introligatorska. Blat prasy był gorący. Stary ojciec wkładał torebki, przykręcał ramię prasy i wyjmował kostki. Miller widział, że hasz jest dobry, bo kostki były tłuste, na blacie prasy zostawała plama. Syn 1 zięć owijali kostki taśmą. Miller przesypywał tabliczki pudrem i wkładał do większych torebek z plastiku, po sześć. Owijał taśmą, przesypywał pudrem i łączył po dwie torby razem. Każda z takich cegieł szła jeszcze raz pod prasę i ściskano ją, żeby jej wysokość nie przekraczała siedmiu centymetrów. Kiedy wszystko było gotowe, przenieśli towar do szopy obok, w której stała Lancia. Miller wyjął z bagażnika kilkanaście paczek z pamiątkami, które kupił w Fezie, zdjął dywanik, oderwał gumę i odkręcił cztery śruby, którymi przytwierdzona była pokrywa baku benzynowego; wymo- delowana z blachy na wzór właściwej, mieszczącej się niżej. 85 Upakował hasz, przykrył pokrywą, zaśrubował, pokrył bi;;. łą mazią ze spray'u, przylepił gumę, położył dywany i wrzucił paczki z pamiątkami. Tamci przyglądali się jct.o pracy i wiedział, że czekają na pieniądze. Kiedy skończył, poszedł do kąta z Mahmedem i dał mu sześć tysięcy, ponieważ kilogram haszu kosztował tu sto dolarów. Byki godzina szósta rano i Miller poczekał, aż się dobrze rozwi- dni, a mąż pod gumą przyschnie. - Skąd jedziesz? - zapytał policjant. Zatrzymali go za miasteczkiem Chechaouen. W poprzek drogi rozciągnięty był metalowy warkocz z kolcami. Za Lancia stały dwa motocykle. Przed nią jeep z karabinem maszynowym. - Z Tetuanu - powiedział Miller. - Nieprawda. Wiemy, że byłeś w Ketama. - Jeżeli wiesz, to dlaczego mnie pytasz? Wtedy tamtem zaczął mówić bardzo szybko i Miller nie mógł go zrozumieć. Wzruszył ramionami i zapalił papierosa. Tamten zamilkł patrząc, jak Miller zaciąga się dymem. Miller wyjął paczkę i poczęstował go. Wtedy podeszło trzech innych i każdy z nich dostał papierosa. Palili w milczeniu, skupieni, a najstarszy po każdym wciągnięciu dymu zaglądał Millerowi głęboko w oczy. Kiedy skończyli, zapytał: - Wieziesz hasz? - Nie. - Wiemy, że wieziesz. Przyznaj się od razu, to puścimy cię wolno. Bo jak znajdziemy sami,. to pójdziesz do więzienia. Przysuwał swoją ciemną, szczupłą twarz do twarzy Mil- 86 jera, jakby starał się go prześwietlić czarnymi źrenicami. [Yjmę miał bardzo poważną i skupioną, wyrażającą głęboką troskę o dalszy los zatrzymanego. - Przykro mi - rzekł Miller. - Lubisz palić hasz? - zapytał policjant, nadając gło- sowi sugestywne brzmienie. - Owszem - powiedział Miller. - Ale robię to rzadko. Wole whisky. - Otwórz bagażnik. Policjant wyrzucił pakunki i podniósł dywanik. Podważył gumę i starał się ją oderwać. - Ostrożnie - powiedział Miller. - To nowy wóz. Zapłacisz za zniszczenia. - To stary wóz - wyprostował się tamten. - To bardzo stary, stary wóz. Taki wóz nie może drogo kosz- tować. Wyciągnął z kieszeni papiery, które przedtem wziął od Millera i kiwnął na niego palcem. Miller zbliżył się i polic- jant pokazał datę wypisaną w prawie jazdy. Była to data urodzenia Millera. Wtedy on pokazał mu właściwą datę na karcie ubezpieczenia i policjant poczuł się dotknięty. Wypu- ścił po\vietrze z zapasowego koła i naciskał gumę, spraw- dzając, czy wewnątrz nie ma haszu. Potem odkręcił wentyle w pozostałych kołach i pochylony wąchał, starając się chwycić znajomy zapach. - Napompuj - powiedział Miller. Podeszło dwóch z ręczną pompką i pracowali długo. Tamten odkręcił pokrywę filtra powietrza i patykiem ostu- kiwał blok silnika. Potem kazał Millerowi podjechać pod dystrybutor i tam wyciągnęli z baku benzynę. Robili "to przy . 87 pomocy gumowej rury, zasysając ustami. Twarze mieli zalane benzyną. Strumień spływał do kubła pełnego śmiecj ' Kiedy chcieli wlać to z powrotem do baku, Miller powie- dział: - Zabierzcie ją sobie. Kupię nową. Jeden z policjantów zabrał kubeł i przez dziurawy lejek wlał zawartość do baku jeepa. Robiąc to palił papierosa. - Pojedziesz ze mną do Europy? - zapytał Miller. - Kiedy? - Za godzinę. - Wcześnie - dziewczyna pokręciła głową. - Jeszcze nie zwróciły mi się koszta pobytu tutaj. - Ja to załatwię - powiedział. George dał mu dwa bilety na prom. - Teraz musisz ominąć Ketamę - powiedział. - Skie- rujesz się wprost na Udżda. Do granicy Algeru pojadę za tobą. Dalej już będziesz sam. W Tunisie weźmiesz prom. Po czternastu godzinach dobijesz do Neapolu. Uważaj: prom zatrzymuje się w Palermo i wtedy na szybach wozów, płynących z Afryki przylepiają niebieskie znaczki. Wozy wchodzące w Palermo tych znaczków nie dostają. W Nea- polu te ze znaczkami są do kontroli. Te bez znaczków przechodzą. Musisz zaraz za Palermo zdjąć znaczek z szyby i schować go, a potem przed Neapolem przylepić na inny wóz, ponieważ oni notują, ile znaczków przylepili. Nie notują tylko, na których wozach. Ale zaczynają wypuszczać dopiero wtedy, gdy im się ilość zgadza. Miller roześmiał się głośno. - Uważaj - powiedział George. - Wbrew pozorom to . najtrudniejszy moment. Może cię zauważyć właściciel albo ktoś z obsługi. Wozy stoją na pokładzie i ludzie wciąż do nich podchodzą, żeby coś z nich zabierać. Znaczek musisz nalepić na samochodzie najbardziej oddalonym od twojego. To musi się udać. I to się udało. Od granicy Algieru George wrócił do Casablanki i na- stępnego dnia poleciał samolotem do Paryża. Miller w Rzymie zapłacił dziewczynie i zwolnił ją. Kręcąc ? ostro przez Alpy, spięty pasami, pomyślał, że oto jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Chciał, żeby ta podróż trwała wiecznie. Z Paryża wyjechali do Genewy wieczorem tego samego dnia, kiedy się spotkali. Padał deszcz. Autostrada na Dijon była gęsta. Kłujące światła z przeciwnej strony. Miller czul wielkie zmęczenie. Drętwiały mu oczy. - Mów coś - powiedział. - Bo zasypiam. - W Dijon przenocujemy - powiedział George. - Nie możesz walić przez góry w takim stanie. - Mów coś - upierał się Miller. - Dobrze. Powiem ci o pieniądzach. Szelest pieniędzy działa orzeźwiająco, gdy się ich nie ma. - Mów. - Zarobiłeś pięć tysięcy. Twoja robota skończona. Z Genewy możesz pojechać, gdzie chcesz. Miller nie odezwał się - Nigdy nie używam kuriera dwa razy. Taka jest zasada. Miller milczał nadal. - Nie musisz mówić - powiedział wreszcie. - Już nie zasnę. Zjedli kolację i wykąpali się. Leżeli w ciemności, paląc papierosy. - Nie dam ci pieniędzy - powiedział nagle George. Miller wstrzymał oddech. - Nie dostaniesz ani centa. - Mylisz się - powiedział Miller. - Dostaniesz drobne, jak dostawałeś dotychczas. - Rozumiem. Odstępujesz od zasady. Dobrze. Przewio- zę jeszcze raz. Ale najpierw mi zapłacisz. - Nie - powiedział George. - Więc nie pojadę. - Pojedziesz. Twoje pięć tysięcy to kapitał, z którym wchodzisz do spółki. Odtąd robimy razem. Zysk fifty-fifty. Miller wyciągnął rękę i zapalił lampkę. Uniósł się na łokciu i spojrzał na twarz George'a, który zamrużył oczy od światła. - Dlaczego to robisz? - zapytał. - Bo jesteś dobry - powiedział George, zasłaniając oczy dłonią. - Tak - powiedział Miller. - Wiem o tym. To wszystko? - Jeszcze coś. Ale nie chciałbym teraz o tym mówić. - Powiedz. George zastanawiał się chwilę. - Nic wielkiego - rzekł z lekkim ziewnięciem. - Tyle tylko, że dla mnie ta zabawa dopiero teraz nabrała sensu. - Tak - powiedział Miller. - I jeśli wreszcie zgasisz to cholerne światło, to już będzie zupełnie w porządku - powiedział George. I Miller zgasił światło. 90 IX. Kiedy George wrócił z tamtej strony wody, postawił na stole małą fiolkę, wypełnioną gęstym, brunatnym płynem. - To jest olej z haszu - powiedział. - W Stanach chłopcy mają labolatoria i wytapiają go z trawy. Z czterech kilogramów suchego wychodzi kilogram oleju. Patrzyli na fiolkę w skupieniu. Wąchali tłuszcz. Roz- cierali go w palcach. Był dużo gęstszy od oleju silnikowego. - Jak to się używa? - zapytał Miller. - Nasycają papierosy. Albo wpuszczają parę kropel do fajki ze zwykłym tytoniem. Odbiorca chce, żeby mu to dostarczać. - Więc dostarczymy. - Nie - powiedział George. - Za dużo kłopotu. - Nie widzę - rzekł Miller. - Potrzebne jest urządzenie do wytapiania. Stały lokal. ! przecież z Maroka nie możemy brać więcej niż dotąd. 91 - Dlaczego? Ludzie jeżdżą tam z przyczepami campin- gowymi. - Trudne - skrzywił się George. - Tak. Ale jeden kurs załatwia nam pół roku ciężkiej pracy. - Wyładować w Europie. Schować. Przerobić. Załado- wać znów, i to w zupełnie inny sposób. Miller pomyślał chwilę. - Masz schemat? George wyjął maleńką, zmiętą kartkę z rysunkiem. - Podgrzewa się w alkoholu. To przechodzi przez szkla- ne rurki. W tym miejscu - pokazał końcem pióra - al- kohol odparowuje, a tu osiada olej. Tym przewodem ścieka do zbiornika. Gały czas istnieje niebezpieczeństwo wybu- chu. Bania ma wysoką temperaturę, a trzeba stać przy niej cały czas. Nie znamy się na tym. W najlepszym razie można stracić oczy. - Kto ma forsę, nie musi tracić oczu w tak głupi sposób. Od tego są ci, którzy nie mają forsy. Ale oni najczęściej i tak są ślepi. Więc ktoś może to robić dla nas. - Kto? - Ci, od których bierzemy suchy hasz. - To prymitywy. Nie dadzą sobie rady. - Pieniądze potrafią zmienić prymitywa w bardzo skomplikowaną jednostkę - rzekł Miller. - Bywa też odwrotnie - rzekł George. - To im nie grozi. - Zostańmy przy tym, co już umiemy. To nam wy- starcza. - Ale przestanie wystarczać tym, którzy od nas kupują. 92 I będziemy musieli wejść w to usprawnienie. A wtedy może być za późno. - Zapomnij o tym - rzekł George. - W tej chwili zapomniałem, że istnieje suchy hasz. Nie mam ochoty zajmować się półfabrykatem, za który dostaje się cztery razy mniej niż powinno się dostać, sądząc po wadze. - Jak przewieziesz sprzęt do Ketamy? -- Od tego powinniśmy zacząć rozmowę - powiedział Miller. - Ja się tym zajmę. Skompletował sprzęt i dokładnie poznał zasady tej pro- dukcji. Mohamed odniósł się do wynalazku przychylnie. Nie tylko dlatego, że miał okazję sprzedawać czterokrotnie więcej. Na widok zmontowanej w izbie linii destylacyjnej, błyszczącej niklem, miedzią i szkłem w mrocznym świetle naftowych lamp, poczuł się kimś znaczącym o wiele więcej - był teraz najbogatszym, najbardziej nowoczesnym czło- wiekiem w Tleta Ketama. Urządzenie stanowiło jego włas- ność, była to premia za bardziej skomplikowaną metodę produkcji. Miller zamówił pięćdziesiąt kilogramów oleju. Cena zo- stała ta sama: sto za kilogram suchego, czterysta za tłuszcz. Wrócił do Paryża i zastanawiał się, jakim wozem prze- rzucić olej. Musiał to być wóz o dużych, pojemnych progach. Miller zaplanował, że wleje olej w plastikowe rury, a potem, zacisnąwszy mocno końce, wsunie je w pro- gi. Nie mógł trafić na odpowiedni model. Przeglądał prospekty i książki o nadwoziach samochodowych. George 93 Pw' niecierpliwił się, ponieważ termin, podany przez Moha meda, był już bliski. Pewnego dnia przyprowadził samochód, który kupił bci porozumienia z Millerem. Był to Triumph 2500 PI, wypo- sażony w overdrive i zasilanie wtryskowe. - Spójrz - powiedział z dumą. - Jest wykończony elegancko i skromnie. Nie może wzbudzać podejrzeń. Miller pokiwał głową. - A w tych progach - George otworzył drzwi - moż- na zmieścić pół Ketamy. I kosztował tylko sześć tysięcy. Progi były imponujące. Miller wjechał do garażu. Zdjęli tylne koło i wycięli otwór. Próg zamknięty był żebrami, wzmacniającymi nadwozie. Zdjęli przednie koło i wycięli otwór. To samo. - Anglicy są dość solidni - powiedział Miller. - Tym wozem można taranować ogrodowe altany. Ale nic więcej. - Przykro mi - rzekł George. - Rozumiem. Straciłeś trzy tysiące dolarów w ciągu godziny. Bo teraz nikt ci nie da więcej niż trzy. - Zrzucę go do Sekwany - George wsiadł i zapali! silnik. Miller zatrzymał go. Otworzył bagażnik, wyjął pokrywę, a potem zajrzał pod spód wozu. - Gdzie on ma tank? - On nie ma tanku. On się karmi tlenem z atmosery - powiedział George z przekonaniem. Miller odkręcił wewnętrzną ściankę bagażnika. Zbiornik stał pionowo za oparciem tylnego siedzenia. Miał kształt trapezu. - W porządku - powiedział Miller. - Jedziemy na obiad. 94 - Nie ma czasu - rzekł George. - Trzeba coś zdecy- dować. - Właśnie zdecydowałem. " Zaparkował na rue du Gudin i weszli do kafejki. W ka- binie telefonicznej Miller rozłożył książkę i poszukał adresu przedstawiciela Triumpha. Wydarł kartkę i schował do kieszeni. Kiedy wrócił, George słodził kawę. - Nie ma czasu - powiedział Miller. Rzucił monety na stolik i wyciągnął George'a. W przedstawicielstwie nie mieli zapasowych zbiorników. Obiecali sprowadzić z Londynu. Miało to trwać dwa tygod- nie. Miller poprosjł o dokumentację tanku i otrzymał ją. Siedząc w samochodzie przyglądał się kilka minut rysun- kowi. Podjechali do stacji benzynowej i kazał wlać do pełna. - Dokąd jedziemy? - zapytał George na autostradzie. - Do Brukseli. Tam dostaniemy zbiornik. - Skąd wiesz? - Proste. Belgia nie produkuje własnych samochodów. Można tam dostać każdą część do każdego samochodu. A poza tym z Brukseli jest tylko pięćdziesiąt kilometrów do Antwerpii. Załatwimy od razu przerzut do Kanady. - Lepiej zaczekać. Nie wiemy jeszcze, kto z tym po- płynie. - - Nikt. Wóz pójdzie handlowym statkiem. Polecisz tam i znajdziesz człowieka, który sobie ten wóz z Europy sprowadzi. On tu przyjedzie i go nada. -? Zbiornik nie jest dobrym miejscem na tamtych szpe- raczy. - Jeżeli zaczną szukać, to sprują wszystko. Wtedy nie ma znaczenia, gdzie znajdą. 95 - Jeżeli znajdą, ten człowiek powie, od kogo kupił. - Kupi nowy wóz od dealera. Kupi rano, a w południe odstawi na keję. Teraz tylko zarezerwujemy miejsce. - Rozumiem. Z nowego Triumpha wyjmiemy zbiornik i wstawimy inny z olejem. Wystarczy nam czasu? - To powinno trwać maximum kwadrans. - Cholerne koszty - powiedział George. Miller spojrzał na niego z ukosa. - Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego nagle stałeś się taki oszczędny? - Taka zasada. Miller roześmiał się. - W tym sporcie nie ma żadnych zasad. - Dawniej też tak myślałem. - Zresztą to nie zasada. To konwencja. - Wszystko jedno. - Nie. Konwencja to rutyna. A ona gubi ludzi. George zapalił papierosa. - Nie rób mi tu komory gazowej - powiedział Miller. I George zgasił. - Masz rację. Może już zesztywniałem. - Jesteś po prostu zmęczony. - Może powinienem przestać - powiedział George. :- Może powinien brać z sejfu po kilka tysięcy miesięcznie i żyć w słońcu, bez trosk. - Jak długo? George wzruszył ramionami. - Jak myślisz, pożyję jeszcze ze dwadzieścia lat? - Nie. - Więc może brać dużo więcej - powiedział cicho. 96 - Po co? George milczał chwilę. - Być stale w podróży. - Jesteś. - To nie to. To tak, jakbym jeździł subway'em. Stale ta sama trasa. I nic nie widać. __ Myślisz, że może być zabawniej? __ Tak. Osiemdziesiąt razy dookoła świata. - Ziemia jest okrągła. Uważaj, żeby ci się w głowie nie zakręciło. - Więc co robić? __ Zrób sobie syna. Odnajdziesz swoje problemy w no- wym wydaniu. Jeśli zdążysz doczekać, aż on dojrzeje. George uśmiechnął się bezradnie. - Może się zdziwisz, ale kiedyś o tym myślałem. - Teraz już nie? George patrzył na jego profil. ( - Nie - powiedział. A kiedy Miller nie zwrócił na to uwagi, George dodał: - Jestem rzyczywiście zmęczony. Przestanę. Mam już dość forsy. Miller spojrzał szybko na jego szarą twarz. - Nie przestaniesz, George. Nie wolno ci przestać. - Dlaczego? - Bo ja jeszcze nie mam forsy. - Ta forsa, którą mam - powiedział George powoli - to jest nasza forsa, Borys. Chcę, żebyś o tym wiedział. - Dziękuję ci, George. Będę o tym pamiętał -7- powie- dział Miller. - Ale nasza współpraca jeszcze się nie kończy. I ty zrezygnujesz wtedy, kiedy ja zrezygnuję. 97 . - Tak - powiedział George. I wiedział, że tak się stanie. Kupili zbiornik i pojechali do Antwerpii. W porcie Miller znalazł odpowiednie przedsiębiorstwo i wpłacił dwieście dolarów zaliczki. Samochód miał być załadowany na nie- miecki statek, który odpływał do Montrealu za miesiąc. Tego samego dnia wrócili do Paryża i Miller zajął się przeróbką zbiornika. Praca trwała dwa dni. Rozciął bak w pionie i wspawał wewnątrz przegrodę, wymodelowaną w taki sposób, że w mniejszej części mieściło się dwadzieścia trzy litry ben- zyny, a większa przeznaczona była na czterdzieści litrów oleju. Można było wziąć czterdzieści dwa kilogramy, ponie- waż olej był cięższy od benzyny. Na spodzie zbiornika Miller umieścił szeroki wlew, zamykany gwintowaną za- krętką^1 Pływakowy wskaźnik poziomu paliwa nie mógł działać. To go martwiło. Przed załadowaniem na statek obsługa wypompowuje paliwo ze zbiornika. Mogli zauwa- żyć, że wskaźnik przy pełnym zbiorniku pokazuje zero. Pomyślał, że należy postawić wóz na kei z minimalną ilością paliwa, wtedy wskaźnik i tak jest w pozycji krańcowej. Dokonał prób na przeciek. Było dobrze. Przejechał kil- kaset kilometrów, by się przekonać, jak często trzeba tan- kować. Przy dużych szybkościach, z nadbiegiem, wóz prze- biegał około dwustu. Miller wsadził do bagażnika dwa zapasowe kanistry. Obliczył średnią z Marsylii do Antwer- pii i stwierdził, że zostaną jeszcze dwa dni na kupienie wozu i wymianę zbiorników. George poleciał do Toronto i znalazł odpowiedniego 98 człowieka. Wrócił z nim do Europy i umieścił w jednym 2 brukselskich hoteli. Miller zamówił dwa miejsca na promie z Marsylii do Casablanki i z powrotem. Następnie spędzili z Georgiem dzień w garażu, trenując szybkie wyjmowanie i montowanie zbiornika. Po kilku próbach wykonywali to w dwadzieścia minut. Wtedy pojechali do Marsylii, załadowali się na prom i po trzech dniach wysiedli w Casablance. Następnego wieczoru spotkali się. z Mohamedem przed kinem „Astor" w Fezie. Pokazał im garaż, do którego mieli przyjechać za dwa dni. Kiedy się tam zjawili, na kanale stał stary Volkswagen i mechanik podciągał sprzęgło. Wyszedł z kanału i zamknął drzwi. Wjechali na drugi kanał i wyjęli zbiornik. Mohamed czekał w pakamerze za warsztatem. Pod starymi szmatami kryły się trzy kanistry z olejem. Wlewali przez szeroki lejek i trwało to długo, ponieważ olej był gęsty jak smar. Kiedy skończyli, Mohamed wlał do pustych kanistrów benzynę i zużyty olej silnikowy z przygotowanych kubłów. Włożyli bak i zajęli się podłączaniem przewodów. Do garażu weszło trzech policjantów. Jeden z nich był oficerem i zażądał okazania dokumentów. Drugi mierzył w George'a i Millera z armaty. Był to pistolet maszynowy takich rozmiarów, że krótką serią można by rozwalić czołg. Trzeci został przy wejściu z ręką na kaburze. Podali dokumenty i wrócili do swojej pracy. - Stop - powiedział oficer. - Nie mamyczasu, przyjacielu - powiedział George. - Wiem, co kryjecie w samochodzie - powiedział 99 oficer. - Wyjmijcie to. Będzie dobrze. Inaczej znajdziemy sami. Wtedy będzie źle. Mohamed kiwnął na niego palcem. Oficer zbliży} sjp i zaczęli rozmawiać w swoim języku przyciszonymi głosami Po chwili wrócili do zwykłego wrzasku. Miller podszedł do tego, który kulił sie pod ścianą z pistoletem maszynowym, gotowy do wypuszczenia serii. - Masz piękną broń, przyjacielu - uśmiechnął się i wy- ciągnął paczkę papierosów. - Nie zbliżaj się - krzyknął tamten. - Jeszcze takiej maszyny nie widziałem, a znam się na broni - Miller poczęstował go papierosem. Tamten przyjął i odskoczył, znów kierując lufę na Mil- lera. - Nie mam przy sobie pistoletu - Miller wyciągnął zapalniczkę. - Mógłbyś z nas zrobić sito, gdybyś chciał. - Oczywiście, ale nie mam rozkazu - powiedział polic- jant i przyjął ogień. - Pokaż, ile pieniędzy ci dali! - krzyknął po francusku ten, który rozmawiał z Mohamedem. - Możesz sprawdzić - powiedział Mohamed. Tamten zrewidował go szybko i sprawnie. Znalazł kilka dirhamów. Pieniądze miał jeszcze George. Miller podszedł do oficera. - Przykro mi, że nie mam niczego, co mogłoby urado- wać twoją żonę i dzieci. Mam tylko pieniądze, a za pienią- dze nie można kupić ludzkiej przyjaźni. Oficer znieruchomiał. - Twoja żona - mówił Miller - lubi dobre francuskie perfumy. A ty lubisz dobre papierosy, jak każdy rozsądny mężczyzna. 100 .- To prawda - powiedział oficer. - Ale ja nie mam żony- . __A więc masz motocykl - powiedział Miller. - To jeszcze przyjemniej. - Nie mam motocykla - ponuro powiedział tamten. - A chcesz mieć? - Każdy chce. - Ile kosztuje taki, jaki chcesz mieć? Podaj cenę w do- larach. Policjant patrzył na niego rozbieganymi oczami i gorącz- kowo przeliczał dirhamy na dolary. - Dziewięćset osiemdziesiąt pięć - rzekł szeptem. - Zaczekaj - powiedział Miller. Kiwnął na zbrojnego i poszedł z nim do wyjścia. Po drodze dał mu pięćdziesiąt dolarów. Ten, który stał przy drzwiach, zastąpił im drogę. Miller wyjął następną pięć- dziesiątkę i powiedział: - Pomóżcie nam. Ten cholerny samochód nie chce zapalić. Trzeba go popchnąć. - W porządku - powiedział tamten i schował pie- niądze. - Otwórz drzwi - rzekł Miller. Wrócił do wnętrza. George skończył dokręcać śruby ścianki działowej i zamknął bagażnik na klucz. Miller rzekł do oficera: - Jeżeli popchniecie samochód, dostaniesz połowę tego, ile kosztuje motocykl. Jeżeli spotkamy się w tej sytuacji jeszcze raz, dostaniesz resztę. Być może przyjdzie taki dzień, kiedy kupisz sobie samochód. To zależy wyłącznie od ciebie. 101 - A kiedy znów przyjedziecie? - Nie wiem. Ale przyjedziemy na pewno. Miller wyjął pieniądze. - Dobrze - powiedział policjant. - Zrobię wam te przysługę. My dbamy o turystów. Miller odliczył pięć banknotów. - Tu masz połowę motocykla. Policjanowi drżała ręka. Mógł za to żyć dwa lata, nic nic robiąc i jedząc tłusto. Kiedy chciał schować pieniądze, Miller przytrzymał jego dłoń. Zmrużył powieki i wpił się wzrokiem w tamte smoliste źrenice. Powiedział dramatycznym szeptem: - Jesteś moim przyjacielem. Tylko ty. Nikt więcej. Masz wielką władzę. Ludzie, których tu widzisz, pragną, byś otoczył ich opieką. Dbaj o nich, jak o swoich braci. A wtedy ja będę dbał o ciebie. Puścił jego rękę i tamten schował pieniądze. A potem, patrząc sobie w oczy poważnie, rozłożył szeroko ramiona i uścisnęli się trzykrotnie. Tamten wstrzymał przy tym oddech, ponieważ przeżywał coś niepojętego. I Miller wstrzymał oddech, ponieważ tamten śmierdział czosnkiem. Miller wsiadł do wozu i trzej policjanci pchali go długo wokół piaszczystego placu. Wtedy George w pakamerze wypłacił Mohamedowi szesnaście tysięcy osiemset dolarów. Mohamed przeliczył pieniądze i włożył je do spoconego woreczka na piersi. Odsunął deskę w ścianie pakamery i skoczył w noc. Zaszeleściły za nim krótko suche, kłujące krzaki. 102 X. Ten mały, suchy człowiek mógł mieć sześćdziesiąt lat. Siedział obok Millera na wysokim stołku barowym i ner- wowo palił papierosy. Kiedy podnosił kieliszek, drżała mu ręka. Pił dużo, lecz Miller widział, że on nie może się upić. Co pewien czas spoglądał na gołe dziewczyny, kołyszące się pod sufitem na drewnianych huśtawkach i coś mamrotał do siebie. W hałasie muzyki Miller widział bezdźwięczne poru- szenia jego bladych ust. Potem ten człowiek wstał i spokoj- nym, trzeźwym krokiem poszedł do ubikacji, która mieściła się w piwnicy. Nie wracał długo. A kiedy wrócił, był blady i oczy miał mokre. - Sprzeciwia się? - zagadnął Miller. Tamten wyjął Caporala i Miller podał mu ogień. - Nie dam rady - powiedział stary. - Wsadź dwa palce do ust - rzekł Miller i pokazał mu, jak ma ruszać palcami. 103 Dwie łzy ściekły po nieruchomej twarzy tamtego. - Nie rozpaczaj. Miałeś czas przyzwyczaić się do tego. - Do tego nie można się przyzwyczaić. - Może masz rację. Koniak? - Kiwnął głową. Miłler zamówił. Wtedy tamten wypi} jednym łykiem i odwrócił się gwałtownie od Millera. - Dziękuję ci, przyjacielu - rzekł poważnie i trzeźwo. - Pomogło? - Tak. Teraz to zrobię. Na pewno. Zsunął się ze stołka. - Powodzenia - rzekł Miller. Stary wyciągnął do niego rękę. Miller ścisnął ją dość mocno. Stary syknął i spróbował się uśmiechnąć. - Przyda mi się ta twoja siła. Żegnaj. I odszedł w dół wąskimi kręconymi schodami. Miller spojrzał za nim, potem przeniósł wzrok w górę. Dziewczyny rysowały się apetycznie w zmiennym, złoto- różowym blasku reflektorów. Wypił swój koniak i zszedł w dół. Było tam mrocznie i śmierdziało cebulą. Z góry dobiegał łomot perkusji i chrypienie trąbki. Miller odlał się i wrzucił monetę do automatu z prezerwatywami. George był jeszcze za oceanem i on nudził się sam w Paryżu. Postanowił kupić sobie bliźniego na tę noc. Schował paczuszkę do kieszeni i wtedy muzyka umilkła. Usłyszał szloch, dobiegający z ka- biny. Pomyślał, że stary się męczy. Zatrzymał się przy drzwiach. Szloch ucichł. Usłyszał szlest i chrobot, jakby dwóch ludzi szamotało się za drzwiami z cienkich desek, pomalowanych na krwawy kolor. Rozległ się dźwięk, podo- bny do pisku schwytanego w kleszcze szczura. Coś załomo- 104 tało w drzwi i nastała cisza. Miller skoczył i uderzył ciałem w drzwi kabiny. Pękły. Ujrzał kolana tamtego człowieka na wysokości swojej twarzy. Chwycił te nogi i podniósł ciało do góry, wchodząc jednocześnie na sedes. Jedną ręką roz- luźnił pasek, zaciśnięty na szyi starego. Wtedy on chwycił się kurczowo bocznej ścianki kabiny. - Zdecyduj się - powiedział Miller. - Ośla głowo. Wyniósł go z kabiny i oparł o ścianę. Wrócił po pasek i odwiązał z rury. Stary chwiał się pod ścianą i Miller widział, że za chwilę upadnie. Uderzył go dłonią w twarz kilka razy, chwycił za kark i przygiął nad pisuarem. Stary zwymiotował szybko i sprawnie. Wtedy Miller pociągnął go do umywalni i we- pchnął tę głowę pod zimną wodę. Nie było ręcznika, więc wytarł mu twarz papierem toaletowym. - Oto jedna z rzadkich sytuacji - mruknął - kiedy można z twarzy zrobić dupę, z pożytkiem dla twarzy. Wciągnął mu pasek. - Za ciasno - powiedział stary. I Miller zluźnił o dwie dziurki. Wyjął grzebień i przecze- sał rzadkie włosy tamtego. - W porządku - rzekł. - Teraz porozmawiamy o po- godzie. Wyszli na górę. Zapłacił i wepchnął starego do samo- chodu. - Dotąd sądziłem - powiedział, jadąc bulwarem Haus- smanna - że w takie gry bawią się młodzi, którzy jeszcze nie wiedzą, ile kosztuje oddychanie. A takie stare konie jak ty trzymają się życia zębami i pazurami. Widzę, że to błąd. Weszli do eleganckiego lokalu i usiedli w mrocznej loży. 105 - Jestem głodny - powiedział stary. Podano kolację i jadł w milczeniu, jakby głodował od miesiąca. - Powinieneś bardziej dowierzać swoim bebechom - rzekł Miller. - One jeszcze chcą popracować. Przyjdzie czas, że się same zbuntują. Natomiast ta kicha z gównem, którą nosimy w czaszce, stale prowokuje nas do robienia głupstw. Stary pił koniak i kawę i palił cygaro, które Miller kazał przynieść dla niego. - Zepsułeś mi wieczór - rzekł Miller. - - Szalona miłość do jakiejś smarkuli? - Nie - skrzywił się stary. - Nieuleczalna choroba? - Wolałbym to. - Opuściła cię żona, zostawiając sześcioro dorosłych dzieci. Nie możesz znieść spojrzeń sąsiadów. - Przestań się bawić moim kosztem. Jestem ci bardzo wdzięczny. Może nie powinienem tego . robić. Choćby z powodu, że jestem wierzący. Ale nie miałem wyjścia. I nie mam. - Forsa. Kiwnął głową. - Ile? - Pięćdziesiąt tysięcy. - Dolarów? - No, nie. Franków. - Ach, to pięć razy mniej. Interes usiadł? - Nie mam własnego. Prowadzę książki u Sablona. - Co to jest? 106 - Przedsiębiorstwo przewozowe. Pod Paryżem. - Jak to się stało? Rozłożył ręce. - Mam żonę, troje dzieci. --- Dorosłe? -- Najstarszy szesnaście. Córka dziesięć, najmłodszy cztery. - Wypuszczałeś je z dokładnością do sześciu lat. Godna pochwały precyzja. Powinieneś zawsze postępować z takim namysłem. Ile masz lat? - Czterdzieści osiem. - Nie wyglądasz - powiedział Miller, i była to prawda. Ten człowiek wyglądał jak własny ojciec. - Tak. Trzymam się dobrze, dzięki Bogu. - Gdzie ta forsa? Alkohol? - .Trochę. Ale głównie, jakby to powiedzieć, kobiety. - Stała nałożnica, czy... - Zaczęło się dwa lata temu. Żyłem jak w malignie. Żonie przeszkadzałem spać, ledwie, chodziła z wycieńczenia. A do tego, po pracy, zanim wróciłem do domu, załatwiałem dwie, albo trzy, niekiedy po kilka naraz... W nocy znów atakowałem moją biedną małżonkę. Nie wiem, co to jest. - Nadczynność hormonów. - Możliwe. Przeszło mi tak nagle, jak się zaczęło. Czy wiesz, że od paru miesięcy nie spojrzałem na żadną samicę? Żona teraz nie daje mi spać, ale odtrącam jej uczucia. Mam kłopot. Tylko o nim myślę. Lada dzień może być kontrola. Nie mam siły się bronić. Ani uciekać. - Śmierć nie jest najlepszym wyjściem. Pomyśl o dzie- ciach. 107 - Myślę. I o żonie. Bardzo ją kocham. - Więc dlaczego? - Nie wiem. - Co zamierzasz? - Przemyślałem wszystko - wzruszył ramionami. - Nie mam żadnych szans. - Hm - zastanowił się Miller. - Chciałbym ci pomóc. Czuję, że muszę to zrobić. Ale jeśli tak się stanie, to tylko raz. I potem już nikt ci nie pomoże. A mnie już nigdy nie spotkasz. Tamten chwycił go za rękę. - Daj mi szansę, człowieku. Jeżeli każesz mi ukraść, zrobię to. Jeżeli każesz mi kogoś zastrzelić, zrobię to. - A gdybym kazał ci przestać chodzić do kościoła? - Byłoby trudno - spróbował uśmiechnąć się tamten. - Ale przysięgam, że do końca życia... Daj mi tylko szansę. - Masz ją. A teraz wyłóż na stół papierki. Chcę spraw- dzić, czy to, co zagrałeś, nie jest nabieraniem gości na przyzwoitą kolację. Tamten podał mu portfel i Miller poznał jego nazwisko. Zapamiętał adres domowy i adres firmy. Następnego dnia zatelefonował do przedsiębiorstwa Sab- lona i powiedziano mu, że ten człowiek pracuje tam od dziesięciu lat. Pojechał do tego miasteczka. Zaparkował w pobliżu skromnego domku księgowego i zobaczył jego żonę i dzieci. Ta żona była tęga i duża. Miała twarz doświadczonej kurwy, która dostatecznie wcześnie zmieniła fach, by w pełni cieszyć się urokami przyzwoitego życia. Kiedy księgowy wrócił z pracy, Miller zadzwonił do niego i kazał wyjść z domu. 108 - Kiedy możesz wziąć urlop? - zapytał. - W każdej chwili. Odwlekałem umyślnie, bo nie chcia- łem, żeby wydało się podczas mojej nieobecności. Oszalał- bym z nerwów, siedząc na jakiejś głupiej plaży, podczas gdy tu... Miller pomyślał, że tak może się stać. Kontrola może wypaść jutro. Lub też mogą aresztować go, gdy będzie wracał z transportem. Postanowił zaryzykować. - Teraz pojedziesz ze mną do Paryża. Jutro uregulujesz swoje sprawy. I potem zrobisz dla mnie coś, co nie będzie kradzieżą, ani morderstwem. Lecz jeśli tego nie zrobisz, wtedy ja cię zabiję. Patrzył mu w oczy i widział w nich radość, zmieszaną z przerażeniem. Ale najwięcej było w tych oczach niewiary, ponieważ ten człowiek nie mógł pojąć, że jego głupie życie może przynieść jakąś korzyść zupełnie obcemu. W Paryżu Miller zostawił go w kafejce. Idąc do banku wyobrażał sobie, co tamten przeżywa podczas jego nieobec- ności. Kiedy to wszystko z każdą chwilą zaczyna mu się wydawać snem. Wyjął z sejfu pieniądze. Gdy wrócił, księgo- wy był już pijany. Miller wziął go do samochodu i uderzył w twarz. - Następny kieliszek wypijesz w grobie. Księgowy gwałtownym ruchem chwycił jego rękę i poca- łował. Miller położył kartkę na sztywnej mapie Europy. - Pisz - powiedział, wręczając mu pióro. Tamten pochylił się nad kartką. Miller podyktował mu: - Niniejszym kwituję odbiór pięćdziesięciu tysięcy fra- nków na pokrycie braków w firmie- Sablon i Syn, po- wstałych na skutek mojej malwersacji. W zamian za tę 109 sumę zobowiązuję się wykonać jedorazowe polecenie Mafij W przypadku odmowy wykonania tego polecenia zgadzam się na pozbawienie mnie życia, w sposób zwyczajowo sto- sowany przez Cosa Nostra w Chicago. Księgowy osłupiał. Ręka trzęsła mu się, kiedy składa! podpis. Miller wiedział, że tylko strach może zmusić tego człowieka do odwagi. - To nie wszystko. Wyjął szpilkę z klapy księgowego. Chwycił jego dłoń i nakłuł środkowy palec. Kiedy ukazała się kropla krwi. przycisnął ten palec do kartki. - Należysz do nas - powiedział. - Gdybyś uciekł, my nie będziemy cię szukali. Znajdzie cię Interpol. Ta kartka zaprowadzi cię za kraty.. A wtedy my wykończymy cię w celi. - Tak. Rozumiem - bełkotał księgowy. Wtedy Miller pomyślał, że filmy „Godfather" i „Valacchi Papers" tu oto spełniły swoją właściwą rolę. - Od tej chwili jesteś pod obserwacją - powiedział. - Nie wolno ci pokazać się w Paryżu. Poproś o urlop. Za tydzień zgłoszę się do ciebie. Wyjedziesz z żoną i dziećmi. . Poda! mu rulon franków. - Oblicz. Księgowy . mylił się kilka razy. Schował pieniądze, nie skończywszy liczenia. - Po grubości wiem, że się zgadza - powiedział. - Możecie na mnie polegać. Nie zawiodę was, święta Mafio. Wysiadł. Miller zmiął kartkę. Odjechał nieco dalej, ot- worzył drzwi i wrzucił ją do ścieku. 110 George przerzucił statkiem z Kanady czerwonego Fire- birda. W jego podłodze znajdowało się trzysta dwadzieścia tysięcy dolarów. Ten samochód sprzedali w Szwajcarii za pięć tysięcy. Kupili dużą przyczepę campingową i Citroena DS 21 w dobrym stanie. Księgowy pojechał do Maroka. Spędził tam trzy tygodnie. Noc poprzedzającą wyjazd z Fezu ta rodzina spędziła w hotelu. Karawan wymagał naprawy. Miller wprowadził pojazd do garażu, w którym czekało sto pięćdziesiąt kilo- gramów oleju. Mohamed otrzymał sześćdziesiąt tysięcy dolarów, ponieważ cena nie uległa zmianie. I w Kanadzie cena trzymała się dobrze, transport był wart milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Oficer pomógł przelać olej z kanistrów do zapasowych zbiorników na wodę. Otrzymał za to sumę, która w połą- czeniu z otrzymaną poprzednio, pozwoliła mu nabyć moto- cykl. Księgowy wracał lądem, przez Hiszpanię. Obstawiał go George, którego on przedtem nie widział. Miller czekał w Paryżu. - Zatrzymali ich na granicy - opowiadał George. - Celnicy otworzyli przyczepę. Rzucił się na nich czarny pudel z jazgotliwym szczekaniem. Z szafki kuchennej wyskoczył ogłupiały od upału kot i wbił się pazurami w czapkę celnika. Spod łóżek wypełzły dwa wielkie żółwie. Córeczka zaczęła płakać, najmłodszy synek zrobił kupę i matka, wrzeszcząc, zaczęła rozrzucać dokoła jego za- fajdane ubranko. Księgowy biegał obok samochodu i łapał się za głowę, wzywając kary boskiej na swoją cholerną 111 rodzinę. Najstarszy syn palił papierosa i obojętnie strzykał śliną na buty celników, którzy domagali się świadectwa szczepienia menażerii. Złapali żółwie i nie chcieli oddać, krzycząc, że rozniosą zarazę po całej Europie. Kota nie udało im się chwycić, bo uciekł na drzewo. Wszyscy zgromadzili się pod tym drzewem i wrzeszczeli, aż synek "rzucił papierosa, wdrapał się na pień i zdjął kota, który nie stawiał oporu. Możliwe, że zemdlał z pragnienia. Celnicy byli ugotowani. Puścili ich, a kiedy minutę później podjechałem, machnęli ręką, żebym zniknął im sprzed oczu. To samo powtórzyło się na granicy francuskiej. Mógłbym przewieźć wannę z olejem na dachu wozu, nikt by nie zwrócił uwagi. Trzeba powtórzyć ten numer. - Nie - powiedział Miller. - Takie numery udają się tylko raz w życiu. I 112 XI. Przenieśli się do Belgii. W Ardenach wynajęli willę z du- żym ogrodem. Wyjęli zbiorniki, przelali olej do kanistrów i zakopali w ogrodzie. George przywiózł z Paryża kilkanaście blejtramów, na których rozpięte były zagruntowane już płótna. W salonie ustawił sztalugi i pochlapał je farbą. Poprosił Millera, żeby mu pozował. Portret nie wyszedł dobrze. Namalował akt, lecz to też nie było udane. - Jestem abstrakcjonistą - powiedział z niepewnym uśmiechem. - Nie szkodzi - machnął ręką Miller. - Maluj co chcesz. Przecież chodzi tylko o kamuflaż. - Jasne - powiedział George, ale słowa Millera spra- wiły mu przykrość. Miller nabył Porsche Carrera. Trenował trochę na wąs- kich, górskich drogach i czuł, że jest w coraz lepszej formie. 113 Co kilka dni jeździł do Brukseli. Nawiązał kontakt z lu- dźmi, którzy przybyli z jego kraju i czekali na prawo wjazdu do Kanady. Wierzyli, że tam spotka ich szczęście i podtrzymywał ich w tym przekonaniu. Kilku z nich pracowało od dawna w fabrykach lub jako zmywacze naczyń w resturacjach i posiadali pewne oszczędności. To nie znaczyło nic, ale napawało ich dumą, choć praca była bezsensowna, nocami, a oni nie byli do niej przyzwyczajeni, gdyż w swoim kraju byli urzędnikami, inżynierami, lekarza- mi lub zajmowali się pracą naukową. Jeszcze bardziej usatysfakcjonowane były ich żony, bo w supermarketach mogły nabyć produkty, potrzebne do sporządzenia obiadu, a w sklepach z kosmetykami dostawały zawrotu głowy od tajemniczo brzmiących nazw firmowych i barwnych opako- wań. Jedna z tych kobiet powiedziała Millerowi, że wydaje się jej, iż umarła i znalazła się w niebie, z czym on zgodził się bez zastrzeżeń. Ludziom tym imponowała barwność drobnych przed- miotów domowego użytku, krój ubrań, obcy język, którego nie rozumieli. Uczyli się słówek i -gramatyki z uporem dobrych dzieci, spodziewając się, że wejście w zaczarowanv świat obcej mowy objawi im prawdy dotąd nieznane, i że nigdy już nie zaleje ich potop bredni, do której przywykli w swoim kraju, a której rzeki głównie z ich ust wypływały. Przedmiotem, o którego posiadaniu marzyli najmocniei, był samochód. Tego marzenia tam nie mogli zrealizować i ono pomogło im wyjść z kraju urodzenia. Jednak tu wciąż było dalekie, a czas mijał. Słyszeli, że za oceanem są większe szansę na to, co nazywali „ludzkim życiem" niż w starej, zatłoczonej Europie, i uczepili się tego wyobrażenia. Miller 114 wiedział, że po pewnym czasie będą pragnęli pojechać do Australii albo do Nowej Zelandii, a kiedy się tam znajdą, pomyślą, że uczynili błąd i zapragną przenieść się do Afryki Południowej; poobijana waliza stanie się ich prawdziwym domem. Może zresztą część z nich znajdzie się w posiadaniu skromnych domków i samochodów, którymi nikomu nie będą mogli zaimponować, co im odbierze przyjemność posiadania tych rzeczy, opłaconych latami ciężkiej pracy. Ale teraz patrzyli w przyszłość z desperacką odwagą, jakby mieli skoczyć z wysoka do zimnej wody, w obecności świadków, którym nieopatrznie pochwalili się, że skaczą i pływają doskonale. Czekali na szansę i wietrzyli ją w każdym powiewie wiatru, ponieważ wydawało im się, że tutejszy wiatr nasy- cony jest szansami. A one były tak nieuchwytne, jak wiatr. I oto Miller przyniósł im szansę do mieszkań, nie lep- szych niż te, które opuścili, lecz opłaconych harówką, która tam wydawałaby się im niezasłużoną, upokarzającą karą. Przyniósł im szansę i chwycili ją w spragnione ręce, dotąd puste. Dał im pieniądze i oni kupili sobie samochody, dokładnie takie, jakie kazał im kupić. A kiedy otrzymali bilety na statek, brał te samochody po jednym i jechał w Ardeny. Tam z Georgem przecinali progi i ładowali w nie olej, zamknięty w plastikowych rurach. Emigranci odpływali kolejno w masie innych, wierzących w lepszy los. Niczyjego zainteresowania nie budziło to, że kilku ludzi dorobiło się wozu. W ciągu paru tygodni pięć samochodów znalazło się na tamtym brzegu. Przechodziły na ląd bez kontroli celnej, gdyż stanowiły własność nowych osiedleńców. 115 Tam odbierał je George i po kilku godzinach oddawał lżejsze o trzydzieści kilogramów. W ten sposób w umysłach tych ludzi utwierdziło się przekonanie, że nowy świat kryje w sobie wiele zaskakujących niespodzianek. Spodziewali się, że wkrótce, w podobny sposób, otrzymają od losu wille i forsę na odbycie podróży wokół ziemi. Lecz to nie była prawda i Miller uśmiechał się, myśląc o nich, kiedy liczy} pieniądze, przywiezione przez George'a w podwójnej pod- łodze samochodu marki Chevrolet Corvette Sting Ray. - Mam już tyle - powiedział Miller - że mógłbym oddać komuś połowę, gdyby na to zasłużył. Wtedy George przestraszył się, ponieważ wiedział, że Miller odejdzie. - Zróbmy to jeszcze raz - powiedział. - Wymyśliłeś najlepszy sposób, jaki można sobie wyobrazić. Ci ludzie jeżdżą stale. - Nie mówmy już o tym - rzekł Miller. - Każdy sposób sprawdza się tylko raz. - Więc zróbmy to inaczej. I dodał po chwili: - Proszę cię. I Miller zgodził się zrobić to jeszcze raz, w sposób, o którym myślał od dawna. Pojechał do Kopenhagi, a Geo- rge poleciał na Wyspę, żeby wynająć odpowiedni dom. 116 XII. Wprowadzono go do gabinetu dyrektora stoczni. Na ścianach wisiały duże fotografie żaglowców. W ciemnych oszklonych szafach stały modele żaglowców. Dyrektor był nieskazitelnym przystojniakiem, jak ci męs- cy mężczyźni, reklamujący pulowery w „Sie und Er". Silny podbródek z dołkiem w środku. Usta pełne wyrazu: ironia, gorycz i powściągana namiętność. Spojrzenie jasne, szczere, lecz nieustraszone. Miller miał ocrfotę uderzyć go pięścią w nos. - Nazywam się Borys Miller - powiedział. - Chcę kupić coś, czym można jeździć po wodzie. - O - pokazowy żeglarz wstał zza biurka i niechętnie wyciągnął opaloną i wypielęgnowaną rękę. - Czy pan już wie, co to ma być? - Powiedziałem: coś, czym można jeździć po wodzie. Mam na myśli dużą wodę. I ta rzecz musi być mocna i szybka. 117 - Hm - zmrużył swe szare oczy dyrektor. - Przyznam się', że nie spotkałem dotąd tak sformułowanego zamó- wienia. - Nie interesuje mnie, jakie zamówienia polecano panu realizować dotąd. Ma pan okazję dostać ode mnie walizk-- zielonego papieru za przyzwoicie skleconą balię. To wszyst- ko. Proszę mi podać katalog. Dyrektor zbladł. Miller pomyślał, że normalny facei powinien wyrzucić go za drzwi. Lecz był to kupczyk i Miller patrzył mu w oczy, śmiejąc się bezczelnie. Wiedział, że z nimi można zrobić wszystko, kiedy się trzyma w ręku garść kolorowych papierów lub kiedy po prostu ma się mocną rękę. I wiedział, że przyjdzie czas, kiedy się z nimi zrobi wszystko. Lśniące paznokcie dyrektora drgały, kiedy sięgał po gru- bą księgę w skórzanej oprawie. Miller szybko przerzuci! sztywne karty. Były tam fotografie i rysunki żaglowców. - Miły panie - rzekł, rzucając katalog na biurko. - Trafiłem pod niewłaściwy adres. Nie znajduję tego, o co mi chodzi. ? - Budujemy najlepsze jachty na świecie - powiedział tamten, z trudem hamując oburzenie. - Czyste, dobrze napięte prześcieradło akceptuję w łóż- ku. Natomiast nie lubię, kiedy nad głową fruwają mi tekstylia. Chcę mieć potężny silnik i odpowiednią do niego karoserię. Cena nie gra roli. Tamten milczał chwilę, przygryzając górną wargę. - Kiedy chciałby pan odebrać jacht? - Wczoraj. Przywołał kilku ludzi. Byli to konstruktorzy, kierownicy 118 działów, specjaliści od rzeczy, na których Miller nie chciał sję znać. Konferencja trwała długo. Nudząc się, Miller ^jypił pół butelki koniaku. Potem wpłacił dwadzieścia tysię- cy zaliczki i podpisał umowę. Kiedy tamci wyszli, dyrektor powiedział: •- Słyszał pan o ludziach, którzy samotnie przepływają oceany lub okrążają świat w bezmiarze powietrza i wody, mając nad sobą jedynie skrawek żagla. Czy nie działa to na pana w szczególny sposób? Czy nie pociąga pana to wy- zwanie, rzucone żywiołom przez samotnego, bezbronnego człowieka, narażającego życie podczas wielomiesięcznych podróży? Miller szeroko otworzył oczy. Wydało mu się, że tamten recytuje fragment książki dla młodzieży. Drażnił go ten mózg, płaski i wypolerowany jak moneta. Postanowił poba- wić się; przyjął jego ton. - Jaki pan ma samochód? - Oczywiście Porsche. - Oczywiście. Umie pan jeździć? - Oczywiście - roześmiał się dyrektor. - To ładnie. Czy ma pan świadomość śmiertelnego zagrożenia zawsze, ilekroć wsiada pan do wozu? - Nie. - Szkoda. - Dlaczego? - Ponieważ w czasie jazdy nie ma ani jednej sekundy, w której pańskie życie nie byłoby zagrożone. - Przesada. Wszyscy jeżdżą i nikt się nie boi. - W Stanach ginie co rok sześćdziesiąt tysięcy ludzi w wypadkach samochodowych. Trzysta tysięcy odnosi .119 ciężkie rany. W ciągu ostatnich dwudziestu lat zginę}0 na świecie więcej ludzi niż w tej chwili liczy pańska ojczyzna. - No, tak - pokiwał głową tamten. - Niestety. A jed- nak wszyscy jeżdżą. - To mnie zdumiewa. Powszechność zjawiska odbiera mu grozę. Ilość niebezpieczeństw, które otaczają kruchą łupinę w bezmiarze wody jest niczym, w porównaniu z iloś- cią niebezpieczeństw czyhających na wąskiej linii, wijącej się przez bezmiary lądów. Bujając się na wodzie można ustawić ster i pójść spać. Ma się radar i radio oraz pontony ratunkowe z zapasem żywności. Na sztorm czeka się tygod- niami. Jachty są niezatapialne. Można wzywać pomocy. Przyleci samolot, helikopter, podpłynie wielki statek. Moż- na przeżyć kilka dni, siedząc na desce. Zboczenie z kursu o sto mil nie ma żadnego znaczenia, poza stratą czasu. Zderzenie prawie nigdy nie kończy się śmiercią żeglarza, ponieważ szybkość jest niska. Nawet zderzenia wielkich statków rzadko bywają groźne. „Titanic" i „Andrea Doria" tylko potwierdzają regułę. Trudno mi zrozumieć, jak może dojść do zderzenia kolosów, zbliżających się do siebie z szybkością dwudziestu ośmiu kilometrów na godzinę i obserwujących się wzajemnie na ekranach radarów już z dystansu stu kilometrów. Są to dla mnie zdarzenia tak tajemnicze, jak trzęsienia ziemi. Natomiast samochód, ja- dąc z szybkością stu kilometrów, przebywa w ciągu sekun- dy dwadzieścia siedem metrów. W czasie godzinnej podróży mija kilka tysięcy ruchomych lub stałych przedmiotów, jak domy, drzewa, inne pojazdy. Pań jeździ Porsche'em, więc często przesuwa się pan z szybkością czterdziestu metrów 120 na sekundę. Jest pan pod ogniem ciężkich armat. Złota nić pańskiego życia może być przerwana przez pęknięcie opo- ny, wyskoczenie biegu na zakręcie, przez muchę, która wpadnie do oka kierowcy śmieciarki, jadącej z przeciwnej strony. Zdumiewa mnie pana obojętność wobec uroku tego rodzaju doznań. - Interesujące. Nawet prawdziwe. Ale zbyt codzienne, by mogło stanowić konkurencję dla odwiecznej tajemnicy przemierzania bezmiarów wodnych. - Nie ma tajemnicy. Jest tylko umiejętność, albo jej nie ma. - Widzę to inaczej. - Wiem, na czym polega różnica między nami - rzekł Miller. - Pana pociąga tajemnica, mnie pociąga walka. - Samotny rejs dokoła świata jest walką. , - Nie. Pan nie rozumie pojęcia walki. Nie jest walką taki rejs, tak jak nie jest walką bieganie, gra w szachy lub piłkę nożną. Można być pokonanym, ale nie zniszczonym. Walką jest to, co niszczy. Walką jest boks, ponieważ jedno uderzenie może zabić człowieka. Walką jest sportowa jazda samochodem, ponieważ każdy niewłaściwy ruch może zni- szczyć nasze ciała. - Najtrudniejsza walka jest wtedy, kiedy człowiek wal- czy sam z sobą. - Cytat z czytanki szkolnej. Nigdy nie przegrywa się z sobą naprawdę. Można być pokonanym, ale nie znisz- czonym. Naprawdę przegrywa się z kimś innym. Naprawdę przegrywa się wtedy, kiedy przestaje się żyć. - A samobójstwo? - To też przegrana z kimś innym. Zresztą nie rozumiem 121 zawodników, którzy sami siebie wykańczają. To wariaci Gdybym miał dość wszystkiego, jak któryś z nich, wziął- bym pistolet i walnął w tego, kto mnie na dno zepchnął. W ten sposób nie dopuściłbym do przegrania z kimś innym. - A potem strzeliłby pan sobie w łeb. Bo nie chciałby pan dopuścić do tego, żeby czyjeś brudne, spocone łapy włożyły panu pętlę na kark. Albo zamknęły na klucz do końca życia, jak smarkacza, którego nie można pokazać, kiedy w domu są goście., Bo to przecież byłaby w końcu wygrana kogoś innego? - Racja. Więc szybki unik: nie będę strzelał do nikogo - uśmiechnął się Miller. Poczuł nagle sympatię do tego przystojnego faceta, który prawdopodobnie nieraz dostał w mordę za to, że był taki ładny. I prawdopodobnie to nauczyło go myśleć. Potem Miller wziął go do swego samochodu i pojechał za miasto. Woził tego człowieka jakiś czas i pokazał mu wiele z tego, co umiał. Kiedy zatrzymał się wreszcie, tamten byi blady i pot kropli! się na jego czole. - Przyznasz, że wygrać rajd Monte Carlo jest trudniej niż opłynąć świat trzy razy w kółko? - zapytał Miller. - Nie - powiedział tamten i drżały mu wargi. - Pod- czas tych dwóch godzin zmęczyłem się bardziej niż w rega- tach, trwających tydzień. Ale nie przekonałeś mnie. Ludzie dzielą się na tych, którzy uciekają od śmierci, i na tych. którzy gonią śmierć. Ty gonisz śmierć. Ja od niej uciekam. Żeglowanie jest wyjściem z czasu, a więc oddala śmierć. Ale nie przeszkadza o niej myśleć, przeciwnie. Dlatego uważam. że jest trudniejsze. Miller pomyślał, że ma on rację, ponieważ czas to jedym .122 przeciwnik, zdolny zniszczyć tę piękną twarz. Lecz twarz [ylilłera, z połamanym nosem, z bliznami na łukach brwio- wych i z białą szramą na górnej wardze nie była piękną (warzą. I dlatego racja tamtego człowieka nie mogła być jego racją. Odwiedzał stocznię, by patrzeć, jak się robi tę rzecz, która jeździ po wodzie. Było to dość interesujące, jak wszystko, czego świadkami stajemy się od początku. Pra- cownicy patrzyli na niego z szacunkiem, ponieważ od dawna już nie budowano tu niczego w tej cenie. Kopenhaga była nudna, więc zaczął przychodzić do sto- czni codziennie. Wtedy zaczęło się koło niego kręcić sporo rozmaitych typków w wypłowiałych kapitańskich czapkach i o tak samo wypłowiałych twarzach. Byli to starcy, ale każdy z nich udawał zucha; chodzili sprężyście, przybierali odpowiednio tęgie miny, podrzucali fachowe uwagi, które dla Millera i tak nie miały znaczenia, a cała ta parada starców była o tyle żałosna, że firma, następnego dnia po przyjęciu zamówienia, przedstawiła mu kilku młodych i do- świadczonych ludzi, którzy gotowi byli wozić go choćby i dziesięć lat wkoło świata. A kiedy jacht był gotowy i przystąpiono do prób, i kolejni kandydaci wykonywali slalomy, zwroty i rozmaite figury wodnego tanga, cała ta czereda starców mieszkała od rana do nocy na nadbrzeżu i załzawionymi od nadmiaru lat oraz piwa oczami pożerała lawirujący niedaleko brzegu pojazd. Kandydaci prowadzili jacht bezbłędnie. Byli to dużej klasy fachowcy. Lecz Miller nie interesował się ich zawodo- wymi walorami. Patrzył na ich twarze, na ich ręce, patrzył 123 w oczy. Szukał człowieka, którego oczy widzą tylko wodę którego uszy słyszą tylko szum silników, którego ręce dotykają tylko przyrządów nawigacyjnych. Takich ludzi wśród młodych kapitanów nie było. Za inteligentni, za sprytni, zbyt wygadani - w tych swoich nowych czapecz- kach wyglądali jak policjanci. \ Wtedy pojawił się Sven. Przyszedł na keję ostatniego dnia, kiedy Miller desperacko postanowił próbować staru- chów. Wyglądał źle: przygarbiony, powolny, poruszał się jak krótkowidz; lecz kiedy zobaczył Millera w grupie swo- ich rówieśników, roztrącił ich bezceremonialnie, a oni od- sunęli się w milczeniu. Powiedział zwyczajnie, bez żadnej afektacji w głosie: - Chodź, synu, postawię ci piwo. Miller poszedł za nim posłusznie. W małej knajpie obok portu Sven zamówił dwa kufle i rzeczywiście zapłacił, j a kiedy wypili, patrząc sobie bez słowa w oczy, powiedział: - Daj mi tę łajbę. Zrobimy dobry rejs. Wtedy Miller zrozumiał, że Svena tylko jedno obchodzi naprawdę: woda, szum silników, przyrządy nawigacyjne. Za miastem wysiedli z samochodu, żeby się odlać i Geor- ge powiedział: - Zrobisz nam olej. Więcej, niż robiłeś dotąd. - Ile? - spytał Mohamed, nie odwracając głowy. - Tysiąc kilogramów. Mohamed oddawał mocz spokojnie, nie mówiąc nic. Potem odwrócił się powoli i patrzył na George'a zmrużony- mi oczami. - Ile? - zapytał cicho. 124 - Tysiąc kilogramów. - Człowieku - szepnął. - Jak to zabierzesz? - Ciężarówką. - Zatrzymają na granicy. - Pojedziemy w przeciwną stronę. - Tam jest tylko ocean. - Właśnie to mam na myśli. Oczy Mohameda rozszerzyły się i cofnął się o krok. - Człowieku - powiedział. - Jesteś wielki. Jacht z trudem opierał się fali. Na Kanale rzucało nimi mocno i George chorował. Miller leżał w swojej koi skulony i przez trzy dni nie przyjmował pokarmu. Biskaj był wyjąt- kowo spokojny. Kiedy weszli w Atlantyk, poczuli się prawie dobrze. Latające ryby startowały z fali, pchanej dziobem jachtu. Leżeli w słońcu na pokładzie, patrząc w horyzont. - Przeczytałem kiedyś książkę - powiedział George. - Zaskakujesz mnie - powiedział Miller. - O pewnym Niemcu, który bardzo kochał swoją ma- musię. Oraz żonę. I czworo dzieci. On podczas wojny znalazł się na Wschodzie. W Rosji albo w Polsce. Nie pamiętam. Palił wsie i zabijał ludzi. - Sam to napisał? - Zdaje się. - Godna podziwu szczerość. Oni zwykle piszą o sobie, że byli członkami orkiestry wojskowej. - Wojna wiele usprawiedliwia - ciągnął George. - Ale jednego nie mogę pojąć: on zabijał dzieci. Brał je za nogi i z rozmachem walił głową w ścianę. Trudno uwierzyć. 125 - To samo robią Amerykanie w Wietnamie. Przecież wiesz o tym dobrze. Robią jeszcze gorsze rzeczy, jeżeli mogą być gorsze rzeczy. - Taką wiedzę oddalam od siebie. To chorzy ludzie. Należy ich usypiać, jak zwierzęta. - Tak się kiedyś stanie - powiedział Miller. - Ale ,tp jeszcze długa droga. George milczał chwilę. - Czy mógłbyś strzelić człowiekowi w tył głowy? - To zależy od sytuacji. - Gdyby ci kazano. - Zależy, kto by kazał. - Ten, kogo mógłbyś posłuchać. - Tak. ' - Dlaczego? - Ponieważ ktoś, kogo mógłbym posłuchać, musiałby mieć rację. I musiałby być moim przyjacielem. Nie po- słucham nikogo ze strachu. Zresztą nikogo się nie boję. - Gdyby miał rację - rzekł George - i gdyby był twoim przyjacielem, czy umiałbyś zrobić odwrotnie? Za- miast zabijać, dać swoje życie za niego? - Tak. Bo wtedy dałbym życie i za siebie. Za nas. - Nie rozumiem. - Kiedy byłem tam, myślałem o sobie „my". Tam to było możliwe. Tu nie. Dlatego wrócę. Zdaje się, że oni wszyscy są tam razem właśnie z tego powodu. Brak im tylko przyjaciela, którego mogliby posłuchać. I wygrać w końcu wojnę. - Nie prowadzą wojny - powiedział George. - Właśnie. Powinni ją wydać własnej głupocie. Ale tam zawsze pakt o nieagresji. 126 George roześmiał się. - Ludzie są wszędzie tacy sami. Brudni, ciemni i chciwi. 1 my tacy jesteśmy, mimo codziennej kąpieli. Robimy forsę. Oni marzą o tym samym. Tylko nie wiedzą jak, albo nie mają odwagi. Miller uniósł się na łokciu i spojrzał mu w oczy. - Przecież nie robisz forsy. Nie potrzebujesz jej. ł ja też jej nie potrzebuję. Bawimy się w to, żeby uciec od nudy. Albo od kogoś obcego, kto w nas rośnie, wbrew nam. Odkąd jestem po tej stronie, przestałem być sobą. Kiedy człowiek przestaje być sobą, przestaje być czlowiekim. To nie jest świat, który chciałbym zaproponować mojemu światu. Nie umiem ci powiedzieć, dlaczego. Po prostu choruję, George. - Więc dlaczego tu jesteś? - Muszę tu być - powiedział Miller i nagle zaczął się śmiać i mówić szybko na temat pogody. Wtedy przez głowę Georga'a przemknął cień przypuszczenia, w które chciałby uwierzyć, lecz którego się bał. I wiedział już, że Miller na prawdę nie potrzebuje pieniędzy. I żę wkrótce zniknie na zawsze. Dobili do Tenerify i spędzili kilka dni w Santa Cruz. Potem Sven odwiózł Millera do Las Pałmas, skąd Miller wziął samolot do Rzymu, a stamtąd do Casablanki. Znalazł się tam tego samego dnia wieczorem. Wynajętym samochodem pojechał do Fezu i spotkał się z Mohamedem. W pakamerze za garażem stało dwadzieścia kanistrów. W każdym znajdowało się pięćdziesiąt kilogra- mów oleju. Miller otwierał kanistry i zanurzał we wnętrzu 127 patyk. Wąchał olej i rozcierał w palcach. Olej był dobry. Na placu przed garażem stała ciężarówka. Kiedy się ściemniło, przyszedł oficer. Był w mundurze, ale bez broni, ponieważ wziął urlop. - Pokaż papiery - powiedział Miller. Oficer podał mu kartkę, opatrzoną wieloma pieczęciami, które sam przybił. Miller patrzył na obce litery długo, udając, że rozumie treść. - Tu - powiedział oficer i dotknął palcem papieru. Były tam wypisane numery i Miller wyszedł, by spraw- dzić, czy ciężarówka ma takie same. Zgadzały się. Załado- wali kanistry i przykryli dziurawą plandeką. Miller usiadł za kierownicą, a oficer obok niego. Mohamed wszedł na budę i położył się na plandece. Po dwóch dniach, omijając Beni Mellal i Marakesh, dotarli do południowej granicy, w pobliżu Sahary Hiszpań- skiej. Zaczęły się bezdroża i ciężarówka nie mogła iść dalej. Wtedy Mohamed poszedł i wrócił następnego dnia rano, prowadząc pięć osłów. Władowali po cztery kanistry na każde ze zwierząt i wieczorem ruszyli w kierunku wody. O północy zobaczyli światła jachtu, oddalone pół mili od brzegu. Miller błysnął zieloną latarką. Potem usłyszeli skrzypienie wioseł w dulkach i cichy plusk. Duża szalupa wsunęła się na piasek i wyskoczył z niej George. Sven został przy wiosłach. Złożyli towar na dnie szlupy. Osły stały cicho, patrząc obojętnie na dużą, świecącą wodę. George wyniósł z szalupy dużą plastikową torbę, w której były paczki z pieniędzmi, oklejone banderolami. Były to nowe banknoty studolarowe, podjęte w banku genewskim. Każda paczka zawierała pięć tysięcy dolarów, i Mohamed policzył paczki w świetle księżyca. Było ich osiemdziesiąt. 128 Zaraz potem odszedł, nie żegnając się z nikim i zo- stawiając osły na brzegu oceanu, ponieważ bał się wracać z oficerem. Miller dał oficerowi sześć tysięcy dolarów i powiedział: - Teraz kupisz sobie samochód. Kiedy spotkamy się następnym razem, kupisz sobie samolot. Tylko nie lataj za wysoko, bo słońce roztapia skrzydła. Lecz wiedział, że nie spotkają się już nigdy. Oficer milczał. W jego oczach odbijał się księżyc. W pobliżu Archipelagu Karaibskiego znajdowała się Wy- spa. Na Wyspie stał dom. Dom stał na wysokiej skale. Skała wznosiła się wysoko nad oceanem. Dopłynęli tam nocą. Następnego dnia Miller palił papierosa, oparty o balust- radę tarasu. Patrzył na morze. Widział jacht w przystani i na pokładzie drobną sylwetkę Svena. - Patrz - wyciągnął rękę. - Ta zabawka na dole kryje w sobie coś, co jest warte dziesięć milionów dolarów. I nikt o tym nie wie, oprócz nas. - Sven - powiedział George. - Nie zna wartości kanistrów, które ukrył w podwój- nym dnie. Myśli, że dostaniemy za to najwyżej dziesięć razy więcej od sumy, którą damy mu za to, co dla nas robi. Zapłacimy mu dziesięć tysięcy i będą to ostatnie przyzwoite pieniądze w jego życiu. - Zasłużył na więcej. - Nie wolno rozpieszczać starych ludzi. Wynikają z te- go kłopoty. George popatrzył w dół i uśmiechnął się. 129 - Powiedz, chciałbyś, żeby cały świat wiedział o tym, co jest w tej motorówce? - Tak. ? ' - Ja też. Ale z takich pragnień wynikają kłopoty. Roześmiali się. - Można kiedyś o tym napisać książkę - powiedział Miller. - Jeżeli potrafisz - powiedział George. - Wynajmę pisarza z nazwiskiem, zrobi to. Młodzi ludzie szalenie lubią takie przygody. - Młodzi ludzie, którzy czytają, nie wierzą, że takie przygody zdarzają się naprawdę - rzekł George. - Fikcja to fikcja. - Fuck them - wzruszył ramionami Miller. Odczekali dwa tygodnie. W tym czasie George podał termin odbiorcy. Niecierpliwił się, choć zostało jeszcze pięć dni do wyjazdu. - Powinniśmy wypłynąć za trzy dni. Może się zdarzyć sztorm na tym cholernym bagnie - powiedział. - Nie wypłyniemy za trzy dni. - Dlaczego? - Ponieważ postanowiliśmy wypłynąć za pięć dni, i było to dobre postanowienie. - Nie rób głupstw. Wszystko się może zawalić przez spóźnienie. - Wszystko może się zawalić wtedy, kiedy na łajbę wejdzie w Kanadzie czarna brygada. - Dlaczego zaraz czarna brygada? Musiałby ktoś nadać. 130 - Możliwe i to - zgodził się Miller. - Ale może ich po prostu zainteresować, za co kupiłem tę zabawkę. Gdybym był obywatelem innego państwa... Dokąd poruszamy się na innym terenie, nikt się nami nie interesuje, możemy kupo- wać, inwestować, rzucać forsą w policję. Kiedy znajdziemy się na naszym brzegu, oblezą jacht jak wszy. Black Brigade rozbierze to pudło do naga. - Więc co chcesz zrobić? - Chcę wjechać tam przy dźwięku anielskich trąb. I oczywiście bez najmniejszej kontroli. - W jaki sposób? - Powiem ci za dwa dni. - Wtedy będziemy musieli odpłynąć. - Nie, wtedy odlecimy. - Jak to? - Mam dość kołysania. Wolę samolot. Ty też. - A jacht? - Sven przyprowadzi. - Tak może być - powiedział George. - Ale to nie wyklucza kontroli. - Nie będzie żadnej kontroli, George. Zostaw to mnie. - Powiedz. - Jutro. - Powiedz teraz. To nasza wspólna sprawa. Nie traktuj mnie jak dziecko. - Byłoby trudno. Po prostu chcę cię sprowokować do przyjęcia zakładu. Stawiam pół milona do stu tysięcy. - Że co? - Że będzie to najłatwiejszy wjazd z wszystkich, jakie się nam zdarzyły. 131 - Nie założę się. Wierzę ci. - Dziękuję. Wobec tego dowiesz się dziś wieczorem. - Chcę z wami zostać - powiedział Sven. - Dlaczego? - zapytał Miller. - Ponieważ niedługo umrę. Chciałbym, żeby to się stało na wodzie. Żebyście zaszyli moje gnaty w płótno i wrzucili do oceanu. - Żaden z nas nie umie szyć. - Już nigdy nie wyjdę na morze. To ostatni rejs. - Przykro mi - powiedział Miller, i była to prawda. Potem pomyślał, gdzie znajdą się jego gnaty, kiedy umrze. I zrobiło mu się jeszcze bardziej przykro. I dlatego przestał o tym myśleć. 132 XIII. Stał pod drzewem, w gęstym cieniu niskiego listowia, i cholerne słońce, zatrzymane przez dachówkę liści, kładło na jego twarzy zieloną plamę, i miał tę plamę zieleni na twarzy, gdy wyszedł już z cienia i dreptał obok, kolebiąc się jak bezwłosy szympans, a Miller nie miał siły, by spojrzeć na niego ostro i powiedzieć: fuck off. Zresztą było już za późno: nieco dalej, pod takim samym drzewem, stał niski, szary człowieczek i czekał, jak każdego dnia o tej samej porze, kiedy Miller, wracając z koftu, zachodził na parę chwil do przystani, by pogadać ze Svenem. I była śmieszna, tak samo śmieszna jak zawsze sytuacja, kiedy chłopak mrucząc podskakiwał koło Millera, a ojciec zabiegał mu drogę z drugiej strony, machając trzymanym w ręku wymiętym, niegdyś białym kapeluszem z ciemnymi zaciekami potu. Ten stary nazywał sie Moryc Tropfenberg i był jednym 133 z zamożniejszych dzierżawców świata, a jego syn, Moryc Tropfenberg junior, nie miał żadnych szans na wejście w gry i zabawy normalnych ludzi. Tliło się w nim jednak coś ludzkiego: umiał chcieć. - Panie, panie ten - powiedział stary Moryc, ponieważ nie miał daru zapamiętywania imion. - Czy pan już może powiedzieć to słowo, które pan ma na końcu języka, a ja na nie czekam z napięciem? - To jest bardzo długie słowo, panie ten - odparł Miller powoli, starając sie trafić w ten jego specyficzny styl, który go śmieszył. - Ono się składa z samych samogłosek, okrągłych jak zero. - Niech pan już nic nie mówi - podniósł do ust wilgotną dłoń. - Niech pan powie to słowo. Mój syn, żeby on nie był taki głupi, to by popełnił samobójstwo dla tej rzeczy, proszę pana. Na całe szczęście on nie wie, co to jest samobójstwo, a ja mu tego nie powiem. - Niech pan uważa, żeby mu kto inny nie powiedział. Stary żywiej zamacha kapeluszem. - Pomimo wszystko on nie jest taki całkiem głupi. Można by nawet powiedzieć, że posiada pewną mądrość, której ja nie posiadam. Bo ja, proszę pana, nie wiem, po co są pieniądze. Ja wiem tylko tyle, że trzeba je robić. Robić i robić, dopóki się człowiek rusza na tym świecie. Żeby ich było coraz więcej. Żeby się miało wrażenie, że jakiś tam, proszę pana, Bóg czy inna tajemnicza istota, płaci człowie- kowi za każdy oddech przyzwoitą sumę. Tylko wtedy człowiek ma ochotę oddychać. Inaczej, powiedz pan sam, co by to wszystko było warte? - A co jest warte dla pańskiego syna? 134 - On inaczej patrzy na pieniądze. Dla niego w ogóle może ich nie być. Ale on lubi coś ładnego, jak na przykład ta pańska rzecz. I on wie, że pieniądze są potrzebne, żeby on to miał. A co, może da mu pan za darmo? Głos jego zabrzmiał bardzo poważnie, i równie poważnie Miller odparł: - Nie. - Ja proszę o litość nad starym, nieszczęśliwym ojcem. Niech pan wymieni cenę. - Może pan kupić coś innego - Miller ziewnął dyskret- nie. - Tu tego nie brakuje. - Pan dobrze wie. On nic innego nie chce. - W porządku. Tydzień temu powiedziałem cenę. Nie zmieniła się. Tropfenberg stanął, jęknął, chwycił się za serce. - Pan mnie zabija. - Przeciwnie. To pan mi robi tę przyjemność. - Czemu? Czy ja panu nie chcę dać tych pieniędzy? Ja panu mogę dać je natychmiast! Tylko nie tak dużo. - Nie o tym mówię. Pan mi da tyle, ile chcę. I to dziś, bo jutro będzie drożej. Ale rzecz polega na moralnej stronie tej transakcji. Czy pan rozumie, co to jest moralna strona czegokolwiek? Tropfenberg zmarkotniał, zmarszczył czoło. - Mówimy o interesie, panie ten - przypomniał chło- dno. - Właśnie. Czy pan wie, jakie ja musiałem robić in- teresy, żeby sobie wybudować takie cacko? Wyciągnął rękę i wskazującym palcem wycelował w lewą burtę jachtu, bo właśnie doszli do przystani. 135 - Mnie pańskie interesy nie obchodzą, ja nie chcę o nich mc wiedzieć - zagulgotał szybko Tropfenberg - Jeszcze by tego brakowało. Czy ja jestem urząd podatkowy? Niech pan się zwierzy swojej mamusi. To na pewno kulturalna osoba, więc pana zrozumie. - Moja mamusia umarła już dawno, panie ten - po wiedział Miller ze smutk.em, przyglądając mu się uważnie - Była wtedy w pańskim wieku. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Powiedział obojętnie- - Na pewno okropny cios to był dla pana. - Pan by też cierpiał, jakby panu syn umarł. Skurczył się i zamrugał mysimi oczami. - Czy uważa pan za sprawiedliwe - zapytał Miller - ze taki smarkacz dostaje bez żadnego wysiłku coś takie- go? - znowu wskazał jacht ręką. - Po pierwsze, to mój syn nie jest dla pana żadnym smarkaczem - powiedział spokojnie Tropfenbera - A po drugie, to jest na świecie prawie cztery miliardy ludzi z czego większość to głodomory. Jak pan uważa ilu jest takich cwaniaków jak pan, co sobie takie łódki fundują? Miller uśmiechnął się, machnął ręką. - To ja panu powiem, ilu ich jest - Tropfenberg przysunął się i zniżył głos, jakby wyjawić miał ważną tajemnicę. - Ich nie jest dużo. Ich można łatwo wyłapać i posadzić do jednego,1 niezbyt dużego więzienia. Tylko wie pan, co by się wtedy stało? - Sporo ludzi odetchnęłoby z ulgą. - Owszem. Ale oprócz tego zrobiłoby się okropnie nudno. Zawsze powinno być trochę takich, co różne rzeczy dostają darmo albo za pół ceny. To budzi zawiść w innych 136 ludziach, i ta zawiść pobudza ich do działania. Świat pracuje na paliwie zawiści, panie ten. Dlatego potrzebni są (acy, co mają szczęście. Pan wie, co to jest szczęście? - Domyślam się. To jest dokładnie to, co pan powie- dział. Cudze szczęście pobudza ambicję tych, którzy nie inąją szczęścia. I wtedy oni ciężką pracą starają się dojść do tego, co tamci zawdzięczają szczęściu. A ciężka praca jed- nych jest właśnie szczęściem innych. I wtedy ci, co mają szczęście, mówią o sobie, że po prostu mają szczęście. Tak? - Tak. Pan widzi, jakie to proste. Trzeba tylko... - Trzeba tylko oszukiwać i kraść, ile się da - rzekł MiUer. - Pan to powiedział. Nie ja. Byznes to takie szachy. Nie trzeba oszukiwać, trzeba umieć. - I rąbać tych, co nie umieją. Bo konsekwencje są inne niż w szachach. Zamiast figur padają ludzie. - To już nie moja sprawa, panie ten. Czy pan był kiedyś księdzem? Albo komunistą? Mój ojciec był komunistą, i co z tego ma? Czy mu za to podziękowali? Miller wzruszył ramionami. - Takich rzeczy nie robi się dla podzięki. - Ja bym też został komunistą, panie ten - zastrzegł się Tropfenberg. - Dlaczego nie? Bardzo ładny pomysł. I to nawet jeden z naszych opracował. - Ta idea istniała długo przedtem - przerwał Miller. - Pracowało nad tym wielu ludzi, przez setki lat. - Widzę, że pan ma w tym coś. Ja też bym się włączył, panie ten, gdyby w tym były pieniądze. Ale pomysł, z któ- rego nie wynikają pieniądze, nie jest dobry. - Ten pomysł doprowadzi do zlikwidowania pieniędzy. 137 -- Oj, pan mówi o końcu świata! - Przeciwnie. O początku. - To ja wolę przedtem umrzeć, panie ten. -- Tak się też stanie - powiedział spokojnie Miller. Tropfenberg patrzył na niego, próbując przyprowadzić zawartość swego umysłu do porządku. Mruganie powieka- mi znacznie w tym pomogło. - Więc sprzeda pan tę balię mojemu synowi, który jest bardzo nieszczęśliwy, ale ma szczęście mieć ojca, który miał szczęście? Miller otworzył usta, żeby poważnie, z odpowiednim naciskiem wyrzec: „tak", kiedy na pokładzie ukazał się Sven. Mrużył oczy pod słońce, które świeciło mu prosto w twarz i patrzył na nich uważnie. Miller potrząsnął głową w sposób dość niejasny. - Porozmawiamy wieczorem, panie ten - powiedział i wskoczył na trap. I tak to zostało w nim, jakby zatrzymała się klatka niemego filmu: chytra i trochę już zniecierpliwiona twarz starego Żyda, świecąca biało od potu; twarz jego syna z błyszczącym od śliny podbródkiem; sucha i ciemna syl- wetka Svena; ten jacht o dobrej linii (teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego, że jest właścicielem jachtu, teraz, kiedy musiał go sprzedać); złota krecha plaży lecąca łukiem za horyzont, ocean koloru farbki do prania, i te jakieś plamy nieruchome, rozczapierzone bez sensu w gęstym, nierucho- mym powietrzu. I jeszcze Murzyn, stojący na krawędzi molo i odlewający się do wody, połączony na moment z tym ogromnym oceanem wiotkim sznurkiem swojego moczu. 138 Wskoczył na trap i podszedł do Svena z wyciągniętą ręką, z uśmiechem, a on patrzył na niego zblakłymi oczkami, w których od nadmiaru słońca zebrały się małe kropki czegoś białego, i nie mówił nic. Ten człowiek, wytrawiony z zewnątrz solą oceanicznych wiatrów, a od środka oceanem whisky, który płynął przez niego żwawym prądem podczas pięćdziesięciu lat, teraz był przestraszony jak urzędnik, którego chcą wyrzucić na eme- ryturę. Miller powiedział mu, by przygotował jacht do przekaza- nia w obce ręce. I dodał: - Jest mi przykro, stary. Rozumiesz chyba, że nie mogę inaczej. - Nie mówmy o tym - powiedział Sven. - Jednak chciałbym ci zwrócić uwagę, że ten Tropfenberg przez całe życie mył się tylko w misce. - Dlaczego? - Miller udał zainteresowanie, by po- zwolić staremu sie wygadać. - Ponieważ bał się nawet wody, wypełniającej wannę. A jego syn nieustannie onanizuje się po kątach. - No cóż, jeśli to lubi - westchnął Miller. - Rzecz w tym, że oni mają pieniądze. - Ty też masz. Nie powinienieś oddawać łajby tym ludziom. - Nie przesadzaj, Sven. To nie ma znaczenia. Wiesz dobrze, jaki jest mój stosunek do jachtów, parostatków, łodzi podwodnych i całego tego sprzętu, który się buja na tych wielkich kałużach, które romantyczni głupcy nazywają oceanami. Gdyby można było przez wodę jeździć ciężarów- ką, to kupiłbym ciężarówkę i prowadził ją sam. 139 Twarz Svena była nieruchoma. - Wieczorem się upijemy - powiedział Miller sta- nowczo. - Z jakiej okazji? - spytał Sven z obawą, ponieważ nie powinien już pić niczego, oprócz słabej herbaty. - Kończę trzydzieści trzy lata. - Najlepszego - powiedział obojętnie, odwracając się do drzwi sterówki. - Myślałem, że jesteś młodszy. - Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie? Wzruszył ramionami pod wypłowiałym swetrem. - Żadnego. Po prostu będziesz krócej żył. Wrócił do domu, wziął prysznic i nago przeszedł do salonu. Stanął przed lustrzaną ścianą i przyglądał się sobie uważnie.A więc to on. Opalona twarz. Stlałe od słońca włosy. Biceps jak pośladek chłopca ze szkoły baletowej pełny i twardy. Triceps jak mieszkające pod skórą zwierząt- ko. To wszystko on. Poruszył ramionami powoli, w skupieniu. Mięśnie za- grały. Uśmiechnął się: zęby. Zęby. Pomyślał: jest to tak zwany uśmiech. Mięso się rozciąga, te kły wyłażą. Jak to będzie wyglądać, kiedy mięsa nie będzie. Brwi, włosów, gałek ocznych. Może będę miał szczęście stać w gabinecie przyrodniczym jakiejś szkoły średniej i dziewczęta będą dotykać z lekkim, chichoczącym strachem moich szerokich kości, wkładać palce w puste oczodoły? Nie było by naj- gorzej. Rozłożył szeroko ramiona. Stanął na palcach. Zastanowił się: tak wygląda Chrystus na krzyżu? Niezbyt prawdopodo- bne. Był o wiele szczuplejszy, wąski w ramionach. Choć 140 niektórzy malowali go jako cholernie umięśnionego faceta. Błąd. Ludzie z pięknymi mięśniami nie popełniają samo- bójstw. Opuścił ramiona. Palant zachwiał się obojętnie. Miller zazdrościł mu tej obojętności. Tej niezależności, którą mało kto na świecie może się poszczycić. Bywały chwile ciężkie, niby początek umierania, a on podnosił się zdecydowanie, nawet z odrobiną wesołości, choć to nie było niczym umotywowane. Miller zawsze pragnął być tak wolny, tak naturalny. I tak wrażliwy. I delikatny. Jeszcze krok i mógł- by osiągnąć świętość. Zamknął oczy, bo usłyszał dudnienie idącej w górę krwi. Wypełniła klatkę żeber, pobiegła wyżej. Uderzyła w kopułę czaszki. Otworzył oczy, patrzył przez czerwoną mgłę: oto znów stał się cud. Oto znowu korzeń życia wybiega w przestrzeń. Nieujarzmiony. Nienasycony. Wolny i mądry, jak samo najczystsze, stężone życie. Miller wiedział już, co teraz zrobi. Pójdzie w dół, do miasta. Na tarasie, gdzie gra muzyka, siedzą piękne mulat- ki. Tam rozciągnie mięso warg, pokaże kły. Jedna z nich wstanie i będzie szła jak tancerka, a on pójdzie za nią. I umieści korzeń swego -życia w szczelinie jej obcisłej, matowej skóry. Zrobi to tak uważnie, jakby starał się stworzyć nowy świat - jeśli nie lepszy, to przynajmniej odrobinę mądrzejszy od tego, który jest. Wtedy pęknie coś w nim, jakby pękało słońce. To wszys- tko, co mógłby na ten temat powiedzieć. A nie ma na ziemi nikogo, kto mógłby o tym powiedzieć więcej. 141 Wieczorem Tropfenberg przyniósł czek i Miller sprzedał mu jacht. Wypili po kieliszku koniaku i Miller zapytał; - Czy pan wie, ile lat miał Chrystus, kiedy umarł? Stary skrzywił się z niesmakiem: - Umarł? Co też pan wygaduje. Załatwili go. - Racja - powiedział Miller. - Ale ile miał lat? Tropfenberg zastanowił się trochę, pokręcił głową, coś sobie policzył w pamięci. - Chyba gdzieś tak pod pięćdziesiątkę - powiedział wreszcie. A kiedy Miller powiedział, że trzydzieści trzy, posmutniał i zaseplenił cicho: - No, co pan powie, taki młody człowiek. On też byl z naszych, pan wie? Mógł jeszcze pożyć sobie, jakby był ostrożniejszy. Wtedy Miller wypił szybko dwa kieliszki koniaku i wyszli na palmową aleję, rozjarzoną światłami. - Dlaczego pan mówi o Chrystusie? - zapytał Trop- fenberg. - Pan wierzy? - Nie - odparł Miller. - Wbili mi to nazwisko do głowy w dzieciństwie. - To fakt - powiedział stary. - Od takich rzeczy trudno się odzwyczaić. Pełno śmiecia człowiek niesie z sobą aż do do grobu. - Panie Tropfenberg - Miller zatrzymał się i chwycił go za ramię. - Pan jest człowiek doświadczony. Pan mi powie, co powinien robić facet, który ma tyle lat, ile miał tamten, kiedy go przybijano? - Czy ten facet ma ochotę naśladować tego biedaka? - Powiedzmy. 142 Tropfenberg przyjrzał mu się uważnie. - Taki człowiek, panie ten, ma tylko dwie drogi. - Jakie? - Powinien zacząć zbawiać świat. Albo pozwolić się ukrzyżować. Odszedł prędko zaaferowanym krokiem. Miller dogonił - A jeśli ten człowiek nie ma ochoty ani na jedno, ani na drugie? . - Wtedy - powiedział Tropfenberg - wtedy ten czło- wiek powinien robić pieniądze. 143 r XIV. Polecieli do Toronto dopiero wtedy, kiedy Sven przysłał telegram. Jacht wszedł do przystani bezpiecznie. Coś, co należy do Moryca Tropfenberga, nie mogło być kontrolo- wane. Podjechali na keję samochodem i wzięli jeden kanister. Sven pomógł włożyć go do bagażnika. Zrozumieli, że trzeba będzie wracać do przystani zbyt wiele razy. Wynajęli samo- chód dostawczy i załadowali wszystko. Pojechali do miasta tak spokojnie, jakby na budzie znajdowały się stare meble. „Miller szedł ulicą Beaconsfield, na której mieszkał przed wyjazdem do Europy. Wyglądała tak samo, ale zdawało mu się, że jest tu po raz pierwszy. Zatrzymał się przed domem, w którym znajdował się jego pokój. Ten pokój należał jeszcze do niego. Wtedy, przed rokiem, zszedł do piwnicy, w której miesz- 144 kał gospodarz. Położył na stole pięćset dolarów, które dał mu George. -?•? Wyjeżdżam na pewien czas - powiedział. - Za trzy miesiące płacę z góry. Potem będę przysyłał. Kiedy wrócę, wszystko ma być na swoim miejscu. - Co ma być na swoim miejscu, jeśli zabierasz walizkę? - zapytał gospodarz, podnosząc się z wyrka. - Sztanga - powiedział Miller. - I hantle. I ławeczka. - W porządku - gospodarz zgarnął banknoty. - Po- łowę biorę na zastaw. W razie, gdybyś zapomniał wysłać. Masz zapłacone za sześć tygodni. Potem musisz przysyłać forsę. To najlepszy pokój w tym domu. Nie może stać pusty. - Nie mów tyle - Miller wyciągnął rękę, by pchnąć gospodarza na wyrko. Ale tamten miał tak brudną koszulę, że zrezygnował. Teraz otworzył drzwi i zahaczył na łóżku obcego faceta. Obudził go i powiedział: - Dawno tu mieszkasz? - Rok. Sztanga leżała na stojakach, wyczyszczona do połysku. - Ćwiczysz? - Tak - tamten przecierał przestraszone oczy. - Wyjdź stąd - powiedział Miller. - Ja tu mieszkam. - Coś podobnego - powiedział tamten. Podniósł się i zaczął wciągać ubranie. Był wysoki i nieźle umięśniony. - Mieszkałem tu cały czas - wyjaśnił Miller. - Nie zauważyłem cię - facet pokręcił głową. Miller wiedział, że on zastanawia się, czy zacząć walkę, czy wezwać gospodarza. 145 - Wyjdź stąd - powiedział. - Chcę tu trochę posie- dzieć. Potem pójdę i więcej mnie nie zobaczysz. Podniósł rękę i pokazał ścianę. Wędrował po niej kara- luch. Facet złapał but i rzucił. Nie trafił. - To się rzadko udaje - powiedział Miller. - Ale po kilku latach można dojść do perfekcji. - Wiesz z doświadczenia. - Nie. Mnie się udało. - Mnie też się uda. To tylko przejściówka. - Daj Boże, przyjacielu - rzekł Miller. - Daj Boże. Tamten wyszedł i po chwili wrócił z gospodarzem. - Jak się dostałeś? - zdziwił się gospodarz. - Przy pomocy klucza, za posiadanie którego przysyła- łem ci co miesiąc pieniądze. - Co to za facet? - powiedział nowy lokator. - Czy ja za swoje sześćdziesiąt pięć dolarów nie mam prawa porządnie się wyspać? Przecież wiesz, że robię na noc. - Podniósł o piętnaście? - zdziwił się Miller. - I nawet nie odmalował. - Musisz się wyprowadzić - powiedział gospodarz do nowego. - Pan Miller wrócił. - Nic nie mówiłeś przedtem. Pójdę na policję. - W porządku - rzekł Miller. - Nie denerwuj się. On nam zwróci pieniądze. Mnie dwa tysiące osiemdziesiąt, a tobie siedemset osiemdziesiąt za nadwyżkę. Ta nora zresztą nie warta jest nawet czterdziestu tygodniowo. W przeciwnym razie wyrwiemy mu to, z czym on już i tak nie wiąże większych nadziei. Idź z nim do banku i dopilnuj, by wziął odpowiednią ilość gotówki. Wyszli i został sam. Położył się na ławce i podniósł 146 i/UTtgę kilka razy. Oparł ją na uchwytach i leżąc patrzył v, sufit. Na sznurze lampy pojawił się karaluch. Szedł ostrożnie w dół, zatrzymując się co chwila i ruszając długi- mi wąsami. Miller zastanowił się, czego to stworzenie tam szuka. Ale nie mógł znaleźć wystarczającego powodu, dla którego karaluch odbywał swoją wędrówkę. Być może był to karaluch-emigrant. Interesy tego stworzenia musiały po- zostać tajemnicą dla Millera i uśmiechnął się, godząc się z tym. Karaluch znalazł się na żarówce. Miller wyciągnął nogę i nacisnął kontakt. Karaluch znieruchomiał, porażony świa- tłem. Po chwili żarówka osiągnęła wysoką temperaturę i karaluch spadł na podłogę. Był martwy. Miller usiadł i zapalił papierosa. Patrzył na coś brązowego, leżącego koło jego buta i pomyślał, że świat kryje w sobie zbyt wiele niespodzianek dla takich małych stworzeń. Tamci wrócili i gospodarz oddał pieniądze. - Interesuje cię sztanga? - zapytał Miller nowego. - Ile? - Sto. - Tyle kosztuje nowa. - Nie słyszałem, żeby te rzeczy się zużywały. - A jednak. - A więc to ty ją zniszczyłeś. Zapłacisz mi trzy dychy za roczne korzystanie ze sprzętu i zaraz to zabiorę. Facet wyjął setkę z kieszeni i położył na stole. Miller wziął ją nie patrząc. Dał klucz gospodarzowi i wyszedł bez słowa. Drzwi łazienki otworzyły się gwałtownie i wpadł na niego stary człowiek w podkoszulku, z ręcznikiem na ramionach. W ręku trzymał szczotkę i pastę do zębów. 147 - A, jesteś nareszcie - powiedział. - I co zwojowałeś? - A ty? - Ja - roześmiał się stary. - Odkąd wyjechałeś, moja sytuacja bardzo się poprawiła. Co miesiąc trzy setki oddaję do banku. - Trzy - powiedział Miller. - To za dużo. - Jeżeli chcesz - stary złapał go za ramię - możesz zaraz pójść ze mną. Potrzebują na nocki do oczyszczania kotłów po kwasie. I podnieśli stawkę o dwadzieścia centów. - Zastanowię się. - Nie trać czasu. Lata lecą. Kiedy się opamiętasz, może być za późno. I nic nie będziesz miał. - Podzielisz się ze mną. - Zapomnij o tym - roześmiał się stary. - Pracuję wyłącznie na siebie. - I na bankierów. Miller ominął go i zaczął schodzić. - Przyjacielu zawołał stary. - Czy możesz mi dać papierosa? - Łap - powiedział Miller i rzucił mu pudełko. Zatrzasnął drzwi. Stary otworzył pudełko. Było puste. Z budki telefonicznej zadzwonił do człowieka, którego imię i numer telefonu pamiętał. Ten człowiek wrócił właśnie z urlopu na Jamajce. - Mam bardzo ważne informacje - powiedział Miller szeptem. - Ale musisz mi wpierw powiedzieć, czy się zdecydowałeś. - Na co? - Na przelanie stu tysięcy dolarów na moje konto 148 w „Canadian Imperiał Bank of Commerce". Informacja, którą zdobyłem, warta jest dużo więcej. - Mów. - Przez telefon? Nie boisz się podsłuchu? Racja, prze- cież to ty podsłuchujesz. Uważaj: przyjdą do ciebie pewni ludzie. - Jacy ludzie? - Ludzie jak ludzie. Biali, czarni, żółci, czerwoni oraz różne mutacje tych kolorów. Będzie ich bardzo wielu. Rozwalą twój bank i zabiorą pieniądze. Rozwalą wszystkie banki tego kontynentu. Ciebie i twoich właścicieli zmuszą do uczciwej pracy w fabryce lub, na polu. To na razie wszystko. Reszta po otrzymaniu przelewu. Słyszał oddech tamtego. ? -' Wiem to od ludzi stamtąd - szepnął Miller. - Ostat- nio przybywa ich tu coraz więcej. Poniosłem koszta al- koholu. Musisz mi zwrócić. Bez wódki nie wychodzi. Zwie- rzają się tylko po pijanemu. - Acha. I kiedy to się stanie? - Praca konfidenta nie daje kwalifikacji jasnowidza. Przelew jednakże znacznie by tu pomógł. - Słuchaj, czy coś ci przypadkiem nie dolega? Może boli cię głowa? Może poszedłbyś do lekarza? - Jestem tylko cholernie głodny - powiedział Miller. -- Za chwilę zjem hamburgera. Będzie to ostatni hambur- ger w moim życiu, na szczęście. - Zamierzasz sobie odebrać życie? - Przeciwnie - rzekł Miller i odłożył słuchawkę. Stali na kei. Tropfenberg nerwowo machał kapeluszem. ----:~ *- v>„„ tn m„o; Zabrać z powrotem. Ja - Nie, panie ten. Pan to musi 149 wstałem wczoraj. Mój syn jeszcze leży w łóżku. Skąd mogłem wiedzieć, że to tak okropnie buja? Dużo w życiu przeszedłem, proszę pana, ale to było prawie najgorsze. Ja panu od razu to oddam, to już jest pana, niech pan to zabierze z moich oczu. Pan mi tylko zwróci pieniądze i zostaniemy w zgodzie do końca naszych dni. Miller pomyślał, że jest to okazja, żeby bezpiecznie prze- wieźć pieniądze do Europy. Dwa idiotycznie wielkie Fordy, które kupili, żeby schować forsę w podwójnej podłodze każdego z nich, można by sprzedać, nie narażając się na niespodzianki. - Dobrze - powiedział - ale załatwimy to w Europie. - Panie, - złapał się za głowę Tropfenberg. - Czy pan sobie wyobraża, że ja o niczym nie marzę, tylko o wyciecz- kach do tej biednej Europy? Po co mi ta Europa? Patrzeć na stare domy i chodzić do teatru? Ja nie mam czasu na głupstwa, panie ten. - Podróże kształcą. - Niech pan to powie mojemu szoferowi. Ja od trzy- dziestu lat nic innego nie robię, tylko wciąż spotykam tych wykształconych. Oni wszystko wiedzą, i tak ładnie o tym mówią. Tylko dlaczego nie wiedzą, jak' się robi pieniądze? I dlaczego nic o tym nie potrafią powiedzieć? Oni właśnie jeżdżą do Europy, jakby tam na nich mamusia czekała. - A jednak chciałbym pana zobaczyć, schodzącego z ja- chtu w Amsterdamie. - Pan o tym zapomni. - Przyjdzie mi to bez trudu. Proszę wydać polecenie Svenowi, żeby jutro odpłynął. Z Amsterdamu zatelefonuję 150 do pana. Wtedy wskaże pan człowieka, z którym dokona- my formalności. - Dobrze - powiedział Tropfenberg. - Ile zamierza pan urwać z tych pieniędzy? - Jacht został poważnie zniszczony. Zwrócę panu dzie- sięć tysięcy mniej. Tropfenberg znieruchomiał. - Pan mnie zabija, panie, panie ten - powiedział. - Ale jeśli pan myśli, że ja nie wiem, dlaczego pan nie chce tutaj odkupić jachtu, to pan się myli. - To pana sprawa. Niech pan sprzeda jacht za tę cenę komuś innemu. - Czy ja coś mówię? - zdziwił się Tropfenberg. - Ja nic nie mówię. To pan cały czas mówi. Czy ja powiedzia- łem, że się nie zgadzam? Nie, ja tego nie powiedziałem. A wie pan, dlaczego? Bo to dla mnie nie będzie interes, kiedy powiem, że się nie zgadzam. Podał Millerowi małą, wilgotną dłoń o brudnych paznok- ciach i odszedł swoim zawsze zaaferowanym krokiem. Miller krzyknął, żeby zaczekał. A kiedy stary odwrócił się, Miller podszedł wolno i zapytał: - Co ma robić człowiek, który nie chce już robić pieniędzy? - Jak to: nie chce? - No, nie chce. Po prostu: nie chce. - Dlaczego? - wykrzyknął stary w bezgranicznym zdu- mieniu, w którym brzmiała nuta szczerej rozpaczy. - Ponieważ uważa, że jest to głupie zajęcie. Że to nie ma najmniejszego sensu. Zwłaszcza wtedy, kiedy już tych pieniędzy jest dosyć. 151 - Dosyć? - cofnął się Tropfcnberg, jak od szaleńca. -Co to znaczy dosyć? Czy pan to może wytłumaczyć? Czy jest na całym świecie chociaż jeden taki, co ma dosyć? Czy pan w ogóle wie, co pan mówi? A może pana boli głowa? Głupie zajęcie - mamrotał, mrugając szybko powiekami bez rzęs. - Tak. Odskoczył żywo dwa kroki i zamachał kapeluszem. -?- Pan wie, pan wie, co taki człowiek powinien zrobić? - krzyknął ze złością. - Nie wiem. Dlatego pytam. - Taki człowiek - wyszeptał Tropfenberg - taki czło- wiek powinien się utopić. Odszedł prędko do samochodu. Kiedy ten zardzewiały Cadillac sprzed piętnastu lat wykręcił na kei, Trepfenberg przystawił szarą twarz do szyby i Miller zobaczył, powięk- szone do ludzkich wymiarów oczy myszy. 152 XV. Położył na stole kopertę, w której było dziesięć tysięcy dolarów. - Przykro mi stary - powiedział. - Umrzesz na lądzie. Sven patrzył na niego szklanymi oczami. Poruszył głową przecząco. - Za te pieniądze kupię jakąś starą łajbę - powiedział. - I wypłynę wtedy, kiedy będę czuł, że to się zbliża. - Zrobisz, co zechcesz. Zarobiłeś na miejsce na najwięk- szym cmentarzu świata. Uścisnął jego suchą dłoń i odszedł, wiedząc, że nie zobaczy go już nigdy. Liczył wąskie banknoty w ciepłych, stonowanych bar- wach. Układał je twarzami do góry i te beznamiętne twarze historycznych postaci znał już lepiej niż twarze ludzi, któ- rych kiedyś kochał, niż twarze rodziców, leżących od dawna 153 w płytkim rowie, twarzami w dół, zastrzelonych przez Niemców w ostatnim dniu wojny. Zanosił paczki do banku, kładł w sejfie i czuł na udzie ostre ząbki kluczy poprzez cienką podszewkę kieszeni. Kiedy już ukrył ostatnią część forsy, wrócił do Paryża, żeby pożegnać się z George'em. - Zostań jeszcze kilka dni - poprosił George. - Nie mogę. - Dlaczego? Nikt cię nie zmusza do pośpiechu. - Jestem spóźniony o sześć lat. Dziś muszę wyjechać. George zapalił papierosa i zaczął nerwowo chodzić po wytartym dywanie. - Możesz chyba ze mną porozmawiać. To nie potrwa długo. - Oczywiście. - Nie chodzi mi o to, że wyjeżdżasz. Że prawdopodob- nie już się nie zobaczymy. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego. - Nie umiem tego wyjaśnić tak dokładnie, jakbyś sobie życzył. - Spróbuj. - Próbowałem już wiele razy. Dla ciebie starałem się szczególnie. Ale to niemożliwe. George patrzył na niego chwilę oczami bez wyrazu. Te oczy były już tam, dokąd George miał dopiero dojść. - Za ostro wchodziłeś w ludzi - powiedział. - A lu- dzie tego nie lubią. - Ja ich też nie lubię. Co z tego? - To, że nie mógłbyś teraz wyjechać. Przegrałbyś, gdy- byś nie trafił na mnie. - Ale wygrałem. Trafiłem na ciebie. 154 - Ale wtedy tego nie wiedziałeś. Byłeś sam i nie miałeś forsy. - Teraz mam forsę i też jestem sam. -- Nie - powiedział George. - To nie ma znaczenia - odparł Miller, patrząc mu w oczy. - Dzięki mnie zrobiłeś forsę - powiedział George i za- palił papierosa, a zapałka drżała w jego dłoni. - Nie mów tak, George - powiedział Miller sucho. - Przepraszam -- powiedział George. - Przeżyliśmy rok. To dużo. - Nie miało to nic wspólnego z życiem. - Więc co to było? - Praca. - Masz rację. Ale to nie było złe. - To był mój najlepszy rok - powiedział Miller. - Bez przesady. - Może przesadzam. Chyba na pewno tak. - I ja tak myślę. . - Że? - Że to był dobry rok. Co byś robił teraz, gdyby go nie było? - Wykonywałbym jakąś pracę - Miller wzruszył ra- mionami. - Kłamiesz. Nienawidzisz zwyczajnej pracy. Nie po- trafisz robić niczego, za co płacą od godziny. Umiesz tylko bić i prowadzić samochód. - Czy robię to źle? - Robisz to dobrze. Ale takie umiejętności to za mało, żeby być człowiekiem. 155 I Miller spojrzał na niego ze zdumieniem. - George, musiałeś ostatnio przeczytać jakąś książkę. Czy masz zamiar namówić mnie do pracy nad sobą? - Na to już za późno. - Było za późno w dniu, w którym przyszedłem na świat. I dla ciebie też było za późno. Więc nie mów głupstw. - Mówię dlatego, że chcę wiedzieć, kim my naprawdę jesteśmy. - Taka wiedza nie da ci nic. Nigdy nie poznasz prawdy. Ona zależy od chwilowych nastrojów. Raz wydasz się sobie wspaniałym facetem, innym razem będziesz przekonany, że jesteś największym draniem, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia.. Zresztą my nie jesteśmy tacy sami, George. To złudzenie. Równała nas praca, jak równa wszystkich ludzi. Ale praca się skończyła. Możemy być sobą. To znaczy: każdy kim innym. George odkręcił kurek nad umywalką, poczekał aż spły- nie nagrzana woda i nabrał zimnej do szklanki, pokrytej białymi zaciekami. Napił się i powiedział spokojnie: - Dlaczego myślisz, że jesteś inny, niż ja? Czy dlatego, że jesteś stamtąd? To daje patent na inność? Na tajemnicze głębie? Znasz rzeczy, które mnie, człowiekowi stąd, nawet się nie śniły? Co w tobie siedzi, Miller? Tylko to chcę wiedzieć. - To będzie wiedział facet, któremu każą zrobić sekcję moich zwłok - powiedział Miller, patrząc na George'a z uśmiechem. George podszedł do okna i usiadł na parapecie, patrząc w mroczną studnię hotelowego podwórza. Miller wstał z krzesła i poszedł do drzwi. Odwrócił się 156 i kiwnął George'owi ręką. Wtedy zobaczył w jego dłoni pistolet. Patrzyli na siebie w milczeniu. - Robiłem to dla sportu, ten hasz - powiedział cicho Miller. - Na marginesie innych spraw, o wiele ważniej- szych. Nie masz pojęcia, co to są za sprawy. I nie dowiesz się nigdy. Zrobiłem, co było do zrobienia. I nadszedł czas powrotu. Tak wygląda moja prawda. To wszystko. Zbliżył się powoli i wyjął broń z ręki George'a, słabej jak dłoń dziecka. Włożył w tę dłoń klucze od swego sejfu. - Weź to, George - powiedział, kiedy klucze wypadły E na ziemię z otwartej ręki tamtego. - Ja tego nie potrzebuję. ; Nigdy nie potrzebowałem. - Więc dlaczego... - George patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. - Przecież byłeś naprawdę biedny. - Nigdy nie potrzebowałem pieniędzy - powiedział Miller. - Więc to był kamuflaż? Miller wzruszył ramionami. - Myśl, co chcesz. - Ryzykowałeś wiele, wchodząc w to ze mną. - W tym nie było ryzyka - powiedział Miller. - Żad- nego. Traktowałem to jako rozrywkę. Ryzykowałem gdzie indziej, w przerwach między naszymi akcjami. . - Zabierz te klucze - powiedział George. - Mam dość swojej forsy. - To też jest twoja forsa. - Kiedy wrócisz? - zapytał szeptem George. Miller nie odpowiedział. 157 - Za miesiąc? Za dwa? Kiedy? Milczał. - Kiedy zacząłem to robić - powiedział George - wie- działem, że musi się udać. Poruszałem się, jak we śnie. Jakbym coś gonił. I dogoniłem.. To był ten ostatni rok. To było tak, jakbym się obudził i zobaczył, że trzymam w rę- kach tę dobrą rzecz, o której śniłem, bojąc się obudzić, żeby nie zniknęła. To był ten ostatni rok. Przerwał, ale Miller nie powiedział nic. George spojrzał krótko na jego twarz'i opuścił wzrok. Widział mętny wzór tandetnego dywanu, zniszczony buta- mi obcych ludzi. - Myślałem, że będziemy razem, chociaż przez jakiś czas. Zawsze chciałem pojechać gdzieś, coś zobaczyć. Prze- żyć różne ciekawe przygody. Pragnąłem tego od najmłod- szych lat. 1 myślałem, że z tobą uda mi się zamienić w prawdę te śmieszne marzenia. Powiedz, czy mam wierzyć, że to się kiedyś uda? Miller milczał, patrząc w strzęp nieba za jego głową. - Może jeszcze będę ci potrzebny - powiedział George. - Pojadę na Wyspę i kupię ten dom. Tam będę na ciebie czekał. Jego twarz była szara.i nieruchoma. - Czekaj - powiedział Miller i wyszedł. 158 XVI. Próbowałem malować, lecz nie wychodziło to dobrze, i wiedział, że nie wyjdzie, ponieważ wiedział, że nie ma talentu, i wiedział, że żadna praca, ani żadne pieniądze tego braku nie wyrównają. Wyniósł na taras kilka nie dokończonych płócien i zrzucił je do morza. Potem zaczął się nudzić i nuda nasunęła mu smutne myśli o śmierci. Pomyślał, że źle jest umierać, gdy się ma tyle pieniędzy. Wtedy ogarnęła go chęć zobaczenia tej całej forsy, dotykania jej. Ale miał ze sobą zaledwie'kilka tysięcy. Poleciał do Europy i przywiózł tyle, ile mógł. Ukrył to w domu i poleciał jeszcze raz. I latał dotąd, aż opróżnił wszystkie sejfy, które do niego należały. Potem pomyślał, że pieniądze Borysa powinny na niego czekać tu, w ich domu. Więc znów odbył kilka podróży. Kiedy wreszcie wszystko było na miejscu, położył na stole 159 tę wielką ilość papieru i przyjrzał jej się dokładnie. Lecz nie było czemu się przyglądać, był to bowiem tylko papier. George pomyślał, że ludzie utożsamiają ten papier z życiem. Lecz wciąż był to ten sam papier. George wiedział, że jest w tym papierze ogromne oszustwo, ale nie umiałby tego nazwać. Zrozumiał tylko, że ten papier nie zaspokoi jego pragnień. Strącił paczki ze stołu. Porozrzucał po salonie i przez kilka dni nie zwracał na nie uwagi. Deptał je obojętnie, kiedy chodził z kąta w kąt, paląc fajkę z tytoniem, nasyco- nym kilkoma kroplami haszu. Przyszedł dzień, kiedy zrozumiał, że Miller nie wróci. Wtedy te pieniądze wydały mu się jedyną wartością jego życia. Przestraszył się, że ktoś może tu przyjść i je zabrać. Wiedział, że prawie każdy człowiek na kuli ziemskiej mógł- by go zabić dla takiej ilości pieniędzy. Pewnej nocy obudziły go szmery i pomyślał, że ktoś mu te pieniądze podkrada. Postanowił je policzyć i zapakować. Ale sumy myliły mu się zbyt często. Wobec tego uprościł pracę, licząc ilość banknotów. Były to banknoty studolaro- we i było ich sto czterdzieści tysięcy. Praca trwała kilka dni i nocy, podczas których George nie jadł i nie spał. Dowie- dziawszy się, że jest w posiadaniu czterdziestu milionów dolarów, zapadł w sen pośród lego papieru, i spał przez dwie doby. Zniósł wszystko do piwnicy i zamknął na klucz. Ale budził go każdy szelest. Nasłuchiwał, czy ktoś nie próbuje włamać się do wnętrza, z pistoletem w ręku skradał się do drzwi w białym świetle księżyca. Po kilku dniach nie wytrzymał napięcia i zaczął sypiać 160 w piwnicy. Tłumaczył sobie, że robi to dlatego, że na górze jest zbyt gorąco. Noce były duszne. Spał na paczkach pieniędzy. To nie było wygodne, więc porozrywał banderole i rozrzucił banknoty po całej podłodze. Leżąc przebierał w nich palcami i delikatny szelest usypiał go. Kiedy ostatni raz był w Europie, kupił kilkadziesiąt pastylek LSD, chcąc pomóc jakiemuś biedakowi, który dopiero zaczynał. Teraz zaczął to brać. Z początku kruszył pastylkę i łykał drobne okruchy. Potem brał po połowie i to dawało mu spokój na cały dzień. Bał się schodzić do miasta. Odżywiał się pomarańczami, których cały worek dostarczył mu stary Murzyn. Postanowił napisać list do Millera, i wykonał to. Ale list nie był dobry, więc podarł go i napisał jeszcze raz. I pisał jeszcze wiele razy. A kiedy wydało mu się, że tekst zawiera wszystko, co chciał powiedzieć, zrozumiał, że nie wie, dokąd zaadresować kopertę. Spalił ten list. Czasami wychodził na taras i patrzył w morze. Widział białe i zielone statki, nieruchome na twardym od słońca blacie oceanu. Usiadł przy stole ukrytym w niszy i napisał kilka słów na kartce. Przypiął ją do stołu pineskami, żeby jej nie zwiał wiatr. Potem zszedł do piwnicy i nie wychodził z niej przez wiele dni. 161 XVII. Te same ulice, ale nie mógł odnaleźć w nich swego śladu. Te same domy, ale poznawał je z trudem. Był wśród ludzi, z którymi przeżył tysiące dni, a było to tak, jakby wędrował przez obcy las. - Nazywa się Borys Miller - mówił, i jego spojrzenie odbijało się od tamtych oczu, jakby były z matowego szkła. Wargi tych ludzi nieruchomiały, a twarze tężały w uczu- ciu, którego sami nie umieliby nazwać. Wtedy Miller czuł gorycz, podobną do smaku winy. Ale nie mógł powiedzieć im swojej prawdy. - Ten człowiek, którego sportowe sukcesy wielu z nas pamięta, gnany żądzą przygód i ciekawością świata, wiele lat temu opuścił nasz kraj - mówił prędko dziennikarz. - Ale teraz jest znowu wśród nas. Teraz powie nam, dlaczego wrócił. 162 Trzy potężne kamery podsunęły się bezszelestnie. Mocne reflektory świeciły w twarz. Kropla potu spłynęła po policz- ku Millera i kraj milionami oczu śledził jej tor. Dziennikarz energicznie zwrócił się do Millera: - Powiedz, dlaczego wróciłeś? - Żeby zobaczyć, co słychać. - Ha, ha - roześmiał się dziennikarz, i z milionów ust, ukrytych w ciemności, wydobyło się takie samo „ha, ha". - Co było powodem twojej decyzji? - To samo, co bywa powodem wszystkich decyzji. - Co to jest, według ciebie? - Tęsknota, miłość, nienawiść, strach i tak dalej. Bar- dzo splątane. Nie da się nazwać. Dziennikarz skrzywił się. I skrzywiła się twarz kraju. - Postawmy sprawę jasno - rzekł. - Zrozumiałeś, że tylko ten kraj jest twoim krajem. - Żaden kraj nie należy do mnie. Gdyby tak było, ty pracowałbyś gdzie indziej. - Gdzie? - Tam, gdzie ja pracowałem kiedyś. W kopalni. Dziennikarz sk'rzywił się. Oczy kraju rozbłysły uśmie- chem. - Urodziłeś się tu. - Mnie urodzono. - Co za różnica? - Taka - powiedział Miller - że do ojczyzny trzeba dojrzeć. - Nie oczekujemy od ciebie filozofii. Trzymamy się konkretów - powiedział dziennikarz. - Wracając tu, musiałeś się czegoś spodziewać. 163 - Dorosły człowiek nie powinien się spodziewać nicze- go, poza kłopotami ze strony innych ludzi. - Więc? - Wróciłem do kogoś, kto został w tamtym dniu, kiedy odszedłem. Jestem znów cały, niepodzielny. Lecz teraz po tamtej stronie został ktoś, bez kogo nie umiem być sobą. - Z czasem to się ułoży. - Z czasem wszystko układa się w trumnie. - Masz ochotę wrócić do niego? - Tak. - Więc zastanów się, Miller: gdzie jest twoja ojczyzna? - Moja ojczyzna to moje wyobrażenie świata. Wszyscy mamy jakąś wizję świata. Jeżeli wizja jest tandetna, używa- nie pojęcia „ojczyzna" niczego nie załatwia. Na przykład drobnomieszczanin jest emigrantem, bezpaństwowcem w kraju urodzenia. - Drobnomieszczanin to pojęcie, używane przez wczes- nych rewolucjonistów. Dziś nie przylega. - Ciągle jest czas wczesnej rewolucji. Drobnomieszcza- nin posługuje się komputerem i leci w kosmos. A jego wizja życia na tej planecie jest mała, kiczowata.- A kicz prowadzi do śmierci. - Miller, zaskakujesz mnie. Co ty właściwie robiłeś po tamtej stronie? - Zgadnij - powiedział Miller i odszedł. Reflektory zgasły. Oczy kraju zapadły w noc. ' Stał pod czerwonym neonem hotelu. Po drugiej stronie, w błyskach lamp, trzepotał na nowym domu transparent: „Wykonamy plan". Miller uśmiechnął się, ponieważ wie- 164 dział, że on wykonał plan, mimo wszystko. Kupił gazetę, składającą się z niewielu stron i dowiedział się, że świat pracy na całym świecie coraz skuteczniej walczy o swoje prawa, co jednak nie było prawdą. W tym mieście wybudo- wano osiedle wysokich domów z szybkobieżnymi windami, które niestety psują się zbyt często. Miller uśmiechnął się, ponieważ wiedział, że windy psują się wszędzie, lecz miesz- kańcom tych domów trudno byłoby w to uwierzyć. Daje się zauważyć wzrost stopy życiowej społeczeństwa, znękanego wojną, która skończyła się dwadzieścia osiem lat temu. Uśmiechnął się, ponieważ wiedział, że nie wojna zostawia prawdziwe ślady, lecz klęska. I że wojna kończy się napraw- dę tylko zwycięstwem. I kiedy nie ma ostatecznego zwycięs- twa, to wojna trwa. Lecz wielu za oknami swoich klatek myślało tylko o kolacji f wesołym programie w telewizji. Miller nie mógł być odpowiedzialny za długość zwojów mózgowych tych ludzi. Małe auta lawirowały w deszczu. W nich ludzie, uczący się trudnej sztuki przerzucania bie- gów, ludzie z ciemnymi śladami ziemi, które na zawsze wżarły się w skórę dłoni. Ulicą szedł oddział wojska, niosąc w rękach pochodnie. Byli to wysocy, silni, dobrze wy- szkoleni chłopcy. Ponieśli ogień przez most i zeszli na tamten brzeg. Miller uśmiechnął się, ponieważ wiedział o nich wszystko. Dym pachniał zbożem, a asfalt lśnił jak czarnoziem. Spędził noc z człowiekiem, którego znał od dziecka. - Nie powinieneś był tego robić - powiedział tamten. - W niczym mi to nie przeszkadzało. Nawet przeciwnie. - Możliwe. Ale tego nie było w planie. 165 - Ważna jest realizacja planu - powiedział Miller - A nie sposób, w jaki się to osiąga. - Nie spierajmy się - powiedział tamten. - Dobrze, że jesteś. Wtedy Miller opowiedział mu o George'u. Patrzyli na siebie w skupieniu, paląc papierosy. - Stary - powiedział Miller. - On tam nie da sobie rady. Tamten postawił na stole butelkę mocnej wódki i wypili ją, i Miller upił się po raz pierwszy od wielu lat, ponieważ wiedział, że teraz wreszcie może bezpiecznie się upić. - Jedź - powiedział tamten. - I wróć z nim. Tu nie jest tak źle. - Jest nie lepiej i nie gorzej niż gdziekolwiek na świecie - powiedział Miller. - Tylko mało kto z was o tym wie. 166 XVIII. Szeleściły jak jesienne liście. Brodził wśród nich bosymi stopami. Kładł się na nich i wydawało mu się, że leży na miękkim, soczystym mchu w głębi wysokiego lasu. Kiedy czuł że wzięci między ciemne korony, chwytał dłońmi ten mech i trzymał się go mocno. Czasami wyrywał go z mięk- kiej ziemi i z pełnymi garściami wzbijał się w niebo. Las zamieniał się w gładkie, lśniące morze i George coraz bardziej zbliżał się do słońca. Potem, kiedy się budził, darł pieniądze na drobne strzępy, i podłoga piwnicy stawała się coraz bardziej puszysta. Przyszedł dzień, kiedy przypomniał sobie, że Miller nie 005' ,-, „T ? Jl Wszedł na górę, wykąpał się i ogolił. Nagi wyszedł na taras i spojrzał na wodę. Blask oślepił go i George wrócił do wnętrza domu. Wziął papierosy, zapalniczkę i puszkę 167 I coca-coli. Trzymał to w jednej dłoni. Drugą wyjął z szuflady płaskie pudełko po aspirynie, w którym było dziesięć pas- tylek LSD. Zszedł do piwnicy i zamknął się na klucz. Pod oknem wspiął się na palce i wyrzucił klucz na zewnątrz. Łyknął jedną pastylkę i popił colą. Zapalił papierosa, a potem, klęcząc wśród papierów, podpalał je zapalniczką. Czekał na wielki płomień, ale tliło się, jakby to były płatki wilgotnej skóry. Zgarniał je ramionami, rozrzucał, podpalał znów. Wreszcie pełzające płomyki objęły podłogę. George stanął pod ścianą, wysypał pigułki na dłoń i włożył do ust. Rozgryzł je dokładnie i popił colą. Puszka upadła bez dźwięku. Widział blask i słyszał falowanie morza. Był wysoko nad wodą, w której odbijało się słońce. Rozłożył ramiona i za- czął spadać w dół. Przebił powierzchnię blasku i opadł na dno. Ogarnął go dobry, dający wytchnienie chłód. XIX. Dopłynął do Wyspy nocą. Mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Stał na pokładzie w oczekiwaniu świtu i wydawało mu się, że Wyspa oddala się, ginąc w ciemności, to znów zbliża tak, że wyciągnąwszy rękę mógłby dotknąć skały, na której wysoko, pod białą .gwiazdą, stał tamten dom. Było to spowodowane nie tylko zmęczeniem, i nie tylko falowaniem powietrza, unoszącego się z nagrzanego oceanu: to zbliżał się i oddalał, i kołysał dookoła czas. Dzień przyszedł nagle. Miller usłyszał pęknięcie wody, z której wydarło się słońce. I zobaczył dom - zawieszony nad oceanem, otoczony zieloną mgłą parujących drzew. Ujrzał go po raz pierwszy od wielu miesięcy, a wydawało mu się, że od tamtych dni oddzieliła go wieczność. Zaczął spływać na niego spokój, którego brakowało mu podczas podróży. I którego brakowało mu podczas całego życia. 168 169 W chłodnej, wyłożonej czarnym marmurem łazience wziął kąpiel, a potem nago przeszedł do jednego z pomiesz- czeń, którego ściana była ogromną taflą lustra. Stanął na palcach, rozłożył szeroko ramiona. Uśmiechnął się do swojego odbicia. Kiedyś stał tutaj w tej samej pozycji. Ale teraz to już nie było to samo. Pomyślał, że George jest w mieście. Zgniłe pomarańcze leżały na podłodze kuchni. Wypił filiżankę mocnej kawy i wyszedł na taras. Powietrze było tak czyste, iż wydawało mu się, że widzi brzeg tamtego kraju, skąd przybył. Uśmie- chał się, ponieważ wiedział, że ten brzeg jest naprawdę blisko. Wszedł do cienistej niszy, wypełnionej powietrzem lekko zielonym od słońca, zatrzymanego przez dachówkę liści. Stało tam proste drewniane krzesło i ciężki stół na krzyża- kach. Na jego powierzchni, przyczepiona dwiema pines- kami, bieliła się kartka. Miller poczuł strach i słabość. Był z nimi oswojony, ponieważ nie opuszczały go od wielu lat. Ale teraz pojął, że ten strach i ta słabość były silniejsze niż kiedykolwiek. Na czystej, przeraźliwie obojętnej kartce widniały słowa: „Jestem na dole. I zostaw mnie tam". Zapalił papierosa, odwrócił się i wolno poszedł do ba- lustrady. Patrzył na morze. Patrzył dotąd, aż papieros sparzył o w palce. Potem zszedł w dół. Drzwi do piwnicy były zamknięte. Próbował je wyważyć. Daremnie. Wyszedł przed dom. Pochylił się i zajrzał przez okienko, ale nie zobaczył nic. Po chwili znalazł klucz, leżący na żwirowanej ścieżce. 170 Otworzył drzwi i zapalił światło. Stał c popiół i drobne strzępy papieru. Pośrodku tw^T leżał George. Ale to nie był już on. ą d° Zlemi' Borys Miller stoi znów w jasnym powietrz,, „ u a- wysokiej skały. Widzi ocean, oiadki ^S ^ którym suną białe i zielone statki ^ "*™»* ocean po osłoniętym chmurą, tkwi stopa wiecznTeZ ' W meJSCU Ikara. wiecznie przegrywającego Fribourg, Szwajcaria Toronto, Kanada styczeń - marzec 1973 171 AUTOPORTRET WYDAWCY NAKŁADEM OFICYNY WYDAWNICZEJ „EXLIBRIS" wkrótce ukażą się: Władysław H u z i k - „UKRADZIONE TWARZE". Powieść sensacyjna, która przyniosła Autorowi międzynarodowy sukces i umożliwiła powołanie naszego wydawnictwa/Przetłumaczona na języki: niemiecki i czeski, w przygotowaniu wersja hiszparjska, francuska i rosyjska. Akcja rozgrywa się w centrum Warszawy i opowiada dzieje ponurej zbrodni, poczwórnego morderstwa, jakie wydarzyło się w jednym z „mrowiskowców" Osiedla „Za Żelazną Bramą, a także historię toczącego się wokół tych zbrodni docho- dzenia. Wydanie ll-gie, objętość 12 ark. wydawniczych (280 stron) Najlepszy „kryminał" minionego dziesięciolecia. Andy M i I i k - „WESOŁE STO DOLARÓW". Nowele krymi- nalne współczesnego pisarza (rocznik 1949), który do perfekcji opanował gatunek „SHORT STORY", krótkiego opowiadania kry- minalnego, niezwykle popularny w literaturze amerykańskiej. Podziemny świat mafii, handlarzy narkotyków, gangsterskich pora- chunków i policyjnej korupcji - stanowi tło, na którym prezentuje Autor swoich bohaterów: ludzi owładniętych pasją gromadzenia dolarów, nie cofających się dla ich zdobycia przed popełnieniem najcięższych przestępstw i zbrodni. Wydanie l-sze, obj. 5,0 ark. wyd., - Władysław H u z i k - „TE MAŁE GNOJKI W NOCY". Zbiór opowiadań, jednolitych w treści, który autorowi przyniósł l-szą Nagrodę Tygodnika „KULTURA" w roku 1971, odrzucany przez Wydawców przez następne 20 lat. Dramatyczna opowieść o losach młodocianego włóczęgi, zawierająca wątki autobiograficzne. Prze- sycona swoistym humorem i poezją relacja o „małych gnojkach" zagubionych w otchłani wielkiego miasta. Współczesna proza polska, nawiązująca świadomie - w swej fakturze i dramaturgii - do tragicznych wątków życiorysu i twórczości JACKA LONDONA. Wyd. ll-gie, obj. 6,2 ark. wyd., TO SĄ TYLKO POZORY, AUTOPORTRET WYDAWCY ANDREW BRIGHT (rocznik 1935) - naturalizowany w Kanadzie pisarz polski. Członek Związku Pisarzy Kanady- jskich. Jeden z nielicznych który uzyskał powodzenie na niwie literackiej. Znany w swojej przybranej Ojczyźnie jako autor scenariuszy filmowych i trzymających w napięciu powieści kryminalnych. „STOPA IKARA" jest również taką książką. Jest to powieść o robieniu pieniędzy. Pełna sensacyjnej akcji, zawierająca wątki szczególnie interesujące dla pol- skiego czytelnika. Bohaterem „Stopy Ikara" jest emigrant z Europy Wschodniej, mieszkający w Kanadzie w skrajnej nędzy. Pewnego dnia dostrzega jednak swoją szansę. „STOPA IKARA" prowadzi nas przez slamsy Toronto i zaułki Nowego Jorku, akcja rozgrywa się w Paryżu, Ams- terdamie, w Maroku i na Giblartarze, pełna jest scen drama- tycznych i brutalnych, a jej bohaterowie - dwójka przyjaciół: amerykański gangster i uciekinier „ze Starego Kraju", były rajdowiec i bokser - w przeciągu niespełna dwóch lat dora- biają się kilkudziesięciu milionów na przemycie narkotyków z Afryki Pomocnej do Kanady i Stanów Zjednoczonych. Ponadto jest to powieść „z kluczem", ocierająca się o granice popularnej na Zachodzie „połitical fietion", o dynamicznie zarysowanej intrydze, przeprowadzonej w sposób precyzyjny i prawdopodobny. „STOPA IKARA" ukazała się po raz pierwszy w Kana- dzie, w roku 1975. Brutalne sceny przeplatają się w tej książce z głębokim pragnieniem przyjaźni - następuje jej krach, kiedy jeden z bohaterów postanawia powrócić do „Starego Kraju". Czyta się tę książkę, jakgdyby oglądało się na ekranie pasjonujący i barwny film. WSZYSTKIE NASZE PUBLIKACJE PRZESYŁAMY ZA ZALICZENIEM POCZTOWYM Naszr adres: OFICYNA WYDAWNICZA ,,EXLIBRIS' DZIAŁ HANDLOWY 00-809 WARSZAWA ul. Miedziana 14 tel.: 20 22 99 Z. W. Zam. 155. Nakł. 100 000 egz