PÓŁMISEK Autor: Konrad T. Lewandowski Książkę tę stanowi ukazywanie powodów tego, czym byt jest i że jest, zarazem wszystkiego, co podstawowe i wyjściowe w uprawianiu metafizyki. Mieczysław Gogacz, "Elementarz Metafizyki" ATK, Warszawa 1987 I nadszedł Wodnik. A przybywszy wziął Ryby za pysk i zaprowadził porządek w stawie Proroctwo Przewodasa Wpadłem z rumorem do redakcji "Obleśnych Nowinek". - Słuchajcie ! - wrzasnąłem - Ale bomba ! Byłem u McDonalda! Zbyt dobry miałem nastrój by mogły mi go psuć znaczące postukiwania w czoło i żurnalistyczne zblazowane miny. - Dotąd omijałem toto jak zarazę, ale wczoraj wieczorem głód mnie przycisnął - trajkotałem w natchnieniu - Nie miałem wyjścia, inne budy pozamykane. Wziąłem Big Maca, a to miękkie syfiliszcze rozłazi mi się w gębie, zanim zdążyłem je ugryźć. Idealne żarcie dla kogoś kto zostawił w domu sztuczną szczękę. Można szamać gołymi dziąsłami. Olśniło mnie ! Patrzyli i słuchali. Chyba ich jednak zainteresowałem. - Nie kapujecie ? Jakie zwierzęta nie mają zębów ?... - cisza oczywiście - Minogi. Gromada krągłouste. "Cafe pod Minogą" ! McDonald to papu dla krągłoustych ! Że też Wiech tego nie dożył... Dopuśćcie mnie do komputera, to zaraz dziabnę paszkwila ! Może prędzej ich zamkną... - McDonald zamówił u nas dwie kolumny reklam - oznajmiła grobowym głosem Elka, sekretarz redakcji. Nie ma to jak kubeł zimnej wody na wenę twórczą. - Jak to ? - Guru Ciachorowski cofnął klątwę, bo zarząd McDonalda zobowiązał się zastąpić mielone mięso serem sojowym - wyjasniła Jak na rasowego mięsożercę, na samą myśł o wegetariańskiej diecie zrobiło mi się niedobrze. - Z dodatkiem trofu ? - spytałem, wspominając identyczny niemiecki precedens. - Nie, u nas będą dodawać szczyptę złotorostu ściennego. To taki porost. Guru nalegał na akcent narodowy w menu. - Więc o czym mam napisać - usiadłemi wysiłkiem ułożyłem rysy twarzy w maskę pt. "Oblicze zimnego profesjonlisty" - Zrobisz wywiad z Błyszko - Sażyńskim - Ze specem od talizmanów ? Przecież to Rychu miał nagrać faceta w zeszłym tygodniu ? - Spławił mnie - odezwał sie Rychu ze swojego kąta - a ponadto poszczuł czymś, co wyglądało jak skrzużowanie kota z nietoperzem... - Rozumiem, Rychu, byłes naprany. - Ani trochę. Wkurzyła mnie perspektywa poprawiania roboty po kopnietym alkocholiku. - A białe myszki widziałeś ? - Widziałem - odparł zimno Rycho - Były w terrarium i służyła za karmę dla tego niby kota. - Tomaszewszki, to nie są jaja - pogodziła nas Elka - Naczelny zdecydował, że masz to sprawdzić. Właśnie ty. - Dobra, dobra - westchnąłem i odwróciłem sie do Rycha - Za co ty właściwie podpadłeś Sażyńskiemu ? - To było zaraz na samym wstępie. Zapytał mnie czy relacja jest bytem. Nie miałem pojęcia o co mu chodzi. - Dowiedziałam się - wtrąciła się Elka - że Sażyński ma głupi zwyczaj przepytywania gości z metafizyki. Dlatego jeszcze nikomu nie udało się zrobić z nim wywiadu. - Trzeba było odpowiedzieć, że to problem dyskusyjny, ale większość metafizyków twierdzi, że relacja jest bytem niesamodzielnym - odparłem - A ty co mu powiedziałeś ? - No... - Rychu się zmieszał - Chciałem obrócić to w żart, więc palnąłem, że nie ma bytu bez odbytu... - Nic dziwnego że się wściekł. I serio, nikt dotąd gościa nie pociągnął za język ? - Nikt. Pogonił nawet panienkę z "Twojego Chujoskopu", która miała przeprowadzić z nim wywiad we wszystkich pozycjach. - Może jest "spójny erotycznie" ? - Niekoniecznie, w młodości utrzymywał niezły harem. To zmieniało postac rzeczy. Nie cierpię odwalania wypracowań na zamówienie, ale ty miałem przed sobą niezłe wyzwanie - Biorę - oznajmiłem i w ten sposób kilka dni później w moim życiu pojawił się Półmisek Błyszko - Sażyński, na chrzcie dali mi Jerzy Maria Eustachy, mieszkał na Saskiej Kępie w uroczym willowym zakątku dzielnicy ograniczonej ulicami Francuską, Wałem Międzeszyńskim i zjazdem z Mostu Poniatowskiego. W tamtejszych poplątanych, czasem krętych ulicach można było się zakochać od pierwszego wejrzenia. Uwielbiałem kręte ulice, uważam że mają osobowość w przeciwieństwie do tych prowadzonych pod linijkę i przecinającymi się pod obrzydliwie prostym kątami. Kiedy widze zakręcający miękko zaułek, z mojej duszy opada cyniczna skorupa i pozostaje czysty zachwyt. Sażyński miał dom przy Berezyńskiej, lecz nie dane mi było zaznać rozkoszy spaceru. Zdążyłem wysiąść przy Rondzie Waszyngtona i wyjść z przejścia podziemnego, gdyz Francuskiej wymaszerowała bojówka Gwoździ, czyli Grono Wyższej Świadomości. Ubrani w zielone koszule, z głowami wygolonymi na pałę i pomalowanymi na zielono, zawodzili mantry wymachując do taktu kijami baseballowymi. Na nogach mieli super ekologiczne sandały typu "glan"Określenie "gwożdzie"było początkowo obelżywym skrótem, ale kiedy guru Ciachorowski Swami, zwany przez niewiernych Obciachu Świru, rzekł: "Mądrej głowie dość po słowie, głupiej trzeba gwoździem", nazwa przyjęła się. Dla świętego spokoju, aby nie wchodzić im w drogę, przystanąłem przy kiosku "Ruchu" i zacząłem oglądać gazety. Na samym wierzchu "Wyborcza" epatowała zielonym prostokącikiem obok słowa "Gazeta". Pod nagłówkiem czernił sie kobylasty tytuł oznajmiający wydanie wyroku w najnowszym procesie pokazowym. Trzech chłopaków rozpaliło ognisko nad Wisłą i piekło na nim złowione ryby. Prokurator posunął ich z trzech paragrafów: zwierzobójstwo, rabunkowe zużycie tlenu i pogłębianie efektu cieplarnianego. Dostali po dwa lata bez zawieszenia. Cholera, trzy lata temu coś takiego mogło by pójść tylko w "Obleśnych Nowinkach", a i to w Prima Aprilis... - Szyneczka, baleronik, świeżutki schabowy - usłyszałem nagle ochrypły szept. Obok stał nieogolony facet, gapiąc się gdzieś ponad moim ramieniem. Tu bliziutko, za rogiem - dodał - u szwagra... - Nie dziękuję,mam własnych dostawców - odparłem półgłosem i natychmiast przekląłem własny długo ozór. Jeśli to był kapuś, to miał mnie na widelcu ! W tym momencie z Finlandzkiej wymaszerowała kolejna grupa Gwoździ. Stężałem. Skąd ich aż tylu ? Wędliniarz jakby rozpłynął sie w powietrzu. Kiedy Gwoździe minęły obojętnie kiosk, poczułem między brwiami kropelkę potu. Nim dotarłem do willi Sażyńskiego, ochłonąłem trochę i dobrze bo gospodarz wybitnie nie był w nastroju do przyjmowania dziennikarzy. - Czy może mi pan powiedzieć, co to znaczy inteligibilność ? - wygarnął z biodra zanim zdążyłem się przedstawić. Intencja jego pytania była oczywista, ale w jego głosie wyczułem coś jeszcze. To mi przywiodło na myśl kapitana Klossa mówiącego: " Najlepsze kasztany są na placu Pigalle.." - "Zuzanna lubi je tylko jesieną" - wyrąbałem bez namysłu, a gdy Sażyński rozwalił usta, zacząłem recytować: - Inteligibilność, czyli poznawalność to akt istnienia w bycie, poprzez przejaw otwartości czyniący ten byt udostępniającym się przez spotkanie i poznanie. Zaniemówił, lecz tylko na chwilę. - Widzę że szybko sie pan uczy - uśmiechnął sie lekko i przygładził którtkie siwe włosy. - Pańskiego kolege wyrzuciłem zaledwie tydzień temu. - Gdzie tam szybko ! - wyluzowałem sie - Kiedy wziąłem do ręki pierwszy podręcznik metafizyki, musiałem przez dwa miesiące studiowac słownik terminów, zanim ze zrozumieniem przeczytałem spis treści. - Interesuje sie pan metafizyką prywatnie ? - spojrzał badawczo. - Owszem i paroma innymi tematami. - Niewiarygodne. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie wierzy własnemu szczęściu, dlatego ostro wziąłem się do roboty. - Dlaczego pyta pan wszystkich o metafizykę ? - Bo nie mam przyjemności rozmawiać z durniem, który nie zna podstawowych pojęć. - To takie ważne ? - Proszę za mną ! Weszliśmy do salonu. Z antresoli sfrunęło wielkie ptaszysko i z łomotem wylądowało na stole.Zdębiałem. To nie był ptak, lecz nietoperzo - kot o którym wspominał Rychu. Czyżbym też miał delirium ? Sażyński podszedł do stojącego w rogu akwarium, wyjął stamtąd za ogon białą myszkę i rzucił ją na dywan. Stwór błyskawicznie furgnął ze stołu i pożarł zdobysz trzba kłapnięciami paszczy. Potem podszedł do mnie na tylnych łapach i zaczął sie łasić. - Proszę mu się dobrze przyjrzeć - polecił gospodarz. Przykląkłem i dotknąłem zwierzaka. Z całą opewnością nie był to wybryk natury ani chirurgiczna składanka typu Frankenstein. Istota ta miała zbyt harmonijną budowę, by mogła wchodzić w grę któraś z tych możliwości. Idealnie proporcjonalne, pokryte delikatną, aksamitną sierścią skórzaste skrzydła łączyło się z odpowiednio przekształconym przednimi łąpami. Budowa tylnych kończyn była charakterystyczna dla istot dwunożnych. Do tego dochodziły chwytne zakończenia skrzydeł oraz ogon uwieńczony wachlarzem lotek powstałym ze zmienionej morfologicznie sierści. Nawet nie próbowałem ukryć zdumienia. - Co to jest ? - Pochodzi z przyszłości, z okresu gdy po wymarciu człowieka i większości gatunków kręgowców nastąpiła radiacja adaptatywna kotów i szczurów. - Więc co to zwierzę robi w pana domu ? - Tędy proszę. Zostawiłem nietoperzo - kota i przeszliśmy do niewielkiego pokoju. Na stole zasłanym białym obrusem leżał owalny przedmiot kształtem i objętością przypominający półmisek do wędlin albo raczej tackę, bo był całkiem płaski, miał może centymetr grubości. Na drugi rzut oka rzecz okazała sie mozaiką czerwono-czarnych-żółto-niebieskich fragmentów połączonych techniką witrażową. Nieregularne kawałki nieprzeźroczystego materiału układały się w barwny, abstrakcyjny obraz wywołujący nieokreśloną irytację. - Proszę to przekręcić na drugą stronę - powiedział Sażyński. Dotknąłem Pólmiska i w tym momencie wysiadła mi synchronizacja zmysłów. Wzrok mówił, że patrzę na płaski witraż, a dotyk, że macam elipsoidalną bryłę o kształcie i wymiarach piłki do amerykańskiego futbolu...Mimo to próbowałem wykonać polecenie gospodarza i w następnej chwili stanąłem na progu szaleństwa. Bryła obruciła się w moich dłoniach o jakieś ćwierć obrotu, ale to na co patrzyłem, nadal pozostało tak samo płaskie i nie zwęziło się ani trochę. A powinno byc teraz wąziutkim prostokątem. Zrozumiałem, że tego przedmiotu nie dotyczą reguły rzutowania bryły na płaszczyznę i zrobiło mi się zimno. Mo przyzwyczajony do geometrii euklidesowej rozum zbuntował sie przeciw doznaniom zmysłów. Cofnąłem się od stołu, machinalnie wycietrając ręce w spodnie. - To fragment płata czterowymiarowej płaszczyzny - oznajmił Sażyński - prosze usiąść. Z ulgą zwaliłem się na fotel pod ścianąunikając patrzeniu na Półmisek. Gospodarz zajął miejsce naprzeciwko. - Co to jest ? - wychrypiałem - Z punktu widzenia metafizyki tę rzecz można nazwać inteligibilizatorem, parapsycholog określył by ją jako nadtalizman, zaś fizyk użył by nazwy strukturator prawdopodobieństwa. Pan niech zapamięta, że jest to urządzenia działąjące według praw metafizyki. Pomyślałem o grasującym w salonie stworze i zrezygnowałem z następnego pytania. - Jak pan wie - rzekł po chwili - zajmuję się zawodowym wyrobem talizmanów na zamówienie. Siłą rzeczy więc zawsze interesowało mnie, jak sprawić, by moje wyroby były możliwie najskuteczniejsze. Badałem zatem talizmany słynące z wielkiej mocy, wertowałem stare księgi i eksperymentowałem. Stwierdziłem że przedmioty zwane talizmanami to w większości bezwartościowe błyskotki, inne niestarannie wykonane działają bardzo słabo, ale zdarzają się też, choć rzadko, niezwykle efektywne. Oczywiście, ja chciałem wyrabiać tylko te najsilniejsze. Trzydzieści lat temu odkryłem że naprawdę silne talizmany są częściami większej całości - wskazał na Półmisek - Pół roku temu udało mi się odnaleźć ostatni fragment i połączyć je razem. Dotknąłem już dwóch dowodów rzeczowych, lecz wciąż miałem ochotę by uznac jego opowieść za stek bzdur. Tymczasem Sażyński mówił dalej: - Działanie talizmanów, czyli przedmiotów sprawiających że egzystencja ich właściciela biegnie wzdłuż łańcucha szczęśliwych przypadków, można wytłumaczyć za pomocą teorii metafizycznego wszechświata, którą roboczo nazwałem "teorią kształtek". O tym jednak pomówimy innym razem. Teraz jednak chciałbym zaproponować, by został pan użytkownikiem tego oto inteligibilizatora. - Dlaczego ja ? - spojrzałem na Półmisek z obawą. - Bo inaczej mi pan nie uwierzy. - Panu zdaje się chodzi o wywiad w:Obleśnych Nowinkach" ? - zmobilizowałem cały swój już nadwyrężony spryt. - Nie. - A o co ? - Nie dowie się pan, dopóki nie wypróbuje pan inteligibilizatora. Trafił w czuły punkt. Wiedziałem że moja ciekawość w końcu mnie zgubi - Zgoda - oznajmiłem z rezygnacją. W dłoni Sażyńskiego pojawiła sie igła i flakonik spirytusu salicylowego. - Proszę podejść do stołu i podać mi dłoń - polecił. Nie wiedziałem czy mam się roześmiać czy zdenerwować. - Czy to będzie cyrograf ? Sażyński uśmiechnął sie pobłażliwie. - A co pan myślał ? - zadrwił - Że opowieści o cyrografach to bajkowe wymysły ? Inleligibizatory jużnie raz pojawiały się w historii ludzkości. Prawdą jest, że krew łączy je z użytkownikiem, natomiast całe gadanie o pakcie z użytkownikiem to bzdura wymyślona przez niewtajemniczonych. Przezwyciężając wewnętrzny opór, podałem mu rękę. Ukłuł mnie i po chwili na wskazującym palcu pojawiła sie kropla krwi. - Proszę dotknąć tym palcem inteligibilizatora i głośno wymówić swoje imię - powiedział Sażyński. Było mi trochę głupio, więc wybrałem czerwono - czarny fragment Półmiska, na którym krew była najmniej widoczna - Radosław ! - dopiero teraz dostrzegłem, że na innym, błękitnym kawałku znajduje się drugi, zrudziały odcisk palca, zapewne samego gospodarza. - I co teraz ? -spytałem - Inteligibilizatorem steruje się za pomocą świadomych aktów woli, to jest wyrażania życzeń typu: chcę tego, chcę tak. W ciągu nocy nastąpi nawiązanie trwałej Relacji, czyli więzi przyczynowej pomiędzy panem a tym urządzeniem. Rado proszę wyjść na spacer i trochę poeksperymentować. Kiedy się pan już ostatecznie przekona, prosze przyjść do mnie, porozmawiamy. Teraz żegnam. Następny poranek witałem w błogim przeswiadczeniu, że wydarzenia poprzedniego dnia najprawdopodobniej mi sie śniły. Pogoda była piękna, na horyzoncie ani jednego Gwoździa, w efekcie miałem ochotę pośmiać się z samego siebie. - Chcę dostać lody ! - powiedziałem w przestrzeń i wyobraziłem sobie minę Sażyńskiego - Hej, Radek ! Na rogu Wolskiej i Zielonej Rewolucji stał wózek z lodami, a nad nim w białym kitelu i białej czapeczce, ni mniej ni więcej, tylko Jacuś we własnej osobie, który tydzień temu rzucił pracę w Obleśnych Nowinkach". Podszedłem. - Częśc ! Dziś rano przydzielili mi ten rejon, stoję tu już od godziny i tak czułem że cię spotkam - gadając nakładał lodowe kulki do waflowego kubeczka - Masz ! To na koszt firmy. - Dzieki... - wziąłem lody i polizałem. Były prawdziwe ! - Co, niedobre ? - spytał Jacuś z troską patrząc na moją minę - Nie... skąd...w porządku - wybełkotałem - Wiesz... mam plnego...odezwę się. Skołowany ruszyłem Wolską w kierunku Bema. Zdolność logicznego myślenia odzyskałem pod wiaduktem kolejowym. Skoro ten półmisek jest taki mocny, to zobaczymy co potrafi ! Pomyślałemo latającym kocie z przyszłości odległej o kilkanaście milionów lat... - Chcę zobaczyć świat w którym dominującą formą życia są istoty chrząstnoszkieletowe ! Podszedłem do Bema. Ulica była wybrukowana kocimi łabami, a środkiem biegły tory tramwajowe. Pamiętałem ten widok z czasów podstawówki, zanim wszystko zostało zalane asfaltem. W tym momencie, dzwiniąc zawzięcie z Wolskiej w Bema skręcił tramwaj linii 11. Wóz wyglądał jak żywcem wyjęty z filmu archiwalnego. Zabytkowy wehikuł zatrzymał sie na przystanku tramwajowym odległym o kilkanaście kroków. Zdaje się że na początek cofnąłem się w czasie o jakieś osiemdziesiąt lat... Podbiegłem i usiłując przypomnieć sobie fragment planu przedwojennej Warszawy, wsiadłem do tramwaju. Konduktor nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Pętla, jak pamiętałem znajdowała się przy wolskiej Gazowni. Przecieliśmy Dworską, która troche przypominała mi współczesną Kasprzaka. Pętli jednak nie było ! Tory tramwajowe ciągnęły się wzdłuż Bema, hen w kierunku Ochoty. Znaczy się musiano je przedłużyć. Mój przedwojenny plan był więc zbyt stary, a jednocześnie wiedziałem, że po wojnie zlikwidowano to rozgałęzienie torów. Zatem tak wygląda alternatywna historia... Wysiadłem przy Gazowni i rozejrzałem sie dookoła. Od razu dostrzegłem uliczkę, której z pewnością nie było ani w mojej rzeczywistości ani na moim planie. Wszedłem w nią " Wschowska" - przeczytałem na pobliskiej tabliczce. Co dom to inna architektura ! Kiedy dotarłem do końca, stanąłem na skraju pola, które chłop w płócianym odzieniu orał drewnianą sochą zaprzężoną w dwa woły. Aha, średniowiecze ! Niezupełnie... Teraz dostrzegłem, że zwierzęta pociągowe to nie woły tylko dwa udomowione tury. Na lewo znajdował się wylot cienistego wąwozu. Ruszyłem tędy. Jar opadał łagodnie aż przyjemnie było iść. Rośliny na stokach wydawały mi sie jakieś inne. Zbyt słabo znałem botanikę, aby określić na czym to polegało. Potem stopniowo zaczęlo pajawiac się coraz więcej paproci. Były coraz wyższe. Wąwóz skończył sie nagle jasną, oświetloną słońcem polaną. Wokół wznosiły się drzewiaste skrzypy, paprocie oraz psylofity o powykręcanych spiralnie gałęziach. Typowa roślinność przełomu dewon - karbon. Teraz spostrzegłem stworzenie warujące na środku polany i stwierdziłem że jestem na miejscu. Od dawna byłem ciekaw co spowodowało, że na ląd wyszły kręgowce kostnoszkieletowe, a nie chrząstnoszkieletowi przodkowie rekinów. Obie te formy istot żywych pojawiły się na ziemi niemal równocześnie, a na dodatek ich pierwotnym środowiskiem były wody słodkie, skąd na ląd bliżej niż z morza. Warunki startu miały więc identyczne. Fakt, że chrząstka jest mniej wytrzymała od kości, ale to oznacza tylko tyle, że szkielety lądowych zwierząt chrząstnoszkieletowych powinny się składać z grubszych i krótszych elementów. To sprawiłoby że inny by był kształt i inny sposób poruszania się tych istot, lecz na pewno nie byłyby one gorsze od swych krewniaków obdarzonych kośćmi z fosforanu wapnia. Być może nawet odznaczały by ssie większą plastycznością ewolucyjną i stworzyły by więcej różnorodnych form morfologicznych. Jednak w naszej rzeczywistości chrząstnoszkieletowe nie wygrały losu na mutacyjnej loterii... Podszedłem bliżej. Zwierzę siedzące na środku polany przypominało skrzyżowanie rekina z kaktusem i walcowatym pojemnikiem na śmieci. Spostrzegłwszy mnie, zwinęło się w kulkę i poturłało w moim kierunku, z szybkością trzech kilometrów na godzinę. Z pewnością w jego pojęciu była to huraganowa szarża na zdobycz. Zrobiłem dwa kroki w bok i czekałem ci bedzie dalej. Trzeba przyznac że bestia miała świetne wyczucie odległości. Rozwinęła się i kłapnęła trójkątnymi zębami dokładnie tam, gdzie przed chwilą stałem. Była tak blisko, że mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć jej. Dobrze, że tego nie zrobiłem ! W tym momencie w boku drapieżnika powstało głąbokie owalne wklęśnięcie tworząc pozbawiona przełyku niby paszczę, najeżoną zębołuskami pokrywającymi całe ciało.( Trzeba wam wiedzieć, że łuski rekinów i płaszczek mają taką samą budowę anatomiczną jak ich zęby ) Ta dodatkowa paszcza służyła zapewne do przytrzymania zbyt sprytnej zdobyczy. Ledwo zdążyłem odskoczyć, zwłaszcza iż następna niby paszcza powstała w tylnej części ciała drapieżnika. Chybiwszy po raz drugi, bestia sprężyła się jak ściśnięta sprężyna, wyskoczyła w górę i po krzywej balistycznej zwaliła się prosto na moją głowę. No, teraz to już wiałem ile sił w nogach na drugą stronę polany ! Z opresji wybawiło mnie pojawienie się roślinożercy, który wypełz z lasu powalając po drodze jeden z psylofitów i zwracając na siebie uwagę drapieżnika. Nowe zwierzę przypominało wagon tramwajowy, którym jechała kompania kosynierów. Szablaste kolce wyrastające z boków i grzbietu przywodziły na myśl wystawione przez okna kosy bojowe. Kaktusoreki porykując chrapliwie natychmiast rozpoczął taniec wokól przybysza, usilnie szukając miejsca z którego mógłby coś wygryźć. Napadnięty bronił sie z godnością i flegmą, strosząc swoje kolce i nie przestając ogryzać psylofita. Obserwacje pojedynku przerwało mi nagle szturchnięcie w prawą kostkę. Stworzenie podobne nieco do grzyba prawdziwka opędzlowało mi już mankiet nogawki i właśnie zabierało się do sznurowadła. Uznałem że widziałem dość i pora do domu. Wszedłem w paprociowy gąszcz. Zrobiło się mroczno a za moment zupełnie ciemno. Jakbym oślepł... Nim jednak zdążyłem się zaniepokoić, ujżałem pod nogami wąski pasek światła, prześwitującego pomiędzy drzwiami a progiem. Za m,ną klnąc sąsiad mocował się z zamkiem od windy, który znów się zaciął. Wząłem głeboki wdech i spojrzałem przed siebie. Można by pomyśleć że w ogóle nie wychodziłem na ulicę, gdyby nie to, że w dłoni trzymałem waflowe denko kubeczka od lodów, a prawa nogawka spodni znajdowała sie w stanie, hm, wskazującym na spożycie. Nie czekając na objawy szoku pognałem na górę i wyppiłem dużo zimnej wody. Jeszcze więcej wylałem sobie na głowę. Potem przebrałem się i pojechałem do Sażyńskiego. Trzy kwadranse póżniej na Finlandzkiej minąłem sie z Gronem Wyższej Świadomości. Ki diabeł ? Całą droge przez Śródmieście Warszawy nie zauważyłem ani jednego Gwożdzia, a tu masz babo placek. Tak nawiasem mówiąc, zwykłych gwoździ taż w Śródmieściu uświadczyć się nie dało. Zniknęły ze sklepów żelaznych po tym, jak ktoś wpadł na pomysł, by nosić je wetknięte w klapy marynarek łebkami do dołu. Obecnie gwożdzie można było kupić tylko na peryferiach za okazaniem świadectwa prawomyślności wydawanego przez Ministerstwo Ochrony Środowiska. W sumie nie było tak źle. W przeciwieństwie do przodujących krajów Europy w Polsce nie chciał się przyjąć system kastowy którego pariasami byliby przedstawiciele branży skórzanej i mięsnej. Niemcy obarczeni poczuciem wina za zaszłości XX wieku bez trudu dali sobie wmówić że "mięso to faszyzm"i pozwolili zaprowadzić u siebie zielone porządki. Z kolei Rosjanie po staremu trzymali się zasady, że wszelka prawda pochodzi od władzy. Gdyby któregoś dnia w Rosji objęła rządy partia ornitologicznai ogłoszono ptasizm ideologią narodową, to następnego poranka co najmniej 10 milionów Rosjan zginęłoby skacząć z okien lub próbując wić gniazda na wysokich drzewach. Zreszta trudno im się dziwić, przecież przekręt z Rewolucją Zielonej Świadomości wydawał się znacznie mniej absurdalny. Wszystko było tu proste i logiczne. Im więcej szmalu przeznaczano na ochronę środowiska, tym większa była władza facetów dysponujących tą forsą. Im większa była ich władza, tym więcej szmalu mogli sobie zażyczyć. I tak w kółko. W chwili, gdy macheży od polityki i budżetów dogadali się z zielonymi czubkami ( nie mylić z kiełkami ! ) i pozwolili im sie przenieść z trawników przed gmachami rządowymi do gabinetów w tych gmachach, wydarzenia potoczyły się jak śnieżna kula postoku. Równowagę władzy zmiotło w okamgnieniu, a my obudziliśmy się w Europie, której flaga zamiast gwiadek miała czterolistne koniczyny. Kościół zaś dowiedział się że jest instytucją kanibalistyczną. Jak się zmiesza ideologią z gotówką ( mniejsza o ideologię, byle gotówki było dużo ), to skutek może być tylko jeden. I był. Ale w Polsce jakoś nie do końca. Coś u nas musi być w glebie albo w powietrzu, że każda gorąca idea która dostanie się między Bałtyk a Karpaty, od razu stygnie i zamienia się w chropowatą skorupkę, pod którą kwitnie bez zmian radosne bezchołowie. Mnie tam wcale nie przeszkadzało, że w Polsce nawet porządnego totalitaryzmu zbudować nie można, ale guru Ciachorowski cierpał z tego powodu ogromnie. Ciągle musiał się tłumaczyć za rodaków i świecić oczami na kolejnych Europejskich Kongresach Nadświadomości. Wracał z tych imprez sfrustrowany i potem prosił, zaklinał, straszył Gwoździami, napominał, a ostatnio nawet oznajmił, że celem poprawienia gorliwości Polaków doprowadzi do bezpośredniej, Boskiej interwencji. Sażyński, ludzkie chłopisko, czekał na mnie z zimnym piwem. Nedługo potem przeszliśmy na "ty". Siedzieliśmy w pokoju z Półmiskiem. Ja zreferowałem rezultaty swoich porannych eksperymentów, a następnie zaczął mówić gospodarz: - Jak wiesz, metafizyka zajmuje się rozpoznawaniem, czyli identyfikacją bytów i określaniem zależności między nimi. Byty mogą być zarówno fizyczne, jak i niematerialne. Bytem jest przedmiot, istota żywa, prawo natury, wyrok sądowy, wydarzenie, idea czy pojęcie filozoficzne. Fizyka zajmuje się tylko niektórymi kategoriami bytów, metafizyka wszyskimi. Pokiwałem głową. - Dobrze ! - Sażyński podniósł głos - A teraz odstaw to piwo i posłuchaj mnie uważnie ! Wyobraź sobie, że pokój w którym się znalazłeś, jest wypełniony bryłkami szkła. Kulami, sześcianami, ostrosłupami, prostopadłościanami i bryłami nieregularnymi. Od podłogi po sufit ! Te szklane kształtki są wielkości powiedzmy orzecha, przeźroczyste i bezbarwne. - Uhm... - mruknąłem. - A teraz od góry wylewamy na to kubeł czerwonej farby. Co się dzieje ? - Farba ścieka w dół, zabarwiając po drodze napotkane płytki szkła - powiedziałem - powstaje poruszający się i rozprzestrzeniający obszar czerwieni. Taka wędrująca plama. - Ta farba nigdy nie wysycha - rzekł Sażyński - Wciąż scieka z jednych szklanych kształtek i przemnieszcza się na inne. Te bryłki szkła i płynąca pomiędzy nimi porcja czerwonej farby tworzą model metafizycznego wszechświata. Zabarwiona bryłka szkła oznacza byt rzeczywisty, czyli byt udostępniający się naszym zmysłom. Farba to potencjalność, a szklane kształtki to byty potencjalne. Tak więc obszar bytów potenjalnych nazaczonych poznawalnością, ta wędrująca plama, to obszar naszej rzeczywistości. Przykładem bytu potencjalnego jest nie napisana książka, która wszakże istnieje jako statystycznie możliwa kombinacja słów lub nie narodzone dziecko. Trzeba przedsięwziąć pewne działanie, by nadać tym bytom poznawalność, czyli uczynić je realnymi, albo - jak mówią metafizycy - zaktualizować. - Rozumiem - odparłem. - Ruch tego zabarwionego obszaru zależy w pewnym stopniu od naszych decyzji, częsciowo jest przypadkowy, a ogólnie podlega globalnym zjawiskom kulturowym i socjologicznym. - Właśnie ! - przytaknął Sażyński. - To czy jesteśmy aktywni, czy bierni powoduje że aktualizują się te czy inne byty i w ten sposób kształtyjemy naszą rzeczywistość. Z drugiej strony zostawiamy za sobą fakty historyczne, które stopniowo tracą poznawalność, wiemy o nich coraz mniej, przechodzą w fakty archeologiczne zawierające tylko ślady poznawalności, aż w końcu ponownie stają sie bytami potencjalnymi. - Nieźle - stwierdziłem alo co to ma wspólnego z tym tutaj - wskazałem na Półmisek. - Właśnie miałem mówić - zapewnił. - Powiedz mi, jak twoim zdaniem farba przepływa z bryłki na bryłkę ? - Przez miejsce w którym te bryłki sie stykają - wzruszyłem ramionami. - To raczej oczywiste. - Dobrze. W przestrzeni wypełnionej takimi bryłkami można zatem wyróżnić całe łańcuchy bryłek stykających się kolejno ze sobą. Te łańcuchy kształtek to ciągi przyczynowo skutkowe, wzdłuż których przepływa poznawalność. Inteligibizator powoduje... - Nazwijmy go może pólmisek - wtrąciłem. - Będzie prościej. Sażyński zerknął na stół i uśmiechnął się. - Niech będzie Półmisek - przytaknął - zatem powoduje on, że przepływ poznawalności odbywa się zgodnie z twoim życzeniem ; w przód, w tył, na boki od głównego obszaru rzeczywistości. Ty subiektywnie odbierasz to zjawisko jako podróż w przeszłość, przyszłość albo do świata alternatywnego. Jak sam stwierdziłęś, możliwa jest też dowolna konfiguracja tych kierunków. Za sprawą Półmiska aktualizują się nieznane dotąd, potemcjalne ciągi przyczynowo skutkowe. W naszym modelu zabarwiają się wtedy nowe łąńcuchy kształtek... - Zgoda... Ale jak to się dzieje, że Półmisek steruje przepływem poznawalności ? - A diabli wiedzą ! - odparł Sażyński i sięgnął po swoje piwo. Skurwiel, jeśli nie wiedział, to przynajmniej musiał wyczuwac jak blisko jest prawdy ! Przez cały wieczór po wizycie u Sażyńskiego oddawałem się niezmąconemu dolce vita. Wraz z przypadającą na mnie porcją poznawalności hycnąłem do obszaru potencjalnego, w którym moi przodkowie poczynali sobie z taką przedsiębiorczością, że Imperium Otomańskie nadal istniało, a ja byłem sułtanem. Ma się rozumiec, pocwałowałem od razu do haremu i na początek przeleciałem skośnooką Mulatkę. Sażyński ostrzegał mnie wprawdzie, iż za figle tego typu płaci się nieodwracalną utratą części poznawalności, a w skrajnym przypadku można się nawet zdezaktualizować, uznałem jednak, że jeden raz nie zaszkodzi. No, może trzy razy. Rano wpadłem na obchody 1000 - lecia Monarchii Piastowskiej, przypadające w dziesiątą rocznicę koronacji Władysława XVIII, zwanego Czubatką. Ech, fajny był jubel ! Później zabawiałem się takimi drobiazgami, jak zapalające się zielone światła właśnie wtedy, gdy przechodziłem przez ulicę, czy podjeżdżające natychmiast na przystanki tramwaje i autobusy o odpowiednich numerach. Krótko mówiąc: odmóżdżyło mnie zupełnie ! Nie powstał mi we łbie nawet cień podejrzliwości, póki trzeci raz nie wybrałem się do Sażyńskiego. Pierwszą rzecz jaką zobaczyłem, był olbrzymi, fioletowy siniak wokół lewego oka gospodarza. - Zabrali Półmisek - wychrypiał. - Kto ? - to było zbyt niewiarygodne, bym się zdumiał. - Ludzie Ciachorowskiego... - Gwoździe ? Jakim cudem ?! - Miałem ucznia... Moja uśpina inteligencja obudziła się i po dwudniowym przestoju ze zdwojoną energią przystąpiła do działania. - Do czego miałem ci być potrzebny ?! - warknąłem ogarnięty nagłym wybuchem gniewu i strachu - Gadaj, skurczybyku ! - Musimy porozmawiać - wskazał drogę w głąb willi. - Ja myślę ! W salonie nie było już latającego kota, za to ktoś rozbił terrarium z białymi myszkami, które rozlazły się po całym pokoju. Na ten widok dostałem ataku histerycznego śmiechu. - Może waleriany ? - jak na kogoś ze świeżo podbitym okiem, Sażyński był zdumiewająco rzeczowy. W odpowiedzi wstrząsnął mną nowy paroksyzm. - Wódka będzie lepsza - skwitował gospodarz - ja też się napiję. W pomieszczeniu w którym dotąd znajdował się półmisek, nie było żadnych szkód. Tylko obrus leżał skotłowany na podłodze. - Co z tym uczniem ? - spytałem waląc się na fotel i ocierając łzy. - Pomagał mi składać półmisek, a potem, kiedy poznał jego właściwości, poszedł z tym do Ciachorowskiego. Chciał zrobić karierę... - Więc te szwędające się tutaj Gwożdzie...- skojarzyłem - To o ciebie im chodziło ? O półmisek ?... - Tak. Aż do dziś udawało mi się tak zmieniac układ ulic, że nie mogli do mnie trafić. - A dziś ? - Rano przyszedł Mietek, mój uczeń. Powiedział że zrozumiał że Ciachorowski to szaleniec i nie chce mieć nic wspólnego z tymi ludźmi. Mówił jeszcze dużo przekonywujących rzeczy. - I ty mu uwierzyłeś ? Sentymentalny jesteś... - A jestem - przyznał z rezygnacją - Traktowałem go jak syna. Chciałem nawet przepisać warsztat... - machnął ręką. - Dość powiedzieć, że kiedy zostawiłem go na chwilę samego, przyszedł tutaj i starł z półmiska mój odcisk palca. Wtedy straciłem relację, a za moment wpadły Gwoździe. Reszty możesz domyślic sie sam. - Nie mogłeś tego przewidzieć ? - zapytałem podchwytliwie. - Nie można odróżnić przyszłości alternatywnej od rzeczywistej - odparł. - Zobaczył bym każdy rodzaj przyszłości jaki chciałbym zobaczyć, ale nie byłoby żadnego wskazania... - urwał nagle. Cała ta sprawa zaczynała śmierdzieć. Był to jedyny w swoim rodzaju smród metafizyczny. - Chwileczkę - odezwałem się - Po co Ciachorowskiemu Półmisek ? Ja rozumiem, że to miły gadżet, ale Naczelny Guru Rzeczpospolitej to nie naukowiec ani jakiś cholerny hedonista. Ciachorowski to charyzmatyczny fanatyk, który wierzy w to co mówi. Więc dlaczego tak mu na tym zależy ? - Półmisek ma jeszcze inne właściwości o których ci jeszcze nie mówiłem - oznajmił Sażyński.. Z trudem powstrzymałem się aby nie podbić mu drugiego oka. - Jakie !? - warknąłem. - Są dwa rodzaje poznawalności... Jasna cholera !!! Gdzie ja miałem mózg ?! Przecież cała metafizyka opiera się na tym, że zmysły nie są jedynymi władzami poznawczymi człowieka ! Teraz wypadało mi się tylko zamknąć i słuchać. - Zacznijmy od tego - mówił Sażyński - że ten nasz model metafizycznego wszechświata ze szklanymi kształtkami i farbą nie jest modelem trójwymiarowym.