Jeff Barnes Spotkanie Gapił się na karalucha. Takich mniej więcej słów użył Blumhoff, mój ogrodnik. Ściślej biorąc, powiedział tak: „Wysunął czubki butów poza balustradę i gapił się bezmyślnie na karalucha”. Cóż, Blumhoff zwykł myśleć o sobie, że jest dowcipny, ale moim zdaniem to zwyczajny półgłówek. Aliści na ogrodnictwie zna się wybornie. No cóż, to oczywiste. Za taką pensję, jaką mam w zwyczaju płacić, nie może mi się tu pałętać ktoś bez kwalifikacji. Odbiegłem jednak od tematu. Ale każdy wie, że mi ujdzie wszystko na sucho. Jestem wręcz obrzydliwie bogaty, a to, jak wiadomo, wzbudza powszechny respekt. Tak to już jest, im kto bogatszy, tym mu więcej wolno. Bogatych słucha się bez względu na to, czy mają coś do powiedzenia, czy też nie. Weźmy takiego Blumhoffa. Słucha mnie z otwartą gębą, chociaż godzinami mogę pleść kompletne bzdury. Ale, ale, znów zboczyłem z drogi. Najlepiej będzie, jeśli powrócę do karalucha, skoro to on właśnie ma być bohaterem mojej opowieści. Na ogól nie zwracam uwagi na insekty. Moim zdaniem owady są zbyt odrażające, by poświęcać im czas, niemniej jednak nadeszła stosowna pora, żeby zająć się w końcu tym wyjątkowym osobnikiem. Bądź co bądź był moim bliźniaczym bratem, którego nie widziałem od jego śmierci w 1895 roku. Myślę, że nie będziecie mieć nic przeciwko temu, jeśli na chwilę cofnę się nieco w czasie. Ale zaraz... co to ja chciałem powiedzieć? Aha, już wiem. Otóż zarówno mój bliźniak, William, jak ja, obdarzeni zostaliśmy nadzwyczajnym wprost talentem - zdolnością nawiązywania telepatycznych kontaktów z innymi ludźmi. Co więcej, jak się okazało, nie utraciliśmy nic z naszej zdolności nawet po stu latach, jakie minęły od czasu naszych ponownych narodzin. Co jest zrozumiałe samo przez się. Gdyby było bowiem inaczej, żadną miarą nie potrafiłbym rozpoznać w najzwyklejszym karaluchu mego ukochanego brata. Zafascynowani więc odkrytą w sobie umiejętnością. skupiliśmy całą naszą uwagę na okultyzmie. Z czasem zgromadziliśmy nawet niezłą kolekcję książek na ten temat. W chwilach wolnych, gdy nie pochłaniała nas lektura nowo zdobytych pozycji, próbowaliśmy swych sił w czarach. Rzecz jasna większość naszych usiłowań kończyła się fiaskiem, jedno wszak - jak się sami przekonacie - musiało nam wyjść w końcu zupełnie dobrze. Naturalnie nie mogliśmy o tym wiedzieć przed śmiercią. Nie, skąd. To jedyne udane zaklęcie magiczne miało wiele wspólnego z reinkarnacją. Najprawdopodobniej dawało ludziom moc zapamiętywania wszystkiego, co tylko przydarzyło się im w poprzednim życiu, począwszy od chwili wypowiedzenia zaklęcia. Doskonale pamiętam stówa Williama, który powiedział wtedy: „Arturze, jeżeli kiedykolwiek dowiemy się, czy nasze zaklęcie nabrało mocy, to z całą pewnością będzie to już po naszej śmierci”. Wspaniała perspektywa, Williamie. Nie ma co. Doskonała. William utopił się w 1895 roku. Przez pewien czas usiłowałem nawet skontaktować się z jego duchem, ale bezskutecznie. Wkrótce potem całkowicie straciłem zainteresowanie do okultyzmu. Byłem przekonany, że po prostu nie dopisało nam szczęście. Niegdyś była to dla nas wspaniała zabawa, teraz jednak, bez brata, kompletnie straciła dla mnie sens. I tak aż do końca 1928 roku nie miałem najmniejszego pojęcia, że nasze okultystyczne eksperymenty zaowocowały jednak sukcesem. Pamiętam, prowadziłem wówczas samochód i zdaje się wziąłem trochę za ostry zakręt. Mój wóz wyleciał z szosy, jak wystrzelony z procy i rąbnął z impetem w drzewo. Co nastąpiło potem, nie potrafię sobie przypomnieć. Ocknąłem się dopiero w... kołysce. Zupełnie nie pamiętam, jak odbyły się moje powtórne narodziny. Nie wiem, ile mogłem mieć wtedy tygodni, czy może zaledwie dni, ale leżąc w beciku, doskonale pamiętałem swój wypadek. Stopniowo też zacząłem przypominać sobie i inne szczegóły. Wkrótce niemal z detalami potrafiłem odtworzyć całe swoje wcześniejsze życie. Również to, jak się pisze, czyta i liczy. Uważano mnie za cudowne dziecko. Tyle, jeżeli chodzi o przeszłość. Teraz ze spokojnym sumieniem wracam do mojego brata-karalucha. Nie muszę nikogo przekonywać, że było to dla mnie wręcz szokujące spotkanie. Jak wspomniałem, wypoczywałem właśnie na werandzie, kiedy nagle wyczułem obecność Williama. Od razu wiedziałem, że nie odrodził się w obecnym życiu jako człowiek, skoro jedyną ludzką postacią, jaka znajdowała się w zasięgu mojego wzroku, był Blumhoff, mój ogrodnik. Wtem spostrzegłem karalucha. Był tuż obok. O parę stóp. - William? - spytałem, telepatycznie rzecz jasna. - Artur? - odpowiedział pytaniem. - Artur!? To ty?! To naprawdę ty?! - A któż by? - Och, jak się masz, bracie? Nie widziałem cię kopę lat! Co? - Wspaniale, Williamie. Naprawdę wspaniale. Ale nie nazywam się już tak jak dawniej. Teraz jestem Edward Forester Lyons - multimilioner. - Muszę przyznać, że to robi piorunujące wrażenie. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, będę po staremu nazywać cię Arturem. Co? Chociażby z sentymentu do dawnych dobrych czasów. - Ależ oczywiście, nie mam nic przeciwko temu - zapewniłem go. - No, ale powiedz mi, mój drogi, co u ciebie, jak się miewasz? - Czy to ma być dowcip, Arturze?! – spytał wyraźnie poirytowany. - Co masz na myśli, pytając: - „Jak się miewam?” Spójrz na mnie, Arturze! Na miłość boską, jestem karaluchem! A przecież doskonale wiesz, jak nienawidzę karaluchów! - Och, tak. Zupełnie zapomniałem. Przepraszam cię, Williamie. To była prawda. William nienawidził karaluchów jak mało czego. W istocie nienawidził wszelkich insektów i robactwa, ale karaluchów chyba najbardziej. Biedny William! Przez z górą setkę lat pałał do nich nienawiścią, aby w końcu samemu stać się jednym z nich. Jakiż musiał to być cios dla jego ego. Tak. Z całą pewnością było to szalenie przygnębiające doświadczenie. No cóż, ja wiodłem sobie żywot zadowolonego z siebie i niewymownie szczęśliwego multimilionera, podczas gdy mój rodzony brat żywot lichego karalucha. Doprawdy, sam już nie wiedziałem, co mu powiedzieć. Ostatecznie sytuacja nie była taka prosta. Zresztą ciekaw jestem, co wy powiedzielibyście mu na moim miejscu? - No tak, tak! Ale nim stałeś się karaluchem, musiałeś mieć jakieś inne życia, nieprawdaż? Arturze? - zapytałem. - Kilka - odparł krótko. - Więc opowiedz mi o nich, Williamie. Ciekaw jestem, co działo się z tobą po śmierci w 1895 roku. Oprócz ciekawości kierowała mną nadzieja, że opowiadając o swoich kolejnych wcieleniach, choć na chwilę zapomni o swojej karaluszej egzystencji. - Tylko raz byłem bogaty, Arturze – powiedział z rozrzewnieniem. - To było w moim pierwszym życiu po śmierci. Brzmi to dość paradoksalnie, nie uważasz? Moje pierwsze życie po śmierci! Tak czy owak powodziło mi się wówczas bardzo dobrze na giełdzie. A w roku 1920 opływałem dosłownie we wszystko. - W latach dwudziestych?! - Tak. Dokładnie aż do dwudziestego dziewiątego. Chyba nie muszę ci przypominać, co stało się potem? - Tak. To był fatalny rok, oczywiście. - Okropny! Żyłeś w tamtych czasach? - O tak. Zmarłem w 1928, ale zaraz urodziłem się na nowo. Moja rodzina klepała biedę w czasie kryzysu. Na szczęście byłem jedynym dzieckiem, ale i tak, jak wszyscy, jedliśmy z tej samej głodowej miski. To była straszna szarpanina, prawda. Niemniej, zanim osiągnąłem właściwy wiek, poszedłem do college’u. Dzięki Bogu mieliśmy na to dość pieniędzy. Koniec końców zostałem prawnikiem i odłożyłem niezgorszą sumkę, którą potem rozsądnie zainwestowałem. No i teraz - jak widzisz - jestem multimilionerem. - Ja odrodziłem się w moim nowym życiu w 1929 - rzekł smętnie. - Zaraz, zaraz! Przecież w dwudziestym dziewiątym zostałeś przecież bez grosza, o ile dobrze pamiętam? - Zgadza się. I z tego właśnie powodu palnąłem sobie w łeb. - Jezu Chryste! Ależ to okropne! - Tak, nie przeczę. - A co było potem, w następnym wcieleniu? - Och, moje kolejne życie zapowiadało się wcale obiecująco... no, powiedzmy przez pewien czas. Urodziłem się jako Dawid Logan jeszcze w tym samym dwudziestym dziewiątym roku. I tak jak ty miałem ciężkie dzieciństwo z powodu kryzysu. Ale na szczęście dzięki zapobiegliwości rodziców, mogłem również ukończyć college, ponieważ w latach czterdziestych wiodło się nam coraz lepiej. Zostałem inżynierem. W 56 poślubiłem młodą dziewczynę, Carol McClure. Myślałem, że czeka mnie prawdziwy raj. Wprawdzie nie mieliśmy dzieci i nie byliśmy bogaci, ale wiodło nam się wcale nieźle. Byliśmy szczęśliwi... to znaczy ja byłem szczęśliwy... - A Carol nie? - zapytałem zdziwiony. - Najwidoczniej nie, skoro w 1961 wpadłem na trop jej romansu z niejakim Frankiem Gruberem. - Twoim przyjacielem? - Dobry Boże, nie! Frank Gruber sprzedawał farby. Za każdym razem, gdy coś mówił, podnosił głos, jakby targował się z kupującymi. Na dodatek był gruby i miał bardzo przerzedzone włosy. Wyglądem przypominał dwustufuntowe niemowlę. I jakby tego mało, pozbawiony był całkowicie jakiejkolwiek osobowości. Możesz sobie teraz wyobrazić, co czuje człowiek, kiedy wie, że jego żona zdradza go z takim właśnie facetem. - Nie, nie mogę - odparłem. - Nigdy nie byłem żonaty. - Masz szczęście. Franka interesował przede wszystkim golf - ciągnął dalej. - Grywał w każdą sobotę i prenumerował wszystkie możliwe magazyny golfowe. Tak, jeżeli interesowało go coś poza Carol, to był to z całą pewnością golf. Powiem ci, Arturze - nie mogłem dłużej znieść myśli, że Carol zdradza mnie z tym cholernym grubasem. - I jak się to wszystko skończyło? - Zastrzeliłem się. - Znowu?! - Znowu. Ale to nie byłoby jeszcze takie najgorsze. W tym wszystkim najokropniejsze było to, że odrodziłem się jako pająk i to we własnym domu, w którym po ślubie z Carol zamieszkał Frank Gruber. - To makabryczne, Williamie! Doprawdy, wprost makabryczne! Przez wszystkie twoje życia prześladuje cię jakieś fatum. - O Boże! Arturze! Spróbuj tylko wyobrazić sobie moje życie. Być pająkiem we własnym domu i oglądać swoją kochaną żonę, jak uprawia miłość z tą przelewającą się górą sadła, Frankiem. Arturze, czy potrafisz to sobie wyobrazić? - Nawet nie próbuję - odrzekłem. - Wprost odchodziłem od zmysłów. I żebym chociaż przeobraził się w jakiegoś jadowitego; to mógłbym przynajmniej dochodzić zemsty. Ukąsić tego grubasa. Ale gdzie tam. Zostałem pozbawiony nawet tego! Co najwyżej mogłem wzbudzić w nim zaledwie obrzydzenie. - Skąd wiedziałeś, że nie jesteś jadowity? - Wystarczająco dużo pająków naoglądalem się wokół siebie w poprzednich wcieleniach, by mieć co do tego jakiekolwiek wątpliwości. Co prawda nie mogłem określić gatunku, do jakiego należałem, ale wiedziałem, że jadowity nie jestem. A poza tym przyszedłem na świat wraz z licznym potomstwem, co upewniło mnie bez reszty w przekonaniu. - Zawsze podziwiałem twój zmysł obserwacji, Williamie. Ale powiedz mi, jak to się dla ciebie skończyło? - No cóż, Carol zawsze czuła organiczny wstręt do pająków. Przerażały ją. Pewnego dnia spostrzegła mnie i podniosła straszny wrzask. Naturalnie nie mogła wiedzieć o moim istnieniu, bo i skąd. Dla niej byłem po prostu pająkiem i już. Nadbiegł Frank i jak prawdziwy bohater, ocalił ją. Zabił mnie zwiniętym w rulon egzemplarzem „Golf Journal”. I co powiecie po wysłuchaniu tej koszmarnej historii? Na dodatek widać było aż nadto wyraźnie, że cała ta sprawa męczy go nadal. Usiłowałem zmienić temat. - A co z twoim następnym życiem, Arturze? - spytałem. - Nawet nie pytaj - odpowiedział niechętnie. - Nie chcę o tym mówić. - Aż tak źle? - Sam widzisz, jaki nędzny wiodę żywot. Jedno nie kończące się pasmo udręki. Niezmiennie. Dożyłem dwudziestu lat i, choć to niewiarygodne, po raz trzeci popełniłem samobójstwo. To wszystko, co ci mogę powiedzieć na ten temat, okay? - W porządku. Niech i tak będzie. Zrozum, próbowałem ci tylko pomóc uwolnić się od twoich kłopotów, ale wydaje mi się, że bez rezultatu. Nie wiem, co ci powiedzieć, Williamie. Doprawdy nie wiem. Ja tu sobie jestem multimilionerem, a ty tam zwyczajnym karaluchem. No i co ja w tej sytuacji mogę powiedzieć? - Nic, Arturze. Absolutnie nic. Przypuszczam, że taki właśnie ma być mój los. Jednak prawdę powiedziawszy, nie mogę się już doczekać następnego życia. Prawdopodobnie nie będzie ono dużo lepsze, jednakowoż nie wyobrażam sobie, aby mogło być ono aż tak złe jak to. Jestem przekonany, że każde następne będzie choć odrobinę lepsze. Znacie jakiegoś pesymistę? Każdy będzie prawdziwie nieszczęśliwy, jeżeli tylko dać mu odrobinę nadziei. Tak, nie ma co Ukrywać. William stoczył się na samo dno rozpaczy, skoro nie potrafił już wyobrazić sobie gorszego życia. Nie miałem wątpliwości, William znajdował się na granicy ostateczności. - Arturze, czy wiesz może, jak długo żyje przeciętny karaluch? - Przykro mi, Williamie, nie mam zielonego pojęcia. Tak, to był cały William, mój brat - karaluch wstrząśnięty do głębi swego żywota. Cóż, William nie miał szczęścia. W swoim pierwszym życiu utonął, nie osiągnąwszy nawet wieku dojrzałego. Trzy razy popełnił samobójstwo. A raz został zabity przez męża swojej własnej żony i to zwiniętym w rulon egzemplarzem „Golf Journal”. Teraz był tu na mojej werandzie - ohydny, cuchnący mały karaluch. Czyż więc można mnie winić, że rozgniotłem go w końcu obcasem? Ostatecznie to ja wyświadczyłem mu przysługę, wyprawiając w kolejne życie. Ale tak już między nami - nigdy nie przepadałem za karaluchami. Niemniej ciekaw jestem, czy spotkam go jeszcze kiedykolwiek.