Bajki o rzeczach i nierzeczach Zofia Beszczyńska Bajki o rzeczach i nierzeczach / U i ilustracje: Agnieszka Żelewska CZARNY KOT Gdańsk 2002 Książka ukazała się dzięki wsparciu finansowemu Fundacji Książka dla Dziecka. O ISBN 83-910580-5-0 Gdańsk 2002 Wydanie pierwsze Projekt graficzny: Agnieszka Żelewska Korekta: Elżbieta Pałasz Fotografia na IV stronie okładki: Bogusław Ulicki © Copyright by Zofia Beszczyńska 2002 Wydawnictwo „Czarny Kot" 80-169 Gdańsk, ul. Otwarta 25/2 tel. (058) 306 22 44 0 600 94 68 86 e-mail: czarny_kot@pf.pl Dystrybucja „Motto" tel. 0503 38 92 51 e-mail: witoldgrabowski@wp.pl Druk i oprawa: Zakłady Grafic2ne im. KEN S.A. Bydgoszcz, ul. Jagiellońska 1, Fax (052) 322-26-71 Weronice O włóczce, swetrach i Nocy Czarów % ?5ył sobie raz sweter, który chciał być włóczką. A raczej kilkoma włóczkami, gdyż był to sweter w różnych kolorach. Cały w przepiękny ob- raz pokazujący niebieskie niebo, zieloną łąkę i ba- wiące się na niej zajączki. Ale swetra nie obchodzi- ły żadne włóczkowe obrazy ani to, jak bardzo mo- gą się one podobać dzieciom, którym mama kaza- ła się ciepło ubrać. Wolał zostać włóczką, i już. Sweter należał do pewnej dziewczynki imie- niem Weronika. Nosiła go często, kiedy była cał- kiem mała. Aż z tego noszenia na łokciach swetra zrobiły się dziury, a na brzuchu - tuż obok bawią- cych się zajączków - pojawiła się wielka plama po frytkach z keczupem, której niczym nie można było wywabić. Wreszcie Weronika urosła i sweter stał się dla niej za mały, a że był tak zniszczony, nie można go było oddać innemu dziecku. Pewne- go dnia dziewczynka niespodziewanie znalazła sweter w głębi szafy i postanowiła go spruć. Będę miała mnóstwo pięknej włóczki - pomy- ślała. - Zrobię sobie z niej coś zupełnie innego, supermodnego i nic a nic nie dzidziusiowatego. I rzeczywiście, po jakimś czasie udało jej się zrobić nowy sweter, zupełnie niepodobny do po- przedniego. Był luźny, dłuższy z tyłu, a krótszy z przodu, a w dodatku o nierównych bokach. Jego kolory też nie przypominały już ani nieba, ani łąki, ani zajączków. Falowały i mieszały się ze sobą jak woda. Także ten sweter, chociaż w nowym kształcie, wcale nie był z siebie zadowolony. Wolałem być włóczką - wołał bezgłośnie - wolałem być włócz- ką, czy nikt tego nie rozumie? - Ale, rzecz jasna, nikt go nawet nie słyszał. Tymczasem moda się zmieniła i nie nosiło się już luźnych wdzianek, lecz obcisłe pulowerki. Weronika więc czym prędzej spruła drugi sweter i zrobiła z niego trzeci, z krótkimi rękawami. I chociaż miała więcej wprawy, sweterek wyglą- dał gorzej, bo włóczka była trochę zużyta. Czuł się też jeszcze bardziej fatalnie niż poprzednio. Nie tylko dlatego, że ciągle marzył o pozostaniu włóczką, ale że od tego prucia i przerabiania bo- lało go, jeżeli tak można powiedzieć, całe ciało. Weronika też nie lubiła go za bardzo i w końcu spruła sweter zupełnie, bez żadnego pomysłu, co zrobić z włóczką. Ta zresztą była już tak poprzera- 7 biana na wszystkie strony, pozrywana i pozwiązy- wana, poplątana i poskręcana, tak sfilcowana od ciągłego prania, że nie nadawała się już do niczego. Wreszcie dziewczynka wypchała nią poduszkę. I tak w końcu włóczka była zadowolona. Leża- ła sobie cichutko w poduszce i gdy Weronika spała, szeptała jej do ucha bajki i wiersze. O tym, jak kura-noc zniosła jajko-księżyca, z którego wykluł się pisklak-słońce. O czarownicy i wilkołaku, którzy chcieli stra- szyć dzieci, a że im się to nie udawało, z rozpaczy zmienili się w robaczki. O Łamadze i Bałaganie, którzy zakochali się w sobie i wzięli ślub. O drzewie, które umiało chodzić, i o kamie- niu, który umiał fruwać... Ale potem budził się dzień, Weronika wstawa- ła i nie słuchała już żadnych opowieści, a włócz- ce nudziło się leżeć samotnie i milczeć. A że by- ła trochę zaczarowana - może przez to niebo, łą- kę i zajączki, którymi była dawniej - doskonale wiedziała, kiedy ma nadejść Noc Czarów. Staje się to jeden, jedyny raz w roku. Tej akurat nocy nie opowiadała dziewczynce żadnych bajek, tylko rzuciła na nią zaklęcie moc- nego snu. I przez dziurkę w poduszce (którą na szczęście Weronika zszyła niedokładnie) wydo- stała się na zewnątrz. 8 Pomagał jej księżyc i księżycowe strachy, drzewo i zakochany w nim wiatr, kamienie, któ- re nocą zmieniają się w zwierzęta, i rosnące w le- sie krasnoludki - bo wszyscy oni lubili słuchać opowieści o sobie. I podczas gdy cicho nucili spe- cjalne Noco-Czarowe zaklęcia, włóczka trzy razy okręciła się wokół siebie, zatańczyła i zaśpiewała, zaczarowała się i sama z siebie zrobiła włóczko- wą dziewczynkę. Małą i miękką, kolorową i śmieszną: zupełnie jak prawdziwą. Nie chciała być już więcej ani swetrem, który chciał być włóczką, ani włóczką, która nie chciała być swe- trem - chciała pozostać sobą, czyli dziewczynką jak lalka, lalką jak dziewczynka. Wreszcie położyła się na płaskiej poduszce tuż obok głowy Weroniki i szepnęła jej do ucha: - Jestem twoją przyjaciółką! A potem, bardzo zmęczona, zasnęła. I tak Weronika nie miała już ani włóczki, ani swetra, który mogłaby z niej zrobić, ani nawet miękkiej poduszki. Miała za to lalkę-przyjaciółkę. Nazwała ją Filka i zupełnie, ani razu, nie przy- szło jej do głowy, żeby ją pruć czy przerabiać. W ogóle nie myślała o niej, że jest z włóczki. Uca- łowała ją radośnie i z poduszki, którą kiedyś wy- pychała, uszyła Filce kołderkę. Filka, podobnie jak zaczarowana włóczka, z której była zrobiona, nie umiała mówić tak, że- by ją wszyscy słyszeli. Ale z Weroniką i tak rozma- wiało się jej wspaniale. To znaczy nocą nadal opo- wiadała lalka, ale za to w dzień - dziewczynka. Opowiadały sobie wzajemnie. O tym, jak co noc myszka zamienia się w księżniczkę i nigdy na odwrót. O bazyliszku, który przegląda się w lusterku księżyca. O drzewie i wietrze, które dzielą się jednym cieniem. 0 włóczce, która sama zaczarowała się w lalkę, i dziewczynce, która o tym opowiada... i jeszcze mnóstwo, mnóstwo innych historii. 1 nie wiadomo, która z nich wierzyła w nie bardziej. I 10 \ Tajemnica /??/? 4 JXarolina miała swoją Tajemnicę. Trzy- mała ją w szufladzie biurka. Ale pewnego dnia Tajemnica znikła. Dziewczynka szukała jej wszędzie, nie znala- zła. Ani w domu, ani na podwórku, ani nigdzie. Dzieci jeździły na rowerach, deskorolkach, grze- bały się w piasku - nikt Tajemnicy nie widział. W piasku była tylko zniszczona łopatka, podarte plastikowe torebki i kawałek szkła. Lecz Tajem- nicy ani śladu. - Jak wyglądała? - pytali wszyscy. - To tajemnica - odpowiadała Karolina. I nikt nie umiał jej pomóc. W końcu pomyślała, że porwało ją jakieś zwie- rzę albo Dziwna Istota. Zgoda, Dziwne Istoty może wcale nie istnieją. Ale kto w takim razie mógł porwać Karolinową Tajemnicę? Pies? Wiadomo, że on poluje tylko na kości i in- ne śmieci. Kot? Kotów cudze Tajemnice nie inte- resują. Dość mają własnych. Ptak? No może ptak... Zadarła głowę. Słyszała je wszędzie, ale niebo było puste. Musiały siedzieć w krzakach, na gałęziach drzew, na dachu śmietnika. Schowały się tak dokładnie, bo zawiniły? Już ona im pokaże! 14 Pobiegła do domu po okruszki, wysypała na chodnik. Przybiegł tylko pręgowany kot Tygrys. Był mądry i wiedział, że gdzie okruszki, tam za- raz będą ptaki. Ale tym razem i on się pomylił. Nie przyleciały. - Czekasz na ptaki? - spytała pani Agnieszka, sąsiadka. - Pochowały się, bo idzie na burzę. Wi- dzisz, jakie niebo? Nie wiadomo czemu, Karolina wolała nie mó- wić już o Tajemnicy. Westchnęła tylko i wróciła do domu. Po chwili lunął deszcz. Schowali się wszyscy, nie tylko ptaki. Na podwórku w mgnieniu oka rozlały się ogromne kałuże. Karolina stała przy oknie i patrzyła, patrzyła. Nagle aż podskoczyła. Spomiędzy chmur wy- rwał się cienki jak igła promień słońca i kałuże rozbłysły. Na jednej pojawiła się i znikła tęczowa bańka. Niepodobna do niczego na świecie, chyba 15 tylko do Karolinowej Tajemnicy. Dziewczynka chciała pobiec na dół i ją złapać, ale wiedziała, że nie warto. Kolorowa kula zniknie, ale po chwili może zjawić się nowa. I nowa, i nowa, bez końca. Jak tamtego dnia, gdy w słońcu puszczała my- dlane bańki. Jedna była tak piękna, tak niezwy- kła, że postanowiła ją zachować, i nie mówiąc nic nikomu, pozwoliła jej wlecieć do pustej szuflady biurka. I dzisiaj zobaczyła, że bańki tam nie ma. Teraz już Karolinie nie było smutno. Jeżeli bańkę naprawdę porwały Dziwne Istoty - w koń- cu dlaczego by nie? - niech się nią cieszą do wo- li. Ona zawsze może sobie zrobić nowe Tajemni- ce, i za każdym razem coraz piękniejsze. Kiedy tylko zechce. \ 7 Moja mama jest czarownicą lVloja mama nie jest taka jak inne. Ma brązowe włosy do ziemi i oczy piękne jak u kota. Bardzo o siebie dba: włosy nakręca na gałązki, usta maluje zieloną szminką, a paznokcie lakie- rem czarnym jak futerko kreta. Na głowę wkłada coraz to inny kapelusz. Ale niepotrzebnie, bo i tak ją kocham. I chciałabym nauczyć się od niej cho- ciaż trochę dziwnych rzeczy, ale ona mówi, że na to jeszcze za wcześnie. Muszę więc chodzić do nor- malnego przedszkola i uczyć się normalnych liter. W przedszkolu można wytrzymać, ale jest nudno. Ciągle to samo: śniadanie, obiad i leżako- wanie, a potem podwieczorek. Stale te same nud- ne zabawki i nudne drabinki w ogródku. Ledwie raz wybrałyśmy się z dziewczynami obok na kwa- śne jabłka, a już była awantura. I jeszcze panie powiedziały, że powinnam się cieszyć, że mnie nie bolał brzuch. Nic nie rozumiem: niby od cze- go? Kwaśne jabłka są najlepszą rzeczą, jaką ja- dłam w życiu. I żadnej z dziewczyn nic po nich nie bolało, ani trochę. Mama by mi ich wcale nie zabraniała. Może by nawet wyczarowała dla mnie całą jabłonkę na środku pokoju? Tylko że to już nie byłoby to samo. 20 Ale i tak nie mogę narzekać na brak atrakcji. Nasza czarna kotka Kawa rzadko jest czarna, a przeważnie w różnych kolorach tęczy, bo mama się na niej ćwiczy. Ale nie ma kryształowej kuli ani nic takiego, najwyżej dziwnie pachnący czer- wony szal z prawdziwego jedwabiu. No i rzecz ja- sna miotłę. Nie pozwala mi jej dotykać, ale ja i tak to robię, gdy ona nie widzi. Wcale się nie bo- ję, chociaż miotła syczy na mnie jak wąż. Przy- zwyczaiłam się i do syku, i nawet do miotania płomieni. Kiedy miotła jest zmęczona po noc- nych podróżach z mamą na grzbiecie, miota je na niebiesko. A kiedy długo wypoczywa, płomienie są czerwone. Pewnie ze złości, a może z nudów. Mama wyrusza nocą - żeby się, jak mówi, prze- wietrzyć - i nigdy nie udało mi się jej na tym przyłapać. Z każdej podróży przywozi mi pre- zent. Kawałek Księżyca. Łuskę Syreny. Pierścio- nek z okiem Feniksa. Ziarnko niebieskiego pia- sku - naprawdę nie wiem skąd. Taty nie pamiętam. Czasem myślę, że mama w złości przemieniła go w wielkiego czarnego ko- cura i wygoniła z domu, ale to oczywiście nie mo- że być prawda. W każdym razie mama nigdy nic na ten temat nie mówi. A gdy sama o to pytam, zaraz obiecuje, że nauczy mnie latać. Ale jakoś się to nie udaje, bo jej miotła na mnie prycha, a własnej jeszcze nie udało mi się wyhodować. 22 Gdy mama poszła na zebranie, zerknęłam do jej tajemnej Księgi Czarów, dla niepoznaki obło- żonej w gazetę. Dużo nie przeczytałam, bo znam tylko pojedyncze litery, a i to nie wszystkie. Ale były tam obrazki pokazujące, jak stać się całkiem maleńką, żeby zmieścić się na grzbiecie Kawy. Gdyby mi się taki czar udał, którejś nocy mogły- byśmy polecieć za mamą - cichutko, bo wiado- mo, że koty są bardzo ciche. I może bym się wreszcie przekonała, gdzie rośnie niebieski pia- sek, i nie musiałabym już wracać do przedszkola uczyć się głupich liter. Ale na to, jak mówi mama, jeszcze za wcze- śnie. Dlatego kiedy wróci, nastawimy sobie mu- zykę i zatańczymy, trzymając się za ręce. Mama pożyczy mi czerwony szal, a może i kapelusz. Księżyc będzie nad nami grać na gitarze, a Kawa patrzyć na nas pięknymi i tajemniczymi oczami. Potem mama ugotuje makaron, ale nie będziemy już miały siły go jeść, wypijemy tylko herbatę z fioletowych kwiatków. A rano może znajdę koło łóżka piernik z chat- ki Baby Jagi. Mama już dawno mi go obiecała. \ Pan Nieboraki r - eto yl sobie raz pan, który był bardzo dziw- ny. Ubierał się w spodenki w kropki, krawaty jak motyle, a zamiast normalnej czarnej, szarej lub brązowej teczki, jak inni panowie, nosił różowy wiklinowy koszyk. Wszystkich pięknie, z daleka i głośno pozdrawiał, i dlatego ludzie mówili o nim Pan Dzieńdobry. Ale naprawdę nazywał się Nieboraki. Mieszkał zupełnie sam w wielkim domu. Zu- pełnie sam, jeżeli nie liczyć myszy pod podłogą, nietoperzy na strychu i pająków we wszystkich zakamarkach (dzięki tym pająkom u pana Nie- borakiego nie mieszkały muchy, ale to już cał- kiem inna historia), a także jeszcze kogoś, ale o tym będzie mowa później. Na razie najważniej- sze jest to, że pan Nieboraki był niezwykle roz- targniony. Mogę was zapewnić, że nigdy nie wi- dzieliście nikogo co najmniej w połowie tak roz- targnionego jak on, i że choćbyście się nie wiem jak starali, nigdy nie będziecie nawet w ćwiartce podobnie roztargnieni! Na przykład pan Nieboraki nie tylko zapomi- nał sprzątać i zmywać po jedzeniu, ale najczęściej w ogóle nie pamiętał, że musi jeść, nie mówiąc już 26 o robieniu zakupów. Oczywiście też, choć miał wiele pięknych kwiatków w doniczkach, prawie nigdy nie myślał o ich podlewaniu. Często rów- nież myliła mu się noc z dniem i gdy widział wschodzące słońce, przychodziło mu nagle do głowy, że chyba znów o czymś zapomniał. A za- pomniał, oczywiście, że zaraz po Dobranocce (al- bo po Dzienniku, gdy był w lepszej formie) powi- nien był położyć się spać. Pan Nieboraki bowiem chodził spać z kurami, mimo że żadnych kur w domu nie miał. Dziwne, prawda? Ale przecież wiecie, że pan Nieboraki był bardzo dziwny! Nie zawsze się tym specjalnie martwił, ale od czasu do czasu - na przykład około Bożego Naro- dzenia, Wigilii albo Święta Kwiatu Paproci (za- pytajcie Waszych Rodziców, kiedy to jest) - ow- szem. I w takich dniach (albo nocach) przycho- dziły mu do głowy różne pomysły, jak sobie poprawić życie. Na przykład - dręczył się kiedyś - to okropnie niesprawiedliwe, że jedzenie samo nie sprząta po sobie! Tylko czeka na mnie, a jak ja mam mieć głowę do wszystkiego! I wyszorować zęby, i wyczyścić buty (pamiętając przy tym, że- by nie pomylić past!), i zawiązać krawat na szyi, i zapiąć szelki u spodni (pamiętając przy tym, że- by nie pomylić krawata z szelkami!), że nie wspo- mnę o podlewaniu kwiatków! (Kwiatki w tym momencie zaczęły się śmiać, przysłaniając sobie usta liśćmi, ale o tym będzie później). A odku- rzanie, żeby pająki miały więcej miejsca na paję- czyny? A zostawianie okruszków dla myszy? A przeganianie muzyki, żeby nie zagnieździły się w niej Muzyczne Koty? (Teraz pan Nieboraki trochę przesadził, ale wiecie przecież, że był bar- dzo dziwny!). I tak dalej, i tak dalej... ', -' . J H W tym momencie Panu Nieborakiemu zrobiło się okropnie smutno i chybaby zaczął od tego płakać, gdyby nagle nie usłyszał szelestu. A to z kątów i szpar zaczęły wychodzić do niego Kra- snoludki, zwane także Skrzatami. Niektóre z nich były trochę podobne do myszy i może dla- tego pan Nieboraki nigdy przedtem nie zwrócił na nie uwagi. Otoczyły go kółkiem, zaczęły tań- czyć i śpiewać. Śpiewały o tym, jak im dobrze u pana Niebora- kiego i jak go strasznie, ale to strasznie lubią. Mo- że dlatego, że zostawia im okruszki i rozlane mle- ko na stole, albo że opowiada sam sobie na głos bajki, których one tak lubią słuchać. Że chodzi w motylich krawatach i kamizelkach jak łąki latem, a w wannie puszcza tęczowe bańki. Lub że chodzi spać z kurami, a rano ogląda wschody słoń- ca, które jak wiadomo Krasnoludki ogromnie lu- bią... I od słowa do słowa, okazało się, że pan Nie- boraki nie ma żadnych, ale to żadnych powodów do zmartwień. Bo kiedy jednak, zmęczony, pój- dzie wreszcie spać - nieważne, w łóżku czy w fote- lu, w dzień czy w nocy - Skrzaty wychodzą z ką- tów i szpar i dokładnie sprzątają całe mieszkanie. I tak będzie zawsze, nawet do końca świata, byle tylko pan Nieboraki nic a nic się nie zmieniał! A co z kwiatami? - zapytacie. No cóż, kwiaty już dawno nauczyły się dbać o siebie. Same cho- 30 dzą do zlewu, odkręcają wodę i piją, ile im się chce. A potem wracają na miejsce i udają, że nic, ale to nic o niczym nie wiedzą. _____J_ J ' * I o o o i—i l5yły raz sobie Wejście i Wyjście, które boczyły się na siebie stale. Jedno nie mogło zrozumieć drugiego, drugie nie mogło zrozumieć pierwszego wcale. Jedno ciągle chciało wchodzić, a drugie tylko wychodzić. .._,_,.. — Nie mogły się pogodzić. Jedno miało na sobie napis „Ciągnąć", a drugie - „Pchać". Nie chciały siebie znać. Jedno spoglądało na południe, drugie ku pół- nocy. Nie chciały patrzeć so- bie w oczy. Ludzie wchodzili i wy- chodzili, wychodzili i wcho- dzili, bez przerwy. A Wejście z Wyjściem myślało: Ach, żeby tak po- kłócić się ze sobą wreszcie, bo to milczenie działa mi na nerwy. A kiedy przyjdzie noc, ta jedna ważna noc w roku, mogłybyśmy się pogodzić i mieć już święty spokój. Gdyby ludzie stąd poszli i w końcu zrobiło się miło, mogłoby się nam przydarzyć, o czym się ni- gdy żadnym drzwiom nie śniło. Mogłybyśmy się zakochać i podać sobie ręce, a później wziąć ślub ze sobą i już nie gniewać się więcej. I przyszła noc magiczna, wszędzie było cicho i pusto. / A drzwi się poko- chały i pobrały, i uro- dziły dziecko, które na- zwały Lustro. I wszyscy razem ży- | li długo i szczęśliwie. j I nikt się chyba te- mu nie dziwi, tak jak i ja się nie dziwię. A co się stało z ludźmi, co tak bez przerwy wchodzili i wychodzili? Tego już nie wiem. Może wy byście sami coś tu wymyślili? oon L» ?'! "? ?' '. i ' /' 'ś X '? )?'>'>('''''??'. {'??>'?? O dwóch słoikach i jednej musze ,;, ' » v f.. . Th t, L ewien pusty słoik szedł sobie ulicą, aż spotkał inny, który był pełen dżemu. - Cześć, słoiku z dżemem! - pozdrowił go. - Cześć, pusty słoiku! - odpowiedział mu tamten. I poszły dalej razem, trzymając się za ręce. Szły, szły, aż zrobiło się im bardzo gorąco, bo to było latem. Pusty słoik zdjął z siebie pokrywkę i zaczął się wachlować. Słoik z dżemem zaczął mu zazdrościć. - Ale masz fajnie! - mówił. - Ja tak nie mogę. Muszę się męczyć z tym dżemem. - Ale ty za to możesz sobie zjeść trochę dże- mu, kiedy jesteś głodny - podpowiedział mu pu- sty słoik. Słoik z dżemem ucieszył się, chociaż nie za bar- dzo, bo na razie wcale nie chciało mu się jeść, tyl- ko było mu gorąco. Na domiar złego, kiedy tylko uchylił pokrywki, żeby się trochę ochłodzić, do środka wpadła mucha i zaczęła brzęczeć. Nie dość, że wyjadała dżem, to jeszcze marudziła, że jest za mało słodki. Słoik z dżemem bardzo się zdenerwował. - Tylko spokojnie - powiedział pusty słoik, któ- ry miał dobre serce - zaraz ci pomogę. Zacznę wy- 38 jadać ci dżem, a wtedy mucha przestraszy się i od- leci. A tobie przy okazji zrobi się trochę lżej. Niestety, mucha nie dała się tak łatwo przepę- dzić. W dodatku ze złości brzęczała jeszcze gło- śniej, używając brzydkich wyrazów. Słoiki, chcąc nie chcąc, wspólnymi siłami musiały zjeść cały dżem. Najadły się tak, że omal nie popękało im szkło. Ale czego się nie robi, żeby pozbyć się mu- chy, no i pomóc koledze. Przez te wszystkie przeżycia oba słoiki bardzo się zmęczyły i postanowiły uciąć sobie drzemkę pod płotem. Tylko że mucha ciągle nie chciała od nich odlecieć, bo już się zdążyła do nich przyzwy- czaić. I tak brzęczała nad nimi, cała umazana dże- mem, i tak ich wachlowała skrzydłami, iż słoikom przyśniło się, że także zamieniają się w muchy. I tak im się spodobał ten sen, że wcale już nie chciały się obudzić. Mogły powiewać skrzydłami i mogły jeść dżem, ile tylko dusza zapragnie. I wcale się nie bały, że zgubią nakrętki albo że je ktoś stłucze. A także, oczywiście, mogły fruwać. Dlatego prawdopodobnie śpią sobie do tej pory, kołysane brzęczeniem dżemowej muchy. A może rzeczywiście zamieniły się w muchy i razem z prawdziwą muchą odleciały gdzieś nie wiadomo gdzie. Może i teraz całą trójką fruwają pod niebem, szukając dżemu na podwieczorek. 39 N < O N J L>hcę opowiedzieć o kocie, a dokładniej kotce, która bardzo lubiła słuchać muzyki. Na pozór nie różniła się niczym od innych kotów, ty- le że miała czarne futro w białe nutki. Jej oczy błyszczały jak serenady, a ogon poruszał się ni- czym fuga. Dostała na imię Aria. Któregoś razu Aria postanowiła odwiedzić pe- wien muzyczny utwór. Najpierw delikatnie nosem pchnęła drzwi, a gdy to nie poskutkowało, pomogła sobie łapą. Drzwi zaskrzypiały, jakby były ze szkła. We- wnątrz biegło mnóstwo szklanych stopni, które aż się prosiły o stukot cienkich obcasów. Lecz Aria nie miała butów, tylko miękkie łapy, i dlate- go nie było słychać, jak idzie. Za schodami rozciągał się pałac, a może ogród, w którym śpiewało mnóstwo ptaków. Kie- dy wyczuły kota, zamilkły. Aria stąpała cicho po trawie, lecz każde źdźbło uginało się pod nią z cienkim brzękiem. I tak kotka, wchodząc do środka pewnego utworu muzycznego, całkiem go zmieniła. Gdy skoczyła na drzewo, spadło zeń złote jabł- ko i potoczyło się po zielonomuzycznym zboczu: 42 plum, plum. Potem wpadło do wody. A może to nie było złote jabłko, tylko zielonomuzyczny ka- mień? Arii nie robiło to najmniejszej różnicy. Sie- działa na gałęzi i czatowała na ptaki. Na próżno. Na próżno też ją wołałam: nic nie było słychać przez szemrzącą jak strumień muzykę. Muzyka szemrała jednostajnie i nie chciała się zmienić, zresztą nie wiedziała jak. Miała przecież nagle kota siedzącego w samym środku, ni w pięć, ni w dziewięć, i może czekała, co z tego wyniknie. Aż w końcu z kryształowego pałacu - a może z wielkiej szarej skały, która rozpękła się na pół - bum! - wypadł, powiewając długą, siwą brodą, straszliwie zagniewany potężny Klucz Wiolinowy. Ziemia zadrżała, strumień zniknął. I po chwi- li wahania utwór zaczął się na nowo, tyle że zupełnie inaczej. Nie było już w nim miejsca na ptaki, a co dopiero na kota. Bardziej wyglądał na początek wielkiej burzy z piorunami. Aria, chociaż muzyczna, podobnie jak inne koty bała się deszczu i piorunów. Jednym susem przeskoczyła przez najgroźniejszą czarną chmu- rę i natychmiast, trochę tylko oszołomiona, zna- lazła się z powrotem w swoim ulubionym fotelu. Utwór muzyczny, z którego w takim popłochu uciekła, jak był, tak pozostał zmieniony i mówiąc prawdę - dziwny. Pewnie dlatego do tej pory nie ma nazwy. Aria zaś spogląda na mnie z niesmakiem za każdym razem, gdy ją wołam. Założę się, że wo- lałaby teraz mieć inne imię, na przykład Jazz al- bo, jeszcze lepiej, Rap. Takie, które w żadnym wypadku nie ma w sobie nic ze śpiewu ptaków, brzęku trawy i szumu wody - pod jakąkolwiek postacią. »?. ?- cj xi 2? I' J Ijyła raz sobie kraina, w której żyły i rzą- dziły koty. Małe kotki wykluwały się tam z jajek, ptaki rosły na drzewach jak liście i były w róż- nych kolorach i smakach jak cukierki, a motyle wyfruwały z kapusty - i z kwiatów, naturalnie. Koty hodowały na grządkach myszy, które były warzywami i zamiast ogonków miały korzenie, i rzecz jasna nie poruszały się tak jak myszy, któ- re my znamy. W wodzie pływały ryby, które same wyskakiwały na brzeg, gdy były już ugotowane i odfiletowane - żeby żaden kot nie musiał mo- czyć sobie łap ani tym bardziej omijać ości pod- czas jedzenia. Każdy kot rodził się tam całkiem czarny, a do- piero z czasem bielał - jeżeli na to zasłużył do- brymi uczynkami lub, jeszcze lepiej, bohaterski- mi czynami. Żył tam pewien kot imieniem Fisiek, który był czarny i miał białe łapy. Jak można się domy- ślać, nie był bardzo zły, ale też nie całkiem dobry, chociaż się bardzo starał. Codziennie podlewał mamie myszy na grządkach, a ptaki zbierał z drzew dopiero gdy dojrzały, i delikatnie ukła- dał w koszyku. Miał też przyjaciółkę Misie, 48 V i i mieszkającą w sąsiedztwie, której nigdy, ale to przenigdy nie ciągnął za ogon ani tym bardziej nie przezywał od głupich Azorów. Obiecywał na- tomiast, że się z nią ożeni, gdy dorośnie i będzie już całkiem biały. Niestety, chociaż rósł jak na drożdżach, nie bielał ani trochę, podczas gdy z Misi robiła się coraz większa blondynka. Aż któregoś dnia usłyszał, że w okolicy rozpa- noszył się straszliwy smok imieniem Bury. Miał ogon pozakręcany we wszystkie strony, pełno ku- dłów na całym ciele i okropny, głośny i chrapliwy głos. Nie był, jak mówiono, zbyt wielki, lecz za to nieobliczalny. Myszy wyciągał za uszy z ziemi i gonił je po wszystkich grządkach, a ptaki stra- szył, aż odlatywały do ciepłych - a może zimnych - krajów. Przygotowanego dla kotów mleka nie wypijał, ale rozlewał na wszystkie strony. Zjadał nawet ryby, i to w takich ilościach, że wkrótce za- częło ich brakować. Nie było na niego żadnego sposobu. Ale nie dla Fiśka, który w imię miłości postanowił smoka zwyciężyć. Zapakował sobie na drogę parę kotletów, które zostały z obiadu, naostrzył pazury, namaścił wąsy walerianą i ruszył w drogę. Szedł, szedł, aż zobaczył dziwnego stwora, który biegał na wszystkie strony, machał ogonem i hałasował. Fisiek miał ogromną ochotę wsko- czyć ze strachu na drzewo, ale zaparł się nogami i na Burego syknął. Bury się zdziwił. Podszedł do Fiśka, ale ten syknął jeszcze raz, pokazując wnę- trze paszczy z wszystkimi zębami. Na trzeci raz - myślał gorączkowo - wystawię pazury! Ale do te- go na szczęście nie doszło, bo Bury się cofnął. Po jego minie było widać, że się zastanawiał, co ro- bić dalej. 1 - Bury, do nogi! - rozległo się nagle nie wiado- mo skąd. Potwór rozejrzał się niepewnie, jakby nie wie- dząc, czy ma wrócić, czy zostać w sympatycznej Krainie, gdzie było tyle dobrych rzeczy do jedze- nia i zabawy. Może nawet udałoby mu się zaprzy- jaźnić z tym dziwnym czarnym stworzeniem z białymi łapami. W końcu postanowił wrócić tylko na chwilę, żeby wszystko to wołającemu wytłumaczyć. Tak też zrobił, ale na nic to się nie zdało. Mógł sobie wołać „hau, hau", ile dusza za- pragnie, a i tak nikt go nie zrozumiał. A że nie miał mapy, nie mógł już potem znaleźć do Kra- iny drogi. I tak Fiśkowi udało się przepędzić strasznego smoka imieniem Bury. Dziwnym jednak trafem nie stał się od tego ani trochę biały. A wkrótce się okazało, że również Misia nie była blondynką, tylko taką udawała, co rano ta- rzając się w mące. I że do końca życia miała po- zostać czarna jak wnętrze komina. Z początku Fisiek myślał, czy się na nią nie obrazić i nie pójść, dokąd oczy poniosą. Ale po pierwsze, do- piero co z takiej wyprawy wrócił, a po drugie, chyba naprawdę był w Misi zakochany. A zresztą czy to ważne, jakiego ktoś jest koloru? Bohater- skie czyny nie zdarzają się na co dzień i nie każ- demu. On sam był wciąż czarny z białymi łapa- 52 I mi, chociaż się bardzo starał, i nic nie wskazywa- ło, by miało się to kiedykolwiek zmienić. Tak więc, postanowił, pobiorą się z Misia choćby nie wiem co. I na pewno niektóre ich dzieci będą bia- łe, inne czarne, a inne - kto wie? - białe z czarny- mi łapami. \,r O) er ?—* • CD •?ii JDyła raz sobie dziewczynka, która miała wszystko niebieskie. Niebieskie oczy i kokardę we włosach, które były tak czarne, że wyglądały jak niebieskie. Z kolei zęby miała tak białe, że wyglądały jak niebieskie. Niebieskie miała też paznokcie u rąk, bo je pomalowała wodną farbą. Na brzuchu i udach zrobiła sobie niebieskie ta- tuaże za pomocą długopisu. Ubierała się też na niebiesko, nawet buty i majtki miała w tym kolo- rze, no bo jak wszystko, to wszystko. Ale najbardziej lubiła swoją niebieską cza- peczkę, przez którą wszyscy ją nazywali Niebie- skim Kapturkiem. Tę czapeczkę dostała od cioci. Ciocia farbowała sobie włosy na niebiesko i używała niebieskich cieni do powiek. Mówiono też, że ma Niebieską Krew i nosi Niebieskie Poń- czochy, a w jej salonie wisiał portret Niebieskie- go Chłopca, namalowany przez angielskiego ma- larza. Ale przede wszystkim była bardzo dobra dla Niebieskiego Kapturka. Aż kiedyś ciocia zachorowała. Mama dała Niebieskiemu Kapturkowi koszyczek przewiąza- ny niebieską wstążką, włożyła do niego książkę o Sinobrodym, białe wino w niebieskiej butelce 56 i kawałek sera, który nazywał się blue, czyli nie- bieski - aha, i jeszcze kasetę z nagraniami bluesa, który nie wiedzieć czemu nosił nazwę czarny - i przed wieczorem, gdy powietrze robi się niebie- skie, wysłała dziewczynkę w odwiedziny. Do cioci nie było daleko, tylko parę ulic na krzyż. Niebieski Kapturek znał drogę na pamięć, a jeszcze miał przykazane, żeby nie rozglądać się nigdzie na boki. Ale co z tego, skoro dziewczyn- ka poczuła, że musi, ale to koniecznie musi doło- żyć ukochanej cioci coś od siebie. Niebieskie fioł- ki będą w sam raz! - myślała rozgorączkowana. - Muszą gdzieś stać panie z takimi małymi bukie- cikami przewiązanymi niebieską nitką - w sam raz na szczupłą kieszeń Niebieskiego Kapturka. Szła tak i szła, ale pań nigdzie nie było. Za to w powietrzu, które z niebieskiego zrobiło się gra- natowe, ujrzała przed sobą niezwykłe stworzenie. Z twarzy było podobne do chłopca, a z ciała - do ptaka. Od stóp do głowy, zakończonej wspaniałym niebieskim czubem, pokrywały je niebieskie pióra. - Dzieńdobry wieczór - powiedziało, a właści- wie zaśpiewało uprzejmie, uśmiechając się od ucha do ucha. - A cóż to niesiesz w tym ślicznym niebieskim koszyczku? Niebieski Kapturek miał oczywiście przyka- zane, żeby nie rozmawiać z nikim obcym, ale ten był tak dziwny, że wykrzyknęła: 57 T - Ojej, a kim ty jesteś? - Nazywam się Niebieski Ptak - wyjaśnił. Po czym sięgnął między pióra i wyciągnął mały po- gnieciony bukiecik. - A to coś specjalnie dla cie- bie. Niebieskie jak ty cała - dodał przebiegle. - Ach, przyda mi się dla cioci! - wykrzyknął Niebieski Kapturek uszczęśliwiony. - Jakiś ty miły, Niebieski Ptaku! - Może pójdę razem z tobą... rzecz jasna, żeby cię obronić w razie czego. A może mi siądziesz na grzbiecie? Będzie szybciej... I daj, niech ci ponio- sę twój śliczny koszyczek. Wtedy Niebieski Kapturek się zaniepokoił. - Tam jest tylko serek blue! - wykrzyknął - a ptaki jedzą robaki! - I pędem ruszył przed siebie. Kto wie, jak skończyłaby się ta historia, gdyby nie policjant w niebieskim mundurze. Spytał Kapturka o adres, a potem zaprowadził do cioci, która na szczęście nie była aż tak bardzo chora. Zaraz nakryła do stołu i razem zjadły serek blue i przeczytały historię o Sinobrodym. Włączyła też kasetę z bluesem, ale ta muzyka nie podoba- ła się Niebieskiemu Kapturkowi za bardzo. Po- tem ciocia przenocowała siostrzenicę w niebie- skiej pościeli, a rano odprowadziła do domu. Tak że wszystko skończyło się dobrze. Ciekawe tylko, co stało się z Niebieskim Ptakiem, a także bukie- 58 cikiem fiołków. Kwiatki może zgubiły się gdzieś po drodze, a Ptak - trafił do aresztu. Ale tego nie wiemy na pewno. N 'i \ B ?>ył sobie raz Kamień, który nazywał się Szary. Wszystko w nim było szare: głowa i ciało, włosy i zęby, usta i oczy. Szary brzuch i ramiona, i nawet podeszwy od stóp. W dodatku Szary Ka- mień nie mógł zobaczyć niczego, co miałoby w sobie chociaż trochę innego koloru niż szary. O szarej godzinie udawało mu się dojrzeć sza- rą mżawkę i szare pajęcze nici, niekiedy szaraka, szarą gęś lub gołębia, bardzo rzadko - szary oset lub sasankę. Pewnego razu obok Kamienia przechodziła Księżniczka o Szarych Oczach. Włosy miała jak strumień, a zęby jak małe srebrne rybki. I wła- śnie ten strumień objął Kamień, i Kamień się za- kochał. Wyciągnął do Księżniczki ramiona, ale co z tego, jeżeli mógł widzieć z niej tylko szare oczy? Jedno było dla niego Słońcem, drugie Księ- życem. Księżniczka zatańczyła wokół Kamienia - a może razem z Kamieniem - i zmęczona usnęła. Spała tak długo, aż nadeszła zima i spadł śnieg. Kamień z chłodu przytupywał szarymi stopami, ale nie miał odwagi się ruszyć, żeby nie zbudzić Księżniczki. Ciągle miał nadzieję zobaczyć znów 62 na niebie Szary Księżyc i Szare Słońce. Wreszcie przyszła wiosna, śnieg stopniał i Księżniczka się obudziła. Wtedy od wiosennego ciepła Kamie- niowi i Księżniczce wyrosły skrzydła. Pofrunęli do góry i trzymając się za ręce, usiedli na sza- rych, oblepionych mgłą gałązkach wierzby, gdzie właśnie zaczynały się rozpychać pierwsze szare pączki. A pod drzewem popłynął strumień, w którym skakały wesołe srebrne rybki. .».?* T O kurczaku Kubie, który się zakochał \ A - ; i i a pewnym podwórku żył sobie kurczak imieniem Kuba. Kuba nie interesował się wcale kurkami w swoim wieku. Chociaż jego koledzy mieli już dziewczyny, on na żadną nawet nie spojrzał. Na swoje nieszczęście zakochał się w kaczce imieniem Matylda. Ona zaś, jak można się domyślić, wcale nie chciała go znać. Nie zwra- cała uwagi na jego rozmarzone spojrzenia, a gdy przechodził obok, głupio chichotała. I żeby mu zrobić na złość, umawiała się na randki z coraz to innym kaczorem, a raz nawet poszła na dyskote- kę z indykiem! Tego już było za wiele. Kuba był tak zrozpaczony, że postanowił odejść z podwór- ka, dokąd oczy poniosą. Szedł tak i szedł, aż wreszcie rozbolały go nogi. Zobaczył, że stoi na trawie nad rzeką, postanowił więc trochę odpocząć. Usiadł i zanurzył pazury w chłodnej wodzie. Niestety, trawa była śliska i Kuba zaczął się zsuwać w dół. A jak to kurczaki, nie umiał pływać. Zanim się spostrzegł, objęła go fala. Na próżno piał i machał skrzydłami - pogrą- żał się w rzece coraz bardziej. W chwili, gdy już tracił nadzieję, że uda mu się z niej wydostać, po- czuł nagle na stopie czyjś miły dotyk. Był on tak 66 " 1 miły, że Kuba nawet nie zauważył, iż cały znalazł się pod wodą. Wiedział tylko, że zrobiło mu się bardzo przyjemnie. Obok niego znajdowała się przedziwna srebrzysta istota. Wyglądała jak ryba, ale zamiast łusek miała piękne kurze pióra. Uśmiechała się do Kuby całym dziobem - a może rybim pyskiem. - Witaj - powiedziała - nazywam się Klotylda i od dawna już chciałam cię poznać. Nie bądź głupi i zapomnij o tej wstrętnej Matyldzie. Nie jest warta nawet najmniejszego twojego piórka. I nie masz co płakać, bo naokoło jest wystarcza- jąco dużo wody. Żebyś wiedział, jakie rzeczy cię tu czekają! Kuba był tak oszołomiony, że bez oporów po- zwolił się wziąć za skrzydło i zaprowadzić do ślicznego domku wśród wodorostów. A gdy Klo- tylda postawiła przed nim talerz pełen apetycz- nych, różowych glist, zapomniał o bożym świecie. Potem Klotylda nastawiła magnetofon i urządzili sobie taką dyskotekę, że wszystkie ryby, otuma- nione, poukładały się do snu na brzegu rzeki. Do- piero rano ze wstydem wróciły do wody. Następnego dnia po śniadaniu Klotylda oznajmiła Kubie: - Nie możemy tak razem mieszkać. Zdecyduj się: albo wracasz do siebie na górę, albo bierzemy ślub. 68 Kuba ani przez chwilę nie pożałował dawnego życia. Spodobało mu się nowe, u boku Klotyldy. Natychmiast się jej oświadczył, a ona bardzo się ucieszyła. Chwycili się za płetwę i skrzydło i po- płynęli-pofrunęli szukać wieloryba, który udzie- lał ślubów. Wesele trwało trzy dni i trzy noce, a ryby tańczyły na nim razem z ptakami. W koń- cu niektóre z nich zapomniały, gdzie właściwie mieszkają albo nawet kim są, ale to już zupełnie inna historia. Potem Kuba i Klotylda pofrunęli-popłynęli w podróż dookoła świata. Gdy wrócili, mieli już całe mnóstwo dzieci, które mogły żyć i pod wo- dą, i w powietrzu, umiały fruwać i pływać jed- nocześnie. Nikt tylko nie wie, co stało się z kaczką Matyl- dą. Może po prostu przestała kogokolwiek intere- sować. Ale z drugiej strony kaczki, jak wiadomo, świetnie potrafią pływać, a nawet nurkować... I ~:\uA 14 0,>,;. v:'>:< a ? i'.; ?/'? • ? .-r ..... '•.?•.{ : '.ii • i • • ?'. r t ; i .,;?• O księciu Filipie^ dziewczynce Marysi i smoku bez imienia i ;H( V!i' i 15ył sobie raz młody, przystojny i bogaty książę imieniem Filip, któremu nic nie brakowa- ło do szczęścia. Miał wspaniały pałac i jeszcze wspanialszy ogród ze stu fontannami, wielu przyjaciół i jeszcze więcej zwierząt - a jednak nic go nie cieszyło, nic nie mogło wywołać uśmiechu na jego twarzy. O jego względy zabiegały najpiękniejsze księżniczki świata; na próżno, żadnej z nich nie chciał zaszczycić nawet spojrzeniem. Martwili się tym jego przyjaciele, martwili dworzanie i poddani. Wszyscy uważali, że tylko szczęśliwa miłość mogłaby wyleczyć Filipa z jego smutku. A poza tym wiadomo przecież, że każdy książę powinien mieć żonę! Tymczasem mijały miesiące i lata i wszyscy powoli tracili nadzieję, że coś się zmieni, gdy na- gle, któregoś dnia... Nagle, któregoś dnia zdarzyło się, że Filip zo- baczył na spacerze pewną dziewczynkę. Dziew- czynka, która miała na imię Marysia, nie zauwa- żyła go, bo akurat bawiła się ze swoim kotem Pip- kiem. Ale książę wcale się tym nie przejął. Pod- szedł do Marysi i jakby nigdy nic zaproponował, 72 żeby została jego żoną! Niestety, spotkała go przykra niespodzianka: Marysia tylko się uśmiechnęła i pokręciła przecząco głową. Wydawało się, że Filip wpadnie w straszny gniew. Najpierw zbladł, potem zziełeniał i nadął się tak, że ledwo nie pękł. Aż w końcu pękł rze- czywiście! I co się okazało? W miejscu, gdzie przed chwilą stał młody, przystojny i bogaty ksią- żę, teraz rozpościerał swe zwaliste cielsko ogrom- ny, straszliwy, pokryty zieloną łuską smok! Otwo- rzył szeroko paszczę, jakby chciał połknąć nie tylko dziewczynkę Marysię z jej kotem Pipkiem i całą swą świtę, ale i własny kraj, jak długi i sze- roki... lecz tylko przeraźliwie zaryczał. Ryczał i ryczał i nie mógł przestać, aż wszyscy się zorien- towali, że to nie ryk, ale śmiech! Oczy smoka błyszczały wesołością, jakiej nikt nigdy nie wi- dział u niego, gdy był jeszcze księciem. Okazało się, że kiedyś zła czarownica, z którą smok nie chciał się ożenić, za karę przemieniła go w księcia, w którym od razu musiała się zako- chać każda kobieta. Ale dopiero ta, która by go nie chciała, mogła zdjąć z niego zaklęcie. I tak się właśnie zdarzyło! Ale to jeszcze nie koniec. Powoli cały kraj Fi- lipa razem z jego pałacem, ogrodem, przyjaciół- mi i zwierzętami również stał się tym, czym był poprzednio: ogromnym lasem i górą, gdzie smok 73 \ miał swą jaskinię. Ocalała tylko dziewczynka Marysia, która odczarowała smoka - i oczywiście jej kot Pipek. Smok i Marysia bardzo się zaprzyjaźnili, za- wsze bawili się razem i razem chodzili na space- ry. Aż w końcu smok stał się tak mały jak zwykła zabawka i na stałe zamieszkał w domu dziew- czynki. I teraz nikt się nie domyśla wielkiej ta- jemnicy, która ich łączy. Powiecie może, że to wszystko nieprawda? Że nigdy nic takiego nie mogłoby się zdarzyć? Ale ja wcale nie wymyśliłam tej historii. Znam ją stąd, że dziewczynką Marysią jestem ja sama. \ Drzewko Marzeń 1 ewnego razu (a zdarzyło się to w ponie- działek) na podwórku zaczęła rosnąć nowa, nie- znana roślina. Powolutku wysuwała listki i ło- dyżkę; we wtorek stała się większa, w środę jesz- cze bardziej, w czwartek było ją widać z daleka i w końcu w niedzielę rano na podwórku rosło już drzewko. Nazwaliśmy je Drzewkiem Marzeń, nie tylko dlatego, że było bardzo ładne, ale dlate- go że każdy mógł znaleźć na nim wszystko, cze- go najbardziej pragnął. Drzewko miało mnóstwo gałęzi, a każda była zupeł- nie inna. Jedna dla tych, któ- rzy chcą nic nie robić, czyli dla leniuchów. Druga (pełna ciastek, batonów i innych przysmaków) dla łakomczuchów. Trzecia dla dziewczy- nek lubiących plotki, lalki i wstążki. Czwarta dla tych, którzy od wszystkiego wolą czytać książki. Piąta dla chłopaków grających w piłkę i oglą- dających mecze. Szósta dla turystów chodzących na wycieczki piesze. Siódma dla grających w gry różne i na kompu- terze. Ósma dla marzących, by mieć miłe i zupełnie własne zwierzę. Dziewiąta... Ale już więcej nie mogę sobie przypomnieć, bo gałęzi było całe mnóstwo. Naj- ważniejsze, że każdy czuł się szczęśliwy, znajdu- jąc na drzewku to, co lubił najbardziej. Tymczasem, jak to w niedzielę, dorośli wybierali się na spa- cer. Dzieci tym ra- i zem nie szły razem ' z nimi, bo przecież ,v nie co dzień na podwórku wyrasta ? Drzewko Marzeń! Dlatego mamy z tatami (a także bab- ciami lub dziadkami, no i psami, jeżeli akurat były w domu) poszli sobie na długą prze- chadzkę wzdłuż rzeki. Słońce grzało mocno, a niebo było błękitne jak niezapominajki, tak że prawie czuło się ich zapach. Potem były lody, a potem kino: dorośli też mieli swoje święto. Powoli zbliżał się wieczór i niedziela się koń- czyła, było jej coraz mniej i mniej, ale dzieci by- ły wystarczająco zmęczone tym dniem pełnym wrażeń. Leniuchy, zajęte nicnierobieniem, oczywiście nie odrobiły lekcji na poniedziałek. Łakomczuchów z przejedzenia rozbolały brzuchy i też nic więcej im się już nie chciało. Dziewczynki znudziły się zabawą i plotkami, rzuciły w kąt kwiaty i wstążki, lalki i serwisy do kawy. Książkowe mole przez czytanie zapomniały o świecie, też kolorowym i ciekawym. Chłopcy-piłkarze cały dzień rozgrywali me- cze, jeden po drugim, niszcząc ubrania, tłukąc kolana, łokcie i głowy. Piechurzy, w ciężkich butach i z plecakami wracali z wycieczki przez góry i lasy, łąki i rowy. Komputerowcy omal nie stracili oczu przez to, co działo się na ekranie. Zwierzątkowcy zajmowali się tylko zwierzę- tami, nie pamiętając o szkole, domu ani nawet mamie... 80 Nazajutrz był poniedziałek i w planie lekcja rysunków, na którą trzeba było przygotować pra- cę domową pod tytułem „Drzewko z Bajki" albo „Moje Marzenia". Rano dzieci szły do szkoły wy- machując blokami rysunkowymi, gdzie każde miało wymalowane Swoje Własne Drzewko Ma- rzeń. Na podwórku jednak po Drzewku nie było śladu. Gdzie się podziało? No właśnie. I LJostałam nowe kredki. Pierwszego dnia narysowałam portret mojej starszej siostry Izy. Miała na nim brązowe włosy, zielone oczy i czerwone policzki: wszystko jak naprawdę. A kiedy obudziłam się rano, zobaczy- łam, że ktoś jej dorysował rude wąsy. Na dodatek podkręcone. Drugiego dnia narysowałam morze i plażę. Po morzu płynął statek pasażerski, a piasek miał ta- ki kolor, jak słońce na niebie. A następnego dnia niespodziewanie odkryłam pasące się na plaży owce i pilnującego je juhasa. Ale chyba najgorsza rzecz zdarzyła się z rysun- kiem, który zrobiła moja starsza siostra Iza. Przed- stawiał on Arktykę i było tam pełno śniegu, po któ- rym skradał się biały niedźwiedź. Tymczasem rano na tym śniegu rosła ogromna palma, a dookoła niej pędziły dzikie bizony gonione przez dzikich ludzi. Jakby tego było mało, na samym dole kartki stał Chińczyk i się uśmiechał. Wieczorem udałam, że idę spać. Ale gdy tylko zgasło światło, cicho wyszłam z łóżka i schowałam się za biurkiem. Na szczęście od okna padało tro- chę światła z ulicy. 84 Wkrótce usłyszałam podejrzany szelest. Wyj- rzałam i zobaczyłam, że z pudełka na biurku po- woli, jedna za drugą, wysuwają się kredki i rusza- ją do leżącej obok kartki papieru. I po chwili do- piero się zaczęło! Czerwona kredka z furią rzuciła się zamalo- wywać górny brzeg kartki. Domyśliłam się, że to miało być niebo. Niebieska kredka szybko, jakby się bała, że ktoś ją ubiegnie, rysowała błękitną trawę, a po- marańczowa - spiczaste skały, nie wiadomo tylko dlaczego odwrócone do góry nogami. Zaraz też z ich wierzchołków zaczął wypływać brązowy strumień, w którym kąpały się ptaki w kwiatki i w kratkę. Na niebie rozbłysło zielone słońce, a w trawie - fioletowy księżyc. Małe granatowe kwiatki zamieniły się w ogromne żółte drzewa, w których gałęziach spały bielutkie tygrysy. I nie wiadomo, jak by to się skończyło, gdyby nagle nie zaczął padać ulewny deszcz: to zdener- wowała się czarna kredka. Deszcz padał, padał, aż zrobiła się ogromna, czarna powódź, która zalała wszystko, a potem zapadła jeszcze czarniejsza noc. Pomyślałam sobie, że stało się tak przez to, że nie zostawiłam kredkom żadnego rysunku, który mogłyby poprawić po swojemu. 85 Teraz, po tym wszystkim, musiały być bardzo zmęczone, dlatego pozwoliłam im odpoczywać cały dzień. Dopiero wieczorem zatemperowałam je na nowo i narysowałam ogród, w którym wszystko było inne niż naprawdę. Rosły tam drzewa malutkie jak kwiaty i kwiaty wielkie jak słonie, a na niebie kwitła czekoladowa trawa. Wszyscy, ludzie i zwierzęta, śpiewali i tańczyli dookoła palącego się w liściach krzewów błękit- nego słońca, a w cytrynowej sadzawce odpoczy- wały czarne motyle podobne do kleksów. Wresz- cie, na koniec, w ogrodzie rozbłysła tęcza z dwu- nastu kolorów. Kredki wyglądały na zadowolone. ..i • >;-,*-vt... ; > ' « i '?' 1 f;' . ł v» ? ? ? 'i..- .-i?'?';.?' . ?•.:? v .,\ i:-'ł Korona z gałązek ,. ? ;.-*??<* 1 ewien król imieniem Aleksander prze- chadzał się raz po lesie i ujrzał tam prześliczną dziewczynę. Miała długie brązowe włosy, zielone oczy i rumiane policzki. Nazywała się Letyeja i była wróżką. Aleksander zakochał się w Letycji, a Letyeja w Aleksandrze. Wkrótce wzięli ślub i wróżka zamieszkała w królewskim zamku. Ale chociaż wszyscy starali się jak mogli, by jej uprzyjemnić życie, chociaż dostawała śniada- nie do łóżka, nosiła jedwabne sukienki, atłasowe sandałki, a na głowie koronę z prawdziwego zło- ta, nie czuła się tam dobrze. Król bardzo często był zajęty rozmaitymi ważnymi sprawami, a ona nudziła się w grubych i zimnych murach, bez le- śnych ptaków, zwierząt i drzew. Wybiegała to na taras, to do ogrodu, podziwia- ła wspaniałe kwietniki i cudowne fontanny, pró- bowała nawet rozmawiać z motylami, ale nie przestawała tęsknić za lasem. Zaczęła tam cho- dzić na wycieczki, coraz dłuższe i dłuższe, aż w końcu znikła na dobre. Król wołał ją i szukał, ale na nic to się nie zda- ło. Zjawiała się tylko w nocy, głaskała go po głowie i opowiadała bajkę, a nazajutrz znów jej nie było. 90 Któregoś ranka Aleksander znalazł w pościeli zawiniątko. Była to mała dziewczynka, cała biała i lekka jak gołębie piórko. Dlatego nazwał ją Piór- ko. Od tej pory Letyeja przychodziła w nocy także do niej. Opowiadała bajki, głaskała po głowie i ca- łowała, może też uczyła jakichś czarów, a Piórko miała zawsze najpiękniejsze, kolorowe sny. Dziewczynka wcale nie nudziła się w zamku. Król i dworzanie spełniali wszystkie jej za- chcianki. Kupowali jej gumę do skakania i gumę do żucia, czipsy i colę, i kasety z bajkami na wi- deo. W zamkowym ogrodzie urządzili jej wesołe miasteczko i ogród zoologiczny. Miała rower, de- skorolkę, łyżworolki i mnóstwo innych rzeczy, a na śniadanie jadła lody. Wszyscy wokół psuli ją tak, że na pewno stałaby się najnieznośniejszym, najgorzej wychowanym dzieckiem na świecie, gdyby nie jej mama wróżka. Wciąż przychodziła nocą i szeptała jej do ucha różne różności, dzięki którym Piórko pozostała dziewczynką miłą, roz- sądną i nic a nic nierozpieszczoną. Aż pewnego dnia w zamku zjawił się rycerz w zbroi czarnej jak sadza i ciężkiej jak ołów. - Królu - oświadczył - proszę cię o rękę twej córki. Aleksander nie mógł uwierzyć własnym uszom. - Ale ona ma dopiero siedem lat! - wykrzyknął. - Nie szkodzi - odparł rycerz. - Mnie to nie 91 przeszkadza. A jeżeli się nie zgodzisz, spalę twój zamek i wszyscy zginiecie! - Przyjdź jutro - powiedział król, żeby zyskać na czasie. Piórko stała pod drzwiami i podsłuchiwała, wiedziała więc, co się święci. A król nawet nie udawał, że się na nią gniewa. - Sama widzisz - rzekł - nie ma innego wyj- ścia. Tym bardziej że zamek jest zaczarowany i gdy Czarny Rycerz go spali, zginiemy nie tylko my, ale i całe królestwo. - Nic się nie martw, tatusiu - pocieszała go Piórko - jakoś to będzie. Zresztą nie jestem znów taka mała. Spakowała do plecaka rolki, zapas czipsów i gumy do żucia i trzy orzechy zerwane z leszczy- ny rosnącej pod jej oknem. Ucałowała serdecznie Aleksandra i wszystkich dworzan, wskoczyła na konia za plecami Czarnego Rycerza i wyruszyła w drogę. Jechali, jechali, aż dojechali na pustynię. Na jej środku stał ogromny pałac, cały z powietrza. -Jesteśmy na miejscu - powiedział rycerz. Ze- skoczył z konia i podał rękę królewnie. Ledwo stanęła nogami na ziemi, koń zniknął. - Teraz pójdziesz do swej komnaty - oznajmił rycerz. - A wieczorem spotkamy się na kolacji. I już go nie było. w 92 Komnata Piórko też była cała z powietrza, ale meble w niej wyglądały na zupełnie wygodne. Na mieniącym się wszystkimi kolorami tęczy stole w przejrzystej wazie leżały najrozmaitsze owoce, błyszczące, jakby były ze szkła. Ale królewna na- wet na nie nie spojrzała. Wyjęła z plecaka orzech. ' - Mamusiu - powiedziała. W jednej chwili orzech zamienił się w prze- śliczną wróżkę. - Jeszcze nie mogę, jeszcze nie teraz - rzekła. - Ale powiem ci, co masz robić. Ucałowała dziewczynkę i znikła, a Piórko po- czuła się nagle tak śpiąca, że nawet nie spostrze- gła, jak znalazła się w łóżku. I oczywiście nie sły- szała stukania do drzwi ani gniewnych okrzyków Czarnego Rycerza. Spała mocno i miała jak zwy- kle piękne i kolorowe sny. Z samego rana pobiegła na pustynię i położy- ła sobie na głowie ziarnko piasku. Nie minęła na- wet sekunda, gdy z nieba spadł rzęsisty deszcz. •>? P Przez cały dzień Piórko żuła gumę, jadła czip- sy i jeździła na rolkach po pustych salach pałacu z powietrza, a wieczorem wyjęła drugi orzech. - Jeszcze nie, córeczko - rzekła wróżka. - Jesz- cze trochę. - I zdradziła jej kolejne zaklęcie. Rano Piórko znów wybiegła na pustynię i po- łożyła sobie na głowie kroplę deszczu. W tej sa- mej chwili gdzie okiem sięgnąć mokry piasek po- krył się zieloną trawą. Trzeciego wieczoru mama powie- działa: - To już prawie koniec. Rano Piórko położyła sobie na wło- sach źdźbło trawy i natychmiast wokół rozkwitła łąka. Ale czwartego wieczoru mama nie przyszła. Czwartego orzecha w plecaku nie było. Za to za oknem wyrósł dziwny czarny tulipan. - Kim jesteś? - zapytała zdumiona dziewczynka. - Jestem leszczyną - rzekł tulipan. - Podlej mnie, a wyrośnie na mnie milion orzechów jesz- cze piękniejszych od twoich. - To nieprawda! - zawołała Piórko i zerwała czarny kwiat. Ale tulipana już nie było. Na jego miejscu stał przepiękny chłopiec o złotych włosach, niebie- skich oczach i rumianych policzkach, zupełnie niepodobny do Czarnego Rycerza. / # •7 ?7 - Dziękuję ci, Piórko - powiedział z uśmie- chem. - Jesteś odważna i mądra. Odczarowałaś mnie i mój kraj. Jestem jego królem i mam na imię Hilary. Czy teraz zechcesz zostać moją żoną? - Bardzo chętnie - odparła dziewczynka. - Ale może jeszcze nie teraz? - W takim razie odwiozę cię do domu. Weź tylko ten listek. Jest zaczarowany i nigdy nie zwiędnie. Wystarczy, że go dotkniesz, a wtedy na- tychmiast zjawię się przed tobą. Królewna tylko czekała, żeby znaleźć się znów w rodzinnym zamku, najlepiej od razu na kola- cji. Przez trzy dni chrupania czipsów i zagryza- nia gumą do żucia zdążyła mocno zgłodnieć. A zaczarowanych owoców, jak wiadomo, nikt nie je. Wsiedli na pięknego konia, zielonego jak tra- wa, i pogalopowali do zamku króla Aleksandra. I tu się okazało, że zamek nie jest już z kamienia, tylko z drzew i liści. Aleksander zamiast zwykłej złotej miał na głowie koronę z gałązek, a obok niego stała Letycja. Z długimi brązowymi włosa- mi, zielonymi oczami i rumianymi policzkami. - Kochana córeczko! - zawołała. - Ty też tak wyglądasz. -1 podała dziewczynce lusterko z wody. Rzeczywiście, Piórko nie była już biała, tylko podobna do mamy. Następnie wróżka klasnęła1 w ręce i wśród drzew pojawił się stół zastawiony najrozmaitszy- 96 mi smakołykami. Gdy wszyscy się już najedli, poszli spać, a rano wykąpali się w jeziorze. I tak żyli sobie wesoło i szczęśliwie, dzień po dniu. Od czasu do czasu Piórko wyjmowała z pleca- ka listek, a wtedy na zielonym koniu przyjeżdżał Hilary i zabierał ją na łąkę do pałacu, który nie był już z powietrza, tylko z kwiatów i ziół. Wyprawiali tam wspaniałe bale dla ludzi i wró- żek, tańczyli, śpiewali, jedli, pili i opowiadali so- bie kawały, a gdy dorośli, wzięli ślub. Mieszkali to na łące, to w lesie - i pewnie żyją tam gdzieś jeszcze do tej pory. Nie umarł też król Aleksander w koronie z ga- łązek ani jego żona Letycja, bo wróżki, ich mężo- wie i dzieci nie umierają nigdy. Najwyżej przeno- szą się do bajek. i *J. ' * .'. ?".'"! ' ?? * ? ''?'?•'',