J.M. COETZEE WIEK. ŻELAZA PRZEKŁAD ANNA MYSŁOWSKA WYDAWNICTWO ZNAK KRAKÓW 2004 Tytuł oryginału Age oflron © J.M. Coetzee 1990. Ali rights reserved. By arrangement with Peter Lampack, Inc. 551 Fifth Avenue, Suitę 1613 New York, NY 10176-0187 USA Opracowanie graficzne Witold Siemaszkiewicz Fotografia na okładce Copyright © 2002-2004 Veer Incorporated Ali rights reserved Fotografia Autora na czwartej stronie okładki Jerry Bauer Opieka redakcyjna Barbara Grzemowska Adiustacja Urszula Horecka Korekta Katarzyna Onderka Barbara Poźniak Łamanie Irena Jagocha Copyright © for the Polish translation by Anna Mysłowska ISBN 83-240-0473-4 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni intemetowej: www.znak.com.pl Rozdział I Obok garażu jest alejka, zapewne ją pamiętasz, bawiłaś się tam czasem z innymi dziećmi. Obecnie miejsce to jest opuszczone, wymarłe, nic się tam nie dzieje, są tylko sterty butwiejących liści, które przywiewa wiatr. Wczoraj przy końcu tej alejki natknęłam się na szałas sklecony z kartonowych pudeł i plastikowych płacht, wewnątrz leżał zwinięty w kłębek człowiek. Był to mężczyzna, którego rozpoznałam: widywałam go wśród przechodniów. Wysoki, szczupły, o bladej cerze i końskich zepsutych zębach, ubrany w workowaty garnitur i kapelusz z powyginanym rondem. Spał teraz w tym kapeluszu, rondo podłożył pod ucho. Nędzarz, jeden z tych biedaków, którzy się wałęsają po parkingach na Mili Street, prosząc wychodzących ze sklepów o jałmużnę, piją pod wiaduktami, zakąszając konserwami z wyrzuconych puszek. Jeden z bezdomnych, dla których sierpień, miesiąc pory deszczowej, jest miesiącem najgorszym. Śpi w tym swoim szałasie, nogi ma wyciągnięte sztywno jak u marionetki, usta rozdziawione. Zalatuje od niego przykry zapach moczu, słodkiego wina, zatęchłej wilgoci ubrania i czegoś jeszcze. Brudas. Stałam przez chwilę, przyglądając mu się, czułam ciągnący od niego smród. Gość, który sam się do mnie wprosił w ten szczególny dzień, najważniejszy ze wszystkich. Tego dnia doktor Syfret miał dla mnie wiadomość. Nie była dobra, chodziło o mnie, dotyczyła tylko mnie, nie można jej było odrzucić. Należało wziąć ją w ramiona, przytulić do piersi i zabrać do domu bez potrząsania głową, bez łez. - Dziękuję, panie doktorze - powiedziałam. - Dziękuję panu za szczerość. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy - odparł. - Razem się tym zajmiemy. Jednak za zasłoną tego przyjacielskiego zobowiązania dostrzegłam, że się wycofuje. Sauve qui peut (Ratuj się, kto może). Obowiązuje go solidarność z żywymi, nie z umierającymi. Drżenie zaczęło się dopiero, kiedy wysiadłam z samochodu. Zanim skończyłam zamykać garaż, drżałam już na całym ciele i żeby się uspokoić, musiałam zacisnąć zęby i mocno uchwycić torebkę. Właśnie wtedy zobaczyłam te pudła i tego człowieka. - Co pan tu robi? - zapytałam, nie powstrzymując irytacji. - Nie może pan tu zostać, musi pan odejść. Nie poruszył się. Leżąc w tym swoim szałasie, patrzył w górę i przyglądał się moim ciepłym zimowym pończochom, niebieskiej kurtce, spódnicy, która nigdy nie układała się jak trzeba, siwym krótko przyciętym włosom, przez które prześwitywała różowa jak u dziecka skóra starej kobiety. Wreszcie podciągnął nogi i podniósł się niespiesznie. Bez słowa stanął odwrócony do mnie plecami, wyprostował i strzepnął czarną plastikową płachtę, złożył ją na pół, potem we czworo, wreszcie w ósemkę. Wydobył torbę (z napisem Air Canada) i zaciągnął zamek błyskawiczny. Stanęłam z boku. Zostawiając pudła, pustą butelkę i odór moczu, spokojnie odszedł. Widziałam, jak poprawiał spodnie, ciągle mu opadały. Czekałam chwilę, aby się upewnić, czy na pewno sobie poszedł, i usłyszałam, że chowa płachtę po drugiej stronie żywopłotu. Tak więc dwa wydarzenia w ciągu godziny: z lękiem od dawna oczekiwana wiadomość i to spotkanie, jakby zapowiedź innej. Pierwszy z ptaków żywiących się padliną, bystrych, nieomylnych. Jak długo zdołam się przed nimi bronić? Padlinożercy Kapsztadu, których liczba nigdy nie maleje. Obdartusy, chodzący na bosaka, nie czują chłodu. Śpią pod gołym niebem, a nie zaziębiają się. Głodują, a nie słabną. Rozgrzewa ich alkohol. Palący płyn zabija zarazki i wszelkie infekcje. Zbierają resztki po przyjęciach. Muchy szybkoskrzydłe, szklistookie, brutalni drapieżcy. Przeżyją mnie. Wolnym krokiem weszłam do pustego domu, w którym zamiera każde echo, gdzie ślady stóp na podłodze są nikłe i ledwo widoczne! Jakże zapragnęłam, żebyś była ze mną, objęła mnie, dodała otuchy! Zaczęłam pojmować istotny sens uścisku. Przygarniając do serca, chcemy, żeby i nas ktoś serdecznie otoczył ramieniem. Przytulamy dzieci, żeby w przyszłości w chwili naszego przemijania objęły nas ich ręce i przeniosły w inny byt. Czułam to, tuląc cię do piersi, zawsze. Rodzimy dzieci, żeby się potem z serdeczną macierzyńską troską nami opiekowały. To są słowa prawdy, szczerej prawdy, wypowiedziane przez matkę: od tej chwili, aż do mego końca - więcej ich ode mnie nie usłyszysz. Tak, tak, jak ja za tobą zatęskniłam! Za tym, bym mogła pójść do twojego pokoiku na górze, przysiąść na łóżku, przegar-niać palcami twoje włosy, bym mogła szepnąć ci do ucha „Czas wstawać!", tak jak to robiłam, kiedy chodziłaś do szkoły. A kiedy obróciłabyś się do mnie zaróżowiona, rozgrzana snem, z oddechem pachnącym mlekiem, objęłabym cię ramionami, żeby usłyszeć twoje „Wielki buziak dla mamy". Kryło się w tej pieszczocie dziecka nigdy nie wypowiedziane głośno przekonanie, że mama nie powinna być smutna, bo przecież nigdy nie umrze, bo będzie żyła w tobie. Żyć! Ty jesteś moim życiem; kocham cię tak, jak kocham samo życie. Rano, kiedy wychodzę z domu, zwilżam palec i trzymam w górze, wystawiając go na wiatr. Kiedy poczuję chłód od strony północno-zachodniej, twojej strony świata, długo stoję w skupieniu, chłonąc zapach wiatru w nadziei, że przez dziesięć tysięcy mil lądów i mórz jego podmuch przyniesie mi zapach mleka, jaki się może jeszcze zachował w fałdce na twojej szyi. Od dziś moim świętym obowiązkiem będzie oprzeć się pokusie obarczania także ciebie moją śmiercią. Kochając cię, kochając życie, muszę wybaczyć mu i odejść bez żalu. Uznać śmierć za swoją, wyłącznie swoją własność. Do kogo zatem piszę? Odpowiem ci: do ciebie, ale w innym wymiarze; do siebie; do ciebie we mnie. Całe popołudnie próbowałam czymś się zająć, robiłam porządki w szufladach, jedne papiery układałam, inne wyrzucałam. O zmierzchu znowu wyszłam z domu. Za garażem stała buda, tak samo jak przedtem starannie okryta czarną plastikową płachtą. Wewnątrz leżał ten sam mężczyzna, nogi podkulone, obok pies, który postawił uszy i machał ogonem. Szkocki owczarek, młody, trochę większy od szczeniaka, czarny z białymi łatami. - Tylko żadnego ognia - powiedziałam. - Rozumie pan? Ani ognia, ani bałaganu. Usiadł, rozcierając gołe stopy i kostki, i rozglądał się wokół, jakby nie zdając sobie sprawy, gdzie się znajduje. Końska ogorzała twarz z podpuchniętymi oczami alkoholika. Niezdrowy blask zielonych oczu. - Może chciałby pan coś zjeść? - zapytałam. Poszedł za mną do kuchni, pies trzymał się jego kolan, czekali, aż zrobię kanapkę. Ugryzł kęs, ale jak gdyby za- pomniawszy o żuciu, stał oparty o framugę drzwi z pełnymi ustami, słońce świeciło mu prosto w bezmyślne oczy, pies cicho skomlał. - Muszę posprzątać - powiedziałam zniecierpliwiona i ruszyłam, żeby zamknąć drzwi. Wyszedł bez szemrania; ale nie dotarł jeszcze do zakrętu, a już ujrzałam, jak wyrzuca kanapkę, za którą ochoczo skoczył psiak. W czasach twojego dzieciństwa nie było tu wielu bezdomnych. Ale teraz są częścią naszej rzeczywistości. Czy się ich boję? Właściwie nie. Trochę żebrzą, trochę kradną, piją, są brudni, hałaśliwi, i tyle. Boję się natomiast włóczących się gangów chłopców o ponurych ordynarnych twarzach, drapieżnych jak rekiny, nad którymi już wisi cień więzienia gotowego ich zamknąć. Dzieci o sponiewieranym dzieciństwie, zmarnowanej szansie zaznania świata, duchowego rozwoju. Ich mózgi, narzędzia poznania świata, pozbawione wrażliwości nie pracują. Żyjący na drugim biegunie ich biali kuzyni, coraz bardziej izolując się pod ochronnym kloszem, są także ociężali umysłowo. Lekcje jazdy konnej, lekcje tańca, pływania, gra w krykieta na trawniku, dni upływające w obwiedzionych żywopłotami ogrodach strzeżonych przez buldogi. Dzieci rajskiej krainy, dzieci o blond włosach, niewinnym wyrazie twarzyczek, delikatne jak amorki. Ich rezydencje to czyściec jeszcze nienarodzonych, ich niewinność jest niewinnością pszczelich larw, tłuściutkich, bielutkich, nurzających się w miodzie, przez cienką skórkę wchłaniających słodycz. Rozleniwione, rozpieszczone, oderwane od rzeczywistości. Dlaczego dałam temu człowiekowi jedzenie? Z tych samych pobudek nakarmiłabym jego psa (z pewnością ukradzionego, jestem przekonana), gdyby przybiegł i prosił. Tobie też dawałam piersi. Mieć tyle i móc dawać z te- go innym, czy można pragnąć czegoś więcej? Nawet w starczym wieku, mimo wyniszczonych ciał, próbuje się z nich wycisnąć ostatnią kroplę. Niestrudzeni będą nadal . dawać, żywić. Chytry był ten zamysł śmierci, żeby na pierwszy cios wybrać moją pierś. Rano, kiedy mu przyniosłam kawę, zastałam go oddającego mocz do rynsztoka, zupełnie się nie zawstydził. - Może chciałbyś mieć jakąś pracę, czymś się zająć? -zapytałam. - Miałabym dla ciebie mnóstwo roboty. Milczał, ale trzymając kubek obiema rękami, wypił kawę. - Marnujesz swoje życie - odezwałam się. - Już nie jesteś dzieckiem. Jak możesz żyć w ten sposób? Nic nie robić przez cały dzień, oszukując kogo się da. Zupełnie tego nie pojmuję. Doprawdy, nie mogę tego zrozumieć. Ogarnia mnie wręcz zniechęcenie. To marnotrawstwo czasu, godzenie się na taki upadek. Nagle zrobił coś, co mnie zaszokowało. Patrząc mi hardo w oczy, zresztą pierwszy raz spojrzał wprost na mnie, charknął i splunął gęstą żółtą plwociną z brązowym kawowym nalotem tuż obok mojej nogi. Potem cisnął we mnie kubkiem i odszedł wolnym krokiem. W rzeczy samej, pomyślałam wstrząśnięta, co oznacza ta scena między nami? Splunął nie na mnie, ale przede mną, żebym mogła tę plwocinę zobaczyć i osądzić. Pewnie była odpowiedzią, która padła z jego ust jeszcze ciepłych w chwili, kiedy splunął. Niewątpliwie zastąpiła słowo, była jego bezdźwięczną formą. Najpierw spojrzenie, następnie pogardliwe splunięcie. Co wyrażało to spojrzenie? Brak szacunku. Spojrzenie mężczyzny na kobietę tak starą, że mogłaby być jego matką. Więc weź tę kawę. 10 Nie spał w alejce ostatniej nocy. Zniknęły także pudła. Ale szperając w pobliżu, natrafiłam na torbę z napisem Air Canada w drewutni. Zobaczyłam też miejsce, które sobie przygotował, niedbale rozgarniając różne rupiecie i wiązki drewna. Więc już wiem, że zamierza wrócić. Zapisałam sześć kartek, opowiadając ci cały czas o człowieku, którego nigdy nie spotkałaś i nie spotkasz. Dlaczego 0 nim piszę? Ponieważ to on istnieje, nie ja. W sposobie, w jaki na mnie patrzy, widzę siebie, mogę to ująć w słowa. W przeciwnym razie czym byłby ten list, jeśli nie jeremiadą bardziej lub mniej żałosną na przemian? Kiedy piszę o nim, piszę o sobie samej. Kiedy piszę o jego psie, piszę o sobie, kiedy piszę o domu, także piszę o sobie. Człowiek, dom, pies - nieważne, które z tych słów, za ich pośrednictwem wyciągam do ciebie rękę. W innej sytuacji niepotrzebne by mi były słowa. Po prostu stanęłabym w twoich drzwiach 1 powiedziała: „przyszłam cię odwiedzić", i to byłby koniec słów, objęłybyśmy się ramionami. Ale w tych warunkach, będąc w innym kraju, na ostatnim etapie mojego życia muszę się z tobą porozumiewać za pomocą słów; dzień po dniu przeistaczam się w słowa, którymi zapełniam kartki, zawijając je jak cukierki, cukierki dla mojej córki, na rocznicę jej urodzin. Te słowa to cząstki mojego ciała, córka je kiedyś odpakuje, przeniknie ich treść i zrozumie. Zgodnie z napisami przyklejanymi na butelkach: krople sporządzone według tradycyjnej metody starszego pokolenia, produkowane i butelkowane z miłością. Miłością, dla której nie ma alternatywy, jeśli ją czujemy do tych, którym się oddajemy bez reszty, na pożarcie albo odrzucenie. Chociaż padało przez całe popołudnie, dopiero o zmroku usłyszałam skrzypienie furtki i, po chwili, odgłos psich łap na werandzie. 11 Oglądałam telewizję. Jeden z plemienia ministers i on-derministers przemawiał do narodu. Wstałam, zawsze to robię, kiedy oni coś mówią, jest to moja metoda zachowania, na ile tylko mogę, szacunku dla samej siebie (kto wybrałby pozycję siedzącą przed plutonem egzekucyjnym?). Ons buig nie voor dreigemente nie, padły słowa: nie uginamy się przed pogróżkami. Jedno z wielu przemówień. Firanki za moimi plecami były rozsunięte. W pewnej chwili zdałam sobie sprawę, że mężczyzna, którego imienia nawet nie znam, patrzy przez szybę ponad moim ramieniem w ekran telewizora; podkręciłam gałkę, wzmacniając głos, żeby mógł słyszeć jeśli nie poszczególne słowa, to przynajmniej melodię powolnych wojowniczych rytmów języka Afrykanerów z jej cichnącą kadencją przypominającą odgłos wbijania pala w ziemię. Słuchaliśmy razem, uderzenie po uderzeniu. Hańba życia, jakie przeżywa jednostka pod ich rządami. Wystarczy rozłożyć gazetę albo włączyć telewizor, żeby poczuć, jak nas zmuszają do pozycji klęczącej i sikają na nas. Hańbą jest żyć pod rządami tych przeładowanych żołądków i pełnych pęcherzy. „Wasze dni są policzone", miałam kiedyś zwyczaj mamrotać pod adresem tych, którzy, okazuje się, przeżyją mnie. Wybrałam się na zakupy i podczas otwierania bramy garażu dostałam nagłego ataku. Ból rzucił się na mnie jak wściekły pies, zatapiając zęby w moich plecach. Nie mogąc się poruszyć, zawołałam o pomoc. Wtedy nie wiadomo skąd zjawił się ten człowiek i pomógł mi jakoś dojść do domu. Położyłam się na tapczanie na lewym boku, w jedynej możliwej pozycji. On czekał. - Usiądź - powiedziałam. 12 Usiadł, ból zaczął ustępować. - Choruję na raka - wyjaśniłam. - Są przerzuty do kości. Stąd te bóle. Nie jestem pewna, czy zrozumiał. Długa cisza. Nagle odezwał się: - To duży dom. Mogłaby pani zrobić z niego pensjonat. Zmęczona machnęłam ręką. - Mogłaby pani wynajmować pokoje studentom - ciągnął nieustępliwie. Ziewnęłam i szybko zasłoniłam usta, czując, że mi spada proteza. Kiedyś zaczerwieniłabym się, dziś już nie. - Mam kobietę, która mi pomaga w prowadzeniu domu - powiedziałam. Dałam jej urlop do końca miesiąca, pojechała odwiedzić rodzinę. Masz jakąś rodzinę? Ciekawe wyrażenie: mieć rodzinę. Czy ja mam rodzinę? Czy wy jesteście moją rodziną? Nie sądzę. Prawdopodobnie tylko o Florence można powiedzieć, że ma rodzinę. Nie odpowiedział. Jest w jego zachowaniu coś dziecinnego. A przecież ani nie ma dzieci, ani w przeszłości nie miał dzieciństwa. Twarz ma bladą, kościstą. I tak jak nie można sobie wyobrazić węża, który nie miałby starej głowy, podobnie jest z nim, nie sposób dopatrzyć się w jego twarzy cech dziecięcych. Zielone oczy, oczy zwierzęcia, czy można sobie wyobrazić dziecko z takimi oczami? - Z mężem rozstałam się dawno temu - powiedziałam. - Już nie żyje. Mam córkę w Ameryce. Wyjechała w 1976, nie wróciła. Wyszła za Amerykanina. Mają dwoje dzieci. Córka. Ciało i krew z mojego ciała. Ty. Wyjął paczkę papierosów. - Proszę cię, nie pal w domu - powiedziałam. - Na czym polega twoja niepełnosprawność? - zapytałam. - Mówisz, że dostajesz rentę inwalidzką. 13 Wyciągnął prawą rękę. Wystawał tylko kciuk i palec wskazujący, trzy pozostałe były przykurczone. - Nie mogę nimi poruszać - oznajmił. Patrzyliśmy na jego dłoń, na trzy zakrzywione palce z brudnymi paznokciami. Nie była to dłoń, którą mogłabym nazwać stwardniałą od pracy. - Czy to z powodu wypadku? Kiwnął głową w sposób, który niczego nie wyjaśniał. - Będę ci płacić za strzyżenie trawnika - powiedziałam. Przez godzinę, używając nożyc do żywopłotu, przycinał niezdarnie trawę, która miejscami sięgała już do kolan. Kiedy uprzątnął kilkumetrowy skrawek, zrezygnował. - To nie dla mnie robota - oświadczył. Zapłaciłam mu za tę godzinę. Kiedy wychodził, potrącił miskę kota, zabryzgując całą werandę. Krótko mówiąc, więcej z nim kłopotu niż pociechy. Ale to nie ja go wybierałam, to on wybrał mnie. Chociaż może raczej wypatrzył ten dom jako dom bez psa. Dom z kotami. Koty są wytrącone z równowagi przez tych nieproszonych gości. Wystarczy, że wychylą pyszczki na zewnątrz, a już pies rzuca się ku nim radośnie. Ale one są zirytowane i natychmiast zaszywają się gdzieś w domu. Dzisiaj nie chcą nic jeść. Sądząc, że grymaszą, gdyż dałam im jedzenie prosto z lodówki, dolałam trochę gorącej wody i zmieszałam ją z pachnącą mięsną karmą (co to może być za mięso? z foki? z wieloryba?). Jednak ciągle nie chciały patrzeć na miskę, krążąc dookoła i poruszając zadartymi ogonami. - No, jedzcie! - zachęcałam, podsuwając im miskę. Duży kocur podniósł łapkę, jakby się broniąc przed moim dotknięciem. Wtedy straciłam panowanie nad sobą. - Idźcie do diabła! - krzyknęłam i z wściekłością cisnęłam widelec w ich stronę. - Mam dość karmienia was, jestem 14 tym śmiertelnie zmęczona! Usłyszałam we własnym głosie obcy ton, graniczący z szaleństwem, uświadomiłam to sobie z radością. Koniec z dobrocią dla ludzi, koniec z dobrocią dla kotów! - Wynoście się do diabła! - jeszcze raz krzyknęłam na cały głos. Uciekały, aż słychać było skrobanie pazurków po linoleum. Kogo to obchodzi? Kiedy wpadam w taki nastrój, mogłabym położyć dłoń na desce do krajania chleba i bez wahania ją odciąć. Co mnie obchodzi ciało, które mnie zawiodło? Patrzę na swoją dłoń i widzę w niej tylko narzędzie, hak, przyrząd do chwytania różnych przedmiotów. Albo nogi, te ciężkie niezdarne słupy, dlaczego mam je wszędzie wlec z sobą? Co noc brać je do łóżka i razem z rękami przykrywać zmiętą pościelą, naciągając pled jak najwyżej, po szyję, a potem leżeć w tym bałaganie i bez końca czekać na sen? To samo z brzuchem, z jego głuchym bulgotaniem, i biciem serca, buch, buch. Dlaczego? Czego ode mnie chcą? Chorujemy przed śmiercią po to, byśmy mogli odwyknąć od własnego ciała. Mleko, nasz odżywczy pokarm, staje się wodniste i kwaśne, zanika w piersi, zaczynamy niecierpliwie dążyć do samotnego życia. Czy jednak to pierwsze życie, życie na ziemi, na jej powierzchni - będzie, lub czy może się kiedykolwiek stać, znośniejsze? Niezależnie od wszystkich przygnębiających zdarzeń, rozpaczy czy szaleństw, nie potrafię się wyzwolić z miłości do niego. Ból nie ustępował, wzięłam dwie pigułki przepisane przez doktora Syfreta i położyłam się na tapczanie. Kilka godzin później obudziłam się półprzytomna i zziębnięta. Krok po kroku dowlokłam się na górę i nie rozbierając się, padłam na łóżko. 15 W środku nocy wyczulam czyjąś obecność w pokoju, mógł to być tylko on. Czy jest jeszcze, czy to tylko smród po nim? Po chwili zapach się ulotnił. Usłyszałam skrzypienie na podeście. Wchodzi do gabinetu, pomyślałam. Teraz zapala światło. Próbowałam sobie przypomnieć, czy wśród papierów na biurku są jakieś prywatne pisma, jednak miałam zbyt wielki zamęt w głowie. Pomyślałam, że już podszedł do półek z książkami, przegląda półkę za półką, próbując zachować porządek, patrzy na stosy starych magazynów. Teraz przygląda się obrazom na ścianie albo bezszelestnie wysuwa szuflady z biurka. Górna, pełna listów, rachunków, od-dartych znaczków pocztowych, fotografii, nie interesuje go. Ale w dolnej jest pudełko po cygarach pełne monet: pensy, drachy, centymy, szylingi. Dłoń z przykurczonymi palcami zanurza się w pudełku, wyciąga dwie monety pięciopesetowe, które dzięki wielkości mogą ujść za ran-dy, i chowa do kieszeni. Nie jest aniołem, to pewne. Raczej insektem poszukującym okruchów jedzenia, wychodzącym zza boazerii, kiedy dom jest pogrążony w ciemności. Słyszałam, jak na końcu podestu próbuje otworzyć dwoje zamkniętych na klucz drzwi. Tam są tylko rupiecie, miałam ochotę mu podszepnąć, rupiecie i pamiątki przeszłości, ale na powrót mgła przesłoniła mi świadomość. Cały dzień spędziłam w łóżku. Bez energii, bez apetytu. Czytałam Tołstoja. Nie tę słynną historię o umieraniu na raka, którą znam aż za dobrze, ale historię anioła, który zamieszkał z szewcem. Czy jest jakaś szansa, żebym ja także wybrała się na Mili Street i znalazła dla siebie anioła, którego mogłabym przyprowadzić do domu, żeby się mną opiekował? Nie widzę takiej możliwości. Zapewne 16 gdzieś na prowincji znalazłoby się jednego czy dwóch ludzi podpierających kamienie milowe w słonecznym skwarze, którzy drzemiąc, czekają na łaskawy uśmiech losu. Może znalazłoby się kogoś w obozach dla osadników. Ale nie na Mili Street i nie na przedmieściach. Przedmieściach opuszczonych przez anioły. Kiedy ktoś obcy w łachmanach puka do drzwi, jest to zawsze bezdomny albo alkoholik czy inny straceniec. A przecież wszyscy na dnie serca marzymy o własnym domu, który jak w opowiadaniu Tołstoja rozbrzmiewałby anielskim śpiewem! Dom jest zmęczony czekaniem na ten dzień, zmęczony walką o przetrwanie. Deski podłogowe straciły swą elastyczność. Izolacja przewodów elektrycznych kruszy się, rury wodociągowe zatyka warstwa osadu. Rynny się wyginają w miejscach, gdzie zardzewiałe śruby nie trzymają się zmurszałego drewna. Dachówki są ciężkie od zarastającego je mchu. Dom zbudowany solidnie, ale bez miłości, zimny, obcy, gotowy na swe ostateczne unicestwienie. Jego ścian nawet afrykańskiemu słońcu nie udawało się ogrzać, jak gdyby cegły wyrabiane rękami skazańców promieniowały nieugiętym rozgoryczeniem. Ubiegłego lata, kiedy robotnicy wymieniali kanalizację, obserwowałam ich przy wykopywaniu starych rur. Kopali ziemię na głębokość dwóch metrów, wyrzucając na powierzchnię zdeformowane cegły, zardzewiałe żelastwo, nawet podkowę. Nie było tylko ludzkich kości. Miejsce bez śladów bytności człowieka nie interesuje ani duchów, ani aniołów. Ten list nie jest obnażaniem własnej duszy. Odsłania pewne prawdy, ale nie są to prawdy mojego serca. Rano, ponieważ samochód nie dawał się uruchomić, musiałam poprosić tego człowieka, mojego lokatora, żeby 17 go popchnął. Pchnął mocno w dół podjazdu. - Teraz! -krzyknął, uderzając w dach. Silnik zaskoczył. Skręciłam, wjeżdżając na drogę, ale po kilku metrach pod wpływem jakiegoś impulsu zatrzymałam się. - Muszę pojechać do Fish Hoek - zawołałam przez chmurę dymu. - Chcesz pojechać ze mną? Ruszyliśmy, pies na tylnym siedzeniu zielonego hill-mana, którego chyba pamiętasz z dzieciństwa. Przez dłuższy czas nie rozmawialiśmy. Minęliśmy szpital, uniwersytet, pałac biskupi, pies oparł łapy na moim ramieniu, wystawiając pysk na pęd powietrza. Z trudem powoli wjechaliśmy na Wynberg Hill. Po drugiej stronie wzgórza, na stromo opadającej szosie wyłączyłam silnik i zjeżdżałam na luzie. Jechaliśmy coraz szybciej, tak szybko, że kierownica zaczęła drgać mi w rękach. Pies skomlał z podniecenia. Uśmiechałam się, przymknęłam oczy. U stóp wzniesienia, kiedy zaczęłam zwalniać, spojrzałam ukradkiem na swojego pasażera. Siedział swobodnie, całkiem spokojny. Poczciwiec! pomyślałam. - Kiedy byłam dzieckiem - odezwałam się - lubiłam zjeżdżać w dół rowerem bez hamulców. Rower należał do mojego starszego brata, który mnie jeszcze do tego zachęcał. Byłam zupełnie pozbawiona strachu. Dzieci nie mogą sobie wyobrazić, co to znaczy umrzeć. Nie przychodzi im w ogóle do głowy, że nie będą żyć wiecznie. Potrafiłam zjeżdżać rowerem brata z gór jeszcze bardziej stromych od tej. Im szybciej jechałam, tym bardziej byłam rozochocona. Drżałam z podniecenia, jakbym miała wyskoczyć ze skóry. Chyba tak się musi czuć motyl, kiedy się wyzwala, jak gdyby rodzi się o własnych siłach. Takim starym samochodem jak ten ciągle jeszcze można zjeżdżać z wyłączonym silnikiem. W samochodach nowoczesnych, kiedy się wyłącza motor, kierownica automa- 18 tycznie się blokuje. Pewnie o tym wiesz. Ludzie często popełniają błąd, zapominając o tym, i nie potrafią utrzymać samochodu na szosie. Bywa, że zjeżdżają na pobocze albo prosto do morza. Do morza. Szamotanie się z zablokowaną kierownicą, kiedy samochód zanurza się w bulgoczącej, migotliwej od blasku słońca morskiej kipieli. Czy to naprawdę się zdarza? Czy przytrafia się to wielu kierowcom? Gdybym w sobotnie popołudnie stanęła na szczycie Chapman's Peak, czy zobaczyłabym ich, kobiety i mężczyzn, gęstą ciżbę w powietrzu jak komary odlatujące w swój ostatni lot? - Chciałabym ci opowiedzieć pewną historię - powiedziałam. — Kiedy moja matka była jeszcze dzieckiem, we wczesnych latach naszego wieku, rodzina miała zwyczaj wyjeżdżać na święta Bożego Narodzenia nad morze. Było to jeszcze w epoce ciężkich wozów z budą i wołem w zaprzęgu. Musieli tym wozem przejechać całą trasę od Uniondale do zatoki Plettenberg u ujścia rzeki Piesangs, sto mil drogi, która im miała zająć sama nie wiem ile dni. W czasie podróży zatrzymywali się na wypoczynek, gdzieś w pobliżu traktu. Na jednym z postojów rozłożyli się na przełęczy. Dziadkowie spali na wozie, a moja matka i reszta dzieci na swoich posłaniach pod wozem. No więc - tu się zaczyna ta historia - moja matka leżała otulona derkami, obok niej śpiący bracia i siostry. Leżąc, przyglądała się gwiazdom. W miarę patrzenia zaczęła odnosić wrażenie, że gwiazdy się poruszają, a może powoli, bardzo powoli poruszają się koła? Pomyślała: co ja mam robić? Co, jeśli wóz zacznie się toczyć? Czy powinnam zawołać i ostrzec wszystkich? Co będzie, jeśli ja będę leżeć cicho, a wóz nabierze szybkości i stoczy się ze zbocza góry razem z moimi rodzicami? A jeśli sobie to tylko wyobrażam? 19 Dławiąc się ze strachu, z bijącym sercem leżała, obserwując gwiazdy, przyglądając się, jak się ruszają, zastanawiając się. Powinnam? Czy powinnam? Nasłuchiwała skrzypnięcia, pierwszego skrzypnięcia. W końcu zasnęła. Miała sny wypełnione scenami śmierci. Ale rano, kiedy się wyłoniła ze swych snów, było jasno i spokojnie. Na jawie wszystko znalazła na swoim miejscu - był wóz, ona sama, byli rodzice. Najwyższy czas, żeby teraz i on coś powiedział, o górach, samochodach czy rowerach, albo o sobie czy swoim dzieciństwie. Ale on uparcie milczał. - Nie powiedziała nikomu o tym, co się zdarzyło w nocy - podjęłam moją historyjkę. - Pewnie czekała na mnie z tym wspomnieniem. Opowiadała mi je wiele razy, w różnych wersjach. Zawsze jednak byli w drodze do Piesangs. Co za urocza nazwa! Byłam przekonana, że musi to być najpiękniejsze miejsce na świecie. Kilka lat po śmierci mamy pojechałam nad zatokę Plettenberg i po raz pierwszy zobaczyłam Piesangs. Nie była to w ogóle rzeka, lecz po prostu zarośnięta trzciną struga, wieczorem komary, na parkingu dla przyczep kempingowych rozwrzeszcza-ne dzieciaki i otyli mężczyźni w szortach i na bosaka opiekający kiełbaski nad gazowymi kuchenkami. Z pewnością nie był to raj ani miejsce, do którego rok po roku ktoś chciałby podróżować przez góry i doliny. Jazda drogą pod górę Boyes Drive była ciężka, wymagała wiele od silnika, który jednak był już stary jak Rosynant. Mocno trzymałam kierownicę, naciskając gaz do deski. Na Muizenbergu, wzniesieniu, z którego można było zobaczyć łuk zatoki False, zaparkowałam samochód i zgasiłam silnik. Pies zaczął skomleć. Wypuściliśmy go. Obwąchiwał krawężniki, krzaki, załatwił się, skrępowani obserwowaliśmy go w milczeniu. 20 Przemówił. - Jedzie pani złą drogą - powiedział. -Trzeba było jechać dołem. Nie dałam poznać po sobie, że się zawstydziłam. Zawsze chciałam uchodzić za osobę myślącą. Obecnie, wobec grożącej mi niemocy, bardziej niż kiedykolwiek. - Pochodzisz z Kapsztadu? - zapytałam. -Tak. - Mieszkasz tu od urodzenia? Trochę się odsunął. Dwa pytania to o jedno za dużo. Przybrzeżna fala, cudownie prosta, długa może na sto metrów, toczyła się ku brzegowi, na jej grzbiecie pędziła ślizgiem samotna przykucnięta postać na desce surfingowej. Po drugiej stronie zatoki wznosiły się niebieskim wyraźnym pasmem góry Hottentots Holland. Uzmysłowiłam sobie głód, głód, jaki czują moje oczy, taki głód, że nawet nie chce mi się ich mrużyć. Te morza, te góry, chciałabym odcisnąć ich widok w pamięci tak mocno, żeby towarzyszył mi wszędzie, gdziekolwiek się znajdę. Czuję nigdy nie zaspokojoną miłość do świata. Chmara wróbli obsiadła krzaki wokół nas, kiedy już wymuskały piórka, odleciały. Surfer dobił do brzegu i zaczął brnąć przez piach w górę plaży. Nagle poczułam w oczach łzy. To dlatego, że nie mrugałam, powiedziałam sobie. Ale prawda była taka, że płakałam. Pochylona nad kierownicą poddałam się nastrojowi, z początku płakałam płaczem cichym, stłumionym, by nagle wybuchnąć spazmatycznym łkaniem zapierającym oddech i rozdzierającym serce. - Bardzo przepraszam - powiedziałam, chwytając powietrze. Kiedy się uspokoiłam, dodałam: -Przepraszam, nie wiem, co mi się stało. Mogłam sobie nie zawracać głowy przeprosinami. Sprawiał wrażenie, jakby niczego nie zauważył. 21 Wytarłam oczy, wydmuchałam nos. —Jedziemy? — zagadnęłam. Otworzył drzwi i gwizdnął przeciągle. Pies wskoczył do środka. Posłuszny pies, niewątpliwie ukradziony z dobrego domu. Samochód oczywiście ustawiony był w złej pozycji. - Niech pani ruszy na wstecznym - powiedział. Zwolniłam ręczny hamulec i cofnęłam trochę. Samochód zatrząsł się i stanął. - Nigdy nie zapalał na wstecznym - wyjaśniłam. - Niech pani zawróci - komenderował jak mąż, który daje żonie lekcje prowadzenia samochodu. Cofnęłam jeszcze trochę, następnie zaczęłam skręcać, żeby przejechać na drugą stronę drogi. Nagle duży biały mercedes jak strzała przemknął na sygnale tuż obok mnie. - Nie zauważyłam go - wykrztusiłam. - Niech pani jedzie! - krzyknął. Ze zdumieniem popatrzyłam na tego obcego mi człowieka, który na mnie krzyczy. - Niech pani jedzie! - huknął jeszcze raz, patrząc na mnie. Silnik zaskoczył. Ruszyłam z powrotem w martwej ciszy. Na rogu Mili Street poprosił, żebym zatrzymała samochód, chciał wysiąść. Najgorszy smród wydzielają jego buty i stopy. Potrzebne mu są nowe buty. Potrzebna kąpiel. Powinien się kąpać codziennie. Potrzebna mu bielizna, łóżko, dach nad głową, trzy posiłki dziennie, konto bankowe. Za dużo, by mu to wszystko dać, za dużo dla kogoś, kto, mówiąc prawdę, sam ma ochotę korzystać z rodzinnego spadku i żyć w dobrobycie. Późnym popołudniem wrócił. Postanowiłam zapomnieć o tym, co zaszło, i oprowadziłam go po ogrodzie, pokazując, jakie zabiegi są potrzebne. - Na przy- 22 kład przycinanie - powiedziałam. - Znasz się na przycinaniu? Potrząsnął głową przecząco. Nie, nie wie, jak przycinać. Albo mu się nie chce. W dolnym rogu, najbardziej zarośniętym, bujne pnącza pokryły starą dębową ławkę i klatkę na króliki. - To wszystko powinno być uprzątnięte - powiedziałam. Podniósł płat splecionych gałązek pnączy. Na dnie klatki leżał stos wyschniętych kości, wśród nich idealnie zachowany szkielet młodego królika z szyją wygiętą do tyłu w ostatnim paroksyzmie bólu. - Te króliki - powiedziałam - należały do syna mojej służącej. Były to jego ulubione zwierzątka, pozwoliłam mu trzymać je tutaj. Potem miał swoje różne kłopoty, zapomniał o nich i padły z głodu. Leżałam wtedy w szpitalu i nic o tym nie wiedziałam. Ogromnie byłam przygnębiona, kiedy po powrocie ze szpitala dowiedziałam się, co się działo na końcu ogrodu, jakie męczarnie przechodziły te stworzenia. Żywe istoty, które nie mogą mówić, a nawet krzyczeć. Spadające z drzew owoce guawy, podziurawione jak sito przez robaki, tworzą pod drzewem cuchnący dywan. - Chciałabym - westchnęłam - żeby te drzewa przestały już owocować, ale nic z tego. Idący za nami pies bez większego zainteresowania obwąchiwał klatkę. Dużo czasu upłynęło, odkąd zwierzęta padły, ich zapach ulotnił się bez śladu. - W każdym razie rób, co możesz, ale trzeba przywrócić wszędzie porządek - powiedziałam. - Tak, żeby ogród kompletnie nie zdziczał. - Dlaczego? - zapytał. - Bo taka już jestem - odparłam. - Ponieważ nie mam zamiaru zostawić po sobie bałaganu. 23 Wzruszył ramionami, uśmiechając się pod nosem. - Jeżeli chcesz, żebym ci płaciła, musisz na to zapracować - oświadczyłam. - Nie dam ci pieniędzy za darmo. Przez resztę popołudnia pracował, wycinając pnącza i trawę, od czasu do czasu odpoczywał, gapiąc się w przestrzeń i udając, że nie zauważa mnie w oknie na piętrze. O piątej wręczyłam mu zapłatę. - Widzę, że nie jesteś ogrodnikiem - powiedziałam - i nie mam zamiaru przemienić cię w kogoś, kim nie jesteś. Nie możemy jednak kierować się w postępowaniu tylko litością. Wziął banknoty, zwinął je, włożył do kieszeni, przez cały czas patrząc w bok, tak jakby nie chciał patrzeć na mnie, i powiedział cicho: - Dlaczego? - Ponieważ na to nie zasługujesz. Na co on, ciągle z tym ironicznym uśmieszkiem: -Zasługuję... Kto w ogóle zasługuje na cokolwiek? Kto zasługuje na cokolwiek? W porywie wściekłości cisnęłam w niego portmonetką. Więc jakie są twoje zasady? Brać? Brać, co tylko chcesz? Masz, bierz! Z całym spokojem opróżnił portmonetkę, miałam w niej jakieś trzydzieści randów i kilka monet, po czym oddał mi ją i odszedł z psem wesoło biegnącym u nogi. Za pół godziny był z powrotem, usłyszałam brzęk butelek. Znalazł gdzieś dla siebie materac, jeden z tych zwijanych w rolkę, jakie ludzie zabierają z sobą na plażę. Na tym małym legowisku, wśród kurzu i bałaganu panującego w drewutni, ze świeczką przy głowie i psem przy nogach leżał, paląc papierosa. - Chcę, żebyś mi zwrócił pieniądze - powiedziałam. Sięgnął do kieszeni i podał mi kilka banknotów. Zabrałam je. Nie były to wszystkie pieniądze, ale to nie miało znaczenia. 24 - Jeśli masz jakieś potrzeby, możesz mnie poprosić -oświadczyłam - nie jestem skąpa. I uważaj z tą świecą. Nie chcę tu pożaru. Odwróciłam się i wyszłam. Jednak za chwilę byłam z powrotem. - Mówiłeś mi - zaczęłam - że powinnam przekształcić mój dom w pensjonat. Cóż, są lepsze pomysły, które można by zrealizować. Mogłabym go przemienić w raj dla żebraków. Mogłabym prowadzić kuchnię wydającą zupę, urządzić wielką sypialnię. Ale nie robię tego. Dlaczego? Ponieważ duch miłosierdzia zaniknął w tym kraju. Ponieważ ci, którzy się po nie zgłaszają, jednocześnie gardzą nim, natomiast ci, którzy ofiarowują pomoc, robią to z niechęcią. Jaki sens ma miłosierdzie, jeśli nie przebywa drogi od serca do serca? Jak sobie wyobrażasz miłosierdzie? Co to jest? Zupa? Pieniądze? Miłosierdzie, słowo kojarzące się z sercem. Otrzymywać jest tak samo trudno jak dawać. Wymaga takiego samego samozaparcia. Chciałabym, żebyś to zrozumiał. Chciałabym, żebyś się czymś zainteresował, nauczył czegoś, zamiast tak leżeć jak obibok. To kłamstwo: charity, caritas nie ma nic wspólnego z heart, sercem. Ale czy ma jakieś znaczenie to, że moje kazanie opieram na fałszywej etymologii? On ledwo słucha, kiedy do niego coś mówię. Być może, pomimo tych bystrych oczu ptaka jest bardziej przytępiony alkoholem, niż mi się zdaje. Zresztą może go to nie obchodzi. Obchodzi, oto istotny sens miłosierdzia. Liczę na jego opiekę, na to, że go w pewnym stopniu obchodzę, ale mylę się. Jego w ogóle nic nie obchodzi. Czy nim się ktoś opiekuje, czy to on się kimś opiekuje. Odkąd życie w tym kraju upodobniło się do życia na pokładzie tonącego statku, jednego z tych starych liniow- 25 ców z ponurym, pijanym kapitanem, gburowatą załogą i przeciekającymi łodziami ratunkowymi, trzymam przy łóżku radio, które łapie krótkie fale. Słychać przeważnie gadaninę, ale jeśli cierpliwie próbować, o dziwnych porach nocy można złapać stacje ciekawsze, które nadają muzykę. Głos to cichnie, to się wzmacnia, wczoraj w nocy słyszałam - skąd? z Helsinek? z Wysp Cooka? hymny różnych narodów, muzykę sfer, muzykę, która opuściła nas przed laty, a teraz wraca odbita od gwiazd, odmieniona, delikatna, dając świadectwo prawdzie, że wszystkie dźwięki powstałe na ziemi wracają wzbogacone. Zamknięty wszechświat, sklepiony na kształt jajka, zamykający nas w sobie. Leżałam w ciemności nocy, słuchając tej muzyki gwiazd, trzasków i szumu, które towarzyszyły jej, będąc jak gdyby pyłem meteorów. Uśmiechałam się z sercem przepełnionym wdzięcznością za tę dobrą nowinę z przestworzy. Jedyna granica, której nie można zamknąć, pomyślałam, granica w górze między Republiką Południowej Afryki a mocarstwem niebios, do którego czeka mnie podróż. Gdzie nie trzeba się starać o paszport. Wciąż pod wrażeniem muzyki (był to, zdaje się, Stock-hausen) usiadłam po południu do fortepianu i przegrywałam utwory zapamiętane z dawnych lat, preludia Chopina, potem walce Brahmsa z katalogów Novella i Auge-nera, papier nutowy był już postrzępiony, poplamiony i wysuszony na pieprz. Grałam tak samo źle jak zawsze i jak pół wieku temu błędnie odczytywałam akordy, myląc palcowanie, teraz palcami zgrubiałymi i sztywnymi jak kość, więc już bez nadziei na ich usprawnienie. (Pamiętam, że archeolodzy cenią kości zniekształcone przez choroby albo rozłupane grotami strzał, kości naznaczone historią epoki jeszcze przedhistorycznej). 26 Kiedy mnie już zmęczyła słodycz walców Brahmsa, zamknęłam oczy i zajęłam się akordami, przebierając palcami w poszukiwaniu akordu, który kiedyś, natrafiwszy na niego, uznałam za swój. Było naszym zwyczajem za tamtych dni nazywać przypadkowe brzmienie jakiegoś akordu akordem własnego serca. (Mówię o czasach sprzed twojego urodzenia, kiedy idąc ulicą w gorące sobotnie popołudnie, można było usłyszeć cichy, ale wyraźny dźwięk dochodzący z salonów mijanych domów, w których córki właścicieli przebierały palcami, próbując znaleźć w różnych tonacjach upragniony romantyczny, ciągle niedający się uchwycić akord. Był to czas oczarowań, smutku i tajemniczości. Czas niewinności!) Jerusaleml Nuciłam, wybierając akordy, których słuchałam, jeszcze siedząc na kolanach babci. ,Jind was Je-rusalem y-builded hereV W końcu wróciłam do Bacha, grałam niewprawnie, powtarzałam ciągle od początku pierwszą fugę. Dźwięk był dość słaby, linia melodyczna niewyraźna, ale od czasu do czasu po kilku taktach wyłaniała się istota rzeczy, prawdziwa muzyka, która nie popada w zapomnienie, jest niezawodna, przynosi ukojenie. Grałam dla własnej przyjemności. Ale w pewnym momencie zaskrzypiała deska i jakiś cień przesunął się za storą, więc się domyśliłam, że to on stoi za oknem i słucha. Zagrałam więc Bacha jeszcze raz, dla niego, jak mogłam najlepiej. Kiedy wybrzmiał ostatni takt, zamknęłam nuty i siedziałam z rękami na kolanach, wpatrując się w owalny portret na okładce, w twarz z obwisłymi policzkami, uprzejmym uśmiechem i podpuchniętymi oczami. Wielki duch, pomyślałam, ale w jakiej nieoczekiwanej świątyni! Gdzie ten duch teraz przebywa? W echu mojego niedoskonałego recitalu niknącym w eterze? 27 W moim roztańczonym muzyką sercu? Czy dotarł także do serca tego mężczyzny w wymiętych i opadających spodniach podsłuchującego pod oknem? Czy nasze oba serca, symbole miłości, połączył na tę krótką chwilę słabą nicią dźwięku? Zadzwonił telefon. Nieznajoma kobieta mieszkająca w którymś z domów po drugiej stronie ulicy ostrzegała mnie, że wypatrzyła w moim ogrodzie jakiegoś włóczęgę. - To nie jest włóczęga - powiedziałam. - To jest człowiek, który u mnie pracuje. Mam zamiar nie odbierać telefonu. Nie ma nikogo, z kim chciałabym rozmawiać z wyjątkiem ciebie i grubego mężczyzny na obrazie, grubego mężczyzny w niebie, ale myślę, że żadne z was nie zadzwoni. Niebo. Wyobrażam sobie niebo jako hotelowy westybul z wysokim sufitem i systemem głośników, z których łagodnie rozbrzmiewają dźwięki Kunst der Fugę. Gdzie można siedzieć w głębokim skórzanym fotelu i nie odczuwać żadnych bólów. Westybul zapełniony jest starymi ludźmi drzemiącymi, słuchającymi muzyki, podczas gdy ich dusze snują się przed nimi niczym wyziewy. Westybul jest zatłoczony duszami. Czy są ubrane? Tak, są ubrane, ale nic nie trzymają w rękach. Jest to miejsce, do którego nie przynosi się nic prócz ubrania, które jest abstraktem utkanym ze wspomnień, jakie każdy nosi w sobie. Miejsce, w którym nic się nie dzieje. Dworzec kolejowy, końcowa stacja pociągów. Słuchając niebiańskiej, nieustająco brzmiącej muzyki, na nic się nie czeka, leniwie przewracając kartki magazynu wspomnień. Czy istotnie można usiąść w takim fotelu i słuchać muzyki, nie przejmując się domem zamkniętym na klucz i pogrążonym w ciemnościach ani głodnymi kotami najeżonymi ze złości i krążącymi po ogrodzie w poszuki- 28 waniu jedzenia? To jednak musi być możliwe, bo po cóż istniałby raj. Ale umieranie bez pozostawienia następcy jest - wybacz, że to mówię - czymś nienaturalnym. Dla spokoju ducha chcemy wiedzieć, kto przyjdzie po nas, czyja obecność zapełni pokoje, które kiedyś były naszym domem. Myślę o tych opuszczonych wiejskich domach, obok których przejeżdżałam w Karoo i na zachodnim wybrzeżu, których właściciele przed laty uciekli do miasta, zostawiając fronty zabite deskami i bramy zamknięte na klucz. Dziś pranie łopocze na sznurze, dym leci z komina, dzieci bawią się przed domem, machając rączkami do przejeżdżających samochodów. Ziemia wraca w ręce prawowitych dziedziców, którzy spokojnie oznajmiają swoje przybycie. Wzięta siłą, eksploatowana, splądrowana, zniszczona, została opuszczona, kiedy stała się jałowa. Kochana przez zdobywców tylko w czasie rozkwitu a więc, w ocenie historii, nie dość kochana. Otwierają ci dłoń, kiedy się t o zdarzy, żeby się upewnić, czy nie próbujesz czegoś z sobą zabrać. Kamyka. Piórka. Nasionka gorczycy pod paznokciem. To przypomina podsumowanie, zawiły rachunek, długie stronice, odejmowanie za odejmowaniem, dzielenie za dzieleniem, dopóki się nie zakręci w głowie. Każdego dnia próbuję od początku, w sercu iskra nadziei, że w tym jednym przypadku, moim przypadku, może zachodzi jakaś pomyłka. Ale każdego dnia staję przed tą samą ślepą ścianą: śmierć, zapomnienie. Doktor Syfret w swoim gabinecie: Musimy spojrzeć prawdzie w oczy. To znaczy musimy stanąć twarzą do ściany. Ale nie on, tylko ja. Myślę o więźniach stojących na brzegu rowu, do którego wpadną ich ciała. Starają się ubłagać pluton egzekucyjny, płaczą, żartują, proponują łapówkę, ofiarowują 29 wszystko, co mają, zdejmują pierścionki z palców, własne ubrania. Żołnierze reagują śmiechem. Wiedzą, że i tak wezmą wszystko, nawet złote zęby. Nie świadomość rzeczywistości, ale bolesny wstrząs przenika mnie, kiedy znienacka opętuje mnie wizja tego domu, opustoszałego, ze słońcem wlewającym się przez okna na puste łóżko, albo wizja zatoki False z niebieskim niebem, dziewiczej, teraz opuszczonej - kiedy świat, w którym obecnie spędzam swoje życie, w pełni się objawił, stwierdziłam, że do niego nie przynależę. Moje życie, dzień za dniem, to było odwracanie oczu, zażenowanie. Śmierć jest ostatnią prawdą, jaka pozostała. Nie mogę znieść myśli o niej. W każdej chwili, kiedy zastanawiam się nad czymś innym, na chwilę zapominając o śmierci, oddalam się od prawdy. Próbuję zasnąć. Wyciszam pamięć, zaczyna spływać na mnie spokój. Zapadam się, czuję, jak się zapadam, witaj, słodki śnie. Wtem, już na granicy niepamięci, coś wyłania się ze świadomości i wytrąca ze snu, tym czymś może być tylko lęk. Otrząsam się z niego, udaje mi się uwolnić. Budzę się w swoim pokoju, swoim łóżku, wszystko w porządku. Mucha siada mi na policzku. Czyści się. Rusza na poszukiwania, przechodzi przez moje oko, otwarte oko. Chcę mrugnąć, odpędzić ją, ale nie mogę. Okiem, które jest moje i nie moje, wpatruję się w nią. Liże się, jeśli to odpowiednie słowo. Nie widzę nic w tym brzuchatym kształcie, co przypominałoby twarz. Ale ona ciągle siedzi na mnie, jest tutaj, spaceruje po mnie śmiało, stwór z innego świata. Innym razem, jest druga po południu, leżę na tapczanie czy łóżku, staram się nie poruszać, najgorszy jest ból w biodrze. Wyobraźnia przywołuje Esther Williams, pulchne dziewczęta w barwnych kwiecistych kostiumach 30 kąpielowych, bez wysiłku pływające stylem grzbietowym na falującej powierzchni wody koloru błękitnego nieba, wszystkie roześmiane, rozśpiewane. Brzdąkanie niewidocznych gitar, z ust dziewcząt podkreślonych żywą szkarłatną szminką słychać słowa piosenki. Co one śpiewają? Słońce... zachodzi... żegnaj... Tahiti. Budzi się we mnie tęsknota za starym niemym kinem Savoy, z biletami za jedno- lub czteropensówkę w walucie wycofanej z obiegu, przetopionej z wyjątkiem kilku leżących w szufladzie mojego biurka farthingów z podobizną Jerzego VI, dobrego króla jąkały, po jednej i parą słowików po drugiej stronie. Słowiki. Nigdy nie słyszałam śpiewu słowika i już nigdy nie usłyszę. Przygarniam swoją tęsknotę, przygarniam swój żal, króla, pływające dziewczęta, przygarniam wszystko, co zajmuje moją wyobraźnię. Bywa, że wstaję i nastawiam telewizor. Na jednym kanale futbol, na innym Murzyn z Biblią w rękach wygłasza kazanie w języku, którego nawet nie potrafię nazwać. I to mają być drzwi, które otwieram na świat, żeby mieć z nim kontakt. Przypomina to zaglądanie w głąb rury. Trzy lata temu było u mnie włamanie (może pamiętasz, pisałam ci o tym). Włamywacze zabrali z sobą tyle łupu, ile mogli unieść, ale zanim wyszli, wywalili z każdej szuflady całą jej zawartość, pocięli materace, porozbijali stołowe naczynia, potłukli butelki, wszystko, co było w spiżarni, zrzucili na podłogę. - Dlaczego to robią? - zdumiona zapytałam detektywa. - Co im z tego przyjdzie? - Tacy już są - odpowiedział. - Zwierzęta. Po tym wydarzeniu na wszystkie okna założyłam kraty. Montował je korpulentny Indus. Kiedy już przykręcił wszystkie kraty do framug, łebek każdej śruby wypełnił klejem. W ten sposób nie można ich będzie odkręcić, 31 wytłumaczył mi. Wychodząc, poklepał mnie po ręce i powiedział: - Teraz jesteś bezpieczna. Teraz jesteś bezpieczna. To słowa dozorcy w zoo, kiedy zamyka na noc pewnego ptaka, który nie ma skrzydeł i jest wobec tego zupełnie bezradny. To dodo, ostatnia samica, stara, już nie składa jaj. Teraz jesteś bezpieczna. Zamknięta, podczas gdy głodne drapieżniki krążą na zewnątrz w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. A dodo drży w swoim gnieździe, śpiąc z jednym okiem otwartym, i wita świt wycieńczona. Ale bezpieczna, bezpieczna w klatce, kraty nienaruszone, przewody w komplecie: telefoniczne, żeby mogła krzyczeć na pomoc w śmiertelnym niebezpieczeństwie, telewizyjne, przez które dochodzą światła z całego świata, przewód anteny telewizyjnej, która wychwytuje muzykę gwiazd. Telewizja. Dlaczego ją oglądam? Każdego wieczoru parada polityków. Wystarczy, że zobaczę te ciężkie, tępe twarze, które tak dobrze znam od dzieciństwa, żeby mi się robiło niedobrze i zbierało na mdłości. Łobuzy z ostatnich szkolnych ławek, chudzi, gamoniowaci, teraz już dorośli mężczyźni pchający się do rządzenia krajem. Ze swoimi ojcami i matkami, ciotkami i wujami, braćmi i siostrami tworzą zgraję, chmarę szarańczy, plagę niszczącą kraj, chorobliwie witalni, korzystający bez umiaru z czego się da. Ze wstrętem i przerażeniem jednak ich oglądam. Dlaczego ich wpuszczam do domu? Czy dlatego, że panowanie rodziny szerszeni jest rzeczywistością Afryki Południowej i ta oczywistość sprawia, że wszystko się we mnie przewraca? Praworządnością już sobie dłużej nie zawracają głowy. Zatracili też poczucie zdrowego rozsądku. Tym, co pochłania ich całkowicie, jest władza, władza aż do otępienia. Dobre jedzenie i gadanie, korzystanie z życia, czekanie. Flegmatyczne rozmowy z pełnym brzu- 32 chem. Siedzenie wokół stołu, dyskutowanie napuszonym stylem, wydawanie dekretów, które są jak uderzenia młota: śmierć, śmierć, śmierć. Nie przejmują się smrodkiem, mają ciężkie powieki i świńskie oczka, sprytne sprytem wielu chłopskich pokoleń. Zmawiają się jedni przeciw drugim powolnymi knowaniami chłopów, które wymagają dziesięcioleci, zanim się skonkretyzują. Nowi Afry-kanerzy, brzuchaci, o mocnych szczękach, mężczyźni na swoich urzędowych stołkach. Gnębią wszystkich, ich siłą jest ich waga. Ich potężne bycze jądra gniotą żony, w dzieciach gaszą samodzielność i ich zainteresowania. We własnych umysłach nie mają już śladu żywszej inteligencji. Są zgnuśniałe i ciężkostrawne jak krwawa kiszka. A te ich obwieszczenia niezmiennie niedorzeczne, ciągle takie same. Za prawdziwy wyczyn można uznać to, że po latach etymologicznych roztrząsań nad każdym słowem z głupoty uczynili cnotę. Wprawiać w osłupienie: znieczulić, ogłuszyć, sparaliżować zdumieniem, oszołomić. Otępienie: zamroczenie, apatia, odrętwienie umysłu. Od łacińskiego słowa stupere, osłupiały, zdumiony. Stopniowanie: głupi, oszołomiony, zaszokowany, wprawiony w osłupienie, skamieniały. Ostateczną konkluzją jest niezmiennie zamiana ludzi w kamienie. Podobni do ptaków czujnie śledzących węże, obserwujemy uważnie, w czym rzecz, skąd nam grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Fascynacja, hołd, jaki składamy naszej zagładzie. Zbieramy się między ósmą a dziewiątą, kiedy oni się nam pokazują. Rytualna manifestacja podobna do procesji biskupów w mitrach w czasie wojny generała Franco. Demonstracja śmierci, widowisko naszej zagłady. „Viva la muerte!" krzyczą, grożą. Śmierć młodym, śmierć życiu. Dzikusy pożerające własne potomstwo. Wojna burska. 33 Wmawiam sobie, że tropię nie tyle samo kłamstwo, ile leżącą za nim przestrzeń, gdzie powinna być prawda. Ale czy to istotnie prawda? Drzemałam (ciągle opisuję ci, co działo się wczoraj), czytałam, znowu popadłam w drzemkę. Zrobiłam sobie herbaty, nastawiłam płytę. Takt za taktem rozlegały się Wariacje Goldbergowskie. Podeszłam do okna. Było prawie ciemno. Pod ścianą garażu siedział w kucki ten mężczyzna, palił papierosa. Może mnie dostrzegł, może nie. Słuchaliśmy razem. Pomyślałam, że on tę chwilę odczuwa tak, jak gdybyśmy się kochali. Mimo że myśl ta przyszła instynktownie i mimo że napełniła mnie odrazą, przyjęłam ją ze spokojem. On i ja, pierś przy piersi, oczy zamknięte, idziemy razem starą alejką. Niezwykła para! Zupełnie jak gdybyśmy podróżowali autokarem na Sycylii stłoczeni twarzą przy twarzy, ciało przy ciele, wśród nieznajomych współpasażerów. Kto wie, czy nie tak będzie to wyglądało w życiu pozagrobowym. Że nie będzie westybulu z klubowymi fotelami i muzyką, ale wielki autokar w drodze znikąd donikąd. Miejsca tylko stojące, w nieskończoność, wciąż na nogach, obcy sobie ludzie przyciśnięci jedni do drugich. Powietrze stęchłe, ciężkie, wypełnione westchnieniami i szmerem głosów, przepraszam, przepraszam. Rozwiązłe przypadkowe kontakty. Już zawsze na oczach innych. Koniec prywatności w życiu osobistym. Przysiadł w kucki po drugiej stronie podjazdu, palił papierosa, słuchał. Dwie dusze, jego i moja, zespolone w parę, zauroczone. Jak owady spółkujące sczepione ogonami, z łebkami odwróconymi daleko jeden od drugiego, nieruchome, z ledwo wyczuloną wibracją klatki pier- 34 siowej, co się może mylnie wydawać oddychaniem. Bezruch i stan uniesienia. Odrzuci! gwałtownie papierosa, snop iskier przy zetknięciu z ziemią i ciemność. Ten dom, zamyśliłam się. Ten świat. Ten dom, ta muzyka. Ten... - To jest moja córka - powiedziałam. Ta, o której ci już mówiłam. Mieszka w Ameryce. Opiszę ci, co zobaczyły jego oczy, patrząc na twoją fotografię: sympatyczną twarz uśmiechniętej kobiety po trzydziestce, stojącej na tle zieleni trawnika, uniesioną ręką odgarniającej włosy rozwiane przez wiatr. Cała postać tchnie spokojem. To jest to, co w tobie uderza obecnie, masz wygląd kobiety, która odnalazła siebie. - To są jej dzieci. Dwóch małych chłopców w płaszczykach, czapkach, butach i rękawiczkach stoi na baczność obok bałwana, czekając na pstryknięcie migawki. Po jakimś czasie. Siedzieliśmy w kuchni przy stole. Postawiłam przed nim herbatę i biszkopty Marie. Biszkopty Marie to smakołyk dla ludzi starych, bezzębnych. -Jest coś, co chciałabym, żebyś dla mnie zrobił po mojej śmierci. Mam pewne dokumenty, które chcę posłać mojej córce. Ale dopiero po tym, jak się to stanie. To jest stanowczy warunek. Właśnie z tego powodu nie mogę przesłać tych papierów sama. Wszystko przygotuję. Zrobię z nich paczkę, na której przykleję odpowiednie znaczki. Do ciebie będzie należało tylko pójść na pocztę i przez okienko podać tę paczkę. Zrobisz to dla mnie? Poprawił się na krześle zakłopotany. - Nie prosiłabym cię o tę przysługę, gdybym mogła to zrobić sama. Ale nie ma innego wyjścia. Mnie już tu nie będzie. 35 - Czy nie może pani poprosić kogo innego? - Mogę. Ale proszę ciebie. To są prywatne dokumenty, prywatne listy. Spuścizna dla mojej córki. Wszystko, co mogę jej dać, a ona, pochodząc z tego kraju, przyjmie to. Nie chcę, żeby ktoś poza nią otwierał tę paczkę i czytał jej zawartość. Prywatne papiery. Te papiery, te słowa, które właśnie teraz czytasz, albo prawdopodobnie nie przeczytasz nigdy. Czy kiedykolwiek dotrze do ciebie ich sens? Czy może już dotarł? Są dwie możliwości zadania tego samego pytania, pytania, na które nigdy nie poznam odpowiedzi, nigdy. Dla mnie ten list będzie zawsze zawierał słowa, które powierzam falom, będzie przesłaniem włożonym do butelki z naklejonymi znaczkami Republiki Południowej Afryki i z twoim imieniem. - Nie wiem — odezwał się wreszcie mój posłaniec, bawiąc się łyżeczką. On niczego nie obieca. Nawet jeśli obieca, w końcu zrobi to, co będzie chciał. Nigdy nie można liczyć na wyegzekwowanie ostatnich poleceń. Przecież umarli to już nie osoby. Według prawa, wszystkie umowy wygasają. Umarłych nie można oszukać, nie można zdradzić, chyba że nosisz ich pamięć w sercu i tam dokonujesz przestępstwa. - Mniejsza z tym - powiedziałam. - Zamierzałam poprosić cię także o to, żebyś przychodził nakarmić koty. Ale chyba załatwię to jakoś inaczej. Jak można inaczej ? W Egipcie zamurowywano koty razem z ich zmarłym panem. Czy tego chcę? Żółte oczy i bezszelestne stąpanie tam i z powrotem w poszukiwaniu wyjścia z ciemnej groty? - Będę musiała oddać je do uśpienia - oznajmiłam. -Są za stare, żeby się przyzwyczaiły do nowego domu. 36 Jak woda z hukiem spadająca na skałę moje słowa uderzyły w jego milczenie. - Muszę się zastanowić, co z nimi zrobić - powiedział. - Ja się nie podejmuję. W mojej sytuacji myślałaby pani tak samo. Pokiwał głową. To wykręt. Oczywisty wykręt. Którejś z zimowych nocy, prędzej czy później, kiedy sztuczny ogień w jego żyłach nie będzie dość mocny, żeby go podtrzymać, on się skończy. Umrze pod jakimiś drzwiami albo w alejce ogrodowej z rękami skrzyżowanymi na piersi. Znajdą go razem z jego obecnym albo innym psem u boku, pies będzie skowyczał i lizał go po twarzy. Wywiozą go, zostawiając psa na ulicy, i taki będzie jego koniec. Żadnych formalności, żadnego spadku, żadnego grobu. - Nadam dla pani tę paczkę - zdecydował. Rozdział U Wróciła Florence, przyprowadziła z sobą nie tylko dwie małe dziewczynki, ale jeszcze piętnastoletniego syna, Bhekiego. -Jak długo on tu zostanie, Florence? - zapytałam. -Czy znajdzie się dla niego miejsce? - Jeśli nie będzie przy mnie, wpadnie w kłopoty -wyjaśniła Florence. - Moja siostra już nie może się nim opiekować. Źle się dzieje w Guguletu, bardzo źle. Tak więc, mam u siebie pięć osób, psa i dwa koty. Stara kobieta na odchodnym. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Kiedy Florence wyjeżdżała na początku miesiąca, zapewniałam ją, że dam sobie radę ze sprzątaniem. Ale oczywiście zapuściłam gospodarstwo i wkrótce kwaśny, duszny zapach rozszedł się po całym piętrze, mieszanka zapachów kremu, brudnej bielizny pościelowej i talku. Zawstydzona chodziłam teraz za nią, gdyż zaczęła od przeglądu domu. Ręce na biodrach, wietrzące nozdrza, błyszczące okulary, Florence dokładnie zbierała dowody mojej nieudolności. Potem zabrała się do roboty. Po południu kuchnia i łazienka lśniły czystością, sypialnia była odświeżona i uporządkowana, w powietrzu unosił się zapach pasty do politurowania mebli. 38 - Cudownie, Florence - wygłosiłam rytualne zdanie. - Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Ale naturalnie dobrze wiem. Zobojętniała utonęłabym w niechlujstwie starości. Po zrobieniu tego, co należało do mnie, Florence wzięła się za własne sprawy. Nastawiła na kuchni kolację, po czym zabrała obie dziewczynki do łazienki. Obserwując, jak je myje, jak mocno pucuje za uszami, między nóżkami, wprawnie, zdecydowanie, nieczuła na ich jęki i popłakiwanie, pomyślałam: co za godna podziwu kobieta. Ale jaka jestem zadowolona, że nie jest moją matką! Podeszłam do chłopca snującego się po podwórzu. Kiedyś znałam go jako Digby'ego, teraz nazywa się Bhe-ki. Wysoki jak na swój wiek, poważny i przystojny, podobny do Florence. - Nie mogę wprost uwierzyć, że tak urosłeś - powiedziałam. Nie zareagował. To już nie jest ten sam mały chłopak o szczerej, otwartej buzi, który przyjeżdżając w odwiedziny, przede wszystkim biegł do klatki z królikami, wyciągał tłustą, białą królicę i tulił do piersi. Z pewnością był teraz niezadowolony, że wyrwany z grona przyjaciół ukrywa się razem z małymi siostrzyczkami na czyimś podwórku. - Od kiedy szkoły są zamknięte? - zapytałam Florence. - Od zeszłego tygodnia. Wszystkie szkoły w Gugule-tu, Langa, Nyang. Dzieci nie mają co robić. Biegają tylko po ulicach i z tego są same kłopoty. Lepiej, że Bheki jest tutaj i mogę go dopilnować. - Ale będzie rozdrażniony, nie mając tu kolegów. Wzruszyła ramionami, bez uśmiechu. Nie pamiętam, żebym kiedyś widziała uśmiech na jej twarzy. Może jednak uśmiecha się do swoich dzieci, kiedy jest z nimi sama. 39 - Kim jest ten człowiek? - zapytała Florence. - Nazywa się Vercueil - odparłam. Vercueil, Verkuil, Verskuil. Przynajmniej tak twierdzi. Nigdy przedtem nie słyszałam takiego imienia. Pozwoliłam mu tu zostać przez jakiś czas. Ma psa. Powiedz dzieciom, żeby bawiąc się z nim, zanadto nie szalały. To jest młody pies, może ugryźć. Florence przytaknęła głową. - Jeżeli będzie z nim kłopot, powiem mu, żeby sobie poszedł. Nie mogę jednak tego zrobić bez powodu. Zimny, wietrzny dzień. Usiadłam w szlafroku na balkonie. Poniżej na trawniku Vercueil wyciągnął starą kosiarkę, dziewczynki przyglądały się temu z ciekawością. Starsza, która jak mówi Florence, nazywa się Hope (Florence nie ujawnia mi prawdziwego imienia), przykucnęła z rączkami złożonymi między kolanami, na nóżkach czerwone sandałki. Beauty, jeszcze bardzo maleńka, także w czerwonych sandałkach, próbowała chodzić po trawniku. Chwiejąc się, energicznie podnosiła nóżki, czasem nagle siadała. Kiedy je tak obserwowałam, Beauty z piąstkami zaciśniętymi i szeroko rozłożonymi rączkami ruszyła w kierunku Vercueila i kiedy już miała się potknąć o kosiarkę, Vercueil chwycił ją i trzymając za pulchną rączkę, odprowadził na bezpieczną odległość. Ale dziecko jeszcze raz skierowało się w jego stronę. Vercueil ponownie je chwycił i odprowadził dalej. Zaczynało to wyglądać na zabawę. Czyżby ponury Vercueil umiał się bawić? Jeszcze raz Beauty gwałtownie ruszyła w jego kierunku, jeszcze raz ją chwycił. Wtem, cud nad cudami, odciągnął prawie rozlatującą się kosiarkę na bok, podał jedną rękę Hope, drugą Beauty i zaczął obracać się w koło, z początku powoli, potem coraz szybciej. Hope, w swoich 40 czerwonych sandałkach, musiała biec, żeby nadążyć, natomiast mała fruwała w powietrzu, wydając okrzyki radości. Do tego pies przywiązany za bramką zaczął skakać i szczekać. Taki hałas! Tyle zamieszania! W tym momencie musiała się na scenie pojawić Flo-rence, bo dzieci zaczęły się obracać coraz wolniej i zabawa się skończyła. Hope powiedziała coś szeptem i puściła dłoń Vercueila, potem łagodnie odciągnęła siostrzyczkę i obie zniknęły z mojego pola widzenia. Usłyszałam trzask zamykanych drzwi. Pies zawiedziony zaskamlał. Vercueil wrócił do kosiarki. Po półgodzinie zaczął padać deszcz. Chłopiec, Bheki, spędza czas, siedząc na łóżku Flo-rence i przeglądając stare magazyny, Hope pełna podziwu zerka z kąta pokoju. Czasem, kiedy Bheki ma dość czytania, staje na podjeździe i odbija piłkę tenisową od drzwi garażu. Odgłos tego odbijania doprowadza mnie do szału. Mocno nakrywam głowę poduszką, mimo to słyszę to bezlitosne dudnienie. - Kiedy znowu otwierają szkoły? - pytam z irytacją. - Powiem mu, żeby przestał - mówi Fłorence. Po upływie minuty dudnienie ustaje. W zeszłym roku, kiedy się zaczęły problemy ze szkołami, powiedziałam Fłorence, co o tym myślę. - Za moich czasów uważaliśmy kształcenie się za przywilej - powiedziałam. - Rodzice potrafili odmawiać sobie wszystkiego, żeby utrzymać dzieci w szkole. Palenie szkół uznaliby za szaleństwo. - Teraz jest inaczej - odparła Fłorence. - Godzisz się z tym, żeby dzieci paliły szkoły? - Nie mogę powiedzieć tym dzieciom, co mają robić -powiedziała Fłorence. - Świat się zmienił. Dzisiaj nie ma już ojców ani matek. 41 - To bzdury - odrzekłam. - Matki i ojcowie są zawsze. Na tym zakończyła się nasza wymiana zdań. O tym, co się dzieje w szkołach, nic nie mówi radio, nie mówi telewizja ani nie pisze prasa. Z wiadomości oficjalnych wynika, że dzieci w całym kraju siedzą szczęśliwe w szkolnych ławkach, ucząc się o kącie między bokiem kwadratu a przeciwprostokątną i o papugach w amazońskiej dżungli. Wiadomości o tym, co się dzieje w Guguletu, czerpię z opowiadań Florence, mam także własne obserwacje dzięki widokowi z mojego balkonu. Kiedy patrzę w kierunku północno-wschodnim, widzę, że albo dzisiaj nie ma pożaru w Guguletu, albo jeżeli gdzieś się pali, to w ograniczonym zakresie. O pożarach gdzieś w głębi kraju przy najlepszej woli mogę słuchać tylko jednym uchem. Całą uwagę koncentruję na tym, co się dzieje we mnie, na tym, co mi się przytrafiło, na nazwie, nazwie tego, co cal po calu drąży moje ciało. Pożałowania godne zajęcie, ale i zabawne czasami. To tak jak może śmieszyć bankier, kiedy się na nim pali ubranie, ale płonący nędzarz już nie śmieszy. Jednak nie potrafię sobie pomóc. Spójrz na mnie, chce mi się krzyczeć do Florence, ja także płonę! Zazwyczaj staram się unikać kontaktu z tym słowem, tak jak unika się szczęk pułapki. Kiedy je czytam, czytam ostrożnie, przeskakując linijki, a nawet całe fragmenty, kiedy kątem oka dostrzegę cień tego słowa, które czyha na mnie przyczajone. Ale w ciemnościach, w łóżku, pokusa, żeby na nie spojrzeć, jest coraz silniejsza. Czuję, jakby mnie coś w jego kierunku popychało. Wyobrażam sobie siebie jako dziecko w długiej białej sukience i słomkowym kapeluszu. Stoję sama na ogromnej pustej plaży, dokoła mnie wiruje piasek. Mocno przytrzymuję kapelusz, nogi zagłębiam w pia- 42 sku. Opieram się wiatrowi, jak mogę. Ale po chwili, w tym odludnym miejscu, gdzie nikt na mnie nie patrzy, wysiłek staje się zbyt wielki. Odprężam się. I wtedy wiatr jak gdyby obejmuje mnie w pasie i mocno popycha. Co za ulga przestać się opierać. Zaczynam iść, potem biegnąć. Całkiem się poddaję. Kilka nocy z rzędu czytam Kupca weneckiego. Czy ja nie jem, nie śpię i nie oddycham tak samo, jak ty? - woła Żyd Shylock. Czy nie wykrwawiam się tak samo, jak ty? - krzyczy, wymachując sztyletem wbitym w funt ociekającego krwią mięsa. „Czy nie krwawię tak samo, jak ty" to są słowa, które wykrzykuje na scenie Żyd z długą brodą i jarmułką na głowie w dzikim tańcu wywołanym napadem szału. I ja poskarżyłabym się i wyżaliła przed tobą, gdybyś tu była. Ale ciebie nie ma. Więc musi cię zastąpić Florence. Musi cierpliwie znosić te chwile, kiedy budzi się we mnie obezwładniający, porażający lęk. Czekam, żeby ktoś powiedział: Będzie dobrze. Pragnę, żeby ktoś mnie przytulił do piersi, Florence, ty, czy ktokolwiek, i powiedział, że będzie dobrze. Ostatniej nocy, leżąc w łóżku z poduszką podłożoną pod biodra, przyciskałam rękami klatkę piersiową, chcąc powstrzymać rozchodzący się ból. Spojrzałam na zegar, dochodziła czwarta. Z zazdrością i tęsknotą pomyślałam o Florence śpiącej w swoim pokoju w otoczeniu dzieci, o całej czwórce oddychającej w różnym rytmie, każdy oddech mocny i zdrowy. Pomyślałam, że kiedyś miałam wszystko. Teraz ty masz wszystko, ja nie mam nic. Cztery miarowe oddechy współbrzmiały z cichym tykaniem zegara. Złożyłam kartkę papieru na pół, żeby napisać do Florence kilka słów: „Miałam marną noc. Spróbuję pospać 43 dłużej. Proszę cię, przypilnuj, żeby dzieci zachowywały się cicho. Dziękuję. E.C.". Zeszłam na dół i położyłam kartkę na środku stołu. Trzęsąc się z zimna, wróciłam do łóżka, połknęłam pigułki, które mam zażywać o czwartej rano, zamknęłam oczy, skrzyżowałam ramiona i czekałam na sen, ale się nie pojawiał. Nie dostaję od Florence tego, czego od niej oczekuję. Nic nie zaspokaja moich potrzeb. W zeszłym roku, kiedy mała była jeszcze niemowlęciem, zawiozłam Florence do Brackenfell, gdzie pracuje jej mąż. Z pewnością spodziewała się, że ją tam wysadzę i odjadę. Ale z ciekawości, chcąc zobaczyć, jak wygląda jej mąż, zobaczyć ich razem, poszłam z nią. Było późne sobotnie popołudnie. Z parkingu przeszły-śmy pełną kurzu drogą, wzdłuż dwóch niskich szop do trzeciej, gdzie robotnik w niebieskim kombinezonie stał za drucianym ogrodzeniem wśród kłębiących się wokół jego nóg kurcząt, a właściwie już niemal kur. Hope wyrwała się naprzód i przylgnęła do siatki. Florence i jej mąż wymienili spojrzenia, wymowne czy może pytające lub porozumiewawcze. Nie było czasu na powitanie. On, William, mąż Florence, pracował, a pracy nie można przerywać. Jego zajęcie polegało na łapaniu kurczaka, obróceniu go szybkim ruchem łapkami do góry, obwiązaniu drutem łapek i podaniu go drugiemu, młodszemu pracownikowi, który zawieszał gdakającego i bijącego skrzydłami ptaka na haku przesuwającego się ze stukotem nad głowami taśmociągu. Taśma przenosiła kurczaka w głąb szopy, gdzie trzeci pracownik w sztormiaku pochlapanym krwią chwytał go za głowę, naprężał szyję i przecinał nożem tak małym, że wydawał się częścią jego dłoni, niemal jedno- 44 cześnie odrzucając łebek do kubła pełnego już obciętych głów. Taką pracę wykonywał Wiliiam, poznałam ją, zanim miałam czas lub przytomność umysłu, żeby zastanowić się, czy chcę na to patrzeć. Przez sześć dni w tygodniu robił to samo. Związywał nóżki kurczętom. Albo może zamieniał się kolejno z kolegami i zawieszał kurczaki na hakach lub odcinał im łebki. Za trzysta randów na miesiąc plus racja żywnościowa. Praca, którą wykonywał od piętnastu lat. Niewykluczone, że niektóre kurczęta, które nadziewałam tartą bułką z dodatkiem żółtek jaj i szał-wii, a potem nacierałam oliwą i czosnkiem, przytrzymywał między kolanami właśnie ten człowiek, ojciec dzieci Florence, który wstawał o piątej rano, kiedy ja jeszcze spałam, żeby opłukać strumieniem wody misy pod klatkami, napełnić karmą korytka, pozamiatać szopy i do-; piero wtedy, po śniadaniu, zacząć ubój, skubać kurczęta, I patroszyć, mrozić tysiące tuszek, paczkować tysiące łeb-5 ków i nóżek, całe mile jelit i góry pierza. i Powinnam była odejść natychmiast, kiedy zobaczyłam, ii co się dzieje. Powinnam była nawet odjechać i starać się o wszystkim zapomnieć. Zamiast tak zrobić, stałam przy ; siatce ogrodzenia urzeczona, przyglądając się, jak trzej K mężczyźni uśmiercają bezbronne ptaki. Jeszcze do tego ?¦? dziecko, które stało przy mnie, zaciskając mocno palusz-|f ki na oczkach drucianej siatki, także oszołomione tym li widokiem. II Tak ciężko, a jednak tak łatwo zabijać, umierać. |; Była już piąta, koniec dnia, więc powiedziałam do |i widzenia. Ja wróciłam do pustego domu, Wiliiam zabrał ''' Florence i dzieci do kwater mieszkalnych. On się mył, a ona na kuchence naftowej przyrządziła na kolację kurczaka z ryżem, którym nakarmiła dzieci. Była to sobota. 45 Niektórzy robotnicy wyszli odwiedzić znajomych, rozerwać się trochę. Wobec tego Florence i William mogli ułożyć dziewczynki do snu na wolnej pryczy i w ciepłym mroku pójść na spacer tylko we dwoje. Spacerowali poboczem drogi. Rozmawiali o tygodniu, który minął, o tym, co się w nim działo, każde mówiło o sobie. Kiedy wrócili, dziewczynki już spały. Chcąc się odizolować i mieć trochę spokoju, przed pryczą zawiesili koc. Dzięki temu mieli noc dla siebie z wyjątkiem pół godziny, kiedy Florence wysunęła się z posłania i w ciemności nakarmiła niemowlę. W niedzielę rano William - nie jest to jego prawdziwe imię, posługuje się nim tylko w pracy - włożył garnitur, kapelusz i porządne buty. Razem z Florence poszli na przystanek autobusowy, ona z niemowlęciem na plecach, on trzymając za rączkę Hope. Wsiedli do autobusu jadącego do Kuilsrivier, stamtąd wzięli taksówkę do Gugule-tu, do domu siostry Florence, u której mieszka ich syn. Było już po dziesiątej, zaczynał się upał. Nabożeństwo się skończyło, duży pokój zapełnił się gośćmi, huczało od rozmów. Po chwili mężczyźni wyszli, był już czas, żeby Florence pomogła siostrze przy kuchni. Hope zasnęła na podłodze, trzeba było odpędzić psa, który wbiegł i lizał ją po buzi. Przeniesiona na tapczan Hope nie obudziła się. Była to dogodna chwila, kiedy Florence mogła dać siostrze pieniądze na utrzymanie Bhekiego, za wyżywienie, kupno butów i książek do szkoły. Siostra wsunęła je za stanik. Pojawił się Bheki, przywitał z matką. Wrócili też mężczyźni, nikt nie pytał, gdzie byli. Całe towarzystwo zasiadło do obiadu. Na obiad był kurczak z farmy, fabryki, zakładu czy jak to nazwać, ryż, kapusta i sos. Pod domem koledzy Bhekiego zaczęli go wywoływać, Bheki pośpiesznie skończył swoją porcję i wyszedł. 46 Tak wyglądał ten dzień. Musiał tak właśnie wyglądać. Toczył się swoim trybem, jak każde przeciętne popołudnie w Afryce, senna pogoda, senny dzień. Niemal można powiedzieć: Oto, jak się powinno żyć. Po jakimś czasie trzeba było pomyśleć o powrocie. Poszli na przystanek autobusowy. William wziął Hope na barana. Nadjechał autobus, pożegnali się. Florence z dziewczynkami odjechały do Mowbray, tam musiały się przesiąść do innego autobusu, do St. George's Street, i stamtąd kolejnym autobusem dojechać do Kloof Street. Z Kloof Street szły na piechotę. Zanim doszły do Schoon-der Street, ich cienie już się bardzo wydłużyły. Trzeba było dać kolację marudzącej i bardzo zmęczonej Hope, potem wykąpać niemowlę i wreszcie dokończyć wczorajsze prasowanie. Ostatecznie nie zarzynał bydła, mówiłam sobie, ostatecznie to tylko kurczaki z ich szaleństwem w oczkach i manią wielkości, ale nie mogę wymazać z pamięci widoku farmy czy fabryki, PRZEDSIĘBIORSTWA, w którym pracuje mąż kobiety mieszkającej i pracującej u mnie. W którym codziennie, siedząc okrakiem na stołku, zapisuje ciągle w kółko całe kolumny cyfr, w odorze krwi i pierza, w hałasie wściekłego gdakania wyciąga rękę w dół, do góry, ściska kolanami, związuje, wiesza. Myślałam 0 tych wszystkich mężczyznach w Afryce Południowej, którzy podczas gdy ja siedzę, wyglądając przez okno, zabijają kurczęta, kopią ziemię taczka po taczce, i o wszystkich kobietach sortujących pomarańcze, obszywających dziurki od guzików. Kto się kiedykolwiek doliczy tych taczek, pomarańczy, dziurek od guzików czy kurcząt? Wszechświat pracy, wszechświat obliczania. Można go porównać do siedzenia przez cały dzień przed zegarem 1 zabijania sekund, odliczanych z czyjegoś życia. 47 Odkąd Vercueil bierze ode mnie pieniądze, pije nieustannie, nie tylko wino, także brandy. Są dni, że nie pije do południa, prawdopodobnie te godziny abstynencji mają uczynić z rezygnacji jeszcze większą podnietę. Częściej jednak, zanim wyjdzie z domu przed południem, już jest nietrzeźwy. Kiedy dzisiaj wrócił ze swojego wypadu, słońce było zamglone. Byłam na piętrze, na balkonie, nie spostrzegł mnie, usiadł na podwórku, oparłszy się plecami o ścianę, pies obok niego. Był tam już syn Fłorence z przyjacielem, którego widziałam po raz pierwszy, i z Hope, która pożerała wzrokiem każdy ich ruch. Nastawili radio, zgrzyty i dudnienie były jeszcze gorsze od walenia piłką tenisową. - Wody - krzyknął Vercueil do chłopców. - Przynieście mi trochę wody. Nowy chłopiec, ten kolega, przeszedł przez podwórze i przykucnął obok niego. Nie słyszałam, o czym mówili. Chłopiec wyciągnął rękę. - Dawaj - powiedział. Leniwym ruchem Vercueil klapnął w wyciągniętą rękę. - Dawaj w tej chwili — zażądał chłopiec i klęcząc, zaczął wyszarpywać butelkę z kieszeni Vercueila. Vercueil stawiał słaby opór. Chłopiec odkręcił nakrętkę i wylał brandy na ziemię. Potem odrzucił butelkę na bok. Co za głupota, omal nie krzyknęłam. - Robią z ciebie psa! - zawołał chłopak. - Chcesz być psem? Pies, pies Vercueila, zaskomlał skwapliwie. - Idź do diabła - odparł Vercueil bełkotliwie. - Psie! - powiedział chłopak. - Pijanico! Odwrócił się od Vercueila i wrócił do Bhekiego, naśladując pijacki krok. Jakie zadufane w sobie dziecko, po- 48 myślałam. Jeżeli tak zachowują się nowi obrońcy ludu wobec siebie, Boże uchroń nas przed nimi. Hope powąchała brandy i zmarszczyła nosek. - Ty też idź do diabła - warknął Vercueil, odpędzając ją machnięciem ręki. Hope nie poruszyła się. Potem nagle obróciła się i pobiegła do pokoju matki. Muzyka zgrzytała dalej. Vercueil zasnął, osunął się na bok pod ścianą i spał z głową psa na kolanach. Wróciłam do mojej książki. Po chwili słońce schowało się za chmurą i zrobiło się chłodno. Zaczęło mżyć. Pies otrząsnął się i pobiegł do szopy. Vercueil wstał i poszedł za nim. Zebrałam swoje rzeczy. W szopie zrobiło się zamieszanie. Najpierw wyrwał się ze środka pies, rozejrzał się wkoło, stanął i zaczął szczekać. Za nim tyłem wyłonił się Vercueil, potem pokazali się chłopcy. Kiedy ten drugi chłopiec, kolega, zbliżył się do Vercueila, ten zaatakował go, uderzając otwartą dłonią w szyję. Zdumiony chłopak wciągnął powietrze z takim wściekłym sykiem, że słyszałam go z balkonu. Uderzył Vercueila, który zachwiał się i niemal upadł. Pies skakał dokoła, ujadając. Chłopak jeszcze raz uderzył Vercueila i teraz przyłączył się Bheki. - Przestańcie! - zawołałam z balkonu. Nie zwracali na mnie uwagi. Vercueil leżał już na ziemi, ci dwaj go kopali. Bheki wyciągnął pasek ze spodni i zaczął go bić. - Florence! - krzyknęłam. - Powstrzymaj ich! Vercueil osłaniał twarz dłońmi, pies skoczył na Bhe- kiego, Bheki kopnął go piętą i nadal chłostał paskiem Vercueila. - Przestańcie, wy dwaj! - krzyknęłam, mocno ściskając poręcz balkonu. - Przestańcie natychmiast, bo wezwę policję. 49 Wtedy pojawiła się Florence. Warknęła coś ostro i chłopcy wycofali się. Vercueil z wysiłkiem stanął na nogach. Zeszłam na dół tak szybko, jak tylko mogłam. - Kim jest ten chłopiec? - zapytałam Florence. Chłopak przestał mówić coś do Bhekiego i spojrzał na mnie. Nie podobało mi się to spojrzenie, aroganckie i wojownicze. - To jest kolega ze szkoły - powiedziała Florence. - Musi wrócić do domu - oświadczyłam. - Za dużo tego dobrego. Nie zniosę więcej awantur na podwórzu. Obcy nie mogą tu sobie wchodzić i wychodzić, kiedy chcą. Warga Vercueila krwawiła. Dziwne było widzieć krew na tej suchej twarzy. Jakby miód na popiele. - To nie jest ktoś obcy, to jest gość - powiedziała Florence. - Musimy mieć przepustkę, żeby tu wchodzić? - odezwał się Bheki. Koledzy spojrzeli na siebie znacząco. Czy musimy mieć przepustkę? Obaj w wyzywającej postawie czekali na moją odpowiedź. Radio ciągle grało, nieludzki, dokuczliwy hałas, chciałam zasłonić uszy dłońmi. - Nie mówiłam o żadnych przepustkach - powiedziałam. - Ale jakim prawem ma tu ktoś wchodzić i napadać na tego człowieka? On tu mieszka. To jest jego dom. Nozdrza Florence rozszerzyły się. - Tak - potwierdziłam, zwracając się do niej. - On także tu mieszka i to jest jego dom. - On tu mieszka - powiedziała Florence - ale to jest śmieć. Nicpoń. -Jou moeń - odezwał się Vercueil. Zdjął kapelusz i popukał się w głowę, potem podniósł rękę trzymającą kapelusz, jak gdyby z zamiarem uderzenia Florence w głowę. -Jou moeń 50 Bheki wyrwał mu kapelusz i rzucił na dach garażu. Pies szczekał jak szalony. Kapelusz powoli staczał się po po-' chyłości dachu. - To nie jest śmieć - odparłam, zniżając głos i zwracając się tylko do Florence. - Nie ma ludzi, których i można nazywać śmieciami. Wszyscy, ilu nas jest, jesteś-• my ludźmi. M Jednak Florence nie miała ochoty słuchać kazań. •; - Nic niewart, umie tylko pić - stwierdziła. - Pić, pić, \.i pić przez cały dzień. Nie podoba mi się, że jest tutaj. fI Nic niewart, czy taki był Vercueil? Tak, z pewnością. I j Nic niewart, dobre, stare określenie, dzisiaj zbyt rzadko l|' używane. i| - On jest moim posłańcem - powiedziałam. |f Florence spojrzała na mnie podejrzliwie. |f - Ma zanieść wiadomość ode mnie - dodałam. Wzruszyła ramionami. Powłócząc nogami, Vercueil •, odszedł razem ze swoim kapeluszem i psem. Słyszałam, |] jak zatrzasnął za sobą furtkę. - Powiedz chłopcom, żeby go zostawili w spokoju. On nikomu nie zrobi krzywdy. Jak stary kocur prześladowany przez wyrostków, Ver-cueil ukrył się gdzieś, żeby się wylizać z ran. Już widzę siebie przeszukującą parki z cichym nawoływaniem: Ver-cueil! Vercueil! Stara kobieta szuka swojego kota. Florence jest wyraźnie dumna ze sposobu, w jaki Bheki przegonił nicponia, jednak przewiduje, że on wróci, jak tylko zacznie padać. Co do mnie, wątpię, czy go zobaczymy, dopóki są tu ci dwaj chłopcy. Powiedziałam to Florence w ten sposób: - Pokazujesz Bhekiemu i jego koledze, że mogą bezkarnie podnieść rękę na dorosłych. To błąd. Cokolwiek o nim myślisz, Vercueil jest dla nich dorosłym! 51 Im bardziej jesteś uległa, Florence, tym bardziej szokująco będą się zachowywały dzieci. Powiedziałaś mi, że podziwiasz pokolenie twojego syna, ponieważ oni niczego się nie boją. Bądź ostrożna, mogą zacząć od lekceważenia własnego życia, a skończyć na lekceważeniu życia innych ludzi. To, co w nich podziwiasz, nie musi być ich cechą najlepszą. Ciągle myślę o tym, co powiedziałaś mi któregoś dnia, że już nie ma matek i ojców. Nie mogę uwierzyć, żebyś to mówiła poważnie. Dzieci nie mogą dorastać, nie mając matek czy ojców. Palenie i zabijanie, o których się słyszy, szokująca bezduszność, nawet ta sprawa pobicia Vercueila -w końcu przez kogo jest zawiniona? Oczywiście, że odpowiedzialność spada na rodziców, którzy mówią: idź i rób, co chcesz, jesteś panem samego siebie, moja władza nad tobą się skończyła. Które dziecko tak naprawdę chce, żeby mu to powiedziano? Nie ma wątpliwości, że odwróci się zmieszane, myśląc w duchu: nie mam teraz matki, nie mam ojca, więc niech mama umrze, niech umrze ojciec. Umywasz ręce, odcinasz się od nich, więc stają się dziećmi śmierci. Florence pokręciła głową. — Nie — powiedziała zdi\:ydowanie. — Czy pamiętasz Florence, co powiedziałaś mi w zeszłym roku, kiedy w mieście działy się rzeczy nie do opisania? Powiedziałaś: „Widziałam kobietę, którą ogarnął ogień, paliła się, wołała o pomoc, wtedy dzieci się śmiały i ponownie oblewały ją naftą". Powiedziałaś: „Nigdy nie myślałam, że dożyję chwili, kiedy zobaczę coś takiego". — Tak, powiedziałam, i to jest prawda. Ale kto sprawił, że dzieci są takie okrutne? To biali nauczyli je tego okrucieństwa! Tak! Oddychała ciężko, wzburzona. Byłyśmy w kuchni. Florence prasowała. Mocniej docisnęła żelazko. Wbiła we 52 mnie wzrok. Wtedy lekko dotknęłam jej ręki. Podniosła żelazko. Na prześcieradle pozostał brązowy ślad po przypaleniu. Nie ma litości, pomyślałam. Wojna bez skrupułów, bez granic. Trzeba jej unikać. - Pewnego dnia, kiedy dorosną - starałam się mówić spokojnie - czy myślisz, że złagodnieją? Jakimi rodzicami oni będą, skoro nauczono ich, że czas rodziców mi- l\ nął? Czy można sobie wyobrazić, że przywrócony zo- >,. stanie autorytet rodziców, skoro zniszczono w nas samo [jt pojęcie rodzicielstwa? Kopią i biją człowieka dlatego, '' | że on pije. Podpalają ludzi i śmieją się, widząc, jak gi- |i ną w płomieniach. Jak będą postępować z własnymi i' dziećmi? Do jakiej miłości będą zdolni? Ich serca tward- > nieją, na naszych oczach zamieniają się w kamień, a ty i co mówisz? Mówisz, to nie moje dziecko, to dziecko L v białego, to jest potwór ukształtowany przez białego czło- r wieka. Czy tylko tyle masz do powiedzenia? Zamierzasz zrzucić odpowiedzialność na białych i odwrócić się plecami? - Nie - powiedziała Florence. Nie, nieprawda. Nie odwracam się plecami do moich dzieci. Złożyła prześcieradło wzdłuż, potem wszerz, jeszcze raz wzdłuż i wszerz, rogi leżały nienagannie. „To są dobre dzieci, są jak z żelaza, jesteśmy z nich dumni". Rozłożyła na desce pierwszą poszewkę na poduszkę. Czekałam, co jeszcze powie. Ale nie powiedziała nic więcej. Nie miała zamiaru ze mną dyskutować. Dzieci z żelaza, pomyślałam. Sama Florence z czego jest, jeśli nie z żelaza. Wiek żelaza, po którym następuje wiek brązu. Jak długo trzeba czekać, żeby w ustalonym cyklu wróciły epoki łagodniejsze, gliny, ziemi? W Sparcie matrona o żelaznym sercu rodziła synów wojowników, 53 bijących się za swój naród. „Jesteśmy z nich dumni". My. Wracaj z tarczą albo na tarczy. A ja? Gdzie w tym wszystkim jest moje serce? Moje jedyne dziecko żyje tysiące mil stąd, bezpieczne. Wkrótce będę tylko dymem i popiołem, a zatem co mnie obchodzi, że przyszedł czas, kiedy w szkole dzieci się do siebie nie uśmiechają, nigdy nie płaczą, podnoszą pięści do góry, pięści jak młoty. Czy naprawdę jest to czas wyjątkowy, wyrzygany z ziemi, niewydarzony, monstrualny? Kto w końcu dał początek epoce żelaza, jeśli nie epoka kamienia? Czyż nie mamy burskich pionierów, ich całe pokolenia, dzieci Afrykanerów, o ponurych twarzach, zaciśniętych ustach, maszerują, śpiewają patriotyczne hymny, salutują flagom, składają przysięgę, że będą umierać za ojczyznę? Ons sal lewe, ons sal sterwe. A jeszcze, czyż nie mamy białych zelotów respektujących i głoszących wyższość dawnego systemu rządów, dyscypliny, pracy, posłuszeństwa, sa-mopoświęcenia, reżimu śmierci? Głoszą to dzieciom często za małym, żeby potrafiły sobie zawiązać sznurowadła. Co za koszmar, od początku do końca. Duch Genewy triumfujący w Afryce. Kalwin na tamtym świecie, w czarnej sutannie, blady, ciągle rozcierający dłonie, z wiecznym lodowatym uśmiechem na twarzy. Kalwin zwycięski, odrodzony w dogmatykach i łowcach czarownic obu armii. Co za szczęście, że zostawiłaś to wszystko za sobą! Ten drugi chłopiec, kolega Bhekiego, przyjechał na czerwonym rowerze z grubymi niebieskimi oponami. Kiedy wczoraj wieczorem kładłam się do łóżka, motocykl stał na podwórku, mokry od deszczu błyszczał w świetle księżyca. Rano o siódmej, kiedy wyjrzałam przez okno, nadal tam stał. Wzięłam ranne pigułki i przespałam jeszcze godzinę. Miałam sen. Śniło mi się, że zostałam osa- 54 * czona w tłumie. Jakieś postaci popychały mnie, zamierzały się do bicia, przeklinały słowami, których nie mogłam zrozumieć, ordynarnymi, pełnymi gróźb. Próbowałam się bronić, ale miałam ręce małe jak dziecko, oddawałam ciosy, ale były jak powiew wiatru. Obudziły mnie podniesione głosy, Florence i kogoś innego. Zadzwoniłam dzwonkiem raz, dwa, trzy razy, cztery. W końcu Florence przyszła. - Czy ktoś przyszedł? Florence? Florence podniosła kapę, złożyła ją i położyła w nogach łóżka. |! - Nie - powiedziała. }5 - Czy kolega twojego syna został na noc? JV - Tak. Nie może jeździć na rowerze nocą, to zbyt || niebezpieczne. II - A gdzie spał? Florence wyprostowała się. - W garażu. Bheki i on spali w garażu. - Ale jak się tam dostali? - Otworzyli okno. - Czy nie mogą najpierw zapytać, zanim zrobią coś takiego? Cisza. Florence podniosła tacę. - Czy ten chłopiec ma zamiar także tu zamieszkać, w garażu? Czy oni śpią w moim samochodzie, Florence? Florence pokręciła głową. - Nie wiem. Musi ich pani sama zapytać. Południe, a rower ciągle stoi. Chłopców ani śladu. Ale kiedy wyszłam do skrzynki pocztowej, po drugiej stronie ulicy stał zaparkowany żółty samochód policyjny, w którym siedziało dwóch umundurowanych mężczyzn, jeden z nich, siedzący bliżej mojej strony ulicy, spał z policzkiem przyciśniętym do szyby. 55 Skinęłam na mężczyznę za kierownicą. Silnik zaterkotał, śpioch usiadł prosto, samochód skręcił nieco na chodnik, zrobił szybki zwrot w kształcie litery U i zatrzymał się przede mną. Spodziewałam się, że mężczyźni wysiądą. Ale nie, siedzieli bez słowa, czekając, aż ja się odezwę. Wiał zimny północno-zachodni wiatr, przytrzymywałam szlafrok mocno przy szyi. Radio w samochodzie wydawało chrapliwe trzaski. „Vier-drie-agt"', usłyszałam damski głos. Nie zareagowali. Dwaj młodzi mężczyźni w niebieskich mundurach. - W czym mogę panom pomóc? - zapytałam. - Czekacie na kogoś? - Czy może nam pani pomóc? Nie wiem, proszę pani. To pani nam powie, czy może nam pomóc. Za moich czasów, pomyślałam, policjanci z szacunkiem odnosili się do starszych pań. Za moich czasów dzieci nie podpalały szkół. Za moich c z a s ó w - to wyrażenie przewija się dziś wyłącznie w listach wysyłanych do różnych redakcji. Starzy mężczyźni i kobiety, trzęsąc się z wściekłości, chwytają za pióro, ostatnią deskę ratunku... Za moich czasów, które minęły; w moim życiu, które się kończy. - Jeżeli szukacie tamtych chłopców, to chcę, żebyście wiedzieli, że pozwoliłam im się tu zatrzymać. - Jakich chłopców, proszę pani? - Chłopców, którzy przyjechali w odwiedziny. Chłopców z Guguletu. To są uczniowie. Nagły wybuch hałasu radia. - Nie, proszę pani. Nic nie wiemy o chłopcach z Guguletu. Czy pani chce, żebyśmy ich poszukali? Wymienili między sobą szybkie, rozbawione spojrzenia. Chwyciłam mocno metalowy słupek bramki. Szla- 56 frok się rozchylił, poczułam zimno ogarniające szyję i klatkę piersiową. - Za moich czasów - powiedziałam, wymawiając wyraźnie każde przestarzałe, ośmieszone i komiczne słowo -policjant nie odzywał się do starszej kobiety w ten sposób. Odwróciłam się od nich. Za moimi plecami radio skrzeczało jak papuga czy może oni potrafili wydobyć z niego takie dźwięki. Uważałam, że to całkiem możliwe. Godzinę później żółty samochód ciągle stał przed bramką. - Naprawdę sądzę, że powinnaś odesłać tego chłopca do domu - zwróciłam się do Florence. - On narazi twojego syna na kłopoty. - Nie mogę wysłać go do domu - odpowiedziała Florence. -Jeśli on pójdzie, Bheki pójdzie razem z nim. Oni są z sobą o tak. - Uniosła dłoń, zaplatając dwa palce, jeden na drugim. - Tu jest dla nich bezpieczniej. W Gugu-letu cały czas trwają zamieszki, wtedy pojawia się policja i strzela. Strzelanina w Guguletu, co Florence może o tym wiedzieć, co można wiedzieć, będąc w odległości dziesięciu tysięcy mil. Nie wiem. W wiadomościach, które do mnie dochodzą, nie ma wzmianki o zamieszkach czy strzelaniu. Kraj, który mi pokazują, jest krajem uśmiechających się sąsiadów. - Jeżeli znaleźli się tu po to, żeby być daleko od walki, dlaczego szuka ich policja? Florence głęboko wciągnęła powietrze. Od urodzenia niemowlęcia była ciągle jakby podrażniona. - Proszę pani, nie powinna pani pytać o to mnie - oświadczyła. - Pytać, dlaczego policja chodzi za dziećmi, rozgania je, strzela do nich i zamyka w więzieniach. Nie powinna pani pytać o to MNIE. 57 - Dobrze - powiedziałam - postaram się unikać tego błędu na przyszłość. Nie mogę jednak uczynić ze swojego domu schroniska dla wszystkich dzieci uciekających ze swoich gett. -Dlaczego nie? - zapytała Florence, pochylając się lekko. - Dlaczego nie? Przygotowałam sobie gorącą kąpiel, rozebrałam się i z wysiłkiem zanurzyłam w wodzie. DLACZEGO NIE? Zwiesiłam głowę, końce włosów zasłaniały mi twarz, dotknęły powierzchni wody. Niebieskie żyłki i plamy na nogach, które jak kije sterczały przede mną. Stara kobieta, chora i brzydka, rozdrapująca wspomnienia. Ciągle żyje, zniecierpliwiona czekaniem na umieranie. Umieranie zazdrosne o życie. Spektakl, który budzi niesmak. Oby nastąpił szybki koniec. W łazience nie ma dzwonka, odchrząknęłam i zawołałam: Florence! Gołe rury i białe ściany odbiły głuchym echem mój głos. To absurdalne wyobrażać sobie, że Florence mnie usłyszy. Ale jeśli usłyszała, dlaczego nie przychodzi? - Kochana mamo - westchnęłam - spójrz na mnie z wysoka, wyciągnij do mnie rękę! Przeniknęły mnie dreszcze od stóp do głów. Pod powiekami zamkniętych oczu zobaczyłam moją matkę taką, jaka mi się zwykle ukazuje, w sukni w burym kolorze, kolorze ludzi starych, twarz ma niewidoczną. - Przyjdź do mnie - szepczę. Ale nie przychodzi. Rozpostarłszy ramiona tak, jak to robią przybrzeżne jastrzębie, matka zaczęła wznosić się do nieba, coraz wyżej i wyżej unosiła się nade mną. Wznosząc się, z każdą chwilą stawała się młodsza. Włosy na powrót zrobiły się ciemne, skóra świeża. Stare ubranie opadło z niej jak suche liście, odsłaniając niebieską suk- 58 nię z piórem wetkniętym w dziurkę od guzika, które nosi w moich najwcześniejszych wspomnieniach o niej, z czasów, kiedy świat był miody i wszystko było możliwe. Płynęła w górę w wiecznej doskonałości wieku młodzieńczego, uśmiechnięta, w ekstazie, niezważająca na nic, unosiła się do samej granicy niebiańskiej sfery. - Mamo, spójrz na mnie - wyszeptałam w pustej łazience. Deszcze przyszły wcześnie tego roku. Mamy już czwarty miesiąc pory deszczowej. Gdziekolwiek dotknąć ścian, pojawiają się wilgotne ślady. Tynk pokryty pęcherzami łuszczy się i odpada. Moje ubrania mają przykry stęchły zapach. Jakże marzę o tym, żeby choć tylko raz jeszcze włożyć świeżo uprasowaną bieliznę, pachnącą słońcem. Niechby mi los pozwolił choćby raz przejść się aleją w letnie popołudnie, wśród opalonych dzieci wracających ze szkoły do domu, roześmianych, chichoczących, pachnących świeżym potem młodości, wśród dziewcząt z każdym rokiem piękniejszych, PLUS BELLES. A jeżeli nie ma tak się tak stać, to i tak zawsze, do końca pozostanie wdzięczność, bezgraniczna, płynąca prosto z serca wdzięczność za możność przebywania przez pewien czas w tym cudownym świecie. Piszę te słowa, siedząc w łóżku, skulona w obronie przed zimnym sierpniowym powietrzem. Wdzięczność, gratitude, piszę to słowo i ponownie czytam. Co ono właściwie oznacza? Moim oczom wydaje się gęste, mroczne, tajemnicze. W tym momencie coś się dzieje. Powoli, niczym granat, moje serce wybucha ogromem wdzięczności, jak pękający owoc grochu, który się otwiera, aby ukazać w swoim wnętrzu nasiona miłości. Gratitude, granat - siostrzane słowa. 59 Dziś rano, o piątej, obudził mnie ulewny deszcz. Całe ściany wody przelewały się przez zapchane rynny, wciskały w szczeliny popękanych dachówek. Zeszłam na dół, zrobiłam sobie herbaty i zawinięta w koc zabrałam się do uporządkowania miesięcznych rachunków. Usłyszałam odgłos zamykania bramki i czyjeś kroki na podjeździe. Jakaś postać skurczona pod czarną plastikową torbą przemknęła pod oknem. Wyszłam na werandę. - Panie Vercueil! - zawołałam przez gęstą zasłonę deszczu. Nie było odpowiedzi. Kuląc ramiona i mocniej przytrzymując szlafrok, zeszłam po schodach. Moje ranne pantofle ze śmiesznym wykończeniem z jagnięcej wełny natychmiast nasiąknęły wodą. Pochyliłam się i pokonując strugi spływającej wody, przeszłam przez podwórko. W nieoświetlonym wejściu do szopy wpadłam na kogoś, był to Vercueil stojący plecami do mnie. Zaklął. - Wejdź do środka! - krzyknęłam, starając się przekrzyczeć deszcz. - Idź do domu! Nie możesz tu spać! Trzymając ciągle nad głową kaptur zrobiony z torby, poszedł za mną do oświetlonej kuchni. - Zostaw mokre rzeczy przed drzwiami - powiedziałam. Wtem z przerażeniem zobaczyłam, że ktoś z nim przyszedł. Była to kobieta, mała, sięgała mi może do ramienia, stara, albo raczej już niemłoda, o chytrej, nalanej, bladej twarzy. - Kto to jest? - zapytałam. Vercueil patrzył na mnie wyzywająco, aż oczy mu zżółkły. To pies, nie człowiek!, pomyślałam. - Możesz tu przeczekać deszcz, a potem proszę wyjść - powiedziałam chłodnym tonem, odwracając się do tej pary plecami. 60 Zmieniłam ubranie, zamknęłam się na klucz w sypialni i próbowałam czytać. Jednak słowa przelatywały mi przed oczami jak suche, szeleszczące liście. Nieco zdziwiona poczułam, że mi opadają powieki, a książka wysuwa mi się z rąk. Kiedy się przebudziłam, moją pierwszą myślą było wyrzucić ich z domu. Po kobiecie nie było śladu, ale Vercueil spał w salonie, skulony na kanapie, ręce trzymał między kolanami, kapelusz ciągle jakimś cudem tkwił mu na głowie. Potrząs-, nęłam nim. Poruszył się, zwilżył usta, wydobył z siebie bełkotliwy, senny, niechętny pomruk. Był to ten sam dźwięk - wypłynął do mnie z przeszłości natychmiast -który słyszałam od ciebie, kiedy rano budziłam cię do > szkoły. Czas wstawać! - wołałam, rozsuwając zasłony, a ty, i odwracając się przed blaskiem dnia, mamrotałaś właśnie t tak. Wstań, kochanie, czas wstawać! - szeptałam ci prosto ", \ w uszko, nie ponaglając cię zbyt gorliwie, bo dawałam \ I sobie chwilkę, żeby posiedzieć przy tobie, przegarniając :\ twoje włosy, kosmyk po kosmyku, palcami pełnymi czułości, podczas gdy ty do ostatniej chwili trzymałaś się snu. Gdyby to mogło trwać wiecznie! Widzę to w myślach, moja dłoń na twojej głowie i strumień miłości przepływający między nami. A teraz twój senny, odprężony szept odżył w krtani tego człowieka! Czy mam także usiąść obok niego, zdjąć mu kapelusz i przeczesywać jego tłuste włosy? Przeszedł po mnie dreszcz wstrętu. Jak łatwo jest kochać dziecko, jak trudno kochać to, co z niego wyrośnie! Kiedyś, dawno temu, z piąstkami przy uszach i oczkami zaciśniętymi z rozkoszy, ten osobnik także pływał w łonie jakiejś kobiety, karmiąc się jej krwią. On także przeszedł przez bramkę z kości, wynurzając się na światło dnia, pozwolono mu 61 poznać, czym jest miłość matki, amor matris. Potem, z biegiem lat, odstawiony od piersi, pozostawiony sam sobie stawał się stopniowo nieczuły, szczwany i prymitywny. Pędzi życie samotne, jak zresztą wszyscy, ale w jego wypadku wyjątkowo nędzne. Mężczyzna w sile wieku, wiecznie pociągający z butelki, w ciągłym poszukiwaniu nowych doznań, sięgający po nie w zamroczeniu alkoholowym. Gdy tak stałam, przyglądając mu się, do pokoju weszła jego kobieta. Nie zwracając na mnie uwagi, ułożyła się na podłodze na posłaniu z poduszek. Poczułam od niej zapach wody kolońskiej, mojej. Za nią weszła Florence, najeżona. - Nie pytaj mnie o nic, Florence - powiedziałam. - Po prostu zostaw ich w spokoju, jak się prześpią, dojdą do siebie. Okulary Florence błyszczały, chciała coś powiedzieć, ale ucięłam rozmowę. - Proszę! Oni tu nie zostaną. Chociaż kilka razy spuściłam wodę w toalecie, ciągle unosił się mdląco słodki, obrzydliwy zapach. Dywanik z podłogi wyrzuciłam na deszcz. Później, kiedy dzieci z Florence jadły w kuchni śniadanie, znowu zeszłam na dół. Bez wstępów zwróciłam się do Bhekiego. - Słyszę, że ty i twój kolega spaliście w moim samochodzie. Dlaczego nie poprosiliście o pozwolenie? Zapadła cisza, Bheki nie podniósł głowy, Florence poszła ukroić chleba. - Dlaczego nie zapytaliście, czy się zgadzam? Odpowiedz mi! Hope przestała jeść, wpatrywała się we mnie. Dlaczego zachowywałam się w sposób, który mnie ośmieszał? Ponieważ byłam zdenerwowana. Ponieważ poczułam się zmęczona tym nadużywaniem mnie. Ponie- 62 waż samochód, w którym spali ci chłopcy, był mój. Mój samochód, mój dom, mój... Jeszcze nie umarłam. W tym momencie na szczęście wszedł Vercueil i napięcie opadło. Nie patrząc w lewo ani w prawo, przeszedł przez kuchnię wprost na werandę. Poszłam za nim. Pies go obskakiwał, wesoło dreptał dokoła. Skoczył także na mnie, brudząc mi spódnicę mokrymi łapami. Śmiesznie wygląda człowiek opędzający się od psa. - Proszę cię, żebyś wyprowadził stąd twoją przyjaciółkę - oświadczyłam mu. Patrzył w górę na pochmurne niebo, nie odpowiedział. - Wyprowadź ją natychmiast albo ja to zrobię! - krzyknęłam wściekła. Nie zareagował. - Pomóż mi - rozkazałam Florence. Kobieta leżała z twarzą wciśniętą w poduszki, z kąci- ka jej ust wypłynęło trochę śliny. Florence pociągnęła ją za ramię. Kobieta podniosła się na chwiejnych nogach. Prowadząc ją i lekko popychając, Florence wyprowadzi- ła ją z domu. Na ulicy dogonił nas Vercueil. - Tego już za wiele! - warknęłam na niego. Obaj chłopcy byli już na ulicy ze swoim rowerem. Tak jakby nie było między nami żadnej sprzeczki, po prostu ruszyli, kierując się na Schoonder Street, Bheki siedział na ramie, jego kolega pedałował. Ochrypłym głosem, nieprzerwanym potokiem plugawych wyzwisk, kobieta zaczęła przeklinać Florence, która spojrzała na mnie ze złością. - Co za szmata - powiedziała, tupnąwszy nogą. - Niech mi się ta kobieta nie śmie pokazywać na oczy - oświadczyłam Vercueilowi. Chłopcy na rowerze wyłonili się zza zakrętu Schoonder Street, szybko zbliżając się w naszym kierunku, kole- 63 ga Bhekiego pedałował z całych sił. Tuż za nimi jechał żółty samochód policyjny, który tu wczoraj parkował. Przy krawężniku stała półciężarówka. Z tyłu na platformie leżały materiały potrzebne przy pracach wodnokanalizacyjnych, rury i druty. Było dość miejsca, rower mógł przejechać. Ale w chwili, kiedy żółty samochód zrównał się z chłopcami, jego przednie drzwi się otworzyły i odrzuciły ich na bok. Rower się zachwiał i chłopcy stracili nad nim panowanie. Dostrzegłam Bhekiego, jak osuwa się z roweru i rękami osłania głowę. Drugi chłopiec obejrzał się, stojąc na pedałach. Wyciągnął rękę, jak gdyby chciał zapobiec zderzeniu, potem, mimo ulicznego hałasu dobiegającego z Mili Street wyraźnie usłyszałam głuchy odgłos padającego ciała i głębokie, przerażone „Ach!" przy zderzeniu roweru z ciężarówką hydraulika. Boże, wykrzyknęłam głosem tak przenikliwym, że sama go nie poznałam, kiedy jeszcze wibrował w powietrzu. Wydawało się, że czas się zatrzymał. W jednej chwili chłopiec podnosił rękę, próbując się ratować, a w następnej już był w rynsztoku. Potem echo mojego krzyku przebrzmiało, Schoonder Street przybrała wygląd codzienny, jak w zwykłym dniu tygodnia, żółty samochód właśnie znikał za rogiem. Jakiś pies, sznaucer, podbiegł zaciekawiony. Pies Ver-cueila obwąchiwał go, ale on, nie zwracając na to uwagi, węszył po chodniku i zaczął go lizać. Chciałam się ruszyć, ale nie mogłam. Było mi zimno, nie czułam rąk ani nóg, przyszło mi na myśl słowo mdleję, chociaż jeszcze nigdy w życiu nie zemdlałam. Co za kraj!, pomyślałam. I zaraz: Dzięki Bogu, że jej tu nie ma! Skrzypienie otwieranej furtki. Wyszedł mężczyzna w niebieskim roboczym ubraniu. Kopnął sznaucera, który odskoczył z bolesnym skomleniem. 64 r -Jezus! - powiedział mężczyzna. Pochylił się i zaczął wyciągać ręce i nogi chłopców spod ramy roweru. Podeszłam bliżej, trzęsąc się cała. - Florence! - zawołałam, ale po Florence nie było śladu. Stając okrakiem nad leżącymi chłopcami, mężczyzna usunął na bok rower. Bheki leżał pod kolegą. Miał twarz skurczoną bólem, raz za razem zwilżał językiem wargi, oczy miał zamknięte. Pies Vercueila próbował go polizać. - Odejdź! - wyszeptałam i lekko potrąciłam go stopą. Pomachał ogonem. Obok mnie pojawiła się jakaś kobieta, wycierała dłonie w ręcznik. - Czy to gazeciarze? - zapytała. - Czy to gazeciarze, zna ich pani? Potrząsnęłam przecząco głową. Z niepewną miną mężczyzna w niebieskim ubraniu znów stanął okrakiem nad chłopcami. Zamierzał podnieść chłopca, który leżał na Bhekim, jednak nie zdecydował się tego zrobić, ja też nie chciałam, żeby go ruszał. Było coś złowrogiego, nienaturalnego w pozycji chłopaka. - Pójdę zatelefonować po ambulans - odezwała się kobieta. Pochyliłam się i uniosłam bezwładną rękę chłopca. - Chwileczkę! - powiedział mężczyzna. - Musimy być ostrożni. Wyprostowując się, poczułam taki zawrót głowy, że musiałam zamknąć oczy. Ująwszy chłopca pod ramiona, mężczyzna ściągnął go z Bhekiego i położył na chodniku. Bheki otworzył oczy. - Bheki - odezwałam się. Spojrzał na mnie apatycznym, obojętnym wzrokiem. - Wszystko w porządku -powiedziałam. Z całkowitym spokojem w oczach wciąż 65 patrzył na mnie, uwierzył. - Ambulans już jedzie -dodałam. Przyszła Florence, uklękła obok syna, mówiła coś gorączkowo, gładząc go po głowie. Zaczął odpowiadać, powoli, mamrocząc. Jej ręka znieruchomiała. Słuchała. - Uderzyli w tył tej ciężarówki - wytłumaczyłam. - To moja ciężarówka - wyjaśnił mężczyzna w niebieskim ubraniu. - Potrącili ich policjanci - powiedziałam. - To potworne, przerażające. Ci sami policjanci, którzy tu byli wczoraj. Jestem tego pewna. Florence wsunęła rękę pod głowę Bhekiego. Ostrożnie usiadł. Nie miał jednego buta, spodnie były rozerwane wzdłuż nogi, mokre od krwi. Delikatnie rozsunął na boki rozcięty materiał i przyjrzał się ranie. Palce miał obdarte do żywego mięsa, skóra wisiała w strzępach. - Ambulans jest w drodze - powiedziałam. - Nie potrzebujemy ambulansu - stwierdziła Florence. Nie miała racji. Ten drugi chłopiec leżał teraz na plecach. Hydraulik próbował swoją marynarką zatamować krew spływającą chłopcu po twarzy. Niestety bezskutecznie. Kiedy uniósł na moment zwiniętą marynarkę, zanim pociemniała od krwi, zobaczyłam czoło, które wyglądało jak przecięte nożem rzeźnika, brzegi rany były rozchylone. Krew spływała strumieniem na oczy chłopca, lśniły od niej jego włosy, kroplami spadała na chodnik, była wszędzie dokoła. Nie wiedziałam, że krew może być taka ciemna, gęsta i ciężka. Jakie serce musi mieć ten chłopak, że pompuje ono taką krew, ciągle pompuje! - Czy ambulans już jedzie? - zapytał hydraulik. - Bo ja już nie wiem, jak mam zatamować krew. Był spocony, zmienił pozycję, zrzucił nasiąknięty krwią but, w którym chlupotało. 66 I Pamiętam, miałaś jedenaście lat, kiedy skaleczyłaś palec maszynką do krajania chleba. Szybko zawiozłam cię na pogotowie w Groote Schur. Usiadłyśmy na ławce, czekając na naszą kolejkę, miałaś palec zawinięty uciskają-cym bandażem. - Co mi tu będą robić? - zapytałaś mnie szeptem. - Dadzą ci zastrzyk i założą kilka szwów - powiedziałam równie cicho. - Tylko kilka szwów, tylko kilka ukłuć. Był wczesny sobotni wieczór, ale już zaczęły się zgłaszać ofiary nagłych wypadków. Jakiś mężczyzna w białych pantoflach i pogniecionym czarnym garniturze miarowo spluwał krwią do miseczki, młody chłopak na noszach, nagi do pasa, z odpiętym paskiem u spodni, trzymał na brzuchu zwinięty mokry ręcznik. Krew na podłodze, krew na ławkach. Co znaczył nasz skromny naparstek wobec tego potoku ciemnej krwi? Śnieży czka z bajki, zagubiona razem ze swoją mamą w jaskini pełnej krwi. Kraj szafujący krwią. Mąż Florence w sztormiaku i gumowcach brodzący we krwi. Woły, którym się podcina gardła, podobnie jak wieloryby, miotają się potem i wykonują dramatyczny skok w górę. Sucha gleba wchłania krew wszystkiego, co żyje. Kraj, który wypija rzeki krwi i nigdy nie ma dość. - Pozwoli pan - zwróciłam się do hydraulika. Zrobił mi miejsce, żebym się mogła zbliżyć do chłopca. Uklękłam, odłożyłam na bok niebieską kurtkę całkiem przesiąkniętą krwią. Krew spływała na jego twarz bez przerwy. Między palec wskazujący i kciuk ujęłam brzegi rozciętej skóry na czole i ściągnięte razem uciskałam, jak mogłam najmocniej. Pies Vercueila zaczął się znowu przepychać, ciekawy wszystkiego. - Zabierzcie stąd tego psa - warknęłam. Hydraulik kopnął go, pies zaskomlał i na- 67 reszcie odbiegł. Gdzie był Vercueil? Może to rzeczywiście prawda, że jest niewiele wart? - Niech pan pójdzie i jeszcze raz zatelefonuje po ambulans - poleciłam hydraulikowi. Dopóki udawało mi się ściskać mocno, rana mniej krwawiła. "Wystarczyło jednak, że zwolniłam ucisk, a krew znowu wypływała obficie. Krew jak krew, moja czy twoja. Ale nigdy dotąd nie widziałam krwi tak ciemnoczerwonej, niemal czarnej. Może miało to związek ze skórą, młodą, jędrną, czarną jak aksamit, po której płynęła. Ale także na moich dłoniach wydawała się ciemniejsza i bardziej połyskliwa, niż być powinna. Wpatrywałam się w nią zafascynowana, speszona, ze zdumienia nie mogłam oderwać od niej oczu. Nie sposób było jednak, tak jak rozumiem to słowo, poddać się temu zaskoczeniu, zwolnić ucisk i nie usiłować jej zatamować. Dlaczego? zadaję sobie pytanie. I odpowiadam. Ponieważ jest bezcenna, warta więcej niż złoto i brylanty. Ponieważ jest dobrem wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju, bankiem, wspólnym dobrem, użyczanym, nie dawanym, każdej żyjącej istocie, z natury swojej należącym jednak do wspólnej puli. Przydzielana z nadzieją, że będzie chroniona. Z pozoru żyje w nas, ale to tylko pozór, w istocie my żyjemy w niej. Morze krwi, w które się wstąpi: czy tak będzie przy końcu świata? Krew wszystkich stworzeń. Szkarłatnoczer-wony Bajkał pod mroźnym, błękitnym niebem Syberii, okolony lodowymi klifami, jego śnieżnobiałe brzegi ochlapane kleistą, powoli płynącą krwią. Krew ludzkości przywrócona do pierwotnej postaci. Akwen krwi. Czy całej ludzkości? Nie. W odległym miejscu, w Karoo, sztuczne jezioro otoczone ścianą błota i kolczastym drutem, pod prażącym słońcem, wypełnia nieruchomo stojąca krew Afrykanerów i ich hołdowników. 68 Krew, uświęcona, budząca odrazę. I ty, ciało z mojego ciała, krew z krwi mojej, krwawiąca co miesiąc na obcej ziemi. Nie krwawię od dwudziestu lat. Choroba, która mnie pożera, jest odpychająca, bezkrwawa, powolna i chłodna, zesłana przez Saturna. Ma w sobie coś takiego, że nie można znieść nawet myśli o niej. Być w ciąży z tymi guzami, chłodnymi, ohydnie rozdętymi. Nosić je i nosić, przekraczając wszystkie naturalne terminy, nie być w stanie cierpieć tego dłużej, zaspokajać ich głód, dzieci w moim ciele, z apetytem co dzień większym, nie rosną, lecz nabrzmiewają. Mają zęby i pazury, zawsze zimne, wygłodniałe i suche. W nocy czuję, jak obracają się w moim wysuszonym ciele, nie przeciągają się ani nie kopią jak ludzkie dzieci, tylko zmieniają położenie, szukając nowego miejsca, w które się można wgryźć. Podobne do jaj owadów zniesionych w ciele gospodarza, które kiedy przeobrażają się w larwy, nie ustąpią, póki nie zjedzą swego dobrodzieja do końca. Moje jajka urosły we mnie. Ja, moje. Drżę, pisząc te słowa, ale to prawda. Moje córki -śmierci, twoje siostry, mojej córki - życia. Jakie to straszne, kiedy macierzyństwo dochodzi do momentu, w którym parodiuje samo siebie! Staruszka przykucnęła przy chłopcu, dłonie ma lepkie od krwi. Nieprzyjemny widok, z czego sobie nagle zdałam sprawę. Za długo żyję. Jedyna godna śmierć, jaka mi została, to śmierć przez spalenie. Wejść w ogień, płonąć jak pakuły, czuć, jak te sekretne guzy skręcają się z bólu i w ostatniej chwili też krzyczą swoimi chrapliwymi, niewprawnymi głosikami. Być spaloną i przestać istnieć, mieć to już za sobą, zostawić świat uprzątnięty. Monstrualne guzy, fałszywe płody, sygnał, że się już przekroczyło swój termin. Dotyczy to także tego kraju, czas na jego kremację, czas położyć mu 69 kres, czas aby to, co ma wyrosnąć na popiołach, zaczęło kiełkować. Kiedy przyjechał ambulans, byłam tak zesztywniała, że trzeba mi było pomóc przy wstawaniu. Oderwanie moich lepkich palców spowodowało ponowne otworzenie się rany. - Stracił bardzo dużo krwi - powiedziałam. - To nic poważnego - szorstko odparł sanitariusz z ambulansu. Podniósł powiekę chłopca. - Wstrząśnienie mózgu - orzekł. - Jak to się stało? Bheki siedział na łóżku, bez spodni, ręce trzymał w misce z wodą. Florence klęczała przed nim, bandażując mu nogę. - Dlaczego zostawiłaś mnie samą, żebym się zajęła tym chłopcem? Dlaczego nie zostałaś, żeby mi pomóc? Z pewnością wyglądało na to, że wywołuję awanturę, ale czy przynajmniej raz nie mam racji? - Nie chcę mieć nic do czynienia z policją - powiedziała Florence. - To nie o to chodzi. Zostawiasz mnie samą, żebym się zajęła kolegą twojego syna. Dlaczego mam się nim zajmować? Jest dla mnie nikim. - Gdzie on teraz jest? - zapytał Bheki. - Zabrali go do szpitala Woodstock. Ma wstrząśnienie mózgu. - Co to znaczy, wstrząśnienie mózgu? - Jest nieprzytomny. Uderzył się w głowę. Czy wiesz, dlaczego doszło do zderzenia? - Potrącili nas - odparł. -Tak, potrącili was. Widziałam to. Macie szczęście, że żyjecie, obydwaj. Mam zamiar złożyć doniesienie. Bheki wymienił spojrzenie z matką. 70 - Nie chcemy mieć nic do czynienia z policją - powtórzyła Florence. - Z policją nie można wygrać. Następne spojrzenie, jakby chciała sprawdzić, czy syn się z nią zgadza. - Jeśli nie upominacie się o swoje, będą robili, co im się podoba. Jeśli to nawet do niczego nie prowadzi, musicie im stawiać czoło. Nie mówię tylko o policji. Mówię o ludziach sprawujących władzę. Muszą zobaczyć, że się nie boicie. To poważna sprawa. Mogli cię zabić, Bheki. Co oni właściwie mieli przeciwko wam? Czy ty i twój kolega wiecie, o co chodzi? Florence zawiązała na supeł bandaż wokół nogi Bhe-kiego, coś przy tym do niego szepcząc. Bheki wyjął ręce z miski. Rozszedł się zapach środka odkażającego. - Bardzo źle to wygląda? Wyciągnął ręce, dłońmi do góry. Z obtarcia do żywego mięsa ciągle sączyła się krew. Zaszczytne rany? Czy można je wpisać na listę ran honorowych, poniesionych na wojnie? Razem oglądaliśmy krwawiące dłonie. Miałam wrażenie, że on ledwo powstrzymuje łzy. Dzieciak, ciągle jeszcze dziecko bawiące się rowerem. - A twój kolega - odezwałam się. - Nie sądzisz, że jego rodzice powinni wiedzieć? - Mogę zatelefonować - powiedziała Florence. Zatelefonowała. Rozmawiała długo i głośno. Wood- stock Hospital, usłyszałam. Po kilku godzinach telefon z miasta, kobiecy głos pyta o Florence. - Nie ma go w szpitalu - oznajmia mi po chwili Florence. - Czy to była jego matka? - zapytałam. - Jego babcia. Zadzwoniłam do Woodstock Hospital. 71 - Możecie nie mieć jego nazwiska, kiedy go zabierano, był nieprzytomny - powiedziałam. - W spisie nie ma takiego pacjenta. - Miał straszną ciętą ranę wzdłuż czoła. - Nie ma go w spisie - powtórzył głos. Poddałam się. - Oni współpracują z policją - powiedział Bheki. -Wszyscy są tacy sami, karetki pogotowia, lekarze, policja. - To bzdura - odparłam. - Dziś już nikt nie ma zaufania do karetek pogotowia. Przez swoje nadajniki radiowe sanitariusze zawsze rozmawiają z policją. - Bzdury. Uśmiechnął się, nie bez pewnego wdzięku, wyraźnie zadowolony, że może mnie pouczać, powiedzieć mi, jak wygląda prawdziwe życie. Ja, stara kobieta, bliska śmierci, która nie ma dzieci i nie wie, co robić. - To prawda - powiedział. - Niech pani słucha, co ludzie mówią, to się pani dowie. - Czego policja od was chce? - Niczego nie chcą ode mnie. Czepiają się każdego. Ja nic nie zrobiłem. Ale kogo tylko zobaczą, próbują złapać, bo uważają, że powinien być w szkole. My nic nie robimy, my tylko mówimy, że nie chodzimy do szkoły. Teraz toczą z nami wojnę. To są terroryści. - Dlaczego nie chcecie chodzić do szkoły? - Po co nam szkoła? Chcą nam wmówić, że mamy żyć w apartheidzie. Kręcąc głową, odwróciłam się do Florence. Zobaczyłam na jej ustach cierpki uśmieszek, którego nie starała się nawet ukryć. Jej syn zdobywa przewagę w tej rozmowie. Niech mu tam. -Jestem za stara na te sprawy - powiedziałam jej. -Nie mogę uwierzyć, że chcesz, aby twój syn zabijał czas 72 włóczeniem się po ulicach, czekając na koniec apartheidu. Apartheid nie umrze ani jutro, ani pojutrze. On rujnuje swoją przyszłość. - Co jest ważniejsze, zniszczenie apartheidu czy zmuszenie mnie do chodzenia do szkoły? - zapytał Bheki wyzywającym tonem, czując, że zwycięża. - Tu nie ma wyboru - odparłam znużona. Czy jednak miałam rację? Jeżeli tu nie ma wyboru, to jaka jest wła- , ściwie alternatywa? \ • - Zawiozę was do Woodstock - zaproponowałam. - S' Ale musimy jechać natychmiast. I'| Kiedy Florence zobaczyła, że Vercueil także czeka, >! najeżyła się. Ja jednak się uparłam. - On musi jechać, na wypadek gdybym miała kłopoty z samochodem - powiedziałam. Tak więc zawiozłam ich do Woodstock. Vercueil siedział obok mnie, cuchnąc bardziej niż kiedykolwiek, miał też wyjątkowo żałosną minę. Florence i Bheki siedzieli na tylnym siedzeniu. Samochód z trudem wyjechał na łagodne wzniesienie, przed szpital. Zorientowałam się, że tym razem mogę go zaparkować, wykorzystując spa-dzistość drogi. - Mówię pani, że nie ma u nas takiego chorego - powiedział dyżurny w rejestracji. - Jeśli mi pani nie wierzy, proszę go szukać po oddziałach. Pomimo zmęczenia wlokłam się za Florence i Bhekim po męskich oddziałach. Była pora sjesty. Zza okien dolatywało ciche gruchanie gołębi, które obsiadły drzewa. Nigdzie nie widzieliśmy czarnych chłopców z zabandażowanymi głowami, leżeli tylko biali mężczyźni w piżamach, tępo wpatrzeni w sufit, z radia płynęła łagodna muzyka. To moi cisi bracia, pomyślałam, to jest świat, do którego należę. 73 - Skoro nie przywieźli go tutaj, to dokąd mogli go zabrać? - zapytałam w rejestracji. - Niech pani spróbuje szukać w Groote Schuur. Parking pod Groote Schuur był przepełniony. Przez półtorej godziny siedzieliśmy przy bramie z silnikiem na jałowym biegu. Florence szeptem rozmawiała z synem, Ver-cueil bezmyślnie patrzył przed siebie, ja ziewałam. Wygląda to jak senny weekend w Afryce Południowej, kiedy się zabiera rodzinę na przejażdżkę, pomyślałam. Moglibyśmy zabijać czas zabawą w słowa, ale jakie były szansę z tą trójką? Zabawa w słowa, którą mogłam tylko wspominać z nostalgią, kiedy my, należący do klasy średniej, wygodnie żyjącej, spędzaliśmy niedziele na wycieczkach, wędrując od jednego pięknego miejsca za miastem do drugiego, kończąc popołudnie herbatą i babeczkami z truskawkowym dżemem i kremem, w herbaciarniach z ładnym widokiem, najlepiej z oknami na zachód i na morze. Jakiś samochód odjechał i mogliśmy zająć jego miejsce. - Ja poczekam tutaj - powiedział Vercueil. - Gdzie może leżeć ktoś ze wstrząśnieniem mózgu? -zapytałam recepcjonistę. Wzdłuż długich zatłoczonych korytarzy wędrowaliśmy w poszukiwaniu oddziału C-5. Wcisnęliśmy się do windy razem z czterema muzułmankami w czarnych chustach zakrywających twarze, niosącymi do szpitala jedzenie. Bheki, pamiętając o swoich zabandażowanych rękach, trzymał je z tyłu. Przeszliśmy przez C-5, potem C-6, ani śladu chłopca. Florence zatrzymała pielęgniarkę. - Spróbujcie w nowym skrzydle - poradziła. Wyczerpana, pokręciłam głową. - Nie mam siły iść dalej - oświadczyłam. - Ty i Bheki szukajcie dalej. Będę czekać na was w samochodzie. 74 To była prawda, bolało mnie biodro, serce łomotało, miałam nieprzyjemny smak w ustach. Było jednak coś jeszcze. Zobaczyłam zbyt wielu starych, chorych ludzi, i to ; dość nieoczekiwanie. Przygnębili mnie, przygnębili i prze-\ i straszyli. Czarni i biali, mężczyźni i kobiety, powłócząc :) nogami, chodzili po korytarzach i bezwstydnie przyglą-\ r dali się jedno drugiemu. Kiedy się zbliżałam, patrzyli na | j, mnie wzrokiem, który mi wyraźnie mówił, że czują ode i} mnie odór śmierci. Wydawało mi się, że niemal słyszę, f:{ jak szepcą: „Oszustka!", gotowi chwycić mnie za ramię || i zawrócić. „Myślisz, że możesz tu przyjść i chodzić so-L| bie, gdzie ci się podoba? Nie wiesz, jaka tu obowiązuje u zasada? To jest dom mroku i cierpienia, przez który każdy musi przejść na swej drodze do śmierci. To jest wyrok wydany na wszystkich; najpierw więzienie, potem egzekucja". Stare psy gończe patrolujące korytarze, sprawdzające, czy nikt ze skazanych nie czmychnął na powietrze, do światła, do barwniejszego ponad wszystko świata. To miejsce to Hades, a ja jestem uciekającym z niego cieniem. Drżałam, przechodząc przez drzwi wyjściowe. Siedzieliśmy w samochodzie w ciszy, Vercueil i ja, jak bardzo stare zrzędliwe małżeństwo, które powiedziało sobie już wszystko, co miało do powiedzenia. Uświadomiłam sobie, że przyzwyczaiłam się nawet do jego smrodu. Czy nie przypomina to mojego stosunku do Afryki Południowej, której nie lubię, ale przyzwyczaiłam się do jej przykrego zapachu? Małżeństwo jest zrządzeniem losu. Upodabniamy się do tego, kogo poślubiliśmy. My, którzy zawarliśmy małżeństwo z Afryką Południową, stajemy się brzydkimi, ponurymi, niemrawymi Południowoafrykańczy-kami, w których jedynym objawem życia jest błyskawiczne szczerzenie kłów, kiedy nas coś rozgniewa. Afryka Południowa, zły stary pies gończy, który drzemie na progu, 75 czekając, kiedy przyjdzie jego koniec. Przy tym wszystkim, co za pospolita, bez charakteru nazwa państwa! Miejmy nadzieję, że kiedy dojdzie do zmian zastąpią ją inną. Przeszła obok nas wracająca ze swojej zmiany grupa pielęgniarek, były wesołe i roześmiane. To spod ich opieki się wymknęłam, uświadomiłam sobie. Jaką ulgą byłoby znaleźć się teraz w ich rękach! Czysta pościel, sprawne ręce zajmujące się moim ciałem, uwolnienie się od bólu, od poczucia bezradności - co mnie wstrzymuje, żeby się temu poddać? Poczułam ściskanie w gardle i napływające łzy, odwróciłam twarz w drugą stronę. Przelotne łzy, powiedziałam sobie - jak prysznic deszczu w Anglii. Jednak prawdą jest, że coraz łatwiej płaczę i coraz mniej się tego wstydzę. Znałam kiedyś pewną kobietę (czy masz mi za złe, że twoja matka mówi o tych rzeczach?), która bardzo łatwo osiągała orgazm. Orgazmy potrafiły przechodzić przez nią, mówiła, jak krótkie dreszcze, jeden po drugim, jakby spływała po jej ciele woda. Zastanawiałam się zawsze, jak można się czuć, żyjąc w takim ciele? Ciesząc się wodą? Czy na tym polega rozkosz? Teraz znam odpowiedź, dają mi ją gwałtowne napady płaczu i moje roztapianie się w nich. Nie są to łzy spowodowane zmartwieniem, ale smutkiem. Łagodnym, nieokreślonym smutkiem, przygnębieniem, nie rozpaczą. Jest to przeżycie intymne, zmącenie równowagi ducha, z którym coraz częściej nie staram się kryć. Otarłam oczy, wydmuchałam nos. -Nie czuj się skrępowany - odezwałam się do Ver-cueila. -Ja płaczę bez powodu. Dziękuję ci, że pojechałeś ze mną. - Nie rozumiem, do czego jestem pani potrzebny -powiedział. 76 r I - Ciężko jest być wiecznie samej. To wszystko. Ja ciebie nie wybierałam, ale właśnie ty jesteś tutaj i tak już musi być. Po prostu pojawiłeś się. To tak, jakby się miało dziecko. Nie można dziecka wybierać. Ono się zwyczajnie pojawia. Odwrócił wzrok, po twarzy przebiegł mu chytry uśmieszek. - Poza tym - dodałam - popychasz samochód. Gdybym nie mogła używać samochodu, byłabym uwięziona w domu. - Potrzebny pani tylko nowy akumulator. - Nie chcę nowego akumulatora. Nie rozumiesz tego? Muszę ci tłumaczyć? Samochód jest stary, ledwo się trzyma, ale jeździ. Co jeszcze trwa na tym świecie, co jeszcze jest przydatne, tego używam. Czy mi się to podoba, czy tego nie znoszę, nie ma znaczenia. Dzięki Bogu nie należę do świata, w którym samochody są uruchamiane, kiedy tylko chcemy. Dawniej, w moim świecie, używało się rozrusznika. Jeżeli nie zadziałał, używało się korby. Jeżeli i to nie pomogło, trzeba było rozejrzeć się za kimś, kto mógł popchnąć. Kiedy samochodu już nie daje się uruchomić, wtedy trzeba wsiąść na rower albo iść na piechotę, lub ostatecznie zostać w domu. Tak wyglądają sprawy w świecie, do którego należę. Jest mi tam dobrze, to jest świat dla mnie zrozumiały. Nie widzę powodu, dlaczego miałabym go zmieniać. Vercueil się nie odzywał. - Jeżeli myślisz, że jestem skamieliną żyjącą przeszłością - dodałam - to czas, żebyś się przyjrzał sobie. Widziałeś, co obecnie dzieci myślą o pijaństwie i leżeniu gdzieś leeglopery. Ostrzegam cię. W Afryce Południowej przyszłości każdy będzie musiał pracować, z tobą włącznie. Może nie jesteś taką perspektywą zachwycony, ale lepiej bądź na nią przygotowany. 77 Na parkingu zapadał zmrok. Gdzie była Florence? Od bólu w krzyżu robiło mi się słabo. Pora, w której biorę tabletki, minęła. Pomyślałam o pustym domu, o długiej nocy przede mną, którą spędzę jak zwykle na ziewaniu. Łzy napłynęły ponownie, łatwe łzy. Mówiłam dalej: - Opowiadałam ci o mojej córce w Ameryce. Moja córka jest dla mnie wszystkim. Nie powiedziałam jej prawdy, całej prawdy o moim stanie. Ona wie, że od dawna choruję, wie, że miałam operację, wyobraża sobie, że się udała i że czuję się lepiej. Kiedy w nocy leżę w łóżku i wpatruję się w czarną dziurę, do której wpadam, tym, co mnie trzyma przy zdrowych zmysłach, jest myśl o córce. Mówię sobie: wydałam dziecko na świat, nie spuszczałam z oka, póki nie stało się kobietą, widzę, jak szczęśliwie ułożyło sobie nowe życie. Nigdy nikt nie odbierze mi tego, co zrobiłam. Ta myśl jest filarem, którego kurczowo się trzymam, kiedy się na mnie walą nieszczęścia. Znalazłam prosty sposób, który czasami stosuję, bo pozwala mi zachować spokój. Mówię sobie: jest druga w nocy na naszej półkuli, więc szósta wieczór po drugiej stronie kuli ziemskiej. Wyobraź sobie, szósta wieczorem. Teraz wyobraź sobie resztę. Wszystko. Ona właśnie wróciła z pracy. Wiesza swój płaszcz. Otwiera lodówkę i wyjmuje torebkę zamrożonego groszku. Wsypuje groszek do miski. Bierze dwie cebule i zaczyna je obierać z łusek. Wyobraź sobie ten groszek i te cebule. Wyobraź sobie świat, w którym ona to wszystko robi, świat z jego zapachem i dźwiękami. Wyobraź sobie letni wieczór w Ameryce Północnej, z komarami za drzwiami obitymi siatką, z rozlegającym się po ulicy nawoływaniem dzieci do powrotu. Wyobraź sobie moją córkę w jej domu, w jej ży- 78 ciu, trzymającą w ręku cebulę, w kraju, gdzie będzie spokojnie żyła i spokojnie umrze. Godziny mijają w jej kra-? ju, i w naszym, i na całym świecie, mijają w tym samym ce I rytmie. Wyobraź to sobie. U nas świta, tam zapada zmrok; || ona idzie spać, senna leży obok męża w ich małżeńskim łożu, w ich bezpiecznym kraju. Myślę o jej ciele, odpoczywającym spokojnie, mocnym, pełnym sił, teraz śpiącym, któremu udało się uciec. Jakże gorąco pragnę ją przytulić. - Jestem taka wdzięczna - chciałabym jej powiedzieć z całego serca. Pragnę jej także powiedzieć, ale nigdy tego nie robię: Ratuj mnie! - Czy ty to rozumiesz? Czy rozumiesz? Drzwi samochodu były otwarte, Vercueil odsunął się ode mnie, głowę oparł o słupek drzwi, jedną nogę postawił na ziemi. Westchnął tak ciężko, że to usłyszałam. Bez wątpienia czeka na Florence niecierpliwie, jak na wybawienie. Jakie nudne są takie wyznania, usprawiedliwianie się, takie żądania! - Ponieważ to jest coś, o co się nigdy nie powinno prosić dziecka - brnęłam dalej. - Żeby przytuliło, pocieszyło, ratowało w nieszczęściu. Dodawanie odwagi i miłość powinny działać ku przyszłości, nie wstecz. Jest to jeszcze jedna z żelaznych zasad. Kiedy starsza osoba zaczyna domagać się miłości, wszystko traci wartość. Przypomina to ojca czy matkę kładących się z dzieckiem do łóżka. Jakież to nienaturalne. A jednak, jak ciężko rezygnować z bezpośredniego dotyku, z tych wszystkich dotyków, które nas wiążą z życiem! To jakby statek parowy oddalający się od nabrzeża, wstążki się naprężają, pękają i opadają. Wyruszanie w ostatnią podróż. Drodzy zmarli. Wszystko to takie smutne, takie smutne! Kiedy tamte pielęgniarki przechodziły tędy przed chwilą, niewiele brakowało, żebym wyszła z sa- 79 mochodu i dając za wygraną, zgłosiła się do szpitala, dała się rozebrać, położyć do łóżka i poddać się ich zabiegom. Czy ich ręce są tym, za czym tęsknię przede wszystkim? Dotyk rąk. Po co jeszcze zatrudniamy je, te dziewczęta, te dzieci, jeżeli nie po to, żeby dotykały, głaskały w ten ich zręczny, energiczny sposób ciało, które stało się stare i obrzydliwe? Dlaczego dajemy im kaganki i nazywamy je aniołami? Ponieważ przychodzą w środku nocy powiedzieć nam, że czas iść? Być może. Ale pojawiają się także z wyciągniętą ręką, gotową ponowić przerwany z jakiegoś powodu dotyk. - Niech pani powie to swojej córce - spokojnie zauważył Vercueil. - Ona przyjedzie. -Nie. - Niech pani powie od razu, teraz. Niech pani zatelefonuje do niej, do Ameryki. Powie jej, że jest pani potrzebna. -Nie. - Nie można tego zostawić na potem. Ona pani tego nie wybaczy. Ta krytyka była jak wymierzony policzek. - Są sprawy, których nie rozumiesz - odparłam. - Nie mam zamiaru wzywać córki do powrotu. Mogę za nią tęsknić, ale nie chcę, żeby wracała. Dlatego to się nazywa tęsknotą. Podróż tam to długa droga. Na koniec świata. Trzeba mu oddać sprawiedliwość, że nie upierał się przy swoim, mimo braku logiki w moich słowach. - Musi pani wybrać - powiedział. - Czy jej powiedzieć, czy nie. - Nie powiem jej, możesz być tego pewny - stwierdziłam (jaka ze mnie kłamczucha!). Jakiś nowy ton pojawił się w moim głosie, nie chciałam go zmieniać. - Pozwól, że ci przypomnę, to nie jest normalny kraj. Ludzie nie mogą po prostu przyjeżdżać i wyjeżdżać, kiedy tylko chcą. 80 Nie zrobił nic, żeby mi pomóc. - Moja córka nie wróci, dopóki sytuacja tutaj się nie zmieni. Przysięgła to sobie. Nie wróci do Afryki Południowej takiej, jaką znamy ty, ona i ja. Ona z pewnością nie zwróci się do - jak mam ich nazwać? - tych ludzi 0 pozwolenie na powrót. Wróci, kiedy oni zawisną na ulicznych latarniach. Wtedy wróci, żeby ciskać kamienie w ich ciała i tańczyć na ulicach. Vercueil błysnął zębami w szerokim uśmiechu. Żółtymi końskimi zębami. Stary koń. - Nie wierzysz mi - powiedziałam - ale z pewnością pewnego dnia ją poznasz i sam zobaczysz. Ona jest jak żelazo. Nie będę jej prosić, żeby wróciła, naruszając przysięgę. - Pani też jest twarda jak żelazo - odparł. Zapadła między nami cisza. Coś się we mnie załamało. - Coś się we mnie załamało, kiedy to powiedziałeś. -Słowa same wypłynęły. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. - Gdybym była z żelaza, z pewnością nie załamywałabym się tak łatwo. Na parkingu pojawiły się cztery kobiety, które jechały z nami windą, prowadził je niski mężczyzna w niebieskim garniturze i białej mycce. Ulokował je w samochodzie 1 odjechali. - Czy pani córka zrobiła coś takiego, że musiała wyjechać? - zapytał Vercueil. - Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu miała wszystkiego dosyć. Wyjechała i nie wróciła. Urządziła sobie życie po swojemu. Wyszła za mąż, założyła rodzinę. Była to najlepsza rzecz, jaką mogła zrobić, bardzo rozsądna. - Ale o kraju nie zapomniała? - Nie, nie zapomniała. Chociaż skąd właściwie ja mam o tym wiedzieć? Zapewne powoli każdy zapomina. Trudno mi to sobie wyobrazić, ale z pewnością tak się dzieje. 81 Ona mówi: Urodziłam się w Afryce, Afryce Południowej. Słyszałam, jak to mówiła w towarzystwie. Dla mnie brzmiało to jak pierwsza część zdania. Powinna być jeszcze druga, ale się nie pojawiała. Tak jakby zawisło w powietrzu jedno z pary bliźniąt. „Urodziłam się w Afryce Południowej i już nigdy jej nie zobaczę". „Urodziłam się w Afryce Południowej i kiedyś tam wrócę". Które z tych zdań jest zgubioną bliźniaczką? - Więc ona jest emigrantką? - Nie, to nie ona jest emigrantką. To ja jestem. Uczył się rozmawiać ze mną. Ja uczyłam się kierować rozmową. Miałam ochotę wtrącić: Jaka to przyjemność! Po długim okresie ciszy to prawdziwa przyjemność, łzy napłynęły mi do oczu. - Nie wiem, czy masz dzieci. Właściwie nie wiem, czy tak samo czuje mężczyzna. Ale kiedy rodzisz dziecko z własnego ciała, dzielisz się z nim życiem, dajesz mu życie. Przede wszystkim pierwszemu dziecku, pierworodnemu. Twoje życie nie należy odtąd w całości do ciebie, jest jakby wspólne z dzieckiem. Dlatego my właściwie nie umieramy całkowicie, po prostu przekazujemy nasze życie, ono przez chwilę było w nas, a teraz podaliśmy je dalej. Ja jestem tylko skorupą, co sam widzisz, skorupą, którą opuściła moja córka. Nie ma znaczenia, co stanie się ze mną. Nie ma znaczenia, co się dzieje ze starymi ludźmi. Nadal używam słów, których jak sądzę, nie rozumiesz, ale nic nie szkodzi. Jest rzeczą przerażającą być na granicy odejścia. Nawet jeśli się jej dotyka tylko czubkami palców. Nikt nie chce odchodzić. Florence i jej syn przechodzili teraz przez parking, szybkim krokiem zbliżając się do nas. - Powinna pani pojechać i zamieszkać z córką - powiedział Yercueil. 82 I Uśmiechnęłam się. - Nie mogłabym się zdobyć na to, żeby umrzeć w Ameryce - odparłam. - Nikt nie mógłby, z wyjątkiem Amerykanów. . Florence energicznie usiadła na tylnym siedzeniu, samochód się zakołysał pod gwałtownym obciążeniem. - Znaleźliście go? - zapytałam. - Tak - odpowiedziała. Miała twarz groźną, jak chmura gradowa. Bheki usiadł obok niej. -I? - Tak, znaleźliśmy go, jest w tym szpitalu - oznajmiła Florence. - Dobrze się czuje? - Tak, dobrze się czuje. - W porządku - odburknęłam. - Dziękuję ci za informację. . Jechaliśmy w kompletnej ciszy. Dopiero w domu Mo- rence się odezwała. - Położyli go w tym szpitalu z dorosłymi mężczyznami To zbyt okropne. Jeden jest wariatem, cały czas krzyczy i przeklina. Pielęgniarki boją się do niego zbliżać. Nie powinni kłaść dziecka w takim pokoju. To nie szpital, to poczekalnia przedpogrzebowa. Poczekalnia przedpogrzebowa, nie umiałam wyrzucie tych słów z głowy. Próbowałam coś zjeść, ale nie mogłam. Znalazłam Vercueila w drewutni naprawiającego but przy świeczce. . . - Wracam do szpitala - powiedziałam. - Pojedziesz ze mną? Oddział, który opisała Florence, znajdował się na samym końcu starego budynku, do którego można się było dostać, schodząc najpierw do piwnicy, gdzie były kuchnie, potem znowu w górę. Wszystko było prawdą. Mężczyzna z ogoloną głową, chudy jak tyka, siedział na łóżku i uderzając się dłońmi po udach, śpiewał coś na cały głos. Przypinał go do łóżka szeroki, czarny rzemień. Co on wyśpiewywał? Nie rozpoznawałam ani słowa z żadnego z języków, które znam. Stałam w drzwiach, nie byłam w stanie wejść do środka. Bałam się, że lada chwila utkwi we mnie spojrzenie, przestanie śpiewać i wyciągnie jedną ze swoich chudych rąk, wskazując na mnie. - Delirium tremens - powiedział Vercueil. - Chory na delirium tremens, majaczenie alkoholowe. - Nie, to coś poważniejszego - szepnęłam. Vercueil ujął mnie za łokieć. Nie opierałam się, weszliśmy do środka. Pośrodku sali stał długi stół, na którym bezładnie leżało mnóstwo tac. Ktoś zanosił się wilgotnym kaszlem, jakby miał w płucach pełno mleka. - W rogu - powiedział Vercueil. Chłopak nie wiedział, kim jesteśmy. Ja też z trudem rozpoznałam w nim chłopca, którego krew zlepiała mi palce. Głowę miał zabandażowaną, twarz opuchniętą, lewą rękę unieruchomioną bandażem owijającym także klatkę piersiową. Miał na sobie jasnoniebieską szpitalną piżamę. - Nic nie mów - odezwałam się. - Przyszliśmy tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku. Rozchylił spuchnięte usta, ale zaraz je zamknął. - Poznajesz mnie? Pracuje u mnie matka Bhekiego. Obserwowałam rano ulicę i widziałam dokładnie, co się stało. Musisz szybko wyzdrowieć, przyniosłam ci trochę owoców. - Na szafce przy łóżku położyłam jabłko i gruszkę. Nadal miał obojętny wyraz twarzy. Nie lubiłam go. Nie lubiłam i nie lubię. Staram się uczciwie ocenić mój stosunek do tego chłopca i przyzna- 84 ję, że nie czuję do niego cienia sympatii. Są ludzie, którzy budzą spontaniczną sympatię, i są też tacy, od których od pierwszego kontaktu wieje chłodem. Tak już jest. Ten chłopiec nie jest taki jak Bheki. Nie ma jego wdzięku. Już na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie głupiego, zdecydowanie głupiego, upartego i krnąbrnego. Jest jednym z tych chłopców, którzy za wcześnie przechodzą mutację, zmienia się barwa ich głosu, w wieku dwunastu lat mają za sobą okres dzieciństwa, stają się brutalni i przebiegli. Mają osobowość prostacką, prostacką w każdym aspekcie, są impulsywni, zwinniejsi i odporniejsi od przeciętnych ludzi, nie mają skrupułów ani wątpliwości, są bezwzględni i pozbawieni poczucia humoru. Kiedy leżał na ulicy i zdawało mi się, że umiera, zrobiłam dla niego, co mogłam. Ale mówiąc szczerze, wolałabym poświęcić swoją energię komu innemu. Pamiętam kota, którego kiedyś pielęgnowałam, starego rudego kocura. Wyrósł mu ropień w pyszczku, uniemożliwiając poruszanie szczękami. Zabrałam go do domu, był zbyt słaby, żeby protestować. Karmiłam go mlekiem przez rurkę, dodając antybiotyki. Kiedy wrócił do sił, wypuściłam go na wolność, ale nadal karmiłam, wykładając przed dom jedzenie. Przez rok widywałam go od czasu do czasu w sąsiedztwie, a jedzenie znikało. Potem przepadł gdzieś na dobre. Przez cały ten czas traktował mnie w sposób bezwzględny, należałam do jego wrogów. Nawet wtedy, kiedy był najbardziej wycieńczony, jego ciało, twarde i napięte, stawiało opór moim dłoniom. W postawie tego chłopca wyczuwałam tę samą ścianę twardego oporu. Chociaż miał oczy otwarte, nie widział, cokolwiek mówiłam, nie słyszał. Odwróciłam się do Yercueila. 85 - Pójdziemy? - zapytałam. I pod wpływem impulsu -z żadnych innych pobudek, świadomie zdobyłam się na wysiłek, żeby tego impulsu nie gasić - dotknęłam nieza-bandażowanej ręki chłopca. Nie był to uścisk ani nawet dłuższy dotyk, zaledwie muśnięcie, powolne przesunięcie koniuszkami palców po powierzchni jego dłoni. Wyczułam jednak sztywne napięcie i jakby elektryczny, gniewny wstrząs. To zamiast twojej matki, której tu nie ma, pomyślałam w duchu. Głośno zaś powiedziałam: - Nie spiesz się z osądem. Nie spiesz się z osądem; co miałam na myśli? Jeśli ja sama nie wiedziałam, po kim innym można tego oczekiwać? Z pewnością nie po nim. Ale w jego wypadku, jestem pewna, niemożność zrozumienia sięgała głębiej. Moje słowa opadły z niego jak suche liście w momencie, w którym zostały wypowiedziane. Słowa kobiety, wobec tego zasługujące na lekceważenie, starej kobiety, więc na podwójne lekceważenie, przede wszystkim jednak słowa białej. Jestem biała. Kiedy myślę „biali", jaki obraz mam przed oczami? Widzę stado owiec błąkające się po pełnej kurzu równinie, pod prażącym słońcem. Słyszę dudnienie kopyt, chaotyczny szum, z którego, gdy ucho do niego przywyknie, wyłowić można bolesne wołania: Ja!, Ja!, Ja! Krążą wśród nich, zderzają się szorstkimi bokami otępiałe, stare tryki, chrząkając: Śmierć! Śmierć! I chociaż to nie poprawia mojego samopoczucia, wzdrygam się przed dotykiem białego, tak jak ten chłopiec, który wzdrygałby się przed dotykiem każdej białej kobiety, nawet jeśli nie byłabym to ja. Postanowiłam wystawić go na próbę jeszcze raz. - Zanim przeszłam na emeryturę - powiedziałam -byłam nauczycielką. Wykładałam na uniwersytecie. 86 Vercueil patrzył na mnie z zainteresowaniem, stojąc po drugiej stronie łóżka. Ale ja nie mówiłam do niego. - Gdybyś chodził na moje wykłady o Tukidydesie -ciągnęłam - mógłbyś się dowiedzieć czegoś o tym, co się dzieje z naturą ludzką w czasie wojny. Z osobowością, z którą przychodzimy na świat i którą potem kształtuje społeczeństwo. Było coś nienaturalnego w oczach chłopca, jakby wyblakłych, białka nie miały połysku, źrenice wydawały się płaskie, czarne jak farba drukarska. Prawdopodobnie był pod wpływem środków uspokajających, ale zdawał sobie sprawę z mojej obecności, wiedział, kim jestem i że do niego mówię. Wiedział, ale nie słuchał, tak jak nigdy nie słuchał żadnego ze swoich nauczycieli. Po prostu siedział w klasie jak bałwan, głuchy na wszelkie słowa, nie mógł się doczekać dzwonka, zabijał czas. - Tukidy des pisał o narodach, które stanowiły prawa i według nich żyły. Kierując się tymi prawami, zabijały całe grupy wrogów, nie uwzględniając wyjątków. Większość z tych, którzy umierali, wierzyła, że zostaje popełniona tragiczna pomyłka, że prawo, które skazuje ich na śmierć, nie odnosi się do nich. „Ja!" było ostatnim słowem wypowiadanym przez każdego skazańca w momencie, kiedy mu podcinano gardło. Symbolem protestu jest słowo „ja". „Ja", wyjątek. Czy były wyjątki? Prawdą jest, że jeśli się nam da czas na wyjaśnienia, każdy będzie utrzymywał, że jest wyjątkiem, że zasługuje na ułaskawienie. Czasu jednak nie ma, więc wszyscy muszą się podporządkować prawu. I to jest wielka szkoda, największa szkoda. Tego właśnie mógłbyś się nauczyć od Tukidydesa. Możemy szczerze ubolewać nad tym, że wchodzimy w podobny układ społeczny. Po- 87 winniśmy to zrozumieć z sercem pogrążonym w smutku. Nie są to czasy godne radości. Zdrową rękę wsunął pod przykrywające go prześcieradło, wyraźnie po to, żebym go nie mogła dotknąć. - Dobranoc - powiedziałam. - Spodziewam się, że będziesz spał dobrze i rano poczujesz się lepiej. Starszy mężczyzna przestał śpiewać. Omdlałymi jak zdychające ryby rękami ledwo uderzał się po udach. Gałki oczne miał obrócone do tyłu, po brodzie ciekła mu ślina. Samochód nie chciał zapalić i Vercueil musiał go popchnąć. - Ten chłopiec jest inny niż Bheki, zupełnie inny -powiedziałam, zdając sobie sprawę, że mówię może nieco za dużo. - Próbuję tego nie ujawniać, ale on działa mi na nerwy. Szkoda, że Bheki dostał się pod jego wpływ. Przypuszczam, że takich jak on są setki tysięcy. Więcej niż podobnych do Bhekiego. Wschodząca generacja. Dojechaliśmy do domu. Vercueil, nieproszony, poszedł za mną. - Muszę położyć się spać, jestem bardzo zmęczona -oświadczyłam. Po chwili, widząc, że nie zamierza odejść, dodałam: - Może chciałbyś coś zjeść? Postawiłam przed nim talerz z jedzeniem, zażyłam swoje pastylki i czekałam. Trzymając bochenek chleba w ułomnej ręce, odkroił kromkę, grubo posmarował masłem, ukroił sera. Paznokcie miał brudne. Kto wie, czego jeszcze zamierza dotknąć. I to jest ktoś, przed kim otwieram swoje serce, komu powierzam najskrytsze sekrety. Co ty na to? Mój umysł jest jak sadzawka, w której zanurza się jego palec i miesza w niej. Bez tego palca jest martwota i apatia. Droga okrężna. W okrężny sposób znajduję drogę do celu. Jak rak. - Jest pani blada - powiedział. - Czuję się zmęczona. Zajadał, pokazując długie zęby. On obserwuje, ale nie osądza. Zawsze zalatuje od niego alkoholem. Alkohol uspokaja, wycisza. Mołlificans. Ułatwia przebaczanie. On pije i toleruje picie u innych. Jego życie jest samą tolerancją. On, pan V, z którym rozmawiam. Rozmawiam i potem piszę. Rozmawiam po to, żeby pisać. Ze wschodzącą generacją, która nie pije, nie potrafię rozmawiać, mogę ją jedynie uczyć. Nowi purytanie mają swoje przekonania, są im wierni. Mają czyste dłonie, czyste paznokcie. Nie znoszą alkoholu, który uelastycznia zasady, rozpuszcza żelazo. Podejrzane jest dla nich wszystko, co kojarzy się z bezcelowością, wieloznacznością czy ustępliwością. Podejrzana jest taka pokrętna rozmowa jak ta. - Jestem także chora - dodałam. - Chora i zmęczona, zmęczona i chora. Noszę w sobie dziecko, którego nie mogę urodzić. Nie mogę, ponieważ ono nie może przyjść na świat. Może żyć tylko we mnie. Jest więc moim więźniem tak, jak ja jestem jego więźniem. Puka do drzwi, ale nie może wyjść. To trwa przez cały czas. Dziecko wewnątrz mnie puka do drzwi. Moja córka jest moim pierwszym dzieckiem. Jest moim życiem. To jest drugie dziecko, łożysko, niechciane. Chcesz oglądać telewizję? - Zdawało mi się, że pani chce spać? - Nie, wolałabym nie być teraz sama. Poza tym to dziecko we mnie nie puka zbyt mocno. Dostało swoją pigułkę, chce mu się spać. Zauważ, że zawsze biorę przepisaną dawkę, dwie pigułki, jedna dla mnie, druga dla niego. Usiedliśmy obok siebie na kanapie. Przeprowadzano wywiad z mężczyzną o ogorzałej twarzy. Zdaje się, że był właścicielem farmy z dzikimi zwierzętami i zajmował się wypożyczaniem lwów i słoni wytwórniom filmowym. 89 - Może nam pan opowie o międzynarodowych osobistościach, z którymi się pan zetknął - powiedział dziennikarz prowadzący wywiad. - Pójdę zrobić herbaty - oznajmiłam, wstając z kanapy. - Czy nie ma w domu czegoś innego? - zapytał Ver-cueil. - Sherry. Kiedy wróciłam z butelką sherry, Vercueil stał przy półce z książkami. Wyłączyłam telewizor. - Co oglądasz? - zapytałam. Podniósł do góry jeden z ciężkich tomów in ąuarto. - Zobaczysz, jaka to interesująca książka - powiedziałam. - Kobieta, która ją napisała, podróżowała przez Palestynę i Syrię w męskim przebraniu. W ubiegłym wieku. Była jedną z tych nieustraszonych Angielek. Ale nie ilustrowała sama tej książki. Zrobił to zawodowy rysownik. Kartka za kartką, razem przeglądaliśmy książkę. Dzięki wykorzystaniu perspektywy i księżycowej poświaty ilustrator nadał obozowiskom, skalistym pustyniom i ruinom świątyń aurę niepokojącej tajemniczości. Nikt tego nie zrobił dla Południowej Afryki. Nie uczynił z niej kraju osnutego mgłą tajemnicy. Teraz jest już za późno. W powszechnej opinii utrwalił się obraz równinnego kraju o dużym nasłonecznieniu, kraju bez cienia, bez przeszłości, bez głębi. - Czytaj, co tylko chcesz - powiedziałam. - Na górze jest o wiele więcej książek. Lubisz czytać? Vercueil odłożył książkę. - Teraz pójdę się położyć - oświadczył. Kolejny raz poczułam się zażenowana. Dlaczego? Ponieważ, mówiąc szczerze, nie znoszę jego zapachu. O Ver-cueilu w bieliźnie wolę nawet nie myśleć. Najgorsze ze 90 wszystkiego są stopy, z pewnością zeskorupiałe podeszwy, brudne, zrogowaciałe paznokcie. - Czy mogę cię o coś zapytać? - odezwałam się. -Gdzie żyłeś przedtem? Dlaczego zdecydowałeś się na tułaczy tryb życia? - Pływałem na morzu - odparł. -Już to pani mówiłem. - Ale na morzu nikt nie mieszka. Nikt się na morzu nie rodzi. Nie byłeś przecież na morzu przez całe życie. - Pływałem na trawlerach. -I? Potrząsnął głową. - Tak tylko pytam - wyjaśniłam. - Lubimy wiedzieć coś niecoś o kimś z najbliższego otoczenia. To chyba naturalne. Uśmiechnął się tym swoim fałszywym uśmieszkiem, w którym nagle odsłaniał długi i żółty kieł. Coś ukrywasz, pomyślałam, ale co? Tragiczną miłość? Wyrok skazujący na więzienie? Ja też się uśmiechnęłam. I staliśmy tak, uśmiechnięci obydwoje, każde z nas miało własny powód do uśmiechu. - Jeżeli wolisz - powiedziałam - możesz znowu spać na kanapie. Wydawał się niezdecydowany. - Pies przyzwyczaił się, że śpi ze mną. - Wczoraj w nocy nie miałeś przy sobie psa. - Będzie ujadał, jeżeli nie przyjdę. Nie słyszałam, żeby jakiś pies ujadał ubiegłej nocy. Dopóki go karmi, czy naprawdę psu nie jest wszystko jedno, gdzie śpi? Podejrzewam, że wymyślił tę bajkę o psie, podobnie jak mężczyźni wymyślają historyjki o niepokojących się żonach. Z drugiej strony, może myśli, że dzięki psu mam do niego zaufanie. Psy wywęszą, co jest dobre, a co złe. To urodzeni strażnicy. 91 Mnie ten jego pies nie polubił. Zanadto przeszłam zapachem kotów. Kobieta-kot, Kirke. A on, po włóczędze po morzach, wylądował właśnie tutaj. - Jak chcesz - powiedziałam i odprowadziłam go do drzwi, udając, że nie zauważam butelki sherry, którą ciągle trzymał w ręku. Szkoda, pomyślałam (moja ostatnia myśl, zanim odpłynęłam po pigułkach), moglibyśmy na tę ostatnią krótką chwilę założyć gospodarstwo dla nas dwojga, według planu - ja na górze, on na dole. Dzięki temu byłby ktoś pod ręką. Bo w końcu o co chodzi, czego potrzeba w ostatnim momencie życia. Żeby był obok ktoś, kogo można przywołać w nocy. Matka albo osoba decydująca się ją zastąpić. Ponieważ powiedziałam Florence, że to zrobię, pojechałam na Caledon Sąuare i próbowałam złożyć skargę na dwóch policjantów. Ale okazało się, że składać skargi mogą tylko „strony bezpośrednio pokrzywdzone". - Proszę podać szczegółowe dane - powiedział dyżurny policjant. - Jak nazywają się chłopcy? - Bez pozwolenia chłopców nie mogę podać ich nazwisk. Odłożył pióro. Młody człowiek, bardzo schludny i dobrze wychowany, jeden z tych policjantów, których szkolenie zakończono zgodnie z obowiązującą w Kapsztadzie normą nakazującą wzmocnienie samokontroli. - Nie wiem, czy pan jest dumny z tego munduru -powiedziałam - ale pana koledzy z patrolu ulicznego przynoszą mu wstyd. Sprawa dotyczy także mnie. Jestem zawstydzona. Wstydzę się nie za nich, ale za siebie. Nie pozwala mi pan wnieść skargi, ponieważ mówi pan, że nie jestem osobą pokrzywdzoną. Otóż jestem osobą po- 92 krzywdzoną, i to bezpośrednio pokrzywdzoną. Czy pan rozumie, co mówię? Nie odpowiedział, stal sztywno wyprostowany, czujny, gotowy na wszystko, co jeszcze może nastąpić. Siedzący z tyłu za nim urzędnik pochylił się nad jakimiś papierami, udając, że nic nie słyszy. Nie było się czego obawiać. Nie miałam nic więcej do powiedzenia, nic więcej nie przychodziło mi do głowy. Vercueil wsiadł do samochodu na Buitenkant Street. - Ależ się ośmieszyłam - powiedziałam, nagle byłam bliska płaczu. - Wstydzę się przez was, oświadczyłam im. Na pewno dotąd się śmieją między sobą. Die ou kruppel damę met die kaffertjies. Ale jak inaczej można się czuć? Zdaje się, że powinnam po prostu pogodzić się z tym, że tak teraz musimy żyć. W stanie wiecznego wstydu. Możliwe, że wstyd jest po prostu określeniem położenia, w jakim się znajduję. Określeniem losu ludzi, którzy muszą żyć z tym wstydem, choć woleliby umrzeć. Wstyd. Upokorzenie. Śmierć za życia. Na długo zapanowała cisza. — Czy mógłbym pożyczyć dziesięć randów? — odezwał się Vercueil. - Moja renta inwalidzka przychodzi we czwartek. Wtedy oddam. Rozdział LII Wczoraj nad ranem zadzwonił telefon. Kobieta, oddychająca z trudem, z zadyszką ludzi otyłych. - Chcę rozmawiać z Florence. - Florence śpi. Wszyscy śpią. - Tak, ale niech ją pani zawoła. Padał deszcz, ale niewielki. Zapukałam do drzwi Florence. Otworzyła od razu. Zupełnie jakby za nimi stała, czekając na mnie. Zza jej pleców usłyszałam rozespane mruczenie dziecka. - Telefon - powiedziałam. Pięć minut później przyszła do mojego pokoju. Bez okularów, z gołą głową, wydawała się dużo młodsza. - Mamy problem - oznajmiła. - Bheki? - Tak, muszę jechać. - Gdzie on jest? - Najpierw muszę jechać do Guguletu, a potem, jak myślę, do Site C. - Nie mam pojęcia, gdzie jest Site C. Spojrzała na mnie badawczym wzrokiem. - Chciałam powiedzieć, że jeśli potrafisz powiedzieć, którędy mam jechać, zawiozę cię samochodem - powiedziałam. 94 - Tak - odparła, jednak się wahała. - Ale nie mogę zostawić dzieci samych. - Więc muszą pojechać z nami. - Dobrze - odparła. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek była tak niezdecydowana. - Także Vercueil - dodałam. - Musi mi w razie czego pomóc przy samochodzie. Pokręciła głową. - Owszem - powiedziałam z naciskiem. - Musi pojechać. Pies leżał obok Vercueila. Kiedy weszłam, zaczął bić ogonem w podłogę, ale nie wstał. -Vercueil! - powiedziałam podniesionym głosem. f Otworzył oczy, trzymałam światło w pewnym oddale-ś niu. Puścił bąka. - Muszę zawieźć Florence do Gugule-' tu. To pilne, musimy wyruszyć natychmiast. Pojedziesz z nami? • Nie odpowiedział, skulił się i obrócił na bok. Pies prze- j' niósł się dalej. '« - Vercueil! - powtórzyłam, kierując na niego światło. > I - Odpierdol się - wymamrotał. - Nie mogę się go dobudzić - oznajmiłam Florence. -Muszę mieć kogoś, kto mógłby popchnąć samochód. - Ja popchnę - zdecydowała. Florence umieściła dzieci na tylnym siedzeniu, ciepło je okryła, potem popchnęła samochód. Wyruszyłyśmy. Wypatrując przez szybę zapotniałą od naszych oddechów, przejechałam w żółwim tempie przez De Waal Drive, pogubiłam się przez chwilę w ulicach Claremont, w końcu znalazłam Lansdowne Road. Pierwsze autobusy już wyjechały z zajezdni, jasno oświetlone i puste. Nie było jeszcze piątej. Minęłyśmy ostatnie domy i latarnie uliczne. W równomiernie zacinającym deszczu z północnego zachodu 95 jechałyśmy w ślad za słabym żółtym światłem przednich reflektorów. - Jeżeli ktoś będzie machał ręką, żeby się pani zatrzymała, albo zobaczy pani, że coś się dzieje na szosie, nie wolno się zatrzymywać, trzeba jechać dalej - powiedziała Florence. - Oczywiście, że się nie zatrzymam - odparłam. - Powinnaś była ostrzec mnie wcześniej. Powiem ci otwarcie, Florence, na pierwszą zapowiedź jakichś kłopotów, ja zawracam. -Ja nie twierdzę, że coś się stanie, po prostu panią uprzedzam. Pełna złych przeczuć jechałam dalej w ciemność. Ale nikt nie zastępował mi drogi, nikt nie machał ręką i nie działo się nic, co mogłoby uniemożliwić jazdę. Kłopoty zdaje się jeszcze spały, zostały odłożone do następnego spotkania. Pobocze, którym o tej porze ludzie zwykle udawali się do pracy, było puste. Kłęby mgły nadciągały w naszym kierunku, otulały samochód i odpływały dalej. Zjawy, duchy. To zaświaty, gdzie nie żyją nawet ptaki. Przebiegł po mnie dreszcz. Poczułam na sobie spojrzenie Florence. - Czy to jeszcze daleko? - zapytałam. - Nie, niedaleko. - Co ci powiedzieli przez telefon? - Że znowu wczoraj była strzelanina. Rozdawano broń witdoeke i witdoeke strzelali. - W Guguletu też strzelają? - Nie, strzelają w buszu. - Florence, w razie pierwszych kłopotów wracamy. Zabieramy Bhekiego, po to tylko przyjechałyśmy, i wracamy do domu. Nie powinnaś mu w ogóle pozwalać wyjeżdżać. - Tak, ale tu musi pani skręcić, w lewo. 96 Skręciłam. Sto metrów dalej w poprzek drogi ustawiony był szlaban z migającymi światłami, wzdłuż poboczy stały zaparkowane samochody, wszędzie uzbrojeni policjanci. Zatrzymałam się, jeden z nich podszedł. - Co pani tu robi? - zapytał. - Odwożę do domu moją służącą - powiedziałam, dziwiąc się, jak spokojnie kłamię. Przyjrzał się badawczo dzieciom śpiącym na tylnym siedzeniu. - Gdzie ona mieszka? - Pięćdziesiąt siedem - odezwała się Florence. - Może ją pani wysadzić tutaj, to niedaleko, może pójść na piechotę. - Pada, ma małe dzieci, nie pozwolę jej iść na piechotę - powiedziałam zdecydowanie. Wahał się, po chwili latarką dał mi znak, że mogę jechać. Na dachu jednego z samochodów stał młody mężczyzna w mundurze, z karabinem gotowym do strzału, uważnie patrzył w ciemność. Teraz w powietrzu unosił się swąd spalenizny, mokrego popiołu i palącej się gumy. Powoli jechałyśmy niewy-brukowaną ulicą, którą wyznaczały małe jak pudełka zapałek domki. Przejechała obok nas policyjna furgonetka owinięta dla ochrony drucianą siatką. - Niech pani skręci w prawo - powiedziała Florence. - I jeszcze raz w prawo. Tu proszę się zatrzymać. Z niemowlęciem na ramieniu i potykającą się z tyłu na wpół śpiącą starszą dziewczynką Florence brnęła ścieżką pod numer 219. Zapukała, wpuszczono ją do środka. Hope i Beauty. Nadzieja i Piękno. Życie jak w alegorii. Nie gasząc silnika, czekałam. Policyjna furgonetka, która nas wyprzedziła, zawróciła i zatrzymała się. Światło biło mi prosto w twarz. Uniosłam rękę, żeby osłonić oczy. Odjechali. 97 Florence pojawiła się, trzymając nad sobą i niemowlęciem plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy, i usiadła na tylnym siedzeniu. Przyprowadziła z sobą nie Bhekiego, tylko niewysokiego przystojnego mężczyznę z wąsami, lat około trzydziestu, może czterdziestu. Usiadł obok mnie. - To jest pan Thabane, mój kuzyn - oświadczyła Florence. - Będzie nam wskazywał drogę. - Gdzie jest Hope? - zapytałam. - Zostawiłam ją u siostry. - A gdzie jest Bheki? Zapanowała cisza. - Nie jestem pewny - odezwał się mężczyzna. Miał zaskakująco cichy głos. - Przyszedł wczoraj rano, zostawił swoje rzeczy i wyszedł. Potem już go nie widziałem. Nie wrócił na noc do domu. Ale wiem, gdzie mieszkają jego koledzy. Możemy tam zacząć poszukiwania. - Czy tego właśnie chcesz, Florence? - zapytałam. - Musimy go szukać - odpowiedziała Florence. - Nic więcej nie możemy zrobić. - Jeżeli wolałaby pani, żebym to ja prowadził, mogę prowadzić - powiedział mężczyzna. - Tak będzie lepiej, prawda? Wysiadłam i usadowiłam się z tyłu obok Florence. Padał teraz mocniejszy deszcz, samochód rozchlapywał kałuże na nierównej drodze. Skręcaliśmy to w lewo, to w prawo przy marnym pomarańczowym świetle ulicznych latarni, wreszcie zatrzymaliśmy się. - Ostrożnie, niech pan nie wyłącza silnika - powiedziałam do pana Thabane, kuzyna. Wysiadł i zapukał w okno. Długo rozmawiał z kimś, kogo nie udało mi się zobaczyć. Wrócił przemoknięty i zmarznięty. Niezdarnymi palcami wyjął paczkę papierosów i próbował jednego zapalić. 98 - Proszę, tylko nie w samochodzie - powiedziałam. Wymienili z Florence spojrzenia pełne irytacji. Siedzieliśmy w milczeniu. - Na co czekamy? - zapytałam. - Mają nam przysłać kogoś, kto nas zaprowadzi. Z domu wybiegł mały chłopiec w kominiarce, za dużej dla niego. Z całkowitą pewnością siebie powitał nas wszystkich uśmiechem, wsiadł do samochodu i zaczął dawać wskazówki, jak jechać. Najwyżej dziesięciolatek. Dziecko swoich czasów, czujące się jak w domu w tym pejzażu przemocy. Kiedy wracam wspomnieniami do swego dzieciństwa, pamiętam tylko długie popołudnia, zapach kurzu w alejach pod eukaliptusami, cichy szmer wody w przydrożnych rowach, usypiające gruchanie gołębi. Dzieciństwo we śnie, preludium tego, co miało być życiem bez trosk, a później łagodnym przejściem do nirwany. Czy doczekamy się kiedyś naszej nirwany, my, dzieci tego mijającego wieku? Wątpię. Jeśli w ogóle istnieje sprawiedliwość, okaże się, że będziemy zatrzymani na pierwszym progu krainy cieni. Białych jak larwy w powijakach włączą nas do grupy dusz niemowlęcych, których wieczne kwilenie Eneasz wziął za płacz. Naszym kolorem jest biel, kolor czyśćca. Białe piaski, białe skały i białe światło wydobywające się zewsząd. Prawdopodobnie wieczność leżenia na plaży, niekończące się niedziele wśród tysięcy podobnych do nas, niemrawych, ospałych, niesłyszących nic poza miłym pluskiem fal. In limine primo, na progu śmierci, na progu życia. Istoty wyrzucone przez morze, bezwładnie osiadłe na piachu, zagubione, niezdecydowane. Ani gorące, ani zimne, ni to ryby, ni ptactwo. Minąwszy ostatnie domy, jechaliśmy w szarości wczesnego poranka po wypalonej ziemi wśród sczerniałych 99 drzew. Wyprzedziła nas furgonetka, pick-up z trzema mężczyznami chroniącymi się pod plandeką, z tyłu platformy. Dogoniliśmy ich przy następnej blokadzie drogowej. W czasie kiedy czekaliśmy na odprawę, patrzyli na nas obojętnym wzrokiem, oko w oko. Policjant machnięciem ręki pozwolił im jechać dalej, pozwolił także nam. Skierowaliśmy się na północ, zostawiając za sobą góry, potem z szosy zjechaliśmy na polną drogę, która wkrótce stała się uciążliwie piaszczysta. Thabane zatrzymał się. - Nie możemy jechać dalej, to jest zbyt niebezpieczne - oświadczył. Coś jest nie w porządku z prądnicą - dodał, pokazując migoczące czerwone światełko na tablicy rozdzielczej. - Wszystko się rozsypuje - i dobrze - powiedziałam. Nie miałam sił na wyjaśnienia. Wyłączył motor. Przez chwilę siedzieliśmy, słuchając, jak deszcz bębni o dach. W pewnym momencie Florence wysiadła z samochodu, tuż za nią chłopak. Niemowlę przypasane do jej pleców spokojnie spało. - Najlepiej będzie, jeżeli zablokuje pani drzwi - powiedział do mnie Thabane. -Jak długo was nie będzie? - Trudno powiedzieć, ale będziemy się śpieszyć. Potrząsnęłam głową. - Nie zostaję tutaj. Nie miałam ani kapelusza, ani parasolki. Deszcz walił mi w twarz, przylepiał włosy do głowy, spływał po karku. W takich warunkach, pomyślałam, można umrzeć z zimna. Nasz przewodnik, chłopak, był już daleko przed nami. - Niech pani przykryje tym głowę - powiedział Thabane, podając mi plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy. - Głupstwo - odpowiedziałam. - Na taki mały deszcz nie zwracam uwagi. 100 - Jednak niech pani trzyma ten płaszcz nad głową -nalegał. Zrozumiałam. - Idziemy - zdecydował. Ruszyłam za nim. Wokół nas było pustkowie pełne szarych piaszczystych wydm, trzciny, odoru śmietnisk i popiołu. Strzępy plastiku, stare żelastwo, szkło, kości zwierząt poniewierały się po obu stronach ścieżki. Było mi zimno, miałam już dreszcze, ale kiedy próbowałam iść szybciej, serce tłukło się nieprzyjemnie. Zaczęłam zostawać w tyle. Czy Florence wreszcie zwolni? Nie, AMOR MATRIS, siła, która nie zna przeszkód. Przy rozwidleniu ścieżek czekał Thabane. - Dziękuję panu - powiedziałam, łapiąc oddech. -Bardzo pan uprzejmy. Przykro mi, że pana zatrzymuję. Mam niesprawne biodro. - Niech mnie pani weźmie pod rękę. Mijali nas różni mężczyźni, czarni, brodaci, poważni, uzbrojeni w kije, idący szybko gęsiego. Thabane ustąpił ze ścieżki. Mocniej ścisnęłam jego ramię. Ścieżka była coraz szersza, w końcu wyszliśmy na otwartą przestrzeń, nad szeroko rozlany płytki staw. Z daleka, z przeciwległego brzegu dochodził śpiew, najniżej położone skupisko różnych bud otaczała woda. Niektóre sklecone były solidnie z drewna lub blaszanych elementów, inne miały jedynie zadaszenie ze skór albo dużych plastikowych arkuszy ułożonych na szkielecie z konarów drzew. Tłoczyły się jedne na drugich nad wydmami, daleko na północ, jak okiem sięgnąć. Na brzegu stawu zawahałam się. - Idziemy - powiedział Thabane. Trzymając się go, weszłam do wody i ruszyliśmy brodem, woda sięgała nam po kostki. Jeden z moich pantofli został wessany przez grzęzawisko. 101 - Niech pani uważa na kawałki rozbitego szkła -ostrzegł mnie Thabane. Odnalazłam pantofel. Z wyjątkiem staruszki o zwiędłych ustach nie spotkaliśmy nikogo. Po chwili usłyszeliśmy odgłosy, które z początku można było wziąć za szum wiatru czy deszczu, stopniowo jednak rozpoznaliśmy krzyki, wołania, wezwania, wszystkie w tak niskiej tonacji, że mogłabym je uznać tylko za westchnienia, głębokie westchnienia powtarzane bez przerwy, jak gdyby cały świat się do nich przyłączył. Nagle pojawił się chłopak, nasz przewodnik, zaczął szarpać Thabane'a za rękaw i gorączkowo coś do niego mówić. Obaj szybko ruszyli naprzód, z trudem wdrapywałam się za nimi po zboczu wydmy. Znaleźliśmy się na tyłach tłumu z przejęciem obserwującego proces niszczenia. Budy już spalone i dogasające, budy jeszcze w płomieniach, wydzielające kłęby czarnego dymu. Bezładne stosy mebli, pościeli, sprzętów kuchennych piętrzyły się wystawione na padający deszcz. Grupy mężczyzn zajmowały się ratowaniem zawartości palących się bud, chodziły od jednej do drugiej, roztrząsając żar. Przynajmniej tak myślałam do chwili, kiedy z przerażeniem uświadomiłam sobie, że nie są to ratownicy, lecz podpalacze, walczą nie z ogniem, tylko z deszczem. Z piersi ludzi zgromadzonych na obrzeżu tego amfiteatru na wydmach wydobywały się westchnienia. Jak żałobnicy na pogrzebie stali w ulewnym deszczu, mężczyźni, kobiety i dzieci, przemoczeni, nie myśleli o sobie, patrzyli na zniszczenie. Mężczyzna w czarnym płaszczu z rozmachem cisnął siekierą. Okno z trzaskiem rozpadło się na kawałki. Zaatakował drzwi, które połamały się za trzecim uderzeniem. Jak wypuszczona z klatki wybiegła z domu kobieta 102 z dzieckiem na ręku, a za nią troje bosych dzieci. Pozwolił im przejść, po czym zaczął rąbać framugę drzwi. Cała buda zatrzeszczała. Jeden z jego towarzyszy wszedł do środka, niosąc blaszany nocnik. Kobieta wdarła się za nim i wyszła za chwilę z tobołem pościeli w rękach. Kiedy próbowała wejść jeszcze raz, została brutalnie wyrzucona. Z tłumu podniosło się nowe westchnienie. Języki ognia zaczęły się pokazywać z wnętrza budy. Kobieta zerwała się na równe nogi, rzuciła się do drzwi i jeszcze raz została odepchnięta. Ktoś z tłumu cisnął kamieniem, który z łoskotem spadł na dach płonącej budy. Drugi uderzył w ścianę, następny upadł u stóp mężczyzny z siekierą. Ten krzyknął przeraźliwie. Razem z sześcioma kolegami przerwali swoją robotę i wymachując kijami i metalowymi prętami, ruszyli na tłum. Z okrzykami przerażenia ludzie rzucili się do ucieczki, dołączyłam do nich. Cóż, kiedy z mokrego piachu ledwo mogłam wyciągać stopy. Serce mi waliło, ból rozsadzał klatkę piersiową. Zatrzymałam się, pochyliłam do przodu, dysząc z wysiłku. Czy rzeczywiście zdarza się to mnie? Co ja tu robię? Wyobraziłam sobie mały zielony samochód, który czeka spokojnie na poboczu. Niczego nie pragnęłam bardziej, niż dostać się do niego, zatrzasnąć za sobą drzwi i zapomnieć o tym strasznym świecie nienawiści i gwałtu. Jakaś niesamowicie gruba nastolatka odepchnęła mnie na bok. - Niech cię diabli wezmą! - warknęłam wściekła, upadając. - Niech ciebie diabli wezmą! - odburknęła z jawną wrogością. - Odczep się! Odczep się! - I pięła się dalej z trudem po zboczu wydmy, aż trząsł jej się tyłek. 103 Jeszcze jedno takie zderzenie, pomyślałam z twarzą w piasku, i po mnie. Ci ludzie mogą wytrzymać wiele ciosów, ale cóż ja, ja jestem krucha jak motyl. Czyjaś stopa zgrzytnęła w piachu. Mignął mi przed oczami brązowy but z wywalonym językiem i z podeszwą przywiązaną sznurkiem. Udało mi się uchylić od uderzenia. Wstałam. Na lewo ode mnie odbywał się rodzaj walki. Ludzie, którzy przed chwilą uciekali do buszu, równie nagle wracali. Jakaś kobieta wrzeszczała głośno i piskliwie. Jak mam się wydobyć z tego strasznego miejsca? Gdzie jest ten staw, przez który brodziłam, gdzie ścieżka do samochodu? Wszędzie dokoła były stawy, kałuże, jeziorka, wszędzie pełno ścieżek. Dokąd prowadzą? Wyraźnie usłyszałam wystrzał armatni, jeden, drugi, trzeci, nie blisko, ale także niezbyt daleko. - Idziemy - dobiegł mnie głos. To Thabane. Szedł energicznym krokiem. - Tak! - ucieszyłam się zasapana i z ulgą ruszyłam za nim. Nie mogłam go jednak dogonić. - Wolniej, proszę - zawołałam. Zaczekał, razem przebrnęliśmy przez sadzawkę i doszliśmy do ścieżki. Zbliżył się do nas idący obok młody człowiek z oczami nabiegłymi krwią. - Dokąd idziecie? - spytał. Ostre pytanie, ostry głos. - Odchodzę, uciekam stąd, to nie dla mnie miejsce -odpowiedziałam. - Idziemy po samochód - powiedział Thabane. - Nam jest potrzebny ten samochód - powiedział młody człowiek. - Nie pozwalam nikomu ruszać samochodu - oświadczyłam. - To jest przyjaciel Bhekiego - oznajmił Thabane. 104 - Nie obchodzi mnie to! Nie pozwalam mu brać mojego samochodu. Młody człowiek, prawdę mówiąc, nawet nie mężczyzna, tylko chłopiec w męskim ubraniu noszący się jak mężczyzna, wykonał dziwny gest. Trzymając jedną dłoń na wysokości głowy, uderzył nią w drugą, palce do palców ukośnie, co oznacza cios chybiony. Co to znaczy? I czy w ogóle coś znaczy? Cierpiałam katusze, tak bolał mnie krzyż od chodzenia. Zaczęłam iść wolniej, wreszcie stanęłam. - Muszę szybko wracać do domu - oświadczyłam. Zabrzmiało to jak prośba, sama słyszałam niepewność w swoim głosie. - Dosyć już pani zobaczyła? - zapytał Thabane, jego głos był bardziej oziębły niż poprzednio. - Tak. Widziałam dostatecznie dużo. Nie przyjechałam po to, by oglądać widoki, tylko zabrać Bhekiego. - I chce pani jechać do domu? - Tak. Chcę jechać do domu. Mam bóle i jestem wyczerpana. Odwrócił się i odszedł. Pokuśtykałam za nim. Nagle znowu się zatrzymał. - Pani chce jechać do domu - powiedział. - A co z tymi ludźmi, którzy tu mieszkają? Kiedy chcą iść do domu, dokąd mają pójść? Co pani na to? Staliśmy w deszczu na środku ścieżki, twarzą w twarz. Przechodzący obok także się zatrzymali, przyglądali mi się z ciekawością, moja sprawa, ich sprawa, wspólna sprawa. - Nie umiem odpowiedzieć - oświadczyłam. - To straszne. - To nie jest tylko straszne - powiedział - to jest zbrodnia. Kiedy widzi pani zbrodnię popełnianą na pani oczach, 105 co pani mówi? Pani mówi: Dość już widziałam. Nie przyjechałam oglądać widoków. Chcę jechać do domu? Zrozpaczona potrząsnęłam przecząco głową. - Nie, nie chce pani - stwierdził. - W takim razie, co pani powie? Jest pani naocznym świadkiem zbrodni. Jaka to zbrodnia? Jak ją nazwać? Jest nauczycielem, pomyślałam, dlatego tak dobrze mówi. Sposób, w jaki postępuje ze mną, przećwiczył w szkole. Jest to chwyt polegający na tym, że udaje się własną odpowiedź wyciągnąć z ust dziecka. Scheda po Sokratesie, w Afryce jest takim samym narzędziem ucisku jak w Atenach. Rozejrzałam się po kręgu zgromadzonych dokoła widzów. Czułam, że nie są nastawieni wrogo. Po prostu czekali na to, co powiem. - Niech mi pan wierzy, że miałabym dużo do powiedzenia, panie Thabane - odezwałam się. - Ale gdy się coś mówi pod przymusem, rzadko mówi się prawdę, właśnie pan powinien o tym wiedzieć. Już miał odpowiedzieć, ale go powstrzymałam. - Niech pan poczeka. Proszę mi dać jeszcze chwilę. Nie uchylam się od pana pytania. Dzieją się tu straszne rzeczy. Ale co o nich myślę, muszę wyrazić sama. - Dobrze, niech usłyszymy, co pani ma do powiedzenia! Słuchamy! Czekamy! - Thabane podniósł ręce do góry, prosząc o ciszę. Pomruk tłumu wyrażał zgodę. - To, co widzę, jest straszne - powtórzyłam łamiącym się głosem. - Godne potępienia. Nie mogę jednak wyrazić swego potępienia, używając języka innych osób. Muszę znaleźć słowa będące odbiciem moich własnych przeżyć. Inaczej rozminę się z prawdą. To wszystko, co w tej chwili mogę powiedzieć. - Ta kobieta pieprzy głupoty - odezwał się jakiś mężczyzna. Rozejrzał się wkoło. - Gówno - powiedział. Nikt 106 mu się nie przeciwstawił. Niektórzy z tłumu zaczęli już odchodzić. - Tak - powiedziałam, zwracając się bezpośrednio do niego. - Ma pan rację, to prawda. Spojrzał na mnie, jakbym była pomylona. - Czego się pan spodziewa? - ciągnęłam. - Żeby mówić o tym - szerokim gestem ręki wskazałam na busz, dymy, zaśmieconą ścieżkę - potrzebny jest język boski. - Gówno - powiedział jeszcze raz, patrząc na mnie wyzywająco. Thabane odwrócił się i odszedł. Powlokłam się za nim. Tłum się rozstąpił. Po chwili pośpiesznym marszem minął mnie chłopiec. Nareszcie zobaczyłam samochód. - Pani samochód to hillman - odezwał się Thabane. -Nie powinno się go zostawiać na drodze. Byłam zaskoczona. Po tym, co zaszło między nami, wydawało mi się, że będzie się czuł dotknięty. Ale nie spostrzegłam, żeby żywił do mnie urazę. - Został kupiony w czasach, kiedy wszystko, co angielskie, uchodziło za najlepsze - wyjaśniłam. - Przepraszam, jeśli czasem mówię coś bez sensu. Nie zareagował na moje przeprosiny, jeżeli tak potraktować moje słowa. - Czy to, co angielskie, zawsze było najlepsze? - zapytał. - Oczywiście, że nie. Był to po prostu slogan, który się pojawił tuż po wojnie. Pan tego nie może pamiętać, jest pan za młody. - Urodziłem się w 1943 - powiedział. - Mam czterdzieści trzy lata. Nie wierzy mi pani? Obrócił się, rzucając mi to swoje szczere, życzliwe, pojednawcze spojrzenie. Próżność, ale próżność pełna wdzięku. Przekręciłam kluczyk. Akumulator był wyczerpany. Thabane z chłopcem wysiedli i z mozołem pchali sa- 107 mochód, nogi grzęzły im w piachu. W końcu motor zaskoczył. - Niech pani jedzie wprost przed siebie. Posłuchałam. - Czy pan jest nauczycielem? - zapytałam Thabane'a. - Byłem nauczycielem. Jednak chwilowo zerwałem z zawodem. Do lepszych czasów. Może nadejdą. Teraz sprzedaję obuwie. - A ty? - zapytałam chłopca. Wymamrotał coś, ale nie dosłyszałam, co. -Jest bezrobotny - wyjaśnił Thabane. - Dobrze mówię? Chłopak uśmiechnął się z zażenowaniem. - Tu niech pani skręci, zaraz za sklepami - powiedział. Na pustkowiu stały rzędem trzy sklepiki, gołe ściany, osmalone, jedyny jeszcze czytelny szyld informował: Bha-woodien cash storę. - Nie pracuje od dawna - powiedział Thabane. - Od zeszłego roku. Wjechaliśmy na szeroką, brudną drogę. Na lewo od nas stało skupisko domów, porządnych, murowanych, z cegły, azbestowe dachy, kominy. Między nimi i dokoła nich ciągnęły się daleko na płaskim terenie budy dzikich lokatorów. - Tamten budynek. - Chłopiec wskazał na dom przed nami. Był to długi, niski budynek wyglądający na jakąś halę czy może szkołę, ogrodzony metalową siatką. Na dłuższych odcinkach siatka była przydeptana do ziemi, z budynku zostały jedynie gołe, mocno osmolone ściany. Na zewnątrz zebrał się tłum ludzi, którzy ze zwróconymi ku nam twarzami obserwowali zbliżającego się hillmana. - Czy mam wyłączyć motor? - zapytałam. 108 - Może pani wyłączyć. Nie ma się czego obawiać -odparł Thabane. - Ja się nie boję - powiedziałam. Ale czy była to prawda? W pewnym sensie, tak. Ostatecznie, po tym, co przeszłam w buszu, mniej przejmowałam się tym, co mi się przydarzy. - Tak czy inaczej nie ma potrzeby się bać - Thabane ciągnął swoją myśl. - Są tu pani chłopcy, którzy mają czuwać nad pani bezpieczeństwem. - Wskazał ręką. W pewnym oddaleniu na tej samej drodze zobaczyłam ich, trzech żołnierzy w mundurach koloru khaki, nie do odróżnienia między drzewami. Na tle nieba widoczny był zarys hełmów chroniących ich głowy. - Na wypadek, gdyby pani myślała - kończył swój wywód - że to po prostu spór między czarnymi, miejsce walki między frakcjami, proszę spojrzeć, jest tu moja siostra. Powiedział moja siostra, nie F1 o r e n c e. Kto wie, może jedynie ja jedna mówiłam do niej Florence. Używałam jej pseudonimu. Znalazłam się teraz w miejscu, gdzie ludzie ujawniali swoje prawdziwe nazwiska. Stała oparta plecami o ścianę, chroniąc się przed deszczem. Poważna, budząca szacunek kobieta w bordowym płaszczu i białej zrobionej na drutach czapeczce. Przeciskaliśmy się przez tłum w jej kierunku. Chociaż nie dała żadnego znaku porozumiewawczego, byłam pewna, że mnie zobaczyła. - Florence! - zawołałam. Spojrzała na mnie przygnębionym wzrokiem. - Znalazłaś go? Kiwnęła głową w kierunku pustego wnętrza budynku, po czym odwróciła się, nie witając ze mną. Thabane zaczął się przepychać przez stojących w przejściu ludzi. Zakłopotana, czekałam. Ludzie tłoczyli się, okrążając mnie, jak gdybym przynosiła nieszczęście. 109 Jakaś dziewczynka w zielonym szkolnym mundurku zbliżyła się do mnie, podnosząc rękę, jakby chciała uderzyć mnie w twarz. Uchyliłam się, okazało się, że to był tylko żart. Chociaż, kto wie, może powstrzymała się w ostatniej chwili. - Sądzę, że pani też powinna zobaczyć - powiedział zdyszany Thabane, wyłaniając się z tłumu. Podszedł do Florence i objął ją ramionami. Zdjąwszy okulary, położyła głowę na jego ramieniu i wybuchnęła płaczem. Wnętrze hali było zawalone gruzem i zwęglonymi belkami. Na jej końcu, pod najmniej wystawioną na deszcz ścianą leżało starannie ułożonych pięć ciał. Ciało leżące pośrodku było kiedyś synem Florence, Bhekim. Nadal miał na sobie szare flanelowe spodnie, białą koszulę i pulower w kasztanowym kolorze obowiązującym w jego szkole, ale jego stopy były bose. Oczy miał szeroko otwarte, otwarte miał także usta. Od wielu godzin deszcz padał na niego i jego kolegów, nie tylko w tej hali, ale gdziekolwiek znajdowali się, zanim ponieśli śmierć. Ich ubrania i włosy stały się matowe, martwe. W kącikach oczu widoczne były ziarenka piasku. Bheki miał także piasek w ustach. Ktoś szarpnął mnie za rękaw. Zaskoczona pochyliłam głowę i zobaczyłam małą dziewczynkę z dużymi poważnymi oczami. - Siostro — odezwała się. - Siostro... - Nie wiedziała, co mówić dalej. - Ona pyta, czy pani jest jedną z sióstr - wytłumaczyła jakaś kobieta, łagodnie się uśmiechając. Nie chciałam, żeby mnie odciągano z miejsca, gdzie stałam, nie teraz. Potrząsnęłam przecząco głową. - Ona ma na myśli siostry z kościoła katolickiego -powiedziała kobieta. - Nie - ciągnęła, mówiąc teraz po 110 angielsku - to nie jest siostra z kościoła katolickiego. -Łagodnie zdjęła paluszki dziecka z mojego rękawa. Florence była otoczona tłoczącymi się ludźmi. - Czy oni muszą leżeć w tym deszczu? - zapytałam Thabane'a. - Tak, muszą. Chodzi o to, żeby każdy mógł zobaczyć. -Ale kto to zrobił? Cała się trzęsłam, dreszcze chodziły po skórze, ręce mi drżały. Myślałam o otwartych oczach chłopca. Zastanawiałam się, co mógł widzieć, jaki był ten ostatni obraz. Myślałam, że to jest najpodlejsza rzecz, z jaką się spotkałam w życiu. Teraz i ja mam oczy otwarte, już nigdy nie będę ich mogła zamknąć. - Kto to zrobił? - powtórzył Thabane. - Jeżeli pani chce wyjąć kule z ich ciał, proszę bardzo. Ale z góry pani powiem, co pani znajdzie. ,M&de in South Africa. Za zezwoleniem SABS". Właśnie to pani znajdzie. - Proszę, niech mnie pan wysłucha - powiedziałam. Ta... wojna nie jest mi obojętna. Jak mogłaby być obojętna? Nie ma siły, która by mnie mogła powstrzymać. -Czułam, że zacznę płakać, ale tu, u boku Florence, jakie mam do tego prawo? - To wszystko jest we mnie żywe, żyję tym - dokończyłam szeptem. Thabane niecierpliwie wzruszył ramionami. Wydawało mi się, że jakby zbrzydł. Z pewnością i ja byłam brzydsza w dziennym świetle. Przemiany ograniczają nas, stępiają uczucia, robią z nas bydlęta. Gdzie na tej ziemi rosną zioła, które nas przed tym uchronią? Relacjonuję ci wydarzenia, które działy się dzisiaj rano, ale pamiętam o tym, że ten, kto o czymś pisze, ma obowiązek podania źródeł. Źródłem dla ciebie są moje oczy, którymi patrzysz, głos, który słyszysz w swoich uszach, jest moim głosem. Tylko dzięki mnie czujesz się obecna 111 na tych wymarłych równinach, wąchasz dym unoszący się w powietrzu, widzisz ciała zmarłych, słyszysz lament, masz dreszcze, kiedy pada. Twoje myśli są powtórką moich, moja rozpacz tym, co i ty czujesz, nawet pierwsze radosne wzruszenie towarzyszące postawieniu kropki po słowach sen, śmierć. Podzielasz moje uczucia, twoje serce bije równocześnie z moim. Teraz, moje dziecko, ciało z mojego ciała, moje lepsze j a, proszę cię, abyś nabrała dystansu. Opowiadam ci tę historię nie po to, abyś mi współczuła, ale żebyś się dowiedziała, co się tutaj dzieje. Wiem, że byłoby ci lżej, gdyby ci to wszystko opowiedział ktoś inny, gdyby głos brzmiący w twoich uszach był głosem nieznajomym. Jednak nie ma nikogo innego. Jestem tylko ja jedna. Ja to piszę: ja, ja. Proszę więc, zajmij się tekstem, nie mną. Jeżeli między słowami pojawią się tłumaczenia czy usprawiedliwienia, wsłuchaj się w nie. Nie lekceważ ich, ale i nie wybaczaj łatwo. Czytaj wszystko, nawet tę prośbę, chłodnym okiem. Ktoś rzucił głaz przez przednią szybę samochodu. Wielki jak głowa dziecka, niemy, leży na przednim siedzeniu wśród odłamków szkła, jak gdyby to on był teraz panem tego wozu. Moją pierwszą myślą było, gdzie ja teraz dostanę przednią szybę do hillmana? A potem, co za szczęśliwy zbieg okoliczności, że wszystko zbliża się do końca jednocześnie! Usunęłam kamień z siedzenia i zaczęłam zbierać odłamki szyby. Teraz, kiedy się tym zajęłam, znacznie się uspokoiłam. Uspokoiłam się także z tego powodu, że nie zależy mi dłużej na tym, czy żyję, czy nie. Cokolwiek mogłoby mi się przytrafić, nie ma już znaczenia. Pomyślałam, że moje życie może być bezużyteczne jak śmieć. Zabijamy tych ludzi, jak gdyby byli bezużyteczni. Okazuje się jednak, że to nasze życie jest niewarte przeżycia. 112 Nie mogę zapomnieć o tamtych pięciu ciałach, ich realnej, przytłaczającej obecności w wypalonej hali. Przeczuwam, że ich dusze nie opuściły ciał i nie opuszczą. Są w ich pełnym posiadaniu. Gdyby ktoś wykopał dla mnie grób tam, w piachu, i pokazał mi to miejsce, bez słowa zeszlabym do dołu i skrzyżowała ręce na piersi. A gdyby piasek wpadł mi do ust albo do kącików oczu, nie ruszyłabym palcem, żeby go usunąć. Nie czytaj tego ze współczuciem dla mnie. Pozwól, żeby twoje serce tym razem nie biło równocześnie z moim. Rzuciłam przez okno monetę. Natychmiast przybiegli chętni zdobywcy. Dzieci popchnęły samochód, motor zaskoczył. Portmonetkę opróżniłam do końca. W miejscu gdzie droga przechodzi w bity trakt, stały w buszu wojskowe pojazdy. Nie trzy, jak mi się z początku zdawało, tylko pięć. Pod czujnym okiem chłopca w oliwkowej przeciwdeszczowej pelerynie wysiadłam z samochodu. Było mi tak zimno w mokrym ubraniu, że równie dobrze mogłabym być naga. Spodziewałam się, że bez wcześniejszego przygotowania potrafię wyrazić to, co chciałam powiedzieć. Niestety w głowie miałam pustkę. Wyciągnęłam ręce, poruszałam palcami w górze, jak niemowa. Podjechałam w wyraźnym celu, tymczasem wyglądało na to, że nie mam nic do powiedzenia. - Wag in die motor, ek sal die polisie skakel! - zawołał do mnie. Był to pryszczaty chłopak z poczuciem własnej ważności wykonujący zbrodnicze zadanie. Czekaj w samochodzie. Wezwę policję. Potrząsnęłam głową przecząco. Mówił coś do kogoś obok siebie, kogo nie widziałam. Uśmiechał się. Bez wątpienia obserwowali mnie od początku i ocenili po swojemu. Zwariowana stara filantrop- 113 ka, którą złapał deszcz i wygląda jak zmokła kura. Czy mieli rację? Czy jestem filantropką? Nie, nie mogę sobie przypomnieć, czy komuś pomogłam. Czy jestem zwariowana? Tak, jestem wariatką. Ale oni też są pomyleni. Wszyscy stopniowo tracimy rozum, stajemy się opętani przez demony. Kiedy szaleństwo pnie się na tron, kto w kraju uniknie zarazy? - Nie wzywajcie policji, poradzę sobie sama - zawołałam. Nie przestali jednak szeptać do siebie i patrzeć z ukosa. Pewnie już mieli połączenie. - Czy wy wiecie, co robicie? - zawołałam do chłopca. Uśmiech zastygł mu na wargach. Czy wy wiecie, co robicie? - krzyknęłam, głos mi się załamywał. Spojrzał na mnie oburzony. Oburzony tym, że krzyczy na niego biała kobieta, do tego taka stara, że mogłaby być jego babką. Z następnego ze stojących w szeregu pojazdów wyszedł mężczyzna w polowym mundurze. Przyjrzał mi się obojętnym wzrokiem. - Wat is die moeilikheid? - zapytał chłopca w opancerzonym transporterze. Nee, niks moeilikheid nie. Żadnych kłopotów. Net hierdie damę wat wil weet wat aangaan. - Niebezpiecznie jest przebywać w tym miejscu, proszę pani - powiedział, zwracając się do mnie. Widocznie oficer, pomyślałam. - Wszystko tu się może zdarzyć. Wystąpię o przysłanie eskorty, która odprowadzi panią z powrotem do szosy. Zaprotestowałam ruchem głowy. Panowałam nad sobą, nawet nie płakałam, chociaż czułam, że lada chwila mogę wybuchnąć płaczem. Czego chciałam? Czego właściwie chciała starsza pani? Chciała im otworzyć oczy, odsłonić cokolwiek z prawdy o życiu w tym czasie i w tym miejscu. Chciała, zanim się jej pozbędą, móc pokazać im bliznę, ból, zmusić ich, żeby 114 poczuli, zobaczyli na własne oczy bliznę - symbol cierpienia, którą nosi każdy z nas, tu. W ostateczności moją bliznę. Sięgnęłam nawet do guzika sukni, ale miałam palce sztywne, zsiniałe z zimna. - Czy widział pan wnętrze tamtej hali? - zapytałam łamiącym się głosem. Teraz łzy zaczęły napływać. Oficer rzucił papierosa i wdepnął w mokry piasek. - Ta jednostka nie oddała ani jednego strzału od dwudziestu czterech godzin - powiedział spokojnym głosem. - Proszę mi pozwolić na udzielenie pani pewnej rady. Niech się pani nie unosi, zanim pani będzie wiedziała dokładnie, o czym pani mówi. Tamci w hali nie są jedynymi zabitymi. To są zwłoki, które znaleźliśmy wczoraj. Nie ma dnia bez strzelaniny. Walki na razie ustały, ale wybuchną na nowo pod koniec pory deszczowej. Nie wiem, jak się pani tu dostała - powinni byli zamknąć drogę - to jest niedobre miejsce, nie powinna pani tu przebywać. Wezwiemy przez radio policję, wyprowadzą stąd panią. - Ek het reed geskakel - powiedział chłopiec z transportowca. - Dlaczego wy wszyscy po prostu nie złożycie broni i nie pójdziecie do domu? - zapytałam. - Z pewnością nie może być nic gorszego niż to, co robicie tutaj. Gorszego dla waszych dusz. To miałam na myśli. - Nie - odparł. Sądziłam, że mnie nie zrozumiał, ale nie, zrozumiał dokładnie moją intencję. - Teraz doprowadzimy to do końca. Dygotałam na całym ciele. Nie mogłam wyprostować skurczonych palców. Wiatr przyklejał mokre ubranie do skóry. - Znałam jednego z tych martwych chłopców - wyznałam. - Od kiedy skończył pięć lat. Jego matka u mnie 115 pracuje. Pan jest za młody na takie sprawy. To wszystko budzi we mnie odrazę. Pojechałam z powrotem pod halę i czekałam w samochodzie. Wynoszono teraz ciała. W gromadzących się ludziach widziałam falę niechęci na mój widok, niechęci i jakby urazy. Coś nawet gorszego, nienawiść. Czy zachowywaliby się inaczej, gdybym nie rozmawiała z żołnierzami? Nie. Thabane podszedł zapytać, czy czegoś od niego potrzebuję. - Przepraszam, ale nie jestem pewna, jak jechać do domu - powiedziałam. - Niech pani dojedzie do szosy, skręci w prawo i trzyma się znaków drogowych - poinformował mnie szorstkim tonem. - Dobrze, ale jakich znaków? - Znaków prowadzących do cywilizacji. - I odwrócił się na pięcie. Jechałam powoli, częściowo z powodu wiatru bijącego mnie w twarz, częściowo ponieważ byłam odrętwiała na duszy i ciele. Błądziłam po jakimś przedmieściu, o którym nigdy nie słyszałam, dwadzieścia minut zajęło mi krążenie po nieróżniących się od siebie uliczkach, zanim udało mi się stamtąd wyjechać. W końcu znalazłam się na Voorterkker Road. I dopiero tutaj, po raz pierwszy, ludzie zaczęli ze zdumieniem przyglądać się samochodowi z roztrzaskaną przednią szybą. Te spojrzenia towarzyszyły mi przez całą drogę do domu. W domu było zimno i nieswojo. Powiedziałam sobie: Weź ciepłą kąpiel i odpocznij. Ogarnął mnie lodowaty bezwład. Z trudem wspięłam się na piętro, ściągnęłam mokre ubranie, owinęłam się płaszczem kąpielowym i położyłam do łóżka. Między palcami stóp czułam piasek, 116 szary piasek z Cape Flats. Pomyślałam, że już nigdy nie będzie mi ciepło. Vercueil ma psa, żeby przy nim leżał. Vercueil wie, jak żyć w tym klimacie. Ale ani mnie, ani temu zimnemu ciału chłopca, które wkrótce ma być złożone do ziemi, żaden pies już nie pomoże. Piach już był w jego ustach, wciskał się coraz głębiej, jak gdyby roszcząc sobie do niego prawo. Minęło szesnaście lat, odkąd dzieliłam łóżko z mężczyzną. Tylko szesnaście lat. Czy to cię dziwi? Pisałam. Piszę. Prowadzi mnie pióro, idę tam, dokąd mnie zabiera. Co mi teraz zostało? Obudziłam się obolała. Znów była noc. Gdzie się podział dzień? W toalecie paliło się światło. Na sedesie, z opuszczonymi do kolan spodniami i w kapeluszu na głowie, pogrążony w głębokim śnie, siedział Vercueil. Patrzyłam zdumiona. Nie obudził się. Przeciwnie, ze zwieszoną głową i otwartymi ustami spał słodko jak małe dziecko. Jego długie, chude uda nie miały owłosienia. Drzwi do kuchni stały otworem, po podłodze walały się śmiecie z przewróconego wiaderka. Pies pastwił się nad jakimś starym opakowaniem. Na mój widok w poczuciu winy zwiesił uszy i podwinął ogon. - Tego już za wiele! - mruknęłam. - Tego już za wiele! - Pies wybiegł chyłkiem. Usiadłam przy stole, już nie tłumiłam łez. Nie płakałam z powodu zamętu w głowie ani bałaganu w domu, płakałam z powodu śmierci Bhekiego. Gdziekolwiek spojrzałam, stał przede mną z otwartymi oczami, z wyrazem dziecinnego zdumienia, że mogła go spotkać śmierć. Z głową wspartą na rękach szlochałam, opłakiwałam jego samego i wszystko, co go w życiu ominęło i co omija mnie. 117 Życie, taki piękny dar Losu! Cudowny zamysł Boga. Najlepszy, jaki kiedykolwiek mógł zaistnieć. Dar najszlachetniejszy ze wszystkich, wspaniałomyślny, bezustannie odnawiany z pokolenia na pokolenie. Bheki pozbawiony został wszystkiego, tak nagle odszedł. Chcę jechać do domu! Ze wstydem wspominam, że tak mówiłam płaczliwym głosem do Thabane'a, handlarza obuwiem. Głos dziecka wydobywający się z gardła starej kobiety. Do domu, mojego bezpiecznego domu, do łóżka pełnego dziecięcych snów. Czy naprawdę całkowicie się z nich obudziłam? Równie dobrze mogłabym zapytać, czy zmarli wiedzą, że nie żyją. Nie, przecież zmarłym nie jest dane wiedzieć czegokolwiek. W naszym kamiennym śnie zdarza się, że nawiedzają nas prorocze znaki. I ja, jak daleko sięgnę pamięcią, przechowuję najstarsze, zawsze to samo, niezmienione, dziwne wrażenie, że kiedyś bardzo dawno temu żyłam. Urodziłam się i zostałam ukradziona. Wykradziono mnie z kołyski, dziecko zostało zabrane, a na jego miejsce położono lalkę, która miała być pielęgnowana i wychowywana. Tą lalką jestem ja. Lalka? Życie lalki? Czy takie jest moje życie? Czy lalka zdolna jest pojąć taką myśl? Czy może ta myśl pojawia się i odchodzi jako inna inspiracja, błyskawica przebijająca mgłę lancą anielskiej inteligencji? Czy lalka potrafi rozpoznać lalkę? Czy lalka wie, co to śmierć? Nie. Lalki rosną, uczą się mówić i chodzić, lekkim krokiem przemierzają świat, starzeją się, słabną, wreszcie giną. Zawozi się je do krematorium albo zakopuje w ziemi. Ale one nie umierają. Unieśmiertelnia je paraliżująca chwila zdumienia nad wszystkim, co zapamiętały do momentu, kiedy im zabrano życie, nie ich życie, tylko życie tych, zamiast 118 których zostawiono je jako znak. Ich dwuznaczna wiedza nie ma oparcia w istocie rzeczy, w ziemskiej mądrości, jest jak ich głowa, pusta i nieodpowiedzialna. Przecież one nie są prawdziwymi dziećmi, ale ich wyobrażeniami, są bardziej zaokrąglone, zaróżowione, mają buzie bez wyrazu, oczy bardziej niebieskie, niż dzieci mieć powinny, ich życie nie jest życiem prawdziwym, ale jego wyobrażeniem, pojęciem, są nieśmiertelne i niezapomniane, jak wszystkie filozoficzne pojęcia. Hades, piekło: domena idei. Dlaczego zawsze uważano za konieczne umieszczać je w lodach Antarktyki albo na dnie wulkanu? Dlaczego piekła nie wyobrazić sobie na południu Afryki, a istoty w nim przebywające dlaczego nie miałyby chodzić po ulicach między żyjącymi? Ojcze, nie widzisz, że ja płonę? Dziecko z błaganiem stanęło u łoża ojca. Ale on spał dalej, śnił o czymś, nie widział. Jest to powód - dzisiaj ci o tym piszę, bo chcę, żebyś wiedziała - dlaczego jestem tak mocno przywiązana do pamięci mojej matki. Gdyby ona nie dała mi życia, nikt by tego nie zrobił. Nie jest to tylko wspomnienie o matce w potocznym rozumieniu, to jest pamięć jej osoby, jej ciała, mojego wyjścia na świat z tego ciała. Piłam to ciało pod postacią krwi i mleka, dzięki niemu żyję. Potem mnie ukradziono i zniknęłam na zawsze. Zachowała się moja fotografia, którą widziałaś, ale pewnie jej nie pamiętasz. Zrobiono ją w 1918, kiedy nie miałam jeszcze dwóch lat. Stoję samodzielnie i sprawiam wrażenie, jakbym chciała dosięgnąć aparatu fotograficznego. Obok klęczy matka i przytrzymuje mnie za szelecz-ki przechodzące przez moje ramiona. Nieco z boku, nie patrząc na mnie, stoi mój brat Paul, w czapce włożonej zawadiacko na bakier. 119 Brwi mam zmarszczone, oczy z natężeniem utkwione w aparat. Czy tylko mrużę je przed jaskrawym słońcem, czy jak przesądni dzicy z Borneo boję się, że aparat fotograficzny ukradnie mi duszę? Może coś jeszcze gorszego: czy matka powstrzymuje mnie w obawie, że powalę aparat na ziemię, gdyż ja, dzięki możliwości właściwej lalkom, wiem, że aparat rejestruje to, czego nie może spostrzec oko - że mnie tam nie ma? Czy mama wie o tym, ponieważ jej także nie ma na zdjęciu? Paul, do którego doprowadziło mnie pióro, nie żyje. Kiedy odchodził, trzymałam go za rękę. Szeptem mówiłam mu: - Zobaczysz się z Mamą, będziecie oboje szczęśliwi. Był blady, nawet jego oczy miały wyblakłą barwę odległego nieba. Spojrzał na mnie zmęczonym, obojętnym wzrokiem, jakby chciał powiedzieć: -Jak ty niewiele rozumiesz. Czy Paul w ogóle żył? Moja siostra życie, nazwał mnie raz w liście zapożyczonym skądś zwrotem. Może pod koniec życia doszedł do wniosku, że się pomylił? Czy te jego przenikliwe oczy przejrzały mnie na wskroś? Tamtą fotografię zrobiono w ogrodzie. Za nami jakieś kwiaty, wyglądają na malwy; po naszej lewej stronie grzęda melonów. Rozpoznaję to miejsce. To Uniondale, dom na Church Street, który mój dziadek kupił, kiedy panowało duże ożywienie w handlu strusimi piórami. Rok po roku owoce, kwiaty i warzywa wypuszczały pędy i pąki w tamtym ogrodzie, rozsypując nasiona, więdnąc i odradzając się, ich hojna obecność była dla nas prawdziwym błogosławieństwem. Ale kto je z taką czułością pielęgnował? Kto przycinał malwy? Kto wkładał nasiona melonów w ciepłe, wilgotne bruzdki? Czy to mój dziadek wstawał o czwartej w chłodny poranek, żeby otworzyć śluzę i nawodnić ogród? Jeśli nie on, to do kogo ten ogród słusz- 120 nie powinien należeć? Którzy są duchami, a którzy żywymi ludźmi? Kim są ci niewidoczni na fotografii, którzy wsparci na grabiach i łopatach czekają, żeby wrócić do pracy, i napierają na brzeg zdjęcia, aż ugnie się i ustąpi pod naporem ich ciał? Dies irae, dies Ula, kiedy nieobecni się objawią, a obecni odejdą. Zdjęcie nie pokazuje, kto był w ogrodzie tamtego dnia, ale kogo nie było. Leżąc w różnych miejscach przez tyle lat, w schowkach, albumach czy szufladach biurek, zarówno to zdjęcie, jak tysiące mu podobnych, niepostrzeżenie dojrzewało, ulegało przeobrażeniom. Obraz nie utrzymywał ostrości albo zmiany zachodziły dalej, niż można się było spodziewać - któż może wiedzieć, jak to się stało? — i odbitki przemieniały się na powrót w negatywy, negatywy innego rodzaju, na których zaczynamy widzieć to, co było ukryte poza kadrem. Czy dlatego marszczę brwi i wyrywam się, że chcę dosięgnąć aparatu? Czy domyślam się, że to nieprzyjaciel, że nie będzie przekazywać kłamstw o nas, ale ujawni, kim naprawdę jesteśmy, lalkami czy ludźmi? Czy wyrywam się z szelek, żeby wytrącić aparat z rąk tego kogoś, kto go trzyma, zanim będzie za późno? I kto trzyma aparat? Czyj bezkształtny cień pada na rabatę kwiatową między mamę i jej dwoje dzieci? Po napadzie płaczu przyszedł żal. Jestem wewnątrz pusta, pusta jak skorupa. Każdemu z nas los przydziela odpowiednią chorobę. Moja wyjada mnie od środka. Gdyby kiedyś otwarto moje ciało, zobaczono by, że jestem pusta jak lalka, a wewnątrz siedzi krab i oślepiony strumieniem światła, oblizuje wargi. Czy to właśnie tego kraba, mając dwa lata, tak proroczo zobaczyłam, kiedy podpatrywałam, co jest w czar- 121 nym pudełku? Czy próbowałam uwolnić od niego nas wszystkich? Ale pociągnięto mnie do tyłu, ktoś nacisnął guzik, wtedy krab wyskoczył i wszedł we mnie. Teraz obgryza moje kości, nie zostawia ani strzępka ciała. Obgryza panewkę stawu biodrowego, kręgosłup, dobiera się do kolan. Koty, prawdę mówiąc, nigdy za mną nie przepadały. Tylko ten stwór jest mi wierny do końca. Mój pupil, mój ból. Poszłam na górę i otworzyłam drzwi do toalety. Ver-cueil nadal tam tkwił, zatopiony w głębokim śnie. Potrząsnęłam nim. - Panie Vercueil - krzyknęłam. Otworzył jedno oko. - Idź się położyć. Nie ruszył się. W końcu usłyszałam go na schodach, jak stopień po stopniu schodził jak staruszek. Potem, jak zamykał tylne drzwi. Piękny dzień, jeden z tych bezwietrznych zimowych dni, kiedy światło zdaje się strumieniami wylewać ze wszystkich stron nieba. Vercueil wiózł mnie przez Breda Street na Orange Street. Naprzeciwko Government Ave-nue poprosiłam go, żeby zaparkował samochód. - Myślałam o przejechaniu całej Avenue - odezwałam się. - Gdybym już się znalazła za łańcuchem, nie sądzę, żeby mnie ktoś mógł zatrzymać. Jak ci się zdaje, czy da się tam zawrócić? (Może pamiętasz, że przy wjeździe na Avenue stoją dwa żeliwne słupki połączone łańcuchem). - Tak, będzie miejsce - odparł. - Potem trzeba już tylko jechać prosto. - Naprawdę chce pani to zrobić? - zapytał. W jego malutkich oczach zobaczyłam gniewne błyski. - Jeśli się zdobędę na odwagę. 122 -Ale dlaczego? Po co? Trudno zdobyć się na obszerne wyjaśnienia pod tak niechętnym spojrzeniem. Zamknęłam oczy i próbowałam nie rozstawać się z wizją samochodu mknącego brukowaną aleją wystarczająco szybko, żeby rozniecić płomienie, mijającego turystów, obieżyświatów i zakochanych, potem jadącego obok muzeum, galerii sztuki, ogrodów botanicznych, aż do chwili, kiedy płonąc i topiąc się, do-toczy się powoli przed dom hańby. - Możemy już wrócić - oświadczyłam. - Chciałam po prostu sprawdzić, czy to się da zrobić. Wszedł do domu, dałam mu herbaty. Pies usiadł u jego stóp; nastawiając uszy, patrzył kolejno na to z nas, które się odzywało. Miły pies, widać, że inteligentny, urodzony pod szczęśliwą gwiazdą, jak niektórzy ludzie. - Odpowiem ci na twoje pytanie. Zapytałeś, po co. To się jakoś wiąże z moim życiem. Życiem, które już nic nie jest warte. Próbuję jeszcze korzystać z niego w miarę możności. Łagodnie głaskał psa, przesuwając dłoń po jego futrze. Pies mrużył oczy, potem je zamknął. Miłość, pomyślałam, choć może się to wydawać dość niezwykłe, jestem świadkiem sceny miłosnej. Spróbowałam inaczej. - Bohaterka znanej powieści, kobieta sądzona za urodzenie nieślubnego dziecka - w dawnych czasach to było przestępstwo - została skazana na publiczne pokazywanie się z wyszytą na sukni literą A. Nosiła tę literę przez tyle lat, że ludzie zapomnieli, co ona oznacza. Zapomnieli, czy w ogóle coś oznacza. Po prostu uznali to za jej zwyczaj, tak jak noszenie pierścionka czy broszki. Kto wie, czy nie był to początek noszenia napisów na ubraniu. Ale książka o tym nie wspomina. 123 Te wszystkie publiczne demonstracje, pokazy - na tym zasadza się puenta tej historii - jak można być pewnym, czego mają dowieść? Na przykład samopalenie jakiejś staruszki. Dlaczego? Czy to akt szaleństwa? Rozpaczy? Albo może staruszka ma raka? Myślałam o wymalowaniu litery na samochodzie. Ale jakiej? A? B? C? Jaka litera byłaby właściwa w moim przypadku? A w ogóle, dlaczego mam się tłumaczyć? Kogo to obchodzi, to tylko moja sprawa. Mogłabym jeszcze coś dodać, ale w tym momencie zaskrzypiała furtka i pies zaczął warczeć. Zobaczyłam idące alejką dwie kobiety, każda niosła walizkę. W jednej z kobiet rozpoznałam siostrę Florence. - Dzień dobry - odezwała się. Pokazała klucz. - Przy-szłyśmy zabrać rzeczy Florence. - Proszę - powiedziałam. Weszły do pokoju Florence. Po chwili poszłam za nimi. - Czy ona dobrze się czuje? Siostra, która wykładała rzeczy z szuflady, stanęła sztywno wyprostowana, głęboko oddychała. Było oczywiste, że delektuje się tym głupim pytaniem. - Nie, nie mogę powiedzieć, że się dobrze czuje. Nie czuje się dobrze. Jak może się dobrze czuć? Jej towarzyszka, udając, że nic nie słyszy, układała dziecinne ubranka. W pokoju było znacznie więcej rzeczy, niż mogły pomieścić dwie walizki. - Nie to miałam na myśli - powiedziałam - ale mniejsza z tym. Czy mogę cię prosić, żebyś przekazała Florence coś ode mnie? - Dobrze, o ile to nie jest zbyt duże. Wypisałam czek. - Powiedz Florence, że jest mi przykro. Powiedz, że bardziej, niż to potrafię wyrazić. Myślę o Bhekim bezustannie. 124 - Pani jest przykro. - Tak. Znów bezchmurna pogoda. Vercueil jest niezwykle podniecony. - Więc to dzisiaj jest ten dzień? - dopytuje się. - Tak - odpowiadam, sztywniejąc, tak nieprzyzwoita jest jego gorliwość. Już miałam dodać: Co cię to obchodzi?, ale się powstrzymałam. Powiedziałam „tak". Jednak dzień już się kończy, a ja nie wykonałam tego, co obiecałam. Dopóki wciąż jeszcze płynie ta rzeka słów, wiesz na pewno, że się z tym nie uporałam. Śmierć może być istotnie ostatnim wielkim wrogiem pisania, ale także pisanie jest wrogiem śmierci. Zatem piszę, trzymam śmierć na odległość ramienia, piszę, bo chcę ci powiedzieć, że miałam zamiar przez to przejść. Nawet już zaczęłam, nie przeszłam jednak. Pozwól, że powiem ci o tym więcej. Wzięłam kąpiel. Ubrałam się. Przyznam ci się, że przy tych zabiegach zaczęłam, jak kiedyś, doznawać uczucia zadowolenia, nawet jakby dumy. Między czekaniem w łóżku na ustanie oddychania a wyjściem z domu, jakaż różnica! Miałam zamiar to zrobić - czy to prawda? Tak. Nie. Tak-nie. Jest takie słowo, nie dopuszczono go jednak do słowników. Tak-nie, każda kobieta wie, co ono znaczy, bo to słowo pokonuje każdego mężczyznę. - Czy pani to zrobi? - zapytał Vercueil z błyszczącymi oczami mężczyzny. Tak-nie, powinnam była odpowiedzieć. Ubrałam się w dwa kolory, jasnoniebieski kostium i białą bluzkę, zawiązaną na kokardę pod szyją. Starannie zrobiłam makijaż i ułożyłam włosy. Siedząc przed lustrem, przez cały czas lekko drżałam. W ogóle nie czułam bólu. Krab przestał mnie pożerać. 125 Podniecony ciekawością, Vercueil poszedł za mną do kuchni i krążył niespokojnie, podczas gdy ja jadłam śniadanie. Wreszcie, zirytowana, dręczona wewnętrznym niepokojem, wybuchnęłam: - Czy mógłbyś zostawić mnie samą? Odwrócił się z tak niewinnym spojrzeniem urażonego dziecka, że pociągnęłam go za rękaw ze słowami: -Nie zrozum mnie źle. Proszę cię, usiądź, przyprawiasz mnie o zdenerwowanie, kiedy potrzebny mi jest spokój. Tak mnie męczy to wahanie. Wycofuję się, a zaraz potem skłaniam do decyzji. Mówię sobie: Pośpiesz się, skończ z tym bezwartościowym życiem. Ale już za chwilę przychodzi refleksja, dlaczego właściwie siebie mam obarczać odpowiedzialnością za to, że się tak stało? Dlaczego niby miałabym okazać się lepsza niż czasy, w których żyję? Czy to moja wina, że są takie? Dlaczego oczekuje się ode mnie, starej, chorej i cierpiącej kobiety, że bez pomocy wydo-będę się z tego piekła hańby? Dostaję szału na myśl o mężczyznach - ciągnęłam -którzy sprawują rządy. Chcę ich oskarżyć o rujnowanie życia metodą szczura czy karalucha, który marnuje jedzenie i nawet go nie zjada, tylko po prostu chodzi po nim, obwąchuje i załatwia fizjologiczne potrzeby. Wiem, że to dziecinne wskazywać palcem i obwiniać innych. Dlaczego jednak mam uznać, że moje życie stało się bezwartościowe niezależnie od tego, kto był w tym kraju przy władzy? Ostatecznie, władza jest władzą. Narusza prywatność. Taka jest jej natura. Wtargnęła także w moje życie. Chcesz wiedzieć, co się ze mną dzieje, więc ci to próbuję wytłumaczyć. Chcę zachować twarz, dotrzymać obietnicy, ale mam kompletny mętlik w głowie, nie wiem, jak się do tego zabrać. Przyznaję, że to szaleństwo zupełnie mnie opanowało. Nie powinieneś się temu dziwić. Znasz ten kraj. Tutaj obłęd wisi w powietrzu. 126 Przez cały czas, kiedy mówiłam, Vercueil miał z lekka niewyraźną minę. Nagle powiedział coś dziwnego: j - Nie miałaby pani ochoty na przejażdżkę? - Nie możemy wybrać się na przejażdżkę, Vercueil. ; Nie możemy z tysiąca powodów. - Porozglądalibyśmy się po okolicy i na dwunastą by-I libyśmy w domu. I - Przyznasz, że to śmieszne oglądać widoki z samo- chodu, który ma dziurę w przedniej szybie. - Wyjmę całą szybę. To przecież tylko szkło, do nicze-' go pani niepotrzebne. !• Dlaczego ustąpiłam? Zapewne ujął mnie w końcu ', nowy odcień jego stosunku do mnie. Zachowywał się jak i chłopiec w stanie podniecenia, podniecenia seksualnego, a ja byłam obiektem jego zainteresowania. Połechtało to i moją próżność i w mglisty sposób, wbrew wszystkiemu, nawet mnie to ubawiło. Niejasno czułam, że może po-[' winnam traktować tę sytuację jako coś niesmacznego, I' porównywalnego z obserwowaniem zapalczywości, z jaką pies rozgrzebuje ziemię, żeby się dostać do nie dość głęboko zakopanej padliny. Jednak nie byłam w stanie określić granicy. Czego w końcu chciałam? Chciałam znaleźć się w zawieszeniu. Nie myśleć, nie czuć bólu, nie przeżywać rozterek ani lęku, aż do południa. Do momentu, kiedy rozlegnie się huk wystrzału z działa na Signal Hill i kiedy z butelką benzyny na siedzeniu pasażera albo przejadę, albo nie obok łańcucha i ruszę dalej w Avenue. Ale do tego czasu o niczym nie myśleć, słuchać śpiewu ptaków, czuć na skórze dotyk powietrza, patrzeć na niebo. Żyć. Więc ustąpiłam. Vercueil owinął dłoń ręcznikiem i stłukł więcej szkła, poprzestał na otworze, przez który mogła się zmieścić głowa dziecka. Podałam mu kluczyk. Jeden ruch i ruszyliśmy. 127 Jak kochankowie odwiedzający miejsca swych pierwszych wyznań wybraliśmy trasę górską nad Muizenber-giem. (Kochankowie! Co oświadczyłam kiedyś Vercueilo-wi? Że powinien przestać pić. Co on mi ważnego powiedział? Nic. Prawdopodobnie nie podał mi nawet swego prawdziwego imienia). Zaparkowaliśmy w tym samym miejscu co przedtem. Po raz ostatni rozkoszuj się tymi widokami, powiedziałam sobie, wbijając paznokcie w dłonie, wpatrywałam się w zatokę False, zatokę fałszywych nadziei, i dalej w ciemne, zimowe wody najbardziej lekceważonego oceanu. - Gdybyśmy mieli łódź, mógłbyś mnie wywieźć na morze - powiedziałam półgłosem. Na południe. Vercueil i ja, tylko we dwoje popłynęlibyśmy do strefy podzwrotnikowej, gdzie latają albatrosy. Tam mógłby mnie przywiązać do beczki albo do deski, wszystko jedno, i zostawić kołyszącą się na falach pod wielkimi białymi skrzydłami. Vercueil wyprowadził samochód na drogę. Czy mi się zdaje, czy motor w jego rękach pracuje delikatniej niż w moich? - Przykro mi, kiedy zdarza mi się postępować nierozsądnie - odezwałam się. - Robię, co mogę, żeby pamiętać o postanowieniu. Staram się nie zapominać o potrzebie pośpiechu. Zawodzi mnie właśnie ta świadomość. Siedząc tu wśród piękna przyrody, czy nawet w domu otoczona własnymi przedmiotami, nie mogę uwierzyć, że znajduję się w strefie zabijania i degradacji. Wydaje mi się, że to zły sen. Ale coś naciska, trąca mnie łokciem. Udaję, że nie zauważam, bez skutku, domaganie się trwa. Ustępuję na centymetr, wtedy jeszcze się wzmaga. Z ulgą poddaję się i natychmiast życie znów płynie normalnie. Ja także odzyskuję pogodę ducha. Wprost tarzam się 128 w zwykłej codzienności. Tracę poczucie upokorzenia, staję się bezwstydna jak dziecko. Zostaje wstyd z powodu bezwstydu, tego nie potrafię ani zapomnieć, ani cierpliwie znosić. Dlatego muszę się trzymać w garści i pilnować raz obranej drogi. W przeciwnym razie jestem zgubiona. Rozumiesz? Vercueil skulił się nad kierownicą jak ktoś, kto ma zły wzrok. On, z tymi oczami jastrzębia. Czy ma jakieś znaczenie to, że on rozumie lub nie? - Można to porównać do prób zerwania z alkoholem - mówiłam dalej. - Próbuje się i próbuje, ciągle się próbuje, ale od początku przeczucie mówi, że człowiek się będzie staczał coraz niżej. Poniżenie, jakiego się doznaje, ukrywając swoją tajemnicę, jest tak dotkliwe, tak żałosne i dogłębne, że pociąga za sobą falę innych powodów do wstydu. "Wydaje się, że jest nieograniczona ilość pobudek, które skłaniają człowieka do wstydu. - Jak trudno jest targnąć się na swoje życie! - ciągnęłam. - Człowiek trzyma się go tak mocno! Wydaje mi się, że w ostatniej chwili oprócz własnej woli odgrywa rolę jeszcze coś innego, jakiś obcy czynnik, impuls, który przepycha człowieka przez granicę. Musisz stać się kimś innym, niż jesteś. Ale kim? Kim jest ten, kto czeka na mnie, żebym wstąpiła w tę smugę cienia? Gdzie mam go szukać? Mój zegarek wskazywał dziesiątą dwadzieścia. - Musimy wracać - powiedziałam. Vercueil zwolnił. - Jeśli pani chce, zawiozę panią do domu - odparł. -Albo, jeżeli pani woli, możemy jechać dalej, możemy objechać dokoła cały półwysep. Jest ładna pogoda. Powinnam była odpowiedzieć: Nie, odwieź mnie natychmiast. Ale zawahałam się i wystarczył ten moment wahania, żebym tego nie powiedziała. 129 - Zatrzymaj się. Vercueil zjechał z drogi i zaparkował. - Chcę cię prosić o przysługę - powiedziałam. - Proszę cię, żebyś ze mnie nie kpił. - To ma być ta przysługa? - Tak. Teraz i w przyszłości. Wzruszył ramionami. Po przeciwnej stronie drogi jakiś człowiek w łachmanach siedział obok stosu drewna do kominków, które sprzedawał. Popatrzył na nas i odwrócił wzrok. Czas mijał. - Opowiadałam ci kiedyś pewną historię o mojej matce - odezwałam się w końcu, próbując mówić łagodniejszym tonem. - O tym, że kiedy była małą dziewczynką, leżała w ciemnościach, nie wiedząc, co się nad nią przetacza, koła wozu czy gwiazdy. Trzymam się tej historii przez całe życie. Jeżeli istotnie każdy z nas ma jakąś opowieść, z którą się identyfikuje, która mu podpowiada, kim jest i skąd pochodzi, to to jest właśnie moja opowieść. Wybrałam ją albo ona wybrała mnie. Z niej się wywodzę i w niej zaczyna się moje życie. Pytasz, czy mam ochotę na dalszą przejażdżkę. Gdyby to było możliwe, proponowałabym, żebyśmy pojechali do Eastern Cape, do Outeniąua Mountains, do tego postoju na szczycie Prince Alfred's Pass. Albo, jeszcze lepiej, odłóż mapy i jedź według słońca na północny wschód. Rozpoznam to miejsce, kiedy tam dojedziemy, postój, miejsce, z którego wyruszyli, miejsce, gdzie przyszłam na świat. Tam mnie wysadzisz, na przełęczy, i odjedziesz. Zostanę tam, czekając na noc i gwiazdy, na wóz-widmo, który przetoczy się, chwiejąc się na boki. Prawdą jest jednak, że z mapą czy bez niej już nie mogę znaleźć tego miejsca. Dlaczego? Bo gdzieś ulotnił się mój 130 zapał. Rok czy nawet jeszcze miesiąc temu byłoby inaczej. Pragnienie, prawdopodobnie największe, na jakie mnie stać, zawsze skupiało się na tym miejscu na ziemi, było dla mnie drogowskazem. To jest moja matka, powiedziałabym, klękając tam. To jest źródło mojego ży-c i a. Ziemia święta, święta nie jako grób, ale miejsce zmartwychwstania, wyzwolenia od świata. Teraz to pragnienie, które można także nazwać miłością, zgasło - mówiłam dalej. - Razem z nim moja miłość do tego miejsca. To całkiem proste. Przypominam wykastrowanego mężczyznę, wykastrowanego w wieku dojrzałym. Próbuję sobie wyobrazić, jak wygląda jego życie po takim zabiegu. Wyobrażam sobie, co może czuć, patrząc na wszystko, co przedtem kochał. Zachował pamięć i wie, że powinien kochać nadal, ale już nie jest w stanie zdobyć się na miłość, kochać dla samego kochania. Miłość, co to takiego, czym była miłość?, pyta sam siebie, szukając w pamięci wspomnienia dawnego uczucia. Ale teraz wszystko wydaje się bezbarwne, nijakie, beznamiętne. Dopuściłem się zdrady, rozmyśla, skupia się, próbując odtworzyć uczucie towarzyszące zdradzie, przeniknąć do samej jej istoty, treści. Ta się jednak ulotniła. Zniknął sens wszystkiego. Zostało wewnętrzne rozdarcie, delikatne, niemniej popychające w kierunku obojętności, samotności. Obojętny, powtarza sobie. Wymawiając to ostre, deprymujące słowo, chciałby go dosięgnąć, żeby sprawdzić jego wyrazistość. Nie dopuszcza niestety do niego mgli-stość brzmienia i własna bierność. Wszystko zaciera się w pamięci, za tydzień, za miesiąc zapomni o wszystkim, znajdzie się w gronie sybarytów i samotników żyjących z dnia na dzień. Po raz ostatni będzie próbował przeżyć ból osamotnienia, ale ta próba sprowadzi się do przelotnego uczucia smutku. 131 Nie wiem, czy wyrażam się dość jasno, Vercueil. Mówię o determinacji, o próbie trzymania się swojego postanowienia i o mojej porażce. Przyznaję się, ja tonę. Siedzę tu obok ciebie i tonę. Vercueil niedbale opierał się o drzwi. Pies cicho skomlał. Położył łapy na oparciu przedniego siedzenia i patrzył przez okno gotowy do biegania. Upłynęła dłuższa chwila. Nagle Vercueil wyjął z kieszeni kurtki pudełko zapałek i podał mi je. - Niech pani to zrobi teraz - powiedział. - Co mam zrobić? -To. - Tego właśnie chcesz? - Niech pani to zrobi zaraz. Ja wysiądę z samochodu. Niech pani to zrobi. W kąciku ust huśtała mu się zwisająca kropla śliny. Niechby był szaleńcem, pomyślałam. Całkiem możliwe, że da się o nim powiedzieć, że to okrutnik, wariat, wściekły pies. Potrząsnął pudełkiem zapałek w moją stronę. - Przejmuje się pani tym człowiekiem? - Wymownym gestem wskazał na sprzedającego drewno do kominka. -On nie będzie przeszkadzał. - Nie tutaj - powiedziałam. - Możemy pojechać do Chapman's Peak. Może pani zjechać z urwiska, jeśli ma pani ochotę. Poczułam się jak uwięziona w samochodzie z mężczyzną, który próbuje mnie uwieść i zaraz wpadnie w złość, jeśli mu nie ulegnę. Przeniosło mnie to w przeszłość do najgorszych przeżyć moich dziewczęcych lat. - Czy możemy pojechać do domu? - zapytałam. - Myślałem, że pani chce to zrobić. 132 - Nie rozumiesz. - Myślałem, że pani chce, żeby ją ktoś trochę popchnął. Ja to robię. Przed hotelem w Hout Bay zatrzymał samochód. - Czy może mi pani dać trochę pieniędzy? Dałam mu banknot dziesięciorandowy. Poszedł do sklepu z napojami alkoholowymi, wrócił z butelką w brązowej papierowej torbie. - Niech się pani napije - powiedział i otworzył butelkę. - Nie, dziękuję, nie lubię koniaku. - To nie jest koniak, to lekarstwo. Pociągnęłam łyk, próbowałam połknąć, zakrztusiłam się, zaczęłam kaszleć, wydawało mi się, że zęby zaczynają się ruszać. - Niech pani przetrzyma trochę w ustach - powiedział Vercueil. Pociągnęłam drugi łyk, zatrzymując go w ustach. Ścierpły mi dziąsła i podniebienie. Połknęłam i zamknęłam oczy. Coś jak gdyby zaczęło wznosić się we mnie, zasłona, chmura. Czyżby to było to?, pomyślałam. Czy w ten sposób Vercueil daje mi wskazówkę? Zawrócił i skierował samochód pod górę, zaparkował go dopiero na parkingu przeznaczonym na pikniki, wysoko nad zatoką. Napił się i podał mi butelkę. Ostrożnie pociągnęłam łyk. Pokrywający wszystko welon szarości wyraźnie się rozjaśnił. To podejrzane, ale zadziwiające, pomyślałam. Czy to naprawdę jest takie proste - czyżby nie było różnicy między życiem a śmiercią? - Pozwól, że powiem ci coś na koniec - odezwałam się. - Tym, co spowodowało moją gadatliwość, nie jest mój stan, moja choroba, lecz coś zupełnie innego. Pies cichutko zaskomlał. Vercueil powolnym ruchem wyciągnął do niego rękę, którą pies zaraz zaczął lizać. 133 - Chłopiec Florence został zastrzelony we wtorek. Vercueil skinął głową. - Widziałam ciało - dodałam, pociągnęłam następny łyk, jednocześnie zastanawiając się, czy teraz stanę się jeszcze bardziej gadatliwa. Boże uchowaj! A jeśli ja się stanę gadatliwa i to samo spotka Vercueila, co wtedy? On i ja pod wpływem tego leku, oboje gadający w małym samochodzie? - Byłam wstrząśnięta - podjęłam. - Nie powiem zrozpaczona, bo nie mam prawa do tego słowa, ono należy do jego najbliższych. Jestem jednak ciągle - jaka? - poruszona. Wiąże się to z martwotą śmierci, ciężarem martwego ciała. To jest tak, jakby on po śmierci stał się bardzo ciężki, jak ołów albo gęsty, zwarty muł wydobywany spod grobli. Jak gdyby z ostatnim tchnieniem uszła z niego cała lekkość. Teraz leży na mnie całym swoim ciężarem. Nie ciąży mi, po prostu leży. To samo zjawisko zaobserwowałam, kiedy jego przyjaciel krwawił wtedy na ulicy. Ten ciężar. Ciężka krew. Próbowałam zatrzymywać ją, żeby nie spływała rynsztokiem. Tyle krwi! Gdyby udało mi się zebrać całą, nie uniosłabym wiaderka. Równie dobrze mogłabym próbować unieść wiadro ołowiu. Nie widziałam dotąd czarnych po śmierci, Vercueil. Ciągle umierają, wiem o tym, ale zawsze gdzie indziej. Widziałam umierających białych, zawsze umierali w łóżku, byli wychudzeni i z pewnością lekcy, raczej wysuszeni jak cienki papier. Jestem pewna, że kremowani spalili się dokładnie, nie zostawiając dużo popiołu. Chcesz wiedzieć, dlaczego postanowiłam, żeby mnie spalono? Ponieważ wydaje mi się, że się będę spalała dobrze. Natomiast ci ludzie nie będą się spalali dobrze, Bheki i inni zmarli. To tak, jakby próbowano spalić postaci 134 z żelaza czy ołowiu. Może się zatrzeć zarys ich ciał, ale kiedy płomienie opadną, okaże się, że oni tam są, ciężcy jak zawsze. Jeżeli zostawić ich leżących wystarczająco długo, mogą się zapadać milimetr po milimetrze, aż wreszcie ziemia zamknie się nad nimi. Ale wtedy już nie będą się zapadać głębiej. Będą się przesuwać tuż pod powierzchnią. Gdyby mocno kopnąć powierzchnię ziemi butem, można ich odkryć - twarze, martwe oczy, otwarte, pełne piasku. - Niech się pani napije - odezwał się Vercueil, podając mi butelkę. Twarz mu się zmieniła, usta stały się pełne, wilgotne, oczy zamglone. Przypominał kobietę, którą kiedyś przyprowadził do domu. Wzięłam butelkę i wytarłam ją rękawem. - Musisz zrozumieć, że w tym napięciu, z jakim ci to wszystko mówię, nie ma nic osobistego - podjęłam. -W ogóle w całym wydarzeniu nie ma nic osobistego. Lubiłam Bhekiego, kiedy był jeszcze dzieckiem, to prawda, ale niezbyt podobał mi się sposób, w jaki się zmieniał, wyrastając. Spodziewałam się po nim czegoś innego. On i jego koledzy mówią, że dzieciństwo mają już za sobą. Dobrze, mogą nie być dziećmi, ale kim się stali? Surowymi małymi purytanami, którzy gardzą śmiechem i zabawą. Więc dlaczego mam się zamartwiać z jego powodu? Odpowiem ci. Widziałam jego twarz. Kiedy umarł, na powrót stał się dzieckiem. Pozory ustąpiły zwykłemu dziecięcemu zdziwieniu, kiedy w ostatnim momencie dotarło do jego świadomości, że rzucanie kamieniami i strzelanie w końcu nie jest zabawą, że olbrzym, który ciężkim krokiem podchodzi do niego z łapą pełną piachu, żeby mu zatkać usta, nie da się odprawić z kwitkiem wykrzykiwaniem sloganów i śpiewaniem pieśni. Ze na końcu 135 długiego korytarza, gdzie zakneblowany dławił się i nie mógł oddychać, nie ma światła. Teraz to dziecko jest zakopane, a my chodzimy po nim. Powiem ci, że kiedy kręcę się tu i tam po tym kraju, tej Afryce Południowej, narasta we mnie uczucie, że stąpam po czarnych twarzach. Ci ludzie nie żyją, ale dusze ich nie opuściły. Leżą tam ciężcy i zatwardziali, czekają na moje przechodzące po nich stopy, czekają, żebym sobie poszła, czekają, żeby znowu powstać. Miliony postaci z żelaza przesuwa się pod skorupą ziemi. Wiek żelaza czeka na swój powrót. Myślisz, że jestem smutna, ale to mi wnet przejdzie. Łatwe łzy, łzy wzruszenia, dzisiaj są, jutro już po nich. No cóż, to prawda, byłam smutna, nie wyobrażałam sobie, że może się stać coś jeszcze gorszego. Tymczasem to gorsze przyszło, jak zawsze niezawodne, a ja musiałam jakoś dojść do siebie. W tym tkwi cały problem! Żeby nie poddać się paraliżującemu uczuciu upokorzenia, muszę żyć z umiejętnością ustawicznego radzenia sobie. Tym, czego nie mogę przezwyciężyć, jest umiejętność przezwyciężania. Jeżeli dojdę do siebie tym razem, nigdy już nie zdarzy mi się sytuacja, z którą sobie n i e poradzę. Więc dla ratowania samej siebie nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego. Vercueil wyciągnął butelkę. Jedna czwarta ulotniła się. Odepchnęłam jego rękę. - Nie chcę pić więcej - powiedziałam. - Dlaczego? - nalegał. - Niech się pani upije, dla odmiany. - Nie! - krzyknęłam. Ślepy gniew porwał mnie na jego grubiaństwo i obojętność. Co ja tu robię? W wysłużonym samochodzie musimy przypominać zapóźnionych uciekinierów z platteland z czasów Wielkiego Kryzysu. Bra- 136 kowało nam tylko kokosowej maty i kojca z drobiem przywiązanego do dachu. Szybko zabrałam mu butelkę, ale zanim zdążyłam odkręcić szybę, żeby ją wyrzucić, wyrwał mi ją z ręki. - Wynoś się z mojego samochodu! - wrzasnęłam. Wyjął kluczyk ze stacyjki i wysiadł z samochodu. Pies jednym susem wyskoczył za nim. Na moich oczach Vercueil cisnął kluczyk w krzaki, odwrócił się i z butelką w ręku zaczął schodzić po stoku wzgórza w kierunku zatoki Hout. Pieniąc się z wściekłości, czekałam, ale się nie odwrócił. Czas płynął. Jakiś samochód, który zjeżdżał z góry, zatrzymał się obok mnie. Muzyka płynęła z jego radia nastawionego na pełny regulator. Siedząca w tym dzikim hałasie para napawała się widokiem morza. Afryka Południowa i jej rozrywki. Wysiadłam i zapukałam w okno ich samochodu. Mężczyzna odwrócił się i żując gumę, spojrzał na mnie bezmyślnym wzrokiem. - Czy może pan ściszyć tę muzykę? - zapytałam. Przez chwilę czymś manipulował, albo tylko udawał, bo natężenie dźwięku się nie zmieniło. Zapukałam jeszcze raz. Ostentacyjnie wykrzywiając usta, coś do mnie powiedział przez szybę, po czym wznosząc tuman kurzu, cofnął samochód i zaparkował po drugiej stronie parkingu. Przeszukałam krzaki, w które Vercueil rzucił kluczyk, ale go nie znalazłam. Wreszcie znowu podjechał jakiś samochód, siedząca w nim kobieta zawróciła, żeby mi się przyjrzeć. Jej twarz była nie tyle mało pociągająca, co po prostu brzydka, nieprzenikniona, pomarszczona, sprawiała wrażenie, jak gdyby się bała, że światło, powietrze, samo życie wreszcie stanowią dla niej zagrożenie. Nie zwracała uwagi swoją fizycznością, ale raczej wyrazem, który niezmienny od lat utożsamił się z osobowością kobiety. Umacniająca się 137 bariera między światem i jej psychiką stała się samoistnym bytem. Ewolucja przez ewolucję zwrotną. Ryba z pierwotnych głębin (jestem pewna, że o tym wiesz) wytworzyła na skórze plamki wrażliwe na zetknięcie ze światłem. Z czasem plamki te rozwinęły się w narząd wzroku, oczy. Teraz znowu widzę w Afryce Południowej oczy coraz bardziej zachodzące mgłą i zarastające grubymi łuskami, w miarę jak penetrujący ten kraj osadnicy zmierzają na powrót do głębin. Czy, jeżeli mnie zaprosisz, powinnam przyjechać? W chwilach słabości często pragnęłam zdać się na twoją litość. Jak dobrze dla nas obu, że się powstrzymałam. Niepotrzebny ci na karku albatros ze starego świata, a co do mnie, czy naprawdę chciałabym uciec z Południowej Afryki do ciebie? Skąd mam wiedzieć, czy także na moich oczach nie grubieją łuski? Może, kiedy odjeżdżali, tamta kobieta w samochodzie mówiła do swego towarzysza: „Co za zgorzkniała staruszka! Jaka nieprzystępna twarz!". Poza tym nie wiem, czy to wielki honor rejterować, kiedy podziurawiony przez robactwo statek tak jawnie tonie. Rejterować w towarzystwie tenisistów, nieuczciwych maklerów i generałów, którzy z kieszeniami wypchanymi brylantami wyjeżdżają, żeby znaleźć sobie schronienie w spokojniejszych zakątkach świata? Generał G., minister M., w swoich posiadłościach w Paragwaju gril-lujący befsztyki pod południowym niebem, pijący piwo ze swymi kumplami, śpiewający pieśni ze starego kraju, wyczekujący, żeby zejść z tego świata w matuzalemowym wieku w otoczeniu wnuków i z wyrobnikami stojącymi w nogach łóżka z kapeluszami w rękach. Afrykanerzy z Paragwaju spotykają się z Afrykanerami z Patagonii w swojej posępnej diasporze. Ogorzali mężczyźni z okazałymi brzuchami, tłustymi żonami, kolekcjami strzelb na 138 ścianach salonów i skrytkami bankowymi w Rosario, odwiedzają się nawzajem z synami i córkami Barbiego, Eich-manna. Tyrani, bandyci, kaci, mordercy - co za kompania! No i przede wszystkim, jestem zbyt zmęczona. Zmęczona niewspółmiernie do przyczyny, wyniszczona jak przeżarty upływem czasu pancerz. Pragnę tylko zamknąć oczy i spać. W końcu, czym jest śmierć, jeśli nie dosięgnięciem krańcowego zmęczenia? Pamiętam twój ostatni telefon. -Jak się czujesz? - zapytałaś. - Czuję się zmęczona, poza tym dobrze - odpowiedziałam. - Wszystko robię powoli. Florence jest moją podporą, jak zawsze, mam nowego człowieka do pomocy w ogrodzie. - Bardzo się cieszę — powiedziałaś swoim pełnym werwy, amerykańskim głosem. - Musisz dużo wypoczywać i skoncentrować się na dojściu do formy. Matka i córka rozmawiają przez telefon. Tu południe, tam wieczór. Tu lato, tam zima. Mimo to połączenie jest tak dobre, jak gdybyś mówiła z drugiego pokoju. Nasze słowa porywane jedno po drugim pędzą przez przestworza, żeby ponownie bezbłędnie złożyć się w całość. Nie ma już dawnych kabli przeciąganych po dnie morskim, żeby nas połączyć, zastąpiło je sprawne, podniebne, abstrakcyjne w formie połączenie, wyobrażamy sobie siebie wzajem, słów nie przekazuje oddech, są zaszyfrowanym wyobrażeniem, to samo z oddechem - szyfr, przekaz, rozszyfrowanie. Kończąc rozmowę, powiedziałaś „dobranoc, mamo", a ja „do widzenia, kochanie, dziękuję za telefon". Przy słowie „kochanie" pozwoliłam sobie na małą pauzę (co za brak umiaru!), nadając mu w ten sposób szczególną wagę. Modlę się, żeby duch mej miłości nienaruszony przetrwał zimny szlak podniebny i dotarł cało do ciebie. W telefonicznej rozmowie można wyznać miłość, ale nie sposób powiedzieć całej prawdy. W moim liście (jaki 139 długi ten list!) można wreszcie miłość i prawdę pomieścić jednocześnie. Za każdym razem, kiedy piszę „ty", miłość migocze jak ognie świętego Elma. Jesteś ze mną nie w tej postaci, w jakiej żyjesz w Ameryce albo w jakiej stąd odjeżdżałaś, ale w głębszej i niezmiennej postaci, ukochanej i nieśmiertelnej. Piszę do twojej duszy, wkładając w ten list także moją, która w nim przetrwa, choćby sam list nie przetrwał. Jak ćma wydobędzie się ze swego kokonu i zacznie rozkładać skrzydła. Mam nadzieję, że czytając ten list, pojmiesz, że moja dusza już się szykuje do przyszłego wzlotu. Biała ćma, duch wyłaniający się z ust postaci leżącej na łożu śmierci. Zmaganie się z chorobą, przygnębienie, odraza do samej siebie, niezdecydowanie, nawet wycieczki samochodem (tu pora coś dodać do epizodu w Hout Bay - Vercueil wrócił pijany i wściekły, znalazł kluczyk i odwiózł mnie do domu, tak to wyglądało. Prawdę mówiąc, przyprowadził go pies) - wszystko to jest fragmentem moich przemian, wewnętrznego rozchwiania i wysypywania się z zamierającej powłoki. A potem, po śmierci? Nie bój się, nie będę cię nawiedzać. Nie trzeba będzie zamykać okien ani uszczelniać kominka, żeby w nocy biała ćma nie mogła się dostać i usiąść na brwiach twoich albo któregokolwiek z twoich dzieci, zanim odfrunie w kolejną podróż. Ćma jest po prostu muśnięciem twojego policzka, zawsze bardzo delikatnym, które odczuwasz przy odkładaniu ostatniej kartki listu. Zostanie przy tobie nie moja dusza, ale jej kwintesencja, oddech, szelest powietrza przy wymawianiu słów, które z każdym, najsubtelniejszym nawet drgnięciem pióra przelewałam na papier trzymany teraz przez ciebie. Odejść od siebie samej, od ciebie, od domu ciągle żyjącego wspomnieniami to ciężkie zadanie, ale już się tego 140 uczę. A muzyka? Muzykę zabiorę z sobą, przynajmniej tę, która jest raną mojej duszy. Arie z Pasji według świętego Mateusza tyle razy poruszające do żywego i przykuwające do siebie, że nikt i nic tego nie wymaże z pamięci. Jeżeli Vercueil nie wyśle tego, co piszę, nigdy tej pisaniny nie przeczytasz. Nawet nie będziesz wiedziała, że istniała. Jądro prawdy nigdy nie stanie się konkretem, jądro mojej prawdy, tej którą żyłam w tym czasie. W tym czasie i w tym miejscu. O co założyłam się z Vercueilem na temat Vercueila? Chodzi o zaufanie. Taka niewielka jest moja prośba! Chodzi o to, żeby zabrał paczuszkę na pocztę i podał ją przez ladę. Jest to tak mało, prawie nic. Między zabraniem paczki a niezabraniem różnica jest lekka jak piórko. Jeżeli po moim odejściu zostanie choćby najmniejszy cień zaufania, zobowiązania czy przywiązania, to z pewnością Vercueił paczkę nada. A jeżeli nie? Jeżeli nie, jeżeli zaufanie nie ma sensu, to znaczy, że nikt z nas nie zasługuje na nic lepszego niż upadek w otchłań i zatracenie. Ponieważ nie mogę ufać Vercueilowi, muszę mu ufać. Próbuję podtrzymywać żywotność duszy w czasach jej niesprzyjających. Łatwo jest dawać jałmużnę osieroconym, głodnym czy pozbawionym środków do życia. Trudniej ludziom zgorzkniałym (myślę o Florence). Ale najtrudniej pomagać Ver-cueilowi. Cokolwiek mu daję, nie może mi tego wybaczyć. Tego, że daję. Nie ma w nim ani miłości bliźniego, ani umiejętności wybaczania. (Miłosierdzie? - mówi, przebaczenie?). Nie oglądam się na jego wybaczanie, obdarowuję go bez litowania się nad nim, pomagam bez zapału. Deszcz padający na jałową ziemię. 141 Gdybym była młodsza, mogłabym mu się oddać. To jest to, co się robi, robiło, jakkolwiek nierozsądnie. Dzisiaj zamiast tego składam w jego ręce moje życie. Moje życie to te słowa, to nerwowe zapisywanie liter na stronicy. Kiedy je czytasz, jeśli czytasz, odbierasz je na tej samej fali i znowu wzdychasz. Są one odbiciem mojego sposobu życia. Dawno temu ty żyłaś we mnie, tak jak i ja dawno temu żyłam w mojej matce. Obym mieszkała w tobie, jak ona do tej pory mieszka we mnie, a ja w miarę upływu lat staję się jej coraz bliższa. Powierzyłam swoje życie Yercueilowi, żeby je przedłużyć. Ufam Yercueilowi, ponieważ nie mam do Yercueila zaufania. Kocham go, ponieważ go nie kocham. Ponieważ jest słabą trzciną, na której się opieram. Zdaje mi się, że rozumiem, co mówię, ale nie rozumiem, wierz mi. Od początku, kiedy go znalazłam za garażem śpiącego, czekającego na mnie w budzie skleconej z tektury, nic nie rozumiem. Wyczuwam drogę wzdłuż tunelu, w którym jest coraz ciemniej. Wyczuwam drogę do ciebie, każde słowo jest drogowskazem. Kilka dni temu zaziębiłam się. Zaziębienie przeszło na płuca, co się objawia głębokim, suchym kaszlem, który ciągnie się całymi minutami, zostawiając mnie bez tchu, zupełnie wyczerpaną. Dopóki brzemię, które dźwigam, jest tylko brzemieniem bólu, mogę mu podołać, trzymając je na dystans. To nie ja cierpię, mówię sobie, to cierpi ktoś inny. Jakieś ciało, które dzieli ze mną łóżko. W ten sposób, dzięki tej sztuczce przyhamowuję natężenie bólu i mogę go przetrzymać. Ale nawet kiedy sztuczka zawodzi i ból nie ustępuje, udaje mi się go znieść. 142 (Kiedy fale bólu się podniosą, nie wątpię, że moje sztuczki zostaną zmiecione jak tamy Zelandii). Jednak teraz, w czasie tych ataków kaszlu, nie potrafię zachować dystansu do siebie. Nie ma mózgu, nie ma ciała, jestem tylko ja, istota rzucająca się na łóżku, walcząca o łyk powietrza, tonąca. Terror, podłość terroru! Następny koszmar, przez który trzeba przejść na drodze do śmierci. Jak to się mogło zdarzyć właśnie mnie? W czasie największego nasilenia kaszlu myślę: Czy to jest w porządku? Haniebna naiwność. Nawet pies z przetrąconym grzbietem, wydając ostatnie tchnienie na poboczu drogi, nie pomyślałby: Czy to jest w porządku? Życie, powiedział Marek Aureliusz, wymaga umiejętności zapaśnika, nie tancerza. Stanie na własnych nogach jest wszystkim, nie potrzeba pięknych kroków. Wczoraj, wobec pustki w spiżarni, musiałam się wybrać na zakupy. Pech chciał, że kiedy z trudem, obładowana torbami, wracałam do domu, trzech przechodzących uczniów zatrzymało się, bezczelnie przyglądając się staruszce opartej o słup latarni i rozsypanym dokoła zakupom. W chwili przerwy w kaszlu próbowałam machnięciem ręki ich odpędzić. Wolę sobie nie wyobrażać, jak to mogło wyglądać z boku. Jakaś kobieta jadąca samochodem zwolniła, wołając: - Czy dobrze się pani czuje? - Robiłam zakupy - odkrzyknęłam. - Co takiego? Zmarszczyła brwi, starając się usłyszeć. - Nic, nic! - wysapałam. Odjechała. Jak brzydniemy, kiedy nie potrafimy dobrze o sobie myśleć. Nawet królowe piękności wyglądają na zmęczone. Brzydota. Czym jest, jeśli nie duszą wyrażającą się przez ciało? 143 Ostatniej nocy przyszło najgorsze. Mój zamroczony pigułkami, niespokojny sen zakłóciło uporczywe szczekanie. Ciągle i ciągle, monotonne, nieustępliwe, jednostajne, bezmyślne. Dlaczego Vercueil nie reaguje, nie uspokoi psa? Nie czułam się na siłach, aby zejść po schodach. W szlafroku kąpielowym i rannych pantoflach wyszłam na balkon. Było zimno, siąpił drobny deszcz. - Panie Vercueil! - zawołałam chrapliwym głosem. -Dlaczego pies tak szczeka? Panie Vercueil! Pies zamilkł, ale po chwili zaczął na nowo. Vercueil się nie pokazał. Wróciłam do łóżka, położyłam się, ale o śnie nie było już mowy. W taki właśnie sposób stare kobiety upadają i łamią sobie kości biodrowe, ostrzegałam sama siebie, tak zastawiona jest pułapka i w ten sposób w nią wpadają. Obiema rękami trzymając się poręczy, krok po kroku zeszłam na dół. Ktoś był w kuchni, ale to nie był Vercueil. Kimkolwiek był, nie próbował się chować. Mój Boże, pomyślałam, Bheki! Ciarki przeszły mi po plecach. W widmowym świetle rzucanym przez otwartą lodówkę stał zwrócony twarzą do mnie, czoło z raną postrzałową miał obandażowane. - Czego chcesz? - wyszeptałam. - Chcesz coś zjeść? Odezwał się: - Gdzie jest Bheki? Głos miał niższy, głębszy od Bhekiego. Kto to może być? Z zamętem w głowie szukałam imienia. Zamknął drzwi lodówki. Staliśmy teraz w ciemnościach. - Panie Yercueił! - zawołałam swoim zachrypniętym głosem. Pies szczekał bez przerwy. - Przyjdą sąsiedzi - 144 wyszeptałam. Kiedy przechodził obok mnie, otarł się o mnie ramieniem. Cofnął się, wtedy poznałam go po zapachu. Doszedł do drzwi. Pies szczekał jak oszalały. - Florence już nie ma - powiedziałam. Zapaliłam światło. Nie miał na sobie własnego ubrania. Ale może teraz taka moda. Marynarka wyglądała jakby należała do dorosłego mężczyzny, spodnie były za długie. Jeden rękaw marynarki był pusty. - Jak twoja ręka? - zapytałam. - Nie wolno mi nią ruszać. - Odsuń się od drzwi - powiedziałam. Otworzyłam drzwi, skrzypnęły. Pies wskoczył skwapliwie. Pacnęłam go po nosie. - Przestań, już! - rozkazałam. Cicho zaskomlał. - Gdzie jest twój pan? - Nadstawił uszu. Zamknęłam drzwi. - Czego tu chcesz? - zapytałam chłopca. - Gdzie jest Bheki? - Bheki nie żyje. Zabito go w zeszłym tygodniu, kiedy byłeś w szpitalu. Został zastrzelony. Zginął natychmiast. Stało się to następnego dnia po tej sprawie z rowerem. Oblizał usta. Był spłoszony, niepewny siebie. - Chciałbyś coś zjeść? Potrząsnął głową przecząco. - Pieniądze. Nie mam pieniędzy - powiedział. - Na autobus. - Dam ci pieniądze. Ale dokąd zamierzasz jechać? - Muszę pojechać do domu. - Nie rób tego, radzę ci. Wiem, o czym mówię. Widziałam, co się tam dzieje. Trzymaj się z daleka, póki sytuacja się nie unormuje. - Ona się nigdy nie unormuje. 145 - Proszę cię! Znam te sprawy, nie mam czasu ani ochoty znowu przez to przechodzić. Zostań tu, dopóki się nie uspokoi. Zostań, póki nie wydobrzejesz. Dlaczego wyszedłeś ze szpitala? Zwolniono cię? - Tak. Zwolniono. - Czyje ubranie masz na sobie? Skąd je masz? - To moje ubranie. Przyniósł mi je mój kolega. Kłamał. Kłamał nie gorzej od innych piętnastolatków. -Usiądź. Dam ci coś do zjedzenia, potem będziesz mógł się przespać. Poczekaj do rana, zanim postanowisz, co robić dalej. Zrobiłam herbaty. Usiadł, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Nie przeszkadzało mu, że nie wierzę w to, co mówił. Nie liczyło się to, czy wierzę, czy nie. Co on 0 mnie myślał? I czy w ogóle myślał choć przez chwilę? Nie. W porównaniu z Bhekim był bezmyślny, małomówny, pozbawiony wyobraźni. Ale właśnie to on żył, a Bhe-ki nie. Ludzie pełni inteligencji i życia są zabijani, tępi 1 bierni żyją. Bheki był za szybki, nigdy się o niego nie bałam, natomiast jeżeli o tego chłopca chodzi, nie jestem taka pewna. Postawiłam przed nim filiżankę herbaty, zrobiłam kanapkę. - Jedz, pij, - powiedziałam. Nie poruszył się. Z przechyloną na ramię głową, z otwartymi oczami głęboko spał. Poklepałam go po policzku. - Obudź się! -Poderwał się, usiadł prosto, ugryzł kęs kanapki, żuł ją łapczywie. Ale po chwili zaczął żuć wolniej, z pełnymi ustami siedział nieruchomy z wyczerpania. Wyjęłam mu kanapkę z ręki i pomyślałam, że kiedy te dzieci mają kłopot, zawsze przychodzą do kobiety. Przyszedł do Florence, ale jej nie ma. Czy nie ma własnej matki? W pokoju Florence odpoczywał krótko. - Rower - wymamrotał. 146 - Jest bezpieczny, schowałam go. Trzeba go naprawić, to wszystko. Powiem Vercueilowi, żeby go obejrzał. Tak więc ten dom, który był kiedyś moim domem i twoim, staje się azylem, przejściowym schronieniem. Moje dziecko najdroższe, błądzę we mgle błędu, który sobie zarzucam. Jest bardzo późno, nie wiem, jak sobie z tym radzić. Tyle, ile mogę ci przekazać z moich myśli, postaram się powiedzieć. Na czym polega mój błąd, zapytasz. Gdybym go mogła wrzucić do butelki jak pająka i posłać ci, żebyś go obejrzała, zrobiłabym tak. Ale ten błąd jest jak mgła, wszędzie i nigdzie, nie mogę go ani dotknąć, ani złapać, ani nazwać. Powoli, niechętnie, ale jednak zacznę mówić. Nie kocham tego dziecka śpiącego w łóżku Florence. Kocham ciebie, ale jego nie kocham. Nie cierpię z jego powodu ani trochę. Tak, odpowiesz mi. Niepodobna go kochać, ale czy także i ty nie przyczyniłaś się do tego w pewnym stopniu? Nie zaprzeczam. Ale nie do końca w to wierzę. Moje serce go nie akceptuje. Po prostu. W głębi duszy pragnę, żeby sobie poszedł i zostawił mnie samą. To moje pierwsze słowo, moje pierwsze wyznanie. Nie chcę umierać w takim stanie, w jakim się znalazłam, w ohydzie grzechu. Chcę się jakoś ratować. Ale jak? Czyniąc wszystko wbrew sobie. To jest pierwszy krok, do którego jestem przekonana. Przede wszystkim muszę kochać tych, którzy nie wzbudzają spontanicznej miłości. Na przykład tego chłopca, to dziecko. Nie tak bystrego jak Bheki, ale jego właśnie. On tutaj jest nie bez powodu. Jest fragmentem mojego ocalenia. Muszę go kochać. Jednak nie kocham. Nie chcę też w tej miłości przesadzić przed samą sobą. I tak jest istotnie, gdyż z tym, co czuję, ciągle jeszcze błądzę we mgle. 147 Nie odnajduję w moim sercu ani dość miłości, ani chęci do niej. Ani chęci, żeby chcieć kochać. Umieram, ponieważ w głębi serca nie chcę żyć. Umieram, ponieważ chcę umrzeć. Teraz pozwól, że wyznam ci moją drugą wątpliwość. Czy odmawiając swojej miłości temu chłopcu, mogę powiedzieć, w jakim stopniu prawdziwa jest moja miłość do ciebie? Miłość nie jest podobna do głodu. Jest nienasycona, wciąż chce więcej. Kiedy ktoś kocha, kocha coraz więcej. Im bardziej kocham ciebie, tym bardziej powinnam kochać jego. Im mniej kocham jego, zapewne także mniej kocham ciebie. Ta logika to prawdziwa łamigłówka, która wiedzie mnie, dokąd nie chcę dojść! Ale czy dałabym się w nią wciągnąć, gdybym naprawdę nie chciała? Kiedy zaczynałam pisać ten długi list, myślałam, że jego siła przyciągania będzie tak mocna jak siła przypływów i odpływów, że pod falami bijącymi to w tę, to w drugą stronę, i na ich grzbietach będzie trwało przyciąganie tak niezmienne jak przyciąganie księżyca. Ciebie do mnie, mnie do ciebie, siła przyciągania krwi, córki do matki, kobiety do kobiety. Ale z każdym dniem, gdy do niego coś dopisuję, ten list wydaje mi się coraz bardziej abstrakcyjny, wygląda jak pisany z gwiazd, z najdalszej przestrzeni, przezroczysty jak kryształ, bezkształtny i bez-krwisty. Czy to ma być przeznaczeniem mojej miłości? Pamiętam, jak obficie krwawiła rana tego chłopca, jak mocno. Jakie słabe w porównaniu z jego krwawieniem jest wylewanie mojej krwi tu, na papier. Upust krwi usychającego serca. Wiem, już przedtem pisałam o krwi. Pisałam o wszystkim, naprzykrzyłam się, wykrwawiłam do sucha, a jednak ciągle piszę. Ten list stał się labiryntem, a ja psem 148 w tym labiryncie, bezładnie biegającym to tu, to tam, po rozwidleniach i tunelach, rozdrapującym grunt i skomlącym w tych samych już znanych miejscach, meczącym i zmęczonym. Dlaczego nie wołam o pomoc, nie wołam do Boga? Ponieważ Bóg nie może mi pomóc. Bóg mnie szuka, ale nie może mnie znaleźć. Jest innym psem w innym labiryncie. Czuję jego zapach i on mnie też wywęszył. Ja jestem suczką w rui, Bóg jest samcem. Wywęszył mnie i myśli tylko o tym, żeby mnie znaleźć i pokryć. Przetrząsa gałęzie, drapie siatkę ogrodzenia, ale jest zagubiony, stracił orientację, tak jak ja. Miewam sny, wątpię, czy to są sny o Bogu. Kiedy zasypiam, pod moimi powiekami zaczyna się niespokojny ruch jakichś postaci, postaci bez ciała i kształtu, otulonych mgiełką szarą albo brązową, lub żółtozieloną jak siarka. Wyraźnie słyszę w moim śnie słowo Borodino, jest gorące lato na rosyjskiej równinie, wszędzie dużo dymu, trawa sucha, spalona. Dwie armie, które nie mogąc się poruszać w sposób zorganizowany, z mozołem idą naprzód, ludzie spaleni słońcem, sparaliżowani strachem o swoje życie. Setki tysięcy ludzi bez twarzy, niemych, wychudzonych, uwięzionych na polu rzezi, powtarza swój marsz naprzód i wstecz przez spaloną ziemię w odorze siarki i krwi. Piekło, do którego wpadam, kiedy tylko zamknę oczy. Jestem prawie pewna, że to skutek działania czerwonych pigułek pod nazwą diconal. Że to one powołują do istnienia we mnie te armie. Ale bez tych czerwonych pigułek już nie mogę spać. Borodino, diconal, wpatruję się w te słowa. Czy są anagramami? Robią wrażenie anagramów, ale jakich, w jakim języku? Kiedy się budzę ze snu o Borodinie, krzyczę coś, płaczę albo kaszlę, wydobywając głuche tony z głębi klatki 149 piersiowej. Potem się uspokajam, leżę i rozglądam się dokoła. Mój pokój, mój dom, moje życie. Otoczenie zbyt bliskie, by mogło być imitacją, to niewątpliwa rzeczywistość. Wróciłam, nie wiadomo który już raz, wróciłam wypluta z brzucha wieloryba. Za każdym razem to cud, niedoceniony, nieuświęcony, nieproszony. Dzień po dniu rano jestem wypluwana, wyrzucana na brzeg z jeszcze jedną szansą. Co mam z nią zrobić? Leżę bez ruchu na piasku, czekając na powrót wieczornego przypływu, który mnie znów zabierze, otoczy i zaniesie na powrót do brzucha ciemności. Wadliwie urodzona, istota z pogranicza, niezdolna do oddychania w wodzie, istota, której brak odwagi, żeby zostawiwszy ocean za sobą, stać się mieszkańcem lądu. W porcie lotniczym, w dniu, kiedy odlatywałaś, trzymałaś mnie w uścisku, patrząc prosto w oczy. - Mamo, nie wzywaj mnie do powrotu - powiedziałaś - bo ja nie wrócę. Potem strzepnęłaś z butów pył tego kraju. Miałaś rację. A jednak jest we mnie jakaś cząstka zawsze czujna, zawsze zwrócona na północny zachód, tęskniąca do chwili, kiedy cię będę mogła powitać, przytulić, gdybyś dała się uprosić i z jakichkolwiek pobudek przyjechała mnie odwiedzić. Jest coś strasznego, a jednocześnie godnego podziwu w twojej stanowczości, w listach, które piszesz i - pozwól, że będę szczera - w których jest pewien niedostatek miłości czy może czułej ustępliwości, która przydaje miłości rumieńców. Serdeczne, miłe, nawet pełne ufności i troski o mnie, są niemniej listami kogoś, kto stał się obcy, oziębły. Czy to jest oskarżenie? Nie, to jest wyrzut, gorzki wyrzut. A ten długi list - wyznaję to teraz - jest wołaniem w noc, na północny zachód, do ciebie, z prośbą, 150 abyś do mnie wróciła. Przyjedź i połóż głowę na moich kolanach, tak jak to robią dzieci, jak ty zawsze robiłaś, schowaj nosek jak kret szperający za miejscem, skąd wyszłaś na świat. Przyjedź, prosi ten list, nie odcinaj się ode mnie. Moje trzecie słowo. Gdybyś przyznała, że wyszłaś ze mnie, nie musiałabym mówić o sobie, że wyszłam z brzucha wieloryba. Nie mogę żyć bez dziecka, nie mogę też umrzeć bez dziecka. Tym, co noszę w sobie w czasie twojej nieobecności, jest ból. Rodzę ból. Ty jesteś moim bólem. Czy to jest oskarżenie? Tak, J'accuse. Oskarżam cię o opuszczenie mnie. Rzucam to oskarżenie pod twoim adresem, na północny zachód, pod wiatr. Rzucam moim bólem w ciebie. BORODINO, anagram słowa WRACAJ, w tym czy innym języku. DICONAL: WZYWAM. Słowa wyplute z brzucha wieloryba, zniekształcone, tajemnicze. Córka. W środku nocy zadzwoniłam na informację. - Dostawy do domu? - zdziwiła się odbierająca telefon. - Nie wiem o nikim, kto prowadzi takie usługi, ale zdaje się, istnieje jeszcze Stuttafords. Może zadzwoniłaby pani do firmy Posiłki na Kółkach? - Nie chodzi mi o gotowanie - powiedziałam. - Radzę sobie sama. Chcę mieć tylko dostawę produktów spożywczych i innych artykułów. Mam trudności z noszeniem zakupów. - Niech mi pani poda swój numer telefonu, powiem opiekunce społecznej, żeby rano do pani zadzwoniła -powiedziała. Odłożyłam słuchawkę. 151 Koniec zbliża się gwałtownie. Nie spodziewałam się, że ktoś idący w dół posuwa się coraz szybciej. Sądziłam, że całą drogę można przejść równym krokiem. Myliłam się, całkowicie się myliłam. Jest coś upokarzającego w sposobie, w jaki wszystko się kończy. Upokarzającego nie tylko dla nas, ale dla wyobrażenia, jakie mamy o sobie, o kondycji ludzkiej. Ludzie leżą w ciemnych sypialniach, w rozgardiaszu, bezradni. Inni leżą pod żywopłotem, w deszczu. Jeszcze nie potrafisz tego zrozumieć. Vercueil rozumie. Vercueil znowu zniknął, nie zabierając psa. Współczuję mu. Ani z niego Odyseusz, ani Hermes, zapewne nawet nie zwykły posłaniec. Włóczęga. Przygłup mimo wysokiego, pomarszczonego czoła. A ja? Jeżeli Vercueil nie wytrzymał próby, co ze mną? Czy mój test wymaga ode mnie, żebym miała odwagę spalić się przed Domem Kłamstw? Rozmyślałam tysiące razy o tej chwili, chwili gdy pocieram zapałkę, tętno mi w uszach słabnie, a ja siedzę zadziwiona, nawet zadowolona w morzu płomieni, które nie docierają do ciała, ubranie płonie bez śladu przypalenia, płomienie są koloru zimnego błękitu. Jak łatwo przydać znaczenia własnemu życiu, dziwię się, muszę myśleć bardzo szybko, zanim płomienie ogarną rzęsy, potem brwi i koniec z widzeniem. Później ustanie proces myślenia, zostanie tylko ból (wszystko ma swoją cenę). Czy ten ból będzie większy od bólu zęba? Albo od bólu porodu? Bólu biodra? Czy rodzenia bliźniąt? Ile diconalu trzeba zażyć, żeby go przytłumić? Czy byłoby fair połknąć całe opakowanie diconalu, zanim zjadę w dół Government Avenue do morza, omijając zabezpieczający łańcuch? Czy należy umierać z całą świadomością, że człowiek sam wybiera swój los? Czy należy przyjąć śmierć bez środków znieczulających? 152 Prawdą jest, że ta próba ma zawsze w sobie coś z fałszu. Niezależnie od tego, czy była wywołana wzburzeniem, czy rozpaczą. Jeżeli umieranie w łóżku przez całe tygodnie i miesiące wśród cierpień i upokorzenia nie zbawi mojej duszy, dlaczego miałabym dostąpić zbawienia, umierając w ciągu dwóch minut w morzu płomieni? Czy fałsz ustanie z tego powodu, że chora stara kobieta popełnia samobójstwo? Czyje życie ulegnie zmianie i w jaki sposób? Wrócę do Florence, jak zresztą często to robię. Czy Florence, przechodząc obok z Hope u boku i Beauty na plecach, zainteresowałaby się tym przedstawieniem? Czy poświęciłaby mu choćby spojrzenie? Pomyślałaby, że to ktoś niepoważny, kuglarz, klaun cyrkowy czy estradowy artysta. Co w oczach Florence uchodzi za śmierć poważną? Co by zyskało jej aprobatę? Śmierć, która wieńczy uczciwą pracę albo przychodzi sama, nieproszona, niezapowiedziana jak uderzenie pioruna, jak kula między oczy. Florence jest sędzią. Za szkłami okularów jej oczy są skupione, osądzające wszystko. Swój spokój przekazała córkom. Sąd należy do Florence. Także ja jestem pod lupą. Jeżeli tryb życia, jaki prowadzę, jest zdyscyplinowany, to dlatego, że przez dziesięć lat żyję pod presją sądu Florence. - Ma pani coś przeciwbólowego? Siedziałam w kuchni, pisząc. Przestraszył mnie jego głos. Jego, to znaczy tego chłopca. - Idź na górę, poszukaj w łazience, drzwi na prawo. Poszukaj w szafce pod umywalką. Słychać było chlapanie wody, wreszcie zszedł na dół. Nie miał bandaża, ze zdumieniem zobaczyłam szwy. - Nie zdjęto ci szwów? Potrząsnął głową przecząco. - Kiedy wyszedłeś ze szpitala? 153 -Wczoraj. Przedwczoraj. Skąd ta potrzeba kłamania? - Dlaczego nie zostałeś, żeby się mogli tobą zająć? Cisza. - Ta rana musi być zakryta, w przeciwnym razie może dojść do zakażenia i zostanie ci blizna. Do końca życia będzie znak, jak po smagnięciu batem przez czoło. Pamiątka. Kim on dla mnie jest, żebym go tak strofowała? Co prawda stulałam brzegi jego otwartej rany i tamowałam krew. Jaki silny instynkt matki! Jak kura, która gubi własne kurczątka, ale przyłączy do stada kaczątko, nie zważając na jego żółty puch i płaski grzbiet, uczy je, jak się kąpać w piachu i jak wydziobywać robaki. Strzepnęłam czerwony obrus i zaczęłam go ciąć. - Nie mam w domu żadnych bandaży - oświadczyłam - a ten obrus jest czysty, chyba nic nie szkodzi, że czerwony. - Owinęłam mu głowę dwa razy odciętymi paskami obrusa i zawiązałam z tyłu na węzeł. Musisz szybko pójść do lekarza albo do szpitala, żeby ci zdjęto szwy. Nie możesz ich tak zostawić. Szyję miał sztywną, jakby kij połknął. Zalatywał od niego zapach, który zapewne sprowokował zachowanie psa, wyczuwało się w nim nerwowość i strach. - Głowa mnie nie boli - powiedział, odchrząkując. -Boli mnie ręka. - Ostrożnie poruszał ramieniem. - Muszę ją trzymać nieruchomo. - Powiedz mi, czy ty przed kimś uciekasz? Milczał. - Chcę z tobą porozmawiać poważnie - zaczęłam mówić. - Jesteś za młody na te rzeczy. Powiedziałam to Bhekiemu i powtarzam tobie. Musisz mnie posłuchać. Jestem osobą starszą i wiem, co mówię. Jesteście jeszcze dziećmi. Niepotrzebnie poświęcacie swoje życie, zanim 154 przekonacie się, czym ono może być. Ile macie lat - piętnaście? Piętnaście to zbyt mało, żeby umierać. I osiemnaście to za mało. I dwadzieścia jeden. Wstał, powiódł palcami po czerwonej opasce. Wstążka. W średniowieczu rycerze zabijali się w pojedynkach, mając przyczepione do hełmów wstążki swoich dam. Prawienie temu chłopcu kazania o potrzebie zachowania ostrożności to strata czasu. Jego postępowaniem kieruje zbyt silny instynkt walki. Walka to prawo natury polegające na zabijaniu słabych i zdobywaniu partnerek przez silnych. Wracasz w chwale, a twoje pragnienie jest zaspokojone. Krew i chwała, śmierć i seks. W tym wszystkim ja, stara kobieta, wiedźma śmierci zawiązująca temu chłopcu wstążkę wokół głowy! - Gdzie jest Bheki? - zapytał. Przyjrzałam się jego twarzy. Czy nie zrozumiał, co mu powiedziałam? Czyżby zapomniał? - Usiądź. Usiadł. Pochyliłam się nad stołem. - Bheki jest w ziemi -powiedziałam. - Jest w skrzyni, w dole, usypano nad nim kopczyk ziemi. Nigdy już tego dołu nie opuści. Nigdy, nigdy, nigdy. Zrozum, to nie jest zabawa w futbol, w której grasz, padasz, podnosisz się i grasz dalej. Wasi przeciwnicy, mężczyźni, nie mówią jeden do drugiego: Tamten to jeszcze dziecko, wystrzelmy do niego dziecinną kulę, kulę do zabawy. Nigdy o was nie myślą jak o dzieciach. Myślą o was jako o nieprzyjaciołach i nienawidzą was tak samo mocno, jak wy ich nienawidzicie. Strzelając do ciebie, nie będą mieli żadnych wyrzutów sumienia, przeciwnie, uśmiechną się zadowoleni i zrobią następne nacięcie na kolbie karabinu. Patrzył na mnie osłupiałym wzrokiem, jakbym go biła po twarzy, uderzenie za uderzeniem. Jednak ze ściśnięty- 155 mi szczękami i milczącymi ustami nawet nie drgnął. Oczy mu spochmurniały. - Myślisz może, że są niezdyscyplinowani - ciągnęłam. - Mylisz się. Są znakomicie wyszkoleni. Tym, co ich powstrzymuje od zabijania każdego chłopca, nie jest współczucie czy życzliwość. Jest to dyscyplina, nic innego. Rozkaz z góry, który może być zmieniony każdego dnia. Współczucie wyfrunęło oknem. To jest wojna. Słuchaj, co mówię! Dobrze wiem, o czym mówię. Myślisz, że cię chcę odciągnąć od walki. Przyznaję, to prawda. O to mi właśnie chodzi. Mówię ci, poczekaj, jesteś jeszcze za młody. Poruszył się niespokojnie. Gadanie, gadanie! Przytłaczało swym ciężarem pokolenie dziadków, potem rodziców. Kłamstwa, obietnice, przypochlebianie się, wreszcie groźby. Chodzili przygarbieni pod ciężarem tego gadania. On nie. Odrzucił je. Wyrok śmierci na gadanie! - Twierdzisz, że nadszedł czas walki. Czas zwycięstwa albo klęski. Powiem ci coś o zwycięstwie albo klęsce. 0 tym „albo". Posłuchaj. Wiesz, że jestem chora. Wiesz, co mi dolega, mam raka. Mam raka z nagromadzenia się upokorzeń, przez które przeszłam w moim życiu. Tak dochodzi do tej choroby. Z obrzydzenia do siebie, ciało nabiera cech złośliwości 1 zaczyna się samobójczo pożerać. Zapytasz, jaki jest cel w wyniszczeniu siebie, w upokorzeniu i odrazie? Nie chcę słuchać o pani samopoczuciu, bo mam inne pytanie. Dlaczego pani nie robi nic, żeby temu przeciwdziałać? Skoro w taki sposób stawiasz sprawę, mówię „tak". Mówię „tak". Mówię „tak". Mogę odpowiedzieć jedynie „tak", kiedy stawiasz to pytanie. Powiem ci, skąd bierze się „tak". Bo to przypomina rozpatrujący przebieg twojego życia przewód sądowy, w czasie którego wolno użyć tylko dwóch słów TAK 156 i NIE. Kiedy tylko nabierasz powietrza w płuca, żeby coś powiedzieć, sąd ostrzega cię „TAK.albo NIE", żadnych innych wypowiedzi. Więc mówisz TAK. Jednak przez cały czas czujesz inne słowa odzywające się w tobie, jak życie oznajmiające swoją obecność w łonie. Nie jest jeszcze kopiącym nóżkami dzieckiem, tylko zarodkiem, które rozpozna każda kobieta zachodząca w ciążę. Jest we mnie nie tylko śmierć. Jest także życie. Śmierć jest mocna, życie słabe. Ale moje obowiązki dotyczą życia. Muszę je podtrzymywać. Muszę. Nie wierzysz w to, co mówię. Myślisz, że tylko ciosy się liczą, są rzeczywistością. Ciosy i kule karabinowe. Posłuchaj mnie, czy nie słyszysz, że słowa, które wypowiadam, są prawdziwe, są rzeczywistością? Wsłuchaj się! Mogą się wydawać tylko powietrzem, ale pochodzą z mojego serca, z mojego łona. To nie tylko TAK, nie tylko NIE. Żyje we mnie jeszcze coś, inne słowo. I walczę o nie, na swój sposób, walczę, o to, by nie zostało stłumione. Przypominam chińską matkę. Chinka wie, że zabiorą jej dziecko i jeśli to będzie dziewczynka, zostanie uśmiercone, ponieważ i rodzina, i wioska potrzebują synów z silnymi ramionami. Chinka wie, że po porodzie ktoś wejdzie do pokoju, ktoś z zasłoniętą twarzą, kto weźmie dziecko z rąk akuszerki i jeżeli płeć jest niewłaściwa, przez delikatność odwróci się do nich plecami i udusi je przez ściśnięcie noska i przytrzymanie zamkniętych usteczek. Chwila i po wszystkim. Płacz, jeśli chcesz, mówi się potem matce, ból jest rzeczą naturalną. Ale o nic nie pytaj. Nie pytaj, kim jest istota zwana synem. Ani kim istota zwana córką, która musi umrzeć. Nie zrozum mnie źle. Ty jesteś synem, czyimś synem. Nie mam nic przeciwko synom. Ale czy widziałeś kiedyś 157 noworodka? Powiem ci, że z trudem uchwyciłbyś różnicę między chłopcem a dziewczynką. Każde niemowlę ma takie same pulchne fałdki między nóżkami. Cieniutki strumyk wytryskający jak fontanna w czasie siusiania potwierdza płeć męską. Niewielka to różnica, nie odgrywająca roli ani w życiu, ani w chwili śmierci. Cała gama różnic niedających się zdefiniować pozostaje niewypowiedziana. Opowiadam się za nimi. Zmęczyło cię słuchanie staruszki, widzę to. Masz wielką ochotę być już mężczyzną i zajmować się męskimi sprawami. Masz już dosyć przygotowywania się do życia. Uważasz, że czas na samo życie. Jakiż błąd popełniasz! Życie to nie pochód za kijem, laską, flagą czy karabinem i sprawdzanie, gdzie cię to zawiodło. Życie nie czeka za rogiem, już jesteś w samym jego środku. Zadzwonił telefon. - W porządku. Nie odbiorę go - powiedziałam. W ciszy czekaliśmy, aż przestanie dzwonić. - Jak się nazywasz? — zapytałam. - John. John, nom de guerre, rzadki pseudonim. -Jakie masz plany? Wyglądał, jakby nie wiedział, o co chodzi. - Co zamierzasz zrobić? Czy chcesz zostać tutaj? - Muszę pojechać do domu. - Gdzie jest ten dom? Spojrzał na mnie twardym wzrokiem, zbyt zmęczony, żeby wymyślić następne kłamstwo. - Biedne dziecko -wyszeptałam. Nie miałam zamiaru szpiegować. Ale byłam w rannych pantoflach, drzwi do pokoju Florence były otwarte, chłopak był odwrócony do mnie tyłem. Siedział na łóżku za- 158 absorbowany jakimś przedmiotem, który trzymał w dłoni. Kiedy mnie usłyszał, zerwał się> chowając ten przedmiot pod kołdrę. - Co tam masz? - zapytałam. - Nic takiego - odparł, posyłając mi jedno ze swych hardych spojrzeń. Nie naciskałabym na niego, gdybym nie zauważyła, że listwa przypodłogowa na całej długości była oderwana od ściany i leżała na podłodze, odsłaniając nieotynkowany kawałek muru. - Co to za pomysły? - powiedziałam. - Dlaczego rujnujesz ten pokój? Milczał. - Pokaż mi, co tam chowasz. Potrząsnął przecząco głową. Przyjrzałam się ścianie. Przez otwór w murze, w który wstawiono wentylator, można się było dostać pod podłogę. - Czy wkładasz jakieś przedmioty pod podłogę? - Nic nie robię. Wykręciłam numer telefonu zostawiony przez Florence. Odezwało się jakieś dziecko. - Czy mogę mówić z panią Mkubukeli? - zapytałam. Cisza. - Pani Mkubukeli. Florence. Szepty, potem kobiecy głos. - Z kim pani chce rozmawiać? - Z panią Mkubukeli. Z Florence. - Nie ma jej tutaj. - Mówi Curren - wyjaśniłam. - Florence pracowała u mnie. Telefonuję w sprawie przyjaciela jej syna, chłopca, któremu na imię John, nie znam jego prawdziwego imienia. To ważna sprawa. Jeżeli nie ma Florence, to czy mogłabym rozmawiać z panem Thabane? Znowu długa cisza. Potem męski głos. - Tu Thabane. 159 - Mówi Curren, poznaliśmy się, pamięta pan. Telefonuję w sprawie przyjaciela Bhekiego, kolegi ze szkoły. Z pewnością pan tego nie wie, ale on był w szpitalu. - Wiem. - Właśnie wyszedł czy uciekł ze szpitala i przyszedł do mnie. Mam prawo podejrzewać, że ma jakąś broń, nie wiem dokładnie co, którą on i Bheki schowali w pokoju Florence. Sądzę, że z tego powodu tutaj przyszedł. - Rozumiem - powiedział obojętnym tonem. - Panie Thabane, nie proszę pana o zajęcie się tym chłopcem, ale on nie jest zdrowy, został poważnie ranny w wypadku. Nie wiem, jak nawiązać kontakt z jego rodziną. Nie wiem nawet, czy on ma rodzinę w Kapsztadzie. On mi tego nie powie. Wszystko, o co proszę, to żeby ktoś, komu on ufa, przyjechał, porozmawiał z nim i zabrał go, zanim mu się coś przydarzy. -Jest bardzo niespokojny, jak pani uważa? - Uważam, że chłopak potrzebuje pomocy, że może zrobić coś nieodpowiedzialnego. Uważam, że uderzenie w głowę było poważne. Uważam, że nie mogę się podjąć opieki nad nim, że to ponad moje siły. Ktoś musi przyjechać. - Zastanowię się. - To za mało, trzeba coś przedsięwziąć. - Zapytam, kto mógłby go zabrać. Nie mogę jednak powiedzieć, kiedy. - Dzisiaj? - Tego nie mogę powiedzieć. Może dzisiaj, może jutro. Zobaczę. - Panie Thabane, chcę, żeby to było dla pana jasne. Nie próbuję pouczać tego chłopca ani kogokolwiek, co ma zrobić ze swoim życiem. Jest wystarczająco duży i uparty, żeby postąpić, jak będzie chciał. Jednak co do zabija- 160 nia i rozlewu krwi w imię braterstwa mam swoje zdanie, nienawidzę tego całą duszą i sercem. Uważam to za barbarzyństwo. To właśnie chciałam powiedzieć. - Coś nie tak z tym połączeniem, pani Curren. Pani głos jest bardzo słaby, słyszę panią jakby z wielkiej oddali. Mam nadzieję, że pani mnie słyszy? - Słyszę pana. - Dobrze. Pani Curren, nie sądzę, żeby pani dostatecznie zdawała sobie sprawę z tego, czym jest braterstwo. - Jestem wystarczająco zorientowana, dziękuję panu. - Widzę, że nie - odparł z wielką pewnością siebie. -Kiedy ludzie tak jak ci młodzi zrywają się do walki duszą i ciałem, kiedy jeden za drugiego gotów jest bez wahania oddać życie, wtedy rodzi się między nimi więź, jakiej nigdy dotąd nie znali. Tym jest braterstwo. Każdego dnia obserwuję to na własne oczy. Nasza generacja nie ma nic, co mogłaby z tym zjawiskiem porównać. Dlatego musimy tę młodzież wspomagać. Wspieramy, ale trzymamy się na uboczu. Tego właśnie pani nie może zrozumieć, ponieważ jest pani od tych spraw za daleko. - Za daleko. Jestem z pewnością za daleko - powiedziałam - zbyt słaba. Mimo to obawiam się, że o braterstwie wiem aż za dużo. Niemcy mieli swoje braterstwo, i Japończycy, i Spartanie, także Shaka. Braterstwo to misterium śmierci, zabijania i umierania, udające to, co pan nazywa więzią (więzią jaką? miłości? - wątpię). Nie przepadam za braterstwem. Źle robicie, pan i Florence i kto tam jeszcze, żeście się w to wdali i co gorsza zachęcacie do tego dzieci. To tylko wymysł zafascynowanych śmiercią mężczyzn. Takie jest moje zdanie. Rozmawialiśmy dłużej, ale nie będę tego powtarzała. Wymienialiśmy nasze opinie. Zgodziliśmy się, że się od siebie różnią. 161 Popołudnie się wlokło. Nikt nie przychodził po chłopca. Leżałam w łóżku odurzona lekami, z poduszką podłożoną pod krzyż, próbowałam jednego środka po drugim, żeby uśmierzyć ból, marzyłam o śnie, przerażona jednocześnie możliwością snu o Borodinie. Powietrze było coraz cięższe, zaczął padać deszcz. Z zatkanej rynny jednostajnie kapało. Z dywanika na półpię-trze dolatywał smród kociego moczu. Grób, pomyślałam, grób zmarłej mieszczki. Przewracałam głowę z boku na bok. Siwe włosy na poduszce dawno niemyte, nieuczesane. A w pokoju Florence, w pogłębiającym się mroku, chłopiec. Leży na plecach z bombą czy czymś innym w ręku, oczy ma szeroko otwarte, teraz nie zamglone, czyste. Myśli, nie, coś więcej, on ma wizję. Wizję tej chwili chwały, kiedy w końcu wstanie całkiem zdrowy, wyprostowany, mocny, odmieniony. Kiedy rozkwitnie kwiat ognia, kiedy wzniesie się słup dymu. Podobnie Krzysztof Kolumb leżał w swojej kabinie, przykładając do piersi kompas, tajemniczy przyrząd, który go miał zaprowadzić do Indii, do wyspy Blest. Gromady dziewcząt o nagich piersiach zaśpiewają dla niego i wyciągną ramiona, kiedy będzie dopływał do nich przez mieliznę, kierując się igłą kompasu, która nigdy nie zawodzi, pokazuje zawsze jeden kierunek, ku przyszłości. Biedne dziecko! Biedne dziecko! Nie wiadomo skąd pojawiły się łzy i zmąciły mój wzrok. Biedny John, dawniej pisane by mu było, że będzie pomocnikiem ogrodnika, że na lunch będzie jadł chleb z dżemem pod tylnymi drzwiami domu i popijał z puszki. Teraz walczy za wszystkich znieważanych, krzywdzonych, deptanych i wyśmiewanych, za wszystkich pomocników ogrodnika w Południowej Afryce. We wczesnych, zimnych godzinach rannych usłyszałam, że ktoś próbuje otworzyć furtkę na podwórze. Po- 162 myślałam, że wrócił Vercueil. Potem zadzwonił dzwonek, raz, dwa, długo przytrzymany, agresywny, niecierpliwy, więc wiedziałam, że to nie Vercueil. Zejście na dół zabiera mi teraz sporo czasu, szczególnie wtedy, kiedy jestem zamroczona po zażyciu pigułek. W czasie kiedy schodziłam w półmroku, dzwonek dzwonił bez przerwy, na dodatek zaczęto się dobijać do drzwi. -Już idę! - wołałam tak głośno, jak tylko mogłam. Posuwałam się zbyt wolno. Usłyszałam, że furtka się otwiera. Potem rozległo się walenie i wyważanie drzwi kuchennych, wykrzykiwano w języku Afrykanerów. Usłyszałam niezbyt głośny strzał, jak uderzenie kamieniem 0 kamień. Zapadła cisza, w której wyraźnie rozpoznałam brzęk tłuczonego szkła. - Czekajcie! - zawołałam i pobiegłam, naprawdę pobiegłam, nie wiedziałam, że mnie na to stać, do drzwi kuchennych. - Zaczekajcie! - zawołałam, lekko uderzając dłonią w szybę w drzwiach wejściowych i szamocząc się z ryglami i łańcuchami. - Przestańcie! Ktoś w granatowym płaszczu był już na ganku, stał tyłem do mnie. Chociaż musiał mnie słyszeć, nie odwrócił się. Odciągnęłam ostatnią zasuwkę, otworzyłam drzwi 1 wyszłam do nich. Zapomniałam narzucić szlafrok, byłam bosa, przypuszczam, że w białej nocnej koszuli musiałam wyglądać jak zmartwychwstała nieboszczka. -Zaczekajcie! - powiedziałam. - Zostawcie go, to jeszcze dziecko! Było ich trzech. Dwaj w mundurach. Trzeci w pulowerze, z szelką ze skóry renifera przechodzącą przez pierś, trzymał skierowany w dół pistolet. - Pozwólcie mi z nim porozmawiać - prosiłam, brnąc przez utworzone w nocy kałuże. 163 Nie próbowali mnie zatrzymać. Okno w pokoju Florence było rozbite. W pokoju ciemność, ale wpatrując się przez dziurę w szybie, dostrzegłam w najdalszym kącie postać przykucniętą za łóżkiem. - Otwórz drzwi, chłopcze - odezwałam się. - Nie pozwolę im zrobić ci krzywdy. Oczywiste kłamstwo. Był zgubiony. Nie miałam żadnej możliwości ocalenia go. Gorąco zapragnęłam go przytulić, chronić. Jeden z policjantów podszedł i przywarł do ściany obok okna. - Niech mu pani powie, żeby wyszedł - powiedział. Obróciłam się do niego wściekła. - Precz stąd! - krzyknęłam i zaniosłam się kaszlem. Słońce zaczęło wstawać, różowe na tle nieba pełnego sunących chmur. - John! - zawołałam, ciągle kaszląc. - Wyjdź! Nie pozwolę im zrobić ci nic złego. Teraz podszedł do mnie ten w pulowerze. - Niech mu pani powie, żeby oddał broń - powiedział cicho. -Jaką broń? - Ma pistolet, nie wiem, co jeszcze. Niech mu pani powie, żeby wszystko wyłożył. - Najpierw niech pan przyrzeknie, że go pan nie skrzywdzi. Zacisnął palce na moim ramieniu. Opierałam się, ale on był bardzo silny. - Pani się tu nabawi zapalenia płuc - powiedział. Ktoś zaszedł mnie od tyłu, marynarka, płaszcz, peleryna jednego z policjantów. - Neem harr binne - mruknął. Zaprowadzili mnie z powrotem do kuchni i zamknęli drzwi. 164 Usiadłam, znów wstałam. Marynarka cuchnęła dymem. Zsunęłam ją na podłogę i otworzyłam drzwi. Stopy miałam sine z zimna. -John! - zawołałam. Wszyscy trzej policjanci skupili się wokół radia. Ten, który mi dał swoją marynarkę, odwrócił się zdenerwowany. - Proszę pani, tu jest naprawdę niebezpiecznie - powiedział. Wepchnął mnie z powrotem do środka, nie mógł znaleźć klucza, żeby zamknąć drzwi. - To jest jeszcze dziecko - powtórzyłam. - Proszę nam pozwolić wykonać naszą robotę - odparł. - Obserwuję was - powiedziałam. - Przyglądam się wszystkiemu, co robicie. Przypominam wam, że to jest jeszcze dziecko! Zrobił wdech, jak gdyby chciał coś odpowiedzieć, ale zrezygnował i czekał, czy jeszcze coś powiem. Młody człowiek, budzący zaufanie, szczupły. Czyjś syn, członek może licznej rodziny. Wielu krewnych, ciotek i wujków, ciotek--babć i wujków-dziadków, którzy za nim stoją, którzy go zewsząd otaczają, jak chór doradców, jak obrońcy. Co mogłabym powiedzieć? Czy mieliśmy z sobą coś wspólnego, co byłoby uzasadnieniem podjęcia rozmowy? Po prostu był tu służbowo, z urzędu, mając obowiązek dopilnować prawa, chroniącego mnie i moich interesów. - Ek staan nie aan jou kant nie - powiedziałam. - Ek staan aan die tessnkant. Stoję po przeciwnej stronie. Ale także na przeciwnym brzegu, przeciwnym brzegu rzeki. Na brzegu bardzo odległym i patrzę wstecz. Odwrócił się, przyjrzał się kolejno kuchennemu piecowi, zlewozmywakowi, suszarce, wstąpił do die ou damę, a w tym czasie jego koledzy robili, co do nich należało, na zewnątrz domu. Praca na jeden dzień. 165 - To wszystko - powiedziałam. - Jestem wykończona. Zresztą i tak nie mówiłam tego do pana. Więc do kogo? Do ciebie, zawsze do ciebie. Jak żyję obecnie, jak żyłam kiedyś, opowiadam historię mojego życia. Dzwonek do drzwi. Następna grupa mężczyzn, w butach, czapkach, polowych mundurach, łazi po całym domu. Zebrali się pod kuchennym oknem. - Hy sit daar in die buitekamer - tłumaczył im jeden z policjantów, wskazując na pokój Florence. - Daar's net die een deur en die een penster. - Nee, dan het ons bom - powiedział któryś z przybyszów. - Ostrzegam was, obserwuję wszystko, co tu robicie -powiedziałam. Odwrócił się do mnie. - Zna pani tego chłopca? - Tak, znam go. - Wiedziała pani, że ma broń? Wzruszyłam ramionami. - Niech Bóg strzeże każdego, kto w tych czasach nie ma broni. Wszedł ktoś nowy, młoda kobieta w mundurze, energiczna, zręczna w ruchach. - Is dit die damę die} - zapytała, a do mnie: - Chcemy uprzątnąć dom, zajmie nam to trochę czasu. Czy chciałaby pani gdzieś pójść, do przyjaciół czy rodziny? - Nigdzie nie wyjdę. To jest mój dom. Jej życzliwość i troska były niezachwiane. - Rozumiem - powiedziała - ale pozostanie tu może być zbyt niebezpieczne. Musimy panią prosić o opuszczenie domu. Na chwilę. Grupa pod oknem przestała rozmawiać, wyraźnie niecierpliwili się, czekając, kiedy wyjdę. - Bel die ambulans - 166 powiedział jeden z nich. -Ag, sy kan sommer by die stosie wag - mruknęła kobieta. Zwróciła się do mnie: - Teraz, pani... Czekała, żebym podała nazwisko. Nie podałam. -Może filiżanka herbaty, dobrej, mocnej - zaproponowała. - Nie wychodzę. To, co mówiłam, nie większe na nich robiło wrażenie niż słowa jakiegoś dziecka. - Gaan haal'n kombers - powiedział policjant - sy's amper blou van die koue. Policjantka poszła na górę i wróciła z kocem z mojego łóżka. Owinęła mnie w ten koc, przytuliła, potem pomogła mi włożyć ranne pantofle. Zrobiła to, nie okazując odrazy na widok moich nóg, moich stóp. Dobra dziewczyna, wychowana na dobrą żonę w przyszłości. - Czy ma pani jakieś lekarstwa czy tabletki, które chciałaby pani wziąć z sobą? - zapytała. - Nigdzie nie idę - powtórzyłam, mocno zaciskając ręce na poręczy krzesła. Naradzała się przez chwilę szeptem z policjantami. Bez ostrzeżenia zostałam pochwycona od tyłu pod pachami. Policjantka dźwignęła moje nogi. Zanieśli mnie, jak dywan, do frontowych drzwi. Nagle poczułam straszny ból krzyża. - Połóżcie mnie! - krzyknęłam. - Za chwilę - uspokajająco powiedziała policjantka. - Mam raka! - wrzasnęłam. - Połóżcie mnie! Rak! Co za przyjemność cisnąć im w twarz to słowo! Zadziałało jak cięcie nożem, zatrzymali się. - Sit haar neer, dalk kom haar iets oor - powiedział policjant, który mnie trzymał. - Ek het mos gęsi jy moet die ambulans bel. Ostrożnie położyli mnie na tapczanie. - Gdzie boli? - zapytała policjantka, marszcząc brwi. - W sercu - powiedziałam. Wydawała się zakłopotana. - Mam raka serca. Zrozumiała, potrząsnęła głową, jakby odganiała muchy. 167 - Czy boli, jak się panią niesie? - Boli mnie cały czas. Spojrzała porozumiewawczo na mężczyznę za moimi plecami. Musiało być w tym coś dla nich śmiesznego, bo się ukradkiem uśmiechnęła. - Zachorowałam po wypiciu z kielicha goryczy - brnęłam dalej. Cóż to szkodzi, jeśli pomyślą, że mam fioła. -Wam się to też prawdopodobnie pewnego dnia przydarzy. Trudno się przed tym uchronić. Rozległ się trzask rozbijanego szkła. Oboje szybko wybiegli z kuchni. Wstałam i pokuśtykałam za nimi. Nie stało się nic specjalnego, poszła druga szyba. Podwórze było puste, policjanci, teraz ich było chyba pół tuzina, przykucnęli na ganku z karabinami gotowymi do strzału. - Weg\ - krzyknął jeden z nich, wściekły. - Kry haar weg\ Policjantka wepchnęła mnie do środka. Kiedy zamykała drzwi, nastąpiła eksplozja, błyskawiczna strzelanina, po której zapadła długa, śmiertelna cisza, potem odgłosy cichej rozmowy i nie wiadomo skąd, ujadanie psa Vercueila. Chciałam otworzyć drzwi, ale policjantka trzymała mnie mocno. - Jeśli go postrzeliliście, nigdy wam tego nie daruję -odezwałam się. - Wszystko w porządku. Jeszcze raz zatelefonujemy po ambulans - odpowiedziała, próbując mnie pocieszyć. Ale ambulans już tam był, zaparkował na chodniku. Mnóstwo ludzi, poruszonych i ciekawych, ściągało zewsząd, sąsiedzi, przechodnie, młodzi i starzy, czarni i biali, z balkonów mieszkańcy spoglądali w dół. Kiedy policjantka wychodziła ze mną frontowymi drzwiami, chodnikiem wieziono na wózku przykryte kocem ciało, a potem wniesiono je do ambulansu. 168 Teraz do ambulansu miałam wejść ja, już nawet jeden z sanitariuszy ujął mnie pod ramię, chcąc mi pomóc, ale policjant go powstrzymał. - Poczekaj, dla niej przyślemy drugi ambulans - powiedział. - Nie chcę drugiego ambulansu - oznajmiłam. Spojrzał na mnie jakby zażenowany. - Chcę jechać z nim -dodałam i próbowałam wspiąć się, żeby wejść do środka. Wtedy opadł pled, którym byłam okryta. Policjant potrząsnął przecząco głową. - Nie - zdecydował i dał znak ręką sanitariuszowi, żeby zamknął drzwi. - Boże, zmiłuj się nad nami! - westchnęłam. Otuliłam się pledem i ruszyłam Schoonder Street, żeby się oddalić od tłumu. Już prawie dochodziłam do narożnika, kiedy podbiegła do mnie policjantka. - Musi pani teraz pójść do domu! - rozkazała. - To już nie jest mój dom - odpowiedziałam wzburzona i szłam dalej. Odepchnęłam policjantkę, która próbowała ująć mnie pod łokieć. -Sy's van haar kop af- powiedziała sentencjonalnie i dała za wygraną. Na Buitenkant Street, obok przejścia podziemnego, usiadłam, żeby odpocząć. Nieprzerwany strumień samochodów przepływał w kierunku centrum miasta. Nikt nawet nie rzucił na mnie okiem. Z rozwichrzonymi włosami i różowym pledem mogłam stanowić widowisko na Schoonder Street, ale tu, wśród gruzu i śmieci, byłam zwyczajnie częścią wielkomiejskiego marginesu. Jakaś para przeszła na drugą stronę ulicy. Zdawało mi się, że rozpoznaję tę kobietę. Czy to ta, którą Vercueil przyprowadził kiedyś do domu, czy może wszystkie kobiety krążące wokół hotelu Avalon i Solly Kramer's Li-quor Storę mają takie chude, pająkowate nogi? Mężczyzna z zawieszoną na ramieniu zawiązaną na węzeł plastikową torbą nie był Yercueilem. 169 Szczelniej otuliłam się pledem i położyłam się. Wszystkie moje kości odczuwały dudnienie pojazdów przejeżdżających nade mną. Pigułki zostały w domu, dom nie był już moim domem. Czy mogę przetrwać bez moich pigułek? Nie. Czy jednak chcę przetrwać? Zaczął mnie ogarniać stoicki spokój starego zwierzęcia, które czując zbliżający się koniec, z trudem, noga za nogą, wlecze się zimne już i niemrawe do nory wykopanej w ziemi, gdzie wszystko odbędzie się zgodnie z powolniejącym rytmem serca. Za betonowym filarem, w miejscu, które nie widziało słońca od trzydziestu lat, skuliłam się na moim lepszym boku i słuchałam łomotu bólu, który mógł być także pulsowaniem tętna. Musiałam zasnąć. Upłynęło trochę czasu. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam dziecko klęczące obok mnie z rączką penetrującą fałdy okrywającego mnie pledu. Rączka zaczęła pełzać po moim ciele. Nie ma tam nic dla ciebie, chciałam powiedzieć, ale proteza mi się obsunęła. Był to najwyżej dziesięciolatek, z ogoloną głową, bosymi nogami i hardym spojrzeniem. Stało za nim dwóch kumpli, jeszcze młodszych. Wyjęłam protezę i mogłam już im coś powiedzieć. - Zostawcie mnie w spokoju, jestem chora. Możecie się ode mnie zarazić. Powoli wycofali się, ale jak kruki stali w oczekiwaniu. Dokuczał mi pełny pęcherz. Poddałam się, oddałam mocz, nie ruszając się z miejsca. Dzięki Bogu za zimno, dzięki za odrętwiałość, wszystko się łączy i zmierza do ułatwienia narodzin. Chłopcy się znów przybliżyli. Spodziewałam się, że będą mnie dotykać przez ciekawość, nie oczekiwałam ciepłych gestów. Stukot kół samochodowych usypiał mnie. Jak larwa w ulu, pochłonięta byłam szumem wirującego świata. Powietrze było gęste od hałasu. Tysiące skrzydeł 170 lecących gdzieś i wracających, które się nigdy nie dotykają. Jakiej przestrzeni potrzeba dla nich wszystkich? Jakiej przestrzeni potrzeba w niebie dla dusz tych, którzy odeszli? Ponieważ, jak mówi Marek Aureliusz, dusze się łączą jedna z drugą, łączą i spalają, w ten sposób na powrót włączając się do wielkiego cyklu. Śmierć za śmiercią. Spopielona pszczoła. Brzeg pledu zaczyna się odsuwać. Czuję światło na powiekach, czuję chłód na policzkach, zwłaszcza w miejscach, po których spływały łzy. Coś wciska się między moje wargi a dziąsła. Zwieram je i odpycham natrętną ręką. Cała trójka dzieci stoi teraz nade mną, jest ciemno, może ich być więcej, stojących w tyle. Co one robią? Próbuję odtrącać rękę, ale wtedy naciska jeszcze mocniej. Okropny charkot wydobywa mi się z gardła, jak ostry zgrzyt piłowanego drzewa. Ręka się cofa. -Nie... - zaczynam, ale podniebienie tak mnie boli, że nie mogę wymówić słowa. Co chciałam powiedzieć? Nie rób tego? Nie widzisz, że ja nic nie mam? Czy nie ma w tobie cienia litości? Co za nonsens. Dlaczego na świecie miałaby być litość? Przypomniały mi się żuki, te duże czarne żuki ze zgarbionymi grzbietami. Kiedy umierają, słabo ruszają nóżkami, wtedy ławą wchodzą na nie mrówki, wgryzają się w miękkie miejsca, stawy, oczy, wydzierają ciało. To był patyk, zwykły patyk, długi na kilkanaście centymetrów, który siłą wciskali mi do ust. Czuję jeszcze smak brudu, który mam na języku. Końcem patyka chłopiec unosił moją górną wargę. Cofałam twarz i próbowałam splunąć. Niewzruszony nie ustępował. Bosą stopą kopnął ziemię tak, że deszcz kurzu i kamyków spadł mi na twarz. 171 Przejeżdżający samochód oświetlił dzieci. Z miejsca ruszyły Buitenkant Street. Wróciły ciemności. Czy to się naprawdę zdarzyło? Tak, takie rxzcv] się zdarzają. Nic więcej nie da się o tym powiedzieć. Zdarzają się o rzut kamieniem od ulicy Breda i Schoonder, i Vre-de, gdzie sto lat temu patrycjusze Kapsztadu zażądali, żeby zbudować obszerne domy dla nich i ich potomstwa, na wieczne czasy. Nie przewidzieli, że przyjdzie dzień, kiedy ich pisklęta wrócą do ojczyzny. W głowie miałam zamęt, całkowity chaos. Drżałam z zimna, opanowało mnie ziewanie. Przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. Nagle poczułam na twarzy jakby obwąchiwanie. Pies. Próbowałam go odgonić, ale zręcznie unikał mojej ręki. Ustąpiłam, przypomniałam sobie, że są gorsze rzeczy od mokrego nosa psa i jego szybkiego oddechu. Pozwoliłam mu wylizać całą twarz, usta, sól po łzach na policzkach. Potraktowałam je jak pocałunki, jeżeli spojrzeć głębiej. Pies nie był sam, miał pana. Znałam ten zapach. Czy to Vercueil, czy może wszyscy włóczący się po ulicach zalatują spleśniałymi liśćmi i butwiejącą bielizną wyciągniętą z kupy śmieci. - Vercueil? - wykrztusiłam chrapliwie, a pies aż podskoczył i parsknął mi prosto w twarz. Ktoś zapalił zapałkę. Tak, to był Vercueil. Kapelusz i cała reszta. - Kto tu panią położył? - zapytał. - Sama się położyłam - powiedziałam, jakby to surowe miejsce odpowiadało moim upodobaniom. Zapałka zgasła. Znowu łzy trysnęły mi z oczu, pies zlizywał je łapczywie. Sądząc po wystających łopatkach i wąskiej jak u mewy klatce piersiowej, nigdy nie odgadłabym, że Vercueil może być taki mocny. Podniósł mnie razem z otulającym mnie 172 mokrym pledem i ruszył przed siebie. Pomyślałam, że minęło czterdzieści lat, odkąd ostatni raz nosił mnie mężczyzna. Pech wysokiej kobiety. Czy takie będzie zakończenie historii mojego życia, że mocne męskie ramiona zaniosą mnie przez piaski plaż, przez mieliznę, potem przez przybrzeżne fale w ciemną morską głębinę? Znaleźliśmy się daleko od przejścia, w błogosławionej ciszy. Ile udręk stało się nagle znośnych! Gdzie się podział ból? Czy także jest w lepszym humorze? - Nie wracajmy na Schoonder Street - zarządziłam. Przeszliśmy na światłach na drugą stronę. Zobaczyłam wtedy, jak napięte ma mięśnie szyi i jak szybko oddycha. - Połóż mnie na chwilę - poprosiłam. Położył mnie i odpoczywał. Kiedy opadnie jego marynarka i z ramion wyrosną mu wielkie skrzydła? Niósł mnie w górę Buitenkant Street, przez Vrede Street, spokojną ulicę, potem, idąc coraz wolniej, stąpając ostrożnie po omacku, doszedł do ciemnego lasku. Przez gałęzie widziałam migocące gwiazdy. Posadził mnie na ziemi. - Jestem taka szczęśliwa, że cię zobaczyłam - powiedziałam. Były to słowa płynące z głębi serca, szczere. -Zanim przyszedłeś, napadły na mnie jakieś dzieci. Natrętnie mnie atakowały, czegoś szukały, nie wiem, czego. Dlatego z takim trudem mówię. Wciskały mi patyk do ust, ciągle nie rozumiem, dlaczego. Jaką im to mogło sprawiać przyjemność? - Szukały złotych zębów - odparł Vercueil. - W lombardzie dostają za nie pieniądze. - Złote zęby? Niesamowite. Nie mam złotych zębów. Zresztą wyjęłam zęby. O, tu je mam. Gdzieś z ciemności przyniósł karton, pudło z kartonu, które rozłożył płasko i pomógł mi się położyć. Po- 173 tem, nie śpiesząc się i bez ceregieli, także się położył, plecami do mnie. Pies ułożył się między naszymi nogami. - Może chcesz się przykryć kawałkiem pledu? - Nie, wszystko w porządku. Czas mijał. - Przepraszam cię, ale mam straszne pragnienie - szepnęłam. - Czy nie ma tu gdzieś wody? Wstał i wrócił z butelką. Powąchałam, słodkie wino, pół butelki. - Nic innego nie ma - powiedział. Wypiłam do dna. Nie zaspokoiło to pragnienia ani trochę, ale gwiazdy zaczęły pływać po niebie. Wszystko stało się dziwnie odległe, zapach wilgotnej ziemi, zimno, mężczyzna obok mnie, moje własne ciało. Jak krab, zmęczony długim dniem, składa swoje kleszcze, podobnie ból ułożył się do snu. Znowu pogrążyłam się w ciemnościach. Kiedy się przebudziłam, Vercueil leżał zwrócony do mnie, obejmując mnie za szyję. Mogłam się wyswobodzić, ale nie chciałam go obudzić. I tak, kiedy stopniowo świtało, leżałam z nim twarzą w twarz, zupełnie bez ruchu. W pewnej chwili otworzył oczy, czujne jak u zwierzęcia. - Nie umarłam - wymamrotałam. Zamknął oczy. Po głowie chodziły mi różne myśli. Kogo ze wszystkich na świecie znam w tej chwili najlepiej? Jego. Znam każdy włos na jego brodzie i każdą zmarszczkę na czole. Dlatego że to on jest tu przy mnie teraz. Wybacz mi. Mam mało czasu. Muszę słuchać serca i mówić prawdę. Ślepa i nieświadoma świata idę tam, dokąd mnie prowadzi prawda. - Spisz? - szepnęłam. -Nie. - Wiesz, co się stało w domu? - Wiem. - Pozwolisz, że będę mówiła? 174 - Niech pani mówi - Więc powiem ci. Tego dnia, kiedy zabili Bhekiego, poznałam brata Florence, brata, kuzyna czy kogoś takiego. Człowieka wykształconego. Powiedziałam mu, jak bardzo chciałam, żeby Bheki nie dał się wciągnąć w - jak to nazwać? - tę walkę. To jeszcze dziecko, powiedziałam, jeszcze do tego nie dojrzał, a co do jego przyjaciela, on też nie powinien się w to mieszać. Później rozmawiałam z nim jeszcze przez telefon. Otwarcie powiedziałam mu, co myślę o braterstwie, za które tych dwoje dzieci poległo. Nazwałam to misterium śmierci. Potępiam ludzi takich jak Florence i on, którzy nie robią nic, żeby te dzieci odwieść od mieszania się w te sprawy. Słuchał mnie uprzejmie - ciągnęłam. - Powiedział, że mam prawo do własnych opinii co do braterstwa czy innych kwestii. Nie zmieniłam jego stanowiska. Ale teraz pytam samej siebie. Jakim prawem wygłaszam własne opinie na temat braterstwa czy czegokolwiek? Jakim prawem uważam, że Bheki i jego kolega powinni trzymać się z dala od kłopotów? Wydaje mi się, że wygłaszanie swoich poglądów w próżni, poglądów, które nikogo nie obchodzą, jest bezsensem. Nasze zdanie powinno dotrzeć do innych, powinno ich zainteresować, być w jakiś sposób ocenione, a nie jedynie wysłuchane przez grzeczność. Żeby było ocenione, musi mieć swoją wagę. Thabane nie przywiązuje wagi do tego, co mówię. Florence nawet mnie nie słucha. Traktuje moje poglądy z całkowitą obojętnością. Wiem o tym. Vercueil wstał, poszedł za drzewo i oddał mocz. Potem, ku mojemu zdziwieniu, wrócił i znowu się położył. Pies przytulił się do niego, leżał, trzymając nos na jego kroczu. Próbowałam zbadać językiem stan mojego podniebienia, które wciąż krwawiło. 175 - Nie zmieniłam zdania - mówiłam dalej. - Nadal nienawidzę tych wezwań do ofiary, które kończą się śmiercią młodych mężczyzn wykrwawiających się gdzieś w błocie. Wojna nigdy nie jest tym, za co się uważa. Podrap po powierzchni, a nieodmiennie znajdziesz starych mężczyzn wysyłających młodych do walki w imię tej czy innej abstrakcji. Wbrew temu, co mówi Thabane (nie ganię go za to, przyszłość wyobrażamy sobie w przebraniu, jeśli jawiłaby się nam naga, wprawiłaby nas w osłupienie) zawsze pozostanie wojną starych wyręczających się młodymi. Wolność albo śmierć!-wykrzykująBhekii jego kolega. Czyje to słowa? Nie ich własne. Wolność albo śmierć! Nie mam wątpliwości, że tamte małe dziewczynki powtarzają to nawet przez sen. Nie! Chcę im powiedzieć: Ratujcie się! Czyj głos jest głosem mądrości, Vercueil? Wierzę, że mój. Ale kim ja jestem, kim ja właściwie jestem, żeby w ogóle zabierać głos? Jak mogę zgodnie z moim nakazem honoru nakłaniać ich, żeby nie słuchali tych haseł? Wolno mi tylko siedzieć w kącie z zamkniętymi ustami. Nie mam prawa głosu, straciłam je dawno temu, a może go nigdy nie miałam? Nie mam, i tak to jest. Reszta niech będzie milczeniem. Jednak, czy mam prawo głosu, czy nie, nie rezygnuję, mówię. Czy Vercueil się uśmiecha? Ma twarz schowaną. Świszcząc, a raczej sycząc bez zębów, mówiłam dalej. - Zbrodnia została popełniona dawno temu. Jak dawno? Nie wiem. Ale z pewnością jeszcze przed rokiem 1916. Wtedy kiedy ja się urodziłam. Jest częścią mojego dziedzictwa. Częścią mnie samej i ja jestem jej częścią. Ta zbrodnia, jak każda inna, ma swoją cenę. Zawsze uważałam, że tą ceną jest wstyd. Życie we wstydzie i umieranie we wstydzie. Akceptowałam to. Nie próbowałam 176 się od tego uchylić. Nie popełniłam tej zbrodni, popełniono ją w moim imieniu. Czasem nienawidziłam mężczyzn wykonujących tę brudną robotę - widziałeś to, zawstydzająca nienawiść, tak samo głupia jak ci, których się nienawidzi - godziłam się z tym jednak, w pewnym sensie to żyło także we mnie. Więc życząc im śmierci, życzyłam jej także sobie. W imię honoru. Zgodny z nakazami honoru pogląd na honor. Honesta mors. Nie wiem, czym jest wolność, Vercueil. Jestem pewna, że ani Bheki, ani jego kolega także nie mieli pojęcia, czym ona jest. Wolność jest zapewne czymś niewyobrażalnym, jedynym w swoim rodzaju. Jednakże wiemy, czym jest brak wolności, widzimy na własne oczy. Bheki nie był wolny, zdawał sobie z tego sprawę. I ty nie jesteś wolny, przynajmniej na tej ziemi, ani ja. Urodziłam się niewolnicą i niewolnicą zapewne umrę. Życie w okowach i śmierć w okowach. To jest część ceny, ani nie da się jej uniknąć, ani nie ma co rozdzierać szat. To, czego nie wiedziałam, to, czego nie wiedziałam, powtarzam - słuchaj teraz uważnie! - było ceną jeszcze wyższą. Przeliczyłam się. Gdzie było źródło pomyłki? Chodzi o honor, o przekonanie, którego się twardo trzymałam, oparte na wykształceniu i lekturach, że człowieka, który w swoim sumieniu żyje uczciwie, nie może spotkać krzywda. Zawsze starałam się żyć uczciwie, na swój prywatny użytek posługiwałam się uczuciem wstydu, używając go za przewodnika. Jeżeli byłam zawstydzona, wiedziałam, że zbłądziłam. Wstyd był jak gdyby kamieniem probierczym, do którego zawsze się mogłam zwrócić jak niewidomy, który dotknie i już wie, gdzie jest. Poza tym trzymałam się na dystans od mojego poczucia wstydu. Nie przesadzałam w niczym. Wstyd nigdy nie stawał się wstydliwą przyjemnością, nie przestawały 177 dręczyć mnie wyrzuty sumienia. Nie byłam z tego dumna, przeciwnie, wstydziłam się. To był mój wstyd, mój własny. Popiół w ustach dzień za dniem, dzień za dniem, nigdy nie przestał smakować jak popiół. To, co tu wyznaję dziś rano, Vercueil, jest spowiedzią - ciągnęłam. - Tak szczerą spowiedzią, jaką ma być. Nie zatajam żadnej tajemnicy. Zawsze byłam dobrym człowiekiem, przyznaję się do tego bez skrępowania. Nadal jestem tak dobra, jak byłam. Co za czasy nastały, że być dobrym człowiekiem to jeszcze za mało! Nie pomyślałam o tym, że czasy mogą wymagać czegoś więcej niż przyzwoitość, uczciwość. W naszym kraju jest dużo dobrych ludzi. Jest nas bez liku, dobrych albo prawie dobrych. Czasy wymagają jednak czegoś całkiem innego. Wymagają bohaterstwa. Kiedy wymawiam to słowo, brzmi obco w moich ustach. Nie przypominam sobie, żebym go kiedykolwiek używała, nawet na wykładach. Dlaczego nie? Prawdopodobnie z szacunku. Prawdopodobnie z poczucia wstydu. Tak jak spuszcza się wzrok na widok nagiego mężczyzny. Zdaje się, że na wykładach zamiast słowa bohaterstwo, używałam słów: status bohatera. Bohater z bohaterskim statusem. Bohater, naga figura starożytna. Z gardła Vercueila dobyło się głębokie westchnienie. Z trudem uniosłam się, ale zobaczyłam tylko zarost na jego policzku i owłosione ucho. - Vercueil - szepnęłam. Nie poruszył się. Zasnął? Udaje, że śpi? Od jak dawna mógł nie słuchać? Czy słyszał, co mówiłam o dobroci i bohaterstwie? A o honorze i wstydzie? Czy spowiedź może być prawdziwą spowiedzią, czy może być ważna, jeżeli jej nikt nie słuchał? Czy ty mnie słyszysz? Czy może ciebie także uśpiłam? 178 Poszłam za krzaki. Ptaki rozśpiewały się na dobre. Kto się mógł spodziewać, że na przedmieściach żyje tyle ptactwa? Zupełna Arkadia. Nic dziwnego, że Vercueil i jemu podobni wybrali życie na wolnym powietrzu. Do czego potrzebny jest dach, jeśli nie do ochrony przed deszczem? Vercueil i jemu podobni. Znowu położyłam się obok niego, stopy miałam zimne i zabłocone. Było już całkiem jasno. Każdy, kto przechodził ulicą, musiał nas widzieć leżących na rozłożonym tekturowym pudle, na niezabudowanej parceli. Tak nas muszą widzieć anioły, nagich, mieszkających w szklanych domach. Widzieć każdy nasz gest. Także nasze nagie serca bijące w szklanych klatkach piersiowych. Śpiew ptaków spadał na ziemię jak deszcz. - Dziś rano czuję się o wiele lepiej - powiedziałam. - Ale chyba powinniśmy wracać. Lepsze samopoczucie jest dla mnie przestrogą, że mogę się spodziewać pogorszenia. Vercueil usiadł, zdjął kapelusz, podrapał się w głowę długimi, brudnymi paznokciami. Pies przybiegł nie wiadomo skąd i kręcił się dokoła nas. Vercueil złożył tekturę i schował w krzakach. - Czy wiesz, że mam odjętą pierś? - powiedziałam ni z tego, ni z owego. Drgnął, wyraźnie zrobiło mu się przykro. - Ubolewam nad tym, oczywiście. Przykro mi, że jestem oszpecona. To tak jak z meblami z rysą albo plamą po przypaleniu. Krzesło jest nadal w znakomitym stanie, ale nikt nie chce go kupić. Nikt nie lubi przedmiotów z defektem. A co do mojego życia, może nie jest w pełni dobre, ale jest ciągle życiem, pełnym życiem. Myślałam, żeby wszystko sprzedać. Ale kto to kupi w obecnym stanie? To tak, jak gdyby ktoś próbował sprzedać drachmę. 179 Idealna moneta, ale gdzie indziej, nie tutaj. Wydaje się podejrzanie oznakowana. Jeszcze jednak nie zrezygnowałam. Ciągle się zastanawiam, co z tym zrobić. Może tobie coś przychodzi do głowy? Vercueil włożył kapelusz, mocno naciskając go do przodu, potem do tyłu. - Chętnie kupiłabym ci nowy kapelusz. Uśmiechnął się. Wzięłam go pod ramię, powoli ruszyliśmy Vrede Street. - Opowiem ci, co mi się śniło - powiedziałam. - Mężczyzna w moim śnie nie miał kapelusza, ale wydaje mi się, że to byłeś ty. Miał długie, tłuste włosy zaczesane do tyłu. - Długie i tłuste. W dodatku brudne, wiszące z tyłu w kosmykach przypominających szczurze ogonki, ale tego nie powiedziałam. - Byliśmy nad morzem. Uczył mnie pływać. Trzymał mnie za dłonie i ciągnął, a ja leżałam na wodzie i kopałam nogami. Miałam granatowy kostium robiony na drutach, taki, jakie się dawniej nosiło. Byłam dzieckiem. W snach zawsze jesteśmy dziećmi. Wyciągnął mnie z wody, sam wrócił do morza, nie spuszczając mnie z oka. Oczy miał takie jak ty. Nie było fal, tylko zmarszczki na wodzie migoczące odblaskami światła. Na wodzie połyskiwały tłuste plamy. Kiedy ciało mężczyzny rozerwało jej powierzchnię, warstwa tłuszczu przylgnęła do jego skóry. Przypominała mi się sardynka w oliwie. Jestem małą sardynką, którą on wyjął z oliwy. Chciałam zawołać: odwróć się, ale nie ośmieliłam się otworzyć ust ze strachu, że oliwa mogłaby dostać się do moich płuc. Utonąć w oliwie - na to nie miałam odwagi. Przerwałam, czekając, że coś powie, ale on milczał. Skręciliśmy w Schoonder Street. 180 - Oczywiście nie opowiadam ci tego snu bez pewnej intencji, powtarzając sen, zawsze mamy w tym swój cel. Pytanie, jaki? Tego dnia, kiedy pierwszy raz zobaczyłam cię pod garażem, otrzymałam właśnie złe wiadomości o mojej chorobie, o stanie mego zdrowia. Uderzyła mnie zbieżność tych dwóch wydarzeń. Zastanowiło mnie, czy nie jesteś -wybacz moje skojarzenie - aniołem przybyłym, aby mi wskazywać drogę. Oczywiście nim nie byłeś, nie jesteś i nie możesz być - widzę to. Ale to tylko połowa tej historii. I jak zwykle nasza wyobraźnia uzupełnia ją o ciąg dalszy. Zaczęłam wymyślać sytuacje, w których ty byłeś przewodnikiem, ja szłam za twoim przykładem. Jeżeli nie odpowiadasz ani słowem, mówię sobie, że to dlatego, że anioły są nieme. Anioł idzie pierwszy, kobieta za nim. On ma oczy otwarte, wszystko widzi. Ona ma oczy zamknięte, jest ciągle pogrążona w ziemskich sprawach. Dlatego zwracam się do ciebie, prosząc, żebyś mi przewodził, proszę cię o pomoc. Drzwi frontowe były zamknięte, ale furtka na podwórze stała otworem. Szkło ze zbitej szyby nie zostało uprzątnięte, drzwi do pokoju Florence wisiały na jednym zawiasie. Ze spuszczonym wzrokiem szłam ostrożnie, unikając spojrzenia w głąb pokoju, nie czułam się na siłach. Drzwi do kuchni nie były zamknięte na klucz. Nie znaleźli go. - Wejdź - powiedziałam do Vercueila. Dom pozornie był w porządku, ale tylko pozornie. Rzeczy w kuchni nie leżały tam, gdzie powinny. Parasol wisiał w miejscu, w którym nigdy nie wisiał. Tapczan był przesunięty i odsłaniał starą plamę na dywanie. Ponad wszystkim unosił się dziwny zapach, nie tylko papieroso- 181 wy, słodki, ale też ostry, kręcący w nosie, ciągle nie mogłam odgadnąć, skąd pochodził. Zostawili swój ślad na wszystkim, sumienni pracownicy, pomyślałam. Nagle przypomniałam sobie stos różnych papierów na biurku, list pisany na bieżąco, wszystkie kartki! Jeszcze tego brakowało! Przejrzeli i to! Tłuste paluchy biorące kartkę za kartką, nieprzyjazne oczy przesuwające się wzrokiem po bezbronnych słowach. - Pomóż mi wejść na górę - poprosiłam Vercueila. Teczka z listami, którą zostawiłam otwartą, była złożona. Zamek w sekreterze zepsuty. Na półkach z książkami były ubytki. Zamki w drzwiach dwóch nieużywanych pokoi były wyłamane. Przetrząsnęli kredens i komodę. Naruszyli wszystko. W takim samym stanie złodzieje zostawili dom po ostatnim włamaniu. Rewizja była jedynie pretekstem. Prawdziwym powodem była chęć dotknięcia wszystkiego własnymi palcami. Podobna do gwałtu, splugawienia kobiety. Umysłowość wroga. Bez słowa obróciłam się do Vercueila, mdliło mnie. - Na dole ktoś jest - powiedział. Z podestu słyszeliśmy, że ktoś rozmawia przez telefon. Głos zamilkł. Do przedpokoju wszedł młody mężczyzna w mundurze, kiwnął na nas ręką. - Co pan robi w moim domu? - zawołałam z podestu. - Po prostu sprawdzam - odpowiedział z całym spokojem. - Nie chcieliśmy, żeby tu wszedł ktoś obcy. Zebrał swoje rzeczy, czapkę, płaszcz i karabin. Czyżby czuć było ten karabin? - Wywiadowcy będą tu o ósmej - oznajmił. - Poczekam na zewnątrz. - Uśmiechnął się, sprawiał wrażenie, 182 jak gdyby uważał, że wyświadczył mi przysługę, a nawet jakby oczekiwał podziękowania. - Muszę się wykąpać - powiedziałam do Vercueila. Ale nie poszłam się kąpać. Zamknęłam drzwi do sypialni, połknęłam dwie czerwone pigułki i położyłam się, drżąc na całym ciele. Drżenie jeszcze się po nich nasiliło, trzęsłam się jak liść na wietrze w czasie burzy. Było mi zimno, ale nie z zimna tak drżałam. Daję ci minutę, powiedziałam sobie, nie załamuj się teraz, myśl tylko o następnej minucie. Drżenie zaczęło ustawać. Człowiek, rozmyślałam. Jedyna istota, której nieznana część egzystencji, przyszłość, jest jak gdyby padającym przed nią cieniem. Bezustannie próbuje dogonić ten ruchliwy cień, chce, żeby się stał dopełnieniem obrazu jego nadziei. Nie mogę się zdobyć na to, żeby się stać człowiekiem. Muszę być czymś mniejszym, niedowidzącym, bliższym ziemi. Pukanie do drzwi, wszedł Vercueil, a za nim policjant, który wczoraj był w pulowerze, dzisiaj ubrany w marynarkę i krawat. Znowu zaczęło mnie opanowywać drżenie. Gestem ręki dał znak Vercueilowi, żeby wyszedł z pokoju. Usiadłam. - Proszę nie wychodzić, panie Vercueil -powiedziałam, a do policjanta: -Jakim prawem przychodzi pan do mojego domu? - Niepokoiliśmy się o panią. - Zupełnie nie wyglądał na zaniepokojonego. - Gdzie pani była ostatniej nocy? -Kiedy nie odpowiedziałam, zapytał: - Czy pani jest pewna, pani Curren, że daje pani sobie radę sama? Chociaż zaciskałam pięści, drżenie przeszło niemal w konwulsje. - Nie jestem sama! - wrzasnęłam na niego. - To pan jest sam. 183 Zupełnie go to nie speszyło. Przeciwnie, jak gdyby chciał, żebym mówiła dalej. Trzymaj się twardo!, pomyślałam. Oskarżą cię, powiedzą, że jesteś wariatką i zabiorą cię! - O co panu chodzi? - zapytałam spokojniej. - Chcę tylko zadać pani kilka pytań. Jak pani poznała tego chłopca, Johannesa? Johannes - czy to było jego prawdziwe imię? Z pewnością nie. - Był kolegą syna mojej pomocy domowej. Kolegą szkolnym. Wyjął z kieszeni mały magnetofon i położył obok mnie, na łóżku. - A gdzie jest syn pani służącej? - Nie żyje i jest pochowany. Z pewnością wie pan o tym. - Co się z nim stało? - Został zastrzelony w czasie zamieszek na Flats. - Czy zna pani ich więcej? - Więcej kogo? - Więcej kolegów? - Tysiące. Miliony. Więcej, niż byłby pan w stanie policzyć. - Mam na myśli tych, którzy należeli do tej grupy. Czy przebywali u pani jeszcze inni? -Nie. - Czy pani wie, w jaki sposób dostała się w ich ręce broń? -Jaka broń? - Pistolet i trzy zapalniki. - Nie wiem nic o zapalnikach. Nie wiem nawet, co to jest zapalnik. Pistolet jest mój. - Czy zabrali go pani? - Pożyczyłam go im. Nie im. Temu chłopcu, Johnowi. - Pożyczyła mu pani pistolet? To był pani pistolet? 184 - Tak. - Dlaczego pani pożyczyła mu ten pistolet? - Żeby się mógł bronić. - Bronić się przed kim, pani Curren? - Przed kimś, kto go zaatakuje. -Jaki to rodzaj pistoletu, pani Curren? Czy może mi pani pokazać pozwolenie na broń? - Nie znam się na pistoletach. Mam go od bardzo dawna, jeszcze zanim zaczęło się to całe zamieszanie z pozwoleniami. - Czy pani jest pewna, że go pani dała temu chłopcu? Musi pani wiedzieć, że mówimy o czynie karalnym. Pigułki zaczęły działać. Ból w krzyżu jakby się oddalił, mięśnie rąk, nóg, rozluźniły się, umysł się rozjaśnił. - Naprawdę chce pan brnąć w ten nonsens? - zapytałam. Położyłam głowę na poduszce i zamknęłam oczy. Myśli galopowały. - Ludzie, o których rozmawiamy, nie żyją. Nie możecie im już nic zrobić. Są bezpieczni. Wykonaliście egzekucję. Po co zawracać sobie głowę procesem? Dlaczego nie zamknąć sprawy? Zabrał magnetofon, chwilę się nim bawił, potem położył go z powrotem na poduszce. - Po prostu tylko sprawdzamy - powiedział. Leniwym ruchem ręki próbowałam zrzucić magnetofon, ale zanim spadł na podłogę, wywiadowca chwycił go w powietrzu. - Przetrząsnęliście moje prywatne papiery - odezwałam się. - Zabraliście książki, które należą do mnie. Chcę je mieć z powrotem. Żądam zwrotu każdej zabranej rzeczy. Wszystkiego. To was nie powinno obchodzić. - Nie mamy zamiaru zjeść pani książek, pani Curren. Wszystko pani dostanie z powrotem, jak skończy się ta sprawa. 185 - Nie chcę czekać. Chcę je mieć natychmiast. Są moje. To jest własność prywatna. Potrząsnął głową przecząco. - To nie jest prywatna własność, pani Curren. Zdaje pani sobie sprawę. Dzisiaj nie ma już nic prywatnego. Poczułam, że omdlałość mięśni dochodzi mi do języka. - Niech pan już odejdzie - powiedziałam niewyraźnie. - Jeszcze tylko kilka pytań. Gdzie pani była ostatniej nocy? - Z panem Vercueilem. - Czy to jest pan Vercueil? Otworzenie oczu okazało się zbyt dużym wysiłkiem. - Tak - wymamrotałam. - Kim jest pan Vercueil? - I za chwilę całkiem innym tonem: - Wie is jy? - Pan Vercueil opiekuje się mną. Jest moją prawą ręką. Proszę podejść, panie Vercueil. Wyciągnęłam rękę i natrafiłam na spodnie Vercueila, potem jego rękę, tę gorszą, z przykurczonymi palcami. Ręką bez czucia, jakby posługując się kleszczami, pochwyciłam ją. -In Godsnaatn - dobiegł głos wywiadowcy gdzieś z oddali. Na miłość boską! Czy ten okrzyk był tylko pomstowaniem, czy klątwą rzuconą na taką parę jak nasza? Zwolniłam uścisk i zaczęłam odpływać. Pojawiło się przede mną słowo Thabanchu, Thaba Nchu. Próbowałam się skoncentrować. Dziewięć liter, anagram czego? Z wielkim wysiłkiem postawiłam na pierwszym miejscu literę b. Odpłynęłam. Obudziłam się z pragnieniem, zamętem w głowie, obolała. Tarcza zegara patrzyła na mnie, ale nie potrafiłam odczytać układu wskazówek. Dom był cichy, ciszą domu opuszczonego. 186 Thabanchu: banch? bath? Omdlałymi rękami odrzuciłam okrywającą mnie kołdrę. Czy muszę wziąć kąpiel? Ale stopy nie zabrały mnie do łazienki. Trzymając się poręczy, zgięta w pół, stękając, zeszłam na dół i wykręciłam numer w Guguletu. Telefon dzwonił i dzwonił. W końcu ktoś się odezwał, dziecko, dziewczynka. - Czy jest pan Thabane? - zapytałam. - Nie. - Wobec tego czy mogę mówić z panią Mkubuleki? - Nie, nie Mkubuleki, tylko Mkubukeli? - Pani Mkubukeli tu nie mieszka. - Ale znasz panią Mkubukeli? - Tak, znam go. - Panią Mkubukeli? - Tak. -Jak się nazywasz? -Jestem Lily. Lee-lee. -Jesteś sama w domu? - Jest też moja siostra. - Ile lat ma twoja siostra? - Sześć. - A ty ile masz lat? - Dziesięć. -Czy możesz zapisać wiadomość dla pani Mkubukeli, Lily? - Tak. - Chodzi o jej brata, pana Thabane. Ona musi powiedzieć panu Thabane, żeby był ostrożny. Powiedz, że to bardzo ważna sprawa. Pan Thabane musi być ostrożny. Ja nazywam się Curren. Potrafisz zapisać? Pani Cur-ren, a to jest numer mojego telefonu. - Podałam mój numer i po jednej literze podyktowałam nazwisko. Pani Curren, sześć liter, anagram czego? Vercueil zapukał i wszedł. - Może by pani coś zjadła? - zapytał. - Nie jestem głodna. Ale ty zjedz coś, poszukaj, co tam mamy. Chciałam być sama. On się jednak ociągał, przyglądał mi się z ciekawością. Siedziałam w pościeli, rękawiczki na dłoniach, blok listowy na kolanach. Siedziałam już pół godziny z pustą kartką przed oczami. - Czekam, żeby mi się rozgrzały ręce - wyjaśniłam. Ale to nie zimne palce nie dawały mi pisać. To pigułki, których teraz zażywałam więcej i częściej. Działają jak 187 dymne rakiety. Połykam je, wtedy one wydzielają we mnie mgłę, która obezwładnia. Nie mogę brać pigułek i kontynuować pisania. Więc, koniec z bólem, koniec z pisaniem, nowa i straszna reguła. Tyle że kiedy wezmę pigułki, nic już nie jest przerażające, wszystko staje się obojętne, wszystko bez wyjątku. Mimo to piszę. W ciszy nocnej, gdy Vercueil śpi na dole, zabieram się do tego listu, żeby ci powiedzieć coś więcej o tym „Johnie", smutnym chłopcu, którego nigdy nie lubiłam. Chcę ci powiedzieć, że niezależnie od mojej niechęci, ostrzej rysuje się w mojej pamięci, jako charakter zdecydowany i wyrazistszy, niż kiedykolwiek okazywał się Bheki. Jest teraz ze mną, czy może ja jestem z nim, z nim czy raczej ze wspomnieniem jego losu. Leżę w swoim łóżku, ale jednocześnie jestem w pokoiku Florence, pokoiku, który ma jedno okno i jedne drzwi, nie ma innego wyjścia. Za drzwiami na zewnątrz czekają mężczyźni przykucnięci jak myśliwi, żeby zrobić chłopcu prezent z jego śmierci. On trzyma na kolanach pistolet, żeby choć przez chwilę mieć myśliwych na muszce. To był wielki sekret jego i Bhekiego, sekret, który miał z nich uczynić mężczyzn. Kręcę się, a może stoję obok niego. On głaszcze dłonią lufę pistoletu, którą trzyma między kolanami. Nasłuchuje szeptu głosów na zewnątrz, i ja słucham razem z nim. Przygotowuje się na chwilę, kiedy dym zacznie dusić jego płuca, kopnięcie wywali drzwi, żar ognia wymiecie go na zewnątrz. Przygotowuje się, żeby zdążyć w tej chwili unieść pistolet i choć raz wypalić w samo serce ognia. Oczy ma szeroko otwarte, utkwione w drzwi, przez które ma opuścić świat. Czuje suchość w ustach, ale się nie boi. Serce bije mu w piersiach mocno jak młot, skurcz, rozkurcz. 188 On ma oczy otwarte, ja, chociaż piszę, zamknięte. Zamykam oczy, żeby lepiej widzieć. W tej przerwie, jaką jest oczekiwanie, czas stanął, choć odmierza go bicie serca chłopca. Jestem tutaj, w moim pokoju, w środku nocy, ale jednocześnie cały czas jestem z nim, tak jak jestem z tobą, unosząc się ponad oceanem - i czuwam. Czuwanie nie będzie trwało wiecznie. To tylko chwila, przerwa przed nawrotem czasu, kiedy drzwi otworzą się gwałtownie i staniemy, on pierwszy, potem ja, twarzą w twarz z wielką oślepiającą bielą. Rozdział IV Śniła mi się Florence. Nie jestem pewna, czy to byl sen, czy wizja. W tym śnie widzę ją, jak kroczy przez Go-vernment Avenue, trzymając za rączkę Hope; Beauty niesie na plecach. Wszystkie trzy mają na twarzach maski. Ja także tam jestem, otoczona tłumem różnych ludzi, z najrozmaitszych warstw społecznych. Panuje świąteczny nastrój. Wszyscy czekają na mój występ. Ale Florence nie zatrzymuje się, żeby go obejrzeć. Ze spojrzeniem utkwionym gdzieś przed siebie przechodzi, jakby szła przez zgromadzenie duchów. Oczy na jej masce są duże, owalne, ze źrenicą pośrodku, niczym migdałowe oczy bogini na starożytnych malowidłach. Stoję w centralnym miejscu ulicy przed budynkami parlamentu i wykonuję moje sztuczki z ogniem. Nade mną wznoszą się dęby. Nie jestem skoncentrowana na swoich trikach. Pochłonięta jestem tym, co się dzieje z Florence. Opadł z niej płaszcz i bura suknia. W białej halce miotanej przez wiatr, bosa, z gołą głową i odsłoniętą prawą piersią, przechodzi wielkimi krokami z jednym dzieckiem w masce szybko przebierającym nóżkami obok niej i drugim wyciągającym rączkę wskazującą coś ponad jej ramieniem. 190 Kim jest ta bogini pojawiająca się w sennej wizji z odsłoniętą piersią, mknąca przez powietrze? To Afrodyta, ale nie słodko uśmiechnięta Afrodyta, patronka wszelkich uciech życiowych. To postać stateczna, rzeczniczka ludzi w potrzebie, krzyków w ciemności krótkich i rozdzierających, krwi i ziemi, ukazująca się przez chwilę i przechodząca dalej. Bogini milczy, nie daje żadnego znaku. Jej oczy są otwarte i obojętne. Patrzą i nie widzą. Płonę, wykonuję swój pokaz, stoję jak sparaliżowana. Płomienie odrywające się ode mnie są niebieskie jak lód. Nie czuję bólu. To jest wizja ze snu ostatniej nocy, ale nie tylko. Bogini zawsze przechodzi szybko, zawsze. Postrzegam ją jako postać wyrażającą zdziwienie i ubolewanie. Nie podążam za nią. Chociaż ciągle chcę dociec, co może być inspiracją tej wizji, ukazywanie się bogini i jej boskich dzieci pozostaje zagadką. Nie ma w tej wizji kobiety, która powinna podążać za boginią, kobiety z wężami płomieni we włosach, która klaszcze, krzyczy i tańczy. Opowiedziałam ten sen Vercueilowi. - Czy to może być rzeczywiste? - zapytał. - Rzeczywiste? Oczywiście, że nie. Nie ma w tym nic autentycznego. Florence nie ma nic wspólnego z Grecją. Postaci w snach mają inne znaczenie. Są znakami, znakami innych rzeczy. -Jak poznać, czy są prawdziwe? A bogini? - dopytywał się, domagając się ode mnie wyjaśnień. Nie dawał się zbić z tropu. - Co jeszcze pani widziała? - Co jeszcze? Czy jest jeszcze coś więcej? Wiesz coś? -odezwałam się spokojnie, czując, że powinnam teraz podążyć za jego myślą. Zmieszany, potrząsnął głową przecząco. 191 - Odkąd mnie znasz, stoję na brzegu rzeki, czekając na swoją kolej. Czekam na kogoś, kto ma mi pokazać, jak przejść na drugą stronę. W każdej minucie kolejnego dnia jestem tutaj, czekając. Właśnie to jeszcze widzę. Czy ty także to widzisz? Nie odpowiedział. - Powód, dla którego bronię się przed pobytem w szpitalu, jest taki, że tam mnie uśpią. Jest to wyrażenie używane w stosunku do zwierząt. Uśpienie uznaje się za okazanie łaski. Mogą je zastosować równie dobrze wobec ludzi. Zapadnę w sen bez marzeń sennych. Będą mnie karmić mandragorą, dopóki nie stanę się śpiąca, wpadnę do rzeki, utopię się i zabierze mnie woda. W ten sposób w ogóle nie przejdę przez rzekę. Nie mogę pozwolić, aby tak się stało. Zaszłam za daleko. Nie mogę mieć oczu zamkniętych. - Co pani chce zobaczyć? - zapytał Vercueil. - Chcę zobaczyć ciebie, jakim naprawdę jesteś. Nieśmiało wzruszył ramionami. -Jakim jestem? - Po prostu mężczyzną. Mężczyzną, który przyszedł, choć nie był zaproszony. Więcej jeszcze nie mogę powiedzieć. A ty możesz? Potrząsnął głową. - Nie. -Jeśli chciałbyś coś dla mnie zrobić, to proszę cię, przymocuj mi antenę radiową - powiedziałam. - Nie wolałaby pani, żebym przyniósł na górę telewizor? - Nie mam ochoty oglądać telewizji. Mdli mnie od niej. - Niemożliwe, to tylko obrazki. - Nie ma czegoś takiego jak tylko obrazki. Za obrazkami stoją ludzie. Wysyłają te obrazki, żeby innych przyprawić o mdłości. Wiesz, o czym mówię. - Obrazki nie mogą pani przyprawić o mdłości. 192 Czasem tak postępuje, przeciwstawia mi się, prowokuje mnie, kpi ze mnie, czeka, aż się zirytuję. Taki jest jego sposób przekomarzania się, taki ciężki, taki niezręczny, że całym sercem mi współczuje. - Przymocuj antenę, to wszystko, o co proszę. Zszedł na dół. Po kilku minutach wrócił, ciężko stąpając, z telewizorem w ramionach. Ustawił go ekranem do łóżka, pomajstrował przy antenie i stanął obok. Było wczesne popołudnie. Na tle niebieskiego nieba powiewała flaga. Orkiestra dęta grała hymn Republiki. - Wyłącz telewizor - powiedziałam. Pokręcił gałką, wzmacniając głos. -Wyłącz go! - krzyknęłam. Obrócił się, napotkał moje gniewne spojrzenie i ku mojemu zdumieniu zaczął sunąć po podłodze małymi krokami. Kołysząc biodrami, podniósł do góry ręce, strzelił palcami, tańczył, wyraźnie tańczył do muzyki, o której nigdy bym nie pomyślała, że nadaje się do tańca. Do tego deklamował jakieś słowa. Co znaczyły? Nie, z pewnością ich nie znałam. -Wyłącz! - krzyknęłam znowu. Stara kobieta, bezzębna i wściekła. Nieźle musiałam wyglądać. Ściszył dźwięk. -Wyłącz! Wyłączył telewizor. - Niech pani się tak nie denerwuje - wymamrotał. - Więc nie bądź taki niemądry, Vercueil. Nie rób sobie ze mnie żartów. Nie lekceważ mnie. - Mimo wszystko po co wprowadzać się w taki stan? - Ponieważ boję się, że pójdę do piekła i przez całą wieczność będę musiała słuchać Die stem. Potrząsnął głową. - Niech się pani nie martwi - powiedział - wszystko zmierza ku końcowi. Trzeba mieć cierpliwość. 193 - Nie mam czasu na cierpliwość. Ty może masz czas, ja go nie mam. Jeszcze raz potrząsnął głową przecząco. - Może pani także ma czas - powiedział szeptem, szczerząc w uśmiechu zęby. Na moment wydawało się, że niebo się otworzyło i blask wlał się do pokoju. Spragniona dobrych wiadomości po długiej serii złych, już całkiem bezradna, odwzajemniłam mu uśmiech. -Naprawdę? - zapytałam. Kiwnął głową potakująco. Jak para głupców uśmiechaliśmy się do siebie. Strzelił palcami wymownie, niezdarnie jak jakieś ptaszysko z przejęciem powtórzył swój taneczny krok. Potem wyszedł, przytaszczył drabinę i złączył przerwane druty, znów mogłam słuchać radia. Ale czy było czego słuchać? Eter jest dzisiaj tak przeładowany prostackimi reklamami wytworów przemysłu narodowego, że na muzykę prawie nie starcza czasu. Zasnęłam przy Amerykaninie w Paryżu, a obudziłam się przy miarowym stukaniu alfabetu Morse'a. Skąd dochodziło? Z jakiegoś statku na morzu? Z jakiegoś staromodnego parowca kursującego po Atlantyku między zatoką Walvis a Wyspą Wniebowstąpienia? Kropki i kreski następowały po sobie bez pośpiechu, bez potknięć, strumieniem, który zdawał się obiecywać, że zdąży z przesłaniem, zanim krowy wrócą do domostw. Jakie było to przesłanie? Czy to ma jakieś znaczenie? Ten stukot, jak deszcz, deszcz informacji, podniósł mnie na duchu, noc stała się znośna, kiedy tak leżałam, czekając na godzinę, kiedy miałam zażyć następne pigułki. Mówię, że nie chcę być usypiana. Niemniej to prawda, że bez snu nie jestem w stanie przetrwać. Przy wszystkich skutkach ubocznych diconal jednak pozwala mi na sen, czy półsen, półjawę. Kiedy ból słabnie, czas zaczyna 194 biec szybciej, niebo się rozjaśnia, moja uwaga, jak soczewka skoncentrowana na bólu, może mieć chwilę wytchnienia. Mogę zaczerpnąć powietrza, rozluźnić zaciśnięte dłonie, wyprostować nogi. Mówię sobie, podziękuj za tę łaskę, za odurzenie chorego ciała, otępiałość umysłu, ograniczenie objawów, wydobywanie się z zapaści. Ale wytchnienie nigdy nie trwa długo. Wraca przygnębienie, myśli gromadzą się, krążąc gniewnie, gęstnieją jak rój much, potrząsam głową, próbując je rozpędzić. To jest moja ręka, mówię, szeroko otwierając oczy i przyglądając się żyłom na zewnętrznej stronie dłoni, to jest narzuta na łóżko. Nagle szybkie jak błyskawica smagnięcie. W jednej chwili gdzieś się ulatniam, w następnej wracam, nadal wpatrzona w dłoń. Między tymi dwoma momentami może upłynąć godzina albo tylko mgnienie oka, w czasie którego byłam nieobecna, borykając się z czymś gęstym, ciągnącym się jak guma, czymś, co wdziera się do ust, naciska na nasadę języka, co przychodzi z głębi morza. Wyłaniam się na powietrze, potrząsając głową jak pływak, w ustach czuję smak żółci, siarki. Obłęd! Mówię sobie: to ma smak szaleństwa! Kiedyś ocknęłam się, stojąc pod ścianą. W ręku miałam ołówek ze złamaną końcówką. Cała ściana była pokryta zapiskami, niewyraźnymi, niechlujnymi, nic nie mówiącymi, zrobiłam je ja sama, a może moje drugie ja. Zatelefonowałam do doktora Syfreta. - Wydaje mi się, że diconal coraz gorzej na mnie działa - powiedziałam, próbując opisać moją reakcję na ten lek. - Czy mógłby mi pan doktor zapisać coś w zamian? - Nie wiedziałem, że pani nadal uważa się za moją pacjentkę - odparł doktor Syfret. - Powinna pani leżeć w szpitalu pod należytą opieką. Nie mogę prowadzić leczenia przez telefon. 195 - Proszę o bardzo niewiele - powiedziałam. - Po di-conalu mam halucynacje. Czy nie mogłabym brać czegoś innego? - Jest tak, jak mówię. Nie mogę pani leczyć, nie widząc pani. Tak pracuję ja i tak pracuje każdy z moich kolegów. Milczałam bardzo długo, zapewne sądził, że zrezygnowałam z dalszej rozmowy. Ale ja się zwyczajnie załamałam, nie wiedziałam, co powiedzieć. Czy pan nie może zrozumieć? Chciałam powiedzieć: jestem zmęczona, śmiertelnie zmęczona. In manus tuas, niech mnie pan weźmie w swoje ręce, opiekuje się mną, a jeżeli pan nie może, proszę o cokolwiek według pana uznania. - Proszę pozwolić mi zadać ostatnie pytanie - powiedziałam. - Czy te reakcje, które ja mam, zdarzają się także innym pacjentom? - Pacjenci reagują rozmaicie. Tak, możliwe, że pani reakcje spowodowane są diconalem. - Wobec tego, jeżeli jednak zmieniłby pan zdanie - ciągnęłam - czy mógłby pan zatelefonować do Avalon Phar-macy na Mili Street i podyktować nową receptę? Nie mam złudzeń co do mojego stanu, panie doktorze. Niepotrzebne mi jest leczenie, tylko pomoc w walce z bólem. - A pani, pani Curren, jeśli zmieniłaby pani zdanie i chciała mi się pokazać, w dzień czy w nocy, proszę jedynie podnieść słuchawkę. Godzinę później dzwonek u drzwi wejściowych. Posłaniec z apteki przyniósł nowe lekarstwo, zapas na dwa tygodnie. Zadzwoniłam do aptekarza. - Tylox? - zapytałam. - Czy to najmocniejszy środek? - W jakim sensie? - Czy on jest najmocniejszy z tych, które się przepisuje? 196 - Trudno powiedzieć, który będzie najbardziej skuteczny, pani Curren. Wzięłam dwie nowe pigułki. Znowu cudowne ustąpienie bólu, euforia, wrażenie powrotu do życia. Wykąpałam się, wróciłam do łóżka, próbowałam czytać, zmorzył mnie sen. Po godzinie obudziłam się. Ból stopniowo narastał, wywołując nudności, pojawiły się też znane mi oznaki przygnębienia. Lekarstwo na ból: snop światła, po nim podwójne ciemności. Przyszedł Vercueil. - Wzięłam nowe pigułki - powiedziałam. - Nie są lepsze. Może trochę mocniejsze, to wszystko. - Niech pani weźmie więcej. - Uśmiechnął się. - Nie musi pani czekać cztery godziny. Rada pijaczyny. - Z pewnością wezmę - odparłam. - Ale skoro mogę je brać, kiedy zechcę, dlaczego nie wziąć wszystkich naraz? Cisza zapadła między nami. - Dlaczego wybrałeś mnie? - zapytałam. - Nie wybrałem pani. - Dlaczego przyszedłeś tutaj, do tego domu? - Nie ma pani psa. - Dlaczego jeszcze? - Myślałem, że nie będzie pani robiła z tego powodu problemu. - Czy robię problemy? Podszedł bliżej. Twarz miał obrzmiałą, zalatywało od niego alkoholem. - Jeżeli pani chce pomagać mi, ja pomogę pani - powiedział. Pochylił się i ujął mnie za gardło, kciuki lekko trzymał na krtani, trzy przykurczone palce sięgały pod ucho. - Zo- 197 staw - wyszeptałam i odsunęłam jego ręce. Oczy zaszły mi łzami. Wzięłam jego ręce w swoje i uderzyłam nimi w moją klatkę piersiową gestem rozpaczy, dotąd mi nieznanym. Po chwili uspokoiłam się. Ciągle był nade mną pochylony, nie wiedząc, czy będzie mi potrzebny. Pies położył nos na brzegu łóżka, obwąchując nas. - Czy pozwolisz psu spać ze mną? - zapytałam. - Dlaczego? - Będzie mi cieplej. - On tu nie zostanie. Zawsze śpi tam, gdzie ja. - Wobec tego i ty śpij tutaj. Długo na niego czekałam po jego zejściu na dół. Wreszcie światło na podeście zgasło. Słyszałam, że zdejmuje buty. - Dla odmiany zdejmij także kapelusz - powiedziałam. Nie ruszył pościeli, położył się na wierzchu, za moimi plecami. Poczułam smród jego stóp. Zagwizdał cicho, pies wskoczył na łóżko, wykonał swój taniec w kółeczko i położył się między naszymi nogami. Jak miecz Tristana pilnujący naszej cnoty. Pigułka dokonała cudu. Przez pół godziny, podczas gdy Vercueil i pies spali, leżałam nieruchomo, bez bólu, ożywiona, coraz to na nich spoglądając. Miałam wizję. Przesuwała się przed moimi oczami. Dziecko, Beauty, zbliżało się do mnie na plecach matki, podskakując i dumnie patrząc przed siebie. Obraz zaczął blednąc i tumany kurzu, pyłu spod Borodina, nadpłynęły i tocząc się na kształt kół wehikułu śmierci, zasłoniły tę wizję. Zaświeciłam lampę. Była północ. Niedługo zasunę kotarę. Nie miałam zamiaru opisywać historii ciała, ale duszy, która je zamieszkuje. Nie ujawnię przed tobą tego, co przerastałoby twoją wrażliwość, nie opiszę kobiety w płonącym domu, która biega od okna do okna, przez kraty wzywając pomocy. 198 Vercueil z psem śpi tak spokojnie obok tej fali smutku, spełniając swój obowiązek, czekając, aż uwolni się dusza. Dusza - jeszcze naga, ślepa, nieświadoma. Wiem już, jak Vercueil stracił sprawność w posługiwaniu się palcami. Stało się to w czasie wypadku na morzu. Musieli opuścić statek. W przepychance jego dłoń została wciągnięta przez blok i zmiażdżona. Z bólem nie do zniesienia płynął na tratwie z siedmioma innymi mężczyznami i chłopcem. Następnego dnia wyłowił ich rosyjski trałowiec, na którym zajęto się jego ręką. Było już jednak za późno. - Nauczyłeś się choć trochę mówić po rosyjsku? Powiedział, że zapamiętał tylko jedno słowo: choroszo. - Czy ktoś wspominał Borodino? - Nie pamiętam. - Nie myślałeś o tym, żeby zostać u Rosjan? Spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem. Od tamtej pory nie był na morzu. - Nie ciągnie cię na morze? - zapytałam. - Nigdy już nie postawię nogi na żadnym statku -odparł zdecydowanym tonem. - Dlaczego? - Bo następnym razem mogę nie mieć tyle szczęścia. - Skąd wiesz? Jeżeli wierzysz w siebie, mógłbyś nawet chodzić po wodzie. Nie ufasz w działanie wiary? Milczał. - Na przykład, trąba powietrzna może wyciągnąć cię z wody i rzucić na suchy ląd. A są jeszcze delfiny. Delfiny ratują tonących marynarzy, prawda? Właściwie dlaczego zostałeś marynarzem? - Nie zawsze się myśli tak daleko naprzód. Nie zawsze się wie. 199 Ścisnęłam lekko jego przedostatni palec. Czujesz coś? - Nie. Nerwy są martwe. Zawsze wiedziałam, że chciał mi coś o sobie powiedzieć i teraz się zdecydował, zaczynając od opowieści o palcach jednej ręki. Historia marynarza. Czy w nią wierzę? Prawdę mówiąc, jest mi wszystko jedno. Nie ma takiego kłamstwa, w którym nie byłoby ziarna prawdy. Trzeba tylko wiedzieć, jak słuchać. Pracował także w porcie, załadowywał i wyładowywał różne towary. Powiedział, że pewnego dnia, wyładowując skrzynię, poczuł dziwny smród, a otworzywszy ją, zobaczył mężczyznę, pasażera na gapę, który umarł z głodu w swojej kryjówce. - Skąd płynął? - zapytałam. - Z Chin, bardzo daleko stąd. Pracował też dla Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, w schroniskach dla psów. - Czy tam właśnie polubiłeś psy? - Zawsze lubiłem psy. -Jako dziecko miałeś psa? - Mm - coś tam wymamrotał niewyraźnie. Dawno uznał, że może sobie pozwolić na wybór: które pytania usłyszeć, a których nie. Z tym wszystkim, szczegół po szczególe ułożyła się historia życia tak mroczna, jakich niewiele na świecie. Ciekawa jestem, co go czeka po epizodzie ze staruszką w dużym domu. Jedna ręka niesprawna, nienadająca się do żadnej roboty. Bez szans na zawód marynarza. Niezbyt pojętny, nie całkiem uczciwy. W połowie swojego życia, bez żony. Zupełnie sam, stoksielalleen: kij na pustym polu, całkowicie samotna dusza. Kto się nim będzie opiekował? - Co z sobą zrobisz, kiedy mnie już nie będzie? 200 - Pójdę sobie. - To wiem, ale jak będziesz żył sam? Uśmiechnął się niepewnie. - Czy potrzebny mi jest ktoś do towarzystwa? Nie riposta, rzeczowe pytanie. Nie wiedział. Ten pierwotny, prymitywny mężczyzna pyta mnie. - Tak. Jeśli ten pomysł nie wydaje ci się zbyt dziwaczny, powiedziałabym, że potrzebna ci jest żona. Nawet ta kobieta, którą tu kiedyś przyprowadziłeś, o ile jeszcze coś do niej czujesz. Potrząsnął głową przecząco. - Mniejsza z tym. Nie mówię o małżeństwie, raczej o czymś innym. Przyrzekłabym ci, że się będę tobą opiekować, gdybym miała pewność, iż jest to możliwe po śmierci. Zapewne nie dozwala się na żadną formę opieki, albo może w bardzo małym stopniu. Wszystkie te miejsca rządzą się swoimi zasadami i gdyby ktoś miał jakąś prośbę, nie wiadomo, jak to załatwić. Nie wiadomo, czy można otrzymać zezwolenie na dyskretną opiekę. Nad tobą czy kimś innym. Wszystko może zniknąć. Wszystko. Ta myśl jest straszna. Dostateczny powód, żeby się buntować, żeby powiedzieć: Jeśli tak się sprawy mają, wycofuję się, to jest mój bilet, zwracam go. Wątpię jednak, czy dozwolone będzie zwracanie biletów z jakiegokolwiek powodu. - Dlatego nie powinieneś być taki samotny, ponieważ mogę odejść całkowicie. Usiadł na łóżku plecami do mnie, przygarnął głowę psa między kolana, głaskał go. - Rozumiesz, co mówię? -Mm. - Co może oznaczać tak, ale w rzeczywistości nic nie znaczy. 201 - Nie, nie rozumiesz. Nic nie rozumiesz. To nie perspektywa twojej samotności mnie przeraża, tylko mojej własnej. Codziennie wychodzi na zakupy. Wieczorami gotuje, potem krąży dokoła mnie, pilnując, żebym jadła. Nigdy nie jestem głodna, ale nie mam serca, żeby mu to powiedzieć. - Trudno mi jeść, kiedy mnie obserwujesz - mówię tak delikatnie, jak tylko potrafię, potem chowam jedzenie i daję psu. Jego ulubionym daniem jest panierowana w jajku i usmażona bułka z tuńczykiem i sosem pomidorowym. Żałuję, że tego nie przewidziałam i nie dałam mu kilku lekcji gotowania. Chociaż ma do dyspozycji cały dom, w efekcie mieszka w moim pokoju, razem ze mną. Puste torebki i papiery z opakowań rzuca na podłogę. Kiedy jest przeciąg, krążą z wiatrem w kółko jak duchy. - Proszę cię, wynieś śmieci. - Zaraz wyniosę - przyrzeka i nawet czasem to robi, ale natychmiast bałagani na nowo. Śpimy na jednym łóżku, jedno przy drugim, jak kartka złożona na pół, jak zwinięta para skrzydeł, stara partnerska para, połączona węzłem małżeńskim. Lectus ge-nialis, lectus adversus. Kiedy zdejmuje buty, widzę żółte paznokcie u nóg, zrogowaciałe, prawie brązowe. Unika wody, nie zanurza stóp ze strachu, że może wpaść w głębię i nie móc złapać oddechu. Wysuszona istota, której żywiołem jest powietrze, jak duszki ze Snu nocy letniej Szekspira. Wielkie chmary unoszone wiatrem ku morzu znikają z pola widzenia, zmęczone opadają jedna na drugą, jak gdyby zdecydowane swoją mnogością wypełnić Atlantyk. Giną wszystkie bez wyjątku, do ostatniej. Kruche skrzydełka szeleszczą na dnie morza, jak las liści, wśród nich 202 miliony martwych oczu i kraby chodzące po nich, chwytające i rozdrabniające żer. Chrapie. Twoja matka pisze do ciebie, leżąc u boku swego pseudomęża. Wybacz, jeżeli ten obrazek cię razi. Trzeba kochać to, co jest nam najbliższe. To, czego można dotknąć ręką. Tak kochają psy. PaniY Dwudziesty trzeci września, równonoc jesienna. Nieustający deszcz pada z nieba szczelnie zaciągniętego nad górami, chmury są tak nisko, że można ich dosięgnąć kijem od szczotki i dotknąć. Kojący, przytłumiony szum deszczu szczodrze polewającego dom: woda bębni po płytkach dachówki, pluska w rynsztokach z szelestem jak gdyby skraplającego się powietrza. - Co to jest? - zapytał Vercueil. W ręku miał małą szkatułkę z wieczkiem na zawiasach. Trzymając ją otwartą pod pewnym kątem do światła, można w niej zobaczyć młodzieńca z długimi włosami, ubranego w staromodny surdut. Zmiana kąta i obraz rozszczepia się na srebrne smugi za szklaną powierzchnią. - To jest fotografia z dawnych czasów. Wtedy była inna technika robienia zdjęć. - Kto to jest? - Nie jestem pewna, to może być jeden z braci mojego dziadka. - Pani dom jest jak muzeum. (Myszkował po pokojach, do których włamała się policja). - W muzeum przedmioty mają etykiety. W moim muzeum etykiety odpadły. To jest muzeum pogrążone w upadku. Samo mogłoby być eksponatem w jakimś muzeum. 203 - Powinna pani sprzedać te stare przedmioty, jeżeli ich pani nie potrzebuje. - Sprzedawaj je, jeśli chcesz. Sprzedaj także mnie. - Co sprzedać? - Kości. Włosy. Sprzedaj także moje zęby. O ile nie uważasz, że jestem nic nie warta. Szkoda, że nie mamy takiego wózka, jakim dzieci obwoziły Guya Faw-kesa. Mógłbyś pchać wózek ze mną po Avenue, z kartką przypiętą z przodu do ubrania. Na koniec mógłbyś mnie podpalić. Albo wywieźć w jakieś odludne miejsce, na przykład na wysypisko śmieci, i tam się mnie pozbyć. Kiedy chciał zapalić papierosa, miał zwyczaj wychodzić na balkon. Teraz pali na podeście i dym wciska się z powrotem do mojego pokoju. Nie znoszę tego. Ale pora przyzwyczaić się do znoszenia wszystkiego. Wpadł na pomysł, żeby prać moją bieliznę, w miednicy. Schylanie się stało się dla mnie bardzo bolesne, musiałam wyglądać strasznie. - Ja będę prał - zaproponował. Odmówiłam. Cóż, z kolei nie mogłam dosięgnąć do sznurka; musiał rozwieszać za mnie bieliznę starej kobiety, zszarzałą, beznadziejną. Kiedy ból staje się nieznośny, dygocę, blednę, biją na mnie zimne poty, on czasem trzyma moją rękę. Wiję się w jego uścisku jak ryba na haczyku. Zdaję sobie sprawę z brzydkiego wyrazu mojej twarzy, wyrazu drapieżnego, który mają ludzie przyłapani w momencie spółko-wania. Vercueil nie lubi wtedy na mnie patrzeć, odwraca wzrok. Ja, przeciwnie, myślę: niech patrzy, niech się uczy, jak to jest! Nosi nóż w kieszeni. Nie scyzoryk, tylko groźną finkę z ostrzem wbitym w korek. Kiedy idzie spać, kładzie ją na podłodze obok łóżka, razem z pieniędzmi. 204 Jestem więc dobrze strzeżona. Śmierć będzie musiała dwa razy pomyśleć, zanim spróbuje przejść obok tego psa i tego mężczyzny. - Co to jest łacina? - zapytał. Odpowiedziałam, że to umarły język. Język, którym mówią zmarli. -Naprawdę? - zdziwił się. Wydawał się ubawiony tą myślą. - Tak, naprawdę - powiedziałam. - Dzisiaj słyszy się go tylko na pogrzebach. Na pogrzebach i uroczystych ślubach. - Potrafi pani nim mówić? Zacytowałam mu fragment Wergiliusza, Wergiliusz na niespokojną śmierć: nec ripas datur horrendas et rauca fluenta transportare prius ąuam sedibus ossa ąuierunt. Centum errant annos volitantque baec litom circum; tum demum admissi stagna exoptata revisunt. - Co to znaczy? - zapytał. - To znaczy, że jeżeli nie nadasz listu do mojej córki, czeka mnie sto lat cierpienia. - To niemożliwe. - Taka jest prawda. Słowo ossa znaczy kalendarz. Księgę, w której zapisuje się każdy dzień życia człowieka. Później znów przyszedł do mnie. - Niech pani powie jeszcze raz to samo po łacinie - prosił. Kiedy mówiłam, zauważyłam, że słuchając, porusza wargami. Chce zapamiętać, pomyślałam. Ale to nie o to chodziło. Uderzył go rytm daktyliczny, jego siła poruszająca bicie serca, ściskająca za gardło. - Tego pani uczyła? Taka była pani praca? 205 - Tak, to była moja praca. Utrzymywałam się z niej. Dawałam głos zmarłym. - Kto pani płacił? - Podatnicy. Obywatele Południowej Afryki, zarówno wielcy, jak skromni. - Mogłaby pani uczyć mnie? - Mogłabym. Nauczyłabym cię najważniejszych rzeczy 0 Rzymianach. Co do Greków, nie jestem już taka pewna. Jednak uczyłabym cię, ale nie ma czasu na wszystko. Widziałam, że mu to pochlebiło. - Łacina nie sprawiałaby ci trudności - powiedziałam. - Mógłbyś się dużo nauczyć. Rzucone następne wyzwanie, następny sygnał: Ja wiem. Jestem podobna do kobiety, której mąż ma potajemnie kochankę, a ona zamiast go besztać, nakłania go przymilnie, żeby się przyznał. Ale moje aluzje do niego nie trafiają. On niczego nie ukrywa. Jego ignorancja jest prawdziwa. Jego ignorancja i jego niewinność. - Zdaje się, że jest coś, co ci przeszkadza - powiedziałam. - Dlaczego nie próbujesz po prostu śmiało mówić 1 zobaczyć, dokąd słowa mogą cię zaprowadzić? On jednak znajdował się przed progiem, którego nie mógł przekroczyć. Stał, zamknięty w sobie, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa, chował się za dymem papierosowym, mrużył oczy, żeby nie można było w nie spojrzeć. Pies krążył dokoła niego, podbiegał to do mnie, to znów do niego. Czy możliwe, żeby to pies był przysłany, nie Vercueil? Nigdy go nie zobaczysz, jak przypuszczam. Chciałabym ci przysłać jego zdjęcie, ale w czasie ostatniego włamania ukradziono mi aparat fotograficzny. Zresztą i tak nie wychodzi dobrze na zdjęciach. Widziałam jego fotografię w dowodzie osobistym. Wygląda jak więzień wy- 206 ciągnięty z ciemnej celi, przyprowadzony do pokoju oślepiająco oświetlonego, gdzie postawiono go pod ścianą, nakazując, żeby stal nieruchomo. Zdjęcie zrobiono silą, z pogwałceniem jego osobowości. Wygląda jak na wpół mityczny stwór, który utrwalony jest na fotografii jak niewyraźna plama, nieokreślony kształt człowieka, a może stworzenia, czy po prostu jak wadliwie pokryte przez emulsję miejsce fotografii. Można także sądzić, że nie zmieścił się w kadrze; noga, ręka, nawet tył głowy nie zostały objęte aparatem. - Chciałbyś pojechać do Ameryki? - zapytałam go. - Po co? - Żeby zawieźć mój list. Zamiast wysyłać go pocztą, mógłbyś dostarczyć go osobiście, polecieć do Ameryki i z powrotem. Byłaby to przygoda. Lepsza od podróży morzem. Moja córka wyszłaby po ciebie i wzięła cię pod opiekę. Kupiłabym bilet w przedsprzedaży. Chciałbyś polecieć? Uśmiechnął się dzielnie, ale wiem, że coś w moim żartobliwym tonie ugodziło go w bolesne miejsce. - Mówię poważnie - oświadczyłam. Ale tak naprawdę nie jest to poważna propozycja. Vercueil u fryzjera, w sklepie z konfekcją, snujący się bez celu w twoim gościnnym pokoju, spragniony jakiegoś alkoholu, zbyt nieśmiały, żeby poprosić. A ty w sąsiednim pokoju, dzieci śpią, mąż takie, rozmyślasz, czytając ten list, tę spowiedź, zapis szaleństwa. Nie mogę znieść nawet myśli o tym. Niepotrzebne mi to, mówisz sobie przez zaciśnięte zęby. Przyjechałam tu, żeby się od tego oderwać, dlaczego to musi iść za mną? Mając teraz tyle czasu, szperam w fotografiach, które mi przysyłałaś przez te wszystkie lata z Ameryki, patrzę 207 na tło, na różne szczegóły, które przypadkiem znalazły się w kadrze w chwili, kiedy naciskałaś migawkę. Na przykład na zdjęciu dwóch chłopców w kajaku błądzę wzrokiem od ich twarzy do drobnych fal na jeziorze, głębokiej zieleni jodeł i wracam do pomarańczowych kamizelek ratunkowych. Gładki, jaskrawy materiał, z jakiego są zrobione, hipnotyzuje mnie. Guma, plastik czy jeszcze coś innego robi wrażenie szorstkiego w dotyku, sztywnego. Dlaczego ten materiał zupełnie mi nieznany, obcy zapewne też naturze ludzkiej, opatentowany, nadmuchany, przywiązany do klatki piersiowej chłopców jest dla mnie tak wyrazistym symbolem świata, w którym teraz żyjesz, i dlaczego to mnie tak bardzo przygnębia? Nie mam pojęcia. Ponieważ jednak moje pisanie bardzo często doprowadza mnie do tego, że zaczynam coś rozumieć, powiem ci z wielkim wahaniem, że prawdopodobnie niechętnie usposabia mnie to, że twoje dzieci nie mogą zatonąć. Tyle jezior, tyle wody, kraj jezior i rzek, a jednak kiedy przez nieszczęśliwe zrządzenie losu wypadną z kajaka, będą bezpiecznie się huśtać na wodzie, utrzymywane przez swoje jaskrawopomarańczowe kamizelki do czasu, kiedy przypłynie motorówka, wyłowi je i zabierze całe i zdrowe. Ośrodek wypoczynkowy, napisałaś na odwrocie fotografii. Uporządkowane jezioro, uporządkowany las, przemianowane. Mówisz, że nie będziesz miała więcej dzieci, linia skończy się zatem na tych dwóch chłopcach, ziarno rzucone w śniegi Ameryki. Oni nie zatoną, dożywając wieku siedemdziesięciu lat i więcej. Nawet ja, żyjąc na ziemi, gdzie wody połykają dorosłych mężczyzn, gdzie życie podupada z każdym rokiem, dożywam śmierci bez fanfar. Jakie perspektywy mogą mieć dwaj biedni chłopcy, upośledzeni społecznie, wiosłujący na terenie ośrodka wypoczyn- 208 kowego? Umrą w wieku siedemdziesięciu pięciu albo osiemdziesięciu pięciu lat, tak samo głupi, jak w dniu, w którym się urodzili. Czy życzę śmierci moim wnukom? Czy przewracasz w tej chwili z niesmakiem stronicę listu? Czy wykrzykujesz „zwariowała stara baba"? To nie są moje wnuki. Są zbyt odlegli, żebym w jakimkolwiek stopniu czuła, że to są moje dzieci. Nie zostawiam po sobie licznej rodziny. Jedną córkę. Małżonka i jego psa. Żadną miarą nie życzę im śmierci. Ci dwaj chłopcy, których życie wyeliminowało moje, są tak czy owak nieżyjący. Nie, życzę twoim dzieciom życia. Ale skrzydła, które im przywiązałaś, nie gwarantują im życia. Życie jest kurzem między palcami nóg. Życie jest kurzem w zębach. Życie jest obracaniem się w kurzu. A może życie jest tonięciem. Spadaniem, pogrążaniem się w wodzie, aż do dna. Zbliża się dzień, kiedy będę musiała korzystać z pomocy w najintymniejszych sytuacjach. Najwyższy czas zakończyć tę smutną historię. Nie idzie o to, że zwątpiłam w pomoc Vercueila. Kiedy czekają mnie przeżycia ostateczne, nie mam co do niego najmniejszych zastrzeżeń. Zawsze była w jego postępowaniu jakby niepewność czy nieśmiałość, ale wyczuwałam w nim troskę, jeśli nie troskliwość, której nie umiał wyrazić. Upadałam, a on mnie pochwycił. To nie on oddał się pod moją opiekę wtedy, kiedy przyszedł, teraz to zrozumiałam, ani ja nie poddałam się jego opiece, oddaliśmy się jedno drugiemu, błądziliśmy i podnosili się od tamtego dnia we wzlotach i upadkach tego obustronnego wyboru. 209 Cóż, zupełnie nie jest typem pielęgniarki czy pielęgniarza, nourrice, nourisher, tak jak ich sobie wyobrażamy. Jest wysuszony. Jego napojem nie jest woda, lecz ogień. Pewnie dlatego nie mogę sobie wyobrazić, jak mogłyby wyglądać jego dzieci. Przypuszczam, że jego nasienie jest suche, suche i brązowe jak pyłek kwiatowy albo kurz tego kraju. Potrzebna mi jest jego obecność, dobre samopoczucie, jakie mi ona daje, jego pomoc, ale on także potrzebuje pomocy. Takiej, jaką tylko kobieta może dać mężczyźnie. Nie uwodzenie, a wtajemniczenie. On nie umie kochać. Nie mówię o przeżyciach duchowych, ale o czymś prostszym. Nie wie, jak kochać, niczym mały chłopak. Nie wie, co robić z zamkiem błyskawicznym, guzikami czy zatrzaskami. Nie wie, gdzie czego szukać. Nie wie, jak robić to, co ma do zrobienia. Im bardziej zbliżamy się do końca, tym bardziej jest oddany. Ale ciągle muszę prowadzić jego rękę. Pamiętam ten dzień, kiedy siedzieliśmy w samochodzie, a on wyciągnął zapałki i podając mi je, powiedział „Niech pani to zrobi". Byłam wściekła. Ale czy byłam wobec niego sprawiedliwa? Wydaje mi się teraz, że on tak samo nie ma pojęcia, czym jest śmierć, jak dziewczyna, która sobie nie może wyobrazić stosunku seksualnego. Ma taką samą ciekawość. Ciekawość psa, który wącha kogoś w kroku, kiwając ogonem, a z pyska zwisa mu język czerwony i głupi jak penis. Wczoraj, kiedy Vercueil pomagał mi przy kąpieli, zsunęła się ze mnie suknia i przyłapałam go na tym, że mi się przyglądał. Jak w tamtych dzieciach na Mili Street nie ma w nim poczucia przyzwoitości. Przyzwoitość: pojęcie, które trudno wytłumaczyć, podstawa wszystkich etyk. Rzeczy, których nie robimy. Nie przyglądamy się, kiedy 210 dusza opuszcza ciało, zasłaniamy załzawione oczy lub zakrywamy je dłońmi. Nie wpatrujemy się w blizny, które są miejscem, przez które dusza próbowała uciekać, ale została zmuszona do powrotu, zamknięta i zaszyta. Zapytałam go, czy nadal karmi koty. - Tak - powiedział, kłamiąc. Wiem, że kotów nie ma, że je wygonił. Czy mnie to obchodzi? Nie, już nie. Troszczyłam się najpierw o ciebie, potem o niego i w moim sercu już niewiele pozostało miejsca. Reszta musi, jak to mówią, zejść na psy. Ostatniej nocy, kiedy było mi coraz zimniej, próbowałam do ciebie zadzwonić, pożegnać się z tobą. Ale nie odebrałaś telefonu. Wyszeptałam twoje imię. Moja córeczko, moje dziecko, szeptałam w ciemność, ale pojawiła się przede mną tylko twoja fotografia, twój obraz, nie ty sama. Ty, oderwana ode mnie, linia telefoniczna także przerwana. Teraz już nic mnie nie zatrzymuje. Jednak zasnęłam i obudziłam się, ciągle żyłam, a nawet tego ranka czułam się całkiem silna. Więc, kto wie, może nie tylko ja dzwonię. Może kiedy jest mi coraz bardziej zimno, dzieje się tak dlatego, że jestem wywoływana z mojego ciała, przywoływana przez morze, chociaż nic o tym nie wiem. Jak widzisz, ciągle wierzę w twoją miłość. Mam zamiar uwolnić cię wkrótce od tego sznura słów. Nie pogrążaj się w żalu po mnie. Ale poświęć trochę uwagi temu mężczyźnie, którego zostawiam i który nie może pływać, a nie nauczył się jeszcze latać. Spałam, obudziłam się zmarznięta, brzuch, serce, nawet kości, wszystko zimne. Drzwi na balkon były otwarte, wiatr poruszał firankami. 211 Vercueil stał na balkonie, wpatrzony w dal ponad morzem szeleszczących liści. Dotknęłam jego ręki, wpadniętych ramion, wyczuwalnego pod palcami kręgosłupa. Szczękając zębami, zapytałam: - Na co patrzysz? Nie odpowiedział. Stanęłam bliżej. W dole, poniżej nas, morze ciemności przesłonięte zasłoną szeleszczących liści, podobnych w mroku do łusek poruszanych wiatrem. -Już czas? Wróciłam do łóżka, wsunęłam się w tunel między zimnymi prześcieradłami. Firanki rozsunęły się, położył się obok mnie. Po raz pierwszy niczym od niego nie zalatywało. Wziął mnie w ramiona i trzymał w mocnym uścisku, szybko wydałam ostatnie tchnienie. Ten uścisk nie dawał ciepła. 1986-1989 Spis treści Rozdział I ................................... 5 Rozdział II................................... 38 Rozdział III .................................. 94 Rozdział IV .................................. 190 Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków. Wydanie I, 2004. Druk: Drukarnia Colonel, ul. Dąbrowskiego 16, Kraków. JM-COETZEE !WIEK ŻELAZA SPOWIEDŹ ODCHODZĄCEGO ¦ Umierająca kobieta pisze list do córki. Dokonuje w nim rozliczenia z własnym życiem oraz z rzeczywistością, w której nie ma miejsca dla ludzi starych i pokrzywdzonych. Z każdą linijką narasta rozczarowanie osoby pragnącej czegoś więcej niż dogorywanie u boku kalekiego kloszarda. Matka pozostawia córce bolesne świadectwo ludzi wykluczonych. Wiek żelaza jest dogasającym wołaniem o miłość. To powieść śmiertelnie prawdziwa. ¦ J-M. COETZEE (ur. w 1940 r.) jest wybitnym pisarzem południowoafrykańskim. Oako jedyny twórca został dwukrotnie uhonorowany Nagrodą Bookera. W 2003 roku otrzymał Nagrodę Nobla. Cena detal. 27 zł ISBN 83-240-0473-4 788324M004737