BIBLIOTEKA WYDZIAŁU PEDAGOGICZNEGO U n i we r s y t e t u Warszawskiego Marek ANDRZEJEWSKI Domy na piasku © Copyright by Marek Andrzejewski, 1997 Projekt okładki i stron tytułowych Paweł Szychalski ISBN 83-7033-201-3 „W drodze" j Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów 60-920 Poznań, ul. Kościuszki 99 tel./fax 852-88-58 (redakcja); tel./fax 852-39-62 (dział handlowy) WSTĘP i .i i Pracowałem w domach dziecka prawie dziesięć lat. Lata tam spę- dzone były dla mnie niezwykle ważnym okresem w życiu. Był to czas przeżywany bardzo intensywnie, w poczuciu, że oto jestem w miej- scach pod wieloma względami szczególnych. Wśród licznych specy- ficznych cech może najważniejsza jest ta, że domy dziecka są miej- scem, gdzie wiele można dać z siebie innym, ale też praca tam ogro- mnie ubogaca. Tym placówkom daleko do doskonałości, a i rozmiary zjawiska społecznego sieroctwa są ciągle znaczne. Napisałem tę książkę, po nieważ żywię przekonanie, iż chcąc pomóc dzieciom osieroconym, trzeba wywołać rzetelną, uczciwą dyskusję, a może nawet solidnie się pokłócić. Gdyby pomogło to przyjęciu sensownych rozwiązań, to cena nie byłaby wygórowana. To nie może być jednak akademicka dyskusja, wyłącznie w gronie specjalistów.jDlatego kieruję swe roz- ważania do możliwie szerokiego kręgu odbiorcówiGłównym adre- satem czynię wychowawców, tych, którzy w przyszłości chcą nimi zostać, a także osoby kształcące przyszłych pedagogów. Jestem prze- konany, że lektura książki może być przydatna dla osób, które myślą 0 przyjęciu do swego domu osieroconego dziecka i utworzeniu dlań rodziny adopcyjnej, zastępczej czy też tzw. zaprzyjaźnionej. Nie dla- tego, by ich zachęcać lub też cokolwiek im odradzać, lecz aby wie- dzieli, co czynią. Jestem przekonany, że zawarte w niniejszej pracy kompendium wiedzy o domach dziecka i sieroctwie może okazać się pomocne sędziom rodzinnym przy ferowaniu orzeczeń, dotyczących ingerencji w sferę władzy rodzicielskiej. Zachęcam też do lektury 1 dyskusji pracowników socjalnych, kuratorów sądowych i przedsta- Domy na piasku wicieli innych służb, stykających się z patologią życia rodzinnego i jej bolesnym skutkiem, jakim jest sieroctwo społeczne. Ta praca byłaby zapewne dla Czytelnika ciekawsza, gdybym mógł opisać ze szczegółami losy znanych mi dzieci. Tego jednak nie uczy- niłem, i to z kilku powodów. Najpierw dlatego, że kieruję ją do ludzi wrażliwych, a nie do sensatów. Ludzie wrażliwi z pewnością nisko oceniliby kupczenie losem wychowanków. Poza tym opowieść 0 Magdzie, Adamie i wielu innych byłaby gotowym scenariuszem na niezwykle wzruszający film, ale też jednocześnie stanowiłaby swoi- sty akt oskarżenia osób (i instytucji!), które wyrządziły im krzywdę. Tymczasem pomimo wszystko oni wśród swych winowajców żyją 1 są poniekąd na nich zdani. Widząc to, nawet nie poprosiłem żadne- go z wychowanków o zgodę na przedstawienie opowieści o ich ży- ciu, gdyż obawiałem się, że... mi jej udzielą, a ja z kolei ulegnę po- kusie i opisując ich życie, przysporzę im tylko dalszych kłopotów. Pozostało ilustrować omawiane problemy jedynie co bardziej charak- terystycznymi epizodami z życia wychowanków. Większość rozdziałów książki kończą krótsze od nich, napisane w innej, możliwie najprzystępniejszej formie, fragmenty. Mają one spełnić funkcję swoistych ilustracji. Świat domu dziecka jest dla śmiertelnika „zza płotu" na tyle innym światem, że opowieść o nim jest niełatwa. Może więc owe ilustracje pomogą w zrozumieniu oma- wianych problemów. To nie jest książka pisana z wyżyn pedagogicznego sukcesu, jej źródłem jest natomiast - czasami bolesne - pedagogiczne doświad- czenie. Zresztą, czym jest sukces w pracy opiekuńczo-wychowaw- czej? Jak go zmierzyć? Zawsze podejrzewałem, że ci, co przechwa- lają się takimi sukcesami, ciężko grzeszą pychą i brakiem pokory, dając dowód braku predyspozycji do zawodu wychowawcy. 'STEREOTYPTNA^EMAT DOMÓW DŻIĘĆKA Uważam, że bardzo trudno jest napisać dobry tekst o domach dziec- ka komuś, kto w nich nie przebywał, czy to jako wychowanek, czy też jako wychowawca. Dziennikarz trafia zwykle do placówki po otrzymaniu jakiegoś sygnału i z reguły jest to sygnał, że dzieje się tam coś złego. Informacja o tym, że jest dobrze, nie jest zazwyczaj godna reporterskiej fatygi. Doświadczony wychowawca, oglądając lub czytając interwencyjny reportaż, już po kilku chwilach wie, kto zde- zorientowanego dziennikarza „wpuścił w maliny", by w ten sposób odegrać się na nie lubianym koledze lub dyrektorze. Szczególne za- żenowanie budzą sceny podtykania mikrofonu dzieciom i wykorzy- stywania ich w rozgrywkach dorosłych. Naiwny dziennikarz, traktu- jąc swoją miarą odbiorcę reportażu, czyni wówczas - chcę ufać, że działając w dobrej wierze - ogromną krzywdę dzieciom. Po jego wyjeździe i emisji reportażu, zarówno dzieci, jak i wychowawcy po- zostaną ze swym problemem na powrót sami. I tylko żyć z sobą bę- dzie im jeszcze ciężej. Ten, kto „załapał się" na lata wysługiwania się dziennikarzy ko- lejnym ekipom, wie, że papier wszystko przyjmie. Młodsi natomiast -jako mniej odporni - łatwiej ulegają nie zawsze rzetelnym dzia- łaniom czwartej władzy. Gdyby chodziło tylko o dyletanctwo lub przekłamania w publikacjach dotyczących polityki, wówczas rzecz nie byłaby warta wspomnienia. Tymczasem jednak sprawy mają się o wiele gorzej. Nierzetelność wielu dziennikarzy łatwo bowiem do- strzec również w artykułach, dotyczących kwestii poważnych. Wszy- 8 Domy na piasku stkich Czytelników zachęcam do dużej rezerwy, gdy w czasopismach niefachowych natrafiają na tekst o sieroctwie i o domach dziecka. Gdyby mieć pewność, że redakcje za każdym razem opublikują po- lemikę z ewidentnymi głupstwami, jakie na swych łamach na te tematy głoszą, pewnie zaprzestałbym wszelkiej innej działalności, gdyż dochód z samych honorariów z tego tytułu sytuowałby mnie w najwyższej grupie podatkowej. Żarty odsuńmy jednak na bok, gdyż sprawa jest poważna. Mój żal i irytacja kierowane są bowiem nie tyle do czasopism kiepskich, po których i tak niczego dobrego nigdy się nie spodziewałem, lecz przede wszystkim do tych ze ścisłej czołów- ki. Obraz domów dziecka, jaki otrzymuje zwykle czytelnik tych cza- sopism, źle bowiem świadczy o odpowiedzialności za słowo i o wraż- liwości większości autorów. Próbując „ukazać dramat", powielają schemat pisania o sprawach głębokich w sposób powierzchowny, efekciarski czy wręcz sensacyjny. Sporadycznie ukazywana jest trudna codzienność domów dziecka, nie zostanie natomiast przegapiona żad- na okazja, by nagłośnić (lub nierzadko wykreować) jakąś związaną z ich funkcjonowaniem aferę. Podobnie widz, znający domy dziecka jedynie z wyświetlanych w telewizji filmów, nie może nie nabrać podejrzeń, że wychowawcy premiują lizusostwo, bezkrytyczne po- słuszeństwo i donosicielstwo, a wobec niepokornych stosują szantaż i kary fizyczne. Wielu autorów gubi też niezachwiane przekonanie, że uderzając w pracowników domów dziecka, bronią dzieci. Pewność siebie wy- powiadających^ druzgocące sądy dziennikarzy idzie wówczas w zawody z ich ignorancją. Zilustruję to przykładami, wziętymi z bodaj najpoważniejszych dzienników w kraju. Celowo pomijam wy- twory prasy, na Zachodzie zwanej bulwarową. Dodać jeszcze mu- szę, że swym komentarzem opatruję poniżej teksty, których autorzy, moim zdaniem, napisali je w dobrej wierze. Na początek kilkuzdaniowa próbka, wyjęta z tekstu opublikowanego przed kilku laty w Gazecie Wyborczej '. Całość jest w sumie dość 1 Wśród polemik, jakie pomieściłem w tej książce, zdecydowana większość odnosi się do tekstów, ogłoszonych w Gazecie Wyborczej. Wynika to z faktu, że Stereotypy na temat domów dziecka 9 sympatyczną opowieścią o życzliwej ludziom i chętnie niosącej in- nym pomoc aktorce, która, gdy usłyszała o trudnej sytuacji material- nej placówek opiekuńczo-wychowawczych, z potrzeby serca zarea- gowała następująco: „(...) kupiła słoiczki z zagranicznymi odżywka- mi. Poszła do najbliższego domu dziecka, weszła na salę i rozdała słoiczki maluchom. Dzieci wyjadły odżywki do czysta, a później (...) dowiedziała się, że powinna wręczyć dar nie dzieciom, lecz opieku- nom (...). Każda inna kolejność jest sprzeczna z porządkiem". Wyobraźmy sobie teraz podobną scenę w typowym mieszkaniu typowej rodziny. Zgodzimy się wszak, iż (dom dziecka winien - na tyle, na ile to możliwe - imitować prawdziwy dom, Jeśli obca oso- ba wchodzi do domu (a niechby nawet ciotka czy znajoma), to zanim cokolwiek w nim zrobi, najpierw wita się z gospodarzami. W domu dziecka rolę gospodarza-rodzica pełni wychowawca. Bohaterka re- portażu go nie dostrzegła, od razu przystępując do „zagospodarowa- nia" dzieci.^Prestiż wychowawcy nie jest dla wychowanków, w odróż- nieniu od autorytetu ojca czy matki, czymś naturalnym - trzeba go dopiero wypracować. Ignorowanie wychowawców przez osoby odwiedzające dom dziecka w tym dziele nie pomaga. Nasuwa się też pytanie, czy nie można znaleźć sposobu, by obdarowując, uniknąć wyciągania ręki przez dzieci. Jeśli traktuje się je jak biedne sierotki, niektóre zaczynają z czasem wchodzić w tę rolę i wyciąganie ręki staje się u nich utrwalonym odruchem. Scenki podobne do opisanej - wbrew najlepszym intencjom peł- nych współczucia ofiarodawców -^"kodują w dziecku przekonanie, że jest biedną sierotką z „bidula", nic nie ma, a w związku z tym może wyciągać rękę, aby otrzymać dobro, którego pragniej Dzieciom z domów dziecka ofiarność bliźnich jest bardzo potrzebna. Budżety tych placówek nie przystają do marnych możliwości resortu, a cóż dopiero do zakresu potrzeb. Skoro jednak w tak wielu ludziach doro- słych dostęp w ostatnich czasach do zagranicznych darów nie zro- dził wdzięczności i pokory, lecz pazerność i zawiść, to tym większa wśród gazet i czasopism, które czytam, Gazeta najczęściej podejmuje problem sie- roctwa i domów dziecka. Z pewnością nie robi tego najgorzej czy też gorzej od innych, choć nie ma co kryć - fanem jej „linii pedagogicznej" nie jestem. 10 Domy na piasku jest groźba takich konsekwencji, gdy w sposób nie przemyślany ob- darowuje się dzieci. To właśnie dlatego formę przekazania daru warto i należy omówić z wychowawcami, i warto też być otwartym na ich sugestie. Drugi tekst jest historią chłopca, wychowanka podwarszawskiego domu dziecka, który targnął się na swoje życie. Zrobił to po tym, jak dyrektor domu dziecka zabroniła mu wyjazdów do mężczyzny, który od kilku miesięcy co kilka dni gościł go w swoim domu i pozwalał mu u siebie nocować w dni poprzedzające zajęcia w pobliskim za- kładzie pracy, w którym chłopak uczył się zawodu. Mężczyzna ów zaprzyjaźnił się z chłopcem i -jak deklarował - chciał mu pomoc w ukończeniu szkoły i usamodzielnieniu. Jego działania miały cha- rakter społeczny, opiekunem prawnym chłopca była bowiem jedna z wychowawczyń. Po jakimś czasie chłopiec zaczął przedłużać po- byty u swego dorosłego przyjaciela-opiekuna i jednocześnie nasiliły się wagary. Gdy na semestr otrzymał siedem ocen niedostatecznych, dyrektor postanowiła położyć kres pobytom chłopca poza placówką. Jego przyjaciel „uruchomił" wówczas rzecznika praw ucznia, media i Krajowy Komitet Ochrony Praw Dziecka. Uzyskał ich poparcie dla swych zamiarów chronienia chłopca przed - jak to określił - re- presjami dyrekcji i wychowawców. Chłopak, który chciał nadal prze- bywać u tego mężczyzny, w konsekwencji targnął się (na szczęście nieskutecznie) na swe życie. Tak przedstawiał się - jak mówią prawnicy - stan faktyczny sprawy. Kto chce doczytać: Rzeczpospolita z 20. 6. 1996 r., artykuł pt. „Prawdziwi i fałszywi przyjaciele". Aby oszczędzić czytelnikowi kłopotów ze zinterpretowaniem tekstu, redakcja ponad tytułem arty- kułu wydrukowała list, napisany przez chłopca (z treści artykułu wy- nika jednak, że nie wiadomo do końca, kto ów list napisał), w którym wini on dyrektora placówki za swą decyzję o samobójstwie. Nie mam żadnych wątpliwości, że tekst ten pogłębił niechęć wie- lu osób do ludzi pracujących w domach dziecka. Dla mnie natomiast, jako dla kogoś, kto ładnych parę lat spędził w tych placówkach, był to artykuł - wbrew intencjom autorki - o trosce, desperacji i od- powiedzialności walczących o odpowiedzialnie pojmowane dobro Stereotypy na temat domów dziecka 11 wychowanka dyrektora domu dziecka, wychowawców i wizytatora płockiego kuratorium. Uważam jednocześnie, że opisywał on nieod- powiedzialność zarówno mężczyzny, kreującego się na „społeczne- go opiekuna" chłopca, jak i rzecznika praw dziecka, a także... autor- ki tekstu. Komentarz zacznę od postawienia prostego pytania: skoro chło- piec został umieszczony w domu dziecka, to kto ponosi za niego odpowiedzialność? Oczywiście, dom dziecka, a konkretnie dyrektor i wychowawcy. Co do tego nikt nie może mieć wątpliwości. A skoro tak, to dlaczego wychowawcy chłopca - w tym dyrektor i prawny opiekun - nie mogą prowadzić pracy wychowawczej wedle swojej wiedzy i dobrej woli? Dlaczego w kwestii wychowania chłopca de- cydować ma ktoś obcy, kto - co należy podkreślić - żadnej for- malnej odpowiedzialności za swe decyzje nie ponosi? Wystawiający domom dziecka cenzurki lubują się w porównywa- niu tych placówek z domami. Łatwo wtedy dostrzec wszystkie ich wady i słabości. Proponuję, by konsekwentnie i tu sięgnąć do tego porównania. Stawiam zatem kolejne pytanie: Kto przy zdrowych zmy- słach zgodzi się, aby do jego domu wszedł obcy człowiek, a niechby i znajomy dziecka, i podejmował decyzje, dotyczące tego dziecka? Czy Pani rzecznik praw lub Pani redaktor zgodziłyby się na to, gdy- by chodziło o ich własne dzieci? Czy zdaniem Pań można, ot tak, wejść do cudzego domu i decydować o dziecku gospodarza? Jeśli nie można, to pytam, skąd ów poklask dla działań naszego „społecz- nego opiekuna"? I do tego dzieje się to niespełna pół roku od lawiny zasłużenie krytycznych artykułów o dyrektorze domu dziecka, który wydawał dzieci, gdzie popadnie. W kontekście omawianej sytuacji wypowiedzieć należy ogólną uwagę, mając przy tym nadzieję, że nie dotyczy ona wprost bohatera analizowanego artykułu. Nie podoba mi się zabieranie przez samot- nego mężczyznę o pokolenie od siebie młodszych wychowanków do siebie do domu. Nie jest to odpowiednie dla chłopca środowisko. Znane mi są analogiczne do tej sytuacje i wiem, o czym piszę. Wiem też, jakie zarzuty postawiłaby ta sama pani redaktor i ta sama pani rzecznik praw, gdyby spotkały się z sytuacją, w której wychowanek domu dziecka, wypuszczany na dnie i noce do obcych ludzi, został 12 Domy na piasku tam w jakikolwiek sposób wykorzystany. Jak wychowuje się dzieci, to trzeba mieć wyobraźnię. Jak się na ten temat pisze - też. Spora grupa tekstów oraz programów radiowych i telewizyjnych 0 domach dziecka ma charakter ckliwo-sentymentalny. Typowym przykładem są reportaże, emitowane przed Bożym Narodzeniem lub Dniem Dziecka. Rozczulające opisy skrzywdzonych, biednych, ko- chanych sierotek chwytają za serce skorą do wzruszeń publiczność. -Uproszczone i jednostronne, przystają do ukształtowanego w świa- domości społecznej stereotypu sieroctwa. Z tym tylko, że ów stereo- typ - nawiązujący do dobrej pamięci o domu prowadzonym przez Janusza Korczaka - daleki jest od współczesnej rzeczywistości. Pu- blikacje te mają spełnić określoną funkcję: wzruszyć, rozbudzić ofiar- ność itp. Uważam jednak, że są swego rodzaju agitką, która - choćby najlepiej zrobiona - nie jest dobrym sposobem ukazania złożonych 1 trudnych problemów. Dzieciom z domów dziecka najbardziej może bowiem pomóc przedstawienie ich takimi, jakie są. Także domom dziecka najwięcej dobra może przysporzyć prawda o nich, podana bez szukania taniej sensacji, ale też bez sentymentalizmu. Tylko maksymalnie prawdziwy wizerunek domów dziecka i ich mieszkań- ców stwarza bowiem szansę przełamania dominujących w społeczeń- stwie, niezmiernie powierzchownych intelektualnie, typów postaw wobec sieroctwa, które trzeba uznać za wysoce niekorzystne z punk- tu widzenia dobra osieroconych dzieci. ,' Przeważa postawa ckliwo-sentymentalna, której przeciwieństwem jest postawa niechęci^o niej niżej). Postawa ckliwo-sentymentalna ma swe źródło w naturalnym odruchu współczucia wobec skrzywdzonych. Charakteryzuje ją idealizowanie dzieci z domów dziecka wedle sche- matu rodem z bajki - skoro dziecko jest biedne i skrzywdzone, to z pewnością jest ono również grzeczne, łagodne i kochane, jak Kopciu- szek i Sierotka Marysia. W schemacie tym nie mieści się pogmatwana psychika tych dzieci, często też ich demoralizacja. (Prezentujący taką postawę wychowawca prędko uznany zostanie przez dzieci za frajera; gdy przejawiają sponsor, wówczas współpraca z nim może skończyć się wraz z pokazaniem mu języka przez któreś z dzieci. O efektach pracy motywowanych sentymentalizmem dziennikarzy już pisałem. Stereotypy na temat domów dziecka 13 Ckliwość i sentymentalizm wobec wychowanków często idzie w parze z niechęcią wobec wychowawców. Ktoś, kto obrzuci to środowisko lawiną zarzutów, może liczyć na skwapliwy posłuch dziennikarza i całkowitą... bezkarność. Bo któż z wychowawców będzie chciał prze- prowadzać dowód na to, że nie jest wielbłądem? O wychowawcach tak mówi np. psychoterapeuta, były wychowanek domu dziecka: „(...) Tam [tj. w domu dziecka - M. A.] zajmują się nimi [tj. dziećmi - M. A.] ludzie pracujący „od-do”. Wychowawca przychodzi na dyżur, większość czasu spędza poza grupą, pilnuje tylko, żeby nie było kło- potów. Uwagę poświęca nielicznym, z których może być dumny, a przede wszystkim tym, którzy rozrabiają. Dzieci, które sprawiają pro- blemy wychowawcze, są eliminowane do zakładów resocjalizacyjnych. (...) Dzieci, które podporządkują się wychowawcom, zostają w domu dziecka. Uczą się, że nie warto się wychylać. (...) Dzieci w domach dziecka nie mają zaspokojonych potrzeb emocjonalnych, nikt ich nie kocha, nikomu na nich nie zależy" (Gazeta Wyborcza z 5. 11. 1996). Pamiętam i ja nominalnych wychowawców, a w istocie nadzorców, pracujących w domu dziecka „od-do". Mówienie tak o wszystkich, i to przez kogoś, kto -jak dowiadujemy się z redakcyjnej notki - zaj- muje się szkoleniem wychowawców z domów dziecka, a więc ich zna, wydaje mi się jednak nieprawdopodobnym głupstwem. Równie dużym głupstwem byłoby wydać ocenę o wszystkich dziennikarzach po prze- czytaniu kilku brukowych gazet lub o wszystkich psychoterapeutach, wiedząc o tym, że kilku z nich dopuszcza się nadużyć wobec swych pacjentów. Znamienne jest, że dziennikarz, przeprowadzący wywiad, na głupstwa wypowiadane przez swego rozmówcę nie reagował. Wi- dać słyszał od niego to, z czym się zgadzał i co chciał słyszeć. Pokora jest cechą, którą musi posiadać każdy, kto porywa się na trud ^ pracy wychowawczej z dziećmi osieroconymi. Z tysiąca przyczyn. ' Między innymi dlatego, że bez niej można stracić motywację do tej pracy, gdy przeczyta się w gazecie podobne do powyższych głup- stwa na swój temat. \ Kolejnym schematem jest [podejście do zagadnienia sieroctwa "^ w sposób - tak to nazywam - atrybucyjny. Polega on na postrze- 14 Domy na piasku ganiu sierot jako osób, które bezwzględnie należy zabrać z ich śro- dowiska rodzinnego, by roztoczyć nad nimi którąś z form opieki za- stępczej.1. Jest to głębsze zagadnienie, które szerzej zostało omówio- vne w inrrych rozdziałach. Tu poprzestanę jedynie na stwierdzeniu, że i ten tok myślenia pomija oczekiwania i emocje większości osieroco- nych społecznie dzieci. Dzieci te pragną bowiem przede wszystkim powrotu do swoich rodziców. Nie można tej emocjonalnej rzeczywi- stości nie dostrzegać, zwłaszcza że powrót ten - przy podjęciu wy- siłku przez społeczeństwo -jest możliwy. Na antypodach sentymentalizmu sytuuje się żywiona niekiedy wobec wychowanków domów dziecka niechęć,.: Najwięcej niechęci, chłodu i rezerwy okazują mieszkańcom tych placówek niektóre osoby, sty- kające się z nimi na co dzień. Do osób tych należy np. część rodzi- ców dzieci uczęszczających do szkoły razem z wychowankami do- mów dziecka. Ludzie ci lękają się (często nie bez powodu), by ich dziecko nie nauczyło się od swego kolegi z takiego domu czegoś złe- go. Postawę niechęci przejawia również część nauczycieli, którzy wielokrotnie okazywali całkowitą bezradność, gdy przychodziło im rozwiązywać - częste, gdy idzie o dzieci z domów dziecka - pro- blemy wychowawcze. Ta postawa z rzadka bywa pierwotna, zwykle stanowi konsekwencję osobistych kontaktów z wychowankami. Zda- rza się bowiem często, że wygórowane oczekiwania boleśnie zderzają się z szorstką rzeczywistością. Wychowankowie bywają niekiedy - co tu kryć - bezlitośni w odzieraniu co bardziej naiwnych ludzi z ich sentymentalnych skłonności^ Pomiędzy ckliwością a niechęcią rozciąga się obszar, na którym po- szukiwać należy pożądanych postaw wobec mieszkańców domów dziecka. Jest to jednak postulat przełamania stereotypów, jakie dziś panują niemalże niepodzielnie. Wielokrotnie okazywało się, niestety, że siła stereotypów jest o wiele większa od siły przeciwstawianych im argumentów. II 98% Z okna na drugim piętrze, które zamieszkują dziewczęta, rozpoście- ra się piękny widok na dolinę rzeki. Za rzeką, na skarpie, wznoszą się bloki. Piotr od jakiegoś czasu zaczął przychodzić do tego pokoju. Zjawiał się tuż po kolacji, niby to odwiedzić koleżankę, pogadać. To był jednak pozór, a prawdziwy powód był zupełnie inny. Wieczorem dostrzegał światło w jednym z okien bloku po drugiej stronie rzeki. To było okno mieszkania jego rodziców. Czy jest gdzieś szersza, bardziej bezbrzeżna rzeka niż ta, która oddzielała go od domu? Kie- dyś tam uciekł. To była typowa dla wychowanków domów dziecka ucieczka/Dni nie uciekają zbyt często, a jeżeli już uciekają, to z re- guły nie jest to ucieczka z domu dziecka, lecz ucieczka do ich ro- dzinnego domu^To jest dosyć zasadnicze rozróżnienie. Piotr też nie tyle uciekał z placówki, co do swego domu, do swych rodziców. Łatwo byłoby go znaleźć, ale zanim zaczęliśmy szukać, matka sama go przyprowadziła. Był załamany. Nie rozumiał, jak mogła powia- domić nas o ucieczce i bez nacisku z niczyjej strony przywieźć go do domu dziecka. Prawdę powiedziawszy, ja też czułem niesmak. Ro- zumiałem chłopaka, który miał nadzieję, że matka go ukryje i niko- mu nie odda, a jeśli odda, to pod przymusem. On był wtedy już na tyle rozgarnięty, że nie mógł mieć wątpliwości co do skuteczności swej ucieczki. Uciekając do rodziców, pragnął zapewne jedynie otrzy- mać od nich jakiś gest, mówiący, że jest dla nich bliski, ważny, że chcą go mieć przy sobie. Później już nie miał tej nadziei i już nie uciekał. Jego matka nie rozumiała zapewne, dlaczego nie podzięko- 16 Domy na piasku wałem jej za odwiezienie syna i dlaczego - co pewnie wyczuwała - byłem w duchu na nią zły. ZatenAjstota dramatu Piotra i większości wychowanków domów dziecka nie polega na tym, że utracili najbliższych i dom, lecz na tym, że ich rodzice żyją, a domy dzieci te mają aż dwa... Poza tym 90% znanych mi rodziców dzieci mieszkało co najwyżej o pół godziny drogi od domu dziecka. Reszta też niewiele dalej. W wyniku podjęcia w ostatnich miesiącach 1996 roku akcji charyta- tywnej na rzecz domów dziecka, zainteresowanie społeczeństwa tymi instytucjami wzrosło. Wbrew powszechnemu mniemaniu, że na wy- chowaniu każdy się zna, stwierdzić trzeba, że na wychowywaniu dzieci osieroconych zna się mało kto. Niewielka jest też wiedza prze- ciętnego obywatela na temat domów dziecka, ich specyfiki, a zwła- szcza dzieci, które w nich przebywają. Tytułowa liczba dotyczy bo- daj najistotniejszego rysu tych placówek i od niego wypada rozpocząć przybliżanie skomplikowanej problematyki funkcjonowania domów dziecka. Jak się wydaje, jest on równie mało znany, jak pozostałe. Może trochę więcej niż 98%, a może nieco mniej - to zresztą nie ma większego znaczenia. Istotne jest, że tak powszechne jest zjawi- \ sko, o którym będzie mowa.Wśród dzieci, przebywających w domach ^ dziecka, około 98% posiada jedno lub oboje rodziców. Nie są więc sierotami w potocznym i pierwotnym znaczeniu. Dla nazwania ich sytuacji wymyślono nowe pojęcie - sieroctwo społeczne. /Dzieci osierocone społecznie to jednak nie tylko te umieszczone w domach dziecka, ale również te, które pozostając w swych rodzi- nach, są zaniedbane w wyniku niewywiązywania się przez rodziców z obowiązków opiekuńczych. > Liczba dzieci umieszczonych w domach dziecka wynosi około 17 tysięcy. Nie jest to jednak liczba sierot społecznych, tylko liczba ~" miejsc w tych placówkach. To zaledwie wierzchołek góry lodowej. Aby spróbować uchwycić rzeczywiste rozmiary zjawiska sieroctwa społecznego, posłużę się przykładem pewnej świetlicy środowisko- wej, funkcjonującej na starówce dużego i mającego dobrą opinię miasta w centrum kraju. Do tejże świetlicy przychodzi każdego dnia 98% 17 30 (a sporadycznie jeszcze drugie tyle) dzieci, by od godziny 13 do 20 odrabiać tam lekcje, pograć w ping-ponga, wypić herbatę itp. Wszystko to robią pod opieką wychowawców, którzy w lekcjach pomogą, w osobistych sprawach doradzą, dopilnują też, aby w świe- tlicy nie pojawił się nikt niepowołany. Wszystkie te dzieci pochodzą z czterech(!) krótkich uliczek starówki. Dzieci przychodzą tam z własnej woli. Oferta świetlicy musi być więc dla nich atrakcyjna. Nie zdarza się natomiast, aby rodzice tych dzieci zaszli do świetlicy, zerknąć chociażby, czy ich latorośl tam jest. Wychowawcy, z których część ma w zawodowym życiorysie pracę w domu dziecka, twier- dzą, iż sytuacja rodzinna wielu spośród ich podopiecznych jest nie lepsza od tej, która była przyczyną umieszczenia wychowanków w placówce. Znając nieźle miasto, twierdzę, że należałoby utworzyć w nim jeszcze ze 40 podobnych świetlic, aby zająć się wszystkimi nie dopilnowanymi przez rodziców dziećmi, snującymi się popołu- dniami i wieczorami po ulicach. Aż strach szacować rozmiary zjawi- ska w skali całego kraju. Wróćmy jednak do domów dziecka, a więc do dzieci, które w wyniku rodzicielskich zaniedbań zostały tam umieszczone. Liczba 98% sierot społecznych w tych domach dziwi osoby nie zorientowa- ne, którym placówki te kojarzą się z sierocińcem, gromadką małych, zapłakanych dzieciaków, zagubionych po stracie rodziców. Niestety, nie zorientowani są czasami nawet „ludzie z branży" oświatowej. Oto podczas jednej z wizytacji domu dziecka świeży nabytek jednego z kuratoriów zgłosił pretensje, iż w pokojach dzieci nie ma żadnych pamiątek po rodzicach, dając dowód swej nieświadomości, iż rodzice ci zazwyczaj żyją. Niewiele osób, które tę liczbę znają, uświadamia sobie wynikają- ce z niej konsekwencje. Kryje się bowiem za nią wiele najrozmait- szych tajemnic. Przedstawienie ich w sposób może czasami nawet nazbyt dosłowny i dosadny jest zamierzone. To konieczne, gdy podej- muje się próbę dotknięcia, a może zrozumienia, najtrudniejszych za- gadnień, związanych z funkcjonowaniem tych placówek. Prawie wszyscy wychowankowie domów dziecka mają więc oboje ? albo przynajmniej jedno z rodziców. Mająteż dziadków, ciocie, wuj- 18 Domy na piasku ków, starszych braci, siostry itd., itp. Większość z nich wychowaw- cy widzą w domu dziecka raz. Nie zgadniesz, Czytelniku, z jakiej to ji. Jest to okazja jedyna i szczególna - to dzień Pierwszej Ko- munii Świętej wychowanka. W wielu domach dziecka zapraszani są na ten dzień wszyscy, których chce gościć dzieciak. I przyjeżdżają. Idą do kościoła na mszę świętą, a później zasiadają z nami za stołem - jak to rodzina. Trudno było mi ten dzień przeżywać w sposób wzniosły, godny tajemnicy Komunii Świętej. Mam dużo wyrozumiałości, a może ra- czej zrozumienia, dla rodziców wychowanków, ale tego dnia z tru- dem tłumiłem w sobie wściekłość i w duchu złorzeczyłem wszyst- kim przyjezdnym. Zresztą bardziej złorzeczyłem owym dziadkom i innym krewnym niż rodzicom. Aż chciało się rzucić im w twarz pytanie: Gdzie byliście przez całe miesiące lub lata?! Dlaczego nie odwiedzicie, nie zabierzecie dzieciaka choćby na kilka godzin? Tego dnia nie można jednak stawiać takich pytań, bo w jednej chwili znik- nęłaby jego świąteczna atmosfera. Dzień ten jest wielkim świętem dziecka i trzeba czynić wszystko, aby takim go zapamiętało. Kiedyś, chcąc uzmysłowić dziennikarzowi dramat społecznego osie- rocenia, użyłem porównania, które mnie samego zmroziło. Otóż po- wiedziałem, że gdyby do domu dziecka trafiło pacholę, niechby i dość małe, którego rodzice zginęli w wypadku, to pewnie z wielkim tru- dem, ale jakoś przeprowadzilibyśmy je przez ten najtrudniejszy okres i w sensie profesjonalnym wymyślilibyśmy właściwy sposób pracy z tym dzieckiem. Śmierć, która nas zawsze zaskakuje, której się lę- kamy, która - zwłaszcza, gdy odchodzi ktoś bliski - poraża, jest jednak w najgłębszej swej warstwie czymś naturalnym. Choćby w tym sensie, że dotyka każdego. Można znaleźć argument, który złagodzi ból i pomoże z nią się pogodzić. Można też - zapewniając dziecku dużo ciepła - po prostu pomóc mu przetrwać. Natomiast bezrad- ność ogarnia wobec niepogodzenia się z losem dziecka osieroconego społecznie. W jaki sposób pomóc mu zrozumieć to, co je spotkało? Jest to tym bardziej trudne, że złem byłoby dla niego, gdyby się z tym pogodziło. Wszak nic bardziej od pogodzenia się z takim losem nie narazi wychowanka na popełnienie błędu rodziców^ U 98% 19 (Rodzice i inne osoby z rodziny wychowanków tkwią bardzo moc- * no w świadomości i psychice dzieci. To nie jest tak, że z momentem zabrania z domu zamknięty zostaje jeden rozdział, a rozpoczyna się drugi. Owszem, drugi rozdział się rozpoczyna, ale pierwszy nadal trwa. To jest tak jak z moim zepsutym telewizorem, w którym na pierwszym programie „przebija" często obraz z dwójki. Można do- stać obłędu. \ Dom staje się na długo upragnionym miejscem, za którym dziec-= ko tęskni i do którego pragnie powrócić. Wypiera więc ono złe wspo- \ mnienia, idealizuje rodziców i tęskni. Nawet jeśli w gniewie złorze- i czy rodzicom, którzy nie przyjechali go odwiedzić, to i tak w głębi ! duszy ich kocha. Żyje w dwóch światach - tam, tj. u swych rodzif ców^gdzie pragnie być, i tu, tj. w domu dziecka, gdzie być nie chce\ (Trud wychowania dziecka rozdartego pomiędzy domem dziecka a domem rodzinnym jest niewyobrażalny. Nie pomogą żadne sche- maty, żadne podręczniki, niewiele poradzi doradca czy wizytator. Dlatego wychowawca musi być człowiekiem dojrzałym, samodziel- nym, potrafiącym zrozumieć swą grupkę dzieciaków, w porę podej- mującym decyzje. '• Wychowywanie w domu dziecka jest działaniem w ramach trój- kąta: dziecko - rodzina - wychowawcy./Trójkąt nie jest dobrą fi- gurą geometryczną dla stosunków międzyrudzkich. Dotyczy to nie tyl- ko romansów i małżeńskich zdrad. Poza tym nie wszystkie ramiona naszego trójkąta są równie mocne.^Relacja pomiędzy dzieckiem a rodzicami jest z reguły intensywna, pomimo iż obarczona patolo- gicznym oddziaływaniem rodziców. Relacja: dziecko - wychowawcy przechodzić może rozmaite fazy, w zależności od czasu jej trwania, umiejętności oddziaływania wychowawczego, postawy rodziców, ich wpływu na dziecko i wielu innych czynników. Z kolei więź łącząca wychowawców i rodzinę wychowanka czasem w ogóle nie istnieje, a niekiedy można ją uznać tylko za poprawną^ I Owa słabość współpracy pomiędzy rodzicami a wychowawcami powoduje w konsekwencji, że dziecko, wzrastając, podlega swoistej dwuwładzy (czy może lepiej - podwójnemu oddziaływaniu), a prze- kaz, idący od rodziców - tu nie można mieć złudzeń - ma niewie- le wspólnego z oddziaływaniem wychowawców z domu dziecka) Jest 20 Domy na piasku to szkodliwe dla rozwoju psychicznego i społecznego dziecka. Pozo- staje mu bowiem albo dokonać dramatycznego wyboru pomiędzy lojalnością wobec rodziców a posłuszeństwem wychowawcom, albo odrzucić i jednych, i drugich, albo też grać w domu dziecka rolą po- słusznego wychowanka, zaś w domu rolę lojalnego dziecka^ piątego niezbędna jest współpraca wychowawców z rodzinami wychowanków. Utworzenie przez wychowawców i rodziców jakiejś formy koalicji pedagogicznej stanowić może dla dziecka szansę na możliwie harmonijne relacje tak z jednymi, jak i z drugimi. W przy- szłości bardziej realnie zarysować się może również szansa na po- wrót dziecka do domu rodzinnego. Zależy to, rzecz jasna, również od tego, czy rodzice skorygują swe postępowanie, które doprowa- dziło do odebrania im dziecka. Nie jest łatwo taką koalicję utworzyć, zważywszy fakt, iż prze- kaz, idący od wychowawców, z reguły jest sprzeczny z otrzymywa- nym od rodziców. Dziecku, które trafiło do domu dziecka w wieku np. 10 lat, niezwykle trudno poddać się rytmowi domu, stawianym tam wymaganiom. Samo codzienne odrabianie lekcji może być dla niego związane z nie lada wysiłkiem. Przecież dotychczas nikogo jego postępy szkolne nie interesowały. Dzieci trafiają do domów dziecka z reguły nie w konsekwencji nadużywania władzy rodzicielskiej, lecz w wyniku kolosalnych zaniedbań. Dziecko po przybyciu do placów- ki czuje się jak umieszczone w klatce dzikie zwierzę, żyjące dotąd na wolności. Poza lekcjami kłopoty mogą dotyczyć tysięcy drobnych i wielu poważnych spraw, począwszy od umiejętności zachowania się przy stole, a na poszanowaniu cudzej własności tudzież cielesnej nietykalności skończywszy. Jeżeli adaptacja dziecka w placówce będzie przebiegała burzliwie, wówczas w dziecku nasilać się będzie idealizowanie domu i chęć powrotu, przy jednoczesnym ustawianiu się na „nie" wobec domu dziecka. -(Niespójność życiowego przesłania, wyniesionego z domu, z tym, które oferuje wychowankowi i koduje w nim dom dziecka^)dotyczy często całego okresu pobytu dziecka w placówce. Bywa też nierzadko tak, że po pobycie w domu dziecka wychowanek wraca do domu rodzi- 98% 21 ców. Jeśli wynika to z faktu, iż sytuacja w jego rodzinie uległa po- prawie, to należy się tylko cieszyć. Niestety, często takie posunięcie jest wynikiem konieczności. Wtedy ów przekaz pedagogiczny, otrzy- many przez dziecko w placówce, naraża je na dalsze konflikty z rodziną, do której powróciło. ni WYCHOWANKOWIE I ICH DOM Gdy otwieram album ze zdjęciami wychowanków, przelatują mi przez głowę tysiące wspomnień, związanych niemal z każdym z nich. Ich przeszłość i każdy dzień bytności w domu dziecka są gotowym ma- teriałem na wyciskające łzy scenariusze. Także każdy dzień domu dziecka jest gotowym materiałem na długie wielowątkowe opowia- danie. Dom dziecka, który odwiedzamy, jest jedną z trzystu pięćdziesięciu takich placówek. Mieszka w nich w sumie około )1 tysięcy dzieci. Wraz z wychowawcami i pracownikami obsługi społeczność domów dziecka osiąga zapewne ze 25 tysięcy osób. Domy dziecka rozsiane są po całym kraju, a dzieci, mieszkające w danej placówce, pocho- dzą z reguły z jej okolicy, w najgorszym wypadku z terenu całego województwa. Wyjątkowo, np. w wyniku istotnych problemów wy- chowawczych, umieszcza się wychowanka w placówce bardziej od- dalonej od rodzinnego domu. Rodzice mogą przyjeżdżać do swych dzieci niemalże zawsze, kie- dy chcą. Wychowawca uczyni im jednak delikatną uwagę, gdy zda- rzy się to podczas odrabiania lekcji lub w czasie ciszy nocnej, bo to dezorganizuje funkcjonowanie domu i źle wpływa na dziecko. Tam- ta kobieta, siedząca w fotelu w samo południe powszedniego dnia, czeka na swego syna. Nie pracuje, mieszka kilka ulic stąd, jest bar- dzo emocjonalnie związana ze swym jedenastoletnim chłopcem. Gdy chłopak przyjdzie ze szkoły, pójdą na krótki spacer, by mały zdążył 24 Domy na piasku wrócić na obiad. Wielu wychowanków ma stały kontakt z rodziną. Początkowo jego częstotliwość zależy wyłącznie od aktywności prze- jawianej przez rodziców, później wychowanek sam decyduje, w jaki s sposób wykorzysta swe przepustki. Po ukończeniu 14. roku życia może być puszczany samodzielnie poza dom dziecka i wiele razy zagląda do rodziców, mieszkających w bliższej lub nieco dalszej oko- licy, choć oddziaływanie rodziny na dziecko bywa destrukcyjne. Widzę zdziwione oczy gościa na widok gabarytów bractwa, spo- żywającego obiad. Całkiem dorodna młodzież. A gdzie te małe pę- draki, które zajmują cały ekran w filmach, dotykających problemu sieroctwa? Bardzo ich niewiele. No właśnie. Po włączeniu domów 1 małego dziecka do resortu oświaty, w placówkach tych, formalnie rzec \ biorąc, przebywać mogą dzieci już w wieku niemowlęcym. Oczywi- 1 ście, dzieci takie trafiają wyłącznie do tych placówek, które do nie- dawna nosiły miano domów małego dziecka, gdyż tylko one mogą zapewnić im odpowiednie warunki. W pozostałych (około trzystu) domach dziecka przebywają dzieci w wieku powyżej 3 lat. W więk- szości dużo powyżej. Wychowankowie są usamodzielniani, gdy osią- gną 18 lat i zdobędą zawód. Gdy jednak dorosły wychowanek uczy się w systemie dziennym, wówczas może przebywać w domu dziec- ka do ukończenia studiów, nie dłużej jednak niż do 24. roku życia. Aż tak dorosłych wychowanków nie ma wielu, ale tendencja do pod- noszenia się średniej wieku dzieci przebywających w domach dziec- ka jest wyraźna. Domy, w których owa średnia osiąga 15-16 lat, nie są rzadkością. - W domach dziecka mieszka od 30 do grubo ponad 100 wycho- wanków. Oczywiście lepiej się żyje i pracuje placówce mniejszej. Gdy pracowałem w domu dziecka, w którym przebywało około 40 wy- chowanków, znałem na pamięć wszystkich z imienia, nazwiska i prze- zwiska, o każdym potrafiłem sformułować opinię, znałem ich wyniki w nauce i sytuację rodzinną. Kiedy natomiast trafiłem do placówki, sprawującej pieczę nad 80 dzieci, ogarniałem pamięcią 30 chłopa- ków z mojego piętra, około 20 dziewcząt, ale zdarzało mi się nie pamiętać imion pozostałych. Ileż musiałem się czasami nagimnasty- kować, rozmawiając ze znanym sobie dzieckiem, którego imienia zapomniałem! Gdybym obnażył się ze swą niepamięcią wobec dziec- Wychowankowie i ich dom 25 ka, które akurat chce ze mną porozmawiać, zrobiłbym mu ogromną przykrość i jednocześnie podpadłbym mu na długi czas. Można więc powiedzieć, iżTod pewnego pułapu społeczność domu dziecka staje się anonimowa./ [ Duża liczba dzieci oznacza także mniejszą intymność i większy hałas! Około południa jest tu jeszcze całkiem cicho. Gwar wzmaga się wraz z powracaniem coraz większej liczby dzieci ze szkół. Osią- ga on swe apogeum po kolacji, kiedy wychowankowie mają czas wolny. Trzeba pamiętać, że to są dzieciaki, a myślenie dzieci rządzi się nieco innymi prawami niż myślenie dorosłych. Wychowanek, mający sprawę do kolegi, mieszkającego w pokoju na drugim końcu korytarza, nie będzie marnował cennego czasu na sprawdzanie, czy on tam jest, lecz - wykorzystując praktycznie wiedzę o prędkości rozchodzenia się dźwięku - krzyknie na całe gardło jego imię. Jeśli trzeba, to czynność powtórzy, aż do skutku. Na zwróconą przez wychowawcę uwagę podrepce do pokoju kolegi, ale lepiej nie słu- chajmy tego, co - odwróciwszy się na pięcie - będzie mruczał pod nosem, bo z pewnością niewiele wyłapiemy słów łagodniejszych od słowa „bezsens". Ten jego krzyk, obijając się o ściany, przerwał kilka cichych roz- mów, kilku drzemiących wychowanków obudził. Obiad w gwarnej jadalni na sto osób też bardziej służy najedzeniu się niż spożyciu posiłku. I tak to, dzień po dniu, odkłada się w każdym dziecku coś, co powoli, ale konsekwentnie, podnosi na coraz wyższy poziom ich poirytowanie i agresywność. Jeśli jesiennego wieczoru dwóch dosyć spokojnych chłopaków nagle i bez istotnego powodu weźmie się za łby, a my, po rozdzieleniu ich i uspokojeniu, nie będziemy potrafili ustalić przyczyny sprzeczki, to wielce prawdopodobne, iż właśnie wy- rzucili oni z siebie kumulowane od tygodni pokłady agresji, biorące się z samej specyfiki życia w tak wielkiej zbiorowości. / Cała zbiorowość podzielona jest na^grupy, mniej więcej 15-oso- < bowe. Są one tworzone w najrozmaitszy sposób.] W wielu placów- kach istnieją grupy koedukacyjne, ale w sporej części chłopcy i dziewczęta umieszczani są oddzielnie. Ba, są nawet całe domy wy- łącznie dla chłopców lub wyłącznie dla dziewcząt. W niektórych pla- cówkach znajdziemy grupy, w których dzieci są mniej więcej w tym 26 Domy na piasku samym wieku, w innych zaś tworzy się tzw. grupy rozwojowe, skła- dające się z dzieci i młodzieży, począwszy od tych, którym jeszcze pielucha nie zawadzi, aż po tych lubiących wyskakiwać na piwko. W wielu domach dziecka tworzone są tzw. grupy rodzinkowe, skła- dające się z piętnastki wychowanków obojga płci i w pełnej dopu- szczalnej rozpiętości wieku: Wybór któregoś z tych wariantów wyni- ka z przekonań wychowawców, tradycji danej placówki, często też z zaleceń administracji. Prowadzenie grupy chłopców w podobnym wieku jest z punktu widzenia obowiązków wychowawcy sprawą najprostszą. Zadane w szkole mają to samo, zainteresowania też z reguły podobne. Nie da się jednak uniknąć niedobrego skojarzenia mieszkania w takim domu z pobytem na kolonii. Z kolei grupy rodzinkowe - zwane tak, gdyż w założeniu mają imitować życie w rodzinie wielodzietnej - wydają się rozwiązaniem dla dzieci optymalnym. Najbardziej przy- pominają życie w rodzinie. Dają szansę Kreowania wśród starszych wychowanków postaw opiekuńczych wobec młodszych dzieci. Jest "to jednak wariant najtrudniejszy dla wychowawców. Samo odrabia- nie lekcji zmusza do pracy z uczniami wszystkich klas podstawówki i kilku rodzajów szkół zawodowych. Ktoś poza tym musi dopilno- wać pięcioletniej grupowej maskotki, której w przedszkolu nikt ni- czego nie zadał. Każdego dnia musimy uczyć owego pięciolatka sa- moobsługi w toalecie, zaganiać grupowych „uczonych" do książek, - pocieszać przeżywającego miłosny zawód piętnastolatka itp. Wobec tego wszystkiego „rozprawa" z podchmielonym danego dnia najstar- szym z chłopców nie wydaje się zadaniem szczególnie trudnym. Dla dobrych i zgranych ze sobą wychowawców grupa rodzinkowa jest wariantem najlepszym, bo najciekawszym zawodowo i najnaturalniej- szym dla wychowanków. Gdy wychowawcy są merytorycznie słabi lub skłóceni, grupa rodzinkowa jest wariantem najgorszym. Kreuje wówczas najgorzej pojętą hierarchię wśród wychowanków i w kon- sekwencji prowadzi do wykorzystywania młodszych, porachunków za zamkniętymi drzwiami itp. Gdy zbliża się godzina 14, w domu dziecka pojawia się kilku wychowawców. W każdej grupie pracuje ich trzech. Niestety, nigdy - wyjąwszy ekstra uroczystości lub konieczność odbycia zebrania ' Wychowankowie i ich dom 11 - nie są z dziećmi razem. Wymieniają się każdego dnia. Jeżeli nie darzą się sympatią i nie rozumieją, iż powinni wspólnie omawiać wszystkie istotne problemy wychowawcze, to bywa, że widują się jedynie 4-6 razy do roku podczas rad pedagogicznych. Dzieciom nie- zwykle potrzebny jest widok rozmawiających ze sobą wszystkich ich wychowawców. To zawsze wzmacnia ich prestiż w oczach dzieci i przyda się każdemu z nich, kiedy pozostanie z dziećmi sam na sam. Wychowankowie otrzymali bowiem jasny sygnał, że ci ludzie ze sobą współpracują, a więc nie ma co dbać o dobre układy z jednym, a in- nego lekceważyć. Dom dziecka żyje według ustalonego od lat rytmu. Pobudka o 6.30, - mycie, sprzątanie pościeli, śniadanie i jazda do szkoły. Od 8 do obia- du pozostaje w budynku jeden wychowawca, który zajmuje się cho- rymi i tymi, którzy będą pobierać nauki po południu. Około 14 jest obiad (wydaje się go jeszcze przez dobre 2-3 godziny, dla każdego powracającego ze szkoły wychowanka). Przed obiadem do każdej z grup przychodzą wychowawcy. Ich służba skończy się około 22. W tym czasie zjedzą z dziećmi obiad, porozmawiają, pomogą w po- rządkach, od 16 do 18 dopilnują odrabiania lekcji. Po kolacji i dobra- nocce - najpierw młodszych, a później starszych - zagonią do mycia i położą spać. O 22 opuszczą dom, przekazując obowiązki nocnej opiekunce i wychowawcy, pełniącemu nocny dyżur. Zwracam uwagę na to, że wychowanek budzony jest przez jedne- * go wychowawcę, później przebywa z drugim, obiad je w towarzystwie trzeciego, a „dobranoc" słyszy od czwartego. Czasami plan dyżurów uwzględnia zmianę wychowawców o godzinie 18 i wtedy w ciągu jed- nego dnia z dzieckiem pracuje pięciu(!!!) wychowawców. Spójrzmy na to oczyma wychowanka i... lepiej nic nie mówmy, bo szkoda słów. W przedstawionym rozkładzie dnia najtrudniejszym elementem jest odrabianie lekcji. Już samo zebranie na określoną godzinę wszy- stkich wychowanków nie jest łatwym zadaniem. Niemalże żaden z nich nie ma motywacji do nauki. Większość ma rok, dwa, a nie- którzy trzy lata repetowania i szkoła kojarzy się im wyłącznie ze stre- sem i porażką. Wyjątki od tej reguły są, ale nieliczne. W czasie odra- biania lekcji nikt nie może zajmować się niczym poza nauką. Gdy 28 Domy na piasku jeden z wychowawców - chcąc „indywidualizować oddziaływanie" - wypuścił trójkę chłopców, którzy odrobili lekcje, na boisko, ze- brał zasłużone cięgi od pozostałych kolegów. Bo jak mieli uczyć po- zbawionych motywacji wychowanków o rozwoju pleśniaka białego, gdy zza okna co chwilę dobiegało gromkie „Gol!!!"? Brak motywacji do nauki przejawia się podczas odrabiania lekcji na różne sposoby. Na pytanie, co mają zadane, większość oznajmia, że nic, i trzeba wypracować swoje sposoby, aby wyciągnąć z nich prawdę. Ta dociekliwość jest dla wychowawcy kosztowna, gdyż czę- sto, aby w pełni pomóc dzieciom w lekcjach, musi poświęcić im je- szcze sporo czasu po kolacji. Gdy człowiek nabrał już nieco rutyny i poznał swoich ananasów, to z politowaniem patrzył na niektórych nowych wychowawców, gdy podczas kolacji oświadczali, że zrobili lekcje z całą grupą w ciągu godziny. Biedacy, nawet nie wiedzieli, czego nie wiedzieli i jak dzieciaki z nich się śmiały. Taki jest dom, taki jest rytm jego dnia, a cóż można powiedzieć o jego mieszkańcach? Całkiem spora ich grupka zasługuje na szacunek. Tak, właśnie na szacunek! Człowiek zachodzi w głowę, jak wiele może osiągnąć młody człowiek, pomimo ogromnego bagażu złych doświad- czeń, jaki wyniósł z domu. A i dom dziecka też nie jest przecież opty- malnym miejscem dla rozwoju młodych ludzi. Przyznać jednak trze- ba, że - generalnie - wychowankowie są coraz trudniejsi. Lata życia "w domu rodziców, a więc codzienne bytowanie wśród złych wzor- ców, na niskim, a nieraz bardzo niskim poziomie ekonomicznym i kulturowym, sprawiły, że wielu ma dwa lub trzy lata opóźnienia w szkole, spora grupka pali nałogowo papierosy, niektórzy kiepsko radzą sobie z uszanowaniem cudzej własności, inni nazbyt ostenta- cyjnie manifestują swe niebezpiecznie wczesne rozbudzenie seksu- alne itd., itp. Przychodzą do domów dziecka w sytuacji, gdy kryzys, który trawił ich rodzinę, wszedł w bardzo głęboką i ostrą fazę. Dłu- go skrywany w czterech ścianach, został w końcu upubliczniony i sprawa trawiła do sądu. Oni nie mogą nie być trudnymi dziećmi - byłoby naiwnością tego oczekiwać. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że ich trudność jest efektem tego, że są dziećmi coraz trudniej- szych, corazbardziej zagubionych w życiu rodzicówjTrudniejsi - Wychowankowie i ich dom 29 to nie musi oznaczać, że gorsi. Coraz trudniejsi to przede wszystkim ? oznacza, że wymagający większej troski, większej akceptacji, serdecz- ności. Trudniejsi - to również bardziej psychicznie pokiereszowa- ni, czasami silnie znerwicowani i -jak ich rodzice - nie rozumie- jący siebie i świata} Warto wskazać^ kilka charakterystycznych cech, które przejęli z domu - tę ich swoistą schedę. \ O szczerej niechęci do nauki - efekcie życia w rodzinie, której ta"sfera była obca i-już pisałem. Spójrzmy na inne elementy tego bagażu. Przejście z domu do placówki jest dla większości bardzo trudne. W domu była bieda, ale był luz(Wina rodziców nie polegała najczę- ściej na agresji wobec dzieci, lecz na kolosalnych wobec nich zanied- baniach. Ojciec nie był tą osobą, która zaganiała do lekcji, sam zre- sztą nie widział sensu w nadmiernym wysilaniu umysłu. W domu gazet nie było, może jedynie ta z tygodniowym programem telewi- zyjnym, o książkach lepiej nie mówić. Siła bezwładności, siła przy- zwyczajenia, długo pielęgnowana organiczna niechęć do narzucania się nauczycielom i - w konsekwencji - ogromna przepaść w sto- sunku do pułapu wymagań, stawianych w domu dziecka. Po latach swobodnego życia raptem, z dnia na dzień, każe się dzieciakowi czy- tać, pisać, odrabiać lekcje i codziennie chodzić do szkoły. Wagary są wśród wychowanków bardziej zaraźliwe niż grypa. {Edukacyjnym minimum, jakie placówka musi sobie stawiać, jest . wyuczenie wychowanków jakiegoś zawodu^Niektórzy nie potrafią osiągnąć wyższego pułapu niż ukończenie szkoły podstawowej uza- wodowionej, część trafia do hufców pracy, wielu kończy zawodów- ki, nieliczni technika i licea, a bardzo nieliczni dostają się na studia. Bez zawodu są w życiu bez szans. Niektórzy z nich tego nie rozu- mieją, buntują się przeciw chodzeniu do szkoły. Mówię z pełnym przekonaniem, że spełnianie uczniowskich obowiązków w przypad- ku niektórych wychowanków wymagało z ich strony niemalże hero- izmu. Człowiek konsekwentnie gonił ich do tej roboty, a w duchu z podziwem patrzył, jak się w sobie mocowali, jak przełamywali wie- loletnie złe nawyki. 30 Domy na piasku Ci wychowankowie, którzy solidnie traktowali szkołę - tak mi się przynajmniej wydawało - nie byli przez resztę wyśmiewani ani szykanowani. Przeciwnie, często na swój sposób ich szanowano. Może było w tym trochę interesowności, a może coś więcej. Trudność pracy z wychowankami domów dziecka przejawia się też w tym, żeWielu z nich nie potrafi przykładać etycznej miary do swych czynów. Jest to może przede wszystkim nieumiejętność, a nie brak dobrej woli. Oni żyli bowiem w środowisku, w którym coś takiego jak myślenie według wartości nie miało szans wejść w nawyk. Moż- na to zilustrować, ukazując podejście niektórych wychowanków do sprawy poszanowania cudzej własności. To nie jest tak, że kradnie większość czy nawet znaczący procent, ale jeśli na czterdzieścioro dzieci pięcioro ma tę skłonność, to wystarczy, aby życie w domu sta- ło się nieznośne. Co jakiś czas wybucha afera, bo komuś coś zginęło. W sprawach, które zostały wyjaśnione, nie raz i nie dwa przyłapany chłopak nie miał poczucia żalu i winy, lecz irytowało go, że wpadł. W skrajnej sytuacji jeden z gagatków na pytanie, jak mógł zrobić coś podobnego, odpowiedział najszczerzej jak potrafił: „Pan jest dziwny. Przecież jak nikt nie pilnował, to wziąłem, każdy by wziął, no nie?" Moje oburzenie przyprawiło go o ogromny dysonans poznawczy. Pew- nie tam, gdzie dotychczas żył, takich okazji nie wolno było marnować i chłopak uważał branie rzeczy nie pilnowanych za coś normalnego. Z_problemem kradzieży wiąże się wspomnienie jednego z najdra- matyczniejszych i jednego z ważniejszych dni, jakie spędziłem w domu dziecka. Ujawniona została tego dnia poważna kradzież, w którą zamieszanych było kilku moich chłopców. Zebrałem ich w pokoju i powiedziałem, że winni muszą się przyznać, inaczej kon- sekwencje będą nieobliczalne. Znałem nastroje wśród wychowaw- ców i nie miałem złudzeń, że czara goryczy się przelała i na radzie pedagogicznej mogą być stawiane radykalne wnioski. Zresztą w peł- ni umotywowane. Rozmawiałem z nimi, po czym wychodziłem z po- koju, zostawiając ich na pół godziny samych, wracałem i tłumaczy- łem, i tak kilka razy. I nic. Z pokoju dochodziły odgłosy dyskusji, nikt nie wyszedł na zewnątrz. Nikt się nie przyznawał. Jeden z nich - starszy od reszty, a poza tym chłopak, który z całą pewnością nie ucze- Wychowankowie i ich dom 31 stniczył w tej akcji - wziął mnie na stronę i powiedział z całą powa- gą, że to wszystko nie ma szans, że on zna zwyczaje obowiązujące w półświatku - i chłopcy też je znają- i „takiego zwyczaju, żeby się przyznać, po prostu nie ma". Nie miałem w ręku żadnych kon- kretnych argumentów ani dowodów. Nic konkretnego poza przeko- naniem, że wśród nich są sprawcy i że nie da się żyć, jeśli nie zała- twimy sprawy do końca. Powiedziałem Jarkowi, że jeśli będziemy żyć wedle zwyczajów złodziei, to przyszłość wygląda czarno. Nigdy nie dopytywałem chłopaków o szczegóły ich debaty, ale wiem, że tylko dzięki temu chłopakowi, który jak mało kto znał się na tym, o czym ze mną rozmawiał, pół godziny przed północą winni przy- znali się. Ulegli jego autorytetowi, choć było oczywiste, że jeśli pój- dą „w zaparte", to nikt nie ujawni tego, co o sobie nawzajem wie- dzą. Jeden, który się nie przyznał, a któremu udowodniono kradzież, został przeniesiony do zakładu wychowawczego. Reszta została uka- rana w sposób -jak na to, co zrobili - łagodny, ale pod względem pedagogicznym z pewnością słuszny. Surowa sprawiedliwość ustą- piła pedagogicznej roztropności. I taki to los dzieciaka, chowanego przez ulicę - żyje sobie ileś lat w swoim środowisku, poddaje się obowiązującym w nim normom, aż tu pewnego dnia ktoś każe mu te normy złamać. To doprawdy było dla tych chłopaków bardzo trudne - przyznać się do tego, co zrobili. Wielu wychowanków - w grupie starszych, których to dotyczy, może nawet większość - fatalnie traktuje sprawy związane z płciowością. Pewnie i w tej kwestii obserwacje czynione przed przybyciem do placówki, a zwłaszcza sposób traktowania tej sfery życia przez naj- bliższych, są doświadczeniem niezatartym. W domu dziecka wymiana doświadczeń w każdej sprawie, a w tej w szczególności, jest zawsze intensywna i zdecydowanie większą siłę przebicia mają ci, którzy w swych opowieściach są bardziej dosadni. Zawsze znajdzie się kil- ka dziewczyn, nie mających zahamowań, i kilku chłopców, żądnych silnych wrażeń. Próby rozmów na „te tematy" uzmysławiają, jak wiel- kie są rozmiary spustoszenia. Posłużę się przykładem, który tylko Pozornie wydawać się może niewinny. Jest rzeczą wiadomą, że chłop- cy zawsze jakoś po swojemu nazywali dziewczyny. Nie są to termi- 32 Domy na piasku ny godne uwieczniania, ale jest znamienne, jak mocno przyjęło się ostatnio określenie „towary". Trafnie odzwierciedla ono sposób my- ślenia tych, którzy go używają. Coś, co można kupić, co się zużywa, co można wyrzucić, gdy się znudzi, oddać koledze. Nie mam złu- dzeń, że wielu chłopców tak właśnie myśli. Z drugiej strony -jest też i grupka dziewcząt, które traktują swoje ciało jak towar. Zdarzyło mi się wejść do pokoju bez pukania i zastać kilkoro na- stolatków obojga płci, pochylonych nad pismem pornograficznym. Oczywiście, byłem zaskoczony. Oni też. Ich zaskoczenie wiązało się z odrobiną lęku, gdyż mieli świadomość, że czynią zło, i obawiali się, jak zareaguję. Może byłoby inaczej, gdyby czytali prasę i zetknęli się z tezą, że pornografia jest z gruntu dobra '. Nie znali jednak świa- tłych tez i oto wlepili we mnie wzrok, czekając, co też będzie. Są w dosyć komfortowej sytuacji, bo już bardziej skompromitować się nie mogą. Ja zaś poddany zostałem niezłemu testowi na pedagogicz- ny refleks. Raz, a może dwa, znalazłszy się w takiej sytuacji, usia- dłem z nimi i wziąłem toto do ręki. Po chwili zapytałem chłopaka, czy chciałby mieć taką żonę, jak ta na rozkładówce. „No, przecież to...." - tu padło słowo powszechnie uważane za obelżywe. Prze- rzuciłem kilka kartek i spytałem z kolei którąś z dziewcząt, czy było- by jej miło, gdyby to o niej chłopcy myśleli w taki sposób, jak myślą 0 tej z gazety. Już przestała chichotać, już spąsowiała i najchętniej uciekłaby, gdzie pieprz rośnie. Przez kilka chwil przeglądałem jeszcze stronice, starając się spokojnie zadawać młodym ludziom dość pro- ste pytania. Do dziś wcale nie jestem pewien, czy nie należało jasno 1 zdecydowanie zabrać im te bzdury i na ich oczach je podrzeć. Moim celem było wtedy wywołanie u nich zażenowania i wstydu, bo nie byłem pewien, czy mają go choć trochę. Gdybym pisemko podarł, pewnie do dziś myślałbym, że już tego nie potrafią. Te żenujące sytua- 1 E. Skalski, „Rekonesans talibów", Gazeta Wyborcza z 18. 11. 96 r. Wśród artykułów, dotyczących oddziaływania pornografii, jest to tekst majstersztyk, gdyż powyższa teza została wyłożona bez użycia choćby raz słów: dzieci, młodzież, wychowanie. Gdy po miesiącu od ukazania się tego żenującego tekstu przeczyta- łem na pierwszej stronie Gazety o akcji jej dziennikarzy, wymierzonej w handla- rzy kasetami porno, pomyślałem sobie, że to pewnie w ramach ekspiacji. Wychowankowie i ich dom 33 cje dały mi nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone, że warto z nimi o tych sprawach rozmawiać. Dopóki potrafią się zawstydzić. Opowieść o tym, jacy są wychowankowie domów dziecka, można ciągnąć jeszcze bardzo długo. Będziemy do tego zagadnienia wra- cać wielokrotnie, podejmując rozmaite inne tematy, związane z sieroctwem i domami dziecka. Chciałbym jednak w tym miejscu podkreślić jedną rzecz. Dla mnie wypowiadanie myśli krytycznych o zachowaniu wychowanków, o ich problemach czy też o sposobie ich myślenia jest tym, czym dla lekarza historia choroby pacjenta. Jest więc to coś, nad czym trzeba się zadumać, co należy przemyśleć 1 z czego trzeba wyciągnąć wnioski, by choremu skutecznie pomóc. Te dzieci są szczególnie godne tego, aby nie ekscytować się ich przy- padłościami, lecz aby się nad nimi pochylić i starać się przyjść im z pomocą. To przecież nie one są winne sytuacji, w jakiej się znalazły. POBUDKA .. ,;•.;•?.. ?>??. ., ..... . .,-..• ? ?-. : ... Tłukąc się autobusem na poranny dwugodzinny dyżur, zwany z harcerska pobudką, myślałem często o tym facecie, który wyzna- czył wychowawcom 26-godzinne tygodniowe pensum. Nie miałem wątpliwości, że to z pewnością był ktoś z komunikacyjnego lobby w ministerstwie edukacji. Sprawy nie badałem, ale poszlaki są nie- odparte. Wszak dzięki niemu każdego dnia kilka tysięcy wychowaw- ców, zerwawszy się z łóżka o piątej trzydzieści, idzie, biegnie czy też, jak niegdyś ja, korzysta z usług - pożal się Boże- komunika- cji, by odpracować półtora- czy dwugodzinny ogryzek, uzupełniają- cy owe pensum. Zwykły i sensowny wymiar pracy w ciągu dnia wynosi 8 godzin i z reguły takie wyznacza się dyżury. Pozostaje resztka, która wypracowywana jest rano. Człowiek się irytuje, bo na dojazd traci niekiedy tyle samo czasu, co na pracę, a jeśli chwilę się spóźni, to proporcje są jeszcze gorsze. W każdym razie o solidną motywację wtedy trudno, a i nagminne są zamiany z tymi, którzy kończą „nockę" lub też przychodzą na późniejszą godzinę. 34 Domy na piasku Czego by nie powiedzieć o bezsensie dwugodzinnego dyżuru, trze- ba jasno stwierdzić, że te poranne chwile z dziećmi są niezwykle ważne. Wiele sukcesów lub porażek młodego człowieka zależy od tego, w jaki sposób zostanie obudzony, jak przypomni się mu o po- trzebie porannej toalety, w jakiej atmosferze zje śniadanie. O tym nie wie żaden naładowany wiedzą absolwent najlepszych wydziałów pedagogiki. Aby prawdę tę odkryć, aby w nią uwierzyć, a później sensownie stosować, trzeba ogromnego doświadczenia. Wiem coś o tym, bo sam tę prawdę - jak i wiele innych, równie prostych, podstawowych prawd o pracy wychowawcy - dosyć dłu- go odkrywałem. Nigdy zatem i pod żadnym pozorem nie wolno budzić gromkim „Pobudka!!!", że o włączaniu głośnej muzyki lub używaniu megafo- nu nie wspomnę. Nigdy też bezpośrednio po wejściu do pokoju nie „dajemy światłem po oczach". Prędzej czy później na takie zacho- wanie wychowawcy dziecko odpowie agresją. Warto przypomnieć sobie swoje własne odczucia i reakcje, związane z chwilą, gdy w błogi sen wdziera się dzwonek budzika, i zadać sobie trud bycia choć tro- chę subtelniejszym od tej pożytecznej, acz bezdusznej maszyny. Banalnej czynności budzenia dzieci można i trzeba nadawać per- sonalny charakter. Wychowawca nie budzi wszak grupy, lecz budzi konkretnego Krzyśka, Olka, Adama. Warto w tym momencie zwrócić się do nich po imieniu. W ciemny zimowy poranek można też oszczę- dzić - tak im, jak i sobie - dodatkowych stresów, uprzedzając, że za chwilkę zapalone zostanie w pokoju światło. Z tym światłem to naprawdę ważna sprawa i dobrze jest przejść kilka kroków, by za- świecić boczną lampkę. Nie znam nikogo, kto lubi być budzony. Toteż nie ma się czemu dziwić, iż Maciej udaje, że nic nie słyszy, a Marcin burknie coś głu- piego pod nosem. Chcąc dopiąć swego, wychowawca musi czasami wykazać trochę sprytu, a po wyczerpaniu limitu pomysłów, czasu i cierpliwości (bo przecież dzieciaki muszą jeszcze i umyć się, i zjeść śniadanie, i zdążyć do szkoły!) nie może zrezygnować ze stanowcze- go tonu. Z moich poranków pamiętam, że co zawziętszych kibiców często podrywałem z łóżka informacjami sportowymi z imprez, które koń- Wychowankowie i ich dom 35 czyły się, gdy już spali. Bywało, że po odpytaniu, kto strzelił i w której minucie, chłopak, który do niedawna spał jak zabity, biegł do innego pokoju przekazywać wieści kolegom. Na zakochanych pobudzająco działała informacja, że obiekt ich uczuć zszedł już na śniadanie. Trzy- małem się zasady, aby podawane przeze mnie informacje były praw- dziwe. W przeciwnym bowiem razie, po pierwszej bujdzie, następne przynosiłyby efekt odwrotny do zamierzonego. Z kilkunastolatkiem, który dawał się wielu wychowawcom mocno we znaki, radziłem sobie rano zwracając się do niego dobrotliwie: „Jaśnie Wielmożny Panie, pora podnieść szanowne szczątki". Chłopak nazywał się Król. Był inteligentny, miał poczucie humoru, a swoje nazwisko bardzo lubił, więc moje powitanie było jak najbardziej a propos. Na porannych krótkich dyżurach z zazdrością i podziwem obser- wowałem jedną z koleżanek. Dany jej czas wykorzystywała maksy- malnie. Potrafiła znakomicie wprząc do pracy gromadę chłopców. Sposób nie był skomplikowany, z tym tylko, że w jej wykonaniu był zawsze skuteczny, a np. w moim przynosił różne efekty. Gdy było coś do zrobienia, brała się za to sama, a wychowankowie niemal bez żadnego z jej strony przynaglenia przyłączali się do pracy. Otwierała grupową kuchenkę, któryś z wychowanków przynosił z jadalni po- rcje dla jej grupy i po krótkiej krzątaninie wyczarowywała im z tego jakieś frykasy. Dolewała głodnej szarańczy ciepłej herbaty, rozma- wiała z nimi o ich sprawach, a na koniec, wraz z kimś, kto danego dnia szedł na późniejszą godzinę do szkoły, robiła w kuchence po- rządek. Tak było nie od święta, nie tylko wówczas, gdy przyszła jej na to ochota, lecz zawsze, kiedy miała wyznaczony poranny krótki dyżur. Nie miała kłopotów z budzeniem, bo chłopcy wstawali bez problemów, wiedząc, że ona krząta się już w kuchence. Matkując im" - między innymi poprzez robienie wspólnie domowych śniadań - wnosiła do placówki okruchy życzliwej, serdecznej atmosfery. Nie czyniąc nic spektakularnego, szybko stała się dla chłopaków kimś ważnym i oczekiwanym. Jestem zresztą przekonany, że sama w swej skromności nie domyśla się, jak bardzo jest dla nich ważna? Dom dziec- ka jest bowiem takim miejscem, gdzie u dzieci istnieje największe bodaj zapotrzebowanie na rzeczy normalne i proste, a także na normalnych i - w najlepszym znaczeniu tego słowa - prostych ludzi. 36 Domy na piasku Pobudka kojarzy się-całkowicie słusznie - z kolonią, wojskiem, obozem, a nie z domem. Wśród wielu rozmaitych prób nadania ży- ciu w domu dziecka cech normalności oraz odejścia od tych złych skojarzeń, podjęliśmy kiedyś próbę „oswojenia", „udomowienia" pobudki. Dzieciaki miały zostawiać na stoliku kartkę z napisaną go- dziną rozpoczęcia lekcji, aby wychowawcy obudzili je dopiero w odpowiednim momencie. Zadaniem wstających wcześniej było za- brać do grupowej świetlicy śniadania, by czekały tam na szczęśliw- ców, którzy mogli jeszcze pospać. Niewiele miałem pomysłów, które zrobiły więcej organizacyjnego bałaganu niż ten! Piękna idea okaza- ła się utopią i jak każda utopia wprowadzana w czyn, musiała pro- wadzić do konfliktów. Dlaczego? To proste. Dzielny wychowawca budził Zdzicha, ale ten nie reagował. Gdy mówił głośniej, wówczas Piotrek oburzał się, że ma prawo pospać, a tu mu przeszkadzają. Obudzeni, czy to ubierając się, czy też szukając czegoś niezbędne- go, o czym wczoraj zapomnieli, czy też odruchowo włączając radio, budzili śpiących. Znów padało kilka ostrych słów. Zabierane do świe- tlicy porcje, zanim dosiedli się do nich ich właściciele, były w znacz- nym stopniu nadszarpnięte zębem kolegi. Od południa kucharki roz- poczynały desperackie próby odzyskania pobranych rano z kuchni talerzy i sztućców. Ze średnim skutkiem. Do tego, co jakiś czas, wychowawca gubił się w godzinach pobudek i zbyt późno wysyłał dzieci do szkoły. Wychowankowie, których spryt często był wprost proporcjonalny do stopnia żywej niechęci do pobierania szkolnej edu- kacji, wykorzystywali - a z czasem robili - ów bałagan, celowo „myląc" godzinę budzenia lub bujając o zmianie planu. Wreszcie wie- czorem problemem stawało się ułożenie do snu tych, którzy wstali później. Tak to pobudka musiała pozostać pobudką. W sumie drobiazg, który jednak dobitnie wskazał nam nasze miejsce w szyku i boleśnie przypomniał bariery, tkwiące w samej naturze placówki. O TRUDNEJ INNOŚCI ? \ ł. Domy dziecka bardzo istotnie różnią się od typowych domów,- w których mieszkają rodziny. Z życiem w tak specyficznym domu, jakim jest dom dziecka, wiążą się szczególne konsekwencje. Wyni- kają one zarówno ze specyfiki samej placówki, jak i z doboru jej mie- szkańców. Nie ma co kryć - w przeważającej mierze są to konse- kwencje złe. Dobrych stron mieszkania w domu dziecka trudno się bowiem dopatrzyć. [Poczucie tymczasowości, które jest przekleństwem życia1 w domu dziecka, przenika każdy moment bytowania dzieci w pla- cówce i przejawia się w najróżniejszych zachowaniach wychowan- ków\Solidną lekcję otrzymałem już pierwszego dnia swej pracy w domu dziecka. Lekcja była krótka. Stanowiło ją właściwie jedno tylko zdanie, wypowiedziane do mnie przez - wtedy może ośmio- letnią- Dorotkę, w trakcie mojego pierwszego obiadu spożywane- go z wychowankami. Później wiele razy miałem jeszcze z tego za- kresu repetytoria. Pamiętam ten obiad ze szczegółami, tak jak cały pierwszy dzień wśród osieroconych dzieci. Pamiętam Rumcajsa, her- szta moich rozrabiaków, jak - nie kryjąc się z tym specjalnie - na- mawiał młodszych, żeby dać nowemu szkołę, Zielaja, który od razu dał się poznać jako gorliwy wykonawca, a z czasem inicjator tysięcy łobuzerskich przedsięwzięć, Kuchę, któremu strzeliło do głowy roz- palić w czasie ciszy nocnej ognisko w szafie. Dziś, gdy trochę po kom- batancku wspominam ten dzień, w duchu się uśmiecham, ale wtedy 38 Domy na piasku doprawdy nie było mi wesoło. O odrabianiu lekcji w ogóle nie ma co wspominać, bo tamtego dnia niczego mi się nie udało z dziećmi odro- bić. Co tam mnożenie i wyrazy na „o" z kreską, kiedy moich diabłów musiałem ściągać z wagonów stojących na pobliskiej bocznicy kole- jowej! Trud pierwszych dni sprowadzał się do wydobywania z siebie motywacji, by przyjść następnego do pracy. Nie ma mocnych. Wy- chowawca też człowiek i jako nowy musi, jak wszyscy inni, dostać w kość. Wróćmy do jadalnj. Nalewałem właśnie strawę na talerze, gdy oto Dorotka zapytała: „Proszę pana, a czy pan przyszedł do nas na dłu- go?" Zamurowało mnie. Milczałem chwilę, zastanawiając się nad sensem tego pytania. W boksie najmocniejsze ciosy zadawane są w pierwszych rundach, ale na szczęście wtedy odporność trafionego jest jeszcze znośna. Byłem zaskoczony i z każdą sekundą coraz bar- dziej załamany. Toć kilka tygodni wcześniej rzuciłem pracę w insty- tucie i przemyślawszy wiele rzeczy - w mrocznych i po trosze bez- nadziejnych latach 80. - wybrałem pozytywistyczną ścieżkę pracy u podstaw, pragnąc oddać się jej bez reszty, a tu takie pytanie. Nie dałem się wyliczyć do dziesięciu, przyjąłem postawę i odpowiedzia- łem, że oczywiście przyszedłem na długo. Z tym, że apetyt na obiad minął mi bezpowrotnie. Myślałem o tej sytuacji wiele razy. Musiało upłynąć sporo czasu, bym zrozumiał cały jej sens. Przez pierwsze tygodnie pracy wielu spraw zresztą nie rozumiałem. Co do pytania Dorotki, od początku byłem jednak całkowicie pewien, że nie było ono - tak częstym u małych dzieci - „słodkim" powitaniem nie lubianej cioci słowami „A kiedy ciocia pójdzie?" Z czasem uświadomiłem sobie, jak bardzo trafne i głębokie było to pytanie.(W tym jednym zdaniu ogniskowało się wiele doświadczeń małej dziewczynki, jej podświadome lęki, jej psychologiczny instynkt. Bo ona - na swój dziecięcy sposób - py- tała o to, czy warto się ze mną zaprzyjaźnić, czy w ogóle warto ze mną rozmawiać i tracić na mnie czas. Pozostawiona przez rodziców i rodzinę, żyła już kilka lat w domu dziecka, co jakiś czas żegnając jednego i witając innego wychowawcę, żegnając jednych i witając in- nych wychowanków. Ona nie chciała dać się kolejny raz podpuścić i kolejny raz daremnie inwestować swoich uczuć. \ O trudnej inności 39 Źródła poczucia tymczasowości są immanentną cechą domów dziec- ka, tkwią w samych podstawach ich koncepcji. Jest tych źródeł kilka. Pierwszym jest wspólny element losu wszystkich wychowanków, spro- wadzający się do znanej każdemu z nich chronologii: dom rodziców, później jakiś czas w pogotowiu opiekuńczym, a następnie dom dziec- ka..Dodać tu jeszcze trzeba, że ustawiczny kontakt z rodziną wzmaga nadzieje powrotu do domu, zaś skłonność do rozrabiania u wielu wy- chowanków wiąże się z poczuciem zagrożenia wyjazdem do placówki resocjalizacyjnej (spora grupa wychowawców - zwykle wtedy, gdy nie może poradzić sobie z trudnym wychowankiem - nadużywa stra- szaka przekazania go do innej placówki)L)Pytanie o to, co będzie dalej, lub znany refren „dzisiaj tu, jutro tam" same się narzucają. Poczucie tymczasowości podsyca każda zmiana wychowawcy i każde odejście jednych i przyjście nowych wychowanków. Fluktu- acja kadry pedagogicznej w domach dziecka jest bardzo duża. Nie- którzy nie odnajdują się w tej pracy, inni się wypalają, jeszcze innych przeganiają w inne strony skandalicznie niskie zarobki, niektórzy nie potrafią pogodzić niezwykle absorbującej pracy z życiem rodzinnym.1 Odejście dobrego wychowawcy to dla placówki ogromna strata, tym bardziej, że jego następca - choćby miał talent - co najmniej rok strawi, zanim zrozumie, o co w tej pracy tak na prawdę chodzi. Nie mniej czasu musi też minąć, zanim dobrze pozna dzieci. Trzeba wiel- kiej determinacji danego wychowawcy i życzliwej pomocy starszych stażem kolegów, aby dla wychowanków ten rok nie okazał się stra- cony. Odejście wychowawcy to jednak przede wszystkim strata nie tyle dla firmy, co dla Piotrka, Krzyśka czy Kaśki, którzy go lubili i których opuścił. (Pojawianie się nowych kolegów, a jeszcze bardziej pożegnania z tymi, którzy się usamodzielniają, wracają do rodziców lub wyjeż- dżają do zakładów wychowawczych, też silnie koduje w głowach dzieci świadomość ulotności bytowania w domu dziecka. Nie ma tu wielu głębokich i trwałych przyjaźni między wychowankami, często natomiast traktuje się kolegów instrumentalnie) Grunt dla rozkwitu głębszych więzi nie jest sprzyjający. Domyślam się, że nowemu kum- plowi starzy domownicy też zadają pytania podobne do tego, jakim poczęstowała mnie Dorotka. Myślą o nim zapewne w podobny spo- 40 Domy na piasku sób, jak ona wtedy o mnie. Zresztą nawet jak nowy odpowie, że za- nosi się, iż zlądował tu na długo, to i tak wszyscy wiedzą, że w każ- dej chwili może to ulec zmianie. Skutkiem poczucia tymczasowości są trudności w zakorzenieniu się wychowanka w placówce. Brak zakorzenienia powoduje z kolei powierzchowne traktowanie obowiązków, świadome lub podświado- me trzymanie wychowawców na dystans, niechęć do uczestniczenia w pracach na rzecz domu itp. Np. łatwiej namówimy do pomalowa- nia pokoju tego wychowanka, który pozbył się złudzeń o powrocie do domu i bardziej identyfikuje się z domem dziecka, niż tego, który pod względem duchowym „żyje na walizkach". Ten drugi o wiele częściej niż pierwszy rzuci też peta w łazience na podłogę, odmówi kucharce wyniesienia śmieci z kuchni, odpyskuje itp. Wynikający z poczucia tymczasowości brak zakorzenienia wychowan- ków w placówce prowadzi z kolei do wytworzenia się u niektórych mentalności gościa hotelowego. Dotknięci tym wycho- wankowie nie dość, że sami z własnej inicjatywy dla domu niewiele robią, to jeszcze wysuwają wobec wychowawców, dyrekcji i całego personelu mnóstwo roszczeń. Ich zachowanie przygnębia i rozdrażnia, tym bardziej, że bywa ono niekiedy brutalne ..„Skoro mnie tu trzy- macie, a ja nie chcę tu być, to proszę spełniać moje zachcianki'\_ Wychowanek-gość hotelowy zaklnie szpetnie w jadalni, gdy na tale- rzu danie nie będzie dostatecznie smaczne, wzruszy ramionami na uwagę zwróconą mu rano, aby żwawiej wstawał, o wychowawcy przypomni sobie, gdy zabraknie mu pasty do zębów lub nowych bu- tów. W tym ostatnim przypadku, przyszedłszy do wychowawcy, nie splami się słowem „proszę", lecz powie z wyrzutem w głosie „Nie mam pasty" lub „W takich zniszczonych butach mam chodzić!?" _ -^ Trzeba powiedzieć, że w domu dziecka wiele jest czynników, wzmagających wytwarzanie się u wychowanków mentalności hote- lowej. Pranie robi praczka, sprząta sprzątaczka, zakupy są obowiąz- kiem intendenta, obiad gotują kucharze, remonty są domeną pana rzemieślnika. Dla wychowanków pozostaje niewiele. Mają się uczyć, sprzątać w swoich pokojach, wykonywać dyżury porządkowe (zamie- cenie korytarza wieczorem, nakrycie do stołu, zmycie podłogi w ła- O trudnej inności 41 zience itp.). Zresztą, nawet gdyby chcieć dzieci włączyć w wykony- wanie niektórych z wymienionych wyżej prac, to pojawiają się liczne przeszkody. Zakupy wszak muszą być na rachunek, a przy wypisywa- niu go trzeba podać „namiary" domu dziecka, co publicznie, w sklepie, nie przejdzie przez gardło większości wychowankom. Przepisy sani- tarno-epidemiologiczne pozwalają przebywać wychowankom tylko w tzw. brudnej kuchni, tj. na przykład przy obieraniu ziemniaków lub myciu naczyń, ale nie przy gotowaniu. To zaś - co zrozumiałe - nie stanowi dla dzieci żadnej atrakcji. Poza tym obecność wychowanka w kuchni w razie jakiegoś wypadku będzie przez nadzór traktowana jako przejaw braku odpowiedzialności i łamania przepisów bhp. Ar- gumenty, że był tam, bo chciał się nauczyć gotować lub pragnął po- móc kucharkom w ich niełatwej pracy, do nikogo nie trafią. Odpowiedzialni dyrektorzy starają się przy pomocy sponsorów prze- łamywać tę obezwładniającą moc podległych im placówek i podej- mują inwestycje, dzięki którym wychowankowie są coraz bardziej włączani w życie domu i uczeni niezbędnych w życiu umiejętności. Powstają kuchenki, w których dzieci wraz z wychowawcami pichcą różne strawy. Zlikwidowano pakamerę, w której dotychczas znajdo- wał się mało przydatny magazynek, ktoś podarował meble, ktoś dał pieniądze na elektryczną kuchenkę i zlew, wychowankowie odmalo- wali ściany, a dwóch z nich położyło nawet na podłodze ofiarowane przez dobrego człowieka kafelki. I oto wreszcie ze spraw kulinarnych można spróbować nauczyć dzieci czegoś więcej niż parzenie herba- ty. Pani z sanepidu popatrzyła na to wszystko i - rzecz jasna - za- łamała ręce, zwracając uwagę na karygodny brak w kuchence dla pięt- naściorga dzieci wyparzarki do naczyń. „Proszę pana, to jest zbioro- we żywienie i wyparzarka musi być". Po chwili jednak - widząc załamanie w oczach szefa, szepnęła mu do ucha, że niech już będzie tak, jak jest, ale jakby co, to ona tych kuchenek nie widziała. W domu dziecka niewiele potraw smakowało równie dobrze, jak frytki przy- rządzone w grupowej kuchence przez Macieja i Fifiego. Wśród gwaru rozmów, przekrzykiwania się, salw śmiechu, a czasem śpiewając pod gitarowy akompaniament Adama, pochłanialiśmy w grupowej kuchen- ce nieprzyzwoicie duże ich porcje. 42 Domy na piasku W łazienkach wielu domów dziecka pojawiły się też ostatnimi czasy pralki automatyczne, w których wychowankowie piorą swą odzież. Większe pranie jest ciągle domeną pani praczki, na bieżąco zaś z ciuchami dzieci muszą radzić sobie same. Zdarza się, że w bębnie znajdzie się razem biała bluzka z dżinsami albo że wygoto- wane zostaną rzeczy, które odkształcają się już przy pięćdziesięciu stopniach - warto jednak ponieść te koszty, ucząc dzieci czynności tak w życiu niezbędnych, jak pranie. -->• Wśród innych/prób usamodzielniania wychowanków (usamodziel- niania rozumianego nie jako jednorazowy akt opuszczenia placówki, lecz jako proces wychowawczy) warto wskazać^tzw. „inkubato- ry dorosłość i". Polega to na tym, iż w domach dziecka tworzy się grupy starszych wychowanków i ulokowawszy ich w wyodręb- nionych częściach domów lub w lokalach poza placówką, pozosta- wia im wiele swobody i obarcza jednocześnie większą odpowiedzial- nością za to, co z ową wolnością uczynią.; Wśród świadomych swoich pedagogicznych celów wychowaw- ców i dyrektorów istnieje spora determinacja w działaniach, zmie- rzających do osłabienia chociażby tych aspektów funkcjonowania do- mów dziecka, które hamująproces społecznego^dojrzewania wycho- wanków. Nie wszyscy jednak włączają się w to dzieło z równym za- angażowaniem. Każdy nowy pomysł w tym zakresie wiąże się bo- wiem z ryzykiem, wymaga od wychowawców większej pracy i więk- szą nakłada odpowiedzialność. Grupowa kuchenka stwarza wszak nie tylko warunki do upieczenia z wychowankami ciasta, ale zwiększa też możliwość spowodowania wypadku. Wychowawca ma więc do- datkową szansę nauczenia czegoś dzieci, ale ma też dodatkowy obo- wiązek ścisłego dopilnowania bezpieczeństwa w trakcie tych poucza- jących zajęć. Jest poza dyskusją, że ewentualny wypadek, np. popa- rzenie, obciąży jego konto. Korzystanie z pralki też przysparza kło- potów, bo trzeba zerknąć, czy odzież jest dobrze wyselekcjonowana, czy została rozwieszona, by wyschła, czy w pokojach nie ma składo- wiska zatęchłej brudnej odzieży itd. Pracy z tym całym usamodziel- nianiem jest więcej, odpowiedzialności też. Takie samo natomiast wynagrodzenie. Jednak przynajmniej za te marne grosze praca na- biera większego sensu. O trudnej inności 43 JWychowankowie domów dziecka mają silne poczucie inności wobec kolegów, z którymi się stykają w szkole, na wakacjach czy gdziekolwiek indziej. Z reguły nie mówią im, gdzie mieszkają i dlaczego właśnie tam. To jest ich problem i muszą z nim żyć, a nie- potrzebnie poinformowani kumple nie dość, że w niczym nie są w stanie im pomóc, to jeszcze w razie sprzeczki mogą zrobić (i czę- sto robią) ze swej wiedzy bolesny użytek. W uczonych dyskusjach dorosłych o tolerancji obracamy się zwykle w sferze wzniosłych stwierdzeń i w realiach dotyczących naszego dorosłego świata. Za- pominamy, jak okrutne w szanowaniu odmienności bywają wobec siebie dzieci. Te z domów dziecka wiedzą o tym dobrze, dlatego zwykle starają się ukryć, kim są. O pobycie w domu dziecka nie wie spora część małżonków usamodzielnionych wychowanek i wycho- wanków. Poczucie inności pogłębia ich lęk przed światem, skłania do zamykania się przed nim, prowadzi do wytworzenia się wśród wielu dzieci swoistej mentalności gettowej. Świat ze swej strony czyni wiele, by ową inność dzieci z domów dziecka podkreślić. Przez znacz- ną część społeczności szkolnej postrzegane są jako „onij Dla napięt- nowania ich inności wystarczy już, aby nauczyciel w swej gruboskór- ności ogłosił na lekcji: „Dziś pytam dzieci z domu dziecka". W razie jakiejś szkolnej awantury, np. kradzieży, wychowankowie domu dziecka zawsze są pierwszymi podejrzanymi (niestety, w wielu wy- padkach słusznie). Stosunkowo rzadko zapraszają do siebie kolegów, sporadycznie też są zapraszani przez innych. Poczucie inności wiąże się z poczuciem napiętnowania i mocnym przeświadczeniem o usy- tuowaniu na niższych szczeblach drabiny społecznej. 1 Jak mocno tkwi to w wychowankach, przekonałem się, gdy jako wychowawca odpowiedzialny w naszej grupie za kontakty ze szko- łami ponadpodstawowymi, pojechałem na sam koniec miasta dowie- dzieć się, jak w ochotniczym hufcu pracy płynie życie Bacy i Gang- szterowi. W czasie godzinnej jazdy rozpierała mnie duma, że tak ostro wziąłem się do dzieła i już w pierwszym miesiącu pracy przemie- rzam szmat drogi, pragnąc dać dorastającym młodym ludziom do- wód swej troski i sympatii. Dotarłszy na miejsce, wszedłem do po- koju pełniącego dyżur wychowawcy, przedstawiłem się, zapytałem o postawę moich chłopaków, a na końcu zagadnąłem go, czy mógł- 44 Domy na piasku bym się z nimi zobaczyć. Pan był uprzejmy i odrzekł, że oczywiście, po czym nacisnął jakiś przycisk, po którym ozwał się przeraźliwy dźwięk dzwonka. Myślałem, że to jakiś sygnał, po którym moi dwaj junacy pojawią się w drzwiach, ale nic takiego nie nastąpiło. Oni się nie pojawili, ale za to mój gospodarz na chwilę wyszedł. Po dziesię- ciu minutach wrócił. Wraz z nim do pokoju weszli Baca i Gangszter. Ich miny w niczym nie przystawały do ksywek, jakie nosili. Nie ro- zumiałem, dlaczego chłopcy sąjacyś tacy dziwnie przepłoszeni i poiry- towani. Po niedługiej chwili rozstaliśmy się. Gdy po kilku dniach przy- jechali do domu dziecka na przepustkę, dopadli mnie w pokoiku i je- den przez drugiego prosili, abym już nigdy tam do nich nie przyjeż- dżał, że gwarantują, iż oceny i zachowanie będą mieć wzorowe, że nie będzie żadnych na nich skarg itd. Wszystko będzie w porządku, ale muszę im obiecać, że więcej ich nie będę odwiedzał. „Bo z kum- pli nikt tam nie wie, że my jesteśmy z bidula. Jak by się dowiedzieli, to nie mielibyśmy życia. A ten nasz wychowawca, tego dnia jak pan przyjechał, to zamiast nas zawołać, zadzwonił na zbiórkę i jak się cała setka ustawiła w dwuszeregu, to kazał nam wystąpić i odmaszero- wać do jego pokoju, bo czeka tam na nas wychowawca. Powiedzie- liśmy chłopakom, że to nasz nauczyciel z podstawówki i uwierzyli, ale żeby nie podpadło, to niech pan już nie przyjeżdża". Gdy zastanawiałem się nad destrukcyjnym oddziaływaniem życia z poczuciem tymczasowości i silnie uwewnętrznionym poczuciem in- ności (czyli bycia gorszym) moich wychowanków, nieodmiennie dopadał mnie lęk o ich przyszłość. Teraz też, oglądając ich zdjęcia, myślę nie tyle o sytuacjach, jakie upamiętniają, lecz o tym, jak im się dziś wiedzie. Zastanawiam się nad tym, jak z tym piętnem radzą so- bie w swym dorosłym życiu, jak walczą o swe rodziny, jak pokonują kryzysy w swych małżeństwach, jak przezwyciężają kłopoty wycho- wawcze ze swoimi dziećmi. Pytam: Jak sobie radzą?, a przecież wiem dobrze, że należałoby najpierw postawić pytanie: Czy w ogóle sobie radzą? Statystyki nie są w tej materii budujące. Wielu, napotykając na kłopoty, nie wierzy w szansę ich pokonania, nisko ocenia swe możliwości i w konsekwencji przegrywa. Jest jednak całkiem spora grupka, która na przekór wszystkim O trudnej inności 45 przeciwnościom losu postępuje niewiarygodnie rozsądnie i odpowie- dzialnie, budując dzień po dniu fundament pod sensowne dorosłe życie. Odtrąceni przez rodzinę, osamotnieni, żyjący z poczuciem, że wielu ich nie lubi, a jeszcze więcej okazuje im rezerwę, niosący ba- gaż najgorszych doświadczeń, wyniesionych z rodzinnego domu, czujący dyskomfort przebywania w wielkim zbiorowisku domu dziec- ka, wbrew wszystkim przeciwnościom kończą szkoły, zdobywają zawód, podejmują pracę, zakładają rodziny i żyją przyzwoicie. Dla wychowawcy nie ma większego źródła satysfakcji i siły do dalszej pracy niż widok wychowanka, który dał sobie radę w dorosłym ży- ciu. Gdy człowiek zna wszystkie zakamarki ich życia i wie, jakie doświadczenia były ich udziałem, wówczas staje zadziwiony wobec ich niemalże heroicznych wysiłków. Niektórzy z nich po prostu naj- zwyczajniej mi imponowali. Pewnie nigdy się nie domyślili, że ja, stary koń, patrząc na nich, nabierałem motywacji do pracy, przełamywa- łem zniechęcenie, czerpałem siły do użerania się z ich mniej ambit- nymi kolegami. »*» NOCKI, CZYLI CZUWANIE .. Wieczór. Pora walki dziecięcego ducha, który ciągle jeszcze ochoczy, z ciałem, które coraz bardziej mdłe. Pora układania dzieci do snu. Ileż to razy, z poczuciem ulgi i dobrze spełnionego obowiązku, zmęczony rodzic zasiada do wieczornej lektury lub przed telewizorem, dumny z siebie, że oto znów udało mu się ululać swe pacholęta. Chylę czoło przed każdym rodzicem za każdy dzień jego rodzicielskiego trudu. Po cichu liczę, że odwzajemniając ukłon, podzielą zdanie, iż ułożenie do snu kilkudziesięcioosobowej czeredy - to jest dopiero wyzwanie! Niemalże każdego dnia spora grupka wychowanków - mówiąc językiem sprawozdań sportowych - gra na czas, aby opóźnić mo- ment kapitulacji i położenia się do łóżek. Oczywiście, ci najmłodsi przewracają się już wówczas na drugi bok, gdyż za nich wychowawcy zabrali się już przed 20. Niektórych umył ktoś ze starszego rodzeń- stwa, później wychowawca poszeptał im coś na ucho i malcy usnęli. 46 Domy na piasku To smutna prawda, że w zaganianiu wokół tych starszych wychowaw- ca nierzadko nie zauważy, iż ten i ów maluch zasnął, nie doczekaw- szy przed snem odrobiny niezbędnej czułości. Jutro rano znów obu- dzi się trochę bardziej jej głodny. Nieco starsi dokonują rozmaitych zabiegów, by oglądać film w telewizji wraz ze starszymi, a jeszcze starsi przechadzają się za rękę ze swymi sympatiami. Kilku, mimo późnej pory, nie wróciło dotychczas z praktyk za- wodowych. Któryś z wychowawców spogląda nerwowo na zegarek, bo zwolniony przez niego chłopak powinien już dawno wrócić do domu. - Idzie Nocka - mówi, dostrzegłszy w świetle ulicznej latarni idącą szybkim krokiem kobietę. Nocka, czyli pani Mirka, Zosia czy Janka (panowie są zupełnymi wyjątkami w tym fachu) wchodzi do pokoju wychowawców z torbą pełną wełny, jakąś babską gazetką lub innym sprzętem, ułatwiającym wytrwanie do rana. Zerka do dzienni- ka, ilu jest, kogo nie ma, pyta, czy ktoś jest chory, jakie dać mu ta- bletki. Wychowawcy przekazują najniezbędniejsze informacje i po chwili spiesznym krokiem rozchodzą się do domów. Pani Nocka czeka jeszcze na wychowawcę, który pełnić będzie z nią tę niewdzięczną służbę, a później obchodzi wszystkie zakamar- ki domu. Cierpliwie zamyka okna, okrywa kołdrą co bardziej rozko- panych, sprawdza, czy dokładnie zamknięte są drzwi. Po półgodzin- nej krzątaninie wraca do pokoiku wychowawców. W fotelu siedzi już wychowawca, któremu tej nocy przypadł dy- żur. Co kilka minut wstaje, by otworzyć drzwi spóźnionemu wycho- wankowi. Kiwa głową nad trudnym losem Marcina, który gonił tram- waj, ale go nie dogonił i musiał na piechotę wracać do domu, mru- czy na Krzyśka, który zbyt długo zabawił u kumpla, ale z lenistwa nie wymyślił równie finezyjnego kłamstewka jak Marcin. Wymiana zdań służy po trosze wyczuciu, czy aby chłopcy nie są w stanie wska- zującym na spożycie. Z reguły nie są. Zważywszy, iż trafili do domu dziecka z rodzin, w których piło się dużo alkoholu, wydawać się może dziwne, że zdecydowanie zaniżają znane mi dane statystyczne na ten temat. Owszem, zdarza się, że ten i ów przyjdzie podpity albo że akurat nastanie moda na piwo i chłopcy przemycą parę butelek. Nie przybiera to jednak rozmiarów, które by zatrważały. Myślę sobie, iż boją się alkoholu. Dobrze wiedzą, co zrobił z ich rodzinami i jaką O trudnej inności 47 krzywdę im samym wyrządził. Niestety, ten pożądany lęk nie obej- muje innych słabości - w tym nałogów - którym ulegają. Opiekunka nocna - bo tak brzmi nazwa etatu, potocznie zwane- go nocką - musi być osobą, którą dzieci zarazem lubią i darzą re- spektem. Ta druga cecha jest szczególnie konieczna w domach dziec- ka, w których od 22.00 opiekunka pozostaje w placówce sama. Tyl- ko w części domów dziecka służbę wraz z opiekunką pełni przez całą noc wychowawca. W wielu placówkach dyżur wychowawcy trwa tylko do godziny 1.00 w nocy, a w niektórych - w wyniku oszczędno- ści i braku wyobraźni odpowiedzialnych przedstawicieli administracji oświatowej - od 22 do 6 rano wychowawców w placówce nie ma. Opiekunka nocna jest osobą, na której spoczywa szczególna od- powiedzialność. Noc - zazwyczaj będąca porą snu i spokoju - bywa czasami pełna mniej lub bardziej niespodziewanych wydarzeń. Nie- kiedy trzeba wezwać pogotowie ratunkowe, innym razem rozmawiać z policją. Ze spraw banalnych - przyjdzie uspokoić wybudzone i wy- straszone dziecko, zmienić pościel któremuś z maluchów, stanow- czo zareagować na zakłócenie ciszy przez co bardziej zadziornych wychowanków, dopilnować, by w wyniku nadmiaru sympatii Mar- cin nie przedostał się do pokoju Małgośki. A gdy dziwnym trafem nic się nie dzieje i w głowie pani nocnej zaświta błoga myśl, że pew- nie dokończy tej nocy robótkę na drutach, to wracając po obchodzie do pokoiku, zastanie tam Kaśkę, która musi z kimś przyjaznym po- gadać, bo tej nocy i tak nie zaśnie, rozmyślając o swym smutnym losie. Opiekunka nocna musi sprostać każdej sytuacji. Właściwy wybór opiekunki nocnej jest dla dyrektora swoistym testem na umiejętność doboru ludzi do pracy. Dotyczy to zresztą także obsady innych tzw. etatów niepedagogicznych. Kierowca, palacz, kucharki, sprzątaczki czy pracownicy biura są bowiem swego rodza- ju wychowawcami. Wykonując swoje obowiązki zawodowe, rozma- wiając z dziećmi - chcąc nie chcąc - wychowują. Oczywiście, naj- lepiej jest wówczas, gdy są tego świadomi i odpowiada im to. Czę- sto stają się dla dzieci powiernikami ich trosk, osobami, które akurat wychowankowi przypadną do serca i przed którym bardziej się otwo- rzą niż przed wychowawcą. Wielu dziewczętom układała w głowach mądra pani Marysia - krawcowa. Przychodziły do niej z dziurawy- 48 Domy na piasku mi portkami, ona wstawiała gustowną łatą, a w tym czasie gadu-gadu. Dla wielu chłopaków wzorem był pan Jurek - kierowca i palacz, a w razie czego - i elektryk, murarz, malarz... Niewiele mówił, ale ważne było to, że widzieli go każdego dnia, jak sumiennie wykony- wał swoje obowiązki. Wieczorem zaś, po kolacji, dawał chłopcom solidne lekcje piłkarskiego kunsztu. Boisko piłkarskie to jedno z tych miejsc, gdzie najszybciej można poznać charaktery chłopaków. Po rozmowie z panem Jurkiem, a zwłaszcza po rozegraniu z nim i z chłopcami meczu, więcej dowiadywałem się o wychowankach niż po niejednej naradzie w gronie wychowawców. Ważne było i to, że mieszkał w pobliżu i wychowankowie mogli każdego dnia obserwo- wać, że mężczyzna nie musi wcale pić, bić żony i dzieci, że można żyć przyzwoicie, uczciwie pracować, mieć dom i rodzinę i o wszyst- ko, jak należy, dbać. Kręcili się koło niego, zagadywali. Imponował im. Formalnie palacz i kierowca, faktycznie jeden z najważniejszych wychowawców. Nikt nie zliczy, ile konfliktowych sytuacji rozwiązał mądrą radą, ilu dzieciakom (i wychowawcom!) pomógł. Dyrektorzy nie mają należytego wpływu na obsadę kadry peda- gogicznej, gdyż Karta Nauczyciela nazbyt chroni interesy pracowni- ków pedagogicznych. Zwolnienie kiepskiego wychowawcy to dla dyrektora, pod względem prawnym, niezwykle ryzykowna procedu- ra. Przyjęcie pełnowartościowego nowego wychowawcy również wiąże się z dużą dozą niepewności. Zarobki przecież liche, a do tego administracja nalega, by przyjmować absolwentów (bezrobocie!), a więc ludzi zupełnie życiowo niedoświadczonych. Dyrektorzy mogą natomiast w pełni wykazać swą umiejętność właściwego doboru ka- dry, angażując odpowiednie osoby na etaty niepedagogiczne. Sam profesjonalizm nie jest tu wystarczającym argumentem, bardziej niż on liczy się bowiem osobowość kandydata. '?:•- W domu dziecka bardzo trudno o azyl, o intymność, o ciszę, o przebywanie z kimś sam na sam. W każdej chwili ktoś nieproszo- ny może wejść do pokoju i przerwać intymną rozmowę, ktoś inny za- kłóci ją głośnym zachowaniem. Mądre opiekunki nocne i dyżurujący nocą wychowawcy wiedzą o tym i z premedytacją łamią regulamin, nakazujący w kategoryczny sposób absolutną ciszę o 22. Bo nie można odtrącić wychowanka, gdy ten potrzebuje rozmowy, uspokojenia. O trudnej inności 49 Ludzie nie związani z domami dziecka zwykle kojarzą dyżury nocne przede wszystkim z wartą pomiędzy piętrem dziewcząt a pię- trem chłopców. Nie ma co kryć -jest czego pilnować. Nie należy jednak demonizować zagadnienia. Zresztą ci ambitniejsi nie przekra- dają się korytarzem, lecz zmierzają do wybranki serca np. po pioru- nochronie. Jestem zdania, że jeżeli za dnia nie wypracuje się z mło- dym człowiekiem jakichś (nie roimy sobie zbyt wiele - trzeba pamiętać, z jak trudnych rodzin i środowisk nasi wychowankowie po- chodzą) chociażby elementów jego formacji, a w tym właściwego przeżywania przez niego jego płciowości, to w nocy i tak się go nie upilnuje. Wcale nie opowiadam się jednak za tym, aby ich nie pilno- wać! Pamiętać przy tym trzeba, że są domy dziecka, w których śre- dnia wieku wychowanków sięga 15-16 lat. Pracujący tam nie mogą być ludźmi naiwnymi i nie mogą dziwić się nocnym podchodom co starszych z nich. Oczywiste, że od tego są opiekunki i wychowawcy, aby chłopcy nie odnosili w tych przedsięwzięciach sukcesów. Rów- nież na tym, aby nie dać się zaskoczyć i być sprytniejszym, polega ta praca. Czasami takie podchody kończą się w pokoiku wychowawców długą rozmową o miłości, szacunku, przyzwoitości, (bez)wstydzie itp. ( Cisza nocna, pobudka, godziny posiłków, godziny wyznaczone na odrabianie lekcji - dom żyje swoim rytmem^Powie ktoś, że ten rytm to również swoisty rygor. Tak. Jeśli ktoś chce, może i tym słowem to określić, chociaż nie jest to najtrafniejsze określenie. Elementy - niech, póki co, będzie - rygoru, dyscypliny są w zbiorowisku nie- zbędne. Inaczej nie da się żyć. Bardziej liczne rodziny też muszą wy- pracowywać sobie własne sposoby na to, by łatwiej było im funkcjo- nować. Na dłuższą metę bowiem w żadnym domu nie byłoby do znie- sienia przygotowywanie posiłków dla każdego z osobna lub np. no- toryczne branie kąpieli w akustycznych mieszkaniach np. o północy. Mówiąc o owych wspólnych ustaleniach, zmierzających do ułatwie- nia sobie codzienności, nie użyjemy jednak wobec rodziny słów ry- gor i dyscyplina, lecz np. rytuał, zwyczaj, ład, porządek. Rodzina wypracowuje więc swoje zwyczaje, które ułatwiają jej życie. Kto natomiast powie, że w domu dziecka jest zwyczaj spożywania kolacjio 18, a odrabiania lekcji od 16do 17.30? Już słyszę ten krzyk: jakiż to zwyczaj, toż to rygor i dyscyplina! 50 Domy na piasku Podobnie jest też z zasadą, że nikt nie może w domu dziecka żyć na całkowicie innych prawach niż pozostali. Można wiele mówić o indywidualizacji oddziaływania wobec wychowanków i jest to nie- wątpliwie postulat słuszny/Na ile jest to możliwe, na tyle trzeba in- dywidualizować. Należy jednak mieć świadomość, że dom dziecka, z natury swej, jako placówka grupująca kilkudziesięcioro dzieci, nie sprzyja indywidualizacji. Elementów nieuniknionej urawniłowki - wbrew tendencji reportaży interwencyjnych w mediach - nie nale- ży więc kłaść na karb lenistwa i srogości wychowawców. Oni mają bowiem podobny dylemat do tego, jaki jest udziałem rodziców kil- korga dzieci, którzy bardzo mocno się starają, aby żadnego dziecka nie faworyzować lub, co gorsza, aby któregoś nie traktować gorzej od pozostałych. Skoro nikt rozsądny nie powie o tych rodzicach, że uprawiają urawniłowkę, to chyba jest to dobry moment, aby popro- sić o więcej życzliwości (nie tylko semantycznej) wobec wychowaw- ców, którym przyświeca podobny cel w prowadzeniu piętnastooso- bowej grupy. Obowiązkiem wychowawcy jest zapisać w dzienniku przebieg dyżuru. Co wpisać, gdy w nocy nic godnego uwiecznienia się nie zdarzyło? Nie pamiętam, skąd to wziąłem, ale wiem, że sam tego nie wymyśliłem, by w takich sytuacjach pisać: „Czuwanie nad snem dzieci". Szef wytknął to na którejś radzie pedagogicznej jako wyjąt- kowej urody frazes, a kilka koleżanek przez czas jakiś w związku z tym serdecznie sobie ze mnie dworowało. Wtedy to pierwszy raz zastanowiłem się nad tą formułką i wydała mi się ona... niezwykle trafna. Bo czymże jest wsłuchiwanie się w ciszę domu, w pokasły- wanie przeziębionych dzieci, okrywanie ich, domykanie otwartych okien, przechadzanie się po mrocznych korytarzach i walka z nie- odmiennie dopadającą nad ranem sennością, jak nie czuwaniem, aby utrudzeni dniem domownicy solidnie się wyspali? V WIERZYĆ, ZAWIERZYĆ Jeszcze w końcu lat 80. w domach dziecka widocznym przejawem wpływu ideologii na oświatę był iście domowy wystrój grupowych świetlic, w których na eksponowanym miejscu musiało widnieć ha- sło miesiąca. Hasła te brane były z zatwierdzanych w kuratoriach, a uchwalanych przez rady pedagogiczne, planów pracy pedagogicz- nej na cały rok. Ich treść mocno osadzona była w ówczesnej urzędo- wej rzeczywistości. I tak w październiku hasło odzwierciedlało ob- chodzone przez każdą przecież polską rodzinę dni MO, SB, LWP (kto dziś pamięta te skróty?) czy dzień edukacji, w listopadzie w sposób szczególny przyświecać miały w wychowywaniu sierot ideały rewo- lucji, w maju źródłem pedagogicznej inspiracji bywał np. sojusz z klasą robotniczą i konieczność czujności wobec zakusów imperia- lizmu, o czym przypominała rocznica zakończenia wojny itd. Po wy- konaniu stosownej gazetki mało kto przejmował się tymi głupstwa- mi. Było to szczególnym przejawem niewątpliwie destrukcyjnego wy- chowawczo, ale w dużej mierze koniecznego (jako przejaw samoo- brony) dwójmyślenia. Państwowa placówka oświatowa nie mogła być w tamtych czasach miejscem kpiny z komunizmu, ale też nikt nikogo nie był już wtedy w stanie zmusić do wychowywania w duchu leni- nowskich ideałów. Chyba że ktoś sam w nie wierzył... Domy dziecka, w których pracowałem, sąsiadowały z kościołami. To nie było tak, że kościoły znajdowały się w pobliżu placówek, lecz było to sąsiedztwo dosłownie „dom w dom". W jednym wypadku kaplica 52 Domy na piasku długie lata znajdowała się na terenie domu dziecka, tzn. była inte- gralną częścią zbudowanego na początku wieku sanatorium. Oczy- wiście, w latach, w których szczególnie dokładnie dbano o ideolo- giczny pion w wychowaniu młodego pokolenia, granice gruntu wy- tyczono tak, aby kaplica znalazła się poza terenem krzewienia kagańca oświaty. Ta bliskość przysparzała szeregu problemów co bardziej wyrobionej ideowo kadrze pedagogicznej. W legendach opowiada- nych przez tamtejszy lud, tudzież przez starsze pokolenia wychowan- ków, trwałe miejsce zajmuje postać wrażej siły wychowawczej, sto- jącej na ścieżce wiodącej z domu dziecka ku kaplicy i własną piersią broniącej dzieci przed szponami ciemnogrodu. „Proszę pana, jak myśmy wtedy nawiewali przez okna, wychodzące z drugiej strony domu. Nie, żebyśmy byli tacy pobożni, ale na złość się szło na mszę!" W czasach późniejszych nikt dzieciom drogi do kościoła nie zagra- dzał, ale też intensywność kontaktów sąsiedzkich nigdy nie była szcze- gólnie duża. Dzieci, nie nauczone uczestnictwa w nabożeństwach przez rodziców, z trudem dawały się namówić na pójście do kościoła czy na katechezę. Inna sprawa, że nauczyciele są na tyle mocno zlaicyzowaną grupą zawodową, że równie często jak z zachętą mógł wychowanek spotkać się z kpiną lub co najmniej z dużym dystansem w stosunku do pomysłu pójścia na mszę. Dziś, gdy nasze społeczeństwo stało się tak wrażliwe na punkcie prób ideologizowania spraw publicznych, mało kto pamięta, jak nieskrywanie czerwona, wręcz nachalna pod względem komunistycznych treści, była ustawa oświatowa z 1961 r. Nie ma sensu tego w tym miejscu rozwijać, ale trzeba chociażby po- wiedzieć, że jej zapisy były bardzo konsekwentnie realizowane, i to zarówno jeśli idzie o treści programowe, jak i o politykę personalną. Do dziś żyję w szczerej przyjaźni z księdzem, dla której to przyjaźni punktem wyjścia były moje odwiedziny na plebanii w pierwszym ty- godniu po podjęciu pracy w domu dziecka. Idąc się przywitać i ustalić formy kontaktowania się i współpracy we wspólnym wychowywaniu dzieci, zyskałem w oczach kapłana niesprawiedliwie wysokie uzna- nie za akt cywilnej odwagi. Najdelikatniej mówiąc, moi koledzy po fachu - po części upartyjnieni, po części obojętni - w tamtych za- mierzchłych czasach ani jemu, ani pewnie też Panu Bogu specjalnie się nie narzucali. Było to bowiem bardzo dawno. Jesienią 1987 roku. Wierzyć, zawierzyć 53 Nadeszły dziejowe zmiany. W jednej z placówek umówiono się z kapłanem na msze św. odprawiane co jakiś czas specjalnie dla wy- chowanków i wychowawców domu dziecka i w ich intencji, w obu domach przygotowywano dzieci do Pierwszej Komunii Świętej, do- pilnowywano bierzmowania, zapraszano księży na wigilie. Niektórzy wychowawcy przestali się kryć ze swą wiarą, inni się „nawrócili". Obie placówki miały szczęście do gorliwych kapłanów. Mieli oni możność swobodnego odwiedzania domów dziecka, więc, gdy czas im pozwalał (kapłani nie mają go jednak, niestety, zbyt wiele), przycho- dzili. Było w tym wiele z trudu misjonarza, bo i teren to w istocie mi- syjny. Powoli, z dużym trudem, zaczynało się dziać coś dobrego. Jed- nakże życie religijne w domach dziecka zawsze było powierzchowne. Łatwo wskazać tego przyczyny. Skoro w okresie przeżytym przez dzieci w ich rodzinach nikt nie dbał nawet o ich fizyczny rozwój, to cóż dopiero mówić o dbałości o rozwój duchowy. To zaś musiało przekładać się na relacje dotkniętych rodzicielską obojętnością dzie- ci z Panem Bogiem. Wydaje mi się bowiem, że bardzo trudno jest wierzyć w Boga i zawierzyć Bogu dziecku, którego więź z najbliższymi została zerwana lub znacznie nadszarpnięta. To zerwa- nie powoduje nieodwracalne skutki. Myślę, żel dzieciak „uczy się" zawierzania w najwcześniejszym okresie życia, np. karmiąc się mle- kiem z matczynej piersi. Pochłania wraz z nim nie mniej ważną stra- wę, jaką jest poczucie bezpieczeństwa, jakby oddania - zawierze- nia właśnię^,Brak tej strawy u mych wychowanków, w wyniku ze- rwania tych więzi, które winny być źródłem wzmocnienia, musiał utrudniać im ich relacje z Panem Bogiem. Myślę też, żebrak doświadczenia bezpiecznego, ufnego dzieciń- stwa rzutuje na częste wychłodzenie uczuciowe wychowanków do- mów dziecka, a w konsekwencji również na ich niepowodzenia w dorosłym życiu. Zbyt wiele złego doświadczyli od osób, które winny być im najbliższe, by mogli bezgranicznie ufać swym przyszłym ży- ciowym partnerom>Skoro dotychczas nie mieli nic trwałego, to dla- czego mają wierzyć w miłość po grób, wierność, wzajemną pomoc? Na takim fundamencie trudno budować własną rodzinę, trudno po- konywać nieuniknione kryzysy.'Te dzieci w swym przyszłym doro- słym życiu łatwiej niż inni poddadzą się wątpliwościom, czy warto 54 Domy na piasku walczyć o rodzinę, o dziecko. To nieprzypadkowo w domach dziec- ka przychodzi wychowawcom pracować z drugim, a czasem i trze- cim pokoleniem wychowanków] I lęk człowieka ogarnia, bo jest pra- wie pewien, że przy takim obciążeniu niejeden wychowanek też kie- dyś w przyszłości sprawi, że jego dzieci - tak jak teraz on - spę- dzą dzieciństwo w domu dziecka. Często słyszy się zarzut, że z domu dziecka wychodzą dzieci chłod- ne uczuciowo. To w dużej mierze prawda. W placówkach tych trud- no o rozpalenie uczuć, one co najwyżej mogą sprawić, że płomyk, który w dziecku jest, nie zagaśnie, będzie podtrzymywany. Jeśli go nie ma, to w domu dziecka niezwykle trudno jest go wzniecić. Praw- dąjest więc, że młodzi ludzie, opuszczający domy dziecka, są często ludźmi uczuciowo chłodnymi JNie można(za ów efekt stawiać pod pręgierzem wyłącznie placówek. Najpierw bowiem - najmniej w równej mierze - należy oskarżyć wszystkich obojętnych, tych, którzy się od dziecka odwrócili. Mam na myśli - poza rodzicami - także dalszych jego krewnych, sąsiadów, nauczycieli i uczniów z ich szkół, parafię, słowem - wszystkich, wśród których dziecko prze- bywało, zanim trafiło do domu dziecka. Ich obojętność też ma bo- wiem wpływ na uczuciowość wychowanków.) -- Praca nad rozwojem duchowym wychowanków domu dziecka jest szczególnie trudnym zadaniem. Obserwacja życia religijnego mie- szkańców domu dziecka jawidoczniła mi jedną z większych słabości tych placówek. Jest nią^iiejednolitość, a często drastyczna sprzecz- ność kierunków wychowania, prezentowanych przez poszczególnych wychowawców. Oto bowiem w jednym stają domku katolik z ateistą i osobą areligijną, purytanin i libertyn, liberał i zwolennik twardej ręki, kosmopolita i nacjonalista, demokrata i autokrata, nie licząc kilku takich, którzy sobą nic nie reprezentują. Pracują jednocześnie, każdy w innej grupie, lub też współpracują w ramach jednej grupy, zmie- niając się każdego dnia. Każdy oddziaływuje na dzieci, bo przecież na tym polega ta praca. Jak jednak w takiej sytuacji ma wyglądać na przykład spójne i konsekwentne wychowywanie nastolatków do doj- rzałego przeżywania swej płciowości w grupie prowadzonej przez Wierzyć, zawierzyć 55 libertyna-ateistę i purytanina-autokratę? Jak ma wyglądać wychowa- nie patriotyczne w grupie kosmopolity i narodowca? Albo ich oddzia- ływania będą sprzeczne, albo też, dla świętego spokoju, nie będą podejmować żadnych działań, które mogłyby przysporzyć im powo- dów do konfliktu. <^\V placówce istnieje roczny plan pracy wychowawczej, określone są kierunki działań, wychowawcy mają obowiązek planować zajęcia z dziećmi w korelacji z tym dokumentem!^Są to jednak bardzo oglę- dnie formułowane, a przez to niezmiernie^pojemne ramy. Wychowa- nie jednak nie opiera się na najlepiej nawet sformułowanych planach, ono opiera się na człowieku. Jakie mogą być jednak efekty wycho- wywania w domach dziecka przy takim, a nie innym sposobie dobie- rania ludzi do pracy? Dyrektor nie może przecież kandydatowi na wychowawcę zadać pytania o jego podejście do sprawy religii w wychowaniu, do kwestii wychowania seksualnego czy też do za- gadnień politycznych, i to nawet gwoli wykluczenia spośród wycho- wawców osób o poglądach skrajnych (komunistów, faszystów itp.). Uspokajam od razu, że nie zamierzam postulować, by w demokra- tycznym państwie dopuszczalne było przyjmowanie do pracy wedle takich kryteriów. Zwracam jedynie uwagę na oczywiste fakty i ich nieuniknione konsekwencje pedagogiczne. EPIZOD Przyszedł do domu dziecka tego samego dnia, co ja. Z młodszą sio- strą i wielorasową suczką Dżeki. Miał 11 lat. Matka przez cały okres jego pobytu w domu dziecka nie dawała znaku życia. Zresztą nie okazywał, że za nią tęskni. Ojciec zaś od dwóch lat siedział w więzieniu i siedzieć miał jeszcze przez jakiś czas. Pamiętam popołudnie na kawie u Bożeny - wychowawczyni, z którą prowadziłem grupę - kiedy rozmawialiśmy o Marcinie. Był koniec sierpnia, a my snuliśmy plany na nadchodzący rok naszej wspólnej pracy. Marcin był wtedy na progu okresu dojrzewania, wiele już rozumiał, był dosyć inteligentny, miał poczucie humoru. Zdawał 56 Domy na piasku sobie sprawę ze swojej sytuacji. Mieliśmy nadzieję, iż chłopak prze- stanie się łudzić, że wróci do któregoś z rodziców i jego poczucie tymczasowości pobytu w placówce ustąpi na rzecz większego z nią utożsamienia. To zaś powinno spowodować większe otwarcie się Marcina na życie domu, na nasze polecenia, na kolegów, a może i choćby odrobinę poważniejszy stosunek do obowiązku szkolnego. W nienawiści do szkoły i nauki miał bowiem niewielu sobie równych. Mieliśmy rację, nasze przypuszczenia i nadzieje zaczęły się speł- niać. Chłopak coraz łatwiej dawał się nakłonić do wykonywania przy- dzielonych mu obowiązków, rybki regularnie dostawały pożywienie, a przy malowaniu starych, zdezelowanych mebli w świetlicy bodaj nikt tak nie pomagał, jak on. Z dnia na dzień mężniał i stawał się bardziej odpowiedzialny. Nawet ze szkoły, której tak bardzo niena- widził, uciekał tylko sporadycznie. Był styczeń, a może luty, gdy otrzymał od ojca list. List wysłany był z więzienia i na kopercie widniał stempel „ocenzurowano". By- łem pełen najgorszych przeczuć, gdy mu go oddawałem. Obserwo- wałem przez okno, jak chodził po ogrodzie i czytał. Tego dnia pod- czas odrabiania lekcji był jeszcze bardziej nieobecny niż zwykle. Po jakimś czasie zabrał się do pisania. Gdy wieczorem poprosił o ko- pertę, wiedziałem już, że to nie było wypracowanie na lekcję polskie- go. Po kilku dniach dostał od ojca kolejny list, później jeszcze jeden. Już nawet nie odpisywał, tylko każdego dnia pisał i każdego dnia wysyłał ojcu kolejnych kilka stron. Był bardzo odmieniony. Musiał wypowiedzieć to wszystko, co w nim się kotłowało, więc przycho- dził i opowiadał. Mówił więc o tym, jak mu było z ojcem dobrze, jak zawsze mieli forsę, jak chodzili na rozmaite imprezy. Wszystko skoń- czyło się nagle pewnego zimowego dnia, kiedy ojciec zniknął. Mat- ka nie chciała wiele mówić. Bąknęła coś, że wyjechał, ale nawet dla dziecka nie brzmiało to przekonująco. Po wielu miesiącach dowie- dział się, że ojciec siedzi w więzieniu. Chłopak intensywnie szukał z nami kontaktu i miał wielką potrzebę rozmowy. Z drugiej strony jednak ostentacyjnie okazywał, że w no- sie ma wszelkie podporządkowanie, że nie interesują go żadne prace na rzecz domu czy grupy, a zagonienie go do lekcji ponownie stało się niemożliwe. No i znów nasiliły się wagary. Przyczyna była jasna. Wierzyć, zawierzyć 57 Listy musiały zawierać coś, co nie tylko uruchomiło w chłopcu wspo- mnienia, ale też przysporzyło mu nadziei i marzeń na przyszłość. Nie potrafił pomieścić w sobie tajemnicy i nadziei. Pokazał otrzy- mane listy. Ojciec pisał, że niedługo opuści zakład karny, a wtedy się ożeni i zabierze go wraz z siostrą z domu dziecka, i będzie tak, jak dawniej. Było też o tym, że Marcin ma się trzymać, nie może dać się złamać itp. A na koniec zapewnienie, iż wkrótce się zobaczymy. Zatelefonowałem do naczelnika zakładu karnego i wysłałem list z pytaniami o to, jak długo ojciec Marcina będzie przebywał w wię- zieniu i czy ma szansę na przepustkę. Poprosiłem też o informację, uprzedzającą ewentualny jego przyjazd do domu dziecka. Po kilku dniach otrzymałem pismo podpisane przez pana naczel- nika. Brzmiało ono mniej więcej tak: skazany taki a taki, odbywa karę 8 lat pozbawienia wolności za przestępstwo rozboju, w zakładzie karnym będzie przebywał jeszcze 4 lata, ale w związku z tym, że jego postawa w trakcie odbywania kary jest nienaganna, zapewne okres odbywania kary zakończy się za półtora roku. A dalej, że skazany w sposób odpowiedzialny podchodzi do życia, czego dowodem, że po opuszczeniu zakładu karnego zamierza się ożenić, zabrać dzieci z domu dziecka i rozpocząć nowe życie. Czytałem w osłupieniu, po- rażony głupotą i naiwnością człowieka, kierującego więzieniem dla recydywistów. Dumałem nad twórczym zastosowaniem cenzury ko- respondencji dla formułowania opinii o skazanych. Ta - pożal się Boże - opinia była wszak przepisana z listów, które ojciec pisał do Marcina. Chłopak nie dowierzał, że ojciec wyjdzie dopiero za półtora roku - wszak pisał, że wyjdzie wkrótce, a wkrótce to o wiele mniej niż 18 miesięcy. Pokazałem mu list od naczelnika. Był przybity. Nie chciał wracać z dalekiej podróży. Myślami był bowiem daleko od domu dziecka. Już chodził sobie w marzeniach z ojcem na lody, do dysko- tek, salonów gier i -jak przed laty - ponownie był z nim na sta- dionie „Skry" na koncercie zespołu Bonney M. Nie powiedziałem Marcinowi, że ojciec go najzwyczajniej oszu- kuje, że po latach pobytu w zakładzie karnym po prostu „potrafi sie- dzieć", tj. zachowywać się tak, aby w oczach szefostwa więzienia zyskać dobrą opinię. Dobrze też wiedział, że bezrefleksyjni czytacze 58 Domy na piasku jego listów dadzą się nabrać i w końcu otrzyma od nich wymarzoną przepustkę. Naiwność i potrzeba zawodowego sukcesu na polu re- socjalizacji recydywistów sprawiły, że nie zadali sobie pytania, dla- czego napisał teraz, a nie czynił tego przez ponad 2 lata. Nie pomy- śleli też o tym, że nic nie warte jest pisanie o odebraniu dzieci z domu dziecka przez kogoś, kto nie ma domu ani pracy, oraz pisanie o zało- żeniu rodziny w sytuacji, gdy nie odwiedza go żadna kandydatka na żonę. Ewidentną bujdę, a w najlepszym wypadku marzenia, wzięli za dobrą monetę. Uświadomienie tego Marcinowi nic by nie dało, a poza tym wtedy już wiedziałem, że młodszym wychowankom nig- dy nie należy mówić niczego złego o ich rodzicach. Pokazałem mu więc tylko ów list od naczelnika. Był to jedyny sposób, by spróbo- wać zapobiec duchowemu oddalaniu się Marcina od nas, od domu dziecka, od szkoły. Dodałem też, że sąd, decydując kiedyś o jego ewentualnym powrocie do ojca, na pewno weźmie pod uwagę za- chowanie, stopnie w szkole itp. Nastąpiła może dwutygodniowa cisza. Czekałem na sygnał od naczelnika, zastanawiałem się, jak rozegrać ten dzień, gdy ojciec Marcina przyjedzie do naszego domu. Uprzedziłem też wszystkich wychowawców o takiej możliwości. To było 3 kwietnia. Wśród znajomych nie mam żadnego Ryśka, ale od tego dnia dobrze wiem, kto obchodzi 3 kwietnia imieniny. Gdy pojawił się w bramie, od razu wiedziałem, kim jest, choć żadnego listu uprzedzającego z zakładu karnego się nie doczekałem. Wysze- dłem mu na przeciw. Marcin był wtedy w szkole. Jego młodsza sio- stra poznała ojca i ze szlochem mocno się do mnie przytuliła, pro- sząc „Tylko niech mnie pan nie oddaje". Byłem zdumiony. Koleżan- ka wzięła małą na ręce i zaczęła ją uspokajać. Szedł niepewnym kro- kiem, nie był trzeźwy. - Pan wybaczy, ale pan wie, ja jestem Rysiek i trochę dziś rano wypiłem, jak to przy imieninach. Było południe i był to trzeci dzień jego pięciodniowej przepustki z zakładu karnego, znajdującego się może o 50 kilometrów od domu dziecka. Zwykle grzecznie, ale stanowczo wypraszałem rodziców, będących w stanie nietrzeźwym. Przede wszystkim, aby wychowan- kowi zaoszczędzić upokorzenia i kompromitacji w oczach kolegów. Wierzyć, zawierzyć 59 Wiedziałem jednak, że gdybym to zrobił również tego dnia, Marcin nigdy by mi tego nie wybaczył. Po godzinie Marcin przyszedł ze szkoły. Mieszanina lęku i rado- ści widniała na jego twarzy. Ktoś już go chyba uprzedził o przyjeź- dzie ojca. Poprosił, aby mógł się z ojcem przejść poza teren domu dziecka, bo chciałby swobodnie porozmawiać. Ależ ja się bałem przez dwie godziny ich nieobecności! Liczyłem się z rozmaitymi możliwo- ściami, łącznie z ucieczką Marcina z domu dziecka. Wrócili. Nasz gość próbował porozmawiać z córką, ale ta ciągle kurczowo trzyma- ła się wychowawczyni. Po pół godzinie pożegnał się i wyszedł. Marcin chodził tego dnia po domu dziecka z uczuciem triumfu. Cały wprost promieniał. Wieczorem z własnej woli posprzątał za chorego kolegę korytarz i zaszył się w pokoju. Rano, idąc do szkoły, wstąpił do sekretariatu po znaczek na list. Następnego dnia wbiegł po kolejny znaczek, a trzeciego po jeszcze jeden. Nie minął tydzień, jak wysłane przez niego listy zaczęły wracać opatrzone pieczęcią zakładu karnego i dopiskiem „adresat nie powrócił z przepustki". Jeszcze dzień, dwa, złudzeń, później błaganie, bym zatelefonował do więzienia i porozmawiał z naczelnikiem. Chyba tylko to, że chłopak w czasie rozmowy siedział obok mnie, sprawiło, że nie wygarnąłem rozmówcy, co myślę o jego naiwności. Potwierdził, że ojciec Marci- na nie wrócił z przepustki. Dodał, że w tej sytuacji nie ma mowy 0 przedterminowym opuszczeniu więzienia. A więc nie półtora roku, lecz cztery lata! - chłopak był zdruzgotany. Po kilku tygodniach do- wiedzieliśmy się, że ta cała pisanina listów była przemyślanym dzia- łaniem, zmierzającym do otrzymania przepustki, by dokonać z grupą kumpli kolejnego włamania. Dostał za nie kolejnych kilka lat... Od tego czasu Marcin zamknął się w sobie. Stracił złudzenia 1 chyba wtedy zaczął narastać w nim cynizm, wyrachowanie, a z cza- sem też brutalność. Stawał się coraz bardziej chłodny, w pewien spo- sób bezwzględny. Już nie był chłopcem, przekroczył próg i stawał się mężczyzną. To był epizod. W życiu Marcina epizodów o podobnym ładunku emocji i sile rozczarowania było więcej. W życiu każdego wycho- wanka jest ich zresztą tyle, że można by nimi obdzielić wiele osób. Gdy stają się po którymś razie jakby bardziej chłodni i znieczuleni, 60 Domy na piasku to pewnie dlatego, że obrastają z wiekiem i z każdym kolejnym do- świadczeniem w niewidzialną skorupkę, jakby pancerz. On pomaga im być bardziej odpornymi na ciosy. Jeśli ktoś nazwie to zobojętnie- niem, też będzie miał pewnie sporo racji. .!.?. VI O RODZICACH WYCHOWANKÓW Rodzice moich wychowanków bardzo długo budzili we mnie wyłącz- nie negatywne emocje. To wszak oni - zamiast dać swym dzieciom wszystko, co najlepsze - doprowadzili do dramatu umieszczenia ich w placówce. W większości nadużywający alkoholu, czasem mający w życiorysie wyroki karne, często nigdzie nie pracujący (nie mylić z bezrobotnymi). Tylko niektórzy z nich wywoływali współczucie swą niezaradnością, z rzadka - chorobą. Zdecydowana zaś większość wiele w swym życiu zawiniła. To oni skrzywdzili dzieci, którymi się opiekowałem i które po prostu bardzo lubiłem. Poza wszystkim wście- kłość człowieka ogarniała, gdy wymyte, eleganckie pacholę, oddane rodzicowi w piątek po południu na przepustkę, przyprowadzane było w niedzielę brudne, przestraszone i z głową pełną wszy. Albo też, gdy kilkuletni pędrak opowiadał, że w domu na Wigilię to jedli „zie- mniaki ze sosem" i spuszczał smutne oczy, gdy nierozważny wycho- wawca spytał, co też dostał pod choinkę. Postawę żywej niechęci wobec rodziców wychowanków kultywo- wałem w sobie może przez rok. W placówce, w której pracowałem, nie była to postawa dominująca, lecz jedyna. Moje obserwacje, a także szereg rozmów w różnych placówkach pozwalają na stwierdzenie, że taką postawę prezentuje zdecydowana większość ludzi, zawodo- wo związanych z domami dziecka. Trzeba było wielu miesięcy, bym patrząc, najpierw ledwo le- dwo, jakby za mgłą dostrzegł, aw końcu z całą ostrością zoba- czył coś może najbardziej oczywistego pod słońcem wychowań- 62 Domy na piasku ków domów dziecka: że ci, o których tak krytycznie myślałem, i których czasem po prostu o byle co się czepiałem, są rodzica- mi moich wy cho wankó w! Ijacykolwiekbyli, to co najmniej do wejścia przez dziecko w wiek dojrzewania będzie ono swego tatę i swoją mamę kochało. Logiki w tym nie ma za grosz, ale kto powie- \ dział, że miłością rządzi logika. Przeciwnie, jest to bodaj najbardziej irracjonalne z uczuć. Wszak nie kocha się za coś, lecz kocha się - i i już. A często - i z tym mamy w domach dziecka najczęściej do /^czynienia - kocha się pomimo wszystko. Jakież ogromne znaczenie miało dla mnie to odkrycie! Najpierw dotarło do mnie, że chcąc pomóc dziecku, muszę starać się znaleźć kontakt z tym, kogo ono kocha - z jego rodzicem. Swą długą dro- gę ku rodzicom rozpocząć musiałem od solennego postanowienia, że nie wolno mi mówić źle o rodzicach w obecności ich dzieci, szczególnie tych młodszych. Jeżeli jednak czasami nie da się unik- nąć krytycznej wypowiedzi, to muszę uważać, aby samemu nie prowokować takich rozmów. Można co najwyżej dyskretnie dopo- wiadać myśl rozpoczętą przez dziecko, zważając przy tym na za- chowanie należytego umiaru w doborze słów. Nie jest to czasami łatwe. Są bowiem sytuacje, gdy wychowawca spotyka się z zacho- waniami rodziców, które prowokują wręcz do wrzasku, buntu, gło- ~" śnego powiedzenia dziecku, by przestało się łudzić, że nie ma szans na powrót do domu. Jestem przekonany, że prawie nigdy nie wolno tego wychowawcy czynić, zwłaszcza wobec dziecka, które nie ma ^ za sobą trudnego okresu dorastania. ' : Z dorastającym wychowankiem można i trzeba rozmawiać o do- rosłym życiu i nie da się uniknąć odniesień do postawy życiowej jego „starszych". Zresztą nie ma potrzeby unikania tego tematu. Należy jednak odróżniać krytykę życiowej postawy rodzica i sugestię odrzucenia tej postawy od sugestii odrzucenia oso- b y, zwłaszcza, że chodzi tu o osoby szczególne i jedyne. Przekłada- jąc to na język obrazków z rzeczywistości domu dziecka, pierwszą postawę wychowawcy może ilustrować przytulenie rozklejonego dzie- ciaka i - w jakimś sensie - solidarne z nim milczenie, nawet wo- bec jego „I znów się łajdaczy, a do mnie nie przyjedzie", a drugą obra- zuje np. dobijanie podłamanego psychicznie wychowanka niemądrym O rodzicach wychowanków 63 „A nie mówiłam, że nie przyjedzie". Różnica tylko pozornie jest nie- wielka, w istocie jest bowiem zasadnicza. Wychowawcy podsycający w dziecku krytycyzm wobec rodziców - zwłaszcza, gdy dotyczy to wychowawcy młodego stażem, o nie ugruntowanym autorytecie u wychowanków - bardzo wiele tracą, szczególnie w oczach młodszych dzieci (inaczej czasami jest z wy- chowankami starszymi, którzy już potrafią dojść do pewnych wnio- sków samodzielnie). Ci mniejsi bowiem nie tupną nogą, nie będą się z wychowawcą wadzić. Pozostaną z głową pełną kłębiących się myśli i z lękiem. Kilkuletnia łepetyna nie pojmie, dlaczego ten pan czy ta pani, którzy tak w ogóle są fajni i dadzą się lubić, źle mówią o tacie czy mamie. Bo dzieciak swych rodziców kocha, wychowawcę zaś - czasami co prawda niezwykle mocno - „tylko" lubi. Wychowaw- cy, uderzając w rodziców, uderzają w jedyną i niepowtarzalną rela- cję, jaką jest więź pomiędzy rodzicami i dziećmi. Nic to, że w kon- kretnej sytuacji jest to więź słaba i istniejąca raczej w świecie dzie- cięcych marzeń niż w rzeczywistości. (Może zresztą to właśnie jest najmocniejszy argument za jej ochroną). Każde odarcie ze złudzeń boli. Ten proces musi się najpierw rozpocząć w dziecku. Rolą wy- chowawcy jest wspierać wychowanka w tej trudnej drodze do po- strzeżenia przez niego jego rodziców takimi, jacy są.\ Pokusa rywalizacji wychowawcy z rodzicem o miejsce w świecie uczuć dziecka jest ze strony wychowawcy uzurpacją i skrajnym w tym fachu przejawem braku pokory. Niektórzy nie chcą zrozumieć, że nie są rodzicami wychowanków i nigdy nie zajmą ich miejsca. Są wy- chowawcami, a to też wielka godność i wiele trzeba, by sprostać wynikającym z niej obowiązkom. Słowem, trzeba znać swoje miej- sce w szyku. W jakiś przedziwny sposób stosuje się tu norma Deka- logu, w której wyraźnie powiedziano, by czcić rodziców, i nie ma tam nic, co ograniczałoby ten nakaz tylko do tych przyzwoitych, ko- chających i oddanych. Nie pamiętam, po ilu miesiącach oswajania się z moim odkryciem postanowiłem przejść do budowania własnych, na tyle, na ile to moż- liwe, dobrych „układów" z rodzicami wychowanków. Oczywiście, nie ze wszystkimi, bo niektórzy byli w ogóle niedostępni i nie plamili się odwiedzinami swoich dzieci, ale z gronem na tyle licznym, że 64 Domy na piasku zostało to dostrzeżone. Rozpocząłem od tego, że nauczyłem się ser- decznie, a czasami wręcz ostentacyjnie, witać tych rodziców, którzy przyjeżdżali odwiedzić swe dziecko. Gdy czasami do ewidentnego zakapiora ze sznytami na przedramieniu i tatuażami na wszelkich odkrytych częściach ciała mówiłem „Cieszę się, że Pana widzę!", to - nie taję - był to przejaw wyrachowania. Liczyłem, że nikt nigdy nie cieszył się na widok tego typa i nikt też go tak nie witał. Nie myliłem się. Moja kordialność musiała więc działać piorunująco. I działała. Jak był nachmurzony, to się uśmiechnął, jak był przepło- szony, to się ośmielił, a w końcu dawał się w rozmowie wyciągać na różne tematy, w tym i na ten, na którym z reguły kompletnie się nie znał, tj. na temat wychowania jego syna czy córki. Rozmowy te przynosiły czasami ciekawe efekty. Zdarzało się, że ten i ów dawał się namówić i od czwartku już nie pił i szykował so- bie świeższy chuch na piątek, kiedy to przyjdzie ponownie, zabrać dziecko do domu na przepustkę. Ja doprawdy nie kpię, piszę o tym całkiem serio. Wiem, że dla niektórych spełnienie tej prośby grani- czyło z heroizmem. Widziałem też, jak czuli się dowartościowani tym, że garniturowiec posadził ich na krzesło, dał herbatę, po ludzku za- gadał. Pamiętam ojca Mańki, który po takim spotkaniu w następne piątkowe popołudnie szedł długim korytarzem uśmiechnięty i dum- ny, że oto jest, i proszę bardzo, jaki świeżutki. I pamiętam Mańkę i wiele innych dzieci, które długo wstydziły się (a raczej lękały o to, czy inne dzieciaki nie będą się z nich podśmiewać), gdy ich rodzice przyjeżdżali podpici i brudni, a tryskały radością ną widok taty czy mamy zadbanych i trzeźwych. Czasami, jak powiedziałem, dawało się porozmawiać z rodzica- mi o ich dzieciach. Bywało, że opowiedziawszy tacie o synalka wa- garach i bijatykach, dodając „Panie, jak mi pan nie pomożesz, to ja z tym pana chłopakiem sobie nie dam rady", przywoływaliśmy do po- koiku krnąbrnego dzieciaka i oczom moim dane było zobaczyć wi- dok i piękny, i komiczny zarazem. Oto dzieciak ów stał jak wryty z wytrzeszczonymi oczami, opuszczonymi rękoma oraz szczęką i słuchał, jak jego ojciec, który nigdy w życiu niczego mądrego mu nie powiedział, sunie tekst o tym, że jak tak można, że to wstyd dla całej rodziny(!), że natychmiast ma się poprawić itp. Zdarzenia takie O rodzicach wychowanków 65 nie były codziennością, ale gdy do nich dochodziło, przynosiły dobre efekty na różnych płaszczyznach. Prawie zawsze dzieciak przynaj- mniej trochę wyhamowywał swe złe skłonności. Niewątpliwie punk- ty u pacholęcia zdobywał jego zacny tata. Wychowawca z kolei - na krótszy lub czasem na dłuższy czas - pozyskiwał w osobie ro- dzica mocnego koalicjanta w oddziaływaniu na dziecko. Wychowa- nek, gdy otrząsnął się z pierwszego wrażenia, był dumny, bo otrzy- mywał jasny sygnał, że ten jego tata, na którego dotychczas wszyscy sąsiedzi różne rzeczy mówili, został potraktowany z całą powagą. I na koniec, co wcale nie oznacza, że jest to najmniej ważne, takie zdarze- nie zawsze przysparzało wychowawcy autorytetu w oczach dziecka. Bardzo ważnym doświadczeniem były dla mnie wyjazdy w odwie-1 dziny do domów moich wychowanków. Przez pół godziny można wtedy dowiedzieć się o dziecku więcej niż przez miesiące jego po- bytu w placówce. Jest to też jedyne w swoim rodzaju, a rzadko wy- korzystywane źródło wiedzy o rodzicach. Pamiętam, jak byliśmy wstrząśnięci ruiną i skrajną nędzą jednego z domów. Wyszliśmy z Bożeną na ulicę i długą chwilę nie mogliśmy wydobyć słowa. Nig- dy byśmy nie potrafili domyślić się, że tak brutalna jest przyczyna, dla której ci dwaj nasi nowi braciszkowie nie mieli kompletnie żad- nych nawyków higienicznych. Wyrzucałem sobie później srogość wobec nich i wmawianie im, że udają, iż nie mają o niczym pojęcia. Tymczasem oni, przybywszy do domu dziecka, być może pierwszy raz w życiu w wieku 9 i 7 lat umyli zęby i wzięli kąpiel. Pod wielo- ma innymi względami też byli skrajnie zaniedbani i nie mieli zielone- go pojęcia o sprawach najbardziej elementarnych. Lepkie ściany, odór z legowiska, na którym leżał tata, jakieś prymitywne palenisko z pa- rującym kotłem pełnym obierek, jakieś butelki po tanim winie. W tym wzrastali i to przez całe lata było ich światem. Na szczęście był to przykład ekstremalny. Bywało też tak, że wychodząc z samochodu, prosiłem naszego kierowcę, pana Jurka, by po kilku minutach wszedł za mną, zapukał i skontrolował w ten sposób, czy nie stało mi się nic złego. Inne wizyty na szczęście nie przynosiły już tak mocnych wra- żeń, ale zawsze poszerzały wiedzę o dziecku i zwiększały szansę przy- jęcia optymalnej strategii w prowadzonej z nim pracy wychowawczej. Wychowanek, który wiedział, że wybieram się do jego rodziców, 66 Domy na piasku odwodził mnie od tego zamiaru. Zwykle bał się, co też w jego domu zastanę. Skoro marzył o powrocie do rodziców, to obawiał się, abym np. nie zastał taty w trakcie libacji. Rodzice też początkowo trakto- wali te odwiedziny jako kontrolę i bywało, że atmosfera spotkania była sztywna. Co do niektórych - może większości - tak już pozo- stało, ale z kilkorgiem udało się nawiązać całkiem dobry kontakt, który zdecydowanie ułatwiał pracę z dzieckiem. - Formalnie rzecz biorąc, kontakty z rodzinami wychowanków są obowiązkiem pedagoga placówki i większość wychowawców nie podejmuje tego zadania. Myślę, że przeceniają rangę swych kryte- riów estetycznych w kontaktach z ludźmi i popełniają błąd. Godząc się ze swoją niewiedzą o wielu sferach życia wychowanków, nie uła- twiają im pobytu w placówce. W świadomości dziecka istnieje bo- wiem kategoryczny podział na życie tu (w domu dziecka) i życie tam (u rodziców). Życie w dwóch światach, dwóch systemach wartości, niekiedy wręcz w dwóch obszarach kulturowych, przynosi fatalne efekty. Odwiedziny u rodziców, wraz z wszelkimi innymi formami kon- taktu i współpracy z nimi, dają szansę częściowego ich uniknięcia. Zdarzyło się ze dwa razy, że zorganizowaliśmy uroczysty Dzień Matki. Rzecz działa się 26 maja, ale pojmowana była jako święto wszystkich osób bliskich poszczególnym wychowankom. Zaprasza- ni byli przede wszystkim rodzice, ale oprócz nich również wujkowie, ciocie, rodziny zaprzyjaźnione. Wiem, że są domy dziecka, w których podobne uroczystości też się odbywają. Większość wychowawców miała wobec pomysłu zorganizowania takiego dnia ogromne opory. Ja ich co prawda nie miałem, ale i mnie przechodziły dreszcze na myśl, jak to będzie, gdy usiądziemy wspólnie do obiadu, obejrzymy występ dzieciaków śpiewających o tym, jak bardzo kochają swych rodziców, po południu wypijemy kawę, a wieczorem spotkamy się przy ognisku. Bałem się też o tych, do których nikt nie przyjedzie. Nie można było przewidzieć, czy któryś z rodziców nie przyjedzie pijany. Obaw było mnóstwo. Domyślałem się, że dla części wycho- wawców (niektórzy formułowali to wprost) największym problemem była perspektywa spędzenia całego dnia z ludźmi, którymi po praw- dzie raczej należało mocno potrząsnąć, zamiast pić z nimi kawę czy śpiewać przy ognisku. Trudno było się im z tym pogodzić, tym bar- O rodzicach wychowanków 67 dziej, że żywili obawę, czy rodzice -jako w dużej części osoby mało refleksyjne, bezkrytyczne i niekiedy też mocno zdemoralizowane - nie poczują się, wobec zgotowanej im uroczystości, w pewnym sen- sie rozgrzeszeni ze swych win wobec dzieci. Ale też pomysł w naj- głębszej swej warstwie nie zmierzał wcale do utrwalania niedobrego status quo, lecz odwoływał się do tego, co pozostało w nich dobrego. Gdy po jakimś czasie wracaliśmy do tych uroczystości, oceny for- mułowane przez wychowawców były rozmaite. Było to jednak dla każdego wychowawcy znaczące doświadczenie zawodowe. Dzieci natomiast w sposób jednoznaczny dawały wyraz swej aprobacie. A ja? Cóż, do mnie tego dnia dotarło, jak wielki i mądry był ów Nauczy- ciel, który przed wiekami nie wahał się zasiąść do stołu z celnikami i nierządnicami... Przed laty miesięcznik „Znak" ogłosił niezwykle mądrą ankietę pt. „Czego nauczyłem się od swoich dzieci?" Boć belfrując im każdego dnia, kładąc do głów to i tamto, całkiem nie zdając sobie z tego spra- wy, uczymy się od nich, może nie mniej niż oni od nas. Jednak gdyby nie prowokujące pytanie ankiety, wiele osób nie zdałoby sobie z tego sprawy. Zainspirowany nią, często stawiałem sobie pytanie, co wyni- ka dla mnie ze spotkania z tym czy z innym człowiekiem, co mu prze- kazałem, czego spotkanie z nim mnie nauczyło. Dzięki spotkaniom z rodzicami moich wychowanków wiele dowiedziałem się o życiu i spo- ro spraw przemyślałem. Po latach pracy w domu dziecka o wiele ostroż- niej formułuję na przykład opinie o ludziach. Staram się też unikać ocen. Myślę, że więcej rozumiem i więcej mam w sobie wyrozumiałości. Poznałem setki ludzi, którzy upadli i którym nikt nie pomógł się pod- nieść. Wielu, zwłaszcza w początkowej fazie, podejmowało walkę, by odzyskać dziecko. Byli wśród nich i ci do cna zdemoralizowani, i ci, którzy przeżywszy jako tako długie lata, w końcu dali się dopaść sła- bości i np. popadli w alkoholizm lub dostawali jakiś wyrok. Byli dla mnie ostrzeżeniem, że kruche jest to, co sobie budujemy, że bardzo jesteśmy wrażliwi na ciosy i wbrew złudzeniom, jakie żywimy - w chwili słabości lub w razie upadku - zdani jesteśmy na własne siły. To w pewnym sensie paradoks, że w pracy w domu dziecka tak szczególnie ważne są próby podejmowania działań na rzecz rodzi- ców dzieci. Wynika to przede wszystkim z podstawowej prawdy, że 68 Domy na piasku oddziaływując na rodziców, pomagamy dzieciom. Niestety, efekty były - statystycznie rzecz ujmując - słabe. Powód jest prosty. Ro- dziny wychowanków, po odebraniu im dziecka, pozostawiane są same sobie. Pomocnej dłoni nie wyciągną do nich ani krewni, ani sąsiedzi, ani żadne instytucje. Jako społeczeństwo niewiele robimy, by dzieci z domów dziecka mogły wrócić do swych rodziców. Osamotnienie zaś - przy ich słabej woli - to wyrok. Idą więc na dno, poddają się i przestają walczyć o dziecko, o rodzinę, o siebie. Niektórzy jakby przyzwyczajają się do nowej sytuacji - życia bez dziecka. Po jakimś czasie - obliczywszy dochody i wydatki - dostrzegają, że mają w kieszeni ciut więcej pieniędzy na alkohol niż wtedy, gdy dziecko było z nimi, i w tym momencie następuje ostatni przełom. Przepijają je, klnąc paskudną władzę, która skrzywdziła ich, zabierając im dziec- ko, a przecież u tych z sąsiedniej bramy jest jeszcze gorzej, a do nich się nie doczepili. Dla wielu spośród nich dziecko było jedynym argu- mentem, którym można było motywować ich do walki o zmianę spo- sobu życia. Niestety, dawali setki powodów, by im dziecko odebrać i w końcu to musiało się stać. Po odebraniu dziecka nie mieli już nic. .^Pozostawali sami i nie potrafili się podnieść. Tak to przez prawie dziesięć lat przeszedłem drogę od potępiania rodziców moich wychowanków, poprzez okres podejmowania prób pomagania im, do mieszaniny uczuć i ocen, w której jest w stosunku do niektórych oburzenie i irytacja, ale dominuje jednak współczucie i poczucie bezsilności. -- SPOTKANIE - Wie pan co, byłem kilka dni temu w moim rodzinnym grajdole. Coś załatwiałem w urzędzie miasta. Połaziłem to tu, to tam, zwie- dziłem stare kąty. Bo to już kupa czasu, jak tam nie byłem. Zresztą, po co miałbym tam jeździć. Uwierzy pan, że widziałem ją? Matkę, a kogo pan myślał? Pracuje jako toaletowa w miejskim szalecie. Nie wyglądała najlepiej. Jakaś taka napuchnięta. Ale dość łatwo ją po- znałem. Ona mnie nie. Widziałem ją ostatnio może jakieś osiem lat O rodzicach wychowanków 69 temu. To było wtedy, jak ojciec miał sprawę w sądzie. Spadłem z lekcji i poszedłem do sądu. Na salę mnie nie wpuścili - to jasne. Za smarkaty byłem. Więc trochę na korytarzu sobie wtedy porozma- wialiśmy. Teraz już nie byłoby o czym. Nie poznała mnie. Dałem jej spory napiwek, podziękowała. ??:,.) (:?? KASZA ? ' ? ? ' ' Zraz, kasza, buraczki - dziś drugie danie lepsze niż zazwyczaj. - Ja proszę bez kaszy - powiedział do kucharki. - Jak bez, to bez. Przysiadam się do Pawła i zagaduję go, pochłaniając całkiem przy- zwoitą gryczaną. - Takiś francuski piesek, że kaszki nie pogryziesz? - Eeee tam, ta kasza jest do niczego. Moja mama to dopiero ro- biła kaszę, nie to, co tu nam dają. Widział swą matkę 5 lat temu. Gdy napomykam, że ma niezwy- kłą pamięć do smaków, obrusza się, wyczuwając podtekst. - Przecież mama nie może przyjeżdżać bez przerwy, skoro mie- szka aż pod Szczecinem. Ta rozmowa miała miejsce, gdy Paweł miał 14 lat. Było mi głu- pio, że zrobiłem mu przykrość sugerując, iż matka go zaniedbała. Paweł był kiepski z geografii i nie wiedział, jak niedaleko ma do nie- go jego mama. Słowo Szczecin wypowiadał tak, aby zabrzmiało jak coś bardzo, ale to bardzo odległego. Już wiedziałem, że nie mogę na odrabiankach tłumaczyć mu odległości na mapie. Ta wiedza mogła- by może w przyszłości skłonić go do jedzenia kaszy, ale musiałaby go mocno zaboleć. '$* ŚLADOWE ILOŚCI , i^ai:\ ,;-.,; Do irytacji potrafią doprowadzić wychowawców mamy wychowań-*- ków, które z dużą wnikliwością wyłapują takie niedostatki bytowa- 70 Domy na piasku nia ich dzieci w domu dziecka, jak urwany guzik w kurtce syna, ba- łagan w jego pokoju, niska ocena z biologii itp. Nie ma ich wiele, ale są. Zdarzyło mi się kiedyś usłyszeć oburzony głos matki Marka, która odwiedziwszy syna po trzech miesiącach nieobecności, pomstowała na nas, że jej syn stał się nerwowy. Gdy przychodzą do wychowaw- ców z pretensjami, że ich dziecko nie jest należycie dopilnowane, powstaje sytuacja dosyć żenująca. Jak zareagować? Oczywiście, bar- dzo łatwo takiego rodzica przywołać do porządku i zwrócić mu uwagę na niestosowność jego pretensji. Najczęściej sugerowałem grzecznie, acz stanowczo, by mama sama przyszyła guzik, pomogła dziecku w lekcjach lub wspólnie z nim wysprzątała pokój. Któregoś wieczoru rozmawialiśmy w gronie wychowawców 0 takich rodzicach. Zastanawialiśmy się, co jest przyczyną ich zacho- wań. Byliśmy zgodni, że niewątpliwie mamy tu do czynienia ze spo- rą dawką tupetu i braku samokrytycyzmu. Niektórzy byli jednak zda- nia, iż sprawa jest bardziej złożona i głębsza, niż to się wydaje na pierwszy rzut oka. Mieli słuszność. Jeżeli zagonionemu wychowaw- cy uda się opanować nerwy i wykrzesać z siebie odrobinę życzliwo- ści, wówczas pod powłoką niewątpliwego tupetu może dostrzec w postawie takiego rodzica tlące się resztki odpowiedzialności za dziecko. W ten sposób część rodziców, którym sądownie odebrano dziecko i umieszczono je w placówce, bo pogubili się w życiu i nie potrafili zaradzić ani swoim problemom (z sobą!), ani problemom dzieci, desperacko próbuje złapać się - jak tonący brzytwy - re- sztek atrybutów swej rodzicielskiej pieczy. Chcą coś dziecku zapew- nić, próbują wykreować sytuację, w której to oni decydują, choćby w drobnej sprawie. Usiłują w ten sposób pokazać - samemu sobie 1 dziecku - że zasługują na miano rodzica. A że wychodzi to żenują- co? No cóż, oni tego nie dostrzegają. Ja zresztą też długo nie potra- fiłem w tego rodzaju zachowaniach dopatrzyć się żadnej głębszej mo- tywacji. Dostrzegłszy ją, przestałem się irytować, a w to miejsce po- jawiło się coś pomiędzy litością a politowaniem. Pomimo ich uciąż- liwości, zacząłem o wiele bardziej lubić wizyty tych rodziców niż odwiedziny osób wobec wychowawców ugrzecznionych, a czasem wręcz serdecznych, lecz wobec dzieci całkowicie pasywnych. VII : GARŚĆ MYŚLI O PRACY WYCHOWAWCÓW -Ui.' ;S Najchętniej pominąłbym w tej książce rozważania na temat pracy wychowawców. Bardzo trudny i skomplikowany jest to fach, a przy tym prawie całkowicie niezrozumiały dla ludzi z zewnątrz. O tym bra- ku zrozumienia (zwykle połączonym z brakiem wyrozumiałości) pi- sałem w rozdziale o stereotypach, funkcjonujących w myśleniu na temat domów dziecka. Pomny ich siły, kreślę jednak drżącą ręką li- tery, licząc, że choć trochę uda mi się zakamarki tego trudnego fachu przybliżyć. Rozdział ten w szczególny sposób kieruję jednak do wychowaw- ców i do osób, które marzą o podjęciu pracy w tym zawodzie. Nie śmiem bynajmniej nikogo z wysoka pouczać, bo byłaby to oczywista uzurpacja. Mam świadomość, iż swego fachu uczyłem się każdego dnia i jestem pewien, że pracując dłużej, miałbym jeszcze wiele oka- zji do pogłębienia swej wiedzy. Do końca było bowiem tak, że ana- liza podejmowanych działań wobec dzieci zmuszała do przyznawa- nia się w duchu do popełniania większych i mniejszych błędów. A gdy czasami dopadała mnie próżna myśl o tym, że posiadłem już wszyst- kie tajemnice, wówczas moi wychowankowie wywijali coś takiego, co szybko sprowadzało mnie na ziemię. Albowiem prawdąjest nie- wątpliwą, że z czego jak z czego, ale z nudów to w domu dziecka umrzeć się nie da. Pracowałem kilka lat w placówce położonej na wsi. Około stu me- trów od domu dziecka była szkoła. Przez kilka lat - w wyniku ogrom- 72 Domy na piasku nej fluktuacji kadr i braku zgłoszeń do pracy - mieliśmy ponad dwa etaty nie obsadzone. Placówka niewielka, a więc nadgodzin było mnóstwo. Jak jeszcze któraś z koleżanek zachorowała, to można było na nadgodzinach i zastępstwach jako tako zarobić. Szef proponował w tamtych latach nauczycielom pracującym w szkole, by wsparli nas, najmując się do pracy w domu dziecka choćby na pół etatu. W końcu odpracować dwa popołudnia lub jedną całą sobotę (wszak 1/2 etatu to 13 godzin), nie wymaga aż tak wiele wysiłku, a zastrzyk finanso- wy byłby dla nauczycielskiej kieszeni znaczny. I co? Ano nic. Nau- czyciele nie byli propozycją zainteresowani. Domyślali się bowiem trudów naszej pracy. Gdy mieli w klasie np. trójkę naszych wycho- wanków, stopień trudności prowadzenia lekcji wzrastał niepomier- nie. Perspektywa pracy z piętnastką naszych ananasów nie kojarzyła im się najlepiej. Woleli nie ryzykować. Po kilku latach starań jeden jedyny Piotr - z wykształcenia nauczyciel wychowania fizycznego, z ducha, jak się okazało, wychowawca - dał się w końcu namówić na łączenie pracy w szkole i w domu dziecka. Wiele razy powtarzał nam, jak mało wiedział o dzieciach i o specyfice pracy w domu dziec- ka, patrząc na to z oddalonej tylko o sto metrów szkoły, do której cho- dziło każdego dnia kilkudziesięciu naszych wychowanków. ~To jest praca, w którą wkalkulowana jest porażka. Nie da się jej unik- nąć. Ona jest codziennością, a sukces niedzielą. Trzeba nauczyć się z tym żyć, co więcej, trzeba umieć patrzeć na swą pracę w taki spo- sób, by w czasie najgłębszej nawet chandry umieć dostrzec jej sens, widzieć dobre rzeczy i wierzyć w nadejście pogodnego poranka. Sta- jąc przed kilkunastoma wychowankami, prawie każdego dnia popeł- niamy jakiś błąd, coś robimy źle, któregoś problemu nie potrafimy rozwiązać, innego w ogóle nie dostrzeżemy. Refleksyjny wychowaw- ca analizuje swe postępowanie i wyłapuje błędy, aby następnego dnia to wszystko, co się da, naprawić i czasami nawet przekuć w sukces. Niekiedy jednak porażka wychowawcy może sprawić, iż jedynym roz- sądnym krokiem jest poszukanie sobie innej pracy. Spotkałem kilka osób, które uczciwie, po upływie kilku miesięcy prób stwierdziły, że dom dziecka to nie jest miejsce dla nich. Bo też i nie był. Taka de- cyzja budziła szacunek. Garść myśli o pracy wychowawców 73 Gdy w pobliskim domu poprawczym pojawił się dziennikarz z pytaniem o przyczyny częstych swego czasu buntów, usłyszał od doświadczonego wychowawcy mniej więcej taką odpowiedź: „Znam tych chłopaków i nie mam po latach pracy złudzeń - 95% z nich będzie w dorosłym życiu przestępcami. Moim zadaniem jest wychwy- cić 5% pozostałych i maksymalnie im pomóc". To niezwykle brutal- na w swej szczerości wypowiedź. Myślę, że on miał dużo racji i że- potrzeba niezwykłej siły, by tak trzeźwo postrzegając swą pracę, wi- dzieć j ej sens. „Nie będzie wychowawcą człowiek, który boi się rze- czywistości i jej nie rozumie" - powiedziała A. Radziwiłł i całko- wicie się z nią zgadzam. W domu dziecka odsetek młodych ludzi, staczających się na margines, jest na szczęście dużo mniejszy niż w zakładzie poprawczym, a całkiem sporą gromadkę udaje się wy- chować na prawych i całkiem szczęśliwych ludzi. Jest więc wśród porażek także sporo sytuacji, z których można czerpać satysfakcję i motywację do dalszej pracy. Porażka pognębia ludzi słabszych, silniejszych zaś uczy. W pracj w domach dziecka odporność na ciosy jest zależna od tego, czy wy- chowawca posiada pewną staroświecką cechę, jaką jest pokora. Od tego, czy i w jakiej obfitości jama, zależy też codzienne sa- mopoczucie jego wychowanków oraz liczba tych spośród nich, którzy w przyszłości mają szansę „wyjść na porządnych ludzi". W czym winna przejawiać się pokora w codziennej pracy wychowawcy osie- roconych dzieci? Bez silenia się na wzniosłe słowa można powiedzieć, iż być wychowawcą pokornym to przede wszystkim wiedzieć, kim się jest i znać swoje miejsce w szeregu. Wielu wychowawców gubi bowiem złudna myśl, że zastąpią dzieciom rodziców. To jeden z naj- większych błędów, jakie można popełnić w tej pracy. Wychowawca nie jest rodzicem i nie powinien oczekiwać, że w sercu dziecka zaj- mie należne rodzicom miejsce. Nie wolno się na ten fakt obrażać. Byłoby zresztą bardzo źle, gdyby stało się inaczej. Jest natomiast dokładnie tak, jak napisano w angażu: wychowawca. Ani mniej, ani więcej. Dla wielu osób - w równej mierze pełnych silnej motywa- cji, co naiwności - pokusa bycia dla wychowanka kimś tak bliskim, jak rodzic, jest jednak nieodparta. Nie wiem, z czego to wynika. Może 74 Domy na piasku z życiowego maksymalizmu, aż poza granice zdrowego rozsądku i słuszności, a może z chęci przeciwstawienia się systematycznemu deprecjonowaniu - zwłaszcza w mediach - zawodu wychowaw- cy? Znam natomiast tego skutki. Do najistotniejszych należą zabor- czość, odrzucenie oddziaływania wobec rodziców dziecka, spowo- dowanie jeszcze większego rozchwiania emocjonalnego dziecka, sta- wianego w sytuacji „pomiędzy" i wiele innych. Pokora jest konieczna, by poradzić sobie z wieloma zawodowymi rafami. To ona pomaga przetrwać liczne trudne momenty, chroni przed pokusą podejmowania wobec dzieci działań obliczonych na tani poklask, wyzwala cierpliwość w oczekiwaniu na efekty pracy, chro- ni przed zniechęceniem w czasie początkowego - czasami kilku- miesięcznego - słabego kontaktu z dziećmi. To ona wreszcie jest fundamentem postawy szacunku wobec kolegów, wobec samej pra- cy, a przede wszystkim wobec wychowanków. Sprawia, że w rela- cjach z wychowankami -jakkolwiek byliby trudni, niewdzięczni czy obojętni - stać nas na traktowanie ich podmiotowo. Chcąc spraw- dzić - na swój użytek - czy traktujemy ich podmiotowo, czy też instrumentalnie, trzeba patrzeć trzeźwo na swe postępowanie i umieć uczciwie odpowiedzieć na kilka zasadniczych pytań. Na przykład: Czy potrafię ich słuchać, gdy do mnie mówią, czy też może mam skłon- ność do zalewania ich potokiem własnych słów? Lub nieco głębsze: Czy pracując z wychowankiem, staram się go „przerobić na własną modłę", czy też może koncentruję uwagę na wydobyciu z niego tego, co w nim jest najlepsze? Tego rodzaju pytań może być o wiele wię- cej. I nigdy nie można przestać ich sobie zadawać. W Liście św. Pawła, wśród wielu określeń miłości, jest jedno, wy- powiedziane jakby z drugiego planu, nieco przesłonięte innymi, brzmiącymi bardziej dobitnie. Mam na myśli stwierdzenie, iż miłość „nie szuka swego". Z miłością nie jest więc tak, jak to formułująroz- maici bohaterowie filmów i szarzy śmiertelnicy: „Zakochałem się w niej", w którym to stwierdzeniu niewątpliwie najprawdziwiej brzmi owo krótkie słówko „się". Ludzie najczęściej bowiem kochają „się". W kimś co prawda, ale jednak „się". Nazywają to uczucie miłością, choć wyraźnie w swej relacji z drugim człowiekiem przede wszyst- Garść myśli o pracy wychowawców 75 kim szukają swego. Analiza własnej pracy oraz obserwacje sukce- sów i porażek kolegów doprowadziły mnie do wniosku, że jedno z najważniejszych przykazań w tym fachu wypowiedzieć można, pa- rafrazując Pawiowy Hymn: „Wychowując, nie szukaj swego". Nie szukać swego, nie szukać poklasku, być po to, by pomagać drugiemu. Te dzieci nie są nam przecież dane po to, aby poprawić czyjekolwiek samopoczucie, zaspokajać chorą chęć bycia idolem czy też potrzebę rządzenia, a może i manipulacji. One zostały postawione na drodze wychowawcy jako zadanie, które trzeba rozwiązać dla nich samych. Czy to mało być wychowawcą? Nie, przeciwnie, to bardzo wiele. Tak wiele, że spora grupa osób zatrudnionych „na etatach" nie potrafi sprostać związanym z tą pracą wymaganiom, pomimo iż przystępo- wali niegdyś do niej z silną motywacją. Wielu dopada źle pojęta ru- tyna, lenistwo, niektórym po prostu puszczają nerwy. Można w tym fachu spotkać rozmaite przejawy mniejszych i większych aberracji, którym wcale nie tak trudno ulec. Myślę, że warto wskazać niektóre "HS- niewłaściwe postawy, prezentowane przez wychowawców. Zatem, pracując „na etacie" wychowawcy, niepostrzeżenie można stać się - czasami już po kilku miesiącach - tępym, krzykliwym^ nadzorcą, czyli portretowaną w wielu reportażach muzą dziennikarzy, piszących o domach dziecka. Dla tego typu wychowawców nie są istotni " wychowankowie, lecz regulamin placówki. Na szczęście nie ma ich wielu. Można też - zwykle w wyniku zniechęcenia brakiem sukcesów -już po niespełna roku stać się zblazowanym pochłaniaczem kawy ^ ) w pokoiku dla wychowawców. Takie osoby zatrudnione w domach dziecka mają tę właściwość, że w pracy nic nie irytuje ich bardziej niż obecność dzieci. Przeganiająje więc niemiłosiernie. Można też popaść w rutynę, przejawiającą się w traktowaniu każ- dego wychowanka jak egzemplarz gatunku, a nie indywiduum. Ce- chą charakterystyczną w takim wypadku jest np. składanie oświadczeń o dziecku już po przeczytaniu jego akt lub po kilku dniach pobytu dziec- ka w placówce. Stwierdzenia w stylu: „Ten to u nas miejsca nie za- ^ grzeje" są przepowiedniami, które często sprawdzają się w dużej J mierze w wyniku postawy tego, kto je wypowiadał. Owe przepo- wiednie są zresztą swoistą racjonalizacją jego pasywności. 76 Domy na piasku Może się też zdarzyć, że wychowawca ulegnie pokusie, aby być dla wychowanków tzw. dobrym wujkiem (któż, raz na jakiś czas, nie chciałby być idolem?) Jest to żałosna przypadłość, przejawiająca się w zjednywaniu sobie pseudosympatii dzieci częstowaniem ich papie- rosami, w ostentacyjnym bronieniu ich przed innymi wychowawca- mi w sytuacjach, gdy stanowczość jest elementarnym wymogiem itp. Bywa często, że karygodną pobłażliwość oraz niechęć i/lub nieumie- jętność rozwiązywania trudnych wychowawczo spraw osoby dotknięte tą przypadłością uzasadniają potrzebą ochrony praw dzieci i - rzecz jasna - swą do dzieci miłością. Kobietom zwłaszcza, ale nie tylko im, grozi rozhisteryzowanie. Cecha szczególna to np. równie żywa reakcja na zbrodnię położenia skarpet na niewłaściwym miejscu, jak na fakt kradzieży. Nadużywa-' nie fortissima ma ten jeden efekt, że szybko przestaje dawać jakie- kolwiek efekty. Poza pogłębieniem rozhisteryzowania, oczywiście. Najgorsze, co może jednak spotkać wychowawcę, to ciężka i - jak praktyka dowodzi - nieuleczalna przypadłość, którą nazywam pedagogicznym narcyzmem. Dotknięta nią osoba czuje się świetnie ~' w każdej sytuacji i pomimo wszystko. Negatywne konsekwencje jej schorzenia ponoszą natomiast wychowankowie i cały dom. Choroba ta przejawia się przede wszystkim w posiadaniu niezmąconego prze- - konania o własnej doskonałości i jednocześnie o nieudolności współ- pracowników. Innym przejawem jest nieokiełznana zaborczość wo- bec wychowanków. Prowadzi ona np. do „podgryzania" każdego wychowawcy, który zyska uznanie w oczach dzieci, a także do kreo- wania wśród dzieci postaw donosicielstwa i służalczości. Bardzo łatwo wpaść w jedną z tych głupich, nie przystających do miana wychowawcy ról, a dodać trzeba, że to jeszcze nie wszy- stkie czyhające niebezpieczeństwa. Zresztą prawie każdy wycho- wawca zapada co jakiś czas na którąś z opisanych przypadłości. Rzecz w tym, aby zażywać uodparniające szczepionki i nie dopu- ścić do rozwoju paskudztwa. Wśród nich szczególnie konieczny jest zestaw, w skład którego wchodzą: dystans do samego siebie, sa- mokrytycyzm, spore poczucie humoru oraz choćby odrobina auto- ironii. Wszystko to, stosowane każdego dnia, wielu wychowawcom gwarantuje dobry efekt. Garść myśli o pracy wychowawców 11 Zdecydowana większość wychowawców to ludzie, którzy pracując z dziećmi, przeżywają niezwykłą przygodę swego życia. Klną co prawda każdego pierwszego niskie zarobki, przełykają gorzkie pigułki zawodowych porażek, machają ręką na to, że nikt ich fachu nie rozu- mie, ale to wszystko nie jest w stanie zniechęcić ich do pracy. Nie używają zbyt często wzniosłych słów, ale myślę, że w głębi duszy mają świadomość, iż bycie wychowawcą to wielka godność. Jest w tym fachu również coś ze sztuki pojmowanej jako kreacja - rzeź- ba w najszlachetniejszym tworzywie. Specyficzne rzeźbienie, które jest nie tyle nadawaniem zaplanowanego przez siebie kształtu, co raczej wydobywaniem z tworzywa tego, co w nim najlepsze. Tak jak w filmie Andrzeja Wajdy „Dyrygent" - z tego samego zespołu, czy z tego samego człowieka, jeden wychowawca/dyrygent wydobędzie całe dobro, które w nim tkwi, zaś drugi nie osiągnie nic, a czasami nawet doprowadzi do buntu. Nie opuszczają mnie wątpliwości, czy jest sens dzielić się takimi z lekka natchnionymi odczuciami, ale w końcu dlaczego nie dać wy- razu temu, o czym w głębi serca tak bardzo jestem przekonany. (W pracy wychowawczej bardzo ważna jest umiejętność rozmowy z wychowankiem.yTrzeba jednak uważać, by nie przegadać. Zwła- szcza młody wychowawca winien przyjąć bezdyskusyjną prawdę o wyższości wspólnego z wychowankami umycia podłogi nad senty- mentalnym patrzeniem sobie w oczy i pogwarkami. Jakiż żałosny to widok, gdy młoda siła fachowa np. gra w karty z grupką nastolat- ków, a na pobliskim korytarzu sprzątaczka w pocie czoła samotnie myje podłogę. Jeśli człowiek nie ma tego w sobie, to żadne studia nie nauczą go wartości wspólnej pracy i elementarnego moralnego ładu. Karciani partnerzy dostają w takiej sytuacji jasny sygnał, że w domu dziecka oni są od spraw wyższych, a tamta, skoro się nie uczyła, niech sprząta. Rozmowa bywa sztuką. W domu dziecka częściej sztuką użytko- -= wą, ale zawsze. Z reguły na niewiele zdają się tu długie umoralniają- ce przemowy. Percepcja intelektualna sporej części dzieci sprawia, że po trzech zdaniach „wyłączają się" i każde następne słowo nie ma sen- su. Jeśli z percepcją intelektualną u wychowanka nie jest źle, to wtedy 78 Domy na piasku z reguły szwankuje jego wyrobienie etyczne. Wielomówstwo wycho- wawcy poczytywane jest często przez takiego osobnika za frajerstwo. Zwłaszcza w sytuacjach dynamicznych, gdy trzeba szybko i jasno zareagować, komunikatywność wypowiedzi wychowawcy staje się ważniejsza od estetyki. Zdarza się, że trzeba nadać komunikat do- kładnie na tych falach, na jakich najlepiej odbiera wychowanek, i należy uczynić to natychmiast. Oczywiście, nie należy nigdy prze- sadzać z wulgaryzmami, ale gdyby ktoś mnie zapytał, czy można się bez nich całkowicie obyć, to musiałbym zaprzeczyć. Bywa, że wychowawca chce się zbratać z wychowankami i na co dzień używa w tym celu ich języka. Wychowawca-kumpel bardziej niż wychowawcą będzie kumplem. Niewiele z dziećmi wskóra. Prze- kona się o swym błędzie najpóźniej w momencie, gdy sytuacja zmu- si go do postawienia swym wychowanko-kumplom wymagań i oka- że się wówczas, że niczego od nich nie potrafi wyegzekwować. ie wierzę, gdy wychowawca mówi, że kocha wszystkich wycho- wanków. Nie wierzę też w takich wychowawców. Nie da się kochać wszystkich. Należę do tych wychowawców, którzy dla opisu silnej emocji, jaka wiązała mnie z wychowankami, nigdy nie użyli słowa miłość. Jak każdy, tak i ja mam swoją- ale tylko na swój prywatny użytek - definicję tego pojęcia. Trudną zresztą do zwerbalizowa- nia. Kogóż prócz najbliższych darzę tym uczuciem? Chyba niewiele osób. Nie lubię tej mody na nadużywanie słowa „miłość". Głoszone z ostentacją, budzi moje podejrzenia, dotyczące treści, jakich jest nośnikiem, i motywacji osób, które biorą je na sztandary. Mój dy- stans wynika po części ze spostrzeżenia, iż mówienie o miłości do dzieci jest często przykrywką dla nieudolności w rozwiązywaniu trud- nych spraw wychowanków, a także stanowi niekiedy argument za realizacją pomysłów rozwiązań pedagogicznych i prawnych w moim głębokim przekonaniu błędnych. Podejmując ich krytykę człowiek, chcąc nie chcąc, naraża się na łatkę: „Ten to nie lubi wychowanków". No a jak udowodnić, że tak nie jest? Niezwykle ważną, wręci* niezbędną cechą wychowawcy jest nato- miast postawa akceptacji wychowanków i darzenie ich sympatią.ycto Garść myśli o pracy wychowawców 79 tych diabłów nie lubi, nie powinien ani minuty pracować w domu dziecka. Między innymi dla własnego dobra. Jednych lubimy bardziej, innych mniej - to jest ludzkie i nieuniknione. Ważne, aby dzieci tych dystynkcji nie wychwyciły. Akceptacja to bardzo wiele. Osiągnięcie jej wobec siedmioletniej rezolutnej dziewuszki z blond lokami jest bezproblemowe. Ale akceptować chłopaka, który opędzlował toreb- kę opiekunce nocnej lub darzyć sympatią nastolatkę, która aż piszczy za chłopakami i wyciera okoliczne bramy z podejrzanymi facetami - to już nie każdy potrafi. Szczególny kłopot w akceptowaniu tych konkretnych, trudnych wychowanków, mają niektóre spośród osób, deklarujących miłość do wszystkich dzieci. Trzeba te dzieciaki ak- ceptować, a to oznacza między innymi, że trzeba po prostu po ludz- ku je lubić i to pomimo jednoznacznego czasami potępienia ich czy- nów. Akceptacja to ciągła gotowość do pracy z nim, do rozmowy, to stały kontakt, stwarzanie atmosfery szczerości, nieobrażanie się, umiejętność dostrzeżenia w dziecku tego, co w nim najlepsze, itd., itp. Rzecz jednak to bardzo ważna, aby akceptować konkretnego czło- wieka, a nie swoje o nim wyobrażenie. Trzeba go widzieć takim, jaki jest, bez odrobiny życzeniowości. f Dobry wychowawca musi być wobec wychowanków serdeczny i zarazem wymagający. Tym dzieciom, bardziej niż innym, potrzeb- na jest w wychowaniu konsekwencja, a jeśli trzeba - również sta- nowczość/Za tym nie przemawia obcy mi programowy wychowaw- czy chłó^, lecz elementarna odpowiedzialność. Poza odpowiedzial- nością za to, jak minie dzisiejszy dzień w pracy z dziećmi, istnieje bowiem również nasza odpowiedzialność za to, jak nasi podopieczni poradzą sobie w swym dorosłym życiu. Przyszły sukces lub klęska naszego wychowanka zależy w dużej mierze od konsekwencji w pracy wychowawców. Kumpli te dzieci mają, wujków („rodzonych" lub w wykonaniu niektórych wychowawców) mają też, natomiast nie mają na co dzień tych, na których w normalnych warunkach spada odpo- wiedzialność za wychowanie, czyli rodziców. Kto te dzieci zna, ten łatwo dostrzega, iż najbardziej widać po nich brak rodzicielskiej ręki. Nie tej, rzecz jasna, która bije, lecz tej, która młodego człowieka pro- wadź^ A przecież mniej więcej już około osiemnastego roku życia 80 Domy na piasku opuszczą dom dziecka, by zamieszkać samodzielnie. Jeżeli wycho- wawca „odpuszcza" dziecku jego obowiązki, nie jest konsekwentny w egzekwowaniu uczniowskich zadań, placówkowych dyżurów itp., to bierze na swe sumienie późniejsze niepowodzenia zawodowe wychowanka w jego dorosłym życiu. Nad nim nikt z rodziny nie bę- dzie przez pierwsze lata dorosłości rozpościerał parasola ochronne- go. Musi więc potrafić radzić sobie samodzielnie. Jeśli nie nauczy- my go solidności i systematyczności, dopilnowując każdego dnia, by dobrze wywiązywał się ze swych obowiązków, wówczas w dorosłym życiu nie poradzi sobie z pracą zawodową i zostanie bez grosza. 'Znając środowiska, z jakich większość wychowanków się wywodzi, trzeba robić wszystko, aby oddalić od nich sytuacje, w których mo- głoby przyjść im do głowy zaspokajanie swych potrzeb materialnych w sposób sprzeczny z prawem] To, co napisałem, kontrastuje z tak często spotykanym uczuciem litości, jakim darzone są przez wiele osób osierocone dzieci. Wycho- wawców, pracujących z osieroconymi dziećmi, też często dopada to uczucie, zwłaszcza gdy pomyślą o okaleczeniu psychicznym wycho- wanków lub o prawdopodobnych scenariuszach ich przyszłości. Ważne jest to, aby owa litość nie prowadziła do zagłaskiwania wy- chowanków i powstrzymywania się przed stawianiem im wymagań. Wychowawca, odczuwając litość, nie może jednak kierować się nią w swej pracy z dzieckiem. Efekty działań wychowawczych, moty- wowanych litością, mogą bowiem być godne politowania. Pierwszą rafą, o którą całkiem często rozbija się zapał do pracy u młodego wychowawcy, jest nieumiejętność porozumienia z kole- gami, z którymi ma wspólnie prowadzić grupę/Śtworzenie silnej ko- alicji przez wychowawców jest elementarnym wymogiem osiągania dobrych efektów.,Bardzo często okazuje się, że z tysiąca powodów nie udaje się tego osiągnąć. Stratę ponoszą w konsekwencji zarówno wychowawcy, którzy odbierają sobie szansę osiągnięcia sukcesu w pracy, jak i wychowankowie. Mądrość wymaga od wychowawcy upartego poszukiwania kom- promisów ze swymi kolegami. Każdy jest inny, każdy trafił do domu dziecka z głową pełną pomysłów i każdy pragnie w tym, co robi, po- Garść myśli o pracy wychowawców 81 zostać sobą. Ta odmienność może w praktyce dać znakomite owoce, ale - jak uczy doświadczenie - może być przyczyną wielu tarć, konfliktów, a czasem nawet gorszących scen. Można tego uniknąć nawet w relacjach z osobami, z którymi mamy skrajnie rozbieżne poglądy, jeżeli kierować będziemy się elementar- ną lojalnością. To ona powinna sprawić, że nigdy nie będziemy np. akceptować lekceważącego sposobu mówienia przez dzieci o nie lu- bianym przez nas koledze. Dzieciak łatwo zauważy, że tamta pani czy tamten pan nie są naszymi idolami i chcąc się przypodchlebić, powie przy nas coś złośliwego na ich temat. Choćbyśmy poczuli się jak smarowani balsamem, nie wolno nam takich zachowań dzieci to- lerować, nie mówiąc już o ich prowokowaniu. Niestety, zdarza się wychowawcom, że w prowadzonej przeciw sobie nieczystej grze wykorzystują instrumentalnie dziećmi. I nie chodzi mi teraz o spektakularne tego przejawy w postaci wypycha- nia wychowanków przed kamery czy mikrofony, aby wypowiedzią sieroty dopiec nie lubianemu koledze. Codzienność, acz mniej spekta- kularna, bywa czasem równie bolesna. „No dzieciaki, sprzątajcie świe- tlicę, bo ja zaraz kończę, a po mnie przychodzi pani X" - czyż nie zgrabny sposób zasugerowania dzieciom, jakąż to zołząjest owa pani? Niektórzy nie chcą zrozumieć, że niska pozycja w oczach wycho- wanków któregokolwiek z grona wychowawców powoduje w dłuż- szej perspektywie obniżenie prestiżu całego grona. Nielojalność jest bronią obosieczną. W pracy wychowawczej wśród sierot ponad wszelką wątpliwość nie- zwykle cenne są osoby twórcze, bardzo inteligentne, posiadające roz- liczne talenty, a przy tym pracowite, pogodne, koleżeńskie, lubiące swoich wychowanków i pokorne. Takiego ideału nie było mi dane spotkać. Każdy, nawet najlepszy wychowawca, miał jakieś mniejsze czy większe wady. Zbliżając się do końca rozważań o pracy pedago- gicznej w domach dziecka, pragnę złożyć ukłon bardzo lubianemu przeze mnie rodzajowi wychowawców, który określam może mało oryginalnym mianem mrówki. To typ najmniej ze wszystkich spek- takularny, ale za to wnoszący do trudnej zbiorowości tak konieczne, a deficytowe przejawy najnormalniejszej normalności. Mrówa to 82 Domy na piasku z reguły dziewczyna, taka co to spokojnie, konsekwentnie robi, co do niej należy, we wszystkim jest rzetelna (co najmniej poprawna), mówi do dzieci najprostsze słowa, życzliwie się do nich uśmiecha. Cechą szczególną, po której mrówę można rozpoznać, jest wspólne z wy- chowankami sobotnie pieczenie ciasta. Mrówa nie zaniedba także takich niezwykle ważnych, a niedocenianych obowiązków, jak spo- żywanie wraz z wychowankami codziennych posiłków czy wspólne z nimi sprzątanie. Mrówa nie jest zwykle na bieżąco, jeśli chodzi o kinowy repertuar i nowości literatury skandynawskiej czy iberyj- skiej, średnio zna się też na polityce. Ma jednak w twarzy coś, co nie pozostawia najmniejszych wątpliwości u każdego, kto ją spotka, że bez obawy można do niej zagadać, gdyż jest po prostu dobrym, życz- liwym człowiekiem. - !? POMOC . ? -?: :-J :.:.di;.:; Moją ulubioną ilustracją, ukazującą, w jak subtelnych na pozór za- chowaniach przejawia się niekiedy zawodowa nielojalność wśród wychowawców, jest taka oto scenka. Oto Nowa Siła Fachowa stara się, ale jakoś nie bardzo sobie ra- dzi. Jak każdego nowego wychowawcę, tak i ją wychowankowie muszą wypróbować. Spóźniają się na odrabianki, czynią niemiłosierny hałas w jadalni, wreszcie wieczorem okładają się pięściami, nie rea- gując na krzyk wychowawczyni. Normalka. Każdy wychowawca musi przez to przejść. Oto z jednego z pokoi wydobywają się odgłosy bijatyki. Nowa Siła naciska klamkę, chcąc wejść do środka. Wie, że musi przerwać nie- cny proceder, wyłapuje zresztą niepokojące ją spojrzenia zaintereso- wanych tokiem wydarzeń starszych kolegów. Z każdą chwilą coraz bardziej ogarnia ją panika. Mocuje się z drzwiami, ale jeden z chło- paków trzyma klamkę i uniemożliwia wątłej wychowawczyni wej- ście do środka. Wówczas to do akcji wkracza Starsza Siła Fachowa. „Pozwól, że ci pomogę" - powiada, patrząc zatroskanym wzrokiem prosto w oczy Garść myśli o pracy wychowawców 83 Nowej Sile. Po chwili przystępuje do dzieła. W swym zawodowym życiu rozstrzygnęła już setki podobnych sytuacji i dzieciaki wiedzą, że nie ma z nią żartów. Po ostrym „Natychmiast proszę otworzyć drzwi" chłopaki otwierają je i karnie wychodzą z pokoju na korytarz. Z pochylonymi głowami słuchają reprymendy i bez szemrania godzą się z karami, jakie Starsza Siła Fachowa na nich nałożyła. Nowa Siła, w dowód wdzięczności, już po chwili parzy Sile Star- szej herbatę w pokoiku wychowawców. Na przemian wypowiada sło- wa wdzięczności i słucha z zachwytem kombatanckich opowieści 0 tym, że kiedyś to dopiero były w placówce urwisy, „nie to, co te- raz". Naiwna nie wie, że w tym samym czasie w łazience wycho- wanków odbywa się rozmowa, której konsekwencje będzie ponosiła długo, a może już na zawsze. Oto bowiem Piotrek, kierownik zamie- szania przerwanego przez Starszą Siłę, mówi do kumpli mniej wię- cej tak: „Widzieliście ją, musiała lecieć po pomoc do Starszej Siły. Następnym razem, jak będzie sama na piętrze, to dopiero jej damy popalić". Drugi chłopak dodaje „Musiała po niąpolecieć, bo jest nowa 1 musi się jej słuchać". Starsza Siła dobrze wie, że wychowankowie właśnie mniej wię- cej w ten sposób komentują zdarzenie. To przecież było wszak ce- lem jej działania. Łatwo i skutecznie - nie pierwszy zresztą raz - usytuowała w dziecięcej hierarchii nowego wychowawcę o kilka szczebli niżej od siebie. Poddana dzieciom sugestia, że wśród wy- chowawców jedni są ważniejsi, a inni im podlegają, jest w konse- kwencji opisanych zdarzeń nieodparta. Nowa Siła, niewiele dotych- czas potrafiąca zdziałać, teraz będzie mogła zdziałać jeszcze mniej. Budowany z trudem prestiż legł w gruzach, zanim tak naprawdę za- istniał. Po jakimś czasie - w wyniku być może kolejnych równie przemyślnych sposobów pomocy - zauważy, że dzieci z jej grupy nie chodzą rozstrzygać sporów do niej, lecz do Starszej Siły, u której też czasami zwalniają się, chcąc iść do miasta. Wtedy być może coś zrozumie. Po czasie. Celem działania Starszej Siły było budowanie hierarchii, w której ona jest wysoko, zaś Nowa Siła o kilka szczebli niżej. Jak widać, sku- tek swój osiągnęła i to z wdziękiem, skoro nawet zasłużyła na herba- tę i tak mile drażniący jej próżność zachwycony wzrok Nowej Siły. 84 Domy na piasku Gdyby Nowej dobrze życzyła, wówczas pozostawiłaby ją samą z jej problemem. W tym miejscu tylko laik może okazać zdumienie. Po- winna - powiadam - pozostawić ją samą i to nawet kosztem bra- ku jakichkolwiek efektów jej pokrzykiwania przez zamknięte drzwi. Natomiast wieczorem, dyskretnie, po położeniu chłopaków spać, winna w cztery oczy, po przyjacielsku z nią porozmawiać, doradza- jąc, w jaki sposób nazajutrz wrócić do sprawy. .?-.':•; Mul ?•-'«,, . ? ? . ? ?. >r> m v <.. iii" i\i.' ; ?..Vivt ..?,-. ??? . ?: Ou i'.\ .! ,.'J; ,; :rbo; -w..-.-: >y 'T:U;iil>i 0 i ,.?:'.: ' :-':,\\y. :]o\j->'-.,\,. . ?- :, ?;?--)?'-: ?? :(;,:,;.>? ? ;-;,::'. //\ i,rt^.'j.... v ?i.;:-;:;- s/i .yin ;;v; >-.'r:r;.i>i^h molo'.'/ '.'i.' ,Ov'.:.;>Y'vV i- ". ' ,(; ?j-.!:a;':b 'lii/i! /•!? ? VIII NIC NA ZAWSZE, CZYLI GDY WYCHOWAWCY SĄ SĘDZIAMI Pierwszy „sąd" pedagogów nad dzieckiem ma miejsce podczas po-«Sr~ bytu w pogotowiu opiekuńczym. Pogotowie, zgodnie ze znaczeniem tego słowa, jest instytucją pierwszej pomocy i miejscem, w którym formułowana jest pierwsza diagnozafTrafiają tam bardzo różne dzieci, ofiary najrozmaitszych rodzinnych wypadków i kraks. Stosownie do stopnia „schorzenia" rozmieszcza sieje do odpowiednich grup. Cho- dzi o to, aby nie narażać tych mniej dotkniętych „chorobą" na kon- takt z tymi, których demoralizacja jest na tyle głęboka, że mogłaby spowodować „zarażenia". W pogotowiu opiekuńczym każdy błąd kosztuje niezwykle dro- go. Umieszczenie w jednym pokoju nastoletniej prostytutki z rówie- śnicami, które nie przejawiają podobnych skłonności, nigdy nie zao- wocuje sprowadzeniem tej pierwszej na dobrą drogę. Ryzyko jej złe- go wpływu na inne dziewczęta jest natomiast ogromne. Błąd polega- jący na tym, że dziecko, które powinno trafić do zakładu wychowaw- czego, skierowane zostanie do domu dziecka, może spowodować w tej ostatniej placówce zniweczenie długotrwałej, żmudnej pracy nad budowaniem w miarę harmonijnie funkcjonujących grup. Taki efekt można otrzymać, gdy do domu dziecka trafi jeden czy dwóch wą- chaczy kleju. Niewiele jest bardziej zaraźliwych form autodestrukcji niż ten tragiczny w skutkach i niezwykle ostatnio rozpowszechniony sposób odurzania się. Odwrotna sytuacja, tj. skierowanie dziecka o niewysokim stopniu demoralizacji do zakładu wychowawczego za- 86 Domy na piasku miast do domu dziecka, skazuje je na przebywanie w środowisku, które prawie na pewno je społecznie i moralnie zdegraduje. Nie zazdroszczę sędziom odpowiedzialności, związanej ze skazy- waniem sprawców przestępstw na rozmaite, czasem surowe kary. Ciężar moralny ich rozstrzygnięcia umniejsza jednak po części to, że sprawca dał swym czynem powód do skazania. Jest to więc decyzja wymuszona przestępstwem, zaś istotny problem sprowadza się do orzeczenia sankcji, adekwatnej do stopnia zawinienia i rozmiaru wywołanych negatywnych skutków. Natomiast decyzja, dotycząca dziecka, przebywającego w pogotowiu opiekuńczym, tylko czasami stanowi wyłącznie konsekwencję jego złych czynów. O wiele czę- ściej jest to skutek wielu zdarzeń, na które młody człowiek miał nie- wielki wpływ. Dzieci dobrze wiedzą, iż z pogotowia mogą trafić do miejsc bar- dzo różniących się pod względem swobody poruszania się, rygorów, rodzaju kolegów itp?xWielu zdaje sobie sprawę, o co toczy się gra. Są tacy, którzy dochodzą do wniosku, iż na czas pobytu w pogoto- wiu warto ograniczyć palenie, przeklinanie czy wąchanie kleju. Sło- wem - starają się nie podpaść. Rozstrzyganie tysięcy mniejszych i większych dziecięcych spraw jest codziennym chlebem wychowawcy. Nie o tym jednak będzie ten roz- dział. Przypisanie wychowawcom miana sędziów przystaje do tych sytuacji, gdy raz na jakiś czas ranga ich pedagogicznego rozstrzygnię- cia jest nieporównanie większa od innych. Dzieje się tak wówczas, gdy przychodzi podejmować decyzję o dalszych losach wychowan- ka. To jest sprawa wszechstronnej oceny postawy młodego człowie- ka oraz jego sytuacji rodzinnej i prawnej. Konieczność formułowa- nia takich ocen jest immanentną cechą domów dziecka. W rękach wychowawców złożona jest wówczas ogromna władza. Nie umniej- sza jej fakt, że formalnie rzecz biorąc, rola wychowawców sprowa- dza się do sformułowania wniosków, zaś decyzja leży zwykle w gestii sądów lub odpowiednich instytucji diagnostycznych. Nie wszyscy wychowawcy są jednak tej rangi świadomi, co bierze się m.in. stąd, że ich decyzja zapada w formie uchwały rady pedagogicznej, a więc personalna odpowiedzialność za nią rozmywa się w tej zbiorowości. Mc na zawsze, czyli gdy wychowawcy są sędziami 87 (Dzieci umieszczane w domach dziecka, a w każdym razie ich ": zdecydowana większość, nie powinny przebywać w nich w nieskoń- czoność. Istnieją przecież ich rodziny, do których te dzieci chcą po- wrócić, są rodziny zastępcze, a więc miejsca bardziej predestynowa- ne do sprawowania długotrwałej opieki nad dzieckiem, są też pla- cówki dla młodzieży, która weszła w kolizję z prawem lub wykazuje przejawy demoralizacji w sposób, który uniemożliwia pobyt w domu dziecka. Konieczność podejmowania decyzji o dalszych losach wychowań- -~ ków jest zatem nieuniknioną częścią tej rzeczywistości. Dzieci przy- chodzą do placówki, przebywają w niej przez jakiś czas i idą dalej. /(Bezwiednie zapewne, ale całkowicie trafnie, mówi się, iż dziecko „przebywa" w domu dziecka, a nie, że w nim „mieszka"). Każdy z etapów jest ufundowany na bardziej lub mniej zasadnej decyzji są- dowej lub/i pedagogicznej. Decyzje te -już przez sam fakt konieczności ich podejmowania - świadczą o kruchości bytowania w domu dziecka. Jeśli tak trudno dzieciom zakorzenić się w placówce, a z drugiej strony - tak łatwo dopada je poczucie tymczasowości, powodujące u niektórych posta- wę zbliżoną do postawy gościa hotelowego, to jest tak m.in. dlatego, iż w samym założeniu funkcjonowania domów dziecka nie ma nic trwałego, nic nie jest na zawsze. Po kilku miesiącach pobytu w pogotowiu opiekuńczym dziecko tra- fia do domu dziecka. Przekracza jego próg, mając w pamięci zarów- no kolegów z tamtej placówki, jak i swych rodziców, z którymi nie tak dawno mieszkało. Teraz zawiera nowe znajomości, wyciąga się na nowym łóżku, pyta bardziej wtajemniczonych o to, z którym wy- chowawcą nie warto zadzierać, a który niczego nie widzi. Prawie nigdy nowy wychowanek nie postrzega domu dziecka, do którego przybył, jako miejsca swego przeznaczenia. Prawie zawsze od pierw- szego dnia liczy na powrót do domu rodzinnego, czasem do dziad- ków. Niektórym powiedziano w pogotowiu opiekuńczym, że kieruje się ich do domu dziecka z duszą na ramieniu, bo ze swoim charakte- rem zasługują na ostry rygor. Ci, rozpoczynając pobyt w domu dziecka z taką „hipoteką", boją się, aby nie podpaść i nie trafić do miejsca, na ^^u^^^ 88 Domy na piasku które zasługują. Poczucie tymczasowości, tak istotne w mentalności wychowanków i tak bardzo destrukcyjne, ma więc swe korzenie w czasach poprzedzających przyjście do domu dziecka. i W domach dziecka działa zespół rekwalifikacyjny (dyrektor, pe- dagog, kilku wychowawców), który rozstrzyga zasadność dalszego pobytu wychowanków w placówce. Jego zadaniem jest podejmowa- nie decyzji w sprawach, jakie wynikną w znacznej odległości czaso- wej od posiedzenia zbierającej się raz do roku, w maju, rady rekwa- lifikacyjnej. Zadaniem tej rady jest bowiem sformułowanie wniosków, dotyczących dalszych losów wszystkich wychowanków. Większość spraw jest bezdyskusyjna, gdyż nie ma podstaw, by dziecko dokąd- kolwiek przenosić lub przywracać rodzinie. Każdego roku zdarza się jednak kilka sytuacji, budzących spore kontrowersje. Na sali jest re- prezentacja wychowawców, pedagog placówki, pełniący rolę gospo- darza dyrektor, a wśród gości - sędziowie, ktoś z państwowego po- gotowia opiekuńczego, kuratorium, dyrektorzy szkół, do których cho- dzą wychowankowie, przedstawiciel ośrodka adopcyjnego. Słowem - grono bardzo kompetentne, choć z punktu widzenia sprawności dyskusji zapewne zbyt liczne. Spory dotyczą rozmaitych kwestii. Ostatnio wiele kłopotów mają np. placówki, które odwlekają moment usamodzielnienia wychowan- ka. Każdy tydzień wzrastania pod okiem wychowawców daje szansę na osiągnięcie większej dojrzałości i - w konsekwencji - łagodniej- sze wejście w samodzielne życie. Administracja oświatowa naciska jednak, aby wychowanków nie przetrzymywać, bo na ich miejsce cze- kają następni. Czasami zdarza się, że dłuższy pobyt wychowanka w domu wynika wyłącznie z niemądrej nadopiekuńczości któregoś z wychowawców lub z chęci zatrzymania przy sobie wychowanka, bę- dącego dla wychowawcy „prawą ręką". Nie jest to częste, ale i tak bywa. Największe emocje dotyczą rozpatrywania wniosków o przenie- sienie wychowanka do placówki o surowszym regulaminie niż dom dziecka., Bywają wychowawcy programowo przeciwni takim wnio- skom, jak i ci, którym myśl o usunięciu dziecka z domu przychodzi nader łatwo. Myślę, że taki wniosek zawsze winien być odbierany przez grono wychowawców jako ich porażka. Jest on stwierdzeniem, że nie po- Nic na zawsze, czyli gdy wychowawcy są sędziami 89 trafiono sprostać pedagogicznemu wyzwaniu. Wypowiadane niekie- dy przez wychowawców z dziwną satysfakcją: „A nie mówiłem, że„, z niego nic nie będzie", budziło we mnie zawsze głęboką irytację i zwątpienie w sens dalszej pracy takich osób wśród dzieci. Z dru- giej strony jednak, w pracy wychowawczej nie można nie dostrzec, iż się przegrało. Koszty takiej postawy mogą być bowiem opłakane. Do porażek trzeba umieć się przyznać i trzeba potrafić podejmować trudne decyzje, które później konsekwentnie należy realizować. Wychowawcy, który włożył dużo sił w pracę z wychowankiem, bardzo trudno pogodzić się z myślą o konieczności umieszczenia go w zakładzie wychowawczym. Niefortunne decyzje w tym względzie pozostają w pamięci ludzi związanych z placówką, w tym zwłaszcza w pamięci dzieci. Gdy byłem blisko tego rodzaju spraw, starałem się uzyskać obraz, który nie pozostawiałby mi złudzeń co do konieczno- ści podjęcia radykalnej decyzji. Bywało, że wychowanek, nad które- go dalszym losem toczyliśmy zażarte dyskusje, jeszcze tego samego dnia wywinął coś takiego, co odbierało mowę jego najzagorzalszym obrońcom. Wtedy łatwiej jest podpisać się pod decyzją o skierowa- niu wychowanka do innej placówki. Jest bowiem tak, jakby to on sam zadecydował (przesądził sprawę), a nam pozostawił wyciągnięcie formalnych wniosków. Nigdy jednak żywe spory nad decyzją o dal- szym losie wychowanka nie były czasem straconym. Nigdy też nie były to sprawy, w których nie byłoby choćby cienia wątpliwości. W tych debatach często trzeźwy osąd ustępuje miejsca sentymentali- < zmówi. Wiem coś o tym, bo i mnie to dopadało. Mam na sumieniu chłopaka, nad którym pracowaliśmy wraz z koleżanką, z którą pro- wadziłem grupę, niezwykle dużo. Był trudny, mało inteligentny, co wiązało się z brakiem samokrytycyzmu, a także silny fizycznie. Mie- szanka piorunująca. Nie był jednak do końca zepsuty i było w nim też (a raczej bywało) ciepełko. Nieduże, bo nieduże, ale było. Nie- miłosiernie kradł i coraz słabiej szło mu w szkole, a przy tym stawał się coraz bardziej agresywny. Miał jeszcze i tę przypadłość, którą określam jako nieumiejętność poradzenia sobie z wolnością. Stume- trowa droga do szkoły otwierała w jego świadomości dziesiątki wa- riantów innych niż ten pedagogicznie pożądany. Wszyscy w domu 90 Domy na piasku dziecka i w pobliskiej szkole mieli go już' serdecznie dość, ale my jeszcze żywiliśmy złudzenia. W końcu poddaliśmy się, uznając swą porażkę. Zapadła uchwała o przeniesieniu go do zakładu wychowaw- czego. Jedynie tam - dziś jestem tego pewien - miał szansę ukoń- czenia szkoły. Rygor wpisany w taki zakład uniemożliwiłby mu „skoki w bok", a przymuszony do nauki i pracy, może przetrwałby najgłup- szy okres i do dorosłości doszedł bardziej wyciszony i bardziej od- powiedzialny. Ten chłopak potrzebował ustawicznego wytyczania mu, w sposób niezwykle czytelny, granicy pomiędzy tym, co dobre, a co złe, co mu wolno, a czego nie wolno. Dziś jestem przekonany, że gdybyśmy zatwierdzili wniosek o umieszczenie tego chłopca w za- kładzie, miałby większą szansę przejść bez większych wpadek przez okres dorastania i może odnalazłby siew świecie dorosłych. Ja jed- nak poczułem wówczas złudną wiarę w swe pedagogicze siły. Ubła- gałem szefa, by dać chłopakowi szansę i szef wstrzymał zatwierdze- nie wniosku rady. Oczywiście, po krótkim czasie nadziei chłopak po- nownie zaczął dawać setne dowody na słuszność decyzji o skiero- waniu go do zakładu. Dziś, po latach, gdy dowiaduję się o jego ko- lejnych przestępstwach i pobytach w więzieniu, często wyrzucam sobie brak konsekwencji i głupi sentymentalizm, który mnie wtedy dopadł. W decyzjach o skierowaniu dziecka do placówki o ostrzejszym ry- gorze często wiele jest tego, co prawnicy nazywają prewencją ogól- nąA„Indywidualizacja pracy z wychowankiem" - to hasło jest sta- łym refrenem rad pedagogicznych, opinii psychologicznych o poszcze- gólnych wychowankach itp. Jest to hasło-postulat, któremu nie moż- na odmówić słuszności. Cóż jednak uczynić w sytuacji placówki za- mieszkiwanej przez kilkudziesięcioro dzieci, gdy każde ich zachowa- nie jest dokładnie widziane i komentowane przez pozostałych. Czy można nie dostrzegać, że np. wąchanie kleju i wagary w przypadku Tomka nie muszą być co prawda traktowane jako coś, co go prze- kreśla, ale jest to jednocześnie zachowanie niezwykle groźne dla pię- ciu młodszych od niego łebków, zapatrzonych w niego jak sroka w gnat, którzy właśnie zaczęli raczyć się butaprenem? Nie można tego nie dostrzegać. Trzeba z Tomkiem pracować, trzeba dać mu szansę, Nic na zawsze, czyli gdy wychowawcy są sędziami 91 trzeba go po prostu ratować, ale czasu wiele nie ma. Jeśli będzie źle wpływał na innych, to nie można w nieskończoność ich narażać. Podobnie jest z niezwykle zaraźliwą „chorobą", jaką jest nieposza- nowanie cudzej własności. Udana kradzież rodzi następne. Zawsze. Dlatego obowiązkiem wychowawców jest konsekwentne dążenie do wyjaśnienia każdego przypadku kradzieży. Tu nie może być spraw nie rozliczonych. Między innymi dla dobra tego, który ukradł! Tylko wtedy, gdy go wykryjemy, możemy na niego skutecznie oddziaływać wychowawczo. I znów trzeba wrócić do owej prewencji ogólnej.3 Czasami to ona jest głównym motywem decyzji o usunięciu wycho- wanka, który jest nie pohamowany w kradzieży i wciąga w ten pro- ceder innych. W decyzjach o dalszych losach wychowanków mamy do czynie- nia z zagadnieniem swoistej pedagogicznej ekonomii. Z każdą decy- zją wiąże się bowiem jej koszt i jest on zawsze bardzo wysoki, za- równo dla wychowanka, jak i jego kolegów, a także dla wychowaw- ców. Tu nie ma łatwych decyzji ani jednoznacznie dobrych rozwią- zań. Trzeba starać się precyzyjnie odpowiadać na pytanie, czy cena płacona przez placówkę i dzieci za pobyt w niej któregoś z wycho- wanków nie staje się nazbyt wygórowana. Trzeba też uważać, by nie podjąć pochopnej decyzji o usunięciu wychowanka w sytuacji, gdy żadnej ceny jeszcze nie zapłaciliśmy. Dla mnie i dla większości mo- ich kolegów konieczność podejmowania takich decyzji wiązała się z ogromnym stresem i była jednym z najbardziej paskudnych obo- wiązków. Decydowanie o dalszych losach wychowanków jest związane z wielką odpowiedzialnością. Jest to bowiem nie tyle wyciągnięcie konsekwencji wobec wychowanka, co przesądzenie o jego przyszło- ści. Ciężar psychiczny takich decyzji, ferowanych wobec dzieci, jest ogromny. Wychowankowie są czasami istnymi diabłami, łobuzami, a bywa, że i młodocianymi przestępcami. Niektórzy okazują też znacz- ny cynizm i wyrachowanie, mając przy tym pełne rozeznanie w ocenie moralnej swoich czynów. Ale są też jednocześnie - wychowawcy o tym dobrze wiedzą- dziećmi swych nieświętych rodziców i śro- dowisk, z których się wywodzą, oraz wychowankami wielce niedo- skonałych instytucji oświatowych. Poza tym mają bardzo mało lat. 92 Domy na piasku DOBRA RADA ? Spotykałem się często z poglądem, iż każdy dom dziecka powinien czymś się wyróżniać spośród innych placówek tego typu. Albo wy- głaszał go ktoś na jakichś konferencjach, albo też wypowiadali go w bezpośrednich rozmowach rozmaici doradcy czy konsultanci. Po- trafili zachwycać się tym, że w jednej z placówek hodują kwiaty, w drugiej - z sukcesami uczestniczą w rajdach i imprezach sporto- wych, a w jeszcze innej - znakomicie organizują zloty turystyczne lub też rozwinęli współpracę zagraniczną itp. Czasami ten i ów dy- rektor domu dziecka czy placówki nazbyt brał sobie to do serca i sta- rał się zasłyszaną myśl przekuć w czyn. Perspektywa spektakular- nych sukcesów na którejś z niw, chęć „pokazania się", i -jakże ludz- ka - pokusa zyskania uznania w oczach zwierzchności zawsze były bodźcami do wyzwolenia niekoniecznie pożytecznych pomysłów. Osobiście nic nie mam przeciwko krzewieniu wśród dzieci zami- łowania do kwiatów, turystyki, sportu itp. Są to sprawy bardzo poży- teczne i winny znaleźć należne miejsce w pracy wychowawczej w domach dziecka. Jednakowoż, jak ze wszystkim, należy zachowy- wać w tych przedsięwzięciach umiar. Mnie przekonał pogląd stare- go wychowawcy, takiego, co to z niejednego pieca chleb jadał, by pod żadnym pozorem nie dać się zwieść tego rodzaju pomysłom. Pa- rafrazując słowa wypowiedziane w Mickiewiczowskiej balladzie przez Diabła, powiedział mi kiedyś mniej więcej tak: „Ta firma dom się nazywa!!! - i, już bez literackich zapożyczeń, kontynuował - Tu, proszę pana, nie wolno dać się namówić na żadne fajerwerki! Tu nie można pracować dla spektakularnego efektu, dla błyskotki, czy - nie daj Boże - dla orderu. To jest zbyt poważne miejsce, żeby się tak wygłupiać. Być mistrzem domów dziecka w turystyce czy ho- dowli marchewki - toż to marność nad marnościami. Tu, proszę pana, trzeba próbować poważyć się na naprawdę szalony cel. Wie pan, jaki? Na to, by w tym dziwnym domu życie płynęło możliwie najnormalniej". IX FARSA I FORSA, CZYLI O PIENIĄDZACH W DOMACH DZIECKA ? Ostatnio znów w gazetach wiele o fatalnej sytuacji finansowej do- mów dziecka. Dziennikarze słusznie nie uogólniają, lecz wskazują zwłaszcza na nędzę wielu placówek we wschodniej części kraju. W ostatnich miesiącach jest to już któraś kolejna fala artykułów na ten temat i pewnie jeszcze długo media będą mogły go eksploato- wać. Nie ma to jednak żadnego wpływu na dobry nastrój oświatowej administracji, która ustami mojego ulubionego wiceministra eduka- cji nazywa alarmy czynione przez Towarzystwo Nasz Dom szuka- niem poklasku. Nawet gdyby tak było w istocie, to nie jest to żaden argument na obronę administracji przed zarzutem drastycznych za- niedbań wobec placówek opiekuńczo-wychowawczych. Tak to w czasach, gdy rozmaici oficjele mają pełne usta sloganów o prawach dzieci, osierocone dzieciaki opędzają biedę kartoflami, a dyrektorzy placówek kupują na krechę pieczywo lub zaciągają długi, by opłacić węgiel. Ślepota lub dobre samopoczucie nie pozwala urzędnikom z Miodowej oraz paniom i panom z Wiejskiej zrozumieć, że swymi decyzjami budżetowymi od kilku lat konsekwentnie depczą prawa tych dzieci do godnego życia. W kontekście oświatowej, a w tym zwłaszcza domowodziecko- wej biedy obserwuję co roku z rosnącym niesmakiem, jak parlamen- tarzyści bawią się dziećmi, zapraszając je do sali sejmowej na obrady tzw. dziecięcego parlamentu. Politykowi z dziećmi zawsze do twarzy. 94 Domy na piasku Naiwność mediów, piejących z zachwytu nad spektaklem pt. „Dziecięcy parlament" jest za każdym razem niezmierzona. Prawa dziecka odmieniane są tam na wszystkie sposoby, sporo jest też 0 miłości do dzieci i o tym, że wszystkie są nasze. Po kilku tygo- dniach dokładnie ci sami parlamentarzyści, którzy robią sobie w gmachu Sejmu fotki z dzieciakami, uchwalają budżet, skazujący mieszkańców domów dziecka na wegetację. A przecież np. drobny ułamek opętańczych kwot, jakie przez ostatnie 4 lata całe społeczeń- stwo poprzez koalicyjny budżet łożyło na ratowanie pewnego ban- ku, ustawiłby wszystkie domy dziecka na całej ścianie wschodniej na kilka lat. Dane było mi pracować w domach dziecka przez wiele lat, przez krótki czas byłem też dyrektorem. Na szczęście nie doświadczyliśmy tak ekstremalnych kłopotów, jak te, które są udziałem placówek na wschodzie kraju. Przykładowo: zawsze mieliśmy wyższą niż one stawkę żywieniową. Jest to zresztą dosyć dziwna historia: bo stawkę ustala kuratorium, które dzieli to, co dostanie z ministerstwa. Można się domyślać, że albo centrala preferuje niektóre województwa, albo też niektórzy kuratorzy nie potrafią dysponować przyznanymi pie- niędzmi. A może i jedno, i drugie... Pamiętam jednak, że i my od około 1990-1991 roku nie dostawaliśmy środków na zakup odzieży. Dzię- ki dobrym ludziom mieliśmy ją z darów. Co jakiś czas dostawaliśmy z kuratorium pieniądze na buty. Brało się wtedy dzieciaki do hurtowni 1 kupowało - byle więcej, byle taniej. W tym samym czasie dzielny minister wydał rozporządzenie, w którym umieścił przepis, mówią- cy, że wychowankowi należy się rocznie na odzież kwota równa 300% (!) średniej krajowej pensji. Nikt przy zdrowych zmysłach nigdy takiej kwoty nie oczekiwał, bo znając gospodarność wychowawców już za wielokrotnie mniejsze pieniądze solidnie ubraliby wychowan- ków. Wspomniałem jednak tę liczbę, bo jest to szczególny przejaw radosnej twórczości legislacyjnej panów z Miodowej. Jak już pani- ska nic nie dadzą, to przynajmniej dużo obiecają! Pieniądze na żyw- ność dostawaliśmy często dopiero w momencie, gdy zaprzyjaźnieni sprzedawcy zaczynali tracić cierpliwość. Jak kupuje się dla kilkudzie- sięcioosobowej szarańczy, to jest się dobrym klientem i dobry han- Farsa i forsa, czyli o pieniądzach w domach dziecka 95 dlowiec to doceni. Wiele razy jednak nic byśmy nie wskórali, gdyby ten i ów dobry handlowiec nie był zarazem dobrym człowiekiem. Słowem, gdyby liczyć tylko na pieniądze z budżetu, to nie byłoby dzieci w co ubrać, nie byłoby za co robić niezbędnych remontów, nie byłoby w ogóle mowy o kinie, teatrze czy wakacyjnym wypo- czynku itp. Brak pieniędzy - poza tym, że sam w sobie jest czymś przykrym -^ przysparza w placówkach również wielu dodatkowych frustracji. Oto młoda, chętna do pracy wychowawczyni chce w swoim wolnym cza- sie wyjechać z dziećmi na biwak albo przeprowadzić jakieś zajęcia plastyczne. Idzie do szefa, myśląc w duchu, że za pomocą otrzyma- nej od dyrektora drobnej kwoty jej inicjatywa się ziści, a ona sama usłyszy zasłużone słowa uznania za pomysłowość i chęć do pracy. Jej rozczarowanie jest tym większe, że tak naprawdę biedaczka nie wie, czy nie dał, bo nie ma, czy też nie dał, bo nie chce dać. Nie wie, bo na studiach nikt jej nie nauczył, w jaki sposób finansowana jest oświata. Z drugiej strony, czego tu uczyć, skoro już prawie nie jest finansowana. Nie rozumie też, że tak, jak w sprawach personalnych dyrektorska władza w oświacie nie obejmuje kompetencji do zwal- niania złych pracowników, tak w sprawach finansowych nie polega ona na wydawaniu pieniędzy, lecz na płaceniu długów. Bywa, że kilka takich rozczarowań sprawia, iż młoda, chętna do pracy siła fachowa staje się po jakimś czasie nałogowym, zblazowanym pochłaniaczem kawy w pokoiku wychowawców. Trzeba niewiele wyobraźni, aby domyślić się, jaki ferment może łatwo wywołać w tak trudnej sytuacji materialnej jakiś dzielny czło- nek rady pedagogicznej, będący w opozycji do dyrektora. Nawet laik może z łatwością domyślić się, jak nietrudno wówczas o konflikt z wychowankami. Pochodzą oni z reguły z rodzin o znacznie niższym standardzie ekonomicznym od uboższych nawet domów dziecka. Wielu z nich jednak o tym nie pamięta lub nie chce pamiętać i głośno wyraża żądania lepszych ciuchów, lepszego jedzenia itp. Są zresztą coraz bardziej świadomi swych praw i zdarza się, że wobec niemoż- ności ich zrealizowania przez dyrektora domu dziecka, dochodzą swoich praw w kuratoriach, u rzeczników czy w mediach. 96 Domy na piasku Znam wielu dyrektorów placówek opiekuńczo-wychowawczycłi i prawie wszyscy oni wykazują się nie lada zdolnościami menedżer- skimi. Zdobywanie pieniędzy staje się bowiem ich głównym obowiąz- kiem. Od tego, jak go wypełnią, zależy niekiedy być albo nie być placówki. Dla dyrektora sytuacja taka jest szczególnie frustrująca. Wkracza bowiem na obszar, który jemu -jako wychowawcy-jest zupełnie nie znany. Aby być w tej grze skutecznym, trzeba wiele się nauczyć, zainwestować ogrom czasu, a i tak z góry wiadomo, że wszy- stkich potrzeb nie da się zaspokoić. Sam jakiś czas uprawiałem ten sport i mam świadomość, jak jest on trudny. Tym bardziej, że im placówki lepiej sobie z pozyskiwaniem sponsorów radzą, tym bar- dziej administracja oświatowa wzmaga kontrolę ich kont „s". I jeśli mogę zrozumieć, że administracja - nie mając pieniędzy - nie po- maga domom dziecka, to nie widzę żadnego uzasadnienia dla wtrą- cania się przez nią w sposób wydatkowania środków zdobytych bez jej żadnego udziału. W Polsce sponsoring sfery socjalnej i oświatowej jest jeszcze słaby. Sukcesy Towarzystwa Nasz Dom czy Fundacji SOS dają nadzieję, że się on rozwinie. Doświadczenia państw, w których gospodarka wolnorynkowa ma tradycje, także te nadzieje muszą wzmacniać. Nie można jednak czekać, że sponsor sam do nas przyjdzie. Trzeba do niego wyjść. Są co najmniej dwa sposoby. Pierwszy, którego nie popieram, to tzw. sposób „na sierotkę". Nazwę zawdzięczam Sylw- kowi, który określeniem „wziąłem go na sierotkę" skrótowo opisał kolegom swą zbolałą minę i przytoczył ckliwy tekst, po którym kon- duktor odpuścił mu karę za jazdę bez biletu. Ten sposób zdobywania pieniędzy jest specyficzną formą żebractwa. Dyrektor jedzie do osób, o których mniema, że są majętne, i opowiada o mdlejących dzieciach, przeciekających dachach czy braku obuwia. Czasami dzwoni do ga- zety lub telewizji i snuje swą opowieść, mając za tło szarobure obrazki swego domu dziecka. W tym nurcie umieścić też trzeba większość materiałów interwencyjnych w mediach, w tym zwłaszcza okolicz- nościowe mdłe reportaże, tak często nadawane przed Bożym Naro- dzeniem czy Dniem Dziecka. Z zażenowaniem czytałem np. jesienią 1996 niektóre teksty, ogłaszane w ramach promowania akcji pomo- Farsa i forsa, czyli o pieniądzach w domach dziecka 97 cy domom dziecka. Jakże pełne były dyrektorskich utyskiwań. Na dowód skrajnie złej sytuacji jednej z placówek podano np., że wy- chowankowie wraz z personelem samodzielnie musieli robić kom- poty i kisić kapustę oraz ogórki. Sposób „na sierotkę" odwołuje się do ckliwo-sentymentalnych skojarzeń, dominujących w postrzeganiu domów dziecka przez więk- szość społeczeństwa. Sentymentalizm i ckliwość nie są jednak moc- nym fundamentem stałej współpracy ze sponsorem. Jest to pomoc okazjonalna, bywa, że jednorazowa. Do tego dochodzą kłopoty natu- ry organizacyjnej, jeśli mało refleksyjny i czasami grzeszący próżno- ścią ofiarodawca oczekuje, że zostanie zorganizowana jakaś uroczy- stość, jakieś wręczanie. I nigdy nie zrozumie zażenowanych spojrzeń, zwłaszcza starszych wychowanków, którzy kryją się po kątach, wy- pychają do świetlicy młodszych, bo pomimo najlepszych intencji ofiarodawców, cała ta ceremonia ich upokarza. Moje doświadczenie każe mi stwierdzić, że pod każdym wzglę- dem - także pod względem ekonomicznym - lepiej jest prezento- wać się ludziom biznesu jako ci, którzy sporo zrobili sami, tu i tam coś wygospodarowali, gdzie indziej zaoszczędzili i pomimo to jeszcze brakuje im na jakieś szczytne dzieło. Dobrze jest wykazać się przed nimi pracą wychowanków. Dobrze jest też poprosić o pomoc w re- alizacji czegoś konkretnego, a nie przedstawiać się jako ten, co potrze- buje pieniędzy na wszystko. W rozmowie z biznesmenem kluczowym momentem jest jego pytanie o kwotę, jaka jest nam potrzebna. Kar- dynalnym błędem jest odpowiedź, że np. nasze potrzeby są nieogra- niczone lub że zadowolimy się każdą kwotą. Po pierwsze - obie odpowiedzi są nieprawdziwe, a po wtóre - są one sygnałem, że udzielona pomoc poszłaby na bliżej nie określone cele, których i tak pewnie nie zaspokoi. Odpowiedź zaś: „Proszę pana, na ten biwak po- trzebuję tyle a tyle i kwotę tę muszę zdobyć do dnia takiego a takie- go" jest dla człowieka biznesu jasnym sygnałem, że ten dyrektor wie, czego chce, i warto go wesprzeć. Rzeczą niezwykłej wagi jest jeszcze czynność tak banalna, jak wysłanie sponsorowi ładnej widokówki z podziękowaniami, pozdrowieniami i podpisami dzieci. Jest wysoce prawdopodobne, że umieści ją w widocznym miejscu swego biura, bo będzie mu ona przypominała, że zrobił dla innych coś konkretnego. 98 Domy na piasku Gdy nadarzała się sposobność porozmawiania z kimś, o kim myśla- łem jako o potencjalnym przyjacielu naszego domu i jego sponsorze, pytałem dyskretnie, czy może mi poświęcić kilka chwil, bo chciał- bym mu opowiedzieć o domu i dzieciakach. W kilkuminutowych „prelekcjach" nakładałem na jego z reguły ckliwo-sentymentalne wyobrażenia kilka wyłącznie prawdziwych, czasem nawet drastycz- nych informacji o problemach placówki, a zwłaszcza o problemach z wychowankami. Stwierdziłem, iż od utrwalania w ludziach niepraw- dziwego, kopciuszkowego schematu, że dziecko pokrzywdzone i bied- ne to z pewnością dziecko grzeczne i potulne, najważniejsze jest ja- sne, uczciwe postawienie sprawy. Uzasadnieniem prośby o wspar- cie realizacji pomysłu wyjazdu na wakacyjny biwak może być po- trzeba zmiany klimatu czy też chęć nagrodzenia wychowanków, którzy uzyskali dobre świadectwa. Ja jednak, albo obok tych argu- mentów, albo wręcz zamiast nich, mówiłem też tak: „Jeśli pan mi nie pomoże zorganizować tego biwaku, to z pewnością z nudów nie- którzy wrócą do fajek, Marcin nie odmówi sobie porcji kleju, a Zdzi- siek znów połasi się na coś w pobliskim sklepie". Prawdziwa opo- wieść o naszych dzieciakach, które w większości do aniołków nie należą, budziła zawsze życzliwe zaciekawienie. Pojawiała się też czasami w słuchającym nuta zrozumienia dla trudów pracy wycho- wawczej. Myślę, że mówienie w takiej sytuacji prawdy nie jest nad- użyciem wobec wychowanków i jest dopuszczalne, o ile mówi się o tym z troską i autentycznym przejęciem ich losem, a nie tylko gwoli wywołania sensacji. Wychodziłem z założenia, że sponsora trzeba szanować, a elemen- tarnym przejawem tego szacunku powinna być rzetelna informacja, na jaki cel przeznaczane są jego pieniądze i komu pomaga. Jeden z nich powiedział mi, że jadąc do domu dziecka wiedział, iż dzięki jego pieniądzom ktoś gdzieś wyjedzie albo ubierze się w lepszy ciuch. Od momentu, gdy dotknął prawdy o naszych wychowankach, dowie- dział się również, że tu nie chodzi tylko o ciepłe ubranie czy wyciecz- kę, lecz o coś o wiele większego. Jego pieniądze mogą bowiem po- móc dziecku żyć bez kompleksów, stworzyć mu możliwości rozwo- ju, zwiększyć szansę skuteczności działań wychowawczych. Bardzo przejął się tym, że jego pieniądz jest przekładalny nie tylko na rze- Farsa i forsa, czyli o pieniądzach w domach dziecka 99 czy, które można zań kupić, lecz również ma moc sprawczą w pracy nad charakterami młodych ludzi. Mniejsza czy większa bieda jest stałą mieszkanką zdecydowanej większości domów dziecka. Było mi jednak dane widzieć placówki, których standard materialny był bardzo wysoki. Jest ich mało, ale są. Puszyste dywany, kuchenki mikrofalowe i komputery w każdej gru- pie, wakacyjne wojaże po Europie Zachodniej nie są tam niczym nad- zwyczajnym. Oglądałem z grupą dyrektorów takie placówki w jednym z województw. Pamiętam szefa jednej z nich, z dumą opowiadające- go o pobycie jego bodajże siedemdziesiątki wychowanków przez dwa miesiące we Francji. Pamiętam też, jak jeden z nas, obejrzawszy dom dziecka, którego standard każde biuro obrotu nieruchomościami okre- śliłoby w prasowym anonsie jako luksusową rezydencję, wyszedł i powiedział: „Dla tych dzieci życie w takich warunkach ma charak- ter kryminogenny". Miał rację. Znając środowiska, z jakich wywo- dzi się większość wychowanków, możemy sobie wyobrazić, przed jaką pokusą staną, gdy opuściwszy dom dziecka, zaczną zarabiać marne z reguły grosze, za które nigdy nie osiągną pułapu, w jakim żyli w placówce. To tak, jakby przesiąść się z forda do tramwaju. Niektórzy co prawda próbowali rozwiać nasuwające się wątpliwo- ści, mówiąc coś o potrzebie kształtowania w dzieciach właściwych wzorców estetycznych, ale mnie to nie przekonało. Dziecko, noszące piętno sieroty, ma problem z funkcjonowaniem w środowisku zarówno wtedy, gdy jest ubogie, jak i wtedy, gdy wraz ze wszystkimi innym dziećmi z placówki przez dwa miesiące zwiedza Paryż i okolice. I jedno, i drugie pogłębia jego poczucie inności i w konsekwencji po- woduje wyobcowanie. Tylko zazdrość, zawiść i niechęć może zro- dzić się w dziecku z sąsiedztwa, które od lat nigdzie nie wyjechało na wakacje, a wie, że koledzy ze szkoły wyjeżdżają za granicę. Tak jak jest oczywiste, że dzieci z domów dziecka nie powinny żyć w biedzie, tak też nie powinny mieć wyraźnie lepszej sytuacji materialnej od swoich kolegów ze szkoły, których rodzice ostatnimi czasy stają często przed problemem należytego zaspokojenia potrzeb rodziny. Całkowicie błędne, niedopuszczalne wychowawczo, jest zasypywanie dzieci mieszkających w domach dziecka dobrami ma- 100 Domy na piasku terialnymi w taki sposób, by ich materialny status znacząco przewyż- szał poziom życia ludzi z okolicy. Działając w ten sposób, można mimo szczytnych pobudek, zrobić im krzywdę, gdyż nie jest to me- toda zrekompensowania ich trudnego losu, nie ta „waluta"! Na koniec tego rozdziału kilka dobrych rad pomocnych dyrektorom w kontaktach ze sponsorami i w pozyskiwaniu pieniędzy dla placówki: 1. Pisma do sponsorów należy wysyłać na papierze firmowym, ko- niecznie z wyraźnym logo. 2. Można zapomnieć poprosić o pomoc finansową, lecz nigdy nie można zapomnieć podziękować za pomoc już otrzymaną. 3. Gdziekolwiek grupa wychowanków wyjedzie na wakacje, wy- cieczkę itp., niech wyśle pozdrowienia dobrodziejom. 4. Czytaj gazety! Musisz wiedzieć, jak bije puls okolicznych firm, by trzymać swą rękę na wygasającym pulsie tych spośród nich, które upadają. To nic miłego być sępem, ale niewybaczalnym grzechem zaniedbania byłoby nie skorzystać z okazji przejęcia np. stołów, krze- seł, luster czy nawet czegoś cenniejszego. 5. Ze sponsorem, z którym więź jest stała, porozmawiaj przed Bo- żym Narodzeniem i Dniem Dziecka o tym, na co najbardziej potrze- bujesz pieniędzy. Unika się wtedy wydawania ich na kilkadziesiąt cał- kowicie zbędnych paczek ze słodyczami, jakie niewątpliwie z braku lepszych pomysłów by przywiózł. Słodycze zresztą i tak zawsze podrzuci firma, która zgłosi się pierwszy raz. 6. Jeśli dostaniesz zbyt duży jak na potrzeby domu dziecka „zrzut" odzieży, wśród której będą rzeczy dla osób dorosłych lub dla niemow- ląt (czyli zbędne), wejdź w kontakt z ośrodkiem pomocy społecznej lub/i z proboszczem. Poproś o pomoc w znalezieniu właściwych ad- resatów dla tych rzeczy. Poza pokazaniem dzieciom, że także ubogi dom dziecka może podzielić się z równie lub jeszcze bardziej bied- nymi, placówka zyska sympatię u ludzi z sąsiedztwa. Poza kłopota- mi, jakich dom dziecka dostarcza okolicy (mieszkańcy okolicy nie zupełnie bez racji mówią, że to nasze dzieciaki najczęściej plądrują okoliczne sady i uczestniczą w większości szkolnych drak), stanie się on dla wielu osób niemalże dobrodziejem. Pomoc społeczna i pro- boszcz przy najbliższej okazji gest odwzajemnią. Farsa i forsa, czyli o pieniądzach w domach dziecka 101 7. Na Wigilię (tę obchodzoną kilka dni przed 24 grudnia, gdy wszy- scy są jeszcze razem), a zwłaszcza na imprezy organizowane przez dom, zaproś osoby wspierające placówkę. 8. Co jakiś czas uroczyście wręcz odznakę i stosowny dyplom, ho- norujący osoby związane z placówką (np. „Przyjaciel Domu"). 9. W kontaktach ze sponsorami oraz z przedstawicielami mediów nie użalaj się na trudny los i nie opowiadaj o wielkiej biedzie nawet wtedy, gdy jest ona faktem. Jeśli już musisz mówić o sprawach go- spodarczych, to poza użalaniem się na trudności, nie zapomnij po- chwalić się tym, czego sami dokonaliście. 10. Odnów kontakt z kolegą, który skończył socjologię lub eko- nomię, a teraz zajmuje się marketingiem - po zapoznaniu się ze spe- cyfiką twej placówki, da ci więcej rad. Domom dziecka i ich mieszkańcom potrzebna jest pomoc (nie tyl- ko materialna). Nieudolność rządzących, przejawiająca się w uczy- nieniu farsy z finansowania tych placówek sprawia, że w niektórych z nich dochodzi do sytuacji drastycznych. W konsekwencji nagło- śnienia w mediach problemów bytowych domów dziecka, placów- ki te dostają z różnych źródeł trochę pieniędzy, ciuchów, żywności, zabawek. Należałoby jednak - zamiast ustawicznego wystawia- nia na próbę ofiarności społeczeństwa - poszukać godnego roz- wiązania problemu. Tymczasem wiele wskazuje na to, że reakcja władz oświatowych na akcję wspierania domów dziecka, podjętą jesienią 1996 roku, stanie się kolejnym potwierdzeniem trafności poglądów, jakie na temat administracji głosił słynny profesor Par- kinson. Akcja ta spowodowała bowiem natychmiastowe nasilenie kontroli finansowych w domach dziecka (o nieoceniona w takich sytuacjach, a skrajnie niekompetentna Najwyższa Izbo!!!) W ten sposób podjęto trud odrzucenia tezy o skandalu zaniedbań władz wobec domów dziecka i podrzucenia w jej miejsce tezy o niego- spodarności dyrektorów. Obawiam się, że przy zakrojonych na sze- roką skalę kontrolach tu i tam może znaleźć się coś, co miłośników dzieci z Miodowej i Wiejskiej w ich sumieniach rozgrzeszy i po- zwoli pozostawić wszystko po staremu. ;. ? - - : .i 102 Domy na piasku oszczędności Oszczędności w sferze budżetowej - a więc tam, gdzie od dawna nie da się zaoszczędzić - są absurdem, za który przez pokolenia płacić będziemy zapaścią w kulturze, nauce, służbie zdrowia, oświa- cie. Jestem przeciwko marnotrawieniu pieniędzy, jestem jednak rów- nież za odróżnianiem oszczędności od nieodpowiedzialności. Zamiast długich wywodów - krótka anegdota o dziesięcioletnim, bardzo in- teligentnym wychowanku. Poprzedzić ją trzeba informacją, że na mocy stosownych przepisów, w domach dziecka, w których mieszka mniej niż setka dzieci, nie może być zatrudniony psycholog. Ponad osiemdziesiątka dzieci „po przejściach", gołym okiem widoczne ner- wice i inne zaburzenia u 1/3 z nich, konsultacje konieczne niemal „na okrągło", ale to nikogo nie wzrusza. Nie należy się psycholog i już. Oszczędności. Szef wnioskował, aby przydzielić choć trzy czwarte etatu. Argumentował, że skoro etat przysługuje na 100 wychowan- ków, to dla naszej osiemdziesiątki niechby zezwolono na zatrudnie- nie psychologa na 3/4 etatu. Nikt jednak nie dał się omamić i udare- mniono dyrektorski zamysł trwonienia pieniędzy podatników. W tej sytuacji, aby dziecko przebadać psychologicznie, należy umówić na ten sam dzień i godzinę panią psycholog z poradni wycho- wawczo-zawodowej, panią pedagog z domu dziecka i pana kierowcę, który panią pedagog i pacholę przeznaczone do badania tam i z powro- tem zawiezie. Jeśli jakimś cudem nikomu nic w tzw. ostatniej chwili nie wypadnie, to w poradni odbędzie się badanie. O jego jakości w porówna- niu z badaniem dziecka w domu dziecka szkoda mówić. Badając dziec- ko w domu dziecka, psycholog nie jest niczym skrępowany i ma moż- ność obserwowania dziecka, gdy zachowuje się ono naturalnie, bo na- wet nie wie, że jest badane. W poradni natomiast co bystrzejsze dzieci wyczuwają zagrożenie i zachowują się równie naturalnie i spontanicz- nie, jak pacjent na fotelu dentystycznym. Warto też na marginesie do- dać, że brak psychologa w domu dziecka oznacza brak wsparcia dla wychowawców, którzy wielokrotnie - mimo szczerych chęci i spore- go wysiłku - nie potrafią poradzić sobie ze szczególnie trudnymi dzieć- mi. Brak tego dobrego i kompetentnego druha i ducha, który obserwu- jąc pracę wychowawcy z boku, może mu udzielić bezcennych rad. Farsa i forsa, czyli o pieniądzach w domach dziecka 103 A teraz wróćmy do naszego bystrego chłopaczka, który miał w szkole sporo szóstek, ale z powodów, które nie nadają się do pu- blikacji, musiał być przeniesiony do innej placówki. Najpierw jednak należało go przebadać psychologicznie. Mimochodem, aby nie wzbu- dzić podejrzeń, wychowawca powiedział mu, iż w środę ma nie iść do szkoły. Dla naszego bohatera taka informacja miała jednoznaczny wydźwięk. Z myśleniem problemów nie miał, więc wymyślił: „Nie mam iść do szkoły, to znaczy, że tego dnia pojadę na jakieś badania, a skoro tak, to pewnie oni coś ze mną kombinują". W środę przed pobudką chłopak uciekł i policja szukała go przez trzy tygodnie. W ramach konsumowania skutków oświatowych oszczędności poli- cjanci zaangażowali do wielodniowych poszukiwań kilkoro ludzi, do tego wyjeździli mnóstwo benzyny i wydzwonili setki telefonów, a wszystko niewątpliwie kosztowało tyle, że wystarczyłoby na kilka etatów psychologa na kilka lat. Oświacie jednak się opłaciło. Tak! Benzyna, telefony i ludzie opłacani byli z budżetu policji... DŻINSY Opowieść o Piotrze nie jest typowa, ale myślę, że warto przytoczyć jaku przestrodze. Chłopak chodził do szkoły, do której uczęszczały też dzieci z pobliskiego domu dziecka. Nie były one ubrane eksklu- zywnie, ale porządnie. W każdym razie zdecydowanie lepiej od Pio- tra. Nie mogło być inaczej, skoro dom dziecka zasilany był darami z Zachodu, zaś Piotr mieszkał z matką, pięciorgiem przyrodniego ro- dzeństwa i ojczymem w jednym pokoju z kuchnią, mając za dochód lichą pensję tego ostatniego i jakieś zasiłki z pomocy społecznej. Misterny system parawanów, jaki zastałem w ich mieszkaniu, dowo- dził determinacji, z jaką osiem osób na dwudziestu metrach próbo- wało stworzyć sobie odrobinę intymności. Gdy miał 13 lat, zaczął uciekać z domu. Dziwne to były ucieczki. Chłopak nawiewał, by po kilku godzinach łazęgowania po mieście oddawać się w ręce policji. W komisariacie opowiadał stroskanym funkcjonariuszom o swym ciężkim losie, ale nie o licznym rodzeństwie i biedzie, tylko 104 Domy na piasku o ojczymie-tyranie, który go bije. Gdy policjanci któryś raz usłyszeli opowieść o złym ojczymie, nadali sprawie bieg prawny i po jakimś czasie chłopak trafił do pogotowia opiekuńczego. Placówka ta bodaj nigdy nie miała tak radosnego wychowanka. W ten bowiem sposób spełniał się sen Piotra o zamieszkaniu w domu dziecka i zachodnich ciuchach. Gdy opowiadał kolegom o „bajerach" na temat katowania go przez ojczyma, na jakie nabierali się wrażliwi na krzywdę poli- cjanci, zyskiwał u wielu niekłamany autorytet. Nie było mu jednak dane znaleźć się w placówce, jaką sobie wymarzył. Trafił do innej. Ta, jako leżąca na uboczu, nie miała zbyt intensywnych kontaktów ze światem. Gdy chłopak spostrzegł biedę tej placówki, to trzeciego dnia nawiał. I co zrobił? Chcąc dopiąć swego i znaleźć się w upatrzo- nym domu dziecka, znów oddał się w ręce policji i znów opowie- dział bajkę, że go pobito. Później jednak, załamany, wyznał prawdę o sobie, swej rodzinie i marzeniach o niebieskich dżinsach. '?>"•'] *;r. '-:!/ x ??? - PRAWA DZIECI Dzieci są tą częścią społeczeństwa, której prawa od zawsze były ła- mane, a ochrona tych praw słaba. Przyczyn owej słabej ochrony było wiele, począwszy od tych najgłębszych, cywilizacyjnych, zakładają- cych poniekąd ograniczenie ochrony praw dzieci i zmuszanie ich do uległości wobec świata dorosłych, a skończywszy na trudnościach „technicznych": prawa dziecka łamie się zwykle w czterech ścianach, bez udziału kamer - tym bardziej, gdy sprawcą jest krewny (często rodzic). W okresie mojej pracy w domach dziecka uchwalona zosta- ła przez Zgromadzenie Ogólne ONZ Konwencja o Prawach Dziecka. Akt ten Polska ratyfikowała w 1991 roku. \Ratyfiko wały go zresztą już chyba prawie wszystkie kraje zrzeszone w ONZ, co stanowi dowód nie tyle na powszechną u rządzących troskę o młode pokolenia, ile na ich hipokryzję. Jest to jednak - już przez sam fakt uchwalenia - bardzo pożyteczny i potrzebny akt prawny. Konwencja sprawiła, że temat ochrony praw dzieci uzyskał nośność, a wiele osób, pragnących dzieciom pomagać, znalazło silny argument - i to argument norma- tywny - do rozwinięcia różnych form aktywności na tym obszarze. Rzec można, że wokół tematu ochrony praw dzieci toczy się dziś publiczna debata; od kilkunastu lat działa \Komitet Ochrony Praw Dziecka^który ma swe agendy w kilkudziesięciu miastach; pojawiło się wiele artykułów, promujących Konwencję i pokazujących dra- styczne przykłady łamania praw dzieci; silnie stawiany jest - moim zdaniem kontrowersyjny - projekt utworzenia urzędu rzecznika praw dziecka; na rynku księgarskim pojawiły się pierwsze opracowania. 106 Domy na piasku Pozostawiwszy promowanie Konwencji na inną okazję, pragnę podzielić się tu uwagami na temat sposobów podejmowania kwe- stii praw dzieci w toczącej się dyskusji oraz podczas licznych spo- tkań organizowanych dla samych dzieci. Moje obserwacje, poczynione w okresie pracy w domach dziecka, są niewątpliwie naznaczone pięt- nem tego miejsca, z którego szczególnie ostro widać wszelkie błędy, popełnione przez podejmujących temat dziennikarzy, pedagogów, polityków. Widziane wyraźnie z tej perspektywy złe skutki braku wyobraźni, a może niekiedy braku odpowiedzialności, sprawiają, że kwestia sposobu rozmawiania z dziećmi o ich prawach wydaje mi się nie mniej ważna od samego meritum zagadnienia. Dorosły w roz- mowie z dzieckiem bierze bowiem odpowiedzialność nie tyle za swe - często dobre - intencje, nie za formalną poprawność tego, co po- wiedział, ale przede wszystkim za to, w jaki sposób został zrozumia- ny. Poprzeczka zawieszona jest więc wysoko. Dzieci, z uwagi na ich przygotowanie intelektualne i emocjonalne, są bowiem adresatem szczególnym. Nie można też zapominać o znacznej grupie dzieci zde- moralizowanych. One też mają prawa i prawa te wymagają ochrony. Jak im o ich prawach mówić? Konwencja o Prawach Dziecka jest jednym z wielu aktów, regulują- cych sytuację prawną dzieci. Poza nią istnieje^Kodeks rodzinny i opiekuńczy, ustawa o postępowaniu w sprawach nieletnich, jest usta- wodawstwo socjalne, oświatowe, normy proceduralneujJuż z tej listy (a można jąjeszcze znacznie rozszerzyć) widać, że uregulowania, do- tyczące dzieci, znajdują się zarówno w aktach prawnych, akcentują- cych ochronę dzieci, jak i w przepisach „groźnie kiwających im pal- cem". Słowem - prawo, dotyczące dzieci, to nie tylko prawa dzie- ci. Jednak sama Konwencja jest aktem prawnym, regulującym wy- łącznie prawa dzieci. Nie jest to w najmniejszej mierze zarzut prze- ciw jej twórcom. Oni bowiem świadomie postawili sobie wyłącznie taki właśnie cel i zrealizowali go, wiedząc, że inne aspekty sytuacji prawnej dzieci reguluje ustawodawstwo wewnętrzne państw-sygna- tariuszy Konwencji. Celem Konwencji jest bowiem określenie stan- dardów prawnych ochrony dzieci, wskazanie pewnego minimum le- gislacyjnej przyzwoitości wobec nich. Prawa dzieci 107 Zamierzona i w pełni uzasadniona jednostronność Konwencji nie zwalnia z zarzutu - równie, jak mniemam, zamierzonej, lecz całko- wicie nieuzasadnionej -jednostronności i uproszczeń, jaki skiero- wać trzeba przeciw wielu osobom, zajmującym się w Polsce promo- waniem jej treści, w tym zwłaszcza przeciw mediom. Referowanie ł dzieciom ich sytuacji prawnej poprzez sugerowanie, iż Konwencja zawiera całość tej problematyki, jest mówieniem nieprawdy. Jest to tym bardziej godne potępienia, że dziecko nie jest w stanie zweryfikować przekazywanych mu treści. Liczne audycje i inne działania, promujące Konwencję, jawią się jako szczególny przykład „ślizgania się" po po- wierzchni - nazbyt dla ich twórców skomplikowanych - zagadnień pedagogicznych. Wszystko, co dzieje się wokół Konwencji, ma bowiem głęboki wymiar wychowawczy. Odbywa się wszak proces poruszania sumień rodziców, budzenia wrażliwości nauczycieli i wychowawców, uświadamiania praw dzieciom. Niestety, mamy również do czynienia z natłokiem publikacji, spłycających wszystko do niemądrego dycho- tomicznego ujęcia: prawa dzieci - obowiązki dorosłych. Każda tego typu wypowiedź to sączenie młodym ludziom poczu- cia nieufności i pretensji wobec świata dorosłych, w którym winni ra- czej szukać oparcia. Naturalna do pewnego stopnia skłonność mło- dzieży do podważania autorytetu dorosłych wzmacniana jest promo- waną przez media niemądrą tezą o podziale na my (dzieci i wspiera- jąca ich garstka dorosłych obrońców), którzy mamy prawa wraz z tymi, którzy muszą bronić dzieci przed dorosłymi, oraz oni (czyli dorośli), którzy zawzięli się, aby prawa dzieci łamać. Nie twierdzę, że czynione jest to zawsze z premedytacją, pewnie o wiele częściej motywem jest bezmyślność. Nie zmienia to jednak faktu, że nieuchronny jest taki właśnie odbiór przez młodzież szeregu audycji, artykułów i prelekcji. Przedstawianie dzieciom Konwencji w taki sposób, jakby był to" jedyny akt prawny, który ich dotyczy, ma i ten bałamutny skutek, że daje dziecku podstawę do opacznego postrzegania swojej sytuacji. Sugeruje, że nie jest ono wewnątrz rodziny czy wewnątrz szkoły, lecz że stoi ponad nimi („Ja mam prawo, ty - obowiązek mi je za- gwarantować"). Trafia to do młodzieży, zarówno tej refleksyjnej, jak i do tej nastawionej do świata roszczeniowo, czasem agresywnie, która taki schemat bez namysłu „kupi". Tymczasem podobnie, jak nieszczę- 108 Domy na piasku śliwy jest mały człowiek stłamszony przez świat dorosłych, tak też nie przeżyje szczęśliwie dzieciństwa dziecko, które uwierzy w bzdu- rę o tym, że jest usytuowane ponad rodziną czy ponad szkołą. Szan- są na dobre, radosne przeżycie dzieciństwa jest bowiem odnalezie- nie swego miejsca nie ponad tymi wspólnotami, lecz wewnątrz nich. Obserwacja oświatowej łączki pozwala stwierdzić, że uproszczone treści, dotyczące sytuacji prawnej dzieci, traktuje serio spora grupa dorosłych. Niektórzy obrońcy praw dziecka postępują tak, jakby za- tracili poczucie rzeczywistości. Jak inaczej skomentować głos lumi- narza polskiej pedagogiki, popierający protesty dzieci przeciw nie- zgodnemu z ich oczekiwaniami obsadzeniu stanowiska dyrektora w placówce? Udział w audycji telewizyjnej i artykuł w poczytnym dzienniku {Gazeta Wyborcza z 26. 3. 93 r.) z powołaniem się w spra- wie stricte administracyjnej na artykuł 5. kodeksu cywilnego stano- wiły prawniczy i pedagogiczny horror. Ten przykład znalazł naśla- dowców i na niższych szczeblach pedagogicznej „hierarchii". Klinicznym przykładem „napuszczania" dzieci na dorosłych jest utworzenie Partii Dziecka. Trudno o bardziej dobitne kreowanie podziału na „my" i „oni" oraz o bardziej ostentacyjny przejaw instru- mentalnego traktowania dzieci w życiu publicznym. Przygnębienie ogarnia na widok takich przejawów troski o interesy dzieci. W kate- goriach pedagogicznych w przesłaniu tego pomysłu znać bowiem koligacje z Pawlikiem Morozowem, zaś w kategoriach politycznych istnienie tego bytu na scenie politycznej wydaje się równie niezbędne w budowaniu w Polsce demokratycznego społeczeństwa otwartego, jak działalność Polskiej Partii Przyjaciół Piwa czy Staną Tymińskiego. Doskonale rozumiem, że mówiąc o łamaniu praw dziecka, nie moż- na nie nazwać po imieniu tych, którzy je łamią. Wiadomo też po- wszechnie, że - pomimo zjawiska przestępczości dzieci i nasilenia przejawów ich wzajemnej wobec siebie agresji - to głównie dorośli winni są łamania ich praw^To prawda. A jednak zdumiewa brak wyobraźni, który pozwala dyskutować z dziećmi o relacjach dzieci - rodzice tak nieodpowiedzialnie. W omawianej kwestii odpowiedzialność winna przejawiać się Prawa dzieci 109 wsączeniu praw dzieci z ich obowiązkami. Nie chodzi o to, by uzależ- niać ochronę praw od poprawnego postępowania dzieckćpOchrona • naruszonego prawa należy się bowiem każdemu, kogo prawo zosta- ło naruszone - na równi prymusowi i wzorowemu dziecku, jak i urwisowi sięgającemu do kieliszka czy po woreczek z klejem. Cho- dzi o przesłanie pedagogiczne - moralne i formacyjne - które winny otrzymywać dzieci pouczane o swoich prawach, zawartych w Kon- wencji. Za koniecznością takiego podejścia przemawia wynikający z doświadczenia zdrowy rozsądek. Jeśli dla kogoś nie jest to podsta- wa wystarczająco wiarygodna i musi oprzeć się na fundamencie nor- matywnym, to z satysfakcją przypominam, że ustawodawstwo pol- skie zawiera regulacje jednoznacznie wspierające tezę o istnieniu obo- wiązków i zakazów także w odniesieniu do dzieci. Aby o tym się prze- konać, wystarczy sięgnąć chociażby do ustawy o postępowaniu w sprawach nieletnich, regulującej sposoby reagowania na naganne czyny młodych ludzi lub na ich demoralizację (nawiasem-mówiąc, bardzo szeroko definiowaną). Pouczająca jest też lektura ^odeksu ro- dzinnego i opiekuńczego. Dziecko jest w nim na naczelnym miejscu i to właśnie sprawia, że widziane jest przez ustawodawcę nie ponad rodziną, lecz wewnątrz niej^ Wyrazem tego jest mię- dzy innymi przepis, który co bardziej nawiedzonym obrońcom praw dzieci może wydać się przejawem zacofania, mówiący o obowiązku okazywania rodzicom posłuszeństwa. W polskich mediach wytworzyła się natomiast aura, w której o tak banalnej kwestii, jak wychowanie do posłuszeństwa czy wychowanie do odpowiedzialności, nie wypada się nawet zająknąć. Przykładem może być pewien były poseł, który coś tam powiedział o potrzebie kształtowania w dzieciach postawy karności i posłuszeństwa. Otrzy- mał w odpowiedzi solidną porcję oburzenia i drwiny, wyrażanych - rzecz jasna - z pozycji niezłomnych obrońców dzieci. Przy czym swoiste rozdwojenie u szyderców przejawia się w tym, że drukują naiwne i uproszczone artykuły o prawach dzieci na przemian z reporta- żami o bezprawiu, szerzącym się wśród coraz młodszej młodzieży. Być może doczekamy się, że za skierowanym do dzieci wezwa- niem, by przysyłały wypowiedzi na temat „Nie bij mnie, tato, nie bij mnie, mamo", Gazeta Wyborcza ogłosi równie niemądrą, ale tym 110 Domy na piasku razem skierowaną do dorosłych prośbę, by przysłali coś na temat „Nie bij mnie, nie bądź wobec mnie i swoich kolegów agresywny, synu, córko, uczniu, wychowanku". Z trwogą czekałem na publikacje uzy- skanych tą drogą wypowiedzi. Na szczęście ktoś w redakcji się opa- miętał i pomysł nie doczekał się realizacji. Zbieranie takich wypo- wiedzi miałoby sens, gdyby celem redakcji było przekazanie ich np. Komitetowi Ochrony Praw Dziecka - by kompetentni psychologo- wie i pedagodzy podjęli próbę pomocy lub interwencji. Nie wszyst- ko bowiem nadaje się na strawę dla głodnych sensacji czytelników. W czasach, w których tak wiele jest blichtru i działań powierzchow- nych, a tak niewiele rzetelnego zgłębiania skomplikowanych kwestii, być może jest naiwnością oczekiwać, że akurat problematyka praw dzieci podejmowana będzie bardziej odpowiedzialnie niż inne zagadnie- nia. Tym bardziej, że odrzucenie wskazanych wyżej uproszczeń mu- siałoby zaowocować podjęciem temaru^o którego mało kto jest dziś przygotowany - problemu wychowania. \f o w ramach pojęcia „wycho- wanie" zawierają się przecież zarówno prawa dzieci, jak i ich obowiązki?> TROSKA Swego czasu popełniłem krótki tekst, dotyczący owej ustawy na „A". Temat to ogromnie ważki i mając coś do powiedzenia, pomimo du- żych oporów, w poczuciu, że tak trzeba, napisałem artykuł i wysła- łem do redakcji. Bardzo chciałem ogłosić go w okresie pomiędzy tak częstymi kampaniami wyborczymi, by podjąć próbę wywołania od- powiedzialnej dyskusji na argumenty, unikając pyskówek i partyjnych agitek. Nie było to łatwe, zważywszy na skłonność narodu i jego parlamentarnej emanacji do rozmaitych przetasowań. Prymitywizm nawiedzonych feministek, argumentujących w stylu „Ja decyduję, bo to mój brzuch", a z daigiej strony słynne zetchaenowskie „Rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata", budziły moje zażenowanie. Ale zapy- ta ktoś nie bez racji: Co to ma wspólnego z domami dziecka? Czynię to, gdyż chcę uwiecznić pewną scenkę, w której brałem udział, a która Prawa dzieci 111 dotyczy zarówno moich wychowanków, jak i dyskusji toczonej wo- kół owej nieszczęsnej ustawy. Siedziałem w dyrektorskim gabinecie, gaworząc z pewnym reży- serem, autorem wielu reportaży, w tym także o domach dziecka. W tym czasie w budynku, w którym mieszkały dzieci, terminująca u niego młoda dziennikarka rozmawiała z wychowankami. Na mar- ginesie dodam, że pomimo solennych obietnic, iż twarze opowiada- jących o swym życiu dziewczyn nie będą pokazane, a tylko słychać będzie ich głos, następnego dnia ich zapłakane oczy mogli zobaczyć telewidzowie w głównym wydaniu „Wiadomości". Wróćmy jednak w zacisze dyrektorskiego gabinetu. Reżyser, przybrawszy pozę filozoficzną, głosem pełnym zatroska- nia powiedział coś, co wcześniej i później wielokrotnie można było usły- szeć, w tym również z trybun parlamentarnych: „Przez tę ustawę uro- dzi się tyle dzieci nie chcianych, że trzeba będzie wybudować setki domów dziecka". Było to tuż przed uchwaleniem ustawy z 7 stycznia 1993 roku o ochronie życia dzieci poczętych. Gdy piszę te słowa (jesień 1996), mam świeżo w pamięci wypowiedź, bardzo skądinąd szanowa- nej przeze mnie pani senator, która opowiadając się za dopuszczalno- ścią dokonywania aborcji na żądanie matki, uderzyła w ten sam ton. Powiedziała mianowicie, że liberalna ustawa byłaby przejawem odpo- wiedzialnego podejścia do rozwiązania kwestii sieroctwa społecznego. Odbieram tego rodzaju wypowiedzi niezwykle krytycznie. Zdecy- dowana większość tych, którzy decydowali się na aborcję, przeżywa ogromny dramat, lęk, ma poczucie winy. Budzi to we mnie raczej współczucie niż potępienie. Dziękuję wtedy Bogu, że mnie nie posta- wił przed tak dramatycznymi wyborami, jakie były udziałem większo- ści z nich. W wystąpieniach polityków nie ma konkretnych ludzkich przypadków, nie ma dramatu konkretnych osób. Jest natomiast jakieś takie, rzekłbym, statystyczne postrzeganie zagadnienia („odpowiedzial- ne podejście do rozwiązania kwestii"). To mnie zawsze niezmiernie irytowało, tym bardziej, że znałem setki dzieci, moich wychowanków, które wedle życzeń - tak tego reżysera, jak i pani senator - lepiej, aby się nigdy nie narodziły. Wiem, że i pani senator, i pan reżyser, i wielu innych, wypowiadających podobnie niemądre kwestie, nie my- ślało o wychowankach domów dziecka, lecz o tych, którzy przyjdą 112 Domy na piasku po nich, ale to w niczym nie mogło zmienić mojego odbioru ich wy- powiedzi. Czy chcieli tego, czy nie, mówili przecież również o mo- ich wychowankach. Jako wychowawca musiałem to odnosić do kon- kretnych dzieci, a nie do jakiejś abstrakcyjnej, anonimowej ich kate- gorii. Musiałem odnosić te słowa do wychowanków, z którymi spę- dzałem tysiące godzin, z którymi bawiłem się, kłóciłem, odrabiałem lekcje itp. Wedle pani senator ich życie było efektem nieodpowiedzial- nego podejścia państwa do kwestii sieroctwa. Rozumieć zatem nale- ży, że gdyby ich nie było, wówczas byłby to dowód naszej społecz- nej odpowiedzialności. Absurd tego sposobu myślenia zwalnia, jak sądzę, od polemik. Dodam tylko - by miara absurdu sięgnęła szczytu - że wszyscy moi wychowankowie urodzili się w czasie obowiązy- wania ustawy skrajnie przystającej do wrażliwości społecznej pani se- nator i pana reżysera, a mianowicie tej skrajnie liberalnej, z 1956 roku. Wysłuchałem więc sentencji mego gościa, wstałem i podszedłem do okna. W stronę domu szli Magda i Krzyś. Ona miała wtedy może 16 lat, a on 8 lub 9. - Proszę pana - powiedziałem - powiem coś, co może powie- dzieć tylko osoba, która zna te dzieci i dobrze im życzy, a pan tak ubo- lewa, że się urodziły. Tam idzie dziewczę, które zrobiło już w swoim krótkim życiu tyle dobra, że na pięciu takich jak my pewnie by starczy- ło. Ten mały jest jej bratem. Matkuje mu i jeszcze jednemu, o rok od niego starszemu, jak umie, od kilku lat. Są w domu dziecka już ze dwa lata. Gdy była jeszcze w domu, opiekowała się dwojgiem powitych przez jej matkę niemowlaków, które później jej rodzicom odebrano i oddano do adopcji. Te niemowlaki pewnie nadają sens życiu ludzi, którym Bozia dzieci nie dała, Krzyś i ten ciut starszy od niego Waldek rosną, uczą się i sprawiają, że ich matka, która po swojemu ich kocha, jeszcze walczy, by zupełnie nie upaść. Powiem panu, że gdy patrzę na to wszystko, a widzę dokładnie ułomności bytowania w domach dziec- ka, to nie mam żadnych wątpliwości, iż to wielkie szczęście, że ich matki, które narobiły w życiu dużo błędów, jednak te dzieci urodziły. Pozostawił nie dopitą herbatę i wyszedł. Wiem, że go nie przeko- nałem, co najwyżej obraziłem. Bo też cała ta debata wokół ustawy mało kogo do czegokolwiek przekonała. Pozostaje hałas zatrzaski- wanych drzwi, zaciśnięte zęby, drwina jednych, niemy krzyk innych. XI SIEROCTWO PRZED SĄDEM Wielu wizytatorów, prezesów sądów albo też szefów policji, chcąc na początku swego urzędowania zrobić coś pożytecznego i zarazem spektakularnego, organizuje konferencję interdyscyplinarną lub, jak kto woli, międzyresortową. Ich celem jest wszechstronne omówienie jakiegoś istotnego problemu, dopomożenie w zadzierzgnięciu nici po- rozumienia pomiędzy rozmaitymi osobami i instytucjami, tudzież doprowadzenie do wypracowania wspólnej platformy współpracy. Takim pomysłom trudno odmówić zasadności. Moja rezerwa wobec nich bierze się z obserwacji owoców tych przesięwzięć. Są marne. W sprawach sieroctwa -jak i zapewne w wielu innych - każdy mówi bowiem sobie właściwym językiem, a i sposoby myślenia licz- nych służb - najdelikatniej mówiąc - nie są kompatybilne. Problematyka sieroctwa ogniskuje wszystkie problemy społecz- ne. Ktoś trafnie ironizował mówiąc, że zlikwidować to zjawisko jest bardzo łatwo, gdyż wystarczy jedynie poradzić sobie z problemami ubóstwa, alkoholizmu, narkomanii, mieszkaniowym, przestępczości i kilku innymi, i już problem sieroctwa będziemy mieć z głowy. Sie- roctwo społeczne jest bowiem ich konsekwencją. Dlatego domy dziec- ka skazane są na współpracę z kilkunastoma co najmniej instytucja- mi, wśród których sądy rodzinne uznać należy bodaj za najważniejsze. ; Współpraca pomiędzy domami dziecka a sądami rodzinnymi została po części sformalizowana i znajduje swój wyraz w rozmaitych doku- mentach. W zdecydowanej większości spraw przybycie dziecka do 114 Domy na piasku placówki poprzedzone jest orzeczeniem sądu, ingerującym w sferę władzy rodzicielskej. Aby wydać takie orzeczenie w sposób uwzglę- dniający dobro dziecka, sędzia musi nie tylko trafnie ocenić sytuację w jego rodzinie, ale powinien również znać realia placówki. Sąd ro- dzinny decyduje też w większości przypadków o opuszczeniu domu dziecka przez wychowanka. Dotyczy to zarówno umieszczania wy- chowanków w placówkach o ostrzejszym rygorze, jak i decydowa- nia o ich powrocie do rodziców. W trakcie pobytu dziecka w placówce wychowawcy przedkładają sądowi - zwykle raz do roku - opinie o wychowankach, zwłaszcza o ich kontaktach z rodziną. Pod koniec roku szkolnego na odbywających się w domach dziecka naradach rekwalifikacyjnych, obecni na nich sędziowie współuczestniczą w formułowaniu wniosków dotyczących zasadności dalszego poby- tu wychowanka w placówce. Cechą tych - licznych - formalnych przejawów współdziałania sądów rodzinnych z placówkami opiekuńczo-wychowawczymi jest jednak, niestety, ich powierzchowność. Wychowawcy pisząc często w odpowiedzi na wezwanie sądu nie- zwykle powierzchowne opinie o wychowankach, uzasadniają swe postępowanie stwierdzeniem, że „tego i tak nikt tam nie czyta". Nie pochwalając pisania opinii „na odczepnego", muszę przyznać, iż wielokrotnie odnosiłem wrażenie, że przesłana do sądu opinia była tam jedynie wpinana do akt sprawy, a treściąjej nikt głowy sobie nie zaprzątał. Pewnie wielu sędziów ich nie czyta, żywiąc po części traf- ne przekonanie, że „w tych opiniach i tak niczego nie ma". Szczególną irytację wśród wychowawców budzi fakt, że często pomi- ja się ich zdanie w trakcie rozstrzygania przez sąd spraw, o których właśnie oni mają największą wiedzę. Któż bowiem, jak nie wychowaw- cy, najlepiej orientuje się w kwestii postawy rodziców wobec dziecka, przebywającego w placówce. Bywało natomiast niejednokrotnie tak, że placówka nie była nawet informowana o toczącej się sprawie o przy- wrócenie władzy rodzicielskiej rodzicom wychowanka. A przecież jed- nym z elementarnych obowiązków sądu jest dociekanie prawdy. Wychowawcy twierdzą też, że sądy rodzinne postępują zbyt ła- godnie wobec rodziców, zaniedbujących swe dzieci. Zdecydowana Sieroctwo przed sądem 115 bowiem większość orzeczeń w sprawach dotyczących ingerencji w sferę władzy rodzicielskiej kończy się jej ograniczeniem. Do rzad- kości zaś należą orzeczenia o pozbawieniu rodziców tej władzy. Warto na wstępie pokazać, jaka między tymi orzeczeniami jest istotna różnica. Otóż, orzeczenie o ograniczeniu władzy rodzicielskiej zakłada, iż sytuacja w danej rodzinie jest do uratowania. Sąd ograni- ~"~ cza ową władzę, jeśli w chwili orzekania nie może jednoznacznie stwierdzić, że - odwołując się do życiowego doświadczenia - dana rodzina nie ma szans na odbudowanie tego, co w niej się rozsypało. Skoro jest taka szansa, to - zdaniem sądów - nie można jej prze- kreślić. Pozbawienie władzy rodzicielskiej orzekane jest zaś wów- - czas, gdy nadziei na poprawę nie ma. Orzeczenie takie daje w związku z tym podstawę do podjęcia działań, zmierzających do umieszczenia dziecka w instytucji pieczy zastępczej o charakterze rodzinnym (ro- dzina zastępcza, adopcja). Sądowe ograniczenie władzy rodzicielskiej - ze względów pra- ^ wnych - wyklucza możliwość adopcji oraz do minimum ogranicza możliwość umieszczenia dziecka w rodzinie zastępczej. Wynika to z faktu braku chętnych do tworzenia rodzin zastępczych, w których dzieci podlegałyby władzy rodziców naturalnych, a więc miały z nimi stały kontakt (chyba że rodzinę zastępczą tworzą np. dziadkowie dziecka). Jest kilka przyczyn preferowania przez sądy rodzinne ograniczę- L- nia władzy rodzicielskiej, a więc liberalnego - zdaniem wychowaw- ców (i chyba większości społeczeństwa) - stosunku wielu sędziów do rodziców, zaniedbujących swe dzieci. W nauce prawa rodzinnego dominuje tradycyjne zapatrywanie, zgodnie z którym krąg osób, tworzących rodzinę, stanowią krewni i osoby powiązane stosunkiem prawnym, wyrosłym na gruncie pra- . j wa rodzinnego (małżeństwo, powinowactwo, pokrewieństwo, adop- cja). W konsekwencji prawnicy skłonni są przedkładać ochronę wię- zów krwi i więzów prawnych nad ochronę więzów emocjonalnych. W typowych sytuacjach więzy pokrewieństwa i więzy prawne są glebą dla rozwoju trwałej pozytywnej więzi emocjonalnej, problem jednak tkwi w tym, że do sądów trafiają sprawy nietypowe... Inną przyczynę stanowi organizacyjna niewydolność sądów rodzin- 116 Domy na piasku nych. Utworzono je w latach 70., aby rozstrzygały możliwie wszyst- kie sprawy, związane z rodziną. Zakładano, że sędziowie rodzinni po- winni mieć wszechstronne kwalifikacje prawnicze, psychologiczne, pedagogiczne itp., a nadto staż małżeński i rodzinny. Zakładano jed- nocześnie silne wsparcie sędziów instytucjami eksperckimi. Tymcza- sem jednak okazało się, że fluktuacja kadr w sądach rodzinnych jest równie dynamiczna, jak w innych wydziałach, i o doświadczeniu - tak życiowym, jak zawodowym - można mówić w wypadku mniej- szości sędziów. O sieci instytucji eksperckich - w dobie zapaści fi- nansowej resortu - lepiej nie wspominać. Świadczą zresztą o tym zawstydzająco nieraz cienkie akta spraw, toczących się przed sąda- mi rodzinnymi. Nie dysponując w wielu sytuacjach dostateczną wiedzą o sprawie, sędziowie rodzinni koncentrują się jedynie na poprawności formal- nej swych orzeczeń. Najwyższym nakazem zawodowego formalizmu jest zaś u sędziów wydanie orzeczenia, co do którego istnieją najmniej- sze szansę na jego zaskarżenie. Dbałości o dobre notowania w są- dzie wyższej instancji nie da się bowiem odmówić żadnemu sędzie- mu. Orzeczenie radykalne, tj. pozbawiające władzy rodzicielskiej, o wiele bardziej prowokuje do zaskarżenia niż kompromisowe orze- czenie ojej ograniczeniu. Inną przyczyną preferowania przez sądy ograniczenia władzy ro- dzicielskiej jest to, że orzekają one z reguły w sprawach dotyczących dzieci, które - z racji swego wieku - nie mają szans na umieszcze- nie w rodzinnym środowisku zastępczym. Przecież do domów dziecka trafiają z reguły dzieci nastoletnie. Pozbawienie władzy rodzicielskiej trudno w takim wypadku uzasadnić. Tezy, że orzeczenia sądów rodzinnych nie są wobec rodziców wy- chowanków domów dziecka sprawiedliwe, nie da się zakwestiono- wać. W istocie, orzeczenia te -jeśli je zestawić z rangą rodziciel- skich przewin i zaniedbań - uznać trzeba jako bardzo łagodne. Pa- radoksalnie jednak - wcale nie musi to oznaczać, że orzeczenia te nie są trafne! W większości sytuacji orzeczenie o ograniczeniu wła- dzy rodzicielskiej jest bowiem całkowicie zasadne. Zastanówmy się nad tym, cóż z tego wyniknęłoby dobrego, gdyby sądy były tak spra- Sieroctwo przed sądem 117 wiedliwe wobec niedobrych rodziców, jak tego życzy sobie większość wychowawców lub pałających świętym oburzeniem sąsiadów? Głu- chota sędziów na wołanie o taką sprawiedliwość ma - zapewne przy- padkiem - również dobre skutki. Myślę bowiem, że gdyby np. tak samo sucho i rzeczowo odmierzać sprawiedliwość wychowankom domów dziecka, to po miesiącu spora ich część spełniłaby kryteria umieszczenia w zakładzie wychowawczym. Są pojęcia waż- niejsze od sprawie dli w o ś ci. Zdecydowanie ważniejsze jest np. wydanie w sprawie rodzinnej orzeczenia zgodnego z dobrem dziecka niż orzeczenia sprawiedliwego wobec jego rodziców. Spra- wiedliwość, a więc w omawianych sprawach - srogość wobec ro- dziców - mogłaby przecież uderzyć w podstawy więzi dziecka z ojcem i matką i spowodować bezpowrotne ich rozstanie. Ten efekt, szczególnie dla dziecka, byłby najboleśniejszy. Dlatego sprawiedli- we osądzenie postawy rodziców zasadne i właściwe będzie tylko wówczas, gdy nie istnieją więzy psychiczne pomiędzy nimi a dziec- kiem. Czyli wtedy, gdy ostrze orzeczenia, wymierzonego w rodzi- ców, nie ugodzi dziecka. Myślę także, iż tym, którzy zżymają się na łagodność sędziów, nie powinno zależeć na automatycznym odchyleniu wahadła w drugą, restrykcyjną stronę. Przeciwstawienie: orzeczenie łagodne - orze- czenie surowe jest bowiem fałszywe. Orzeczenie trafne albo też błęd- ne - oto jest prawidłowo sformułowana alternatywa. Wbrew pozo- rom różnica pomiędzy tymi przeciwstawieniami jest zasadnicza. -&' Każda sprawa rodzinna ma swoją dynamikę. Geneza pozostaje zwy- ' kle tajemnicą danej rodziny. Nie znają tamtego okresu bezpośrednio nie tylko sędziowie, ale też pomoc społeczna, szkoła, sąsiedzi. Później problem wykracza poza rodzinny krąg. Domyślają się go, a później dowiadują o nim nauczyciele, widzący na lekcjach zaspane, niesta- rannie ubrane i nie przygotowane do zajęć dziecko, czy też pracow- nicy socjalni, odwiedzający kogoś w najbliższej okolicy. Reagują. Jest już jednak późno, a schorzenie poczyniło w organizmie rodzinnym spustoszenia. Niektóre ze spraw, te najtrudniejsze, trafiają wtedy do sądu. Po orzeczeniu sądowym, opartym po części na wiedzy sędzie- go o sprawie, a w dużej mierze na przecenianej przez niego własnej 118 Domy na piasku intuicji, dziecko poprzez państwowe pogotowie opiekuńcze trafia do domu dziecka, W tym momencie następuje dramatyczne rozdarcie pomiędzy tym, co stać się powinno, a tym, co następuje. Cóż bowiem dzieje się po umieszczeniu dziecka w domu dziecka? Otóż, nie dzieje się p r a w i e n i c. W tzw. środowisku wszyscy odhaczyli sobie problem, myśląc, że teraz, po umieszczeniu w placówce, dziecko będzie już wreszcie miało dobrze, a źli rodzice dostali za swoje. Mało kto rozumie, że dziecko myśli zupełnie inaczej, tzn. pragnie do swych rodziców po- wrócić. Faktem miłości dziecka do jego rodziców, jako sprzecznym z dominującym w społeczeństwie sposobem pojmowania sprawiedli- wości, mało kto się jednak przejmuje. Ci, którzy przyczynili się do przeprowadzenia go na drugą stronę życia, do domu dziecka, są du- mni ze swego uczynku niemalże tak, jak ów dzielny harcerz po prze- prowadzeniu staruszki, zamierzającej iść w odwrotnym kierunku. Myśl, aby pomóc rodzicom podnieść się z upadku i doprowadzić do powro- tu do nich ich dziecka, jest może ostatnią, jaka przyjdzie im do głowy. A to jest ostatni moment, w którym można uratować dziecku ro- dzinę. Należałoby więc zaangażować wszystkie siły do intensywnej pracy z/nad rodziną, z której zabrano dziecko. Wtedy bowiem jest jeszcze szansa. Później wielu rodziców „odpuści", przyzwyczai się do nowej sytuacji i przestanie walczyć o dziecko. Wielu też ulegnie dalszej społecznej degradacji, dając - w mniemaniu obserwatorów - dowód, że słusznie dziecko im odebrano. Powie ktoś, że ci rodzi- ce powinni sami wykazać wolę walki o dziecko. Może to i racja. Moje kontakty z ludźmi z marginesu skłaniają mnie jednak do innego podej- ścia. Jak ktoś ma złamaną nogę, to sam do lekarza nie pójdzie, nie będzie miał na to siły. Nieprzytomny z bólu będzie leżał i czekał na pomoc. Z tym, który ma złamany charakter, jest podobnie... Tymczasem w ostatnich latach nośności nabiera postulat, by sto- sowny artykuł kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, dotyczący pozba- wienia władzy rodzicielskiej, wzbogacić o paragraf brzmiący tak: „Jeżeli rodzice, których dziecko przebywa w placówce opiekuńczo- -wychowawczej, zaniedbują wykonywanie swych obowiązków względem dziecka przez okres trzech miesięcy, sąd opiekuńczy wszczyna postępowanie o pozbawienie ich prawa pieczy rodziciel- Sieroctwo przed sądem 119 skiej". Jestem stanowczo przeciwny temu projektowi i podobnym do " niego propozycjom zmian przepisów, dotyczących pozbawienia wła- dzy rodzicielskiej. Dziś robimy niewiele, aby ziścić marzenie wychowanków domów ? -t. dziecka o powrocie do swych rodziców. Po wprowadzeniu tego prze- pisu - nie mam złudzeń - nie będzie robić się nic. Miną trzy mie- siące i problem sam się rozwiąże. W ten oto sposób, głosząc troskę 0 sieroty i miłość do nich, zmierza się do wprowadzenia przepisu cał- kowicie sprzecznego z ich naturalnym pragnieniem. Przepis ten za-. « sadza się na kilku podstawach, które odrzucam, a mianowicie na: - niechęci wobec rodziców dzieci, - niedostrzeganiu potrzeb psychicznych sierot, - założeniu, że po trzech miesiącach dziecko zapomina o ojcu 1 matce lub ich odrzuca (wszak tylko wtedy zasadne byłoby pozba- wianie władzy rodzicielskiej i przekazywanie dziecka do np. rodziny zastępczej czy adopcji), - akceptacji pasywności społeczeństwa i instytucji w kwestii po- mocy poszczególnym osobom i rodzinom w kryzysie, - braku wyobraźni (a może i wiedzy o tym, jak poradzono sobie z problemem gdzie indziej), nie pozwalającym wyjść poza beznadziej- nie jałowy, a dominujący schemat. Last but not least nie podoba mi się zobowiązywanie sądów - zwłaszcza rodzinnych - do wyrokowania w ściśle określony spo- sób, zgodny z jedynie słuszną wolą aktualnych parlamentarzystów („Miną 3 miesiące i sąd musi pozbawić rodziców władzy", czy inny niedawny projekt, sprowadzający się do tezy: „Małżonek zażąda roz- wodu - sąd ma obowiązek go orzec"). Przy takim podejściu do pro- blemów rodziny może już lepiej pójść na całość i wysunąć postulat oddania spraw rodzinnych kompetencji np. MSW. Twórcom tych projektów nie chodzi o rozstrzyganie sporów, bo przecież oni z góry wiedzą, jak należy sprawę rozstrzygnąć i wszystko starają się prze- sądzić sztywno sformułowanymi przepisami. W takiej sytuacji pozo- stawianie omawianych spraw w gestii sądów jest przejawem niekon- sekwencji lub słabo skrywanym kamuflażem. Osobiście żywię sta- roświecki pogląd, iż sądy są od tego, aby rozstrzygać spory i nie na- leży ich roli redukować do rangi ślepego wykonawcy schematycz- 120 Domy na piasku nych przepisów. Można natomiast - nie zaprzeczając ich istocie - zobowiązać je do tego, aby co jakiś czas (np. nie rzadziej niż co 3 mie- siące) dokonywały analizy sytuacji i rozważały potrzebę zmiany orze- czenia, dotyczącego władzy rodzicielskiej. Godząc się na taki zapis w regulaminie funkcjonowania sądów powszechnych, trzeba jednak dodać, że i dziś nic nie stoi na przeszkodzie, aby sądy rodzinne we- ryfikowały swe pierwotne orzeczenia, dotyczące władzy rodzicielskiej. Pozostaje jedynie poinformować je o potrzebie i zasadności takiego działania. Długotrwałe przebywanie dziecka w placówce jest niewątpliwie złem. W większości takich wypadków podstawą umieszczenia tam dziec- ka było orzeczenie sądu o ograniczeniu władzy rodzicielskiej. Lekar- stwem gorszym od choroby byłoby jednak, moim zdaniem, wprowa- dzenie przepisu, który został wyżej poddany krytyce. Nie ma innego sposobu uniknięcia zarówno długotrwałych pobytów dzieci w pla- cówkach, jak i postulowanego - moim zdaniem, w praktyce często nieuchronnie pochopnego - odbierania władzy rodzicielskiej, jak otoczenie rodziny dziecka wszechstronną pomocą socjalną. Za orze- czeniem o umieszczeniu dziecka w placówce winna bowiem iść pra- ca na rzecz przywrócenia mu jego rodziny. Dopiero brak efektów intensywnych działań daje mandat do pozbawienia rodziców władzy. Obecnie jednak orzeczenie o umieszczeniu dziecka w domu dziec- ka nie ma, niestety, charakteru dynamicznego, tj. nie kreuje ono no- wej sytuacji dziecka z założeniem, iż nastąpią dalsze jej etapy. Prze- ciwnie, orzeczenie to kształtuje często sytuację dziecka na długie lata. Lawa, która w wyniku działania ludzi i instytucji winna wrzeć, wo- bec ich pasywności - zastyga. Poirytowanie nieskutecznością ochrony prawnej dzieci popycha też do innych postulatów legislacyjnych. Najbardziej znany jest wysuwany wielokrotnie postulat wprowadzenia przepisu, wyrażającego prawo dziecka do miłości '. Zabieg ten miałby służyć wzmocnieniu ochro- 1 Maria Łopatkowa, Samotność dziecka, Warszawa 1989, tejże, „Czy miłość jest pojęciem jurydycznym", Rzeczpospolita z 9. 9. 96. Sieroctwo przed sądem 121 ny prawnej „więzów serca", łączących dziecko z innymi osobami, które bywają dziś czasami przez sądy pomijane, na rzecz „więzów krwi". Projektowany zapis zmierzałby do wzmożenia ochrony trwa- - łości zastępczych środowisk rodzinnych, w których umieszczono sie- roty społeczne, przed pochopnym rozbijaniem ich przez rodzinę bio- logiczną dziecka oraz prowadziłby do bardziej stanowczego ingero- wania w sferę władzy rodzicielskiej rodziców, nie potrafiących podo- łać swym obowiązkom. Nie wierzę w możliwość zrealizowania wspomnianych celów pe- dagogicznych poprzez postulowane unormowanie, nawet gdyby miało się ono znaleźć w konstytucji. Ustawowe stwierdzenie, że dziecko ma prawo do miłości, nie zmieni bowiem nic w sferze ochrony świa- ta jego uczuć. Należy zauważyć, że obecnie, tj. na podstawie aktual- nego prawa, wcale nie jest tak, że sądy nie mogą i nie powinny(!) chronić świata uczuć dziecka w jego relacjach z dorosłymi. Wystar- czającą podstawę do tego daje naczelna zasada polskiego prawa ro- dzinnego - zasada dobra dziecka. W działaniach legislacyjnych warto kierować się myślą głoszoną przez wielu znamienitych prawników, że nie należy tworzyć bytów ponad konieczną potrzebę, zwłaszcza jeżeli nie wykorzystuje się tych instrumentów, które już istnieją. Wstrzemięźliwość należy wykazy- wać zwłaszcza wobec pomysłów wprowadzania do prawa pojęć nie- ostrych, zabarwionych emocjonalnie, etycznie itp. Może zmieniłbym zdanie, gdyby dało się zarysować sytuację, w której dobro dziecka byłoby sprzeczne z jego prawem do miłości. Dopóki nie zostanie wskazana taka sprzeczność, dopóty można twierdzić, że wprowadze- nie przepisu o prawie do miłości nie zmieni ani odrobinę zakresu ochrony prawnej dzieci. Do tego dochodzi kłopot ze zdefiniowaniem pojęcia miłość. O wymiarze tego kłopotu można uzyskać wyobraże- nie, jeśli weźmie się pod uwagę obfitość literatury prawniczej na te- mat - tak konkretnego w zestawieniu ze słowem miłość - pojęcia, jakim jest owo dobro dziecka. Istotny problem polega natomiast na tym, w jaki sposób rozpo- znać, co w konkretnej sytuacji jest zgodne z dobrem dziecka, a co realizacji tej zasady nie służy. Sprawy nie rozstrzygnie wpisanie do kodeksu najładniejszej formułki i winniśmy baczyć, by nie pojmo- 122 Domy na piasku wać prawa w sposób magiczny. Oto kilkaset osób „podniesie rękę i naciśnie przycisk", a cały kraj rozbłyśnie miłością do dzieci. Spra- wa rozstrzyga się w sferze świadomości sędziów, ich wiedzy pra- wniczej, życiowego doświadczenia, znajomości pedagogiki, psycho- logii itp., przy wsparciu udzielanym sędziom przez ekspertów, czyli dzięki wiedzy uzyskanej przez sędziego o konkretnej sprawie. Sło- __v wem, to od struktury i organizacji sądów rodzinnych oraz doboru kadry sędziów zależy, w jaki sposób realizowana będzie ochrona prawna dzieci, w tym również ochrona ich prawa do trwałości na- wiązanych przez nie więzów emocjonalnych. XII W POSZUKIWANIU DRÓG WYJŚCIA Po opisaniu rzeczywistości przyszła pora na sformułowanie wizji - przeciwdziałania sieroctwu społecznemu w przyszłości. Mam świa- domość, że opisane wyżej aspekty funkcjonowania domów dziecka ukazują te placówki w ciemnych barwach. Ta ocena dotyczy domów dziecka jako instytucji systemu oświatowego. Dotyczy ona tych pla- cówek jako w chwili obecnej jednego z najważniejszych instrumentów przeciwdziałania skutkom zjawiska sieroctwa społecznego. Ta oce- na - w mojej intencji - nie rozciąga się natomiast na ludzi pracują- cych w domach dziecka. Prawdąjest, że nie wszyscy tam zatrudnieni są święci. Z całą odpowiedzialnością jednak twierdzę, że gdyby wszę- dzie średnia kompetencji i przyzwoitości była zbliżona do tej, jaką pre- zentują osoby pracujące w placówkach opiekuńczo-wychowawczych, wówczas życie w naszym kraju byłoby zdecydowanie bardziej znośne. Z ludźmi pracującymi w domach dziecka jest podobnie, jak z ludź- mi związanymi całym swym życiem z okresem PRL-u - i tam, i tu bardzo wielu umordowało się niemiłosiernie z równie marnym efek- tem. I tam, i tu bowiem efekt tych wielkich trudów po prostu nie mógł być inny. Przyczyna braku sukcesów nie tkwiła w złej pracy tych ludzi ani w ich zbyt małym zaangażowaniu. Nie wynikała ona również z błędów i wypaczeń, popełnionych w realizacji światłych koncep- cji. Stanowiła ona bowiem nieuniknioną konsekwencję realizowania koncepcji, która jest z gruntu zła. Darujmy sobie eufemizmy, gdyż konieczność wymaga powiedzenia w sposób jednoznaczny: te pla- cówki w ich obecnej formule są wielką pedagogiczną pomyłką. Piszę 124 Domy na piasku to z bólem. Zostawiłem w domach dziecka cząstkę siebie i dziś cią- gle wracam pamięcią do wychowanków i przyjaciół, z którymi sta- rałem się osierocone dzieci wychowywać. Piszę o ludziach i spra- wach bardzo mi bliskich. Lata pracy i przemyśleń - a także pewien czasowy dystans, dzielący mnie od momentu zaprzestania pracy - sprawiły, iż dziś nie mam złudzeń. Nie twierdzę, że wysiłek wkłada- ny w pracę wychowawczą z dziećmi mieszkającymi w domach dziec- ka nie miał, czy też nie ma, sensu. Każda praca, w którą wkłada się serce, ambicje, pot, czasami łzy, tym bardziej taka, która jest w isto- cie służbą ludziom potrzebującym, ma głęboki sens i jest godna sza- cunku. Także wówczas, gdy odbywa się w strukturach, pomniejsza- jących jej potencjalny efekt. -^Strukturalne słabości widoczne są w każdym elemencie funkcjo- nowania domów dziecka. Oto tylko kilka najważniejszych, o których już pisałem: - nieuniknione życie z piętnem inności; ' - wieloletnie przebywanie w placówce w poczuciu tymczasowości; - słabe przygotowywanie dzieci do dorosłego życia; - oderwanie od rodziny; - pozostawienie rodziny bez wsparcia, a więc i bez szans na odzy- skanie dziecka; - ogrom domów dziecka, ich zgiełk, brak intymności itp.; - fluktuacja kadry pedagogicznej i zmiany w strukturze wycho- wanków domu; - trudności w wytworzeniu wspólnego modelu wychowania w gronie kilkudziesięciu wychowawców (i częste przypadki oddzia- ływań sprzecznych); - nieekonomiczność placówek (ok. 800 zł na miesiąc wynosił na początku 1997 roku koszt pobytu w domu dziecka jednego wycho- wanka). Wyliczać można by jeszcze długo. Funkcjonowanie domów dziecka przynosi niewspółmierne do wkładanego wysiłku i łożonych na nie środków materialnych efekty, albowiem zbudowane one zostały na złym fundamencie. Konsekwen- cją przyjęcia błędnej koncepcji są słabości wychowania, jakie wyno- szą z tych placówek ich wychowankowie. Domy dziecka, o których W poszukiwaniu dróg wyjścia 125 rzec można, że zbudowane są na pedagogicznych piaskach, dają wychowankom trudny byt w dzieciństwie i słaby, piaszczysty funda- ment pod dorosłe życie. Istnienie zjawiska sieroctwa społecznego zmusza jednak do podej- mowania kroków, które ograniczyłyby jego przyczyny i osłabiły skut- ki. Jak to czynić? Na to pytanie przyjdzie odpowiedzieć na ostatnich kartach książki. Kluczem do znalezienia optymalnego sposobu przeciwdziałania zja- wisku osierocenia społecznego jest jasne sformułowanie odpowiedzi na pytanie: Jaka jest relacja pomiędzy dwoma prawami dziecka, a mianowicie pomiędzy prawem do życia w rodzinie a prawem do zapewnienia mu opieki zastępczej? Na sformułowaniu odpowiedzi na to pytanie zasadza się przyjęcie jednego z dwóch konkurencyjnych kierunków przeciwdziałania zjawisku sieroctwa społecznego. Na pierwszy rzut oka powyższe pytanie może budzić zdziwienie. Relacja pomiędzy prawem dziecka do opieki zastępczej a jego pra- wem do życia w rodzinie wydaje się bowiem oczywista. Pogląd, iż rodzice mają pierwszeństwo w sprawowaniu opieki nad dzieckiem, ' a rodzina jest podstawową komórką społeczeństwa, wydaje się trui- zmem. Podzielają go wszyscy. Warto jednak truizmy powtarzać. Mało kto bowiem pamięta, że jeszcze do niedawna w oficjalnych enuncja- cjach władz oraz w wypowiedziach luminarzy pedagogiki głoszono u nas pogląd o prymacie szkoły (jeszcze niespełna dekadę temu skraj- nie ideologicznej) w wychowywaniu dzieci i subsydiarnej - a więc podporządkowanej - wobec niej roli rodziców '. Niedobra przeszłość nie byłaby jednak wystarczającym powodem, by ją tu przypominać, gdyby nie wywierała wpływu na współczesną rzeczywistość. Zgoda co do rangi rodziny i jej prymatu w sprawo- waniu opieki nad dzieckiem ma bowiem - obawiam się-jedynie charakter werbalny. Podobnie zresztą jak i zgoda co do rangi prawa dziecka do życia w rodzinie, rozumianego jako prawo do życia 1 Por. M. Kozakiewicz, „Miejsce rodziny w ogólnospołecznym systemie wy- chowania", Ideologia i Polityka. Miesięcznik poświęcony problemom szkolenia partyjnego, 1976/12, s. 74-84. 126 Domy na piasku w rodzinie własnej. Świadczy o tym wektor wielu dokonywanych współcześnie działań (również zaniechań) i głoszonych poglądów, dotyczących rodzin, które funkcjonują nieprawidłowo. Istnieje bowiem niedobra tendencja do akcentowania potrzeby trwałego zastępowa- nia rodzin, które funkcjonują nieprawidłowo, w wypełnianiu przez nie ich zadań poprzez umieszczanie dzieci w rozmaitych formach opieki zastępczej. Jednocześnie nie dostrzegana jest konieczność wspiera- nia tych rodzin w celu przywracania - co prawda poszarpanych, ale jednak naturalnych - więzów rodzinnych. Zarzut poważny - trzeba wskazać argumenty. Jest ich niestety sporo. Otóż, tendencja ta widoczna jest na przykład w opisanej w jed- nym z rozdziałów codziennej praktyce domów dziecka, gdzie więk- szość wychowawców przejawia postawy nieprzyjazne wobec rodzi- ców wychowanków. Niewielu dostrzegamy rodzicach partnerów w oddziaływaniu na dziecko, większość nie czyni starań, by nawią- zać z rodzicami wychowanków bliższy kontakt. Współpraca z rodzi- cami prawie nie istnieje. Efektem akceptowania (zwłaszcza przez decydentów, ale nie tyl- ko) krytykowanego kierunku myślenia jest również niepokojąca mil- cząca zgoda na słabość środowiskowej pracy socjalnej z rodzinami, które nie radzą sobie z wypełnianiem swych zadań. Gwoli sprawie- dliwości wobec, w większości dobrze umotywowanej do pracy, ka- dry pracowników pomocy społecznej, wskazać trzeba przede wszy- stkim na niedoinwestowanie etatowe tej grupy zawodowej. Decydenci bowiem (parlament, rząd) nie dostrzegają konieczności wyasygnowa- nia niezbędnych środków na podjęcie szeroko zakrojonej i w pełni profesjonalnej pracy socjalnej z rodzinami dysfunkcyjnymi. Przeciw- nie, tworzą projekty ustaw, w których z deklarowaną w ich uzasa- dnieniach miłością do dzieci splata się-jak mniemam, dialektycz- nie - rzeczywista niechęć do ich rodziców2. 2 Na temat omówionego w rozdziale: „Sieroctwo przed sądem" senackiego pro- jektu zmian Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego zobacz np.: J. Zaporowska, J. Mazurkiewicz, „Dyskusje bez końca", Rzeczpospolita z 2. 10. 1995 r.; także licz- ne wypowiedzi sen. M. Łopatkowej (PSL) ostatnio np. Gazeta Wyborcza W poszukiwaniu dróg wyjścia \11 Słabość środowiskowej pracy socjalnej z rodzinami przejawia się też w braku dostatecznej współpracy ośrodków pomocy społecznej, " parafii, organizacji pozarządowych, szkół, policji itp., słowem - wszy- stkich tych instytucji, które w katalogach swych powinności pomoc rodzinie mają wpisaną na pierwszych miejscach. Ludzie reprezentują- cy te instytucje, zamiast połączyć swe siły w solidny chór, z uporem trwająprzy skazanych na porażkę przedsięwzięciach solowych. Szczególnym przejawem preferowania opieki zastępczej nad dzieć- „ mi jest też absurdalna praktyka zaprzestawania oddziaływania na rodzinę, z której zabrano dziecko do placówki opiekuńczo-wycho- wawczej. Próby napisania przez dzielnych studentów pracy o działa- niach socjalnych, mających na celu wsparcie tych rodzin - w taki sposób, aby mogły przyjąć z powrotem swe dziecko - zawsze koń- czyły się podobnie. Po przeprowadzeniu wywiadów we wszystkich instytucjach, które w danej miejscowości zajmują się pracą z rodzi- nami, przybiegali załamani twierdząc, że wobec rodzin dzieci prze- bywających w domach dziecka nie robi się tam prawie nic. W dużej mierze ze złej praktyki braku oddziaływania na rodziny dysfunkcyjne wyrasta i zyskuje ostatnio na znaczeniu (będąc jakby jej racjonalizacją) myślenie o sieroctwie, które w jednym z rozdzia- łów nazwałem myśleniem dystrybucyjnym. Sprowadza się ono do nieskomplikowanego schematu: zabrać dziecko ze złej rodziny i przekazać do środowiska zastępczego. Wynika ono z: - niechęci wobec źle dotychczas funkcjonujących rodzin natu- ralnych dzieci, - milczącej zgody na pasywną postawę instytucji i osób powoła- nych i zobowiązanych do świadczenia tym rodzinom pomocy, - braku zrozumienia dla faktu, że prawo dziecka do życia w ro- dzinie rozumieć należy przede wszystkim jako jego prawo do życia w rodzinie własnej. W rezultacie mamy dziś często do czynienia z przedkładaniem nad to, co naturalne, tego, co zastępcze (rodzina zastępcza, adopcja). Postulat preferowania rodzinnych form opieki zastępczej nad dziec- z 3. 12. 1996 i z 9. 12.1996. Polemika z wyrażonym tam stanowiskiem w: M. An- drzejewski, „O sieroctwie bez uproszczeń", Rzeczpospolita z 26. 10. 1995 r. 128 Domy na piasku kiem, wyrażany w haśle „skrócić drogę do adopcji", jest ostatnio mottem wielu konferencji. Trudno mu odmówić słuszności, ale tylko wtedy, gdy głoszony jest w związku z krytyką zakładowych form opieki nad dzieckiem. Zasługuje natomiast na sprzeciw, gdy wygła- szany jest w kontekście troski o dzieci, przebywające u swych rodzin naturalnych lub w placówkach opiekuńczo-wychowawczych w przy- padkach, gdy istnieje szansa na ich powrót do rodziców. Myśl o potrzebie preferowania opieki zastępczej nad osierocony- mi społecznie dziećmi - właściwa znacznej części osób, profesjo- nalnie zajmujących się problemem sieroctwa - upowszechnia się tak- że wśród ogółu społeczeństwa. Jest symptomatyczne, że np. w nada- wanych „na żywo" audycjach, poświęconych sieroctwu, większość odbiorców w swych telefonicznych wypowiedziach domaga się upro- szczenia procedur adopcyjnych, surowego karania złych rodziców itp. Tymczasem w wielu krajach postawa społeczeństwa wobec rodzin, które nie wypełniają należycie swych obowiązków wobec dzieci, jest odmienna od dominującej w Polsce. Wynika ona z przyjęcia i ugrun- towania myślenia skierowanego na pomoc ludziom w potrzebie, w tym także w sytuacji ich moralnego upadku. Postawa ta ma też, co ciekawe, solidny fundament formalny. Znajduje ona bowiem swe uza- sadnienie w ratyfikowanych w tych krajach dokumentach międzyna- rodowych. Kraje te tym różnią się od Polski, że za ratyfikowaniem idzie respektowanie. Podkreślam to, gdyż dokumenty te obowiązują także w Polsce, jednakże za zmianą standardów prawnych nie nadą- ża u nas, niestety, zmiana mentalności. Zacznijmy od stwierdzenia, że w respektowanych w tych krajach dokumentach prawa międzynarodowego znajdziemy oczywiście unor- mowania, upoważniające organy państwa do ingerencji w relacje łą- czące rodziców z ich dziećmi, w tym kompetencję do umieszczenia dzieci poza rodziną. Tu nie może być miejsca na naiwność - istnie- ją sytuacje, w których należy reagować wobec rodziców źle wyko- nujących swe obowiązki w sposób stanowczy i konsekwentny. Jed- nak szczególny akcent położony jest w nich na uszanowanie - wy- nikającego z naturalnego porządku - prymatu rodziców w sprawo- waniu opieki nad dziećmi i w ich wychowaniu, w tym także prymatu W poszukiwaniu dróg wyjścia 129 tych rodziców, którzy w danym momencie nie potrafią sprostać ro- dzicielskim obowiązkom. Odebranie rodzicom dziecka - nawet na krótki czas - obwarowane jest tam wieloma warunkami i traktowa- ne jako środek ostateczny, stosowany jedynie po wyczerpaniu innych sposobów pomocy dziecku i rodzinie (po, a nie zamiast). Przytoczenie w tym miejscu treści niektórych postanowień owych dokumentów - ratyfikowanych również przez Polskę - wydaje się niezbędne, zważywszy na ich ciągle niezadowalaj ącą recepcj ę. Międzynarodowy Pakt Praw Gospodarczych, Socjalnych i Kultu- ralnych, uchwalony przez Zgromadzenie Ogólne ONZ w 1966 r., w art. 10 ust. 1 określa rodzinę jako naturalną i podstawową komór- kę społeczeństwa, której należy udzielać pomocy w opiece i wycho- waniu dzieci. Z kolei art. 18 ust. 4 Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych zobowiązuje Państwa-Strony do posza- nowania wolności rodziców do zapewnienia swym dzieciom wycho- wania religijnego i moralnego zgodnie z własnymi przekonaniami. W uchwalonej w 1989 r. Konwencji o Prawach Dziecka rodzina określona została z kolei jako „podstawowa komórka społeczeństwa oraz naturalne środowisko rozwoju i dobra wszystkich jej członków, a w szczególności dzieci (...)" i jako taka „powinna być otoczona niezbędną ochroną oraz wsparciem, aby mogła w pełnym zakresie wypełniać swoje obowiązki w społeczeństwie" (Preambuła). Nakła- da to na Państwa-Strony obowiązek szanowania odpowiedzialności, praw i obowiązków rodziców „(...) w celu zapewnienia im właści- wego kierowania w sposób odpowiadający rozwijającym się zdolno- ściom dziecka, w korzystaniu przez nie z praw przyznanych w (...) Konwencji" (art. 5). Jedną z konsekwencji tak pojętej roli rodziny jest wyrażone w art. 7 Konwencji prawo dziecka do wychowania przez rodziców3. Wyłą- czenie prymatu rodziców w wychowywaniu dzieci dopuszczalne jest jedynie w sytuacji zagrożenia najlepiej pojętego interesu dziecka (art. 9 ust. 1 Konwencji o Prawach Dziecka). Nadrzędna rola rodziców wynika też z nałożonych na nich obo- 3 T. Smyczyński, „Prawo dziecka do rodziny", w: Konwencja o Prawach Dziec- ka. Wybrane zagadnienia prawne i socjalne, Polski Komitet UNICEF 1993, s. 67. 130 Domy na piasku wiązków 4, np. art. 27 ust. 2 Konwencji obciąża ich główną odpo- wiedzialnością za zapewnienie dziecku środków do życia. Konsekwencją przyjęcia w dokumentach międzynarodowych ure- gulowań, wskazujących na prymat rodziców w wychowaniu dzieci, jest określenie wszystkich sposobów pomocy dziecku w sytuacji, gdy nie może przebywać razem z rodzicami, jako form zastępczych. Mówi o tym art. 20 Konwencji. Zawiera on normę, zgodnie z którą dziecko pozbawione czasowo lub na stałe swego środowiska rodzinnego lub takie, które ze względu na swoje dobro nie może pozostawać w tym środowisku, ma prawo do pomocy ze strony państwa w formie za- pewnienia mu opieki zastępczej. Akcentując silnie autonomię rodzi- ny względem wpływów zewnętrznych, a zwłaszcza państwa, jedno- znacznie więc wskazano, iż autonomia ta nie może iść tak daleko, by wyłączona została możliwość ingerencji, zmierzającej do zapobieże- nia niekorzystnej sytuacji dziecka przebywającego w rodzinie5. Kon- wencja formułuje też kryteria formalne, które muszą być spełnione przy podejmowaniu decyzji o odseparowaniu dziecka od rodziców, wskazując zwłaszcza na konieczność nadzoru sądowego w tego ro- dzaju sprawach (art. 9). Wśród form opieki zastępczej Konwencja wymienia: rodziny za- stępcze, islamską Kafalę, adopcję i odpowiednie instytucje (art. 20 ust. 3). Używane w Konwencji określenie „opieka zastępcza" obejmuje zarówno: - środowiska, w których dziecko umieszczane jest po to, aby prze- bywało w nim zamiast w rodzinie naturalnej, czyli środowiska za- stępcze w tym znaczeniu, że trwale wypierają one w sprawowaniu opieki nad dzieckiem rodzinę naturalną, - środowisko tymczasowe, a wobec rodziny naturalnej subsydiar- ne, tj. takie, które ma służyć dziecku na czas koniecznego odseparo- wania od jego rodziny naturalnej (stosowane jako wsparcie tej rodziny poprzez zastąpienie jej w wykonywaniu jej zadań w okresie kryzysu). 4 Tamże, s. 73-77. 5 T. Smyczyński, „Ochrona praw dziecka", w: Prawa człowieka. Model pra- wny, Ossolineum 1991, s. 124. W poszukiwaniu dróg wyjścia 131 W tym miejscu dochodzimy do kluczowego momentu, mianowicie do określenia kryteriów, według których należy - ingerując w sferę władzy rodzicielskiej - sięgać bądź po instytucje zastępujące trwa- le rodzinę naturalną, bądź po instytucje wobec niej subsydiarne. W tej materii szczegółowe dyrektywy zawiera rezolucja Nr (77)33 w spra- wie umieszczania dzieci poza rodziną, przyjęta przez Komitet Mini- strów Rady Europy 3 listopada 1977 roku 5. Stwierdza ona, iż wszy- stkie obowiązujące w poszczególnych krajach przepisy, dotyczące umieszczania dzieci w środowisku pozarodzinnym, winny być opar- te na następujących zasadach: „1.1. Należy w miarę możliwości unikać umieszczania dziecka poza rodziną, stosując zapobiegawcze środki pomocy rodzinie, przy- stosowane do jej szczególnych problemów i potrzeb. 1.2. Wniosek o umieszczenie dziecka poza rodziną należy trakto- wać jako sygnał alarmowy, świadczący o trudnej sytuacji w rodzi- nie. W związku z tym wysiłki zmierzające do zaspokojenia potrzeb dziecka powinny być podejmowane łącznie z wyjaśnieniem proble- mów jego rodziny, a decyzjom dotyczącym dziecka powinny towa- rzyszyć odpowiednie kroki, mające na celu pomoc jego rodzicom". Decyzje podjęte w interesie dziecka powinny więc w miarę moż- liwości zapewniać utrzymanie jego związków z rodziną i poszano- wanie istniejących więzów uczuciowych. Dalej rezolucja - dotycząca problemu umieszczania dziecka poza rodziną- zawiera specjalny fragment, zatytułowany „Pomoc dla rodziny" (naturalnej), a w nim zalecenie udzielania „pomocy ro- dzinie w zakresie właściwego wychowania jej dzieci" oraz wprowa- dzania w życie, w ramach polityki rodzinnej, odpowiednich środków do przygotowania już w szkole dzieci obojga płci do życia rodzinne- go i duchowego (pkt 2.1.). Ponadto zaleca rządom dostarczanie tym rodzinom odpowiednich urządzeń i zapewnienie pomocy specjalistycz- nej w razie zaistnienia poważnych problemów psychologicznych i spo- łecznych, wywierających ujemny wpływ na rozwój dziecka (pkt 2.3.). Można zatem stwierdzić, iż przesłanie dokumentu, omawiające- 6 Standardy prawne Rady Europy, Teksty i komentarze, Tom I, Prawo Rodzin- ne, red. M. Safjan, Warszawa 1994, s. 161n. 132 Domy na piasku go zagadnienie umieszczania dziecka poza rodziną, sprowadza się do: -- "..... - akcentowania rangi profilaktyki wobec rodzin dysflinkcyjnych, - traktowania trwałego odseparowania dziecka od jego rodziców jako działania całkowicie wyjątkowego, dopuszczalnego tylko w obli- czu bezskuteczności innych oddziaływań, - uznania dopuszczalności umieszczania dziecka poza rodziną, ale tylko wraz z jednoczesnym podjęciem pracy socjalnej na rzecz rodziny, - poszanowania więzów uczuciowych dziecka w trakcie jego po- bytu poza rodziną7, Marginesowo'warto zwrócić jeszcze uwagę, że i inny dokument, mianowicie Rekomendacja Komitetu Ministrów Rady Europy Nr R(87)6 w sprawie rodzin zastępczych 8, a więc akt dotyczący jednej z konkretnych form opieki zastępczej nad dzieckiem, zaleca rządom państw członkowskich włączenie do ustawodawstwa m.in. zasady zachowywania stosunków osobistych pomiędzy dzieckiem i jego ro- dziną naturalną oraz informowania jej o rozwoju dziecka, o ile nie byłoby to sprzeczne z podstawowymi interesami dziecka (zasada 2). Wnioski z lektury wskazanych dokumentów sąjednoznaczne. Przy- toczone fragmenty - zarówno Międzynarodowych Paktów Praw Człowieka, Konwencji o Prawach Dziecka, jak i rekomendacji i re- zolucji Komitetu Ministrów Rady Europy - pozwalają na stwier- dzenie, iż wyrastają one ze wspólnych założeń aksjologicznych i pe- dagogicznych i są pod tymi względami spójne. W sposób jednoznacz- ny sytuują one prawo dziecka do zapewnienia mu opieki zastępczej jako prawo subsydiarne - a więc wspierające - wobec pra- wa do życia w rodzinie naturalnej. Realizacja prawa do zapewnienia opieki zastępczej ma bowiem przede wszystkim pomóc w powro- c i e dziecka do rodziny z instytucji, która zapewniała mu ową opie- kę. Jedynie w skrauiych przypadkach opieka zastępcza może mieć 7 Por. M. Safjan, „Rezolucja Nr (77)33 w sprawie umieszczania dzieci poza ro- dziną a stan prawny obowiązujący w Polsce", w: Standardy prawne..., s. 169- 170. 8 Przyjęta przez Komitet Rady Ministrów Rady Europy 20 marca 1987 r., w: Standardy prawne..., s. 180n. W poszukiwaniu dróg wyjścia 133 charakter trwały. Gdy natomiast nie doszło do takiej skrajnej sytua- cji, wówczas dziecko, przebywające w instytucji opieki zastępczej, powinno być przygotowywane do powrotu do swej rodziny. Jedno- cześnie jego rodzina - dzięki prowadzonej z nią przez odpowiednie służby pracy socjalnej - winna nabierać zdolności do podjęcia na powrót swych funkcji opiekuńczych wobec dziecka. Zarysowany w przywołanych dokumentach sposób oddziaływania na rodziny dysfunkcyjne bierze swój fundament z zasady pomocniczo- ści9. Kilka zdań należy jej w tym miejscu poświęcić. Doświadczenie wykładowcy, mającego stały kontakt z adeptami pedagogiki i pracy socjalnej oraz z osobami pracującymi w tych obszarach, każe mi bowiem potwierdzić ocenę, że zasada ta ciągle jest słabo znana 10. Obawiam się, że mało o niej wie lub słabo ją rozumie również spora grupa wykładowców szkół i uczelni, przyzwyczajonych do swych konspektów wykładów, sporządzonych w poprzedniej epoce. A prze- cież zasada pomocniczości jest podstawą uregulowań obowiązującej ustawy o pomocy społecznej '' i niektórych innych aktów prawnych 12, a także stanowi bodaj główny argument zwolenników demokratyza- cji życia i budowania trwałych podstaw funkcjonowania państwa w wielu sporach politycznych, ustrojowych (np. w sporze o reformę administracyjną kraju) i społecznych. "" Za klasyczną formułę zasady pomocniczości przyjmuje się następu- jący fragment encykliki Piusa XI Quadragessimo anno z 1931 roku: „Co jednostka z własnej inicjatywy i własnymi siłami może zdzia- łać, tego jej nie wolno wydzierać na rzecz społeczeństwa; podobnie niesprawiedliwością, szkodą społeczną i zakłóceniem ustroju jest za- bieranie mniejszym i niższym społecznościom tych zadań, które mogą spełnić, i przekazywanie ich społecznościom większym i wyższym. 9 Całościowe jej omówienie w C. Millon-Delsol, Zasada pomocniczości, Kra- ków 1995. 10 Wskazuje na to A. Dylus, Zasada pomocniczości a procesy transformacji, Pomoc Społeczna 1993/9, s. 4. 11 H. Szurgacz, Wstąp do prawa pomocy społecznej, Wrocław 1993, s. 40n. 12 Por. np. art. 1 ust. 2, art. 4 i 8 ustawy o ochronie zdrowia psychicznego (Dzien- nik Ustaw 1994, Nr 111, p. 535). 134 Domy na piasku Każda akcja społeczna ze swego celu i ze swej natury ma charakter pomocniczy: winna pomagać członkom organizmu społecznego, a nie niszczyć ich lub wchłaniać". - - Treść zasady pomocniczości sprowadzana jest do trzech postulatów 13. 1 Pierwszy to tzw. zakaz odbierania, sprowadzający się do tezy, że to, co społeczność (lub jednostka) mniejsza i niższa potrafi czynić samo- dzielnie, tego społeczność większa i wyższa nie powinna jej pozbawiać. ' Drugi postulat, zwany towarzyszeniem subsydiarnym, nakazuje społecznościom większym i wyższym wspierać społeczności niższe i jednostki w tych ich zadaniach i funkcjach, którym z jakichś powo- dów nie są w stanie samodzielnie podołać. Istotne jest tu jednak za- strzeżenie, że ma to być „pomoc do samopomocy", a więc działanie, mające na celu podjęcie na powrót zadań przez ową społeczność niż- szą. Warto tu przytoczyć uregulowania ustawy o pomocy społecz- nej 14, a mianowicie art. 1 ust. 1: „Pomoc społeczna jest instytucją polityki społecznej państwa, mającą na celu umożliwienie osobom i rodzinom przezwyciężenie trudnych sytuacji życiowych, których nie są w stanie pokonać, wykorzystując własne środki, możliwości upraw- nienia", czy też zdanie drugie art. 2 ust. 1 „Pomoc społeczna powin- na w miarę możliwości doprowadzić do życiowego usamodzielnie- nia osób i rodzin oraz ich integracji ze środowiskiem". I wreszcie trzeci postulat - redukcja subsydiarna - to nakaz za- przestania wspierania w momencie, gdy podmiot, który otrzymał pomoc, stał się na powrót samodzielny (by pomoc nie była „pomocą alienująca", co ma miejsce wówczas, gdy następuje jej przerost). Zejdźmy z poziomu ogólnych sformułowań na grunt konkretu, jakim jest zastosowanie zasady pomocniczości w sprawach dotyczących re- alizacji prawa dzieci do życia w rodzinie. Odpowiedzmy na pytanie: jak - stosując się do zasady pomocniczości - winna wyglądać re- akcja społeczeństwa, działającego poprzez swe instytucje, wobec ro- dziny, która źle wykonuje obowiązki względem dziecka? 13 Por. A. Dylus, „Zasada pomocniczości a integracja Europy", Państwo i Pra- wo 1995/5, s. 55n, a także podana tam literatura. 14 Tekst jednolity: Dziennik Ustaw 1993, Nr 13, p. 60 z późn. zm. W poszukiwaniu dróg wyjścia 135 Zakaz odbierania przejawiać się powinien w konsekwentnym po- szanowaniu prymatu rodziców w sprawowaniu opieki nad dziećmi. Instytucje państwa i organizacje społeczne nie powinny czynić nic, co podważałoby ów prymat. Subsydiarne towarzyszenie winno sprowadzać się przede wszy- stkim do działań o charakterze profilaktycznym, wspierających ro- dziny przejawiające symptomy dysfunkcji w sprawowaniu opieki nad dzieckiem. Owa pomoc może przejawiać się w najrozmaitszych for- mach. Może to być pomoc materialna (zasiłki pieniężne, dożywia- nie, zaopatrzenie w odzież), profilaktyczno-wychowawcza (świetli- ce środowiskowe, internaty, doradztwo i pomoc psychologiczna) i inna '5. Wśród tych działań wymienić trzeba - w odniesieniu je- dynie do sytuacji skrajnych, jeśli wymaga tego najlepiej pojęty inte- res dziecka - umieszczenie go poza rodziną. Pojawia się wówczas obowiązek realizacji przez państwo prawa dziecka, pozbawionego opieki rodzicielskiej do zapewnienia mu opieki zastępczej. W każdym wypadku ingerencja w relację pomiędzy rodzicami i dziećmi ma na celu przede wszystkim udzielenie im (rodzicom i dzie- ciom) pomocy. Pomoc ta winna mieć charakter „pomocy do samopo- mocy", a więc działań, mających na celu powtórne przejęcie w przyszło- ści zadań opiekuńczych nad dzieckiem przez jego rodziców. Pragnę z całą mocą stwierdzić, że opowiadając się stanowczo za podejmowa- niem takich działań, jestem jednocześnie zdania, iż w działaniach tych nie wolno narażać się na zarzut naiwności - ich ramy oraz czas winny być jasno zakreślone. Rodzice, uzyskujący wsparcie, winni mieć świa- domość, iż brak poprawy w ich postępowaniu, pomimo okazywanej im pomocy, doprowadzi do trwałego odebrania im dziecka. Bezsku- teczne oddziaływania, wspierające rodzinę dysfunkcyjną, usprawiedli- wiająbowiem trwałe zerwanie więzów, łączących rodziców z dzieckiem, i umieszczenie go na stałe w jednej z instytucji opieki zastępczej16. Po udzieleniu pomocy winna nastąpić redukcja subsydiarna, tj. zaprzestanie działań pomocowych i zezwolenie na samodzielność 15 Szerzej B. Głowacka, „Kierunki polityki społecznej w dziedzinie opieki nad dzieckiem", w. Problemy Opiekuńczo-Wychowawcze 1994, Nr 5, s. 17-18. 16 Por. B. Dubois, K. K. Miley, Praca socjalna, tom 2, Warszawa 1996, s. 83- 84. 136 Domy na piasku w opiece nad dzieckiem tym rodzicom, którzy ponownie stali się zdol- ni do samodzielnego sprostania swym rodzicielskim zadaniom. > Zasada pomocniczości jest podstawą polityki społecznej, a w tym polityki rodzinnej, w wielu państwach 17. W Polsce natomiast zasada ta dopiero zaczyna zyskiwać sobie należnąjej rangę. Okazuje się jed- nak, że -jak w wielu innych sprawach - łatwiej zmienić przepis ustawy niż skostniałą mentalność (w tym wypadku chodzi o przyzwy- czajenie do lansowanej niegdyś koncepcji państwa opiekuńczego l8). ._, Ufundowanie na podstawie zasady pomocniczości obowiązującej ak- tualnie ustawy o pomocy społecznej, jak i innych aktów prawnych, nie ma bowiem należnego odzwierciedlenia w praktyce. Uwaga ta dotyczy również oddziaływania socjalnego wobec rodzin dysfunkcyj- nych. Wydaje się, że przykład Polski jest potwierdzeniem tezy, iż sto- sowanie tej zasady do rozwiązywania problemów społecznych w kra- jach przywykłych do centralizmu wymaga radykalnego zwrotu poli- tycznego, kulturalnego i etycznego l9. Nie trzeba postrzegać rzeczy- wistości szczególnie krytycznie, by stwierdzić, iż zwrot ów w naszym kraju nie jest jak dotychczas dostatecznie radykalny. Tymczasem wydaje się, że oparcie na zasadzie pomocniczości od- działywania wobec rodzin dysfunkcyjnych - w tym nawet tych, które doprowadziły do społecznego osierocenia swych dzieci - mogłoby przyczynić się do rzeczywistego zagwarantowania wielu dzieciom prawa do życia w rodzinie (własnej), zamiast skazywać je na umie- szczenie w środowisku zastępczym. 17 Zobacz np. D. Lalak, „System pomocy rodzinie w Niemczech", w: Praca socjalna. Pomoc społeczna, red. J. Kwaśniewski, s. 229n, a zwłaszcza s. 233- 234; por. J. Aulaytner, „Polityka społeczna w gospodarce rynkowej - przykład nie- miecki", w: Polityka społeczna, red. A. Rajkiewicz, J. Supińska, M. Księżopol- ski, Warszawa 1996, s. 83; B. Dubois, K. K. Miley, dz. cyt., zwłaszcza s. 61- 108. 18 Warto zwrócić uwagę, iż w przygotowanych w 1987 r. (a więc niespełna 3 lata przed uchwaleniem aktualnej ustawy o pomocy społecznej) przez Minister- stwo Zdrowia i Opieki Społecznej „Założeniach do ustawy o pomocy społecznej" zasada pomocniczości była niemalże całkowicie pominięta. Zob. H. Szurgacz, dz. cyt, s. 41-42. 19 C. Millon-Delsol, dz. cyt., s. 74. W poszukiwaniu dróg wyjścia 137 trzeba najpierw narta*> wania dzie- ci odich rodziców. najest z reguły zbyt późno, w niewystarczające. Dowodem na nie w placówkach opiekuńczo-w nich Świadczy to o braku o sytuacjach kryzysowych w nia rodzin przejawi-vrJi di dzin przejawiających^pierw ze^syp y ych zadań. Z°rgamzowame^om Y ^ s umieszcza- ^^ kilkunastolet- wczesnego ostrzegania ^ mechanizmów wspiera- c, iązywama się ymp y ^^ w naturalnych h funkcjonujących w instytucjach i poszczegoI rzecz rodzin zagrożonych. P^^ wszystkl dzenie do śasłej ^ordynacji toałan w ^^^^ tyką. Częsta obecnie staboK^^HcCosób zatrudnionych w pomocy ze zbyt małej w ^.^Swypadkad. wynika ona z leru- społecznej^ohcj!, szkołach ^^^ poszczególnych osób, sL, słabego P-yg«towann^S wyobraź lub wrażliwość, wzajemnych animozji ^P^ttzeniajcs powoływanie w ramach i W przyszłości warte ^^ J koordynujących struktur samorządowych Pf^yl, gromadzić przedstawicieli czas, , obchodzonego n.edawno Roku 138 Domy na piasku organizacji pozarządowych, szkół, służby zdrowia. Ich zadaniem po- winno być m.in. dokonywanie wszechstronnej diagnozy sytuacji, reje- strowanie i wczesne reagowanie na pierwsze przejawy dysfunkcji rodzi- ny, dobieranie odpowiednich środków wspierania rodzin zagrożonych, stały kontakt z sądami rodzinnymi i - w razie konieczności - prze- kazywanie im pełnej wiedzy na temat rodzin, wobec których prowa- dzone jest postępowanie (obecnie, wobec znikomego wsparcia eksperc- kiego, wiedza sądów o tych rodzinach jest często znikoma), wspiera- nie rodzin, z których zabrano dziecko, opiniowanie zasadności powrotu dziecka umieszczonego w instytucji opieki zastępczej do rodziców itp. - Kolejnym czynnikiem prowadzącym do przedkładania prawa do życia w rodzinie naturalnej nad prawo do opieki zastępczej winno stać się odstąpienie od - niczym nie uzasadnionej, a nagminnie występują- cej - praktyki zaprzestawania wspierania rodziców dzieci, które umie- szczone zostały w placówkach. Poza pasywnością instytucji działają- cych w środowiskach, z których wywodzą się rodziny wychowanków domów dziecka, także znaczna część owych placówek nie wykazuje aktywności, gdy chodzi o współpracę z rodzicami wychowanków. Jest tak m.in. dlatego, że w odgórnie ustalanej ich strukturze nie przewidziano w nich etatów dla pracowników socjalnych, którzy mogliby podejmo- wać działania, wspierające rodziny wychowanków i podtrzymujące więź dzieci z ich rodzicami. Obecnie struktura ta, w której np. nawet etat psychologa przysługuje jedynie placówkom grupującym powyżej stu (!) wychowanków, jest smutnym dowodem na absurd oświatowych oszczędności i brak wyobraźni jej twórców. Władze oświatowe wespół z przedstawicielami pomocy społecznej winny niezwłocznie wypraco- wać metody współpracy z rodzinami wychowanków placówek opie- kuńczo-wychowawczych i spowodować stosowanie ich w codziennej pracy tych placówek. Można i trzeba odwołać się tu do doświadczeń części domów dziecka, w których istnieje tradycja takiej współpracy. - Kończąc listę „grzechów zaniedbania", wskazać trzeba na nie- pokojący brak sygnałów na temat wdrażania projektu utworzenia in- stytucji rodzin zastępczych licencjonowanych 21. Miały one według 21 Na ich temat zob. E. Sierankiewicz, „O «licencjonowanych» rodzinach za- stępczych", Opieka-Wychowanie-Terapia, Warszawa 1995, Nr 1(21), s. 14-20. W poszukiwaniu dróg wyjścia 139 założeń przejmować opiekę nad dzieckiem w okresie kryzysu w jego rodzinie. Wśród ich obowiązków miało być m.in. utrzymywanie więzi z rodziną naturalną dziecka i przygotowywanie go do powrotu do ro- dziców. Oczywiście, w sytuacji skrajnej patologii w rodzinie dziecka i niemożności przyjścia jej ze skuteczną pomocą rodzina licencjono- wana przygotowywałaby dziecko do umieszczenia w rodzinie adop- cyjnej 22. Należy jednak z całą mocą stwierdzić, iż tworzenie rodzin licencjonowanych bez jednoczesnego stworzenia podstaw dla solid- nej i skutecznej pracy socjalnej z rodzinami wykazującymi przejawy patologii spowoduje, że będą one wykorzystywane jedynie jako „przy- stanek" przed przekazaniem dziecka do adopcji. Stałyby się one - wbrew zamierzeniom - instytucjonalnym wsparciem podejścia dys- trybucyjnego do problemu sieroctwa społecznego. - Rolę domów dziecka należy ograniczyć do sprawowania opie- • ki jedynie nad dziećmi, które po trwałym odseparowaniu od rodzi- ców nie trafiły do rodziny zastępczej ani do adopcji (zwłaszcza więc nad dziećmi kilkunastoletnimi) oraz nad dziećmi czasowo odebrany- mi rodzicom, dla których nie starczyło miejsca w rodzinach licencjo- nowanych. W każdym razie nie można dłużej godzić się z obecną sy- tuacją, kiedy to trafiają tam jako kilkuletnie dzieci i przebywająaż do usamodzielnienia. W placówkach tych należy zatrudniać odpowiednią liczbę wykwa- lifikowanej wszechstronnie kadry. Wzorem mogą być w tym wzglę- dzie kraje, w których o wiele rozsądniej niż u nas wydaje się pienią- dze. Powie ktoś, że stosunek liczby fachowej kadry do liczby wycho- wanków, wynoszący niemalże 1:1 - z czym można spotkać się w placówkach opiekuńczo-wychowawczych w niektórych krajach - jest przejawem zamożności czy może rozrzutności tamtych społe- czeństw. Jednakże zapewne dzięki temu pomoc, którą ogarniają dziec- ko i całąjego rodzinę, jest szybka i skuteczna, gdyż pracownik opie- kujący się jednym dzieckiem może zająć się również jego rodziną. Tymczasem doświadczeniem wielu domów dziecka w Polsce jest długoletnie wychowywanie dzieci, których nie tylko rodzice, ale i dziadkowie spędzili w nich wiele lat. Kiedy zestawi się te fakty, 22 Tamże, s. 15. 140 Domy na piasku wówczas odpowiedź na pytania, kto jest rozrzutny, a kto oszczędny, kto wydaje pieniądze rozsądnie, a kto je w istocie marnotrawi, prze- staje być oczywista. - Preferowanie rodzinnych form opieki zastępczej wymaga, aby procedura wyłaniania kandydatów do utworzenia rodziny adopcyjnej, czy też rodziny zastępczej, a także osób zamierzających kierować rodzinnym domem dziecka, wykluczała możliwość przekazania dzieci ludziom o niskiej, egoistycznej motywacji. Trzeba pamiętać, że ro- dzinne formy opieki są zdecydowanie lepsze od form zakładowych pod jednym jednakowoż warunkiem - mianowicie wówczas, gdy są udane, tzn. trwałe i szczęśliwe. Gdy bowiem dochodzi czasami do rozwiązania rodziny zastępczej czy też adopcyjnej, spustoszenie w psychice dziecka jest ogromne i -jak sądzę - nieodwracalne. Należy postawić pytanie, czy wszystkie ośrodki adopcyjno-opiekuń- cze mają dostateczną liczbę odpowiednio wysoko wykwalifikowanej kadry, zdolnej objąć swym oddziaływaniem znacznie w przyszłości większą liczbę osób zamierzających zaadoptować dziecko lub utwo- rzyć dlań jedną z form rodziny zastępczej. - Jeżeli chodzi o zmiany ustawodawcze, które dzieciom z do- mów dziecka gwarantowałyby ich prawa, w tym prawo do życia w rodzinie, to z całą mocą pragnę stwierdzić, że w najmniejszym stop- niu zmiany te powinny dotyczyć Kodeksu rodzinnego i opiekuńcze- go i innych „rodzinnych" aktów prawnych. Od dawna uważam, że dla wychowanków domów dziecka, dla realizacji ich praw, najistot- niejsze są ustawy tylko pozornie odległe od omawianej tematyki - ustawy budżetowe. SPIS TREŚCI WSTĘP......................................................................... .......................................... 5 STEREOTYPY NA TEMAT DOMÓW DZIECKA.............................................. 7 98%........................................................................... .............................................. 15 WYCHOWANKOWIE I ICH DOM...................................................................... 23 Pobudka....................................................................... .............................. 33 O TRUDNEJ INNOŚCI....................................................................... .................. 37 Nocki, czyli czuwanie...................................................................... .......... 45 WIERZYĆ, ZAWIERZYĆ..................................................................... ................ 51 Epizod........................................................................ ................................ 55 O RODZICACH WYCHOWANKÓW.................................................................. 61 Spotkanie..................................................................... .............................. 68 Kasza......................................................................... ................................. 69 Śladowe ilości........................................................................ .................... 69 GARŚĆ MYŚLI O PRACY WYCHOWAWCÓW................................................ 71 Pomoc......................................................................... ................................ 82 142 Spis treści NIC NA ZAWSZE, CZYLI GDY WYCHOWAWCY SĄ SĘDZIAMI................. 85 Dobra rada.......................................................................... ........................ 92 FARSA I FORSA, CZYLI O PIENIĄDZACH W DOMACH DZIECKA............ 93 Oszczędności.................................................................. ............................ 102 Dżinsy........................................................................ ................................ 103 PRAWA DZIECI........................................................................ ............................ 105 Troska........................................................................ ................................. 110 SIEROCTWO PRZED SĄDEM......................................................................... . 113 W POSZUKIWANIU DRÓG WYJŚCIA............................................................... 123 Wydanie I Skład: Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów „W drodze" Druk i oprawa: Drukarnia Archidiecezjalna w Katowicach