Christopher Rowley Basil Złamany Ogon Cykl: Smoczy Legion tom 1 ROZDZIAŁ PIERWSZY Wysoko i czysto wygrywały srebrzystą pieśń Dnia Podwalin trąbki z Wieży Straży miasta Marneri. Kończył się stary rok, zaczynała zima; wkrótce w powietrzu zawirują płatki śniegu. W wieczorny wiatr wkradał się już chłód, przeganiając dzieci z dworu i zmuszając matki do dokładania drew do ognia. Teraz jednak nadszedł czas na największe święto roku. Zbiory zakończone, słońce nadal ciepłe. Ten dzień oznaczał koniec starego i początek nowego. W całym Imperium Róży, od wysp Cunfshon po zachodnie marchie Kenoru ludzi jednoczył Dzień Podwalin. W mieście Marneri, położonym u ujścia Długiej Cieśniny, Dzień Podwalin znaczył coś więcej. Z uroczystą powagą odnawiano wówczas Wielkie Zaklęcia, wzmacniając miejskie mury na kolejny rok. Bębny i ostre pokrzykiwania ogniomistrzów wyganiały ludzi z domów, wywabiając ich przez masywną Północną Bramę na Zielone Pole podgrodzia. Dzisiaj! - śpiewały rogi - nadszedł dzień Wielkiego Zaklęcia i musi pojawić się każda czarownica. Niechaj wysokie na piętnastu mężczyzn mury pozostaną trwałe i odporne na wszelkie znane ataki. Niechaj wieżyczki będą solidne i twarde jak diament! Niechaj duchy bram: Osver, Yepero, Afo i Ilim nabiorą sił, by oprzeć się magii wrogów. Nad narożnymi basztami łopotały jaskrawe chorągwie szlachetnych rodów straży. W powietrzu unosiły się baloniki, a na trawie wirowały karuzele. Odziane w kolorowe jedwabie postacie stawiały kroki w rytm starożytnych tańców Dnia Podwalin. Tłum tworzyli ludzie w czerwonych i niebieskich czapkach Marneri. Mężczyźni nosili białe, wełniane koszule, zwane copa, oraz grube, zimowe, brązowe i czarne nogawice. Większość kobiet miała na sobie tradycyjne, płócienne, kremowe sukienki, przepasane czerwonymi szarfami zakonu. Około dziesiątej godziny dnia miasto było prawie puste. Odgłosy dalekich fajerwerków, rogów i bębnów z trudem docierały na brukowany dziedziniec za potężną Wieżą Straży. Echa odległej zabawy, dochodzące do stajni straży, w których cicho parskało sześćdziesiąt koni, sprawiały, że młodej Lagdalen z Tarcho było bardzo ciężko na sercu. Czasami okropnie było należeć do szlacheckiego stanu, być członkiem wysokiego dworu że wszystkimi związanymi z tym przywilejami i obowiązkami. Bębny i piszczałki zamilkły. Ciszę przerywało jedynie rżenie zadowolonych rumaków. Lagdalen pochyliła się nad swoją pracą. Jej zadaniem było oczyszczenie stajni z mierzwy. Niezależnie do tego, jak starała się na to patrzeć, sytuacja była potwornie niesprawiedliwa. Zupełnie jakby sprzysiągł się przeciwko niej cały świat, poczynając od lady Flavii i urzędników nowicjatu, a na jej własnej rodzinie kończąc. Była zwykłą, młodą dziewczyną, która zakochała się po uszy i w efekcie spędzała Dzień Podwalin na wywożeniu gnoju że stajni. Całe miasto tańczyło na zielonej trawce, a ona za karę będzie trudziła się tutaj godzinami, być może nawet cały dzień. A kiedy już skończy i zacznie się festyn, będzie tak zmęczona, że zdoła jedynie wykąpać się i położyć spać na swojej pryczy w nowicjacie. Podwaliny zepsute, a wszystko to z powodu szalonej fascynacji chłopakiem, głupim chłopakiem, do którego wciąż wręcz boleśnie tęskniła. Chłopakiem o trójkątnych, zielonych cętkach na skórze, które zdradzały w nim dziecko drzew, elfa. Na imię miał Werri i pochodził z rasy rodzącej się z drzew świętych zagajników i użyczającej swych umiejętności mieszkańcom Marneri i całemu Imperium Róży. Pracował w kuźni, kując stal za dnia, a nocami przebywał w dzielnicy elfów, w tajemniczym świecie rytuałów i transu. Widziała go tylko parę razy; w gruncie rzeczy ledwo znała; choć uświadomiła to sobie dopiero ostatnimi dniami. Wieść o jej nieszczęściu nie wywołała że strony Werriego najmniejszego oddźwięku. Żadnego romantycznego zaproszenia do rzucenia życia w Wieży Straży i przyłączenia się do niego jako elfia żona w dzielnicy o zabawnych, wąskich uliczkach i przeludnionych kamieniczkach. Werri zachował się dokładnie tak, jak przewidział jej ojciec. - Zobaczysz - powiedział z pełną wyższości wszechwiedzą dorosłego. - Interesują go wyłącznie romanse z normalnymi ludźmi. Dla niego nie jesteś bardziej rzeczywista od fantomu. A teraz płonęła z zakłopotania, gdyż w głębi serca wiedziała, że ojciec miał rację. Pomimo całej miłości, którą sobie między nimi wyobrażała, kiedy do niego poszła, ledwo ją rozpoznał i znalazł czas, by pożegnać się, nim udał się z odzianymi w elfią zieleń przyjaciółmi do knajpy na piwo. Wróciła do nowicjatu zalana gorzkimi łzami poniżenia. Jej romantyczne mrzonki rozpadły się na kawałki. Werri nie chciał z nią zamieszkać. Teraz, kiedy już dostał od niej to, co zamierzał, nie chciał jej nawet znać. Lady Flavia z ponurą miną wyznaczyła jej pokutę - długą i ciężką pracę w Dzień Podwalin. Oczywiście na specyficzny sposób elfów Werri był młodym przystojniakiem z tą swoją długą, wąską szczęką, prostym nosem i zielono-brązowymi oczami, które tańczyły, kiedy mówił, oraz spływającymi na ramiona długimi, blond-zielonymi włosami, które odrzucał sprzed oczu lub wiązał w kitkę srebrną, elfią wstążką. Niemniej te jego trójkątne znamiona na skórze stanowiły świadectwo przyjścia na świat z łona drzewa. Żadna kobieta nie mogłaby urodzić Werriego, gdyż jedynymi owocami takich związków były na wskroś złe impy. Biorąc to wszystko pod uwagę, przyłapanie młodej czarownicy z nowicjatu w łóżku z kimś takim urastało do rangi poważnego problemu. Co gorsza, z Lagdalen z Tarcho wiązano spore nadzieje. Zdradziła jej to sama lady Flavia w trakcie omawiania kary. - Zwykle za coś takiego skazują was na chłostę, pełną odmianę Dekademonu oraz miesiąc służby w świątyni, żeby uzmysłowić wam, jak głupie w przypadku czarownicy z nowicjatu jest uleganie fascynacji elfem, a także by przypomnieć o waszym miejscu w naszej misji. Lecz ty nie jesteś pierwszą lepszą nowicjuszką, Lagdalen. Mamy nadzieję, że wiele osiągniesz. Udasz się do Cunfshon, do tamtejszych nauczycieli. Jeśli będziesz osiągać odpowiednie postępy, zrobisz wielką karierę w świątyni lub służbie administracyjnej. Flavia zmarszczyła się wówczas z namysłem, wbijając wzrok w białe kartki akt na jej biurku. - Dlatego też, podczas Dnia Podwalin, będziesz czyścić stajnie straży, a z pełną odmianą Dekademonu uporasz się do końca tygodnia. Zrozumiano? Lagdalen zmartwiła się, gdyż Dzień Podwalin lubiła ponad wszystkie inne święta i choć Flavia miała ciężką rękę, to z ochotą wytrzymałaby chłostę, byle tylko nie tracić takiego dnia na pracy w stajni. Opiekunka dodała wtedy - Musisz zrozumieć, Lagdalen, że zesłano na nas porywy ciała, by zadawały nam cierpienie i odwracały uwagę od historycznej misji, którą trzeba nam wypełnić. Podczas lat nauki powinnyśmy powstrzymywać się od wszelkich myśli o miłości i rodzinie. Nie muszę oczywiście dodawać, że nie wolno nam wiązać się z elfami. Z takich związków rodzą się jedynie impy i nieszczęścia. Elfy nie rozumieją zamieszania, jakie wzbudzają takim zachowaniem. W tej dziedzinie jesteśmy dla nich zabawkami. Lecz dla czarownicy to zbrodnia, popadniecie w wynaturzenie. I tak oto Dzień Podwalin zamienił się dla niej w katastrofę. Na szczęście, ku jej olbrzymiej uldze, przeprowadzone po rozmowie z Flavią badanie wykazało, że w jej łonie nie zagnieździł się żaden imp. Od tamtej pory przelała wiele gorzkich łez. W myślach wciąż na nowo przeżywała tamto okropne poniżenie, kiedy Helena z Roth, największy wróg Lagdalen, otworzyła drzwi i pokazała cenzorom, co się wyprawia w małej pralni na tyłach dormitorium. Helena była starszą nowicjuszką i szczególną przyjemność sprawiało jej dyscyplinowanie „małego nicponia Tarcho”. Z lodowatym dreszczem przypominała sobie mściwy śmiech, jakim Helena powitała aresztowanie Lagdalen i odeskortowanie jej do biura Flavii. A teraz harowała, czyszcząc przegrody sześćdziesięciu koni. Oczywiście stajenni, do których należał zwykle ten obowiązek, a dziś otrzymali wychodne na Dzień Podwalin, zostawili brud i słomę z co najmniej dwóch ostatnich dni. Wiedzieli, że znajdzie się jakiś biedak, który spędzi tu za karę cały dzień. Dźwignęła kolejną szuflę mierzwy i wsypała ją do beczki. Czekająca ją praca zdawała się nie mieć końca. Zabierze jej cały dzień. Ze znużeniem napełniła beczkę, podniosła ją i poturlała do kompostownika. Urządzono go w zakrywanym dole wewnątrz Starej Bramy, pod wysokimi murami wieży. Aby tam dotrzeć, musiała opuścić stajnię i przebyć wypolerowany bruk dziedzińca wieży, gdzie żołnierze ćwiczyli musztrę. Była to bardzo niebezpieczna część drogi, gdyż nawet kapka zawartości beczki nie mogła dotknąć kamieni. Rozgniewałoby to starego woźnego Sappino, który wręcz obsesyjnie polerował je i czyścił. Głośne byłyby jego skargi, gdyby narobiła mu bałaganu. Długo klęczałaby na bruku, polerując go, gdyby Sappino poskarżył się dyrektorce Flavii. Wokół chronionej zaklęciem stajni kłębiły się z wigorem tłuste muchy, które błyskawicznie odkryły wieziony przez nią ładunek. Lagdalen nienawidziła much i szybko spróbowała rzucić własny czar antymuchowy. Niestety, wymagało to dwóch pełnych odmian i paragrafu z Birraka. Pomyliła się w odmianie. Muchy wciąż brzęczały, nieczułe na spartaczone zaklęcie. Przeklinając kłębiące się wokół twarzy owady, wchodzące jej w oczy i włosy, Lagdalen pchała baryłkę tak szybko, jak tylko mogła po kamieniach dziedzińca. Mucha wpełzła jej do nosa. Pisnęła z obrzydzeniem, zatrzymała się i przegnała ją. Beczułka zakolebała się i przewróciła na bok, rozsypując zawartość po bruku. Lagdalen zalała się łzami, a przeklęte owady obsiadły mierzwę z triumfalnym brzęczeniem. Z lewej strony rozległ się donośny, radosny śmiech. Podniosła głowę, rozeźlona, natychmiast zapominając o łzach. W drzwiach smoczego domu z czerwonej cegły ujrzała młodego, obszarpanego smoczego giermka. Pokazywał ją palcem i zanosił się śmiechem. Czując do niego nagły przypływ antypatii, sięgnęła do kieszeni szaty nowicjuszki, wyciągnęła procę i strzeliła w niego jednym z okrągłych kamieni, które zawsze przy sobie nosiła. Chłopiec natychmiast zniknął, a kamień odbił się od ściany i wylądował na dziedzińcu. Lagdalen podbiegła i podniosła go, gotowa do następnego strzału. Lecz kiedy podniosła wzrok, ujrzała jedynie ponurą sylwetkę Heleny z Roth. Jej nieprzyjaciółka z nieskrywanym zachwytem wymierzyła w nią długi, blady palec. - Posiadanie broni! Wyraźnie zabronione! Użycie broni przeciwko człowiekowi! Czeka cię chłosta! Nie wspominając już o kupie gnoju, który wywaliłaś na czysty bruk woźnego Sappino. Zaczekaj, aż mu powiem, co zrobiłaś. Powinnam była pomyśleć, że kiedy Flavia z tobą skończy, nazbiera ci się na następny rok sprzątania! Z trudem tłumiąc okrzyk triumfu, Helena okręciła się na pięcie i pognała odnaleźć woźnego, który zazwyczaj przesypiał Dzień Podwalin i wszystkie inne święta, wolny od troski o lśniący bruk paradnego dziedzińca. Lagdalen spojrzała na miejsce katastrofy. Woźny Sappino zjawi się tu na długo przed tym, zanim zdąży zebrać wszystko do beczki i opłukać kamienie wodą, a kiedy zobaczy, co narobiła, natychmiast poskarży się Flavii. W kącikach oczu znów pojawiły się łzy. Wygląda na to, że resztę życia strawi na sprzątaniu stajni. Poczuła, jak ktoś trąca ją w łokieć. Obróciła się z mokrymi oczami i ujrzała przed sobą giermka, który naśmiewał się z niej zaledwie parę minut temu. Na pierwszy rzut oka nie miał więcej jak czternaście lat. Uśmiechnął się łobuzersko. Jego smoczy, brązowy strój był stary i znoszony, a buty zdarte. Czapkę nosił zawadiacko obróconą tyłem na przód. W ręku niósł parę szufli. Oparła się pierwszemu odruchowi, by strącić mu czapkę z głowy i pociągnąć za nos. Skinął na nią szuflą. - Weź tę, a my skorzystamy z naszych. Baz przyniesie trochę wody. Jestem Relkin, Relkin Sierota, do usług. Zatkało ją. Za chłopcem majaczył smok bojowy, wysoki na dziesięć stóp, o oliwkowo- zielonej skórze i dużych, czarnych oczach, które wpatrywały się w nią z uwagą. Potrząsnął szeroką na metr łopatą. Poczuła, jak ogarniają smoczy paraliż - instynktowna reakcja ludzi na widok dorosłych smoków. - Ja... ja... nie wiem, co powiedzieć. Olbrzymia smocza paszcza rozdziawiła się w uśmiechu, a ślepia zalśniły radośnie. Chłopiec przyjrzał się jej i strzelił palcami, wytrącając ją z początków smoczego transu. - Tak, wiem, jesteś przytłoczona, dziewczęta często tak na nas reagują, lepiej jednak przestań się gapić i łap za szuflę, zanim wróci tu ta paskudna dziewucha z woźnym. - Dlaczego to robicie? - zapytała nareszcie. - Omówiliśmy to. Postanowiliśmy, że lubimy ciebie, a nie tamtą - podłą Helenę z Roth. Uważamy za niesprawiedliwe, żeby ktokolwiek tkwił na tym dziedzińcu, pracując przez cały Dzień Podwalin. Lagdalen patrzyła na niego. Obdarzył ją krótkim uśmiechem i zabrał się do roboty. Lecz ich połączone wysiłki były zgoła niepotrzebne. Smok poradził sobie że stertą mierzwy dwoma ruchami. Młoda czarownica popatrzyła na ładunek, tak szybko umieszczony z powrotem w beczce. Relkin złapał za uchwyt i potoczył ją szybko do kompostownika. Tymczasem smok przeszedł się do stojącej pod ścianą stajni wielkiej beki z deszczówką i dźwignął ją, jakby nic nie ważyła. Obmył bruk trzema chluśnięciami. Woda spłynęła z bulgotem do kratki, pozostawiając dziedziniec mokry, lecz czysty. Lagdalen skorzystała że stąjennej szmaty i wytarła kamienie do sucha, przywracając im dawny blask. - Dziękuję ci, panie smoku - powiedziała, kiedy skończyła. Pysk bestii rozsczepił się w przerażającym uśmiechu, obnażając długie na dwa cale kły i zielony, rozdwojony język. Odpowiedział z typowym dla smoków sykiem - Cóż, panienko, możesz zwracać się do mnie po imieniu - Bazil z Quosh, do usług. Co rzekłszy, wyprostował się tak energicznie, że zadrżała ziemia i zasalutował jej na modłę legionistów. Lekko oszołomiona oddała honory, mając nadzieję, że czyni to poprawnie. Relkin wrócił z pustą beczułką, którą zostawił za wejściem do stajni. - Zawsze miło pomóc damie w opałach - stwierdził z lekkim ukłonem, zamaszyście wywijając kapeluszem. Uśmiechnęła się. Pomimo pewnych jej obaw, w tym młodym łotrzyku było coś błazeńsko słodkiego. - Oczywiście, bylibyśmy wdzięczni za zdradzenie nam imienia tej konkretnej damy - dodał Relkin z przebiegłym uśmieszkiem. - Czemu nie, panie Relkinie Sieroto. Na imię mam Lagdalen, z domu Tarcho. Dziękuję wam. - Lagdalen z Tarcho, hę? Proszę, proszę. - Wyszczerzył żeby w uśmiechu. Cóż za użyteczny sojusznik. Po błękitnym oblamowaniu rękawa poznał, że jest w starszej klasie nowicjatu, a Tarcho byli jedną z najbardziej wpływowym rodzin Marneri. - To był dobry strzał, Lagdalen z Tarcho. Gdybym nie uskoczył, nabiłabyś mi niezłego guza. - Przepraszam - mruknęła. - Za co? Wiem, że nie powinienem był się śmiać, ale początkowo wziąłem cię za kogoś innego, chyba za stajennego. Jeden z nich ma podobnie przycięte, brązowe włosy. Nie przepadamy za sobą. Wszyscy mają ponad szesnaście lat i cierpią na zadarte nosy, o ile wiesz, o czym mówię. - Domyślam się. - A poza tym, lubię dziewczyny, które potrafią celnie strzelać i noszą dobre kamienie. - No cóż... dziękuję. - Lagdalen nagle nie wiedziała, co powiedzieć, oczarowana tym dzikim chłopcem że smoczych zagród. Chłopcem o dziwnie wyrachowanym spojrzeniu. Wahał się przez chwilę, jakby obawiając się coś powiedzieć, lecz w końcu wyrzucił z siebie. - Zastanawiam się, czy byłoby z mojej strony grubiaństwem... eee... zapytać lady Lagdalen z Tarcho, czy nie ucieszyłoby jej towarzystwo podczas wieczornego festynu Podwalin. Zauważyła, że mówiąc, miął w ręku czapkę. - Cóż, sama nie wiem. Miałam spędzić cały dzień na pracy w stajni. Nie skończę przed zmrokiem i będę tak zmęczona, że nie sądzę, abym... Relkinowi pojaśniały oczy. - Pomożemy, prawda, Baz? Spojrzała na smoka, wciąż opierającego się na szufli. Ten ponownie obdarzył ją swym przepastnym uśmiechem. - Pomożemy z przyjemnością, Lagdalen z Tarcho. Przyniosę smoczą beczkę; pomieści o wiele więcej, niż ta mała, której używasz. Znowu ją zaskoczyli. Zagapiła się na nich. Naprawdę chcieli to zrobić. Od wielu lat nikt nie był dla niej tak miły. - Hm, dziękuję wam, Relkinie i Bazilu - zdołała wykrztusić. - Ufam, że jeśli zdołam skończyć pracę na czas, pani Flavia nie sprzeciwi się mej prośbie o uczestniczenie w wieczornych obchodach. - Świetnie! - zawołał chłopiec. - Wiem, jak zdobyć trochę gorącego jabłecznika i dobre miejsca na kukiełkowym przedstawieniu. Smok zasyczał nagle ostrzegawczo. - Ktoś idzie. - Prędko, musimy się schować - rzucił Relkin. Lagdalen została raptem wciągnięta do olbrzymiego, mrocznego wnętrza smoczego domu. Pachniało tu ziołami. Z wewnętrznego, niewidocznego stąd korytarza, wiało ciepłe powietrze. Przez szparę w drzwiach patrzyła, jak Helena z Roth wraca z woźnym Sappino, którego z niejakim trudem wyrwała z porannej drzemki. Staruszek był przez to nieco rozdrażniony, toteż widok czystego dziedzińca wywołał w nim furię. Zawsze podejrzewał te sprytne dziewuszyska z nowicjatu, że tylko czyhają, by spłatać mu jakiegoś psikusa i ośmieszyć go. Obrócił się na pięcie i pomaszerował na poszukiwanie dyrektorki Flavii. - Być może kilka pręg po rózdze wyleczy cię z bezczelności! - rzucił przez ramię. Helena toczyła dokoła dzikim wzrokiem. Jak ta mała niecnota Tarcho mogła to zrobić? Była tu przecież olbrzymia kupa końskiego łajna. Nie miała szans tak szybko tego posprzątać. Usłyszała z góry czyjś śmiech. Obejrzała się i dostrzegła okrągłolicego chłopaka, który uśmiechał się do niej przez chwilę, po czym znikł w szczelinie drzwi do smoczego domu. Zmarszczyła brwi, zmylona tym nagłym obrotem wydarzeń. Przetrząsnęła stajnię w poszukiwaniu Lagdalen, zaraz jednak poddała się z niesmakiem i ruszyła ku bramie, mając nadzieję, że uda się jej nie wpakować na Flavię przynajmniej do końca Dnia Podwalin. Później tego samego popołudnia, kiedy walczyła o stojące miejsce na przedstawieniu kukiełkowym, tak daleko, że trudno było odróżnić od siebie figurki starej wiedźmy i dzieciątka, zauważyła z wściekłością Lagdalen, siedzącą na dobrym miejscu w towarzystwie chłopaka w uniformie smokowego. Zazgrzytała zębami. Gdyby to Flavia widziała! Ale Helena była bezradna. Zgłoszenie tej zbrodni oznaczałoby odwiedzenie dyrektorki Flavii, co, jak dobrze wiedziała, było tego dnia wyjątkowo ryzykowne. Flavia nie cierpiała starego Sappino i zemściłaby się na dziewczynie, która dała mu powód do odwiedzenia jej z głośnymi i potoczystymi narzekaniami! ROZDZIAŁ DRUGI Później, kiedy wzeszedł księżyc, obwieszczając koniec Dnia Podwalin, Relkin i Lagdalen dołączyli do tłumu wylewającego się przez Północną Bramę, gdzie wielkie czarownice tworzyły dwa kwadraty, równo jak żołnierze na paradzie. Okolicę oświetlały tysiące pochodni na dziesięciostopowych tyczkach. Twarze zgromadzonych rozjarzyły się oczekiwaniem. Nadeszła pora odnowy. Wielkie Zaklęcie było już prawie zakończone. Czarownice szeptały słowa w doskonałym unisono, wzmacniając mistyczną więź. Wyrecytowano już tysiące linii odmian, teksty z Birraka i paradygmaty Dekademonu, gdyż takie zaklęcie wymagało wielogodzinnych przygotowań. Konieczne były olbrzymie umiejętności koncentracji i nie zwracania uwagi na ogniomistrzów, bębny i okrzyki zebranych na festiwalu. Teraz, kiedy położono już podwaliny, rozpoczęto trudniejsze pasaże, korzystając z mocy pełni księżyca, potęgującej siłę zaklęcia. Tłum zamilkł. Jedynie od czasu do czasu rozlegały się ciche powitania napływających na pole ludzi. Relkin i Lagdalen obserwowali wszystko z miejsca na tyłach tłumu, gdzie niewielki pagórek oferował lepszy widok nad głowami pierwszych szeregów. Widzieli zwarte rzędy odzianych w czerń wielkich czarownic, z wyszytymi na prawych ramionach oznakami ich zakonów. Otaczał je basowy pomruk słów inkantacji. Poczuli budującą się moc zaklęcia, kiedy starożytna sztuka magii Cunfshon ponownie oplatała mury Marneri czarodziejską energią. Nadeszła najświętsza chwila roku, święto przywrócenia władzy Cunfshonu nad krainami Argonathu. W dawnych czasach ziemie te nawiedzane były przez sługi wrogów, władców demonów, Mach Ingboka i Cho Kwuda, którzy rządzili strachem tam, gdzie wcześniej kwitły jasne królestwa Argonathu, po ich gorzkim upadku w grzech i ruinę. Restauracja Argonathu była długa i krwawa. Sześć razy Cho Kwud prowadził na południe potężną armię, otaczając jasne Marneri. Sześć razy pobiły go mury miejskie i odsiecz legionów z pobliskich miast. Stoczono tuzin walnych bitew, zanim niebieskoskóre wynaturzenie, Mach Ingbok z Dugguth, zostało całkowicie zniszczone. Listy dzielnych poległych były długie, a ich imiona wykuto na murach Marneri. Miasto pamiętało o umarłych, czcząc ich odwagę i zatykając proporzec cywilizacji na wschodniej granicy rozległej Ianty. Pojedyncza nuta trąbki ogłosiła krótką przerwę w rzucaniu czarów. Lagdalen i Relkin wymienili uszczęśliwione spojrzenia. - Podoba ci się, Lagdalen z Tarcho? - zapytał smoczy giermek. - Tak, Relkinie Sieroto. Jeszcze raz dziękuję. - Prawdę rzekłszy, istnieje sposób, w jaki mogłabyś odwdzięczyć się nam, a zwłaszcza Bazowi. - To znaczy? Z radością zrobię wszystko, co tylko znajduje się w zasięgu moich możliwości. Relkin pochylił się ku niej i zniżył głos do szeptu. - Mamy kłopot. Chodzi o nasze papiery. Brakuje nam stempla odprawy od naszego poprzedniego pracodawcy. Rozumiesz, wyniknęły między nami pewne... hm... różnice zdań. - Myślałam, że jesteś tu nowy - odrzekła równie cicho. No cóż, sądziliśmy, że uda się nam zaciągnąć do powstającego tu Nowego Legionu. - A wtedy nigdy więcej was nie zobaczę - westchnęła z żartobliwym smutkiem. - Nie, lady Lagdalen, zobaczysz nas znowu - zapewnił ją chłopiec. - Ale tylko wówczas, jeśli zdobędziesz dla Baza smoczą pieczęć. Bez niego nie przyjmą nas do legionu. - Jak mogę wam pomóc? - Mamy przyjaciela w komnacie administracji, który ma potrzebną nam pieczęć. Tyle tylko, że boi się wynieść ją z biura. Zastanawialiśmy się, czy nie mogłabyś ty tego zrobić. Wahała się przez chwilę. - Przypuszczam, że byłoby to do zrobienia. - Wspaniale! - zakrzyknął ochoczo. - Niedługo i tak tam pójdziesz po pieczątkę urodzinową, mam rację? Lagdalen była wstrząśnięta. Skąd o tym wiedział? Poczuła się tak, jakby ktoś dokonał zamachu na jej prywatność. - Tak - odpowiedziała głośno. - Idę tam jutro. W zeszłym tygodniu skończyłam siedemnaście lat. - Przepraszam, ale mój przyjaciel w komnacie ciągle ma do czynienia z takimi informacjami, więc kiedy dowiedziałem się, kim jesteś, poprosiłem go o zerknięcie w twoje akta. Wiem, że postąpiłem źle, lecz nasza sytuacja staje się rozpaczliwa. Nie zostało nam zbyt wiele pieniędzy, przez co nie możemy opuścić Marneri i musimy znaleźć robotę. Jesteś naszą jedyną nadzieją. - Doprawdy? - Posłuchaj, Bazil to pierwszorzędny smok, jeden z najlepszych. Marneri go potrzebuje. - Wygląda wspaniale! - zgodziła się. - Tak naprawdę, to osiągnął średnie rozmiary jak na skórzanego smoka. Lecz potrafi wyczyniać cuda że swoim mieczem i jest bardzo wytrzymały. Mnóstwo skórzanych ma wrażliwe stopy i nie nadaje się do marszu, lecz Bazil to prawdziwy piechur dotrzyma kroku każdemu. Poza tym lubi konie, i to nie tylko jako jedzenie, toteż nie ma problemów z kawalerią. - Jestem pewna, że jest taki, jak mówisz, Relkinie. Niemniej, coś takiego oznacza naruszenie mojej prywatności. Uważam, że sam powinieneś mnie o to zapytać. Chłopiec zwiesił głowę. Wyglądało na to, że zaprzepaścił ich szansę. A był taki pewny, że ta dziewczyna im pomoże. Źle ją ocenił. Nie sądził, że może zapytać ją o wiek. - Niemniej i tak wam pomogę - oświadczyła. - Naprawdę? Jego nadzieje poderwały się z kurzu i ożyły. Jakże mogłaby mu odmówić? - Oczywiście będę musiała przejść przez skrutatorów. - Zmartwiła ją ta myśl. Nigdy przedtem niczego nie ukradła, ani nie szmuglowała, wobec czego nie posmakowała lęku zdemaskowania przez skrutatorów. - Zgadza się, ale jesteś starszą nowicjuszką. Możesz rzucić czar maskujący i minąć ich bez obawy, że cię odkryją. - Mogę to zrobić, ale podobno skrutatorzy zwracają szczególną uwagę na nowicjuszki, które w ich obecności posługują się zaklęciami ukrywającymi. Relkin przyjął to zrezygnowanym potrząśnięciem głową. - No tak, właśnie dlatego nasz dobrodziej z komnaty nie przemyci tej pieczęci. Wszyscy pracownicy biura są drobiazgowo przeszukiwani przy wyjściu. - Tak, rozumiem. - Naprawdę rozumiała. Fakt, że Relkin bardzo jej pomógł, ale teraz prosił ją o podjęcie wielkiego ryzyka w imię zdobycia tej pieczęci. Co będzie, jeśli okaże się szpiegiem? Ostatnio wiele się mówiło o szpiegach wysłanych celem infiltracji miasta. Potężny wróg z północy po raz kolejny gromadził siły. Na świecie kładł się przerażający cień władców Zagłady. Zaraz jednak zmieniła zdanie. Żaden smok nie służyłby złym władcom. Nienawiść smoczej rasy do władców była wieczna i niezmienna; to ona łączyła ich z ludźmi. A skoro Bazil nie był szpiegiem, to jak mógłby nim być jego giermek? Wzruszyła ramionami. Paranoja była ostatnio bardzo rozprzestrzeniona i łatwo było paść jej ofiarą, kiedy plotki o szpiegach były tak powszechne. - Tak czy owak, co mam zrobić, kiedy minę już skrutatorów? - Nie martw się, będę wyglądał cię w okolicach bramy. Po prostu pójdziesz Nitką, a ja skontaktuję się z tobą, gdy uznam, że to bezpieczne, a ciebie nikt nie śledzi. Strach pomyśleć, jak wpłynęłoby to na jej reputację, wystarczająco już zszarganą przygodą z Werrim. - Gdyby jednak cię złapali, podejdę do nich i przyznam się do winy - to ci przysięgam na moich przodków. Uśmiechnęła się. - Ależ Relkinie, przecież nie wiesz, kim są twoi przodkowie. Jak możesz na nich przysięgać? - No to przysięgam na własne sumienie, które niechaj nigdy nie da mi spokoju, gdybym miał cię zdradzić, Lagdalen. - Cóż, dziękuję, Relkinie. To chyba wystarczy. Martwi mnie jednak coś jeszcze. - Tak? - Natura waszego sporu z poprzednim pracodawcą. O co poszło? Przypatrywała się mu z uwagą. To był najważniejszy moment - wiedziała, że teraz właśnie powinno ujawnić się znamię mordercy, o ile takowe istniało. - Podpisaliśmy kontrakt z baronem Borganu. Jeśli nigdy wcześniej nie obiło ci się o uszy, to Borgan leży koło Ryotwy, pośród Wzgórz Błękitnego Kamienia. Baron uznał, że smoki są za kosztowne, więc kupił brązowe trolle - paskudne stwory, rodzące się w wyniku krzyżowania łosi z żółwiami. Lagdalen zbladła. - Ale przecież trolle są zakazane w całym Argonathcie. - Zabawne, jak mimo to wiele ich tutaj żyje. Baz i ja spędziliśmy całe życie na walce z nimi, przeważnie w krainie Błękitnego Kamienia. - Ale dlaczego? - Są tanie. Żywią się pomyjami i łatwo je zadowolić. Do szczęścia wystarczy im cienkie piwo i seks z bydłem. To nią wstrząsnęło. - Obrzydliwe. Relkin przytaknął. - Osobiście zawsze tak uważałem. - Co w takim razie się stało? - zapytała. - Kiedy? - Kiedy tamten baron sprowadził trolle. Chłopiec przymknął oczy i wzruszył ramionami. - Kłopoty. - Kłopoty? Jakiego rodzaju? - No cóż, brązowe są po pijanemu agresywne, a baron dał im za dużo piwa. W końcu wyzwały Baza. Doszło do diabelnej walki i Baz musiał zabić jednego przeklętnika, a drugiemu połamać nogi. Po czymś takim baron nie zamierzał nam zapłacić i jest nam teraz winny za sześć miesięcy. - I co zrobiliście? - Cóż, rozważaliśmy obrabowanie go, ale nie chcieliśmy zostać wyjęci spod prawa. Pragnęliśmy jedynie uczciwej, żołnierskiej roboty; to robimy najlepiej. Dlatego właśnie zerwaliśmy kontrakt, wymknęliśmy się na wzgórza i przywędrowaliśmy tutaj. Rozumiesz, usłyszeliśmy o powstającym tu Nowym Legionie. No jasne. Nowy Legion ściągał rekrutów z najdalszych zakątków świata. Obawy Lagdalen zostały rozwiane. Nie wykryła na jego twarzy najmniejszych oznak nieuczciwości, a przeszła odpowiednie ku temu przeszkolenie. - W porządku, Relkinie Sieroto, pomogę wam. Lecz jeśli mnie okłamałeś, odkryję to, a wtedy lepiej miej się na baczności! Obejrzała się na szeregi czarownic. W blasku księżyca ich włosy były długie i srebrzyste, oblicza naznaczone surowymi bruzdami, a oczy skryte w cieniu. Wiedziała, że pewnego dnia znajdzie się wśród nich, recytując Wielkie Zaklęcie. Była to wizja jednocześnie pociągająca i budząca obawy. Sprawiały wrażenie takich poważnych, rzeczowych, dalekich od życia, jakie znała. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła nauczyć się takiej cierpliwości i determinacji; czy przyjmą ją w swoje szeregi. W pobliżu strzelających w niebo, sześćdziesięciometrowych wieżyc Północnej Bramy rozpalono ogień. Arcykapłanka Ewilra poprowadziła męski chór, śpiewający hymny Podwalin, do którego dołączyło wielu obecnych, a tymczasem czarownice odpoczywały po bezbłędnie wyrecytowanych odmianach, deskrypcjach i konwolucjach. Nadeszła pora na ostatnie odmiany. Na ołtarzu spalono ostrożnie odpowiednie zioła i zgromadzonych spowił słodki dym. Czarownice zebrały się w sobie do ostatnich inkantacji, dziewięćdziesięciu linii mocy wykutych z dekademonicznej reguły. Podniecenie tłumu osiągnęło szczyt. Zagrzmiały bębny i zaczęło się. Recytacja linii przebiegała sprawnie i moc zaklęcia rosła, aż nad okolicą zawisł całun napięcia, podobny niewidzialnej mgle. Głosy spotężniały, ostatnie wersety zostały dosłownie wykrzyczane, wsparte gromkim, euforycznym wołaniem tłumu. Płomienie rozbłysły, bębny i cymbały huknęły i dokonało się... Wielkie Zaklęcie zostało rzucone. Przez długą chwilę panowała absolutna cisza, nie przerywana najmniejszym kaszlnięciem, szeptem ani ptasim trelem. A wtedy zagrzmiały fanfary, ludzie zaczęli wiwatować i rozległa się głośna, powszechna muzyka. Cała ludność ruszyła uroczystym pochodem za czarownicami, przechodząc przez każdą z potężnych bram oraz łączącymi je ulicami. Najpierw weszli do miasta przez Północną Bramę, kontrolowaną przez ducha Osvera. - Za Osvera i jego zdrowie! - zakrzyknęli, spijając pełne kufle. Następnie pomaszerowali szeroką ulicą Wieżową, zostawiając za plecami potężną masę Wieży Straży i podążając w stronę strzelistej Wieży Bramy Wodnej. Tam pozdrowili Yepero, a ponieważ strzegła ona także zatoki, wykrzykiwali jej imię, podążając na zachód wzdłuż doków i cieśniny. Tutaj powitali ich żeglarze że stojących w dokach statków oraz kupcy i ich pracownicy, wychylający się z balkonów wysokich budynków o białych frontach, wzniesionych po obu stronach ulicy. Cumowały tu statki z każdego portu Argonathu oraz potężne, białe okręty z wysp Cunfshon, a wśród kupców można było spotkać także reprezentantów każdego większego domu handlowego że wschodniego wybrzeża Ianty. Dotarli wreszcie do Zachodniej Bramy, gdzie odśpiewali hymn dla Ilim, która strzegła tej części umocnień. Tam procesja zawróciła i udała się wiodącym przez całe miasto Zachodnim Traktem i ulicą Szeroką do Zawiasy i placu przed wieżą Afo. I tam nagle wszystko uległo zatrzymaniu. Od czoła kolumny dobiegły ich okrzyki gniewu i przerażenia. Kapłanki załkały. Czarownice przerwały recytacje i natychmiast rozpoczęły rzucanie zaklęcia oczyszczającego. Do bramy przepchnęli się żołnierze z królewskiej straży. Dołączyli do nich wszyscy miejscy konstable. Okrzyki wzmagały się. Dopuszczono się tu zła. Ze środka bramy sterczała belka z latarnią na końcu. Zwisały z niej na linie zmaltretowane zwłoki starszej kobiety. Ktoś umieścił je tam ukradkiem w ciągu dnia, kiedy miasto było prawie całkowicie wyludnione. Ciało kobiety stanowiło straszliwy widok. Została okropnie wykorzystana do rzucenia jakiegoś mrocznego zaklęcia, być może któregoś z księgi Fugasha. Miała odciętą prawą dłoń, którą wetknięto jej do ust w taki sposób, że wystające palce sterczały jak jakieś obrzydliwe języki. Ci, którzy zgłębili tajniki sztuki zła, nazywali to Ręką Leothy. Był to pewny znak nekromancji. Lewą stronę twarzy odarto jej że skóry i mięsa do samej kości. Brakowało prawego oka. Lewe wpatrywało się w nich z zastygłym wyrazem krańcowego przerażenia. Powieki usunięto. W trzech miejscach czerniały dziury po rozpalonym do czerwoności metalowym pręcie, bardzo powoli wbijanym w ciało. Stopy miała zbite razem gwoździem. Taka potworność w Dniu Podwalin była zamachem na Wielkie Zaklęcie. Potężny Afo, duch chroniący bramę przed atakami z zewnątrz, był oczywiście bezsilny wobec tego typu napaści. Śmiertelni strażnicy zawiedli. W obliczu takiego okropieństwa przez całą noc będą rzucane czary oczyszczające, a samo Wielkie Zaklęcie trzeba będzie powtórzyć. Relkin i Lagdalen szli daleko z tyłu procesji i zdążyli usłyszeć o tragedii na długo, nim mogli na nią zerknąć ponad ramionami strażników. Wyciszony tłum pełzł krok po kroku z opuszczonymi chorągwiami. Ujrzeli jedynie bezwładnego wisielca na belce latarni nad bramą. Aby dotrzeć do tego miejsca, złoczyńcy musieli wejść do budynku wieży i wychylić się przez okno umieszczone dokładnie nad belką. Po przetrząśnięciu budowli odkryto ciało młodego strażnika z poderżniętym gardłem, wciśnięte za jakieś skrzynie w spiżarni na parterze. Tłum poniósł Relkina i Lagdalen ulicą Mistrzów. Otaczający ich ludzie paplali jak oszalali, a plotka olbrzymiała z każdą minutą. - Kto to zrobił? - zapytał Relkin, oszołomiony demonstracją zła. - W Marneri kryją się potężni nieprzyjaciele, lecz nie wymieniamy ich imion, gdyż to tylko wzmogłoby zamieszanie, które tak skutecznie wzniecają odrzekła Lagdalen. Od razu pojął, kogo miała na myśli, i zadrżał. Na Wzgórzach Błękitnego Kamienia mieli sporo problemów, lecz nic bezpośrednio związanego z władcami Padmasy, tymi zimnymi inteligencjami, które dążyły do zdobycia władzy nad światem. Po zabiciu ich sługi Ingboka i upadku Dugguthu w nadmorskich prowincjach Argonathu zapanował względny spokój. Pełne grozy wspomnienia zbladły. - Nazywamy ich Ginestrubl - mruknął. - Nieśmiertelni. Obawiam się, że w krainie Błękitnego Kamienia popadli już w zapomnienie. - To jedno z ich imion i nie zapomnieliśmy o nich tutaj, w Marneri. - A więc mają swoich agentów w samym sercu Argonathu. - Na to wygląda, Relkinie Sieroto. - Co to będzie? Co zrobi król? - Przeszukają całe miasto, wypytają wszystkich, ale nie znajdą sługi zła, który to uczynił. - Skąd ta pewność? - Ponieważ to najnowsza z jego wielu sprawek. I nikt za nie jeszcze nie odpowiedział. - Co to było? - Coś podobnego do dzisiejszego wydarzenia, tyle że z udziałem zwierząt. Pokręcił głową. - Mroczna magia zawsze wymaga życia. - Żeruje na życiu. Niszczy życie... każde życie. Skręcili w milczeniu w ulicę Północną mijając wąskie domy dzielnicy elfów. Lagdalen wróciła myślami do Werriego i zarumieniła się. Przyznanie tego było okropne, lecz jej ojciec miał absolutną rację. Werri nigdy jej nie kochał, nie był zdolny do takich uczuć. Teraz było to dla niej przeraźliwie jasne. Elfy były sojusznikami ludzi, lecz na wiele sposobów były od nich bardziej odległe niż smoki. Na placu Wieży rozdzielili się, ustaliwszy wcześniej, że spotkają się nazajutrz przed budynkiem Administracji Wieży Straży. Relkin oddalił się do smoczego domu, a Lagdalen skręciła w najbliższą bramę i udała się do zbudowanego z brązowych kamieni nowicjatu. ROZDZIAŁ TRZECI Ranek po Dniu Podwalin był szary i zimny; wiał przenikliwy, zachodni wiatr. Czarownice Marneri wstały wcześnie - musiały powtórzyć Wielkie Zaklęcie, teraz już bez ucztowania i tańców, które mogłyby je rozpraszać. Miasto także wstało i zajęło się własnymi sprawami. Statki wypłynęły z doków do zatoki. W Zachodniej Dzielnicy huczały ognie kuźni, a na wzgórzu Foluran stukały wrzeciona i obracały się kołowrotki. Wszędzie jednak języki mieliły o zgrozie, która miała miej sce w Dniu Podwalin. Czarownice z ponurymi minami rozpoczęły rzucanie czaru, a konstable i kapłanki wyruszyli w miasto w poszukiwaniu poszlak. Miasto Marneri chroniły mury, których moc z każdągodziną słabła. Ta niemiła świadomość psuła radosną atmosferę, panującą zwykle po Podwalinach. Lecz miasto było centrum całego regionu. Życie musiało podjąć swój zwykły rytm, pomimo wiszącego w powietrzu gniewu i niepokoju. W smoczym domu z czerwonej cegły panowały szum i rozgardiasz. Ten dzień, pierwszy dzień zimy, oznaczał początek zawodów młodych smoków i rekrutów, które miały wyłonić kandydatów do Nowego Legionu. Smoczy giermkowie sprawdzali w przegrodach paski olbrzymich, stalowych napierśników i hełmów. Ostrzyli i polerowali smocze miecze i tarcze. Nie pozwolą zająć swoim smokom miejsca w amfiteatrze, dopóki nie upewnią się, że wszystko jest w idealnym porządku. Rozpoczęły się najważniejsze próby. Uzbrojeni w tępe miecze i owijane materiałem maczugi potykali się pojedynczo, dwójkami i trójkami. Na podstawie wyników tych pojedynków zostaną wybrani ci, którzy pod koniec tygodnia zmierzą się z legionistamiweteranami. Wszystko zależało od tego wyboru oraz wrażenia, jakie wywrą w późniejszym starciu z doświadczonymi smokami na oczach mieszkańców miasta. Ciężkie łapy wzbijały kurz i dudniły o chodniki amfiteatru. Dwudziestostopowe smoki ścierały się pierś w pierś; brzęczały dziewięciostopowe miecze. Od ciężkich tarcz odłupywały się stalowe drzazgi. A jednak nie były to walki na śmierć i życie, choć od czasu do czasu mocamiejszy smok zapominał się i odrobinę za mocno uderzał mniejszego, który walił się w piach bez zmysłów i musiał być odciągany przez potrójny koński zaprzęg. Zazwyczaj obrażenia były niegroźne. Otarcia i skaleczenia, połamane pazury, rany od miecza i pogruchotane żebra. Smocza lecznica będzie pełna przez cały tydzień, a giermkowie nabiegają się z opatrunkami, środkami odkażającymi i okładami. Jednak, pomimo takiej brutalności, przypadki śmiertelne były rzadkością. Jednym z pełnych nadziei smoków był Bazil z Quosh, czternastoletni weteran wielu pomniejszych kampanii w Krainie Błękitnego Kamienia. Był średnich rozmiarów smokiem z brązowo-zielonych skórzanych - od czubka nosa do krańca ogona mierzył dwadzieścia dwie stopy długości. Mniejszą masę rekompensowała wrodzona umiejętność władania orężem. Poruszał się zwinnie i oszczędnie i miał nadnaturalny zmysł wyczuwania ciosów przeciwnika. W walce mieczem dorównywał szybkością ludziom, co u smoków było dość niezwykłe. Niestety, zanim wkroczy na arenę, będzie musiał okazać smoczą pieczęć. Ten skrawek pergaminu rozmiarów ludzkiej dłoni był teraz najważniejszy. Smocze prawa były jasne jeśli tak wielkie i potencjalnie niebezpieczne stworzenia jak smoki szukały zatrudnienia u ludzi, musiały posiadać pieczęć i okazywać ją na każde żądanie. Smocze prawa utrzymywały pokój, odkąd obydwie rasy połączyły siły przeciwko straszliwemu wrogowi - Padmasie - z jej hordami impów, trolli i odmieńców, hodowanych na mroczne sposoby z żywych zwierząt. Aby dostać się do Marneri, Relkin musiał zagadać strażników przy Wodnej Bramie. Weszli do miasta w samym środku największego porannego ruchu i udało się im przejść bez konieczności demonstrowania dokumentów. W tym czasie do miasta przybywało mnóstwo smoków. Niestety, żeby dostać się na arenę, musieli okazać pieczęć, a pierwsze starcie Bazila wyznaczone zostało na samo południe. Relkin przebywał w mieście ledwie kilka dni, ale już zdążył zdobyć wielu przyjaciół, włączając w to człowieka z Biura Administracji, który także pochodził z Quosh, choć był nieco starszy od giermka. Jednak każdy w Quosh był niesamowicie dumny z Bazila i wszyscy bardzo przejęli się niesprawiedliwym potraktowaniem go przez barona Borganu. Pracownik Biura Pieczęci był chętny do pomocy, lecz nie mógł samemu wynieść dokumentu z pracy. Skrutatorzy niechybnie wykryliby taką próbę. Tak więc Lagdalen z Tarcho wstała, zjadła śniadanie i umyła żeby. Następnie, wielce nieszczęśliwa, udała się na spotkanie z Relkinem. Jeszcze nigdy nie bała się skrutatorów i było to bardzo nieprzyjemne doświadczenie. Spotkali się pod budynkiem administracji i razem poszli do Północnej Bramy, a Relkin wprowadził ją po drodze w sytuację i wyjaśnił, co ma zrobić. Chłopak ubrany był w wiejski, brązowy płaszcz, co nie było niezwykłym widokiem w okolicach Północnej Bramy, jako że mieścił się tutaj targ zwierzęcy, gdzie pracowały setki poganiaczy i pastuchów. Dowiedziała się, że wszystko zostało przygotowane. Oczywiście skrutatorzy byli tego dnia czujni bardziej niż zwykle, lecz przyczyny ich niepokoju mogły bardzo pomóc Lagdalen w wyniesieniu pieczęci. Skrutatorzy wypatrywali podejrzanych obcych lub skorumpowanych mieszkańców miasta. Nie zwrócą uwagi na nowicjuszkę że świątyni. Miała wejść do budynku, wspiąć się na drugie piętro i przejść korytarzem, gdzie petenci rejestrowali i nieformalnie rozstrzygali sporne sprawy cywilne. Zwykle panował tu wielki ruch, a ludzie ciągle wymieniali się jakimiś zwojami, a nawet całymi ich naręczami. Podejdzie do niej mężczyzna w szarej tunice i błękitnych spodniach kapłańskiego korpusu administracyjnego i po krótkiej rozmowie poda jej pieczęć. Wtedy wróci korytarzem i zejdzie po schodach. Skrutatorzy stali na półpiętrach i nie mogli jej zatrzymać. Taki przynajmniej był plan. Czując mdlące ssanie w żołądku, Lagdalen weszła do budynku przez wielkie, szare wrota. W środku przeszła jak we śnie korytarzem, wmieszała się w tłum ludzi reprezentujących wszystkie grupy społeczne miasta i wspięła po marmurowych schodach. Wysoko w górze wisiał portret króla Sankera, uwiecznionego w wieku lat trzydziestu. Miał na sobie zbroję i hełm komandora legionu oraz stosowną czerwoną szatę. Mocą sztuki Rupachtera, największego malarza epoki, oczy władcy zdawały się śledzić patrzących, jak gdyby jego wysokość surowo oceniał każdego petenta. Sanker widział wszystko! Lagdalen poczuła się zupełnie bezwartościowa. Za chwilę miała zrobić coś, co pogwałci ducha, o ile nie naturę, jej przysiąg. Co gorsza, była pewna, że ją złapią. I co wtedy? Będzie musiała wyjaśnić ojcu, że po katastrofie z Werrim wplątała się w przygodę że smoczym giermkiem, dzikim, pechowym chłopakiem z dalekich stron. Dla niego właśnie ryzykowała swoją przyszłość w zakonie. Ojcowskie oblicze spowije mgła smutku. Odprawi ją z żalem. Matka zaniesie się histerycznym łkaniem. Lagdalen z ulgą powitałaby odesłanie i odsłużenie kary na froncie, w wojsku. W legionie funkcjonowała żeńska brygada. Od wielu lat wykorzystywano ją jako środek dyscyplinujący młode mieszkanki Marneri. Wyobrażała sobie, jak tam służy, nabierając twardości i szorstkości. W końcu osiedliłaby się na pograniczu i została osadniczką. Jej prześwietna rodzina, oczywiście, od dawna by się jej wyrzekła. Stopy poniosły ją dalej. Po minięciu portretu króla Sankera XXII schody zaprowadziły ją na drugie piętro. Dygnitarze i cudzoziemscy delegaci przemykali wydzieloną galerią, znajdującą się kilka stóp nad głównym korytarzem i połączoną z nim jedynie strzeżonymi, tajnymi przejściami. To było miejsce magnatów, z którego mogli komunikować się, wymieniać i handlować z ludem, nadal utrzymując stosowny dystans. Zarówno galeria, jak i znacznie szerszy od niej korytarz, prowadziły do podłużnego, prostokątnego Holu Skarg. Tutaj Lagdalen poruszała się znacznie wolniej. W wielkiej sali rozmawiało kilka tuzinów ludzi. Urzędnicy pchali przed sobą małe wózki wyładowane zwojami. Wzdłuż ścian stały pulpity do czytania, w większości wykorzystane. Nagle pojawił się przed nią pulchny mężczyzna w szarej tunice. - Ach - powitał ją. - Musisz być przyjaciółką Bazila z Quosh. - Tak - potwierdziła szeptem. Podsłuchiwali ich? Czy w Holu mogli znajdować się skrutatorzy? - To bardzo szczególny smok. Wszyscy w naszej wiosce bardzo uważnie przyglądamy się jego karierze. - Tłuścioch zatarł ręce i rozpromienił się. - Rozumiem, że wasza wioska go wychowała. - Od samego jajka, a to był strasznie żarłoczny brzdąc. Mając pięć lat potrafił zjeść za jednym posiedzeniem dziesięć kurcząt. - O Bogini. - Tak, wychowanie smoka jest dla wioski bardzo kosztowne, lecz zwolnienie z podatków na legiony nadaje inwestycji nowy sens, zwłaszcza w przypadku dobrych zbiorów. Jeśli kręcili się tu skrutatorzy, to już po nich, gdyż ten Quoshita z Biura Pieczęci był kompletnym idiotą. Ześlą ją do legionów albo na wygnanie. Grubas zauważył jej zaniepokojenie i przysunął się do niej, mówiąc szeptem. - Wszystko jest w doskonałym porządku. Nikt nie stara się zapanować nad tym miejscem - to dom wariatów. Jedyne niebezpieczeństwo czyha na schodach, lecz jesteś niebieską nowicjuszką, więc nawet na ciebie nie spojrzą. - Chciałabym być o tym równie przekonana - mruknęła. - Zobaczysz, wszystko będzie w porządku. Oto pieczęć. Tak oto nadeszła chwila zbrodni. Wzięła od niego dokument, zwinięty i wetknięty w tubę z suchego liścia symonu. Wetknęła go w kieszonkę w rękawie. - Pamiętaj, liczy na ciebie całe Quosh! - dodał mężczyzna. Obrócił się i zostawił ją, przepychając się przez grupę dyskutującą nad prawami wodnymi którejś z należących do miasta ziem. Lagdalen oblizała wargi i poszła w przeciwną stronę, do wyjścia i skrutatorów. Powrócił lęk. Do diabła z Quosh - tu chodziło o jej przyszłość. Nigdy jej nie wybaczą, jeśli to się wyda. Prowadzące na dół schody były zatłoczone, a pierwsi skrutatorzy sprawiali wrażenie wręcz rozbrajająco roztargnionych, obojętnie przyglądając się przechodzącym ludziom. Na półpiętrze siedziały na krzesłach dwie grube kobiety i starszy mężczyzna o siwych włosach, przypatrujący się przechodniom. Zatopieni w rozmowie, wyglądali na zupełnie nie zainteresowanych procedurami. Lagdalen pokonała schody, unikając choćby zerknięcia w jej stronę. Rozpaczliwie starała się nie oglądać za siebie, zupełnie jakby ją do tego prowokowali, by zwróciła na siebie ich uwagę. Minęła pierwszy podest. Pozostawieni za plecami skrutatorzy przestali się liczyć. Szła dalej, pocąc się obficie i nadal nie słyszała z góry polecenia zatrzymania się. Drugi zespół był młodszy i składał się z samych mężczyzn. Uważnie przypatrywali się każdej twarzy i Lagdalen była pewna, że zaczerwieniła się, schodząc koło nich po schodach. Wciąż nie rozlegało się żadne wołanie, nie pojawiał się żaden konstabl, żeby ją aresztować, i po kilku chwilach była już na ulicy z fałszywą smoczą pieczęcią, schowaną bezpiecznie w rękawie i sercem łomoczącym w piersiach jak oszalałe. Przeszła na oślep przez plac Wieży i ruszyła przed siebie Nitką. Relkin dołączył do niej na rogu ulicy Bankowej, po chwili wspólnego marszu przekazała mu pieczęć. Przysiągł jej dozgonną wdzięczność i oddanie i zaraz znikł. Była już najwyższa pora zarejestrować Bazila na południową walkę. ROZDZIAŁ CZWARTY Na pierwszą walkę Bazil wylosował pojedynek jeden na jeden że Smilgaxem, większym od niego zielonym smokiem z hrabstwa Troat. Smilgax miał opinię niechętnego nauce ponuraka. Jeśli chodzi o umiejętności taktyczne i wiedzę, to plasował się w ostatniej dziesiątce kohorty. Dlatego też, jeżeli miał liczyć się w wyścigu o miejsce w legionach, musiał zrównoważyć to doskonałymi wynikami w walce. Tylko dwie trzecie kohorty zostanie wcielone do Nowego Legionu, reszta wróci do rodzinnych wiosek, pomagać w uprawie roli - wartościowa, choć niezbyt ekscytująca perspektywa. - Powodzenia, Baz - życzył mu Relkin, klepiąc go po ramieniu, zanim ześlizgnął się że smoczego grzbietu i zajął miejsce z przodu przegrody, za ochronną barierą z nieheblowanych kłód drewna, która otaczała arenę amfiteatru. - Jest duży - stwierdził Bazil, cicho wymacując paski tarczy. Stojąc na zadnich łapach, Baz liczył niecałe dziesięć stóp. Jego przeciwnik był o sześć cali wyższy i odrobinę szerszy. Nieoficjalnie obstawiano wynik pojedynku na dwa do jednego na korzyść Smilgaxa. Szansę Bazila oceniano na niepochlebne dziewięć do jednego. - A co tam, duży niekoniecznie znaczy sprytny. Inaczej światem rządziłyby trolle - dodał do siebie. Ujął rękojeść swojego miecza, Piocara. Wkroczyli na arenę i podeszli do siebie. Smilgax popisywał się fechtunkiem przy akompaniamencie dzikich parsknięć i ryków. Baz pozostał cicho, nieporuszony pokazem, wbijając w przeciwnika twarde spojrzenie. Smilgax krążył wokół niego z obnażonymi dziewięcioma calami lśniącej stali miecza. Bazil dobył Piocara, dzierżonego przez wiele pokoleń smoków z Quosh. Zabrzmiał gong i rozpoczął się pojedynek. Jednym skokiem znaleźli się przy sobie, a ich sześćdziesięciofuntowe klingi zderzyły się, krzesząc wachlarze iskier. Krążyli wokół siebie. Smilgax miał na głowie hełm z czarnej stali, z którego czoła wystawała para rogów. Głowę Bazila chronił bardziej konserwatywny hełm garnkowy z pojedynczym kolcem. Smilgax zaatakował, kręcąc mieczem młynek, uderzając, rzucając się na przeciwnika. Bazil bronił się i ustępował pola, dobrze korzystając z tarczy, dopóki nie włączył do walki maczugi ogonowej, która z szerokiego zamachu uderzyła mocno w hełm Smilgaxa, z łatwością omijając zastawę. Zielony smok przewrócił się; w głowie mu dzwoniło. Smagnął ziemię ogonem i dobył własnej maczugi. No dobra, Quoshito, zobaczymy teraz - prychnął. Ponowił atak, zadając mieczem szerokie cięcia i gwałtowne pchnięcia. Bazil odbijał ciosy mieczem i tarczą. Raz jeszcze użył ogona, lecz tym razem Smilgax był szybszy i maczugi zabrzęczały o siebie, kiedy tak wymieniali ciosy, zwierali się i przepychali tarczami. Smilgax nie mógł zdobyć przewagi. Zaklął i odepchnął przeciwnika, po czym znowu zadźwięczały miecze. Tym razem jednak Bazil nie cofnął się, lecz zanurkował pod ostrzem i ciął Smilgaxa w przednią łapę, odpychając ją jednocześnie na bok. W drodze powrotnej klinga Piocara zostawiła zielonemu ranę tuż pod napierśnikiem, nisko po lewej stronie. Gong potwierdził przyznanie punktu i Smilgax cofnął się z obrzydliwym przekleństwem, dosadnie określającym rodziców Bazila i całą wioskę Quosh. Skórzany smok jedynie uśmiechnął się w odpowiedzi, a jego oczy zabłysły. - Dalej, Smilgax, dalej, obelgi nie zapewnią ci miejsca w legionach! - zakrzyknął z widowni stary mistrz Margone. Odpowiedziały mu potakujące pomruki z miejsc zajmowanych przez dobry tuzin największych wojowników legionów, między innymi wielkiego Vastroxa, czterotonowego mistrza smoczej szkoły. Smilgax kłapnął paszczą i zaatakował ponownie. Ten żałosny niedołęga z Quosh nie stanie mu na drodze do legionów! Miecze zabrzęczały o tarcze. Na moment zderzyli się brzuchami i Smilgax wykorzystał przewagę masy, by zmusić Quoshitę do cofnięcia się. Zabłysły miecze. Bazil bronił się desperacko przed atakami zielonego, który poczuł przypływ świeżych sił. W pewnym momencie Smilgax zaczepił brzegiem tarczy o tarczę Bazila i odciągnął mu ją od ciała. Następnie zamarkował cios mieczem, a kiedy skórzany obrócił się, by sparować uderzenie, zielony smok kopnął go w udo. Powszechnie uważano to za kiepską technikę, gdyż mogła ona kosztować atakującego utratę stopy. Tym razem jednak atak zaskoczył Bazila, który potoczył się po arenie. Smilgax rzucił się za nim z wysoko uniesionym mieczem. Quoshita uskoczył przed ciosem, który mógł pozbawić go głowy. Zielony smok stracił panowanie nad sobą. Następny cios omal nie wytrącił mu Piocara z garści, zmuszając skórzanego do niegodnego turlania się po piachu, byle tylko ujść następnym śmiertelnym zamachom. Mimo to, maczuga ogonowa Smilgaxa parokrotnie odnalazła jego głowę i ramiona, a kiedy Bazil stanął wreszcie na nogi, otrzymał kolejny cios w hełm, od którego zadźwięczało mu w uszach, więc zachwiał się. Smilgax szarżował, Bazil bronił się. Piocar przechwycił potężne cięcie znad głowy i Bazil zbliżył się do większego smoka, starając się uderzyć go łokciem w gardło. Smilgax uniknął ciosu, ich tarcze zderzyły się że szczękiem, a Quoshita zamachnął się mieczem nisko przy ziemi, zmuszając zielonego do podskoczenia. Stuknęły o siebie maczugi, Smilgax zatoczył się do tyłu i potknął o własną stopę, po czym gruchnął na ziemię, aż zatrząsł się amfiteatr. Bazil stanął nad nim, lecz powstrzymał się od zadania kończącego ciosu. Smilgax podźwignął się z piachu areny, a na widowni rozległ się aplauz zgromadzonych tam ludzi. Bardzo ceniono takie honorowe zachowanie się. Jak dotąd, pojedynek pomiędzy tymi młodymi smokami był całkiem spektakularny. Smilgax zaklął potwornie i runął naprzód. Raz jeszcze ostrza zetknęły się z brzękiem, a tarcze zderzyły że sobą z całą siłą dwutonowych cielsk. Smilgax wciąż miotał obelgi; opluł Bazila i podstawił mu nogę. Taka niehonorowa taktyka wywołała na galerii głośne buczenie. Bazil przeszedł do ofensywy, szerokimi zamachami miecza zmuszając Smilgaxa do cofania się i nie dając mu czasu na nic więcej niż parowanie ciosów. Wreszcie dotarł do drewnianej ściany i uskoczył w bok, a Bazil przyłożył mu płazem miecza w zad. Uderzenie było kłopotliwie głośne. Smilgax podskoczył jak użądlony. Oczy zielonego smoka gorzały furią. Skoczył na oponenta, atakując że wszystkich sił. Zastawa Piocara odbiła cios. Smilgax zachwiał się i prawie stracił grunt pod nogami. Bazil pchnął go mocno tarczą, po czym znowu natarł, szerokimi wymachami Piocara zmuszając przeciwnika do obrony, aż ten ponownie oparł się o ścianę, obrócił się i otrzymał kolejny cios w pośladki. Galeria rozbrzmiała wrzawą. Mistrzowie głośnymi okrzykami wyrażali swoją aprobatę. Smilgax oszalał. Zwarł się z Bazilem, splunął na niego i zasyczał, po czym pchnął mieczem, a wytrącony z równowagi Quoshita musiał obrócić się, by uniknąć sztychu. Wówczas zielony smok kopnął go kolanem w pachwinę. Bazil sapnął i uskoczył w bok, unikając ciosu miecza. Okręcił się i odbił Piocarem niedozwolony cios w grzbiet. Tłum zawył z dezaprobatą. Wściekły Smilgax ciął Bazila w ogon, pozbawiając go dwóch ostatnich stóp, w tym elastycznej końcówki, która ściskała małą maczugę. Skórzany smok przewrócił się, oszołomiony stratą. Tłum zerwał się na równe nogi. Rozległy się okrzyki żądające dyskwalifikacji. Niestety, zasady były w tym punkcie bardzo jasne. Tylko upływ regulaminowego czasu, poddanie się lub utrata przytomności przez jednego z walczących mogła zakończyć pojedynek. Mistrzowie patrzyli z ponurymi minami, jak Smilgax próbuje zniszczyć Bazila z Quosh, korzystając z pozostałych mu minut wałki. Bazil nie poddawał się. Walczył dzielnie, odpierając Piocarem ciosy miecza przeciwnika i zręcznie zasłaniając się tarczą. Niemniej, pozbawiony ogona, był bezradny wobec maczugi Smilgaxa, która bombardowała mu głowę i ramiona. Bazil przetrwał dzięki wrodzonej wytrzymałości i upartej odmowie poddania się. Kiedy zabrzmiał róg kończący walkę, wciąż stał o własnych siłach, niepokonany. Smilgax zaklął okropnie i wypadł jak burza z areny, ścigany nieprzychylnym buczeniem widowni. Bazil z godnością, choć chwiejnie udał się do smoczego domu, gdzie Relkin zaprowadził go do jego przegrody. Tam zwalił się na ziemię i stracił przytomność. ROZDZIAŁ PIĄTY Ogon Bazila był jedną wielką katastrofą. Smoczy chirurdzy zrobili wszystko, co mogli. Medycyna i higiena stały w Marneri na wysokim poziomie, lecz próba przyszycia końcówki ogona nie powiodła się i jego ostatnie pół metra wkrótce zaczęło obumierać. Relkin zmuszony był w końcu usunąć martwą tkankę i przypalić kikut siarkowym okładem. Bazil popadł w przygnębienie. Jego giermek patrzył w przyszłość z lękiem w sercu. Wszystko rysowało się w ponurych barwach. Okaleczone smoki zawsze wracały do swoich wiosek pomagać przy uprawie roli. Relkin nie opuści Bazila - takie było prawo, które związało go z dwutonowym podopiecznym, kiedy miał sześć lat. Mimo to, łapał się każdej szansy, jaka tylko przyszła mu do głowy. - W ostatniej walce spotkasz się z Vastroxem - oznajmił radośnie po przeczytaniu obwieszczeń na tablicy turniejowej. - Och, cudownie, nie posiadam się że szczęścia. Vastrox rozprawi się że mną jak z niemowlęciem. - Ależ Baz, pomyśl, jaki to dla ciebie honor. Vastrox wie, że wygrywałeś, zanim Smilgax cię sfaulował. Wszyscy to wiedzą. - To bez znaczenia. Bez maczugi ogonowej nigdy nie wcielą mnie do legionów! Spójrz prawdzie w oczy, głuptasie! Już niedługo będziemy ciągnąć pług, żeby zarobić na kolację. Smok zgarbił się, pogrążony w rozpaczy. Lecz Relkin nie poddawał się. Wyprawił się na miasto w poszukiwaniu magicznego lekarstwa. Potrzebowali pracy, kończyły im się pieniądze i Nowy Legion był dla nich prawdziwą szansą. Nowy start, począwszy od patrolowania granic Kenoru. Sto srebrnych dukatów rocznie dla nich, a dla Quosh zwolnienie z podatku armijnego na okres ich służby. Odpłacą się wiosce za jej wysiłki i danie szansy sierocie. Służba w legionach trwała dziesięć lat, po których żołnierze mogli odejść na emeryturę lub przedłużyć kontrakt. Starsi legioniści zamieniali się w inżynierów, dowódców transportu i innych specjalistów, niezbędnych sprawnej koordynacji wysiłków militarnych enneadzkich miast Argonathu. Emerytowanych legionistów, w tym smoki, zachęcano do osiedlania się w koloniach i zostawania wolnymi rolnikami, posiadającymi własną ziemię, pracującymi dla siebie i płacącymi kolonii dziesięcinę na legiony i administrację. Widziano w nich także jądro oporu przed najazdami dzikich Teetoli lub watah z martwych ziem Tummuz Orgmeen. Relkin widział siebie na dwustu akrach upraw w okolicach Kenoru. Razem z Bazem będą uprawiać ziemię. Będzie jeszcze na tyle młody, by znaleźć sobie żonę spośród mieszkańców pogranicza. Bazil złoży wniosek do Smoczej Komisji Rozmnażania i otrzyma szansę na jajko. Później, kiedy już będą bogaci, wynajmą innych do pracy, a sami będą robić, na co im tylko przyjdzie ochota. Teraz jednak ta świetlana przyszłość rozwiewała się w zawrotnym tempie. Zamiast kolonialnej wolności wrócą do Quosh jako robotnicy polowi. Relkin wypadł że smoczego domu na ulicę Wieżową. Trwała właśnie sprzedaż kóz. Między zagrodami uwijali się półdzicy pastuchowie o chudych ramionach, wystających z koszul z koźlęcej skóry. Relkin zastanawiał się przez chwilę, jak wyglądałoby jego życie, gdyby dorastał w rodzinie hodowców kóz. Czy byłby szczęśliwy? Przeciął plac. Takie spekulacje nie miały sensu. Był sierotą, rodziców nie znał. Przyszłość leżała przed nim otworem, wystarczyło iść przed siebie. Nauczył się tego bardzo wcześnie. Nie wiadomo, kto był jego ojcem, być może żołnierz z garnizonu w Ryo. Matkę wygnano z wioski w hańbie, a jej rodzina odmówiła zaadoptowania go. Nie wiedział, co to jest rodzina, dopóki nie przydzielili mu Baza. Skręcił w ulicę Północną, mijając po lewej stronie dzielnicę elfów. Wzdłuż wąskich alejek tłoczyły się tam trzypiętrowe kamieniczki, którym brakowało prostych linii. Po uliczkach śmigały elfie dzieci, chłopcy i dziewczęta, radośnie podśpiewując. Na południowej stronie ulicy sytuowały się strzeliste domy z tarasami, białymi frontonami i wysokimi oknami z okiennicami. Gdzieniegdzie kręcili się tu zapracowani służący. Te należące do dobrze prosperujących kupców domostwa zdawały się marszczyć na pewną niedbałość elfich posesji. Skręcił teraz w ulicę Chorej Kaczki i odwiedził sklep Azulei, parającej się medycyną wiedźmy, która handlowała lubczykami, klątwami i ich usuwaniem, oraz tajemnymi medykamentami na niezwykłe przypadłości. Polecił mu ją inny smoczy giermek imieniem Gath, który służył już w Nowym Legionie i całkiem dobrze znał miasto. Azulea wysłuchała go. Przewertowała księgę czarów i katalog, po czym oznajmiła, że nie ma nic na odrastanie smoczych ogonów. Owszem, dysponowała smoczą maścią na syfilis i tonikiem z korzenia mandragory na wyleczenie zranionej miłości własnej, lecz żaden z tych środków nie pomoże na ucięty ogon. Miała jednakże czar i receptę na mazidło, które doprowadzało do wyrastania nowych gałęzi na drzewie i proponowała wypróbowanie go na Bazilu za sześć dukatów Marneri. Relkin zapewnił ją, że przemyśli tę propozycję. Wyszedł i powędrował ulicą Chorej Kaczki, oglądając sklepowe witryny. Stare domy zbudowano z pobielanego drewna i przykryto czarnymi dachówkami. Ściany wybrzuszały się i wykrzywiały w niemal organicznym nieporządku. Wiele sklepów było bardzo starych, od dziesiątków lat prowadzonych przez tych samych właścicieli. Sześć dukatów! Zostały mu niecałe dwa, a przecież musieli z Bazem coś jeść. Bazil był dobry, ale szybko męczył się na wikcie z końskiego owsa, które zapewniano bezpłatnie w smoczym domu. Na rogu Wiedźmiej zatrzymał się u starego Rothercary’ego, wiejskiego brujo, który handlował milionami ziołowych leków i mikstur w buteleczkach i tubkach, zgromadzonych na tyłach wąskiego sklepiku. Rothercary był olbrzymim, siwowłosym mężczyzną o rumianych policzkach i wielkim, czerwonym nosie. Słysząc prośbę Relkina, wybuchnął śmiechem i zaczął buszować na zapleczu, skąd wyłonił się z niewielką buteleczką z gęstym, czerwonym płynem. - To załatwi sprawę! - oznajmił. - Krew wolego nietoperza z Cunfshon, zagotowywana dziewięć razy w blasku księżyca. Kosztuje dziesięć dukatów. Relkinowi opadła szczęka. Wpatrywał się we flakonik z ciemnoczerwonym płynem. - Ale co to robi? - Co robi? No jak to, powoduje odrastanie różnych rzeczy, na przykład kończyn czy organów płciowych. Jest bardzo popularne wśród kastetów z Cunfshon, choć nie mogę z całą pewnością potwierdzić, że to faktycznie tak działa, niemniej sprzedałem już takie lekarstwo kilku nieszczęśliwcom tutaj, w Marneri. Posmaruj tym kikut i po paru dniach ogon odrośnie. To cudowne lekarstwo, dlatego takie drogie. Dziesięć sztuk srebra było zawrotną kwotą. Relkin wrócił do smoczego domu, pocierając w zamyśleniu brodę. Na tablicy ogłoszeń ujrzał nową notatkę. Smilgax domagał się rewanżu w proteście przeciwko przyznaniu zwycięstwa Bazilowi z Quosh. Protest został uwzględniony. Bazil będzie musiał ponownie zmierzyć się że Smilgaxem rankiem w dniu ostatnich walk. Zwycięzca spotka się z Vastroxem. Przekreślało to szlachetny gest starego mistrza, który chciał dać smokowi z Quosh szansę chwalebnej walki w finałach przed szeroką publiką. Zamiast niego skorzysta z okazji Smilgax. Postępowanie zielonego smoka było godne pogardy, lecz ten najwyraźniej nie dbał o opinię. Liczyło się tylko dostanie się do legionu, choćby miał zdeptać po drodze własny honor i Quoshitę. Relkin poszedł do lecznicy po świeże okłady, środki dezynfekujące i pielęgnujące pazury. Następnie wrócił do zagrody, która była ich tymczasowym domem. Zagrody o wyślizganej, kamiennej podłodze, belkowanym stropie i ciężkiej zasłonie w miejscu drzwi. Znajdował się tam mały, pękaty piec, łóżko dla człowieka i masywna prycza z dębowych desek dla smoka. Siedział na niej Bazil, próbując zaostrzyć złamany pazur nożem przeznaczonym dla ludzkich rąk. Relkin skrzywił się na widok bandaży i otarć pokrywających smoczą głowę i ramiona. Smilgax odwalił kawał paskudnej roboty, próbując zdyskontować swój podstępny cios. - Daj mi to - rzucił, wyjmując nóż z dużej, smoczej łapy. Baz nie odpowiedział. Relkin wyczuł przejmującą żałość, która ogarnęła jego olbrzymiego, skórzanego podopiecznego. Ogromne, żółto-czarne spodki oczu zdawały się mleczne i roztargnione. - Walczyłeś dobrze, Baz, i znowu będziesz walczył. Nie pozwolimy przeciwnościom, żeby nas pokonały. Ślepia zamrugały i odzyskały ostrość widzenia. - Phi! O czym ty gadasz? Nie mam ogona... jak mam walczyć że smokami bez ogona? Legiony mnie nie przyjmą. Wszystko poszło na marne. - Mam plan. - Doprawdy? Zachowaj go dla siebie, głupi chłopcze! Na zimę będziemy w Quosh. Bronowanie i przewożenie, rozbijanie lodu na górskich zboczach - ach, cóż to będzie za życie! Relkin zaobserwował wszystkie pięć objawów „posępnego” smoka. - Przekręć się. Muszę dostać się do tych ran na twoim grzbiecie. - Ach i och, jaki zjadliwy i dowcipny. To wspaniałe życie, mówił ci już ktoś? Dać się posiekać na arenie, a potem pozwolić wysmarować się na noc piekącym płynem. Pomimo narzekań Bazil przetoczył się na brzuch, odsłaniając szeroki na pięć stóp grzbiet z olbrzymimi łopatkami i grubymi węzłami mięśni wzdłuż kręgosłupa. Relkin nasączył tampon środkiem odkażającym i zaczął przemywać większe rany. Bazil wstrząsnął się, kiedy płyn wniknął głębiej i zaklął w świszczącej mowie smoków. Na szczęście starożytne słowa nie miały odpowiedników w ludzkim języku. Relkin uznał, że nadeszła chwila ujawnienia swoich planów, które skrystalizowały się mu po drodze że sklepu starego Rothercary’ego. - Po południu byłem w sklepie Rothercary’ego na ulicy Wiedźmiej. - A czegóż ty szukałeś u brujo? Jak dobrze wiesz, jego towary nie cieszą się aprobatą. - Oferował mi krew wolego nietoperza z Cunfshon. Za dziesięć sztuk srebra. - Co? Przecież nie mamy nawet dwóch. - Wiem, wiem, ale istnieje może sposób, żeby je zarobić. - Rozważasz teraz zejście na ścieżkę przestępstwa? Przemyśl to dobrze, chłopcze. To jest Marneri - czarownice dowiedzą się o wszystkim z cholerną pewnością. A wtedy już po tobie. Baz skulił się, kiedy tampon dotarł w rejon zainfekowanej rany. Relkin przetarł ją, a smok syczał głośno przez dwie sekundy, zanim powrócił do ludzkiej mowy. - W każdym razie, na co komu krew wolego nietoperza z Cunfshon i co to do diabła jest ten woli nietoperz? Brzmi tak okropnie, że nawet nie jestem w stanie tego wymówić. - Nie wiem, sam o nim nigdy nie słyszałem, lecz Rothercary zaklina się, że ta substancja powoduje odrastanie utraconych kończyn, także ogonów. - Ba, a co on może wiedzieć o smokach? Kiedy pracował na smoczym dziedzińcu? Jego mikstury są przeznaczone dla ludzi, a nie smoków. - Posłuchaj, ja mu wierzę. Zdobędziemy dziesięć sztuk srebra i kupimy krew wolego nietoperza z Cunfshon. A potem wyhodujemy ci nowy ogon. - Ba, prędzej wyrośnie mi ogon osła. Nie zamierzam smarować się żadną krwią z wyspy czarownic - Nie zaszkodzi spróbować. Musisz odzyskać swój ogon. Musisz móc się bronić. Smilgax zażądał rewanżu. Co? - A owszem, zażądał rewanżu w proteście przeciwko przyznaniu ci zwycięstwa w pojedynku. Będzie walczył z tobą o prawo do spotkania z Vastroxem. Bazil jęknął długo i przejmująco. - No to już po nas! Zielony mnie zatłucze i zaciągnie się w chwale do legionów. Pogrzebiesz me popioły na cmentarzysku i dadzą ci innego smoka. Zawiodłem. Uwolnisz się ode mnie, Relkinie. - Nonsens, Baz. Kupię krew wolego nietoperza z Cunfshon i zregeneruję ci ogon, zanim dojdzie do walki. Bazil ziewnął. Cały ten pomysł spali na panewce z najbardziej oczywistej przyczyny. - Jak zdobędziesz dziesięć sztuk srebra? Nie masz nic, prócz ubrania na grzbiecie. Jesteś smoczym giermkiem, bezdomnym sierotą. Prawo wioski stanowiło, że smok nie może posiadać ani jednej przeklętej rzeczy; smoczy giermek również. Relkin zacisnął z determinacją pięści. - Zdobędę je! Pamiętasz, jak wspiąłem się na szczyt pałacowej wieży i zobaczyłem ogród orchidei? Zbiorę ich parę i sprzedam przed operą. Wieczorem grają Orchidia, kwiaty rozejdą się w oka mgnieniu. - To będzie kradzież, chłopcze. Złapią cię i zbiją. Relkin potrząsnął głową. - Nie złapią Relkina. Okno nie jest strzeżone, a kwiaty lekkie. Wyniosę je w plecaku. Bazil zmierzył go ponurym, smoczym spojrzeniem. - Powodzenia, Relkinie Sieroto. Proszę tylko, byś umieścił me prochy w urnie z quoshickiej cegły. - Nie złapią mnie, Baz. Zobaczysz, uwierz w Relkina. Jednak smok nie dawał się pocieszyć. - Chłostą zajmują się silne, pieczyste baby. Nie przeżyjesz kaźni, Relkinie. Będzie mi ciebie brakowało. ROZDZIAŁ SZÓSTY W miarę jak białe mury Marneri spowijała noc, zrywał się zimny, północny wiatr. Bicie dzwonu powitało pojawienie się gwiazd; księżyc jeszcze nie wzeszedł. Na schodach Wieży Straży zapanowało nagłe poruszenie. Rozległy się wołania, sekretarze rozbiegli się po korytarzach. Dwie kobiety w szarych płaszczach kapłanek świątyni podeszły prędko do podwójnych drzwi przedpokoju królewskiej sypialni. - Obudźcie króla - nakazała niższa z nich, okrągłolica kobieta w czerwonej komży opatki. - Musimy z nim porozmawiać. Strażnicy posłali po lorda szambelana, starego Burly’ego z Sidinth. Burly i Plesenta byli starymi wrogami. Pobrużdżona twarz szambelana skrzywiła się na widok pulchnej opatki. Grymas pogłębił się jeszcze bardziej na widok jej towarzyszki, wysokiej, siwowłosej kapłanki bez żadnych oznak, Viuris z Biura Śledczego.” - O co chodzi? - zapytał gderliwie. - Wiecie, jest diablo późno. - Pilna sprawa do króla. Domagam się jego zgody na skorzystanie z Czarnego Zwierciadła. Szambelan zrobił minę, jakby ukąsił go wąż, po czym potrząsając gwałtownie głową, powiódł Viuris do królewskiej sypialni. Król Marneri Sanker nie był zbytnio uszczęśliwiony tym, że obudzono go tak szybko po położeniu się spać. Prośba o podróż przez Czarne Zwierciadło nie poprawiła mu humoru. - Przekleństwo! Żałuję, że kiedykolwiek pozwoliłem z niego skorzystać! - Wasza wysokość, nie używano go od trzech lat. Ośmielamy się na taką prośbę tylko w wyjątkowo pilnych i ważnych przypadkach. - O co chodzi tym razem? - Zamrugał rozzłoszczonymi oczami. Słudzy pomogli mu usiąść. Przegonił ich gniewnie, kiedy usiłowali udrapować narzutę na jego chudym ciele. Viuris zawahała się, po czym pochyliła się i wyszeptała do królewskiego ucha - Śledztwo w sprawie zbezczeszczenia Dnia Podwalin. - Aha, niczego nie znajdziecie. Miejcie tego świadomość, jeszcze zanim zaczniecie. Głupota. - Przybywa ktoś z samego Cunfshon. - Daleka droga. Musi być piekielnie niebezpieczna. - Jest niebezpieczna, ale to potężna podróżniczka. - Diabelnie niebezpieczna. Jeden błąd i stracimy całe miasto. - Musimy otworzyć zwierciadło, wasza wysokość. - Nie podoba mi się to, ani trochę. Opatka wpadła na pewien pomysł. Nachyliła się niżej i szepnęła mu do drugiego ucha - Wasza wysokość, tej nocy służbę przy zwierciadle ma księżniczka Besita. W tym tygodniu na nią wypada kolej. Twarz króla Sankera błyskawicznie zmieniła wyraz. - Besita ma asystować, co? - W rzeczy samej, wasza wysokość, to jej obowiązek tej nocy. Podrapał się po białej szczecinie na brodzie. - Brzmi wspaniale. Macie naszą zgodę - możecie działać. - Dziękuję, wasza wysokość. - Dwie kontrastujące że sobą postaci w szarych płaszczach przyklękły i szybko opuściły sypialnię - wysoka i szczupła Viuris oraz niska, gruba Plesenta. Po drodze ku głównym schodom Viuris szepnęła do Plesenty - Co zmieniło jego zdanie? - Ach, Viuris, od dawna nie byłaś w Marneri, ale musiałaś słyszeć, jak bardzo Sanker nienawidzi swojej córki. Prawdę rzekłszy zaprzecza, jakoby w ogóle była jego dzieckiem. Twierdzi, że jej matka, królowa Losset, miała tuziny kochanków. To wszystko miało miejsce bardzo dawno temu, lecz Sanker nie umie przebaczać. - Przypominam sobie tę sprawę. No tak, rozumiem. - Być może rozumiesz także, dlaczego nie wolno pozwolić, by książę Erald zasiadł na tronie Marneri. - Oczywiście, jest obłąkany. - Król odmawia przyjęcia tego do wiadomości. - Jak rozumiem, król ma trochę skrzywiony sposób patrzenia na rzeczywistość. - Można tak to ująć. Królewski dwór Marneri był przez ostatnie dwa pokolenia coraz trudniejszy we współpracy. Zarówno Sanker, jak i jego okropny poprzednik, Wauk, byli bardzo kapryśni. Dotarły do wielkich wrót, prowadzących poza królewskie apartamenty. Minęły strażników i ruszyły szybko po schodach na górę. Nie znalazły śladu Besity. - Gdzie ona jest? - zapytała Viuris. Plesenta westchnęła. - Besita jest kobietą. To księżniczka bardziej że względów politycznych niż duchowych. - Rozumiem. To rozpowszechniona praktyka w Argonathcie. - A ty masz w tym niewiele doświadczenia. - Obowiązki wymagały mej obecności gdzie indziej, opatko. Plesenta wiedziała, że Viuris nie była zwykłą wędrowną siostrą Misji Dobroczynnej, na którą wyglądała w swej szarej szacie i białej komży bez ozdób. Użycie Czarnego Zwierciadła zawsze wymagało udziału Biura Śledczego. Viuris, choć najwyraźniej nie obeznana z Argonathem, musiała być jedną z tamtejszych sióstr. - Cóż, poślę jej liścik. To powinno ją tutaj ściągnąć. - Miejmy nadzieję, opatko, jako że wiadomość była pilna ktoś przeprawia się właśnie przez otchłanie. Jeśli nie otworzymy Zwierciadła na czas, będzie katastrofa. - Korzystanie że Zwierciadła zawsze pociąga za sobą taką groźbę. - Wiem, opatko, i musisz się na to przygotować. Mogę jedynie powiedzieć, że mam doświadczenie i zamknę Zwierciadło, jeżeli wyczuję najgorsze. Stracimy podróżniczkę, ale i tak będzie to lepsze od zagłady całego miasta. Opatka Plesenta trzepnęła palcami w kartkę. - Biegnij szybko do apartamentów księżniczki Besity i powiedz jej, że opatka czeka na nią w bardzo pilnej sprawie w komnacie Czarnego Zwierciadła. - Paź zerwał się do biegu, tupiąc po schodach. Opatka obróciła się do siostry Viuris. - Przyjdzie, wie, że to jej obowiązek. Rozumiesz, nigdy nie pozwolono jej wyjść za mąż. Sanker nie chce młodego pretendenta do tronu Eralda. Musisz pamiętać, że skazał Losset na śmierć za jej rozpustę. - Oznacza to, że Besita zawdzięcza życie wyłącznie zakonowi, tak? - Mniej więcej. Nie wyjdzie za mąż, nie dostąpi łask króla i nie opuści Marneri. Sanker pamięta, że jego ojciec musiał stłumić dwie rebelie, wzniecone przez pretendentów do tronu. Dlatego właśnie wstąpiła do zakonu. Na zewnątrz górnej części wieży świstał wiatr. Drzwi do wieżyczki z Czarnym Zwierciadłem zamknięte były metalem i czarem. Plesenta postąpiła naprzód, przyłożyła dłonie do belek i rozproszyła zaklęcie zamykające. Następnie wyjęła klucz i otworzyła drzwi. - Modlę się, żeby księżniczka przybyła na czas - oznajmiła szarooka Viuris. Jakże inaczej było tutaj, w miastach Argonathu. Tutejsza lokalna kultura lekceważyła zakon i dyscyplinę, do której przywykła. W odległej szych misjach biura zewnętrzny świat był całkowicie wrogi. Bez ścisłej dyscypliny przetrwanie byłoby niemożliwością. Widziała tam rzeczy, które tę pulchną opatkę przeniknęłyby strachem do szpiku kości. To część różnicy pomiędzy nimi. Ze swojej strony Plesenta wydęła wargi i stłumiła chęć zakończenia tej farsy i zapytania o Biuro Śledcze. W głowie kotłowało się jej tyle pytań. Mówiło się, że to tajemnicze ciało związane było ścisłym sojuszem z imperialną rodziną z Cunfshon. Czy Viuris znalazła się kiedyś w obecności imperatora? Jakże nurtowała ją chęć wypytania o imperatorską parę. Czy byli równie piękni jak na portretach? - Będzie się spieszyć, prawda? - Szarooka siostra nie potrafiła ukryć rosnącego niepokoju. - Tak, Viuris, pospieszy się, bez obaw. Plesenta dumała, jak to jest być w Biurze Śledczym, ciągle wędrować od miasta do miasta, tropiąc plotki i intrygi, ścigając wrogich szpiegów, nie mając własnego domu. Cieszyła się, że pozwolono jej pozostać w jednym miejscu, w przepięknym mieście Marneri, za potężnymi, bezpiecznymi murami. W miarę upływu czasu niepokój Viuris szybko narastał. - Gdzie ta kobieta? Wezwanie było pilne, bardzo pilne. - Przyjdzie, Viuris, spokojnie. Czekały. Plesenta miała nadzieję, że Besita nie spóźni się zanadto. Księżniczka była ostatnimi dniami okropnie opieszała, a teraz przerażała ją wizja asystowania u boku Zwierciadła. Prawda była taka, że liścik od opatki Plesenty zastał Besitę w wielce nieodpowiednim momencie. Nareszcie udało się jej zwabić do swego łoża przystojnego, młodego czarodzieja, Thrembode’a Nowego, który od miesiąca przyprawiał o omdlenie wszystkie damy dworu. Był smagłym, pełnym wigoru mężczyzną. Besita napawała się każdą chwilą jego towarzystwa. Dlatego właśnie nie zwracała uwagi na pukanie do drzwi tak długo, jak tylko mogła, po czym wreszcie nakazała Thrembode’owi przerwać i cała spłoniona poszła sprawdzić, co się dzieje. Pokojówka podała jej pismo. Besita przeczytała je i zaklęła głośno, lecz nic więcej nie mogła zrobić. - Wynikła pewna pilna sprawa, mój drogi Thrembode. Muszę iść. Obiecuję wrócić tak szybko, jak tylko zdołam. Na twarzy czarodzieja odmalował się szok i samcza wściekłość. - Co? Besito, zamierzasz mnie teraz zostawić? W takim stanie?! Czy te obowiązki nie mogą poczekać choćby paru minut? Księżniczka pokręciła głową z nieszczęśliwą miną. - Obawiam się, że nie. Wezwano mnie, bym dołączyła do opatki w komnacie Czarnego Zwierciadła! Oczy Thrembode’a rozwarły się szeroko. Jego zachowanie uległo natychmiastowej zmianie, a skargi straciły na mocy. - Ktoś przemierza tej nocy otchłań? - Nie mogę powiedzieć, ale wezwanie jest pilne. Besita ubrała się w pośpiechu w purpurową koszulę i szare szaty. Nosiła czarno-złotą komżę Biura Zakupów, do którego nominalnie należała. - Zaczekasz na mnie, słodki Thrembode? Będę nie później niż za godzinę. - Możliwe - odparł że złośliwym wzruszeniem ramion. - Nie lubię, kiedy porzuca się mnie w taki sposób. - Ależ, Thrembode! Ktoś podróżuje przez otchłań. Muszę iść! - Nie pozwalam ci! Wracaj do łóżka, niech ktoś inny martwi się Czarnym Zwierciadłem. Nie, kochany Thrembode, nie mogę tak postąpić. Muszę iść. - Jesteś bardzo irytująca, Besito. - Thrembode, kochanie, proszę, bądź miły. Wybacz mi. Zostań, wrócę tak szybko, jak tylko będę mogła. Wybiegła z komnaty. Drzwi zatrzasnęły się głośno za jej korpulentną postacią. Thrembode zaklął okropnie i owinął się prześcieradłami, po czym opuścił łoże. Przeklęta kobieta, jak ona mogła go tak zostawić? Wyjrzał przez okno, patrząc poza Północną Bramą na dzielnicę elfów i mury miasta. Rozciągające się za murami zielone pole poszarzało w mroku, a na wzgórzach mrugały światła wiosek. Któż to przemierza otchłań? Wiadomość rozbudziła ciekawość czarodzieja. Ktoś odważył się stawić czoła niebezpieczeństwom nagłej, nieplanowanej podróży. Zastanawiał się, czy zaczekać na powrót Besity, czy może odejść i pozwolić jej przebłagać go, by wrócił. Tak czy owak, wydobędzie to z niej, tego był pewny. Pogratulował sobie - przerażające przedstawienie na Wschodniej Bramie Afo spełniło zadanie. Sprawa ściągnęła uwagę imperatora. Świetnie; to da im trochę zajęcia, podczas gdy właściwe dzieło będzie rozwijać się bez przeszkód. Po chwili niezdecydowanego wpatrywania się w odległe światła na Wzgórzach Marneri, Thrembode odwrócił się i zaczął ubierać. Następnym razem Besita będzie bardziej interesującą partnerką, jeśli zmusi ją do odrobiny błagań. Wciągnął szkarłatne nogawice czarodzieja i zawiązał dublet z zielonego jedwabiu, na który narzucił ciężki, czarny płaszcz, po czym opuścił apartamenty księżniczki. Na zewnątrz ciaśniej owinął się płaszczem i wyruszył w miasto. Wiatr był lodowaty, przypominał o nadciągającej zimie. Thrembode większość życia spędził w cieplejszych klimatach i bał się nadchodzących chłodów. Myśl o zimnie zawsze wywoływała w nim dreszcze, które nie miały nic wspólnego z temperaturą czy wiatrem, tylko z porwaniem go do mroźnej pieczary w trzewiach Czarnych Gór. Przerażające miejsce, gdzie władcy sprawdzili go i uczynili ich sługą. Odepchnąwszy na bok te straszne wspomnienia i myśli o zimnie, pospieszył w dół ulicy Wieżowej. Zatrzymał się na rogu Wzgórza Foluran i kupił na straganie kubek gorącego jabłecznika, po czym minął ulicę Szeroką i doki, gdzie zapuścił się w labirynt winiarni i tawern dla żeglarzy i podróżnych. * * * W komnacie Czarnego Zwierciadła Besita dołączyła wreszcie do opatki Plesenty i drugiej, nieznanej jej siostry. Plesenta była nieszczęśliwa. Jej towarzyszka, przedstawiona jako Viuris z Misji Dobroczynnej, zwyczajnie była zła. Łamiącym się głosem nawoływała do jak największego pośpiechu przy odmianach, kiedy zaczęły tkać trudny, skomplikowany czar, mający przyzwać zwierciadło z nicości, w której było normalnie skryte. Część tego zaniepokojenia udzieliła się Besicie. Serce łomotało jej w piersiach. Cokolwiek się działo, było niezwykle ważne. Przestraszyła ją ta myśl. Poza tym, zatrwożyła ją perspektywa asystowania przy zwierciadle. Czytała o tym przerażające historie. Osadzone w okrągłym kawale czarnego kamienia zwierciadło było chłodne i nieprzezroczyste. Przypominało zamglone szkło, w którym odbijała się komnata. - Musimy się pospieszyć. Nasz podróżnik ryzykuje dla nas wszystkim, więc musimy zdążyć! - Viuris drżała. Besita nienawidziła poganiania podczas odmian i dwukrotnie omal nie popsuła zaklęcia. Pociła się obficie i zanim ukończyły rzucanie czaru, zdążyła znienawidzić siebie i Viuris. Wreszcie spaliły nad zwierciadłem odrobinę rozmarynu i wszystkie trzy wzięły się za ręce. W komnacie błyskawicznie narastała moc i nagle Mroczne Zwierciadło otworzyło się z dźwiękiem przypominającym rzucenie na rozgrzaną patelnię tuzina kurzych jaj. Odbicie znikło. W zamian pojawił się widok, niczym przez okno wychodzące na świat szarego chaosu. Tu i ówdzie przemykały ciemniejsze kształty, kłębiąc się i kotłując jak chmury lub fale. Samo zwierciadło zatrzeszczało od czerwonawej energii, sycząc i pryskając iskrami. Besita ujrzała, jak jedna taka iskierka przeskakuje na jej suknię i wypala w niej dziurę. Zadygotała. To była najbardziej niebezpieczna służba. Opowieści o śmierci u boku Zwierciadła mroziły krew w żyłach. W przepojonym zapachem siarki i ozonu powietrzu było coraz więcej iskier. Viuris obserwowała ją. Księżniczka zwalczyła obawy. Wysoka siostra próbowała podtrzymać ją na duchu. - To nie potrwa długo. Podróżniczka rzuciła zaklęcie lokalizujące i zna już nasze położenie. Moja nowa szata jest zupełnie zniszczona, chciała odkrzyknąć Besita, lecz nie odważyła się w obecności Plesenty. Opatka miała cięty język. W jej towarzystwie lepiej było mieć się na baczności. Kobiety stały w bezruchu w deszczu iskier, utrzymując otwarte przejście do chaosu mroku. Wkrótce iskry zniknęły, choć wnętrze zwierciadła przeszywały rozwidlone błyskawice, bijąc coraz głębiej i głębiej w świat po drugiej stronie lustra. Daleko pojawiła się maleńka figurka, walcząca z wichurą ciemności. Gnała w ich stronę, pędząc przez tunele chaosu, przebijając się między światami. Podróż przez tę krainę rodem z sennego koszmaru była olbrzymim ryzykiem. Tutaj właśnie rodziły się najstraszniejsze potworności wroga, przede wszystkim okropne pomioty pustki. To był ich dom. Postać rosła, choć bardzo wolno. Wokół niej srożył się chaos. - Wyczuwam tropiącą ją moc! - zawołała Viuris, dysponująca największą siłą odczuwania. - Tak! - potwierdziła Plesenta. - Ja też to czuję. Zbliża się szybko, złapała jej ślad. Figurka wciąż rosła, zbliżając się do wyjścia z królestwa chaosu. Lecz za jej plecami gęstniało coś olbrzymiego, szerokiego jak góra i przepastnego jak ocean. - Zbliża się. Wie, że ona tam jest! - wymamrotała z rozpaczą Viuris. - Nie mam pojęcia, czy ona zdaje sobie sprawę, jak blisko to jest. Pospiesz się, Lessis! - krzyknęła do zwierciadła. Usłysz mnie i przyspiesz! Nie ma czasu, tropi cię pomiot. - Lessis? - krzyknęła opatka Plesenta. - Czyżby to sama Lessis przemierzała mrok? - Tak - potwierdziła Viuris. - To ona we własnej osobie. Przebyła otchłań więcej razy, niźli ktokolwiek z żyjących. Ich towarzyszka pobladła. - Powiedziałaś, że ściga ją pomiot? - zapytała słabym głosem Besita. Księżniczka była już wystarczająco przerażona okropieństwami, które mogły wyłonić się z chaosu. Jednak żadna z nich nie mogła równać się z pomiotem, największym drapieżcą ciemności. Żadna z pojmanych przez pomiot czarownic nigdy nie powróciła, chyba że jako służka zła. Wydatna dolna warga Besity zaczęła drżeć. - Czy nie powinnyśmy przerwać kontaktu? Nie wolno nam dopuścić, by któreś z tych przerażających stworów odkryło Czarne Zwierciadło, umieszczone tutaj, w mieście Marneri. - Trzymajcie się - błagała je Viuris. - Lessis jest coraz bliżej! Mogły już ją zobaczyć, nadlatującą szybko w pionowej pozycji, jak gdyby stała na solidnym gruncie. Jej szaty łopotały na wietrze podświata. Niczym gigantyczna, bezkształtna chmura gnał za nią ogrom pomiotu. - Musimy się wycofać. Nie wolno nam dopuścić, żeby odkrył aktywne zwierciadło! - wrzasnęła blada z przerażenia Besita. Cały podświat wypełniał narastający ryk. Wibrujący pomiot był coraz wyraźniejszy. Zwierciadło rozgorzało nową energią, sypiąc oślepiająco białymi błyskawicami. Besita straciła głowę i spróbowała wyrwać się z kręgu splecionych dłoni, lecz Viuris nie puściła jej nadgarstka. Księżniczka szarpnęła drugą ręką, ale tu opór stawiła Plesenta, warcząc na nią, by wytrwała. Besita wzdrygnęła się i już miała krzyknąć, kiedy poczuła, jak knebluje ją zaklęcie Viuris. - Ty przeklęta wiedźmo! - chciała wywrzeszczeć jej w twarz, ale nie mogła i utrzymywała krąg. Viuris odpowiedziała na nienawiść w jej oczach obojętną neutralnością, co jeszcze bardziej ją rozwścieczyło. Wreszcie szara siostra syknęła Wytrzymaj, Besito, a wszystko dobrze się skończy. Nie bój się, Lessis jest największym jeźdźcem mroku. Wygra, zobaczysz. Sama jednak nie była tego tak pewna, jak by chciała. Pomiot był strasznie blisko, o wiele bliżej, niż to było bezpieczne. Jego przednie łapy w każdej chwili mogły zawadzić o Zwierciadło. Jeszcze chwila i wszyscy zostaną wciągnięci do wora istoty. Lustro ożywiała obca energia, krzesząca z jego powierzchni białe i błękitne iskry. Besita pisnęła, kiedy jedna z nich upadła jej na stopę. Ryk potężniał, jak gdyby w komnacie zbierała się burza. Powietrze drżało, a siarkowy zapach stawał się coraz bardziej nie do zniesienia. Nagle rozbłysło czerwone światło i że Zwierciadła wypadła ludzka postać w szarozielonych szatach. Przewróciła się na podłogę, dysząc ciężko, jak po długim nurkowaniu w morzu. Viuris i Besita natychmiast przerwały krąg i zamknęły lustro. Po sekundzie szukające na oślep macki monstrum ominęły lokalizację zwierciadła w nadświecie i straciły trop na dobre. Księżniczka osunęła się na posadzkę, rozdygotana i mokra od potu. Niezdolna wykrztusić ani słowa, tylko popatrzyła na Viuris, a potem na drobną postać klęczącej na podłodze, siwowłosej kobiety. To była Lessis z Valmes? Ujrzała wyczerpaną, rozczochraną kobietę w średnim wieku, nadal próbującą złapać oddech. Poczuwszy wzrok księżniczki, Lessis obdarzyła ją krótkim uśmiechem i splotła dłonie, jakby brała głęboki wdech przed dłuższą przemową. Miała szeroką twarz, wystające kości policzkowe i duże, świetliste oczy. - O Bogini, był naprawdę blisko. Dziękuję za utrzymanie otwartego zwierciadła. - Jej głos był cichy i melodyjny. Podźwignęła się na nogi i Besita dostrzegła, że ma prawą stopę w bandażu i zbyt dużym łapciu. Lessis pochyliła się i pomogła wstać księżniczce. - Tym razem daliśmy prztyczka w nos ojcu losowi. Dziękuję wam, siostry, okazałyście odwagę, jakiej oczekuje się od czarownic Marneri. Besita zauważyła, że płaszcz podróżniczki był poplamiony i ubłocony, a but na lewej stopie znoszony i popękany. Absolutnie nie wyglądała na najważniejszą agentkę władców Cunfshon. - Lessis! Kochanie! - Viuris nie mogła się powstrzymać. że łzami w oczach objęła drobną postać. Lessis że stoickim spokojem zniosła uściski, po czym oswobodziła się delikatnie z ramion szarej siostry i zatknęła pod kaptur luźny kosmyk siwych włosów. Wzięła głęboki wdech i wyprostowała się. Nie skończyła jeszcze swoich spraw, a miała naprawdę wiele do zrobienia. - Dziękuję, Viuris, tobie i twoim przyjaciółkom. Musiałam szybko rzucać czar. Obawiam się, że zostawiał straszny ślad. Wytropił mnie na samym początku podróży. Gdybyście nie utrzymywały tak długo Zwierciadła, byłabym pewnie teraz zabawką jednego z postrachów otchłani. - Urwała, wciągając powietrze, po czym dodała sucho - Oczywiście, nie powinnyście były tak postąpić. Wystawiłyście na ryzyko całe miasto. Besita nie mogła powstrzymać się od obrzucenia Plesenty jadowitym spojrzeniem. Zaraz jednak przechwyciła wzrok Lessis i poczuła się podła i nic niewarta. Zaczerwieniła się że wstydu. - Niemniej - skończyła podróżniczka, unosząc palec - tym razem było to chyba najlepsze rozwiązanie. Ruszyły do drzwi, lecz kiedy były już blisko nich, Lessis rozkaszlała się chrapliwie. Oparła się na Besicie, ta zaś objęła ją opiekuńczo. Była taka wiotka, taka maleńka, że księżniczka poczuła ukłucie czułości. - Dziękuję ci, mężna Besito. Twa odwaga dobrze się nam przysłużyła. Lessis znała jej imię? Księżniczka była oszołomiona i dumna. Wyprostowała się bezwiednie i wciągnęła brzuch, jakby nagle znalazła się w kręgu światła. Lessis z Valmes wywierała na ludziach taki efekt. Besita nie wiedziała o tym, lecz w ciągu trzech sekund poddano ją działaniu dwóch niewielkich zaklęć. Jeszcze nigdy poczucie obowiązku i patriotyzm nie płonęły w niej z równą siłą. Lessis pokuśtykała do drzwi, wciąż wspierając się na księżniczce. Za drzwiami puściła ją i pomaszerowała za Viuris, najwyraźniej niewiele sobie robiąc z okulawienia. Zeszły po schodach, zatopione w ożywionej konwersacji. Besita i Plesenta szły w pewnym oddaleniu za nimi. Opatka odezwała się konspiracyjnym szeptem - Nigdy nie wiem, co sądzić o tych szarych siostrach. Wędrujątu i tam, zapuszczając się nawet na terytoria wroga. A potem korzystają z Czarnego Zwierciadła. Mówiła prawdę, ryzykowałyśmy całym miastem. Ryzykowałyśmy naszym życiem jeszcze chwila i pomiot wciągnąłby nas w istne piekło. - Do tej pory drżała na to wspomnienie. Besita przyjrzała się jej, słysząc w głosie tamtej jedynie zrzędliwe usprawiedliwianie się. - Opatko, one mają swoje tajemnice i na nich spoczywa ciężar ich zdobywania. Viuris miała rację. Lessis naprawdę przechytrzyła pomiot. Opatka Plesenta spojrzała na nią dziwnie. - Dobrze się czujesz, Besito? - zapytała. - Doskonale, opatko, doskonale. Księżniczka obdarzyła ją szerokim uśmiechem i oddaliła się w stronę schodów. ROZDZIAŁ SIÓDMY Dwie godziny po zapadnięciu zmroku Relkin przemykał po blankach murów kapitularza, opromienionego blaskiem wielkiego, złocistego księżyca, wiszącego tuż nad wschodnim horyzontem. Niestety, promienie księżyca nie grzały, a północny wiatr z łatwością przenikał przez obszerną kurtkę i koszulę chłopca. Cały dygotał, kiedy dotarł do połączenia blanków z zewnętrzną ścianą wieży. Znalazł tu parę uchwytów dla rąk w szczelinach po wykruszonej zaprawie. Poza tym pierwszego wieczoru w Marneri wspiął się na wieżę, żeby popatrzeć na miasto z góry. Teraz przypatrywał się dachowi kapitularza. Paliły się tam ciepłe światła przytulnych pokojów z kominkami i żółtymi lampami. Przy zastawionym kolacją stole odpoczywali żołnierze. Wiatr zawodził cichutko. Relkin wzdrygnął się i sięgnął ku pierwszemu uchwytowi. Z tego miejsca wieża strzelała w górę na ponad czterdzieści metrów do pierwszych umocnień i tarasu. Bez trudu znajdował punkty podparcia - od dawna już nie dokonywano szczegółowych inspekcji umocnień. Nie była to nawet fortyfikacja militarna o pierwszorzędnym znaczeniu. Mieszkały tam rodziny wysoko postawionych przedstawicieli legionów i administracji. W grubych murach powycinano okna. Pojawiły się pęknięcia, którym pozwolono się poszerzać. Relkin był zręcznym wspinaczem. Wkrótce minął okna apartamentów, szczelnie zatrzaśnięte z obawy przed wiatrem. Szybko wspiął się na wyższe kondygnacje, docierając w końcu do blanek i tarasu wieży. Stąd strzelała w niebo druga iglica, o połowę cieńsza i zakończona po dalszych pięćdziesięciu stopach stożkowatym dachem, stając się najwyższą budowlą w Marneri, przewyższającą wszystkie inne, w tym olbrzymią kopułę świątyni. Szybko omiótł wzrokiem okolicę, nie dostrzegł jednak straży. Przemknął po kamiennych blankach. Obszedł wieżę i znalazł się na jej południowej ścianie, gdzie wycięto okazałe balkony. Stały na nich ciężkie kadzie z krzewami i małymi drzewami. W wielu oknach świeciły bursztynowe lampy. Mieszkało tu wiele najznaczniejszych osobistości miasta: administratorzy, posiadacze nieruchomości i członkowie rady straży. Relkin wypatrywał wartowników. Zazwyczaj patrolowali budynek parami, co pół godziny. Jako że na razie nikogo nie widział, miał czas na wcielenie swego planu w życie. Doszedł do miejsca, z którego, jak wiedział, będzie mu najłatwiej zejść na upatrzony balkon, po czym z powrotem wspiął się na blanki. Południowy szczyt wieży został przebudowany. Dodano tu liczne kamienne, rzeźbione obramowania drzwi i okien. Dla zwinnego włamywacza była to dziecinna zabawa. Już po chwili Relkin gramolił się na szeroki balkon na najwyższym piętrze, gdzie znajdowała się mała, okrągła szklarenka z orchideami, za to bez zanika. Para lamp oświetlała szklane drzwi do apartamentu. Zasłony były odsunięte na bok, dzięki czemu chłopiec mógł obejrzeć sobie okazałą komnatę z ciężkimi, ciemnobrązowymi meblami. W środku nie było nikogo. Miał wolną drogę. Zatrzymał się na chwilę, napawając się widokiem z balkonu. Księżyc unosił się nisko nad horyzontem, a gwiazdy błyszczały na niebie. W dole, aż po mroczne wody zatoki, rozciągało się białe miasto, zabarwione ciepłą żółcią lamp. Na wrzynającym się daleko w ciemne wody falochronie wznosiła się latarnia morska Marneri, omiatająca okolicę snopem światła w regularnych, dwuminutowych odstępach, zupełnie jakby poruszała nią gromada tresowanych małp z Cunfshon. Relkin poczuł, jak rosną jego nadzieje na lepszą przyszłość. Za kilka tych prześlicznych kwiatów dostanie od bogatych widzów Orchidia co najmniej dziesięć sztuk srebra. Rankiem kupi od starego Rothercary’ego czarodziejską krew wolego nietoperza z Cunfshon i wyhodują Bazowi nową końcówkę ogona. Nie było zamka - właścicielce do głowy nie przyszło, że ktoś mógłby wdrapać się na wieżę, by ukraść jej kwiaty. Drzwi szklarni otworzyły się bezszelestnie i Relkin wślizgnął się do środka. Specjalny piecyk utrzymywał tu gorącą, parną atmosferę, a rosnące po jednej stronie rośliny o czarnych, nerkowatych liściach przepajały powietrze niespotykanym, pieprzowym aromatem. Pod drugą ścianą rosły orchidee. Jakież one były piękne! Wydłużone, zwisające kielichy w różnych odcieniach żółci i różu zbielały w blasku księżyca. Nigdy nie widział równie zachwycających kwiatów. Otworzył plecak i zaczął wyjmować rośliny z doniczek. Korzenie każdego kwiatu owijał wilgotnymi liśćmi matta i wciskał do plecaka, dopóki nie uzbierał tuzina. Zamknął plecak, zarzucił go na ramiona, otworzył drzwi szklarni i wyszedł na zewnątrz. Wszystko było tak, jak przedtem, z jednym wyjątkiem. Nie był już sam na balkonie. Poręcz balkonu, po której się wspinał, obwąchiwał duży pies w nabijanej ćwiekami obroży. Relkin wycofał się na palcach w drugą stronę. Wkrótce dotarł do końca balkonu. Od sąsiedniego dzielił go daleki skok. Pies zaczął warczeć i przeraźliwie skowyczeć. Chłopiec usłyszał drapanie pazurów po kamieniach. Wpadł w panikę, skoczył nieudolnie i ześlizgnął się po poręczy sąsiedniego balkonu. Runął w dół, na pewną śmierć. Uratowało go tylko to, że spadł okrakiem na poręcz balkonu poniżej. Potworna siła uderzenia wypchnęła mu powietrze z płuc, zdołał jednak wahnąć się do wnętrza balkonu, zanim zemdlał. Zbyt prędko odzyskał świadomość. Wciąż walczył o zaczerpnięcie tchu; bolały go jądra. Z trudem podźwignął się na nogi. Jeszcze ciężej było mu podjąć plecak. Przeszkodzono mu, zanim tego wszystkiego dokonał. Drzwi na balkon otworzyły się i pojawiła się w nich jakaś postać. Relkin podniósł wzrok na szczupłą kobietę o prostych, siwych włosach i zmęczonych oczach, owiniętą w brązowy koc. W jej prawej dłoni lśnił długi na stopę nóż, czubek którego mierzył w jego gardło. Przez dłuższą chwilę po prostu wpatrywała się w niego. Czy naprawdę był to bezbronny dzieciak, czy śmiertelnie niebezpieczne narzędzie wroga? - Co tutaj robisz? - zapytała w końcu, korzystając z głosu czarownicy, który wymusi na nim wyznanie całej prawdy. - Ukradłem orchidee że szklarni - odparł. Odpowiedź zdumiała go swoją szczerością. - Dlaczego? - Żeby sprzedać je przed spektaklem Orchidia. Żeby zdobyć pieniądze na magię, która odnowi ogon mojego smoka. - Smoczy giermek? - Tak - odrzekł, nie do końca rozumiejąc, czemu odpowiada tak zwyczajnie i zgodnie z prawdą. W tej wymizerowanej kobiecie kryło się coś, co wymuszało uczciwość. Trzymała nóż w sposób sugerujący, iż wiedziała, jak się nim posłużyć. Stal migotała. Wpatrywał się w nią jak w transie. - Wejdź do środka i usiądź, a ja zastanowię się, co z tobą zrobić. Relkin poczuł, jakby z umysłu usunięto mu jakiś ciężar, niczym gruby płaszcz. Do głosu doszedł instynkt samozachowawczy. - Och, czyż nie byłoby o wiele prościej, gdybym po prostu zszedł po murze? Obróciła się i spojrzała na niego. Miała osobliwe oczy, które zdawały się wbijać w cudzą głowę. - Do środka! Nie pozwolę na ordynarne złodziejstwo w tej wieży. Kwiaty muszą powrócić do osoby, która zadała sobie tyle trudu, by je wyhodować. Uprawa tropikalnych roślin na północy jest bardzo trudna. Relkin zerknął na poręcz balkonu i ocenił swoje szansę. Kobieta obejrzała się i dwukrotnie strzeliła palcami. Relkin poszedł za nią jak we śnie. Usiadł w fotelu w pokoju skąpanym w bursztynowym blasku i umeblowanym ciężkimi regałami, uginającymi się pod ciężarem oprawionych w ciemnobrązową skórę tomów. Było mu niedobrze, lecz ból między nogami osłabł. Kobieta uderzyła w srebrny dzwonek. Pojawił się strażnik, który otrzymał szczegółowe instrukcje. Odwróciła się do chłopca. - A teraz opowiedz mi dokładnie, co takiego niedobrego dzieje się z twoim smokiem. Relkin próbował odpowiedzieć, lecz myśli zasnuwała mu mgła i nie był zdolny wykrztusić z siebie choć słowa. - No dalej, młodzieńcze! - ponagliła go. Nagle dostrzegła jego zahipnotyzowane spojrzenie i połapała się w problemie. - Och, jaka jestem głupia. Przepraszam. Strzeliła palcami po raz trzeci i złamała zaklęcie. Umysł Relkina wyrwał się z mocy czaru posłuszeństwa. - A teraz - powtórzyła - co dolega twojemu smokowi? - Końcówka jego ogona została odcięta mieczem. - A jak się nazywa i skąd pochodzi? - Na imię ma Bazil, Bazil z Quosh. To quoshicki skórzany smok, brązowy na grzbiecie, zielony na brzuchu i mocny w nogach. - Jestem pewna, że jest piękny. Cóż, za chwilę wrócę. Zostaw kwiaty na stole. Natychmiast zwrócę je prawowitej właścicielce. Relkin z ponurą miną wyjął kwiaty z plecaka. Zostanie ukarany, a Bazil przegra walkę. Odeślą ich na pola Quosh, gdzie spędzą resztę życia. Po jakiejś minucie powrócił strażnik w towarzystwie dwóch młodych dozorców z kapitularza, którzy pomagali w utrzymaniu porządku w Wieży Straży. Strażnik wskazał na Relkina. - Złodziej. Zabierzcie go do lochu i oddajcie dyscyplinatorom. Polecam szybkie spławienie w zatoce. - Będzie potrzebował moczenia, kiedy siostry z nim skończą - stwierdził jeden z dozorców, młodzieniec o skrzywionej twarzy i oczach łasicy. - Są dziś w formie! - dodał drugi. - Mieliśmy już trzech pijanych uczniów i jednego kieszonkowca - obwieścił radosnym głosem. - To pełnia księżyca - i ta chłosta! Ojej, ojej, cóż to za noc! Dobry nastrój dozorcy nie podniósł Relkina na duchu. Strażnicy poderwali go na nogi, związali mu ręce za plecami i właśnie mieli wychodzić, kiedy otworzyły się drzwi i do komnaty wróciła blada kobieta o zmęczonych oczach. - Jedną chwilkę. Dam mu coś, zanim go zabierzecie. Wcisnęła mu za koszulę niewielki pakiecik. - Proszę, panie Relkinie. Zaparz zawartość paczuszki w cebrzyku i daj jądo wypicia swojemu quoshickiemu skórzanemu. Jestem pewna, że znienawidzi smak, ale pomoże to na opisaną przez ciebie przypadłość. Relkin ledwo zdążył podziękować, zanim wywleczono go za drzwi i pociągnięto schodami do lochu. Na półpiętrach przepychali się między służącymi, nowicjuszami, strażnikami i nielicznymi wielmożami. Na niższych kondygnacjach podesty były większe i zawsze odchodziły od nich trzy szerokie korytarze. Na parterze Relkin minął grupkę nowicjuszek. Dziewczęta zachichotały, widząc jak ciągną go w stronę schodów do podziemi. - Zgadnijcie, kto już niedługo przestanie być taki zuchwały rozległ się czyjś głos. Chichoty przybrały na sile. - Zanurzcie go w zatoce, to go trochę ostudzi! - dodała inna. Już po chwili zbiegał po schodach prosto na strażniczy posterunek. Wpuszczono go do środka i posadzono na ławie przed salką, gdzie wymierzano kary. Siedziało tam już sporo młodzieży, przeważnie uczniowie przyłapani na bójkach. Kulili się teraz w ponurym milczeniu, jeszcze otumanieni alkoholem. Spowijał ich zapach potu i taniego piwa. Zdjęto mu kajdanki i przekazano dyscyplinatorom, którzy właśnie pojawili się w drzwiach, by zabrać następnego młodocianego kryminalistę. Po chwili że środka rozległy się okrzyki bólu. Relkin zadrżał. Nie widział szansy dalszego działania. Co prawda, strażnicy wyszli, lecz przedsionek był zamknięty od zewnątrz. Wewnętrzne drzwi otworzyły się ponownie. Do środka weszła kobieta w średnim wieku, w szarych szatach zakonu dyscypliny. Muskularne ramiona opięte miała złotymi bransoletami. Bez słowa wskazała pierwszego z młodych łotrzyków. Ten wstał niezdarnie i zniknął w salce. Relkin zdążył zerknąć na zgromadzone tam sprzęty i siedziska dla sędziów sprawiedliwości. Drzwi zamknęły się. Pozostali młodzieńcy wbili wzrok w podłogę. Nie silili się na rozmowy, pozostawiając Relkina sam na sam z niewesołymi myślami. W perspektywie miał szansę wyleczenia Bazila i za to był wdzięczny. Jednak zanim to nastąpi, czekał go bardzo nieprzyjemny moment. W drzwiach na zewnętrzny korytarz zachrobotał klucz. Pojawiła się w nich czyjaś twarz. Relkin wpatrywał się w nią tępo. Dopiero po chwili dotarło do niego, że ją zna. - Lagdalen! - Ciii! - szepnęła i przykucnęła przy nim. - Chodź że mną, znam drogę na zewnątrz. Pozostali nie raczyli nawet na nią spojrzeć - nosiła szare szaty zakonu z niebieskim oblamowaniem. Starając się wyglądać jak najbardziej oficjalnie, przemaszerowała przez przedsionek i pchnęła drzwi do salki. Trwała tam właśnie egzekucja i uczniowie gorliwie spuścili wzrok, nagle zajęci własnymi myślami. Relkin wszedł tam za nią i razem przemknęli za plecami sędziów sprawiedliwości, którzy tak byli pochłonięci swoimi papierami, że nawet na nich nie spojrzeli. Jeszcze kilka stóp i weszli na wąskie schody, prowadzące do przebieralni i składziku niezbędnych w salce narzędzi. - Szybko, lepiej, żeby nikt nas tutaj nie przyłapał - wyszeptała pospiesznie Lagdalen, ciągnąc go przez ciemne pomieszczenie do następnego korytarza. Dotarli do okna, wychodzącego na wąską alejkę. - To przejście wiedzie do kuchni. Jeśli cały czas będziesz szedł prosto, wyjdziesz na stajnie. Relkin poczuł przypływ wdzięczności. Opowiedział Lagdalen o kobiecie o prostych, siwych włosach i paczuszce, którą mu sprezentowała. Dziewczyna otworzyła szeroko oczy. - Na którym piętrze mieszkała? Wzruszył ramionami. Jakie to miało znaczenie? - Niedaleko szczytu wieży, może trzy piętra od wierzchołka. Przygryzła wargę i pokręciła głową. - Masz szczęście, Relkinie. To apartamenty potężnych ludzi. Mogła zamienić cię w żabę. - Ale nie zamieniła. Była miła... tak mi się wydaje. - Zapewne jedna z wielkich czarownic. Powtarzam, że miałeś mnóstwo szczęścia. Powinieneś być ostrożniejszy, sieroto, następnym razem może mnie nie być w pobliżu, żeby wyciągnąć cię z kłopotów. - Dziękuję ci, Lagdalen z Tarcho. - Nie ma za co - mruknęła nerwowo, splatając dłonie. Musi odnieść klucz na stróżówkę, zanim ktoś zauważy jego brak. - Dlaczego mnie uratowałaś? - zapytał. - Przechodziłam koło schodów i nie spodobało mi się to, co wygadywały tamte dziewczyny. Musiałam spróbować cię uwolnić. - Narażałaś się na chłostę. - Wątpię, żeby zobaczył mnie ktoś, kto mógłby mnie rozpoznać. Tamci chłopcy byli zbyt przygnębieni, by zwrócić na mnie uwagę. - Jeszcze raz ci dziękuję, Lagdalen z Tarcho. - Do widzenia, Relkinie, postaraj się być ostrożniejszy. - Do widzenia, Lagdalen, do następnego spotkania. ROZDZIAŁ ÓSMY Rankiem mikstura czarownicy była gotowa, a cierpliwość Relkina osiągnęła swoje granice. Miał do czynienia z bardzo nadąsanym smokiem. - Ten przeklęty ogon strasznie boli. - Baz badał kikut w promieniach słońca, wpadających do smoczej zagrody przez świetliki w dachu. - Oczywiście, że tak. Nie mogłeś przecież trzymać na nim wystarczająco długo mojego okładu. - Ba, a cóż dobrego z ludzkiego okładu? To smocze ciało, głupi chłopcze. Relkin westchnął. Czasami opieka nad smokiem była prawdziwym wyzwaniem. - Każde ciało zakaża się tak samo, Baz. Przez maleńkie żyjątka w glebie i powietrzu. Wszyscy o tym wiedzą. Nawet smokom przydarzają się infekcje. Bazil chrząknął i dalej oglądał zaogniony kikut. Infekcja rozprzestrzeniła się już na cal od rany. Relkin przetarł ranę jodyną. Bazil jęknął i syknął z bólu. Olbrzymie ślepia zalśniły. - Lepiej, żeby to pomogło - warknął. Wąskie uszy przylgnęły mu płasko do czaszki, a szarawe, grube wargi ściągnęły się, odsłaniając dwucalowe kły. Nie był to zbyt kojący widok u dwutonowej bestii. Relkin uciekł się do najbardziej kojącego tonu głosu. - Wiem, że to boli, Baz. Mnie także jest przykro, lecz jeśli tylko wypijesz magiczną miksturę, którą dla ciebie sporządziłem, wkrótce zapomnisz o dolegliwościach. - Wypić tamten wywar? Nie. - Bazil! - Jest obrzydliwy. - Jest magiczny, nie zawadzi spróbować. - Żołądek buntuje mi się na samą myśl o wypiciu czegoś takiego. - Musisz spróbować. - Doskonale wiesz, jaki mam delikatny żołądek. - Baz, za trzy dni walczysz że Smilgaxem. Musisz wygrać, żebyś mógł spotkać się z Vastroxem w finałach. Bez tej mikstury nie masz z zielonym najmniejszych szans. Wypadniesz z rywalizacji o legiony. - Zupełnie nie rozumiem, jak możesz oczekiwać, że smok o takim żołądku jak mój, wypije to obrzydlistwo! Relkin przygarbił się z gniewem. - Teraz już wiem, dlaczego nazywali cię śpiochem! Zachowujesz się idiotycznie. Oczy rozgorzały blaskiem, a syk przybrał na sile. - Głupi chłopcze, nie czujesz tego zapachu? Nie wiem, co to jest, ale śmierdzi straszliwie. - Chcesz wrócić do Quosh? Dołączyć do innych śpiochów? Ciągnąć wóz z gnojem albo pług, dzień w dzień? Syk urwał się nagle. Bazil mierzył wzrokiem wysoki, czarny cebrzyk, pełen czarodziejskiej mikstury. - Nie wypiję niczego, co pachnie jak kocie siki. Nie dbam o to, czy... - Nie jest zbyt przyjemne, ale znowu nie do tego stopnia. - Tak mówi człowiek z bezużytecznym ludzkim nosem. Ba, co ty wiesz o zapachach. Żaden człowiek nie wywęszy wyjścia z browaru, chyba że oświetli sobie drogę! Dla podkreślenia swych słów zaplótł na piersi potężne ramiona. Relkin nie poddawał się. - Dopiero dziewięćdziesiątego dnia zmęczyło ich czekanie i rozbili skorupkę jajka za ciebie. Co było prawdą. Bazil przyszedł na świat jako małe, zaspane, skórzane smoczątko. Baz obrzucił go spojrzeniem pełnym urażonej godności. - A co to ma z tym wspólnego, głupi chłopcze? Relkin ciągnął ponuro - Mówili, że po prostu tam leżałeś i czekałeś na nich. Nie wiedziałeś nic więcej. Myślałeś, że świat polega na tym, żeby czekać, aż ktoś przyjdzie i rozbije skorupkę za ciebie! Bazil odwrócił się z chrząknięciem. Ogon poruszał się niezbornie, a cały dwutonowy tułów emanował urazą i złością. Obejrzał się na Relkina. - Jesteś po prostu okropny i nie zamierzam z tobą więcej rozmawiać. - Wypij ten cebrzyk czarodziejskiej mikstury. Czarownica obiecała mi, że zadziała. Bazil pozwolił sobie na pełne pogardy pociągnięcie nosem. - Obrzydliwie śmierdzące pomyje. Nie, dziękuję. - Przypominam ci, że wiele ryzykowałem, żeby to dla ciebie zdobyć. Mógłbyś chociaż spróbować. Ehe! - Bazil! Naprawdę chcesz wrócić do Quosh i do końca życia wozić beczki? Smok prychnął. Zerknął przez ramię, po czym zaraz odwrócił wzrok, napotkawszy gniewne spojrzenie giermka, stojącego z rękoma wspartymi na biodrach. - Wiesz, jak to będzie w wiosce. Zrobisz coś głupiego - upijesz się i przewrócisz stóg siana, a oni zaraz zabiorą cię do kowala i zakują w łańcuchy. Bazil westchnął i zapatrzył się przed siebie. Na smoki starożytności, to dopiero będzie nudne życie. Stateczne jak bydła na pastwisku. - Nie zgodzą się na obecność w wiosce hałaśliwego smoka. Z piersi Bazila wydarło się rozdzierające, żałosne westchnienie. Syczał coś przez chwilę do siebie w szeleszczącej mowie smoków. Potem jęknął i pokręcił głową, odwracając się z powrotem do Relkina. - Kłopot w tym, Relkinie, że masz rację. Podaj mi cebrzyk. Giermek nie marnował okazji. Drążył bezlitośnie. - Tylko wyobraź sobie ciągnięcie pługu przez całą wiosnę, Baz. Wyrobimy się w tym, co? Po pewnym czasie zrobisz się taki tłusty, że pewnie będzie ci z tym dobrze, tak przynajmniej przypuszczam. Baz zawarczał. - Wiesz, jak mnie podejść, głupi chłopcze! Daj mi ten cebrzyk! Złapał za uchwyt naczynia pełnego obrzydliwie śmierdzącego, brązowego płynu. Był gęsty i lepki, przez co przypominał trochę piwo we wczesnych stadiach fermentacji - mętny, ciemny brąz z żółtawą pianą na wierzchu. Bazil sam nie wiedział, czy ośmielić się uwierzyć w opowieść chłopca. Na pierwszy rzut oka była zupełnie nieprawdopodobna. Potężna czarownica z komnaty na szczycie Wieży Straży zadała sobie trud uwarzenia mikstury dla Relkina Sieroty. W zamian za parę kwiatków i kilka łóżkowych przysług. Już zwłaszcza nie wierzył w tę część o urodzie czarownicy i naturze owych „przysług”. Zbyt dobrze znał chwalipięctwo małego Relkina. Nie mógł jednak zaprzeczyć roli samej czarownicy jako źródła mikstury. Na to nie było wytłumaczenia. Podniósł cebrzyk ohydnie śmierdzącej cieczy. Nozdrza zasklepiły mu się z obrzydzenia. Odstawił naczynie. Samo powąchanie wprawiło mu żołądek w dzikie podskoki. - Śmierdzi jak szczyny chorego kota! - zawyrokował. Relkin tylko na niego patrzył. Z jękiem znużenia Baz uniósł cebrzyk i wziął szybki łyk. Może zdoła wypić większość porcji, zanim jego żołądek to zauważy. Pachniało kocimi sikami i na wszystkich bogów - smakowało dokładnie tak, jak Baz zawsze wyobrażał sobie smak kociej uryny. Odstawił naczynie i zakrztusił się - płyn nie chciał spłynąć w dół przełyku! Był po prostu zbyt obrzydliwy dla jego gardła i żołądka. Zamknął z trzaskiem paszczę i spróbował przełknąć. Wymagało to od niego ogromnego wysiłku. Czuł, jak lepka ciecz spływa mu w dół przełyku i powtarzał sobie szaleńczo, że czarownica obiecała, iż mikstura podziała. Płyn przypominał ciepły śluz; smród był okropny. Przyszła mu do głowy straszna myśl. Co będzie, jeżeli ta czarownica okaże się być damą, która postanowiła zrobić dowcip nieszczęśliwemu smokowi? Często słyszało się plotki o czymś takim. Miał za sobą pierwszy łyk. Wzdrygnął się i zrobił głęboki wdech. - To było straszne. Naprawdę okropne. Pot zrosił mu pysk i czoło. Zaswędziały go muskularne wyrostki na grzbiecie, gdzie jego przodkom wyrastały skrzydła. Relkin był bezlitosny. - Dokończ, Baz, skoro już zacząłeś. Zmierzył wzrokiem cebrzyk. Da radę? Naprawdę wypije to do dna? Porwał naczynie w powietrze i wziął potężny haust, przełknął, zakrztusił się i wypluł połowę, rozpylając brązowy płyn w powietrzu. Relkin schował się za stojakiem na broń, skąd po chwili wystawił głowę. Bazil patrzył na niego oczami konającego tak, jak tylko smoki to potrafią. Jeszcze raz podniósł cebrzyk i wziął kolejny łyk. Zadrżał, zamknął pysk i przełknął. - Na pierwotne jajo, lepiej żeby to podziałało! Chłopiec był pełen podziwu. Mikstura pachniała dla niego równie ohydnie jak dla Bazila. Zdawał sobie sprawę, że smok dokonuje heroicznego wyczynu. Prawdę rzekłszy, Relkin nie miał pojęcia, jak udaje mu się to wytrzymać. Baz miał bardzo delikatny żołądek, jak większość skórzanych. Z drugiej strony, był pewny, że w miksturze drzemie potężna moc. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości, zwłaszcza odkąd ją uwarzył. Mikstura była niezwykła. Kiedy otworzył paczuszkę, znalazł w niej odrobinę brązowego proszku i pół tuzina gałązek z kilkoma żółtymi listkami, gdy jednak wrzucił to do kubła wrzącej wody, zaszła w niej gwałtowna zmiana. W zdumiewający sposób przekształciła się w gęsty, śmierdzący płyn, który bulgotał długo po zdjęciu naczynia z ognia. Baz znieruchomiał, walcząc z nudnościami. Beknął i omal wszystkiego nie zwrócił. Po chwili odzyskał panowanie nad żołądkiem. Przełknął i odetchnął głęboko. Przetarł oczy olbrzymią łapą. - Może jednak życie w Quosh nie będzie takie złe, Relkinie. Prawdę rzekłszy, zawsze byłem tam szczęśliwy. - To było kiedyś Baz, teraz jednak musiałbyś całymi dniami harować, żeby zarobić najedzenie. Wiesz, jak to jest. Musiałbyś zacząć od najcięższych robót. Z drugiej strony, miałbyś zapewnioną zaciszną stajnię, regularne posiłki i piecyk do odpędzania zimowych mrozów. Wiosną orka, latem zaprzęg, jesienią zbiory... no wiesz, wiejska idylla. - Dobrze, dobrze, spróbuję jeszcze raz. Baz zdobył się na wielki wysiłek i wychylił cebrzyk do dna. Odstawił naczynie z głośnym stuknięciem i oparł się o ścianę. Szumiało mu w głowie. - Czuję się okropnie - poskarżył się. - Chyba umieram... Dziewięciostopowe ciało zapadło się w sobie, zadnie łapy ugięły się i Bazil osunął się po ścianie. Opadł na podłogę, wzdrygnął się i zwinął w kłębek, wtykając zraniony ogon pod szyję. Relkin przyglądał mu się z niepokojem przez minutę lub dwie. Czyżby go otruł? Powieszą go za to. Co się stanie, jeżeli czarownica nie miała racji? Lub popełniła jakiś błąd podczas komponowania mikstury? Baz zaczął donośnie chrapać. Giermek dotknął biegnącej za uchem arterii; smoczy puls był zwolniony, lecz równomierny. Obejrzał wnętrze małżowiny usznej - miała zdrową, różową barwę. Czubek nosa był zimny. Żadnych symptomów zatrucia. Na koniec pomacał skórę na wyrostkach tuz pod łopatkami. Była normalna w dotyku. U chorego smoka najpierw tam objawiała się gorączka. Mijały kolejne minuty; Baz wciąż beztrosko chrapał. Relkin oddalił się na palcach i zajął zbroją i tarczą smoka. Solidnie oberwali od Smilgaxa i rynsztunek nadal wymagał naprawy. Bazil spał. Przespał dwadzieścia dziewięć godzin, zanim obudził się po południu dnia następnego. Wrócił do życia z ogromnym apetytem i nową końcówką ogona, odrobinę krótszą od starej i skrzywioną pod dziwnym kątem, co nadawało ogonowi wygląd złamanego. Niemniej, po kilku ćwiczeniach okazała się całkiem elastyczna i chwytna. Relkin zakrzyknął triumfalnie i puścił się w tan dokoła zagrody. Baz wpatrywał się w nowy ogon - ohydna mikstura zadziałała, choć nie był do końca pewny, czy podoba mu się rezultat. - No tak - mruknął. - Teraz już zawsze będę miał brzydki ogon. Koniec ogona był szary, co dziwnie kontrastowało z oliwkową zieleniąreszty skóry. Relkin odpowiedział mu kolejnym triumfalnym okrzykiem. Eksperymentując, Baz ujął cebrzyk nową końcówką i podrzucił go w powietrze, złapał, po czym cisnął o ścianę. Miał wrażenie, jakby używał jej całe życie! Zaryczał radośnie, sięgnął ogonem do stojaka i wyciągnął stamtąd smoczą maczugę. Zamachnął się nią i zadał kilka ciosów w wiszący w rogu worek treningowy. Relkin rzucił się gorączkowo, szukać kryjówki. - Podziałało, Relkinie, chłopcze! Cholernie dobrze podziałało! Maczuga z rozmachem walnęła w worek. Smok odrzucił łeb do tyłu i wydał z siebie przeciągły ryk zachwytu. Parę godzin później Bazil, którego zdążono już ochrzcić Złamany Ogon, ćwiczył z zapałem w sali, podziwiając możliwości nowej końcówki ogona. Okazało się, że pod wieloma względami przewyższa starą, gdyż jest na tyle wrażliwa, iż pozwala na pewny chwyt na rękojeści małego miecza. Pomyślał sobie, że może dojść do pewnej biegłości we władaniu mieczem ogonowym, co było najtrudniejszą że smoczych sztuk walki, w której dotychczas raczej nie błyszczał. Wreszcie uległ prośbom Relkina i zakończył trening. Nadeszła pora na kąpiel w stawie i kolację. Tłum gapiów rozszedł się, za wyjątkiem wysokiego, zielonego smoka. - Witaj, Smilgaxie! - rzucił Bazil, rozpoznając wroga. - Bazilu z Quosh, będziesz dobrze służył imperium, oczywiście w roli wiejskiego smoka. Dostanę się do legionów, a ty wrócisz do roztrząsania gnoju. Takie jest życie, nieprawdaż? - Nie znam się na tym, Smilgaxie. Czekam na ciebie w finałach. Mam nowy ogon i z łatwością władam mieczem i tarczą. Smilgax roześmiał się ponuro. - Ogon mutanta, który sobie wyhodowałeś, nie pomoże ci, kiedy natrę na ciebie, tnąc i dźgając mieczem z Vo, zwanym Błękitnym Mordercą. - Spotka się z nim mój miecz z Quosh, Piocar. A ogon mutanta, jak go grubiańsko określiłeś, pozwoli mi bronić się przed maczugą i małym mieczem. Jak sobie może przypominasz, nasze poprzednie spotkanie nie poszło zanadto po twojej myśli. Zielony smok aż się zagotował. - Ta obrzydliwość, którą masz zamiast ogona, nie uratuje cię, Quoshito! Jak tylko znajdę się na ringu, wystarczy parę ciosów, by posłać cię na piasek. - Wysoki, zielony smok wpatrywał się w niego, krzywiąc pysk. - Wyglądasz na bardzo pewnego siebie, Smilgaxie! Obejrzyj jednak mój ogon jestem gotowy na spotkanie z tobą. Bazil zamachnął się ogonem, cisnął maczugę w powietrze i przechwycił ją zręcznie, kiedy spadała. Następnie obdarzył Smilgaxa pogardliwym spojrzeniem i odszedł zanurzyć się w sadzawce. Zielony mierzył go płonącym wzrokiem. Potem przeniósł spojrzenie na Relkina, kiedy ten go mijał. Giermek ujrzał w jego oczach niewytłumaczalną wściekłość. Słyszał, że po kilku burdach zielony smok pozostaje pod dozorem smoczego domu. Paskudnie zranił własnego giermka, łamiąc mu ramię bezmyślnym, zadanym w gniewie ciosem. Nie przyspieszył kroku, choć czuł za plecami gorącą i mocną obecność Smilgaxa. Smok prychnął, zasyczał i wrócił rozzłoszczony do własnej zagrody. Godzinę później Relkina zaskoczyła wizyta obcego w ich zagrodzie. Był nim mężczyzna średniego wzrostu, o ciemnych włosach, błyszczących, czarnych oczach i ekstrawaganckich wąsach. Spod czarnego płaszcza wystawały szkarłatne spodnie i buty z lśniącej, zielonej skóry. Bazil spał na swojej pryczy, cicho pochrapując. - Witam - odezwał się nieznajomy z lekkim ukłonem. Postawił na ziemi czarną, skórzaną torbę. - Pozwól mi się przedstawić. Jestem weterynarz Herpensko, sławny w Kadeinie i Monshago, doskonale znany w Minuend i Karpensace... prawdę rzekłszy, leczyłem pacjentów we wszystkich miastach południa. Bawiłem w odwiedzinach u moich przyjaciół w Marneri i kiedy usłyszałem, że jakiś smok stracił swój ogon, przybyłem, by go zbadać. Relkin zjeżył się, czując natychmiastową niechęć do obcego. - Po prawdzie, to mój smok jest teraz w świetnej formie. Odpoczywa, więc obawiam się, że tylko niepotrzebnie stracił pan czas. - Ach, uwierz mi, że ten czas zostanie świetnie spożytkowany. Poza tym, od dawna już nie miałem do czynienia że smokami, a przyda mi się odświeżenie wiedzy. Nie obciążę was nawet kosztami - czyż nie jest to szczodra oferta? Nieznajomy wbiegł do zagrody i pochylił się nad ogonem Bazila. - Jakaż dziwna końcówka, jak na smoczy ogon. Nie mam pojęcia, jak mogło wyglądać leczenie, które przyniosło takie rezultaty. Relkin podniósł się z łóżka. Jego dłoń zawisła nad rękojeścią noża u pasa. - Proszę mówić ciszej. Mój smok śpi; potrzebuje odpoczynku. Jutro odbędą się finałowe walki, na których musi być w pełni sił. Toteż, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, muszę poprosić o opuszczenie naszej zagrody. Nie wolno przebywać tu nieproszonym gościom. - Skoro tak twierdzisz - mruknął obcy, po czym wzruszył dziwnie ramionami i zamachał Relkinowi palcami przed nosem. Chłopiec zakrztusił się. Nagle miał kłopoty z oddychaniem. Wyszarpnął nóż zza pasa i zamachnął się na intruza, lecz chybił. Mężczyzna otoczył mu gardło ramieniem i przycisnął do twarzy tampon nasączony jakimiś chemikaliami. Relkin szarpał się, lecz kiedy nabrał powietrza, wszystko odpłynęło. Osłabł. Mężczyzna stanął przed nim i odebrał mu nóż. Powiedział coś cichym, szorstkim głosem. Na piersi chłopca zacisnęło się gigantyczne imadło. Relkin sapnął, a wrażenie nacisku zaraz znikło. Kompletnie ogłupiały podniósł się, wyszedł na zewnątrz i zamarł, wpatrując się w szereg drzwi i zagród. Przy bramie na dziedziniec kilku giermków grało w piłkę. Relkin przyglądał się im, zachodząc w głowę, kim mogą być. Tymczasem obcy wyciągnął z czarnej torby czerwony mieszek. Przeciął go nożem i wydobył że środka błyszczący, zielony owoc, który postawił przed Bazilem. Owoc natychmiast zaczął marszczyć się i kurczyć. Nieznajomy wyszeptał kilka słów mocy i zaklęcie zostało rzucone. Obcy zachichotał, podniósł torbę i opuścił zagrodę. Minął nieprzytomnego Relkina, wpatrującego się we własne odbicie w wodzie w beczce z deszczówką i zniknął za drzwiami. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Bicie dzwonu obwieściło zachód słońca. Okiennice zatrzasnęły się przed porywistym wiatrem, stanowiącym awangardę nadciągających burz śnieżnych, które zdążyły już pobielić Błękitne Wzgórza. Białe drzewa na Wzgórzach Foluran gubiły zbrązowiałe liście. Wicher chłostał je na równi z masywną świątynią przy placu u podnóża wzniesienia. Wieczory były ulubioną porą odprawiania ceremonii pogrzebowych, toteż w głównej sali świątyni odbywał się właśnie pochówek kupca, Tahika z Bea, który w wieku osiemnastu lat zapadł nagle na gorączkę w swoim domu przy ulicy Statków. Tłum krewnych, kapitanów morskich, kupców i bankierów składał mu ostatni hołd. Jednocześnie w sekretnej komnacie podziemi odbywało się mniejsze, lecz bardzo ważne spotkanie. W pomieszczeniu, do którego wchodziło się przez zakrystię starszej kapłanki, zebrał się Komitet Śledczy Miasta Marneri. Na blacie stołu, stojącego na środku komnaty, leżała otwarta księga Dobrobytu Cunfshonu, będącego zestawem reguł rozstrzygania sporów, gdyby do takowych doszło. Po dwudziestominutowej dyskusji było wielce prawdopodobne, że mogą się one przydać. Rzadko odwoływano się do konkretnych ustępów księgi, lecz atmosfera w komnacie osiągnęła punkt wrzenia. Komitet Śledczy tworzyły osoby z najwyższych sfer cywilnych i militarnych służb miasta. Jego zadaniem była wymiana informacji z samym Biurem Śledczym, zarządzanym z Cunfshonu. Stanowił także dogodne forum do wymiany poglądów i opinii między grupami, którym zwykle brakowało ku temu okazji. Linie podziału nie wykraczały poza zwyczajowe sojusze dowodzone przez mężczyzn legiony przeciwko zarządzanej przez kobiety świątyni. Pomiędzy tymi dwiema opozycyjnymi siłami znajdowały się Królewskie Służby Administracyjne oraz przedstawiciele domów kupieckich, przeciąganych na jedną lub drugą stronę w miarę rozwijania się sporu. Generałowie Hektor i Kesepton wpatrywali się przez okrągły stół w wysoką kapłankę Ewilrę, opatkę Plesentę i księżniczkę Besitę. Szambelan Burly siedział po prawej stronie Keseptona razem z inspektorem policji Glanwysem. Naprzeciwko zasiedli kupcy, Javine i Slimwyn, para tęgich dżentelmenów, odzianych w czarne i zielone wełny. I wreszcie lady Flavia z nowicjatu, włączona w prace komitetu że względu na swój intelekt i wrodzony rozsądek. Pomimo zupełnego braku zaplecza politycznego, to właśnie ona wpływała na szereg decyzji, zazwyczaj kiedy pozostałe siły znajdowały się w impasie. Zresztą, bardzo często doprowadzała do tego powstrzymująca się od głosu księżniczka Besita, pełniąca funkcję głowy Akcji Dobroczynnej na ziemiach jej ojca. Besita nienawidziła podejmowania decyzji. W tej właśnie chwili wysoka kapłanka Ewilra wstała, by odeprzeć krytyczne uwagi generała Hektora, dotyczące porażki służb bezpieczeństwa w Dniu Podwalin. - Wielkie Zaklęcie zostało odnowione, a mury miejskie wzmocnione. Twe słowa to niesprawiedliwe kalumnie pod adresem świątyni. Generał Hektor siedział nieporuszony, prawie nie mrugał. - Chciałabym podziękować czarownicom Marneri za ich wysiłki - wtrąciła pospiesznie opatka Plesenta, przerywając niewygodną ciszę. - Ale jak ktoś mógł uprawiać złą magię w mieście w Dniu Podwalin? - naciskał generał. - Zabili strażnika, a wszyscy byli na festiwalu. - Przy każdej bramie miało być po pięciu strażników - wtrącił kupiec Javine. Ewilra poczerwieniała i usiadła. - Dokładnie - podchwycił Hektor. - Dyscyplina w Marneri bardzo się rozluźniła. Zamiast pięciu był jeden i dał się zabić. Glanwys powstrzymał się przed gniewną ripostą. Szambelan Burly wzruszył że złościąramionami. - Nie zgadzam się z obarczaniem winą królewskiej straży. To najlepsi ludzie w mieście. - Wystarczy, Burly, wszyscy znamy kwalifikacje straży. Prawda jest taka, że pozostała czwórka była nieobecna, umożliwiając złoczyńcom szerzenie zła. Oczy Ewilry rozbłysły. - Mężczyźni to istoty o słabej woli, którymi rządzą prymitywne pasje. Można ich kupić za parę sztuk złota lub srebra. Generałowie Kesepton i Hektor wymienili spojrzenia. „Mężczyźni”? Ewilra najwyraźniej zajmowała dzisiaj pozycje defensywne. - Wydaje się nam, że na policję i czarownice łoży się wystarczająco dużo, by mieć pewność, iż takie wydarzenia nie powinny mieć miejsca - oznajmił Hektor. - Chciałbym dodać - dokończył Kesepton - że zawsze byłem gorącym orędownikiem policji tego miasta, prawda, Glanwysie? Inspektor obdarzył go bladym uśmiechem. W Ewilrze znowu się zagotowało. - A któż to ośmiela się mówić nam, że wydajemy za dużo na policję? - wysoka kapłanka była wściekła. - Powiem wam, kto. Generał, który rozdał po czterdzieści koron na piwo dla każdego legionisty podczas ostatniego święta Podwalin. Ośmielasz się krytykować finanse świątyni, podczas gdy samemu trwonisz ciężko zarobione pieniądze naszych farmerów! Hektor przewrócił oczami. - Moja droga kapłanko, nie krytykowałem finansów świątyni, tylko... Przerwał mu Kesepton, który zerwał się na równe nogi z ledwie tłumioną furią. - Na mocy traktatów, wiążących królestwa Argonathu, Marneri winno trzymać pod broniądwa legiony. Ponadto, musi chronić je przed głodem. Wypłaty dla żołnierzy Pierwszego Legionu dotarły do Fortu Dalhousie z opóźnieniem. Dlaczego? Czemu mają obchodzić się bez żołdu, podczas gdy w okolicznych miastach ludzie żyją w dostatku? - Dostają wystarczająco dużo! - odparła Plesenta. - A wy powinniście zdawać sobie sprawę, ile kosztuje nas utrzymywanie tych sił w polu. Legiony nie są naszym jedynym wydatkiem. Marneri utrzymuje osiem okrętów, z czego połowa zwalcza na morzu piratów z Morza Jasnego. Hektor wzruszył niecierpliwie ramionami. - Słuchajcie, to wszystko nie tak. Po pierwsze, czterdzieści koron otrzymali łącznie legioniści, którzy mieli tamtego dnia służbę. Przemyślcie to przez chwilę, dobrze? Czterdzieści koron na głowę i Kufel piwa kosztuje jednego pensa. Na koronę składa się sto pensów. Jak myślicie, ile piwa potrzeba jednemu legioniście? Tyle, żeby mógł się w nim wykąpać, co? Jak możecie wierzyć w takie bzdury i jeszcze je powtarzać? Za czterdzieści koron można kupić cztery tysiące kufli piwa na odbywającą służbę brygadę. To oznacza cztery kufle na legionistę na cały dzień! Plesenta była rozbawiona, a Ewilra pokraśniała z zakłopotania. Hektor przejął pałeczkę, zdeterminowany, żeby ją dobić. - Kesepton ma absolutną rację. To wszystko zaczyna ocierać się o skandal. Legiony zawsze dostawały tylko tyle, by utrzymać się przy życiu. To kompromitacja, która jednak nikogo tutaj nie obchodzi, bo głodni żołnierze stacjonują w Kenorze, pięćset mil stąd. Ludzie jakoś to wytrzymują, konie i smoki chodzą głodne. Ale teraz żołd przychodzi z trzymiesięcznym opóźnieniem. W tym miesiącu legiony w Kenorze zwyczajnie głodują. Wysoka kapłanka Ewilra odparła z pasją w głosie - Mieliśmy ciężki rok, a w Błękitnych Wzgórzach grasują rozbójnicy. Rzezimieszki, z którymi legiony nie potrafią sobie poradzić! Ta sytuacja wynika wyłącznie z waszej nieudolności! Generałowie przeszyli ją palącymi spojrzeniami. Wypluli z siebie z oburzeniem - Nieudolność! Flavia z nowicjatu westchnęła ciężko. Zanosiło się na szczególnie trudne zebranie. A w perspektywie mieli wysłuchanie złych wieści od ich szacownego gościa. Flavia zauważyła, że Besita była nadzwyczaj cicha. Zwykle przewodziłaby napaściom na legiony. Dzisiaj jednak nie spuszczała wzroku z drzwi. Czekała na przybycie tajemniczego gościa. Flavia doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ważny był to gość, przynoszący im bez wątpienia złe wieści z samego serca kontynentu. Drzwi otworzyły się. Do środka weszła Lessis z Valmes, ubrana w proste, szare sari, w towarzystwie Viuris z Biura Śledczego, również odzianej w niczym nie ozdobione szarości. - Witam cię, Lessis. - w imieniu wszystkich tu zebranych odezwała się Besita. Flavia zerknęła na nią że zdumieniem. Księżniczka rzadko pochwalała wydatki Biura Śledczego. Wręcz przeciwnie. To zwykle ona biadała nad sensownością działań biura i jego tajnej walki z wrogiem, prowadzonej za kulisami, z dala od ciekawskich oczu. - Dziękuję, Besito - odrzekła Lessis głosem cichym, lecz doskonale słyszalnym w całym pomieszczeniu. Flavia wyczuła obecność wielkiej mocy, spowijającej Lessis niczym niewidoczna aura. Ta zwyczajnie wyglądająca kobieta, odziana w prostą szatę i, jak głosiła wieść, nie posiadająca niczego własnego, była jedną z trzech najpotężniejszych czarodziejek Imperium Róży. Wielka czarownica zajmowała także wysoką pozycję w hierarchii świątyni Cunfshonu. Po raz kolejny poddaje nas działaniu swego czaru - pomyślała Flavia, kiedy Lessis z wyćwiczoną łatwością rzuciła na nich zaklęcie powabu. W zwyczajnym, szarym sari i z osłoniętą głową wyglądała na perfekcyjnie zwykłą, biedną kobiecinę w średnim wieku. - Witajcie. - Oczy jej zalśniły, napotkawszy spojrzenie Flavii. - Nie będę marnowała czasu na formalności - znamy się tu wszyscy, prawda? Och, Flavia znała ją bardzo dobrze... aż za dobrze. - Mam wam do powiedzenia coś niezwykle istotnego, toteż bez zwłoki przejdę do meritum sprawy. Usiadła. Jak zawsze poruszała się z oszczędną gracją. Flavia z łatwością wyobrażała ją sobie jako tancerkę lub akrobatkę. Oraz śmiertelnie niebezpieczną kobietę. - Od mojej ostatniej wizyty minął rok - ciągnęła Lessis. Obawiam się, że nie było mnie tutaj zbyt długo. Zawsze lubię wracać do białej królowej Morza Jasnego. - Przerwała, robiąc minę, jakby przeżuwała coś paskudnego. - Niemniej, jestem tu ponownie, by przekazać wam przerażające wieści. Ewilra wzdrygnęła się. Szare siostry zawsze, zawsze przynosiły okropne wiadomości. Wszyscy poruszyli się niespokojnie na swoich miejscach. Wysoka kapłanka nie wytrzymała. - Jak zwykle. Siostry z twojego biura zawsze przynoszą złe nowiny. - A wraz z nimi pilną potrzebę pieniędzy - zgodził się z nią szambelan Burly. Lessis obdarzyła ich szczerym uśmiechem. Obronili się przed jej prostym czarem. Burly po prostu zamknął oczy i zaczął myśleć o seksie. Przeklęte wiedźmy! Seks zawsze pomagał mu się przed nimi obronić. Przeklęte wiedźmy! - Niestety - mruknęła Lessis, pozornie całkowicie się z nimi zgadzając. To prawda, że siostry z mego biura przynoszą zwykle złe wieści, o ile w ogóle je przynoszą. Naszym zadaniem jest odkrywanie spisków wroga, nim osiągną one swój cel. Dlatego właśnie tak nieliczne siostry czynią olbrzymie siły nieprzyjaciela bezużytecznymi, wręcz bezwładnymi. Nasze operacje wywiadowcze udaremniły wiele planów wroga w zalążku. - Tak przynajmniej twierdzicie - rzucił Burly. - Lecz bardzo trudno jest to poprzeć dowodami. - Niewątpliwie. Siostry pracują z dala od biurek, na których można by zgromadzić dowody. Czy wolelibyście jednak powstrzymać nasze działania? Czy czułbyś się bezpieczniejszy, Burly z Marneri, gdyby siostry przestały ingerować w tajne plany wrogów, udaremniając ich dojrzewanie w tych przerażających cieniach? - Ba, oczywiście, że nie - mruknął Burly. - Nie, oczywiście, że nie - powtórzyła szeptem Lessis. Nagle w jej głosie pojawiły się ostrzejsze tony, zmuszając ich do wytężenia uwagi. - Posłuchajcie mnie i to uważnie, gdyż wracani właśnie z operacji na wielką skalę, którą prowadziłyśmy w podziemiach miasta czaszki, Tummuz Orgmeen. Nazwa ta przejęła serca zgromadzonych trwogą. Przełknęli ślinę i wpatrywali się w nią że skupieniem. - W tym piekle na ziemi przetrzymuje się kilkaset uwięzionych kobiet. Mieszkają w mrocznych zagrodach, po dwadzieścia w celi, rodząc jednego impa za drugim, dopóki miłosierna śmierć nie uwalnia ich od katorgi. Zebrani zadrżeli. - Jak to możliwe, że porwano tyle kobiet? - zapytał generał Kesepton. Lessis że smutkiem wzruszyła ramionami, jak gdyby na jej barki spadła cała żałość świata. - Wiele kupiono od Teetoli, którzy pojmali je w pogranicznych koloniach. Inne nabyto na południu, w Ourdh. - Ourdh znowu sprzedaje swoje kobiety wrogowi - sapnęła Ewilra. - To starożytna cywilizacja o okrutnych, nieludzkich obyczajach. Sprzedają własne matki za parę sztuk srebra lub złota. Lessis powstrzymała się od komentarza. Odwieczne Imperium Ourdh stwarzało wiele problemów, które trudno było rozwiązać. Zawsze dziękowała losowi, że nie uczestniczy w skierowanych przeciwko Ourdh wysiłkach Nadzwyczajnego Biura Śledczego - supertajnej organizacji, dla której od pewnego czasu pracowała. Praca w Ourdh była pod wieloma względami niewdzięczna, gdyż mieli tam do czynienia wyłącznie z ludźmi, a masy imperium były krnąbrne i niesforne. Przetrwali niezliczone eony dziejów. Dynastie powstawały i upadały przez całe wieki. To w pewien sposób wypaczyło tamtejsze społeczeństwo. Ich cynizm i fatalizm osiągnęły szczyt, a zamiłowanie do okrucieństwa było w oczach podróżników z innych części świata wręcz dziwaczne. Wśród mieszkańców wiosek powszechne było sprzedawanie dzieci do miast, gdzie ich właściciele robili z nimi, na co tylko mieli ochotę. Szeroko rozpowszechniona była praktyka zjadania raz do roku rodzinnego, czworonożnego pupila. Najpopularniejszym sportem wśród najuboższych były walki szczurów. Fala szeptów o Ourdh opadła. Lessis podjęła przemowę. - W celach Tummuz Orgmeen Nieuchronna Zagłada hoduje olbrzymią armię impów. Zaciągnął się do niej także legion niegodziwców, renegatów o najpodlej szych duszach, którzy z rozkoszą pogrążą się w podbijaniu i zabijaniu innych ludów. Dysponuje również wieloma trollami jeszcze nigdy nie widziałam na raz tyle tych potworów w jednym miejscu. Oceniam, że do wiosny armia Nieuchronnej Zagłady będzie liczyć dwadzieścia tysięcy dorosłych impów, ponad dwa tysiące trolli i mnóstwo innych stworów. Nieuchronna Zagłada eksperymentuje z życiowym kodem. Jaskinie pełne są przerażających istot. Wpatrywali się w nią. Bladzi. Te nazwy wypisano krwią w pradawnej księdze, której pokolenie tych dobrych ludzi jeszcze nie widziało. Od setek lat legiony trzymały te postrachy dawnych dni z dala od Argonathu. - Dwadzieścia tysięcy? Czyja dobrze słyszę? - wychrypiał w końcu Burly. - Zgadza się, a istnieje możliwość niedoszacowania tej liczby. Brak nam raportów z dalszych części Hazogu. - Zmiażdżą nas przewagą liczebną - zakrzyknął Kesepton. - Nasi zagłodzeni żołnierze zostaną po prostu zmiecieni. Ewilra nerwowo oblizała wargi. - Skąd ta pewność? Skąd wiadomo, że ich siły będą takie wielkie? - Udało się nam wniknąć w podziemny świat wroga. Tummuz Orgmeen opiera się na pracy armii niewolników, w większości starszych kobiet, niezdolnych już do rodzenia. Mamywśród nich parę wiernych agentek - wszyscy tam śmiertelnie nienawidzą swych panów. Nie są to więc przypuszczenia, a przeliczenie zawartości zagród hodowlanych. Ewilra zbladła jak płótno. Hektor wychylił się do przodu. To zaprawdę smutne wieści, Lessis. Jak myślisz, gdzie uderzy cios? - Główne uderzenie pójdzie w stronę Kenoru. Najpierw spróbują zdobyć dolinę Argo i odbić Dugguth. - Musimy przygotować się na ich przyjęcie - stwierdził Kesepton. - Musimy. Lecz będzie to manewr pozorujący, gdyż jakieś pięć tysięcy impów przebędzie Oon i dolinę Lis, by zaatakować fort Teot. Kiedy zareagujemy - zgodnie z ich oczekiwaniami wszystkimi siłami rozmieszczonymi wzdłuż Lis, zdradzieccy Teetole najadą na fort Picon i pojmą co najmniej tysiąc kobiet z nowych kolonii. Zapadła pełna oszołomienia cisza. - I to się uda! - warknął Hektor. - Zostaniemy zmuszeni do koncentracji większości sił w Dolinie Argo. A kiedy druga armia pomaszeruje na fort Teot, zabierzemy garnizon z fortu Picon. W rezultacie obsada Picon będzie niewystarczająca. Jeśli zaraz potem pojawią się Teetole, a zrobią to szybko, gdyż ich wioski dzielą od fortu Picon zaledwie dwa dni drogi, nie zdołamy ich odeprzeć. Przejście świeżych jednostek posiłkowych przez Wysoką Przełęcz zajmie przynajmniej trzy dni. O ile takowe będą w ogóle dostępne. Większość naszych oddziałów z fortów Malgund została przeniesiona do obrony Argo. - Hektor ma rację - poparł go Kesepton. - W dodatku powinniśmy pamiętać, że minie co najmniej osiem lub dziewięć dni, zanim do Kenoru dotrze jakaś znaczniejsza odsiecz. Obecnie w Kenorze stacjonuje większość aktywnych legionów. - Zawsze uważałam, że kolonizacja Kenoru była błędem oświadczyła jadowitym tonem Ewilra. Zniecierpliwiło to Lessis. Upomniała kapłankę łagodnym tonem - To było głupie, Ewilro. Misją miast Enneadu jest stawianie oporu wrogowi. Nie wolno nam uchylać się przed tym zadaniem. W przeciwnym wypadku nieprzyjaciel urośnie w siłę i w pewnym momencie stanie się niepokonany. - Możemy znowu wycofać z pogranicza wszystkie kobiety! - zaproponowała gwałtownie Ewilra. Lessis zgodziła się z nią niechętnie. - Możliwe, że zostaniemy do tego zmuszeni. Kenor jest podatny, zwłaszcza na zdradę że strony Teetoli. - Już dawno temu legiony powinny oczyścić Teetol - wtrąciła się opatka Plesenta. - Wciąż nadużywają naszego zaufania. Teraz szczepy rozważają kolejną zdradę. Twierdzę, iż legiony winny wystąpić przeciwko Teetolom. - Trzeba im będzie wtedy zapłacić! - rzucił zapalczywie generał Kesepton. - Ty nigdy nie będziesz miał dosyć! - odparowała Plesenta. - Moja droga opatko - zwróciła się do niej Lessis - to wszystko i tak będzie strasznie kosztowne, niezależnie od tego, co postanowimy na dzisiejszym zebraniu. Jeżeli natychmiast czegoś nie zrobimy i Nieuchronnej Zagładzie powiedzie się zamiar pojmania tysiąca kobiet więcej, będziemy musieli w ciągu roku stawić czoła armii dwunastu tysięcy świeżych impów. Jestem pewna, że nie muszę nawet szacować kosztów czegoś takiego. Zażenowana Plesenta wbiła wzrok w Lessis. Ewilra jak zwykle próbowała zrzucić całą winę na Ourdh. - To katastrofalne wieści. Ile kobiet kupują w Ourdh? Jak to możliwe, żeby mieszkańcy Ourdh nie rozumieli, iż sprzedając nieprzyjacielowi najpotężniejszy oręż - możliwość hodowania impów - ściągają zagładę na nas wszystkich? Lessis wzruszyła że smutkiem ramionami. W Ourdh od niepamiętnych czasów rządził patriarchat. - Kupią w Ourdh tyle kobiet, ile tylko zdołają, a resztę pochwycą na farmach Kenoru, o ile nie zniweczymy tego śmiertelnie niebezpiecznego planu. - Musimy ich powstrzymać - rzuciła rozgorączkowana Plesenta. - Owszem, Plesento, musimy. Lecz będzie to wymagało od nas wszystkich sił i pomysłowości. - Znajomość ich planów jest naszą najpotężniejszą bronią stwierdziła Besita, wciąż okazując siostrze nieskrywane uwielbienie, co ściągnęło na nią spojrzenia Plesenty i Ewilry. Lessis uśmiechnęła się do księżniczki. - Przygotujemy obronę Argo - oznajmił Kesepton - a potem przechwycimy ich mniejszy oddział i zniszczymy go do ostatniego impa. - Możemy także wybrać sobie pole bitwy i wciągnąć w głąb Argo większe siły, by następnie wyciąć je w pień - dodał Hektor. Lessis pokiwała głową. Kesepton i Hektor rozumowali na sposób legionów. Do nich należała droga miecza, decydujących bitew, wielkich kampanii. Jednak siostry z Nadzwyczajnego Biura Śledczego wierzyły raczej w akcje prewencyjne. - Faktycznie, o ile dopuścimy do starcia. Generałowie Kesepton i Hektor mają rację, będziemy musieli wyznaczyć najlepsze dla nas pole do stoczenia bitwy. Z drugiej strony, możemy działać zimą. Co by było, gdybyśmy uderzyli znienacka na Teetoli w samym środku zimy i pojmali Życzenie Krwi, a może także Szept Śmierci i Czerwone Ręce? Wszyscy przebywają w zimowiskach Elgomy, wodza naczelnego północnych Teetoli. Hektor chrząknął z podziwem. Kesepton pokiwał głową. - To ma sens, choć będziemy musieli wysłać w pole dobrze odżywiony legion. Kenor zimą jest raczej niegościnny. Plesenta kiwała do siebie głową. Po raz kolejny ogarnęło ją zdumienie. Skąd siostry wiedzą, co się dzieje we wrogim, odizo lowanym, zdominowanym przez mężczyzn świecie szczepów Teetoli? Prawdą jest to, co się powszechnie mówi - szare siostry mają swoje uszy wszędzie, a ich oczy widzą wszystko. Szepnij słowo, a zaraz je poznają. Zastanawiała się mimochodem, kto z tu obecnych jest szpiegiem Nadzwyczajnego Biura Śledczego, supertajnej siły, działającej w i poza większym Biurem Śledczym. Któż to może być? Dawno temu podejrzewała o to Flavię z nowicjatu. Potem uwagę przeniosła na Glanwysa, szefa policji krainy Marneri. Ten jednak był zbyt niezręczny jak na agenta. Dlatego też objęła podejrzeniami generałów. Hektor miał jednak gorącą głowę, a Kesepton był zbyt ostrożny. Plesenta nie mogła zdecydować się, który z nich nadawałby się bardziej do takiej roli. - Trzeba powołać korpus ekspedycyjny, złożony z trzech przygotowanych na zimę brygad - orzekła Lessis. - Wyruszana Teetoli, kiedy ci osiądą w zimowiskach. Łamią układy, które z nami zawarli. Muszą się przekonać, że to bardzo drogo kosztuje. - Trzy brygady! To z pewnością zbyt wiele - odezwała się Ewilra, nie chcąc dopuścić do obciążenia farmerów i posiadaczy ziemskich kolejnymi podatkami. - Trzy brygady to absolutne minimum. Powinniśmy wysłać dwa pełne legiony. Zdaję sobie jednak sprawę, jakie by to było kosztowne. Mimo to, trzeba dać Teetolom szybką, gorzką lekcję. W razie potrzeby możemy walczyć zimą oni nie. - Skąd weźmiemy trzy wolne brygady? - zapytał Kesepton. - Tworzycie tu właśnie Nowy Legion. Weźcie z niego dwie najlepsze brygady i wzmocnijcie je brygadą z Błękitnych Wzgórz. O ile wiem, stacjonuje tam sławetna 14. Brygada. Postawcie ich na nogi. Dzięki temu unikniemy zaalarmowania szpiegów ruchami w rejonie pogranicza, gdzie aż się od nich roi. - Nowy Legion nie powinien opuścić Marneri do lata przyszłego roku - lamentował Burly. - To nas będzie kosztować tysiące koron, których nie przewidzieliśmy w tegorocznym budżecie. - Rozumiem. Alternatywą jest jednak dopuszczenie do zaatakowania nas przez Teetoli pod wodzą Życzenia Krwi, który w innym wypadku będzie wówczas gnił w lochu fortu Picon. Bez niego przymierze szczepów północnych Teetoli stanie się bardzo kruche. Shugga Teetole przemyślą wtedy swoją decyzję wyruszenia na wojnę. - Jeśli będziemy musieli, obrócimy w perzynę ziemie Shugga Teetoli w ciągu jednego lata - zapewnił Kesepton. - Dokładnie, a bez Życzenia Krwi nie pomaszerują na Picon, lekceważąc rozkazy ambasadorów Nieuchronnej Zagłady. - Zagłada bierze także kobiety od Teetoli. - Lessis przytaknęła ponuro. - Teetole to skomplikowany lud. Ich historia to zapis tragedii. Lecz jeśli zaatakujemy ich zimąi wyrządzimy wystarczająco wiele szkód, chwytając przy okazji Życzenie Krwi, zdołamy zapobiec ich napaści latem. - Co wtedy zrobi nasz nieprzyjaciel? - zapytał Hektor. - Możemy tylko zgadywać. Zagłada może rzucić przeciwko nam całą armię w jednym, frontalnym uderzeniu. Będzie liczyć dwadzieścia pięć tysięcy głów oraz dwa tysiące trolli. - Do lata będziemy mieć w polu szesnaście tysięcy ludzi i tysiąc smoków - odparł cicho Kesepton. - Wobec tego siły będą zbliżone. Dojdzie do epokowej bitwy, od wyniku której zależeć będzie wszystko, co osiągnęliśmy w Argonathcie przez dwieście lat potu i krwi. Dlatego tez musimy upewnić się, iż stoczymy ją w miejscu, gdzie zdołamy wykorzystać każdą przewagę, wynikającą z ukształtowania terenu. Konsekwencje klęski byłyby druzgocące. Wróg pojmałby tysiące kobiet, wydając dzięki nim na świat ogromną armię impów, która zaatakowałaby wszystkie miasta wybrzeża. Marneri znowu zostałoby oblężone przez nieprzyjacielskie hordy. Plesenta spojrzała na Lessis. Porażka w oddalonym o setki mil Kenorze doprowadziłaby do zagłady miasta? Opatce nie chciało się w to wierzyć. Odrzuciła taką myśl. - Niemożliwe - parsknęła. - Legiony ich odeprą... muszą. Lessis że smutkiem pokręciła głową. - Obecnie Argonath utrzymuje jedenaście legionów, z czego sześć w stanie spoczynku. Trzy patrolują granice Kenoru, jeden stacjonuje w Kadeinie, strzegąc południa, a pozostałe rozrzucone są w postaci brygad po całym Argonathcie. Co najmniej miesiąc zajmie miastom przywrócenie pozostałym legionom sprawności bojowej. Dotarcie do Kenoru to kolejne kilka miesięcy. Co się stanie, jeżeli stracimy dwa lub trzy nadgraniczne legiony albo poniosą one straty tak wielkie, iż na parę miesięcy niezdolne będą do podjęcia żadnych akcji zaczepnych? Zostanie nam jedynie garść brygad rozrzuconych między miastami do czasu dotarcia do nas legionu z Kadeinu. Przez ten czas wróg będzie mógł zrobić, co mu się żywnie spodoba. Musimy pamiętać o jednym nieprzyjaciel może pozwolić sobie na kilka porażek. Zawsze wróci. Dla nas klęska oznacza wyniszczenie. - Przybędzie pomoc! - zawołała Ewilra. - W najgorszym wypadku sam zakon wysp rozpostrze swe opiekuńcze skrzydła nad dziećmi Enneadu. - Dziękuję ci, Ewilro - odparła Lessis. - Lecz ta pomoc nadejdzie zbyt późno, by uratować część miast. Poza tym, całe siły wysp liczą sobie zaledwie dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy. W opisywanej przeze mnie sytuacji może to nie wystarczyć. Jak więc sami widzicie, musimy wyłożyć pieniądze teraz, co umożliwi nam podjęcie pilnej akcji, zapobiegającej katastrofalnemu w skutkach napadowi. - Ale jak? - zapytała Besita. - Możemy uderzyć na Teetoli i prawdopodobnie pojmać Życzenie Krwi. Jak jednak zdołamy wpłynąć na to, co wydarzy się w wieży Nieuchronnej Zagłady? Lessis uśmiechnęła się ponownie. - Zajęcie się przez Marneri Teetolami będzie wystarczającym wkładem w wojnę. Co do reszty, zobaczymy, Besito z Marneri. Musimy mieć zgodę wszystkich miast na uaktywnienie legionów do wiosny. W razie potrzeby musimy być gotowi do wystawienia armii odwodowej i powiększenia naszych sił w Kenorze. Mam nadzieję, że po zimowej kampanii będzie można wysłać Nowy Legion do Argo. - Westchnęła, jakby oceniając straszliwą ilość czekającej ich pracy. - Tymczasem siostry z mojego biura będą przez całą zimę zajęte śledzeniem planów wroga. Możemy być pewni jednego - pomimo wszystkich naszych wysiłków Nieuchronna Zagłada zdolna będzie wystawić do wiosny znaczące siły. Marchie Kenoru ogarnie wojna. Musimy być na nią gotowi. Rada siedziała w milczeniu, rozmyślając nad tymi strasznymi wieściami. Od ostatnich walk w Kenorze minęły trzy lata. W 2127 roku Marneri straciło ponad stu legionistów i Legionu podczas rajdów i obrony Fortu Picon. Wyglądało na to, że przyszła pora zapłacić za lata spokoju. Ich wróg, kryjący się wśród bezkresnych, czarnych ziem NaHazog, zdołał wyhodować ogromną armię. Latem wybuchnie wojna. Będzie bardzo droga i niepopularna, a społeczeństwo będzie psioczyć na przedwczesną aktywację legionów. Podatki pójdą w górę i to podczas najchudszej pory roku, zanim wiosna ogrzeje ziemie Argonathu, zazieleniając pola. Niemniej, nie mieli wyboru, toteż z ponurymi minami zgodzili się działać na podstawie otrzymanych informacji. Podziękowano Lessis z Valmes za jej wysiłki i zamknięto posiedzenie. Lessis i Viuris udały się z Burlym do prywatnych apartamentów króla Sankera w Pałacyku Królów wewnątrz Wieży Straży. Podczas wędrówki ulicami Burly celowo unikał konwersacji. Pogrążony był w smutku. Przyszłość zasnuły nagle ciemne, złowieszcze chmury. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Król Sanker XXII dobiegał dopiero sześćdziesiątki, lecz był bliski śmierci i zdawał sobie z tego sprawę. Słabł stopniowo, z uporem odmawiając słuchania lekarzy. Był uzależniony od wina i tłustego jedzenia. Serce, wątrobę i układ trawienny zniszczone miał wystawnym życiem, lecz odrzucał możliwość zmiany przyzwyczajeń. Zwykle wypijał dwa lub trzy dzbany wina dziennie, a od czasu do czasu zażywał batshooby, obrzydliwego narkotyku, uprawianego powszechnie w Ourdh. Im bardziej był chory, tym jego kapryśność i brak rozsądku rosły. Nadal nosił stroje modne w latach młodości - obcisłe spodnie z satyny, buty na dwucalowych obcasach i wąskie, jedwabne płaszcze z marszczonymi wyłogami. Niestety, to co wyglądało romantycznie w wieku lat dwudziestu sześciu, było odpychające u sześćdziesięciolatka. Brzuch sterczał mu niczym groteskowy balon opięty jedwabiami. Dreptał w swych ekstrawaganckich butach, przewracając się, kiedy był upojony winem. Lessis z Valmes spotkała się z nim trzykrotnie. Po raz pierwszy, gdy w wieku piętnastu lat koronowano go na króla; po raz drugi w okresie wielkiego kryzysu, gdy miał koło czterdziestki, a ostatnio w zeszłym roku, kiedy to zadręczała go jego synem i dziedzicem. Sanker nie lubił jej wizyt. Uważał ją za zwiastującego nieszczęścia ptaka, który pojawia się w jego życiu jedynie po to, by wnosić w nie jakąś tragedię. Pod wieloma względami ta ostatnia była największa. Przeklęte wiedźmy chciały, żeby odepchnął własnego syna na korzyść córki Losset z nieprawego łoża. Erald był idiotą, gorzej, zepsutym do cna idiotą o przerośniętym ego, niemniej był synem Sankera. Przekaże królewską krew jego rodu następnym pokoleniom. Besita zaś była zwykłą uzurpatorką. Przywiodło mu to na myśl niemiłe wspomnienie, kiedy to zjawiły się w Marneri i zmusiły go do oddania dowództwa nad armią w 2114 roku, po klęsce pod fortem Redor, gdzie Teetole zmasakrowali i Legion. Doszło wówczas do poważnego kryzysu. Sanker był bardzo zaangażowany w sprawy militarne legionów. Zlekceważył prośby doradców, by wycofać się, póki czas. Korzystał z okazji, podejmując decyzje szybko i z odwagą. A wtedy z Cunfshonu przybyła Lessis, przywożąc „rady” imperialnych czarodziejów wojennych. Początkowo stawiał jej opór, lecz było to bardzo trudne. Zawsze miała rację i zawsze dysponowała informacjami z najlepszych źródeł. Wygranie z nią sporu graniczyło z niemożliwością. Dwukrotnie upokorzył się publicznie, starając się przekonać ją za pomocą całej swej wiedzy bojowej. Trzy lata młodości spędził wraz z i Legionem w górach Kenoru. Był świadkiem kilku potyczek, w tym końcówki bitwy pod Shashion, która położyła kres karierze Martwych Nóg, wodza wschodnich Teetoli. Legło to u podstaw jego wiary, że jest urodzonym generałem. Lessis pozwoliła mu na poniżenie się przy świadkach. Omal nie umarł że wstydu i natychmiast raz na zawsze wycofał się z dowodzenia armią. W ciągu ostatnich szesnastu lat jedyne, co łączyło go z legionami, to obecność na paradach, oddawanie honorów i sterczenie w niewygodnych, królewskich szatach jako symbol, dla którego poświęcali się inni. Czasami cofał się we wspomnieniach do tamtych czasów sprzed szesnastu lat i żal, jaki wówczas czuł, kazał mu nienawidzić Lessis z Valmes. Potem mieli czelność przysłać ją ponownie, rok temu, by wyraziła zaniepokojenie imperatora sprawą sukcesji tronu Marneri. Sanker parokrotnie tracił panowanie nad sobą i odrzucał wszelkie wstawiennictwa za Bestią, którą określał mianem „suczego pomiotu jeszcze większej suki”, jak nazywał jej matkę, Losset, a zdaniem Lessis - także wszystkie kobiety i czarownice z wysp Cunfshon. W biednym Sankerze kryło się wiele gniewu. Bycie królem Argonathu oznaczało odgrywanie konstytucyjnej roli, ograniczanej prawami imperium. Oczywiście, majestat bardzo na tym cierpiał i zarówno królowie, jak i królowe, często występowali przeciwko siłom imperium, świątyni i różnym biurom. Sanker wpatrywał się w nią ponuro. Lessis wiedziała, co sobie myślał - Wróciła Lessis że Śledczego zwiastować nowe nieszczęście. Takie myśli naprawdę przebiegały mu przez głowę. Ponadto, zastanawiał się, jak to się działo, że z dekady na dekadę jej wygląd nie zmieniał się ani na jotę. Wyglądała dokładnie tak samo, jak szesnaście czy czterdzieści lat temu, w dniu jego koronacji, kiedy to pojawiła się tajemniczo w prywatnej komnacie i odbyła z nim godzinną rozmowę. To było stare, lecz nadal żywe wspomnienie, a jednak nie potrafił przywołać z pamięci jej pytań i swoich odpowiedzi. Pozostawało to tajemnicą, z którą zmagał się przez całe życie. Oczywiście będzie chciała pieniędzy, tego był pewny. Te szare siostry zawsze potrzebowały pieniędzy, olbrzymich ilości pieniędzy. Tu pięć tysięcy dukatów, tam dziesięć; w swoich żądaniach były niesamowite. - Wasza Wysokość. - Lessis ukłoniła się nisko i wyprostowała w milczeniu, z rękoma wzdłuż boków i lekkim uśmiechem na ustach. - Pani, wracasz tak szybko? Wydaje się, jakbyś była tu miesiąc temu. Ostatnimi czasy często cię tu widujemy. Burly powiada, że jesteś ptakiem wojny. Czy tak jest faktycznie? - Wasza Wysokość, byłam tu rok temu w innej sprawie, o ile sobie przypominasz - w sprawie sukcesji. - Pamiętam, do licha! Chciałaś, żebym abdykował na rzecz córki! Marzyły ci się kobiece rządy w Marneri, gdzie takie rzeczy nie mają miejsca! Wiedz jedno, następnym królem będzie Erald. Lessis powstrzymała się od odpowiedzi, choć jej uśmiech posmutniał. - Przypuszczam, że masz rację, Wasza Wysokość. Jestem tu jednak z innego powodu. Burly zna szczegóły, toteż oszczędzę ci ich. Krótko rzekłszy, stoimy w obliczu zmasowanej inwazji z Tummuz Orgmeen na wiosnę. Kiedy zaangażujemy w walkę wszystkie nasze siły, napadną nas Teetole, żeby porwać z pogranicznych prowincji setki kobiet. Pobrużdżoną twarz Sankera wykrzywił grymas. - Zawsze mówiłem, że na pograniczu nie powinno być żadnych kobiet. Pokiwała łagodnie głową. - To uzasadniony punkt widzenia, Wasza Wysokość. Niemniej, imperialną politykę kształtuje nieco szersze spojrzenie. Muszą być tam kobiety, żeby były dzieci, młodzi ludzie, którzy dorosną w Kenorze, czyniąc go swoją ojczyzną. To jedyna metoda wydarcia tych ziem wrogowi. Zdobycie tam przyczółka zajmie jedno lub więcej pokoleń, potem jednak zaczepimy się tam na stałe. Wciąż się krzywił, choć z mniejszym przekonaniem. - Teraz jednak musimy wydać majątek, by ochronić te kobiety. Chcecie postawić na nogi legiony, prawda? Oznacza to nowe podatki. - Obawiam się, że tak musi być, Wasza Wysokość. - Odpowiedz mi, kobieto, kiedy po raz ostatni podniesiono podatki na wyspach? Dlaczego płacimy tak wiele, a oni tak mało? - Zmuszona jestem przeciwstawić się takim stwierdzeniom, Wasza Wysokość. Wyspy utrzymują wielką flotę, chroniącą morza przed piratami i czyniącą wybrzeża Argonathu bezpiecznymi i produktywnymi. Wszystkie pozostałe pieniądze odsyłamy w postaci pomocy do Argonathu, a są to kwoty równe dochodom dowolnych dwóch tutejszych miast. - Gdzie wobec tego to wszystko idzie? Czemu znaleźliśmy się w takiej sytuacji? - Wasza Wysokość, kolonizacja Argonathu to ambitne przedsięwzięcie. Stawiamy czoła przerażającemu i potężnemu wrogowi, a zależą od nas losy całego świata. Jeśli powstrzymamy ekspansję nieprzyjaciela na wschodzie, ośmielimy jego przeciwników w innych częściach kontynentu. Nie ma tu miejsca na porażkę; nie wolno nam pozwolić hordom z Tummuz Orgmeen na przekroczenie gór Malgun i zalanie wybrzeża. W efekcie w ciągu kilku lat stracilibyśmy cały Argonath. Musimy sprostać wyzwaniu i nie zniżać się do narzekań skąpców. Burly zna wszystkie liczby - wie, że bogactwo Marneri jest dobrze wykorzystywane. Obróciła się do szambelana, szukając odpowiedzi. - Szambelanie, czy w tym roku wzrosły ceny pszenicy z wysp? Zbiory w Argonathcie były kiepskie. Można było oczekiwać wykorzystania tego faktu. Burly pokręcił głową. - Nie, lady, pomimo braków w dostawach ceny nie drgnęły. Chwała imperatorowi za tę decyzję. Odwróciła się do Sankera. - To kosztuje. Ceny na wyspach wzrosły i tamtejsi mieszkańcy ucierpieli na równi z wami. Imperium rozkłada trudności na wszystkich, czyniąc je łatwiejszymi do zniesienia. Sanker potrząsnął głową, jakby uwalniając ją z pajęczyn. Przeklęte baby - były takie przebiegłe, takie pewne siebie, takie niemożliwe! - W porządku, w porządku, siła imperium chroni nas wszystkich, wiem o tym, wiem. Jaka wobec tego jest cena? Ile będzie mnie to kosztować? Lessis momentalnie wydęła wargi. - Musimy przyspieszyć utworzenie Nowego Legionu. Obecnie trwa rekrutacja; zimą odbędą się szkolenia żołnierzy. Chcemy, żebyś wybrał dwie najlepsze brygady i wysłał je na Teetoli. - Co?! - wybuchnął Sanker. - Rzucić przeciwko tym dzikusom dwie brygady żółtodziobów? Skończą w garnkach. Dlaczego tak beztrosko mamy ich poświęcać? - Nie zamierzamy nikogo poświęcać, wasza wysokość. Świeżym oddziałom towarzyszyć będzie doświadczona brygada stacjonująca teraz na Błękitnych Wzgórzach. Teetole nie radzą sobie najlepiej zimą. Trudno im będzie wystawić armię. - Każdemu jest piekielnie trudno walczyć zimą zauważył Sanker. - Jednak łatwiej nam niż im. Schwytamy ich wodzów i zasiejemy wśród nich niezgodę. W rezultacie latem nie wystąpią przeciwko nam. Sanker wahał się. To był doskonały plan - śmiały, szybki i zdecydowany. Żałował, że sam go nie ułożył. - Wygląda mi to na nielichy hazard. Co będzie, jeżeli nie zdołamy pojmać tych, na których nam zależy? - Wówczas napotkamy latem na poważne problemy i zmuszeni będziemy do aktywacji wszystkich legionów Argonathu. Czeka nas wtedy kilkuletnia wojna. Być może nawet utrata i zniszczenie miast. Sanker wpatrywał się w nią. Wiedział, że mówi mu niczym nie ozdobioną prawdę, niemniej zżymał się na myśl, że słyszy ją akurat od niej. W końcu jednak zgodził się z ciężkim westchnieniem. - Zrobię to. - Jak powiedziałam, Burly dysponuje wszystkimi danymi. Król jeszcze nie skończył. - Wiedz jednak, kobieto, że zostawię mój tron synowi. Po mojej śmierci Erald zostanie koronowany na króla. - Jak sam mówisz, Erald będzie następnym królem Marneri. To go lekko udobruchało. Rozmowa zeszła na inne tematy, a po chwili Lessis wyszła z szambelanem. W prywatnych apartamentach Burly’ego Lessis ujawniła drugą misję, z jaką przybył a do Marneri. - Lordzie szambelanie, jest jeszcze jedna sprawa. Burly wzniósł oczy do nieba. - Wiedziałem, wiedziałem, że te twoje wizyty nigdy nie przebiegają tak łatwo i nie dotyczą tylko jednej rzeczy. - Będę szczera. Jesteśmy przekonane, że od niedawna rezyduje tu szpieg, ulokowany w wyższych warstwach społecznych Marneri. - Mający związek że zbrodnią w Dniu Podwalin? - Nie, to proste odwrócenie uwagi, rutynowe dzieło wrogich agentów. Nie, nasz szpieg jest na to za sprytny. - Zawsze prześladuje nas lęk przed szpiegami. - Powinniśmy bać się ich, zwłaszcza teraz, kiedy wkraczamy w tak krytyczne czasy. - Ach, sukcesja. Cóż, Erald zostanie królem. Uśmiechnęła się, kiwając głową. - A ty będziesz mu doradzał? - Z początku, ale jestem już stary, toteż szybko moje miejsce zajmie ktoś inny. - Uważasz, że będziesz miał wpływ na wybór tej osoby? Burly zachichotał. - Będę miał tu coś do powiedzenia. - Lecz to Erald zostanie królem. Jeśli uzna za stosowne, sam będzie podejmował decyzje. Stanie się atrakcyjny dla kobiet, z których nie wszystkim będzie leżało na sercu dobro Marneri. Cóż, to prawda, lecz każdy wartościowy doradca powinien umieć poradzić sobie z takimi problemami. - A twoim zdaniem Besitę byłoby łatwiej kontrolować? - prychnął. - To głupia gęś, obydwoje o tym wiemy. Lecz ma także czterdzieści lat i wie co nieco o świecie. Dzięki radom zakonu lub twoim zdoła uniknąć popełnienia katastrofalnych w skutkach błędów, które naszym zdaniem zrobi Erald. - Nigdy nie okazywała zainteresowania tronem. - Powołujesz się na rozmowy, które odbywałeś z nią, kiedy była o wiele młodsza. Była wtedy głupią dziewuchą. Wierzymy, że będzie z niej zdumiewająco dobra monarchini. - Której doradzać będzie zakon? Wielce zabawne - kobieta stanie się marionetką szarych sióstr. - Rozłożył ręce. - I co z tego? Decyzję podejmie Sanker, nikt inny. - Tak, to prawda. Tymczasem musimy znaleźć szpiega, działającego w otoczeniu królewskiej rodziny. Burly splótł ręce na wydatnym brzuchu. - Czego oczekujesz? - Kogoś kręcącego się w pobliżu Eralda. Albo Besity. Lub obojga. - Sprawdzę to. Jak wiesz, kontroluję takie rzeczy z urzędu, choć Besitę w mniejszym stopniu niż Eralda. Dziedzic interesuje się obecnie młodą kobietą imieniem Wassmussin, dziewiętnastoletnią ślicznotką z Troat. - Słyszałam, że jest piękna. - Bardzo, a Erald za nią przepada. Jest jednak synem swojego ojca i wnukiem Wauka Wielkiego. Może być idiotą, ale ma ogromne ego. W jego sercu niewiele zostało miejsca na miłość do kogoś innego. Skrzywiła się. - To trochę za mało, by opierać na tym bezpieczeństwo Marneri przez najbliższą dekadę lub dwie. Burly uniósł ramiona w geście frustracji. - Besita nigdy nie zostanie królową! Król jej nienawidzi. Wszystko przez jej matkę. Pamiętasz chyba, że Losset przyprawiała mu rogi. Jest przekonany, że Besita to nie jego dziecko. - Będąc w ciąży, matka Eralda wciąż piła wino. Często się upijała, przez co umarła na chorobę wątroby. Erald doznał uszkodzeń jeszcze w łonie matki. Ma wszystkie klasyczne objawy i wygląd ofiar tego typu schorzeń. Wiemy, że nigdy mu się nie polepszy i nie będzie zdolny pojąć najprostszych spraw dotyczących rządzenia, choć ma iście dziecinne ego i pewien spryt. Nie jest zdolny do prawdziwych związków uczuciowych i rozdzierają go emocje, nad którymi ledwo panuje. To zbyt niebezpieczna mieszanka jak na tron białego miasta nad Morzem Jasnym. - Niemniej, takie właśnie jest życzenie króla. - Znane są przypadki, że umierający królowie pragną pociągnąć za sobą swoje królestwa. W takim razach królewskie życzenie musi ustąpić przed wyższą władzą - słowem imperatora. Burly wzruszył ramionami. - Cóż, pani, masz rację. Jak zawsze dysponujesz znakomitymi informacjami. Raz jeszcze chylę kapelusza przed zakonem. Ostatnio coraz częściej dostrzegam takie dążenia w sercu jego majestatu. Umiera młodo, o wiele młodziej, niż powinien, lecz jego rodzina ma fatalną słabość do picia. Zrobił się zgorzkniały i zaczął nienawidzić całego świata. - Wobec tego, Burly, musisz pamiętać o złożonej przysiędze. Winny jesteś wierność interesom imperium, nie tylko słowom swojego króla. Szambelan uśmiechnął się, słysząc to. - Oczywiście, że pamiętam o mej przysiędze. Pragnę również służyć Marneri i wiem, że ta służba rozciąga się poza życie mego króla. Powiedz więc, lady, czego ode mnie oczekujesz? Zrobiła zadowoloną, pełną ulgi minę. - Zawsze wierzyłam, że pozostałeś krzepki i praworządny, mistrzu Burly. Z przyjemnością przekonuję się, że moja wiara w ciebie została wynagrodzona. Jej głos wzniósł się do recytacji i poczuł, jak serce mu rośnie, jakby dzięki tajemniczej magii. Znalazł się na poziomie, na którym przesądzano o losach narodów. - To tacy ludzie jak ty, Rodro Burly, stanowią podstawę naszego wielkiego imperium. Jest was niewielu, lecz potraficie wykroczyć poza partykularne interesy, wynikające z waszej pozycji i narodowości. Wiecie, że stawiamy czoła najokropniejszemu wrogowi w całej historii świata i najmniejszy błąd może doprowadzić do kompletnej katastrofy. - Przerwała, szukając jego oczu. - Jeśli chodzi o biuro, mogę powiedzieć jedno - postaraj się zmienić zdanie króla o pochodzeniu Besity. I miej oczy otwarte na nowe twarze w otoczeniu Eralda i Besity. Burly powoli pokiwał głową. - Zrobię, co będę mógł. Jak powiedziałem, król nienawidzi córki i nie będzie chciał słyszeć wyśpiewywanych przeze mnie peanów na jej cześć. Być może jednak nadejdzie chwila, gdy będę mógł przedstawić ją z lepszej strony. Odpowiedział mu ciepły uśmiech. - Burly, jestem pewna, że nie zawiedziesz oczekiwań imperatora. Dziękuję ci w imieniu biura. Co rzekłszy znikła, a Burly stłumił westchnienie i zadzwonił po asystenta, po czym zabrał się za przegląd ostatnich miłostek księżniczki Besity. Besita była bardzo zmysłowa - podobnie jak jej matka - ale nie uzależniła się od wina. To zamiłowanie do młodszych mężczyzn zdradzało w niej córkę Losset. Trzymano ją z dala od ośrodków władzy miasta i podejmowania decyzji. Zasiadała w komitecie, lecz nie odgrywała tam większej roli. Pozwalano jej tylko na swarliwe narzekania na podatki. Młodzieńcy przewijali się przez jej łóżko dosyć często, lecz nigdy nie zagrzewali miejsca. Biorąc to pod uwagę, stanowiła lichy cel dla szpiega. Łatwo osiągalny, niemniej nie cieszący się łaską króla i pozbawiony dostępu do ważniejszych informacji o królestwie. Dlatego też Burly skłaniał się ku wykluczeniu myśli, iż szpieg starałby się dotrzeć poprzez nią do króla. Niemniej sprawdzenie tego nie będzie go wiele kosztować, a zapewni sobie wdzięczność Sióstr. Wobec czego dostarczy Lessis pełny raport. Uderzyła go pewna myśl. Być może siostry zamierzały usunąć Eralda. Często napomykano, że otruły króla Adalmo z Kadeinu i zabiły bliźniaczych synów króla Ronseka z Ryotwy, by tron przypadł jego utalentowanej córce, królowej Vladmys. Wszyscy władcy Argonathu żyli w takim poczuciu niepewności. Traktaty skupiały ich w imperium z siedzibąw Cunfshonie. Dostarczały legiony do armii większej, niż każde z nich byłoby w stanie wystawić indywidualnym wysiłkiem, dzięki czemu przetrwały i rozwijały się pomimo nieustającej groźby że strony nieprzyjaciół. Niemniej, poprzez siostry i świątynię rządził nimi dyskretnie imperator. Królewska władza była subtelnie ograniczana, zawsze na drodze „negocjacji” i porozumień. A kiedy pojawiały się problemy i coś, tak jak w Adalmo, utrudniało rozmowy, dochodziło do wypadku i przyczyna kłopotów znikała że sceny. Przytrafiło się to Rugashowi z Talionu, który padł ofiarą tajemniczej, wyniszczającej choroby po zamordowaniu własnego syna, Valinsa. Pondenso Wspaniały z Kadeinu wybił podczas swych rządów większość własnej rodziny i pewnego ranka znaleziono go warczącego obłąkańczo po spożyciu zatrutego wina. Tak, zakon miał pełne ręce roboty, dbając o monarsze drzewa, by rosły w sile i zdrowiu. Burly doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Poza tym, cieszył się z możliwości zdobycia przyjaźni tak potężnej osoby jak Lessis z Valmes. ROZDZIAŁ JEDENASTY Kiedy Lessis opuściła wreszcie komnaty lorda szambelana, świątynny dzwon wybił czwartą przed północą. że wzgórz wiał lodowaty wicher, przenikając ją, kiedy maszerowała Nitką na plac Wieży. Przy Starej Wieży pożegnała się z Viuris, odsyłając ją do nowicjatu na kolację i do ciepłego łóżka. Sama pospieszyła do wejścia do wieży i wspięła się na główne schody, po czym przeszła pełnymi przeciągów korytarzami do oddanego jej do dyspozycji apartamentu. Idąc, zastanawiała się nad przebiegiem spotkania. W sumie była nim usatysfakcjonowana. Zrobiła, co w jej mocy, żeby ich poruszyć i Marneri wystąpi przeciwko Teetolom. Jak zwykle, przykład Marneri zawstydzi pozostałych, nawet bogate Kadein, i wszyscy poprawią kondycję swoich legionów. Do letniej kampanii wzdłuż Donu armia będzie gotowa. Mimo to, po rozmowie z królem było jej ciężko na sercu. Sankera przepełniało zgorzknienie. Jego syn, Erald, był kretynem, który doznał uszkodzeń w łonie pijącej alkohol matki. Takie przywiązanie króla do syna świadczyło jedynie o głębi jego upadku. Lessis obawiała się, że jeśli król nie zmieni zdania, będzie musiało wkroczyć jej biuro. Bała się także, że to ona zostanie wyznaczona do wykonania zadania. Odpowiadała za Sankera z Marneri. Znała go od małego. Był dobrym królem, a kiedy doszło do wielkiego kryzysu, usunął się na bok, choć bardzo go zraniło, że jego pomysły militarne nie znalazły uznania. Byłoby straszne, gdyby kazano jej go zgładzić. Pokręciła głową. Świat był męczący, a te schody zdawały się być dłuższe niż zwykle! - Moja lady - dobiegł ją z mroku półpiętra czyjś zdyszany szept. Obróciła się. Stała tam dziewczyna w stroju nowicjatu, załamując ręce. - Tak, kochanie? O co chodzi? - Jej wyćwiczone oczy szukały oznak zauroczenia lub iluzji, wyczarowanej mroczną sztuką wroga. Nie znalazła niczego. To była zwykła nowicjuszka że świątyni. - Moja lady, okropnie mi przykro, że zawracam ci głowę, ale muszę prosić cię o pomoc dla kogoś, kogo znasz, a kto znalazł się w strasznej opresji. Lessis zmarszczyła brwi. A to co znowu? - Widzisz, moja lady, mam przyjaciela - smoczego giermka. Twierdzi, że spotkał cię raz i byłaś dla niego bardzo miła. Czarownica natychmiast pokiwała głową. - Tak, tak, pamiętam go. Nazywał się bodajże Relkin Sierota. Z Quosh, w rejonie Błękitnego Kamienia. - Tak, milady, to on. - No cóż, co się stało tym razem? - Został zaczarowany, moja lady; jego smok także. Są w opłakanym stanie. Musisz przyjść i ich zobaczyć. - Zaczarowani? Jak? Przez kogo? - Nie wiem. Mówi się, że odwiedził ich w zagrodzie jakiś mężczyzna w czarnym płaszczu i z lekarską torbą. Lessis natychmiast nadstawiła uszu. - Mmm, i co? - Relkin postradał zmysły - na wszystko odpowiada pustym uśmiechem. Jego smoka przeraża każda rzecz, nawet własny cień. Kuli się w kącie i dygocze że strachu, co jest do niego absolutnie niepodobne. Wiem, że Relkin rozmawiał z tobą tamtej nocy i pomogłaś mu, dlatego właśnie odważyłam się przyjść i niepokoić cię. Lessis wpatrywała się w dziewczynę. Kto to zrobił i dlaczego? I jak zdołał rzucić czar na smoka? - W jakim stanie jest ogon tego smoka? - Cóż, moja lady, to kolejna dziwna sprawa. Właśnie dzisiaj ogon został uzdrowiony. Jest trochę krzywy, lecz używał go już obserwowałam go w amfiteatrze. Czarownica stłumiła westchnienie. - Tak, tak, to naprawdę bardzo dziwne. Cóż, wygląda na to, że faktycznie lepiej będzie, jak rzucę na to okiem. Prowadź mnie do tego chłopca i jego smoka. Strząsając z siebie znużenie, podążyła schodami za dziewczyną. - Powiedz mi, kochanie, jak ci na imię? - Lagdalen z Tarcho, moja lady. - Lagdalen z Tarcho, tak? Poważane imię. Znam innych członków rodu Tarcho, na przykład lorda Mahjuka z Susuf. - Nigdy go nie spotkałam, lady. Nie podróżowałam dalej niż osiemdziesiąt lig od Marneri. - Tak, kochanie, oczywiście. Ale, być może, pewnego dnia będziesz. I to daleko. - Tylko marynarze mają taką szansę, moja lady, a ja nie zamierzam nim być. Spodziewam się przeżyć w Marneri całe moje życie. Lessis uśmiechnęła się. Miłe przekonanie dziewczyny co do znajomości własnej przyszłości poruszyło w niej coś niezgłębionego, prawie pragnienie spłatania jej figla. Lagdalen powiodła ją schodami na dół, a potem przez dziedziniec wieży. Minęły stajnie, gdzie w zagrodach cichutko stało sześćdziesiąt koni. Majaczyła przed nimi bryła smoczego domu. Dwie kobiety odziane w szaty sióstr świątynnych nie wzbudziły zainteresowania strażników przy wejściu. Przebyły główny korytarz parteru. Spali tu mistrzowie, te olbrzymie gady, które odeszły na emeryturę i zamieszkały w Marneri, by szkolić młode smoki z prowincji. Dotarły do mniej okazałego korytarza i ruszyły wzdłuż zagród smokówuczniów. Pomieszczenia były tu mniejsze i gorzej urządzone, z drewnianymi ścianami i kamiennymi podłogami. Na progach siedzieli giermkowie, naprawiając zbroje i oręż. W zagrodach świeciły się małe lampki. Zbliżyły się do lokum Bazila. Relkin siedział na stołku pod ścianą. Kucało przy nim kilku giermków. Smok zwinął się w olbrzymi kłębek, dygocząc pod kocem. Otaczający Relkina chłopcy podnieśli zaalarmowany wzrok. - Nie zrobił nic złego! - zawołał jeden z nich. - W porządku, Meekil, lady przyszła nam pomóc - wyjaśniła Lagdalen. Lessis skupiła uwagę na Relkinie, który faktycznie wyglądał tak, jakby kompletnie postradał zmysły. Miał nieobecne spojrzenie i opuszczoną szczękę. Natychmiast wyczuła spowijający go czar. Chropawa struktura zła, żywiąca się siłami życiowymi chłopca i utrzymująca go w stuporze. Prymitywna, choć skuteczna magia. Lessis wczuła się w nią i przyjęła odrobinę mrocznego zaklęcia. Wystarczająco dużo, by rozpoznać każdy inny czar, rzucony przez władającego nią maga. Wykryła sporo rzeczy. Robota mężczyzny, tego była pewna. Zaklęcie miało treść i linearną formę, nadaną mu przez męski umysł. Niemniej, relatywnie mało wyrafinowany umysł, skażony głębokim poczuciem własnej wartości. Pokiwała głową. Wyrzuciła z siebie gwałtowny strumień sylab i przesunęła rękoma przed twarzą chłopca. Relkin zamknął usta i zakrztusił się. Zło było dobrze zakorzenione, trudne do przegnania. Lessis zakasała rękawy. Giermek zaczął trząść się i obficie pocić, w miarę jak zagłębiała się w rozplątywanie węzła, zadzierzgniętego na jego duszy. Zabrało to trochę czasu, lecz po dłuższych zmaganiach zdołała uwolnić go z okowów zaklęcia. Relkin błyskawicznie opadł na łóżko i usnął. Tłoczący się w wejściu chłopcy i Lagdalen wpatrywali się z podziwem w czarownicę. Teraz zajęła się Bazilem. Smoki nie były jej specjalnością, lecz natychmiast spostrzegła, że Quoshita był dziwnie wystraszony. Odsunął się od niej, kiedy uniosła róg koca, by przyjrzeć się mu z bliska. - Nie bój się mnie, Bazilu z Quosh - uspokajała go. Smok jęknął donośnie i przetoczył się na bok. Lessis cofnęła się. Na podłodze przed smoczą pryczą dostrzegła pomarszczone, brązowe nasionko. Wiedziona impulsem podniosła je i zbadała. Pachniało egzotycznym owocem. Poczuła, jak włosy unoszą się jej na karku. Nasienie zła, wyrosła na krwi owocnia grzyba yamumba. - Wszystko w porządku, to tylko pewien rodzaj narkotyku. Smoki są zbyt odporne na magię. Jedynie najpotężniejsze intelekty mają szansę je zauroczyć. Chłopcy w wejściu wciąż nie spuszczali z niej wzroku. - Co możemy zrobić? - zapytała Lagdalen. Lessis myślała przez chwilę, po czym przypomniała sobie imię, którego szukała. - Na ulicy Chorej Kaczki znajduje się apteka staruszki imieniem Azulea. Znasz ją? - Chyba tak. Ma biały front i wypchanego kota na wystawie. - Kot nie jest wypchany. Siedzi tam na pograniczu życia i śmierci, na zawsze niezdolny do ruchu. Nieważne, to jej sklep. Idź do niej i daj jej to. - Podała Lagdalen pomarszczony owoc. Poproś ją o sporządzenie odtrutki na tego grzyba. Powiedz, że przychodzisz z misją ode mnie, Lessis z Valmes. Rozpozna to imię. Lagdalen wybiegła że smoczego domu i pomknęła ulicą Północną. Lessis posłała giermka po zimne kompresy dla Relkina, który zaczął gorączkować. Stała nad nim, nie spuszczając z niego wzroku, lecz nie widząc go, koncentrowała się na wątkach tego tajemniczego zdarzenia. Ktoś o wielkiej mocy i umiejętnościach bardzo pochopnie sobie tutaj poczynał. Nie był to mylący wybieg, tego była pewna. Obróciła się do tkwiących w wejściu chłopców i zapytała ich o najbliższego przeciwnika Bazila w finałach. - Smilgax z Troat, który ostatnio uciął mu ogon - odrzekł jeden z nich. - Ale Bazil wygrywał. To był faul, choć nikt go nie wypunktował - dorzucił drugi. - A kiedy miało mieć miejsce ich starcie? - Jutrzejszego ranka. Lessis pokiwała głową. W głowie formował się jej pewien obraz. - A z kim będzie walczyć zwycięzca pojedynku? - Z mistrzem Vastroxem następnego dnia. Żaden młody smok nie mógł marzyć o pokonaniu Vastroxa. To nie o to chodziło. Nagle uprzytomniła sobie, że walce Vastroxa będą się przyglądać król Sanker i Erald. ROZDZIAŁ DWUNASTY Zagroda w smoczym domu przerodziła się w oko cyklonu, który rozpętała Lessis, by zniweczyć wykryte przez siebie knowania. Nie miała wątpliwości, że zielony smok z Troat, Smilgax, był częścią jakiegoś spisku przeciwko koronie Marneri. Smoczy giermkowie kursowali z wiadomościami między smoczym domem, nowicjatem a Wieżą Straży. Dwóch chłopców wysłała po nosze, żeby zanieść nieprzytomnego Relkina do Wieży Straży, do apartamentów Lessis. Czar został rozproszony, lecz chłopiec ucierpi od efektów wtórnych i czarownica wolała mieć go na oku. Lord szambelan i nowicjat otrzymali stosowne wiadomości. Marneri zostało postawione w stan gotowości. Viuris wstała natychmiast po otrzymaniu wiadomości. Ubrała się i pospieszyła do wieży, potrząsając głową, by przegonić z niej senność. W tym samym czasie Lagdalen obudziła starą wiedźmę Azuleę na ulicy Chorej Kaczki. Azulea przeklinała ją donośnie za bezczelność, dopóki nie usłyszała imienia Lessis z Valmes. To od razu zmieniło jej nastawienie. - To zadanie zleciła ci sama Lessis? - upewniła się wiedźma, otwierając z podziwem oczy. - Tak, robię to dla szarej lady. - No to wchodź i nie marnuj więcej czasu. Musimy natychmiast brać się do roboty. Lagdalen weszła do apteki i uważnie przyjrzała się siedzącemu na wystawie kotu. Wpatrywał się przed siebie nieruchomo. Azulea zauważyła jej spojrzenie. - Nie obudzisz starego Thuseli, dziewczyno. Rozważa teraz ważniejsze kwestie. - Przepraszam, zawsze wydawało mi się, że jest po prostu martwy i wypchany. - Martwy? Stary Thusela? A to dobre. Ha ha! Opowiem mu to kiedyś, jeśli postanowi jeszcze się przebudzić. Martwy? Ha! Lagdalen pospieszyła za wiedźmą na zaplecze sklepu. Tam Azulea przyjrzała się dokładnie pomarszczonemu owocowi. Oderwała z niego niewielki kawałek i obejrzała go uważnie pod mikroskopem znakomitej firmy Feshdorna z Cunfshonu. Lagdalen całkiem niedawno dowiedziała się, jak ważkie jest imię, kiedy podczas zajęć w nowicjacie, poświęconych budowie naturalnych rzeczy, nauczyciel wniósł do pracowni o wiele mniejszy mikroskop, także produkcji Feshdorna, obwieszczając z dumą, iż jest to autentyczny instrument optyczny Feshdorna - najlepszy w znanym świecie! Patrząc przez powiększający okular ujrzeli wówczas cuda, które bezpowrotnie zmieniły pogląd Lagdalen na świat. Po dwudziestu minutach dokładnych badań owocni i nakreśleniu szeregu rysunków na kartkach białego pergaminu, Azulea przewertowała opasłą księgę, którą zdjęła z półki pełnej podobnych tomów. - Cóż, wiemy wystarczająco wiele, by domyślać się, że to świniobój, pozostaje tylko pytanie, który. To bardzo szeroka rodzina i choć większość jest toksyczna, nie słyszałam, żeby którykolwiek był szczególnie niebezpieczny dla smoków. Wydęła pomarszczone wargi i przewróciła parę stron. Lagdalen przypatrywała się jej z wielkim zainteresowaniem. - Świniobój, świniobój... tu jest. - Zaznaczyła miejsce długim palcem. - Ulubiona ingrediencja do wszelakich wywarów koniecznych do praktykowania mrocznej sztuki. Lagdalen zaschło w ustach. To dzieło wroga. Tutaj, w samym Marneri. Azulea wciąż mamrotała do siebie. - Oczywiście, wszystkie są trujące - to najbardziej trujące rośliny na świecie. Spójrzmy: tutaj mamy fałszywy imbir, poprawnie określany jako złoty świniobój goryczakowy. Szczypta zabija człowieka, łyżeczka konia. Ale smok? Smoki są takie odporne. Trzeba bardzo silnej trucizny, by wywarła na nie jakiś efekt. Obróciła stronę. - Aha, to już bliżej. Świniobój purpurowy, cynobrowy i... tak, oto jest. Świniobój cyjanowy. Och, cóż to za paskudztwo. Trujący dla ludzi, choć nie zawsze, a u smoków wywołuje paranoję, pomieszanie zmysłów, dożywotni strach przed cieniami. Podniosła wzrok i że smutkiem pokręciła głową. - Trujący także dla koni i słoni. Bardzo paskudny. - Istnieje na to jakieś antidotum? - zapytała Lagdalen, blednąc na myśl, że smok pozostanie w tym paranoidalnym stanie do końca życia. - Co? - Azulea sprawiała wrażenie zagubionej w rozmyślaniach. - Antidotum. - Tak! - Wiedźma błyskawicznie wróciła do rzeczywistości. - Tak, istnieje, jestem tego pewna, lecz w przypadku świniobója zawsze jest zagrożenie zgonu od remedium. Powiedziałabym, że jedno na pięćdziesiąt. Najważniejsze jednak, smok nie może zasnąć przez minimum sześć godzin od otrzymania antidotum. Lagdalen przyglądała się w zadziwieniu, jak Azulea uwija się z moździerzem i tłuczkiem, ucierając jakieś kruche, czarne liście. Zmieszała je z białym proszkiem i wsypała do garnuszka z wrzącą wodą który następnie szczelnie zamknęła. Po czym podała go Lagdalen. - Weź to i podaj smokowi do wypicia. Oczyści go z trucizny. Ale musi pozostawać w ruchu, bowiem w przeciwnym razie w jego organizmie wytworzy się inna trucizna, która go zabije. Wzruszyła ramionami, widząc minę dziewczyny. - To jedyna istniejąca odtrutka! Powtórzysz Lessis z Valmes wszystko, co powiedziałam, rozumiesz? Lagdalen przełknęła ślinę i wróciła na mroźną noc. Owinęła się płaszczem i czym prędzej pobiegła ciemnymi uliczkami z powrotem do smoczego domu. Parę minut później stała zdyszana, z zaczerwienioną od wysiłku twarzą, przed Lessis, która badała zawartość garnuszka. Zdobycie antidotum na świniobója to jedna sprawa, a podanie go opornemu smokowi to rzecz całkiem inna. Mimo wszelkich wysiłków Lagdalen i Lessis nie były w stanie przekonać majaczącego Bazila, żeby przełknął zawartość naczyńka. W końcu czarownica poprosiła o pomoc samego mocarnego Vastroxa. Smoczy mistrz spał i niechętnie odpowiedział na to pilne wezwanie. Mamrocząc coś po smoczemu, gigant zszedł za Lagdalen do pośledniejszej części smoczego domu. Ujrzał skulonego pod kocem i rozdygotanego śmiałego, młodego, skórzanego smoka, który ledwie dwa dni wcześniej walczył dzielnie na arenie, pomimo pozbawienia go ogona. Był to wielce poruszający widok. Po chwili mistrz zauważył szczupłą, jasnowłosą kobietę w szarej szacie. - Szukam Lessis z Valmes - zagrzmiał przerażającym basem. - To ja - odrzekła kobieta. Zaskoczyła tym olbrzymiego smoka. - Nie ubierasz się jak większość ważnych ludzi. Uśmiechnęła się. - W mojej pracy zazwyczaj lepiej nie rzucać się w oczy. Vastrox zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Słyszał co nieco o tej Lessis z Valmes, lecz nie miał zbyt wiele do czynienia z Biurem Śledczym, toteż nie był przygotowany na widok kogoś o tak pospolitym wyglądzie i nieokreślonym wieku. Mimo to, roztaczała wokół siebie trudną do przeoczenia aurę autorytetu. - Co tu się stało? - zapytał. Lessis wyjaśniła mu zwięźle i Vastrox uniósł róg koca. Bazil wydał z siebie dziwaczne zawodzenie i wtulił się w ścianę, gdzie nagle zamienił się w syczącą i warczącą, przypartą do muru bestię. Vastrox odsunął się z gwizdem niesmaku. Zawołał coś w smoczej mowie do kłębka pod kocem. Dygocząca góra wzdrygnęła się, lecz nie zareagowała. Vastrox zawołał po raz drugi. Kupka nieszczęścia odpowiedziała - Nie dam się tak nabrać! Odejdź. I zabierz ze sobą wszystkie niebieskie robaki! - Niebieskie robaki? - To właśnie powiedział wcześniej - wyjaśniła kobieta. - Wszędzie pełzają niebieskie robaki. Vastrox zaczerpnął tchu i zawołał jeszcze raz. Bazil zadrżał i prychnął. Lessis martwiła się, że Smilgax może dowiedzieć się o wykryciu spisku, wobec czego Vastrox natychmiast posłał po Geruna, Talbo i Fencinora. Byli starszymi mistrzami legionów o zbliżonych do Vastroxa umiejętnościach. Wyjaśnił im szybko sytuację i wysłał, żeby ujęli Smilgaxa i trzymali pod strażą, w razie potrzeby zakutego w łańcuchy. Towarzyszyła im Lessis - miała do młodego smoka kilka pytań, które nie mogły czekać. Poleciła Lagdalen zostać z Bazilem i dać jej znać, jeśli zdoła przekonać go do zażycia antidotum na truciznę, która go otumaniała. Kiedy odeszli, Vastrox na poważnie zajął się młodym smokiem z Quosh. Zabrało to trochę czasu. Minęła co najmniej godzina, nim Bazil uspokoił się na tyle, by móc odpowiadać na pytania mistrza. W końcu zgodził się wypić odtrutkę. Płyn smakował ziołami, lecz był dość smaczny. Po zażyciu zadziałał szybko, oczyszczając organizm Bazila z trucizny. Wkrótce opuściły go halucynacje i strach. Spływał potem i potrząsał głową, jakby próbując oczyścić ją z toksycznych oparów. - Gdzie ja jestem? - wymamrotał w końcu. Vastrox palnął go w plecy i doradził dzień lub dwa odpoczynku. Finałowa walka może zostać przesunięta. Mistrz osobiście tego dopilnuje. Tymczasem Smilgax został aresztowany i starcie z nim odwołano. Słysząc te wieści, Bazil kręcił z podziwem głową. Nie pamiętał nic od momentu zakończenia walki z zielonym smokiem i utraty końcówki ogona. Przynajmniej zniknęły niebieskie robaki i sprowadzająca koszmary mgła, która tak niedawno zasnuwała mu umysł. Nadal jednak drżał i pocił się. Lagdalen zwróciła na siebie jego uwagę. - Panie smoku, musi się pan ruszać. Aptekarka Azulea, która przyrządziła dla ciebie antidotum na truciznę, powiedziała mi, że jeżeli nie będziesz wciąż w ruchu, w twoim ciele powstanie nowa trucizna i zabije cię. Bazil jęknął. - Och, to wspaniale. A ja mam ochotę na tygodniową drzemkę. Co mi się stało? Nic nie pamiętam. Nagle zaschło mu w gardle. Zakaszlał. - Wody! - wykrztusił. Dziewczyna zdjęła pokrywkę że smoczego garnka. Bazil podniósł go i wlał w siebie kilka galonów wody. Woda rzadko smakowała tak cudownie. Oparł się o ścianę i znów zadygotał. Czuł się równie źle, jak podczas najgorszego ataku łuskowej gorączki, jaki dotychczas przeżył. Lagdalen wpatrywała się w niego oczami jak spodki. Było w niej coś, co prowokowało go do zgryźliwości. - O co chodzi, dziewczyno? Gdzie mój giermek? - Nawet dla niego nie brzmiało to jak głos szczęśliwego smoka. Dziewczyna zaniemówiła na chwilę, zaraz jednak otrząsnęła się. - Panie smoku, jestem tutaj, gdyż... no cóż... lady kazała mi ciebie doglądać. Twój giermek znajduje się pod jej opieką. Został zaklęty, a ty otruty. Bazil odkrył swój nowy ogon. Był szarawy i znacząco różnił się od oliwkowej zieleni reszty ciała. Trzymał go przez chwilę przed pełnymi niedowierzania oczami, po czym ostrożnie dotknął. Był wykrzywiony pod dziwacznym kątem. Wyglądał na złamany, jakby zmiażdżony kołem ciężkiego wozu. - Odrósł ci ogon, nie pamiętasz? - Nie. Ani śladu po takim wspomnieniu. - Końcówka ogona była dziwna. Silna i giętka, zwijała się i prostowała bez najmniejszego trudu. A mimo to wyglądała na złamaną. Posmakował powietrza grubym, rozdwojonym językiem. - Panie smoku, musisz pozostawać w ruchu. Inaczej w twych mięśniach powstanie trucizna. - Tak, tak, tak. - Podniósł się i wyszedł z zagrody. - Nie ma tu miejsca na spacery. Wyjdźmy na zewnątrz. Chłód przegna senność. Jeśli tu zostanę, usnę. Lagdalen otuliła się płaszczem i wyszła za nim. Razem ruszyli Smoczą Aleją w stronę Wieży Straży. Po drodze Bazil zasypywał ją pytaniami. Na pytanie o Relkina odpowiedziała, że chłopiec przebywa w wieży, dokąd lady zabrała go na dalsze obserwacje. - Ale Relkin żyje? Znasz go? - O tak, panie smoku. Jest mi bardzo bliski. - Aha! A więc głuptas został zaczarowany przez jakiegoś czarodzieja-przybłędę, który potem próbował zamordować uczciwego skórzanego smoka z Quosh. Chłopiec zaklęty, smok otruty. Ba! Zupełnie jak w starych opowieściach. - Dlaczego ten czarownik to zrobił? - Nie wiem, panie smoku. Jestem tylko świątynną nowicjuszką. Powróciły wspomnienia. Nowicjuszka i sterta gnoju że stajni. - Tak, teraz sobie przypominam, jesteś Lagdalen. Pomogłaś nam zdobyć smoczą pieczęć. Jesteś dobrą przyjaciółką Bazila z Quosh. - Dziękuję, panie smoku. Olbrzymie ślepia zamknęły się momentalnie. Dotarli do końca Smoczej Alei u stóp umocnień kapitularza. Za ich plecami wznosił się masyw Wieży Straży. - Możemy przejść się do bramy. Zaczekam na zewnątrz, a ty wejdziesz do środka i dowiesz się, co porabia mój giermek. - Oczywiście, panie smoku. ROZDZIAŁ TRZYNASTY - Jeszcze trochę czerwonego wina, mój kochany Thrembode? - zagruchała księżniczka Besita. Skinął głowa. - Oczywiście, smakuje wybornie z tymi żeberkami i sosem! Mmm, ale to pyszne. Nawet w Kadeinie nie próbowałem lepszego sosu. - To cudownie - powiedziała uszczęśliwiona Besita. Bawiła się świetnie. Cóż to będzie za noc! Najpierw dopadła ciemnego, przystojnego Thrembode’a Nowego i zabrała go z przyjęcia Larigi Tesouan w jej domu na Wzgórzu Wieży. Besita wiedziała, że Lariga planowała uwieść czarodzieja, toteż poniżenie rywalki i zapewnienie sobie towarzystwa Thrembode ‘a na resztę nocy było godnym uznania sukcesem. Następnie wymogła na swych służących przygotowanie wspaniałej kolacji, co prawda głównie z kuchni restauracji Błękitny Szczyt, ale i tak posiłek wprawił Thrembode’a w doskonały humor. Była pewna, że wybaczył jej już rozczarowanie, którego doświadczył dwie noce temu. Ubrana była w najbardziej zalotną suknię - zielony jedwab w stylu Kadeinu z głębokim dekoltem, wciętą talią i dopasowanymi biodrami. Na piersiach tańczyły jej sznury rodowych pereł. Błękitne i różowe perły - spadek po Losset - zwisały jej także okazałymi kiściami z uszu. Nalała mu wina do pucharu i ich wzrok znowu się spotkał. Zlustrowała go spojrzeniem od góry do dołu. - Och, ty bezecniku! - zachichotała, widząc jak jego wzrok powolutku przesuwa się po jej ciele. - Moja księżniczko! - Uniósł puchar i upił z niego łyk wina. Do licha, ależ smaczne to wino - pomyślał. Podejrzewał, że z Kadeinu. Wszystkie wina Marneri były białe, twarde i chłodne od dotyku północy. Tak daleko od słońca południa nie mieli szans na wyprodukowanie czerwonego wina wartego spróbowania. Zła część kontynentu, brak ciepłych prądów. Zbyt mroźne zimy warzyły ich przeklętą winorośl. Picie kadeińskiego wina obudziło w nim tęsknotę za tamtym wielkim miastem słońca. W każdej chwili zamieniłby Marneri na Kadein. Niech to diabli, zamieniłby każde znane mu miasto na Kadein, a mieszkał do tej pory w sześciu. Ach, cóż, użalanie się nie miało sensu. Przynajmniej wciąż był w Argonathcie. Spojrzał na wino w pucharze. Do licha, było lepsze od czegokolwiek, czego można było napić się w siedzibie władców! Władcy z dezaprobatą odnosili się do folgowania potrzebom ciała. Zimna woda, podawana w lodowatych celach, to wszystko, co pili. - Nie masz swojej księżniczki w dalekiej ojczyźnie? - zapytała Besita, żartobliwie udając głos małej dziewczynki. Zachichotał. Nie był to zbyt miły dźwięk. - Nie, nie czeka tam na mnie żadna księżniczka. Wizja jakiejkolwiek księżniczki w zimnym, mrocznym świecie Padmasy była nieodparcie zabawna. - Czyli jestem twoją jedyną księżniczką? - Jesteś moją jedyną księżniczką. - Świetnie. - Usiadła w fotelu. Thrembode wyobraził sobie jej obfite, miękkie ciało w swoich dłoniach i poczuł, jak twardnieje. Ciekawe, co takiego interesującego widziała w nim ta północna klucha. Oczywiście najpierw interesy, potem przyjemność, mimo to, dziwnie podniecało go to tłuste, blade stworzenie, tak różne od jego dotychczasowych faworyt - ourdhyckich niewolnic. Jej figlarna mina zdradzała mu, że oczekiwano od niego pozostania na noc. Na lodowate kiszki demona Uruka, te północne kobiety były seksowne, ale piekielnie aroganckie. Szczególnie te ulicznice w Argonathcie. Jakież miny i ruchy. Władcy z rozkoszą złamaliby tę przesadną dumę. W swoim czasie wszystkie znalazłyby się w rękach hodowców impów. Na tę myśl jakaś część jego umysłu poczuła smutek. Były dobre w obłapywaniu i będzie mu brakowało ich temperamentu i entuzjazmu dla seksualnych rozkoszy. Ourdhyckie niewolnice były uległe aż do znudzenia - żadnego oporu, który pobudzałby krew. - Wspaniale jest być tutaj razem z tobą, mój kochany Thrembode - wyszeptała namiętnie Besita. - Mmm - mruknął, wpatrzony w rozcięcie jej sukni. Jednak, choć doskonale wiedział, że tylko czekała, aż weźmie ją w silne, szczupłe ramiona i zaniesie do sypialni, w tym momencie bardziej interesował go jej umysł niż lubieżne ciało. Rozmowa zeszła na wydarzenie z Czarnym Zwierciadłem, które tak niefortunnie rozdzieliło ich dwie noce temu. Próbując nie wyglądać na zbyt zainteresowanego, Thrembode ostrożnie zmierzał do istoty sprawy. - Wiesz, fascynuje mnie ta sprawa że zwierciadłem. Musisz zrozumieć, że dla profesjonalnego czarodzieja te potężne obrzędy czarownic są niezwykle interesujące. Patrzę na nie jako na manifestacje potężnej mocy, przy której jestem, niestety, niczym wędrowny kuglarz. Besita wcisnęła się w fotel. - No cóż, to tajemnica. Naprawdę, nie powinnam ci nic mówić... - Och, moja najukochańsza księżniczko - zaczął Thrembode najbardziej pokornym i przymilnym tonem. - Wiesz, że jestem lojalnym poddanym imperatora. Nawet nie śni mi się powtarzać cokolwiek, co usłyszę z twych kochanych ust. - Naprawdę jestem twoją najukochańszą? - podchwyciła natychmiast, a oczy jej rozbłysły. - Oczywiście, moja droga. Powiedz mi, proszę, kim była osoba, która przybyła poprzez zwierciadło? - Ty głuptasie - zaszczebiotała. - Sądziłam, że nie muszę ci tego mówić. Każdy to wie! To była Lessis, Szara Lady z Valmes. - O Bogini - powiedział. - Lepiej już nic nie mów. Nie miałem pojęcia. Szara Lady, sama wielka wiedźma! Cóż za potężne imię. Włosy na karku natychmiast stanęły mu dęba. Raz, całkiem niedawno, omal nie wpadł w klasyczną zasadzkę na siatkę agentów w Kadeinie. Na całe szczęście spóźnił się na spotkanie z osobą kontaktową kręgu, aresztowanego w całości i przesłuchiwanego przez samą Lessis. To ona stała za rozpracowaniem siatki, a dzięki zdobytej wiedzy udało się jej odkryć zasadę działania całej organizacji. W rezultacie uwięziono także koordynatorów dwóch innych tamtejszych kręgów. Thrembode wymknął się z miasta tego samego dnia na pełnej solonych ryb dżonce, płynącej na Wyspy Guano. Spędził tam sześć miesięcy w ohydnym smrodzie kopalni guano, zanim odważył się wrócić do Argonathu. Zawinął do Bea i natychmiast otrzymał polecenie udania się do Troat i obserwowania smoka Smilgaxa oraz upewnienia się, iż dotrze on do Marneri. Wymierzony w króla Sankera spisek szybko dojrzewał. Z olbrzymią ulgą dowiedział się, że nie ucierpiał od wpadki w Kadeinie. Inni agenci nie mieli tyle szczęścia. Odwołano ich do Tummuz Orgmeen na „konsultacje”. Wzdrygnął się na myśl, co to mogło oznaczać. Nieuchronna Zagłada była czasami kapryśna, lecz zawsze i nieodmiennie okrutna. Mimo to, otarcie się o Szarą Lady napędziło mu strachu, jak jeszcze nic w całej karierze. Dopił wino, skrywając drżenie. Twarz Besity nie wyrażała już szczęśliwego pożądania. Zastąpił go bezmyślny podziw dla bohaterki. - Wiesz, kiedy lady przeszła przez zwierciadło, doznałam objawienia wielkiej prawdy. Prawdy, której nie dostrzegałam przez większą część mego życia. - Naprawdę? - mruknął Thrembode. - Tak, swoim przykładem otworzyła mi oczy na fakt, że nasza sprawa jest wszystkim, co dobre i prawe na świecie. Uświadomiła mi, jak wielką rzeczą jest imperium. Odbudowa Argonathu przypomina pełne rozmachu dzieła starożytności. - Cóż, oczywiście - wymamrotał Thrembode. O bogowie! Ależ ta kobieta była nieskomplikowana! - Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, do jakiego stopnia byłam uwikłana w nasze małe, lokalne problemiki. Świat jest o wiele ważniejszy. Gwizdnął pod nosem. To była czysta propaganda, taka sama jak recytowane przez dzieci lekcje podczas zajęć uświadamiających w świątyni. - Co będzie, jeżeli okaże się konieczne zredukowanie podatków? - ględziła księżniczka. - Trzeba to wszystko zharmonizować i uprościć. Zwiększenie wolumenu handlu w Argonathcie jest niezbędne - to ważne dla całego imperium. Pobrzmiewająca w jej głosie radosna głupota zgrzytała mu w uszach. Wyobraził sobie prawdopodobny koniec mieszkańców Argonathu, kiedy już dokona się podbój, i usłyszał w duchu przerażający śmiech. Głupcy! Wszyscy byli zgubieni. Przypominali zboże mielone przez żarna większych potęg. Władcy byli najpotężniejsi i w swoim czasie zapanują nad całym światem. To było pewne, jakby wyryte w kamieniu. Władcy byli niczym wieża na szachownicy przeznaczenia; wkrótce nastąpi ich ruch. Od tego ciosu zadrżą światy. Nie zdradził jednak swoich myśli, utrzymując na twarzy uprzejmy uśmiech i potakiwaniem zachęcał ją do paplania. Besita uwielbiała dźwięk własnego głosu, szczególnie po kilku kieliszkach wina. W końcu zdołał wtrącić pytanie. - Nie potrafię sobie tylko wyobrazić przyczyn, dla których Szara Lady wybrała się w tak niebezpieczną podróż do Marneri. Besita łyknęła wina. - Och, latem wybuchnie wojna. W Kenorze. Wyjawiła to z taką łatwością, jak gdyby nie była to tajemnica państwowa. Myśl o wojnie zdawała się nie wywoływać na niej żadnego wrażenia. Kenor był tak daleko, iż wątpił, by dopuszczała do siebie myśl, że może to ją w jakikolwiek sposób dotknąć. Głupcy! Taki brak dbałości o bezpieczeństwo. Zdradź jej tajemnicę w południe, a o drugiej będzie o niej wiedział cały świat. Skrzywił się w myślach, wyobrażając sobie, co by się stało z kimś, kto wypaplałby coś takiego i został pochwycony w labiryncie Padmasy. Nakarmiono by nim pomiota. Sycący się mrok, więdnięcie, agonia - o tak, widział to kiedyś. Nauczyciel że szkoły sofistyki, zabrany pewnego dnia z zajęć. Wsadzili go do klatki niedaleko wejścia do szkoły i przez kilka następnych tygodni obserwowali, jak jest zżerany od środka. W taki właśnie sposób władcy postępowali z tymi, którzy okazali słabość lub ich zdradzili. Niemniej, to była bardzo ważna informacja. Bez wątpienia. - Wojna? Z kim - z Teetolami? - Tak, i z nieprzyjacielem, znowu z największym z nieprzyjaciół. Myśleliśmy, że ta groźba na zawsze odeszła w niepamięć. Dowiedzieliśmy się jednak, że Zagłada wciąż knuje i szykuje się do krwawej wojny z koloniami w Kenorze. Thrembode przybrał obojętny wyraz twarzy. To mu brzmiało na wiadomości, które powinny zostać natychmiast przekazane do Tummuz Ogrmeen. Zagłada powinna wiedzieć, że te brudne, szare wiedźmy przewidują tego lata walki w Kenorze. Zamachał rękoma, niczym bezradny artysta. - Ojej. W takim razie chyba wyniosę się wiosną na południe. Nie jestem człowiekiem wojny - tych brzydkich, brutalnych rzeczy. Tobie również bym tego nie polecał, moja księżniczko. - Thrembode. - Podała mu pulchną dłoń do pocałowania. Troszczysz się o swoją księżniczkę, prawda? Na palcach miała trzy pierścienie z rubinami. - Oczywiście, oczywiście. Pocałował klejnoty. - Cóż, Thrembode, wojna będzie daleko stąd - mam na myśli, że Kenor jest o miesiąc wytężonej jazdy od Marneri. Nie do tknie nas tutaj. Możesz więc zostać, jak długo będziesz chciał. Nie chciałbyś pozostać że swoją ukochaną księżniczką? - Mmm, wiesz, że tak. Raz jeszcze przechyliła się z błyszczącymi oczami przez stół, podstawiając mu okazały biust pod twarz. - Mój kochany Thrembode - wymruczała namiętnym głosem. - Moja ukochana księżniczko. Zerknęła w stronę sypialni. Przemknęło mu przez głowę, że ledwie może się doczekać. Później przypomniał sobie, że dzwony świątyni wybijały północ, kiedy kładł ją na łoże. - Chcę wynagrodzić cię za to, co wydarzyło się poprzednim razem - wyszeptała i pociągnęła go na pościel. Była nienasycona, a przynajmniej tak to przez jakiś czas wyglądało, lecz wreszcie zasnęła, wyczerpana rozkoszą. Położył się na stercie poduch i splótł palce na brzuchu. Był z siebie bardzo zadowolony. Zbliżał się wielki dzień, misja Smilgaxa zmierzała ku końcowi, co oznaczało rozpoczęcie kolejnej fazy. Opętanie Eralda. Nie powinno to nastręczać problemów. Ujawnił już swoje skłonności do pewnych ekstremalnych praktyk seksualnych. Thrembode doskonale znał takie regiony. Znajdzie idealną przynętę. Rozejrzał się za winem. Znalazł resztkę. Wlał ją do pucharu, wrócił do łoża i postawił naczynie na piersi. Świat był cudowny. W oddali usłyszał trzaśnięcie drzwiami. Potem odgłos otwierającej się bramy. Na rozkaz oficera: Biegiem marsz!, tuż pod oknami Besity, zatupał oddział żołnierzy. Nadstawił uszu. A to co? Była pierwsza w nocy. Dobre samopoczucie rozwiało się bez śladu. Lessis była w Marneri! Samo to stwarzało niebezpieczeństwo. Jej przybycie tutaj było najgorszym zrządzeniem losu i to w chwili, kiedy misja zbliżała się ku końcowi. Gdyby wszystko poszło dobrze, szybko zostałby zausznikiem nowego króla Marneri, obłąkanego Eralda. Zdążył już zaprzyjaźnić się z nim - książę polubił jego pieprzne żarty i obsceniczne rysunki. Thrembode miał parę zakupionych w Ourdh rycin, ukazujących doprawdy przezabawne pozycje! Ocenił już tego młodziana. Uznał, że misja ma olbrzymie szansę powodzenia. Po jej zakończeniu zostanie naczelnikiem sekcji. Czekało go stanowisko w Kadeinie albo w tajemniczej krainie Endro, daleko na zachód. Tam smycz byłaby najdłuższa, a kontrola Padmasy najsłabsza. Wszyscy mówili, że są tam przepiękne miejsca, miasta unoszą się w powietrzu, a elfie ogrody są codziennością. A teraz w Marneri pojawiła się Lessis we własnej osobie. Jej podejrzenia mogła wzbudzić najdrobniejsza sprawa. Poczuł, jak łomocze mu puls i wysychają usta. Tamte biedne dranie w Kadeinie. Powieszono ich po cichu zaraz po przesłuchaniu. Tak właśnie postępowały wiedźmy. W pobliżu przemaszerował kolejny oddział! Mnóstwo ludzi było tej nocy w ruchu. Nie było najmniej szych wątpliwości - tupot stóp na schodach, brzęczenie zbroi i tarczy. Otwieranie i zamykanie drzwi. Z kapitularza dobiegał coraz głośniejszy gwar. Stawiano na nogi coraz więcej zbrojnych. Wymknął się z łóżka i uchylił okiennice. Do środka wdarł się mroźny wiatr, lecz w dole ujrzał oddział żołnierzy, wkraczający przez bramę na dziedziniec. Pod Smoczym Łukiem przemknęła od strony smoczego domu drobna figurka. Po chwili w ciemnościach dało się zauważyć postać biegnącą w drugą stronę. A z nowicjatu wysypała się właśnie gromada dziewcząt, kierujących się w stronę smoczego domu. Coś się działo! Coś na tyle ważnego, by przebudzić centrum miasta w samym środku nocy. Oblizał wargi. Było zimno i wiatr kąsał go w brzuch, nie zaprzestawał jednak obserwacji. Smoczą Aleją biegło coraz więcej postaci. W oddali ozwał się przybierający na sile ryk. Głosy smoków! Żadne inne nie byłyby takie donośne. Gdzieś wrzeszczał smok! Mróz przeszedł mu po plecach. Odkryli jego plany! Na pewno! Ale jak? Jak tego dokonali? Jak udało im się przejrzeć spisek? Zaklął i zatrzasnął okiennice. To ta przeklęta wiedźma Lessis. Legendarny, nieśmiertelny postrach z wysp czarownic. Thrembode miał nieprzyjemne wrażenie, że oddziały maszerowały w stronę bram miasta. Patrole na murach zostaną postawione na nogi i odtąd niezauważalne opuszczenie miasta będzie możliwe jedynie przez tunele przemytnicze. Wydął wargi. Najwyraźniej nadeszła pora, żeby się stąd wynosić. Oczywiście nie odkryją w tym wszystkim ręki Thrembode’a. Ujawnił się, rozprawiając się że smokiem i tamtym chłopcem, ale kto by go zapamiętał. Jak wydobyli informacje od jego ofiar? Na Smilgaxa zaś rzucono skomplikowany czar. Nie powie im zbyt wiele o Thrembodzie. Spotkali się tylko kilka razy i to na krótko. Smilgax będzie pamiętał raczej człowieka, który wychował go w Troat. To tamtego będą szukać. Czarodziej roześmiał się sucho. Oczywiście ci głupcy nie znajdą go, chyba że wyprawią się do Tummuz Orgmeen! Niemniej Thrembode wpadł w kłopoty. Zagłada będzie wielce niezadowolona z utraty Smilgaxa. Był bronią bardzo pracowicie hodowaną i formowaną. Dojrzewał przez wiele lat i przyczyniłby się znacząco do objęcia Marneri kontrolą poprzez panującą rodzinę. Agent, który stracił taki oręż, mógł spodziewać się kary. Rok i dzień w ciemnicy, a może znacznie, znacznie gorzej. Dlatego też, aby zrównoważyć zgubę Smilgaxa, Thrembode potrzebował osiągnięcia - i to nadzwyczajnego. Kolejni żołnierze pomaszerowali do bramy. Jego wzrok spoczął na kluchowatej Besicie. W mgnieniu oka znalazł się u jej boku i rozpoczął szybką inkantację. Wziął świecę i zapalił ją. Następnie ujął w dłoń kosmyk włosów Besity i opalił ich końcówki. Zgasił płomyk dmuchnięciem. Księżniczka nawet nie drgnęła; chrapała w najlepsze. Swąd spalenizny narastał, w miarę jak kontynuował recytację, skrapiając krwią z przedramienia kolejny pukiel włosów, który również spalił. Besita otworzyła oczy i usiadła na jego rozkaz. Zauważyła, że obwiązał sobie ranę kawałkiem jej znakomitego, jedwabnego prześcieradła. - Besito, gdzie byłaby Lessis z Valmes, gdyby dzisiejszej nocy spała w Marneri? Musi to wiedzieć! - Apartament Lessis znajduje się w tej wieży - odparł tłuścioch. - Dokładnie nad moimi komnatami, trzy piętra wyżej. Aha! To będzie łatwiejsze, niż przypuszczał. Nareszcie coś działo się po jego myśli! Wrócił do okna i otworzył okiennice, po czym spojrzał w górę, oceniając drogę, którą będzie musiał przebyć. Uspokoił się. Były tam balkony i nabrał pewności, że wspinaczka będzie całkiem prosta. Mimo to zadrżał - na zewnątrz było cholernie zimno. Ponownie wycofał się do środka i zamknął okno. Wydał uległej Besicie szereg instrukcji, które musiała słowo w słowo powtórzyć. Miała ubrać się i nakazać natychmiastowe przygotowanie powozu. Miała zejść na dół i rozkazać woźnicy, by ustawił powóz na drodze pomiędzy wieżą a kapitularzem. Miała tam czekać na Thrembode’a. Gdyby ją pytano, działała na polecenie Szarej Lady. To powinno wystarczyć. Ze smoczego domu ozwał się kolejny ryk. Smocze głosy grzmiały donośnie. Potwierdziły się najgorsze obawy czarodzieja. Pozostała mu tylko improwizacja i łapanie jedynej nadziei, jaką jeszcze miał. Ubrał się szybko i zatknął płaszcz za pas. Besita ubierała się. Wyszła bez słowa z komnaty i zbudziła pokojówkę, każąc jej powiadomić woźnicę przebywającego w swojej izbie w kapitularzu. Thrembode upewnił się, że wiadomość była jasna i pokojówka zniknęła w ciemnościach, on zaś wrócił do okna. Rozwarł okiennice i wyszedł na balkon. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Helena z Roth rozejrzała się po apartamencie i pociągnęła nosem. To miejsce było puste jak dormitorium dla nowicjuszek. Skąpe umeblowanie było proste i podniszczone. Nie uczyniło to na Helenie z Roth nadzwyczajnego wrażenia. Chlubiła się swym kosztownym gustem, jeżeli chodzi o meble i dywany, oraz znajomością wszelkich zawiłości odpowiedniego stylu i wzornictwa. Jej pokój w nowicjacie, choć mały, był świetnie wyposażony w dywaniki z Kadeinu i dębowe meble z Talionu. Jej pokój robił wrażenie, nie przekraczając granic tego, co właściwe dla dobrze urodzonej, młodszej kapłanki. A teraz przebywała w komnatach Lessis z Valmes, które okazały się być absolutnie niestosowne! Ta kobieta nie miała wyczucia smaku. Prawdziwie wstrząsające odkrycie. Pomieszczenia same w sobie były w zupełności wystarczające jak na komnaty wieży. Za wielkie, by je odpowiednio ogrzać, niemniej miały przyjemnie zdobione, wysokie stropy i okna w każdym pokoju. Z balkonu roztaczał się wspaniały widok na rzekę i miasto, rozpościerające się w dole niczym mapa. Niestety, posadzka z błękitnego kamienia była niewypolerowana, a w kątach zbierał się kurz. Do tego gołe ściany i łóżka przykryto nudnymi, niebieskimi kocami, dostarczanymi przez nowicjat. I prawie żadnych dywaników! Jak ktoś tak ważny jak Lessis, mógł mieszkać w takim otoczeniu? W salonie stał pojedynczy stół - stare monstrum z ciemnego drewna z szufladami z boku. Nie pasowały do niego krzesła, ani nic innego, poza tym był zbyt wielki. Istny horror wykonany w ciężkim stylu, zapomnianym już od setek lat. Dywaniki tez były stare i spłowiałe. Należało je wyrzucić bardzo dawno temu. Tak naprawdę, chyba jedyną rzeczą, o którą tu dbano, był stary regał, jęczący pod ciężarem opasłych ksiąg. Wyobraziła sobie ten apartament, gdyby pozwolono jej na parę poprawek. Na ścianach zawisłyby najnowsze obrazy z Kadeinu, wykonane w technice trompe 1’oeil*.[* Technika malarska, nadająca wyobrażonym na obrazie obiektom pozory realności (przyp tłum )] W komnatach stanęłyby komplety dębowych mebli z Talionu. Po wypolerowaniu błękitnych posadzek i przykryciu ich ładnymi dywanami z Marneri miejsce szybko by ożyło. Mogła sobie pomarzyć. Minie wiele czasu, zanim otrzyma apartament w wieży. Takie mieszkania przeznaczone były jedynie dla najwyżej postawionych osób. Jej pokój w nowicjacie również odejdzie w niepamięć. Awansuje na młodszą kapłankę, a to oznaczało przeniesienie do świątyni. Zadrżała. W myśli o świątyni nie znalazła nic przyjemnego. Było tam przejmująco zimno i po cztery młodsze kapłanki na pokój. Z ponurą miną przesuwała palcem po biblioteczce. Stał tam pełny Birrak, wszystkie trzynaście tomów plus kilka kopii Dekademonu z komentarzami. Historia Veronathu Rutinga i komplet ballad i poematów mistrzyni Worthy. To wszystko było tak obrzydliwie nudne. Zupełnie jak Birrak! Zapamiętywanie tych wszystkich strof odmian było zwyczajnie nudne. Helena nienawidziła nauki na pamięć. Po prostu nie była stworzona do takich wysiłków umysłu. Wiedziała jednak, dokąd idzie i co powinna zrobić. Po pierwszym roku służby jako młodsza kapłanka, przeniesie się do administracji handlowej. Była pewna, że dostanie się tam dzięki rodzinnym koneksjom. Tam nie będzie musiała zawracać sobie głowy Birrakiem i całą resztą. Niemniej, regał zawierał pozycje, które żywo zainteresowały Helenę. Koło nudnego, starego Birraka stał tuzin tomów w czarnych, skórzanych oprawach, zamkniętych i zabezpieczonych grubymi, skórzanymi paskami. Tytuły zapisano w mowie Cunfshonu i Helena z trudem je odcyfrowywała. Jedna z nich na pewno nazywała się Pomniejsze zaklęcia, uroki rzeczne, pieśni drzew. W innym tytule z pewnością widniało słowo śmierć, niestety, przetłumaczyła tylko ten wyraz spośród sześciu. To było takie frustrujące! Nie była w stanie poradzić sobie po trzech latach nauki starożytnego języka Cunfshonu. A będzie go potrzebować, kiedy już znajdzie się w handlowej. Konieczność nauczenia się go była również bardzo nudna, gdyż wymagała mnóstwa pracy pamięciowej, niemniej sama możliwość dotknięcia tych egzotycznych, potężnych ksiąg przejmowała Helenę dreszczem. Oto prawdziwa moc. Tomy wielkiej magii, pełne najokropniej szych sekretów. Jak zamieniać ludzi w żaby i szczury, jak zsyłać na wrogów wszelakie plagi i nieszczęścia. Jeszcze raz sprawdziła wszystkie zamknięcia, lecz okazały się być solidne i odporne na wszelakie próby włamania, które, musiała to przyznać, były w jej wykonaniu raczej nieudolne. Z drugiej strony, otwieranie zamków wytrychami nie przystoi szlachetnie urodzonym damom, a Helena przede wszystkim zaliczała się do tego właśnie gatunku. Oczywiście sprawdziła już wbudowane w stół szuflady. Niestety, one także były dokładnie pozamykane. Wróciła do łóżka i westchnęła. Nie było sposobu dostania się do zakazanych tajemnic. Na łóżku leżał chłopiec, smoczy giermek zdrowiejący po zdjęciu z niego mrocznego zaklęcia - kolejna ofiara odwiecznej wojny z potężnym wrogiem. Chłopiec zaczarowany przez nieznanego agenta tego wroga, działającego w samym Marneri. Niestety Helena szybko przekonała się, że było to bardziej ekscytujące w teorii niż w praktyce. Kiedy Flavia zapytała o ochotnika że starszych klas, Helena ucieszyła się, że została wybrana - był to widomy znak, iż Flavia wybaczyła jej awanturę, jaką zrobił jej stary Sappino w Dniu Podwalin. Kiedy wspięła się po schodach wielkiej wieży, weszła tutaj i wysłuchała instrukcji Lessis, cóż, było to nadal zajmujące. Ile dziewcząt miało okazję porozmawiać z Lessis z Valmes? Ale teraz? Chłopak spał, lekko pochrapując. Był ładny, z kształtnym nosem i szerokim czołem, lecz Helena była odporna na urok chłopców z niższych klas społecznych. Dla niej był jedynie małym, brudnym smoczym giermkiem, przy którym musiała siedzieć od wielu godzin, nie mając do roboty nic, prócz patrzenia na niego. Nie chciała tak. Chciała, żeby Lessis wróciła że smoczego domu i puściła ją do łóżka w nowicjacie. Było późno, od dawna powinna się tam znajdować. Najwyższa pora zakończyć tę przygodę. Chłopak wyglądał na zdrowego. Gdyby zamieniono go w żabę lub gryzonia, miałaby co opowiadać rankiem, lecz w takim stanie, w jakim się znajdował, był totalnie nudny. Prawdę rzekłszy, nie rozumiała, czemu ktokolwiek miałby przy nim siedzieć, skoro jedyne, co robił, to spał. Wierciła się niecierpliwie na krześle. Ogień dogasał. Wkrótce będzie musiała dołożyć kolejne polano. Pomimo kominka w komnacie nie było zbyt ciepło. Było dokładnie tak, jak twierdzili wszyscy - te apartamenty były znakomite latem, lecz zimą przypominały chłodnie. Jak dotąd udawało się jej odegnać największą pokusę, teraz jednak, przytłoczona nudą, coraz częściej, wręcz obsesyjnie, wracała myślami do torby leżącej na łóżku w sąsiednim pokoju. Zwykła torba z szorstkiej, szarej tkaniny. Nie miała żadnego widocznego dla Heleny zamknięcia, zachęcając do drobnego jej przetrząśnięcia. Niemniej bez wątpienia była to torba Lessis i to powstrzymywało dziewczynę. Co, jeśli torba była zaczarowana? Wielkie czarownice miały swoje sposoby. Magiczne było wszystko, co z nimi związane, od sposobu, w jaki patrzyły na ludzi, po rzeczy, które że sobą woziły. Na przykład nigdy się nie starzały. Miały chowańców: gadające koty, ptaki, nawet psy. W dodatku były mistrzyniami pułapek i zasadzek. W torbie, lezącej tam tak spokojnie i intrygująco, mógł kryć się jakiś nieprzyjemny strażnik - żmija lub kąsający szczur. Wyrzuciła z głowy wszelkie myśli o torbie i obserwowała tego przeklętego chłopca. Pewne było jedno - nie było na co patrzeć. Było za zimno, żeby wyglądać przez okno, poza tym i tak była noc, mogła więc co najwyżej popatrzeć na gwiazdy, którymi nie była specjalnie zainteresowana. Kiedy była bardzo młoda, babcia poinformowała ją, że tylko niższe warstwy społeczne znały się na takich rzeczach jak gwiazdy, wiatry i przypływy. Od ludzi jej stanu oczekiwano wiadomości na temat innych spraw, głównie handlu i finansów. Zadrżała i objęła się, dumając o zawartości tamtej torby! Nagle, niemal bez udziału świadomości, wstała z krzesła i poszła do drugiego pokoju, gdzie zatrzymała się nad torbą. Leżała tam cicho na gładkim, niebieskim kocu, przykrywającym łóżko. Szara, płócienna torba że zwykłym paskiem z materiału. Wypchana nieznanymi przedmiotami. Ależ miała ochotę je obejrzeć. Fascynujące skarby. Może homunculus. Może radipterous. Jak powszechnie wiadomo, wielkie czarownice zawsze woziły że sobą takie rzeczy. Obejrzała ją ze wszystkich stron. Była prosta, nudna i stanowczo kryła w sobie jakieś przedmioty. Nie dowie się niczego więcej, jeżeli jej nie dotknie. Nie mogła opierać się dłużej. Gotowa do natychmiastowego odskoczenia i wybiegnięcia z pokoju, wyciągnęła rękę i otworzyła torbę. Nie była nawet zawiązana! W środku znajdowały się ubrania, zwyczajne, nudne ubrania. Żadnych kąsających szczurów, żmii, prawdę rzekłszy - żadnej ochrony dla bagażu. Zaszła tak daleko, że nie mogła się już wycofać, toteż wyciągnęła lezący na wierzchu mieszek Zawierał prymitywne przybory toaletowe i kilka torebeczek ziół. Pod spodem znajdowała się lekka suknia z czarnego jedwabiu i wełniana bielizna. Helena była całkowicie pochłonięta kolejnymi odkryciami. Obejrzała bardzo prostą koszulę z białej bawełny i parę dopasowanych nogawic, trzy pary wełnianych skarpet i szczotkę do włosów z czarnym trzonkiem. Przyszła kolej na kieszonkową wersję skróconego Birraka. Książeczka wyglądała na leciwą i mocno zużytą. Potem była sukienka z czarnej bawełny i para skórzanych sandałów. A na samym dnie torby znalazła mosiężną skrzyneczkę o rozmiarach Birraka. Miała dziurkę od klucza i była dokładnie zamknięta. Potrząsnęła nią i usłyszała grzechot kilku przedmiotów. Co też mogła zawierać? To dopiero było ekscytujące! To musi być jakiś potężny talizman. Coś, o czym nigdy nawet nie usłyszy, gdyż nie otrzyma odpowiednio wysokiego wykształcenia. Nagle jej podniecenie zrujnował dreszcz strachu. Z sąsiedniego pokoju dobiegł ją jakiś hałas i aż podskoczyła z przerażenia. Krew w żyłach ścięła się jej w lód. Musiała wrócić Lessis! A Helena z Roth została przyłapana na gorącym uczynku myszkowania w rzeczach Szarej Lady. Skrzyneczka wypadła jej z omdlałej dłoni. Odbiła się od koca i z donośnym stuknięciem spadła na podłogę. Jęknęła w duchu i schyliła się, żeby ją podnieść. Teraz dopiero narobiła. Słuch Lessis był legendarny, musiała to usłyszeć. Przybrała pełną pokory postawę i czekała przy drzwiach. Minęło parę długich sekund, jednak Lessis nie pojawiała się. W apartamencie panowała zupełna cisza. Zawahała się, po czym, nie ośmielając się mieć nadziei, wyszła z pokoju i ruszyła korytarzykiem do drugiego pomieszczenia. Poczuła chłód i coś jeszcze - jakby delikatny zapach potu. Rozejrzała się po komnacie, lecz ta wyglądała na pustą i nietkniętą. Chłopiec wciąż spał, nieporuszony. Możliwe, że przewrócił się na bok, czyniąc hałas, który usłyszała. Podeszła do niego i zbadała go wzrokiem. Nic, ani śladu ruchu. Wyczerpany chłopak oddychał powoli, choć miarowo, cichutko pochrapując. Wobec tego, co było źródłem usłyszanego przez nią hałasu? Nagle usta zamknęła jej ciężka dłoń. Została szarpnięta w tył, a wokół talii owinęło się drugie ramię. Nie pomyślała o tym, żeby zajrzeć za drzwi! Silne palce napastnika zacisnęły się jej na gardle; podniósł ją do góry i zaczął dusić. Czuła, jak krew pulsuje jej w skroniach i ryczy w uszach. Rzuciła się szaleńczo w uścisku i mocno kopnęła. Rozluźnił chwyt i zdołała obrócić się w jego stronę. Ujrzała wykrzywioną furią wąską, ciemną twarz. Czarne oczy wpatrywały się w nią z mieszaniną nienawiści i triumfu. Okrutne usta wykrzywiał zapalczywy uśmiech. Nie mogła go powstrzymać. Przerażały ją jego oczy. Były gorsze nawet od braku możliwości zaczerpnięcia tchu. A potem spowił ją czerwony mrok i straciła przytomność. Thrembode zaniósł ją do drugiego pokoju i cisnął na łóżko. Dokładnie przykrył ciało kocem. Bałagan na łóżku zdradzał, że ta flądra grzebała w osobistych rzeczach wielkiej Lessis. Uśmiechnął się. Czarownice szybko uczyły się wtykania nosa w nie swoje sprawy. Pomiędzy szmatkami błyszczało małe, mosiężne pudełko. Przyjrzał się mu uważnie. Takie rzeczy mogły być niebezpieczne. Co będzie, jeśli w jakiś sposób rejestrowało jego poczynania i przesyłało wprost do uszu Lessis? Musiał zbadać je dokładniej. Odprężył się i nastroił umysł na ścieżki mocy Padmasy, po czym wyrecytował sylaby magii. Pokój stał się niewidzialny, ściany wieży rozpłynęły się. Na tym poziomie percepcji Thrembode postrzegał pulsowanie żywych istot jako zbitki plazmy w mroku. Nawet myszki w dziurach jaśniały niczym gwiazdy. Chłopak świecił w pobliżu, tak samo postać tej małej niedojdy. Była bliska śmierci, lecz wciąż jeszcze żyła. Błyszczała pomarańczowo, przechodząc na brzegach w żółć. Cóż, zachichotał w duchu, niech sobie żyje. Nigdy nie zapomni tej nocy, to pewne! Na tym poziomie świadomości mosiężna szkatułka była niewidoczna, ale jej zawartość nie. Cztery doskonałe kule jaśniały w mroku, niczym żółte i różowe perły. Thrembode rozpoznał w nich pionki do gry wiedźm, zwanej pinti. Prychnął rozbawiony - a więc czarownica miała słabość do gier, tak? Już on jej pokaże parę gier! Przerwał trans kilkoma chrapliwymi wdechami i potarł twarz dłońmi, by oczyścić głowę. Odłożył perły pinti na łóżko i czekał na przybycie Lessis. Utkał zaklęcie maskujące, które ukryje go w rogu wewnętrznego pomieszczenia. Uderzy, kiedy Lessis tu wejdzie. Wyjął nóż z pochwy. Ostrze Ourdhi, wykonane specjalnie dla zabójcy. Prosta klinga długości ośmiu cali z wydrążonym czubkiem, który można było wypełnić trucizną. Ourdhi - mistrzowie w tych sprawach - posłużyliby się jadem plującej kobry lub pewnej szkarłatnej ropuchy drzewnej. Thrembode wolał jednak czyste ostrze jeden dobry cios w górną część grzbietu powinien w zupełności wystarczyć. Zadumał się przez chwilę nad smutnymi szmatkami, porozrzucanymi na kocu. Doskonała przynęta. Zaskoczy wiedźmę na kilka cennych sekund, kiedy wejdzie do pokoju. Nie przejrzy jego czaru. Pochyli się i dotknie swoich rzeczy, tak bezczelnie potraktowanych, a wtedy on wbije jej sztylet prosto w pierś. Ułamek sekundy i potężna wiedźma odejdzie z tego świata. Nawet na niego nie spojrzy! Patrząc na ten żałosny dobytek, nie mógł nie zgodzić się z powszechną opinią. Te wiedźmy naprawdę wierzyły, że są lepsze od reszty rasy ludzkiej. Myślały, że są właścicielkami wszystkiego, więc nie zawracały sobie głowy posiadaniem własnych rzeczy. Kiedy wpadało im coś w oko, po prostu to sobie brały. Co więcej, były tak wyniosłe, że nie chciały niczego, co wykonał mężczyzna. I to było najgorsze - arogancja wyrosła na ich rozbuchanej kobiecości. Zadrżał na samą myśl o byciu mężczyzną na ich wyspie. Rządzonej i kontrolowanej przez kobiety. Wyrwij się z czymś i zaraz wtrącą cię do więzienia. Uderz jedną z nich, a wykastrują cię. Zgwałć którąś i skończysz na stryczku. Cóż za przygnębiające miejsce. Jakże ciężko byłoby dorastać w takim reżimie. Thrembode nigdy by tam nie pozostał. Znalazłby jakąś drogę ucieczki. Rozległo się pukanie do zewnętrznych drzwi. Zamarł. Ktoś zapukał ponownie i sprawdził klamkę. Było otwarte. Ktoś wszedł do sąsiedniego pokoju. Przeszedł przez komnatę i usiadł. Z pewnością nie była to Lessis - po cóż miałaby pukać do własnego apartamentu? Denerwował się. Niepotrzebny był mu świadek zabójstwa Lessis. Może się zdarzyć, że jego także będzie musiał wykończyć. Czekał. Nieznajomy tkwił w drugiej komnacie. Zaklął i rozproszył czar maskujący, po czym zakradł się na palcach do sąsiedniego pomieszczenia. Dziewczyna, prawie w tym samym wieku co pierwsza. Schował nóż do pochwy. Poradzi sobie z tym kurczakiem tak samo jak z tamtym - szybkie skręcenie karku załatwi sprawę, nie zostawiając śladów krwi, które mogłoby dostrzec bystre oko Lessis. Dziewczyna trzymała chłopaka za rękę i szeptała do niego. Głupia! Był nieprzytomny nie mógł tego słyszeć. Jaki sens miało marnowanie oddechu, zwłaszcza jeśli były to ostatnie oddechy w życiu? Thrembode poczuł ponowny przypływ podniecenia morderstwem. Czasami lubił taką robotę. Ruszył ku niej i przypadkowo potrącił stół. Cichy dźwięk zaalarmował jąi zbyt szybko się obejrzała. Chybił jej szyi, zdołał jednak złapać ją za ramię i przyciągnąć do siebie. Potem jednak wszystko poszło źle. Dziewczyna wrzasnęła jak opętana i rzuciła się do jego twarzy z paznokciami. Zaczepiła palcem o oko i cofnął się, porażony nagłym bólem. Ku jego zdumieniu walnęła go kolanem w krocze i wyrwała się, kiedy zgiął się wpół. Ryknął wściekle i skoczył za nią, lecz zdołała pchnąć pomiędzy nich ciężki stół. Rąbnął się z całej siły o róg mebla i omal nie upadł. Dziewczyna złapała za pogrzebacz i uderzyła go w kostki niby mieczem. Podskoczył, unikając ciosu, lecz zdołała dźgnąć go w żebra, kiedy opadał na ziemię. Uświadomił sobie, że gdyby to naprawdę był miecz, już by nie żył. Przeklęte wiedźmowate dziewki! Pchnął stół i przyszpilił ją do ściany, ale zdołała zanurkować pod blatem i pomknąć ślizgiem po podłodze. Znalazł się nad nią jednym skokiem, wyciągając ręce. Niestety, dywan, na którym wylądował, wyślizgnął się mu spod butów i Thrembode zwalił się z trzaskiem na ziemię. Dziewczyna zerwała się z podłogi i pomknęła do drzwi, za którymi zaraz znikła, gnając w głąb korytarza. Katastrofa! Dziewczyna uciekła. Stał zdumiony. Przeklęty nicpoń umknął; słyszał jej wrzaski na schodach. Do licha! Kilka pięter niżej stali wartownicy; nie zabije dziewczyny tak, żeby niczego nie zauważyli. Poza tym, nie zabije ich wszystkich na tyle sprawnie, by nie wywołać wrzawy i zamieszania. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko prędko uciekać. Wrócił na balkon i ruszył w dół wieży. Schodził najszybciej, jak umiał. Na szczęście był w tym dobry, nawet jeżeli, pomimo sprzyjających okoliczności, nie potrafił sfinalizować zamachu. Na czarne flaki Gozubgi, nienawidził tak przegrywać! Przynajmniej wciąż miał księżniczkę i to może wystarczy, żeby go ocalić, jeżeli zdoła dotrzeć żywy do Tummuz Orgmeen. Miał nadzieję, że to wystarczy - wolał nie rozważać alternatyw. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Stojący na skraju rampy wiodącej do głównego wejścia do Wieży Straży, Bazil podniósł wzrok na gwiazdy i zadrżał na zimnym wietrze. Z łatwością rozpoznał Zebulpatora Czerwoną Gwiazdę, centralny punkt Smoczej Konstelacji. Błyszczały nad nim Hasades i Kelsab, jaskrawobiałe punkty Smoczych Oczu, a za nimi siedem jasnych gwiazd Ogona. Wspominał noce na wzgórzach Quosh, kiedy miał zaledwie kilka lat. Latem stary Macumber, jego opiekun od wyklucia się z jajka, siadywał pod gwiazdami, pił wino i śpiewał stare pieśni klanu Macumberów. Było ich kilku w Quosh, gdzie przybyli w czasach odnowy Argonathu. Macumberowie pamiętali nawet dni potężnego Veronathu i królów Złotego Tronu. Pomiędzy pieśniami rozpoznawał dla Bazila gwiazdy i opowiadał mu historie kryjące się za ich imionami. Gwiazdy, młody Bazilu, otrzymały nazwy od smoków, które jako pierwsze nauczyły się, jak wykorzystywać je podczas nocnych podróży. Jak ludzie poznali ich imiona? Kiedyś nie było nieporozumień pomiędzy smokami a ludźmi. Dzielili świat wręcz za wielki dla obu ras. Wtedy właśnie smoki zdradziły ludziom nazwy gwiazd. Lecz liczebność ludzi rosła i rozbiegli się oni po świecie, podczas gdy liczba smoków pozostawała taka sama, a potem zaczęła maleć. W końcu smoki musiały walczyć o własne ocalenie, lecz zostały przegnane na północ, gdzie żyły z dala od ludzi, do czasów założenia Argonathu. Oczywiście Macumber znał nawet opowieści o smoczej ojczyźnie, legendarnej krainie smoków i dzikich bestii. Bazilowi strasznie się one podobały: Historia łysego niedźwiedzia, Pieśń samotnego tygrysa, Wilcze opowieści. Doskonale je pamiętał. Zastanawiał się, ile Macumber ma teraz lat. Czy starcza mu sił na wędrówki po ukochanych wzgórzach? Czy opowiada tę historię kolejnemu młodemu smokowi, wychowywanemu w zastępstwie Bazila z Quosh? Czy słyszał o ich niepowodzeniu w Borganie i ucieczce do Marneri? Czy wiedział, że jego pupil popadł w niełaskę? Nie miał możliwości przekonania się o tym. Patrzył z ciężkim sercem na oddział strażników, który wymaszerował z wieży w kierunku wschodniej bramy. Zimny wiatr chłostał mury wieży, rozrzucając na Smoczej Alei suche liście. Żałował, że nie ma takiego grubego płaszcza jak strażnicy. Fuknął na siebie. Zbyt długo już prowadził ludzkie życie! To żadne zimno. W smoczej ojczyźnie, tam dopiero były mrozy. Przypomniała mu się stara piosenka. Był sobie świat lodu i śniegu Z niebieskim niebem i słońcem północy I starą legendą w smoczym biegu. Oczywiście Bazil był smokiem z Argonathu; nie miał skrzydeł ani ognistego oddechu przodków. Urodził się i dorósł w umiarkowanym klimacie Quosh. Nigdy nawet nie zerknął na zmrożone pustkowia smoczej ojczyzny. Poczuł swędzenie pod łuskami, zwłaszcza wzdłuż kręgosłupa. Czuł się tak, jakby od miesięcy nie wytarzał się porządnie w piachu. Przejechał po nich łapą i zdecydował się na spacer. Takie swędzenie mogło być oznaką zastałej krwi. Jedynie bogowie smoków wiedzieli, jak długo tam leżał zatruty, więc nie dziwota, że krew mu zgęstniała. Pod rampą otwierała się nerkowata przestrzeń, która była niegdyś murem pierwotnej Wieży Straży. Tamte umocnienia odparły kilka napaści wrogich armii, zanim zostały zastąpione obecną wieżą. Teraz zaś trzy razy w tygodniu odbywały się tam targi kwiatów i ziół, przyciągające ludzi z całego regionu. Wzdłuż muru stały poskładane stragany. Baz przeszedł przez bramę. Wartownicy zlustrowali go bacznymi spojrzeniami. Byli tej nocy niezwykle czujni. Okropne morderstwo w Dniu Podwalin i najświeższe pogłoski o spisku na życie króla postawiły wszystkich na nogi. Ostatnimi czasy w Marneri sporo się działo i języki nie próżnowały. Wszyscy już wiedzieli, że Szara Lady z Cunfshonu wróciła do miasta. Dla każdego było jasne, że jej wizyta oznacza kłopoty. Odwiedziny w 2114 przeszły do legendy. Wtedy to mieszczanie ruszyli się, by stawić czoła zagrożeniu że strony Teetoli w latach wielkiego kryzysu. Wtedy to ich siły złamały opór wrogiej armii w ruinach starożytnego Dugguth. Wtedy to pogrzebali ponad cztery tysiące trupów, jedną dziesiątą ludności Marneri. Tak, doskonale pamiętali Lessis. A teraz wróciła, nieomylny zwiastun wojny i niepewności. Dlatego właśnie strażnicy już mieli obwołać Bazila, kiedy jeden z nich zauważył ogon z dziwnie wygiętym końcem. Ogon Quoshity zyskał już sławę w straży i smoczych korpusach, toteż jego widok położył wśród żołnierzy kres jednym spekulacjom, a wzbudził następne. - To Złamany Ogon - stwierdził jeden. - Śmiesznie wygląda, nie? - Myślisz, że jak to się, kurczę, stało? - Szara Wiedźma jest w mieście, cóżby innego? Zostawił bramę za plecami. Wzdłuż wewnętrznych murów stało jeszcze więcej pustych straganów, oczekujących na poranne przybycie swoich właścicieli, kiedy to otwarty zostanie rynek z jałowcem i wrzosem z Błękitnych Wzgórz oraz kolendrą i dzookiem z wysp tropikalnych. Przy północnym krańcu zatrzymał się, żeby potrzeć grzbietem o kamienną przyporę, żałując, że Relkin nie wrócił jeszcze na swoje stanowisko. Na tę myśl wyobraził sobie bliskiego śmierci Relkina, leżącego na zimnej pryczy gdzieś w wieży. Modlił się, żeby jego chłopcu nic się nie stało i szybko wyzdrowiał z wyniszczającej go, zdradzieckiej choroby. Źle się dzieje, skoro jego giermek może zostać zauroczony we własnej zagrodzie. A smok otruty! Zupełnie jak w złych, starych opowieściach. Stłumił westchnienie. Doszedł w swym życiu do bardzo ważnego momentu. Nie miał pojęcia, co by zrobił, gdyby Relkin teraz zmarł lub został pozbawionym zmysłów kaleką. Nie w smak mu było wcielenie do legionów z nowym giermkiem. Jednak samotny smok musiałby osiedlić się w smoczym domu, co oznaczało przyzwyczajanie się do zgoła innego trybu życia. - Ach! - zaklął pod nosem. - Na cienie przodków, wygląda na to, że jesteśmy przeklęci. - Ofiary wiecznego pecha. Być może baron Borganu zapłacił jakiemuś adeptowi mocy, by rzucił na nich urok. Baz był pewny, iż baron był wystarczająco mściwy, by tak postąpić. Albo podczas ucieczki na północ obrazili przypadkiem jakiegoś lokalnego chochlika lub demona. Krainy Argonathu nawiedzane były przez najprzeróżniejsze manifestacje starych mocy. Ach! Tak czy owak, gnębiły ich kłopoty, których miał już serdecznie dosyć. Z pewnym trudem zmusił się do spojrzenia na jaśniejsze strony ich sytuacji. W smoczym domu nareszcie zapadła nocna cisza. Te wszystkie krzyki, złość i ryki źle wpływały na nerwy. Smoki są z natury nerwowe i bardzo spięte jak na tak wielkie stworzenia. Bazil szczerze żałował biednego Smilgaxa. O ile wiedział, zielony smok z Troat nie miał najmniejszych szans. Wychowali go źli ludzie tak, żeby służył wrogowi. Teraz był podejrzany. Odbędzie się smoczy sąd - on zdecyduje o losie Smilgaxa, który w najlepszym razie dokona żywota, pracując na jakiejś farmie. Już nigdy nie powierzą mu smoczego miecza lub tarczy. Odwrócił głowę, słysząc jakiś dźwięk. Na kamieniach zaturkotał szczelnie zamknięty powóz, tocząc się w stronę bramy. Strażnicy zamienili parę słów z niewidocznymi dla Bazila pasażerami, po czym powóz przeciął plac Wieży. Bazil pomaszerował ku bramie. Zajrzał przez nią i zobaczył, jak powóz znika w głębi ulicy Wieżowej. Strażnicy przyjrzeli mu się niepewnie. - To znowu Złamany Ogon - mruknął jeden z nich. - Dobry wieczór, panie smoku - zawołał drugi. Skinął im głową i poszedł dalej. Świeże powietrze nieoczekiwanie zaostrzyło mu apetyt. Oczyma duszy ujrzał ziemniaczaną babkę i maślane herbatniki. Kilka ciastek i jeden czy dwa garnce piwa dobrze by mu zrobiły. Jeszcze raz podszedł do wylotu Smoczej Alei. W jego stronę zmierzały dwie postaci. Na szarych szatach nie widać było żadnych insygniów, a głowy chroniły przed chłodem głęboko nasunięte kaptury. Przechodnie stanęli przed nim i nagle jeden z nich wyciągnął rękę, by dotknąć jego łapy. Cofnął się, nerwowo reagując na dotyk. - Bazil z Quosh nie ma powodów, żeby się mnie obawiać odezwał się cichy, miękki głos. Ściągnęła kaptur, ujawniając delikatne rysy twarzy i jasnoszare włosy. Kobieta miała bardzo przenikliwe oczy. - Jestem w gorszej sytuacji od ciebie, pani. Nie znam cię. Uśmiechnęła się. - Ale ja znam ciebie, mocarny Bazilu. Jestem Lessis z Valmes. Nie pamiętasz tego, oczywiście, ale rozmawialiśmy raptem dwie godziny temu. Poczuł na szyi zielony rumieniec. - Przepraszam, pani. Nie byłem wtedy w pełni władz umysłowych. - Oczywiście, że nie. Teraz jednak wyglądasz wystarczająco zdrowo i przytomnie. Jesteś silny, Bazilu z Quosh - masz niezłomnego ducha. Ujęła tym Bazila. - Cóż, pani, o ile wiem, jestem ci winien wdzięczność za coś jeszcze. Mój giermek zdradził mi, że całkiem niedawno ocaliłaś go przed zejściem na ścieżkę przestępstwa. Uśmiechnęła się. Słyszała, że smoki są dobrze ułożonymi istotami, niemniej nie miała wcześniej okazji pobyć zbyt długo w ich towarzystwie. Przekonywała się teraz, że mówiono o nich prawdę. - Wątpię, żebym odniosła aż tak wielki sukces, lecz zdołałam może choć na chwilę wzmocnić jego przekonanie o potrzebie przestrzegania praw Marneri. Baz pokiwał że smutkiem głową, jakby przyznając się do porażki. - Przyznaję, że bywa trochę dziki. - To nie twoja wina - stwierdziła. - Powinienem może go okiełznać, ale ostatnimi czasy byłem nazbyt zajęty własnymi kłopotami i spuściłem go z oka. I proszę, co się narobiło! Kradzieże, czarodzieje, trucizny! Lessis była tym wszystkim wielce zdumiona. Ostrzegano ją, że smoki bywają bardzo osobliwe i teraz sama się o tym przekonywała. Baz przyjrzał się z uczuciem wieży. Gdzie popełnił błąd z tym chłopcem? Kiedy opuścił wzrok, Lessis nakłaniała właśnie drugą kobietę do opuszczenia kaptura. Była bardzo podobna do Szarej Lady, tyle że jej oczom brakowało mocy Lessis. Pochyliła głowę w ukłonie. - Jestem Viuris z Ufshan, panie smoku. - Poznanie cię to dla mnie prawdziwy zaszczyt, Viuris z Ufshan. Wtem, zanim Bazil zdążył zapytać je o biednego Smilgaxa, przy głównej bramie wieży wybuchło jakieś zamieszanie. Po schodach ktoś zbiegał, wrzeszcząc co sił w płucach. - Ach, to Lagdalen - rozpoznała ją Lessis z nutką rezygnacji w głosie. Dziewczyna podbiegła do nich bez tchu i pierwsza próba wykrztuszenia czegoś z siebie spaliła na panewce, gdyż musiała gwałtownie wciągnąć powietrze. - Panie smoku... lady... W końcu opanowała się. - Wróg w twoich komnatach, pani. Zamordował Helenę z Roth, ale nie Relkina. Mnie tez by zabił, lecz usłyszałam, jak podchodził. Lessis przyjrzała się jej ostro. - Zaalarmuj straże, Viuris. - Obróciła się do Bazila. - Od jak dawna tu spacerujesz, Bazilu z Quosh? - Odkąd Lagdalen weszła do wieży. - Widziałeś, jak ktoś opuszczał wieżę? - Nie, ale minutę temu odjechał stąd powóz. Lessis zmieniła się nie do poznania. - Prędko, zanim. Którędy pojechał? - Prosto przez plac, a potem ulicą Wieżową. Ku zdumieniu smoka Lessis przemknęła przez bramę, wołając strażników, żeby biegli za nią, i przecięła plac. Lagdalen i Viuris ruszyły za strażnikami. Bazil pokręcił głowa i popędził za resztą. ROZDZIAŁ SZESNASTY Rozpędzony smok osiąga na pierwszych stu jardach prędkość konia wyścigowego, toteż Bazil wkrótce zostawił resztę pościgu w tyle, nabierając szybkości na stromej ulicy Wieżowej. Na szczęście w Marneri o tej godzinie mało kto przebywał na ulicach. Każdy, kto wszedłby w drogę smokowi, zostałby po prostu rozdeptany. Na takiej stromiźnie i nawierzchni Bazil nie miał szans wyhamować. Zbliżał się szybko do obiektu pościgu. Na wzgórzu Foluran dojrzał powóz, skręcający w boczną uliczkę. Smok desperacko próbował zwolnić, wczepiając wielkie pazury w bruk, lecz bezskutecznie. Przeciął ulicę Szeroką i minął właściwą przecznicę. Dojrzał jeszcze powóz, lecz w starciu z siłą bezwładności był bezradny. Wzgórze było tu najbardziej strome, ulica prowadziła wprost do doków. Bazil walczył o utrzymanie się na nogach. Niestety zimne kamienie zapewniały coraz gorszą przyczepność. Wkrótce doszło do katastrofy. Tylne łapy uciekły spod niego i poturlał się w dół wzgórza, mijając ulicę Półzbocze, skąd odprowadzały go zdumione spojrzenia zasiedziałych do późna pijaczków, wracających z portowych tawern. Mknął w kierunku doków. Na szczęście zdołał zatrzymać się na rogu ulicy Mistrzów, zderzając się że stosem pustych beczek na piwo, zgromadzonych tu przez głównego bednarza miasta i czekających na odebranie rankiem. Bazil przebił się przez beczki i wylądował na podwórku bednarza. Na szczęście baryłki trochę go spowolniły i z głuchym łoskotem zderzył się z kamienną ścianą, nie łamiąc przy tym kości. Budynek zadrżał w posadach. Z dachu zleciało kilka dachówek, roztrzaskując się o bruk. Z wnętrza budowli Bazil usłyszał rozbijające się o podłogę przedmioty, które pospadały z półek. Przyszło mu do głowy, że właśnie takie wydarzenia wyrabiały smokom złą reputację w ludzkich miastach. Otworzyło się kilka okien, z których wyjrzały zaciekawione twarze. Ktoś krzyknął na widok beczek rozrzuconych po ulicy niczym kule bilardowe. Inni podchwycili skargę. Wyglądało na to, że zdołał obudzić całą dzielnicę. Potrząsnął głową. Dzwoniło mu w niej od zderzenia. Nie mógł jednak czekać, aż mu się rozjaśni pod czaszką. Musiał ścigać powóz. Wygrzebał się z podwórka w samą porę, by zobaczyć, jak mija ulicę Statków, a potem Mistrzów, najwyraźniej zmierzając w stronę zatoki. Podniósł wzrok na ulicę Wieżową. Bolał go brzuch i krwawił z licznych zadrapań. Na ryk starych bogów, przeleciał szmat drogi. Rano będzie bardzo obolały. Zbliżała się Lessis że strażnikami; biegli jego śladem ulicą Szeroką. Pomachał w stronę ulicy Statków, po czym wystawił głowę za róg. Niecałe trzydzieści jardów dalej zamykały się właśnie wrota gospody Pod Czarnym Ptaszyskiem. Poza tym, ulica była pusta. Bazil ruszył ulicą Statków i zatrzymał się przed gospodą. Nie obsługiwano tu smoków. Brakowało smoczego wejścia i sali o odpowiednich rozmiarach, która mogłaby przyjąć pijące gady. Wrota były zatrzaśnięte, lecz na dziedzińcu usłyszał tupot stóp. Zarżał koń, być może wyczuł smoka. Większość koni reagowała na gady instynktownym lękiem, chyba że były odpowiednio wyszkolone. Bazil obejrzał się przez ramię. Lessis i Lagdalen wybiegały właśnie zza rogu. Smoka zaskoczyła prędkość biegu Lessis. Była taka cicha i niepozorna, a mimo to gnała jak lekkoatletka. Po chwili były już u jego boku. Dołączyli do nich dwaj spoceni strażnicy w zbrojach i hełmach oraz zdyszana Viuris. Na Lessis bieg zdawał się wywrzeć najmniejszy efekt. Po kilku głębszych wdechach oceniła sytuację i podjęła decyzję. - Musimy wejść do gospody. Bazilu z Quosh, czy możesz zaczekać tutaj i popilnować bramy? Nie pozwól nikomu tędy wyjść. - Z przyjemnością, lady - pokiwał głową smok. Czarownica pozwoliła strażnikom odetchnąć, po czym zastukała do drzwi ciemnej gospody. Stukanie roztopiło się w mrokach nocy. Szyld z czarnym ptakiem skrzypiał im nad głowami. Lessis obróciła się do towarzyszącej jej dziewczyny. - Młoda Lagdalen, zostaniesz tutaj że smokiem. Viuris, ty pójdziesz że mną. Lagdalen jęknęła rozczarowana. Oczywiście spodziewała się, że dojdzie do czegoś takiego, jak tylko akcja osiągnie punkt kulminacyjny. Nowicjuszki zawsze były odsyłane na tyły - to takie niesprawiedliwe. Pukanie Lessis nie odniosło skutku. Spróbowała ponownie, po czym skinęła na strażników, którzy załomotali w masywne wrota końcami włóczni. Gospoda pozostała ciemna. Czyjś głos z drugiej strony ulicy przeklął ich za zakłócanie snu uczciwych obywateli. Lessis kazała Lagdalen wybić okno na piętrze. W ciągu sekundy jej specjalny kamień znalazł się w procy. Nie spytała, skąd Szara Lady wie, że ją ma. Nie miała pojęcia, iż kiedyś pewna zapalczywa nowicjuszka w Valmes także świetnie strzelała z procy. Pocisk Lagdalen pofrunął pewnie do celu, jak gdyby czekał na to właśnie zadanie. Mała szybka rozbiła się i spadła we fragmentach na ulicę. To powinno wystarczyć - pomyślała z satysfakcją. Lecz gospoda trwała w upartym milczeniu. Lessis podeszła z westchnieniem do drzwi i położyła na nich płasko dłonie. Nie strzegł ich żaden czar, lecz wyczuła, iż zamknięto je na dwa rygle, przez co otwarcie ich zaklęciem byłoby bardzo długie. Obróciła się do Bazila. - Panie smoku, raz jeszcze zmuszona jestem odwołać się do twej siły. Boję się, że karczmarz został uwięziony lub zabity. Bazil obejrzał sobie drzwi. Wykonano je z dębu, któremu pokolenia polerowania nadały głęboką, czarną barwę. Proste drzwi, otwierające się na ulicę. Zamknięcie znajdowało się po prawej stronie, osadzono je w kamiennej framudze. Klamka była gruba, ciężka i wystarczająco szeroka, by zapewnić mu dobry chwyt. Bazil ujął ją, napiął się i pociągnął. Drzwi jęknęły, lecz ani drgnęły. Odstąpił od nich i wziął parę oddechów, oceniając je. Potem ponownie chwycił klamkę, tym razem oburącz, i oparł nogę o ścianę, zwiększając dźwignię. Drzwi jęknęły i zadygotały. Zwiększył nacisk. Potężne mięśnie grzbietu i ramion naprężyły się jak stalowe liny. Klamka oderwała się z ogłuszającym trzaskiem od drewna i zamka. Bazil klapnął ciężko na ziemię z kawałkiem metalu w łapie. Grunt dookoła aż zadrżał. Pozbierał się z bruku, mamrocząc coś w smoczej mowie. Teraz dopiero się zezłościł. Syknął donośnie. Widząc jego wzrok, ludzie odstąpili kilka kroków wstecz. Smok z rozpędu uderzył ramieniem w drzwi, wykorzystując dwie tony swego ciała. Drzwi wyskoczyły z zawiasów. Bazil przeleciał przez nie i wpadł do jadalni, wgniatając bar i rozrzucając dokoła meble. Echo upadku zamarło w zakamarkach gospody. Smok usiadł z głośnym jękiem. Jutro jego ciało nie będzie obolałe - będzie pulsowało cierpieniem. Lessis i strażnicy wspinali się już po schodach. Ciężkie buciory żołnierzy załomotały w korytarzu. Znaleźli karczmarza, kulącego się w szafie żony. Bełkotał coś o ciemnolicym mężczyźnie w piwnicy i błagał o litość. W tym samym czasie Viuris odkryła na podwórzu powóz z zasztyletowanym woźnicą, zwisającym bezwładnie z kozła. Ktoś wbił mu nóż prosto w serce. - To powóz księżniczki Besity - oświadczyła Lagdalen po szybkim obejrzeniu wehikułu. - Na drzwiczkach widnieje jej herb. Lessis zbladła. Agent wroga porwał spadkobierczynię tronu Marneri. Trzeba go powstrzymać! Odchylili klapę wejścia do piwnicy. Kamienne stopnie prowadziły w mrok. Viuris cisnęła tam pochodnię. Pachniało piwem i drożdżami, lecz nie tylko - unosił się tu także kwaśny, ziemisty zapach, który Lessis natychmiast rozpoznała. - Był tu troll. Być może jest nadal. Teraz poczuli to wszyscy - woń błota i potu, zmieszana z odorem starożytnego zła. Strażnicy otworzyli szeroko oczy. - Troll? Tutaj, w Marneri? - Czuję go, bądźcie bardzo ostrożni. Teraz prowadziła Viuris, unosząc wysoko pochodnię. W jej świetle zobaczyli ustawione wzdłuż ściany beczki, a na samym końcu pojemniki z brzeczką i naczynia do warzenia piwa. Za wąskimi, sfatygowanymi drzwiami znajdowało się drugie pomieszczenie, wypełnione do połowy workami z jęczmieniem. Znaleźli się na dole schodów. Lessis bała się, że wie już, dlaczego zszedł tutaj wrogi agent. Gospoda Pod Czarnym Ptaszyskiem była bardzo stara i z jej piwnic prawdopodobnie prowadził za mury tunel przemytniczy. Pytanie brzmiało - gdzie znajduje się wylot tunelu? I gdzie jest troll? Przy wejściu do drugiego pomieszczenia zapach był najsilniejszy. Lessis skinęła na Viuris. Razem podkradły się do drzwi. Na trzy Viuris wetknęła do środka pochodnię, a Lessis poszukała wzrokiem nieprzyjaciela. Worki ziarna zgromadzono pod ścianami, nie zastawiając jednak kątów. Na środku, dokładnie pod osadzonymi w suficie dwuskrzydłowymi drzwiami, pozostawiono pustą przestrzeń. - Muszą wychodzić na podwórko - stwierdziła Viuris, pokazując na nie. Lessis pokiwała głową. W kątach czaił się nieprzenikniony mrok. Odór trolla był tu silniejszy niż gdzie indziej. Czuła, jak włosy na karku stają jej dęba - instynktowna reakcja na bliskość istoty żywiącej się ludzkim mięsem. Zerknęła na drzwi w suficie i kazała Bazilowi je otworzyć. Strażnicy weszli do pomieszczenia z włóczniami w pogotowiu. Jeden z nich nagle chrząknął i dźgnął włócznią w ciemny róg. Grot natrafił na coś, co nagle wyrwało mu drzewce z rąk i w pomieszczeniu pojawiła się olbrzymia postać, rozrzucająca na wszystkie strony worki z jęczmieniem. Troll miał osiem stóp wzrostu i niebiesko-czarną skórę, twardą jak kora drzewa. Z grubsza przypominał człowieka, tyle tylko, że był zbyt masywny, zbudowany bardziej jak niedźwiedź. Głowę otaczała gęsta grzywa czarnych włosów, a w twarzy wyróżniały się płonące, czerwone oczy. Pełna ostrych zębów paszcza otworzyła się, wydając z siebie donośny ryk wściekłości. W silnych łapskach pojawił się bojowy topór o ogromnym ostrzu. Strażnik imieniem Durkin, który go dźgnął, dobył miecza i trzymał go przed sobą, choć w porównaniu z przeciwnikiem oręż wyglądał dość żałośnie, niczym zwykła zabawka. Drżały mu nogi. Troll prychnął. Czerwone ślepia skupiły się na żołnierzu i potwór zamachnął się na niego toporem. Strażnik ocalał, odskakując w tył. Pozostali także się cofnęli. Lessis z szaleńczym pośpiechem tkała czar letargu. Wiedziała, że to go nie powstrzyma. Trolle były prawie tak samo odporne na magię jak smoki. Stal dzwoniła o stal, kiedy ostrze Durkina odbijało się od trzonka topora. Żołnierz odskoczył, lecz szybki, sprytny cios styliska w hełm powalił go na ziemię. Na ich przerażonych oczach wielki topór opadł i rozszczepił Durkina jak homara Lessis wypluła z siebie słowa mocy i skierowała zaklęcie przeciwko trollowi, lecz natychmiast poczuła, że czar nie zdołał za puścić w nim korzeni. Podupadła na duchu. Naturalna odporność na magię tego przeklętego trolla została jeszcze dodatkowo wzmocniona. Olbrzymi topór znów zaświstał w powietrzu i wszyscy rzucili się ku drzwiom do pomieszczenia z beczkami. Drugi strażnik omal nie stracił podczas odwrotu głowy - cios rozrzucił dokoła kawałki drewna i kamienia. Potwór bezustannie przeklinał ich w swym trój sylabicznym języku. Lessis powtórnie spróbowała z zaklęciem letargu, potęgując jego działanie efektem korkociągu, którego nauczyła się dawno temu od pewnej starowiny w odległym Noldafie. Tym razem udało się. Troll jęknął i zastygł w drzwiach. Odetchnęła z ulgą - można go było dostać! Sparaliżowała go. Niestety, nie na długo, gdyż monstrum wkrótce otrząsnęło się z zaklęcia i - ku jej przerażeniu - przecisnęło się przez drzwi. Strażnik cisnął w niego z bliska włócznią, która zagłębiła się na dobre trzy cale w trollim brzuchu. To go poruszyło! Potwór wydał z siebie świszczący wrzask wściekłości, wyrwał włócznię i odrzucił w nich, pudłując haniebnie. Drzewce utonęło w brzeczce. Troll skoczył na nich, nie przestając wrzeszczeć. Odskoczyli. Strażnik zatrzymał się tuż przy schodach. Podniósł spanikowany wzrok - znalazł się na progu ucieczki. - Nie możemy mu nic zrobić! - krzyknął i rzucił się w górę schodów. - Powiedz smokowi, żeby przebił się tu górą! - zawołała za nim Lessis. Żołnierz zderzył się na szczycie schodów z Lagdalen, którą zwabiły odgłosy walki. Uciekaj z drogi, głupia dziewucho! - wrzasnął otumaniony strachem strażnik. - Tam jest troll... zabił Durkina jak kurczaka. Odrzucił dziewczynę na ścianę i zniknął za drzwiami. Lagdalen spadła że schodów i wylądowała na podłodze piwnicy. Lessis i Viuris odciągały uwagę trolla, który nie potrafił zdecydować się, którą z nich zaatakować. Lessis wyjęła z pochwy nóż o lśniącym w ciemnościach ostrzu. Wykuto go w samym Cir Celadon i przepojono mocą przeciwko wszelkim przejawom zła tak, że broń świeciła w ich obecności. Teraz połyskiwał pomiędzy wątłą kobietą a górującym nad nią potworem. Na widok Lagdalen troll parsknął i ruszył na dziewczynę że wzniesionym toporem. Lessis, nie czekając, krzyknęła i pobiegła przed siebie, klucząc i robiąc uniki. Olbrzymie ostrze opadło, lecz chybiło, i czarownica znalazła się za plecami potwora. Topór z powrotem znalazł się w powietrzu. Lagdalen wrzasnęła, a Viuris rzuciła się do przodu i prasnęła trolla pochodnią w twarz. Potwór ryknął i zachwiał się. Machnął wolną ręką i na nieszczęście Viuris, przypadkowo natrafił palcami na jej szatę. Szarpnął i przyciągnął ją ku sobie, po czym zacisnął rękę na jej głowie. Krzyk Viuris urwał się, kiedy jej czaszka została zgnieciona niczym przejrzały melon. - Nieeeeeee! - zawyła Lessis i rzuciła się naprzód. Pomknęło ku niej ostrze topora, lecz skoczyła w bok i na ułamek sekundy znalazła się tuż przy potworze. Wbiła mu w bok świecące ostrze i natychmiast odskoczyła, zanim zdążył zmiażdżyć ją ręką jak komara na nodze. Zraniła go! Ryknął sycząco z bólu. Stratował ciało Viuris i zaatakował Lessis. Uniknęła kolejnego zamachu topora, który utkwił w dużym zbiorniku do dojrzewania piwa. Troll wyszarpnął ostrze i zgromadzone pod ciśnieniem piwo trysnęło pienistą fontanną. Leząca na ziemi pochodnia zgasła i ogarnęły ich niemal całkowite ciemności. Czerwone ślepia ponownie spoczęły na Lagdalen, która kuliła się u podnóża schodów, sparaliżowana strachem. Skoczył na nią, wyciągając ogromną łapę. Krzyk uwiązł jej w gardle. Próbowała rozpaczliwie zmusić nogi do ruchu, do ucieczki schodami na górę, lecz mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa Wtem nad ich głowami rozległ się potworny łoskot i do pomieszczenia z workami zleciało coś wielkiego. Zadygotał cały budynek. Głowa trolla obróciła się. - Wstawaj, dziewczyno, i zmykaj po tych schodach! - syknęła Lessis. Nogi Lagdalen nareszcie ożyły. Pomknęła na górę, biorąc po dwa, trzy stopnie naraz. Zanim dobiegła do szczytu, wejście do dalszego pomieszczenia powiększyło się gwałtownie. Coś dużego i zielonego przedarło się przez nie w deszczu drewna i murarskiej zaprawy. Nagle w piwnicy zrobiło się bardzo ciasno, kiedy doszło do konfrontacji pomiędzy trollem a smokiem. Troll parsknął, lecz inaczej, gdyż o ile trolle żywiły się ludzkim mięsem, o tyle smoki jadły trolle i jedyną istotą, której obawiał się dorosły troll, był właśnie smok. Topór świsnął w powietrzu, lecz Bazil sparował cios ciężką, stalową chochlą z kuchni gospody, po czym rąbnął trolla zieloną pięścią, aż ten wylądował na ścianie. Odbił się od niej, jakby był z gumy, i Baz złapał zbrojne w topór ramię, cały czas wymieniając z trollem ciosy pięści i kolan. Wreszcie zwarli się w zapaśniczym uścisku. Troll próbował zatopić kły w ramieniu smoka i ten musiał złapać ogonem warząchew, i z całej siły przyłożyć potworowi w łeb, zmuszając go do odstąpienia. Błysnął topór i Bazil z ledwością zdołał wycofać się poza jego zasięg. Przyparty do ściany, nie miał zbyt wielkiego pola manewru. Topór wzniósł się w górę, lecz nagle od głowy trolla odbił się kamień, wystrzelony przez Lagdalen że szczytu schodów. Odwróciła tym na moment uwagę potwora, który ryknął i obejrzał się. To wystarczyło Bazilowi, by odskoczyć od ściany. Złapał trolla za nadgarstki i przyłożył mu ogonem, pozbawiając go przytomności. Lessis zakrzyknęła z triumfem - Dobra robota, panie smoku! Bardzo dobra robota. Teraz jednak musimy odnaleźć tunel i złapać naszego uciekiniera. Smok spojrzał na stojącą na schodach dziewczynę z procą. - Dziękuję ci, młoda Lagdalen z Tarcho. Niewiele brakowało. Lessis podniosła kopcącą pochodnię i rozdmuchała ją na nowo. Wróciła przez zniszczone drzwi do składu jęczmienia. Zbadała wejście do tunelu. Był wystarczająco szeroki, by pomieścić wózek przemytnika i kucyka, dzięki czemu mógł tu wejść troll. Dołączyli do nich wreszcie następni strażnicy i czarownica mogła podjąć pościg z sześcioosobowym oddziałem. Bez zaproszenia, choć i bez zakazu, ruszyła za nimi Lagdalen z Tarcho. Tunel był ciemny, solidny i zapewne bardzo stary. Po stu jardach rozdzielał się na trzy odnogi. Lessis wysłała po dwóch strażników w prawe i lewe odgałęzienie, sama wybierając środkowy korytarz. Lagdalen szła ukradkiem za nią. Serce jej waliło na wspomnienie walki, lecz przepełniało ją podniecenie. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie przeżyła. Przypomniała sobie jednak biedną Viuris i coś ścisnęło ją w dołku. Cieszyła się przygodą, a Viuris leżała martwa. Ogarnął ją wstyd. Mimo to, szła za Lessis, prowadzona światłem jej pochodni. Po długich minutach wędrówki w ciemnościach zatrzymały się u stóp stromej rampy. Dopiero wówczas Lessis ją zauważyła. - Ach, młoda Lagdalen z Tarcho, nie usatysfakcjonowana walką z trollem, zapragnęłaś zmierzyć się z agentami wroga, co? Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zaschło jej w ustach. Czarownica zdołała się uśmiechnąć. - To nie była twoja wina, dziewczyno. Viuris nie winiłaby cię za to. Lagdalen poczuła, jak oczy zachodzą jej łzami. Lessis zmarszczyła brwi. - Ani nie zalałaby się łzami. Tego by ci nie wybaczyła. A teraz właź na tę rampę i miej oczy szeroko otwarte. Będę cię potrzebować do noszenia wiadomości. - Tak, moja lady. Strażnicy, którzy poszli pozostałymi tunelami, dołączyli do nich biegiem z informacją, że nie natrafili na najmniejszy ślad po uciekinierach. Wspięli się po spiralnej rampie i dotarli do ciężkich, dębowych drzwi, zawartych od ich strony solidną belką. Zdjęli ją, otworzyli drzwi i znaleźli się w piwnicy domu szewca, zbudowanego nad zatoką, niecałe osiemdziesiąt metrów od Bramy Wodnej. - Idealne miejsce dla przemytnika, co? - rzucił sierżant straży. - Doskonałe - z boku woda, a tuż za drzwiami trakt do Bea. Jak myślisz, od jak dawna istnieje to przejście? - zapytała Lessis. Wzruszył ramionami. - Cóż - dodała. Nasz poszukiwany nie poszedł tędy. Chodźcie, musimy zawrócić. - Chodzi ci o belkę. Nie mogliby w ten sposób zamknąć za sobą drzwi. - Oczywiście. Wrócili do rozgałęzienia i zbadali dokładnie lewą odnogę, prowadząca do piwnicy domu, zbudowanego przy trakcie do Bea, jakieś dwieście metrów za murami miasta. Tam także nie znaleźli żadnego śladu po uciekinierach. Wreszcie przeszli się prawym korytarzem, kończącym się podziemną przystanią, umiejscowioną pod kupieckim domem w dokach, wewnątrz Marneri. Lessis zbadała dokładnie przystań. Mogły tu cumować małe łódki, które wypływały specjalnym tunelem, wychodzącym mogła się o to założyć - pod którymś z pomostów doków. Nakazała natychmiastowe przeszukanie wszystkich cumujących w Marneri statków - około trzydziestu jednostek. Poszukiwania trwały całą dobę; bezskutecznie Rankiem Lessis uznała, że zawiodła i wróg zbiegł, prawdopodobnie małą łódką, porywając preferowaną przez czarownice dziedziczkę tronu Marneri. Z portu natychmiast wypłynęły dwa okręty i kilkanaście łodzi, mających za zadanie przetrząśnięcie cieśniny w poszukiwaniu | łódki, lecz Lessis z góry wiedziała, że nic nie znajdą. Kiedy zdawała raport królowi Sankerowi, z trudem maskował radość, którą musiał czuć Później odbył się skromny pogrzeb biednej Viuris, po którym Lessis wróciła do swych apartamentów i przekonawszy się, iż Relkin szybko wraca do zdrowia, rzuciła się na łóżko i zapadła w głęboki sen. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Rankiem, czwartego dnia po walce z trollem w piwnicy gospody Pod Czarnym Ptaszyskiem, Lagdalen została wezwana do biura lady Flavii. Wiadomość zastała ją w szpitalu, gdzie odwiedzała Helenę z Roth, która zaledwie dzień wcześniej odzyskała świadomość. Helena jeszcze długo nie opuści łóżka. Podejrzewano, że ma połamane kręgi szyjne. Twarz miała podrapaną i opuchniętą, mówiła z trudem. Lagdalen skrzywiła się na widok gorsetu na jej szyi i wymamrotała coś w tym sensie, iż ma nadzieję, że Helena szybko wróci do zdrowia. Ich oczy spotkały się - Heleny wyrażały pełne zaskoczenie. Lagdalen z Tarcho była ostatnią osobą, której wizyty mogłaby się tutaj spodziewać. Zwłaszcza teraz, kiedy to ladaco z Tarcho uchodziło za wielką bohaterkę! Jak to wyglądało? Jedna bohaterka odwiedza drugą? Helena po obudzeniu dowiedziała się, że jest sławna, gdyż przeżyła napaść wrogiego agenta. Próbowali już wypytać ją o niego, ale oczywiście ledwie go wtedy widziała. Pamiętała jedynie wąską, ciemną twarz i te płonące oczy. A potem pielęgniarka dostarczyła Lagdalen notkę od lady Flavii i niecnota Tarcho wyszła. Helena wolałaby, żeby to Lagdalen leżała w szpitalnym łóżku, a ona przechadzała się na świeżym powietrzu, chłonąc podziw ludzi. Życie było takie niesprawiedliwe! Lagdalen natychmiast opuściła szpital i wspięła się na wzgórze nowicjatu. Było słonecznie i cieplej niż tydzień temu. Miasto szumiało ożywieniem, nieświadome straszliwego niebezpieczeństwa, w jakim znalazło się raptem cztery dni temu. Troll wewnątrz murów miejskich! Nawet teraz wstrząsało to Lagdalen. A kiedy przypominała sobie własną rolę w tej całej przygodzie, włosy podnosiły się jej na karku i dostawała gęsiej skórki. że wszystkich sił starała się zapomnieć o śmierci biednej Viuris i ciele zamordowanego strażnika. Z drugiej strony, nie miała wątpliwości, że żyła w ekscytujących czasach wielkich przygód. Nigdy przedtem nie czuła się taka pełna życia. Każdy dzień był wspaniały niczym największe święto. Ile się wydarzyło przez ostatnie dni! Najpierw pogrzeb lady Viuris. Pochowano ją na cmentarzu Męczenników nad cieśniną. Mowę wygłosiła Lessis, ubrana w prostą, białą szatę, z gołą głową. Na policzkach widać było strumyki łez. Opatka Plesenta czytała Birraka, a potem Lessis poprowadziła ostatnią modlitwę. Spowite w szarą tkaninę ciało zostało opuszczone do wąskiego, zwyczajnego grobu. Na głazie wyryto po prostu: Viuris że Śledczego. Lagdalen nie znała jej zbyt dobrze, choć orientowała się, że była dzielną kobietą i towarzyszką Lessis. Każdy, kto z nią pracował, musiał być niezwykłą i cudowną osobą. Po ceremonii zobaczyła ją przez bramę prowadzącą na ulicę Wodną. Miała smutne oczy i policzki mokre od łez. Skinęła Lagdalen głową, mierząc ją długim spojrzeniem, zanim poszła dalej. Wyglądało to tak, jakby właśnie podjęła decyzję, z którą nosiła się od dłuższego czasu. Lagdalen przepuściła opatkę Plesentę z jej świtą, po czym sama wyszła na ulicę. Od tamtej pory nie słyszała o Lessis nic, prócz plotek. Do innych miast Argonathu wypłynęły okręty. Postawiono na nogi wszystkie hrabstwa Eardhy. Drogi na północ przemierzały grupy poszukiwawcze, a Lessis trafiała w sam środek niezliczonych, nieprawdopodobnych przygód. Oczywiście, rola Lagdalen w starciu z trollem także stała się powszechnie znana, rozsławiając jąna cały nowicjat. W rezultacie walczyła że sobą, by nie popaść w dumę i zarozumialstwo. Trudne zadanie - po prostu cudownie było być zauważaną przez wszystkich nie dzięki temu, że przyłapano ją z elfem, lecz dzięki jej męstwu i znalezieniu się w samym środku wydarzeń. Nawet starsze nowicjuszki, które normalnie nie przyjmowały do wiadomości istnienia młodszych, kiwały jej głowami i szeptały za jej plecami. Niektóre nawet witały się z nią. Zdawała sobie jednak sprawę, że rola, jaką wtedy odegrała, nie była specjalnie heroiczna. Patrzyła sparaliżowana na podchodzącego trolla i nie zrobiła nic. Nie mogła nic zrobić. Czuła się winna i w głębi duszy była przekonana, że to ona powinna zginąć zamiast Viuris. Szła przez stary budynek nowicjatu, przeskakując wyślizgane stopnie. Dotarła do biura Flavii, gdzie sekretarka poprosiła ją do środka. Będąc w tym biurze, zawsze czuła obawę. Natychmiast przypomniała sobie ostatnią wizytę przed samym Dniem Podwalin. Było to miejsce białych ścian i ciemnych drewnianych mebli w prostym, solidnym stylu, znanym jako wczesny kolonializm. Na ścianach wisiały portrety poprzednich dyrektorów nowicjatu. Flavia oczekiwała jej że zwykłą dla siebie, ponurą miną. A na krześle z boku siedział Relkin Sierota. Oczy Lagdalen rozszerzyły się. - Cześć - wydusiła z siebie. Relkin rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie i natychmiast przeniosła wzrok na Flavię. - Posłałaś po mnie, lady Flavio? - Tak, Lagdalen. Lagdalen słyszała, że Relkin i Bazil zostali przyjęci do Nowego Legionu. Nie widziała ich od wielu dni. - Wezwałam cię, gdyż mam dla ciebie smutne wiadomości. Obawiam się, że przysporzą one twym rodzicom wielu zgryzot. Obawiam się także, że to ty będziesz musiała im je zanieść. Lagdalen poczuła, że brakuje jej tchu. O co chodzi? Ktoś umarł? Czemu jednak to ona miałaby przekazywać im takie wieści? - Widzisz, dowiedzieliśmy się, że sławetny Bazil Złamany Ogon przybył tu bez ważnej smoczej pieczęci. Lagdalen zmroziło. Flavia ciągnęła dalej - Wyobraź sobie, że odkrycie zdrady z udziałem biednego Smilgaxa z Troat doprowadziło do drobiazgowego śledztwa, które objęło wszystkie biura, mające coś do czynienia że smokami. Sprawa fałszywej pieczęci Bazila z Quosh ujrzała światło dzienne. Twój wspólnik już przyznał się do winy. - Flavia obrzuciła zimnym wzrokiem Relkina, po czym wróciła do Lagdalen. - Wskazał na ciebie. Błagał mnie, żebym okazała ci pobłażliwość i zaklinał się, że to on nakłonił cię do złamania ślubów i praw Marneri. Lagdalen odniosła wrażenie, że w miejscu serca w jej piersi pojawił się ciężki głaz. Oczywiście! Sprawa Smilgaxa zmusiła ich do sprawdzenia każdego zapisu w smoczym biurze. Wpadła. I będzie musiała powiedzieć o tym ojcu! To go zabije. - Bardzo uważnie wysłuchałam jego opowieści i drobiazgowo zapoznałam się z materiałem dowodowym. Nie mam wątpliwości, że złamałaś śluby czarownicy z nowicjatu oraz prawa tego miasta. Nie mam także wątpliwości, że zrobiłaś to, by wyświadczyć osobistą przysługę przyjacielowi. Takie postępowanie jest absolutnie niedopuszczalne w przypadku kogoś zajmującego twoją pozycję. Obawiam się więc, że nie mam wyboru. Kara jest oczywista. Zostajesz natychmiast wydalona z nowicjatu. Jeśli wyrażasz takie życzenie, możesz zgłosić się do kobiecej brygady w Nowym Legionie. Zaniesiesz swoim rodzicom takie właśnie wiadomości ode mnie i dokładnie je powtórzysz. Flavia ogłosiła koniec świata. Lagdalen zapadła się w fotel. Długie lata szkolnej edukacji poszły na marne. Czas i wysiłek, jaki włożyła w dostanie się do nowicjatu, wyrzucone precz. *.*.* Unikała patrzenia na Relkina Sierotę. Sądziła, że jeśli to zrobi, wybuchnie płaczem, a nie chciała tego w obecności lady Flavii. Przełknęła z trudem, powstrzymując łzy. - Przykro mi, lady Flavio. Myślałam, że to tylko pomoże, jeżeli Bazil z Quosh znajdzie się w legionach. Flavia westchnęła. Biedne dziecko miało dobre serduszko. - Smok Złamany Ogon z pewnością dobrze sprawi się w legionach i nie uczyniłaś nic złego, tak uważając. Jednak co by się stało, gdyby okazał się drugim Smilgaxem, a ten młody nicpoń - agentem naszego potężnego nieprzyjaciela? Wydeptałabyś ścieżkę jeszcze większej zdradzie. Przetrwaliśmy dzięki zasadom i łamanie ich groziłoby zniszczeniem naszej cywilizacji. Powinna to rozumieć każda nowicjuszka z każdej klasy i każda kapłanka każdego stopnia. - Tak, moja lady. Flavia skierowała palące spojrzenie na Relkina. - Jeśli chodzi o ciebie, młodzieńcze, to mam nadzieję, że również to zrozumiałeś. Muszę przestrzegać reguł, które stanowią podstawę naszego zakonu. Bez nich skazani jesteśmy na zagładę. Zrujnowałeś karierę Lagdalen w świątyni, a miała szansę naprawdę wiele osiągnąć. Giermek przynajmniej wyglądał na prawdziwie skruszonego. - Strasznie mi przykro - wymamrotał. - Nie sądziłem, że tak to się skończy. - Pewnie - prychnęła Flavia. - Cóż, należysz teraz do legionów i nie ma sensu ciągnąć tej sprawy dłużej. Jesteśmy pewni, że ani w tobie, ani w smoku nie ma zła, a ponieważ wkrótce znajdziecie się w Kenorze, nie widzimy sensu stawiać was przed miejskim sądem. Relkin nerwowo oblizał wargi. - Możesz odejść. Wstał i poszukał wzrokiem oczu Lagdalen, lecz ta nie podnosiła głowy, więc wymruczał coś niezrozumiale i wyszedł. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, dziewczyna poczuła napływające do oczu łzy. Starła je szybkimi ruchami dłoni. - Przykro mi, że do tego doszło, Lagdalen z Tarcho. Jeszcze parę dni temu myślałam, że mogę ci w końcu zaufać, lecz wygląda na to, że nie jesteś w stanie przyswoić sobie fundamentalnych zasad naszego życia w tej instytucji. Lagdalen zdusiła łkanie. Flavia wiedziała, jak ująć takie rzeczy krótko i rzeczowo. Dziewczyna miała potencjał, lecz nie potrafiła poddać się rygorom niezbędnym w zakonie. - Możesz odejść, dziecko. Chyba najlepiej będzie, jak natychmiast pójdziesz do rodziców. Potem możesz zabrać swoje rzeczy. Lagdalen wróciła na światło dzienne, lecz niczego nie widziała przez gromadzące się w oczach łzy. Odwróciła głowę, czując czyjś dotyk na ramieniu. Stała za nią kobieta odziana w prostą, szarą szatę. Była niższa od Lagdalen i bardzo szczupła. Lessis! Uśmiechała się niewesoło. - Lagdalen z Tarcho, właśnie zostałaś wyrzucona z nowicjatu, jak sądzę. - Tak, moja lady. Złamałam reguły. Ja... - głos jej ucichł. - Dobrze. Uderzyło mnie w tobie to, że nie masz nic przeciwko obchodzeniu zasad. Chcę ci coś powiedzieć i będziesz musiała podjąć bardzo ważną decyzję. Zależeć od niej będzie reszta twojego życia. Lagdalen spojrzała na nią nie rozumiejącym wzrokiem. Obeschły jej łzy. Podczas rozmowy z Lessis nie chciała okazywać słabości. - Posłuchaj, w Biurze Śledczym potrzebujemy ludzi takich jak ty. Ściślej, ja kogoś takiego potrzebuję. Chciałabym, żebyś została moją asystentką. Lagdalen westchnęła z wrażenia. Czy ona śni? Ma halucynacje? - Interesowałoby cię takie życie? Jedno, co mogę ci obiecać, to że nie będzie ono łatwe. Ani nudne. - Ja... moja lady... tak, bardzo bym tego chciała - wydukała Lagdalen. - Świetnie. W takim razie razem odwiedzimy twoich rodziców. Ty masz dla nich informacje od Flavii, a ja muszę uzyskać ich zgodę na zatrudnienie cię w moim biurze. Dziewczyna musiała potrząsnąć głową. Przed chwilą jej życie było wielką porażką, a teraz oferowano jej szansę, o jakiej do tej pory mogła tylko marzyć. To było zbyt niezwykłe, by w to uwierzyć. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Zima skończyła się; ciężka i brzemienna pogłoskami o wojnie na dalekim południu, na ziemiach Teetoli. Teraz zbocza wzgórz pokryła świeża zieleń i choć zasilane topiącym się śniegiem strumienie wciąż z łoskotem toczyły swe nurty, to jednak malały one z każdym dniem, a przybierały rzeki w dolinach. Maleńki, biały kwiatek, zwany przez kolonistów śnieżnym księciem, zakwitł i ustąpił miejsca dzwoneczkom i szkarłatnym amydinom, obsypującym łąki i polany. W lasach pasły się jelenie, wynagradzając sobie chude, zimowe miesiące, króliki i lisy miały młode, a wędrowne ptaki wracały z południowych wojaży. W porośniętych szalejem dolinach hałasował drozd, a w żywopłotach i na polach udzielał się tuwit. A z wiosną przyszła wojna. Jeźdźcy z chłodnych krain zza Oon oraz niewielkie armie impów i trolli pod dowództwem renegatów w czarnych mundurach Tummuz Orgmeen zapuszczały się w lasy, mordując i łapiąc kobiety. Dla ochrony kolonizowanego pogranicza przybyły legiony Argonathu. Na ziemiach najbliższych Oon i równin Ganu legiony pojawiły się w pełnej sile - brygad, nawet całych legionów - z pięciuset końmi i pięćdziesięcioma smokami wsparcia każdy. Dalej na wschodzie, gdzie kolonie usadowiły się i okrzepły przez ponad pięćdziesiąt lat, tereny patrolowały mniejsze jednostki, często o niepełnych stanach liczebnych, ich obowiązki zaś traktowano jak wytchnienie, często obarczając nimi oddziały, które walczyły zimą. Tak właśnie zmęczone smoki że 109.. Szwadronu smoków znalazły się w przepięknej krainie Górnego Argo, maszerując pośród bujnych pastwisk i rozległych lasów. Po długiej kampanii w zimowych śniegach przeciwko Teetolom 109.. został zredukowany do sześciu smoków, sześciu giermków i dwóch smokowych. Oczekując na uzupełnienia, patrolowali względnie spokojną strefę doliny Argo pomiędzy górami Ulmo a Czerwonym Dębem. Opuścili fort Dalhousie zaraz po stopnieniu śniegów i pomaszerowali na wschód i południe wijącym się wśród wzgórz traktem Razac. Wspięli się wyżej, ciesząc oczy pięknymi meandrami Argo, wyżłobionymi w górskich masywach o urozmaiconych winnicami stromych zboczach. Odpoczywali właśnie wysoko nad zakrętem rzeki, niedaleko od miasteczka Przystań Argo. Był ciepły, słoneczny dzień, a że zbocza Czerwonego Dębu roztaczał się szeroki widok na otaczaj ące rzekę ziemie. Rozległy las Tunina pysznił się zielenią, na wschodzie majaczyła potężna Śniegowa Opaska, z wystającym z niej niczym zagięty pazur Drapieżcą. Na zachodzie bieliła się góra Ulmo. Biwakowali w ruinach starożytnej świątyni z czasów Veronathu, zagubionej w gęstej dąbrowie. Niestety panujący tu spokój był iluzoryczny. Wszyscy wiedzieli, że paskudne pogłoski, które usłyszeli w Szerokim Polu i dolinach, okazały się być prawdziwe. W Tuninie widziano jeźdźców. Oddział trolli i impów przeprawił się przez Argo, wywołując panikę w Przystani Argo. Zanosiło się na to, że skonana 109.. wkrótce ponownie znajdzie się w ogniu walk. Wieści, które słyszeli podczas przemarszu przez Górne Argo, rosły i potężniały. Teraz uzyskały potwierdzenie. Przed godziną pojawił się sierżant Duxe, ostrzegając, by opatrzyć miecze i hełmy, tarcze i zbroje. Smoki usiadły z szemraniem, a giermkowie trudzili się zapamiętale nad ekwipunkiem. Pojawiło się dwóch ludzi z garnkiem wody, z którego napełnili swoje manierki. Jedna manierka nie wystarczyła spragnionym smokom, które musiały udać się do pobliskiego strumienia i napić się z niego, zanim zanurzyły się na tyle, na ile było to możliwe w trzech stopach wody. Wyszły że strumienia odświeżone, choć głodne, a do wyjęcia garnków i ugotowania klusek dzieliły ich jeszcze całe godziny. Wróciły do zapracowanych chłopców w lepszych humorach, narzekając jednak na głód. Czyniły to jednak w żartobliwy sposób, który zdradził giermkom, że bestie generalnie są w dobrych nastrojach. Śmieszne, ale wizja zbliżającej się walki zawsze stawiała je na nogi, nieważne jak wyczerpane były wcześniej. Bazil zastał Relkina na ostrzeniu małego miecza ogonowego. Za chłopcem majaczyła wysoka na dziesięć stóp głowa z dawna zburzonego posągu. Głowa stała do góry nogami, zaklinowana w wyłomie muru starożytnej świątyni. Nad głową zwieszało się drzewo szkieletowe, oplatając ją korzeniami, nie przesłaniając jednak oczu, wpatrzonych w górę Ulmo i ziemie na północy, skąd nadciągnął wróg, który zniszczył rzeźbiarzy tych oczu, zburzył świątynie i obalił starych bogów. Smok pochylił się i klapnął na siedzenie. Po machaniu ogonem i radosnym posykiwaniu dobywającym się z olbrzymiej piersi, Relkin poznał, że Baz był względnie zadowolony, choć głodny. Po chwili skończył z ostrzem małego miecza. Był teraz wystarczająco ostry, by przeciąć wszystko, co Bazil zaatakuje swym dziwnie złamanym ogonem. - Woda była wystarczająco zimna? - zapytał nieobecnym głosem. - Woda piekielnie dobrze zimna. Chłopiec po chwili byłby niebieski. Hmmm. Giermek oglądał uważnie kuszę, małą i elegancką, wytworzoną w Cunfshonie że stalowej trzciny i włókien paproci. Była lekka, lecz mocna i łatwa w nakręcaniu dzięki sprytnemu, cunfshońskie mu mechanizmowi. Absolutnie śmiercionośna na czterdzieści jardów i szybka do przeładowywania. - Potrzebuję trochę piór. Zaraz wracam. - Chłopiec potrzebuje dużo strzał, bo tak niewiele trafia w cel. Idź i weź tyle, ile zdołasz udźwignąć Mmmm. Zamiast jednak szukać zbrojmistrzów, Relkin poszedł do kuchni polowej i uprosił kuchcika Wilbry’ego o dwa bochenki chleba. Przekroił je na pół i grubo posmarował akh, ulubioną przyprawą smoków do dań bezmięsnych. Akh przyrządzano z cebuli, czosnku, imbiru i sfermentowanych jagód mlecza. Najmniejsza dawka wypalała ludziom podniebienie, lecz pozbawione skrzydeł smoki Argonathu jadły go że wszystkim. Podkradł się do przewróconej głowy i zastał Bazila na oglądaniu swojego długiego miecza, Piocara. Pochyliwszy głowę, smok posykiwał w rytm jakiejś gadziej pieśni. Relkin wsunął jeden bochenek za skałę, po czym podszedł do podopiecznego z poczęstunkiem w ręku. - Pomyślałem sobie, że może chciałbyś trochę - mamy za sobą długi marsz. Smok podniósł na niego ślepia, a jego nozdrza błyskawicznie zwietrzyły akh. Bazil przeniósł wzrok na chleb, przekrojony i grubo posmarowany gumowatym, brązowym akh. Natychmiast zapomniał o bucie i wyniosłym tonie. - Chłopcze, czasami jesteś diablo dobry, wiesz o tym? Bochenek w ułamku sekundy zniknął w paszczy. Relkin wrócił do przeglądania strzał, popatrując na smoka kątem oka. Bazil był niespokojny. Czuł w pobliżu akh, a to wystarczyło, by ślina napłynęła mu do pyska. Smoczy mózg natychmiast wyciągnął logiczny wniosek. Chłopiec Relkin znowu zaczął te swoje gierki. Smok będzie musiał go poprosić, potem błagać, wreszcie obiecać coś w zamian i dopiero wtedy dostanie drugi bochenek, równie gęsto posmarowany akh. Zaczął węszyć. Może zdoła go znaleźć samodzielnie. Oczywiście musi to robić z odpowiednią godnością. Nie przystoi smokowi pełzać wokół skał w poszukiwaniu przeklętego chleba z akh. Przynajmniej nie na oczach giermka. Relkin zdawał się jednak być całkowicie pochłonięty swoją kuszą. Bazil sprężył się, chcąc po cichu wstać i przeszukać okolice po lewej, skąd dobiegał go zapach smakołyku. Giermek podniósł głowę, uśmiechnął się niezobowiązująco do smoka i przeniósł wzrok na rzekę. Jego uwagę przyciągnął jakiś ruch w powietrzu. - Patrz, Baz! - wskazał palcem. Nad doliną leniwie krążyły dwa sokoły. Po chwili dołączyła do nich druga para. Cztery ptaki kołowały nad lasami Tuniny i górą Śniegową Opaską, wystającą nad wierzchołki drzew. - Śniegowa Opaska ma jeszcze na sobie mnóstwo śniegu, aż po ramiona - zauważył. - W tych północnych lasach byłoby zimniej. A my musimy tkwić tutaj i czekać na bitwę z impami i trollami. Takie jest życie smoków. Nie na zawsze, Baz. Pewnego dnia odejdziemy na emeryturę. Może osiedlimy się w tutejszych lasach, w Tuninie. - Ba, lasy elfów! Pełne leśnego ludu, nieprzychylnego smokom. Relkin zlustrował wzrokiem rozległą, zieloną puszczę. Jak byłoby tam żyć jako człowiek lasu, dziki i wolny? Las roił się od jeleni, wiewiórek i dzikiego ptactwa nad jeziorami i ruczajami. Zimy mogły tu być ciężkie. Trzeba byłoby żywić się orzeszkami i przechowywanymi korzonkami, niemniej człowiek byłby wolny i nie ograniczony codziennymi rygorami legionowej kariery. Oczywiście Tuniną wciąż rządziły elfy, z którymi należałoby się dogadać, lecz Relkin nie sądził, żeby było to zbyt trudne. Zawsze uważał leśny lud za łatwy do zadowolenia i całkiem szczodry dla tych, którzy właściwie odnosili się do ich ukochanych drzew. A jakież cuda można tam zobaczyć w blasku księżyca, kiedy osady elfów pogrążały się w rytualnych tańcach. Tajemnicza muzyka przesyca knieje, racząc każdego, kto ją usłyszy, a prostackie oczy ludzi sycą się chwałą elfiego życia. Długa szyja Bazila wykręcała się w lewo - gdzieś tam znajdował się chleb. Zaburczało mu w brzuchu. Jeden bochenek nie wystarczył. Smok obejrzał się, napotykając wzrok chłopca. Wpadł! - Chłopcze, masz do czynienia z głodnym smokiem. - Nie pozostało mu nic innego, jak tylko otwarcie przyznać się do porażki . - Wiem, wiem. Ten smok jest w dodatku bardzo znużony. Zbyt znużony, żeby podnieść miecz i naciąć chłopcu parę gałęzi do spania... och nie, nie, kiedy wokół jest tyle dobrej, twardej ziemi. - Byłem zmęczony, bardzo zmęczony. Wiesz, ile wczoraj przeszliśmy? - O tak, wiem. Wiem również, który że smoczych giermków zachował trochę wody i niósł ją pół dnia tylko po to, żeby jego smok mógł zwilżyć swoje długie, wysuszone gardło. Smok był skruszony. - W porządku, przyznaję, że to było złe. Od tej pory zawsze będę ciął gałęzie na posłanie dla chłopca. To straszne wyobrazić sobie jego cenne kości na zimnej, twardej ziemi. - Dziękuję, Bazil. Aha, za tamtą złamaną kolumną jest jeszcze trochę chleba z akh. W mgnieniu oka chleb został odnaleziony i entuzjastycznie pożarty. Przeklęci giermkowie - zawsze wiedzieli, jak się komuś dobrać do skóry! Relkin obejrzał się, słysząc zgrzyt żwiru za plecami. Z krzaków wynurzył się Kepabar, stąpając charakterystycznie. Stary Kep był najcięższym smokiem w oddziale - pełny mosiężny, pokryty rogowymi i kostnymi płytkami, cechującymi jego gatunek. W odróżnieniu od pozostałych, idąc, często opadał na cztery łapy. Za nim pojawił się Tomas, jego giermek, błękitnooki chłopiec z ciężkich do uprawy wzgórz Seantu, ciągnących się wzdłuż długiej cieśniny Marneri. Pomiędzy starym Kepem a Bazilem Złamanym Ogonem zawiązała się nić smoczej przyjaźni. Walczyli ramię w ramię w zimowych bataliach. Zwykle na lewej flance towarzyszyła im Nesessitas. Przywitali się mocnym przybiciem przednich łap. - Jestem taki głodny, że zaraz zacznę łykać płomienie - gderał Kepabar. - Długi dzień, wciąż marsz i marsz, i żadnego jedzenia dla smoków - wtórował mu Bazil. No, prawie. Bazil omijał wzrokiem Relkina. Na szczęście Kep w ogóle nie miał węchu i nie potrafił wyczuć ulotnego zapachu akh, wciąż unoszącego się w powietrzu. - Mówi się, że znowu ruszamy - odezwał się Tomas. Relkin jęknął - nogi bolały go od pięciu lig, jakie dziś pokonali. Tomas był niespokojny - zawsze robił się nerwowy przed bitwą. - Czy będziemy dzisiaj walczyć? To jedno chciałbym wiedzieć - ciągnął. - Nienawidzę jeść przed walką, potem zawsze jest mi niedobrze. Teraz jednak jestem naprawdę głodny i jeżeli nie zamierzamy walczyć, to powinienem coś zjeść, gdyż inaczej przez całą noc będzie mi burczało w brzuchu. Relkin nigdy nie uskarżał się akurat na tę przypadłość, starał się jednak okazywać współczucie. - Sierżant Duxe kazał być gotowym. Myślę, że będziemy walczyć. - Tak? To fatalne wieści; wszyscy są wykończeni. Relkin wzruszył ramionami. To był długi dzień i z przyjemnością przywitałby dobry posiłek i dziesięciogodzinny sen pod kocem, lecz jeśli mieli walczyć, to będą walczyć. Chłopiec napatrzył się zimą na walkę. Pojawiła się w nim stalowa nić, której nie było przed kampaniąw krainie Teetoli. - Cóż, Tomasie, chyba będzie, co ma być, wiesz? Tomas westchnął żałośnie, po czym wskazał na wielką głowę. - Jak myślisz, kto to był? - Nie wiem, ale wygląda bardzo staro. - Starożytni wiedzieli, jak budować - wtrącił burkliwie Bazil. Kepabar rozprostował kończyny, każdą po kolei, rozluźniając mięśnie. - Bolą cię nogi, Złamany Ogonie? - Jeszcze jak. Maszerujemy od dwudziestu dni. Ale przynajmniej nie brniemy przez śniegi. Myślisz, że będziemy walczyć? - Nie wiem. Chciałbym jednak dostać na kolację jakieś mięso. Od wielu dni ciągle tylko kluski i kluski. - Jeżeli dojdzie do walki, to znajdzie się pewnie jakiś troll do zjedzenia - pocieszył go Bazil. - Obrzydliwe żarcie, tylko w najgorszym wypadku. Bazil wzruszył ramionami. - Nie wiem, co możemy dla ciebie zrobić, skoro zamierzasz być taki wybredny. Troll nie taki zły - trzeba tylko odpowiednio przyrządzić - ubić płazem miecza, upiec na grillu i podać z akh i dzikimi cebulami. - Quoshita! - parsknął Kepabar. - Uczą was tam jedzenia najdziwaczniejszych rzeczy, co? Na przykład ryb. Założę się, że jadasz ryby. - Ostatnie słowo wypowiedział że szczególnym niesmakiem. Skórzany smok parsknął rubasznym śmiechem. - Ryby są smaczne, zwłaszcza pieczone na węglach lub w piekarniku. Ale wiesz co? Surowe też są niezłe. Kepabar klepnął się olbrzymią łapą po wielkim brzuchu. - Fuj. Wiesz co, mają rację ci, którzy twierdzą, że Quoshici nie przypominają innych ludzi. - Błękitny Kamień to najpiękniejsza kraina Argonathu - wtrącił z dumą Relkin. - Ach, giermkowie! - zrzędził Kepabar. - Pieczony troll na obiad, pod warunkiem, że będziemy walczyć. - Raczej będziemy. Czuję to - oświadczył Relkin. - Czujesz? Nie licz na uczucia, giermku Relkinie. - Zawsze mam takie uczucie przed walką. Wiem, że to się wydarzy. - Tam są jeźdźcy. Tyle wiemy - podsumował Tomas. Bazil objął gestem otaczające ich ruiny świątyni. - Może to miejsce poświęcono kiedyś bogu wojny, co? Może bóg wojny wie, że stoczymy dzisiaj walkę? Może to bóg wojny powiedział to chłopcu, co? Wiecie, chłopcy są podatni na tego typu rzeczy. - Hm. - Kepabar zerknął na Tomasa, który w odpowiedzi wyszczerzył żeby w uśmiechu. No nie wiem. Niektórzy giermkowie mają drewniane głowy, nie rozumiem więc, w jaki sposób mieliby być wrażliwi na cokolwiek. Może Relkin jest inny. Tomas nie zwrócił na to uwagi. - Założę się, że Marco będzie wiedział, dla kogo wzniesiono tę budowlę. Relkin pokiwał głową. - Możliwe, absolutnie możliwe. Marco dorastał w krainie Argo. - Niestety, zanim spotkali się z Marco Velim, giermkiem smoczycy Nesessitas, otrzymali rozkaz wymarszu. Z chóralnym jękiem dźwignęli się na nogi, zarzucili na ramiona plecaki i ekwipunek, po czym wyruszyli. Przebrnęli przez gruzy starożytnej świątyni. Z roztrzaskanych kamieni wystawały tajemnicze pylony z wyrytymi runami Veronathu. Wkrótce zostawili świątynię za plecami i zagłębili się w las dębów, świerków i cykuty, pokrywający górskie zbocza na tej wysokości. Dotarli do wysuniętego fragmentu świątynnych zabudowań małej kapliczki z wyrzeźbionymi w kamieniu reliefami. Charakterystycznym, długim krokiem minął ich sierżant Duxe, wysoki, blady i zaprawiony w bojach, z depczącym mu po piętach, zdyszanym zastępcą, Poultersem. - Wejdźcie tam - polecił im - Potem zejdźcie ścieżką, aż napotkacie porucznika Wealda. Skieruje was na stanowiska - Oznacza to, że będziemy dzisiaj walczyć, sierżancie? - zagadnął go Tomas. - Rzekłbym, że za niecałe dwadzieścia minut. Ruszać się. Mamy tu coś do zrobienia. Na górę wspina się oddział wroga i to szybko. Stojąc przy kapliczce, Relkin poprawił kołczan i spojrzał w zimne oczy wykutej wieki temu twarzy. Bóg wojny? Jego zdaniem twarz miała wystarczająco zacięty wyraz. Czy pomoże im w nadciągającej walce? A jeśli tak, to skąd będą o tym wiedzieć? To zawsze był problem dla Relkina z Quosh. Znaki były tak subtelne, że można je było z łatwością wziąć za szczęśliwy traf. Oczywiście zawsze zostawała im jeszcze magia - ta była dla Relkina wystarczająco prawdziwa - lecz chłopiec był w niej kompletnym ignorantem. Znudzony zapamiętywaniem Birraka, opuścił kilka lekcji w świątyni w Quosh. Zostawił kapliczkę za sobą i ruszył ścieżką, prowadzącą na rozległą łąkę. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Najeźdźców po raz pierwszy dostrzeżono w lasach Tuniny hordę impów i szwadrony trolli pod dowództwem konnych renegatów. Początkowo widziano ich w północnej części puszczy, jak przekraczali Thun płytkim brodem Riunna. Potem pomaszerowali na południe, wzdłuż potężnej Śniegowej Opaski i Skalistego Drapieżcy. Niedaleko Argo zaskoczyli i pojmali czterech myśliwych. Po przesłuchaniu trzech zjadły trolle. Czwarty uciekł i biegł całą drogę, aż do posterunków strażniczych przystani. W ciągu paru godzin alarmujące wieści obiegły całą krainę Argo. Minęło wiele lat od czasów, kiedy tak wielki oddział zapuścił się tak daleko od granicy. Najeźdźcy ominęli patrole milicji i przekroczyli Argo gdzieś w górze rzeki, z dala od przystani. Przeszli przez farmę nieszczęsnego Hanserta Kapela. Jego zmasakrowane ciało znaleziono przybite gwoździami do latarni na skrzyżowaniu dróg. Największą zagadką było, dlaczego nie zjadły go trolle. Łamanie sobie nad tym głowy nie przeszkodziło ludziom zaprząc muły do wozów i wyruszyć w stronę brodu przystani Argo. Kiedy na przystani impy przechwyciły wóz z dziewczętami, wybuchła powszechna panika i małe miasteczka nad Argo zaczęły pustoszeć, w miarę jak ich mieszkańcy uciekali na północ, do Dalhousie lub na południe, przez przełęcz i do Razacu. Strach był tak wielki, że porzucano gospodarstwa, zostawiając trollom bydło i trzodę. Wyglądało na to, że pogodzono się z utratą całorocznych zasiewów, co oznaczało, że Górne Argo nie przyniesie żadnych plonów. Wtedy właśnie z Dalhousie przybył kapitan Hollein Kesepton że swoim oddziałem. W samą porę. Młody Kesepton miał pod sobą siedemdziesięciu ośmiu żołnierzy z 13 regimentu Marneri, dwudziestu trzech jeźdźców z 6 Lekkiej Kawalerii Talionu i sześć ocalałych że 109. Szwadronu smoków z oficerami i giermkami. Oczywiście ta napaść była ostatnią rzeczą, jakiej mógł spodziewać się Kesepton. Patrolowanie Górnego Argo miało zapewnić jego małemu oddziałowi zasłużony wypoczynek. W ten oto sposób młody Hollein Kesepton stanął w obliczu błyskawicznego kryzysu w karierze. To była pierwsza misja, którą samodzielnie dowodził, jako świeżo mianowany zimą dowódca. Wcześniej był ochotnikiem skierowanym do sformowanego w Marneri Nowego Legionu, który wyruszył przeciwko Teetolom. To była ciężka, okupiona obustronnymi stratami kampania, w wyniku której nie udało się jednak złapać Życzenia Krwi, wodza Shugga Teetoli. Hollein wyróżnił się podczas ataku na obozowisko Elgomy. Najpierw podtrzymał żołnierzy z Marneri, którzy omal nie oddali pola pod ciężkim ostrzałem z teetolskich łuków, a następnie poprowadził ich do ataku na łuczników, wypierając ich z lasów i wycinając pod samymi murami Elgomy. I tak oto znalazł się tutaj - wnuk wielkiego generała Keseptona - po raz pierwszy samodzielnie dowodząc wyniszczoną kompanią Nowego Legionu Marneri i garstką jeźdźców z Talionu, którzy także widzieli zimę w krainie Teetoli. Zęby było mu jeszcze trudniej, miał pod sobą niesubordynowanego sierżanta Duxe’a, dowodzącego 13 Marneri oraz zupełnie niemożliwego subadara Yortcha z talioneskiej kawalerii. Liepol Duxe był surowym, upartym mężczyzną, gardzącym słabościami innych, sierżantem starej daty, szybkim w mieczu i krytycyzmie. Przeszedł do nich z Pierwszego Legionu Marneri, gdzie przebywał w ogniu pogranicznych walk od dziesięciu lat. Na nieszczęście Duxe’owi nie spodobał się błyskawiczny awans Holleina na kapitana. Kładł go na karb wpływów generała Keseptona. Liepol i jego podwładni nie brali udziału w zimowej kampanii, toteż niewiele wiedzieli o wyczynach młodego Keseptona pod Leżem Elgomy. Hollein rozumiał odczucia sierżanta i bardzo chciał mu wyjaśnić, jak absurdalnie mylił się w swych podejrzeniach. Gdyby Duxe znał generała, wiedziałby, że stary Kesepton nigdy, choćby w najmniejszym stopniu, nie faworyzowałby rodziny. On także był żołnierzem starej daty. Niestety nic nie mógł powiedzieć. Duxe wziąłby to tylko za oznakę słabości, na co Hollein nie mógł sobie pozwolić. Duxe był jednak przydatny i przewidywalny. W odróżnieniu od subadara Yortcha, który był tak nieznośny, jak tylko talioński samochwał potrafi. Tworzyły go duma, zapalczywość i głupota. Był o dwa lata starszy od Holleina i przekonany, że to on powinien dowodzić patrolem, a nie jakiś świeżo upieczony półkapitanek piechoty. Yortch był pełnym subadarem lekkiej kawalerii od trzech lat i trudno mu było przyjmować rozkazy od kogoś młodszego od siebie. Kesepton położył kres początkowym odmowom wykonywania poleceń przez subadara ogłaszając, że aresztuje go, jeżeli ten natychmiast nie zacznie wykonywać rozkazów. Potem Yortch stanąłby przed sądem wojskowym w Dalhousie. Zapadła wtedy długa cisza. Na oczach Keseptona i porucznika Wealda Yortch zmagał się że sobą przez całe trzydzieści sekund, nim wreszcie skapitulował. Poskromiony i nadąsany subadar nadal obnosił się z taliońską arogancją. Hollein nie miał ochoty na walkę, podczas której Yortch będzie dowodził jego siłami konnymi, lecz nie miał wyjścia. Misja w Argo przybrała kiepski obrót. Sama obecność żołnierzy i olbrzymich smoków bojowych oraz wzbijane przez maszerującą kolumnę tumany kurzu, przyczyniały się do uśmierzenia paniki. Niestety w trakcie marszu wzdłuż zakola Argo w niebo uderzyły słupy dymów z płonących farm. Widziano bandy złych impów i trolle pożerające bydło. Przez cały dzień wspinali się na zbocze Czerwonego Dębu, mijając opustoszałe wioski i kierując się w stronę kłębów dymu, widocznych nad czubkami drzew. Po południu zatrzymali się na odpoczynek w ruinach antycznej świątyni niedaleko rozległej łąki, ciągnącej się po samo podnóże góry. Było jasne, że zbliżyli się do wroga. Od najbliższych słupów dymu dzieliła ich niespełna mila. Kesepton wysłał Taliończyków na rekonesans w dół zbocza. Jeźdźcy zniknęli w gęstwinie. Pół godziny później z lasu przed nimi Hollein usłyszał tętent kopyt i odgłosy walki. Ostrzeżony tym, wywołał ludzi i smoki że świątyni i ustawił ich wzdłuż skraju lasu - żołnierzy na skrzydłach, a smoki w środku linii. Zanim skończyli, przez łąkę przegalopował samotny jeździec, przynosząc wiadomość od Yortcha. Kapitan przeczytał ją i skonsultował się z porucznikiem Wealdem. - Yortch twierdzi, że ściga go co najmniej stu impów, a jeszcze więcej maszeruje z tyłu. - Trolle? - Jak dotąd ani śladu. Lecz one gdzieś tam są - pamiętaj o meldunkach z Tuniny. Weald przytaknął ponuro głową. - Zgadza się. No cóż, wkrótce będziemy gotowi. Kesepton spojrzał na łąkę. Najlepiej byłoby, gdyby zdołał oderwać kawalerię i wycofać ją jako ruchliwą flankę. Przeciwnik miał przewagę liczebną, według części raportów - znaczną. Trzymanie jazdy w odwodzie może okazać się kluczowym posunięciem. Oczywiście nakłonienie Yortcha do porzucenia starcia będzie bardzo trudne. Wypisał instrukcje na odwrocie listu i odesłał gońca z powrotem do subadara. Zlustrował wzrokiem linię. Ustawieni dwójkami na samym skraju lasu żołnierze trzymali w pogotowiu łuki i włócznie. Na komendę zewrą szeregi w obronną falangę lub zaczepną linię. W centrum zgromadzono smoki, solidny węzeł mięśni i ścięgien. Nagle łąka rozbrzmiała dźwiękami rogów i gromkimi okrzykami. Rogi zagrały ponownie - basowe, ciężkie rogi, różniące się od kornetów Marneri czy trąbek Talionu. To były wielkie, mosiężne rogi wroga. Zaraz potem rozległo się piekielne zawodzenie nacierających impów. Kesepton zaklął pod nosem. Za późno. Co robił Yortch? Na skraju łąki dostrzegł jakieś poruszenie. To wracali jeźdźcy, zasypywani ulewą strzał. Na całe szczęście nikt nie został trafiony i konni szybko zbliżali się do formacji Keseptona. Za nimi pojawiła się ciemna masa z jeźdźcami w czarnych mundurach na czele. Piskliwe wrzaski impów przybrały na sile. Wrócił Weald. - Na moje oko jest ich ponad setka, sir. Kesepton sam odniósł takie wrażenie. - Przeklęci Taliończycy. Nie potrzebuję harcowników, lecz siły oskrzydlającej. - Już tu pędzą. Wygląda na to, że subadar dostał więcej walki, niż zakładał. W tym momencie jeden z rumaków runął na ziemię i impy zawyły z radości, ruszając przed siebie i zakładając w biegu świeże strzały na cięciwy. Oficer zawrócił i poderwał z ziemi pechowego jeźdźca, po czym umknął, przytulony do siodła, tuz przed grotami pierwszych strzał. - Ci Taliończycy są nawet dość odważni, tylko strasznie ciężko z nimi współdziałać - zauważył Kesepton. - Zgadza się, sir - przytaknął Weald. Kawaleria przemknęła przez ich linię, zwalniając w zaroślach i tłocząc się na ścieżkach. Yortch pojawił się ostatni, że spieszonym jeźdźcem za plecami. Przystanął przy Keseptonie, który powitał go uniesioną dłonią. - Dobrze, że odskoczyłeś, subadarze. Już myśleliśmy, że was tam straciliśmy na cały dzień. Yortch był podniecony - twarz miał zaczerwienioną, z trudem łapał powietrze. Spod hełmu wysmyknęły mu się włosy koloru dzikiej kukurydzy. - Proszę o wybaczenie, lecz opóźnili nas wrogowie - łaknęli naszej stali i nie mogliśmy im odmówić. Kesepton westchnął w duchu, lecz powstrzymał się od komentarza. - Chcę, żebyś przegrupował swoich ludzi i trzymał ich na tyłach. Niech odpoczną wkrótce będziemy was potrzebować. Chociaż raz Yortch nie protestował. Potrząsnął lwią grzywą włosów. - Tak, to chyba najlepsze, co możemy teraz zrobić. Hollein stłumił śmiech i zerknął na Wealda, który tylko zmarszczył z rezygnacją brwi. - Wykonać - polecił Kesepton. Yortch ruszył z kopyta. Kapitan obrócił się ku łące. Widok, który ujrzał, sprawił, że podupadł na duchu. Za impami wynurzył się oddział wysokich, potężnie zbudowanych postaci. - Na krew - mruknął. - Nie wygląda to najlepiej, sir - przynajmniej tuzin. Brązowe, o ile się nie mylę. - Smoki już je dostrzegły? - Na to wygląda, sir. Rzeczywiście, w grupce smoków nastąpiło poruszenie. Olbrzymie stworzenia podeszły do drzew na skraju lasu, wyciągając długie, wężowe szyje, żeby lepiej przypatrzyć się nadciągającym trollom. - Lepiej objedźmy tę linię, Weald. Ja wezmę lewą flankę spotkamy się tutaj za jakiś czas. Oficerowie zawrócili konie i pokłusowali pod leśnym sklepieniem. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Smoki że 109. obserwowały spod zmrużonych powiek nadciągającą ciemną masę przeciwników, wydających z siebie przenikliwe okrzyki wojenne. Potężne łapy zacisnęły się na rękojeściach mieczy, a mocarne muskuły napięły w oczekiwaniu na walkę. Impy zwolniły, jakby wyczuwając, że coś tu nie gra. Ścigani przez nie ludzie zaprzestali walki. Dzięki wrażliwym stopom wiedziały, że konie przepadły gdzieś w lasach. Linia drzew tworzyła naturalną linię obronną. Przywódcy impów, niektórzy wysocy nawet na pięć i pół stopy, patrzyli przed siebie z niepokojem. Reszta oglądała się na nich, szukając otuchy, lecz jej nie znajdując. Klątwy i groźby odzianych w czarne skóry jeźdźców miały nakłonić impy do kontynuowania ataku. Ludzie zawsze tak robili - byli tacy okrutni, tacy niedbali o życie impów. Traktowali je jak mięso armatnie. Impy podniosły donośny lament. Swoją frustrację okazywały uderzając kordelasami o ciężkie, kwadratowe tarcze. Jeźdźcy byli niewzruszeni - dobyli batogów i zaczęli donośnie nimi trzaskać. Impy ruszyły naprzód ostrożnym krokiem. W rezultacie wkrótce dołączyły do nich długonogie trolle, które wyprzedziłyby je, gdyby nie szorstkie komendy jeźdźców. Impy znowu podjęły skargę. Cholerne trolle zawsze trzymano z dala od zagrożeń i to na impy zawsze spadała cała brudna robota. Wielkie, brązowe trolle rewanżowały się uwagami o smaku impów, przyrządzonych w odpowiedni sposób, na co te ostatnie wyraziły swoje zdanie na temat braku organów płciowych u trolli. Jeźdźcy uwijali się wśród nich z ciężkimi batogami, wymuszając wykonywanie poleceń, poganiając impy i powstrzymując trolle do chwili zdemaskowania pozycji wroga. Dopiero wtedy olbrzymie bestie włączą się do walki, przerwą linie przeciwnika i rozbiją formacje, otwierając je na atak impów. Oczekujące smoki zamruczały, podekscytowane, zupełnie zapominając o zmęczeniu. Do głosu doszła ich wojownicza natura - były żądne walki. Relkin parokrotnie obserwował ten bojowy zapał podczas wojny z Teetolami, lecz widok nadal unosił mu włosy na karku. To było takie pierwotne, niczym erupcja rozszalałej energii. Smoki zapamiętywały się wtedy w sobie. Liczyła się jedynie dzierżona przez nie broń i zabijanie wszystkiego, co stanęło im na drodze. Instynkt podpowiadał człowiekowi, by uciekał, gdzie pieprz rośnie, byle jak najdalej od tych niebezpiecznych olbrzymów. Ich dzicy kuzyni zjadali ludzi na równi że wszystkim, co udawało się im schwytać, a w takim bitewnym szale zdolne były do straszliwej rzezi. Popędzane ochrypłymi krzykami ludzi impy podeszły wreszcie do linii obronnych Keseptona. Nagle w powietrzu zrobiło się gęsto od strzał, wypuszczonych przez wojowników Marneri. Krępe impy ginęły przy wtórze żałosnych wrzasków. Ich dowódcy gnali je naprzód, rogi podjęły pieśń. Impy stanęły jednak w miejscu. Nie miały ochoty na dalsze natarcie i narażanie się na strzały. Majaczący przed nimi las oznaczał śmierć. Ich toporne rysy wykrzywiały grymasy rozpaczy i złości. Lecz ozwały się trzaski batogów, a one doskonale wiedziały, że jeśli nie posłuchają, czeka je o wiele gorszy los. Ich frustracja osiągnęła szczytu. Nagle horda impów zgodnie zawrzasnęła i runęła do ataku, wymachując ciężkimi kordelasami. Relkin wciągnął powietrze i uniósł kuszę. To będzie prawdziwa próba dla 109.. Za tymi impami maszerowały trolle, wysokie na dziewięć stóp bestie o mosiężnej skórze. Nie walczyli dotąd z trollami. Zimą ścierali się z samymi Teetolami, którzy - z całym szacunkiem dla ich męstwa i biegłości w walce byli tylko ludźmi. Bojowe smoki istniały właśnie że względu na trolle. W listowiu zaszumiały strzały impów. Relkin przytulił się do drzewa. Zerknął na prawo. Bazil czekał przykucnięty z Piocarem w łapie. Ogonem trzymał niewielki miecz. Lewe ramię osłaniał mu puklerz o średnicy pięciu stóp z trzech warstw stali i skór. Widok Bazila rozwiał wszelkie obawy Relkina. Byli 109. Szwadronem Smoków, a ich wrogowie zaraz przekonają się, co to oznacza! Po chwili impy wpadły prosto na nich. Tuzin krępych sylwetek nadział się na pozycję smoków. Potężne gady wstały i zaczęły ciąć długimi mieczami, krzesząc iskry z hełmów impów i rozszczepiając ich ciała na pół. Zaskoczone impy odskoczyły, wrzeszcząc „Gazak!” - najstraszniejsze słowo w ich prymitywnej mowie. O tak, plugawe, wielkie Gazaki czyhały na nie wśród drzew. W powietrzu zrobiło się gęsto od strzał, które naszpikowały smocze kaftany z grubych skór, upodobniając je do dziwacznych poduszek na igły. Stojący za plecami Bazila Kepabar zaklął okropnie, kiedy jedna że strzał znalazła lukę w osłonie i wbiła się mu w ramię z tarczą. Tomas podskoczył do boku potężnego, mosiężnego smoka i uciął drzewce. Kepabar ryczał z wściekłości. Impy zrobiły się na tym odcinku ostrożniejsze. Gdzie indziej wpadały na ludzi z hukiem stali, spychając ich w tył, choć żołnierze walczyli z żelazną determinacją i wkrótce przestali się cofać. Szermierze związywali impy walką, podczas gdy włócznicy przeszywali je grotami włóczni i już wkrótce przed ich linią urosła sterta zwłok wrogów. Do uszu ludzi na koniach szybko dotarła wiadomość - w lesie kryją się plugawe smoki, zabiły już pięć dobrych impów! Jeźdźcy naradzili się i posłali do boju trolle. Połowa tych potworów dzierżyła ciężkie włócznie - smocze lance. Zamiast grotów miały dwustopowe, trójkątne ostrza że stali wykutej w kuźniach Tummuz Orgmeen. Reszta walczyła ciężkimi toporami, które rozrąbywały ludzi na pół równie łatwo, jak miecz przecinał szczura. Zasypała je ulewa strzał, wbijających się w ich ciała, co wyrwało z przepastnych gardzieli wrzaski wściekłości. Przyspieszyły i starły się że smokami, oczekującymi ich na skraju lasu. Kroczące na czele, trolle próbowały przeszyć smoki włóczniami, lecz te odbijały dźgnięcia tarczami i mieczami, starając się wyeliminować lance i podejść do przeciwników. Wielkie miecze zabłysły w popołudniowym słońcu, rozrzucając dokoła konary drzew i gałęzie krzaków. Bazil i Kepabar stali w samym środku smoczej formacji. Zaatakowały ich cztery trolle uzbrojone w długie lance i ciężkie, obosieczne topory. Impy wycofały się, wrzeszcząc przenikliwie, za to trolle natarły z animuszem, zmuszając smoki do cofnięcia się przed ich włóczniami. Gady stanęły wśród większych drzew, próbując mieczami odciąć ostrza lanc. Pomiędzy krzakami przemknęły cztery impy, chcące okaleczyć zamotane w gąszczu smoki. Relkin i Tomas przywitali je bełtami z kusz, kładąc trupem dwóch napastników. Jeden padł z przeszytym gardłem, drugiemu pocisk utkwił w oku. Pozostała dwójka napotkała miecze giermków. Relkin stanął naprzeciw impa niższego od siebie, lecz dwa razy szerszego. Robił uniki i trzymał go na dystans, manewrując mieczem przed twarzą impa, który próbował dosięgnąć go swoją cięższą bronią. To była niebezpieczna gra, utrudniana przez rosnące dokoła drzewa. Parokrotnie ledwo wywinął się od ciosów, zanim zdołał zranić przeciwnika w ramię. Rozwścieczony imp wrzasnął i rzucił się do ataku. Relkin cofnął się, potknął i upadł na plecy. Napastnik wydał triumfalny okrzyk i wzniósł kordelas. A wówczas powietrze przeciął że świstem miecz ogonowy Bazila, uderzając z całej siły w żelazny hełm impa i krzesząc z niego skry. Kreatura osunęła się bezwładnie na ziemię. Relkin zerwał się na równe nogi i włączył do starcia Tomasa z drugim impem, odwracając jego uwagę. Przeciwnik obrócił się, blokując cios, a wtedy Tomas wbił mu miecz w bok. Imp jęknął z rozpaczą i uciekł. Tomas zdążył jeszcze ciąć go przez grzbiet. Tymczasem Kepabar zdołał strzaskać lancę jednego z trolli i wdał się w pojedynek z topornikiem. Miecz Kepa, Gingle, zatoczył szeroki łuk i utkwił w pniu drzewa. Mosiężny smok zaklął, mocując się z bronią. Troll zagulgotał z rozkoszy i wzniósł topór, zamierzając uciąć Kepowi łapę w łokciu. Na szczęście bełt Relkina wbił mu się w bok głowy, rozpraszając go, i ostrze topora zagłębiło się w ziemi. Kepabar dał spokój mieczowi i łupnął trolla pięścią w brzuch, powalając go na glebę. Potwór wyrwał sobie bełt z głowy. Po twarzy i szyi spłynął mu strumień czarnego płynu. Kepabar wyszarpnął Gingle’a i zaatakował. Troll ledwo zdążył podnieść się z ziemi. W innym miejscu Bazil zderzył się pierś w pierś z trollem, wyrywając mu lancę z garści. Przeciwnik ryknął wściekle i walnął smoka kolanem w brzuch. Baz miał wrażenie, jakby go koń kopnął. Zatoczył się wstecz, nie wypuszczając jednak lancy z garści. Chciał to wykorzystać topornik, lecz Baz odpędził go mieczem ogonowym. Zaraz potem Gingle Kepabara rozpłatał trolla od ramienia po pas. Potwór padł bezgłośnie na ziemię. Ocalałe trolle uciekły z okrzykami przerażenia. Gazaki spuściły im tęgie lanie. Dwa z nich były martwe, gdyż Nesessitas ścięła swojego przeciwnika Mercurim. Reszta odniosła rany. Widząc spadek entuzjazmu trolli do dalszej walki, jeźdźcy trąbieniem w rogi odwołali swoje siły. Impy i trolle oderwały się od przeciwników, ostrzeliwując się, dopóki nie wyszły z zasięgu łuków. Prawdę powiedziawszy, pragnęły chwili wytchnienia na równi z ludźmi z Marneri. Hollein Kesepton natychmiast przegalopował wzdłuż linii, podnosząc żołnierzy na duchu i przegrupowując ich. Mieli trzech zabitych i tuzin rannych. Nawet nie piąta część strat przeciwnika, ale i tak na tyle dużo, by zmartwić Keseptona. że smoków, Chektor i Vander odnieśli lekkie rany, zadane przez impy harcujące im wokół nóg. - Powstrzymaliśmy ich, sir - odezwał się Weald, lekko zraniony kordelasem w nasadę nosa. - Tak jest, poruczniku, ale oni wrócą. A teraz znają nasze siły i pozycję. - Zmuszenie impów do drugiego natarcia nie będzie już takie łatwe. To bardzo niepewni żołnierze. Kesepton uśmiechnął się ponuro. - Może damy im dalsze powody do zastanowienia. - Zawrócił konia i pokłusował między drzewami, szukając subadara Yortcha. Znalazł go klęczącego przy rannym kawalerzyście z zabandażowanym ramieniem. - Twoi ludzie dobrze stawali - stwierdził Yortch, wstając. - To doświadczony oddział, subadarze - w tym cała tajemnica. - Ale nie zgadzam się z rozmieszczeniem sił. Powinieneś postawić dwa smoki na końcach linii. Pierwsze uderzenie zepchnęło ludzi - musisz ich solidnie zakotwiczyć. Kesepton ściągnął usta. Czy Yortch nie rozumiał, że to osłabiłoby centrum, na które nacierały trolle? Rozerwałyby szyk i wywołały paniczny odwrót, podczas którego ponieśliby ciężkie straty w ludziach i smokach. - Nie będę dyskutował z tobą na temat mojej taktyki, subadarze. Potrzebuję jedynie zapewnienia, że twoi ludzie są w stanie wsiąść na konie i udać się na prawą flankę. Na mój sygnał wykonacie manewr oskrzydlający, atakując ich tyły, kiedy uderzą ponownie. Chcę, żebyście związali walką ich dowódców, którzy krążą poza zasięgiem łuków. Yortch pokiwał z namysłem głową. - Tak, to brzmi dobrze. Tak zrobię. Kesepton poczuł, jak pulsuje mu krew w skroni. Starał się panować nad głosem. - W takim razie bądź tam tak szybko, jak tylko zdołasz, subadarze. W każdej chwili spodziewam się drugiego uderzenia. Yortch ponownie skinął głową. - Oczywiście. - Gwizdnął i adiutant przyprowadził mu konia. Wskoczył na siodło i zasalutował kpiąco Keseptonowi. - Życzę powodzenia, mój kapitanie, jako że wyruszamy do bitwy, z której możemy nie wrócić, ja i mój dzielny oddział z Talionu. Zachowajcie nas w życzliwej pamięci, jeżeli wy przeżyjecie, a my nie. Kesepton pokręcił głową, a potem wybuchnął śmiechem. - Oczywiście, subadarze, twoja odwaga została już zauważona. Kiedy nadejdzie właściwa chwila, przepędź tamtą bandę do domu i pozwól nam rozprawić się z nimi bez ich przywódców, którzy śledzą przebieg starcia z bezpiecznych pozycji na tyłach. Kapitan zawrócił konia i pogalopował lasem na czoło formacji. Wróg utworzył dwie szerokie kolumny z trollami w środku każdej formacji. Jeźdźcy wrzeszczeli na podwładnych w swej chrapliwej mowie. Zza krzaka po prawej wychynął Liepol Duxe. - Jak pan sądzi, co oni zrobią? - zapytał. Kesepton wzruszył nieznacznie ramionami. - Zaatakują, lecz tym razem w dwóch grupach, skupiając się na naszych flankach. Wiedzą, że mają przewagę liczebną. Ludzie są gotowi. Smoki najprawdopodobniej także. Jak za sprawą magii pojawił się przy nich smokowy Tetzarch. - Słyszałem to, sierżancie Duxe, i zapewniam, że 109. będzie gotowy. - Tetzarch był wysokim, pleczystym mężczyzną o przedwcześnie posiwiałych włosach i bladobrązowych oczach. - Smoki walczyły dobrze, smokowy - zapewnił go Kesepton. - Tego właśnie od nich oczekiwano, sir. To doświadczona grupa. - Niemniej, po raz pierwszy posmakowały trolli, jak sądzę. Tetzarch uśmiechnął się. - Prawdę rzekłszy, dopiero teraz dyskutują nad ich smakiem, a jest to całkiem ożywiona dyskusja. Kesepton i Duxe wymienili spojrzenia. - Doprawdy? - Złamany Ogon twierdzi, że troll jest najlepszy marynowany w winie i ziołach. Kepabar nie zgadza się z nim, Vander ma ochotę na surowego, a Chektor marzy o ugotowaniu go. Rzadko można było usłyszeć głuchy śmiech Duxe’a, teraz jednak był on ostry i tak donośny, iż żołnierze Marneri podnieśli głowy, a ich nastroje poprawiły się. Skoro Liepol Duxe uważa ich położenie za takie zabawne, to nie jest chyba tak źle, jak sądzili. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Raz jeszcze zagrzmiały rogi, a batogi wzniosły się i opadły. Impy rzuciły się naprzód, uformowane w najeżoną włóczniami falangę że szczepionymi że sobą tarczami. Wznosiły świdrujące okrzyki wojenne, potęgując zgiełk czyniony przez rogi i bębny. Wojsko Marneri stawiło im czoła na skraju lasu, przeciwstawiając im tarcze i miecze. Ponownie zabrzęczała stal. Kesepton krzyknął donośnie do Yortcha i chwilę później Taliończycy wypadli z lasu, szarżując na odzianych w czerń jeźdźców, kręcących się za plecami trolli. W mgnieniu oka wywiązała się konna potyczka, przewalająca się po całej łące w chaosie błyskających mieczy i migoczących podków. Starcie w leśnym gąszczu stawało się coraz bardziej rozpaczliwe. Dowódcy impów wiedzieli, że siły Marneri można z łatwością oskrzydlić, toteż grupki tych kreatur zaczęły obchodzić obronną linię z prawej i z lewej strony. Kesepton i Weald rzucili się w wir walki na prawej flance, odpierając tuzin impów, próbujących wyjść na tyły szyku ludzi. Lewa strona trzymała się dzielnie, lecz świeży tuzin impów przedarł się gwałtownym uderzeniem na samym końcu szyku, grożąc rozbiciem formacji. Kesepton dotarł tam w samą porę, by poderwać ludzi i wstrzymać napór przedzierającego się przez zarośla przeciwnika. Przez dłuższą chwilę szale potyczki wahały się to na jedną, to na drugą stronę, lecz sierżant Duxe zabił prowadzącego atak wojownika i po chwili natarcie załamało się i rozproszyło wśród drzew. Kesepton oparł się o smukłe drzewko i wziął głęboki oddech. Władające mieczem ramię było ciężkie, jak odlane z ołowiu, poza tym otrzymał solidny cios tarczą w żebra, które promieniowały bólem przy każdym poruszeniu się. - Dobry cios, sierżancie - stwierdził, kiwając w stronę powalonego wojownika. Duxe stał nad nim, ciężko dysząc i drżąc lekko z wysiłku i napięcia. - To tyle, jeśli chodzi o łatwy patrol, który obiecywali nam w Dalhousie. - Na to wygląda - zgodził się Hollein. Duxe odetchnął i zlustrował ocalałych na lewym skrzydle żołnierzy. Weald przyprowadził konie. Porucznik krwawił obficie z rany na czole, brudząc sobie twarz i napierśnik. - Informacja że środka, sir. Podszedł drugi smokowy Heltifer, blady, szczupły młodzieniec o brudnej twarzy. Przyniósł straszną wiadomość. Sorik padł od ciosu lancy w brzuch. Po kręgosłupie Keseptona przebiegł lekki dreszcz strachu. Już stracił jednego smoka, uszczuplając skromne siły do pięciu gadów? I tak przeciwnik miał przewagę liczebną. Kesepton nie mógł pozwolić sobie na zbyt duże straty. Co będzie, jeśli ich nie powstrzymają? Czy zdołają wytrwać do zmierzchu i wtedy się wycofać? Miał złe przeczucia. Przedarł się konno przez zarośla na środek, do pozycji smoków. Wygląd miejsca zdradzał, że stoczono tu bitwę. Pierwsze, co zobaczył, to martwy imp, nadziany na młode drzewko. Parę kroków dalej ujrzał krwawą jatkę. Leżał tam smokowy Rosen Jaib, wykrwawiony na śmierć z przeciętej arterii szyjnej. Kucał nad nim potężny Vander, jego smok. Kesepton i olbrzym wymienili spojrzenia i kapitan z ciężkim sercem poszedł bez słowa dalej. Przy stercie martwych impów leżał Sorik. Ogromne cielsko opierało się o drzewo. Giermkowie próbowali zatamować upływ krwi, lecz lanca na dobre utknęła we wnętrznościach. Jeżeli nie utrata krwi, to zabiją go zapalenie i zakażenie. Przy konającym dowódcy przykucnęły dwa inne smoki: Nesessitas i mosiężny Kepabar. Kalstrul, giermek umierającego smoka, siedział obok, zanosząc się płaczem. Kesepton podszedł bliżej. Smok przyjrzał mu się przerażająco pustym wzrokiem. - Co z nim? - zdołał wykrztusić Hollein. Nesessitas westchnęła ciężko. Ona także została ranna. Jej ramię zdobiła zaschnięta krew. - Umiera. - Przykro mi. Był dzielnym i biegłym wojownikiem. Smoki przytaknęły. Nie mogłyby zaprzeczyć takiej ocenie wielkiego Sorika. Kalstrul łkał bezgłośnie. Kesepton pochylił się i położył mu dłoń na ramieniu. Na szczęście nie potrzeba było żadnych słów. Z gąszczu wyłonił się smokowy Tetzarch. - Kapitanie, powinien pan pójść i wyjrzeć na łąkę. Coś się tam dzieje. Co znowu? - pomyślał Kesepton. Dzień był już wystarczająco podły. Poszedł za smokowym przez zdeptane krzaki, przekraczając martwego trolla, leżącego tam niby pień powalonego drzewa. Na skraju lasu czekał giermek Relkin. Wskazał ręką na łąkę. Z początku trudno było się zorientować - lekka mgiełka i światło późnego popołudnia były zwodnicze - nagle jednak dotarło do niego, co widzi, i serce zamarło mu w piersi. - Posiłki - wyszeptał. Z lasu po drugiej stronie łąki wylewał się kolejny strumień impów pod dowództwem niewielkiej grupki jeźdźców. Towarzyszyły im co najmniej trzy świeże trolle. - Gdzie jest Yortch że swoimi ludźmi? - zapytał, czepiając się choćby najwątlejszej nadziei. Tetzarch machnął w stronę opadającego po lewej zbocza. - Gdzieś w dole. Ściga niedobitki wroga. - Nie krył niesmaku, wywołanego postępowaniem Taliończyków. Hollein zaklął. Yortch puścił się w samowolny pościg, kompletnie zapominając o bitwie. Być może wręcz postanowił zabrać swoich ludzi i wrócić na przystań z wiadomością, że oddział Marneri został zniszczony i przeżyli tylko jego kawalerzyści. Był zdolny do wszystkiego. Opanował się z wysiłkiem i mruknął cicho - Miejmy nadzieję, że wrócą na czas. Żołnierze Marneri z ponurymi minami wpatrywali się w drugi oddział impów, dołączający do pierwszego. Przywódcy wezwali do kolejnego natarcia i wkrótce tłum impów ruszył na nich, wrzeszcząc przeraźliwie. Sytuacja rysowała się wyjątkowo ponuro. Formacja przypominała teraz duże U, z wygiętymi w tył skrzydłami, które wkrótce zapewne zewrą się w krąg i jego oddział zostanie otoczony. Tymczasem trolle wróciły do pełni sił i smoki stanęły przed naprawdę ciężką próbą. Ludzie kręcili się tu i tam. Zewsząd spadały na nich strzały impów. Hollein zdał sobie sprawę, że jego pozycja jest nie do utrzymania. Naradził się z Duxem i Tetzarchem. Wkrótce potem dołączył do nich Weald. - Nie mamy większego wyboru. Musimy wycofać się do ruin świątyni i próbować tam się bronić. Nie możemy porzucić naszych rannych. - Oczywiście, że nie. - Części nie można przenieść... nie wolno nam ich zostawić. - Gdybyśmy tak postąpili, staliby się trollim żarciem - dodał Weald. Holleinowi zaschło w gardle, miał przyspieszony puls. Impy były wszędzie, gotowe do kolejnego natarcia. W każdej chwili mogą się przebić, a to oznaczałoby klęskę. Podjął decyzję. - Nie zdołamy utrzymać się tutaj, musimy się wycofać. Wydać rozkazy. Przygotować ludzi na sygnał trąbki - po trzecim dźwięku wycofujemy się wszyscy jednocześnie. Wyznaczyć ludzi do noszenia rannych, którzy nie są w stanie chodzić o własnych siłach. - A Sorik? - Sorik nie żyje - oznajmił Tetzarch. - Do licha, to kiepska nowina. Pamiętajcie, ruszamy na trzeci dźwięk. Hollein rozkazał umieścić jednego ciężko rannego na grzbiecie własnego konia, po czym przekazał wodze Kalstrulowi. Zagrała trąbka. Ludzie i smoki ruszyli w bojowej formacji przez las, kierując się do ruin starej świątyni, gdzie okopali się, czekając na wroga. - Tu na nich zaczekamy, i zwyciężymy lub zginiemy - Hollein oznajmił Wealdowi i Duxe’owi. Porucznik oblizał wargi. Był w stanie myśleć tylko o przedwczesnej śmierci. Miał przed sobą jeszcze tyle życia dziesięć lat służby w legionie, a potem emerytura i gospodarstwo w okolicach Dalhousie. A teraz marzenia zastąpiła wizja przerażającej śmierci w paszczach trolli i impów. Liepol Duxe wyprostował się tylko i splunął na ziemię. - Powstrzymamy ich. Musimy - to było wszystko, co powiedział. Kesepton rozmieścił ludzi na rogach świątynnego podwyższenia, a smoki pośrodku. Niespokojnie czekali na walkę. Nagle zaczęły wśród nich lądować ciężkie głazy. Trolle wyrywały kamienie z ruin i ciskały na ich pozycje. Żołnierze błyskawicznie przywarli do nadwerężonych murów. Smoki także poszukały schronienia, lecz dopiero kiedy głaz uderzył Kepabara w hełm, pozbawiając go przytomności. Ozwały się rogi i z otaczających ich lasów wyroiły się impy. Bazil, Relkin, Nesessitas i Marco Veli stali plecami do odwróconej głowy dawno zapomnianego boga, która oddzielała ich od wrogów niczym mur. Przeciwnik nadciągał; wrzaski i bębnienie osiągnęły kulminację. Relkin poczuł, jak opuszcza go strach. Ogarnął go wszech ogarniający spokój. Sprawnie załadował kuszę i położył na kamieniu przed sobą trzy bełty. Następnie obrócił się do Marco Veliego, najbardziej wyedukowanego spośród smoczych giermków. - A więc, Marco, komu poświęcona była ta świątynia? Zapytany roześmiał się, gdyż swego czasu długo studiował legendy starożytnego Veronathu. - To łatwe - jedna że świątyń Asgaha. Był bogiem wojny królów Veronathu. Ta głowa pochodzi z jednego z jego posągów. W tamtych czasach Veronath wystawiał pod jego chorągwią pięćdziesiąt tysięcy pikinierów. Teraz nikt o nim nie pamięta. - Bazil przypuszczał, że to bóg wojny. Powinniśmy dedykować trupy wrogów staremu Asgahowi. Marco roześmiał się niewesoło. - Asgahu, martwy boże martwego świata, jeżeli nas słyszysz, wiedz, iż zabijamy impy ku twój ej chwale! - Zerknął na Relkina. - Jeśli zamieszkuje jeszcze świat cieni, dowiedział się właśnie, co robimy w jego świątyni i aprobuje to. Po chwili zaatakowały ich impy, wybiegając zza krzaków i wymachując kordelasami. Za nimi sunęły trolle, na które zaraz wyskoczyli Bazil i Nesessitas. Zaśpiewały łuki, zaświstały strzały i kilka impów runęło na ziemię. Reszta natarła na nich całą masą. Olbrzymie miecze zawirowały i odbiły się od tarcz i hełmów trolli. Bazil uniknął ciosów dwóch potworów z lancami i chlasnął ich Piocarem przez twarze. Trzeci troll zamachnął się ciężką maczugą i spudłował o włos, uderzając w głowę od dawna martwego boga. Głowa zakołysała się alarmująco. Relkin odskoczył w tył gdyby zaczęła się toczyć, rozgniotłaby ich niczym ziarna między młyńskimi kamieniami. Kolejny troll starł się z Bazilem z brzękiem tarcz, po czym został odrzucony wstecz. Wcisnął hełm ciaśniej na głowę, ryknął i ponowił atak. Piocar zaśpiewał w łapach Bazila, lecz obydwa monstra ograniczone były kamiennymi ścianami, nie pozostawiającymi wiele miejsca na szermierkę. Skórzany smok zdołał jednak zadać przeciwnikowi potężny cios w tarczę, powalając go na kolana. Troll szybko się pozbierał i zakręcił toporem młyńca, który zdjąłby Bazilowi głowę z ramion, gdyby ten nie zdążył odskoczyć. Podbiegł do niego imp, próbując przeciąć mu ścięgna podkolanowe, lecz Relkin czekał w pogotowiu, pakując mu z bliska bełt w prawe oko. Bazil znowu uderzył i troll zatoczył się do tyłu, omal nie tratując tłoczących się za nim impów. Z obu stron natychmiast poleciały strzały. Trzy momentalnie wbiły się w prawe ramię smoka. Relkin zdążył położyć kolejnego impa, nim troll powrócił w towarzystwie drugiej bestii. Bazil wymienił się z nimi wyzywającymi rykami i zwarli się w boju. Korzystając z osłony kamiennej głowy Asgaha uskoczył, unikając pchnięcia lancą. Piocar opadł w potężnym ciosie znad głowy, rozrąbując tarczę trolla na pół. Potwór poleciał wstecz z rozszczepionym po łokieć ramieniem. Pierwszy ponownie dźgnął lancą i Bazil w ostatniej chwili odbił ostrze tarczą. Troll wspiął się na kamienne rumowisko i zwarł że smokiem. Bazilowi przeszkadzała tarcza i dał się na moment wytrącić z równowagi. Ogromna pięść brązowego monstrum spadła na wrażliwy nos smoka. Quoshita ryknął z bólu i wyrżnął trolla rękojeścią miecza w pysk. Przeciwnik zatoczył się z rykiem do tyłu. Drugi już następował mu na pięty. Relkin wpakował mu bełt w pierś bez żadnego widocznego efektu. Wokół trolli zaroiło się od impów, próbujących wspiąć się na mury. Koło Relkina przepchnęli się żołnierze, ścierając się z nimi na szczycie umocnień. Giermek załadował następny bełt i wystrzelił go w zbitą masę impów. Bazil zadał szeroki cios Piocarem, aż stal zazgrzytała skargą, zasypując głowy tłoczących się impów snopami iskier. Nadbiegało coraz więcej żołnierzy, stawiając czoła fali impów. Pojawiły się dwa kolejne trolle i podczas gdy jeden starł się z Bazilem, drugi zaatakował ludzi, powalając ich ciosami gigantycznej maczugi. Relkin zanurkował pod zamaszystym ciosem masywnej pały i wbił miecz w kolano potwora. Troll ryknął z bólu; trysnęła czarna krew. Ogromna łapa opadła z zadziwiającą szybkością, posyłając chłopca na głowę Asgaha. Cios wydusił mu powietrze z płuc. Ledwo był w stanie się poruszyć. Podleciał do niego imp, wymachując mieczem i najwyraźniej zamierzając zdjąć mu głowę z ramion. Maczuga ogonowa Bazila łupnęła intruza w grzbiet, rozciągając go na ziemi. Relkin podźwignął się z wolna na nogi i uskoczył z drogi impa z włócznią. Grot zatonął że zgrzytem w małym drzewku. Giermek odbił mieczem drugą włócznię i spróbował ciąć dzierżącego ją impa, lecz nie trafił. Walczący koło niego żołnierz zachwiał się nagle z gardłem przeszytym strzałą. Natychmiast doskoczył do niego imp i wbił mu miecz w brzuch. Relkin sparował następne uderzenie, a Cowstrap, kompanijny kowal, odtrącił tarczę impa i wypruł mu wnętrzności. Relkin podskoczył, przestraszony hukiem padającego na ziemię trolla. Odcięta Piocarem głowa potoczyła się po gruncie. Bazil stał nad pokonanym wrogiem, szerokimi zamachami miecza tnąc tłoczące się przed nim impy. Relkin spojrzał ponad Złamanym Ogonem na Nesessitas, która właśnie kładła trupem innego trolla. Wokół głowy Asgaha gromadziły się już jednak kolejne impy. Bazila olśniło. Przez mur przełaził właśnie następny troll. Smok upuścił miecz, odbił cios topora tarczą i złapał trolla oburącz w pasie. Poderwał zaskoczonego potwora w powietrze i dźwignął ponad głowę. Troll wydał okrzyk przestrachu - istoty te panicznie boją się odrywania stóp od ziemi. Bazil rozkołysał go i cisnął w odwróconą głowę boga. Monstrum osunęło się na ziemię, pozbawione chęci do dalszej walki, a kamienna głowa zachybotała się i potoczyła na stłoczone impy. Miażdżone kreatury wrzeszczały spanikowane, a głowa toczyła się, aż na powrót stanęła we właściwej pozycji, ukazując smokom i giermkom twarz wykrzywioną władczym grymasem, doskonale niegdyś znanym wszystkim jego wyznawcom. - Asgah! - zakrzyknął Marco Veli, a pozostali natychmiast podjęli okrzyk. Asgah usłyszał ich prośby! Mieli teraz chwilkę oddechu, choć na pozostałych odcinkach wciąż trwał zażarty bój. Trolle próbowały pokonać mur i dostać się między żołnierzy Marneri. Pojękując że zmęczenia, Bazil i Nesessitas ruszyli w stronę bitwy, wymachując wielkimi mieczami. Fortuna uśmiechnęła się do skórzanego - pierwszym ciosem powstrzymał atak trolla, odrąbując mu ramię. Nieszczęśnik wpadł na idącego za nim towarzysza, zmuszając go do obrony. Nesessitas nie miała tyle szczęścia. Jej troll zdążył już wdrapać się na strzaskany mur. Zeskoczył na dół, zadając potężny cios w tarczę i omal jej nie przewracając. Następne uderzenie topora sięgnęło jej hełmu. Oszołomiona smoczyca upadła na grzbiet, niezdolna do dalszej walki. W linii obronnej powstała wyrwa. Natychmiast zapełnili ją żołnierze, odciągając uwagę bestii szaleńczym wymachiwaniem bronią. Troll prychnął wściekle i szerokim zamachem ściął ich niby łan kukurydzy, przepoławiając dwóch mężczyzn. Pozostali wojownicy z ponurymi minami utrzymywali pozycję, nie cofając się i tnąc cielsko potwora z prawa i z lewa. Kamienie zrobiły się śliskie od strumieni czarnej posoki, lecz bestia nie poddawała się, a po murze już wspinała się następna. Potężny Vander ogłuszył troiła silnym ciosem miecza, krzesząc z jego hełmu błękitne iskry. Tymczasem wróciła do siebie Nesessitas, która teraz poprawiła z drugiej strony, waląc go na odlew płazem miecza. Potwór obalił się na ziemię, gdzie swymi mieczami i nożami dokończyli dzieła żołnierze. Vander już ścierał się z kolejnym trollem. Niestety w stronę świątyni biegło coraz więcej impów, którym czoła mogło stawić zaledwie kilku zdesperowanych wojowników, smoczych giermków i smokowy Tetzarch. Ten ostatni zagrzewał ich do boju głośnymi okrzykami, lecz nagle osunął się na ziemię, kiedy nieprzyjacielska strzała znalazła szczelinę pomiędzy napierśnikiem a nabijanym metalem ciężkim pasem. Kiedy przewrócili go na wznak, już nie żył. Wywiązała się walka z impami. Relkin wystrzelił, po czym odrzucił kuszę i dobył miecza. Imp zamierzył się na jego głowę. Giermek przykucnął i dźgnął przeciwnika w nogę, tuż nad kolanem. Ten upuścił tarczę i rzucił się na chłopca, dzięki wyższej sile prawie zbijając go z nóg. Relkin ledwo odzyskał równowagę, po czym ciął go nad tarczą, zrywając mu hełm z głowy. Imp wyrwał mu tarczę z ręki i uderzył w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się giermek, lecz ten zdążył rzucić się w bok, po czym powtórzył manewr, trafiając napastnika w gołą głowę. Ugodzony osunął się z jękiem na ziemię. Nie miał czasu napawać się triumfem, gdyż już atakował go następny imp, a za jego plecami roiło się od kolejnych. Zbliżał się koniec dla nich wszystkich, albowiem sytuacja wyglądała tak samo na wszystkich odcinkach. Było ich mniej niż pięćdziesięciu, a otaczały ich ponad trzy setki wrogów. Na przeciwległym skrzydle Hollein Kesepton wymienił znużone spojrzenia z Wealdem i Duxem. Wszyscy trzej przeczuwali zbliżający się koniec. Raptem, ponad zgiełk bitewnych okrzyków impów i warkot bębnów, wzbił się srebrzysty dźwięk trąbek i kornetów. A potem rozległ się gromki okrzyk, jak gdyby nadciągało pół legionu. - Jesteśmy uratowani! - zawołał Weald. - Posiłki - zgadywał Duxe. - Ale skąd? Kornety zagrały znowu jeden, dwa, trzy, cztery. A potem kolejny okrzyk. - Nie ma czasu na pytania - rzucił Kesepton. - Dąć w komety! Atakujemy! Natychmiast! - Atakujemy? Ależ zostało nam mniej niż pięćdziesięciu ludzi i raptem cztery smoki. - Nieważne - wróg się waha, nasłuchuje. Faktycznie - bębny umilkły, rogi oniemiały. Po raz trzeci usłyszeli zaśpiew kornetów - kornetów legionów. Kesepton chwycił trąbkę i zagrał sygnał do ataku. Duxe pognał wzdłuż linii, wykrzykując rozkazy i ktoś jeszcze zaczął trąbić na kornecie. Żołnierze zebrali się w sobie i resztkami sił podnieśli wielki krzyk, przedarli się przez zrujnowany mur i rzucili na wrogów. Impy stały niezdecydowane, obawiając się ataku z tyłu, a teraz widząc, że ludzie, którzy jeszcze przed chwilą byli o krok od klęski, nacierają na nich że stalą i furią w oczach. Kreatury podniosły zgodny wrzask i uciekły w las jak bezmyślne króliki, porzucając broń, tarcze i wszystko, co mogło przeszkodzić im w ucieczce. A za nimi gnały ocalałe resztki 13 Marneri, ścigając je aż na łąkę, gdzie szczęśliwym zrządzeniem losu pojawił się subadar Yortch i jego zmęczeni kawalerzyści, wracający z pościgu za jeźdźcami w czerni. Yortch natychmiast przypuścił szarżę na hordę zmykających impów, dzięki czemu nie zdołały uformować szyku i uciekały spanikowanym tłumem po samą rzekę Argo, w której wiele utonęło, nie czekając na przeprawę przez bród. Pozostały tylko trolle, a te trzeba było otoczyć i naszpikować strzałami, aż wreszcie wyzionęły ducha i znieruchomiały na ziemi. Dopiero wtedy Hollein Kesepton udał się na poszukiwanie posiłków, których trąbki uratowały zwycięstwo, a które dotychczas jeszcze się nie ujawniły. Wjechał do lasu. Ani śladu legionu czy choćby kompanii. Ani żywego ducha. Kłusował zmieszany. Wszyscy to usłyszeli - usłyszały to przeklęte impy i uciekły. Gdzie więc podziali się ci, którzy dęli w te cudowne kornety? Zachodzące słońce rzucało na pole bitwy ponure, czerwonawe światło, kiedy wrócił z poszukiwań że zmarszczonym w zamyśleniu czołem. Spotkał Wealda z obandażowaną głową. - I cóż, sir, gdzie oni są? Co się z nimi stało? Hollein pokręcił głową. - Nikogo tam nie ma, Weald, nikogusieńko. Porucznik Weald zmierzył go zaskoczonym spojrzeniem, które zaraz przeniósł na puszczę. - Ludzie gadali o martwym bogu, Asgahu. Słyszał pan? - Nie. Asgah? - Bóg wojny Veronathu. To była jego świątynia. Mówią, że w pewnej chwili utrącona głowa posągu potoczyła się i zmiażdżyła parę tuzinów impów. Hollein parsknął niedowierzająco. - Uważasz, że to Asgah grał na kornetach? - Nie wiem, ale nikogo tam nie ma, a my z pewnością je słyszeliśmy, więc... - Weald próbował przebić wzrokiem gromadzące się na polu ciemności. Hollein Kesepton wzruszył ramionami, nie mogąc znaleźć rozsądnego wytłumaczenia. Czy starzy bogowie mogli jeszcze żyć? Czyż wszyscy nie umarli, zastąpieni przez wielką matkę? Kapitan nie był zbyt pilnym wyznawcą bogów, czy nawet Bogini, teraz jednak znalazł się w nielichym kłopocie. - Bogowie czy ludzie, nie wiem, kim byli, i nie dbam o to, ale ocalili nam życie - wymamrotał w końcu. - Gdyby nie pomoc z ich strony, nie wiem, czy dożylibyśmy zachodu słońca. Weald uśmiechnął się tajemniczo. - Smoki zamierzają spalić trolle na posadzce świątyni Asgaha - uznały, że może docenić taką całopalną ofiarę. - Świetnie, to wywoła smród, który może spodobać się bogowi. Pojechali z powrotem w stronę obozowych ognisk. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Nim pole bitwy opuściły ostatnie promienie słońca, ocalali żołnierze zostali przeliczeni i zorganizowani w ekipy pogrzebowe. Z siedemdziesięciu ośmiu ludzi z Marneri dziewiętnastu trzeba było pochować, a kolejnych dwudziestu odniosło rany od skaleczeń po rozpłatane brzuchy. Medycy byli pewni, że przynajmniej trzech dalszych nie przeżyje nocy. Brakowało siedmiu Taliończyków, których uznano za zaginionych podczas pościgu za wrogiem na obszarze pomiędzy świątynią a daleką Argo. Pięciu następnych odniosło rany, które wykluczały ich z aktywnych działań bojowych do końca sezonu. Ze 109. tylko cztery smoki zachowały pełną sprawność bitewną biednemu Kepabarowi wciąż dzwoniło w głowie od uderzenia skałą, które pozbawiło go przytomności. Piechurzy grzebali zabitych, a Yortch wysłał paru jeźdźców, żeby przyprowadzili z okolicznych wsi wozy do przewiezienia rannych do przystani. W tym czasie smoki i giermkowie gromadzili chrust na stos, na którym ułożono ciało Sorika. O zmierzchu Relkin i Tomas rozpalili małe ognisko, od którego zajęło się kilka pochodni. Smoki wetknęły je pod ogromną stertę drewna. Początkowo uniosły się jedynie chmury dymu, zaraz jednak pojawiły się płomienie, sypiąc iskrami wysoko pod niebo. Ogień rzucał na łąkę krwistoczerwone światło. Spiętrzone w pobliżu stosy martwych impów i trolli rzucały widmowe cienie. Powoli przybywali miejscowi, prowadząc że sobą wozy z jedzeniem i piwem, co spotkało się z uznaniem tak ludzi, jak i smoków. Wkrótce nad świeżo rozpalonymi ogniskami zabulgotała polenta i makaron. Smoki piły piwo w zwykłym dla siebie, zatrważającym tempie, a potem zaintonowały smutną pieśń żałobną. Donośne, niskie głosy potężnych gadów odbijały się od stoków Czerwonego Dębu, niosąc się na wiele mil po dolinie, aż ludzie wychodzili przed progi domostw i patrzyli w zadziwieniu w stronę gór. Na widok pierwszych kotłów klusek smoki szybko przerwały żałobne pienia. Podobnie jak inni legioniści, żywiły się pszenicą, zwykle w postaci makaronu. Żaden inny rodzaj żywności nie był równie lekki i odporny na psucie się. Smoki doprawiały kluski akh. Ludzie poprzestawali na łagodniejszych przyprawach. Po uporaniu się z posiłkiem olbrzymy wróciły do beczek z piwem i podjęły pieśń. Do tego czasu przybyło już sporo okolicznych mieszkańców i zanim śpiew dobiegł końca, na łące zgromadził się całkiem spory tłumek. Smoki położyły się spać przy swoich giermkach, a dopalający się stos rzucał na pole bitwy posępny blask. Tylko Hollein Kesepton nie mógł jeszcze zażyć rozkoszy snu. Po długich naleganiach skłonił Yortcha do rozesłania patroli. Z raportów kawalerii i informacji miejscowych, które napływały do obozu szerokim strumieniem, dowiedział się, iż przeciwnik umknął w rozsypce w dół rzeki Argo. Część wrogów przedarła się do Tuniny i zniknęła w rozległym lesie. Resztę ścigały oddziały farmerów, którzy pozostali na gospodarstwach. Wrodzy jeźdźcy także zostali rozproszeni. Sześciu pojmano i uwięziono w Przystani Argo, reszta zaś została zabita lub rozbiegła się po lasach na drugim brzegu rzeki. W każdej chwili groziło im jednak pojawienie się kolejnych najeźdźców. Keseptona otoczyli zatroskani rolnicy, żądający ochrony ich własności. Mając do dyspozycji trzydziestu dziewięciu żołnierzy, cztery smoki i jedenastu kawalerzystów, kapitan Hollein nie zdołałby ustrzec zbyt wielu farm. Prawdę powiedziawszy, jego oddział był bliski rozpadu. Żywił poważne wątpliwości, czy w razie pojawienia się nowych sił wroga, zdołałby wydać im bitwę bez posiłków z Dalhousie. Hollein nigdy nie był w Przystani Argo, lecz znając rozmiary samych fortyfikacji, doskonale wiedział, że do ich obsadzenia potrzeba co najmniej pięćdziesięciu ludzi. Oczywiście w razie potrzeby, pomogliby mieszkańcy fortu, których odwaga znacznie urosła po usłyszeniu wiadomości, że główne siły wroga zostały rozbite i przegnane. Niestety dla farmerów nie mógł nic zrobić. Zastanawiał się w duchu, ile dni zajęłoby posiłkom dotarcie do niego z Dalhousie. Gdyby rano wysłał jeźdźca z prośbą, dotarłby on do Dalhousie po trzech dniach, przy założeniu, że deszcze nie uczyniły traktów nieprzejezdnymi. Przybycie posiłków mogło potrwać nawet miesiąc. Przez ten czas jego oddział mógł ulec przewadze liczebnej przeciwnika. Nie było to zbyt podnoszące na duchu. Olbrzymi stos pogrzebowy Sorika wciąż płonął, a wiatr roznosił na północ i zachód swąd palącego się smoczego mięsa. Kesepton walczył, żeby nie wybuchnąć, wysłuchując dziesiątek próśb o ochronę konkretnych gospodarstw, gdzie ponoć mogły ukrywać się impy. Jego ludzie byli wyczerpani. Tej nocy nikt nie miał prawa oczekiwać od nich niczego więcej. Wreszcie porucznik Weald uwolnił go od rolników, odprawiając ich z obozu. - Mamy kwatery po drugiej stronie tamtych ognisk - szepnął mu na ucho. - Twój namiot już rozbito, zostawiono ci także trochę jedzenia. - I tak oto Hollein zasiadł przed namiotem, jedząc, pijąc i odprężając się przy kufelku ale. Powoli opuszczało go bitewne napięcie. Cokolwiek wydarzy się w ciągu najbliższych tygodni, tej nocy ani jutro nie powinno dojść do żadnych walk. Może pozwolić sobie na odrobinę snu. Zanim jednak zdążył usnąć, rozległo się wołanie strażnika i po chwili stanęły przed nim dwie szczupłe postaci w szarych szatach zakonu. Dźwignął się z trudem na nogi. - Kapitanie, wielce się dzisiaj strudziłeś, nie fatyguj się więc wstawaniem dla nas - odezwał się prędko chłodny, choć uprzejmy, kobiecy głos. - Pozwól nam się przysiąść. Musimy omówić kilka spraw. Podniósł wzrok i ujrzał całkiem urodziwą twarz o delikatnych rysach i ostro zarysowanych kościach policzkowych. Nie był w stanie określić wieku kobiety. Na pewno nie była już młoda, a choć blada - nie bezbarwna. Uwagę przyciągały przede wszystkim jej oczy: duże, jasnoszare i świetliste. Towarzyszyła jej znacznie młodsza, dość ładna dziewczyna o zaróżowionych policzkach i żywych, brązowych oczach. - Witam was obie, siostry. Siadajcie i mówcie, z jakimi wieściami przychodzicie. Kobiety usiadły bez zbędnych ceregieli i natychmiast zajrzały do garnka. - Żołnierskie kluski, zawsze za nimi przepadałam - oświadczyła starsza z nich. - Obawiam się, że to wszystko, co mamy do zaoferowania. - Dziękujemy, kapitanie, z przyjemnością przyjmujemy poczęstunek. Młodsza siostra nałożyła kluski do dwóch małych miseczek i polała je odrobiną sosu słodko-kwaśnego, po czym podała porcję starszej towarzyszce. - Skąd przybywacie? - spytał Hollein. - Z południa. Cały dzień wspinałyśmy się na Czerwony Dąb. - Aha - mruknął. - Może pomożecie mi wyjaśnić pewną tajemnicę. Słyszeliśmy stamtąd trąbki jakichś żołnierzy, lecz nikogo nie zobaczyliśmy. Mijałyście ich po drodze? Młodsza z sióstr zdusiła chichot i wbiła wzrok w czarkę klusek. Starsza wzruszyła ramionami. - Nie. Szłyśmy gęstwiną. Całkiem możliwe, że zabłądziłyśmy. - Ha, w to nie uwierzę. Szare siostry nigdy się nie gubią. Uśmiechnęła się. - Dziękuję za komplement. Chciałabym, żeby to była prawda. Choć skrajnie wyczerpany, Hollein ucieszył się z obecności tej kobiety. Czarownica! - pomyślał sobie. - Rzuciła jakiś czar, którego nie wykryły moje zwyczajne zmysły. - Pozwól mi przedstawić się, kapitanie. Jestem Lessis, a to moja asystentka, Lagdalen z Tarcho. Miał wrażenie, że słyszał już gdzieś to pierwsze imię, ale teraz nie był w stanie uzmysłowić sobie, gdzie. - Hollein Kesepton, pani. A gdzieś tam jest mój porucznik, Sandron Weald. Jesteśmy z 13. Marneri z wydzielonymi siłami Szóstej Lekkiej Kawalerii Talionu i 109. Smoczym. - Walczyliście dzisiaj długo i ciężko, kapitanie. Wysączył z kufla resztkę ale. - Było blisko, zbyt blisko. Szkoda, że nie znalazłem tamtego oddziału. Nie rozumiem tego - nawet nie nawiązali kontaktu. Lessis uśmiechnęła się znowu. - Być może dźwięk, który słyszałeś, nie został wydany przez żołnierzy. - Co? Przecież słyszeliśmy kornety. Niektórzy twierdzą, że to Asgah, jakiś antyczny bóg wojny, który rządził w tych stronach, lecz dla mnie brzmiało to bardzo prawdziwie. Lessis przyłożyła dłonie do ust i dmuchnęła w nie. Rozległ się krystalicznie czysty dźwięk kornetu Marneri. Hollein gapił się na nią przez całe trzy sekundy. Potem trzasnął dłonią w kolano i wybuchnął śmiechem. - A niech mnie. Tyle, jeśli chodzi o Asgaha! To wy byłyście tymi posiłkami! Wy dwie. Przytaknęła. - Obawiam się, że tak, Holleinie Keseptonie. Zobaczyłyśmy, że jesteście w potrzebie i na szczęście wróg zgłupiał na tyle długo, by ludzie i smoki mogły ich zaatakować. Pokiwał głową. - Cholerna racja. Roznieśliśmy ich na strzępy. Wcześniej jednak przyparli nas do muru. - Zgadza się. - Uśmiechnęła się. - Z drugiej strony, całe nasze przedsięwzięcie w Argonath balansuje na skraju przepaści i co i rusz musimy dawać z siebie wszystko, by pokonać silniejszego od nas wroga. Podziw Holleina zagłuszył rozczarowanie, że w pobliżu nie ma żadnych posiłków. Dwie siostry, w tym jedna bardzo młoda, zdołały same odwrócić przebieg bitwy. - Nic dziwnego, że nie mogliśmy nikogo znaleźć! Powiedz mi jednak, jak się zgubiłyście? Musiałyście być całkiem blisko, skoro usłyszałyście odgłosy walki. - Miałyśmy po drodze pewne opóźnienie. Musiałam poszukać posłańca i nauczyć go mówić. Uniósł brwi. Wiedźmo-mowa! - Cóż, chyba nie będę drążył tematu. - To nie takie trudne, jak mogłoby ci się zdawać - mruknęła. W tym właśnie momencie dołączył do nich porucznik Weald. - Duxe wystawił warty, a pół tuzina gospodarzy jedzie właśnie na przystań po nowe informacje. Hollein pokiwał głową, po czym skinął na dwie siostry w szarości. - Przygotuj się na niespodziankę, poruczniku. Zaalarmowany Weald podniósł piaskowe oczy. - Niespodziankę? - To siostra Lessis, a to siostra Lagdalen. To właśnie one uratowały nam skórę niespełna kilka godzin temu. Żołnierz wybałuszył oczy. - One co? - Potrafią po swojemu dąć w kornety. Lessis znowu zatrąbiła w dłonie. Weald poskrobał się po głowie. - Usłyszałem już wszystko. - Prawie, szanowny panie - stwierdziła Lessis. - Pozwólcie mi jednak pogratulować wam dzisiejszego zwycięstwa - walczyliście nadzwyczajnie. Porucznik odzyskał rezon. - Moja lady, walczyliśmy dobrze, gdyż w przeciwnym wypadku zginęlibyśmy. Wszyscy otarli się o kocioł trolli. - Doskonale o tym wiem, poruczniku Weald. Zamilkli na chwilę, mężczyźni zdziwieni, a Lessis zbierając siły przed wyjawieniem im następnej sprawy. - Mam wrażenie, że czegoś od nas chcesz, pani - odezwał się w końcu Kesepton. Przytaknęła, uważnie dobierając słowa. - Faktycznie tak jest. Zamierzam prosić was o udział w niezwykle ryzykownej misji i podjęcie się służby daleko wykraczającej poza zwykłe, żołnierskie obowiązki na nie wiadomo jak długo. Zostaniecie wystawieni na niebezpieczeństwa, przy których dzisiejszy dzień wyda się wam całkiem przyjemny. Powiedziała to wszystko tak jasno i spokojnie, że przez chwilę tylko na nią patrzyli. - No cóż... - zaczął Kesepton, przełykając z trudem. W co tym razem się pakował? Odezwała się w nim wrodzona ostrożność. - Nie, nie, musisz mnie wpierw wysłuchać, kapitanie. - Uniosła szczupłą dłoń. Usiadł z powrotem, mając wrażenie, że jeszcze będzie tego żałował. - Najpierw muszę coś wyjaśnić. Ścigamy jednego z najgroźniejszych agentów wroga. Porwał on dziedziczkę tronu Marneri, księżniczkę Besitę. - To ona żyje? - spytał zaskoczony Hollein. - Słyszeliśmy, że zginęła. - Nie, została porwana przez tego człowieka. Przez całą zimę ścigałyśmy go przez miasta Argonathu. W końcu zastawiłyśmy pułapkę w Talionie, lecz został ostrzeżony przez zdrajcę i umknął. Teraz podróżuje leśną drogą przez Tuninę. Musimy go tam przechwycić. - Jakimi siłami dysponuje? - zapytał Hollein. - Spotka się z oddziałem impów i trolli, oczekujących w cieniach Śniegowej Opaski. Dlatego właśnie potrzebna jest nam wasza pomoc. Kesepton pokiwał głową. Zimowa kampania, potem ta straszna bitwa, a teraz kolejne walki w odwiecznych lasach Tuniny. Ani chwili odpoczynku. - Jesteśmy zdziesiątkowani i ledwo zdolni do marszu, a co dopiero mówić o walce. - Rozumiem, kapitanie. Niestety jesteście jedyną siłą w okolicy, która może zająć się naszym wrogiem, zanim przekradnie się przez linie obronne i ucieknie w głąb Ganu. Tam szansę pochwycenia go i odbicia księżniczki byłyby bardzo małe. A po pobycie w Mieście Czaszki przestanie nadawać się do władania Marneri. Hollein wzruszył ramionami. - Zgodnie z życzeniem króla jego następcą zostanie Erald. Wszyscy o tym wiedzą. - Erald to kompletny idiota. Jest młody, płochy i podły. Nie wolno pozwolić mu zasiąść na tronie Marneri. Kesepton przygryzł wargę. - Czyż nie powinniśmy uszanować woli króla i jego ludu? - Oczywiście, że tak, lecz w pewnych przypadkach poddani nie znają całej prawdy. Erald zdobył popularność, rozdając datki oraz dzięki manipulacjom opinią publiczną, jakich dopuszczał się jego ojciec. Pozostawiony sam sobie, Erald zostanie szybko zdominowany przez swych doradców, a tych nigdy mądrze nie dobierał. Wiem, że mieszkańcy Argonathu są niechętni wpływom imperium na te sprawy, obecnie jednak pewne ingerencje są niezbędne. Wszystko, co osiągnęliśmy, wciąż utrzymuje się w stanie chwiejnej równowagi, a nieprzyjaciel po raz kolejny budzi się do działania. - Lud Marneri nie życzy sobie kobiecej władzy. W przeciwnym razie przeprowadziliby się do Cunfshonu i założyli to jarzmo na karki. Lessis prychnęła i spuściła wzrok - Lud Marneri przetrwał dzięki swemu męstwu i przebiegłości. Niewielkie wpływy wysp z pewnością nie doprowadziły do niczego złego. Hollein przytaknął. - Masz rację. Oburza mnie jednak, że czarownice tak świadomie mieszają się w sukcesję tronu. Lessis westchnęła i wzruszyła ramionami. - Gwarantuję, że byłoby lepiej, gdybyśmy nie były do tego zmuszane. Jednak w tych okolicznościach dopuszczenie do sytuacji, że następnym królem Marneri byłby Erald, stałoby się jedną wielką katastrofą. - Znaleźliby się tacy, którzy uznaliby za zdradę samą rozmowę z tobą o tych sprawach. - Faktycznie, lecz doskonale wiesz, że byliby w błędzie. Rozłożyła ręce. - Kapitanie Kesepton, bądź że mną szczery. Interesom Marneri, a co za tym idzie, całego Argonathu, najlepiej służyłoby objęcie tronu przez osobę racjonalną i zdrową na umyśle, a nie zagubione dziecko, którym rządzą zepsucie i ambicja. Hollein wzruszył ramionami. - No cóż, to prawda. - Czy wobec tego, dotrzymacie nam towarzystwa w Tuninie? - Musiałbym otrzymać stosowne rozkazy. Obecne polecenia ograniczają mnie do tego brzegu Argo. Wydęła wargi. - Oczywiście, doskonale to rozumiem. Wieczorem wyślę posłańca do fortu Dalhousie i jutro wróci z twoimi rozkazami. - Dalhousie leży trzy - cztery dni drogi jazdy stąd. - Mój posłaniec nie korzysta z dróg, kapitanie. - Znowu złączyła dłonie i dmuchnęła w nie, tym razem jednak imitując hukanie. Kilka minut później na szczycie masztu namiotu Keseptona z miękkim łopotem skrzydeł wylądowała wielka sowa. Lessis zahukała po raz drugi i uniosła laskę Sowa zamachała skrzydłami i usiadła koło niej. - Oto mój posłaniec, Chinook z Czerwonego Dębu. Ma bystry umysł, lecz niezbyt obchodzą go sprawy ludzi. Hollein wpatrywał się w ptaka. Był ogromny. Nagle obrócił głowę i odwzajemnił spojrzenie. Jakaż inteligencja czaiła się w tych wielkich ślepiach? Wywarło to na kapitanie spore wrażenie. - W porządku - oznajmił. - Wyślij go i zobaczymy, co władze Dalhousie mają do powiedzenia w tej sprawie. Ciekawiło go, jak sowa zamierzała porozumieć się z generałem Hektorem. Lessis przemówiła do ptaka serią pohukiwań, kwileń i szeptów, kreśląc jednocześnie wiadomość na kawałku pergaminu, który następnie przywiązała mu do nogi. Poruszył się niespokojnie, uniósł nogę i przypatrzył zwitkowi, lecz nie zdjął go. Lessis odezwała się ponownie i przesunęła dłonią przed wielkimi oczami. Sowa zamrugała, rozwinęła skrzydła i jednym potężnym zamachem wzbiła się w powietrze. Lessis obróciła się do Keseptona. - Do jutra będziemy mieli twój e rozkazy, lecz nie możemy tu siedzieć i czekać. Rankiem musimy przekroczyć rzekę Argo. Od miejsca przechwycenia agenta dzieli nas daleka droga. - Wiele ode mnie oczekujesz, siostro Lessis. Nie mogę tego zrobić bez rozkazów. Czekałby mnie sąd polowy. - Otrzymasz takie rozkazy ode mnie, kapitanie. Uwierz mi, że nikt ich nie podważy. Hollein zagwizdał. - Wręcz przeciwnie, uważam, że oznaczałoby to koniec mojej kariery w legionach. Lessis przybrała bardziej stanowczy ton. - Kapitanie, źle mnie osądzasz w tych szarych sukniach. Jestem bezpośrednim przedstawicielem Rady Imperium. W hierarchii legionów oznaczałoby to generała, rozumiesz? Od tej pory podlegasz moim rozkazom. Przełknął ślinę - to było trudniejsze od bitwy. Oddać dowództwo wiedźmie? Co powiedzą Liepol Duxe i Yortch? - Musimy wyruszyć jutro, ponieważ jesteśmy umówieni w lesie na spotkanie z przyjaciółmi. - Przyjaciółmi? - Tak, z elfami Matugolina. Obserwują drogę i będą dysponować wiedzą o ruchach nieprzyjaciela. Chłód ściął Holleinowi krew w żyłach. - Elfy z Tuniny nie są przyjaciółmi Argonathu. To wrogie wszystkiemu dzikusy. Lessis przyjęła to że znużonym uśmiechem. - Niestety ostatnimi czasy elfy Matugolina sporo wycierpiały. Ci dobrzy ludzie znad Argo nie traktowali ich najlepiej. W rezultacie poddani Matugolina są lżeni i przeklinani. Niemniej, zapewniam cię, że lud lasu wciąż jest gotowy do walki z nieprzyjacielem. - Mówisz tak, jak gdybyś dobrze znała te dzikie elfy. - Znam je - odparła krótko, a on jej uwierzył. Zauważył, że młodsza siostra przypatrywała się mu z błyskiem zainteresowania. Była atrakcyjną, młodą kobietą. Hollein nie mógł powstrzymać się od dokładniejszego jej obejrzenia. Zarumieniła się i odwróciła głowę. Niemniej pozostała w jego myślach. Jak młodo wyglądała. A mimo to, towarzyszyła tej Lessis. Czuł, że ma do czynienia z jedną z legendarnych wielkich czarownic. Nie było ich wiele, lecz miały olbrzymie możliwości. Tę dziewczynę dopuszczono do wielkich tajemnic. Żyła w świecie szpiegów, agentów i tajemniczych wypraw w eteryczne krainy, pozostających poza percepcją reszty ludzkości. Ciekawiło go, czy przeżyje czekające ją wyzwania. Czy pewnego dnia zostanie wielką czarownicą? - No cóż - oznajmił. - Muszę zobaczyć jakiś dowód, że jesteś tym, za kogo się podajesz. Wiem, że władasz potężną mocą, to samo jednak potrafi nasz wróg. Przez chwilę w oczach Lessis zapłonął ogień. Niemniej przemówiła spokojnie, wręcz beznamiętnie. - Oczywiście, młody kapitanie, dostaniesz go. Nie sądź jednak, że przeciwnik dysponuje wielką magią. Sztuka wroga jest wypaczona - bazuje na strachu i uprzedzeniach. Brakuje w niej umiłowania życia. Jego uroki i sztuczki są zawsze zimne i bolesne. Nie karmią i nie rozwijają. - Cieszy mnie, że zostałem upomniany, gdyż te sprawy nie są moją domeną. Tutaj, w legionach, preferujemy prostszy, linearny sposób myślenia. - Zgadza się i tak właśnie powinno być. Jesteście żołnierzami, a nie wywiadowcami. Uwierz mi, że imperator i jego Rada wielce sobie cenią waszą odwagę i umiejętności. Dajecie nam do ręki rapier, którym przeszywamy poważniejsze knowania wroga. Zakon zaś jest tarczą, tak więc każde z nas służy na swój sposób. Przerwała, wymieniła się spojrzeniami z asystentką, po czym obróciła ku niemu. - A teraz powinnyśmy chyba udać się do namiotu chirurga i wesprzeć go naszymi umiejętnościami. Macie wielu ciężko rannych żołnierzy. Hollein chciał wstać i pożegnać się z nimi, lecz jednocześnie dotknęły jego ramion. - Nie wstawaj, młody kapitanie - rzuciła Lessis. - Zachowaj siły na jutro. Następnie obydwie opuściły namiot dowódcy. Kiedy znalazły się już poza zasięgiem słuchu, odezwała się Lagdalen. - Czy ptak naprawdę zdoła przelecieć tak szybko tę odległość? - Ten tak. Bardzo przy tym zgłodnieje, toteż martwię się trochę o wiewiórki z Czerwonego Dębu, niemniej wróci tu jutro. Rassulane włada mową sów i zaniesie moją wiadomość generałowi Hektorowi. Za tydzień lub dwa pojawi się tutaj oddział zmienników. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Na strome zbocza Czerwonego Dębu zawitał jasny, mroźny poranek. Po przebudzeniu Relkin ujrzał wokół siebie budzący się z wolna do życia obóz, zalany jasnymi promieniami słońca. Odkrył, że Bazil poszedł już do strumienia, by ugasić pragnienie i pochlapać się. Najwyższa pora przetrzeć oczy i rozejrzeć się za czymś do jedzenia. Z kuchni unosił się zapach pieczonych ciastek i kalutu, ciemnej kawy z Ourdh, na której opierały się legiony Argonathu. Przeciągnął się. Wszystko go bolało, zwłaszcza dźwigające tarczę ramię, które nieźle wczoraj oberwało. Podczas marszu odkrył, że boli go także prawa noga i ma nadwrażliwą kostkę. Ogromny stos pogrzebowy Sorika wypalił się że szczętem. Została po nim tylko kupka kopcących węgielków. Z łąki dobiegały odgłosy kopania. To gromada okolicznych grabarzy trudziła się nad masowym grobem dla martwych wrogów. Niewielu legionistów było już na nogach, jedząc śniadanie lub stojąc w kolejce do kowala, by naprawić broń, hełmy i tarcze, które po wczorajszym dniu znajdowały się w opłakanym stanie. Kowal rozniecił kilka palenisk. Sapanie miechów mieszało się z brzękiem młota o metal. Dla Relkina pierwszorzędną sprawą była zmiana opatrunku na ramieniu Bazila i naprawa jego tarczy. Kowal nie będzie uszczęśliwiony tym zleceniem. Chłopiec uświadomił sobie, że tarcze i miecze wszystkich smoków musiały doznać wczoraj uszczerbku. To była najpoważniejsza bitwa od czasów najazdu na zimowisko Elgomy. Przez najbliższe dni kowal i jego pomagierzy będą pracować od świtu do późnej nocy. Przy ognisku stała grupka żołnierzy, zajadając pszenne ciasteczka i popijając je gorącym, czarnym kalutem. Jedli i rozmawiali. Relkin nadstawił uszu, słysząc strzępki rozmów. Nocą przybyły dwie szare siostry i Kesepton zarządził, że resztki ich oddziału mają towarzyszyć im w wyprawie do wielkiego lasu na drugim brzegu Argo. Oznaczało to zwiększone prawdopodobieństwo kolejnych walk. Relkin wziął kilka pszennych ciastek i dzban grzanego piwa. Jadł szybko, słuchając narzekań legionistów na dalsze narażanie ich na niebezpieczeństwa i mozolny marsz. Wszyscy byli na to stanowczo zbyt wyczerpani. O następnej bitwie nie było nawet mowy. Została ich jedna trzecia kompanii, jak można było oczekiwać od nich walki bez posiłków? Skończył posiłek i wrócił na miejsce noclegu. Leżała tam broń Bazila, jego tarcza, zbroja i hełm. Piocar był dla Relkina zbyt długi i ciężki, toteż za milczącym porozumieniem zajmował się nim Bazil. Wielki skórzany był w mistyczny sposób zjednoczony że swoim mieczem i tak czy owak spędzał mnóstwo czasu na polerowaniu go i ostrzeniu. Jednak o resztę ekwipunku - miecz ogonowy, maczugę, hełm i tak dalej - giermek musiał dbać sam. Wyciągnął najbardziej poobijane rzeczy i już miał udać się z nimi do kowala, kiedy ktoś zastąpił mu drogę. Ujrzał szare szaty i piwne oczy, usłyszał swoje imię i poczuł, jak załomotało mu serce. - Lagdalen! - Relkin Sierota. Witaj, potężny wojowniku. Uśmiechała się, rozbawiona i ucieszona zarazem. Urosła, odkąd po raz ostatni widział ją w Marneri. Zmienił się jej głos, zatracając swoją dziewczęcość. Zauważył także inne zmiany. Lagdalen dojrzała, stała się kobietą. - A więc to ty jesteś jedną z dwóch szarych sióstr, o których słyszałem rano. - Tak, przybyłyśmy tu późną nocą. Lady Lessis odbyła długą dyskusję z twoimi dowódcami. To była naprawdę pracowita noc. - Cóż, my mieliśmy bardzo pracowity dzień. Bazil był wielce zawzięty na trolle, sam rozprawił się z trzema. Pokiwała głową. - Przez resztę nocy pomagałyśmy lekarzom. Było mnóstwo roboty. Jej oczy zdawały się przeszywać go na wylot. Wzdrygnął się - nigdy nie lubił widoku chirurgów przy pracy. Bardzo ponury widok. - Tak, jestem tego pewny. Wszyscy omal nie skończyliśmy wczoraj w brzuchach trolli. - Niemniej zwyciężyliście - dokończyła z uśmiechem. Zmietliście wroga z pola bitwy. Przypomniał sobie zakończenie starcia. Gdzie podziały się posiłki? Rozejrzał się, lecz nie dostrzegł żadnej nowej chorągwi, jedynie 13. Marneri. Dziwne. - Wciąż tego nie rozumiem. Znów świdrowała go wzrokiem. - Zrobiłeś się groźniejszy od Relkina, którego poznałam w Marneri. Odwzajemnił jej spojrzenie. - A ty dorosłaś, Lagdalen z Tarcho. Roześmiała się i przez chwilę wyglądała jak dziewczyna, którą pamiętał. - Zupełnie, jakby wieki całe minęły, odkąd widzieliśmy się w Marneri - stwierdził. - Co wydarzyło się po naszym wymarszu? - Niewiele - odparła. - Faktycznie, mam wrażenie, że to było wiele lat temu. To dlatego, że byliśmy tacy zajęci. Odwiedziłam już wszystkie miasta Argonathu: Beę, Volut, Kadein. Och, jak ja kocham Kadein. Tamtejsze kobiety ubierają się z wielkim smakiem. W porównaniu z Marneri to miasto jest takie wyrafinowane. Myślę, że pewnego dnia chciałabym tam zamieszkać. Kobiety zawsze uwielbiały swoją pierwszą wizytę w Kadeinie; Relkin słyszał to już z tuzin razy. Cóż, przynajmniej wyglądało na to, że Lagdalen wybaczyła mu jego rolę w wydaleniu jej z nowicjatu. - A co sprowadza cię do starego Czerwonego Dębu nad Argo? - Te same sprawy, co i was. Przez całą zimę ścigałyśmy czarodzieja Thrembode’a. Nadal więzi księżniczkę Besitę, lecz lady Lessis uważa, że wreszcie go przygwoździmy. Wasze smoki udadzą się z nami do Tuniny, gdzie go dogonimy i pojmamy. Relkin zagwizdał. - Obawiam się, że póki co, to te smoki zbytnio do niczego się nie nadadzą. Dostaliśmy wczoraj niezłe lanie. Spoważniała. - Wszyscy będziemy musieli złapać drugi oddech, bo dziś rano przeprawiamy się przez Argo. Relkin spojrzał na nią. - To niemożliwe. - Ależ owszem, nie mamy czasu do stracenia. Dzisiaj musimy spotkać się z elfami Matugolina. Jutro kolejna bitwa. - Och, Lagdalen, naprawdę stałaś się szarą siostrą. Już ściągnęłaś na nas nieszczęście. Jesteśmy cali obolali i poranieni, mamy poobijany i pocięty ekwipunek, a ty mi mówisz, że musimy wyruszać z samego rana. Nie zrobiło to na niej wrażenia. - Niestety nie ma innej możliwości, przyjacielu. Musimy zdobyć się na jeszcze jeden wysiłek i ocalić księżniczkę. Wkrótce potem przeprosiła go i poszła wypełnić polecenie Lessis, obiecawszy mu wcześniej, że spotka się z nim jeszcze i opowie o swoich przygodach, a potem wysłucha jego historii. Relkin udał się do kuźni polowej z porąbaną tarczą Bazila w ręku. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Las Tuniny był mroczny i niesamowity. Nad strumieniami tłoczyły się zagajniki świerków. Rosnące na pagórkach potężne dęby rozpościerały konary obok klonów i jesionów. Krętym szlakiem wśród olbrzymich drzew maszerowali znużeni ludzie i smoki kapitana Keseptona. Hollein posadził wszystkich podkomendnych na koniach. Do wozów także zaprzęgnięto świeże zwierzęta, dzięki czemu utrzymywali niezłe tempo, za wyjątkiem bliskich wyczerpania smoków, które wlokły się z tyłu. Olbrzymy nie były szczęśliwe. Kepabar nadal cierpiał na straszliwy ból głowy. Tylko Bazil i Nesessitas nadawali się tego dnia do maszerowania. Giermkowie z trudem wyganiali swoich podopiecznych że strumieni. Co gorsza, atakowały ich roje gzów, przed którymi chłopcy bez ustanku oganiali się szerokimi, skórzanymi pasami. Wszystkie smoki osiągnęły granice cierpliwości i gotowe były mordować. Relkin i Bazil maszerowali na czele. Giermek rozebrał się do pasa. Jak na wiosenny dzień było gorąco i parno. A ponieważ Bazil był zbyt zmęczony, by nieść go jako dodatek do swojego ekwipunku, chłopiec musiał cały dzień iść o własnych siłach. Bolała go noga i stopy. Miał ochotę położyć się i zasnąć na bardzo, bardzo długo. Piechota i jazda utrzymywały stałe tempo, wyprzedzając ich o milę lub dwie. Relkin nie widział po nich śladu, prócz chmury wzbitego kurzu. Po pozycji słońca na niebie zorientował się, że dochodziło późne popołudnie. Ciekawe, ile czasu jeszcze minie, zanim pozwolą im zatrzymać się i odpocząć. Był pewny, że smoki i ich giermkowie zasną natychmiast po usłyszeniu komendy „stać”. Ścieżkę przecinał niewielki strumyk, wypływający spomiędzy dwóch olbrzymich dębów. Bazil przysiągł, że zatrzyma się i napije z najbliższego strumienia, po czym ochłodzi obolałe stopy w zimnej wodzie. Relkin nie zamierza! protestować. Niech Liepol Duxe sam pertraktuje że smokami. Olbrzymie gady gotowe były eksplodować. Nagle na brzegu strugi pojawiły się smukłe postacie. Relkin dostrzegł przybyszów i zagapił się na nich. Elfy! Dzicy mieszkańcy lasu. Z łukami w pogotowiu i strzałami o niewątpliwie zatrutych grotach. Wcale nie wyglądały przyjaźnie. Relkin starał się nie poruszyć, żeby ich nie zdenerwować. Mogła ich już otaczać cała armia tych istot o ponurych twarzach. Bazil zatrzymał się raptownie. Był tak zmęczony, że dopiero teraz zobaczył elfy. - Głupi chłopcze, mamy kłopoty. Popatrz przed siebie. - Widzę ich, Baz. Elfy Tuniny. Wszyscy ich już dojrzeli. Smokowy Heltifer, dowodzący obecnie 109., przesunął się ostrożnie naokoło. - Czy ktoś włada mową lasu? - zapytał cicho. Nie odpowiedział nikt, nawet Marco Veli. Po obu stronach pojawiało się coraz więcej elfów. Trzymali napięte łuki, gotowi smukłymi strzałami siać spustoszenie wśród ludzi i gadów. - Witajcie! - odezwał się w końcu Heltifer. Elfy rozstąpiły się na boki, przepuszczając postać w stroju z ptasich piór, wskazującym na wysoką pozycję noszącego go wśród leśnego ludu. - Co to jest? - mruknął Bazil. - Ktoś bardzo ważny, tyle wiem - odszepnął Relkin. - Cisza! - zgromił ich smokowy Heltifer. - Zaczekamy, aż przemówią oni. Bazil prychnął z irytacją i oparł się na mieczu. - Słyszałem, że i tak mieliśmy spotkać się dzisiaj z elfami oświadczył zniżonym głosem. - Cisza - powtórzył Heltifer. Zbliżył się do nich elf w piórach. - Witajcie! - przemówił i uniósł dłoń wnętrzem w ich stronę. - No cóż, przynajmniej mówi po argonacku - stwierdził Relkin. - Przybywamy w pokoju - zapewnił go nerwowo Heltifer. - Przybywacie do Tuniny w towarzystwie gadów. Ściągacie na Tuninę kłopoty. Heltifer skrzywił się; elfy miały być ich sojusznikami. - Słuchaj, jesteśmy ariergardą oddziału. Cała reszta maszeruje przed nami. Nie zechciałbyś może porozmawiać z kapitanem Keseptonem? Pierzasty elf podszedł bliżej. Był typowym przedstawicielem swojej rasy o średnim wzroście i szczupłej budowie ciała, wąskiej szczęce i głęboko osadzonych oczach, które zawsze odróżniały elfy od ludzi. Relkin zauważył na jego skórze liczne, drobne, trójkątne plamki zieleni. Nie budziło wątpliwości, że władca elfów był rozgniewany. - Nie, kapitan nas nie wysłucha - syknął. - Rozmawiamy z tobą i chcemy, żebyś zabrał smoki z naszego świętego lasu. Heltifer obrzucił go bezradnym spojrzeniem. - Ale mieliśmy spotkać się z elfami Matugolina. - Jestem książę Afead. Ta część Tuniny jest moim lennem, a ja nie zgadzam się na obecność gadów na mojej ziemi. - Ale nadchodzą trolle - wtrącił się Relkin. - Nie pokonamy ich bez smoków. - Ba, zostawcie je w spokoju, a same sobie pójdą. Nie stanowią zagrożenia dla elfów. - Muszę skonsultować się z kapitanem - oświadczył skonfundowany Heltifer. - Nie! - zawołał głośno elf, unosząc dłoń. - Natychmiast zawrócicie i odejdziecie. Bazil i Nesessitas niecierpliwili się. Wielki Vander podszedł, chcąc samemu ocenić sytuację. Relkin przeczuwał katastrofę. Porywcze smoki i negatywnie nastawione elfy mogły wywołać bitwę tu i teraz, niwecząc wszystkie plany. W końcu Bazil nachylił się nad Heltiferem i mruknął - Powiedz temu drzewoludowi, żeby zszedł nam z drogi. Mam zamiar zamoczyć stopy w strumieniu. Relkin usłyszał to i prędko podszedł do smokowego. - Baz, jesteś pewien, że to najlepsza rzecz, jaką możesz w tej chwili zrobić? - Tak. Nesessitas także zirytowała ta sytuacja. - Moje stopy są równie rozpalone - ja także zanurzę je w chłodnej wodzie - oświadczyła. Relkin obrócił się do niej że ściśniętym strachem gardłem. Zwykle Nesessitas była najrozsądniejszym smokiem w 109. Szwadronie. - I będziemy walczyć o życie z nie wiadomo iloma elfami. Te strzały są zatrute. - Dostanę nowego giermka stwierdził spokojnie Baz. - Moje stopy są ważniejsze. - Och, wielkie dzięki, dobrze wiedzieć. Nowy giermek. A co że smokami tak naszpikowanymi strzałami, że pozdychają od trucizny? - Tragedia dla smoków, tragedia dla giermków, ale teraz tragedia dla stóp. Wszystkie smoki ruszyły na raz i rozsiadły się w strumieniu z donośnymi pomrukami zadowolenia. Zdumiony władca elfów wybałuszył na nie oczy. Potem wyrzucił z siebie gwałtowny potok elfich słów. Relkin gotowy był sięgnąć po kuszę z nierealną nadzieją, że zdąży strzelić do łuczników, którzy w nich mierzyli. Za plecami słyszał mamrotania giermków. - To cholernie głupi sposób na umieranie! - warknął Marco Veli. - Diabelna racja, mieliśmy być po tej samej stronie, co te gorące głowy - dodał Rosen Jaib. - Raczej gorące strzały - podsumował Relkin. Nagle usłyszeli z oddali jakiś krzyk, trzy ostre nuty kornetu, po czym od czoła pochodu przygalopowało do nich kilku jeźdźców. Dosiadająca smukłej, białej klaczy Lessis i towarzyszący jej na pięknym, drobnokościstym rumaku elf ściągnęli wodze nad samym strumieniem, gdzie rozsiadły się smoki, chłodzące odparzone stopy. Ten elfi władca odziany był w kostium z czerwonych i niebieskich piór, krótką kurtkę, bryczesy i kapelusz. Odezwał się w leśnej mowie do Lessis. Jej odpowiedź wywołała gromki wybuch śmiechu. Elf zeskoczył z konia, przeprawił się przez strumień powyżej smoków, podszedł do księcia Afeada i zaczął sztorcować go przyciszonym, gniewnym głosem. Afead puszył się i prychał, lecz jasne było, że zajmował niższą pozycję i doskonale o tym wiedział. Pojawili się kolejni jeźdźcy - subadar Yortch z kilkoma kawalerzystami i porucznik Weald. W porównaniu z konikami elfów ich rumaki były ogromne. Lessis zeszła z konia i dołączyła do elfich władców na drugim brzegu strumienia. Relkin obserwował, jak krąży dyplomatycznie pomiędzy królem Matugolinem a dumnym księciem Afeadem. Najpierw skłoniła do śmiechu króla. Potem wzięła pod ramię księcia i odeszła z nim parę kroków, łagodnie mu coś klarując. Afead mamrotał pod nosem, lecz kiedy wrócili do króla, ukląkł przed nim na kolano i ucałował królewską dłoń. Matugolin uściskał go i zakrzyknął gromko. Książę przyjął to z zadowoleniem i odwzajemnił uścisk. Następnie razem podeszli do oczekujących ludzi, elfów i smoków. Lessis spostrzegła stojącego w pobliżu Relkina i pozdrowiła go skinieniem głowy. - Witaj, Relkinie z Quosh. Lagdalen powiedziała mi, że tu jesteś. - Witaj, lady - wydukał chłopiec, pełen podziwu dla szybkości, z jaką udobruchała obrażonego księcia. Król elfów podszedł do nich brzegiem strumienia i przemówił do smoków. - Potężne smoki, wybaczcie proszę księciu Afeadowi jego pochopne słowa. Jestem król Matugolin i witam was w Tuninie. Gady z przyjemnością chłodziły stopy w strumieniu. Nie zwracały szczególnej uwagi na króla. Smokowy Heltifer był zbyt oszołomiony, by coś powiedzieć. Relkin wykorzystał moment, wysunął się przed pozostałych i ukłonił głęboko. - W imieniu smoków że 109. Smoczego Szwadronu dziękuję ci, o wielki królu. Zauważył, że Lessis przygląda się mu z przychylną miną. Zachęcony, ciągnął dalej. - W tej chwili smoki są zbyt zajęte obolałymi stopami, by odpowiedzieć że stosowną grzecznością wiem jednak, że nie mają nic przeciwko temu, bym je reprezentował. Król Matugolin zamrugał oczami, zerknął na Lessis, po czym uśmiechnął się i obrócił do łuczników, wołając coś w języku elfów. Strzały wróciły do kołczanów, a łuki na ramiona. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Wieczorem żołnierze i smoki Keseptona rozbili obóz na polanie w sercu rozległego lasu. Przebyli dwie trzecie odległości od starego szlaku handlowego, biegnącego przez lasy Tuniny że wschodu na zachód i będącego najbardziej prawdopodobną trasą ucieczki Thrembode’a. Rozpalono ogniska i kowal Cowstrap zabrał się za górę rzeczy do naprawy. Poradzenie sobie z tym zadaniem wyglądało na całkowicie nierealne. Jednak, kiedy tylko wraz z pomocnikami zaczęli kuć metal młotami, spomiędzy drzew wyszło pół tuzina elfich kowali, uginając się pod ciężarem kowadeł i worków z węglem. Ludzie patrzyli szeroko otwartymi oczami na przybyszów, którzy rozniecili ognie i rozpakowali miechy, młoty i torby z suchą spoiną. Najwyraźniej zjawili się tu do pracy. Cowstrap i jego pomocnik, Rogin, szybko otrząsnęli się z pierwszego zaskoczenia. - Witajcie przy palenisku - odezwał się kowal. - Od dawien dawna podziwiałem sztukę starożytnych elfów-rzemieślników. - Dziękujemy za zaproszenie - odpowiedział mu w imieniu elfów siwowłosy wąsacz. - Pokażemy wam, że biegłość naszych antenatów nie została zapomniana. Jeden z wałęsających się w pobliżu giermków został wysłany do kapitana Holleina z prośbą o dzbanek whisky, mającej podtrzymać zapał kowali. Kesepton zgodził się i już wkrótce dzbanek krążył wśród ludzi i elfów, spełniających toast za historyczne spotkanie w lesie Tuniny. Potem elfy zabrały się do pracy, pokrzykując z chęci zmierzenia się z wyzwaniem. Tuzin połamanych lub wyszczerbionych mieczy Marneri. Pocięte tarcze i uszkodzone zbroje. Wszystko to przeznaczone dla ludzi, czyli znacznie cięższe i masywniej sze od porównywalnych elementów uzbrojenia elfów. - Myślicie, że coś na to poradzimy? - zapytał Cowstrap, demonstrując im uszkodzoną tarczę Bazila Złamanego Ogona i wyszczerbiony miecz ogonowy Nesessitas. Elfy westchnęły, widząc rozmiary i wagę wymagającego naprawy oręża. Potem jednak zatarły ręce i uderzyły w ożywioną dyskusję. Miechy sapnęły, podsycając żar. Gdy Relkin powrócił z hełmem Bazila, wgiętym w wirze bitwy, trafił w sam środek gorączkowej pracy. Masywna tarcza rozmiarów drzwi została rozgrzana nad dwoma ogniskami, aż uszkodzony obszar przybrał czerwoną barwę. Obrabiały ją elfy z niewielkimi młotami w dłoniach, wyrównując poszarpany obszar i wypełniając ubytki magicznym spoiwem. Cowstrap odebrał od niego hełm. - Wygląda na to, że będziemy musieli to wyklepać. Twojego smoka musiało nielicho zaboleć. - Cały jest obolały, ale będzie jutro walczył, jeżeli zostaniemy do tego zmuszeni. Oczywiście zależy to od tarczy, nad którą tamci właśnie pracują. Cowstrap pokiwał głową i roześmiał się. - Przypuszczam, że będzie mocniejsza niż nowa. Wyprawiają cuda z tymi spoiwami. Relkin zauważył żołnierską whisky. Zabłysły mu oczy. - Zostało coś w tym dzbanku? Cowstrap podniósł wzrok i chrząknął. - Owszem, ale nie dla takich jak ty. Mam tu pół tuzina elfów i robotę, od której strasznie zasycha w gardle. - Przerwał i uśmiechnął się. - A poza tym, jesteś na to za młody. - Nieprawda! - wykrzyknął Relkin, wstrząśnięty takim oskarżeniem. - Mam piętnaście lat i widziałem już pięć bitew. Pijałem już whisky. - Wiesz co - zaproponował Cowstrap. - Omów to z kapitanem, a ja dam ci połowę dzbanka. Rozczarowany Relkin obrócił się na pięcie. Wiedział, że nie ma co pytać kapitana. Odszedł, zasmucony. Był doświadczonym żołnierzem, a oni nie pozwalali mu dotknąć kompanijnej whisky. Wysoce niesprawiedliwe. - Następny - zawołał Cowstrap. Relkin ujrzał Tomasa, uginającego się pod ciężarem pogiętego hełmu Kepabara. Giermek udał się do kuchni, gdzie przygotowywano wieczorne kluski, i zaczekał tam na napełnienie wielkiej, smoczej michy. Wciąż tam tkwił, kiedy z mroku bezszelestnie wychynęła Lagdalen. - Lagdalen - zawołał. - Relkin. A więc przeżyłeś marsz. - Ledwo. Jakiemuś księciu Afeadowi nie spodobała się obecność smoków na jego ziemiach. - Słyszałam o tym. Dla elfów z Tuniny dzikie smoki, jadowite węże i mantykory są wyjęte spod prawa. - Mantykory? - Ludzie o głowach lwów - wymarli dawno temu. Przynajmniej w tej części świata. - Mówisz jak Marco Veli, który opiekuje się Nesessitas. On też wie wszystko. Lagdalen roześmiała się. - Tyle się nauczyłam. Nabywam wiedzy dzięki samemu towarzyszeniu Lessis, na przykład o śpiewie drozda, recytacji Birraka czy losie mantykor z Eardhy. Relkin nie mógł przeoczyć, jak ślicznie wyglądała, śmiejąc się w ten sposób. Znów żałował, że nie jest starszy. Obydwoje dorośli od czasów Dnia Podwalin, niemniej Relkin był boleśnie świadomy, że nadal jest tylko smoczym giermkiem, nawet nie smokowym, podczas gdy Lagdalen wciąż przebywała u boku lady Lessis, zaangażowana w walkę na najwyższych poziomach. Zazdrościł jej. - Wiesz, co wydarzy się jutro? - zapytał. Pokiwała ostrożnie głową. - Będziemy walczyć, wszyscy. Nadciąga nasz wróg... ma przewagę liczebną. Jaką? - Ponad stu impów i przynajmniej pięć trolli. - Nie dysponujemy wystarczającą ilością piechoty. - U naszego boku stanie dwieście elfów. Pomogą nam ich strzały. - Nie przeciwko trollom. Te nie dbają o trucizny. Przytaknęła że smutkiem głową. - Smoki będą musiały je pozabijać. - Nie są w najlepszej formie. Kepabar wciąż widzi podwójnie. Vandera i Chektora bolą stopy. - Będziemy tam z wami. Lady wymyśli sposób na wyrównanie szans. Powiedziała to z absolutną pewnością. Relkin pojął, że prawdopodobnie wie o czymś, czego nie wiedział on. - Nadal jednak czeka nas ciężkie starcie - pięć wypoczętych trolli, setka impów - będziemy musieli dać z siebie wszystko. - Będę tam, Relkinie - oznajmiła. Odgarnęła połę szaty i ujrzał przypięty do pasa krótki miecz. Dobyła go i zademonstrowała chłopcu ostrze z Kadeinu, wąskie, lekkie i ostre, długości około dwóch stóp. - Z dumą zawalczę u twego boku, Lagdalen z Tarcho. Pamiętam, jak strzeliłaś we mnie tamtym kamieniem. Spodziewam się, że jesteś równie dobra we władaniu tym przerośniętym sztyletem. Schowała go do pochwy, jakby zakłopotana pokazem. Zastanawiała się, co w nią wstąpiło. Lessis nigdy nie zaaprobowałaby takiego zachowania. - Cóż, pobieram lekcje we władaniu nim. Prawdę rzekłszy, nie brałam jeszcze udziału w rzeczywistym starciu, a już na pewno nie utoczyłam nikomu krwi. - W takim razie jutro będziesz miała szansę - stwierdził. Ujrzał wzywającego go kucharza, trzymającego ogromną miskę klusek z akh. Relkin zachwiał się pod jej ciężarem i wrócił do grupy smoków. Bazil siedział sam, ostrząc Piocara. Podniósł na niego wygłodniałe oczy i oblizał grube wargi. - Aha, giermek przyniósł nareszcie coś do jedzenia dla umierającego z głodu smoka. - Tak szybko, jak tylko zdążyli ugotować, Baz. Dostaliśmy pierwsze kluski. Bazil odłożył Piocara i wziął do łap miskę i widelec. Najpierw wydzielił porcję dla Relkina, który jadł z jego stalowego hełmu. - Mniej akh - poprosił chłopiec. - Nonsens, akh równie dobry dla ciebie, jak dla smoka. Kluski bez akh mdłe. Prawdę rzekłszy, makaron bez akh sprawia, że smoki myślą o powrocie do mięsnej diety, a to oznacza koniec giermków. - Co oznaczałoby koniec drapania po grzbiecie i masowania łusek. - Tak, to prawda, obyśmy więc mieli jak najwięcej akh, co? Przez kilka minut słychać było jedynie jedzących chłopca i smoka, po czym Bazil wyprostował się i beknął. Zjadł pół buszla klusek, zaspokajając pierwszy głód. - Cóż w takim razie czeka nas jutro? - zapytał Relkina. - Walczymy. Pięć trolli. - Do licha, odliczając otępiałego Kepabara, zostały nam tylko cztery wyczerpane smoki. - Kep może walczyć. - Mamy taką nadzieję... ale ja wątpię. - Baz grzebał w kluskach. - Dlaczego tak mało akh? Wiesz, że lubię mnóstwo akh. - Tylko tyle na nas przypada. Nie wiadomo, jak długo będziemy maszerować. - Ba, potrzeba nam smoczego kucharza. W Dalhousie było dobrze. Mieli tam kucharzy, którzy wiedzieli, jak gotować dla smoków. - Czemu nie zabrałeś kawałka któregoś z pokonanych trolli? Myślałem, że zamierzasz je upiec. - Zbyt ciężko nieść mięso trolla tak daleko. Ale jeżeli jutro nie będzie więcej akh, smok będzie musiał uzupełnić dietę tym, co mu wpadnie w łapy. Mówiąc to, Baz wymownie kłapnął szczękami i Relkin dokończył posiłek w milczeniu. Jutrzejszy dzień zapowiadał się na długi i męczący. Miał nadzieję, że przeżyje go chociaż część smoków i będzie dla kogo martwić się o ilość akh. Podczas gdy giermkowie zamartwiali się przewidywaną bitwą ich kapitan toczył własną walkę, tyle że ze starszymi oficerami. W namiocie koło kuchni, rozbitym jak najdalej od hałasujących kowali, spierał się zaciekle z Duxem i Yortchem, przeciwnymi braniu udziału w potyczce dla tak zwanej Szarej Pani. - Jest nas tak mało, że muszę skonsolidować wszystkie formacje. Nie mamy nawet wystarczającej ilości włóczni. A ty chcesz ryzykować wszystkim dla jakichś elfów na usługach wiedźmy z Cunfshonu? - pytał z upartą miną Duxe. - Musimy walczyć, sierżancie. Ta kobieta ma stopień, który uprawnia ją do objęcia dowództwa i twierdzi, że walczymy o uwolnienie księżniczki Besity. - Ba - rzucił Yortch. - Jesteście mężczyznami! Dlaczego walczycie w imię ustanowienia w Marneri rządów kobiet? - Nie wtrącaj się, Taliończyku - warknął Kesepton. - Sukcesja tronu Marneri to nasza sprawa, nie twoja. - Moja, skoro mój dowódca zamierza marnować życie moich ludzi na rozkaz wiedźmy. - Odmawiasz służby dla imperatora, tak? - Oczywiście, że nie. - Yortch poczerwieniał. - Ta wiedźma jest członkinią jego rady; przemawia w imieniu Imperatora. - Skąd ta pewność? Jak możemy być pewni, że nie jesteśmy wykorzystywani do jej własnych celów? Wiedźmy chcą królowej. To zupełnie naturalne - zawsze wolą królowe od królów. - Nie sądzę, żeby tak było. W tej sprawie istnieją okoliczności specjalne. Duxe nie przyjmował tego do wiadomości. - Nie, Yortch ma rację. Przeklęte wiedźmy chcą wyrugować Eralda i sprezentować nam tę głupią Besitę jako królową. Wówczas będą mogły robić w Marneri, co im się będzie żywnie podobało, a zaczną od podniesienia podatków. Wspomnisz moje słowa - opodatkują powietrze i wodę. - Słuchajcie - zaczął Kesepton, starając się zachować rozsądek. - Wiecie, że Erald ma za słabą głowę, żeby zostać królem. Nie ma innego wyboru od Besity, chyba że odwrócimy się od linii Sankera i poszukamy wśród szlacheckich domów. - Rozpętując wojnę domową która zniszczy Marneri? Oczywiście, że nie. - Duxe kipiał z gniewu i frustracji. - Niemniej, oczekujesz od nas, że będziemy jutro walczyć, nie mając rozkazów z Dalhousie. Jeżeli się mylisz i ta wiedźma bawi się w jakąś własną grę, wszyscy zawiśniemy. - Czarownica posłała po rozkazy. - Przynajmniej ty tak twierdzisz. Rozmawia z dzikimi ptakami i zwierzętami, a pewnie także z drzewami, a ty mówisz, że jest to osoba uprawniona do dowodzenia 13 Marneri? - Należy do rady, sierżancie. - Do diabła z radą, mówię o naszych życiach. W tym właśnie momencie strażnik odchylił wejście i zaanonsował przybycie lady Lessis. - Wpuść ją - zarządził Hollein po długiej chwili ciszy. Duxe prychnął. Yortch wymamrotał po cichu zaklęcie przeciwko czarownicom. Lessis była jak zwykle jasnooka, skromna, ubrana w prostą szarość, drobna, a jednak wypełniała sobą cały namiot. - Witajcie, panowie. Wierzę, iż omawiacie właśnie przekleństwo kobiecych rządów. - Jej uśmiech lekko przy tym pochłodniał. Duxe zaczerwienił się, a Yortch przyglądał się jej z obraźliwym niesmakiem. - Coś w tym rodzaju potwierdził Hollein po dłuższej chwili niewygodnego milczenia. - Bez urazy, lady... - zaczął Duxe. - Nie żywię urazy, sierżancie Duxe. Chcesz tego, co będzie najlepsze dla twoich ludzi. Rozumiem to. Jutrzejsza bitwa nie jest moim wyborem. Jeżeli jednak mamy uratować księżniczkę Besitę, musimy walczyć i zwyciężyć. - Ale czy Besita jest lepsza od Eralda? - zapytał Duxe. Dlaczego powinniśmy przedkładać rządy głupiej kobiety nad władztwo zepsutego dzieciaka? Lessis skinęła głową, jakby uznając wagę pytania. - Oczywiście, oczywiście, należy zadać sobie tego typu pytanie. Besicie brakuje być może siły woli króla Sankera i zdążyła podjąć wiele wątpliwych decyzji. Uważamy jednak, że kiedy zostanie królową, łatwiej podda się wpływom zdrowego rozsądku. Dobrze radzi sobie z odpowiedzialnością. Młody Erald niestety nie. Obawiamy się, że objęcie przez niego tronu oznaczać będzie dla Marneri katastrofę. Zapowiada na przykład, że wraz z dworem przeniesie się na pogranicze i osobiście będzie dowodził legionami Marneri jako samodzielną armią. Co będzie wtedy z twoimi ludźmi i tobą, sierżancie Duxe? Duxe zbladł. - Nigdy o tym nie słyszałem. - Oczywiście, że nie. Masz ważniejsze rzeczy do roboty niż siedzenie w Marneri i wsłuchiwanie się w plotki z dworu. To nasze zadanie, sierżancie, Biura Śledczego. My obserwujemy dwory Argonathu i staramy się przeciwdziałać wybujałym ambicjom książęcych rządów. - Ba, wpływając na wścibskie kobiety! - prychnął Yortch. Nie mamy takowych w Talionie. - Faktycznie, subadarze. Talion współpracuje z nami najgorzej, jest też w nim najwięcej agentów wroga. Od sześciu pokoleń rządzi wami coraz słabsza rodzina Matulików. Jeżeli sądzisz, że król Fildo to kłopotliwy monarcha, poczekaj na rządy jego syna, Esquina. Yortch nachmurzył się. - Wszyscy wiedzą, że król jest słaby na umyśle, niemniej, jest królem. - A Esquin jest nieodpowiedzialnym dzikusem, który kompletnie ograbi Talion. Yortch zacisnął wargi, lecz nie odpowiedział. Prawda była taka, że Talion już zamierał na myśl o dniu, w którym dumny Esquin zasiądzie na tronie. Lessis uniosła dłoń. - Wszystkie te troski są jednak zupełnie zbędne. Przybyłam tutaj, gdyż za chwilę otrzymam rozkazy dla kapitana Keseptona, po które posłaliśmy wczoraj. - Skąd wiesz? - mruknął Duxe. - Moją rzeczą jest wiedzieć o takich sprawach. Chodźcie, Chinook nie wleci do namiotu, musimy powitać go na zewnątrz. - To już głupota - warknął Taliończyk. - Mamy czekać na zewnątrz na twojego tresowanego ptaka, który powinien odnaleźć nas w samym sercu lasu? - Chinook nie jest tresowany. - Jeszcze lepiej. Mamy czekać, aż odnajdzie nas dziki ptak. Uśmiechnęła się słodko. - Skoro tak to ujmujesz. Owszem, zaczekamy na niego. Przyleci, zobaczycie. Yortch wyszedł z namiotu, wciąż mamrocząc pod nosem. Czarownica złożyła dłonie i wydała z siebie donośne pohukiwanie, które odbiło się od drzew, mieszając się z hałasem czynionym przez kowali. Zapadła cisza; wśród drzew szumiał wiatr. Mężczyźni zastanawiali się, do jakiego stopnia ta wiedźma jest szalona. Nagle spomiędzy ciemnej masy drzew wypadł blady kształt, który wylądował na maszcie namiotu Keseptona. Olbrzymia sowa zmierzyła ich spojrzeniem ogromnych oczu. Yortch zaklął, zaskoczony rozmiarami ptaka, i dał krok wstecz. Lessis wydała kolejny dziwaczny okrzyk, zachęcając ptaka do sfrunięcia na jej podstawioną laskę. Wiadomość była przytwierdzona do ptasiej nogi. Błyskawicznie odczepiła ją i podała Holleinowi Keseptonowi. Przyglądał się jej przez moment. - Od samego generała Hektora. Proszę, oto jego pieczęć. Podniósł pismo, żeby Yortch i Duxe dokładnie je sobie obejrzeli. Pomruczeli do siebie, ale zaprzeczyć nie mogli - pieczęć była autentyczna. - Rozkazuje nam walczyć jutro i wykonywać polecenia lady Lessis, dopóki będzie potrzebowała naszych usług. Duxe wciągnął powietrze. To bez wątpienia była pieczęć Hektora, co oznaczało, że on i jego ludzie przechodzą pod komendę wiedźmy. Albo to, albo bunt i wypadnięcie z łask na zakończenie kariery. Yortch skrzywił się i splunął wymownie na bok. - W takim razie pozostaje nam mieć nadzieję, że przeżyjemy porażkę. Lessis była niewzruszona. - Och, moim zdaniem przeżyjemy, subadarze, do tego sprawiając ci sporą niespodziankę. - Złożyła dłonie, stykając czubki palców. - Oto mój plan. Wyruszymy wcześnie rano i przekroczymy Thun Brodem Traktowym. Jednak nie zastawimy tam pułapki - Matugolin zna lepsze miejsce parę lig dalej na zachód. Nasz przeciwnik będzie się spodziewał zasadzki przy brodzie, a nie natykając się na nią, może nabrać nadmiernej pewności siebie i stać się nieostrożny w chwili osiągnięcia miejsca, które wybraliśmy. - Gdzie to jest? - zapytał Duxe. - Miejsce nazywa się Ossur Galan. Powiada się, że tam właśnie olbrzym Ossur dawno temu rozrąbał skały swoim toporem. - Olbrzym, tak? - mruknął Yortch po jej odejściu. - A jutro trolle porąbią moich ludzi toporami? ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Dzień wstał szary i pochmurny. Niedługo po świcie rozpadało się. Dla Lessis było oczywiste, że w taki dzień nawet Thrembode nie wyciśnie zbyt wiele z trolli i impów, eskortujących go w lesie Tuniny. Dlatego też poradziła Keseptonowi, by zarządził odpoczynek dla smoków i ludzi. Następnie, w towarzystwie subadara Yortcha, porucznika Wealda i Lagdalen pogalopowała obejrzeć miejsce, zalecane przez Matugolina na zasadzkę. Przeprawili się płytkim brodem przez rzekę. Nigdzie nie widzieli najmniejszego śladu wroga. Lessis była coraz bardziej pewna, że zdążyli na czas. Po godzinie jazdy dotarli na miejsce. Wypiętrzenie poszarpanych skał wulkanicznych utworzyło tu grzbiet, biegnący z północy na południe. Garb przecinał pojedynczy przesmyk zwany Ossur Galan lub Cios Topora. Szlak zwężał się tutaj do dwudziestu stóp. Klasyczne wąskie gardło. Małe siły, chronione z boków przez skaliste zbocza, mogły tu z łatwością uwięzić przeciwników i wybić ich z góry. Machnięcie że skały oznajmiło im, że król Matugolin już czeka. Wspięli się na górę na spotkanie z nim. Znów zaczęło padać. Wszyscy byli mokrzy i przemarznięci, za wyjątkiem elfów, które zrezygnowały z pierzastych okryć na rzecz kompletnie odpornych na wilgoć zielonych płaszczy że spiczastymi kapturami. Matugolin energicznie zatarł dłonie. Kipiał od wiadomości. - Godzinę temu otrzymałem świeże wieści o nieprzyjacielu oznajmił Lessis, która jako jedyna władała leśną mową. - Dziś poruszają się bardzo powoli. Rankiem w obozie wybuchła bijatyka. Powieszono dwóch ludzi. - Świetnie, taką właśnie mieliśmy nadzieję. Dzisiaj tu nie dotrą. Matugolin machnął na skały za plecami. - Ustawimy nasze siły nad przejściem. Kiedy utkną w wąwozie, pozabijamy ich strzałami i głazami. Lessis obeszła miejsce zasadzki, uważnie je oglądając. Było to jedyne wąskie gardło przed przełęczą na północ od góry Ulmo. Później, kiedy ulewa osłabła, dołączył do niej kapitan Kesepton. Polecił ludziom i smokom przekroczyć bród i dotrzeć do Ossur Galan koło południa, dzięki czemu na pewno znaj dą się na miejscu przed przeciwnikiem. Yortch niezbyt chętnie rozsyłał ludzi na patrole. Byli zmęczeni, przemoknięci i potrzebowali odpoczynku. Część jeźdźców bardzo nieuważnie strzegła boków maszerującego oddziału. Nic dziwnego, że przeoczyli odzianego w czerń konnego, który podjechał pod Ossur Galan od północy i późnym popołudniem dostrzegł nadciągającą kolumnę. Zanim Taliończycy podjęli patrolowanie, wywiadowca zawrócił na wschód i zniknął za rzeką. Deszcz nareszcie ustał, a chmury rozstąpiły się, odsłaniając zachodzące słońce, które oświetliło górę Ulmo, nadając białej koronie odcień purpury i złota. Kesepton zarządził wczesny posiłek i jak najszybsze wygaszenie ogni. Kucharze otrzymali polecenie przyrządzenia śniadania na zimno. Elfy przyniosły nowe wiadomości o nieprzyjacielu. Thrembode przekroczył rzekę i rozbił obóz. Trolle gotowały sobie i zjadały jakichś ludzi, których złapały wzdłuż Argo. Ta informacja błyskawicznie obiegła obozowisko, wzbudzając gniewny szum wokół ognisk. Lessis zarządziła wzmożenie czujności i ciągłe patrole. Bała się, że Thrembode, zdając sobie sprawę z natury Ossur Galan, odkryje zasadzkę i zboczy że szlaku na północ, między skały. Lecz we wrogim obozie było cicho; dopiero o świcie opuściły go pary niezbyt dociekliwych zwiadowców. Lessis zaczęła wierzyć, że nareszcie schwyta podstępnego Thrembode’a i uwolni księżniczkę. Poranek był tak cudny, że wszystkim marzyło się o poszybowaniu wraz z białymi cumulusami po niebieskim przestworzu. Żołnierze i smoki szybko zajęli pozycje. Gady miały za zadanie utrzymać przejście, podczas gdy ludzie i elfy kontrolowali szczyt wąwozu. Lessis wyraziła zgodę, by po rozgorzeniu bitwy na dobre Yortch i jego ludzie zaszli przeciwnika od tyłu i zamknęli pułapkę. Czekali. Elfy Matugolina informowały ich o postępach wroga, który pokonywał leśny szlak w wolnym, miarowym tempie. Minęła kolejna godzina; elfy zameldowały, że wróg jest blisko. Dwadzieścia minut później potwierdziło to brzęczenie metalu i tupot ciężkich stóp. Przez kilka długich minut piechurzy i smoki wpatrywali się w wąskie przejście. Słyszeli zbliżanie się przeciwnika, nie widzieli jednak ani śladu impów czy trolli. Wreszcie na wschodnim krańcu wąwozu pojawiła się zbita masa impów w obronnej formacji, chronionej czarnymi tarczami i najeżonej lasem włóczni. W Lessis zaczął narastać niepokój. - Podejrzewa coś! - zawołała. - Musimy zmienić plan. Kesepton nie był przekonany. - Ależ pani, on wie, że to miejsce jest niebezpieczne. Chce je zbadać, zanim tu wejdzie. - Czego nie zrobił, kapitanie. Boję się, że nas odkrył. Kesepton przyglądał się falandze impów na wschodnim krańcu skalnego przesmyku. Nie wchodzili głębiej. Zaczął podzielać wątpliwości Lessis. Czarownica wciągnęła nagle powietrze. - Szybko, kapitanie, każ smokom dołączyć do nas na szczycie. Ale było już za późno. Ledwo te słowa przebrzmiały, las na wschodnim stoku ożył i z krzykiem wyroiła się z niego horda impów pod dowództwem ludzi, za plecami których kroczyły wysokie, purpurowe trolle. Elfy Matugolina obróciły się, lecz zostały wzięte z flanki i choć zasypały wrogów ulewą strzał, nie zdołały ich powstrzymać. Zaraz potem obydwa oddziały zwarły się że sobą, zamieniając się w jeden wielki wir ludzi, elfów, impów i trolli. Na południowym krańcu nagły atak strącił że skał tuzin elfów, które spadły z krzykiem prosto w objęcia śmierci. W grupę żołnierzy Marneri wtargnął troll, rozcinając dwóch piechurów jednym ciosem wielkiego miecza. Reszta cofnęła się, bliska paniki. Balansowali na krawędzi ucieczki. Kesepton starł się z oficerem wrogich sił, smagłym mężczyzną o skośnych oczach Hazoga. Przez chwilę miecze odbijały się od siebie z brzękiem, lecz Hollein był zręczniejszy i jego krótka klinga wkrótce osiągnęła cel. Oficer padł, a Kesepton poderwał do boju otaczających go ludzi. Stawiali wrogom zaciekły opór, dopóki nie dopadła ich chmara impów. Napór był zbyt silny, zmuszając ludzi i elfy do cofania się w ścisku uniemożliwiającym walkę, podczas gdy nieprzyjaciel ścinał ich, niczym stojące drzewa. Na szczęście szybkonoga Lagdalen dotarła do smoków, które rozdzieliły się na dwie grupy i wdrapały na zbocze, orząc potężnymi pazurami skaliste zbocze i donośnie sapiąc z wysiłku. Trolle obalały ludzi i elfy na ziemię i rozdeptywały na miazgę. Impy nacierały z krótkimi mieczami, próbując dosięgnąć oczu i piersi. Ludzie walczyli z desperacką energią, lecz ich oręż był za lekki, a tarcze zbyt wątłe do potykania się z trollami. W pewnej chwili sierżant Duxe otrzymał cios w głowę i uratowała go jedynie interwencja mocarnego Cowstrapa, który złapał go za kołnierz i wyciągnął z zasięgu śmiercionośnego topora. Kesepton stracił tarczę po ataku innego trolla i zostałby rozszczepiony na pół, na szczęście poślizgnął się w kałuży krwi i upadł pod naciskiem kłębu mocujących się elfów i impów. Topory trolli wznosiły się i opadały, szerząc straszliwe spustoszenie. Byli skazani na zagładę. I kiedy już stracili nadzieję, pojawiły się smoki, które natychmiast włączyły się do bitwy. Ich przybycie przerwało zabójcze zapamiętanie trolli i odepchnęło masy impów. Oczyszczony przed nimi obszar zasłany był tuzinami martwych i dogorywających. Przez moment zdawało się, że najgorsze mają za sobą, ale nagle zagrzmiały bębny i rogi i z lasu wyłoniła się następna grupa impów i długonogich trolli. Kesepton natychmiast zorientował się, że smoki mają przeciwko sobie przeważające siły. - Sformować jeże! - zawołał do otaczających smoki żołnierzy. Elfy cofały się. Jeszcze chwila i ich odwrót zamieni się w ucieczkę. Na pozycjach utrzymywała ich jedynie obecność króla Matugolina, walczącego ramię w ramię z Lessis, która zabrała miecz martwemu żołnierzowi. Troll powalił pięciu elfów jednym straszliwym ciosem maczugi zakończonej kulą o rozmiarach ludzkiej głowy. Szereg walczących zafalował i pierzchł. Nagle Lessis znalazła się osamotniona twarzą w twarz z trollem. Z okrzykiem „Lessis!” przepchnęła się do niej szczupła postać w szarej szacie. W stronę trolla zwróciły się dwa małe ostrza. Potwór zamachnął się maczugą i siostry zanurkowały pod kolczastą stalą, wbijając miecze w uda przeciwnika. Troll parsknął wściekle, opędzając się od nich ogromną łapą. Zahaczył o dziewczynę, która pokoziołkowała po ziemi. Lessis uniosła dłoń i wypowiedziała słowa lodowatej mocy Troll prychnął, lecz zdołała odwrócić jego uwagę na tyle, by potężna maczuga chybiła i zaryła w glebę kilka cali od celu. A wtedy wsiadł mu na kark Bazil Złamany Ogon. Piocar przeciął że świstem powietrze i troll rozpaczliwie poderwał maczugę, ratując życie. Krzesząc snop iskier, Piocar rozrąbał uchwyt maczugi na dwoje. Potwór zagapił się z głupią miną na zniszczoną broń, a Bazil podszedł do niego i wyrżnął tarczą w twarz, zbijając go z nóg. Lagdalen zachowała na tyle przytomności umysłu, by odpełznąć spod masywnych stóp zmagających się nad nią olbrzymów, unikając rozdeptania. Chwilę później zdyszany od wspinaczki po zboczu skórzany smok stanął przed Lessis. - Dziękuję ci, panie smoku. Rzadko kiedy można zobaczyć cios tak potężny i dobrze ulokowany. Bazil odetchnął i odzyskał równowagę. - Będziemy potrzebowali więcej takich, lady. Nadchodzą. Powietrze przeszył kolejny wrzask atakujących impów. Teraz jednak żołnierze parli naprzód falangą w kształcie jeża z wysuniętymi na zewnątrz włóczniami, tworzącymi lśniący pierścień stalowych grotów. Formacja wbiła się z ogłuszającym hukiem w gęstą masę impów. Widząc to, elfy, podbudowane obecnością smoków, odzyskały ducha, zawróciły i przyłączyły się do ataku. Lessis odnalazła Lagdalen i ściągnęła ją z pola bitwy. Szybkie oględziny nie wykazały poważniejszych obrażeń, choć dziewczynie wciąż dzwoniło w głowie od ciosu trollowej łapy. - Możesz walczyć, dziewczyno? - zapytała Lessis. - Tak, lady, chyba tak. - Dobrze, najpierw jednak odzyskaj oddech. Potrzebujemy dzisiaj każdego miecza, a ty musisz wrócić do pełnej sprawności. Faktycznie - walka na obydwu stokach wąwozu przybierała na sile. Raz jeszcze ruszyły do ataku trolle, brnąc przez rzesze impów niczym przez fale powodzi. Na każdego smoka przypadały trzy trolle. Proporcje straszliwe, lecz mając boki chronione jeżami z ludzi, musiały stawiać czoła tylko jednemu potworowi na raz. Bazil starł się z pierwszym trollem. Zmylił przeciwnika mieczem ogonowym, po czym opuścił lewe ramię, zaczepił tarczą o okrągły puklerz trolla i odciągnął go. Przeciwnik zareagował podręcznikowym błędem, rzucając się wstecz i tracąc równowagę, odsłaniając jednocześnie pierś. Bazil pchnął go Piocarem w żywot i pozostawił na ziemi, bezładnie młócącego kończynami. Następny już go atakował - zwalisty brązowy z kwadratową tarczą i mieczem, troll- szermierz. Słyszeli o nich - nowy gatunek, inteligentny i zręczny na tyle, by władać mieczem. Niemniej, jak dotąd, nie zetknęli się z takowymi. - Kiedyś musi być ten pierwszy raz, co? - zawołał przez ramię Bazil. Relkin obiegł go, wystrzeliwując bełty tak szybko, jak tylko nadążał je ładować. Ujrzał trolla z mieczem i zagwizdał. - Troll-szermierz, uważaj na jego ostrze! - krzyknął. Dwóch żołnierzy z pobliskiego jeża rzuciło się na potwora z włóczniami, ten jednak odbił ciosy tarczą, przepoławiając bliższego uderzeniem miecza. Relkin trafił go pociskiem w ramię. Troll zaryczał z bólu i furii, obracając się ku Bazilowi w samą porę, by sparować cios Piocara własnym ostrzem. Posypały się stalowe drzazgi i Piocar odbił się od zastawy. Bazil nie otrząsnął się jeszcze że zdumienia, kiedy przeciwnik zadał cios z góry, który smok musiał przyjąć na tarczę. Mignął miecz ogonowy, uderzając w hełm wroga, nie wyrządzając mu jednak większej krzywdy. Troll odskoczył z zasięgu Piocara. Był szybki! Zaszedł go z boku i pchnął ciężkim mieczem. Baz ledwie zdołał uniknąć dźgnięcia w brzuch. Zamachnął się instynktownie ogonem, zbijając z nóg Relkina. Odważny wojownik z formacji po prawej strome smoka wyskoczył z szeregu i wraził włócznię w udo potwora. Ten odpowiedział przeraźliwym wrzaskiem, rzucając mężczyznę na kolana ciosem tarczy, po czym jednym cięciem miecza przeciął go od karku po krocze. Dokoła trolla zaroiło się od impów, chroniących go przed ludźmi. Rozległ się ogłuszający klekot krzyżujących się włóczni, próbujących przeniknąć poza mur tarcz. Za nimi pojawił się trzeci troll, uzbrojony w smoczą lancę o długim na jard ostrzu. Bazil wymieniał z brązowym trollem tytaniczne ciosy. Otaczała ich chmura drzazg odłupywanych z tarcz. Troll z lancą czekał na odpowiedni moment. Nagle rzucił się naprzód, wysuwając przed siebie lśniący czubek włóczni. Bazil w samą porę odskoczył w bok, lecz lanca przeszyła mu tarczę, utykając w niej. Rzucił się wstecz, parując Piocarem kolejny cios miecza brązowego, ale obciążona włócznią tarcza znacznie ograniczała mu swobodę ruchów. Relkin zerwał się z ziemi i z zamierającym sercem zobaczył, że brązowy zyskuje przewagę. Żołnierze z jeża nie byli w stanie pomóc - walczyli z dwukrotnie liczniejszymi impami. Giermek dobył miecza i włączył się do starcia. Przebiegł pod tarczą trolla, nim ten zdążył się zorientować, a sekundę później wbił mu miecz w nogę. Wyszarpnął ostrze, trysnęła czarna posoka. Brązowy chrząknął z udręką i opuścił tarczę, zagarniając jej skrajem giermka ku sobie, prosto na dzierżące miecz ramię. Błysnęła klinga, lecz Relkin podskoczył wysoko i ostrze przemknęło mu pod stopami. Niestety, potknął się lądując i potoczył między masywne nogi Bazila. - Głupi chłopak! - ryknął smok, zataczając się wstecz, by uniknąć rozdeptania go. Potknął się o własną stopę i z jękiem runął na ziemię. Smocza lanca złamała się pod nim i smok złapał ją za koniec łapą, w której trzymał tarczę. Brązowy zadał kolejny cios, lecz Bazil zdołał go odbić, wymachując na oślep włócznią, która rozprysła się w drzazgi w zetknięciu z hartowaną stalą trollowej klingi. Skórzany smok przewalił się na bok i odtoczył, o mały włos nie rozgniatając giermka. Troll górował nad leżącym na plecach smokiem, wznosząc do ciosu śmiercionośny brzeszczot, gdy wtem na chwiejnych nogach stanął przed nim Relkin i z przepełnionym gniewem i rozpaczą okrzykiem wbił mu w brzuch swój niewielki mieczyk. Zanosząc się od krzyku, chłopiec szarpnął ostrze w górę, szukając serca potwora. Miecz brązowego trolla zadrżał w ogromnej łapie. Monstrum jęknęło rozdzierająco i z ust buchnęła mu nagłym strumieniem czarna posoka, pokrywając Relkina od stóp do głów. Z drugim, jeszcze głośniejszym jękiem, troll złapał się za rozpruty brzuch i obalił na plecy. Potężny miecz łupnął o ziemię. Bazil dźwignął się na nogi w samą porę, by odeprzeć natarcie pozostałego przy życiu trolla. Piocar odtrącił topór, a smocze kolano wbiło się w brzuch nacierającego napastnika. Potwór znieruchomiał, owiewając smoka plugawym oddechem. Zabłysnął Piocar i głowa trolla poleciała w tłum impów. Smocze ślepia gorzały ogniem, a nozdrza rozdęły się tak, jakby zaraz miał ziać płomieniami, niczym jego starożytni przodkowie. Pozostałym smokom szło niemal równie dobrze - ryczały do siebie we własnym języku i łomotały bronią o tarcze, wyzywając wrogów, by je zaatakowali. Trolle zajęczały w panice, niczym bydło wystraszone grzmotami i błyskawicami. Opuściły głowy, odwróciły się i uciekły. Ich atak załamał się. Zmykały w dół zbocza, a za nimi gnały impy, przerażone do tego stopnia, że nie zwracały uwagi na komendy dowódców. Ostatni brązowy troll stał na skraju urwiska, obrzucając ich obelgami i wywijając ciężkim toporem. Nesessitas wymieniła z nim parę ciosów, po czym ogłuszyła mieczem ogonowym i strąciła w przepaść. Potem obróciła się i wyszczerzyła żeby. - Zaliczcie mi trzech! - zawołała triumfalnie. - Dwa! ryknął Bazil. - Ja też dwa! - zawtórował mu Kepabar. - I jeden dla mnie! - zakrzyknął Relkin Sierota, a potężne smocze łapy złapały go i uniosły w górę. - I jeden dla przeklętego, głupiego chłopca! - Basowy głos zaryczał mu prosto do ucha. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Wróg ustąpił na chwilę z pola, pozostawiając sterty trupów. Pomimo katastrofalnego początku, wojsku Keseptona udało się uniknąć całkowitej klęski. Mimo to, Lessis było ciężko na sercu. Straty były straszne, ponadto zdawała sobie sprawę, że podczas gdy oni tu walczą, Thrembode ucieka na zachód. Do zmroku przekroczy przełęcz i raz jeszcze zdoła wymknąć się jej z sieci. Księżniczka Besita wpadnie w plugawe objęcia Zagłady w Tummuz Orgmeen, a przyszłość białego miasta Marneri znajdzie się w rękach kretyna Eralda. Przeklęła się za głupie słuchanie wojennych porad elfa. Elfom wojaczka notorycznie nie wychodziła, co było główną przyczyną spadania liczebności ich populacji na świecie. W pewnej chwili stanęła twarzą w twarz z Keseptonem. Skrzywiła się, widząc jego zdradzone spojrzenie. - Dziękuję, kapitanie. Walczyliście dzisiaj jak bohaterowie odezwała się prędko. Nie odpowiedział, więc po chwili obróciła się i odeszła. Zostało tam jeszcze sporo trolli. Ile tych potworów miał że sobą Thrembode? Nieprzyjaciel musiał wysoko sobie cenić udane porwanie księżniczki, skoro wysłał ich aż tyle. I trolle-szermierze! Złowieszczy precedens. Przez ostatnie kilka lat Zagłada ciężko pracowała nad rozwojem intelektualnym brązowych trolli. Wygląda na to, że nareszcie odniosła pewne sukcesy. Po stoku wspięli się pozostali żołnierze i dwa smoki, Vander i Chektor. Kesepton zebrał swój nieliczny oddział po południowej stronie przesmyku. Elfy opłakiwały zabitych. Lessis zatrzymała się przy rannym Matugolinie. Król elfów otrzymał pchnięcie w bok i nie był już zdolny do walki. Następnym królem zostanie książę Afead, co nie pomoże zbytnio sojuszowi elfów z ludźmi. Lessis nie mogła pomóc królowi, który już zaczynał majaczyć. Próbowała przemawiać do niego, lecz albo nie słyszał, albo nie był w stanie odpowiedzieć. Reszta elfów wpatrywała się w nią smutna i wstrząśnięta. Po dłuższej chwili podniosła się i poszła dalej. Chcąc się na coś przydać, dołączyła do młodej Lagdalen, która pomagała lekarzowi. Na ziemi rzucał się wrzeszczący mężczyzna z otwartym brzuchem. Lagdalen próbowała utrzymać w środku jego wnętrzności. Lessis przyklękła przy niej. Mężczyźnie nic już nie mogło pomóc. Ujęła dłonie Lagdalen i odciągnęła je. - Zajmij się innymi, dziewczyno. Tego zostaw mnie. W jej oczach widziała sceny z pola bitwy, których była świadkiem w ciągu ostatnich dni, potrafiących złamać serce każdego, nie tylko nastoletniej dziewczyny. - Tak wielu, moja lady, tak wielu. - Wiem. Idź do chirurga, pomóż mu. Lagdalen oddaliła się. Lessis położyła rękę na czole umierającego mężczyzny. Zamknęła oczy, przywołała moc i po chwili jej dłoń rozgrzała się. Ranny uspokoił się. Krzyki ucichły, a agonię zastąpił błogostan łagodnego odejścia że świata żywych. Niedaleko wrzasnął mężczyzna, któremu właśnie przyłożono do rany rozpalone żelazo. Lessis zadrżała. Widziała już dosyć bitew w życiu i przez chwilę żałowała, że nie jest daleko stąd, wypasając owce na wzgórzach Rehba, odległa od bólu, strachu, krwi i śmierci, które dręczyły jej duszę. Zagrał kornet. Sierżant Duxe przebiegł wzdłuż pozycji, wzywając żołnierzy pod broń. Dostrzegła Keseptona z obnażonym mieczem, machającego do niej ręką. Nadchodzą! Jest ich jeszcze więcej. Lessis z jękiem podźwignęła się z klęczek. Ranny mężczyzna nie żył. Dobyła krótkiego, oblepionego krwią miecza. Czy ten dzień nigdy się nie skończy? - Sformować jeże! - rozległ się okrzyk. - Smoki na czoło! Zagrzmiały nieprzyjacielskie rogi i z lasu wypadła chmara wrogów, która szybko pokonała stok. Rozpętała się burza ciosów, w środku której połyskiwały fragmenty tarcz i hełmów ścierających się olbrzymów. Tym razem walczyli obok siebie Bazil i Kepabar, podczas gdy Nesessitas strzegła prawej flanki, a Vander z Chektorem lewej. Giermkowie uwijali się za plecami swych gigantycznych podopiecznych, a ich kusze z trzaskiem posyłały bełty w zbitą masę wrogów. Raz jeszcze otoczyła ich fala impów, a brzęk mieczy zmieszał się z okrzykami i rykami wściekłości. Wspierało ich jednak mniej trolli niż przedtem, a w obliczu zgrupowanych w centrum smoków potwory nie były w stanie przerwać obronnych linii ludzi. Jeże trzymały się dzielnie, a elfy zasypywały wrogów pozostałymi im jeszcze strzałami. Trolle nie miały chęci do walki. Atakowały że znacznie mniejszym animuszem, a kiedy Kepabar usiekł jednego z nich, pozostałe zawróciły i zbiegły po zboczu. Widząc obrót wypadków, odziani w czerń jeźdźcy z Tummuz Orgmeen zadęli w rogi i trzasnęli z batogów, lecz nadaremnie impy oddawały pola. Teraz to ludzie z Marneri zakrzyknęli i nacisnęli mocniej, nacierając wraz że smokami na ustępujące masy wrogów. Bazil i Kepabar parli naprzód, spychając trolle. Wydawało się, że niedawni napastnicy zaraz zostaną rozbici i przegnani z pola bitwy. Wtedy to Bazil uniósł wzrok i dojrzał szarżującą spoza drzew linię konnych w czerni. Wojownicy z Tummuz Orgmeen włączyli się do walki w rozpaczliwej próbie odwrócenia losów bitwy. - Uważaj, Kepabarze! - zawołał. Jeźdźcy dzierżyli smocze lance, lecz Kepabar był zbyt zajęty trollami, by to zauważyć. Jazda zderzyła się z hukiem z pieszymi formacjami. Na chwilę ludzie, impy, trolle, konie i smoki zbiły się w kłąb zbyt ciasny, by walczyć. A wtedy druga fala kawalerii opuściła lance i puściła się w galop. Bazil wyłapał pierwszy cios lancy tarczą i bezskutecznie zamachnął się Piocarem na jeźdźca. Nesessitas przechwyciła inną lancę, łamiąc ją i strącając jeźdźca z siodła. Niestety staremu Kepabarowi zabrakło szczęścia. Jego tarcza uwięzia pomiędzy nim a piechurem z formacji nie zdążył uwolnić jej na czas i mógł tylko próbować sparować lancę mieczem. Klinga związała drzewce, nie zdołała go jednak odtrącić. Lśniące ostrze przeszyło smoczą gardziel. Olbrzymi mosiężny gad zaskowyczał w agonii i osunął się na ziemię, nadziany na ciężką włócznię. Wyrwał jeźdźcowi drzewce z rak, lecz nie był w stanie się uwolnić. Na oczach przerażonego Bazila Kepabar skonał, brocząc czerwoną, smoczą krwią. Złamany Ogon zaryczał z furii i żalu i otrząsnął się z ludzi i koni. Wrogi kawalerzysta próbował przemknąć koło niego, lecz smok zdjął go z siodła jednym okropnym zamachem miecza. Koń stanął dęba i uciekł na oślep, tratując dwa impy. Drogę zastąpił mu troll, lecz Bazil z trzaskiem zacisnął mu kły na twarzy. Piocar wzniósł się i opadł, powalając trolla, a Bazil parł dalej, nie widząc nic przez krwawą mgłę furii i mordując wszystko, co stanęło mu na drodze. Na jego widok impy pierzchały jak króliki, a on ścigał je przez las razem z żołnierzami Marneri, pozostałymi smokami i elfami, rycząc na cały głos i ścinając rozbitych wrogów. Tak zapamiętał się w szale zabijania, że nie usłyszał wzywającego do powrotu sygnału kornetu i gnał dalej, goniąc grupkę impów, które uciekały przed nim aż na brzeg szerokiego strumienia. Impy wbiegły do potoku, porzucając w panice broń. Bazil wskoczył za nimi do wody. Nie ujdą mu! Wszyscy zginą za biednego Kepabara! Na drugim brzegu impy rozbiegły się, a on ścigał je dalej, dopóki wreszcie nie spostrzegł, że jest sam - giermkowie i piechurzy nie mogli za nim nadążyć! Mimo to, nie zwolnił zawsze musi być ten pierwszy raz! Las po drugiej stronie strumienia szybko zmienił swój charakter i Bazil wkrótce brnął w półmroku pod wiekowymi świerkami. Wpadł na wyczerpanego impa, rozciągniętego na materacu świerkowych igieł. Stanął nad nim z uniesionym mieczem, kiedy kątem oka zauważył błysk stali i rzucił się w bok, uderzając głową o pień drzewa. Usłyszał głośne łupnięcie, z jakim smocza lanca pogrążyła się w drzewie. Na smoki starożytności, było blisko! Rzuciła się na niego para impów i człowiek w czarnym uniformie Tummuz Orgmeen. Bazil oderwał się od drzewa i warknął - Lepiej było zostać na polu bitwy i umrzeć, niźli zmuszać mnie do uganiania się za wami po całym lesie! Piocar zaświstał niczym wielki sierp, łapiąc jednego impa w połowie skoku i rozcinając go na dwoje w pióropuszu krwi. Widok rozwiał wolę oporu jego kompanów, którzy rozbiegli się w przeciwnych kierunkach. Bazil puścił się w pogoń za człowiekiem z lancą, lecz zgubił go szybko w labiryncie jelenich ścieżek. Biegł jeszcze przez chwilę, wyparskując gniew i rąbiąc Piocarem okoliczne drzewa. W końcu zatrzymał się, zdjęty nagłą niepewnością. Wytężył słuch, lecz usłyszał jedynie szum wiatru w gałęziach świerków. Był sam i zdecydowanie zgubił drogę. Wściekłość osłabła na tyle, że mógł z powrotem racjonalnie myśleć. Gdzie podziała się reszta? A właściwie, to gdzie on teraz jest? Pod gęstwiną świerkowych gałęzi było niewiele światła nie mógł nawet określić pozycji słońca na niebie. Rozejrzał się dokoła. Którędy ma wrócić na pole bitwy, do reszty oddziału? Po długich rozważaniach wybrał kierunek, który wydał się mu właściwy. Wkrótce dotarł do strumienia, lecz nie był on równie szeroki jak tamten. Czy oznaczało to inny strumień, czy też znalazł się powyżej miejsca, które przekroczył wcześniej? W chwili namysłu wzruszył ramionami, przebrnął przez wodę i zapuścił się między drzewa na drugim brzegu. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Świerki ustąpiły brzozom, potem sosnom i dębom, i nagle Bazil zdał sobie sprawę, że wspiął się na całkiem znaczną wysokość. Dalsza droga robiła się coraz bardziej stroma. Drzewa rosły tu rzadziej, widać było błękitne niebo i wiszące nisko nad horyzontem słońce. Kilka minut później wyszedł spomiędzy drzew na wyżynną łąkę, podobną do tej na Czerwonym Dębie, która dwa dni wcześniej zamieniła się w pole bitwy. Bazil potoczył dokoła dzikim spojrzeniem. Gdzie jest? I gdzie są inni? Za plecami miał potężną, śnieżną czapę góry Ulmo, oświetloną promieniami popołudniowego słońca. Uświadomił sobie, że przebył daleką drogę i zgubił się wręcz beznadziejnie. Przed nim rozciągała się wąska dolina, która rozszerzała się wokół błękitnego jeziora, okolonego drzewami. Za jeziorem wznosiła się mniejsza, lesista góra. Kraina na zachodzie wyglądała na suchą i płaską. Wiedział, że patrzy na bezkresny Gan. W przeciwnym kierunku widok ograniczony był grzbietem Ulmo. Gdzieś w tym rozległym lesie znajdował się Relkin i pozostali. Jak ma ich odnaleźć? To chyba niemożliwe. Przestał to roztrząsać. Miał bardziej palący problem - bolały go stopy. Rozejrzał się f dokoła i znalazł odpowiedni głaz. Osunął się na niego, na ziemi przed sobą położył Piocara w pochwie i oparł łapy o gałkę rękojeści. Wziął kilka głębokich wdechów. Był tak zmęczony, że mógłby spać przez trzy dni i strasznie bolały go nogi. Dwa długie dni marszu i walki po blisko dwudziestodniowej żegludze rzeką sprawiły, że Bazil oczekiwał krzepiącego, długiego wypoczynku. Z drugiej strony zauważył, jak gładkie i nabite ma ciało. Zimowa kampania i obecne walki w Argo przeobraziły lekko pulchnego skórzanego smoka, który zaciągnął się jesienią do legionów, w sprawną maszynę do zabijania o twardych muskułach i płaskim brzuchu. Huknął się w żywot i usłyszał w nagrodę odgłos jak po uderzeniu w bęben. O tak, był zahartowanym w bojach smokiem. Nawet smoki starożytności byłyby dumne z tego smoka! Zalały go wspomnienia bitwy, a wraz z nimi żal za starym Kepabarem. Stary Kep odszedł na zawsze, razem z Sorikiem. Nie usłyszą więcej zabawnych monologów Kepabara ani jego żartów. Bez Kępa poziom humoru w szwadronie spadnie - zarówno Nesessitas, jak i Vander mieli tendencję do smoczej surowości. Baz nie wątpił, że będzie za nim tęsknił. Siedział niepocieszony przez dłuższą chwilę, lecz raptem jego nozdrza pochwyciły ślad woni, od której powieki uniosły mu się z mimowolnym trzaśnięciem. Podniósł głowę i badawczo wciągnął powietrze. Odnalazł go - słodki, ciężki zapach, bardzo słaby, lecz niewątpliwie dobiegający z wyższej partii góry. Ani się obejrzał, a już był na nogach, wspinając się po zboczu pod wiatr. Stopy dobijały go, ale nie zważał na to. Las zgęstniał w niską dąbrowę, lecz Bazil bez trudu przedarł się przez gęstwinę. Na drodze stanęła mu ściana splątanych jeżyn, przez którą musiał wyciąć sobie ścieżkę Piocarem. Za zaroślami rozciągało się zasilane strumieniem mokradło, przez które przebrnął, nie zważając na sięgające do brzucha błoto. Nagle wyszedł na okoloną sosnami polanę. Na środku wznosiła się sterta gałęzi splecionych w gniazdo. Na jego oczach gniazdo poruszyło się. W środku czaiło się coś dużego. Usłyszał intrygujące, rytmiczne posykiwanie. Bazil podreptał bliżej i zajrzał przez krawędź do środka. Ujrzał ciemnozieloną smoczycę, zajętą splataniem gałęzi. Skórzany smok otworzył szeroko ślepia. Była po prostu cudowna. Miała błyszczącą, zieloną skórę, a jej ruchy były precyzyjne i pełne gracji. Przyglądał się zafascynowany, jak wplata świerkowe konary pomiędzy kłody dębu i olchy. Była najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek w życiu widział. Całe ciało mieniło się różnymi odcieniami zieleni, za wyjątkiem czarnych jak sadza skrzydeł. Podbrzusze miała jaśniejsze i porośnięte drobniejszymi łuskami. Wzdłuż grzbietu ciągnął się grzebień większych łusek, ciemniejących prawie do czerni. Pazury przednich i tylnych łap były ciemnoszare i dłuższe niż u smoków bojowych, które pozwalały swoim giermkom na przycinanie ich, co ułatwiało trzymanie miecza. - Witaj! - odezwał się w końcu w gardłowej, syczącej mowie smoków. Zielona samica, niemal tak wielka jak Bazil, podskoczyła na dźwięk jego głosu. Rozejrzała się dokoła i skupiła wzrok na skórzanym smoku. Przed tym spojrzeniem każde żywe stworzenie, może za wyjątkiem naprawdę dużych niedźwiedzi, zmykałoby gdzie pieprz rośnie w słusznej trosce o własne życie. Bazil pozostał tam, gdzie był, z prawą łapą wspartą na rękojeści miecza. - Na krew, kim albo czym jesteś? - zapytała nagle. Mówiła z akcentem najstarszych smoków, przeciągając samogłoski i donośnie sycząc. Bazilowi przemknęło przez głowę, że może właśnie śni o przodkach, uznał jednak, że nawet jeżeli tak jest, to bardzo mu się podoba i nie zamierza jeszcze się budzić. - Na imię mam Bazil - odrzekł. Zmierzyła go wzrokiem. Jak wszystkie dzikie smoki miała olbrzymie skrzydła, które po rozpostarciu zdawały się przesłaniać całe niebo. Świdrowała go spojrzeniem tych świetlistych, żółtych oczu o rozszerzonych, czerwonych tęczówkach. Błysnęła długimi szeregami zakrzywionych jak szable zębów. Bazila przeszyła strzała smoczej miłości. - Bazil! - kpiła. - Niewolnicze imię dla smoka-niewolnika. Jesteś jednym z nich! Jednym z tych pełzających, przykutych do ziemi robaków, które walczą dla ludzi. - A ty jesteś najpiękniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek widziałem - odparł pokornie. - Co? - Jej ślepia rozbłysły. Nie słyszysz, co o tobie mówię? - Kiedy się złościsz, masz takie wielkie oczy. Wiedziałaś o tym? Cudowny widok. - Ja... - przerwała. Zamrugała ślepiami. Był smokiem ziemnym, bez skrzydeł, a mimo to, robił wrażenie swoją mocną budową. Te ludzkie przedmioty - hełm i potężna stalowa tarcza - czyniły go jeszcze groźniejszym. I naprawdę wiedział, jak oczarować smoczycę. To doprawdy godne uwagi - wykazywał pewne maniery! Ale nie miał skrzydeł! Na grzbiecie pozostały mu jedynie obrzydliwe wyrostki, wskazujące miejsca, z których powinny wyrastać skrzydła. Wiedziała, że nie jest w stanie pokochać bezskrzydłego samca. Wyprostowała się na całą wysokość i spostrzegła, że jest o pół głowy niższa od niego i zdecydowanie mniej masywna. Trochę ją to speszyło. - Co, na przodków, taki dziwaczny mutant jak ty, robi w tych okolicach? To czas przyzywania smoków, a nie mutantów! Bazil nie zrozumiał określenia mutant, zdawał sobie jednak sprawę, że pogardzała nim i w ogóle o to nie dbał. - W mojej wiosce była samica, która zostałaby moją partnerką, gdybym nie opuścił domu. Nie była jednak tak piękna jak ty. - Smoki w wioskach! A cóż to za wynaturzenie? - Żadne wynaturzenie, sprawdza się bardzo dobrze. Wszyscy maj ą mnóstwo j edzenia. - Ach, tak. - Ponownie zlustrowała wzrokiem jego grzbiet. Widzę, że przywykłeś do tego. Czegóż jednak innego oczekiwać od niewolnika! Hodują cię jak bydło - dają jeść i pić, i mówią, co masz robić. W normalnej sytuacji Bazil natychmiast powaliłby tego, kto ośmieliłby się powiedzieć mu coś takiego w twarz, teraz jednak jakby zupełnie nie czuł tych słów. Wiedział, że to wina zwykłej ignorancji. Kiedy tylko zapozna się z prawdą, przestanie wygadywać takie okropne rzeczy i wszystko będzie w porządku. - Jestem smokiem bojowym. Walczę o wolność wszystkich smoków. - Ba, a cóż nas obchodzą ich nie kończące się wojny? Nie mogą nas skrzywdzić! Nie rozumiesz. Nieprzyjaciel może wyhodować milion trolli, które rozdepczą wszystkie smoki i ludzi. To rzecz pewna - wiele słyszałem o wrogu i zapewniam cię, że to wielki nieprzyjaciel smoczego rodu. Dlatego właśnie przodkowie zgodzili się zawrzeć sojusz z ludźmi z Argonathu. - Wszyscy ludzie są godni pogardy. Po co zawracać sobie nimi głowę? To robactwo rozpełzło się po wszystkich cieplejszych częściach świata, rzadko jednak widujemy ich w smoczej ojczyźnie. - Ach, smocza ojczyzna. Często o niej słyszałem, lecz nigdy tam nie byłem. Wydała z siebie zduszony okrzyk rozbawienia. - Oczywiście, że nie, gdyż leży ona za Północnymi Górami, a ponieważ nie potrafisz latać, dotarcie tam zajęłoby ci ponad rok. - Pewnego dnia zawitam w tamte strony. Kiedy będziemy na emeryturze, Relkin i ja, pójdziemy tam i zobaczę Smoczą Ojczyznę. - Emerytura? Relkin? Kim jest Relkin i co to za imię? Baz machnął niezobowiązująco łapą w przejętym od ludzi geście. Smoczyca patrzyła się na niego, nic nie rozumiejąc. - To nieważne, śliczna - odrzekł miękko. - Świat jest ogromny. Poznałem jego część, ty zapewne widziałaś znacznie więcej. Moglibyśmy siedzieć tu i godzinami rozprawiać o jego cudach i dziwach, wciąż nie wyczerpując wszystkich naszych wspomnień. Mam jednak lepszy pomysł. - Och, doprawdy? - Tak. Powiedz mi, po co budujesz to wielkie gniazdo z gałęzi i liści? - Jestem płodna i czekam na partnera. Czyż to nie oczywiste? - Cóż, owszem, chciałem to jednak usłyszeć od ciebie. - I? - zagaiła z na wpół przymkniętymi oczami. - Już to usłyszałeś. - Masz już partnera? - spytał. - Jeszcze nie, ale oczekuję, że wkrótce zjawi się takowy. Bazil wypiął pierś. - Czy mogę zasugerować, że on już tu jest, w osobie pewnego diablo sprawnego smoka bojowego? - Doprawdy! Proponujesz mi, że zostaniesz moim partnerem? - Tak! - zawołał uszczęśliwiony Bazil. Podniosła wzrok na niebo. No cóż, to się jeszcze zobaczy, jako że pojawił się właśnie ktoś o wiele bardziej odpowiedni dla takiej smoczycy jak ja. Patrz! To purpurowo-zielony z góry Hak - czyż nie wygląda wspaniale? Bazil uniósł głowę i ujrzał olbrzymiego, skrzydlatego smoka, krążącego nad zboczem góry Ulmo. W piersi wezbrały mu pierwotne emocje. że zgrzytem stali dobył Piocara i odczepił tarczę. Na widok miecza smoczyca zamrugała zaskoczona. Ta broń przewyższała każdy oręż, jaki do tej pory widziała. - Co ty tym robisz? - zapytała. - Walczę. Parsknęła z rozbawieniem. - Ty? Chcesz walczyć z purpurowo-zielonym? Przemyśl to sobie. W gruncie rzeczy lepiej zmykaj, póki jeszcze jesteś w stanie. Purpurowo-zielony jest władcą przestworzy. Zmiażdży cię, a twoje resztki wdepcze w ziemię. Uciekaj, a będziesz mógł opowiadać o tym innym niewolnikom w swojej wiosce. - Zostaję i walczę. - Uciekaj, póki możesz. Było już jednak za późno na ucieczkę. Purpurowo-zielony wylądował na polanie, bijąc skrzydłami powietrze. Był całkiem przystojny, z jaskrawymi, purpurowymi łuskami na spodzie i zielonymi na grzbiecie. Jego skrzydła przypominały ogromne draperie z czarnego jedwabiu, poprzerastane żółtymi żyłkami. Ślepia miały czarne źrenice, skupione obecnie na Bazilu. - Ktoś ty? - zasyczał donośnie. - Smok bojowy! - odrzekł Baz i błysnął Piocarem. Purpurowo-zielony zbliżył się jednym susem. - Smok bojowy? Niewolnik ludzi? Czego tu chcesz? - To moja smoczyca, odejdź stąd. Czarne źrenice rozszerzyły się. - Twoja smoczyca! Ośmielasz się wtrącać pomiędzy mnie a tę samicę? - Odejdź. Dziki smok ryknął śmiechem. - Zniszczę cię! Zamiast odpowiedzi Bazil tylko ponownie machnął Piocarem. Purpurowo-zielony zaryczał i podniósł się na całą wysokość. Bazil zauważył, że dziki smok był o parę cali wyższy od niego i znacznie cięższy. Zajął pozycję z tarczą przed sobą i luźno opuszczonym Piocarem. Ogarnął go dziwny spokój. To nie przypominało walki z trollami uzbrojonymi w topory i tarcze. Pomimo obecności smoczycy nie ogarnęła go krwawa furia. Nie czuł też strachu. Miał broń, a ten dzikus był zwyczajnie bezbronny. Taki pojedynek mógł skończyć się tylko w jeden sposób. Uświadomił sobie jednak nagle, że nie może zabić dzikiego smoka właśnie dlatego, że jest nieuzbrojony i nie ma pojęcia o walce. Taki czyn okryłby hańbą Bazila, jego przodków, a nawet całą wioskę Quosh. Zachichotał pod nosem - ale ambaras! Nie mógł zabić przeciwnika, który bez chwili wahania zabiłby jego! Smok bił przednimi łapami w ziemię, a smoczyca patrzyła na nich z podziwem. Wyglądała na bardzo podekscytowaną tym, że będą o nią walczyć. Jej wzrok ponownie przyciągnęła lśniąca klinga w łapie Bazila. Wiedziała, jak ostre potrafią być takie rzeczy. Pewnego razu, w dalekiej krainie doszło do bolesnej sprzeczki pomiędzy nią a rycerzem, władającym takim orężem. Zjadła go razem z koniem, przedtem jednak stoczyli zaciętą walkę. Przeszedł ją lekki dreszcz niepewności. Purpurowo-zielony skoczył z rykiem na przygarbioną postać, stojącą na zadnich łapach i kulącą się bojaźliwie za tarczą. Zderzył się z tarczą, lecz nie zdołał przewrócić oponenta, po czym natychmiast otrzymał ogłuszający cios płazem miecza. Ryknął wściekle. Przed oczami zawirowały mu gwiazdy. Na wpół rozłożył skrzydła i skoczył ponownie, łapiąc pazurami za tarczę i szarpiąc ją z całych sił. Bazil stracił grunt pod nogami. Upadając na ziemię uświadomił sobie, że nawet brązowe trolle nie dysponuj atak wielką siłą. Potoczył się jak najdalej od przeciwnika, ten jednak rzucił się na niego jak lew na zwierzynę. Bazil zdążył podźwignąć się na kolano i unieść tarczę, kiedy purpurowo-zielony spadł na niego całym ciężarem i razem upadli na grzbiety. Leżeli tak przez chwilę bez ruchu, oszołomieni zderzeniem wielotonowych cielsk. Bazil pierwszy poderwał się na nogi i zdzielił przeciwnika płazem Piocara po grubej czaszce. To go trochę przystopowało! Skórzany przyglądał się z satysfakcją, jak dziki smok odpełza powoli na czworakach. Lecz chwilę później ponownie znalazł się na ziemi, kiedy purpurowo-zielony rzucił się na niego przy samej ziemi, uderzając go ramieniem w kolana. Chwilę później był już na nim. Wielkie zębiska kłapnęły cale od gardła Bazila. Skórzany smok wyprostował przednie łapy i odsunął purpurowo-zielonego, po czym walnął go pięścią w nos. Dziki smok zaryczał z bólu i odtoczył się, ściskając w łapach zmaltretowane nozdrza. Bazil stanął na nogi i po kilku głębokich wdechach ruszył do ataku z Piocarem w dłoni. Purpurowo-zielony odpełzł poza zasięg lśniącej stali. - Nie zabiję cię, smoku - warknął Bazil. - Ponieważ mam nad tobą przewagę. Ale zranię cię, jeżeli będę musiał. Purpurowo-zielony ryknął z wściekłością i pogardą, po czym raz jeszcze rzucił się na skórzanego, lecz miecz natychmiast przeciął powietrze pomiędzy nimi. Odskoczył i krążył czujnie poza zasięgiem ostrza. Bazil nacierał. Cofając się, purpurowo-zielony wpadł na gniazdo zielonej smoczycy i przeleciał przez krawędź do środka. Ryknął wściekle i poderwał się na równe nogi, niszcząc część budowli. Samica uciekła z gniazda, sycząc przekleństwa pod adresem obydwu adwersarzy. Purpurowo-zielony wyskoczył w powietrze, chcąc jednym susem zbić z nóg bezczelnego, pozbawionego skrzydeł smoka i przygwoździć go do ziemi, ten jednak usunął się sprytnie na bok i uderzył nisko płazem miecza w nogi nadlatującego przeciwnika. Purpurowo-zielony rąbnął z jękiem o ziemię i potoczył się po łące. Podniósł się, prychając że złości, i zaatakował ponownie. Baz chciał powtórzyć manewr, dziki smok był jednak na to przygotowany i w ostatniej chwili zmienił kierunek ataku, zderzając się z Bazilem i obalając go na ziemię. Chciał wypatroszyć wroga zadnimi łapami, jednak pazury utknęły w grubym, skórzanym kaftanie. Baz szarpnął się i zrzucił go z siebie. Smoki natychmiast odskoczyły od siebie. Bazil okręcił się dokoła, straciwszy przeciwnika z oczu, zaraz jednak poczuł go na swoim grzbiecie. Potężne łapy złapały go za głowę i zaczęły odciągać ją do tyłu. Było mu coraz trudniej oddychać, kark w każdej chwili groził pęknięciem, a ten dzikus za wszelką cenę chciał zacisnąć kły na jego gardle. - Nie chciałem tego - mruknął Złamany Ogon - ale nie dajesz mi wyboru. Nie było na co czekać. Wykręcił się do tyłu, uwalniając prawe ramię, po czym ciął go mocno w odsłonięty bok. Zatopił Piocara w ciele oponenta, po czym uwolnił miecz i zadał drugi cios, tym razem w mięśnie ramienia. Purpurowo-zielony stracił władzę w prawej łapie i Bazil strącił go z siebie, zdzieliwszy na pożegnanie płazem Piocara w tył czaszki. Stanął chwiejnie na nogi. Gruba skóra kaftana na przedzie wisiała mu w strzępach. Kilka pazurów zdołało przeniknąć przez ochronę i przeorało mu skórę. Smocza krew gromadziła się na sprzączce od pasa. Purpurowo-zielony znajdował się jednak w o wiele gorszym stanie, leżąc bez ruchu na łące w powiększającej się kałuży krwi, broczącej z prawego ramienia. Ocknął się po chwili i podźwignął z ziemi. Zmierzył przeciwnika pozbawionym wyrazu spojrzeniem. Nie mógł zrozumieć przegranej. Coś takiego było wręcz niewyobrażalne. Miał bezużyteczne ramię, z którego krew spływała strumieniem na ziemię. Obrócił się na odgłos łkania za plecami. Stała tam smoczyca, wpatrując się z przerażeniem w purpurowo-zielonego. - On umiera! - zawołała. Bazil nie odpowiedział. Nic mu nie było, prócz krwawienia z ramienia - Piocar przeciął żyłę. Wykrwawi się na śmierć, jeżeli nie otrzyma odpowiedniej pomocy. Gdyby był tu jego giermek! Smoczyca przykucnęła przy smoku. - Nie pomoże mu żaden okład, jaki mogłabym sporządzić zawodziła. Faktycznie, tylko ciasne obandażowanie rany, zwierające jej brzegi, mogłoby powstrzymać krwotok. Nagle przypomniał sobie własny opatrunek na ramieniu z tarczą, okrywający ranę zadaną przez trolla podczas bitwy na Czerwonym Dębie. Rana zabliźniła się już pod strupem zaschniętej krwi, a poza tym, nie była tak poważna jak ta. Zdjął bandaż. Był trochę zużyty, przepocony i przybrudzony błotem, nie miało to jednak znaczeni a w obliczu możliwości właściwego opatrzenia przeciwnika. Purpurowo-zielony zasyczał na widok zbliżającego się Bazila. - Nie walcz - odezwał się Baz. - Mam tu bandaż, wynalazek ludzi pomagający leczyć rany, nawet tak paskudne jak twoja. Dziki smok nie zrozumiał go. Ani smoczyca. Niemniej, niedawnemu oponentowi przeszła ochota do walki i nie stawiał oporu. Było to trudne zadanie dla grubych, niezgrabnych, smoczych paluchów, lecz Bazil zdołał obwiązać ramię przeciwnika i zacisnąć bandaż na tyle, by zatamować upływ krwi. Odstąpił na krok i podziwiał swoje dzieło. - Chyba wystarczy. Odpocznij teraz i nie używaj tego ramienia przez parę dni. Smoczyca podeszła bliżej. Właściwie, to ocierała się bokiem o Bazila. Ich ogony splotły się że sobą. - Wrócę i nakarmię go - oświadczyła. – Purpurow-ozielony przeżyje. Spojrzała na Bazila, a jej wielkie oczy miały całkowicie inny wyraz. - Gniazdo, które zbudowałam, jest kompletnie bezużyteczne. Wykorzystam je do przykrycia purpurowo-zielonego. Najpierw jednak oddalimy się, ty i ja - musimy znaleźć wysoko położone miejsce, gdzie będziemy mogli być razem. Sami. Potarła go ogonem. - Sami... tak... świetnie - Bazil jeszcze nigdy tak się nie czuł. Jej szyja owinęła się wokół niego. Wyszeptała mu coś do ucha i zniknęła w lesie. Poszedł za nią. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Był środek nocy. Księżyc świecił wysoko nad zachodnim Ganem. Wiejący od Góry Ulmo wiatr niósł że sobą posmak mrozu. Stali tuż za zrujnowanymi murami - kapitan i dwie kobiety. Zburzone wieże przypominały połamane żeby, a wymarłe miasto, rozciągające się przed nimi w świetle księżyca, wyglądało jak skamieniała, pradawna bestia, odsłonięta przez erozję zbocza góry. Kesepton był niespokojny. To miejsce nawiedzały okrutne widma. Most zwodzony obrócił się w ruinę dawno temu, a mimo to zgliszcza wciąż promieniowały obecnością zła. - Lady, wolałbym, żebyś tu nie wchodziła. To siedlisko grzechu - powiedział. Na jej twarzy pojawił się znajomy, smutny uśmiech, pełen rozwścieczającej wyższości. - Dziękuj ę za troskę, Kapitanie, mamy tu jednak ważne zadanie do wykonania. Nie zajmie nam to zbyt wiele czasu. - Poślę z wami strażników, nie będzie to jednak mile widziane zadanie. - Nie widzę takiej potrzeby. Nie ma tu nic, co mogłoby nas skrzywdzić. Chyba, że w ruinach zadomowił się jakiś niedźwiedź, o którym nie wiem. Był wstrząśnięty. - Byłaś tu wcześniej? - Tak, lecz nigdy z taką misją, jak dziś. Keseptonowi zaschło w ustach. Osobiście nie miałby ochoty penetrować tego przerażającego miejsca, gdyż to jest Dugguth, Miasto Władcy Demonów. Budowniczym tego grodu był od dawna nieżyjący, lecz po dziś dzień pamiętany Mach Ingbok, zbuntowany Władca Padmasy. Przeklęte wspomnienia o nim wciąż przesycały tutejsze ruiny. - Jakiż to obowiązek może skłonić kogoś do wejścia do cytadeli Ingboka? - zastanawiał się głośno. Uśmiechnęła się znowu, lecz nie udzieliła mu odpowiedzi. Kiedy po chwili przerwy przemówiła, odwróciła wzrok od ruin. - To kraina niedźwiedzi - oznajmiła. - Lecz nawet wielkie niedźwiedzie brunatne nie lubią tego miejsca. Nie musimy martwić się spotkaniem z wałęsającym się misiem. Lady zdawała się bardzo lekko podchodzić do jego obaw. Rozgniewała go tym. A więc nie było się czym martwić, tak? W takim razie dlaczego w oczach młodszej Szarej Siostry widział taki niepokój? Zerknął na dziewczynę i poczuł, jak coś szarpnęło go za serce. Co się dzieje? Ta dziewczyna była niebezpiecznie piękna! Dobrze urodzona, śliczna, a mimo to w szalenie niebezpiecznej służbie u Wielkiej Czarownicy. W jakiś sposób było to dla niego nienaturalne. W widoczny sposób różniła się od innych młodych kobiet z jej klasy. Zawstydziło go własne tchórzostwo. Był zaprawionym w bojach weteranem pięcioletniej służby w legionach, a nie chciał wejść do Dugguth, dokąd wybierała się ona. Ich oczy spotkały się i ujrzał, jak niepewna była, i do jakiego stopnia przerażona. Martwe miasto Dugguth nie było miejscem, do którego wchodziło się z lekkim sercem, jako że prawdziwe było powiedzenie, iż legendy o Machu Ingboku wypisano krwią i strachem. Lessis patrzyła na niego, oderwał wzrok od dziewczyny. Czarownica była taka uważna, taka spostrzegawcza. Czy wiedziała już o jego fascynacji? Jak mógłby ukrywać coś takiego? Przez głowę znowu przeszła mu straszna myśl. A co, jeżeli ta czarownica specjalnie przyprowadziła że sobą dziewczynę, by łatwiej akceptował jej polecenia? To dla nich pestka - rządzić młodym oficerem poprzez jego uczucia do młodej kobiety. Tacy oficerowie często miesiącami przebywali w polu, pozbawieni kobiecego towarzystwa. Jak prosto byłoby zawrócić komuś takiemu w głowie, zyskując jego przychylność. Być może dlatego właśnie czarownica wzięła ją na swoją asystentkę. Mężczyźni musieli zakochiwać się w kimś takim: była młodą, lecz dojrzałą kobietą, w dodatku nieodparcie piękną. Siłą woli oderwał od niej wzrok. Wzdrygnął się. Co ta kobieta z nim wyprawiała? - Do widzenia, Kapitanie - odezwała się czarownica z lekkim rozbawieniem w głosie. - Przypuszczam, że zobaczymy się na śniadaniu. - Zwróciła swego kucyka w stronę ruin. Dziewczyna pojechała za nią. Patrzył za nimi i dumał, jak wspaniale byłoby pobyć godzinę lub dwie sam na sam z Lagdalen z Marneri. Spacer pod gwiazdami lub na słońcu, a może w blasku księżyca. Rozmowa, śpiew, może nawet miłość. Takie rozmyślania podczas kampanii na pograniczu były bardzo niebezpieczne, nie mógł się jednak od nich opędzić, kiedy tak patrzył na jej plecy i rozwiewane wiatrem włosy. Zniknęły mu z oczu w wyłomie w murze. Obserwował go stojący na straży kawalerzysta. Wiedział, że powinien wrócić do swoich ludzi, lecz zaczekał, dopóki nie ujrzał, jak wspinają się na brzeg fosy i mijają rozbitą bramę, na szczycie której niegdyś tysiącami gniły poucinane głowy. Wrócił do obozu i zsiadł z konia, po czym znalazł jeszcze trochę ciepłych klusek z marynatą i udał się na naradę z Wealdem. Porucznik dysponował pełną listą poległych, rannych i sprawnych żołnierzy. Usiedli razem i przejrzeli ją. To była okropna rozmowa Została im niecała czterdziestka nadających się do walki ludzi. W Ossur Galan pogrzebali dwunastu żołnierzy i spalili ciało kolejnego smoka. Wśród rannych znajdował się wielki Vander, drugi skórzany, i kilku konnych Yortcha, który pod gałęziami drzew stoczył własną bitwę z kawalerią wroga i ledwo zdołał rozstrzygnąć ją na swoją korzyść. Pierwsze dowództwo Keseptona zamieniło się w wielką klęskę. Był całkowicie pewny, że nie dostanie innego oddziału. Wywołana tym pustka w sercu w połączeniu z miłością do dziewczyny czyniła go bardzo niespokojnym, wręcz nerwowym. Hollein Kesepton walczył o utrzymanie samokontroli. Ta sytuacja mogła dodatkowo zszargać jego autorytet u podwładnych zewnętrzny spokój był nieodzowny. Na Boginię, z własnej woli nigdy nie chciałby znaleźć się w takiej sytuacji! Podczas gdy Kapitan Kesepton omawiał ich położenie z Wealdem, dwie Szare Siostry wędrowały powoli przez ruiny niegdyś potężnego miasta. W blasku księżyca popękane mury i strzaskane iglice rzucały posępne cienie. Pozbawione szczytów wieże i powywracane głazy przesycone były wspomnieniami zła. Tutaj złośliwość nie znała umiaru, władza - ograniczeń, a okrucieństwo - przeszkód. Niemal bezszelestnie przemykały wymarłymi alejami, mijając poniewierające się w kurzu posągi, niemal dwa stulecia temu obalone przez zwycięskie armie Argonathu. Zatrzymały się przed łukiem, oszczędzonym przez triumfatorów dla podkreślenia upadku całej reszty miasta Pomnik szaleństwa Władcy Demonów składał się z dwóch wiązek kolumn oplecionych rzeźbionymi wężami, które podtrzymywały łuk z wyobrażeniem przerażającego Macha Ingboka, szczerzącego z uciechą kły. Władca miał wyłupiastooką twarz goblina i ciało człowieka, zniekształcone żądzą bogactwa, rozkoszy i nieograniczonej mocy. Postacie w szarych szatach stały tam przez dłuższą chwilę, wpatrując się w oblicze o obwisłych wargach. Światło księżyca przydawało grubym rysom chłodu, czyniąc je jeszcze mniej sympatycznymi, niż w rzeczywistości. Kiedyś prowadzono tędy więźniów do kazamat poniżej, na śmierć lub tortury. Teraz oblicze lśniło na próżno w kurzu i księżycowym blasku. Lessis westchnęła i poszły dalej, pozostawiając potężnego Władcę Dugguth, żeby przez wieczność wpatrywał się w ruiny swoich ambicji. Wreszcie dotarły do labiryntu pozapadanych galerii i pozbawionych stropów komnat. Na zewnątrz, na podwyższeniu znajdowały się resztki symbolu terroru - gładka, kamienna kula, z której wystawała rozdziawiona, zębata paszcza. Młodsza z Sióstr wyjęła małą latarnię i przekręciła zapalający ją mechanizm, momentalnie przeganiając cienie z długiej galerii w centrum labiryntu. Gdzieniegdzie zawalił się dach, lecz w większości budowli podłoga wciąż była równa i gładka. Poszły tym długim korytarzem i odnalazły szerokie schody, prowadzące do katakumb, gdzie kiedyś oddawano cześć złu. Natknęły się tam na strzaskany, kamienny ołtarz, umieszczony obok okrągłej studni, niczym obsceniczna chrzcielnica o monstrualnych rozmiarach. Mrok w studni lekko falował. Na tym ołtarzu wielu młodych ludzi oddało życie, wrzeszcząc z przerażenia. Na planie psychicznym komnata nadal rozbrzmiewała ich krzykami. Lessis musiała stłumić swoją wrażliwość na ezoteryczne światy, żeby móc to w ogóle znieść. Zaświeciły latarnią nad studnią. Wypełniała ją pustka, próżnia o falującej powierzchni. To był syfon martwego Pomiotą, napawającego grozą obiektu czci, karmionego podczas rytuałów ludzkimi ofiarami na oczach fanatycznych wyznawców. Starsza z kobiet zsunęła kaptur z głowy, po czym wydobyła spod szaty łyżkę o długim trzonku i głębokiej miseczce. Pociągnęła za rączkę, która wyciągnęła się na cztery stopy. Sprawdziła jej wytrzymałość, po czym wyjęła buteleczkę, odkorkowała ją i ustawiła na skraju studni nicości. Uklękła na krawędzi otworu i nachyliła się. Lagdalen uniosła wyżej latarnię i zamknęła oczy. Lessis wymamrotała długą inkantację i wykonała szereg gestów nad leżącą przed nią łyżką. Następnie podwinęła rękaw, ujęła łyżkę, przechyliła się nad studnią i zanurzyła czerpak w sam środek lśniącej tafli pustki. Powierzchnia wzburzyła się, falując i wirując w miarę zagłębiania się łyżki w otworze mroku. Łyżka dygotała i wibrowała w garści kobiety, ta jednak zamieszała nią energicznie, po czym wyciągnęła. Chwilę później wsypała do buteleczki niewielką ilość czarnego proszku. Dwukrotnie powtórzyła całą operację, po czym zapieczętowała flaszkę. Złożyła łyżkę, schowała ją w fałdy szaty i wetknęła buteleczkę do wewnętrznej kieszeni. Obie kobiety obróciły się i wyślizgnęły cicho w mrok. W studni na powrót zaległy ciemności, lecz lśniący środek jeszcze długo falował i wirował, nim wreszcie znieruchomiał. Do postawionego przez Keseptona na skraju ruin konnego wartownika dołączyło nagle trzech jeźdźców. Kawalerzysta Sarnę że zdumieniem zobaczył Sierżanta Duxe’a, jadącego strzemię w strzemię z subadarem Yortchem i trzecim jeźdźcem, Harknessem. - Sarne - zawołał Yortch - możesz zejść z posterunku. Weź sobie trochę jedzenia, póki jeszcze ciepłe. Kawalerzysta nie zadawał niepotrzebnych pytań. Szturchnął konia w bok i pokłusował w stronę obozowych ognisk, płonących na zboczu wzgórza. Yortch, Duxe i Harkness wymienili przeciągłe spojrzenia. - Nie mamy teraz odwrotu - obwieścił Yortch. Błysnął w ciemnościach kawaleryjskim sztyletem. Harkness wyszczerzył żeby w uśmiechu. Zawsze był gotowy na znak swojego subadara. Jednak Liepol Duxe nie podchodził równie ochoczo do sprawy. - Nadal nie podoba mi się ten pomysł. Jeżeli coś pójdzie źle, jesteśmy skończeni. - Do licha, wyrwij się spod kontroli tych kobiet! - rzucił niecierpliwie Yortch. Mieszkańcy Marneri przypominali czasami kukiełki. - Posłuchaj: jeżeli ich nie zabijemy, one z pewnością doprowadzą do naszej zguby. Nie oszukuj się, człowieku. Nikt nie powróci żywy z miejsca, w które nas zabierają Nie musimy tego robić. Możemy je aresztować lub przepędzić. - Ach, błyskawicznie owiną was sobie wokół małego palca. Widzisz, jak stara wiedźma wykorzystuje tę młodą dziewkę do odwracania uwagi kapitana? Tak właśnie postępują przeklęte czarownice. - My, mężczyźni z Talionu, nie słuchamy tych przeklętych wiedźm - dodał Harkness, ośmielony zaangażowaniem subadara. Duxe nie mógł pozbyć się niechęci do planu, nie widział jednak innego wyjścia. Muszą skończyć z tą wiedźmą, Lessis. Kapitan znajdował się pod wpływem jakiegoś czaru - bez słowa protestu wykonywał wszystkie polecenia czarownic. W rezultacie mieli siedemdziesiąt procent strat i przestali istnieć jako jednostka militarna. Nie został prawie nikt: Duxe miał raptem dwudziestu sprawnych ludzi. W zasadzce przeklętych elfów pozostawili dwanaście ciał. Żołnierze grozili buntem. A teraz Liepol Duxe przygotowywał się do popełnienia morderstwa. Harkness ponownie błysnął zębami i podzielił się z nimi pomysłem, który od paru dni troskliwie hołubił: - Proponuję, żebyśmy najpierw zabawili się z tą małą. Duxe obrócił się ku niemu z jadowitym spojrzeniem. - Tylko spróbuj, a mój miecz znajdzie się w twoim sercu, zanim zdążysz ją tknąć! Harkness skrzywił się. - Coś ty, po co marnować okazję? To jedyna dobra rzecz, jaka przytrafiła się nam na tej szalonej wyprawie. Od paru dni śnię o zdobyciu jej. Skoro zamierzamy ją zabić, to najpierw powinniśmy zażyć z nią trochę rozkoszy. Duxe nie chciał o tym słyszeć. - To wojskowa operacja, żołnierzu - wtrącił się Yortch. Zatrzymaj swoje przeklęte, lubieżne pomysły dla siebie. Zabijemy je, to wszystko, po czym upewnimy się, że nikt nie odnajdzie ciał i przed świtem wrócimy do obozu. Takie jest nasze zadanie i wykonamy je. Zrozumiano? Lecz Harkness dostrzegł błysk w oczach subadara i właściwie odczytał jego prawdziwe zamiary. Czemu nie mieliby pozbyć się także Duxe’a? A potem zabawić się z tą małą dziwką? Duxe był strasznie męczący jeśli go wyeliminują, tylko oni będą świadkami zajścia. - Tak jest, subadarze - wymamrotał. Liepol Duxe uspokoił się. „Ufaj staremu Yortchowi - ten nie przegapi żadnego szczegółu” - pomyślał Harkness. Potem po plecach przebiegł mu lekki dreszcz. Oczywiście, subadar będzie chciał być pierwszy. A kiedy będzie zajęty dziewką, Harkness bez problemu zadźga go od tyłu Wystarczy jedno pchnięcie. A potem, cóż, ponieważ będzie to opowieść o tym, jak to zostali zaskoczeni przez impy, Harkness i dziewczyna po prostu znikną. Zaszyją się gdzieś w górach i kto wie? Dziewczyna wystarczy mu na trochę, zanim zabije jąi powróci do cywilizacji z historyjką o ucieczce z łap wroga. Nie przeżyje nikt, kto mógłby wiedzieć coś o Harknessie, który najbardziej skorzysta na całej sytuacji. Uśmiechnął się w myślach do siebie. Wspaniale! Cóż za doskonały koniec dla subadara Yortcha! - To proste - warknął Yortch do Duxe’a. - Słyszałeś ją, chce przejść z nami przez Gan. Potem będzie Chazendar i Białe Kości. To się nigdy nie skończy. Wszystkich nas pozabija. Duxe rozejrzał się dokoła, rozpaczliwie szukając jakiejś wymówki, po czym mruknął: - Tak czy owak, nie widzę powodów, dla których mamy zapuszczać się do tego przedsionka piekieł. Zwykle Liepol Duxe starał się nie mieć nic wspólnego z czarami, które nie robiły na nim zbytniego wrażenia. Ale to był Dugguth i nawet on bał się tego, co może się tam czaić. Yortch zaczął się niecierpliwić. - Żaden z nas nie ma ochoty tam wchodzić, niemniej musimy. Przecież nie ma tam niczego żywego, a demon zginął dwieście lat temu. Nie może nas skrzywdzić. - To ty tak mówisz. Duxe zauważył, że Harkness wyraźnie spoważniał, jak gdyby dopiero teraz dotarło do niego, dokąd się wybierali. Przeklęci Taliończycy zawsze byli gotowi do gwałtów i mordowania. Nienawidził współpracy z nimi. Zadrżał. Nienawidził tego wszystkiego, ale nie było innego wyjścia. Kesepton był całkowicie opętany. Martwe miasto opromieniał księżycowy blask. W tych kamiennych masywach wyczuwał coś zimnego i nieludzkiego. Okropne miejsce, gdzie zostanie zamieszany w hańbiące uczynki, przez które skaże się na wieczne potępienie. Żałował, że nie ma odwagi powiedzieć przeklętemu subadarowi „nie”, wyglądało jednak na to, że za głęboko w to wszystko zabrnął. Zadrżał i popędził konia naprzód. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Ten sam księżyc, który opromieniał ruiny wymarłego miasta, oświetlał górską ścieżkę, wijącą się przez sosnowy las. Maszerował nią znużony smok, nucący wesoło pomimo odczuwanego zmęczenia. Co jakiś czas zatrzymywał się i ścinał blokującą drogę roślinność - że szlaku korzystały zwykle mniejsze stworzenia. Melodia, którą nucił, mogła brzmieć dziwnie dla ludzkiego ucha, opisywała jednak wyścig latających smoków i sumy, jakie stawiano na jednego z nich, któremu dawano najmniejsze szansę, a który mimo to, zwyciężył dzięki heroicznemu wysiłkowi, łamiąc tuż przed metą skrzydło. Bazil Złamany Ogon dotarł do refrenu i celowo zanucił go jeszcze głośniej. Myślał o niej, matce swoich dzieci, zgadując, co teraz porabia. Uznał, że szybuje przez noc nad Tuniną i poluje. Zgodzili się, że zostanie i będzie łowić dla purpurow-ozielonego, dopóki ten nie będzie w stanie wzbić się o własnych siłach w powietrze. Potem odleci na północ, gdzie poszuka odpowiedniego miejsca na gniazdo i wysiedzi ich młode. Oczywiście, będzie to bardzo daleko, a smoczątka mogą nie umieć latać. Bazil nie był pewny owoców związku bezskrzydłego smoka z latającym, powiedział jej jednak, że gdyby urodziły się bez skrzydeł, ma odesłać je na południe, a on dopilnuje, żeby znalazły się w legionach Argonathu. To zrodziło mniej przyjemną myśl. Czy jeszcze ją kiedyś zobaczy? Tę gładką, zieloną skórę, giętki ogon i jedwabiste skrzydła? Nie potrafił powiedzieć. Zamilkł. Umówili się, że za rok wróci na górę Ulmo. Jeżeli Bazil zdąży na spotkanie, połączą się ponownie. A jak smok bojowy mógł być pewny powrotu dokądkolwiek o określonej porze? To był pewien problem, uznał jednak, że jakoś go rozwiąże, powróci tu i jeszcze raz ją zdobędzie. Postanowienie wprawiło go w dobry nastrój i podjął melodię jeszcze głośniej niż przedtem. Dopóki nie przerwał mu gardłowy warkot, dobiegający z lasu przed nim, na prawo od ścieżki. Wraz z warczeniem owionęła go fala zapachów. Przede wszystkim surowego, krwistego mięsa. Następnie dużego zwierzęcia - piżmowego i błotnistego. Bazil przetrząsnął pamięć, ale nie mógł dopasować go do niczego, co znał. Z pewnością nie był to kot ani pies, ani wół, ani krowa, ani koń czy świnia. Na smoki starożytności, co to takiego? Nagle domyślił się - to musi być niedźwiedź! Niedźwiedź! Bazil zwolnił, przyglądając się ciemnościom. Smoki dobrze widziały w nocy - może nie tak wyraźnie jak koty, ale lepiej od większości innych istot - a on zdecydowany był zobaczyć tego niedźwiedzia. Niektóre odmiany były olbrzymie i prawdopodobnie bardzo agresywne. Nawet skórzany smok nie miał ochoty spotkać się z jednym z nich. Parę chwil później wypatrzył go w cieniach - ogromną plamę czerni w zalegającym pod gałęziami sosny mroku. Był niedaleko, był rozzłoszczony i zaskoczony, szykował się do ataku i wyglądał na bardzo dużego. Jednocześnie zapach mięsa wywołał u Bazila burczenie w brzuchu. Od ostatniego posiłku minęło sporo czasu. Prawdę rzekłszy, kiedy to sobie uświadomił, doszedł do wniosku, że umiera z głodu. Tylko czy był wystarczająco głodny, by pożreć surowe mięso? Jak jakiś dziki smok? Był rozdarty. Surowa dziczyzna nie przemawiała do bardziej cywilizowanej strony jego natury, ułożonej według norm ludzi. Z drugiej strony konał z głodu, a głodny smok jadł wszystko, co napotkał na swej drodze. Głód przezwyciężył ostrożność. Podszedł bliżej, ściągając tarczę z ramienia i wsuwając lewą rękę w uchwyty. Nie zabierze wszystkiego. Zostawi misiowi trochę jego zdobyczy. Oczywiście mogło być tak, że to nie niedźwiedź upolował tę zwierzynę. Słynęły one z odpędzania innych drapieżców od ich łupów - dowiedział się tego w wiejskiej szkole w Quosh. Niedźwiedź wtargnął z rykiem na ścieżkę, stanął na zadnich łapach i zaryczał ponownie. Baz zagwizdał. Przeciwnik był naprawdę spory - dorównywał mu wzrostem i na oko mógł ważyć tonę albo i więcej. Jedyne niedźwiedzie, z jakimi miał dotąd do czynienia, to czarne niedźwiedzie z prowincji Błękitnego Kamienia, nie przewyższające zazwyczaj rozmiarami człowieka. Nie stanowiły zagrożenia dla smoka i bały się ludzi - zwłaszcza ich strzał i włóczni. To była jednak zupełnie inna para kaloszy - gigantyczny brunatny niedźwiedź, ryczący wyzywająco z odległości dziesięciu stóp od niego i owiewający go straszliwym smrodem. Mieszanina strachu i nienawiści wprawiała go w morderczy szał. Ryczał na to dziwacznie pachnące stworzenie, które wyskoczyło nagle z ciemności. Niedźwiedź miał już siedem lat, lecz od dzieciństwa nie był jeszcze tak zakłopotany, wręcz zaniepokojony. Nawet w nocnych koszmarach nie widział czegoś tak dużego jak Bazil Złamany Ogon. Stwór nie pachniał niczym znajomym. Czuł typowo człowiecze wonie skóry i metalu, smród węża i zapach krwi, jakiej jeszcze nigdy nie zakosztował. Ponownie wytyczał wyzwanie. Bazil wychwycił w nim złość, nie przeraziło go to jednak. - Przyjacielu, masz więcej mięsa, niż sam zdołasz zjeść przemówił najbardziej uspokajającym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, ten oto smok zabierze ci tylko połowę. Niedźwiedź zareagował na przemowę fatalnie, jak gdyby zrozumiał intencję, nawet jeśli nie słowa. Opadł na cztery łapy i runął na smoka, prychając z wściekłości. - Ach - mruknął smok. - Jednak masz coś przeciwko temu. Powitał go wirującym Piocarem i nadstawioną tarczą. Niedźwiedź wyrżnął w tarczę, po czym złapał ją i odepchnął Bazila kilka kroków w tył. Tarcza pozostała jednak pomiędzy nimi i niedźwiedź palnął w nią z frustracją łapą. Cios prawie oderwał Bazila od podłoża, zmuszając go do kolejnego kroku wstecz. Niedźwiedź był niesamowicie silny - co najmniej dorównywał brązowemu trollowi. Lecz nie miał broni i zaraz otrzyma lekcję pokory. - Przeklęty, głupi niedźwiedź - mruknął Bazil, po czym przesunął się w prawo i zdzielił zwierzę w zad płazem Piocara, aż echo poszło po lesie. Niedźwiedź zaskowyczał że zdumienia i bólu. Piocar ponownie przeciął powietrze, nie uderzając jednak równie mocno j ak przed chwilą. Niedźwiedź podskoczył i omal się przewrócił. Baz zaryczał po smoczemu, unosząc miecz do kolejnego ciosu. Od uderzenia zadźwięczało niedźwiedziowi w głowie. Upadł na ziemię, zaraz jednak przetoczył się, łamiąc małe drzewka, i wrócił po więcej. Baz opuścił tarczę, blokując niedźwiedzie łapy, i zaczął okładać zwierzę płazem po zadzie i bokach. Przeciwnik spróbował ugryźć tarczę krople gęstej śliny opryskały Bazila. Strząsnał je z pyska i cofnął się, pchany olbrzymią siłą zwierzęcia. Znieruchomieli na moment. Niedźwiedź znów stanął na tylnych łapach, jakby rozważał sytuację. To do niczego nie prowadziło, a zad piekł go od bolesnych ciosów. Przyjrzał się potworowi, z którym walczył. Czy naprawdę było warto? Obrywać od przeciwnika, którego nie mógł nawet dosięgnąć? Nie był tego taki pewny. Nagle smok zaryczał i ruszył do ataku. Niedźwiedź przestraszył się. Nagle okręcił się i umknął w gąszcz. t Dalsze stawianie czoła temu potworowi dla starego łosia, którego upolował, naprawdę nie miało sensu. Pora udać się gdzie indziej. Jeszcze nigdy nie uciekał, najwyraźniej jednak kiedyś musi być ten pierwszy raz. Bazil nie tracił czasu na podziwianie łosia. Zdobycz była stara i wychudzona. Po prostu nie był już w stanie uciec niedźwiedziowi. Pewnie będzie twardy i bardzo, bardzo gumowaty. Westchnął i podzielił tułów łosia na pół, po czym zabrał przednią część. Nieporadnie porąbał mięso mieczem, który wytarł dokładnie przed schowaniem do pochwy. Usiadł na skale i pożarł łosia, żując go i zmiękczając śliną. Największe gnaty cisnął w krzaki, resztę zmiażdżył w zębach i połknął. Nie były to kluski z akh ani pieczony łosoś czy jakieś bardziej wyrafinowane jedzenie ludzi, którzy wynieśli sztukę kulinarną na poziom nieznany innym rasom. Niemniej żucie twardego mięsa starego łosia obudziło w Bazilu coś dzikiego i pierwotnego. Do tego właśnie był stworzony, tak samo jak do walki o samicę, zdobycie ją i legnięcie razem na szczycie góry. Początkowo kwaśny i tłusty smak stawał się stopniowo znośny, wręcz przyjemny. Kończył właśnie swoją połowę łosia, kiedy usłyszał jakiś hałas. Wśród drzew rozległy się groźne powarkiwania i parskania. Obejrzał się przez ramię i ujrzał, że do drugiej połowy zabrała się już grupka mniej szych zwierząt. Po odgłosach zidentyfikował watahę kojotów, walczących z czymś, co bardzo zaprzątało ich uwagę. Bazil podkradł się bliżej. Jak większość smoków potrafił bardzo cicho poruszać się po lesie. Wiatr wiał mu w pysk, dzięki czemu mniejsze zwierzęta nie miały pojęcia o jego obecności. Nad łosiem kucała mała, ciemna istota o wielkiej paszczy i przerośniętych kłach. Parskała i kłapała zębami na trio otaczających ją kojotów, odpędzając je od zdobyczy. Jednak za każ dym razem, kiedy rzucała się na jednego z nich, pozostałe doskakiwały do niej i gryzły w zad lub ogon. Bazil obserwował starcie przez dłuższą chwilę. Wyglądało na to, że trzy kojoty nie sprostają temu nieposkromionemu maluchowi. Nagle zmienił się wiatr, niosąc walczącym jego zapach. Bazil ujawnił się i syknął głośno. Kojoty o mało co nie wyskoczyły że skór i w mgnieniu oka zniknęły w gęstwinie. W odróżnieniu od małego zwierzęcia, które zostało przy zdobyczy, zaczepnie prychając. Bazil przyglądał się mu przez chwilę. W blasku księżyca trudno było rozróżnić szczegóły, zaraz jednak wszystko zrozumiał. - Ach, to gulo - prychnął. Przestał się dziwić - ta najzacieklejsza że wszystkich istot prędzej zginęłaby, niz porzuciła taki łup. Smok obrzucił go bacznym spojrzeniem, raz czy dwa zamarkował natarcie z Piocarem w łapie, wywołując jedynie pełen furii skowyt, po czym że śmiechem dał mu spokój i ruszył ścieżką przed siebie. Miejsce, gdzie niedawno spożywał łosia, zamieniło się w stół biesiadny dla łasic i norek. W świetle księżyca ujrzał przed sobą ciemny, rozległy Gan, poprzecinany połyskującymi wstęgami rzek. Zamierzał tam zejść, odnaleźć Argo i pójść wzdłuż niej aż do Dalhousie, po czym przeprawić się przez rzekę i zameldować w forcie. Uznał, że będzie to pewniejsze, niż przetrząsanie ogromnego obszaru Tuniny w poszukiwaniu niewielkiego oddziału kapitana Keseptona. Poczuł ukłucie winy na wspomnienie swego giermka, pozbawionego smoka, który by się nim zaopiekował. Nigdy sobie nie wybaczy, jeżeli chłopcu przydarzy się coś podczas ich rozłąki. Co w niego wstąpiło, żeby tak biegać po lesie i gubić drogę? Był przecież wyszkolonym smokiem bojowym, a mimo to stracił rozsądek na widok śmierci starego Kepabara. Cóż, przynajmniej zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu szukać ich w Tuninie. Poprzez Dalhousie w końcu jakoś się zejdą. W Tuninie błądziłby całymi latami, niepokojony przez elfy i zmuszony do odżywiania się łosiami i niedźwiedziami! Nagle las sosnowy przerzedził się i smok wyszedł na jelenią ścieżkę, wiodącą wzdłuż wybiegającej z góry skalistej ostrogi. Na jej końcu ujrzał coś, co przyciągnęło jego uwagę - mury i wieże wzniesionej przez ludzi fortecy! Nie miał pojęcia, czy stacjonuje tam jakiś legion, lecz jeśli tak, to wszystko bardzo się upraszczało. Wyśle wiadomość i w ciągu paru dni dołączy do Relkina i 109. Marneri. Przyspieszył, przecinając porośnięte dębami i brzozami parowy. Wreszcie wyszedł z ostatniego wąwozu i znalazł się na skraju wyschniętej fosy. Wtedy to dokonał nieprzyjemnego odkrycia - mury leżały w gruzach. Dno fosy wypełniały luźne kamienie, połyskujące w blasku księżyca. Zębate wieże wzdłuż frontowego muru zostały zburzone. Ruiny wyglądały na bardzo stare. Zaintrygowany, pokonał fosę i znalazł wyłom w umocnieniach, przez który wślizgnął się do środka. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Obóz znajdował się mniej niż milę od miasta - prawdę rzekłszy, tylko na taką odległość żołnierze zgodzili się podejść i rozbić namioty, rozniecić trzy wielkie ogniska i wznieść zagrodę dla koni. W obozie było cicho: ci, którzy przeżyli dwie ciężkie bitwy, byli zszokowani, poturbowani i zmęczeni. Zbyt wiele walki i umierających przyjaciół, by teraz bawić się przy ogniskach. Lepiej było uważnie dobierać tematy rozmów. Nawet kowal, mocarny Cowstrap, był zbyt znużony, by naprawiać uszkodzoną broń. Po wieczornym posiłku, spłukanym wydzieloną przez kapitana porcją whisky, na spoczynek legli wszyscy, za wyjątkiem pechowców, którzy wylosowali wartę. Pod warstwą zmęczenia kryło się jednak coś gorszego - ludzie znaleźli się na krawędzi buntu. Po bitwie o Ossur Galan pojawiły się plotki, co ich czeka dalej. Twierdzono, że wiedźma zabiera ich w głąb Ganu. Mieli teraz wystarczającą ilość koni, by nikt nie musiał iść pieszo, tak więc pojadą do piekła konno pod przewodem czarownicy. Opowiadano, że kapitan został zauroczony przez młodą pomocnicę wiedźmy. Nikt nie miał ochoty towarzyszyć czarownicy w podróży przez Gan i zaginąć w morzu traw, zostać zasieczonym przez nomadów lub, co gorsza, popaść w niewolę i zostać sprzedanym w Tummuz Orgmeen. Nikt nie powiedział tego głośno, lecz jeśli kapitan wyda rozkaz marszu przez Gan, straci życie on, wiedźma i dziewczyna. Ponadto, zginą wszyscy, którzy poprą kapitana, a ocalali opowiedzą władzom, że tamci polegli w bitwie. Nie wypłynęła jeszcze kwestia, co będzie, jeżeli nie zgodzą się na to ocalałe smoki. Przy ognisku 109. Szwadronu giermkowie dyskutowali o plotkach. Żałowali Tomasa, który zginął u boku Kepabara i Kastrula, giermka Sorika, znalezionego po bitwie w gąszczu, zasieczonego podczas zwycięskiego pościgu za rozbitym wrogiem. Trzy ocalałe smoki: Chektor, Vander i Nesessitas, spały wokół ogniska, przypominając strome diuny. Pozostali giermkowie drzemali wtuleni w ich boki. Relkin i Marco leżeli zwinięci przy Nesessitas, lecz ten pierwszy nie spał, rozpaczając nad utraconym smokiem, błądzącym po nieznanym lesie. Nikt nie miał pojęcia, co przytrafiło się Bazilowi Złamanemu Ogonowi. Jego wściekła szarża przypieczętowała ucieczkę wrogów, a potem był szaleńczy pościg przez las, po którym skórzany smok z Quosh zaginął. Nie wiedzieć czemu, Relkin był pewny, że jego smok żyje. Gdyby zginął, na pewno poczułby coś, a niczego takiego nie zauważył. Co nieuchronnie prowadziło do domysłów, że być może leży gdzieś w lesie że złamaną nogą lub otrzymał ranę zbyt poważną, by się poruszać. Czyjego smok umrze w samotności, zdychając z głodu? Na taką myśl łzy wypełniły mu oczy, choć był zahartowanym w bojach piętnastolatkiem. Bazil zgubił się i mogło mu się przytrafić dokładnie wszystko. Relkin był wyczerpany, nie mógł jednak zasnąć. Słyszał śpiewną przemowę Rosena Jaiba do zasypiającego Vandera. Jego smok miał paskudnie zranioną nogę - nie dotrzyma im kroku i będzie musiał wrócić do Argo, jak tylko będzie mógł chodzić o własnych siłach. Obok niego pochrapywała cicho Nesessitas. Marco spał, Heltifer także. Nawet przysłane przez Matugolina elfy-tropiciele drzemały pokotem niedaleko smokowego. Nic nie odciągało myśli Relkina od jego zaginionego smoka. Przewracał się z boku na bok, by wreszcie wstać i powłóczyć się Po innych ogniskach obozu. Zastanawiał się, czy nie złamać rozkazów i nie wyprawić do lasu na poszukiwania Bazila. Szukały go już elfy, lecz Relkin nie ufał leśnemu ludowi, jeżeli chodziło o smoki. Czy na pewno zameldowaliby im o rannym, umierającym z głodu smoku? Giermek podszedł do największego ogniska, na którym warzono wieczorną strawę. Jedyny ocalały kucharz, Rosso, spał wyczerpany. Tak samo kowal Cowstrap. Żołnierze Marneri drzemali zakutani w koce. Relkin poszedł dalej, do ogniska taliońskich kawalerzystów, oddalonego nieco od pozostałych i otoczonego palikami z uwiązanymi końmi. Tylko paru mężczyzn trzymało się jeszcze na nogach. Wzmocnili porcje rumu flaszką czarnego spirytusu, zdobytego na polu bitwy. Ciemna gorzałka z Tummuz Orgmeen była słodka i piekąca, zaprawiona czarną magią, mającą podsycać bitewny zapał. Pół kubka tego napoju, wmuszone w oporne gardło, zamieniało najbardziej tchórzliwego impa w walecznego lwa. Oczy jeźdźców błyszczały mrocznym ogniem alkoholu. Przepocone, długie włosy opadały bezładnie na ramiona. Pomimo chłodu nocy porozpinali płaszcze. Głośno prowadzili wulgarne rozmowy. Relkin przykucnął nieopodal, ignorowany przez młodych mężczyzn, wśród których niestrudzenie krążyła flaszka. Rozmowa zeszła na narzekania na wiedźmy. U jednego z nich - Jorse’a, grubasa z Vo - przerodziło się to w obsesję. Kiedy kawalerzysta Menster podał mu flaszkę że słowami - I na pohybel wszystkim czarownicom! - Jorse ryknął w odpowiedzi - Przeklęta racja, niech idą do piekła! Po chwili jednak coś sobie przypomniał. - Z jednym wyjątkiem. Zatrzymamy sobie tę małą, brązową dziwkę z Marneri. Hę? Hę? Zatrzymamy ją. Mówiąc to, szarpał za długie wąsiska. Pozostali wybuchnęli śmiechem, trzepiąc rękoma o uda. - O tak, Jorse ma dobry pomysł. Zatrzymamy ją sobie. - Piękna bestyjka. Na bogów, skąd one ją wytrzasnęły? - Tak, moi przyjaciele. Warto zakręcić się wokół takiej myszki. - Oto szkatułka godna otworzenia, co? - Ha, ha. Warto by poświęcić na to wieczór lub dwa. - Tak czy owak, ja już ją miałem - oświadczył Jorse. - Co? - zawołali z niewiarą inni. Jorse był chwalipiętą, lecz to było za wiele nawet jak na niego. - A owszem, przeleciałem ją w lesie tamtej nocy, kiedy obozowaliśmy z elfami. - Doprawdy? - dopytywał się Menster z przesadzoną troską. - A jak uchroniłeś ją przed elfami? Dostają obłędu, kiedy wyniuchąją podnieconą kobietę. - Umówiłem się z ich księciem, że może ją wziąć po mnie. - Założę się, że aż podskoczył z radości. - Zgadza się. A ona była słodziutka, słodziutka i bardzo chętna. Czego oni uczą te wiedźmy - toż to prawie zbrodnia! - Nie wierzę! - huknął Menster z niedowierzającym uśmiechem, zabarwionym jednak nutką niepokoju. Czy to możliwe? Czy ten wół Jorse naprawdę dorwał się do tej przepysznej dzieweczki? Menster nie mógł znieść takiej myśli. Nie on jeden. Piekący policzek wyrwał Jorse’a z radosnego błogostanu. - Co u licha? - ryknął, zaskoczony. Naprzeciwko niego stał smoczy giermek że lśniącym sztyletem w dłoni. - Zszargałeś dobre imię Lagdalen z Tarcho. Odwołaj wszystko, co powiedziałeś, i przyznaj, że to wierutne łgarstwa, albo odpowiesz za nie bezpośrednio przede mną. No już! Ten przeklęty giermek odważył się mówić do niego w ten sposób? - Odpowiem przed tobą, tak? No cóż... z przyjemnością! Jorse poderwał się z ziemi i wyciągnął własny sztylet, cięższy i o szerszym ostrzu niż Relkina. - Z równą przyjemnością wytnę ci wątrobę, ty gadzi szczeniaku! Pozostali także zerwali się na nogi. - Nie, Jorse - zawołał Menster. - To tylko chłopiec. Przyłóż mu, ale bez żadnych noży. - Lecz Jorse nie słuchał. Rzucił się na Relkina, upojony wściekłym szałem. Chłopiec odskoczył w lewo i wbił kolano w krocze atakującego go mężczyzny. Jorse stęknął, potknął się i opadł na kolana. Zgiął się wpół, kaszląc i plując. Relkin stał nieopodal, modląc się w duchu, żeby kawalerzysta nie zdołał wstać i popatrywał niespokojnie na pozostałych. Wyglądali, jakby zaraz mieli rzucić się na niego. Niestety, Jorse wracał do siebie. Był doświadczonym żołnierzem i nie raz już brał udział w bijatykach. - Ty mały gnojku! - warknął i zerwał się na równe nogi, a jego sztylet przeciął powietrze o włos od czubka nosa Relkina. Pięść zatoczyła szeroki łuk i trafiła chłopca w ramię, odrzucając go za ognisko. Jorse zwalczył wywołane kopniakiem nudności i zamachnął się sztyletem. - Na wszystkich bogów ludzi, zaraz utnę mu ten kochający wiedźmy język! ryknął. Reszta żołnierzy podniosła się z ziemi, żaden jednak nie wtrącał się inaczej, jak apelując do Jorse’a, żeby okazał litość. Zabicie chłopaka skończy się dla starego Jorse’a sądem polowym, jednak nikt nie chciał zwady z oszołomionym czarnym spirytusem nożownikiem. Giermek sam się w to wpakował i sam musi się z tego wykaraskać. Po drugiej stronie obozu, przy małym ognisku, siedzieli kapitan Kesepton i porucznik Weald, omawiając obecną sytuację. Nie była dobra. Wcale a wcale. Nawet spokojny i poczciwy z natury Weald osiągnął kres wytrzymałości. - Ależ kapitanie, ta kobieta chce, żebyśmy wkroczyli do Ganu bez rozkazów z Dalhousie. Zgadzam się, że otrzymaliśmy polecenie spotkania się z królem Matugolinem i podjęcia walki z wrogiem, ale zaginięcie w Ganie? To zamieni nas w dezerterów. Czeka nas sąd polowy, a potem szubienica. Kesepton pokiwał bezradnie głową. - Obawiam się, że masz rację. Niemniej, rozkazy, które nam pokazała, nie były jasno określone. Widziałeś je. Lady każe nam iść, a jeżeli jej nie posłuchamy, narażamy się na oskarżenie o bunt. Za to na pewno zawiśniemy. - Wobec tego, tak czy owak będziemy wisieć, kapitanie. Weald miał zwyczaj pakowania palucha w jątrzącą się ranę. - Na to wygląda, Weald, chyba że jakimś cudem uda się nam złapać uciekinierów, których ściga. Wtedy, być może, przeoczony zostanie fakt, że w ciągu tygodnia wytraciłem prawie cały oddział. - Przeciwko przeważającym siłom, kapitanie. Ludzie walczyli jak tygrysy - zabiliśmy dwa razy tyle wrogów, ile sami liczymy. Smoki zgładziły dwadzieścia trolli. - Niestety, w Dalhousie nie rozumują w ten sposób. Patrzą na listę strat, za którą stanę przed sądem. - A jeżeli złapiemy Thrembode’a? - Cóż, to już zależy od jego i naszych koni. Zgubiliśmy go po bitwie, wiemy jednak, że musieli udać się na północ i prawdopodobnie wspiąć na górę Tamarack. To ich trochę spowolni. Przez cały dzień rozsyłaliśmy zwiadowców, a ci nie widzieli żadnego oddziału, który zmierzałby na północ. Jeśli nie wyruszy tej nocy, będziemy ścigać się z nim łeb w łeb do rzeki. - Patrząc po tym, co tu się działo, przypuszczam, że ma gdzieś świeże konie. - Możliwe. - Oraz świeże trolle. Nie widziałem jeszcze tylu trolli z tak niewielkim oddziałem impów. Zwykle na cały regiment przypada kilka tych potworów, a tutaj za każdym razem mamy do czynienia z całym ich tuzinem. Żaden nie powiedział tego na głos, lecz obydwaj pomyśleli o żałosnych, wyczerpanych resztkach smoczego szwadronu. - Wiem, wiem. Nie możemy pozwolić sobie więcej na bitwę z tak licznym przeciwnikiem. Mamy mniej niż trzydziestu pięciu sprawnych żołnierzy - to za mało. - Straciliśmy Vandera, stary Kepabar nie żyje, a Złamany Ogon albo poległ, albo zaginał w puszczy. Nie możemy walczyć z trollami, mając tylko Nessie i Chektora. Przerwał im donośny krzyk. Na drugim krańcu obozu ktoś z brzękiem przewrócił wiadro. Stal zadzwoniła o stal. - Co u diabła? - rzucił Hollein, zrywając się od ogniska. Zauważył, że ma strasznie obolałe nogi. - Bójka u Taliończyków - wyjaśnił Weald. - Niech Yortch się tym zajmie. Lecz Kesepton zdołał coś dojrzeć. Ruszył tam natychmiast. Weald powlókł się za nim z jękiem. Ujrzeli przypartego do głazu chłopca, pozbawionego sztyletu i krwawiącego z ust. Dwukrotnie większy od niego kawalerzysta Jorse zbliżał się doń z błyszczącym sztyletem w ręku. Nagle okryta butem stopa Jorse’a wystrzeliła naprzód, zahaczając o nogę Relkina i rzucając go na ziemię. Drugi kopniak dosięgnął jego brzucha, przewracając go na plecy. Mężczyzna pochylił się nad leżącym chłopcem. - No dobra, szczurku-parszywku, koniec z tobą! - parsknął, unosząc sztylet. Wtem zamarł, zahipnotyzowany. Nagle przed twarzą przemknęło mu szerokie ostrze z używanej, choć wypolerowanej na błysk stali. Ujrzał w nim swoje odbicie. Zza pleców dobiegł go basowy głos. - Taaak, mężczyzna wygrał walkę z chłopcem. Walka skończona, chyba że mężczyzna chce walczyć że mną. Jak na smoka, głos brzmiał całkiem łagodnie. Jorse podniósł wzrok na Nesessitas. Przełknął ślinę i odetchnął, opierając się smoczemu paraliżowi. - Mężczyzna chce walczyć że mną? - szydził głos. Ogarnął go paraliż. Szturchnęła go niecierpliwie czubkiem ogona. Otrząsnął się że znieruchomienia i cofnął, dygocząc. Reszta jeźdźców dobyła broni, żaden jednak nie miał ochoty zadzierać z rozzłoszczoną smoczycą, uzbrojoną w jeden z tych długich mieczy. Chwilę później na scenie pojawili się Kesepton i Weald. Kapitan wepchnął się wojowniczo pomiędzy nich. - No dobrze, co się tu dzieje? - zapytał Zapadła cisza. Wreszcie odezwała się smoczyca. - Nic specjalnego - odrzekła. Jorse otrząsnął się z paraliżu. Ponownie ogarnęła go wściekłość. - Przeklęta gadzino, sztorcowałem go dla jego własnego dobra! - Walczyłabym z tobą również dla twojego dobra, człowieku. - Jesteśmy sojusznikami, pamiętasz? - Chłopiec także, dlaczego więc go zabijać? Kesepton machnął ręką. - Dosyć! Kawalerzysto, odłóż broń. Niech ktoś mi powie, od czego się zaczęło. Po chwili odezwał się Menster. - Siedzieliśmy sobie przy ognisku, kiedy nagle podszedł do nas ten mały nicpoń i uderzył Jorse’a w twarz. Obawiam się, że Jorse stracił panowanie nad sobą. Relkin podniósł się już z ziemi. Bolały go zebra i noga, lecz cierpienie nie przyćmiewało gniewu. - Faktycznie uderzyłem go i nie żałuję tego. Zszargał dobre imię Lagdalen z Tarcho, a nikt nie zrobi tego bezkarnie w mojej obecności. Kesepton odwrócił się do chłopca. - Ach, to przecież Relkin z Quosh. Mogłem się spodziewać, że to ty chciałeś walczyć z dwukrotnie większym od siebie żołnierzem. O co chodzi z tym dobrym imieniem Lagdalen z Tarcho? - Nie powtórzę tego, co powiedział, ale zmuszę go, żeby to odwołał. - Spokojnie, spokojnie, nic takiego nie zrobisz. - Obrócił się do Jorse’a, który poruszył się niespokojnie pod spojrzeniem Holleina. - Ponieważ ja się tym zajmę. Jorse zmierzył go wściekłym wzrokiem. - No dalej, żołnierzu, powtórz mi, co powiedziałeś o młodej lady. - To kłamstwo, sir. W ogóle o niej nie mówiłem. Zostawiam to jej kochankom i wieśniakom, sir. Kesepton poczerwieniał. Wiedział, że chodziło o niego. - Trudno mi uwierzyć, że chłopiec uderzył cię, narażając się na śmierć dla zwykłego kaprysu. - To mały kłamca, sir. Nie dałem mu powodu do uderzenia mnie, a on rzucił się na mnie że stalą w ręku. Nikt w taki sposób... Nesessitas poruszyła się. Jorse dostrzegł to kątem oka i umilkł. Kesepton obrzucił go długim, chłodnym spojrzeniem. Jeździec przestąpił z nogi na nogę, lecz dalej patrzył wyzywająco. - Nie życzę sobie w tym obozie żadnych walk - oświadczył stanowczo kapitan. - Każdy, kto dobędzie tu broni, stanie przed sądem polowym. Zrozumiano? Jorse pokiwał po chwili głową. - Świetnie. - Kesepton wrócił do chłopca. - A ty wynoś się stąd i idź spać. - Obrócił się do Wealda. - A tak w ogóle, to gdzie jest Yortch? Porucznik wzruszył ramionami. Subadar Yortch był nieprzewidywalny. Nesessitas odprowadziła Relkina do pozostałych giermków. Spali, Chektor podobnie. - Widzisz, co powinni teraz robić giermkowie? - zapytała. Przytaknął. Na wardze zasychała mu lepka krew. Okropnie bolały go żebra, najgorsze jednak było poczucie straty. - Gdzie jest mój smok? - rzucił. Smoczyca zaczerpnęła powietrza. - No cóż, chłopcze, Złamany Ogon to duży smok. Poradzi sobie. Położyła się i poczuła, jak chłopiec łka, wtulony w jej bok. Owinęła go ogonem, mając nadzieję, że nie myli się co do Quoshity. Tęskniła za nim i obawiała się, że niedługo będą go bardzo potrzebować. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Smoki bały się bardzo rzadko, a jednak Bazil Złamany Ogon nie mógł pozbyć się dziwnego uczucia zaniepokojenia, jakie zdawało się emanować z otaczających go ruin. Blask księżyca oświetlał przewrócone wieże i zapadnięte galerie. Nieliczne ocalałe budynki przypominały trupie czaszki, straszące oczodołami pustych okien. Złapał się na skradaniu, jakby obawiał się wykrycia. Białe światło srebrzyło masywne mury i sterty gruzu porośnięte karłowatymi drzewkami. Złe przeczucia przybierały na sile. Wyszedł na szeroką aleję wyłożoną kamiennymi płytami. Nad ulicą majaczył łuk Macha Ingboka. Przez dłuższą chwilę smok wpatrywał się w wykute w kamieniu oblicze szaleńca. Na kamiennej twarzy malowały się tylko okrucieństwo i niezdrowa żądza władzy. Z obrzydzeniem odwrócił wzrok i zanurzył się w labiryncie zrujnowanych dziedzińców. Postanowił zawrócić. Nie było tu nic prócz gruzów i przytłaczającej obecności zła. W drodze do łuku usłyszał coś z prawej strony, z głębi miasta. Zatrzymał się i zaraz usłyszał to ponownie, tym razem wyraźniej - czyjeś głosy. Wsłuchał się i uznał, że to dwie kobiety. W głosie jednej z nich było coś znajomego. Coś mu przypominał. A wtedy dostrzegł trzech mężczyzn z obnażonymi mieczami i sztyletami, podkradających się w stronę głosów. Ich zamiary były oczywiste - zamierzali zabić pogrążone w rozmowie kobiety. Usłyszał śmiech jednej z nich i podniósł zaskoczony wzrok. Tak śmiała się Lagdalen, przyjaciółka smoka z Marneri. Uzbrojeni mężczyźni zaraz ją zamordują! Bazil przekradł się szybko wzdłuż stromej alei i okrążył stertę kamieni. Znalazł się niedaleko mężczyzn i zobaczył tez kobiety, Lagdalen i Lessis, w szarych płaszczach z kapturami naciągniętymi na głowy dla ochrony przed wiatrem. Rozpoznał także zamachowców - na płaszczach mieli godło 6 Lekkiej Kawalerii Talionu. Czy oni naprawdę zamierzali je zabić? W jakim innym celu dobywaliby broni i czaili się za resztkami budowli? Cóż to za obłąkana zdrada? Postacie w szarościach były już bardzo blisko. Bazil cichutko dobył Piocara i podszedł bliżej. Przez chwilę bał się, że zobaczył go jeden z napastników. Stał w cieniu, tuzin kroków od niego, po tej samej stronie alei. Obrócił głowę w jego kierunku, zaraz jednak wrócił spojrzeniem do kobiet. Niczego nie zauważył. Kobiety minęły Bazila i mężczyźni wyskoczyli z ukrycia. Błysnęły miecze. Dziewczyna krzyknęła i rzuciła się do ucieczki, skręciła sobie jednak nogę w kostce i upadła. Lessis odskoczyła w tył, dobywając sztyletu. Trzech mężczyzn z nożami przeciwko wziętej z zaskoczenia kobiecie. Nagle znalazł się przy nich Bazil z Piocarem w łapie. Mężczyźni jęknęli, wybałuszając oczy. Surową twarz sierżanta Duxe’a wykrzywił grymas zdumienia. Po chwili na żołnierskie oblicze wypełzła rozpacz. - Co tu się dzieje? - zapytał gromkim głosem smok. Stojący pośrodku subadar Yortch był okazem zaskoczenia. - Hej, to przecież Złamany Ogon i lady! - zawołał. - Na starych bogów, omal ich nie zabiliśmy - zawtórował mu stojący obok kawalerzysta. Lessis trzymała sztylet przed sobą, a jej oczy błyszczały równie złowrogo jak czarodziejskie ostrze. Może nawet bardziej. Omiotła mężczyzn wzrokiem - Duxe przygarbił się. Wiedziała, co planowali. - Złamany Ogonie, myśleliśmy, że zaginąłeś na dobre - odezwał się Yortch napiętym, lekko załamującym się głosem. Bazil obejrzał się na Lessis - miał ich pozabijać? - Opuść miecz, panie smoku - przemówiła. - Musi istnieć jakieś wytłumaczenie. Z pewnością doszło do pomyłki. Yortch wciąż walczył o odzyskanie kontroli nad sytuacją. - Otrzymaliśmy meldunek o impach, pani. Są ponoć w mieście. Zasadziliśmy się na nie. - Impy? - upewniła się. - O tak - potwierdził kawalerzysta. - Widziałem j e na własne oczy - wspinały się na mur. Powiedziałem o tym subadarowi, a on uznał, że powinniśmy przyjrzeć się temu bliżej. Kiedy was usłyszeliśmy, sądziliśmy, że to one. - Oczywiście - skwitowała jego słowa z uśmiechem. - Cóż, skoro w mieście czają się impy, lepiej będzie, jak podejmiecie patrol, odszukacie je i wyeliminujecie. Powiem kapitanowi Keseptonowi, że wrócicie, jak tylko je znajdziecie. Duxe wyglądał jak królik zahipnotyzowany przez łasicę. Lessis odprawiała ich na przetrząsanie miasta w poszukiwaniu wymyślonych impów. Niemniej, przed chwilą sami twierdzili, że na tym właśnie polega ich zadanie. Teraz nie mieli wyjścia. Stłumił jęk. Był skończony. Wiedział, że lady domyśliła się, co zamierzali. Zniszczy jego karierę. Lessis pomogła Lagdalen wstać i razem odeszły w głąb alei. Mężczyźni byli zbyt osłupiali, by pomóc. Z początku kostka bardzo dziewczynie doskwierała, jednak stopniowo ból minął. Bazil obrzucił ich przeciągłym spojrzeniem, schował Piocara, po czym podążył za parą w szarości. Dogonił je po paru krokach. Lady obróciła się ku niemu. - Powiedz mi, Bazilu z Quosh, jak to się stało, że pojawiłeś się w tak szczęśliwym dla nas momencie? - Hm, no tak! To długa historia. Ujmijmy to tak - zabłądziłem, a teraz się odnalazłem. - Odnalazłeś się w samą porę. - Lessis wyciągnęła rękę i uścisnęła mu pazur. Nie wiedzieć czemu, poczuł, jak serce rozpiera mu duma. Szybko opuścili miasto i rozpoczęli wspinaczkę prowadzącą do obozu ścieżką. Bazil poczuł wielką ulgę na widok obozowych ognisk i porozrzucanych świateł. Ledwo wszedł między namioty, kiedy usłyszał za plecami podekscytowany głos, obrócił się, a jego giermek rzucił mu się na szyję, oplatając ją chłopięcymi ramionami. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI Przy ognisku, przed pójściem spać, Lagdalen wyartykułowała wreszcie wątpliwości, męczące ją, odkąd opuścili wymarłe miasto Dugguth. - Moja lady, jak mamy dalej podróżować z tymi ludźmi? Chcieli nas zamordować. Jakże więc możemy im ufać? Na pewno będą bali się oskarżenia i zabiją nas, żeby uniknąć stanięcia przed sądem wojennym. Lessis jedynie pokiwała głową. - Oczywiście. Jednak jeszcze nie wykonaliśmy żadnego ruchu. Rano wygłoszę mowę do żołnierzy. Lagdalen zauważyła to charakterystyczne zadarcie brody u Lessis, które oznaczało, że czeka ją wielki wysiłek. Była wielką czarownicą, czarodziejką o wielkiej mocy. Lagdalen zastanawiała się, czy zmiana umysłów tych mężczyzn jest w ogóle wykonalna. Po chwili zreflektowała się jednak, że Lessis potrafi wywierać na ludziach niesamowite wrażenie. - Chcieli nas zabić, prawda? - Tak, kochanie, obawiam się, że tak - odparła łagodnie Lessis. - I będziemy musiały bacznie się im przyglądać. Wykorzenienie zła z ich serc może być trudne z tych właśnie przyczyn, które wymieniłaś. Strach przed karą stanie się odzwierciedleniem ich obaw przed śmiercią w Ganie. Niemniej, pomyślę o nich. - Dlaczego chcieli naszej śmierci? - Ponieważ przegraliśmy bitwę pod Ossur Galan. I ponieważ ich strach stanie się przyczyną ich zguby. - Przerwała, jak gdyby coś rozważając. - Niestety pewnie mają rację. Problem polega na tym, że musimy uwolnić księżniczkę, a jeżeli w tym celu trzeba będzie poświęcić życie wszystkich żołnierzy i smoków, zrobimy to. - Księżniczka jest aż taka ważna? - Tak. Wszystkie prognozy losów Marneri pod rządami Eralda zgodnie przewidują zwycięstwo zepsucia, które doprowadzi do upadku morale tego miasta. Nie możemy na to pozwolić. Marneri jest zbyt ważne - to najcenniejsze że wszystkich dziewięciu miast. - A Kadein? Jest przecież większy. - Ach, Kadein. Gdyby tylko tamtejsi mieszkańcy wiedzieli, jak pracować. Niestety to miasto kupieckie, pobłogosławione bogactwem Minuendu. Nie, Kadein to wielka metropolia - uważam, że pewnego dnia zacznie konkurować rozmiarami z Ourdh - lecz Marneri jest istotniejsze. Nasi najlepsi generałowie i kapitanowie morscy zawsze pochodzą z Marneri i Talionu. Niestety ci ostatni są tak trudni we współżyciu, że trzymają się własnego grona, co pozostawia nam jedynie najlepszych z Marneri. - I dlatego musimy odnaleźć Besitę. - Musimy ją uwolnić i sprowadzić do Argonathu żywą i nietkniętą przez Moc. Jeżeli damy tej złowrogiej skale z Tummuz Orgmeen trochę czasu, żeby nad nią popracowała, stanie się bardziej niebezpieczna niż Erald. Lagdalen przełknęła ślinę - pojadą aż tam, do tego przerażającego miejsca? Lessis przyglądała się jej uważnie, bezbłędnie odczytując myśli. - Dogonimy ich i znajdziemy sposób na uwolnienie księżniczki. Nie będziemy musieli jechać aż tak daleko. Lagdalen uwierzyła jej. Czarownica trochę rozwiała jej strach przed posępnym miastem Zagłady. - Martwi cię coś jeszcze, dziecko. Czuję to. Lagdalen zarumieniła się. - No dalej, dziewczyno, możesz mi powiedzieć Właściwie, to nawet musisz Nalegam na to. Musiała się przyznać. - Och, moja lady, obawiam się, że jestem zakochana. - Zakochana? - upewniła się łagodnym tonem Lessis. Nie była jednak zaskoczona. - Tak. - Założę się, że nie po raz pierwszy. Lagdalen wzdrygnęła się. - Cóż, nie. Obawiam się, że nie. Lessis uśmiechnęła się. Dziewczyna poczuła przypływ ulgi. - Kiedy byłam w twoim wieku, zakochiwałam się przeciętnie raz na tydzień. W końcu poślubiłam mężczyznę, wspaniałego mężczyznę. Lagdalen zaskoczyło tak osobiste wyznanie z ust wielkiej czarownicy. - Co się stało? - Z Hujo? Och, wciąż jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, choć nie byliśmy że sobą jak mężczyzna i kobieta od wielu lat. Rozdzieliła nas praca. On zarządza wioską i tak pozostanie do jego śmierci. Wioska? Potężna Lessis była wieśniaczką? Lagdalen zwykła uważać chłopów za nieokrzesanych ignorantów, ustępujących mieszczanom. Informacja, że Lessis pochodziła że wsi, zburzyła wiele zakorzenionych w niej uprzedzeń. - Kim jest ten szczęśliwiec? - zapytała Lessis. Lagdalen oblizała wargi. - To kapitan Kesepton. Wiem, że jest mną zainteresowany. Widzę to w jego oczach. Lessis cicho klasnęła w dłonie. - Ach, młodość! Jak mogłam tego nie przewidzieć? Lessis, starzejesz się! - Obróciła się do dziewczyny. - Zauważyłam spojrzenia kapitana, moja droga, i powinnam była przewidzieć, że go zainteresujesz. Jest młody i przystojny, z pewnością. Ale... uniosła ostrzegawczo palec, zaraz jednak pohamowała się. - Cóż, jesteś młoda, choć wyczuwam w tobie rosnącą mądrość, moje dziecko Niedługo w ogóle nie będę mogła cię tak nazywać Niestety w sprawach serca mądrość nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Zdajesz sobie oczywiście sprawę, że kapitan jest żołnierzem i ma przed sobą jeszcze co najmniej dziesięć lat służby w legionach. A ty zostaniesz żoną żołnierza i osiądziesz na pograniczu. Opuścisz Marneri, swoją rodzinę i przyjaciół. Lagdalen najwyraźniej była gotowa na takie poświęcenia. Lessis uśmiechnęła się powtórnie. Ta dziewczyna miała takie dobre serce. Wiedziała, że dokonała słusznego wyboru. Niemożliwym było orzec, jak należy przejść zawirowania wieku młodzieńczego i wzrost zainteresowania płcią przeciwną. Albo tą samą, jeżeli już o tym mowa. Lessis wiedziała, że jej poprzedniczka, wielka czarownica Fyine, przedkładała towarzystwo kobiet nad mężczyzn, zarówno w łóżku, jak i poza nim. Nie przeszkodziło jej to jednak położyć znaczących zasług w służbie imperium. Pokręciła głową. Nie można było przewidzieć, jak to się dalej potoczy. Może będzie musiała wkrótce poszukać zastępstwa dla młodej Lagdalen, a może nie. - Musisz także pamiętać, kochanie, że młody Kesepton weźmie udział w licznych bitwach. Może nie przeżyć wystarczająco długo, by utrzymać rodzinę. Lagdalen liczyła się z takim ryzykiem. Zobaczyła, jak wygląda bitwa. Nigdy nie zapomni wrzasków, stęknięć, łoskotu stali i odgłosów stykania się ostrza z ciałem, hełmem lub maczugą. Nigdy. A jej ukochany raz za razem będzie pogrążał się w tym piekle. Przez całe lata. Czasami bała się, że tego nie zniesie. - Wiem - odrzekła. Poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Czy to źle, moja lady? Czy to źle nam rokuje? - W żadnym razie. A kiedy razem z kapitanem upewnicie się, że się kochacie, z przyjemnością udzielę wam ślubu. Nastąpi to jednak dopiero po powrocie do Dalhousie lub innego bezpiecznego fortu po zakończeniu misji. Najpierw obowiązek. Serca muszą być posłuszne, a nam trzeba skoncentrować się na zadaniu. Nie możemy pozwolić sobie na porażkę. Rozumiesz to, oczywiście. Lagdalen pokiwała głową. - Oczywiście. - Odprężyła się. Ujawniła swoją tajemnicę, o ile faktycznie nadal był to sekret. Przy Lessis nie można było niczego być pewnym. Osunęła się na koc. - Moja lady, tak się cieszę, że pochwalasz moje zamiary. Lessis wzruszyła ramionami. - „Pochwalać” nie jest do końca właściwym słowem, kochanie. Lecz ta oto stara kobieta jest na tyle mądra, by wiedzieć, że nie należy wchodzić w drogę miłości. - Zachichotała, jakby przypominając sobie jakieś zdarzenie w przeszłości. O nie, nie ma nic głupszego. Wszystko ma swój rytm i porę, porę i rytm. - Wyciągnęła rękę i delikatnie pogładziła dziewczynę po policzku. Wkrótce potem Lagdalen zasnęła. Lessis wyjęła z zanadrza buteleczkę z pyłem z syfonu w świątyni i obejrzała ją dokładnie. Pył błyszczał za szkłem. Potrząsnęła flaszeczką i obserwowała, jak drobiny pyłu wirują i opadają prawdziwy odczynnik nie z tej ziemi. Takie dziwaczne substancje znajdowały wiele zastosowań, a imperialne laboratoria na Cunfshonie czekały na jej powrót z próbką. Odstawiła buteleczkę i wpatrzyła się w ogień. Musi przygotować na rano krótką mowę do żołnierzy. Otrzymali tęgie lanie. Oczywiście zwyciężyli, lecz jakim kosztem. Potrzeba była tak rozpaczliwa, a oni zupełnie nie nadawali się do dalszej kampanii. Na pewno nie w ich własnym mniemaniu - po dwóch ciężkich bitwach w ciągu trzech dni i utracie dwóch trzecich towarzyszy. Niestety byli wszystkim, czym dysponowała, wobec czego muszą być przekonani o konieczności podjęcia wielkiego wysiłku. Ona zaś musi uważniej zastawiać pułapki. Ossur Galan zdawał się być właściwym wyborem. Matugolin był tego taki pewny, że dała się porwać jego entuzjazmowi. Niestety dobry król był martwy - stał się ofiarą własnego błędu. To było takie oczywiste miejsce, tak idealne do zablokowania drogi. Wrogowie zbadali teren, zauważyli ich i wykorzystali to na własną korzyść. Westchnęła. Trudno jej było nie popadać w samooskarżanie się - co się stało, to się nie odstanie. Musieli iść naprzód. Wróciła do układania przemowy Prawie skończyła, kiedy delikatne drganie podłoża wyrwało ją z zamyślenia. Sięgnęła instynktownie po sztylet, lecz to był tylko elf Powitał ją lekkim ukłonem. Był młody, zdążył już jednak zasłużyć na naszyjnik z czaszek łasic - oznakę doświadczonego tropiciela. Przemówił szybko w mowie Tuniny, którą Lessis rozumiała, choć nie tak dobrze, jak język elfów z lasów wybrzeża. Kiedy skończył, wstała, podziękowała i odprawiła go do ogniska, przy którym spali pozostali tropiciele. Następnie udała się do namiotu Keseptona i obudziła kapitana. Po pięciu godzinach niczym nie zakłóconego snu Kesepton był początkowo nieco rozkojarzony, ale pod spojrzeniem Lessis szybko przyszedł do siebie. - Nasz przeciwnik wyszedł z lasu na północ od góry Tamarack. - Tamarack? - mruknął. - To około tuzina mil stąd. - Spotkał się tam z plemieniem Baguti, Czerwonymi Pasami. - Plemię? - upewnił się przerażony kapitan. - Nie sądzę, żebyśmy mieli wystarczającą ilość ludzi do walki z całym plemieniem. Lessis była nieugięta. - Baguti są bardzo przesądni, łatwo wywołać wśród nich panikę. Może uda się nam ich zaskoczyć. - Ludzie mogą się zbuntować. Pomysł zaatakowania całego plemienia jest dość... hm... śmiały. - Ludzie nie zbuntują się - odparła z niezwykłą pewnością. Będziemy jednak musieli przeprawić się przez Oon przed naszymi przeciwnikami. Wtedy będziemy mogli przygotować zasadzkę w jednym z wąwozów na drugim brzegu Wiem, gdzie przekroczą rzekę - Baguti zawsze korzystają z brodu przy Czarnej Skale. - Ilu ich jest? - Dużo, może nawet trzystu mężczyzn i około pięćset kobiet i dzieci. Mają że sobą bydło, które zamierzają wypasać na świeżej trawie na południe od Oon. - Trzystu! Zostaniemy zmasakrowani. Baguti robią z więźniami straszne rzeczy, wiedziałaś o tym? - Oczywiście. Jednak tym razem bardzo uważnie dobierzemy miejsce zasadzki. Kesepton nie miał ochoty na dalszą dyskusję. Wyglądało na to, że Duxe miał rację - czarownica zamierzała zabić ich wszystkich w daremnym pościgu za czarodziejem Thrembode’em. - Oznacza to, że musimy jutro narzucić niezłe tempo i to od samego rana. - Żołnierze zbuntują się. - Nie, przemówię do nich z samego rana. Pójdą, zobaczysz. Nie wierzył w to, ale nie sprzeczał się - wiedział, że to bezcelowe. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Mieszkająca niegdyś w Marneri Besita z trudem rozpoznawała w tej szczupłej, młodej kobiecie o twardych rysach twarzy i pustych oczach księżniczkę porwaną tamtej zimnej nocy, tyle miesięcy temu. Zmian było sporo. Zamiast królewskich gronostajów i jedwabi nosiła prostą szatę kobiety-nomada, a na ramieniu dźwigała trzy wielkie bukłaki, które zamierzała napełnić w pobliskim strumieniu. Ociężałość ciała, którą tak gryzła się w Marneri, zniknęła bezpowrotnie wraz z szansą na przejadanie się tłustymi potrawami. Przybyli tu poprzedniej nocy, opuszczając nareszcie mroczną, leśną gęstwinę i wychodząc na otwartą przestrzeń. Równina była płaska i rozległa, tylko gdzieniegdzie urozmaicona niskimi, ciągnącymi się na zachód wzgórzami. Ludzie nazywali ją Gan. Gasper Rakantz z oddziału kapitana Ushmira opowiadał jej o równinie od wielu dni, właściwie odkąd weszli do lasu. Według niego Gan był okrutnym, dzikim miejscem, gdzie ludzie pokroju Gaspera bez skrupułów zabijali zwierzynę i zabawiali się z każdą napotkaną kobietą. Gan to trawiasta pustynia rządzona przez nomadów, którymi dowodzili ludzie tacy jak Gasper. Tam może się zdarzyć wszystko, szeptał jej Gasper, nawet nieoczekiwane zabójstwo nieokrzesanego maga, bardziej aroganckiego niż to przystoi człowiekowi. Na równinie Gan może uwolnić się od Thrembode’a... Z niejasnych przyczyn ten pomysł nie cieszył jej tak, jak powinien. Strumień płynął prosto przez obramowany białymi skałami wąwóz. Wody było tak dużo, że nie musiała robić nic więcej, jak tylko zanurzyć bukłaki i trzymać je, aż się napełnią. Woda była zimna, a jej chłód odpowiadał mrozowi, jaki zaległ w jej sercu. Przestała rozumieć samą siebie. I nie do końca była to wina czarodzieja Thrembode’a. Z początku jej porwanie oznaczało ciasne więzienie, więzy i knebel, szmuglowanie w zwiniętym dywanie na pokład statku i spędzenie jednej nocy w kufrze w kostnicy w Ryotwie. Później, w Kadeinie, było już lepiej. Luksusowe pokoje w okazałym hotelu, pełna pasji miłość z Thrembodem i wspólne rozkoszowanie się sztuką i muzyką w wielkim mieście. W jej sercu nastąpiły pewne zmiany. To było takie romantyczne - życie w utajnionym, nielegalnym luksusie. Thrembode miał wszędzie przyjaciół i sługi. Odszukali go agenci czarownic, lecz wymknął się im z łatwością, nie doprowadzając do sekretnych komnat hotelu Tablor. Przestała myśleć o ucieczce. Nie opierała się już jego zalotom, wręcz przeciwnie, zaczęła się nimi rozkoszować. Czy to była miłość? Czy mogła pokochać okrutnego, szorstkiego mężczyznę, zdolnego jednakowoż do takiej łagodności, że z ochotą mu się poddawała? Z drugiej strony, jakże mogła mu się oprzeć? Porażała ją jego moc, przytomność umysłu i inteligencja. Tak bardzo przewyższał wszystkich znanych jej dotąd mężczyzn, że zdawał się być istotą zupełnie innego rodzaju. Prawdę powiedziawszy, była jego niewolnicą. I była szczęśliwa. Czasami tylko trudno było jej zrozumieć, dlaczego. Nie, żeby bił ją często, przynajmniej od tamtego zajścia w różowej willi pod Kadein. Wtedy mu oddała i dostał furii. Posunął się odrobinę za daleko, zostawiając ją sponiewieraną na podłodze. Opanował się wtedy, zaślepiony wściekłością, lecz świadomy wartości swojego więźnia. Potrzebował jej, od tego zależało jego życie. Władcy nie zaakceptowaliby porażki, a jej śmierć byłaby smutną klęską. Uświadomiła sobie wtedy swój wpływ na niego. Nie mógł jej zbyt poważnie skrzywdzić, niezależnie od tego, co zrobiła. Mimo to, nie korzystała z tej wiedzy - wystarczało jej służenie mu. Myślała sobie, że być może właśnie pokutuje za płytkie, wygodne życie, jakie prowadziła. Teraz poznaje twardszą stronę bytowania. Dziwne, ale czuła się bardziej żywa niż przedtem. Uginając się pod ciężarem trzech pełnych bukłaków, wspinała się z powrotem do obozu. Nie przestawało jej to zdumiewać była księżniczką królewskiej krwi i nosiła swemu panu wodę niczym zwykła służąca, a mimo to, nie czuła złości. Nie widziała powodów do narzekań. Rozbili namioty w kępie krzaków na szczycie niewielkiego pagórka. że wszystkich stron otaczał ich płaski Gan, za wyjątkiem wschodu, gdzie ciemniał las, wspinający się na stoki góry Tamarack. Daleko na południu wznosił się potężny szczyt góry Ulmo. Patrzyła na pokryty śniegiem masyw. Gdzieś za tą górą leżał jej dom. Dom - to słowo powinno wywoływać w niej żywsze emocje, tak jednak nie było. Dom nie oznaczał już dla niej tego, co kiedyś. Ten brak emocji wprawiał ją w zakłopotanie. Kochała Marneri, gdzież indziej mogłaby chcieć przebywać? A potem przypomniała sobie Thrembode’a, rozciągniętego na łożu w Kadeinie i jego śniadą skórę, oświetloną promieniami zimowego słońca. On był jej domem, jej bogiem. Poczuła żar między udami. Potrzebowała go i to rozpaczliwie. Nie liczyło się nic, prócz tej gwałtownej tęsknoty za jego ciałem. Woda była ciężka, lecz zdołała wnieść ją na górę, do obozu. Była w tym coraz lepsza. Początkowo była przerażająco słaba i bezradna. Stawiała właśnie swoje brzemię przed namiotem, kiedy usłyszała głos swojego pana. - Umyj mnie, kobieto. Nalała wody do niewielkiej miski, wzięła parę czystych ręczników i weszła do środka. Thrembode siedział na małym stołku. Miał na sobie tylko buty. Zadrżała. Był gotowy ją wziąć. Po to właśnie żyła. Opadła na kolana i zdjęła mu buty. Następnie umyła mu stopy i nogi. Jego dłoń zmierzwiła jej włosy. Podsunęła się bliżej i znieruchomiała. Na zewnątrz namiotu ktoś głośno zakaszlał. - Hm, mistrzu Thrembode. Czarodziej wytrzeszczył oczy. Jeżeli to kolejna impertynencja że strony Gaspera Rakantza, to osobiście dopilnuje, by tego gorzko pożałował. Miał dość tych jeźdźców. Zorientował się już, że są grupą aroganckich matołów, niczym więcej. - Co jest? Nie życzę sobie, żeby mi przeszkadzano. Potrzebował tej kobiety. Była jedyną przyjemnością jaka mu obecnie pozostała. Ta nie kończąca się jazda przez lasy i stepy nie była w oczach Thrembode’a kwintesencją szczęśliwego życia. Został stworzony do bardziej wyrafinowanego świata wielkich miast i wyższych sfer. - Są tutaj Baguti Wodzowie chcą się z tobą widzieć. Oczy Thrembode’a niebezpiecznie rozszerzyły się. Z przekleństwem odepchnął usta kobiety. Bogowie, robiła się coraz piękniejsza, zatracając miękkości cywilizacji. Dobrze ją wytresował. Szkoda będzie ją stracić, lecz w Tummuz Orgmeen zajmie się nią większa potęga. I całe szkolenie pójdzie na marne, jako że Zagłada jest zwykłym, okrągłym głazem, monstrum zagrzebanym w mieście pośrodku stepu. Nie zna ludzkich żądz, za wyjątkiem chęci zemsty na wszystkich żyj ących istotach. Co za strata. - W porządku, za chwilę do nich dołączę. Obrócił się ku Besicie. - Przepraszam cię, księżniczko. Podczas gdy będę zajęty z tymi ludźmi, może zechciałabyś sprawdzić, co kapitan Ushmir i jego ludzie szykują do jedzenia i przyniosła mi trochę To był ten delikatny Thrembode, taki uprzejmy i ujmujący. Uwielbiała go za to. - Tak, panie - wykrztusiła i przycisnęła twarz do jego butów. Thrembode naciągnął spodnie i kurtkę, po czym wyszedł powitać wodzów Baguti. Kobieta wyślizgnęła się za nim z namiotu i popędziła do ognisk konnicy. Baguti przyjrzeli się jej, a jeden z nich zagwizdał. Nie obejrzała się. Thrembode momentalnie przymrużył oczy, po czym wrócił spojrzeniem do Baguti. Byli niscy i jak wszyscy stepowi nomadzi mieli charakterystycznie zakrzywione nogi. Mówiło się o nich, że rodzili się w siodle i prawdą było, że wielu prędzej nauczyło się jeździć konno niż chodzić. Stali odziani w przykurzone koszule i skórzane spodnie, z metalowymi hełmami na głowach i z fałszywymi uśmiechami na okrągłych, ogorzałych twarzach, rozglądając się nerwowo dookoła i uważnie oceniając człowieka, na spotkanie z którym przybyli. Wyczuli emanującą od niego moc. Naprawdę był sługą potężnych. Muszą być ostrożni. Powinni dostarczyć go bezpiecznie razem z tą słodką dziewką, która mu towarzyszyła. A szkoda. Taka kobieta była na stepie wielką rzadkością. Kobiety Baguti są niskie, krzywonogie i kłótliwe, podobnie do swoich mężczyzn, których naśladowały także w innych dziedzinach, zwłaszcza w upodobaniu do noży i czarnego alkoholu. - Witaj w Ganie - odezwał się Pashtook, wódz wodzów Baguti Czerwonych Pasów. Wyglądał na przebiegłego koniokrada, którym w istocie był. Thrembode powitał go skinieniem głowy. - Witaj - mruknął Dodbol, wódz włóczni Czerwonych Pasów. Jak każdy wojownik, Dodbol gardził innymi ludźmi. Nosił miedziane osłony nadgarstków i gruby bicz, obijający mu się zabawnie o nogi. Czarodziej wyczuł w nim wyzwanie, powstrzymał się jednak przed rzuceniem czaru, pozwalając sobie jedynie na lodowate spojrzenie i brak ukłonu. Jeżeli wynikną jakieś kłopoty, to naj prawdopodobniej z jego strony. Był młody, dobrze zbudowany i przesadnie dumny. Trzecim wodzem był Chok, wódz koni Czerwonych Pasów. Był starszy od pozostałych, a z jego oczu wyzierała mądrość. Nie powiedział nic, skinął jedynie głową Thrembode’owi, który odwzajemnił się lekkim ukłonem. - Siadajcie - zaprosił ich czarodziej, wskazując na rozłożone przed namiotem koce. Wodzowie przykucnęli nigdy nie siadali, chyba że w siodle. Thrembode rozsiadł się na stołku. Wyciągnął z kurtki flaszkę, otworzył ją i wzniósł toast. - Za odważnych i wolnych - obyście długo przemierzali stepy i nazywali je waszymi. Baguti mieli kłopoty że zrozumieniem, gdyż słabo radzili sobie z innymi językami, lecz na widok butelki rozbłysły im oczy. - Przywiozłeś dobry, czarny alkohol? - upewnił się Dodbol, natychmiast zapominając o rezerwie. - Najlepszy, sam go uwarzyłem. Bardzo mocny. Uważajcie. - To mi się podoba. Dodbol pociągnął szczodrze z flaszki. Głupcy. Prości, głupi nomadzi - pomyślał Thrembode. Butelka krążyła między wodzami. - Powiedzcie mi, jakie nas czekają warunki? - zapytał swym najbardziej dyplomatycznym tonem Thrembode. Chok oddał mu flaszkę. - Świeża trawa na całej drodze do rzeki. Na drugim brzegu też. Będziemy mieli niezłe tempo. Thrembode’a przeszyło okropne przeczucie. - Ilu was jest? - Całe plemię. Wypasamy tu konie i chwytamy niewolników na sprzedaż. Czarodziej poczuł wzbierający w nim gniew. Dlaczego nikt nie potrafił zrobić niczego dobrze? - Miałem spotkać się z niewielkim oddziałem, żeby jak najszybciej dostać się do miasta. Chok splunął na ziemię. Miasto to złe miejsce, niszczące ludzi, przynajmniej Baguti. Źle było o nim słyszeć. - Nie pójdziemy z tobą do samego miasta. Thrembode przytaknął. - Oczywiście, że nie. Tylko do Pięści. Niemniej, wystarczy mi dwudziestu ludzi. Pościg jest już bardzo nieliczny. Wpadli w naszą zasadzkę w lesie. Na samo wspomnienie poczuł przypływ euforii. Odniósł wielkie zwycięstwo. Oczywiście wszystko za sprawą bystrookich zwiadowców Gaspera Rakantza, wciąż jednak był to sukces, który mile urozmaici jego raport. Miał nadzieję, że nie będzie musiał jechać poza Tummuz Orgmeen, w głąb Hazogu. Miasto było najbliżej serca wielkiej mocy. Panowało tam zawsze takie nieprzyjemne zimno i dyscyplina. Wszyscy byli paranoicznie podejrzliwi, a tajna policja wręcz wszechobecna. Zagłada przekaże im wszystko, co będą chcieli wiedzieć. Z pewnością nie będą mieli ochoty widzieć się z nim osobiście. Odezwał się wódz wodzów. - Całe plemię zmierza w tę samą stronę, co ty. Pojedziemy wszyscy. Dopiero wtedy będziesz naprawdę bezpieczny. Na mrocznych bogów, dlaczego zawsze musiało przytrafiać mu się coś takiego? Odnosił wrażenie, że został przeklęty. Najpierw kapitan Ushmir, potem gromada niedorobionych trolli, które nie zdołałyby przebić się przez jedwabne prześcieradło, a co dopiero przez parę smoków bojowych, a teraz ci zwariowani Baguti, z którymi będzie się wlókł w kurzu i smrodzie przez całe dni. Niestety, nie mógł na to nic poradzić. Zostało mu tylko pięciu ludzi - nie zaryzykuje przeprawy przez Gan z tak nieliczną grupą. Zmiażdżył wrogów w Ossur Galan, lecz to oni zwyciężyli w polu, niszcząc jego oddział trolli i impów. Pozostało im wciąż parę tuzinów sprawnych żołnierzy i mieli konie. Potrzebował co najmniej równej im siły, żeby sprawnie przejść przez stepy. - Będę bezpieczny z małą grupą. Twoje plemię może pozostać na południe od Oon i do woli wypasać zwierzęta. Wodzowie pokiwali głowami. Chok zachichotał i powiedział coś w mowie Baguti. Potem zwrócił się do Thrembode’a. - Musisz lubić Baguti, skoro tak mówisz. - Roześmiał się ponownie. Czarodziej nie zrozumiał żartu. Na całym świecie nikt nie lubił Baguti i to z diablo dobrych przyczyn. Chok opanował się. - Wkrótce i tak musielibyśmy wyruszyć - mamy dobrych niewolników dla Mocy. Toteż idziemy teraz, żeby szybko wrócić z kolejną wizytą na południe od Oon. Więc o to chodziło. Mieli więcej niewolników, niż mogli wyżywić, i chcieli jak najszybciej zawieźć ich na targ. Przeklęte, chciwe dzikusy! W Thrembodzie zawrzało, lecz nie dał nic po sobie poznać. Nadal ich potrzebował. Nagle odezwał się Dodbol. - Podróżujemy razem. Wypożyczysz nam twoją kobietę. My wypożyczymy ci nasze. To odwieczny zwyczaj naszego plemienia. Czarodziej walczył, żeby na jego twarzy nie pojawiły się żadne emocje. - Podróżujemy razem, ale nie będziemy wymieniać się kobietami. Dodbol przesunął się w przód. Kwadratową twarz wykrzywiły gniew i podejrzliwość. - Co? Chcesz obrazić mężczyzn Baguti? - W żadnym wypadku. Ale ta kobieta udaje się do samej Zagłady. Na przesłuchanie, rozumiesz. - I co z tego? - odparł Dodbol, wzruszając ramionami. - Zagłada to tylko wielka skała. Ma moc, lecz nie potrzebuje kobiet. - Nie rozumiesz, prawda? Kobieta jest bardzo ważnym więźniem. Zagłada może nawet chcieć skrzyżować ją z wybranymi mężczyznami. Musi być w odpowiednim stanie. Dodbol skrzywił się. - Dlaczego wielka skała chce zmarnować dobrą kobietę? Thrembode oblizał wargi i obejrzał się na Pashtooka - czyżby tamten nie widział, że to niemożliwe? Pashtook doskonale to rozumiał. Wiedział, że Zagłada może im nigdy nie wybaczyć naruszenia jej więźnia. Z drugiej strony, był absolutnie pewny, że czarodziej sam się z nią zabawiał, a poza tym istniały rozkosze, które nie naruszały zdolności do rodzenia dzieci. Niemniej, rządził dlatego, że był ostrożnym człowiekiem, toteż jednym gestem uciszył swojego wodza włóczni. - Nieważne, dlaczego. Skoro moc chce kobietę, żaden Baguti nie będzie jej w tym przeszkadzał. Wtedy właśnie rozkołysanym krokiem wróciła Besita i zaraz zniknęła w namiocie. Baguti wpatrywali się w nią jak wilki w kurczaka. Thrembode odchrząknął. W oczach wodza włóczni widział zapowiedź kłopotów, zanim jednak ktokolwiek zdążył się odezwać, na skraju obozu wszczęło się głośne zamieszanie. Baguti błyskawicznie zerwali się na nogi. Thrembode rozglądał się ponad nimi. Z łomotem podków nadjeżdżali dwaj Baguti. Prowadzili trzeciego konia że związanym jeńcem. Zatrzymali się. Błyskając zębami i pokrzykując wyjaśniali coś wodzom. Potem zeskoczyli z siodeł i cisnęli więźnia Thrembode’owi do stóp. Był nim młody elf, jeszcze żywy. - Szpieg. Złapaliśmy go w lesie, niecałą milę stąd. - Szpieg... świetnie, doskonała robota. - Thrembode był zadowolony z tej przerwy. - Przesłuchamy go i dowiemy się o ruchach przeciwnika. Rozpięli elfa na topornym, drewnianym krzyżu i zanieśli do ogniska, czarodziej zaś poszedł po swoje przybory. Podczas torturowania czas zdaje się stać w miejscu w oczekiwaniu na moment, w którym ofiara złamie się i wszystko wyzna. Tym razem czas wlókł się niemiłosiernie - elf nie poddawał się. Przypiekali go rozżarzonym żelazem i zdarli mu większość skóry z kończyn, a jednak wciąż niewiele wiedzieli, kim jest i skąd pochodzi. Nazywał się Barritook i mieszkał w gaju Gavulon - to wyznał im na samym początku. Twierdził, że król Matugolin wysłał go, żeby ich odnalazł. Upierał się, że nigdy nie słyszał o Lessis ani o Szarej Lady, ani miejscu pobytu jej czy jakiegokolwiek oddziału, choćby i że smokami. Czarodziej zaczynał mu wierzyć. Zdecydował się na ostatnią próbę. Używając rozżarzonego pręta, zaczął oślepiać elfa. Na początek wypalił mu jedno oko. Siedząca w namiocie Besita słyszała sapanie i skowyt konającego elfa. Z niewiadomych przyczyn nic to dla niej nie znaczyło. Zdawała się być pozbawiona uczuć, zupełnie jakby ktoś zastąpił jej serce kawałkiem skały. Dumała, w kogo się zamienia, skoro nie wzruszają jej takie cierpienia. Elf nie udzielił żadnych informacji. - Uparty, pozbawiony wyobraźni lud - wymamrotał Thrembode. I taki odporny na działanie mocy! Gdyby ludzie przypominali pod tym względem elfy, władcy Padmasy rządziliby tylko swoimi lodowatymi kryptami! Wyjął mu drugie oko. Tym razem elf nawet nie pisnął. Czarodziej odrzucił z niesmakiem rozpalone żelazo. Krew elfa była bladozielona. Płonąc, wydzielała zapach pieczonych jabłek. - Zabijcie to ścierwo i spalcie ciało - warknął do Gaspera Rakantza i wrócił do namiotu. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY Północna część Ganu nie była taka płaska, jak pamiętał Kesepton z poprzednich wypraw na jego południowe połacie. Nie była to również na wpół pustynia, upstrzona akacjami i dająca schronienie antylopom i lwom. Królowała tu trawiasta preria, a w zagłębieniach terenu rosły zagajniki olch, osik i sosen. Na wiosnę zazieleniła się niska trawa. Wysokie źdźbła wciąż skryte były pod uschłymi, zeszłorocznymi łupinami. Pierwszy dzień podróży był pochmurny. Z zachodu wiał im w twarze chłodny wiatr. Na noc zatrzymali się na niewielkim, otoczonym skałami, pagórku w pobliżu jeziorka, gdzie mogli napoić konie i uzupełnić zapasy. Nie rozpalali ognisk. Zjedli tylko zimne racje, ugotowane poprzedniej nocy. Zaraz po zapadnięciu zmroku na południe od nich zaryczał lew. Skądś z północy odpowiedział mu drugi. Wielkie koty ryczały tak do siebie przez parę godzin. Pozbawieni ognia ludzie czuli pierwotny lęk przed tymi drapieżnikami. Starali się spać tak blisko smoków, jak tylko się ośmielili. Lwy były męczące, lecz zapach ludzi i koni zwabił stado hien. Kesepton musiał poderwać na nogi kilku żołnierzy i postawić ich na straży koni, by przeganiali natrętne zwierzaki. Hieny nie bały się ludzi. Trzeba było odpędzać je włóczniami. W panujących ciemnościach zadanie było prawie niewykonalne. Sytuacja polepszyła się po wzejściu księżyca. Lessis rzuciła zaklęcie, które wprawiło hieny w zaniepokojenie, nie zdołało ich jednak przegnać na dobre. Wtedy poproszono o pomoc smoki. Podźwignęły się z ziemi i ruszyły na hieny. Czworonogi nie bały się ludzi, znały jednak strach przed gadami i na widok szarżujących na nie olbrzymów wpadły w panikę i już nie wróciły. Lwy wciąż ryczały do siebie, w dodatku ten z północy zbliżył się i przemieścił na zachód. Szedł ku nim pod wiatr i wyczuł zapach ludzi, koni i czegoś jeszcze - gadów. Konie pachniały jedzeniem, ludzie kłopotami, a smoki - istotami pokroju słoni, których lwy zazwyczaj starannie unikały. Olbrzymi kot minął ich, szukając łatwiejszego łupu. Wyczerpani mężczyźni powoli zasypiali, za wyjątkiem straży i kapitana Keseptona. Dzięki temu właśnie kapitan dostrzegł wymykające się z obozu dwie postacie w szarych szatach. Hollein podniósł się. Dziewczyna wyszła bez męskiej opieki w mrok pełen lwów, hien i nie wiadomo czego jeszcze. Chciał pójść za nimi i zrobiłby to, gdyby nie świadomość, że czarownicę bardzo by jego postawa rozbawiła. Zastanawiał się, co one tam u licha robiły? Poprzedniej nocy było miasto władcy demonów, teraz bezdroża Ganu. Co noc oddalały się w jakichś tajemniczych sprawach. Może rozmawiały z ptakami i zwierzętami zbyt dzikimi, by zbliżyć się do takiego skupiska ludzi, w odróżnieniu od dziennych ptaków, które podlatywały do nich podczas jazdy i otwarcie witały się z Lessis. Przez cały dzień przysiadały jej na ramionach, głowie lub nadgarstku i śpiewały do niej lub straszyły piórka. Po sowie w Tuninie Keseptona nic już nie powinno zdziwić. Była wielką czarownicą. Ptaki najwidoczniej wiedziały o tym na równi z ludźmi. Taka czarownica władała olbrzymią mocą. Po paru godzinach kobiety wróciły i Kesepton mógł nareszcie pójść spać. Drugiego dnia było znacznie goręcej. Ani śladu chmur na niebie czy wietrzyku, który mógłby polepszyć warunki podróży. W takim skwarze coraz bardziej doskwierały im tnące niemiłosiernie muchy, dopóki Lagdalen nie zwróciła na to uwagi Lessis. Czarownica natychmiast przyzwała do siebie jedną z much. Nawet Lagdalen, która widziała już, jak Lessis wpływa na duże i małe zwierzęta, zaskoczył widok dużej, szarej muchy, siadającej posłusznie na grzbiecie dłoni lady. Po minucie, potrzebnej na utkanie czaru, owad odleciał. Wkrótce potem muchy przestały ich niepokoić. Na ten widok po plecach Keseptona przebiegł lodowaty dreszcz. Ptaki, muchy, czy równie łatwo kontrolowała ludzi? Przypominał sobie, jak zdobyła jego ludzi rankiem pierwszego dnia wyprawy. Nie było żadnej magii, rzucania czarów, czarodziejskich proszków, płomieni czy dymów. Zwykła przemowa z ust kobiety dosiadającej spokojnej, białej klaczy. Niemniej, jej słowa zawierały ładunek prawdy i piękna, który otworzył serca żołnierzy, zdobywając sobie ich lojalność. Tamtego ranka ludzie znajdowali się na skraju buntu. Po trzech dniach walk oddział prawie przestał istnieć. Dwie trzecie stanu osobowego ofiar i dwunastu towarzyszy pogrzebanych w Ossur Galan. Czarownica odpowiadała przynajmniej za połowę tej rzezi, zmuszając ich do marszu w głąb Tuniny i podjęcia walki po tak ciężkiej bitwie na Czerwonym Dębie. A teraz zamierzała powiedzieć im, że muszą jechać dalej, do Ganu, na spotkanie nie wiedzieć jak strasznego przeznaczenia. Ludzie byli zdecydowani powiedzieć „nie”. Czarownica musi zrozumieć, że zrobili już dla niej bardzo dużo i nie może prosić ich o więcej. A wówczas przemówiła do nich i stopniowo ucichli. Odmalowała ich bohaterstwo, przypominając bitwy, które stoczyli. Widziała, jak każdy z nich dokonywał odważnego czynu. Wymieniła imię każdego żołnierza. Zebrani czuli, jak jej słowa zapadają im głęboko w serca. W Argonathcie zawsze będą śpiewać pieśni o nich - bohaterach dorównujących tym, którzy walczyli w wojnach z władcą demonów. To było pewne - wystarczyło już to, czego dokonali do tej pory. Lecz to, co zamierzali zrobić teraz - kontynuowała rozniesie się po całym świecie. Udadzą się w głąb Ganu, ścigając śmiertelnie groźnego agenta wroga. Wytropią go i dopadną, niwecząc jego diaboliczne plany. Ten cios oszczędzi w najbliższej przyszłości tysiące żywotów. Musieli podjąć się tego zadania od tego zależał los całego Argonathu. To było piękne, chwytające za serce i tak prawdziwe, że wszyscy trwali zauroczeni. Kiedy skończyła, doczekała się trzykrotnych owacji i przysięgi, że będą ścigać przeciwnika aż do śmierci. W powietrze pofrunęły miecze. Lessis podziękowała im, a oni wskoczyli na siodła i wyruszyli. Serca mieli pełne zapału, jednoczył ich wspólny cel. Uniesienie nie opuściło ich do dzisiaj, wciąż byli gotowi na wszystko. Kesepton był zachwycony. Nigdy nie widział żołnierzy, którzy brnęliby tak daleko bez słowa skargi. Czy byli jak te muchy? Tak łatwo było nimi sterować? Może wszyscy spali, poruszając się jak kukiełki na sznurku subtelnego zaklęcia. Czy poświęci ich wszystkich, jeżeli będzie musiała? Przypuszczał, że tak. Potrząsnął głową, chcąc pozbyć się ponurych myśli, zaraz jednak zastąpiły je inne. Na przykład, o jego dalszej karierze w legionach. Prawdopodobnie przestanie być oficerem. Bitwy na Czerwonym Dębie i w Ossur Galan zredukowały jego oddział niemal do zera. To był cios dla honoru legionu. Zapewne nazwą to przeklętym patrolem. Czeka go sąd wojskowy i wydalenie z szeregów. Chyba, że go powieszą. Nikt nie może wracać z misji z jedną piątą oddziału. To źle wpływa na morale. Przyszłość rysowała się mu w ponurych barwach. Oczywiście był jeszcze jeden aspekt całej tej sytuacji, który powinien rozważyć, musiał jednak powstrzymywać się od patrzenia w tamtą stronę i podziwiania stylu jej jazdy i wszystkiego, co miało związek z jej osobą. Lagdalen - zadziwiało go, jak szybko wzrosło jego zainteresowanie tą dziewczyną. Za każdym razem, kiedy na nią patrzył, czuł rosnące w nim napięcie. Urzekała go jej uroda i gracja. Nigdy jeszcze nie czuł czegoś takiego do żadnej kobiety. Och, od czternastego roku życia miał sporo dziewcząt, żadna jednak nie wywarła na nim takiego wrażenia. Co gorsza, obiekt jego miłości był asystentką wielkiej czarownicy, prowadzącej szaleńczą misję na terytorium wroga. A on uczestniczył w tej samej misji, od zakończenia podróży dzieliło go wiele mil, ścigał przeważające siły wroga i miał mnóstwo ważniejszych spraw do rozważenia niż rozkołysany chód tej dziewczyny! Tyle tylko, że diabelnie ciężko było mu o tym nie myśleć za każdym razem, kiedy w zasięgu jego wzroku pojawiała się postać Lagdalen, dosiadająca brązowej klaczy i kłusująca u boku lady. Każdy ruch, każda krągłość jej figury wypełniała mu serce tęsknotą. Musiał odrywać od niej wzrok i wpatrywać się w horyzont nad rozfalowaną trawą. Żółty błysk zdradził pojawienie się kolejnego ptaka. Niewielki drozd z nakrapianym brązowo przodem. Podfrunął do nadgarstka Lessis i po chwili odleciał. Po niedługim czasie przyleciał inny ptak. Tym razem niebieski że sterczącym grzebieniem. Przycupnął na ręku czarownicy, machając skrzydełkami. Po chwili on także odfrunął. Taki widok powinien wzbudzać niepokój, jednak Kesepton zaczął już to akceptować. Bądź co bądź, była jeszcze tamta sowa - któż mógłby zapomnieć o czymś takim? Przymknął oczy. Ta cała magia była poza nim, nie mieściła się w kanonach militarnego myślenia. Zaczął rozmyślać o innych sprawach. Po chwili jednak wrócił myślami do Lagdalen. Jakie miał u niej szansę? Próbował rozważyć to racjonalnie, punkt po punkcie. Jeżeli przeżyje, co jak sobie uświadomił - może być dość trudne, zważywszy na dotychczasowy przebieg misji, być może znajdzie chwilę, żeby pobyć z nią sam na sam i zapytać o uczucia wobec niego. Miał wrażenie, że ona także coś do niego czuje. Parokrotnie złapał ją na spojrzeniu sugerującym, jego zdaniem, że może być nim zainteresowana. Może po powrocie do Dalhousie przejdą się nadrzeczną promenadą, ulubionym miejscem spacerów tamtejszych par. Zaraz jednak w jego głowie rozległ się krytyczny głos, pytający, kogo on właściwie oszukuje? Nie był wysoko urodzony. Ona tak. To prawda, że jego dziadek był sławnym generałem, lecz ojciec odszedł z wojska i handlował ziarnem w Błękitnych Wzgórzach. Matka pochodziła że starożytnego rodu, spokrewnionego z Cunfshonem, jednak w porównaniu z Tarcho przypominali wieśniaków. Nie, był człowiekiem z pospólstwa, a ona szlachcianką - z tej jednej przyczyny jego miłość skazana była na klęskę. Oczywiście Lagdalen nie była typową przedstawicielką klasy wyższej. Dlaczego została asystentką lady Lessis, jeżeli miałaby przypominać innych że swojej sfery? Czemu poświęcała rozrywki miasta i życie w komforcie na rzecz ciężkiej służby w Ganie? Doskwierała mu ta myśl. Być może nie było jej przeznaczone poślubienie bogacza, może była na tyle niezwykła, by popatrzeć przychylnym okiem na Holleina Keseptona, przyszłego ekskapitana legionów, o ile ten oczywiście nie zawiśnie. Wyobrażenie sobie, że była buntowniczką, szukającą ucieczki że swojej klasy społecznej, dawało mu strzęp nadziei, która go teraz męczyła. Chcąc tego uniknąć, zaczął układać plany na przyszłość, po zakończeniu misji i degradacji. Jednym z pomysłów było kupienie kawałka ziemi na pograniczu i założenie farmy. Mając dwa muły i odpowiednie narzędzia, wykarczuje las, obsieje pola i pewnego dnia zacznie mu się dobrze powodzić. Stworzy z Lagdalen rodzinę i wychowają twardych, młodych pograniczników. Z Lagdalen. Potarł oczy. Na Boginię, to straszne być zakochanym! Próbował oczyścić umysł z niepożądanym rozważań. Czekała ich rzeka Oon i ryzykowna przeprawa przez przybraną na wiosnę wodę. Drugi brzeg wznosił się stromo, przechodząc w pustkowia Ganu. W wyniosłych urwiskach tylko gdzieniegdzie ziały przerwy. Wyznaczały one jedyne możliwe miejsca przeprawy na najbliższe dwieście mil. Inne brody prowadziły na drugi brzeg, nie było tam jednak możliwości wspięcia się na urwiska. Lessis poinformowała go, że zna drogę przez klify. Zaraz na drugim brzegu zamierzała zastawić pułapkę. Tyle tylko, że tym razem ich łupem miało paść całe plemię nomadów! W tym momencie Keseptonowi zaczynało brakować wyobraźni. Jak dwudziestu pięciu ludzi i garstka smoków miały pokonać setki ludzi? Lady zarzekała się, że ma plan. Hollein żywił jedynie nadzieję, że nie układały go ptaki. Wreszcie pojawiła się przed nimi para jeźdźców, ucinając te ponure rozważania. Mężczyźni zjechali ku nim po zboczu, a potem przecięli umajoną wiosennym kwieciem łąkę. Wkrótce okazało się, że to wracali z rekonesansu porucznik Weald i kawalerzysta Jorse. Zatrzymali się tuż przed nim. Lessis trzymała się celowo z przodu, poza zasięgiem słuchu. - Droga do rzeki czysta, sir - meldował Weald. - Żadnych śladów, prócz tropów antylop. - Drugi brzeg rzeki tworzą klify wysokie na około sześćdziesiąt stóp. Nie znaleźliśmy przez nie żadnej drogi. - Doskonale - stwierdził Kesepton. - Ruszamy. Przybliżona odległość od rzeki? - Około trzy mile, sir. Za tym wzniesieniem grunt opada do samej wody. Potem zaczynają się urwiska. Kesepton wzruszył ramionami. - Nie martw się, Weald. Spodziewam się, że ptaki zdradziły lady, jak przedostać się przez urwiska. - Ptaki, sir? - Weald obrzucił go dziwnym spojrzeniem. - Nie zauważyłeś, że lecą przed nami? Cóż innego mogłyby robić, prócz zwiadu? - Cóż, sam nie wiem, sir. - Głos porucznika opadł do szeptu. - Przypuszczam, że wszyscy znajdujemy się w jakimś transie i możemy widzieć rzeczy, których tak naprawdę nie ma. Kesepton pokiwał głową. - Może masz rację, poruczniku, dopóki jednak nie będziemy wiedzieć tego z całą pewnością, musimy jechać naprzód. Zgadza się? - Tak jest, sir. - Jorse, powiedz subadarowi Yortchowi, że na mój rozkaz ma wysłać kolejny dwuosobowy patrol. Konny uśmiechnął się bezczelnie. - Sir, skoro pomagają nam ptaki, to możemy chyba zapomnieć o własnych patrolach? Kesepton nie miał nastroju do żartów. - Żołnierzu, kiedy będę potrzebował twej rady, poproszę o nią. Jednak do tej pory zachowuj swoje uwagi dla siebie. A teraz przekaż moje polecenie subadarowi. Jorse trącił konia w bok i odjechał. Kesepton nie spuszczał wzroku z Wealda. - Nie ufasz chyba ptakom, sir? - szepnął porucznik. - Oczywiście, że nie, Wealdzie. Opowiedz mi o rzece jaka jest głęboka i jaki ma nurt? Zatrzymali się po wjechaniu na wierzchołek wzniesienia, pozwalając dogonić się smokom. Z raportu Wealda wynikało, że będą potrzebować ich pomocy przy przeprawie. Woda sięgała miejscami do pasa, była zimna i wartka. Nie porwie jednak smoków, które uchronią resztę przed zniesieniem w dół rzeki. Smoki dołączyły do nich i usiadły ciężko na ziemi, żądając krótkiego odpoczynku. Kesepton był niespokojny. Obawiał się, że mogą potrzebować każdej sekundy. Nad ich głowami krążył mały sokół, który zdecydował się w końcu wylądować na nadgarstku Lessis. Po minucie poderwał się w powietrze, błyskawicznie nabierając wysokości. Czarownica podjechała do Keseptona. - Dobre wieści, kapitanie. Nasz przeciwnik porusza się wolno, obarczony taborami i całym plemieniem nomadów. Mamy czas na spokojną przeprawę i zajęcie pozycji po drugiej stronie brodu, z którego skorzysta przeciwnik. Kesepton podniósł wzrok na sokoła, który zdążył już zamienić się w punkcik na niebie. - Skoro tak twierdzisz, lady - mruknął cicho. Czy ten ptak przyniósł mu wyrok śmierci? ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY Smoki potraktowały przeprawę przez rzekę jako wyczekiwane wytchnienie po długim marszu. Zimna woda cudownie chłodziła przegrzane, gadzie ciała. Chlapały się w rzece, formując łańcuch, mający uchronić ludzi i konie przed porwaniem przez wartki nurt. W tym czasie Marco Veli, który był najlepszym pływakiem, przeprawił się na drugi brzeg z liną. Z asekuracją liny i smoków, dwudziestu pięciu żołnierzy i ponad pięćdziesiąt koni znalazło się na drugim brzegu szybko i bez strat. Smoki niechętnie opuszczały przyjemną wodę. Skusiła je dopiero wizja zimnych klusek z obfitością akh. Wszyscy zabrali się za jedzenie, a Lessis i Lagdalen udały się na poszukiwanie ukrytego przejścia przez urwiska. Znalazły je w niecałe pół godziny, skryte w podcięciu klifu. Przesmyk był niewielki, lecz usłany wygodnymi skałami, przypominającymi rozmieszczone co parę stóp toporne schody, ułatwiające wspinaczkę zarówno ludziom, jak i wierzchowcom czy smokom. Te ostatnie i tak zostały wystawione na ciężką próbę, jako że szerokość parowu z ledwością umożliwiała im przeciśnięcie się, zwłaszcza Chektorowi. W pewnym sensie mieli szczęście, że olbrzymi, mosiężny Vander został odesłany z powodu zranionej nogi, gdyż najprawdopodobniej by tu utknął. Wreszcie wszyscy stanęli na szczycie górującego nad rzeką urwiska. Daleko na wschodzie majaczyły ośnieżone wierzchołki gór - Ulmo i Śniegowej Opaski. Kiedy spojrzeli w innym kierunku, zobaczyli Góry Białych Kości, łańcuch postrzępionych, białych szczytów, ciągnących się równolegle do rzeki i zakończonych pojedynczym masywem o pięciu wierzchołkach. - Shtag - wyjaśnił Liepol Duxe Keseptonowi. - Zaraz po drugiej stronie leży Tummuz Orgmeen. - Wiem, sierżancie. Duxe obrzucił go badawczym spojrzeniem. Odkąd rozpoczęli wędrówkę przez Gan, sierżant wydawał się trzymać na uboczu, jakby czekając na nieuchronny cios. - Sir? - zaczął. - Tak, Duxe. - Ja... hm... ja... - żołnierz przełknął ślinę. No dalej, człowieku, wykrztuś to z siebie. - Hollein jeszcze nigdy nie widział, żeby Liepol Duxe tak się wahał. - Po prostu mam nadzieję, że nie skończymy gdzieś tam. - Gdzie, sierżancie? Duxe machnął w kierunku Shtag, „Pięści” otaczającej przerażające miasto Zagłady. Kesepton zerknął tam i wzruszył ramionami. - Jeżeli nie sprostamy zadaniu, cały świat będzie stamtąd rządzony, tak przynajmniej powiedziała mi lady. Duxe ponownie obrzucił go tym spojrzeniem. - Rozmawiałeś z wiedźmą, sir? - Oczywiście, sierżancie. Liepol toczył jakąś wewnętrzną walkę, lecz nic nie powiedział. - Naprzód, sierżancie - rzucił Kesepton, spinając konia. Nim słońce zetknęło się z czubkami Białych Kości, znaleźli się kilka mil w górę strumienia i ujrzeli przejście Lessis, szeroki kanion, z którego niewielka rzeczka zasilała Oon tuz nad najpopularniejszą przeprawą przez potężną rzekę. Od głównego parowu odchodziło kilka odnóg, wszystkie usłane głazami. Lessis osadziła konia i z wyraźną ulgą przyglądała się miejscu. Ani śladu Baguti. Ptaki okazały się odpowiedzialnymi informatorami. Nomadowie podróżowali powoli, wypasając po drodze swoje stada na świeżej, wiosennej trawie. Po raz pierwszy od wielu dni Lessis poprawił się humor. Misja zaczynała już zamieniać się w koszmar. Od jej wyniku zależały jej prestiż i pozycja na imperialnym dworze. Ten przeklęty czarodziej wyślizgiwał się jej w całym Argonathcie. Najpierw w Marneri, potem przez kilka miesięcy w Kadeinie, Pennarze, Bei i Talionie. W tym ostatnim była już bardzo blisko i dopadłaby go, gdyby nie zdrada w świątyni Talionu. Raz jeszcze dokonała cudu, docierając przez pięć dni i nocy do Górnego Argo, w samą porę, by znaleźć kapitana Keseptona i jego niewielki oddział i zabrać go na północ, do Tuniny. W Ossur Galan została przechytrzona i omal nie zginęła. Haniebna przegrana, za którą ponosiła pełną odpowiedzialność. Mimo to, nie poddawała się. Księżniczka była dla wroga zbyt cenną zdobyczą. Bez niej Marneri osłabnie i to w chwili, kiedy Kadeinem i Talionem rządzili słabi mężczyźni, nieefektywni władcy, tolerujący korupcję i handel z nieprzyjacielem. Taki obrót spraw ściągnąłby katastrofę na cały Argonath. Teraz jednak odżyła w niej nadzieja. Po zwycięstwie pod Ossur Galan Thrembode z pewnością utraci czujność. Musiał wiedzieć, że dysponowała małymi siłami, zupełnie wyczerpanymi po ostatniej bitwie. Wiedział także, że elfy nie opuszczą schronienia, jakie zapewniał im las. Czego miał się obawiać z jej strony? Prowadził że sobą trzystu konnych łuczników Baguti i to w ich własnym kraju. A ona podejmie jeszcze jedną próbę. Miała szczupłe zasoby, jednak proszek z syfonu pomiotą dawał jej szansę na wydostanie się z otchłani. Baguti przybędą tu późnym rankiem. Nie znajdą żadnych śladów, żadnych oznak zastawionej pułapki. Westchnęła. To najlepsze, co mogła teraz zrobić. Pozostało jej tylko modlić się, żeby tym razem wystarczyło. Porażka była wprost nie do pomyślenia. Podjechał do niej kapitan Kesepton. Jego ludzie kładli się na ziemi i odpoczywali. Słońce już zaszło, lecz w wąwozie było jeszcze całkiem widno. Kapitan miał zmartwioną minę. Ujęła go swoją przemową tak samo jak innych, wiedziała jednak, że ulepiono go z twardszej gliny niż pozostałych. Zastanawiał się ponadto, czy jego zauroczenie młodą Lagdalen nie było przypadkiem dziełem czarownicy. Nie było. Lessis nie czuła potrzeby zjednywania go sobie w tak paskudny sposób. Wręcz przeciwnie. Ponieważ jego zainteresowanie znajdowało żywy oddźwięk u Lagdalen, czarownica mogła wkrótce stanąć przed koniecznością poszukania sobie nowej asystentki. Mimo to, kapitan wciąż zmagał się z podejrzeniami byłoby nieludzkie, gdyby tego nie robił. Wskazała na drugą odnogę w południowej ścianie głównego wąwozu. Wejście do niej było szczególnie wąskie, a ściany strome i wysokie. - Tu właśnie wybudujemy barykadę - oznajmiła. Kesepton nie mógł powstrzymać się przed okazaniem konsternacji. Wybrany przez nią wąwóz mógł z łatwością zamienić się w śmiertelną pułapkę. - Nie rozumiem - przyznał głuchym głosem. Co ona wyprawiała? Czyżby zamierzała ich wszystkich pozabijać? Żeby nie pozostał ani jeden świadek jej klęski w Ossur Galan? Kesepton domyślał się mgliście, że nawet wielka czarownica może przed kimś odpowiedzieć za utratę tylu ludzi i smoków. - Oczywiście, że nie. Czemu mielibyśmy zamykać się w takiej pułapce? Musimy jednak pamiętać, że po przekroczeniu rzeki wśród Baguti będzie panował chaos. W tym momencie będą bardzo wrażliwi na atak. Jego czoło przecięły zmarszczki zadumy. - Nie miałeś wcześniej do czynienia z nomadami, prawda, kapitanie? - Nie, moja lady. - Stanowią niezorganizowaną siłę o niewielkiej dyscyplinie. Wykorzystamy to. - Na Boginię, potrzebujemy czegoś, co wyrówna szansę Uśmiechnęła się. - Kiedy przeprawią się przez rzekę, ich siły skupią się na drugim brzegu. Będą martwić się bezpiecznym przeprawieniem rodzin i bydła. Przynajmniej przez godzinę wszyscy będą kręcić się przy brodzie. Wtedy właśnie uderzymy. Kesepton zerknął na nią spod oka. Jak dwudziestu pięciu ludzi i kilka znużonych smoków miało „uderzyć” na trzystu konnych Baguti? - Najpierw wyślemy kawalerię, żeby zaatakowała i odskoczyła. - Ujrzała, jak wytrzeszcza oczy. - Tuzin jeźdźców? - Zrzucimy z siodeł kilku zaskoczonych nomadów, zranimy parę koni, przestraszymy kobiety. - To z pewnością ściągnie na nas ich uwagę. - W rzeczy samej. Następnie kawaleria wróci do naszej barykady, zeskoczy z koni i dołączy do piechoty. Kesepton próbował wyobrazić sobie Taliończyków porzucających wierzchowce i zamykających się w śmiertelnej pułapce. Nie było to łatwe. - Baguti będą ich ścigać, nie wszyscy, lecz to wystarczy. Zaatakują barykadę, a my odeprzemy ich, zadając im dalsze straty. Odjadą kawałek i zasypią nas strzałami, zaś kilku z nich wróci nad rzekę i opowie pozostałym, co się dzieje. Jak już mówiłam, brak dyscypliny jest ich najsłabszą stroną. Wielu z nich, być może wszyscy, pogna do wąwozu, by wziąć udział w walce z nieliczną grupką argonackich żołnierzy. To pokusa nie do odparcia dla łowców skalpów i preparatorów czaszek Kesepton zbyt łatwo wyobraził sobie własną czaszkę, kurczącą się nad ogniskiem, by zawisnąć na szyi pierwszej żony któregoś z wodzów. - Czyli tu właśnie stoczymy bój z trzema setkami Baguti. - Dokładnie. Wreszcie zeskoczą z koni - przynajmniej większość z nich - i spróbują zdobyć barykadę. Przytaknął Poniesie ich duma i strach przed okazaniem słabości przed innymi. Przypominali w tym Teetoli. - Będziemy musieli odeprzeć ich szturm, lecz to będzie walka na naszym terenie i na naszych warunkach. Dokonamy tego. Przełknął ślinę. - Jak długo? - Niezbyt długo, tylko tyle, by wpadli we wściekłość. Wtedy damy sygnał smokom. - Och, a gdzież one będą? - Ukryją się w rzece, powyżej brodu. Kiedy otrzymają nasz sygnał, wynurzą się z wody i zaatakują tabor i stada koni. Kesepton wybałuszył oczy. - To dodatkowo rozwścieczy Baguti. - W tej samej chwili odpalę trochę fajerwerków. Musisz wbić wszystkim do głów, żeby na sygnał koniecznie zasłonili twarze i zamknęli oczy. Patrzył na nią zdezorientowany. - Fajerwerki? - zaczął. - Owszem, to chyba najlepsze słowo. - Po czym wyjaśniła dokładniej, co zamierza i Kesepton otworzył szeroko oczy. To albo przejdzie do historii, albo ich czaszki niedługo udekorują szyje Baguti. Przy odrobinie szczęścia zdążymy skryć się w lesie, zanim nas dogonią zakończyła. Wiedział, że poddawanie tego planu w wątpliwość było bezcelowe. Poza tym nie miał innej propozycji. Mimo to, niepokoiło go kilka rzeczy. - Co że zwierzętami, gdzie będziemy je trzymać? - Popilnują ich Lagdalen i giermkowie na koniach, którzy sprowadzą je, jak tylko będziemy ich potrzebować. Wizja Lagdalen, odpędzającej lwy gdzieś w Ganie, mocno Keseptona zaniepokoiła. - Lagdalen? - powtórzył. Lessis uśmiechała się spokojnie. - Wiem, młody kapitanie. Wiem, że jest tu zaangażowane twoje serce. Musisz jednak pamiętać, że ta dziewczyna jest zaradna i odważna. Zresztą nie będzie sama. Inaczej me podjęłabym takiego ryzyka. - Moje serce? - wymamrotał. - Owszem - potwierdziła. - Ale to nie moja sprawka, zaufaj swym uczuciom. Nie ma w tym żadnej magii, za wyjątkiem tej tkanej przez samą wielką matkę. Opanował się z pewnym trudem. Cóż, wyjaśniło to kilka kwestii, choć jednocześnie zrodziło nowe pytania. Czy był taki łatwy do odszyfrowania? Najwyraźniej tak. - Jeżeli Baguti będą nas ścigać przez Gan, stracimy smoki nie nadążą za nami - zatroskał się. Posmutniała, zaciskając jednocześnie szczęki z determinacją. - Wtedy stracimy trzy dzielne smoki, będziemy jednak musieli, jeżeli mamy odzyskać księżniczkę. Kesepton zostawił ją i wrócił do oddziału, by naradzić się z Wealdem i Duxem. Jadąc do żołnierzy, minął stertę głazów, przy której odpoczywały smoki, kurujące obolałe stopy. Giermkowie skupili się nad strumieniem, napełniając bukłaki, smoki zaś pogrążyły się w cichej rozmowie we własnym języku. - Na jajo, jestem zmęczona tym łażeniem. Smoki nie zostały stworzone po to, by w tak szybkim tempie zajść tak daleko oświadczyła Nesessitas. - Moje stopy są zbyt opuchnięte, by dalej maszerować. Chektor trzymał zadnie łapy w powietrzu, badając obolałe stopy. - Ani słowa o stopach. Staram się zapomnieć, że coś takiego w ogóle istnieje - warknął Bazil. - W taki razie, co z żołądkiem? O nim również zapomnisz? To niepodobne do ciebie. - Na smoki starożytności, jesteś jak ból ogona, wiesz o tym? - Taaa, ogon też mnie boli. Za dużo walki ogonem. - Chektor potrafił być nieubłagany. - Może niedługo coś zjemy - wyraziła nadzieję Nesessitas. Wygląda na to, że dotarliśmy na miejsce, gdziekolwiek by to nie było. - Oby. Nie można zmuszać smoka do całodziennego marszu bez karmienia go. - Albo jej. Bazil zerknął na Nesessitas. - Słusznie. - Poruszył się i podrapał po swędzącej łusce. Wiesz, Nessi, muszę coś powiedzieć. Dopóki nie ma chłopców. - Powiedz. - Mam u ciebie wielki dług. Uratowałaś skórę bezwartościowemu giermkowi. Słyszałem, co zrobiłaś. Ten chłopiec wiele znaczy dla tego oto smoka. - Bezwartościowy giermek? Nieprawda. Chłopiec walczył, gdyż kawalerzysta obraził młodą czarownicę. Bazil poderwał głowę. - Kawalerzysta obraził Lagdalen, przyjaciółkę smoka? Nesessitas wzruszyła ramionami. - No wiesz, ludzkie poczucie honoru. - Lecz Złamany Ogon nadymał już pierś, a jego dziwacznie wyglądający ogon wyprostował się niebezpiecznie. - Bezwartościowy chłopiec słusznie walczył. Kawalerzysta miał szczęście, że to ty tam byłaś, a nie ja. Smoczyca obnażyła w uśmiechu szablaste kły. - Też tak myślę. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY To były ciężkie dni dla czarodzieja Thrembode’a. Całodzienne przebywanie w końskim siodle było złe samo w sobie, lecz to towarzystwo wystawiało jego nerwy na naprawdę poważną próbę. Baguti byli zwyczajnie zwariowani na punkcie kobiet, zwłaszcza piękności spoza stepów. Cała chmara trutni starała się choćby zamienić słowo z Besitą, jadąc tuż za nią lub wpychając się pomiędzy nią a Thrembode’a i pozostałych jeźdźców z Tummuz Orgmeen. Czarodziej wykorzystał zaklęcia. Kiedy zawiodły, razem z pozostałymi uciekł się do pałek, a gdy i to nie przyniosło efektu, dobyli broni i zagrozili Baguti ucinaniem głów. Stary Pashtook wydał rozkaz, żeby zostawić księżniczkę w spokoju, lecz młodzi zapaleńcy zignorowali go. Pashtook nie miał u nich posłuchu, w przeciwieństwie do wodza włóczni, Dodbola. Dodbol dał do zrozumienia, że będzie zobowiązany za zabicie czarodzieja i porwanie kobiety, którą chętnie podzieli się z innymi, dopóki i ona nie umrze. W ten sposób Pashtook został postawiony w sytuacji, w której sprzeciwiał się życzeniom plemiennej młodzieży. Dodbol dodawał, że po uśmierceniu czarodzieja poinformują Zagładę, że Thrembode zginął z rąk elfów na skraju lasu. Tak zachęceni młodzieńcy niestrudzenie podejmowali kolejne próby. Thrembode i Besitą przeżyli najgorsze chwile w nocy, którą spędzili w namiocie w Ganie. Czarodziej nie zmrużył oka, a jego ludzie na zmianę trzymali straż, odpędzając młode koguty Baguti. Trzykrotnie młodzieńcy potykali się o drut i zostawali odparci ciosami pałek. Za trzecim razem było ich sześciu, a bójka, jaka się wywiązała, zakończyła się na namiocie Thrembode’a. Czarodziej został zmuszony do własnoręcznego pozbycia się młodego wojownika, który próbował zniknąć z Besitą w mrokach nocy. Odesłał jego głowę wraz że skargą Pashtookowi. Odpowiedziała mu znacząca cisza. Rankiem do Thrembode’a i szóstki jego żołnierzy podjechał Dodbol z grupką wojowników. Pashtooka nigdzie nie było. Czarodziej miał nerwy napięte jak postronki, w każdej chwili spodziewając się zdradzieckiego ataku. Dwóch jego ludzi, Siurd i Joab, zdołało rankiem odłączyć się od reszty i rozpłynąć w przepastnym Ganie. Widząc, jak się sprawy mają, uznali, że nie mają ochoty, by ich odpowiednio pomniejszone czaszki zostały dodane do naszyjników kobiet Baguti. Wreszcie powrócili zwiadowcy, przynosząc wieści, które wprawiły nomadów w podniecenie. Przed nimi rzeka. Przeprawią się przez nią wieczorem i zanocują w Wysokim Ganie. W ciągu godziny ujrzeli linię niskich urwisk, przecinających płaski Gan. Zbliżali się i wkrótce dostrzegli rzekę - szary, zakręcający nurt spienionej wody. Thrembode nie przejmował się przeprawą, zakładając, że wodzowie Baguti wiedzą, co robić. W sumie dokonywali tego dwa razy do roku, przez całe swoje życie. Niestety, ku jego rosnącemu zaniepokojeniu, przeprawa zamieniła się w chaos. Baguti nie znali pojęcia dyscypliny. Poszczególne grupy zwierząt wpędzano do wody bez żadnego porządku. Jedno że stad o mało co nie zostało porwane przez nurt rzeki i wśród kobiet wybuchła bijatyka o to, kto był temu winny. Potem na samym środku brodu złamało się koło wozu wiozącego wszystkie kosztowności Pashtooka. Mężczyźni rzucili się trzymać dobytek, wyciągając jednocześnie wehikuł z wody Kiedy Baguti przeprawili się wreszcie na drugą stronę, do wody wjechali Thrembode i Besita, pomimo ostrzeżeń o wartkim nurcie. Ich wierzchowce dobrze sobie radziły, choć w pewnej chwili Besita omal nie spadła z siodła. Na szczęście koń zdołał się wyprostować i dobrnęli na przeciwległy brzeg, mokrzy i roztrzęsieni, lecz bezpieczni. Panował tu całkowity chaos. Plemię dopiero próbowało zaprowadzić jakiś porządek. Mnóstwo luźno biegających koni mieszało się że zwierzętami jucznymi i taborem. Kobiety Baguti były wszędzie, rozplątując postronki i uwalniając zwierzęta. Towarzyszył temu ogłuszający hałas. Thrembode powrócił nad wodę. Przeprawiali się jego ludzie - niestety, tylko trzej. Kiedy do niego dołączyli, natarł z furią na Rakantza. Gdzie jest Streik? - Pewnie jedzie właśnie na południe - odrzekł Rakantz. - Przeklęty zdrajca - Zagłada pozbawi go głowy. - O ile przeżyjemy, by jej o tym powiedzieć. Z moich karcianych doświadczeń wynika, że Streik zwykłe mądrze obstawia. - Hmmm. - Thrembode’a to nie rozśmieszyło. Mieli przed sobą ponad setkę mil - co najmniej cztery dni bez zmieniania koni. Potrzebował każdego człowieka, jeżeli Besita miała pozostać nie tknięta przez Baguti. Nie chciał myśleć o tym, jaki czekał go los, gdyby przyjechał bez dziewczyny lub dopuścił do uszkodzenia jej przez nomadów. Zagłada potrafiła być naprawdę okrutna wobec tych, którzy wzbudzili jej gniew. Thrembode przegnał z trudem takie myśli, odwrócił się do Besity i przekonał się, że ta już otworzyła wodoszczelny pakunek, szukając dla nich suchych okryć. Westchnął. Przynajmniej zdejmie te mokre ciuchy i ogrzeje się. Jego ludzie zebrali się możliwie najdalej od rzeki, u wylotu wąwozu. Zeskoczyli z koni i próbowali się osuszyć. Thrembode i Besita przebrali się w suche ubrania za osłoną skał. Czarodziej nareszcie poczuł się trochę lepiej. Zaczął nawet rozglądać się za jakimś jedzeniem. Postanowił, że rozbiją obóz dokładnie tam, gdzie się znajdowali, i rozpalą własne ognisko. Baguti jeszcze długo będą zaprowadzali porządek, a biorąc pod uwagę kłopoty Pashtooka, Thrembode nie miał ochoty ponownie prosić nomadów o żywność. Ponadto, mając za plecami skalne urwisko, a z boku rzekę, byli już z dwóch stron chronieni przed młodzieżą Baguti, co może okazać się wielce przydatne, jeżeli zbliżająca się noc będzie równie aktywna jak poprzednia. Może powinien zobaczyć się z Pashtookiem. Może Pashtook nie zdaje sobie sprawy, iż Zagłada orientuje się, że stary wódz jest z nimi i doskonale będzie wiedziała, kogo ukarać, jeśli więzień nie dotrze do niej żywy i w dobrym zdrowiu. Nagle rozmyślania przerwał mu zgiełk dobiegający z kanionu po drugiej stronie masy koni, wozów i ludzi. Hałas nasilał się. Załomotały końskie podkowy i oczom Thrembode’a ukazała się grupka taliońskich, szarych jeźdźców, którzy przemknęli przez tabory Baguti, tnąc wszystko, co znalazło się w zasięgu ich szabel. Czarodziejowi serce zamarło w piersi. Czyżby wiedźma otrzymała posiłki i zdołała go wyprzedzić? Jak? To raczej niemożliwe. W leśnej bitwie poniosła straty nie do odrobienia. Po chwili przemknęli koło niego konni Baguti, wrzeszcząc przenikliwie. Besita wspięła się na siodło, chcąc zapewnić sobie lepszy widok. Ujrzała niewielką grupkę jeźdźców galopujących w głąb wąwozu i ściganych przez pięćdziesięciu - sześćdziesięciu młodych Baguti. Thrembode poszedł za jej przykładem. Rozglądał się dokoła nerwowo w poszukiwaniu oznak niebezpieczeństwa. To była robota wiedźmy. Nieomal wyczuwał jej obecność - bezkształtną groźbę, wymykającą się natychmiastowemu dostrzeżeniu. - Co oni robią? - zapytała Besita. Czarodziej nie był pewny. Zsiedli z koni - odezwał się Rakantz. - U wejścia do jednego z wąwozów znajduje się jakaś fortyfikacja. Thrembode wyciągnął lornetę, z trudem jednak mógł skupić wzrok na odległej scenie, siedząc na grzbiecie wierzchowca zaniepokojonego panującym dokoła zamieszaniem. Wreszcie zeskoczył z konia i wdrapał się na pobliskie skały. Stamtąd nareszcie coś dojrzał. Głupcy przegrodzili wlot bocznego wąwozu kamiennym murem. Po dziesięciu, dwudziestu Baguti starało się sforsować przeszkodę, lecz grupki za każdym razem napotykały na szczycie nieustępliwą linię żołnierzy z lśniącą stalą w dłoniach. Na oczach czarodzieja z rąk argonackich wojowników padło siedmiu śmiałków Baguti. W zasięgu wzroku pojawili się kolejni jeźdźcy. Czarodziej odłożył lornetkę. W stronę bitwy zmierzał strumień konnych. - Teraz lezą tam wszyscy! - wykrzyknął. - Uwierzylibyście? Mają mniej rozumu od swoich koni. Bezsilny Thrembode patrzył, jak Baguti podjeżdżają do bocznego przesmyku, zeskakują z siodeł i zasilają rosnący pod barykadą tłum. Nagle rzucili się całą chmarą pod górę i starli z obrońcami. Czarodziej zbladł. Przynajmniej tuzin nomadów zginął w pierwszym starciu, a klingi obrońców wznosiły się i opadały miarowo, kładąc pokotem kolejnych atakujących. - Co za niewiarygodne świnie! - ryknął. - Patrzcie, w jaką rzeź się pchają! Całe to starcie sprawiało wrażenie zbyt głupiego, żeby mogło odbywać się naprawdę. Dlaczego żołnierze Argonathu ściągali na siebie wszystkie siły Baguti? Dlaczego nomadzi marnowali życie w tym gwałtownym natarciu? Raptem Thrembode’owi ścierpła skóra. Wiedźma! Kryła się gdzieś tam, a to była część jej przerażających knowań. Włosy na karku stanęły mu dęba. Wrażenie jej obecności otulało ich niczym mgła. Obrzucił wzrokiem otoczenie. Konie miotały się, stłoczone przy brzegu rzeki. Pośrodku zbiła się olbrzymia masa wozów, gdzie uwijały się tuziny kobiet Baguti, kierujących końmi, wołami i długimi szeregami niewolników, przeważnie bezradnych teetolskich wieśniaków. Przy wtórze trzaskania z batów i ochrypłych, kobiecych krzyków z chaosu zaczynał wyłaniać się pewien porządek. Czarownica do czegoś zmierzała. Mag obejrzał się na walkę o barykadę. Starcie na jej szczycie osiągnęło punkt kulminacyjny. Wtem w pobliżu rozległy się chóralne wrzaski, z czego jeden tuż za nim. Ledwo utrzymał równowagę, unikając groźnego w skutkach upadku. Okręcił się błyskawicznie. - Co, w imię... - słowa zamarły mu na wargach. Z rzeki wynurzyły się olbrzymie bestie i rozchlapując wodę pobrnęły w stronę brzegu. Bojowe smoki z tymi ich straszliwymi, długimi mieczami w łapach. Wytrzeszczył oczy. Smoki znalazły się na brzegu, w samym środku taboru. Wrzaski kobiet zmieszały się z nowymi odgłosami, kiedy miecze uniosły się i opadły. Czarodziej patrzył w zadziwieniu, jak jedna z bestii odrywa i wyrzuca w powietrze dach wozu. Natychmiast podjął decyzję. Wycofywać się! Wracamy na wschodni brzeg i znikamy stąd. Zasadzka! Parszywa pułapka! Mózg przeszyło mu oczywiste wyjaśnienie. Bitwa w lesie była podstępem. To tutaj wiedźma zastawiła prawdziwą pułapkę. Nic dziwnego, że z taką łatwością oskrzydlił ją i pokonał. Był to tylko fragment rozleglejszego planu. Zacisnął żeby i wpędził konia do rzeki. Cóż, przeliczyła się, przeklęte niech będą jej oczy. Chyba że tkwiło w tym wszystkim coś jeszcze, czego dotychczas nie odkrył. Zdjęty lękiem zerknął na drugi brzeg, lecz nie dostrzegł niczego podejrzanego. Co będzie, jeżeli czeka tam na nich kawaleria Talionu? Jeżeli wiedźma przewidziała każde jego posunięcie i po prostu oczekiwała go tam? Thrembode zamarł, rozdarty wątpliwościami. Na czarnych bogów, wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo. Nie potrafił podjąć decyzji. Smoki zbliżały się - nie było chwili do stracenia! Ruszył naprzód, trzymając wodze wierzchowca Besity i ciągnąc ją za sobą. Za drugim razem rzeka była równie zimna, tocząc swe wody w zapadającym zmierzchu. Jego koń ostrożnie badał dno rzeki. Ponaglił go niecierpliwie. Zwierzę stanęło nagle na zadnich nogach i straciło równowagę, przewracając się do wody. Thrembode spadł głową w dół do rzeki i w tej samej chwili błysnęło oślepiające światło. Czysto i wyraźnie ujrzał muliste dno, ławicę ryb w oddali, kraby i kamienie. A kiedy wypłynął, by zaczerpnąć tchu, wszyscy i wszystko wokół niego oślepło. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY To była rozpaczliwa walka w budzącym rozpacz miejscu. Dwudziestu pięciu żołnierzy, kilku giermków i kobieta przeciwko paru setkom wojowników Baguti. Ich jedyną osłonę stanowiła prymitywna ściana z odłamków skał, którą wznieśli rano. Lecz Baguti brakowało dowódcy i atakowali ich z samymi bułatami w rękach. Ten świetny do walki z końskiego grzbietu oręż nie nadawał się raczej do starcia w ograniczonej przestrzeni. Z pierwszym szturmem poradzili sobie bez trudu. Żołnierze Marneri utworzyli dwie linie: szermierzy i włóczników. Na obydwu flankach skupili się smoczy giermkowie i kawalerzyści Talionu. Za formacją czekali Kesepton, Weald, subadar Yortch i Duxe, gotowi zapełnić każdą lukę, jaka się ewentualnie pojawi. Kesepton i Weald dobyli swych krótkich mieczy, podobnie Duxe, Yortch dzierżył jednak tylko kawaleryjską szablę - broń o ograniczonej wartości w walce w tłoku i ścisku. Za murem, nad niewielkim ogniskiem kucała czarownica o ściągniętej w grymasie koncentracji twarzy. Na podołku trzymała wypatroszonego szczura, jako że magia wroga zawsze opierała się na ofierze z życia. W jednej dłoni ściskała malutki mieszek, wypchany proszkiem z pomiota, wydobytym że studni w świątyni w wymarłym Dugguth. W drugiej skupiała ducha zabitego gryzonia. Z warg ściekała jej krew, gdyż w tym zaklęciu jej smak także odgrywał istotną rolę. Mając te składniki, splatała prymitywne zaklęcie, okrutny czar, który mógł ich kosztować życie. Była dobrze obeznana z tajnikami sztuki władców, prawdopodobnie lepiej niż każda inna wielka czarownica, o tym czarze wiedziała jednak mniej, niżby sobie życzyła. Na przykład nie miała pojęcia, jak gwałtowny będzie wywołany przez nią efekt. Zaklęcie może zadziałać zgodnie z jej zamysłem, lecz równie dobrze może zniszczyć pół Ganu kulą ognia, która wstrząśnie światem. Niestety nie miała innego wyjścia - musiała spróbować tej desperackiej strategii. Żołnierze Marneri przyjęli na siebie pierwszy szturm Baguti, odbili bułaty tarczami i puścili w ruch dźgające miecze. W jednej chwili padło siedmiu nomadów, dwóch następnych położyli giermkowie bełtami z kusz, a reszta - około pięćdziesięciu wojowników - uciekła, ogarnięta paniką na widok tak nagłych strat. Przegrupowali się jakieś osiemdziesiąt kroków od nich. Chłopcy wstrzymali ostrzał, nie chcąc marnować pocisków na strzały z dystansu. Baguti podjęli śpiew i ochrypłe okrzyki bitewne. Kilku z nich zawróciło, by powiadomić kamratów i zapewnić sobie wsparcie. Reszta sięgnęła po łuki i zaczęła szyć strzałami w głąb wąwozu. Przykucnięty za barykadą Relkin obserwował pracującą przy ognisku Lessis. Wyczuwał narastanie furii magii. Włosy na karku stanęły mu dęba. Budowało się tutaj źródło tajemnej energii, coś ogromnego i przerażającego, nieczystego i okrutnego. Przełknął z trudem i omiótł wzrokiem linię żołnierzy. Bitwa rozgrzała ich, a oczy błyszczały zapałem. Miecze drżały w chętnych dłoniach. W pierwszym starciu nie otrzymali nawet zadrapania - z ochotą czekali na więcej. Sierżant Duxe oderwał się od barykady i zaintonował wojenną pieśń. - Argonath! - ryknął. - Nie zachwieje się! - odkrzyknęli żołnierze. - Argonath! Nie ustąpi! - Argonath! - Wytrwa aż do zwycięstwa! - Argonath! Nad barykadą zaroiło się od strzał, które przemknęły im że świstem nad głowami i odbiły się od tylnej ściany płytkiego wąwozu. Baguti walczyli zupełnie jak pozbawieni wodza Teetole. Argonathcy legioniści nie obawiali się o wynik takiej potyczki. - Argonath! - zawrzasnęli. Łoskot kopyt obwieścił przybycie kolejnych Baguti. Z chrapliwymi okrzykami zeskoczyli z koni i pobiegli w stronę barykady. Po drodze przeklinali obrońców, którzy odparli szturm i wyzywali ich teraz od tchórzy i niewolników. Słysząc to, pięćdziesięciu wojowników biorących udział w pierwszym ataku także pognało naprzód. Szuranie stóp na skałach było dla żołnierzy Marneri sygnałem do ponownego wspięcia się na zaporę i przywitania Baguti tarczą w tarczę. Liczba napastników zmieniła nieco oblicze starcia, które jednak nie przyniosło Baguti lepszych rezultatów. Ginęli równie szybko, jak wdrapywali się po kamiennym rumowisku, a ciała tłoczących się w pierwszych szeregach nomadów utrudniały pozostałym wojownikom manewrowanie długimi bułatami. Osuwające się na ziemię trupy kompanów z pierwszej linii wyrywały tarcze z rąk napierających z tyłu wojowników. Tę zbitą masę raz po raz dźgały miecze i włócznie legionistów, odnajdując odsłonięte szyje i brzuchy i utaczając z nich krew. Niestety na lewej flance, gdzie walczyli Taliończycy nienawykli do takiego sposobu wojowania, zaczynała dawać o sobie znać przewaga liczebna wroga. Kilku z nich runęło na ziemię i Kesepton z Wealdem musieli szybko zapełnić powstałą wyrwę. Wtedy zwiększony napór Baguti rozerwał prawe skrzydło. Zaalarmowana Lessis uniosła głowę - nomadzi przedzierali się, a zaklęcie nie zostało jeszcze ukończone. Relkin obejrzał się na nią i dostrzegł jej pospieszny ruch głową, po czym z pozostałymi giermkami pognał na prawą flankę. Kątem oka dojrzał krzywonogiego wojownika o obnażonej, lśniącej od oliwy piersi. W powietrzu błysnął bułat i chłopiec przyjął cios na tarczę, omal nie tracąc równowagi od impetu uderzenia. Kompletnie zdrętwiało mu ramię. Wyskoczył na wojownika Baguti, zmuszając go do obrony przed błyskawicznymi sztychami krótkiego miecza. Relkin zajął się już kimś innym. Pojawiła się przed nim wrzeszcząca, wykrzywiona wściekle twarz. Chłopiec uskoczył przed cięciem i zdążył zablokować tarczą następny cios. Dźgnął instynktownie mieczem. Pchany z tyłu Baguti nie zdołał uniknąć sztychu, który przyszpilił go do tarczy stojącego za nim wojownika. Osunął się na ziemię z obrzydliwym jękiem, wyrywając Relkinowi miecz z dłoni. Giermek odskoczył w tył, zaskoczony i przerażony. Odbił cios atakującego go z lewej strony Baguti i potknął się o ciało taliońskiego jeźdźca, omal sienie przewracając. Inny kawalerzysta zatoczył się z krzykiem na Lessis, przeszyty celnym pchnięciem bułata. Czarownica nawet nie mrugnęła okiem. Plunęła krwią szczura w płomienie i wypowiedziała ostatnie słowa zaklęcia. Skupiona w jej dłoni moc dygotała i podskakiwała, żądna powołania do życia w przerażającej postaci. Prawie skończyła. Najgorszy jednak był ostatni etap, w którym musiała przekształcić substancję pomiotą w prostszą energię. Skupiła się, koncentrując wzrok na mieszku, aż ten zaczął dymić. Prawa flanka żołnierzy Marneri chwiała się pod naporem Baguti. Relkin osunął się na kolana, porażony ciosem w hełm, zadanym przez silnie zbudowanego młodzieńca. Baguti runął na ziemię z nożem w brzuchu. Inny nomad konał z przeszytym sercem, nadbiegali jednak następni. Lecz oto pojawił się kapitan Kesepton w towarzystwie jeszcze jednego legionisty i wrzeszczącego subadara Yortcha, a ich miecze zamigotały w starciu z naporem Baguti. Błyskawicznie urosła przed nimi sterta ciał, a Kesepton porwał za sobą pozostałych, spychając Baguti że szczytu barykady. Hollein dyszał ciężko. Nawet jego mocarne ramię znużone było od ciężkiej pracy. Zauważył Relkina, pochylił się po miecz i cisnął go smoczemu giermkowi. - Zbliżaj ą się z lewej, sir - wychrypiał Weald. Kesepton obejrzał się i pognał w tamtą stronę. Yortch zmierzył spojrzeniem Lessis. - Uważam, że wszyscy tu umrzemy - oświadczył. - Nie sądzę, subadarze - sprzeciwił się Kesepton. - Nie sądzę. Nomadzi uderzyli raz jeszcze, ponownie przebijając się samym impetem. Kawalerzysta z Talionu przewrócił się, a jeden z włóczników Marneri zatoczył się, dźgnięty w plecy. Kolejny cios pozbawił go głowy. Relkin starł się z potężnym wojownikiem Baguti o ramionach i piersiach chronionych zbroją płytową. Bułat błysnął i napotkał zastawę krótkiego miecza. Siła ciosu sprawiła, że chłopcu zdrętwiał nadgarstek. Nie zdążył unieść tarczy, by osłonić się przed następnym uderzeniem. Uskoczył, a zakrzywiona klinga zadzwoniła o bok jego hełmu. Zachwiał się. Baguti postąpił naprzód, chcąc rozpruć mu brzuch, lecz nagle czyjaś włócznia ugodziła go w gardło. Wojownik uniósł ręce do drzewca i pociągnął za nie. Włócznik oparł stopę na jego udzie, naparł na włócznię i przewrócił nomada na ziemię. Relkinowi dzwoniło w głowie. Kierując się instynktem, podniósł tarczę na czas, by uchronić włócznika przed atakiem wojownika z jego lewej strony, i przyjął silny cios, od którego aż zadygotała mu ręka. Dzierżące tarczę ramię było ciężkie jak z ołowiu, dzwoniło mu w głowie, nie mógł zebrać myśli. Próbował przełknąć ślinę, lecz tylko zadrapało go w gardle. Nagle nad rzeką wybuchła wielka wrzawa, podniesiona przez kobiety Baguti. Mężczyźni ucichli i zawahali się. Już ponad trzydziestu z nich zapłaciło życiem za ten nieprzemyślany atak. Nie tak zwykli walczyć. Lecz był wśród nich wódz włóczni, który zawrzasnął i raz jeszcze poderwał ich do szturmu. - Atakują ich smoki! - zawołał jeden z włóczników. Lecz nadciągali Baguti, a legioniści byli wyczerpani. Nie odeprą kolejnej napaści. Raptem na szczyt barykady wbiegła Lessis, trąbiąc szaleńczo na kornecie. Strzała świsnęła cal od jej głowy. - Na ziemię! - ryknął Kesepton i wszyscy rzucili się na kamienie, a Lessis uniosła ramię, otworzyła pięść i wypowiedziała ostatnie słowo. Świat zadygotał i zakołysał się w posadach. Relkin spadł z hukiem z barykady. Upadek wycisnął mu powietrze z płuc, mimo to, zgodnie z rozkazem, trzymał szczelnie zaciśnięte powieki. I ciemność stała się jasnością! Świat zalało światło tak intensywne, że przyćmiło słońce. Zaraz jednak zgasło, pozostawiając wszystko ciemniejszym niż kiedykolwiek. Otworzył oczy, przed którymi pływały czerwone i zielone punkty, jak gdyby zbyt długo wpatrywał się w słońce. Niemniej widział, a Baguti nie. Nomadzi wrzeszczeli z przerażenia i wściekłości. Kapitan poderwał się na równe nogi. - Do roboty, żołnierze - zawołał. Lessis przełaziła przez zaporę. Relkin upuścił ciężką tarczę i poderwał się z ziemi, walcząc o odzyskanie tchu. Wspiął się na mur. Baguti znajdowali się w rozsypce. Część jeźdźców pospadała z koni i pełzała po ziemi, inni biegali w tę i z powrotem, wyjąc jak ranione zwierzęta. Żołnierze Marneri przebiegli koło nich, gnając za Lessis, która co sił w nogach pędziła wąwozem. Minęli rozwrzeszczane kobiety Baguti i galopujące na oślep stado ogarniętych paniką koni. Nad rzeką znaleźli smoki, siedzące przy porozbijanych wozach z żywnością i raczące się pętami salami i całymi płatami suszonego łososia. W pobliżu stała oszołomiona gromada blisko stu mężczyzn i kobiet o zakutych w stal kostkach. Niewolnicy przeznaczeni do pracy u Nieuchronnej Zagłady. Wszyscy mieli na plecach ślady batów. - Biedacy - mruknął ktoś. - Uwolnić tych ludzi! - rozkazał Kesepton. Żołnierze rzucili się do oswobadzania im nadgarstków i przecinania łańcuchów. Rozpalono ognisko, a mocarny Cowstrap wyciągnął młot. Lagdalen i Rosen Jaib przyprowadzili konie, spędzone do dalej położonego kanionu, by ochronić ich wzrok. Ocalali kawalerzyści czym prędzej wskoczyli w siodła. Żołnierze Marneri wzięli z nich przykład, Lessis także, dosiadając białej klaczy i galopując nad brzeg rzeki. Jeździła tam i z powrotem, przepatrując okolicę niespokojnym wzrokiem. Gdzie był czarodziej? Schwytali garść odzianych w czerń jeźdźców z Tummuz Orgmeen, jednak nie było z nimi ani księżniczki, ani maga. Lessis wjechała na pagórek, lecz w gęstniejącym mroku nie dostrzegła ani śladu uciekinierów. Czarownica pogalopowała z powrotem, zmuszając klacz do większego wysiłku niż zazwyczaj. - Przeszukać wozy! - zawołała łamiącym się z niepokoju głosem. Musiał gdzieś tu być - nie mógł znowu jej uciec! ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY Pomimo mokrego ubrania, utraty wszystkich żołnierzy i nieprzyjemnego osamotnienia na stepie, Thrembode uważał siebie za szczęśliwca. Faktycznie miał szczęście, gdyż po tym wszystkim nadal widział i to obydwojgiem oczu. Co więcej, konie także ocaliły wzrok i mogły ich teraz wieźć przez równinę. To one znalazły ukryte przejście znad rzeki w Gan. A więc szczęście nie opuściło go jeszcze z kretesem. Z drugiej strony, Besita była na wpół ślepa. Błysnęło w chwili, kiedy przymknęła prawe oko, spadając z konia do rzeki. Lewe oko zarejestrowało rozbłysk. Nic nim nie widziała i nie potrafiła zrozumieć, czemu. Wciąż była oszołomiona, wręcz odchodziła od zmysłów i parokrotnie musiał poczęstować ją batem, by rozładować złość za jej głupotę. Besita mogła nie rozumieć, co się stało, lecz Thrembode i owszem. Co więcej, domyślał się źródła ich kłopotów. To wiedźma, przekleństwo na jej głowę! Wykorzystała coś niesamowicie potężnego jako oświetlacz, materiał tak silny, że leżał daleko poza zasięgiem jego pojmowania. Zobaczył ten rozbłysk pod wodą i przez zaciśnięte powieki. Zrobiło się jasno jak w dzień. Każdy, kto przebywał wtedy w wąwozie z otwartymi oczami, został oślepiony, być może na całe życie. Złapał się na podziwianiu śmiałości jej planu. Nie mogła mieć więcej niż trzydziestu ludzi plus kilka smoków. Jasny księżyc wisiał wysoko na niebie. Step przekształcił się w szary, płaski jedwab, rozpostarty pod czarnym przestworem, na którym błyszczały gwiazdy. Było zimno. Mieli przemoczone ubrania, które wysuszy wiatr. Nie było ani chwili do stracenia. Thrembode ponownie podziękował mrocznym bogom za uratowanie z pułapki wiedźmy. Gdyby nie smoki i wzniecona przez nie panika, zostałby tam, z resztą tych biednych głupców, kompletnie ślepy i bezradnie czekający na decyzję czarownicy. Zamiast tego, wymknął się jej po raz kolejny, przemierzając Wysoki Gan na zachód, gdzie o dzień drogi leżały popieliste kaniony. Kiedy już tam dotrze, bez trudu zgubi pościg. A potem wyścig po równinie na północ, do bram Tummuz Orgmeen. Wiedźma na pewno odnajdzie jego trop, będzie jednak parę godzin w tyle. Zmusi ją to do podjęcia decyzji - ścigać go przez krainę kanionów, czy odrobić straty, zmierzając prosto na północ i próbując zastawić kolejną pułapkę gdzieś na pustyni lawy. Pokiwał z ponurą miną głową tak właśnie postąpi. Pojedzie na północ, zorganizuje armię szpiegujących dla niej ptaków i zwierząt, po czym spróbuje zaskoczyć go w nocy. Cóż, istniały środki ostrożności, które będzie musiał przedsięwziąć! A samotna jazda dawała sposobność utrzymania dobrego tempa, przynajmniej dopóki nie padną konie. Przynajmniej nie musiał martwić się więcej przeklętymi Baguti. Nie do pomyślenia była następna noc w otoczeniu pożądających księżniczki młokosów. Tego typu napięcia prowadziły jedynie do potwornych incydentów, najpewniej masakry. Tak, lepiej było uwolnić się od Dodbola i jego zuchów i podróżować we własnym tempie. Thrembode chciał jedynie bezpiecznie dotrzeć do Shtag, nie tracąc po drodze więźnia. Potem oczekiwał przydziału do jakiejś innej części świata Zaklął bycie mokrym i przemarzniętym to żaden interes! Na dalekim horyzoncie lśniły eterycznym blaskiem lodowe wierzchołki Gór Białych Kości, tworzące szydzącą z nich palisadę. Thrembode miał dość zimna, lodu i czarownic. Gdy tylko wykona zadanie, udaje się w cieplejsze rejony. Księżniczka Besita także była zziębnięta i przemoczona. Połowiczna ślepota była straszna - bała się, że może okazać się trwała. Wciąż na nowo rozpamiętywała tamto jasne światło, ten niesamowicie jaskrawy rozbłysk. Thrembode twierdził, że to magia czarownicy. Przychylała się do jego zdania. Oślepiła ją. To było bardzo niesprawiedliwe. Wpatrywała się przyćmionym wzrokiem w odległy lodowiec. Próbowała nie myśleć o celu jej podróży na dalekiej północy, za lodowymi górami, gdzie leżało miasto Zagłady. Przez całe życie bała się tej istoty, a teraz zabierano ją właśnie do niej. Kiedy spoglądała na północ, zamierało w niej serce, a całe jestestwo przenikał chłód zbliżony do tego, który ją otaczał. W takich chwilach przenosiła wzrok na Thrembode’a, a jej serce rozgrzewała fala fascynacji. Miała nadzieję, że wkrótce się zatrzymają i będzie mogła oddać mu się, przemarznięta i mokra, pod gwiazdami. Będzie przed nim pełzać, zrobi wszystko, co rozkaże. Żadna z jej licznych poprzednich miłości nie była tak intensywna jak ta! Z Thrembode’em wspinała się na wyższy poziom doznań. Oczywiście to jej przystojny czarodziej odnalazł ją i wyciągnął z wody. Był dobrym pływakiem. Wszystko co robił, robił doskonale. Odszukał konie i zdołał wyprowadzić je na piaszczystą łachę, łączącą się z brzegiem. I, oczywiście, nie pozwolił jej leżeć na piachu i lamentować nad połowiczną ślepotą. Nie, pognał ją bez litości w dół rzeki, potykającą się o kamienie, a potem w głąb Ganu, pod porywisty wiatr. Gdy księżyc schował się za górami, Thrembode zeskoczył z konia i zgonił z siodła Besitę. Maszerowali w ciemnościach, prowadząc konie i uważając, żeby nie skręciły sobie nogi w króliczej norze. Bez wierzchowców przeklęta wiedźma wciąż mogłaby ich złapać. I choć czarodziej był skostniały z chłodu, czuł coś o wiele zimniejszego na myśl o konsekwencjach schwytania go. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY Żołnierze zgromadzili się wokół ogniska. Zjedli żywność zdobytą w taborach Baguti, popili niewielką ilością whisky i legli strudzeni. Smoki także położyły się po posiłku, a ich chrapanie wkrótce wstrząsnęło obozem. Giermkowie skulili się pomiędzy cielskami podopiecznych. Lagdalen nie mogła jednak natychmiast zasnąć. Przeżywała we wspomnieniach miniony dzień, kiedy czekała że stadem koni tuzin mil na zachód, dopóki niebo nad rzeką nie pobielało od nagłego, potężnego rozbłysku. Wówczas natychmiast pognali do wąwozu, gdzie na brzegu rzeki znaleźli Lessis i legionistów Marneri, kompletnie ignorujących wrzeszczących Baguti, czołgających się bezradnie po kamieniach wśród oślepionych wierzchowców. Dziewczyna wciąż jeszcze miała punkciki światła przed oczami. Rozbłysk był jaśniejszy od błyskawicy, a nawet od słońca. Nadal czuła podziw. Lessis wyjaśniła jej wszystko rzeczowo w trakcie budowy zapory. Czarownica zamierzała uwolnić energię substancji pomiota, którą zdobyli w tamtym posępnym miejscu, w mieście Dugguth. Aby tego dokonać, musiała posunąć się do bluźnierczego skorzystania że sztuki nieprzyjaciela, gdyż różana magia wysp nie działała na materię pomiota, która była całkowicie obca ich światu. W efekcie Baguti oślepli na kilka dni, może tygodni. Niektórzy może nawet na całe lata. Nie stanowili już zagrożenia. To było tak fantastyczne, że czasami zastanawiała się, czy naprawdę prowadzi takie życie, czy jedynie śni. Pomyśleć, że ledwie parę miesięcy temu tkwiła w nowicjacie, szorując podłogi i ucząc się na pamięć katechizmu. Teraz wyglądało to jak życie kogoś innego, na zupełnie innym świecie. Lecz po tylu dniach spędzonych w siodle Lagdalen nie była w stanie napawać się zbyt długo takimi rozważaniami. Wkrótce zapadła w sen. W odróżnieniu od Lessis, która była jednym kłębkiem nerwów. Przesłuchała żołnierzy z Tummuz Orgmeen, lecz ci wiedzieli niewiele. Kiedy pojawiły się smoki, czarodziej zawrócił do rzeki, zaraz jednak rozbłysło światło i nie widzieli nic więcej. Czarownica zazgrzytała zębami. Piekielne szczęście tego człowieka zdawało się nie mieć kresu! Musiał popłynąć w dół rzeki, zapewne nawet nietknięty przez błysk. Mimo wszystko, ten przeklętnik zdołał uciec i nadal miał księżniczkę. To było nie do zniesienia. Oczywiście znacznie gorsze było to, że w walce na barykadzie ponieśli kolejne straty, choć to akurat przewidziała. Gorzka była myśl, że poświęciła cudze życie na marne. Kiedy już będzie po wszystkim, poprosi o urlop. Może zajmie się wypasem owiec w jakiejś górskiej wiosce - to widocznie jedyne zajęcie, do jakiego się nadawała. Równo że świtem obudziła Lagdalen i udała się na południe wzdłuż brzegu rzeki. Najbardziej bała się, że odnajdzie księżniczkę martwą, utopioną i wyrzuconą na plażę. Jednak przed południem dotarły do ukrytego przejścia na Gan, nie znajdując żadnych trupów, choćby końskich. Lessis pozwoliła sobie na nadzieję, że Besita wciąż żyje. Zeskoczyła z konia i uważnie rozejrzała się po okolicy. Trudno było wyłowić konkretne ślady po przejściu pięćdziesięciu koni, które przegnali tędy poprzedniego dnia, w końcu jednak zdobyła pewność, że mężczyzna i księżniczka przeszli tędy, prowadząc parę luzaków. Ich tropy były odrobinę wyraźniejsze, prawie czyste w porównaniu z resztą. Na górze, w chaosie śladów ich własnych wierzchowców pozostawionych w twardszej ziemi, odnalezienie tropu uciekinierów było o wiele trudniejsze. Kiedy dołączyli do nich Kesepton i reszta żołnierzy, Lessis rozesłała ich na skraj stratowanego obszaru, by odnaleźli trop. Potrwało to trochę, wreszcie jednak dokonali tego - dwa konie szły kamienistym dnem potoku, po czym ruszyły na zachód, w głąb trawiastego stepu. Lessis podupadła na duchu. Czarodziej gnał ku kanionom. Wieczorem dotrze do równiny popiołów, rankiem zniknie w wąwozach. Znikome były szansę odszukania ich tam. Tego się właśnie obawiała - totalnej klęski. Mężczyźni czekali na nią w napięciu, stojąc przy koniach na krawędzi urwiska. Rozpalono ognisko, by zagrzać nieco herbaty i owsianki. Smoki siedziały na skraju klifu z giermkami u boku. Lessis czuła, jak pęka jej serce. Walczyli tak wspaniale, zaszli tak daleko i wszystko na próżno. Podszedł do niej kapitan Hollein Kesepton, prowadząc za sobą konia. Lady wyglądała na bardziej zadumaną niż zwykle. A dziewczyna stała pięćdziesiąt stóp dalej, odwracając wzrok i trzymając klacze - widomy znak, że Lessis gorączkowo rozmyślała. Musiał powiedzieć coś swoim ludziom. Oznaczało to konieczność naruszenia jej samotności. - Jakie są twoje wnioski, lady? - zapytał. Sprawiała wrażenie spokojnej, niemal obojętnej. - Zapowiada się piękny dzień, kolejny piękny dzień. Faktycznie, wyglądało na to, że ładna pogoda utrzyma się - na niebie nie było ani jednej chmurki. Kesepton czekał, wpatrując się w nią z uwagą. Wszyscy oczekują ode mnie poleceń - pomyślała. Cóż, wzięła za nich odpowiedzialność i była im to winna. - Zachód - oznajmiła w końcu. - Pojechał na zachód. Znasz krainę popiołów, kapitanie? - Nie, moja lady, do tej pory przebywałem na południu. Prawdę rzekłszy, dotychczas nawet nie przekroczyłem rzeki Oon. Na południu to właśnie ona stanowi granicę z Teetolami. - A granice trzeba szanować. No cóż, na zachód stąd leży równina popiołów wulkanicznych, ciągnąca się do samej Pięści. Cała kraina poprzecinana jest kanionami, tworzącymi istny labirynt kryjówek i ślepych zaułków. - Chcesz powiedzieć, pani, że nie zdołasz go tam wytropić? Westchnęła. Przyznawała się do tego z nienawiścią. - Nie z takiej odległości, choć roześlę ptaki. Jednak do tego czasu porywacz może już być bezpieczny. Zbiła tym Keseptona z pantałyku. - A więc zawiedliśmy - wyszeptał. Zdusiła westchnienie. Wciąż mieli szansę na wyrwanie zwycięstwa z samej paszczy klęski. - Jak dotąd. Nie możemy się jednak poddać. Udamy się na północ. Zastawimy na niego pułapkę u wrót krainy lawy, w pobliżu Pięści. - Kraina lawy? - Czarna kraina, gdzie woda wrze wśród skał, a z dziur w ziemi tryskają pióropusze pary. Nadal wstrząsają nią śmiertelne drgawki góry, która urodziła Pięść. Oczywiście musimy zachować ostrożność - znajdziemy się blisko umocnień Shtag i tamtejszych patroli - ta okolica znajduje się pod ciągłą obserwacją. - I spróbujemy ich tam schwytać? - Nie tylko spróbujemy. Tym razem dorwiemy ich. Kesepton czuł wielkie znużenie. Nie tylko zrujnował sobie karierę i wytracił powierzony mu oddział, lecz oto właził w objęcia śmierci, prowadząc swoich ludzi na obrzeża Tummuz Orgmeen - samego serca potęgi wroga. Nie pozwolił jednak, by któraś z tych myśli znalazła odbicie w jego głosie. - Wydam rozkazy. Idziemy do czarnej krainy. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY Siedem dni później rozproszyli się wzdłuż grzbietu czarnej lawy, ukryci w załomach wulkanicznej skały, skąpo porośniętej roślinnością. Nad pustynią wznosiło się pięć pomarszczonych wierzchołków Pięści. Każdy że szczytów otoczony był fortyfikacjami i poprzebijany tunelami, gdyż za nimi leżało Tummuz Orgmeen, mroczna gwiazda rządząca Wysokim Ganem. Na wprost ich pozycji rozpościerała się płaska przestrzeń, pokryta ciemnoszarym piaskiem. To pustkowie rozciągało się na milę lub dwie, aż do młodszych jęzorów lawy. Tylko gdzieniegdzie surowość pustyni i cieni przerywały powykręcane sosny. Relkin sądził, że kraina popiołów była jałowa, lecz w tamtejszych kanionach i zagłębieniach pieniły się krzaki i drzewa, a nawet kępy trawy, którą mogły skubać konie. Tutaj nie było nic, prócz czarnych skał, wciąż ciepłych od przerażającej erupcji, która zniszczyła potężną górę, formując palce Pięści. Dzięki Lagdalen giermek poznał nazwy wierzchołków. Feiger to stożek popiołów po lewej, trójkąt o gładkich, ciemnoszarych zboczach. Naprzeciwko nich wznosił się Mor, postrzępiona turnia, oblana u podstawy lawą. Po lewej stronie skupili się towarzysze Mora: Lo, Bazook i Mik. Za tymi podobnymi szponom wzniesieniami znajdowało się wielkie miasto. Nocą widzieli światła, odbite od chmur. Potężna była moc kontrolowana przez Zagładę - zapewniała darmowe oświetlenie całemu miastu. Widok wywarł na Relkinie wielkie wrażenie. Razem z Lagdalen oddalili się od obozu, wspinając na położony wyżej teren. Chcieli porozmawiać i pobyć z dala od starszych od nich. Lagdalen poinformowała go, że kocha kapitana. Relkin przyjął to z żalem, uznał jednak za nieuniknione. Wiedział, że kocha Lagdalen, zdawał sobie jednak sprawę, że to uczucie nie miało racji bytu. Była starsza od niego o kilka lat i pochodziła że świetnej rodziny, podczas gdy on nie miał innej niż 109. Smoczy. Jednak największą przeszkodą była różnica wieku. Wszystkie inne starałby się pokonać. Niestety bycie młodszym od niej, bycie chłopcem, podczas gdy ona była już kobietą, uniemożliwiało mu wygłoszenie słów, które pragnął jej powiedzieć. Obawiał się, że uzna go za głupca, gorzej nawet - za dziecko, skoro ośmielił się wygadywać przy niej takie rzeczy. Przysłuchiwał się jej dalszym wywodom jednym uchem, podziwiając jednocześnie fantastyczne światła, wydobywające z mroku sylwety gór i przypominające blask ogromnego ognia lub starożytnego wulkanu. Widok pomagał w jakimś stopniu uporać się z bólem, zadawanym przez jej słowa. Jeszcze gorszy od wyznania Lagdalen okazał się widok kapitana Keseptona w obozie. Relkin podziwiał oficera, który wciąż na nowo dowodził swej dzielności na polu bitwy. Nie potrafiłby znienawidzić go tak samo, jak nie był w stanie przestać kochać Lagdalen. Teraz jednak musiał wyrzucić z umysłu wszystkie te rozważania. Na równinie lawy byli intruzami, a wokół nich znajdowało się mnóstwo czujnych oczu, wypatrujących najmniejszego choćby poruszenia. Relkin obrzucił bacznym spojrzeniem przedpole lawy. Lessis wymagała od nich teraz szczególnej uwagi. Ich łup mógł próbować przemknąć tędy dosłownie w każdej chwili. Przykucnięty giermek usłyszał kapitana, przechadzającego się wzdłuż szeregu żołnierzy. Za grzbietem wzgórza dwa ocalałe smoki rozprawiały o czymś basem. Chektora zostawili na brzegu Oon. Miał zbyt opuchnięte stopy, żeby porywać się na podróż przez wyboiste bezdroża krainy lawy. W oddali dostrzegł kołującego sokoła. Ptak lądował z raportem dla Lessis, skrytej w jednej z dziur z Lagdalen. Lady była pewna, że Thrembode podróżuje najbliższym nich kanionem i w każdej chwili może wyłonić się na otwartym terenie. Zgodnie z planem, zaraz po tym, jak go zobaczą, mieli go otoczyć i uwięzić. Potem następowało najtrudniejsze zadanie, gdyż równina była obserwowana z gór, skąd natychmiast wyruszą jeźdźcy i impy, by ich pojmać. Aby się przed tym uchronić, Lessis planowała podział grupy na dwie części. Sama natychmiast zabierze Thrembode’a i księżniczkę na południe pod eskortą dwóch żołnierzy i Lagdalen. Reszta pogna wzdłuż grzbietu lawy i odciągnie pościg. Mając że sobą dwa smoki zdołają pokonać każdy wysłany za nimi oddział, chyba że będą w nim trolle. Wówczas będą musieli jak najszybciej schronić się w labiryncie kanionów. Kiedy Relkin po raz pierwszy usłyszał o tym planie, poczuł w sercu pustkę. Zrozumiał, że był to prawie pewny wyrok śmierci dla nich wszystkich. Z drugiej strony, właśnie po to tu przybyli, nieprawdaż? Byli bohaterami, tak przynajmniej mówiła Lessis, więc powinni zginąć jak bohaterowie, żeby bardowie mogli ich unieśmiertelnić w swych pieśniach, wyśpiewywanych po wsze czasy. Kapitan Kesepton był taki spokojny i zdeterminowany, kiedy im to oznajmiał. Zdaniem Relkina ich dowódca pogodził się że śmiercią. Taki finał i tak był lepszy od prawdopodobnego sądu wojskowego i niełaski, co czekało go po powrocie do Argonathu. Usłyszawszy szczegóły planu, przygnębione smoki długo milczały. Teraz gadały o głupstwach, na przykład o palącym słońcu w pogodny, wiosenny dzień. Ani Baz, ani Nesessitas nie wspominali więcej choćby słowem o zamiarach Lessis. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że tu umrą, za wyjątkiem szczęśliwców - kawalerzystów Jorse’a i Hooksa - którzy mieli eskortować Lessis i jeńców. Przynajmniej Lagdalen przeżyje, pocieszał się Relkin. Wyobrażał ją sobie jako dojrzałą kobietę, poślubioną jakiemuś szlachcicowi w Marneri. Czy będzie o nich pamiętać? O przystojnym, młodym kapitanie? Smoku że złamanym ogonem? I jego giermku? Sokół przekazał meldunek i poderwał się w powietrze, kołując leniwie, by po chwili odlecieć na wschód. Wkrótce potem na wzgórzu pojawiły się Lessis z Lagdalen, by razem z nimi obserwować góry i równinę. Czekali. Thrembode spóźniał się na spotkanie z przeznaczeniem. Lessis denerwowała się. Dysponowała jedynie raportami ptaków - dwa konie, mężczyzna i kobieta. Wszyscy posuwają się kanionem. Nie widział ich jednak żaden człowiek. Ufała ptakom, zdawała sobie jednak sprawę, że nie potrafiły one powiedzieć, czy widziani przez nie ludzie byli tymi, których ścigała. Co będzie, jeżeli Thrembode ma dublerów? Czarodziej był podstępny i zdążył wyprowadzić ją w pole tuzin razy. Czemu nie miałby spróbować raz jeszcze, poprawiając wynik? Pogrążyła się w gorzkich rozmyślaniach. Ci ludzie, ci bohaterscy żołnierze i smoki mieli zostać poświęceni w imię złapania przeklętego magika i uwolnienia księżniczki. Musiało tak być. Sprawa była zbyt ważna dla Argonathu, lecz ta wiedza w niczym Lessis nie pomagała. A potem doszło do katastrofy! Znikąd rozległ się długi dźwięk rogu, odbijając się echem od czarnej gardzieli kanionu po urwiska Góry Mor. Chwilę później na równinie pojawił się szwadron osiemdziesięciu jeźdźców. Przecinali pustkowie, furkocząc czerwonymi proporczykami przytwierdzonymi do grotów lanc. Kiedy byli w połowie drogi do kanionu, wyjechała z niego dwójka konnych. Mężczyzna i kobieta w płaszczach jechali stępa na znużonych koniach. Thrembode i Besita, nie było najmniejszych wątpliwości. Bezpieczni - Lessis nie widziała szansy pojmania ich i obronienia przed osiemdziesięcioma jeźdźcami na świeżych koniach. Kompletna, ostateczna klęska! U boku czarownicy pojawi! się Kesepton. Miał zatroskaną minę. - Co teraz, lady? Powiedz słowo i zaatakujemy ich. - I zginiecie bez sensu. Nie. Musimy wymyślić coś innego. Kesepton obrzucił niespokojnym spojrzeniem postrzępione czubki Shtag, Pięści. - Musimy dostać się do środka. Zacisnęła szczęki. Teraz nie było już odwrotu. - Obawiam się, że tak. Żałuję, że nie ma innego sposobu. Podniosła na niego czarne, nieprzeniknione oczy. - Nie mamy wyboru, kapitanie. Nie możemy zawieść. Musimy wygrać. Zbyt wiele od tego zależy. Kesepton wpatrywał się w pięć złowieszczych wierzchołków. W każdym roiło się od tysięcy żołnierzy wroga, bezpiecznych za umocnieniami solidnych fortec. Nie miał pojęcia, jak tego dokonają. - Oczywiście - było całą jego odpowiedzią. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI Tak oto znaleźli się w cieniu rzucanym przez krezę lawy u podnóża góry Mor. Pięćdziesiąt stóp nad ich głowami otwierała się brama do niższej fortecy tego masywu. Skały nad bramą otoczone były potężnymi blankami, spośród których strzelały w niebo wieżyczki. Z tuzinów szczelin strzelniczych i wąskich okien biły jasne światła. Główne budowle kryły się wewnątrz góry. Wszystkie wznieśli niewolnicy, zapędzeni biczem do pracy przy stworzeniu fortecy dla Zagłady, stanowiącej obecnie serce Tummuz Orgmeen. Przez bramę dniami i nocami przechodziły oddziały konnych ludzi i pieszych impów, których podkute żelazem buty dudniły na skalnym podłożu. Lessis przekonała się na własne oczy, że Zagłada skupia wokół siebie olbrzymią armię, przygotowując się do zadania Argonathowi miażdżącego ciosu. Po zmierzchu przyzwała mgłę, pod osłoną której przebyli ostatnie metry równiny do kałuży cienia, rozlewającej się u podnóża góry. Wybór prowadzącej do fortecy, rozjechanej przez wozy drogi, odwrócił od nich uwagę szpiegów. Wszystko zależało teraz od umiejętności utrzymania iluzji. Było ich wszystkiego dwudziestu żołnierzy, garstka giermków, dwa smoki, dziewczyna i staruszka. Według szacunków Lessis w fortecy Moru przebywało przynajmniej dwa tysiące załogi i drugie tyle impów. W związku z tym czarownica poprosiła ich o zgłaszanie się na ochotnika. Ku jej zaskoczeniu, wszyscy wystąpili naprzód, nawet taliońscy kawalerzyści. Pomimo tego, że wciąż ich zawodziła, w tej rozpaczliwej grze gotowi byli postawić własne życie. Nie trzeba było nawet przemowy czy podnoszącego morale zaklęcia. Napędzał ich własny czar i byli gotowi pójść choćby na koniec świata, jeżeli tylko zaistnieje taka potrzeba. Thrembode i Besita zniknęli za bramą kilka godzin wcześniej, Lessis była jednak pewna, że zatrzymają się na noc w fortecy, nim rankiem staną przed Zagładą. Pojmana była ważna, czarownica zdawała sobie jednak sprawę, że Nieuchronna Zagłada czuwała nad tysiącami takich operacji i spisków. Teraz podpełzła do końca szczeliny i wypuściła trzy małe nietoperze, które trzymała we włosach. Pisnęła do nich i wysłała w noc. Forteca była ogromna. Miała nadzieję, że niewielkie umysły nietoperzy poradzą sobie że wszystkimi informacjami, których potrzebowała. Jeżeli myliła się co do rozkładu twierdzy, poszukiwania Thrembode’a mogłyby zabrać im zbyt wiele czasu. Czekając, próbowała rozproszyć niepokój, przebiegając w pamięci szczegóły planu. Wszystko opierało się na jednym założeniu - Thrembode musi teraz czuć się idealnie bezpieczny. Jedynie wielka armia byłaby w stanie dosięgnąć go za murami twierdzy obsadzonej tysiącami żołnierzy, a doskonale wiedział, że takie siły po tej stronie Oon po prostu nie istnieją. Będzie zachwycony możliwością wykąpania się, ogolenia i założenia czystego ubrania. Lessis znała jego przyzwyczajenia - czarodziej był człowiekiem wielkich miast, dandysem czułym na punkcie eleganckiego wyglądu. W równym stopniu, co księżniczka, będzie chciał zrzucić przepocone szaty, które nosił podczas podróży stepem. Pierwszą rzeczą, jaką zrobi, będzie długa, gorąca kąpiel. Następnie zje kolację z wysokim strażnikiem wrót. Oczekiwano tego od niego, a Thrembode bez wątpienia spragniony będzie wina i dobrego jedzenia. Poza tym będzie miał czym się pochwalić przed oddanym audytorium, złożonym z oficerów straży i ich żon, palącym się do wysłuchania opowieści o jego przygodach w sławetnych miastach południa. Życie w Tummuz Orgmeen nie było szczególnie ciekawe. Rankiem zaś uda się na audiencję do Zagłady. Uśmiechnęła się ponuro. Powrócił pierwszy nietoperz i z piskiem wplątał się jej we włosy, by po chwili odlecieć na polowanie na ćmy. Nie przyniósł szczególnie cennych informacji. Forteca była bardzo rozległa i szybko zgubił się w środku. Lessis zacisnęła wargi, wbrew wszystkiemu wierząc w powodzenie misji. Po paru minutach przyleciał drugi nietoperz, tym razem z lepszymi wieściami. Odnalazł schody i dotarł na najwyższy poziom górskiej fortecy. Przeleciał tam przez pełne ludzi komnaty. Przyjęcie na cześć Thrembode’a, bez wątpienia. Nietoperz wyleciał przez okno i wrócił do czarownicy. Pogłaskała go po małej główce, uważając na ostre jak igiełki ząbki. Pracowite maleństwa, acz skore do gryzienia. Spojrzeli sobie w oczy i nietoperz pisnął coś bez sensu, po czym odfrunął w mrok w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Obróciła się raptownie. Podpełzł do niej sierżant Duxe. Zesztywniała i już miała położyć rękę na sztylecie, kiedy ujrzała, że miecz mężczyzny skryty jest w pochwie, a on sam ma absolutnie niegroźną minę. Na twarzy żołnierza gościł wyraz najwyższego smutku. - Wszystko gotowe, sierżancie? - zapytała. Podszedł bliżej, a jego oczy rozświetlił dziwny blask. - Nic nie powiedziałaś, prawda? - wyszeptał. - Mam na myśli kapitana. - Nie. Wyraz twarzy nie zmienił się, choć poczuła, jak coś w nim dziko podskoczyło. - Dlaczego? Uśmiechnęła się. W pobliżu usłyszała pisk wracającego nietoperza. - Sierżancie Duxe, jesteś człowiekiem wielkiego serca i siły. Wierzę, że to w gorącej wodzie kąpani Taliończycy zwiedli cię na manowce. Spodziewałabym się czegoś takiego po nich. Działałeś pod presją, to wszystko. - To właśnie napiszesz w raporcie? O ile powrócimy, oczywiście. - W moim raporcie nawet nie wspomnę o tym incydencie, sierżancie. O ile przeżyję, żeby takowy sporządzić. - Nie rozumiem. - Legiony potrzebują ludzi takich jak ty, sierżancie. Nie jest moim zadaniem niszczenie twej kariery. Już po sprawie. Zapomniałam o niej, a ty? Stał tam, kręcąc głową przepełniony złością. - Zauroczyłaś nas. Wszyscy są jak otumanieni. - Jesteście bohaterami, sierżancie, wszyscy. Będą o was pamiętać i śpiewać przez setki lat. Skrzywił się. - Ach, a jednak wszyscy tu umrzemy. Przynajmniej w tym jednym Taliończycy mieli rację. - Nie, jeśli tylko będę mogła coś na to poradzić. Nie, jeżeli będziemy działać razem. Nasz przeciwnik rozluźnił się. Uważa, że uciekamy na południe, ścigani przez czarnych jeźdźców. Duxe najwyraźniej żałował, że tak nie jest. - Wszystko, o co proszę, to żebyś odegrał swoją rolę, sierżancie, kiedy przyjdzie właściwa chwila, a zapewniam, że ta niedługo nastąpi. Trzeci nietoperz wylądował jej we włosach, piskiem przekazując meldunek. Duxe wzdrygnął się na ten widok i odszedł. Lessis pogłaskała czoło małej istotki i wypuściła ją w powietrze. Wiedziała już nie tylko, gdzie znaleźć Thrembode’a, lecz również jak uciec, kiedy go pojmie. Nadszedł czas na ostatni rzut kośćmi. Po upewnieniu się, że trakt jest pusty, Lessis i Duxe ruszyli w stronę bramy. Za nimi szło dziesięciu ludzi w samych tunikach i nogawkach, o głowach ogolonych na modłę teetolskich wojowników. Wszyscy mieli szyje i nadgarstki powiązane rzemieniami Baguti, jak każda grupa niewolników wędrująca stepem do tych wrót piekieł, tyle tylko, że ich więzy były odpowiednio poluzowane. Za grupką „jeńców” jechało dwóch konnych z szablami u boku, rozebranych do pasa jak Baguti. Duxe także ubrał się na modłę Baguti. Co i rusz strzelał nad głowami pojmanych z bata, racząc ich wybranymi epitetami w szorstkiej mowie nomadów. Lessis omiotła grupę zatroskanym spojrzeniem. Przebranie było tak bliskie doskonałości, jak tylko mogła to osiągnąć. Duxe naprawdę wyglądał na łowcę niewolników. Miał na twarzy tę samą twardość, nawet jeśli był zbyt blady i jasnowłosy jak na prawdziwego mieszkańca Ganu. W końskich jukach ukryty był tuzin krótkich mieczy, przygotowanych do wzięcia we właściwej chwili. Była boleśnie świadoma dziesiątek par oczu, obserwujących ich od momentu wynurzenia się z mgieł. Wszystko zależało od niedbalstwa wartowników, którym nie powinno chcieć się ogłaszać alarmu. Podobne oddziały przybywały do nich dość często, nawet jeśli tych konkretnych ludzi nigdy tu nie widziano. Na jeden sygnał rogu na murach mogły pojawić się tuziny łuczników. Wtedy czekałaby ich bardzo szybka śmierć. Lessis starała się nie wyobrażać sobie strzał i wrażeń, towarzyszących zagłębianiu się grotów w ciele. Nie odezwał się jednak żaden róg. W końcu dotarli do bramy. Duxe załomotał w nią rękojeścią bicza. - Kto idzie? - rozległ się głos z góry. Lessis odpowiedziała w szorstkiej mowie Teetoli. - Niewolnicy, dobrzy, silni niewolnicy dla Zagłady. Otwierajcie. Za murami rozległy się okrzyki. Wśród czekających na zewnątrz ludzi napięcie osiągnęło trudny do zniesienia poziom. Jeżeli zostaną zdemaskowani, zginą w kilka sekund lub, co gorsza, zostaną błyskawicznie uwięzieni. Powrócił strażnik. - O tak późnej porze bramy można otwierać tylko za okazaniem przepustki. - Mamy przepustkę, głupcze, od samego czarodzieja Thrembode’a. - Aha, kolejna robota tego przystojniaka Thrembode’a, co? Tej nocy robią wokół niego mnóstwo szumu! Przybył raptem kilka godzin temu, a już postawił wszystkich na nogi. Lessis wzruszyła ramionami. - To jego niewolnicy, chociaż jeszcze za nich nie zapłacił. że zgrzytem zawiasów w bramie uchyliła się mała furtka. - Zamknij tę marudną gębę, kobieto! Żadnych więcej skarg na dzielnego maga Thrembode’a! - Dzielny Thrembode jest mi winien okrągłą sumkę za tych niewolników. Lepiej niech mi zapłaci, jeżeli zamierza jeszcze kiedyś kupować na krechę u łowców niewolników Ganu. - Och, na pewno ci zapłaci. - W drzwiach pojawił się strażnik. Był niski, lecz dobrze zbudowany. Przypominał impa. Miał zbyt wielkie, wyłupiaste oczy i za duże żeby. - No cóż, rzućmy na nich okiem - prychnął, rozwijając bicz. Skrępowani mężczyźni trzymali głowy spuszczone, pokornie milcząc. - I co my tu mamy? - ciągnął strażnik, wyciągając z szeregu szczególnie jasnoskórego żołnierza. - Dezerter z wybrzeża - odparła Lessis, zaglądając za bramę, podczas gdy wartownik szturchał młodzieńca. - Założę się, że wolałby teraz żeglować po odległych krainach, co? Założę się, że wolałby tu nie przychodzić, co? Pozbawią go męskości i zatrudnią w kanałach. Robota tam zabija w pół roku, lecz Zagłada nie dba o to. Chce przetrzebić wybrzeże. Lessis zobaczyła, że pozostali strażnicy grają w kości, nie zwracając na nich uwagi. Wartownik wepchnął młodziana z powrotem do szeregu i obrzucił długim spojrzeniem Duxe’a, który zbliżył się, by odpędzić go od „niewolników”. Mierzyli się przez chwilę groźnym wzrokiem. Wartownik splunął głośno i obrócił się do czarownicy. - No dobra, pokaż mi tę przepustkę od wielmożnego pana Thrembode’a. Lessis sięgnęła pod płaszcz, jednak zamiast dokumentu wydobyła lśniący sztylet, którym przecięła gardło żołnierza. Ten tylko cicho zagulgotał. Duxe poprawił mocnym ciosem w tył głowy wartownika, powalając go na drogę. „Niewolnicy” rzucili się do koni. Zabrzęczała stal. Postawny Cowstrap schylił się po miecz strażnika. Pozostali już wbiegali do środka. W pokoju straży wywiązała się krótka walka. Wartownicy pochłonięci byli kośćmi, kiedy wypadli na nich legioniści Marneri. Zaskoczenie było całkowite i fatalne w skutkach dla strażników, których broń zabrali napastnicy. Siły Lessis rozsypały się po okolicach bramy, starając się nie rzucać w oczy. O tej porze na najniższym poziomie górskiej fortecy panowała cisza i spokój. Tylko co jakiś czas w zasięgu wzroku pojawiał się dokonujący obchodu samotny żołnierz. Czarownica z przyjemnością przekonała się, że jej nietoperze całkiem dokładnie opisały ogólny plan twierdzy. Za główną bramą w głąb góry prowadził szeroki korytarz o zakrzywionym sklepieniu. Wychodziły na niego liczne, okute żelazem drewniane drzwi. Jedyne oświetlenie zapewniały rozmieszczone co pięćdziesiąt stóp latarnie. Lessis odesłała Lagdalen na zewnątrz, po resztę ludzi i smoki. Oczekująca sygnału pozostała część oddziału wybiegła z kryjówki wprost ku bramie, która otworzyła się na ich przyjęcie. W ostatniej chwili ktoś spojrzał w dół i zobaczył smoki. Natychmiast rozległo się zawodzenie alarmu. Za bramą Lessis powiodła ich szerokim przejściem, prowadzącym do podstawy schodów. Z bocznych drzwi wyszedł imp, niosąc tacę z pucharami. Zza jego pleców dobiegała wrzawa czyniona przez sporą grupę jedzących kolację pobratymców. Imp skamieniał, wybałuszając oczy, po czym z trzaskiem upuścił tacę i chciał wrzasnąć. Chwilę później gardło przeszył mu bełt z kuszy Relkina, powalając go na kamienne płytki podłogi. Lessis cichutko zamknęła drzwi. Jedzące impy nawet nie podniosły głów znad talerzy. Niestety alarm na wyższych piętrach trwał w najlepsze. Musieli działać szybko. Wbiegli cicho schodami na drugie piętro. Słychać tu było wielu mieszkańców. W głębi korytarza otwierały się i zamykały drzwi, dochodził ich daleki pomruk rozmów. Na schodach powyżej usłyszeli tupot stóp i podniesione głosy. Wtem na dole odnaleziono martwego impa. Rozległ się okrzyk wściekłości, jakiś hałas i jeszcze głośniejszy ryk. - Szybko - zawołała Lessis, wbiegając po schodach na trzeci poziom tak szybko, jak tylko mogła. Była zmęczona. Po tym długim i wyczerpującym pościgu znajdowała się u kresu sił. - Gazak! Smok! - zaskrzeczał głos. Otworzyły się następne drzwi. Z pierwszego piętra dochodziła rosnąca wrzawa. Gazaki! Smoki! Na trzecim piętrze napotkali dwóch strażników o wytrzeszczonych oczach, którzy natychmiast uciekli na widok Lessis otoczonej przez Keseptona, Wealda i Cowstrapa z obnażonymi mieczami w dłoniach. Otworzyły się drzwi, w których pojawił się jakiś człowiek. Widząc kroczącą za Cowstrapem Nesessitas, wskoczył z powrotem do komnaty i zaryglował za sobą drzwi. Lessis zatrzymała się popełnienie tu pomyłki byłoby fatalne w skutkach. Rozejrzała się na prawo i lewo, po czym wybrała prawy korytarz. Na pierwszym zakręcie napotkali piątkę impów i strażnika. Drugi żołnierz znikł. Błysnęły miecze. Kesepton ściął najbliższego impa, a pozostali uciekli. Lessis i reszta poszli za nimi. Otworzyły się inne drzwi, zza których dobiegły ich odgłosy biesiady i wrzawa czyniona przez licznych, podekscytowanych ludzi. W korytarzu przed nimi rozdarł się wniebogłosy imp w stroju służącego. Człowiek w czarnym mundurze Tummuz Orgmeen dobył broni i zginał od ostrza Liepola Duxe’a. Podeszli do podwójnych drzwi, za którymi słychać było głosy wielu ludzi. Alarm jeszcze tu nie dotarł. Lessis zwróciła się do najbliższego smoka, był nim Bazil z Quosh. - Panie Bazilu, czy byłbyś tak uprzejmy i wyłamał te drzwi? Skórzany smok błysnął zębami. Ruszył naprzód i naparł na wrota ramieniem. Drzwi zadygotały, lecz nie ustąpiły. Bazil zaklął, cofnął się i ponownie rzucił naprzód. Tym razem drzwi nie wytrzymały. Otwarły się z trzaskiem i potężne cielsko smoka wpadło do środka, przewracając się na oczach czterech setek przerażonych biesiadników. Nad smokiem stał strażnik z ceremonialną piką w rękach, był jednak tak zaskoczony, że zemdlał, zanim ktokolwiek zdążył go zabić. Rozpętało się piekło. Dwieście żon wyżej postawionych strażników fortecy zerwało się na nogi, wrzeszcząc unisono. Ich mężowie albo krzyczeli razem z nimi, albo próbowali dobyć mieczy i walczyć. Na przedzie komnaty stał stół, za którym siedział czarodziej Thrembode. Trzeba mu przyznać, że szybko otrząsnął się że zdumienia. Błyskawicznie uświadomił sobie zagrożenie, pojął niesamowite ryzyko, na jakie poważyła się czarownica, byle tylko go złapać, i zerwał się z krzesła, po czym pognał do najbliższego wyjścia, łapiąc po drodze Besitę i niosąc ją przed sobą. Księżniczka krzyknęła, zaskoczona oderwaniem jej od rozmowy z żoną wysokiego strażnika o modzie w Kadeinie i poniesieniem przez Thrembode’a bez słowa wyjaśnienia. Zaraz jednak dostrzegła smoka i dziewczynę, która że zdeterminowaną miną wskoczyła na stół i z małym mieczem w dłoni zastąpiła czarodziejowi drogę. Thrembode zaklął i upuścił niedbale księżniczkę, która upadła ciężko na podłogę. Pamiętała mgliście twarz tej dziewczyny z Marneri, z dobrego domu, służącej w nowicjacie. Leżała na podłodze, próbując odzyskać oddech i patrzyła, jak czarodziej rzuca się na dziewczynę że sztyletem w ręce, próbując ją kopnąć. Przeciwniczka uchyliła się przed ostrzem i sparowała kopnięcie własnym, trafiając Thrembode’a w nogę i zmuszając do odskoczenia przed ciosem jej miecza. Uciekająca kobieta potknęła się i wpadła na czarodzieja. Ten złapał ją, obrócił i cisnął na dziewczynę z mieczem. Upadły razem. W następnej sekundzie Besita została poderwana na nogi i pociągnięta przez drzwi dla służby na zaplecze komnaty. Lessis znajdowała się kilka jardów za nią przedzierając się przez tłum ogarniętych paniką żon. Ledwo powstrzymywała się przed wrzeszczeniem z frustracji. Byli już tak blisko! Pokazała na wyjście dla służby. Kesepton dostrzegł jej gest. - Za tamtymi drzwiami! - krzyknęła. Kapitan odepchnął z drogi forteczne damy, nie zważając na trzask prujących się sukien i koronek. Lessis uwolniła się od grubej kobiety, która darła się na całe gardło. Dołączali do niej następni. Stół przewrócił się z trzaskiem, a talerze i sztućce pofrunęły w powietrze. Zadźwięczała stal - to strażnicy przytomni na tyle, by pamiętać, iż są uzbrojeni, stawili opór intruzom. Jednak w powietrzu świsnęły miecze smoków, tnąc wszystko na swej drodze, nie wyłączając mebli. W drugim krańcu komnaty rozwrzeszczany tłum ludzi skupił się pod oknami. Niektórzy próbowali wspinać się na parapety. Lagdalen i Lessis pognały korytarzykiem dla służby i wpadły do zespołu kuchni. Powitał je chaos. Impy i kuchciki włazili na ściany. Kucharze siedzieli pod stołami. Na końcu pomieszczenia Thrembode otwierał właśnie niskie drzwi, prowadzące do piwnicy z winem. Przepchnął przez nie Besitę, a następnie wskoczył tam sam, po czym pomachał kpiąco Lessis i zatrzasnął drzwi. Dopadła ich chwilę później i usłyszała zasuwające się rygle. Nie udało się jej powstrzymać ich zaklęciem. Czarodziej rozproszył czar i domknął zamknięcia. Załamała się. Rygle oznaczały, że piwnica ma drugie wyjście i pomyślana jest jako droga ucieczki. Rozejrzała się z desperacją w oczach. Żaden czar nie otworzy tych drzwi szybciej niż w godzinę. Będą musieli je wyważyć. Miała smoki. Niestety drzwi były dla nich zbyt niskie, by mogły wyłamać je ramieniem. Złamany Ogon podjął próbę, lecz albo drzwi były zbyt masywne, albo on nie miał możliwości przyłożenia odpowiedniej siły. Nesessitas poczęstowała je kopniakiem, odłupała jednak tylko parę drzazg. Nagle usłyszeli wołanie Relkina. Chłopak pchnął w stronę smoków dwa olbrzymie tasaki. Pasowały doskonale do wielkich łap smoków. Dokoła poleciały drzazgi. Od strony wejścia do kuchni doszły ich odgłosy pościgu. Zabrzmiał róg i do środka wpadł tuzin uzbrojonych impów. Żołnierze Marneri stawili im czoła z mieczami w rękach. Rozgorzała bitwa. Do środka wpychało się coraz więcej impów i Lessis uznała, że niedługo mogą ich zmiażdżyć samą przewagą liczebną. - Nesessitas - zawołała. - Zablokuj drzwi! Zielona smoczyca upuściła tasak, podniosła długi, kuchenny stół i wykorzystała go jako taran, którym wypchnęła impy na korytarz. Następnie zaklinowała blat w otworze wejściowym, tworząc barierę, broniącą wstępu do kuchni. Rozpoczęła się walka o jej utrzymanie, teraz jednak Kesepton i jego ludzie znaleźli się w znacznie lepszej sytuacji. Ich miecze unosiły się i opadały, siekąc impy i ludzi, starających się wedrzeć do kuchni. W tym czasie Bazil zdołał przebić się do piwnicy. Drzwi rozpadły się na szczapy pod ciosami trzymanego w olbrzymich łapach tasaka. W korytarzu zagrała trąbka. Rozległy się podniecone głosy. Lessis domyśliła się, że przybyła jakaś potężna odsiecz dla wroga. Pokazała Bazilowi, że ma przerwać, po czym wsunęła dłoń w wyrąbaną szczelinę i odsunęła bolce. Drzwiczki otworzyły się. Za plecami usłyszeli okrzyk - Przejście dla Hogo! Czarownica poczuła, jak po plecach przebiegają jej dreszcze. Złapała Lagdalen i pociągnęła za sobą. Zaraz za nimi pobiegł Relkin. - Pospiesz się, dziewczyno! - warknęła na Lagdalen, schodząc do piwnicy. Do kuchni wkroczyła grupa impów w ozdobnych maskach na twarzach, pchając przed sobą metalowe pudło na kołach. Kesepton i Duxe wymienili zdezorientowane spojrzenia. Porucznik Weald wzruszył ramionami. - A cóż to jest, u licha? - zapytał subadar Yortch. - Zostawcie to i za mną! - zawołała Lessis, wiedziała jednakowoż, że było już za późno. Relkin zawahał się i musiała wciągnąć go brutalnie do środka. - Biegiem! - syknęła i sama rzuciła się pędem w głąb piwniczki. Drzwiczki pudła odskoczyły że szczękiem i że środka wylazła niska kreatura, kształtem przypominająca dynię o poziomych, czerwonych pasach. Żołnierze wpatrywali się w nią że zdziwieniem. Stwór miał wąską głowę, zakrzywioną do tyłu na podobieństwo ogórka. Z wilgotnej dziury z przodu „twarzy” wysuwał się i chował zielony język. Czerwone oczka świeciły jak szklane paciorki. - Obrzydliwe! - uznał Cowstrap. Nagle ciało monstrum napuchło do swej dwukrotnej objętości. Skóra napięła się jak powłoka balonu i pękła z dziwnym, miękkim odgłosem. Do kuchni niczym żywa istota wpełzła chmura szarej mgły. Wraz z nią pomieszczenie wypełnił smród gorszy od najstraszniejszego odoru, jaki mieli nieszczęście poczuć w życiu. Kombinacja najobrzydliwszych możliwych zapachów uderzyła w nich z ogłuszającą siłą. Mężczyźni osunęli się na kolana, chwytając powietrze i wymiotując, po czym znieruchomieli na podłodze. Bazil przypatrywał się temu że zdziwieniem, dopóki chwilę później do jego nozdrzy nie dotarł ten sam powalający odór. Zapiekł go nos. Wytrzeszczył oczy. W uszach rozległ się przeciągły ryk. Relkin patrzył na niego z piwniczki, jak przewraca się na posadzkę, poddając się naporowi ogarniającej go ciemności. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI Tajemne wyjście z piwniczki wiodło przez fałszywą beczkę. Na szczęście Thrembode zbyt się spieszył, by prawidłowo je zamknąć. Przejście otworzyło się, kiedy Lagdalen potrąciła je przypadkiem, przechodząc obok. Lessis wyszeptała dziękczynną modlitwę - matka ich wszystkich naprawdę uważała na swe sługi. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, czarownica zaczynała już w to wątpić. - Szybko, do środka! Relkinie, nie oddychaj! Młodzieniec miał zaniepokojone spojrzenie. - Co to było, lady? - Wchodź, nie mamy czasu. To Hogo - poradził sobie że wszystkimi. Uwiężą ich. - Pudło wyglądało na takie małe, że nie... - Możesz wreszcie tam wleźć, panie Relkinie?! Przeszedł przez otwór, a ona za nim. W ich stronę biegły już impy z pochodniami i mieczami w dłoniach. Beczka kryła wąskie drzwi, prowadzące na surowy korytarz o kamiennych ścianach i podłodze. Do zasuwki trudno było się dostać. Zapewne dlatego właśnie czarodziej nie zamknął za sobą przejścia. że środka beczki rozległo się łomotanie impów. Któryś złapał za zasuwę, starając się ją odciągnąć. Relkin natychmiast ujrzał zagrożenie. Lady nie miała wystarczająco dużo siły, by zamknąć przejście. Odepchnął ją i walnął przegubem dłoni w zasuwkę. Bolec trafił do gniazda i beczka pozostała zamknięta. Lessis próbowała opanować ogarniające ją drżenie. Jeszcze chwila i stawialiby czoła mieczom i pikom impów. - Dziękuję, panie Relkinie, dobra robota. Ściskał skaleczoną o skobel dłoń, starając się nie krzyczeć z bólu. - To moja wina - poprzednio byłem za wolny. Nie zrozumiałem. Odzyskała oddech i rozejrzała się. Nie mogli marnować czasu. Było zimno i ciemno choć oko wykol. Czuć było wilgocią. Lessis uniosła pierścień na prawej dłoni i wymamrotała czarodziejskie słowa. W niewielkim, błękitnym kamyku zapłonęło światełko, wywołując cienie w długiej, mrocznej sztolni. Światła było tylko tyle, by widzieli drogę przed sobą. - Hogo, moja lady? - dopytywał się Relkin. - Nowe diabelstwo z laboratoriów Zagłady. Roztacza wokół siebie smród tak okropny, że większość ludzi mdleje. Smoki także nie są na to odporne, choć trolle najwyraźniej tak. Na widok miny Lagdalen Lessis straciła cierpliwość. - Nie ma teraz czasu na dłuższe wyjaśnienia. Na naszą trójkę spadła straszliwa odpowiedzialność. Sami musimy schwytać czarodzieja. - Tylko my zostaliśmy? - rzucił Relkin, kwestionując oczywiste. - Obawiam się, że tak. Lagdalen była za mądra, żeby się odzywać. Zastanawiała się tylko, jak sami mają pokonać potęgę całego Tummuz Orgmeen. Za plecami usłyszeli stukot siekier, rąbiących ukryte drzwi. Impy nie zaprzestały pościgu. - Tędy - odezwała się Lessis z absolutną pewnością w głosie, kierując się w głąb korytarza. Relkin i Lagdalen poszli za nią. Dotarli do skrzyżowania z większym korytarzem. Odgłosy rąbania przybierały na sile. - Pospieszcie się - ponagliła ich czarownica. Skręcili. Po chwili zadumy powiodła ich innym tunelem. Gdzieś z przodu usłyszeli błagający o litość kobiecy głos. Mężczyzna odpowiedział jej coś szorstko. W Lessis wstąpiła nadzieja. - To oni. - Przyspieszyła. Skręcili ponownie. Głosy przybliżały się. Za nimi rozległ się głośny trzask i triumfalny, bydlęcy ryk. Wyszli zza rogu i ujrzeli mężczyznę w białej koszuli i czarnych nogawicach, zmuszającego kobietę w zielonej, wieczorowej sukni do wspięcia się po drabinie ku klapie w suficie, spoza której sączyło się żółtawe światło. Rzucili się biegiem do drabiny. Thrembode pchnął potężnie tył kobiety, która zniknęła z okrzykiem za klapą. Lessis skoczyła na drabinę i zaczęła wspinać się po niej że sztyletem w zębach. Tym razem jej nie ucieknie! Niestety skrył się już do pasa w otworze. Zerknął w dół, zobaczył ją i zbladł z przerażenia. Wyprostował ramiona i zaczął przeciągać się przez otwór. Z cichym okrzykiem Lessis ujęła sztylet i dźgnęła go przez podeszwę buta. Thrembode wrzasnął z bólu i wierzgnął drugą stopą strącając czarownicę z drabiny i omal samemu nie spadając, utraciwszy równowagę. Balansował przez chwilę, dopóki szukające na oślep palce nie wymacały kostki Besity. Przytrzymał się jej na tyle długo, by złapać drugą ręką za szczebel. Chwilę później zatrzasnął klapę i usiadł na niej, ściskając stopę i wyjąc z bólu. Lessis spadła na Relkina, który wywrócił się na podłogę. Na szczęście nikomu nic się nie stało i już po chwili wstali, korzystając z pomocy Lagdalen. Nad głowami słyszeli wrzaski Thrembode’a. Oznaczały kolejną porażkę Lessis. Czuła narastanie niepokojącego zakłopotania. Sytuacja stawała się coraz bardziej rozpaczliwa. - Nadchodzą oznajmiła Lagdalen. Faktycznie - zbliżało się mnóstwo impów. Ich przeraźliwe okrzyki niosły się echem po korytarzu. Lessis usłyszała szczęk zamykanej klapy. Odebrało jej to większość nadziei. Thrembode otrzymał ostrzeżenie, że wciąż go ściga, a jednak zdołał jej uciec. Cała góra wyruszy na polowanie na uwięzioną tu wielką czarownicę. Jak się miała stąd wymknąć? Zabije się, zanim ją dostaną - nie mogła ryzykować wydarcia jej tajemnic przez Zagładę lub jej chłodnych twórców. Nie była tu jednak sama. Opiekowała się parą młodych ludzi, niemal dzieci jeszcze, których nie mogła opuścić, po prostu umierając. Uciekali, prowadzeni słabym światełkiem oczka w pierścieniu. Wrzawa ścigających ich impów była coraz bliżej. Dotarli do skrzyżowania i już mieli skręcić w prawo, kiedy kilka jardów przed nimi otworzyły się z trzaskiem drzwi, zalewając przejście światłem. Na korytarz wybiegło kilku mężczyzn z mieczami w dłoniach. - Są tutaj! - ryknął jeden z nich i z przejścia wypadła gromadka impów z wysoko wzniesionymi kordelasami. - Biegiem! - zawołała Lessis, pchając Relkina w drugą stronę. Gnali przed siebie, lecz impy siedziały im na plecach, kiedy tunel zakręcił raptownie i lekko się pochylił, kończąc się nagle niską barierką, za którą otwierała się otchłań. - Pułapka! jęknął Relkin, obracając się z mieczem w dłoni. Lessis wyhamowała przy samej barierce. Straciła nadzieję. Była gotowa do poddania się. To było dziwne, obce jej uczucie. Nigdy przedtem nie czuła się tak ostatecznie pobita. - Skaczmy! - zaproponowała Lagdalen. - Tam w dole musi być woda. Dziewczyna miała rację. Poczuła przypływ nadziei. Niewielki, bo niewielki, ale zawsze. - Ma rację. - Czarownica szykowała się do przejścia przez barierkę. Relkin wciąż stał twarzą do korytarza, z obnażonym mieczem w dłoni. - Lagdalen ma rację, młody człowieku - skaczemy. Nagle zaroiło się wokół nich od impów. Ostrze Relkina błysnęło, spotykając się z kordelasem, sparowało następny cios, po czym rozpłatało gardło przeciwnika. Chłopak wyczuł z boku drugiego impa i uskoczył. Poślizgnął się, potknął o barierkę i runął w mroczną otchłań. Spadając, zobaczył jeszcze, jak inny imp wbija miecz w bok lady Lessis. Chwilę potem spowiła go ciemność i zaraz wylądował z impetem w głębokiej, zimnej wodzie. Zanurzał się coraz głębiej i głębiej, nogami naprzód, po chwili jednak zaczął płynąć ku powierzchni. To było twarde lądowanie. Bolało go całe ciało. Wypłynął na powierzchnię, plując i napełniając umęczone płuca powietrzem. Nagle poczuł na ramieniu czyjaś dłoń. Obrócił się gwałtownie. Lagdalen. - Gdzie ona jest? - zapytała. Nie był w stanie mówić, wciąż walczył o powietrze. Lecz Lagdalen coś zobaczyła światełko pierścienia, bijące nieopodal spod wody. Odwróciła się od giermka i popłynęła w tamtą stronę. Po chwili podtrzymywała głowę Lessis nad wodą. Lady była nieprzytomna. Relkin odetchnął wreszcie na tyle, by móc wykrztusić - Widziałem, jak ranił ją imp. Lessis jęknęła. - Bardzo krwawi. Z boku. - Lagdalen szarpnęła ciało. - Musimy wydostać ją z tej wody. Nagle w pobliżu rozległ się donośny chlupot. - To impy. Zrzucają kawałki skał. - Za mną. - Relkin obrócił się i popłynął w stronę słabo fosforyzującego kręgu, który zauważył około piętnaście jardów od nich. Kolejne rozbryzgi obmyły ich falami, kiedy mozolnie oddalali się od urwiska, holując za sobą czarownicę. Wysoko na górze opuszczono latarnie. Lagdalen podniosła wzrok i dostrzegła tłum małych figurek, tłoczących się w wąskim przejściu. Zanim jednak padł na nich blask latarni, odkrywając ich przed wrogiem, dziewczyna poczuła pod stopami stały grunt. Już po chwili brnęła po śliskim, skalnym dnie, wyciągając przy pomocy Relkina Lessis z wody. Zagłębili się w okrągły tunel, wypełniony słabą luminescencją z wodorostów, porastających grubym kożuchem ściany i strop. W nikłym blasku dojrzeli, że dno korytarzyka wysypane było piaskiem, spod którego tu i ówdzie wystawały na wpół zakopane przedmioty. Latarnie dotykały już niemal lustra wody, oświetlając przy okazji tunel przed nimi. Ciągnął się, jak okiem sięgnąć, zakręcając lekko w prawo. - Musimy iść - powiedział Relkin. Lagdalen pokręciła głową. Badała bok czarownicy, przyświecając sobie jej pierścieniem. - Nie pójdzie zbyt daleko - spójrz. Faktycznie: Lessis krwawiła z sześciocalowej rany przebiegającej po dolnych żebrach. - Możemy zatamować krwawienie? Umrze, jeśli tego nie zrobimy. Lagdalen nie odpowiedziała. Popruła ociekającą wodą suknię i zaczęła drzeć ją na pasy. Światła sprzed tunelu zniknęły. Goniący ich z satysfakcją przekonali się, że uciekinierzy nie pływali sobie w głębokim stawie. Przez ostatnie kilka dni Lagdalen zdobyła sporą wiedzę o ranach. Widziała Lessis opatrującą całe mrowie mężczyzn. Zabrała się do pracy, starając się odtworzyć to, czego była świadkiem. Z pomocą Relkina w kilka minut zamknęła ranę i obandażowała ją. Oczywiście jej suknia była całkowicie zniszczona, co oznaczało, że została jej tylko cienka, wełniana, przemoczona koszula. Objęła się ramionami, nie mogła jednak powstrzymać dygotu. Relkin zdjął własną koszulę. Wyżął ją dokładnie i zarzucił jej na ramiona. Protestowała, lecz on nalegał. - Drżysz tak, że doprowadzasz mnie do szału. Zakładaj to. Zostały mu jeszcze skórzany kaftan i nogawice. Kiedy wyschną, zapewnią mu dość ciepła. O ile kiedykolwiek wyschną w tym wilgotnym miejscu. - Musimy już iść - ponaglił ją. Podniósł ranną Lessis. Była zaskakująco lekka - nie ważyła więcej od dziecka. Poszedł za Lagdalen tunelem w głąb góry. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY Thrembode’a okropnie bolała stopa. Co gorsza, bandaże uniemożliwiały założenie buta i musiał nosić groteskowy kapeć, spreparowany przez lekarza Bramy Moru. Pomimo bólu starał się iść wyprostowany i bez utykania. Zagładę bardzo niecierpliwiły ludzkie niedoskonałości, takie jak bolesne rany. Kilka lat temu młody, biedny głupiec kichnął w jej obecności. Zniknął w otchłani, by pozbawiony uszu i języka służyć jako Oczy Zagłady. Znał jeszcze kilka podobnych historyjek, wobec czego że wszystkich sił starał się ignorować ból promieniujący że zranionej stopy. Przeklęta wiedźma! Mężczyzna walnął ciężkim młotem w stalową płytę. Rozwarły się przed nim wielkie, podwójne wrota. Potężnie zbudowani, ponurzy mężczyźni, przypominający trochę trolle, zaprosili go skinieniem do środka. Komnatę oświetlały wysoko położone, wąskie okna. Widać przez nie było miasto i amfiteatr. Nad wszystkim dominowała jednak metalowa krata, otaczająca Tubę Zagłady. Była tam. Poczuł przypływ uczuć, bynajmniej nie miłosnych. Doskonała kula czarnego marmuru o średnicy trzydziestu stóp, wewnątrz której drzemała przewrotna inteligencja, będąca Nieuchronną Zagładą. Stworzona przez władców w ich mrocznej cytadeli, była odzwierciedleniem ich samych, tylko im podległa i powołana do istnienia po to, by rozszerzać ich panowanie nad światem. Tuba była z jednej strony otwarta, umożliwiając podejście do Zagłady tym, z którymi życzyła sobie rozmawiać. Kula podwieszona była na sieci stalowych lin, które zbiegały się wysoko w górze w potężnych kołowrotach i wielokrążkach, zwisających z potężnego haka, wbitego w sufit Tuby. Przed Tubą stała gromadka mamroczących do siebie mężczyzn, odzianych w czerń poprzecinaną podłużnymi, złocistymi pasami. Mijając ich, Thrembode czuł palące spojrzenia i wyobrażał sobie gorączkowe kalkulacje i intrygi, jakie snuli. Z brzękiem łańcuchów z otchłani wynurzyły się Oczy Zagłady. W wąskiej klatce stał chudy, nagi mężczyzna o wyłupiastych oczach. Na przedzie czarnej sfery pojawił się pulsujący powoli czerwony punkt. Thrembode zatrzymał się. Obcasy trzymał złączone, choć stopa bolała go tak, że musiał zaciskać żeby, by nie krzyczeć z bólu. Oczy mierzyły go wzrokiem z wąskiej klatki. Thrembode uklęknął i złożył hołd Zagładzie. Zagrzechotały kolejne łańcuchy - podciągnięto Usta. - Aha! - rozdarły się. - Wróciłeś do nas, czarodzieju Thrembode, po długim pobycie w miastach wroga. Zasiałeś tam zamęt i przysłałeś nam mnóstwo użytecznych raportów. A teraz przywiodłeś nam wielce interesującą brankę. Tak, to bardzo dobrze. Usta były olbrzymim mężczyzną, oślepionym i pozbawionym słuchu, wtłoczonym do równie wąskiej klatki. Czasami przemawiał gromkim głosem, innym razem mruczał i syczał, zmuszony przez Zagładę do oddawania pewnych niuansów. - Jednak musimy porównać te osiągnięcia z założeniem, że miałeś pozostać w Marneri i dopilnować gładkiego przejęcia korony przez księcia Eralda. Zapiszczały wielokrążki i na swojej pozycji znalazły się Uszy, niesamowicie tłusta kobieta, która wręcz wylewała się że swojej klatki. Thrembode odchrząknął. Nienawidził tego uczucia ślepego przerażenia, jednak cóż innego mógł czuć tak blisko tej rzeczy, tej okropności władców. - Tak, to prawda - przemówił słabym, pełnym wahania głosem. - Ale zmieniły się okoliczności. W wydarzenia w Marneri zaangażowały się służby imperialne. Zostałem odkryty, zapewne wskutek zdrady umieszczonych tam naszych agentów. Czerwony punkt zabłysł na moment. - Albo przez twoją niedbałość, magu. Nie sądzę. Zawsze jestem ostrożny. Ale w tych rządzonych przez wiedźmy miastach najmniejszy drobiazg może doprowadzić do zdemaskowania. - To prawda. W moim mieście także, jak się zdaje. Thrembode milczał. Wkraczali na niebezpieczny grunt. Usta kontynuowały. - Agent nieprzyjaciela z garstką żołnierzy najechał Bramę Moru i niemal dopadł ciebie i więźnia. Znasz tożsamość tego zapalczywego szpiega? - Tak, to sama wielka wiedźma, Lessis z Valmes. Zagłada milczała przez chwilę. Czerwony punkt pulsował niespiesznie. Usta złapały pręty krat, śliniąc się obficie. Wreszcie Zagłada przemówiła. - Tak. Tak się przynajmniej uważa. Ale nie mamy ciała. Zaginęło w otchłani pod górą Mor. - Nie ja byłem odpowiedzialny za poszukiwania, o potężna. - Nie. Powiedziano mi, że zostałeś okaleczony. - Zwykła rana, nic więcej. - Jesteś pewny, że możesz poprowadzić poszukiwania? Oczywiście. Zapadła znacząca cisza. - Dobrze. - Zagłada ponownie umilkła. Obsceniczne przedstawienie kukiełkowe z udziałem Uszu i Ust trwało w najlepsze. - Chcę mieć tę wiedźmę, żywą lub martwą. Wiemy, że nie była sama - w upadku w otchłań towarzyszyła jej co najmniej dwójka ludzi. - Jestem pewny, że twoje służby bezpieczeństwa już ich tropią, potężna. - Być może, ja w to jednak wątpię. Wyznaczam ciebie do specjalnej komisji, której zadaniem będzie odnalezienie wiedźmy lub jej zwłok i dostarczenie jej do mnie. Thrembode zbladł. Wahał się. Zdał sobie jednak sprawę, że próba wykręcenia się od odpowiedzialności nie miała sensu. - Oczywiście, potężna. - Czyżbym usłyszała w twym głosie wahanie, czarodzieju? - To raczej radość, o potężna. Poświęcę się temu zadaniu bezgranicznie. - To dobrze, ponieważ jeśli nie ujrzę jej w ciągu trzech dni, będę chciała uzyskać wyjaśnienie, dlaczego. - Tak, potężna - odrzekł Thrembode, ponownie oddając jej hołd. Przyszło mu coś do głowy. - Chciałbym tylko zaznaczyć, że oprócz księżniczki Besity pojmaliśmy jeszcze innych wrogów. - Tak - potwierdziły cicho Usta. - Dwa smoki - wspaniale. Wierzę ponadto, że księżniczka będzie dla nas wielce przydatna. Jednakże - w jednej chwili ciepły głos zamienił się w zimny, niepokojąc Thrembode’a nie możemy przeoczyć faktu, iż straciliśmy bardzo dużo trolli, ludzi i impów. Co więcej, dotarła do mnie informacja, że Baguti Czerwone Pasy są całkowicie wyłączeni z walki. Stworzyło to potężny wyłom w naszym systemie obronnym Wysokiego Ganu. Zaś moje siły w lasach Tuniny zostały zredukowane niemal do zera. Thrembode milczał, a Zagłada ciągnęła nieubłaganie. - Niedawno był tu z raportem generał Erks. Miał wiele uwag do twojego dowództwa podczas wyprawy, magu. - Z całym szacunkiem do generała, nie było go tam. W Ossur Galan zaszliśmy ich z boku i starliśmy na proch. Czerwony punkt rozbłysnął. - Starliście ich na proch? Głos z powrotem był donośny i gniewny. - No cóż, została zaledwie garstka żołnierzy i parę smoków. - Co wobec tego przydarzyło się Baguti Czerwonym Pasom? Thrembode wzruszył ramionami. - To sprawka wiedźmy. Wyczarowała oślepiające światło, jaśniejsze od słońca w południe. Czerwona kropka na boku Zagłady pulsowała. - Ach, czyli była to magia nie z tego świata. Musiała odwiedzić Dugguth. Wciąż znajduje się tam syfon pomiota. - Nie rozumiem. - To sekret pozostający poza twym zasięgiem, czarodzieju. - Cóż, to potężny oręż. Na szczęście patrzyłem w inną stronę, lecz Baguti oślepli i stali się bezużyteczni. - Martwi mnie to, co tu słyszę. Jakimś sposobem wiedźmy odkryły tajemnice ósmego poziomu. Muszą mieć szpiega w najwyższej hierarchii Padmasy. Thrembode zadrżał. Wywiadowca wiedźm w otoczeniu władców? Nie do pomyślenia. Zagłada milczała przez chwilę, jakby coś roztrząsając. - Tak czy owak, twoja misja skończyła się i wiele nas kosztowała. Jeśli jednak znajdziesz dla mnie tę wiedźmę - w miarę możliwości żywą, choć wystarczą również jej zwłoki - wszystko ci wybaczę. Mam misję dla czarodzieja na południu, na Przyjaznych Wyspach. Thrembode zmusił się do wstania bez jednego jęku bólu. Skała zakolebała się i raptownie zjechała na dół przy akompaniamencie zgrzytu łańcuchów, naciąganych przez pracujących na samym dole niewolników. Ponownie minął dwór Zagłady. Przeżył, a jego autorytet urósł. W oczach dworaków ujrzał szacunek i troskę o własne pozycje, gdyby czarodziej zdołał ująć wiedźmę żywą. Przeklęta czarownica! Jeśli jednak schwytanie jej oznaczało podróż południowymi morzami na Przyjazne Wyspy, to zostanie schwytana. Thrembode klął się na wszystko. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY Tunel ciągnął się i ciągnął. Po porośniętych świecącymi glonami ścianach pracowicie pełzały jaskiniowe ślimaki i skalne żuki, pozostawiając za sobą krzyżujące się szlaki. W miarę posuwania się w głąb korytarza robiło się coraz cieplej. W niektórych miejscach na podłodze stała letnia woda. Powietrze pachniało mokradłami i rozbrzmiewało graniem walczących i parzących się owadów. Relkin musiał się w końcu zatrzymać. Lady nie była ciężka, lecz po milowej wędrówce jego ramiona potrzebowały odpoczynku. Trochę poniosła ją Lagdalen, lecz wkrótce chłopiec ponownie przejął od niej brzemię. W końcu tunel rozszerzył się w jaskinię z jeziorkiem na środku. Powietrze przesycone było zapachem siarki, a woda w zbiorniku wrzała. Spod powierzchni wydostawały się bąbelki gazu. W kilku miejscach oberwały się fragmenty skalnego sklepienia. Znaleźli płaską jak stół płytę i ułożyli na niej Lessis. Relkin osunął się pod skałą. Ramiona pulsowały mu bólem. Skupił się na oddychaniu. Po twarzy i szyi spływał mu pot - był cały mokry. Po chwili spostrzegł, że ściany jaskini pokryte były pęknięciami, biegnącymi od sufitu do samej podłogi. Niektóre z nich były wystarczająco szerokie, by mógł się w nich zmieścić. Lagdalen badała Lessis, przyświecając sobie błękitnym kamieniem w pierścieniu. Rezultaty były jednocześnie pocieszające i wprawiające w rozpacz. Bandaż wytrzymał i najgorsze krwawienie ustało, niemniej czarownica była nieprzytomna, ajej puls słabł. Dziewczyna przeraziła się, że lady umrze w tym wilgotnym, ponurym miejscu. Przejęła się tym do tego stopnia, że nie zważała prawie na grożące jej niebezpieczeństwa. Zaś kiedy udawało się jej oderwać myśli od Lessis, to tylko po to, by z rozpaczą uświadomić sobie, że Hollein Kesepton nie żył lub - co gorsza - znajdował się w mocy Zagłady. Nie widziała choćby promyka nadziei. Znalazła się w samym centrum okropnej katastrofy. Wiedziała, jak ważna dla imperium była Lessis z Valmes. Podczas półrocznej służby dowiedziała się wiele o prawdziwej sile Imperium Róży, lecz także o jego słabościach. Utrata lady byłaby klęską. W obliczu takiego kataklizmu jej troska o przystojnego, młodego kapitana była aż nazbyt trywialna. Nie pozwalało jej to jednak lekko traktować jego śmierci. Relkin stopniowo odzyskiwał siły. Konał z pragnienia, lecz gorąca woda w jeziorku przesycona była solami nadającymi jej gorzkiego posmaku. - Musimy zdobyć wodę pitną oświadczył. - Ona umiera, Relkinie. Przełknął ślinę, walcząc z suchymi ustami i przełykiem. Musieli coś zrobić. - Musimy iść, nie możemy tu zostać. - Nie możemy jej nieść - prawdopodobnie w ogóle nie należało jej ruszać. - Potrzebujemy wody i jedzenia. Przytaknęła. - Jedno z nas zostanie z nią tutaj. - Wskazał ręką na Lagdalen. - Drugie pójdzie dalej i spróbuje znaleźć jakieś wyjście. - I jakieś jedzenie i picie. - Racja. Zebrał się w sobie. Lagdalen podała mu pierścień. - Przypuszczam, że tobie przyda się bardziej niż mnie. Pokiwał głową, a wtedy ona zmieniła temat. - Jak myślisz, gdzie teraz jesteśmy? - Pod górą. - Wzruszył ramionami. - Marco Veli mówił, że to dawny wulkan, pod którym powinna być gorąca woda. - Miał rację z tą wodą. Relkin wziął ich jedyny bukłak i chustę Lagdalen, po czym poprawił buty. - Nie zapuszczaj się za daleko, Relkinie. Wracaj prędko. Uśmiechnął się do niej nagle, zapominając o wszelkich wątpliwościach. - Żałuję, że nie jestem wystarczająco stary, by powiedzieć ci, że cię kocham, Lagdalen z Tarcho. Prychnęła. - Na szczęście nie jesteś, więc wynoś się już stąd. I nie zapominaj, że nasza misja jest ważniejsza od żywionych do siebie nawzajem uczuć. Jednak w trakcie mówienia twarz jej złagodniała. Nie potrafiła zbyt długo gniewać się na Relkina. Roześmiał się. - Żałujesz, że nie jestem kapitanem, co? - Nie. To ty żałujesz, że nim nie jesteś. Idź już, potrzebujemy wody. Wciąż oglądał się za siebie. - Jestem dla ciebie za stara, Relkinie Sieroto i nie zamierzam czekać, aż dorośniesz. - Uśmiechnęła się. - Poza tym, nie wygląda na to, żebyśmy mieli pożyć wystarczająco długo, by dorosnąć. Nadal stał, niezdecydowany. - Idź! - warknęła. - I znajdź coś do jedzenia. Po drugiej stronie jaskini odkrył ciemny i złowieszczy wlot innego tunelu. W nim także błyszczały porosty, a dzięki pierścieniowi Relkinowi udało się osiągnąć o wiele szybsze tempo. Korytarz zdawał się nie mieć końca. Ciągnął się przez milę lub dwie. Nie był równie szeroki i prosty jak pierwszy. Gdzieniegdzie podłoże pokryte było rumowiskiem głazów lawy W ścianach i stropie otwierały się niewielkie przejścia i odnogi. Po pewnym czasie ujrzał inne światło, cieplejsze i czerwieńsze, dobiegające skądś z przodu. Wraz z nim dobiegły go niewyraźne, przytłumione dźwięki. Chyba łoskot metalu uderzającego o metal. Wreszcie dotarł do plamy czerwonawego blasku na podłodze. Światło wylewało się z dziury w ścianie tuż pod samym stropem. Po wspięciu się na nagromadzony tam skalny gruz można było dosięgnąć otworu. Zajrzał do dziury. To było okno na zupełnie inny świat. Tamten korytarz był wycięty w skale i wyłożony kamiennymi płytami. Światło i hałas dobiegały z jednej strony. Korytarz nie był w dobrym stanie. Ze stropu oderwało się kilka płyt i cegieł. Tu i ówdzie gruz piętrzył się do kolan. Relkin wydźwignął się z trudem przez dziurę, odpoczywając potem przez kilka minut na podłodze. Powietrze było tu gorące i śmierdziało siarką. Chłopiec podniósł się zwolna na nogi i ruszył w stronę czerwonego blasku. Wkrótce pokonał zakręt, za którym światło przybrało na sile, a hałas stał się ogłuszający. Ujrzał w oddali otwór w ścianie korytarza - źródło światła. Minutę później wyszedł na maleńką, wykutą w skale galeryjkę, wysoko nad podłogą ogromnego pomieszczenia. Poniżej płonęły paleniska kuźni Nieuchronnej Zagłady. Z podziwem przypatrywał się paru ogromnym trollom, które gigantycznymi szuflami sypały rudę w jeziorko płynnego metalu. W innym miejscu grupa półnagich ludzi, odzianych jedynie w skórzane fartuchy, wykuwała miecze, piki i topory. Chmury dymu towarzyszyły przepływaniu stali przez piasek do tygli. Nieco dalej ustawiono tuziny ław, na których inni mężczyźni kuli i ostrzyli stal, ładując ją następnie na wózki, wiozące je w miejsce, gdzie zaopatrywano je w jelce, rękojeści i trzonki, przygotowując nowy oręż dla armii Nieuchronnej Zagłady. Olbrzymie wrota otworzyły się z trzaskiem i z innej sali wyłonił się wóz pełen rudy, ciągnięty przez spoconych niewolników. Nad głowami strzelał im z bata imp o szczególnie wrednym pysku. Wóz zatrzymał się przy trollach z szuflami. Niewolnicy pobiegli przechylić go i wysypać rudę na stos, z którego giganci zasilali jeziorko metalu. Przy akompaniamencie trzaskających batów nieszczęśnicy wyprostowali wóz i zawrócili z nim, opuszczając kuźnię. W pewnej chwili Relkin zobaczył, jak jeden z nich przewraca się i upada. Impy zaczęły go bić. Podźwignął się na kolana, zaraz jednak przewrócił się ponownie. Wóz już odjechał, lecz impy nadal znęcały się na niewolnikiem. Po paru minutach złapały go za bezwładne ręce i nogi i zaciągnęły do otworu nad ogniami góry, z którego sączyła się smużka dymu. Bez wahania wrzuciły ciało do dziury. Błysnęło. Relkin wyobraził sobie, że dym lekko zgęstniał. Impy zawróciły i ruszyły za wozem. Potężne odrzwia zatrzasnęły się z hukiem. Giermek wzdrygnął się. Jeden z trolli obrócił głowę, a jego czerwone ślepia zdawały się patrzyć prosto na niego. Relkin przykucnął z łomoczącym sercem. Nie rozległ się jednak żaden alarm, toteż po kilku sekundach wyjrzał zza naturalnej, kamiennej barierki. Troll wrócił do sypania rudy w toń rozpalonego do białości metalu. Robotnicy otworzyli ujście, wypuszczając strumień płynnej stali, która z rykiem i syczeniem wsiąkała w piasek. Relkin odczołgał się i wrócił do korytarza. Rozumiał, że w pewnym sensie ujrzał właśnie serce potęgi Zagłady. Produkcja broni na tak wielką skalę umożliwiała jej uzbrojenie hordy impów i ludzi, która zgniecie legiony Argonathu. Kolejny raz miasta Argonathu otoczone zostaną morzem wrogów. Niedaleko galeryjki tunel rozgałęział się na trzy przejścia. Jedno biegło prosto, drugie w dół, a trzecie w prawo. Zrezygnował z prowadzącego w dół korytarza z obawy, iż może on prowadzić do kuźni i trolli. Drogę na wprost spowijał mrok, a w przejściu na prawo majaczyło słabe światełko. Wybrał światło i dość szybko doszedł do wąskiego okna w ścianie, rzucającego blask na wijące się w dół wąskie schody. Za oknem widać było kolejną wielką, choć słabo oświetloną przestrzeń, z której dobywał się przerażający smród. Z drżeniem ruszył w dół po schodach i dotarł do ślepej ściany na dnie głębokiej studni. Gładź ściany zakłócały jedynie dwie cegły, celowo z niej wystające. Chłopiec dotknął ich, a potem na nie naparł. Nic się nie stało. Pchnął jedną, a później drugą, nadal bez efektu. Już miał się poddać i wrócić na górę, kiedy wpadł na pomysł pociągnięcia cegieł ku sobie. Natychmiast wąska sekcja ściany obróciła się, czyniąc przejście do spiżarni oświetlonej wybitym trzydzieści jardów dalej świetlikiem. Pod jedną ścianą stały beczki że świeżą wodą. Pod drugą skrzynie do połowy wypełnione owsem. Z dziękczynną modlitwą do Bogini Relkin odszpuntował beczkę, pozwalając strumieniowi świeżej wody spływać mu wprost do przełyku. Kiedy już napił się do woli, napełnił ziarnem chustę, związał ją i wsunął pod kaftan. Następnie nalał wody do bukłaka. Nacisnął cegły i wydostał się na tajemną klatkę schodową, gdzie zostawił jedzenie i wodę, po czym wrócił do spiżarni i kontynuował zwiedzanie. Odkrył ciąg magazynów o różnych kształtach i przeznaczeniu. Jeden był dość mały i przesycony wonią rumu, dobywającą się z setek umieszczonych tu baryłek. Pilnowali go strażnicy, wysocy, ponurzy mężczyźni w czerni z pikami i łukami. Relkin zawrócił na ich widok i spróbował z innym pomieszczeniem. Przechowywano tu wosk w blokach długich na trzy stopy, a szerokich na jedną. W kolejnej salce znalazł tuby smoły i musiał się tu ukryć, podczas gdy nadzorowani przez impy niewolnicy ładowali ciężką tubę na wózek, który następnie wypchnęli z pomieszczenia. W końcu uznał, że zobaczył dość. Lagdalen potrzebowała wody i jedzenia, a jego nie było już stanowczo zbyt długo. Odszukał spiżarnię i otworzył ukryte przejście. Wrócił długimi korytarzami koło kuźni do dziury w podłodze, wiodącej do powstałych w lawie jaskiń. Przecisnął się przez otwór z wodą i prowiantem i ruszył fosforyzującym korytarzem. Nie zauważył żółtych ślepi, obserwujących go z mroku, które towarzyszyły mu, trzymając się cieni. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY Bazil ocknął się z głębokiego, pozbawionego marzeń snu. Przypominało to powolne wychodzenie z mrocznej, bezdennej studni. Wreszcie otworzył oczy. Było jasno, choć światło było przyćmione. Śmierdziało strasznie. Spróbował poruszyć się. Zabrzęczał metal i poczuł ucisk na nadgarstkach, kostkach i wzdłuż ogona. Zajęczał z rozpaczą. Wszystko sobie przypomniał - desperacką walkę u drzwi kuchni i Hogo, czarnego stwora, który eksplodował niczym chory balon, kiełbasa wypchana zepsuciem. Był przykuty do ściany. Każdą kończynę opasywało pięć potężnych, stalowych bransolet, zatrzaśniętych i przyspawanych do ciężkich łańcuchów, przymocowanych metalowymi sworzniami do muru. Nawet ogon miał skrępowany. - Aha - rozległ się w pobliżu smoczy głos. - Złamany Ogon nareszcie się przebudził. Nesessitas! - We własnej osobie. Przynajmniej nie był sam. - Gdzie u licha jesteśmy? Zielona smoczyca stała rozkrzyżowana i przykuta do przeciwległej ściany. - Nie mam pojęcia. Kiedy się obudziłam, już tu byłam, tak samo jak ty. - Co z innymi - kapitanem Keseptonem, giermkami? - Wiesz tyle samo, co i ja, przyjacielu. Było tu całkiem nudno, przynajmniej do tej chwili. Bazil kłapnął szczękami. Cóż za paskudne położenie dla smoka. - Co możemy zrobić? - Niewiele - odrzekła znużonym głosem. - Proponuję czekać. I czekali, zdaniem Bazila przez całą wieczność, choć sądząc po nasilaniu się i słabnięciu światła wpadającego przez maleńkie okienko pod sufitem, minęły zaledwie dzień i noc. A potem drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wkroczyła buńczucznie czereda impów w czarnych mundurach, zdobionych złotem i szkarłatem. Używając blaszanych gwizdków, przywołali czwórkę masywnych trolli, jakich Bazil nigdy wcześniej nie widział. Miały mlecznobiałą skórę i różowe dłonie, stopy i uszy. Blade, pozbawione koloru oczy osadzone były nad pyskami, z których wystawały wielkie kły. Ciągnęły ciężki wózek na dwóch kołach. Impy okrążyły celę, z bezczelną butą sprawdzając smocze okowy. Potem skupiły się wokół Bazila, gestykulując i paplając w swoim gardłowym języku. - Wygląda na to, że idziesz na pierwsze danie, Złamany Ogonie. - Mam dla nich wiadomość - ten homar nie pójdzie żywy do garnka. Nesessitas zachichotała. - Nie sądzę, żebyś zmieścił się do jakiegokolwiek garnka. Może zjedzą cię na surowo. - Diabelnie twarde mięso do żucia. Stary smok - żylasty smok. Olbrzymie trolle podreptały naprzód i zaczęły go rozkuwać. Nie było to łatwe: niezgrabne paluchy nie przywykły do kluczy. Bazil poczuł, jak opadają z niego kajdany, oswobadzając po kolei nogi, ramiona i ogon. Następnie trolle złapały go za łapy i gładko uniosły w powietrze. Dwa impy pochwyciły ogon. Pozbawiony oparcia był bezradny, no, prawie bezradny. - Mówiono mi, że smoki strasznie syczą, kiedy wkłada się je do wrzątku - dorzuciła Nesessitas. - Jeszcze nie wsadzili mnie do kotła - odparował. Napiął mięśnie i spróbował wyrwać się z uścisków czterech trolli albinosów. Zakolebał się i szarpnął, zaskakując ich swoją żywotnością, zaraz jednak wzmocnili chwyt. Lecz impy nie były przygotowane na siłę drzemiącą w wykrzywionym, połamanym ogonie. Z okrzykami przerażenia poszybowały przez całą celę, z głuchym łupnięciem uderzając o ścianę. Bazil złapał uwolnionym ogonem jednego z oprawców za kostkę i przewrócił go, czyniąc z całej grupy kłębowisko muskularnych kończyn i masywnych cielsk. Smok pierwszy stanął na nogi. Reszta impów w celi wrzasnęła że strachu i zakotłowała się w drzwiach. Bazil złapał pierwszego trolla z brzegu i cisnął go głową naprzód w drzwi. Impy uciekły, a troll utkwił w przejściu. Reszta olbrzymów zerwała się już z podłogi i zagrzewany do boju przez Nesessitas Bazil Złamany Ogon dał im lekcję prawdziwej walki. Przewaga była, oczywiście, po ich stronie, tyle że były powolne. Okładał je kułakami, wybijając kły i zostawiając na łbach i ramionach długie skaleczenia. Ich blada krew, równie bezbarwna jak reszta ciała, wypełniła powietrze specyficznym, słodko-słonym zapachem. Kamienna podłoga zrobiła się mokra i śliska. W końcu zapędziły go do kąta, powaliły i skopały. Zaraz do celi wpadły spieszące z odsieczą dwa kolejne trolle albinosy i w niewielkim pomieszczeniu zrobiło się ciasno od zwalistych cielsk. Ponownie zakuty w łańcuchy Bazil został podniesiony z ziemi i położony na oczekującym wózku, którym ruszył w podróż po olbrzymim, podziemnym mieście Zagłady. Bazil przyglądał się kamiennym murom i stropom, szerokim alejom i wąskim sztolniom. Wzdłuż rozległych bulwarów ciągnęły się jasno oświetlone sklepy i warsztaty. Wszędzie jeździły riksze i niewielkie powozy ciągnięte przez przykutych do dyszli ludzkich niewolników. Powozami poruszali się głównie mężczyźni i kobiety, którzy wybrali służbę dla Zagłady. Pochodzili z różnych ras i krain, lecz łączyła ich twardość rysów i arogancja. Eskorta trolli doprowadziła go do ogromnych, czarnych wrót. Podwoje otwarły się, wpuszczając ich do mrocznego wnętrza przestronnych komnat i korytarzy. Po minięciu dwóch następnych bram, znaleźli się w wielkim holu, gdzie z sufitu zwieszała się olbrzymia, czarna kula, przypominająca pająka rozmiarów domu. Przestrzeń, gdzie wisiała kamienna sfera, ograniczona była z trzech stron stalową kratą. Czwarta strona pozostała otwarta. Pod płonącymi na ścianach pochodniami stali uzbrojeni mężczyźni. Trolle podjechały wózkiem pod samą kulę. Baz uniósł lekko głowę i zobaczył, że wózek stoi na samym skraju ciemnej przepaści, uciekającej pionowo w dół. Usłyszał chrobot łańcuchów i krążków. Czarna sfera obniżyła się, majacząc groźnie tuż nad nim. Przekonał się, że była to kula zwykłej, czarnej lawy, wypolerowana i gładka, opięta siatką stalowych łańcuchów. Wiele słyszał o tym dziwacznym tworze nieprzyjaciela, jednak aż do tej chwili nie przyjmował do wiadomości jego istnienia. To nie był zwyczajny kawałek skały. W tym kamieniu wyczuwało się obecność, której nie mógł przeoczyć nawet niewrażliwy smok - potężną, nieprzejednaną, okrutną. Ta straszliwa inteligencja skupiała się teraz na nim. Na powierzchni głazu pojawiła się pulsująca, czerwona kropka wielkości jabłka. Nagle rozległ się brzęk cieńszych łańcuchów i z otchłani wychynęły trzy wysokie, wąskie klatki, ustawiając się przed ogromną, czarną sferą. W środkowej klatce stał szczupły mężczyzna bez uszu i powiek. Ściskał metalowe pręty, wpatrując się wytrzeszczonymi oczami w Bazila. Po prawej stronie znajdowała się monstrualnych rozmiarów kobieta, której tłuste cielsko wylewało się przez kraty. Była ślepa i miała zaszyte usta, pozostawiono jej jednak duże, odstające uszy. Nagle mężczyzna w klatce po lewej złapał grube kraty i przemówił gromkim głosem. - Witaj w moim mieście, władco smoków. Oczy Zagłady gwałtownie obniżyły się i dyndały teraz tuż nad Bazilem. Usta ucichły do pomruku. - To rzadka przyjemność gościć tu kogoś z twej rasy. Zaprawdę nieczęsto mamy ten honor. - Nagle głos zrobił się zrzędliwy. - Prawdę rzekłszy, smoki wolą raczej umrzeć, niźli zgodzić się na odwiedzenie mnie w moim mieście. - Zaraz jednak Usta uspokoiły się. - Ty jednak tu jesteś. To wspaniale, nawet jeśli będziemy musieli skazać cię na śmierć. Bazil próbował dojrzeć, za pomocą jakich mechanizmów kontrolowano klatki, w których trzymano Oczy, Uszy i Usta Zagłady. Zajrzał w głąb otchłani. Daleko w dole dostrzegł niewyraźne poruszenia i usłyszał trzaskanie batów. Potężne trolle nadzorowały tam grupy niewolników, obsługujących liny i kołowroty. - Zainteresowało cię działanie naszych mechanizmów, władco smoków? Smok przeniósł w milczeniu wzrok na skałę. - Nieważne - ciągnęły Usta. - Jesteś tutaj i obiecujemy sobie wiele rozrywki z tego powodu, chyba że okażesz rozsądek... Oczy odfrunęły, zastąpione przez kobietę z uszami. Najwyraźniej oczekiwano od niego odpowiedzi. Graj na czas - rozległ się cichy głos w jego głowie. - Co to jest? Kim jesteś? - zapytał Bazil. Oczy wróciły na swoje miejsce, wybałuszając się na niego. - Kim jestem? - ryknęły Usta. - Nie wiesz? Czy to możliwe? Bazil poczuł, jak ogarnia go gniew. - Tak, kim jesteś? Widzę tylko gołego człowieka w klatce. Nagiego brudasa. Rozległ się przerażający śmiech. - Nic nie widzisz, gadzie. To są moje oczy. - Łańcuchy zagrzechotały, podnosząc chudego mężczyznę o wytrzeszczonych oczach. - A to są moje uszy! Klatka z tłustą kobietą uniosła się i zatrzymała. - A to są moje usta! - I zwalisty mężczyzna poruszył się w górę i w dół. Bazil odczekał chwilę. - A więc żyjesz wewnątrz skały, tak przynajmniej twierdzisz. Znów usłyszał okropny śmiech. - Bystry jesteś, jak na gada. Baz najeżył się. „Gad” było ludzkim określeniem, serdecznie nie cierpianym przez większość smoków. - Posłuchaj mnie, smoku. Posłuchaj, przyjacielu. - Nie jestem twoim przyjacielem, skało. Uwolnij mnie, a bardzo szybko ci to udowodnię. Śmiech. - O tak, wyobrażam to sobie, na szczęście jednak nie będziesz miał okazji, żeby mnie skrzywdzić, o nie. To wielce nieprawdopodobne. Masz jednak jedyną szansę ocalenia swej żałosnej skóry. Co więcej, twoja sytuacja może się znacząco poprawić. Po dłuższej chwili. - Jak? - Uwolnię cię i obsypię zaszczytami, jeżeli obiecasz słuchać mnie i walczyć dla mnie. Było to tak absurdalne, że Bazil wpadł w furię, wywołaną rozmiarami obrazy. - Zabijasz smoki, zabijasz ludzi, trzymasz niewolników. Nie mam z tobą nic wspólnego. Głos powrócił do mruczenia. - Och, nie marnuj takiej szansy. Nie dostaniesz następnej. Tylko pomyśl - możesz albo zginąć marnie ku uciesze gawiedzi, albo żyć jako mój sługa, dumny i hołubiony. Gardło Bazila stężało z nienawiści. - Odkąd tylko wyklułem się z jajka, wiedziałem, że ty i twoi władcy jesteście źli. Nigdy nie będę ci służył. Marnujesz czas, skało. Lecz Zagłada jeszcze nie skończyła. - Mam nadzieję, że nie. Zastanów się. Uczynię cię generałem, zbierzemy armię smoków, które będą walczyć w naszej sprawie. Bazil wybuchł, omal nie strącając wozu w otchłań. - Smoki nigdy nie będą ci służyć. Myślisz, że walczylibyśmy u boku trolli, które hodujesz do zabijania innych smoków? Nigdy, durna skało, przenigdy! Na długi czas zapadła cisza. Czerwony punkt pulsował. Wreszcie Usta ożyły. - Cóż, wobec tego muszę przyjąć, że jesteś tak głupi, jak mi mówiono. Dobrze. Umrzesz więc dla naszej przyjemności. Świetnie, tłumy potrzebują nowych wrażeń. - Usta poderwały gwałtownie głowę. - Zabrać go! - ryknęły. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY Siedzieli w ciemnościach i przeżuwali przyniesiony przez Relkina owies. To była ciężka praca, niemniej tak wyglądał pierwszy posiłek, jaki mogli zjeść od bardzo długiego czasu. Lessis była szczupłym kształtem rozciągniętym na skale. Umierała, a oni nie mogli na to nic poradzić. Lagdalen walczyła że wzbierającym w niej płaczem. Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Relkin próbował ją pocieszyć, lecz odsunęła się od niego. Od tej chwili siedzieli blisko siebie, nie dotykając się jednak i skupiając na żuciu. Z nieznanych bliżej przyczyn Relkina przepełniała dziwna nadzieja. Podróż przez podziemia Tummuz Orgmeen zaszczepiła w nim dziwaczną myśl, że jakoś zdołają stąd uciec. Nie chciał myśleć o niczym ponadto. Zbyt wiele bólu. Stracił smoka - może już nie żył, a może właśnie konał. Musi go jakoś odszukać. Co prowadziło do dalszych nieprzyjemnych kwestii. Co będzie, jak już go odnajdzie? Jak ma uratować smoka, być może ciężko rannego, niezdolnego do marszu? Westchnął w duchu. Skupi się na wydostaniu się stąd. To pierwszy krok. Przełknął i napił się odrobinę wody. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch w ciemnościach. Podniósł głowę i poczuł, jak krew ścina mu się w żyłach. Oczy! Miliony ślepi, otaczających ich niczym błyszczące, złe świecidełka. Lagdalen zauważyła, jak tężeje, uniosła wzrok i wydała cichy okrzyk. Jaskinia była jak wyłożona futrem. że spowijających ich mroków wyłoniły się tysiące tysięcy szczurów. Gruby dywan gryzoni pełznący wolno w ich stronę. Relkinowi zaschło w ustach. Dobył miecza i wstał powoli, nie zważając na trzęsące się kolana. To będzie bez wątpienia straszna śmierć. Pożarci przez armię gryzoni. Ciszę mąciły jedynie chrapliwe oddechy Relkina i Lagdalen oraz szuranie szczurzych łapek po skale. - Pomóż nam, matko - szepnęła dziewczyna. Szczury sunęły ku nim cicho i nieubłaganie, nagle jednak coś gwałtownie powstrzymało ich pochód. W sam środek hordy gryzoni z gniewnym miauknięciem zeskoczył że skały czarny kot. Szczury cofnęły się, zostawiając pustą przestrzeń wokół muskularnego kocura, najwyraźniej leciwego, o białym pyszczku i mnóstwie blizn na łebku. Nadal jednak te gorejące gniewem ślepia i ostre, pożółkłe kły budziły szacunek. To nie był tłusty, domowy kotek, pupilek do noszenia na rękach. Miauknął znowu i szczury umknęły mu z drogi, nie dość szybko jednak i kocia łapa w mgnieniu oka uderzyła sześć razy, rozrzucając gryzonie na wszystkie strony. Relkin zauważył kolejną dziwną rzecz - kot nie wysunął pazurów i nie utoczył ani kropelki szczurzej krwi. Odrzucone precz gryzonie wylądowały bezpiecznie na ziemi i natychmiast zanurkowały w dającą bezpieczeństwo hordę kompanów. Szczury cofnęły się i kocur podszedł do młodych ludzi, stojących przed ciałem wielkiej Lessis. Syknął, położył płasko uszy i napiął mięśnie, jak gdyby zamierzając skoczyć na chłopca. Relkin wpatrywał się w niego w zadziwieniu, niemniej machnął mieczem przed sobą. Kot sprawiał groźne wrażenie, lecz był tylko kotem, a jemu nieobce było wywijanie mieczem. Jeśli do tego dojdzie, to będzie martwy kot. Nie chciał wyobrażać sobie, co mogą wtedy zrobić szczury. A co robiły teraz? Kompletnie niewytłumaczalne. Czy ten kot był królem szczurów? Dlaczego zwykle nieprzejednani wrogowie zachowywali się w taki sposób? Kocur zasyczał i skoczył. Relkin zamachnął się mieczem, lecz spudłował i kot w mgnieniu oka znalazł się na kamiennej płycie u boku Lessis. Giermek uniósł miecz. Kocur przycupnął koło czarownicy i zasyczał, lecz nawet nie drgnął. Chłopiec zawahał się. Kocur wydał z siebie przeciągłe, żałosne miauczenie. Lagdalen nagle ścisnęła Relkina za ramię. - Nie. Zabicie tego kota nie byłoby chyba dobrym pomysłem. Opuścił broń. - W porządku. Nie robi jej krzywdy, ale czego, u diabła, chce? Nie znała odpowiedzi. - A co z nimi? - Machnął rękaw stronę szczurów. Pokręciła głową. - Nie wiem, Relkinie. Kot obrócił się do nich tyłem, skupiając się całkowicie na Lessis. Usiadł koło jej ramienia i zdawał się oglądać ją uważnie, po czym znieruchomiał. - Nie rozumiem - wyznała Lagdalen, oglądając się na zbitą masę szczurów. Drżała jak liść. Czuła się bardzo nieswojo. Jeszcze nigdy tak się nie bała, nawet kiedy troll rzucił się na nich w piwnicy gospody Pod Czarnym Ptaszyskiem. Relkin wziął ją za rękę. Choć raz jej nie wyrwała. On także dygotał, lecz jej dotyk pozwalał mu opanować się. - Nie wiem, sam nie wiem, co o tym myśleć - wymamrotał. Kot odwrócił się ku nim, zasyczał i znowu położył płasko uszy, po czym zeskoczył że skały i z miauczeniem rzucił się na szczury, rozrzucając je dokoła. Znów jednak obeszło się bez krwi, kocie pazury pozostały schowane. Tak potraktowane szczury nie protestowały ani nie starały się bronić. W powietrzu pojawiło się dziwne napięcie, które zaraz znikło, a wszystkie szczury poruszyły się jednocześnie, obiegając ich i przemykając między nogami, po czym wspięły się na płytę, gdzie spoczywała Lessis. Lagdalen gwałtownie wciągnęła powietrze. - Nie - wyszeptała. Gryzonie nie zwracały jednak na nich uwagi. Wtłoczyły się pod ciało lady, które kilka sekund później zostało podniesione na setkach grzbietów i przesunięte na skraj płyty. Czekały już tam tysiące następnych szczurów, tworzących żywy pagórek. Czarownica została delikatnie przeniesiona i wzgórze rozpłynęło się, unosząc ją że sobą. Czarny kocur prychnął i znowu wyrzucił w powietrze kilka gryzoni, nie czyniąc im jednak żadnej krzywdy. Szczury szczerzyły tylko na niego żeby, a przewrócone, błyskawicznie stawały na nogi i wracały do swoich zadań. Ciało lady oddalało się od nich, unoszone przez rzekę gryzoni. - Nie - łkała Lagdalen. Relkin zerwał się na równe nogi. - Chodź, pójdziemy za nimi. Nie sądzę, żeby zamierzały wyrządzić krzywdę jej lub nam. Lagdalen patrzyła za Lessis. Jak to możliwe? Czarownica miała wielu przyjaciół, zwłaszcza wśród zwierząt - ale te szczury? Nie mieli jednak innego wyjścia, a Lessis oddalała się od nich coraz bardziej. Poszła chwiejnie za Relkinem, śledzącym stado małych, brązowych figurek, które przecięły dno jaskini i znikły w wąskiej szczelinie. Kocur zatrzymał się tam, mierząc ich tymi swoimi żółtymi ślepiami. Chłopiec podszedł do niego wolno i ostrożnie. Zwierzę nie poruszyło się ani nie ostrzegło go najmniejszym choćby parsknięciem. Kiedy Relkin znalazł się na wyciągnięcie miecza od niego, kot wydał serię cichych, żałosnych miauknięć, po czym obrócił się i smyrgnął w wąską, boczną jaskinię. Relkin i Lagdalen poszli za nim. Po paru jardach dotarli do miejsca, w którym jaskinia zwężała się do otworu o wysokości dwóch i szerokości trzech stóp. Kot przeszedł przez niego i zamiauczał z drugiej strony. Chce, żebyśmy za nim poszli... chodźmy. - Giermek wczołgał się do środka. Przejście było wąskie, lecz miało tylko sześć stóp długości, po przebyciu których chłopiec znalazł się w większym pomieszczeniu. Tu także rosły świecące porosty. Szczury złożyły Lessis na stercie siana, przyniesionym tu przez nieznane dłonie, po czym otoczyły ją morzem małych ciał, nie podchodząc jednak bliżej niż do skraju legowiska. Były niesamowicie zdyscyplinowane, nawet kiedy w sam ich środek wskoczył kot, ponownie wyrzucając kilka z nich w powietrze. Po prostu odsunęły się od niego, nie wykazując chęci odwetu. Kocur podszedł do twarzy Lessis, usiadł i wpatrzył się w nią poważnie. Relkin i Lagdalen wymienili zaskoczone spojrzenia. W panującej ciszy poczuli narastanie napięcia, mocy, która emanowała z hordy małych zwierzątek. Mrowiła ich skóra, a włosy na karkach i ramionach uniosły się. - Czujesz? - zapytała po chwili Lagdalen. - Czy czuję? Prawie poderwało mnie z ziemi! - To dla niej - one to robią dla niej. - Ale co to jest? Co one robią? Lagdalen nie zdążyła odpowiedzieć. Wszystko wywietrzało jej z głowy na widok budzącej się Lessis, która po chwili uniosła głowę. - Lady! - zawołała, myśląc, że ma halucynacje. Czarownica zamrugała oczami, spojrzała na Lagdalen i uśmiechnęła się. - A więc wciąż żyjemy! Cieszę się. - Przeniosła wzrok na kota. - Ach, stary przyjacielu, nadal tkwisz w tym miejscu śmierci. Cóż, cieszę się, że cię widzę, i rozumiem, iż przybyłeś spłacić dług. Obawiam się, że muszę zażądać spłacenia go w całości, ponieważ znajdujemy się w wielkim niebezpieczeństwie, a ja jestem bliska śmierci i choć potrafiłabym ją zaakceptować, to jednak nie wolno mi tego uczynić. Sprawa, której służymy, wciąż mnie potrzebuje, dlatego też muszę żyć. Jestem pewna, że to rozumiesz, stary druhu. Kot trwał niewzruszony. Szczury jednak były niespokojne. Lessis zauważyła to. - Widzę was wszystkich i cieszę się, że dobrze sobie radzicie. Jest was o wiele więcej niż niegdyś. Relkinowi ścierpła skóra. Szczury zakłębiły się dokoła. Były zadowolone! Obmyła ich fala szczurzej radości. Cóż, było ich tu naprawdę mnóstwo, nie można zaprzeczyć. Lessis przemówiła znowu. - Ale wybiegam zanadto naprzód. Będę potrzebowała paru rzeczy. Utraciłam mnóstwo krwi, a nie mamy zbyt wiele czasu. Relkin wysunął się do przodu. - Co możemy zrobić, lady? - Ach, Relkin Sierota. Powinnam była wiedzieć, że przeżyjesz. Razem z Lagdalen. Cóż, potrzebuję kilku rzeczy i muszę prosić was o ich przyniesienie. Chłopiec uniósł kciuk. - Z miasta? Tak. - Jest to do zrobienia - znalazłem drogę. - Oczywiście, że tak. Kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, kradłeś coś, pamiętasz? Relkin przełknął ślinę. - Tak, moja lady. Uśmiechnęła się. - Teraz znowu musisz coś ukraść, tym razem jednak nie możesz dać się złapać. Giermek przysiągł, że do tego nie dopuści. - To dobrze, ponieważ musisz udać się do Ogrodu Czarodziejów. Pewne grzyby rosną tylko tam. Potrzebny mi jest złoty kapelusz - mały grzybek, nie większy od guzika przy twojej koszuli. Magowie wykorzystują go do różnych rzeczy, lecz dla mnie jest niezbędny do tego, co muszę tu zrobić. Potrzebuję go, a także świeczki i czegoś do jej zapalenia. - Gdzie znajdę Ogród Czarodziejów, moja lady? - Opisz mi, co widziałeś podczas swojej wycieczki. Relkin szybko wypełnił jej polecenie. - Dobrze. Jesteśmy blisko kuźni, co oznacza, że znajdujemy się pod komorą. Będziesz musiał znaleźć okno i wspiąć się po ścianie na pierwsze umocnienia. Zobaczysz stamtąd Ogród Czarodziejów - błękitną pagodę, stojącą w samym końcu ogrodu. Giermek zerwał się na równe nogi. - Zaczekaj - powstrzymała go Lessis. Rozkaszlała się. Miała nienaturalnie błyszczące oczy. - Napotkasz trudności. Przy murze ogrodu... słuchaj uważnie. Relkin pochylił się nad nią, by nie uronić ani słowa. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ÓSMY Najtrudniejsze nie było sforsowanie bramy Ogrodu Czarodziejów, jak przewidywała Lessis, lecz wydostanie się z wnętrza wieży, otaczającej komnatę Zagłady, na zewnętrzny mur i powrót stamtąd. Jedyna droga, jaką znalazł Relkin, prowadziła przez wąskie, wykuszowe okno, skąd mógł zeskoczyć na zewnętrzny mur, gdzie widział już szereg potencjalnie użytecznych uchwytów dla rąk. Celował w pięciostopową szczelinę pomiędzy murami. Poniżej ziała sześćdziesięciostopową przepaść, gdzie czekała pewna śmierć. Uznał, że dostanie się na mur było możliwe, wręcz relatywnie łatwe. Nierealny był natomiast powrót bez pomocy drugiej osoby. Dlatego właśnie musiała czekać na niego Lagdalen, by w odpowiednim momencie wywiesić linę lub pas, którego będzie się trzymać tak długo, aż zarzuci nogę na okno i wgramoli się do środka. Oznaczało to, że dziewczyna musiała mu towarzyszyć w wędrówce przez labirynt tuneli dziurawiących komorę i pozostać tam, ukrywając się w spiżarni i co piętnaście minut wyglądając przez okno, czy już powrócił. Wykusz okna znajdował się na szczycie schodów łączących południowy kompleks podziemi że środkowymi poziomami twierdzy, gdzie zgromadzone były straże. Miejsce było ciche i spokojne - nie zaglądał tu nikt prócz zabłąkanych strażników. Mimo to, ryzyko było olbrzymie, a już kompletną zagadką pozostawało, czy Lagdalen ma wystarczająco silne ramiona, by utrzymać skórzany pas, na którym będzie wisiał Relkin, zanim zdoła wdrapać się do środka. Kiedy już znalazł się na zewnętrznym murze, wszystko stało się prostsze. Podpełzł szczytem muru do bramy wieży. Odkrył tam dobre uchwyty dla rąk i ruszył w górę, w poprzek ściany pod samą wieżyczką. W wieżyczce siedział strażnik, lecz nie usłyszał Relkina, przemykającego dziesięć stóp niżej. Zewnętrzny mur wykonany był z surowych głazów, ułatwiających wspinaczkę. Giermek nie miał żadnych kłopotów że schodzeniem i pozostawaniem w cieniu pomiędzy murem a wieżą. Bez problemów zszedł na dół, mijając po drodze dachy kilku magazynów wybudowanych w pobliżu samej bramy. Zeskoczył do zakurzonej alejki, prowadzącej na szeroki bulwar, ciągnący się w kierunku bramy. Niedaleko ujrzał błękitną pagodę Ogrodu Czarodziejów. Szedł spiesznie ulicami Tummuz Orgmeen. W pobliżu twierdzy nie było zbyt tłoczno. Dalej rozciągała się starożytna dzielnica, gdzie było znacznie więcej ludzi, lecz przy samej wieży znajdowały się tylko baraki straży i inne budynki niezbędne rządom Zagłady oraz świątynia i ogród magów. Ustawił się w kolejce do wejścia do ogrodu. W połowie tworzyli ją chłopcy, starsi lub młodsi od niego. Większość ubrana była byle jak, tylko nieliczni nosili jedwabie z białymi pończochami i czerwonymi podwiązkami. Ci ostatni obnosili się także z perukami i różem na policzkach. Wyróżniało ich to jako starszych uczniów ważnych czarodziejów. Tak czy owak, wszyscy byli pomagierami magów i nikt nie spojrzał po raz drugi na odzianego w przybrudzony, podróżny strój Relkina. Przy bramie każdy był szybko odpytywany przez wartownika. Relkin powtórzył dokładnie to, co wcześniej ustalił z Lessis był uczniem Spurgiba, czarodzieja Piątego Nadejścia. Miał przynieść swemu szacownemu mistrzowi złoty kapelusz. Zapytany o hasło Spurgiba, odrzekł: „Ralta!” i po sprawdzeniu w książce kodów został wpuszczony do środka. Mógł jedynie zgadywać, skąd Lessis znała hasło czarodzieja faktycznie mieszkającego w Tummuz Orgmeen - Szara Lady naprawdę miała przyjaciół w wielu dziwnych miejscach. Ogród był istnym labiryntem ścieżynek i rabatek, na których rosły jaskrawe kwiaty, paskudne grzyby i inni tajemniczy przedstawiciele świata flory. Relkin ujrzał parę staruszków, pielęgnujących kępę krzewów o brązowych liściach i czarnych gałęziach. Uważnie smarowali liście mlekiem i spulchniali ziemię dokoła. Niedaleko nich potężnie zbudowany mężczyzna zrywał owoce śmierci z wysokiego drzewa o białej korze. Owoce przypominały kształtem niewielkie czaszki, a zawarta w każdym z nich trucizna wystarczała do uśmiercenia dwudziestu ludzi. Od kolejnego staruszka Relkin uzyskał informację, gdzie może znaleźć zebrane na dziś złote kapelusze. Dołączył do krótkiego szeregu uczniów, obsługiwanych przez staruszka o wielkim nosie. Kiedy nadeszła jego kolej, otrzymał jeden grzybek i zawinął go w szorstki papier. Następnie wrócił na ulicę i do alejki. Stamtąd wspiął się na dachy i dalej na mur. Szybko dotarł na szczyt umocnień i zatrzymał się na chwilę, odzyskując oddech. Już miał ruszać dalej, kiedy niecałe dwadzieścia stóp od niego otworzyły się z trzaskiem jakieś drzwi. Zanurkował za róg wieży. Na mur wymaszerowało dwóch strażników. Szli w jego kierunku. Błyskawicznie zszedł niżej i przytulił się do skarpy na zewnątrz muru, wysoko nad miastem. Miał tu kiepskie uchwyty, a stopy z ledwością utrzymywały się na stromej skarpie. Nie utrzyma się tu zbyt długo, nawet jeśli nikt nie dostrzeże go z dołu. Mężczyźni zatrzymali się dokładnie nad nim, rozprawiając o jakiejś premii, której im nie wypłacono, co najwyraźniej wielce ich wzburzyło. Chłopiec zrezygnował z wędrówki do wąskiego okna, gdzie oczekiwała go Lagdalen. Musiał znaleźć drogę na dół, a przynajmniej niżej, gdzie zdoła znaleźć lepsze oparcie dla rąk. Ostrożnie przesunął się w bok, po czym zaczął schodzić w dół, wymacując oparcia dla stóp. Pięćdziesiąt stóp niżej odkrył wąski, lecz użyteczny występ, opasujący mur na całej jego długości. Oznaczał on miejsce, gdzie nadbudowano mur z okazji pojawienia się w Tummuz Orgmeen Nieuchronnej Zagłady. Korzystając z występu, szybko udał się do sąsiedniej wieży. Po dotarciu do niej zszedł niżej, chroniony cieniem przed ciekawskimi spojrzeniami z dołu. Wkrótce powrócił do labiryntu alejek. Dotarł szerokim łukiem na tyły twierdzy, wzniesionej na wschodnich obrzeżach Tummuz Orgmeen. Daleko przed nim, za starą dzielnicą, majaczyły mury wielkiej areny wybudowanej przez niewolników Zagłady ku uciesze mieszkańców. Zagłębił się w starożytnym bazarze, szybko gubiąc się w kurzu i zgiełku olbrzymiego rynku. To tutaj znajdowało się serce miasta, miejsce, które było wielką metropolią na długo przed pojawieniem się Zagłady. Lecz chociaż Tummuz Orgmeen było miastem kupieckim, położonym przy naturalnym szlaku handlowym do Hazogu, od zawsze cieszyło się okrutną reputacją. To było miasto odwiecznego zła, miejsce, gdzie dzikie, wędrowne szczepy poddały się zepsuciu i dekadencji. Te stare wzorce władcy ujęli jedynie w karby żelaznych rządów swego przerażającego tworu. Dookoła niego kupcy-nomadzi targowali się z mieszczanami o wszystko, od końskiego mięsa, przez dywany i owoce po metale. Wrzawa była straszna, lecz dla Relkina nie różniła się niczym od zgiełku dowolnego miasta Argonathu. W Marneri było podobnie. Po chwili minął targ niewolników i natychmiast zrozumiał ogromną różnicę pomiędzy miastami Argonathu a ich nieprzyjacielem. W Argonathcie nikt nie był niewolnikiem, wszyscy byli wolni, choć przykuci więzami ekonomicznymi do swojego miasta, wioski lub klanu. W tym właśnie momencie chłopiec pojął przyczynę swojej tu obecności i pochwycenia go przez tryby tych tytanicznych zmagań. Na podwyższeniu prezentowano właśnie młodą, atrakcyjną dziewczynę. Była naga, a prowadzący aukcję zachwalał jej wdzięki lubieżnymi gestami i obleśnym tonem. Jej twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Była jak wykuta w kamieniu. Równie dobrze mogła to być Lagdalen. Ta myśl zmroziła mu serce. Poszedł dalej. Następni byli młodzi teetolscy wojownicy. Na obliczach widać jeszcze było ślady po farbie. Nosili obroże na szyjach, a w oczach wciąż gorzała furia ich rodzinnych lasów. Oglądała ich grupka brzuchatych przedsiębiorców, potrzebujących nowych rąk do przenoszenia głazów i cegieł. Relkinowi żal było tych biednych chwatów, porwanych z ojczyzny, pozbawionych wolności i skazanych na krótkie, pełne cierpienia życie nosicieli kamieni. Nagle ujrzał elfa w klatce, przypominającego dzikiego ptaka. Malująca się w zielonych oczach rozpacz była tak namacalna, że serce chłopca ponownie ogarnął smutek. Odwrócił wzrok. Nie mógł na to wszystko nic poradzić, przynajmniej nie tu i nie teraz. Jego zadanie polegało na powrocie do lady Lessis z grzybkiem w kieszeni. Minął zagrodę że starszymi kobietami, wyniszczonymi niewolniczą pracą i przeznaczonymi na sprzedaż dla czarodziejów do ich okrutnych eksperymentów. Trzasnął bicz. Ktoś krzyknął z bólu. Szedł przed siebie z nienaturalnie ściągniętą twarzą i zaciśniętymi zębami, które nie wypuszczały na zewnątrz buzujących mu w piersi przekleństw. Dotarł do rogu i skręcił, po czym oparł się o ścianę, oddychając powoli i czekając, aż serce przestanie mu walić, a pot na czole obeschnie. Podszedł do niego starzec z niewolniczym powrozem w ręku. Relkin odsunął się, lecz intruz złapał go za ramię. - Hej, śliczniutki, a co ty tu robisz? - zagruchał, próbując zarzucić Relkinowi pętlę na szyję. Śmierdziało mu z ust, a oczy błyszczały gorączkową radością. Chłopiec uderzył go pięścią w nos, szarpnięciem unikając sideł. Starzec złapał się za nos i bluzgnął stekiem wyzwisk, niemniej żelazny chwyt na łokciu Relkina nie osłabł. Wręcz przeciwnie - ucisk nasilał się i giermek ponownie zdzielił go kułakiem, tym razem zbijając z nóg. Mimo to, uścisk nie zelżał. Łowca niewolników nie zamierzał go puścić. Relkin kopnął go i dobył sztyletu. Przyłożył mu stal do gardła. - Puść mnie albo umrzesz - wyszeptał chrapliwie. Uchwyt na ramieniu natychmiast osłabł i Relkin wyrwał mu się. Starzec wrzasnął i zaczął wzywać straże. Relkin wycofał się błyskawicznie z rynku, przeciął ulicę z budynkami pełnymi świń - zapach był tu bardzo silny - i dotarł do płytkiego rowu. Obrócił się i ruszył wzdłuż niego, oglądając się co jakiś czas, czy nikt go nie goni, ale nikogo nie zauważył. * * * Mniej niż dwieście jardów od miejsca, gdzie Relkinem miotały strach i wściekłość, kapitan Hollein Kesepton stał na olbrzymiej arenie i zaciskał gniewnie pięści. Rozciągała się przed nim piaszczysta płaszczyzna amfiteatru. Dookoła kłębiły się nieprzeliczone rzesze widzów, witających rykiem punkt kulminacyjny toczącej się na ich oczach walki. Z trzech mężczyzn, wypchniętych do walki z mistrzami impów w czarnych zbrojach, pozostał tylko kawalerzysta Jorse. Na jednego żołnierza przypadały trzy impy, uzbrojone w batogi i miecze. Jorse walczył toporem, niemal zbyt ciężkim dla niego. Wokół niego wiły się i trzaskały bicze impów. Jorse zamachnął się rozpaczliwie i stracił równowagę, pociągnięty ciężarem głowicy topora. Zaświstały batogi i kawalerzysta stracił broń. Impy kopały go i chłostały, zagrzewane rykami uradowanej tłuszczy. Kesepton odwrócił wzrok. Wszyscy tak skończą, posiekani na plasterki na tym przesiąkniętym krwią piasku ku uciesze tłumów mieszkańców Tummuz Orgmeen. - No dalej, wstawaj, człowieku! - warknął subadar Yortch. Obrzucił wściekłym wzrokiem Keseptona. Nie odzywali się do siebie. Jak gdyby zagrzany do boju wołaniem swego subadara, Jorse zdołał podźwignąć się chwiejnie na nogi, łapiąc za bicz i pomagając sobie szarpnięciem. Zdzielił trzymającego go impa pięścią w twarz i odpędził innych ciosami batoga. Pozostali bali się stawić mu teraz czoła. Tłum ucichł. Zagrał róg. Impy wycofały się, a tłum wydał zgodne „Aaaach!” Na przeciwległym krańcu areny rozwarły się olbrzymie, podwójne wrota, zza których wyjechał rydwan, ciągnięty przez czwórkę białych koni. Powodowała nimi przepiękna, młoda kobieta, odziana w białe, jedwabne kimono i srebrzysty hełm, przykrywający długie, złociste włosy. Ostrym okrzykiem zachęciła konie do szarży i runęła na Jorse’a. Kawalerzysta nie był w stanie uciec. Ledwo trzymał się na nogach, a poza tym, nie miał dokąd. Podjął niewygodny topór i czekał na przeciwniczkę. Konie gnały na niego, kierując się lekko na prawo. Kobieta kręciła nad głową liną, drugą ręką trzymając wodze. Nadjeżdżając, krzyczała dziko i szaleńczo. Jorse spojrzał w oczy dziewczyny - zimne oczy mordercy i zdekoncentrował się, odrobinę za późno wyprowadzając cios. Chybił. Za to jasnowłosa Walkiria w rydwanie nie spudłowała i żołnierz został zbity z nóg szarpnięciem liny, która owinęła się mu wokół ramion. Koniec powrozu został przywiązany do gałki z boku rydwanu i urocza wojowniczka objeżdżała arenę, pozdrawiając machaniem dłoni tłumy, które zgotowały jej owację na stojąco, podczas gdy ciało konającego Jorse’a zostawiało na piasku coraz szerszy strumień krwi. Po drugim okrążeniu młoda kobieta zatrzymała zaprzęg i odcięła linę. Wrota na końcu areny otwarły podwoje i dziewczyna zacięła konie, po czym z rosnącą szybkością opuściła arenę. Nawet nie spojrzała na rozciągnięte na piachu zwłoki. Na arenę wypędzono niewolników, starych mężczyzn i kobiety, niemal zbyt słabych, by mogli chodzić o własnych siłach. Ich właśnie obarczono ponurym zadaniem usunięcia martwych i konających. Ich zniedołężnienie powodowało wiele dziwacznych incydentów, wzbudzając wesołość gawiedzi. Radosny nastrój podtrzymywali klaunowie, głównie impy, choć było wśród nich także paru ludzi, którzy stroili sobie żarty, podkreślane czasami ciosem maczugi lub bata. Udział Keseptona i jego ludzi w dzisiejszych występach dobiegł końca. Drzwi zagrody otworzyły się nagle i pojawiły się w nich impy z biczami. Ocalali żołnierze Keseptona zostali spędzeni schodami na dół w labirynt kazamat. Wreszcie zatrzasnęły się za nimi drzwi ich celi. Liepol Duxe zmierzył Keseptona gniewnym spojrzeniem. - No cóż, kapitanie, mój śliczny kapitanie, oto do czego doprowadziło nas twoje dowództwo. Ofiary mordowane jedna po drugiej dla zabawy czeredy złaknionych krwi demonów. A wszystko dlatego, że dałeś się zauroczyć! Hollein wzruszył ramionami. Co z tego? Cóż innego mógł zrobić? Duxe był jednak zbyt wściekły, żeby teraz przerwać. - Byłeś zbyt zajęty uganianiem się za tą dziewuchą! Nie nadajesz się na dowódcę - od dawna to mówiłem. Kesepton czuł, że ogarnia go gniew, zdołał się jednak pohamować. - O ile sobie przypominasz, sierżancie, otrzymaliśmy wyraźne rozkazy. Weald obserwował ich że znużeniem. Ostatnim z więźniów w tej celi był Flader, szermierz z Marneri. Gdyby miało dojść do walki, sprzymierzyłby się z Duxem, a porucznik z kapitanem. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Sierżant kiwał głową, a z wykrzywionych ust płynęły nabrzmiałe nienawiścią słowa. - Zawsze byłeś wyróżniany, przez wzgląd na twego dziadka. Dlatego właśnie tu się znalazłeś, dla zabawy wiedźmy, która nas wszystkich ukatrupiła. Hollein zwinął dłonie w pięści, nie odrywał ich jednak od boków. - To kłamstwo, sierżancie, i kiedy już będzie po wszystkim, spotkamy się z mieczami w garściach, by wyjaśnić to sobie jak mężczyźni. Do tego momentu jednak staraj się pamiętać o swoim stopniu i skup się raczej na tym, jak polepszyć naszą sytuację i uciec stąd. Ba. - Usłyszałeś mnie? - Ty już nie myślisz. Rozum wypaliły ci marzenia o tamtej dziewce, którą podsunęła ci wiedźma. W życiu nie widziałem równie cielęcego spojrzenia. - Duxe uśmiechnął się posępnie do Fladera. - Nasz kapitan przypominał uczniaka, uganiającego się za swoim pierwszym kawałkiem tyłka. Flader wyszczerzył w odpowiedzi żeby w uśmiechu. Weald zesztywniał, gotowy do walki. Napięcie rosło. Patrzyli się na siebie nawzajem, gotowi zabijać. W samą porę rozległo się głośne stuknięcie w drzwi i zgrzyt klucza w zamku. To impy z wieczerzą - kleikiem z kawałkiem czarnego chleba. Napięcie natychmiast znikło. Z ponurymi minami zabrali się za jedzenie. * * * W innej celi, nie więcej niż sto jardów od tej, którą Kesepton dzielił z Duxem i Wealdem, Bazila Złamanego Ogona z Quosh wyrwał z drzemki huk otwierających się drzwi. Olbrzymie trolle albinosy przyprowadziły Nesessitas z pogawędki z Zagładą. Bazil patrzył tępo, jak przykuwają ją do ściany. Wyglądała na niezwyczajnie przygaszoną. Trolle zatrzasnęły drzwi. - I? - zapytał cicho po kilku sekundach. - I zobaczyłam skałę, tak jak mówiłeś. - Głupią skałę. - Nie, tu się mylisz, ona wcale nie jest głupia. Udało mi się jednak zobaczyć, jakim sposobem porusza się w górę i w dół. - Ach. - Poniżej znajduje się galeria, na której drużyny ludzi i trolli ciągną liny poruszające łańcuchami. - Czyli jest tak, jak przypuszczaliśmy. - Dokładnie tak. Baz zerknął na wąskie okno w murze, będące jedynym źródłem światła. - To miejsce jest naprawdę duże. Czuję to. - Bardzo duże, większe od Marneri. - Skała też jest duża, co? - Bardzo duża. Robi wrażenie. - Ale każdą skałę, choćby nie wiadomo jak wielką, można rozbić na mniejsze kawałki, nie? Słysząc to, Nesessitas roześmiała się cicho. - Prawda, lecz nawet smoki potrzebowałyby do tego młotów i wolnych rąk. - Nie, gdybyśmy przecięli łańcuchy podtrzymujące skałę. Zielona smoczyca zachichotała. - Dobry pomysł, tyle tylko, że nie możemy uwolnić się z własnych łańcuchów. Bazil przytaknął. - To jest problem. Tego jeszcze nie rozgryzłem. - Cóż, daj mi znać, jak ci się uda. I lepiej pospiesz się, ponieważ jesteśmy główną atrakcją jutrzejszego dnia. Wyrzucą nas na arenę, żebyśmy walczyli o życie. - Tego się spodziewaliśmy. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i grupa impów w brudnych, białych fartuchach wepchnęła do środka wózek z misami surowego mięsa. - Najedzcie się, potwory, bo jutro umrzecie, a Zagłada życzy sobie, żebyście okazali w swych pojedynkach siłę. Zanurzyły szufle w posiekanym mięsie i uniosły je do smoczych pysków. - Jedzcie, jedzcie, jedzcie - zaintonowały dziwaczną świdrującą w uszach pieśń. - Co to za mięso? - zapytał Bazil. Przedtem nie dostawali mięsa, tylko gulasz z bulw i ziarna. - Jedzcie, jedzcie, jedzcie! - zakrzyknęły oszalałe impy. Bazil spojrzał na Nesessitas. - Smakuje jak wieprzowina, ale jestem zbyt głodny, by dbać o to, co to naprawdę jest. - Obejrzał się na impy. - Co to jest, do cholery?! ryknął. - Ludzkie mięso, o smoki, ludzkie mięso z areny! - wykrzyknęły impy. Jeden z nich nachylił się nad Bazilem, wrzeszcząc. Bazil parsknął i capnął go szczękami za ramię. Kreatura zawyła z bólu i przerażenia, i uderzyła go wściekle w bok głowy, rozpaczliwie próbując wybić mu oko, zrobić cokolwiek, byle tylko uwolnić się od zatopionych w jego ciele kłów. Bazil jednym ruchem szyi posłał go pod przeciwległą ścianę, gdzie znieruchomiał na podłodze. Impy uciekły, unosząc że sobą nieprzytomnego dowódcę. - Wierzysz im? - zapytała Nesessitas. - Nie wiem, niech ich diabli, niech ich wszyscy diabli. Pogrążyli się w ponurym milczeniu. Czy to możliwe, żeby kapitan i pozostali nie żyli? Czyżby naprawdę ich nieświadomie zjedli? Takie myśli budziły mdłości, nawet u istot, które w stanie dzikim jadły ludzi na równi że wszystkim, co udało się im upolować. Mijał czas. Bazil obserwował słabnięcie wpadającego przez wąskie okno światła. Zapadał półmrok późnego popołudnia. Zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś ujrzy słońce, czy też może umrze w tej ciemnej dziurze, zaginiony w mieście zła? Jakiś czas później zauważył nieznaczne poruszenie przy oknie. Ruch powtórzył się, po czym pojawił się tam okrągły przedmiot. Po chwili w wąskim otworze zjawiła się ludzka noga. Po paru sekundach były już dwie nogi i część tułowia. W tych odzianych w brązowe, przybrudzone spodnie nogach było coś dziwnie znajomego. - Bardzo dobrze, kimkolwiek jesteś - odezwał się Bazil. Teraz musisz tylko zejść stamtąd, nie łamiąc sobie karku. Okno dzieliło od ziemi dwadzieścia stóp. Jednak właściciel nóg nie zeskoczył, a zszedł na dół, wykorzystując jako uchwyty dla rąk szczeliny między kamieniami. Bazil wytrzeszczył ślepia, Nesessitas również. Wreszcie skórzany smok ryknął. - Głupi chłopcze! Jak nas tutaj znalazłeś? Relkin podbiegł do swojego podopiecznego, po czym obrzucił uważnym spojrzeniem Nesessitas. - Musiałem zdobyć parę rzeczy dla lady. Żyje, ale została ranna i utraciła bardzo dużo krwi. Obawiamy się, że może umrzeć, lecz przynajmniej jest bezpiecznie ukryta głęboko pod miastem. - Kto jeszcze jest z tobą? „My” to kto? - dopytywała się zielona smoczyca. - Lagdalen z Tarcho, asystentka Lessis. - Nikt więcej? - Nesessitas była rozczarowana. - Nie, Nessi, nie wiem, gdzie jest Marco Veli. Obawiam się, że został pojmany z pozostałymi. - Co się z nami stało? Co to była za przeklęta kreatura? zapytał Bazil. Relkin wrócił do smoka i uściskał olbrzymie, pokryte szorstką skórą cielsko. - Lady nazywała go Hogo. To wszystko, co wiem. - Głupi chłopcze, nie powinieneś był tu przychodzić. - Wspinałem się po murze, kiedy usłyszałem smocze głosy. Od razu wiedziałem, że tu jesteście. - Powiedz mi więc, co wiesz ty, który wydostałeś się na zewnątrz. Czym jest Hogo? - Potworem stworzonym przez Zagładę, tworem zła. - Wydzielał taki smród, że wszyscy pomdleliśmy. Tak. - Jak oni robią takie dziwaczne stworzenia? Giermek wzruszył ramionami. - Jakiś wynaturzony proces. - Co jest na zewnątrz? - Wysoki mur - znajdujecie się na środkowym poziomie głównej twierdzy miasta. Zewnętrzny mur opasuje wieżę - to jego właśnie widzicie. Za murem leży miasto - jest bardzo duże i nędzne. Jest... okropne. - Gdzie reszta? - syknęła Nesessitas. - Nie wiem. Nie mam czasu teraz ich szukać. Muszę wracać do lady. - Więc żegnaj, chłopcze, gdyż jutro umrzemy. Relkin obrócił ściągniętą twarz do smoka. - Skąd wiesz? - Powiedzieli nam, że jutro będziemy walczyć na arenie. Chłopiec oblizał niespokojnie usta. - Coś się stanie, nie martw się. Lady nas nie zawiedzie. Bazil zachichotał. - Dobrze. Cieszę się, że to powiedziałeś - pomoże mi to usnąć tej nocy. Nesessitas uśmiechnęła się po smoczemu, bez radości w ślepiach. Relkin zesztywniał. - Tak będzie - ciągnął szorstkim głosem. - Zobaczycie, powstrzymamy ich. Bądźcie gotowi na znak. Muszę już iść. Wspiął się na ścianę, przecisnął przez wąskie okienko i zniknął. - Głupi chłopak - warknął Bazil. Wymienili z Nessi zachmurzone spojrzenia. - Przynajmniej żyje - stwierdziła. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY Po raz trzeci księżniczka Besita została wezwana na długą, prywatną audiencję u Zagłady. Spotkania odbywały się w przytulnym pokoiku nad komnatą Zagłady, na samym szczycie wieży. Okazywana jej uwaga bardzo Besicie pochlebiała. Podobało się jej podniecenie, wywoływane bliskością potęgi. W Marneri nikt jej tak nie traktował, a już na pewno nie ojciec. Pokój spotkań przypominał wysadzaną klejnotami szkatułkę, wyłożoną futrem i wyposażoną w meble z kości słoniowej. Jeden koniec pomieszczenia był otwarty na Tubę - czarną pustkę, podczas audiencji całkowicie wypełnianą przez Zagładę. Na takie okazje pięć pokojówek ubierało ją w przepiękną suknię z czarnego jedwabiu że srebrnobiałymi wstawkami i prosty, okrągły czepek że srebra. Kiedy ujrzała się w lustrze w tych srebrzystych pantalonach i błyszczących, srebrnych spinkach i klamrach, poczuła się jak jakaś barbarzyńska królowa. Faktycznie, od przybycia do Tummuz Orgmeen traktowano ją jak monarchinię. Nawet Thrembode odnosił się do niej zgoła inaczej, kłaniając się w pas i proponując pomoc, miast wydawać rozkazy. Prawdę rzekłszy, wręcz przyjmował polecenia od niej! Besita uznała to za wielce zajmujące. Poza tym, wytrenowane wielomiesięczną podróżą ciało dostarczało jej więcej satysfakcji z życia niż kiedykolwiek. Pozostawało jeszcze Tummuz Orgmeen. Prawdziwa metropolia. W porównaniu z nią Marneri było takie ciasne i prowincjonalne, ograniczone i nudne. Tutaj ciągnęły się szerokie aleje z willami elit, piękne place i rotundy oraz wygodna droga dla powozów, wijąca się po zboczach Kciuka. Miasto pod wieloma względami rywalizowało z samym Kadeinem. Wreszcie te bazary i targi na starym mieście, tętniące życiem ściągającym tu że wszystkich stron świata. Można tu było spotkać mieszkańców najdalszych krain i kupić najbardziej nawet egzotyczne towary że wszystkich stref klimatycznych. Rozprawiali o takich ekscytujących sprawach jak handel z Przyjaznymi Wyspami czy odległą Iantą lub miastami Palasae. A co najlepsze, akceptowali ją! Chcieli słuchać o jej przygodach na Ganie. Towarzysze kolacji i zabaw mieli twarde twarze i byli tacy podniecający. Ich kobiety - bystre i cudownie pełne szacunku do Besity, zawsze tytułujące ją księżniczką i odnoszące się do niej z należytym respektem. No i sama Zagłada, daleka od bycia przerażającym monstrum, w co zawsze wierzyła Besita, w rzeczywistości - fascynującą „osobowość” o tylu problemach i takiej ilości pracy do wykonania, że aż wzbudzała współczucie. A może to była „ona”? Księżniczka nie zdecydowała jeszcze do końca - jakże można określać per „coś” istotę tak pełną zrozumienia dla innych i ich kłopotów? W pewnym sensie Zagłada była sierotą, naturalnym obiektem litości. Została stworzona i odtrącona. Nakazano jej pracować niestrudzenie nad zapewnieniem pokoju w regionie i położeniem kresu wojowniczej ekspansji miast Argonathu. Takie biedactwo musiało budzić żal. Usiadła w wygodnym fotelu z kości wymierających mamutów Hazogu, wyściełanym wypchanymi lisami i kunami. Na nogach miała fascynujące buty z jaszczurczej skóry, udekorowane polakierowanymi skrzydłami motyli. Olbrzymia skała wypełniała jeden koniec komnaty. Na jej froncie jaśniał czerwony punkt. Z boku, w jednym szeregu wisiały trzy klatki, okryte czarnym jedwabiem, kryjącym ich mieszkańców. Widać było jedynie błyszczące oczy, wyzierające przez otwory w materiale spowijającym środkową klatkę. Przyzwyczaiła się do nich, nie traktowała ich jak ludzi. Skupiała się raczej na czerwonym punkcie, który zgodnie z tym, co wyjawiła jej Zagłada, symbolizował jej aktywną osobowość. Audiencja, tak samo jak poprzednie, rozpoczęła się od długiego monologu Zagłady. Miała wiele do powiedzenia o długiej wojnie z Argonathem. Zagłada ufała jej. Była bardzo ważna dla najbliższej przyszłości całego regionu. Besita i Zagłada będą musiały razem dzielić ciężar rządzenia nim i zakończenia wojny. Księżniczce bardzo to pochlebiało. - Rozumiesz - mruczały Usta - że nie można pozwolić, by obecna sytuacja trwała. Uporczywe podporządkowywanie się imperialnym wymysłom i planom doprowadziło do zbyt wielkiego rozlewu krwi i zniszczenia. Ty, moja droga, możesz stać się na to odpowiedzią. Zostaniesz największą królową w historii, a jeśli będziesz sobie tego życzyć, Thrembode zostanie twym małżonkiem. Skinęła głową. Tak, przystojny Thrembode w roli męża to byłoby miłe. Lecz to ona będzie rządzić, a nie impulsywny czarodziej. Och, jak on to znienawidzi. Uśmiechnęła się w duchu. - Kiedy tylko osadzimy cię na tronie Marneri - ciągnęła Zagłada - rozwiniemy handel, na którym wszyscy się wzbogacą. Oczywiście przede wszystkim skorzysta na tym ludność Argonathu. Obniżone zostaną podatki, a zamiast cmentarzy rozrastać się będą miasta i wioski. Czy widzisz to tak samo jak ja? Tę niedaleką przyszłość pokoju i obfitości? Czerwony punkt pulsował. Walczyła. Tak naprawdę, to widziała raczej siebie i Thrembode’a, pławiących się w luksusie i rządzących Marneri, zmusiła się jednak do skupienia na wioskach, gospodarstwach i zwykłych ludziach. - Tak, sądzę, że tak. Uważam, że byłoby to cudowne. Zagłada była zadowolona. - Moja droga księżniczko, która zostanie królową Marneri, naprawdę czuję, że nasze umysły zbliżyły się do siebie w wielce korzystny sposób, nie uważasz? - O tak - wyrzuciła z siebie. - Muszę prosić cię o przysługę, bardzo prostą rzecz. - Proś o cokolwiek, z przyjemnością ci pomogę. Jestem tylko zwyczajną skałą, unieruchomioną i stworzoną, by służyć światu. Mimo to, odczuwam, jestem kimś i posiadam uczucia. Rozumiesz? - O tak - potwierdziła. - Chciałabym, żebyś mnie dotknęła. Połóż dłoń na czerwonym punkcie. Była poruszona - tylko tyle zostało temu biedactwu, kiedy potrzebowało intymności! Z drugiej strony w zakamarkach jej umysłu ozwały się stare, bezsilne zakazy. - Wynaturzenie! krzyczały. - Zło! Niepewna, splotła ręce na piersi. - W żaden sposób nie wyrządzę ci krzywdy - odezwała się nieco nieszczęśliwym głosem Zagłada. - Czy ten punkt jest gorący? - zapytała Besita. - Ani trochę. To, co widzisz, nie jest wywołane znanymi ci formami energii. Chodź, łaknę twego dotyku, królowo Besito. Zachichotała, wyciągnęła ramię i położyła palec na głazie. Poczuła leciuteńkie mrowienie i wrażenie czyjejś obecności. - Czujesz mnie? - zapytały Usta. - Tak. Tak mi się przynajmniej wydaje. Jakby mrowienie i coś jeszcze. - Świetnie. To oznacza, że nawiązałyśmy kontakt. Tak. - Powtórzymy to jeszcze. - Zabrzmiało to chrapliwie, nieomal emocjonalnie. - Naprawdę? - Tak, a po pewnym czasie udoskonalimy naszą więź. Poznamy się doskonale, moja księżniczko. - Chyba... chyba masz rację. - Czuła dziwne podniecenie. Zaiste, tajemnicza to była magia. Dostąpiła takiego zaszczytu. Czuła się tak, jak gdyby ktoś wyrwał ją z niezasłużonego ukrycia i wyniósł na sam szczyt. - W swoim czasie będziemy mogły rozmawiać, nie używając głosów ani słów. - Jakież to... hm... intrygujące. - O tak - przytaknęła Zagłada. Zaczepiła w niej haczyk i po pewnym czasie będzie należała całkowicie do niej, będzie powolna jej woli jak każda z ludzkich „jednostek operacyjnych”. Nadeszła chwila rozstania. Zagłada życzyła jej wszystkiego dobrego i przeprosiła, ale miała teraz zaplanowaną konferencję i musiała wziąć w niej udział. Ze zgrzytem łańcuchów i stukotem kołowrotów skała zniknęła z olbrzymiego okna i ruszyła w dół. Drzwi zasunęły się, zamykając Tubę. Natychmiast otworzyło się boczne przejście i uśmiechnięte niewolnice kiwnęły na nią, żeby za nimi poszła. Pięćdziesiąt stóp niżej Zagłada zatrzymała się w głównej komnacie audiencyjnej. Zgromadził się tam cały jej sztab. Z przodu stali generałowie armii, odziani w czarną skórę i polerowaną stal. Za nimi skupiła się grupa starszych czarodziejów w czarnych szatach Padmasy. Z boku zgromadzili się szefowie administracyjni oraz wodzowie dzikich plemion, którzy uklękli przed potęgą Tummuz Orgmeen. - Witam was wszystkich - odezwały się Usta Zagłady. Zgromadzeni tu mężczyźni i kobiety reprezentowali wszystkie rasy i części świata, łączył ich jednak specyficzny blask oczu. Byli ludźmi żądnymi zaspokojenia swej potrzeby władzy i bogactwa. Ich serca pulsowały nienawiścią do reszty świata. Wymamrotali pozdrowienie dla Zagłady, nisko się kłaniając. Skała kontynuowała. - Jak was poinformowano, zmianie uległa strategia naszej najbliższej kampanii. Przeciwnik albo domyślił się, co zamierza my zrobić, albo dowiedział się o tym z ust zdrajcy, kryjącego się w naszych szeregach. Nastała cisza. - Wierzcie mi, że jeżeli doszło do zdrady, to taka osoba zostanie wykryta, a wtedy... Wszyscy zadygotali na myśl o tym, co przydarzy się komuś takiemu. - Niemniej, jesteśmy równie elastyczni jak nasz wróg - zmieniliśmy plany. W tym roku nie będziemy mieć pożytku z Teetoli nieprzyjaciel zadał im zimą poważne straty. Życzenie Krwi nie zdoła ich teraz poderwać do walki. Jednak nasz nowy program hodowlany odniósł wielki sukces. Produkcja impów wzrosła do tysiąca miesięcznie. Naszym agentom w Ourdh należą się gratulacje za zabezpieczenie nam tak wielu kobiet. Para magów skinięciem głów skwitowała uprzejmy aplauz, zgotowany im przez pozostałych. - Tak oto zapewniliśmy sobie wzmocnienie sił, potrzebnych nam w nadchodzącym sezonie. Generał Erks przedstawi strategię, którą opracowaliśmy. Generał Erks wystąpił naprzód i wspiął się na podwyższenie po prawej strony Zagłady. Był wysokim mężczyzną o siwych włosach i zimnych oczach, banitą z dalekiego królestwa Kassimu. Przez wiele lat służył władcom Zagłady w Padmasie, oni zaś przysłali go tutaj, do nowej Zagłady w Tummuz Orgmeen, by poprowadził świeże armie. Erks odchrząknął. Głos miał niski i gardłowy. - W tym roku dysponujemy wystarczającymi siłami, by wyprowadzić co najmniej trzy dywersyjne natarcia, zanim rzucimy do boju naszą główną armię. Przeciwnik będzie musiał odpowiedzieć na nasze ataki pozoruj ące, gdyż będą one na tyle poważne, by móc spustoszyć spore terytoria. A kiedy jego siły zostaną rozproszone wzdłuż granicy, przekroczymy Oon z trzydziestoma tysiącami impów i zaatakujemy Kenor. Spodziewamy się przewagi dwa do jednego w ewentualnej bitwie, do której może tam dojść. Zgromadzeni pokiwali głowami, mrucząc coś do siebie. - Zgnieciemy ich armię i zaczniemy niszczyć mniejsze siły. Wreszcie przeprawimy się przez Malguny do nadbrzeżnych prowincji. Przewiduję, że nim nastanie zima, będziemy oblegać Talion i Marneri. Odpowiedziały mu jeszcze energiczniejsze potakiwania i głośniejsze pomruki. Zagłada zazgrzytała klatką Ust. - Do następnego lata zostaniemy panami Argonathu! Unieśli prawe pięści i gromko pozdrowili Zagładę. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY Zapadła noc, nim Relkinowi udało się znaleźć miejsce na murze naprzeciwko okna. Czekał zdenerwowany, kucając pod osłoną wieżyczki i nie odrywając oczu od wykusza. Długo nie widział nic. Zaczął już podejrzewać, że Lagdalen coś się przydarzyło. Okno znajdowało się w spokojnej części twierdzy, mimo to, nic nie gwarantowało jej bezpieczeństwa. Pogrążał się powoli w rozpaczy, a słońce chowało się za horyzontem, zanim ujrzał w oknie jakieś poruszenie. Zamachał i zerknął ponownie. Nareszcie wróciła Lagdalen. Szybko ześlizgnął się po ścianie, uważnie wybierając uchwyty. Nie mógł pozwolić sobie na upadek, będąc tak blisko osiągnięcia sukcesu. Zatrzymał się nieco powyżej okna w przeciwległym murze. Nadszedł najgorszy moment, gdzie najłatwiej było o porażkę. Lagdalen wywiesiła za parapet końcówkę pasa, owinąwszy sobie drugi koniec wokół rąk. Rozciągała się pod nim wielka pustka, symbol śmierci, czekającej tylko, żeby go pochwycić. Skoczył. Przez chwilę szybował nad otchłanią, po czym uderzył w ścianę twierdzy i zaczął się ześlizgiwać, skrobiąc palcami o chropowate kamienie. Wreszcie namacał skórzany pas i pochwycił kurczowo sam jego koniec. Lagdalen szarpnęło i pociągnęło w stronę okna, niemniej nie wypuściła pasa z rak. Relkin kołysał się przez chwilę na zewnątrz, po czym złapał pas drugą ręką i wparł stopy w mur. Zaczął się podciągać, wystawiając siły Lagdalen na najcięższą próbę. Dziewczyna trzymała pas oburącz, opierając stopy o obramowanie okna, długo jednak nie była w stanie tak go utrzymywać. Kiedy jednak osiągnęła ten punkt, że pas zaczął wymykać się jej że zdrętwiałych palców, na parapecie pojawiła się dłoń Relkina. Chwilę później już był w środku. Lagdalen stała nieruchomo, łkając z ulgi. Ręce miała sine od kurczowego trzymania pasa. Złapał ją i uściskał, zauważając przy tym, że byli już jednakowego wzrostu. Sześć miesięcy temu w Marneri była od niego odrobinę wyższa. - Lagdalen, dokonałaś tego - wyszeptał. Westchnęła i odchrząknęła. - Masz go? - zapytała. Tak. - Ukrywałam się w spiżarni na dole. Wcześniej kręciły się tu impy. Czekałam całymi godzinami już myślałam, że coś ci się stało. - Na murze stali wartownicy. Musiałem zawrócić i ukryć się w mieście. - Niemal zwariowałam z niepokoju. Już chciałam wrócić do lady. - Dzięki Bogini, że zaczekałaś. Jestem twoim dłużnikiem, Lagdalen z Tarcho. - Ujął jej dłoń, pochylił się i pocałował ją. Zwinęła palce w pięść, jakby zamierzaj ąc go uderzyć, w końcu jednak wparła ją mu w pierś, lekko odpychając. - Jesteś głupi i za młody dla mnie. Chodź, wracamy. Modlę się, żeby jeszcze żyła. - Ja także - mruknął, mając jednocześnie nadzieję, że sam będzie żył wystarczająco długo, by być w odpowiednim wieku dla Lagdalen z Tarcho. Wrócili, przemykając przez publiczne korytarze do tajnego przejścia i schodząc w podziemia. Kolejny raz prześlizgnęli się koło kuźni, słuchając trzasków batogów, walenia młotów i bulgotania wody. Dostali się dziurą do tunelu. Dla Lagdalen okazało się to ponad siły i upadłaby, gdyby nie Relkin, który złapał ją w krytycznym momencie i bezpiecznie zestawił na dno korytarza. Dotarli do strefy fosforyzujących porostów. W połowie drogi usłyszeli z oddali jakieś hałasy - brzęczenie stali, pomruk głosów i ostre komendy. - Grupa poszukiwawcza - syknął Relkin, obracając się i ciągnąc za sobą Lagdalen. W głębi tunelu pojawiły się słabe światełka. Na szczęście były za daleko, by ich oświetlić. Biegli z powrotem, dopóki nie znaleźli innego tunelu. Skręcili i uciekali dalej. Po pewnym czasie korytarz zaczął gwałtownie opadać, skręcając jednocześnie ostro w prawo. Chłopiec nie był pewny, wydawało mu się jednak, że wracają pod twierdzę i komorę. Wreszcie wynurzyli się na ukrytej galerii, górującej nad rozległą komnatą. Wypełniały ją rzesze kobiet, ludzkich wraków, przykutych łańcuchami do zagród pod ścianami, rodzących impa za impem, jednego miesięcznie, dopóki nie uwalniała ich miłosierna śmierć. Lagdalen włosy stanęły dęba. Relkinowi zaschło w gardle. Setki, tysiące kobiet, noszących w brzuchach impy, zakutych w łańcuchy jak zwierzęta i doglądanych przez inne kobiety, odziane w czarne uniformy Tummuz Orgmeen. - Jak można w czymś takim uczestniczyć? - zapytał Relkin zduszonym głosem. Lagdalen nie miała na to odpowiedzi. Mieszkańcy Tummuz Orgmeen byli złymi ludźmi o zimnych sercach. Służyli Zagładzie, mając nadzieję skorzystać na jej triumfie. W innej sali eksperymentowali eugenicy Zagłady. Relkin ujrzał krowę, skazaną na śmierć przy rodzeniu czegoś ogromnego, co rozwijało się wewnątrz niej. Błądząc po jaskiniach i korytarzach długo jeszcze miał przed oczami biedne zwierzę o rozdętym brzuchu. Dotarli wreszcie do schodów, którymi wrócili na wyższy poziom tuneli, gdzie szybko odnaleźli skrzyżowanie zapamiętane z wcześniejszych wędrówek. Wrócili na stary szlak. Tym razem nie natknęli się na żaden patrol. Niestety piętro niżej znów usłyszeli głosy, daleko, lecz niewątpliwie na tym samym poziomie. Dotarli do pomieszczenia, gdzie znalazł ich kot i jego szczurza świta. Niełatwo było odszukać szczelinę w skale i ciasny tunelik do drugiej sali. Szczury pożarły porosty, pogrążając komnatę w mroku. Dłuższą chwilę błądzili po omacku, zanim nie usłyszeli pisków i nie ujrzeli w słabym świetle pierścienia szczurów, śmigających po podłodze przy tunelu za ich plecami. Kilka z nich wbiegło pod skałę i znikło. Relkin pochylił się i odnalazł wreszcie ukryte przejście. Wkrótce znaleźli się w tajemnej komnacie. Czarny kot wpatrywał się że smutkiem w ciało Lessis. Kiedy podeszli, zmierzył ich spojrzeniem dużych, poważnych ślepi. Towarzyszyło mu kilka szczurów, lecz po żywym dywanie, który tak niedawno skrywał podłogę pomieszczenia, nie było nawet śladu. Relkin skinął kotu głową i pokazał mu grzyba. Nie wiedział czemu, czuł jednak, że powinien to zrobić, jakby przepraszając za opieszałość. Kot zamrugał i spojrzał na Lessis. Była trupioblada. Prawdę rzekłszy, wyglądała chłopcu na całkiem martwą. - I co? - Obrócił się do Lagdalen, czując ogarniające go przerażenie. Spóźnili się? Dziewczyna przykucnęła przy kruchym ciele lady. - Wróciliśmy, lady. Mamy to, o co prosiłaś. Kot miauknął żałośnie. Okręcił się, zamiauczał ponownie i wyprężył grzbiet. Spojrzeli na niego, ten jednak wbijał wzrok w twarz Lessis. - Nie wiem. Czasami zapada w trans, który trwa całymi dniami. Rozmawia z bytami, których nie jesteśmy w stanie zobaczyć. Widziałam rzeczy, Relkinie, których nie potrafię wytłumaczyć. Chłopiec znowu odniósł to dziwne wrażenie. Ta drobna, blada kobieta, leżąca na stercie siana, była okiem cyklonu sił i wydarzeń - maleńką osią działań o niezwykłym rozmachu. Sama próba przyjrzenia się im wywoływała w nim zawroty głowy. - Ale czy ona jeszcze żyje? - wymamrotał, jako że nie widział, by oddychała. - Serce jej bije, choć wolno - odparła Lagdalen. - Co z raną? - Czysta, nie ma zakażenia. - No to musimy spróbować ją obudzić. Lagdalen nie była tego taka pewna. - Sama nie wiem, czy to rozsądne. Zaczekajmy chwilę. - Ale czy ona nie potrzebuje tego grzyba? Pokręciła głową. - To nie lekarstwo, Relkinie. Musi nabrać sił, żeby móc go wykorzystać. Najlepiej będzie, jak trochę zaczekamy. Lady zawsze mi powtarzała, że cierpliwość w takich sytuacjach jest największą cnotą. Wzruszył ramionami. - My tu będziemy czekać, a oni przetrząsają tunele. - Zaczekamy. Mijał czas. Relkin nie sądził, że zdoła usnąć, lecz zjadł trochę owsa, napił się wody, oparł głowę o kamień i obudził się dopiero na potrząsanie przez Lagdalen. - Wstawaj, Relkinie. Coś się dzieje. Wróciły. Usiadł oszołomiony, przecierając oczy. Szczury wróciły w olbrzymiej liczbie. Obejrzał się za siebie i zobaczył rzesze kolejnych gryzoni, wylewających się z dziur i szczelin jaskini. Włosy stanęły mu dęba na ten widok, w sercu poczuł jednak dziwną ulgę. Z bliżej nieokreślonych przyczyn piekielnie dobrze było je znowu zobaczyć. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY Szczury zebrały się wokół nich niczym publika, czekająca na recital pozornie martwej kobiety leżącej na wiązce siana. Stary, czarny kocur przywitał gryzonie zwyczajowym pokazem złego humoru, rozrzucając je na boki ciosami łap, te nie stawiały jednak oporu. Opływały go, zwierając się za nim w gęstą masę pokrywającą całe dno pieczary. W przyćmionym, zielonkawym świetle lśniło morze wpatrzonych w Lessis paciorkowatych ślepków. Raz jeszcze doszło do powolnego nagromadzenia mocy, w efekcie czego Lessis wciągnęła gwałtownie powietrze i przebudziła się. Otworzyła oczy. Po chwili wolno, bardzo wolno poruszyły się mięśnie jej twarzy. Ta powolność zmroziła Relkina, przekonując go, że lady naprawdę była bardzo słaba i bliska śmierci. W końcu jednak czarownica spojrzała na nich, niewątpliwie żywa i oddychająca. Zwilżyła usta, po czym przemówiła głosem niewiele głośniejszym od szeptu. - Lagdalen, moja droga, to może okazać się trudniejsze, niż przypuszczałam - zawodzą mnie siły. To ty, kochanie, będziesz musiała rzucić zaklęcie i utkać magiczne liczby. Dokonasz tego, o ile masz świeczkę i grzyba. Powiem ci, co masz zrobić. Lagdalen serce zamarło w piersi. Na nią spadała cała odpowiedzialność? To zbyt wiele. Była kiepska w odmianach. Co będzie, jeśli popełni błąd? Jeżeli lady umrze przez jej pomyłkę? Nie miała jednak wyjścia. Nikt nie mógł zdjąć z niej tego ciężaru. Rozcięła resztki ubrania Lessis. Patrzyła odrętwiała, jak jej dłonie kruszą grzybka, formując że szczątków niewielki krąg na piersiach czarownicy. Ależ ona była chuda i wyniszczona. Piersi miała płaskie, a żebra wystające. Nigdy wcześniej nie widziała jej nagiej, a teraz na widok tego wymizerowanego ciała zbierało się jej na płacz. Uspokoiła się i wstawiła świeczkę, pieczołowicie zapaloną przez Relkina, w sam środek grzybowego pierścienia. Lessis ocknęła się ponownie, znów z tą śmiertelną powolnością. - Teraz, moja droga, musimy zacząć odmiany i to szybko, gdyż trzebaje skończyć, nim wypali się świeca. Jesteś gotowa? Lagdalen wzruszyła ramionami. - Jestem, lady. - Wyrecytuj siódmy i dziewiąty ustęp z Birraka. Lagdalen znała je na pamięć, miała także kieszonkowe wydawnictwo Lessis, którym wspomagała się przy trudniejszych partiach. Miała kłopoty z czytaniem - litery były bardzo drobne, a światło słabe. Z wolna podnosiła głos. Komnata rozbrzmiewała słowami mocy. Uważnie, cegiełka po cegiełce, budowała zaklęcie. Spirale mocy zaczynały twardnieć w powietrzu. Wykorzystywała wątek świata i Relkin wpatrywał się w nią z podziwem, kiedy z jej ust spływały długie wersy poezji, pieszczące magię utkaną z materii samej krainy. Z upływem czasu Lagdalen dała się wciągnąć w inwokację, rozpływając się w słowach, tworzących zarys zaklęcia. Musiała się spieszyć, gdyż lady Lessis ostatkiem sił wczepiała się w czarny mur odgradzający ją od wieczności. Palce jej słabły, a jeśli puszczą, strącają na zawsze. Jednak Lagdalen nie mogła pozwolić sobie na pomyłkę i pomimo konieczności pośpiechu musiała bezbłędnie wypowiedzieć całe zaklęcie. Cała spływała potem. Jej głos przechodził w wysokie pasaże, uciekając się do kadencji creata i voluminata, z których nigdy wcześniej nie korzystała. Słowa były trudne do wymówienia i powodowały wręcz fizyczny dyskomfort, zwłaszcza voluminata, której nie potrafiła kontrolować. W pewnej chwili zabrakło jej tchu i stała przez moment, łapiąc powietrze i nie wiedząc, jak poprawnie ułożyć usta i wargi. Na szczęście nie miało to wpływu na zaklęcie, gdyż wraz z uformowaniem najważniejszej jego części pojawiła się pewna tolerancja. Relkinowi włosy stanęły dęba, gdy usłyszał dziwaczne warczenia i pomruki, w jakie obfitowały wypowiadane frazy. Nigdy nie przypuszczał, że będzie świadkiem magii na takim poziomie. Świeca dopalała się - minęło dużo czasu. Lagdalen zdrętwiał język, wymowa szła jej coraz oporniej, lecz szczury wciąż im towarzyszyły, z uwagą przypatrując się temu dziwnemu dramatowi. Poczuła wreszcie, że zbliża się do końca. Odłożyła Birraka. Bolały ją język i podniebienie, drapało w gardle, oczy łzawiły. Była wykończona. Jednocześnie czuła radosne uniesienie. Lagdalen z Tarcho, tak kiepska w odmianach na zajęciach z opatką Plesentą, przebrnęła przez całe, niewyobrażalnie skomplikowane zaklęcie, nie popełniając ani jednego błędu. Setki kadencji! Czterdzieści głośności! Odzyskała oddech. Lessis przypatrywała się jej. - Nie ma chwili do stracenia, moja droga - wyszeptała czarownica. - Trzymam się ostatkiem sił. Kot poruszył się, miaucząc żałośnie. - Weź go. Jest gotowy - powiedziała Lessis. Lagdalen sięgnęła po starego kocura i wzięła go w ramiona. Ciało miał twarde i żylaste. Instynktownie zatopił w niej pazury. Skrzywiła się, lecz nie puściła go. Kot miauknął smutno i schował pazury. Wypowiedziała ostatnie słowa mocy i przytrzymała kota nad pełgającym płomykiem świeczki. Ukształtował się niewidzialny wir mocy, wstrząsając całą jaskinią na najbardziej podstawowym poziomie rzeczywistości. Płomyk zgasł. Rozległ się szum, przypominający odgłos wydawany przez morską falę, cofającą się po drobnym piasku, a w nozdrza uderzył ich leciutki zapach ozonu. Oczy przyzwyczaiły się im stopniowo do mroku, jaki zapadł po wypaleniu się świecy. Kot leżał na piersiach Lessis. Lagdalen dotknęła go i odkryła, że zdechł i już sztywnieje. Lessis gwałtownie otworzyła oczy. Wypełniała ją życiowa energia. Wstała zwinnie, tuląc do siebie kocie ciałko. Zanuciła pieśń w nieznanym im języku. Stopniowo jej ciało wypełniło się, skóra przybrała zdrowy odcień, a bruzdy rychłej śmierci wygładziły się bez śladu. Dokończyła pieśń i złożyła ciało czarnego kocura na sianie, gdzie sama przed chwilą leżała. Spojrzała na Lagdalen i Relkina i wyciągnęła ramiona. - Jestem teraz inna - zapalczywa i przepełniona gniewem, jakiego nie zaznałam od bardzo, bardzo dawna. - Duch twego przyjaciela, lady? - zapytała Lagdalen, patrząc na kota. - Tak, to duch Ecatora, księcia kotów. Stworzyłam go dawno temu, a teraz wchłonęłam w siebie, na zawsze. Szczury zakłębiły się teraz wokół kociego ciała i uniosły na grzbietach w dal. - Opiekujcie się nim, maluchy, gdyż nadal go kocham. W pełni spłacił swój dług. Przeciągnęła się z kocią gracją, a jednocześnie bardzo ludzko. Wyglądała nagle na o wiele młodszą i choć wciąż trudno było powiedzieć, ile ma lat, to raczej dawano by jej trzydzieści - czterdzieści, a nie pięćdziesiąt - sześćdziesiąt jak poprzednio. Po ranie została jedynie jasnoróżowa, długa blizna na boku. - Jestem głodna i mam ochotę na szczura - oświadczyła. Mam nadzieję, że szybko przejdą mi takie chętki. - Mamy wodę i trochę owsa. Czarownica zrobiła dziwną minę. - Przypuszczam, że to będzie musiało wystarczyć. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI Tych tuneli nie było na żadnych mapach. Nawet Zagłada nie znała wszystkich zakamarków własnej warowni. Thrembode szukał wiedźmy z coraz większym obłędem w oczach. Była gdzieś tutaj, w podziemiach, czuł to w kościach. Jednak pomimo iż odkryli ślady uciekinierów w korytarzach pod górą Mor, jak dotąd nie znaleźli niczego więcej. Co zrobi Zagłada, jeżeli czarodziej nie znajdzie wiedźmy? Na myśl o tym Thrembode był bliski paniki. Zagłada lubowała się w okrucieństwie. Ponoć nie cieszyło jej życie prowadzone w zbytku. Umysł, uwięziony na zawsze w skale, znał jednak żółć zawiści i ból pragnienia tego, czego nie mógł osiągnąć - samego życia. Wzbudzaną tym furię Zagłada karmiła okrucieństwem i władzą. Gdzieś w głębinach Tuby Zagłady mieściło się tajemne laboratorium. Plotki o tym, co się tam wyprawia, były surowe i przerażające. Śmierć w roli zwierzęcia doświadczalnego Zagłady byłaby naprawdę okropna. Dlatego też Thrembode popędzał impy i żołnierzy, przeczesując całą twierdzę. Mimo to, jak dotychczas niczego nie znaleźli. Czarodziej na czele oddziału impów i ludzi osobiście przetrząsał korytarze, jeden po drugim. Jego desperacja była coraz bardziej widoczna. Ludzie zdawali sobie sprawę, co mu grozi i zrobili się opryskliwi, trudni w obejściu i opieszali w wykonywaniu poleceń. Impy też się w końcu zorientują, a wówczas zostanie sam, chwiejnie przemierzając korytarze w poszukiwaniu wiedźmy, dopóki Zagłada nie wyśle patrolu, żeby go pojmać i odstawić do Tuby. I raptem, głęboko pod górą, wyczuł napięcie pola mocy. Tkano potężne zaklęcie, wypaczające tkankę samego świata. Thrembode natychmiast pojął siłę i jakość czaru, domyślając się, kto go rzuca i że wiedźma jest naprawdę blisko. Zamierzała coś na wielką skalę i to go zaniepokoiło, gdyż cóż innego mogłoby to być niż zniszczenie Zagłady i całego miasta. Trzeba ją było powstrzymać! Biegał jak oszalały tam i z powrotem, tropiąc wyczuwaną moc. Skupiała się gdzieś w prawo, niżej, choć na tym samym poziomie. Dotarł do jaskini wielokrotnie już przetrząsanej przez impy. Źródło mocy znajdowało się za skalną ścianą. Zbadał ją dokładnie, lecz nie znalazł przejścia. Nie było chwili do stracenia. Zabrał impy z pieczary i kazał sprowadzić trolli- górników z kilofami i wiertłami. Zanim jednak olbrzymy przybyły, moc osiągnęła apogeum, pulsując w powietrzu gwałtownym crescendo, po czym rozwiała się. I znikła. Thrembode nasłuchiwał pilnie. Gdzieś tam usłyszał słaby śpiew. Dobiegał z szerokiej szczeliny w ścianie. Pochylił się dźwięk zdawał się dochodzić gdzieś z dołu. Odkrył wąskie przejście, którym z ledwością przecisnąłby się niewielki człowiek. Thrembode nie miał ochoty tam wchodzić, niemniej to właśnie było źródło głosu. Śpiew ucichł. Ścierpła mu skóra - był świadkiem wiedźmiej magii, jedynie mroczni bogowie wiedzieli, co może mu się teraz przydarzyć. Czy wiedziała, że tu był? Oblizał wargi i wycofał się ostrożnie z jaskini. Przybyły trolle-kopacze, lecz nie wpuścił ich do środka, w zamian posyłając grupę impów. Kazał jednemu wejść do dziury. Spotkał tam pięćdziesiąt największych szczurów w hordzie, które wgryzły się mu w szyję. Po chwili wyciągnęli go z rozdartym gardłem i piersią. * * * Wybrali drugiego impa i siłą wepchnęli do tuneliku. Spotkał go ten sam los. Reszta impów była wyraźnie nieszczęśliwa. Pokręciły się przy wyjściu z jaskini, po czym po chwili wahania najzwyczajniej uciekły. Do Thrembode’a podszedł ich sierżant. - Nie pójdą, panie. Jest tam coś, co po prostu ucina im głowy. Thrembode widział beznadziejność sytuacji. Pchnął naprzód trolle. Na ścianę opadły młoty i oskardy i wkrótce podłogę jaskini pokryły skalne odłamki. Niedługo przebili się do niskiej pieczary. Znaleźli w niej jedynie stertę siana, parę kropel stopionego wosku i mnóstwo szczurzych bobków. Z jaskini wychodziło sporo przejść rozmiarów szczurów i trzy wystarczająco duże, by zmieściła się tam drobna osoba. Thrembode przykucnął i zajrzał do jednego z tuneli. Pachniało gryzoniami. Musiało tam być wiele szczurów. Dla czarodzieja równie jasne było, że przeklęta wiedźma ucieka mu tymi rojącymi się od szczurów korytarzami. Rozkazał świeżym impom spenetrować wąskie tunele. Wpełzły do nich, lecz po dwudziestu, trzydziestu stopach napotkały oczekujące ich szczury, które błyskawicznie je zagryzły. Zapędził tam kolejne impy, lecz te poruszały się bojaźliwie i tylko wówczas, gdy dźgano je na zachętę włóczniami. Wiedźma i jej przyjaciele uciekali! Thrembode polecił trollom podjęcie pracy - jeżeli będzie musiał, przebije tu szersze przejście. Młoty i wiertła zabrały się do dzieła. Czarodziej zgrzytał zębami. Na zewnątrz świtało, lecz jeśli nie zdoła ująć wiedźmy, dla niego nastanie wieczna noc. Musi ją schwytać i to szybko! ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY TRZECI Dla niektórych mieszkańców ogromnego miasta jutrzenka była zwiastunem nieszczęścia. Przypatrując się przyćmionemu światłu, sączącemu się przez wąskie okienko celi, Bazil z Quosh zastanawiał się, czy to faktycznie jego ostatni dzień życia na tym świecie. Będzie mu tego brakowało. Doznał wzlotów i upadków, niemniej smak i zgiełk życia były mu bardzo bliskie. Nesessitas także wcześnie wstała. Żadne z nich nie spało dłużej niż trzeba. Wkrótce zjawiły się impy, przynosząc im na śniadanie owsiankę. Nie ponawiano więcej prób karmienia ich ludzkim mięsem, co budziło wdzięczność, nawet jeśli płatki owsiane nie były szczytem ich kulinarnych marzeń. Wreszcie impy zostawiły ich w spokoju. - Nie będę z tobą walczyć dla ich rozrywki, Złamany Ogonie - oświadczyła Nesessitas. Nie będę dla nich walczyć z żadnym smokiem. Bazil energicznie pokiwał głową. - Ani ja, przyjaciółko Nessi. Ale zmuszą nas do walki z trollami. - Wtedy będę walczyć. Nie pozwolę trollom, by zbyt łatwo pozbawiły mnie głowy. Skórzany smok przytaknął. - Piekielna racja, zabijmy najpierw całe mnóstwo trolli. Impy wróciły nazbyt szybko, a wraz z nimi trolle-albinosy. Zakute w łańcuchy smoki zostały przeniesione na wózek. Wypchnięto je przez potężne, podwójne drzwi na arenę i umieszczono w solidnej zagrodzie dla byków o ruchomych ścianach. Mogły jedynie wyglądać na zewnątrz przez frontowe drzwi że stalowych prętów. Widok zaskoczył smoki, mimo iż poznały już trochę świata. Znały pojęcie areny - każde miasto Argonathu miało takową, gdzie odbywały się walki ludzi lub smoków. Tamte były jednak maciupcie w porównaniu z tym kolosem. Dookoła wznosiły się masywne stopnie widowni, zaczynające się ponad gładką, kamienną ścianą, zbyt wysoką, by można było wspiąć się na nią, a zabezpieczoną dodatkowo drewnianą palisadą, chroniącą najniższe rzędy. Poziomy były wielkie, a powietrze wypełniała wrzawa tysięcy zasiadających na nich ludzi. Zagrody umieszczono nieco poniżej poziomu prostokątnej areny. Z lewej strony wznosił się masyw wieży, z której wystawała Tuba Zagłady, dzięki czemu władczyni miasta mogła bez problemów podziwiać walki. Po prawej stronie wielkim łukiem zakręcały rzędy siedzisk. Rozpięty nad areną ogromny baldachim nie chronił ostatnich miejsc przed słońcem i deszczem. - Tańsze miejsca są już pełne - powiedział Bazil do Nesessitas. Popatrzyła we wskazywaną przez niego stronę. Nasłonecznione siedzenia zajęte były przez kolorową biedotę. - Wygląda na słoneczny dzień - zauważyła. - Słoneczny dzień na śmierć - mruknął Bazil. - Chyba że głupi chłopak szybko coś zrobi. Quoshita chciał mieć nadzieję, lecz przychodziło mu to z coraz większym trudem. Na piaszczystej arenie popisywali się zabójcy zwierząt. Posługując się włóczniami i lancami, strzałami i siecią, rozprawiali się z rozwścieczonymi lwami i leopardami. Impy wyganiały każdego kota włóczniami z klatki. Zwierzę początkowo dreptało nerwowo dokoła, szukając ucieczki z tego śmierdzącego krwią ludzi i impów miejsca. Potem zbliżali się ludzie, podchodząc je z trzech stron. Jeden zarzucał sieć, reszta zakłuwała zwierzę. Pogromcy znali się na swojej pracy, a koty były zbyt wystraszone, by podjąć walkę. - Myślisz, że spróbują tego przeciwko smokom? - zapytał Bazil. - Jeśli tak, to popełnią wielki błąd. - Czemu, Nessi? Złapię sieć i wyrwę ją z rąk człowieka. Nie jest wystarczająco szybki. Koty są spanikowane, boją się tego miejsca, walczą rozpaczliwie. - Ha, koty są głupie. - Cóż, Złamany Ogonie, to prawda, jednak w tej dzikości jest coś wspaniałego. Popatrz na nią! Tygryska wykazała się większą przytomnością umysłu niż jej pobratymcy i uniknęła sieci. Natychmiast runęła na grupkę staruchów, zajętych usuwaniem z areny martwych zwierząt. Zdjęci strachem niewolnicy wzięli nogi za pas, gnając z grzechotem kości do podwójnej bramy. Impy trzasnęły z batów i zaraz rzuciły się do ucieczki, bo tygrysica nawet nie zwolniła. Dopadła ostatniego z uciekających i zabiła go, jednym kłapnięciem przegryzając gardło. Reszta zdwoiła prędkość, wrzeszcząc że strachu. Zgromadzonym tłumem wstrząsnęła salwa śmiechu. Pogromcy zwierząt otoczyli tygrysicę, która obserwowała ich zbliżanie się, chłoszcząc ogonem ziemię i wściekle warcząc. Nagle rzuciła się do ucieczki, obiegając arenę. Zabójcy pognali za nią. Obróciła się, zapędzona w róg areny. Sieciarz zamachnął się ponownie, tym razem bez pudła. W ruch poszły włócznie. Tłum zawył. Bazil wzdrygnął się z niesmakiem. Nesessitas przyglądała się murom twierdzy i wieżycy Zagłady. Wysoko, dobrze ponad trzydzieści pięć jardów od ziemi, ział ciemny otwór, kałuża cienia. - Popatrz tam, Złamany Ogonie. Myślę, że tam właśnie będzie skała. - Mówiła, że będzie się dobrze bawić. - Chory umysł w tej skale. Lecz Bazil dostrzegł coś, co całkowicie przykuło jego uwagę. Zza zagród dla byków wymaszerowała linia mężczyzn w przepaskach na biodrach, hełmach i sandałach. Nieśli okrągłe, drewniane tarcze i krótkie, drewniane miecze. - Kapitanie! - zawołał nagle, rzucając się całym ciężarem na ściany zagrody. Mężczyźni obrócili się na smoczy ryk. To byli żołnierze Marneri oraz ocalali kawalerzyści Talionu. - Złamany Ogon! - zawołali. - I Nessi! - Gdzie są giermkowie? - spytała zielona smoczyca. - Nie widzieliśmy ich - odkrzyknął porucznik Weald. Strażnicy i impy rzucili się naprzód, wypychając ludzi na arenę. Trzasnęły batogi. - Lady żyje! - zaryczał Bazil. W chwilę później w zagrodę zaczął walić jeden z trolli. Żołnierze obejrzeli się zdziwieni. Skąd smok mógł o tym wiedzieć? Czyżby nadal istniała jakaś nadzieja? Nad głowami znowu zatrzeszczały im baty. Dwuskrzydłowe wrota otworzyły się i na arenę wbiegł oddział impów, uzbrojonych w stalowe miecze i odpowiednie tarcze. Zza ich pleców wyjechała na białym rydwanie złotowłosa Walkiria, okrążając arenę i wywołując wiwaty tłumów. Ludzie mierzyli nadciągające impy surowym wzrokiem, ważąc w dłoniach prymitywną broń, którą otrzymali. Kesepton i Duxe mieli plan. - W porządku, żołnierze, potraktujemy to jak trening w szkole - prychnął Duxe. - Walczymy w trójkach, jak podczas treningu. - Po co? I tak jesteśmy już martwi, czemu mamy dostarczać im rozrywki? jęknął jeden z jeźdźców Talionu. - Jest nas piętnastu, co daje nam pięć trójek, nawzajem chroniących sobie tyły. Oficerowie utworzą środkową trójkę. Żołnierze popatrzyli po sobie. Odezwał się zwalisty Cowstrap. - Musimy walczyć, bo w przeciwnym razie wyłapie nas tamta złakniona krwi suka, tak jak biednego Jorse’a. - Drewnianymi mieczami? - Lepiej umrzeć walcząc niż na kolanach, człowieku! Pozostali pokiwali z aprobatą głowami. Kawalerzysta wzruszył ramionami. - Cóż, wobec tego umrzemy razem - stwierdził. Na komendę Duxe’a żołnierze utworzyli cztery trójki, gotowe do walki plecami w plecy. Oficerowie utworzyli piątą, środkową trójkę. Kesepton i Weald mieli stosowne doświadczenie, lecz Yortch był kawalerzysta. - Pamiętaj, że walczymy w zespole - rzucił przez ramię Kesepton. Yortch pokiwał głową. - Widziałem, jak walczą piechurzy. Będę z wami. - Pamiętaj, żeby uważać na pozostałe trójki. W miarę możliwości musimy im pomagać. - Naprawdę sądzisz, że czarownica jeszcze żyje? - zapytał Weald. Kesepton ledwo odważał się mieć nadzieję, gdyż jeżeli żyła lady, to zapewne także Lagdalen. - To możliwe. Nie widzę powodów, dla których smok miałby powiedzieć nam nieprawdę. - Ba, wciąż jesteś pod działaniem uroku wiedźmy, pragnąc tamtej dziewuchy - parsknął Yortch. - Zamknij się, Taliończyku. - Ha, ha! Odważne słowa, kapitanie. - Kiedy to się skończy, zażądam satysfakcji, Taliończyku. Na miecze, tylko ty i ja, rozumiesz? - Otrzymasz ją, kapitanie. - Pożałujesz znieważania lady Lagdalen. Kilku żołnierzy obejrzało się na swojego kapitana. Pojedynki były w legionach zakazane pod groźbą szubienicy, a tu kapitan wyzywa subadara. Ryk rogów położył kres spekulacjom, impy zatrzymały się tuzin kroków od nich, rozciągając się w linię. Walkiria krążyła za nimi, a towarzyszył jej nagi młodzieniec, pomalowany złotą farbą i dmący w róg bojowy. Na ten sygnał impy natarły że zwyczajowymi wrzaskami bitewnymi. Drewniane miecze były ciężkie i niewygodne, a stal impów szybko cięła je na kawałki. Niemniej, drewno posłużyło wystarczająco długo. Dwa, a po chwili trzy impy padły na piach, trafione dobrze wymierzonymi ciosami. Impy atakowały na wprost i często otrzymywały razy z dwóch stron. W ten sposób kilku żołnierzy zaopatrzyło się w stalową broń i lepsze tarcze, co lekko zmieniło sytuację. Impy cofnęły się. Jeźdźcy na czarnych rumakach zawróciły je biczami do ponownego ataku. Stal zadźwięczała o stal, lecz w jednej trójce nikt nie zdobył nowej broni i jeden z żołnierzy padł z okrzykiem agonii pod ciosami dwóch impów. Pozostała dwójka natychmiast znalazła się w opałach. Kesepton i Weald pospieszyli im z pomocą. Pozostawiony sam sobie Yortch rzucił się w pojedynkę w wir walki. Zaraz złamał miecz na głowie pierwszego napotkanego impa. Pozostał bez broni i choć umknął kilku ciosów, to wkrótce ostrze impa cięło go w ramię, a inny zranił go w kostkę. Kesepton dostrzegł upadek Yortcha i przybiegł mu z pomocą w samą porę, by pozbyć się obydwóch stojących nad nim impów jednym, oburęcznym zamachem drewnianego miecza. Impy runęły w piach, a Kesepton błyskawicznie porwał jeden stalowy miecz, drugi ciskając Wealdowi. Potem wciągnął Yortcha w pierścień trójek. Kolejny żołnierz odniósł ranę, gdy jego drewniana tarcza pękła pod ciosem wielkiego jak człowiek impa. Katastrofie zapobiegł Liepol Duxe, który zdzielił napastnika w głowę drewnianym orężem. Zaraz zabrał oszołomionemu impowi miecz i zagrzewany do boju wiwatami podkomendnych zasiekł kolejnego impa. Pozostałe impy rzuciły się do ucieczki, pozostawiając osiem trupów. Żołnierze przegrupowali się. Były już tylko cztery trójki, lecz teraz większość z nich miała stalową broń w garściach. Nie oddadzą zbyt łatwo życia. Rannych umieścili wewnątrz kręgu. Kesepton rozejrzał się, popatrując na klaszczący tłum. - Wygląda na to, że przedstawienie przypadło publice do gustu - warknął cicho. - Zapamiętają Marneri - rzucił Weald. - Tak jest, poruczniku. Przemknęła koło nich Walkiria, a złocisty młodzieniec obsypał ich zeschłymi liśćmi: czerwonymi, brązowymi i żółtymi. Na arenę wjechali konni pod wodzą jeźdźca w czerni i srebrze. Ten ostatni zatrzymał niedaleko wierzchowca i przemówił do nich. - Witajcie w Tummuz Orgmeen, potężni wojownicy! Zaskoczyliście nas waszą odwagą i umiejętnościami. Sama Zagłada uprawniła mnie do zaoferowania każdemu z was możliwości wcielenia do jej armii. Wystarczy wystąpić naprzód. Nikt nawet nie drgnął. - No dalej, nie marnujcie pochopnie życia. Jesteście dzielnymi żołnierzami, w naszych szeregach macie zapewniony szacunek i uznanie. Barczysty Cowstrap splunął głośno. Nikt się nie poruszył. Jeździec westchnął. - Cóż, skoro jesteście tacy głupi, to naprawdę wkrótce umrzecie. - Zaraz jednak rozpromienił się. - Ale jeszcze nie teraz. Pora na inne atrakcje. Przyglądając się im, będziecie mieli szansę przemyśleć waszą upartą odmowę służenia naszej potężnej władczyni. Wracajcie do zagrody, patrzcie na spektakl i zastanawiajcie się! Gdy żołnierze nadal stali w miejscu, jeździec machnął prawicą i z środkowych drzwi areny wymaszerował oddział impów z kuszami. - Jeżeli nie posłuchacie rozkazu, zostaniecie wystrzelani na miejscu. Kesepton odczekał chwilę, po czym zawrócił i pomaszerował do zagrody. Żołnierze poszli zanim, ściskając w garściach z takim trudem zdobytą broń i niosąc rannych. Zagroda była pusta, a drzwi zamknięte. Pozwolono im zatrzymać zdobyczne miecze i noże, nie mieli jednak większych szans na ucieczkę. - Po co dalej walczyć? Dlaczego nie pozwolić im wystrzelać nas? - pytał leżący na ziemi Yortch. - Słyszałeś Złamanego Ogona - odparł Duxe. - Lady żyje. Wciąż mamy szansę wyjść z tego żywi. - Ba, ty chyba oszalałeś! To jakaś bzdura wymyślona przez obłąkanego gada. A nawet jeżeli ta przeklęta kobieta żyje - to co z tego? Jak dotąd nie odniosła szczególnych sukcesów. Spójrz prawdzie w oczy, człowieku jesteśmy trupami. Duxe zachichotał makabrycznie. - Ty tak, subadarze, to pewne. Ale my nie, jeszcze nie. Yortch wbił w niego wzrok. - Przeklęci Marneri, wszyscy jesteście zauroczeni. Żołnierze odwrócili się do niego, nawet kawalerzyści. Na arenie coś się działo. Przy zagrodach że smokami kręcili się jacyś ludzie i impy. Brama zagrody Nesessitas stanęła otworem. Wybiegła z rykiem na zewnątrz. Ratując życie, ludzie i impy pognali co sił w nogach do drzwi w środkowej części areny. Na placu pozostała sama Nesessitas. Zainteresowała się zamknięciami zagrody Bazila, zanim jednak zdążyła coś z nimi zrobić, podwójne wrota otwarły się i wymaszerował z nich oddział trolli. Na jajo mamusi! - warknęła. - Otóż i są. Ruszyła im na spotkanie, bezbronna, garbiąc się i chłoszcząc ziemię długim ogonem. Na czele drużyny trolli szedł największy potwór, jakiego Bazil kiedykolwiek widział. Miał czerwoną skórę, usianą czarnymi brodawkami czy też innymi wypustkami. Walkiria krążyła w pobliżu, a złocisty młodzian opisywał najbliższe starcie. Trollem był Puxdool, czempion Tummuz Orgmeen. To będzie walka na miecze i tarcze. Puxdool dobył własnego miecza. Zalśniło sześciostopowe ostrze. Z szeregu wystąpiły dwa inne trolle. Jeden cisnął smoczycy ciężką tarczę, drugi zaś wyrzucił w powietrze trollowy miecz tych samych rozmiarów co Puxdoola. Oręż wbił się czubkiem w piach o stopę od Nesessitas. Nie marnując czasu złapała go i wyrwała z ziemi, po czym podniosła tarczę. Tarcza miała luźne paski, a miecz był za mały i śmiesznie lekki, mimo to zielona smoczyca poczuła się ponownie całością. Przez chwilę fechtowała mieczem, tnąc powietrze przed sobą. Tłum szalał. Wszyscy zerwali się na równe nogi, wyśpiewując hołd dla władczyni tego przerażającego miasta. Nesessitas podążyła za spojrzeniami tłuszczy. Pod ciemnym okapem dachu wieży dostrzegła błysk polerowanego kamienia. Patrzyła na nich Zagłada. Nagle, przy wtórze cymbałów i bębnów, Puxdool ruszył do ataku. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY CZWARTY Po ponad godzinnym czołganiu się korytarzykami nie wyższymi niż stopa, Lessis, Relkin i Lagdalen dotarli w końcu do jakiejś komnaty. Słaby blask błękitnego kamienia wydobył z mroku pomieszczenie zagracone starymi meblami i innym śmieciem. Gryzonie wydeptały tu w kurzu kilka ścieżek, skupiających się przy dolnej płycinie drzwi z nieheblowanych desek. Prowadziła przez nie wygryziona dziura rozmiarów szczura, ale nie kota. Sprawdzili drzwi. Były zamknięte. Lessis wymamrotała szybkie zaklęcie otwierające zamki i w ciągu minuty zamknięcie zalśniło błękitem. Zardzewiały mechanizm przekręcił się że zgrzytem i wyjście stanęło otworem. Po kwadratowych, kamiennych płytach podłogi, cegłach i tynku Relkin poznał, iż znajdowali się wewnątrz twierdzy. Pokrywający podłogę nie naruszony kurz wskazywał, że od wieków nikt tu nie zaglądał. Szczury opuściły ich, za wyjątkiem niewielkiej grupki najzacieklejszych samców, które tłoczyły się wokół Relkina przy drzwiach. Chłopiec wzdrygnął się. Trudno mu było przezwyciężyć naturalny wstręt do gryzoni, na który nakładała się pamięć przeraźliwych krzyków dobiegających z tyłu podczas ich ucieczki wąskimi korytarzykami. Zbyt łatwo było wyobrazić sobie te małe paskudztwa, wgryzające się w twarze bezradnych przeciwników, uwięzionych w zbyt ciasnych przejściach. Lessis co i rusz oglądała się przez ramię. - To jakiś opuszczony korytarz, gdzieś w trzewiach twierdzy. - Od bardzo dawna nie było tu nikogo prócz szczurów - odparł. - Dobrze. A nasi prześladowcy są daleko za nami. - Co robimy? - zapytała Lagdalen. - Cóż, moja droga - Lessis błysnęła zębami w dzikim uśmiechu. - Rozpętamy piekło. To tyle, w dużym skrócie. - My sami? - Nie, będziemy potrzebowali posiłków. Dlatego właśnie musimy najpierw znaleźć drogę do zagród niewolnic. Wierzę, iż je widzieliście. Lagdalen przypomniała sobie tamto przerażające miejsce. - Tak. Co tam zdziałamy we trójkę? Lessis roześmiała się. - Jest nas więcej niż tylko troje, kochanie. - Skinęła ręką na jakieś pięćdziesiąt szczurów, siedzących dokoła nich na stertach śmieci i meblach. - Pójdą z nami? - Mam przeczucie, że nie zgodzą się zostać z tyłu. Są bardzo zdeterminowane. Lagdalen przypomniały się wrzaski w tunelach za nimi i wzdrygnęła się. Lessis oglądała korytarz. Na tynkowanym stropie widać było długie rysy, a pomieszczenie pełne było śmieci. Z jednego końca sączyło się światło. W innej ścianie pełno było pozamykanych drzwi. - Tędy - rzuciła, wskazując źródło światła. Idąc, rozprawiali o korytarzach, przemierzonych uprzednio przez Relkina i Lagdalen. Chłopiec zauważył, że szczury dotrzymywały im kroku, tworząc ruchomy dywan brązowych, futrzanych grzbietów. Dotarli do źródła światła - otworu wentylacyjnego w stropie. Wysoko w górze dojrzeli malutki krąg błękitu nieba. Lessis zatrzymała się tam na chwilę, próbując ocenić odległość i ustalić, w którym miejscu fortecy mogą się znajdować. Była prawie pewna, że znajdowali się gdzieś w komorze, poniżej głównej części twierdzy. Lessis z Valmes spędziła wiele godzin przebiegając te złowrogie korytarze i drogi Tummuz Orgmeen, nie były więc jej obce. Wkrótce znalazła to, czego szukała - schodów łączących różne piętra fortecy. Wysoko nad nimi było jasno i ruchliwie, lecz na ich poziomie panował półmrok i cisza. Zeszli na dół zaśmieconymi schodami, mijając po drodze ludzki szkielet, nadal okryty strzępami czarnego munduru. Schody skończyły się wreszcie i znaleźli się na samym dnie komory. Lessis szła na czele, a szczury nie odstępowały ich nawet na krok, drepcząc wilgotnym, porośniętym glonami tunelem. Korytarzyk kończył się kręconymi schodami, które prowadziły do drewnianych drzwi nabijanych metalem. Drzwi były utrzymywane w dobrym stanie i zamknięte od drugiej strony. Lessis nabrała pewności, co do miejsca twierdzy, w którym się znajdują. Położyła palec na ustach, uciszając towarzyszy, i przytknęła ucho do desek. Po dłuższej chwili przekonała się, że nikogo tam nie ma i zabrała do tkania czaru, mającego otworzyć zamek i odsunąć rygle. Zabrało to trochę czasu, lecz zasuwy zalśniły wreszcie błękitem i drzwi znalazły się pod jej całkowitą kontrolą, otwierając się pod lekkim dotknięciem. Znaleźli się na korytarzu w pobliżu zagród hodowlanych głównej strefy piekła Tummuz Orgmeen, gdzie powstawała armia Zagłady. Ruszyli naprzód i szybko ujrzeli strzeżoną kratę prowadzącą do zagród. Jedynego wejścia strzegły dwie strażniczki w mundurach Tummuz Orgmeen. Przez kratę przechodziły grupki kobiet w czarnych sukniach służb hodowlanych Zagłady, wnoszących żywność i wodę, a wywożących wózki że zwłokami. Inne kobiety, w białych szatach piastunek, zanosiły małe, opatulone w pieluchy impy do specjalnych żłobków. Nie mieli czasu do stracenia, ani innej drogi. Lessis szepnęła im, żeby byli gotowi pomóc jej w razie potrzeby i szybko udała się w kierunku bramy. Straż trzymały wysokie kobiety o brutalnych twarzach - mężczyznom zabraniano wstępu do tego miejsca. Uzbrojone były w miecze i włócznie i wyglądały na takie, które wiedziały, jak się nimi posługiwać. Relkin obejrzał się i zobaczył, że świta szczurów pozostała w tunelu. Zdał sobie sprawę, że teraz wszystko zależało od niego i Lagdalen. Jedna że strażniczek obserwowała trójkę kobiet w czerni, próbującą okiełznać zakutą w łańcuchy kobietę, która oszalała i kąsała własne ciało oraz przykute w pobliżu towarzyszki. Odziane w czarne szaty służki Zagłady uderzyły ją młotem w głowę, po czym uwolniły z łańcuchów i wywlokły z zagrody, by załadować ciało na wózek. Strażniczka zachichotała pod nosem, jakby sama sobie opowiedziała jakiś sprośny dowcip. Jej towarzyszka obrzuciła podejrzliwym spojrzeniem zbliżającą się Lessis. - Chirurdzy - oświadczyła czarownica, doskonale wiedząc, że takie grupki często odwiedzały zagrody. Wartowniczka wydęła wargi i rzuciła do drugiej: - Są jacyś chirurdzy w dzisiejszym spisie? Tamta zerknęła na tablicę, wiszącą koło jej stanowiska, zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, Lessis dobyła sztyletu i wbiła go kobiecie w gardło z szybkością, na widok której Relkin wytrzeszczył oczy. Czarownica bardzo skorzystała na śmierci starego kocura. Lagdalen próbowała powtórzyć jej wyczyn, lecz druga wartowniczka usłyszała coś, odwróciła się i zdążyła uskoczyć. Po chwili ciężka, pancerna pięść zbiła dziewczynę z nóg. W stronę leżącej pomknęła włócznia. Relkin rzucił się naprzód, złapał drzewce jedną ręką, drugą zaś pchnął sztylet. Ostrze wbiło się w dłoń strażniczki. Ta jęknęła z bólu, puściła włócznię i zdzieliła go pięścią w twarz. Pole ciał do tyłu, uderzając w kratę z taką siłą, że mało jej nie wyważył. Do walki włączyła się Lessis, zatapiając wartowniczce nóż w sercu. Zwaliste ciało osunęło się na kamienie podłogi. Relkin podniósł wzrok Odziane w czerń kobiety z wózkiem niczego nie zauważyły. Pchały swoje brzemię aleją pomiędzy dwoma rzędami kamiennych zagród, nie oglądając się za siebie. Kilka twarzy w zagrodach obróciło się ku nim. Oczy rozszerzyły się z zaskoczenia. Zabrzmiały gorączkowe szepty. Lessis cofnęła się do korytarza i gwizdnęła. Już po chwili do wielkiej komnaty zaczął wlewać się strumień szczurów. Czarownica gwizdnęła ponownie i gryzonie podzieliły się na małe grupki po dziesięć, dwadzieścia osobników. - Zabierzcie im broń. - poleciła Lessis. - Musicie przez chwilę utrzymać to wejście i nie pozwolić, by ktokolwiek tu wszedł. Relkin i Lagdalen podjęli z ziemi ciężkie włócznie i miecze i stanęli przy kracie. Lessis zniknęła w środku. Chłopiec obejrzał się przez ramię na nagłą wrzawę. Rozrzucone po zagrodach kobiety w czarnych sukniach wrzeszczały, podskakiwały i biegiem próbowały ocalić życie. Dość szybko zostały spędzone w jedną grupę w kącie pomieszczenia. Szczury doskonale wywiązały się że swego zadania. Zabrzęczały rozkuwane łańcuchy. Lessis chodziła od zagrody do zagrody, wyszukując co młodsze i żywotniejsze niewolnice. Co i rusz błękitne płomienie mocy uderzały w okowy, uwalniając kobiety. Natychmiast zrywały się na nogi i z okrzykami radości zbierały wokół Lessis, próbując ją dotknąć z łkaniem wdzięczności. Inne dołączały do Relkma i Lagdalen, a w ich oczach gorzała furia tak głęboka i zabójcza, że giermek aż się przeląkł. Oddał im włócznię i miecz, samemu zatrzymując sztylet. W tym momencie bramy strzegło siedem osób. Nagle w wejściu pojawiły się dwie piastunki. Zajrzały do zagród i wstrząśnięte otworzyły usta. - Co tu się dzieje? - zapytała pierwsza, lecz zaraz wyskoczyły na nie uwolnione kobiety, powalając je na ziemię. Następnie odciągnęły ciała. - Za to, co robią, zasługują wyłącznie na śmierć. - warknęła jedna z byłych niewolnic na chrząknięcie Lagdalen. Dziewczyna nic nie powiedziała na widok gniewu w jej oczach. Z kobietami w czarnych szatach rozprawiono się w podobny sposób. Lessis oswobodziła wkrótce ponad setkę kobiet, wybierając najmłodsze i w najlepszej kondycji, które spędziły w tym piekle najmniej czasu. Wyjaśniła im, co zamierzają zrobić, dodając że chociaż przeciwnik miał przygniatającą przewagę liczebną i wiele z nich na pewno zginie, to jednak będzie to najlepsza okazja do zemszczenia się na monstrum, które wyrządziło im tyle zła. Kobiety, w większości porwane z Kenoru lub ziem Teetoli, wydały dziki okrzyk żądzy krwi i pomsty i ruszyły za Lessis. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIĄTY Puxdool i Nesessitas krążyli wokół siebie. Troll reprezentował nowy gatunek - miał podobną do węża głowę, niewątpliwie gadzią. Poza tym poruszał się szybciej niż każdy troll, z jakim smoczyca dotychczas walczyła. Ich klingi dźwięczały co jakiś czas o siebie, kiedy próbowali fint i nagłych pchnięć. Bazil z Quosh przyglądał się walce, czując rosnącą obawę. Nessi była dobrą wojowniczką lecz niezbyt prędką. Dysponowała znakomitą techniką, a tarczy używała równie zręcznie jak miecza, niemniej brakowało jej szybkości. Ten troll był śmiertelnie groźny, prawdziwy zabójca smoków, gdyż dorównywał im szybkością, przewyższając w tym Nessi. Nesessitas zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Ciągle zachodziła go z lewej strony - był praworęczny, tak samo jak ona, i prawie dorównywał jej rozmiarami, a przynajmniej wzrostem. Wymienili ciosy i zderzyli się tarczami, próbując się nawzajem przepchnąć. Nesessitas była silniejsza, mimo nędznej diety ostatnich dni. Odepchnęła trolla, omal nie ucinając mu przy tym głowy. Znów zataczali wokół siebie koła. Puxdool fechtował, zachodząc ją z prawej. Zwarli się ponownie, krzesząc iskry z ostrzy, po czym odskoczyli i ponownie zaczęli krążyć. Raz jeszcze Puxdool natarł na Nessi, kręcąc nad głową młynek, po czym nagle obrócił się, pchnął Nessi i ciął nisko wyraźnie wypracowanym manewrem. Nessi odskoczyła, lecz czubek miecza Puxdoola zahaczył o jej nogę i rozkrwawił kolano. Katastrofa! Bazil jęknął z niewiarą. Szczęśliwy cios, który zastał ją nieprzygotowaną. Kolano było zgruchotane. Nesessitas zacisnęła żeby z bólu. Ledwo mogła się ruszać. Troll zaszedł ją z prawej. Obróciła się, cierpiąc mękę, wywołaną zrujnowanym kolanem. Stal brzęczała o stal. Raz za razem, krzesząc z tarcz iskry, zasypujące deszczem piasek areny. Tłum zerwał się na równe nogi, śpiewając. - Puxdool! Puxdool! Kolano poddało się i osunęła się na ziemię. Miecz trolla pomknął naprzód. Nessi poczuła, jak zagłębia się między jej żebra, cofając się natychmiast i wznosząc do ponownego ciosu. Opuściły ją siły. Miecz wysunął się jej z łapy, a tarcza opadła. Upadała. Miecz trolla błysnął i omal nie przeciął jej szyi. Przewróciła się na piach. Było po wszystkim. Puxdool ciał okropnie, przerąbując szyję smoczycy, po czym oparł stopę o bezwładne ciało i uniósł wysoko zakrwawiony łeb, pokazując go tłumowi, który wciąż skandował „Puxdool!”, tupiąc jednocześnie nogami. Bazil z Quosh odwrócił wzrok. Mdliło go. Nie mógł uwierzyć w to, co widział. Jeden przypadkowy cios powalił najcudowniejszą smoczycę 109. Szwadronu. Przepadły ostatnie resztki samokontroli skórzanego smoka. Ogarnął go bezrozumny gniew. - Puśćcie mnie do niego! - ryknął, trzęsąc z furią zagrodą i mocując się z żelazną kratą, osadzoną w kamiennych blokach. Ludzie i impy odskoczyli od niego, trolle zaczęły bębnić w boki zagrody, a imp w czarnym mundurze zdzielił Bazila batem przez grzbiet. Lecz Puxdool odchodził. Rogi grały, bębny warczały, a przeklęty troll odchodził! Bazil nie mógł uwierzyć, że nie będzie walczył z Puxdoolem. Żadnej szansy na zemstę? To niemożliwe, wręcz niewiarygodne. Skórzany smok z Quosh nie marzył teraz o niczym innym, jak tylko o możliwości zmierzenia się z Puxdoolem. Troll walczył z dobrze wyszkoloną, lecz wolną smoczycą. Wygrał dzięki ślepemu trafowi. Niech teraz sprawdzi się że smokiem, który jest równie szybki, jak dobry w mieczu! Lecz Puxdool odszedł. Podwójne wrota zamknęły się za czempionem trolli. Na arenę wtoczyła się olbrzymia, metalowa skrzynia na kołach, ciągnięta przez armię wynędzniałych niewolników, kulących się pod ciosami batogów sześciu impów. Obok jechała Walkiria. Złotoskóry młodzieniec obsypał zeschłymi liśćmi mijane ciało Nesessitas, odciągane z mozołem pod ścianę areny. Młodzian przytknął do warg trąbkę, zapowiadając następny pojedynek. Zaprzęgnięci do skrzyni niewolnicy zatrzymali się, po czym umknęli, kiedy jeden z impów pociągnął za bolce z boku pudła. Po odsunięciu ostatniego z nich on także wziął nogi za pas. Drzwi zagrody otworzyły się, a ostry hak wygonił Bazila na zewnątrz. Prawdę rzekłszy, smok nie potrzebował szczególnej zachęty. Wyszedł czujnie z zagrody, czując na sobie spojrzenia całego amfiteatru. Był sam, nie licząc Valkirii na rydwanie. Spokojnie ocenił szansę dogonienia pojazdu. Przemknęła koło niego. Biały zaprzęg był nieskazitelny. Nie miał szans dognania go na tej ogromnej przestrzeni. Za drugim razem wojowniczka przejechała bliżej niego, naigrywając się, podczas gdy młodzieniec ponowił obwieszczenie. Bazil nie słyszał zbyt dokładnie słów, lecz kiedy ludzie z miejsc nad nim podnieśli pełną oczekiwania wrzawę, drzwi metalowej skrzyni opadły z trzaskiem. Ku zdumieniu Bazila na arenie pojawił się drugi smok - olbrzymi, dziki smok o wściekłych oczach. Zaryczał gniewnie, zeskoczył że skrzyni i zaczął bić przednimi łapami o ziemię. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY SZÓSTY Lessis zdawała sobie sprawę, jak ważny był teraz czas. Miała raptem kilka minut, by wykorzystać przewagę zaskoczenia. Na szczęście znała drogę do miejsca, gdzie chciała się dostać. Istniała szansa - niewielka szansa na uratowanie zwycięstwa z ruin jej pościgu za czarodziejem Thrembode’em. Poprowadziła niewielki oddział rozwścieczonych kobiet tajemnymi, pustymi przejściami Tummuz Orgmeen. Wreszcie zatrzymała się u stóp wąskich schodów, prowadzących spiralą wysoko w górę. Obejrzała je dokładnie. U podstawy wyryto specjalny znak. - To tutaj, schody nadzorcy. - Wzięła Relkina na bok, podczas gdy kobiety patrzyły na nich jak urzeczone, ściskając w rękach zdobyczną broń. - Wejdź po tych schodach, Relkinie. Na szczycie znajdziesz galerię wychodzącą nad arenę. Chcę dowiedzieć się, co się tam dzieje. - Gdzie cię znajdę, lady? Wskazała przed siebie, gdzie tunel zbaczał w prawo. - Kiedy tu wrócisz, idź tym korytarzem i skręcaj w prawo myślę, że nas usłyszysz przy pracy. - Przy pracy? - Tak, młody człowieku. Czeka nas mnóstwo ciężkiej pracy. Relkin nie zadawał więcej pytań. Wiedział, że nie ma na to czasu. Posłał Lagdalen całusa i zaczął wspinać się po schodach. Lessis patrzyła za nim przez parę sekund, po czym skinęła na swoje towarzyszki i ruszyła spiesznie dalej. Relkin pokonywał kolejne skręty spiralnych schodów, biorąc po dwa stopnie naraz. Po pewnym czasie nad schodami pojawiło się zadaszenie, spowijając w mroku kamienne stopnie obiegające centralną oś. Wkrótce poczuł w nogach zmęczenie, potem ból, niemniej nie przerywał wspinaczki. Zapomniał o wszystkim, prócz odgłosu własnego oddechu i stukotu butów o kamienie. Nagle usłyszał ogłuszający ryk tłumów i rytmiczne tupanie. Hałas i wibracje otaczały go. Domyślił się, że schody przebiegały koło miejsc siedzących amfiteatru. Szedł dalej, a dźwięki nasilały się w regularnych odstępach czasu, dopóki nie zauważył nagle płynącego z góry światła. Za najbliższym zakrętem w suficie ziała prosta szczelina, przez którą wpadały promienie słońca. Sięgnął ku niej. Pod palcami wyczuł gruby, stalowy pierścień, przymocowany do zatyczki, oraz bolec wchodzący w wydrążony w kamieniu otwór. Odciągnął bolec i pchnął pierścień w górę. Klapa uniosła się lekko, wspomagana ukrytą przeciwwagą. Zerknął na galerię o gładkiej, kamiennej podłodze. Jaskrawy, słoneczny blask raził go w oczy. Nikogo nie zobaczył, więc szybko wygramolił się na podłogę. W ścianie kamiennej galerii otwierał się ciąg sercowatych okien. Po jednej i drugiej stronie umieszczono solidne drzwi. Ostrożnie opuścił klapę. Zauważył, że kryła się doskonale wśród podobnych płyt, jakimi wyłożona była podłoga. Oznaczył ją, rysując palcem w kurzu duże X. Z dołu rozległ się kolejny ryk wielkiego tłumu; podszedł do najbliższego okna i wyjrzał na zewnątrz. Widok był zdumiewający. Po lewej stronie galerię kończyło zwaliste cielsko twierdzy. Dokoła piętrzyły się olbrzymie podesty z rzędami siedzisk, wypełnionych kolorowo odzianymi ludźmi. Widownia zakręcała wielkim łukiem, otaczając arenę. Piasek na dole iskrzył się w promieniach słońca. Poruszały się na nim niewielkie figurki, toczące pojedynek na śmierć i życie. Nad ukrytym za murami miastem rozciągało się błękitne niebo z pierzastymi chmurami. Relkin napiął się - postacie na dole były smokami! Jeden z nich miał skrzywiony, nieforemny ogon. Wciągnął gwałtownie powietrze, czując, jak serce łomocze mu w piersiach. Jego smok walczył właśnie o życie! Nagle jego uwagę przyciągnął jakiś metaliczny zgrzyt. Ktoś otwierał drzwi. Błyskawicznie stanął przy ścianie za drzwiami, które otworzyły się z takim impetem, że omal go nie rozpłaszczyły. Usłyszał łomot ciężkich butów, po czym zazgrzytały drzwi po drugiej stronie galerii. Relkin wyjrzał z ukrycia. Drzwi otworzył strażnik, który właśnie opuszczał galerię. Chłopiec wymknął się z ukrycia i wyjrzał przez otwarte drzwi. Ujrzał zakrzywioną, kamienną ścianę, zamknięte ciężkie, podwójne drzwi, a po lewej stronie drugie, otwarte. Ktoś nadchodził. Nie miał czasu schować się, więc wyskoczył przez otwarte drzwi. Znalazł się w podłużnym pomieszczeniu, wyłożonym ciemnym drewnem i obwieszonym licznymi trofeami z kampanii Zagłady. Do ścian przybito miecze, chorągwie, zbroje i hełmy legionów Argonathu. Na środku komnaty stał długi stół, a pod ścianami - rzędy masywnych skrzyń. Lecz to olbrzymi miecz, leżący na stole, natychmiast przykuł jego uwagę. Rozpoznałby go wszędzie - Piocar, smocze ostrze wykute w kuźni Quosh. Dziewięć stóp lśniącej stali. Za plecami usłyszał odgłosy kroków. Natychmiast opadł na kolana i wpełzł za jedną że skrzyń. Skulił się tam, próbując nie oddychać. Do komnaty weszło dwóch mężczyzn. Zamknęli za sobą drzwi. Jeden z nich warknął coś w gardłowym, nieznanym Relkinowi języku, a drugi odpowiedział mu łagodnie we wspólnej mowie. Głos wydał się Relkinowi znajomy. - Myślę, że możemy obejść się bez formalności między nami, czarodzieju - stwierdził pierwszy, głębszy głos. - Zgadzam się w zupełności, generale. - Prawda jest taka, że nie znalazłeś niczego. Twierdzisz, że wyczułeś obecność wiedźmy, przez co trolle przez kilka godzin kuły skałę. Nadaremnie. W praktyce czeka cię niełaska Zagłady. - Generale, znasz mnie od dawna i wiesz, że nie zniżę się do kłamstw. Wierzę, iż wiedźma wciąż żyje i ukrywa się gdzieś w mieście. - Oczywiście, że tak, i chcesz, żebym ogłosił alarm i wysłał żołnierzy w miasto, by kontynuowali twój pościg za cieniami. - Ona jest groźniejsza od cienia. - Ha, no pewnie. W ten sposób masz nadzieję ocalić własną szyję, hę? Sądzisz, że Zagłada przeoczy fakt, iż nie potrafiłeś samemu znaleźć wiedźmy, mimo wyraźnych rozkazów. - Moje nadzieje nie mają większego znaczenia. Liczy się tylko, że wiedźma przebywa na wolności, a ty nie pomagasz nam jej znaleźć. - Ach, wiecznie ten sam Thrembode. Śliski jak wąż, gotowy zawikłać najprostsze instrukcje. Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek wywiązał się z któregoś zadania. - Generale, ta rozmowa nie ma sensu. Ogłoś stan zagrożenia, nie wolno nam marnować czasu. - Ha, każda zmarnowana sekunda przybliża cię do katastrofy, magu. Całe lata byłeś cierniem w boku mojej administracji. A teraz umrzesz - cóż to za wspaniała chwila dla mnie. Zapadła cisza, po czym grzeczny głos odezwał się ponownie, tym razem z większym naciskiem. - Proszę, generale, wysłuchaj mnie i nie rób tego. W imię niskiej złośliwości narażasz całe miasto! Na kolana, Thrembode. Czołgaj się, psie. Być może rozważę pomoc dla ciebie, jeżeli z właściwą gorliwością wyliżesz mi buty. - Głuchy głos przepełniała radość. - Thrembode, jeżeli nie zaczniesz całować moich butów, każę cię oćwiczyć impom na śmierć. - Nie, generale, proszę. - Pamiętasz Kadein, Thrembode? - Oczywiście, że tak. - Pamiętasz kobietę imieniem Aixe? - Była właścicielką błękitnej willi. Nocowałem tam kiedyś. - Twoje partactwo doprowadziło do ujęcia jej przez wroga. Straciliśmy cały krąg szpiegów, ponieważ zmuszono ją do mówienia. Głos przepełniony był teraz gniewem. - Kochałem tę kobietę, Thrembode, a ty zabiłeś ją równie pewnie, jak ja zabiję teraz ciebie! - Nie, nie. Musisz mnie wysłuchać. - Ha, co mnie obchodzą twoje opowiastki? Pójdziesz do Zagłady. Rozległo się szczęknięcie, sapnięcie i zduszony okrzyk. - Ty zdrajco, wypruję ci flaki, ja... Relkin usłyszał głuchy łomot. Nie potrafił się już powstrzymać. Wyjrzał zza skrzyni. Stał tam mężczyzna, który przyszedł kiedyś do zagrody Baza w Marneri. Na wargach igrał mu okrutny uśmieszek. W garści trzymał zakrwawiony sztylet. Nie sądzę, generale. - Kopnął rozciągnięte na podłodze ciało. - Prawdę rzekłszy, wątpię, żebyś był w stanie jeszcze cokolwiek zrobić. Przykląkł i zatopił w piersi generała sztylet aż po rękojeść. Chłopiec patrzył jak urzeczony na Thrembode’a, który wstał i rozejrzał się dokoła. Giermek w ostatniej chwili zanurkował za skrzynię. Czarodziej dwoma krokami pokonał przestrzeń dzielącą go od skrzyni i podniósł wieko kufra, za którym kulił się Relkin, pewny, że został zdemaskowany. Thrembode wyjął że skrzyni dwa krótkie miecze, tarczę i hełm, wszystko zawinięte w chorągiew Marneri. Odłożył zawiniątko na sąsiednią pokrywę. Chłopiec usłyszał odgłos ciągnięcia czegoś po podłodze i wpychania do kufra. Wieko opadło z trzaskiem i czarodziej wyszedł, spiesznie postukując butami o kamienną podłogę galerii. Relkin wstał i zerknął na drzwi. Nikogo nie zobaczył. Podszedł do stołu, chwycił Piocara i wyszedł na galerię, zataczając się pod ciężarem miecza. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY SIÓDMY Dziki smok syczał, ryczał i orał pazurami ziemię. Ta wściekłość wzbudzała podziw. Grunt zdawał się trząść pod jego łapami. Bazil cofnął się, czując jednocześnie nagły żal - dostrzegł, że potężne skrzydła dzikiego pobratymca zostały podcięte. Ten smok już nigdy nie wzbije się w przestworza. Nie przeszkadzało mu to ścigać Bazila z gorzejącymi furią oczami. Baz cofał się powoli. Dzikiego smoka opętała żądza zabijania, która wygaśnie albo wraz z jego śmiercią, albo po zabiciu wszystkich wrogów. Będąc w takim stanie, smok nie był podatny na rozsądną argumentację, a ponieważ Bazil nie miał miecza, tarczy, ani hełmu, jego obawy były w pełni usprawiedliwione. Dziki smok zauważył nagle otoczenie. Zatrzymał się i wyryczał wyzwanie w stronę tłumu. Amfiteatr oniemiał, pełen podziwu dla tego pokazu siły. Potwór zaryczał ponownie i zaczął okrążać arenę, zerkając na ludzi, ukryte w zagrodach impy i dziwnego smoka, który stał mu na drodze. Miał ochotę zabijać, wymordować ich wszystkich. Bazil podupadł na duchu. Nie miał miecza, a to monstrum przewyższało go wagą. Jeżeli go zaatakuje, będzie walczył, lecz w głębi duszy wiedział, że nie miało to zbytniego sensu, gdyż i tak dziki przeciwnik urwie mu głowę. Nagle zdał sobie z czegoś sprawę. Dziki smok odniósł ranę, z której wciąż zwisały resztki bandaża. Bazil uniósł ramiona i zakrzyknął w smoczej mowie. - Jesteś purpurowo-zielonym z góry Haka! Wolny smok zamrugał ślepiami. A to co takiego? - Spotkaliśmy się już - syknął Baz. - Na zboczu góry na południu, pamiętasz? Smocza mowa brzmiała dziwnie, miała obcy akcent, niemniej coś mu przypominała. Gniew osłabł odrobinę. Olbrzymi łeb z paszczą pełną lśniących kłów kołysał się przez moment w przód i w tył, po czym smok zamrugał i przyjrzał się stojącemu przed nim bezskrzydłemu gadowi. - Taak - odparł przeciągle. - Znam cię. To ty mnie pokonałeś - smok z mieczem z południowej góry. Bazil wyobraził sobie, jak jego dziki pobratymiec rzuca się na niego i prędko przemówił ponownie. - Jak cię złapali? Purpurowo-zielony ryknął na to wspomnienie, elektryzując tłum, który spodziewał się, że monstrum zaraz rzuci się na smoka z Argonathu i rozszarpie go na kawałki. - Spałem na górze. Ranny, jak doskonale wiesz. Przyszli ludzie z sieciami i linami i związali mnie podczas snu. W przeciwnym razie pozabijałbym ich. Bazil dał krok naprzód i wzniósł ramiona. - Nie będę walczył z tobą powtórnie, nie dla uciechy tej hałastry. Smok rozważał to przez chwilę. - Ja również. Uchroniłeś mnie przed śmiercią, tamując broczącą z rany krew. Walczyliśmy o samicę i zostałem pokonany. Tylko ty pokonałeś mnie w walce. Bazowi wyrwało się długie westchnienie ulgi. - Była warta walki - stwierdził. - A ty byłeś najtrudniejszym przeciwnikiem. Nigdy nie spotkałem się z taką siłą. Uważam jednak, że teraz powinniśmy połączyć się i pokazać tym przeklętym ludziom, że zabijanie smoków dla ich przyjemności nie jest dobrym pomysłem. Zdezorientowany tłum ucichł. Wszyscy wiedzieli, że dziki smok powinien zabić Argonathczyka - wolne smoki nienawidziły swych pobratymców, hodowanych przez lud Cunfshonu. Jednak smoki stały blisko siebie, rozmawiając w basowej, syczącej mowie. Ci, którzy od wielu godzin czekali na ten pojedynek, byli bardzo rozczarowani. Dziki smok dostrzegł krwawą smugę, pozostałą po odciągnięciu ciała Nessi do jednej z bocznych zagród. Pokazał ją. - Smocza krew? Tak. Smoczy ogon trzepnął z furią o ziemię, a wielkie ślepia zapłonęły. Baz dostrzegł tę wściekłość i ucieszył się, że tym razem nie skupiała się ona na nim. - Pokaż mi, jak ich pozabijać - poprosił dziki smok. - Z przyjemnością. Za mną. Bazil obrócił się gwałtownie i ruszył w stronę zagrody przy głównym wejściu. Pilnowało jej kilka trolli. Uzbrojonych. Purpurowo-zielony opadł na czworaki i ruszył za nim. Tłum ożywił się, sądząc, iż widzi, jak jeden smok rzuca się w pościg za drugim. Bazil dotarł do zagrody, gdzie dołączył do niego jego pobratymiec. Razem wyrwali z ziemi słup podtrzymujący zadaszenie. Dach załamał się pod ciężarem Baza, który na niego wskoczył. Większość zgromadzonych wewnątrz trolli padło przygniecionych rumowiskiem. Reszta umknęła w popłochu, kiedy w sam ich środek wskoczył purpurowo-zielony gad. Bazil odgarnął cegły i belki i dobrał się do mieczy. Kiedy wynurzył się z parą ostrzy w łapach, ujrzał jak purpurowo-zielony ściga wokół areny ostatniego trolla. Reszta została rozszarpana na kawałki. Publika oniemiała że zgrozy. Purpurowo-zielony skoczył na uciekającego trolla, powalił go na piasek i z głośnym trzaskiem zgruchotał mu czaszkę zębiskami. Podwójne wrota twierdzy rozwarły się, wypuszczając na arenę trójkę trolli w zbrojach, maszerujących w takt wybijanego na bębnach rytmu. Na ich czele kroczył Puxdool. Purpurowo-zielony zwolnił, przyglądając się mieczom w łapskach trolli. Bazil dołączył do niego. Na widok Puxdoola serce załomotało mu w piersiach. - Masz, bierz miecz. Spróbuj, machnij nim kilka razy. Smok z trudem pochwycił wąską rękojeść broni. Trzymanie czegoś niczym narzędzia było dla niego nienaturalne. Narzędzia były dla stworzeń niższego rzędu, nie dla smoków. Tak przynajmniej było od czasów znanych jedynie że smoczych legend. Jednak władanie mieczem okazało się dość proste. Aż trudno uwierzyć, że coś tak lekkiego i niegroźnego mogło zadać takie obrażenia. Skórzany skinął na niego, by się cofnął. - Potrzebujemy ludzi, naszych ludzi. Chodź. Ludzi? Czemu smoki miałyby potrzebować takich słabych istot jak ludzie? Ogłupiały, poszedł za smokiem z Argonathu. Nic nie rozumiał z tej całej sytuacji, nie znał się na świecie ludzi, mieczy i trolli, toteż uznał przewodnictwo smoka z Quosh. Z zagrody wymaszerowali z mieczami w dłoniach żołnierze Marneri, wiwatując na cały głos. - Do smoków! - zawołał Kesepton. Trolle zatrzymały się. Zabełkotały między sobą i ryknęły na ludzi, obiecując im, że zjedzą ich później, jak tylko pozbędą się tych buntowniczych gadzin. Po czym wzniosły miecze i ruszyły do ataku. Puxdool i Izmak skoncentrowały się na smokach, a trzeci Gungol - chronił ich tyły. Kesepton rzucił się naprzód i ciął trolla w nogę. Nad głową zaświstał mu olbrzymi miecz i kapitan w ostatniej chwili odskoczył w bok. Cowstrap rozpędził się i zderzył tarczą z tarczą trolla. Gungol wyprostował mocarne ramię. Potężny Cowstrap wydał zduszony okrzyk, czując, jak wali się z nóg i leci wstecz. Tłum wybuchł śmiechem. - Głupi kowal! - sarknął Liepol Duxe, włączając się do walki celem odwrócenia uwagi trolla od Cowstrapa. - Myślał, że poradzi sobie z trollem samemu? - Ostrze Duxe’a zabłysło i troll z parsknięciem osłonił się tarczą. - Przepraszam, sierżancie, wyrwałem się przedwcześnie przyznał Cowstrap, stając na nogi. Gungol zamachnął się i Duxe zanurkował pod ciężką klingą. Do ataku skoczył Rebak z Marneri. Towarzyszył mu Cowstrap. Za ich plecami rozległ się ogłuszający brzęk stali, z którym zwarli się Puxdool i Złamany Ogon. Napierali na siebie brzuch w brzuch, tarcza w tarczę. Po chwili Puxdool poleciał wstecz. Bazil zaryczał wyzwanie, ciesząc się z okazji pomszczenia biednej Nessi. Troll krążył wokół niego. Smok ciął go mieczem, lecz troll zręcznie sparował cios. Znał się na szermierce, a dla Bazila trollowy oręż był za mały dla preferowanych przez niego oburęcznych zamachów. Klingi spotkały się że szczękiem. Puxdool był szybki, diabelnie szybki. Obrócił się błyskawicznie i Bazil w ostatniej chwili uniknął tego samego ciosu w kolano, który powalił Nessi. Obracając się, ciął z boku, odbijając ostrze trolla i omal nie wytrącając go z grubej łapy. Tarcze zderzyły się z hukiem i Puxdool że wszystkich sił naparł na Bazila. Był silny, lecz nie tak silny, jak sam uważał, osądził Baz, specjalnie ustępując mu pola, j ak gdyby tamten go pokonał. Puxdool reprezentował nowy gatunek trolli - silnych i śmiertelnie groźnych szermierzy - niemniej drzemało w nim także sporo charakterystycznych dla trolli słabości. Teraz nabrał zbytniej pewności siebie. Miecze krzyżowały się raz za razem. Puxdool napierał, zadając cios za ciosem, by wreszcie zaatakować tarczą, próbując zbić Bazila z nóg i przedrzeć się przez jego obronę. Quoshita początkowo oddawał pola, nagle jednak stanął w miejscu. Puxdool uderzył że wszystkich sił, a Bazil odbił cios tarczą. Troll wychylił się odrobinę za daleko, odsłaniając szyję i ramię. Potwór nosił masywne naramienniki. Gdyby nie one, walka skończyłaby się tu i teraz. Ponadto, Bazil dysponował tylko długim na sześć stóp mieczem dla trolli, a nie smoczym ostrzem. W tej sytuacji Puxdool stracił jedynie władzę w trzymającym tarczę ramieniu i cofnął się z jękiem niedowierzania przed kreślącym koła mieczem smoka. Puxdool został ranny - nie było to zbyt częste zdarzenie w jego krótkim, pełnym przemocy życiu. Puxdool wiedział, że został wyprowadzony w pole i nienawidził tej myśli. Mały, podstępny móżdżek Puxdoola opanowała wściekłość. U jego boku Izmak ciął i dźgał purpurowo-zielonego smoka, który odrzucił precz ludzkiej roboty przedmiot i powrócił do własnych metod walki. Ryczał i atakował, nie zapominając jednak o ostrym mieczu w łapie trolla. Ostrze dawało przeciwnikowi przewagę zasięgu dziki smok ryczał i rzucał się to w jedną, to w drugą stronę, cały czas zastanawiając się, jak dorwać się do wroga i zabić go, nie narażając się na przeszycie śmiercionośną klingą. Purpurowo-zielony zaatakował uzbrojoną w pazury łapą. Troll osłonił się tarczą i pchnął mieczem. Smok musiał odskoczyć w tył, żeby uniknąć lśniącego czubka, omal nie tracąc przy tym równowagi. Żołnierze rozbiegli się na boki, kiedy wpadł na nich tyłem. Uwolniony Izmak ciał Bazila, który sparował cios własnym mieczem. Należał do brązowych trolli, doskonale znanych młodemu skórzanemu smokowi. Brązowe były silne, brakowało im jednak szybkości Puxdoola. Bazil naparł tarczą na Izmaka, przytrzymał go i ciał z całych sił, odtrącając klingę trolla Trafił go, lecz ostrze było za lekkie - ześlizgnęło się po napierśniku Izmaka, nie czyniąc mu większej krzywdy. Potwór zatoczył się wstecz, oszołomiony siłą ciosu. Smok był bardzo szybki, szybszy od wszystkich jego dotychczasowych przeciwników, nie licząc Puxdoola. Purpurowo-zielony skoczył znienacka naprzód, lecz trolle odegnały go stałą. Gungol walczył z ludźmi, nie dającymi mu ani chwili wytchnienia. Tłum wstał z miejsc, wykrzykując gniewnie pod adresem trolli. Większość nie potrafiła zrozumieć, czemu nie wysłano większej ich ilości. - Dlaczego tak ryzykują życiem tych trolli? - wykrzykiwali w kierunku zarządców areny. - Takie jest życzenie Zagłady - odparł jeden z nich. - Zagłada uwielbia gry! - zawołali ci, którzy go usłyszeli, pozdrawiając uniesionymi rękoma czarną kulę, skrytą w podniebnej wieży. Wiernopoddańcze okrzyki przerodziły się w hymn na cześć Zagłady, rozbrzmiewający wśród lasu uniesionych ramion i zaciśniętych pięści. Puxdool ruszył do ataku, wysuwając do przodu tarczę i wywijając mieczem. Bazil odtrącił klingę. Tarcze zderzyły się, lecz tym razem troll był ostrożniejszy i cofnął się natychmiast, ponownie tnąc mieczem w tarczę Bazila. Troll był szybki i Baz ledwo nadążał z parowaniem. Jego tarcza przeżywała ciężkie chwile. Kolejny atak purpurowo-zielonego odparty został przez Izmaka. Bazil parował, osłaniał się i wycofywał. Troll ciął znad głowy i skórzany smok zastawił się mieczem. Klinga rozprysła się, pozostawiając mu w łapie samą rękojeść. Bazil ryknął, zaklął i odrzucił bezużyteczny szmelc. Puxdool odetchnął z ulgą i natarł na smoka. Baz cofnął się. Dotknął grzbietem muru areny. Przesunął się w lewo, trzymając wysoko tarczę. Puxdool porzucił Izmaka i Gungola, zajętych ludźmi i dzikim smokiem, który krążył wokół nich, niezmordowanie czyhając na okazję do ataku. Baz oderwał się od ściany, ciągle się cofając. Tłum zawył radośnie i zerwał się na równe nogi. Puxdool nareszcie wziął się do roboty! Puxdool był najlepszy! W Tummuz Orgmeen wszystko już było dobrze, a ten parszywy smok zaraz zginie! Skórzany smok ponownie dotarł do końca areny. Znalazł się przy samych drzwiach pod wieżą. Zbliżał się Puxdool. Nie mógł z nim walczyć, nie mając broni. I nagle coś zabłysło. Przed ślepiami przemknęła mu srebrzysta smuga, wbijając się w piach niecałe dziesięć stóp od niego. Tłuszcza oniemiała. Bazil sięgnął i wyrwał przedmiot z ziemi. Piocar! Jego własny! Ucałował rękojeść i zamachnął się potężnym mieczem. Puxdool zatrzymał się i ruszył wstecz. Do tej pory nie miał do czynienia że smoczym mieczem. Znajome ostrze w łapie tchnęło w Bazila nowe siły. Uniósł radosny wzrok. Mogła się za tym kryć tylko jedna osoba. Ludzie w tłumie pokazywali na okalającą szczyt wieży galerię, gdzie cienie ledwie skrywały lśnienie Zagłady. Stała tam drobna figurka, machając smokowi ręką. Bazil poderwał miecz i zasalutował. To był dobry chłopak, przynajmniej czasami. Następnie odwrócił się i natarł na Puxdoola. Troll odskoczył, lecz nie dość szybko. Zabrzęczała stal. Puxdool bronił się rozpaczliwie. Piocar zataczał kręgi, uderzał z góry i z dołu, wreszcie rozrąbał tarczę przeciwnika. Uzbrojony w Piocara silniejszy i cięższy smok był nie do powstrzymania. Tłum jęknął. Puxdool zaryczał z gniewu i strachu i ujął miecz oburącz. Piocar spotkał się z klingą trolla i odbił ją w bok, po czym Bazil rąbnął trolla tarczą. Puxdool zatoczył się do tyłu. Odzyskał równowagę tylko po to, by otrzymać ponowny cios. Walnął o bramę i odbił się od niej; czekało już na niego nadstawione ostrze Bazila. Puxdool sapnął i runął na piasek, nieomal przecięty na dwoje w pasie. Publika skamieniała. Pozostałe trolle cofnęły się że zgrozą. Puxdool zginął! Z wieży rozległ się przeraźliwy wrzask rozwścieczonych Ust. Zagrzmiały bębny. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY ÓSMY Relkin rzucił się pędem w dół schodów. Jego smok żył! A jeśli Bogini pozwoli, dożyje końca dnia - przynajmniej był odpowiednio uzbrojony. Poza tym, zobaczył człowieka, którego ścigali do samego Tummuz Orgmeen. Lessis z pewnością będzie chciała o tym usłyszeć! Co więcej, ujrzał na arenie ponad tuzin walczących żołnierzy Marneri. Był tego pewny. Nawet kapitan przeżył. Relkin przyspieszył - lady potrzebowała tych informacji. Zbiegł na sam dół sekretnych schodów, w królujący tam mrok. Zwolnił, nie chcąc potknąć się i przewrócić, zanim nie przyzwyczai oczu do ciemności. Mimo iż poruszał się powoli, nie zauważył wciśniętej w załom muru dziewczyny, dopóki ta nie dała kroku naprzód i nie dotknęła jego ramienia. Podskoczył jak spłoszony jeleń i sięgnął po sztylet. - Relkinie - odezwała się, tłumiąc śmiech wywołany jego zaskoczeniem. - Lagdalen? Na wielką matkę, przestraszyłaś mnie tak, że omal nie umarłem. - Przepraszam. Nie mogłam się powstrzymać. Co widziałeś? Kiwnął głową w stronę tunelu. - Mam wieści dla lady. Bazil żyje - znalazłem jego miecz i zrzuciłem mu go na arenę. Myślę, że kapitan również przeżył. Westchnęła głośno z ulgą. - Matce niech będą dzięki. Zatem chodźmy! Lady niecierpliwie oczekuje twojego raportu. - Sporo walki. Smoki - nawet nie znam tamtego drugiego wyrwały się na wolność. Wróg popełnił błąd i dał szansę niewłaściwemu smokowi. Który ich teraz zabija. Lagdalen pociągnęła go korytarzem. - Pospieszmy się. Tunel skręcił parokrotnie, nim wynurzyli się w szerszym korytarzu, prowadzącym do jakichś schodów. Na następnym piętrze spotkali ocalałe wojowniczki Lessis. Stoczyły tu zaciętą walkę. Podłoga usłana była zwłokami uwolnionych kobiet, lecz także trupami dwudziestu impów i pół tuzina innych ludzi. Uwolnione walczyły znakomicie, lecz zawiodły. Podwójne wrota do Tuby Zagłady były zbyt dobrze strzeżone. Pilnowały ich trolle. Kobiety nie były w stanie ich zdobyć. Lessis dostrzegła Relkina i Lagdalen i podbiegła do nich. - Szybko, młody człowieku, co widziałeś? - Smoki są wolne na arenie, a wraz z nimi kilkunastu żołnierzy Marneri. Czarownica skwitowała to krótkim, głębokim wdechem. - Usłyszała nasze modlitwy, to wszystko, co mogę powiedzieć. Dzięki ci, wielka matko, nie zawiedziemy cię. Lagdalen wyczuła w niej odradzającą się nadzieję. - Co robimy? - Musimy wejść piętro wyżej i przebić się do wejścia na arenę. To da się zrobić. Znam drogę. Nie minęła minuta, a już prowadziła około sześćdziesiąt ocalałych kobiet, znakomicie uzbrojonych w zabrany impom i ludziom oręż, w stronę schodów wiodących na parter twierdzy. Cichutko wspięli się na półpiętro i zastygli w bezruchu, podczas gdy Lessis zakradła się wyżej. Piętro zapchane było impami. W setce rąk błyszczała stal. Wycofała się równie cicho, jak tam weszła, nie zwracając na siebie uwagi. Nikt jej nie zobaczył. Nagle z mrocznego podnóża schodów dobiegł ich gniewny ryk i łomot ciężkich stóp. - Gazak! Smok! - wymamrotały impy. Kolejny ryk, tym razem bliżej, nieomal doprowadził je do paniki. A wtedy spadły na nich kobiety z zagród z mieczami w garściach, wrzeszcząc niczym upiory. Impy sparaliżowało. Miecze opadły niczym młoty na hełmy i tarcze. Impy runęły na ziemię, deptane kobiecymi stopami. Pozostałe próbowały przez chwilę stawiać opór, zaraz jednak załamały się i uciekły. Kobiety rzuciły się w pościg, ścinając opieszałych. Razem wypadli na szeroki korytarz, zakończony wyjściem na arenę. Tłoczący się tam ludzie i impy, pogromcy zwierząt i zatrudnieni w amfiteatrze niewolnicy popatrzyli na nich że zdumieniem, po czym pierzchli w głąb budowli. Przy samych wrotach stawił im czoła tuzin ciężkozbrojnych strażników. Nie było możliwości obejścia ich. Lessis z ostrzem w dłoni poprowadziła swój oddział do boju. Niestety to nie były impy, lecz doświadczeni zabijacy. Mierzyli nadciągającą gromadę zimnymi oczami. Nie ulękną się sztuczek wiedźmy. Relkin biegł tuż za lady, a Lagdalen u jego boku. Kobiety nie wahały się. Były gotowe na śmierć - zmaltretowane ciała i wściekłość pchały je naprzód że wzniesioną bronią. Groziła im rzeź - strażnicy pozabijaliby ich z łatwością, gdyby nie Lessis, z której uniesionej dłoni błysnął nagle błękitny płomień, oślepiając najbliższego żołdaka, czekającego na nią z mieczem w pogotowiu. Wojownik stracił wzrok i zamachnął się niezdarnie, nie trafiając Relkina, który zatopił mu sztylet w brzuchu. Obydwie grupy wpadły na siebie, miecze uniosły się i opadły, lecz w linii strażników został uczyniony wyłom, który Lessis z Relkinem pracowicie poszerzali. Giermek związał walką kolejnego żołnierza, a czarownica wbiła mu sztylet w gardło. Kobiety napierały, depcząc ciała poległych sióstr i teraz to strażnicy ginęli, ulegając przewadze liczebnej napastniczek. Lessis i Lagdalen chwyciły wierzeje i otworzyły je szarpnięciem. Wnętrze budynku zalał słoneczny blask. Dwa smoki i tuzin legionistów stali w obronnym szyku niecałe pięćdziesiąt kroków od nich, gotowi walczyć aż do śmierci. Maszerował na nich oddział ośmiu trolli i stu impów. Wokół krążyła Walkiria, a złocisty młodzieniec zagrzewał tłum do śpiewu. Efekty smoczego buntu były nadzwyczajne. Olbrzymie cielsko Puxdoola leżało w piachu, wstrząsane od czasu do czasu drgawkami. Tu i ówdzie walały się zwłoki pozostałych przeciwników. Tłuszcza Tummuz Orgmeen przeżyła tu niezwykłe chwile - smoki okazały się godne swych przeciwników - teraz jednak zostaną wyeliminowane. Nie można zbyt długo tolerować takiej niesubordynacji. Nadciągały trolle i impy. Stojąca w drzwiach Lessis przyłożyła dłonie i dmuchnęła w nie, wydając przenikliwy sygnał trąbki legionów Argonathu. Mężczyźni obejrzeli się. Widząc otwarte drzwi i kobietę w szarej sukni, kapitan Kesepton szybko wydał odpowiednie rozkazy. Smoki już pospieszyły w stronę wrót. - Co to za smok? - zapytała Lagdalen, wskazując na purpurowo-zielonego giganta, zbliżającego się do nich na czterech łapach. - To dziki smok, kochanie - odparła spokojnie Lessis. - Przodek naszych smoków. Dziewczyna przypatrywała się mu rozszerzonymi oczami. - One jedzą ludzi, prawda? - Owszem. Mam jednak wrażenie, że w tej chwili ma on większe zmartwienia niż menu. Lepiej otwórzmy te drzwi szerzej. Relkin także przyglądał się mu oniemiały. Nawet Vastrox nie mógł równać się z tym monstrum. Nagle we wrotach zrobiło się tłoczno - dwa smoki zajmowały strasznie dużo miejsca. Giermek był jednak zbyt zajęty ściskaniem swego podopiecznego, by na to zważać. - Żyjesz! - wykrztusił tylko, waląc kułakiem w twardą skórę smoka. - Chłopiec też! - odparł uradowany Bazil, opierając się na Piocarze i ciężko dysząc. Zatrzasnęli wierzeje impom przed pyskami. Kapitan Kesepton zatrzymał się przy Lagdalen. - Dobrze cię widzieć, Lagdalen z Marneri. Nawet jeżeli pisana jest nam śmierć, umrę z ochotą, bo u twego boku. Dziewczynie serce załomotało w piersiach. Przeżył i byli razem. - Witaj, kapitanie. Matka z pewnością czuwa nad nami. Nie sądziłam, że cię jeszcze zobaczę. Ujęli się za dłonie. Kesepton pochylił się i pocałował ją. Wyszło to najnaturalniej na świecie. Oczy Lagdalen zaszły łzami. To wszystko było takie straszne, a jednocześnie wspaniałe. Wzniecili rebelię w samym sercu miasta Zagłady i podkopali władzę potężnej skały. Ich czyny nie pójdą w niepamięć. Kesepton odsunął się. Liepol Duxe obrzucił go obraźliwym spojrzeniem, lecz kapitan nie zważał na to. Pewnego dnia Lagdalen zostanie jego żoną. Teraz był już tego pewny. O ile przeżyją, co wcale nie było takie oczywiste. Śmierć otaczała ich że wszystkich stron i nadciągała w postaci hordy trolli, ludzi i impów, rozwścieczonych w ich własnym gnieździe. Jakie mieli szansę przeciwko takiej sile? ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY Thrembode pozostawił zwłoki generała w ukryciu i natychmiast udał się do siebie. Ku swemu przerażeniu odkrył, że nie było tam Besity. Znowu go nie posłuchała. W Tummuz Orgmeen poczuła się taka ważna, że zaczęła świadomie ignorować jego polecenia. A teraz będzie musiał marnować bezcenny czas, szukając tej wywłoki! Niestety była mu niezbędna - była jego kartą atutową. Mając ją, ominie tę głupią skałę. W poszukiwaniu sprawiedliwości uda się do Padmasy. Na samą myśl przenikał go mróz, nie miał jednak innego wyjścia. Niezadowolenie Zagłady wkrótce skończyłoby się dla niego tragicznie - śmiercią lub, co gorsza, zasileniem szeregów obscenicznych organów w klatkach. Dlatego właśnie musiał uciekać i to razem z Besitą. Wizja przesłuchania księżniczki Argonathu bardzo się władcom spodoba. Wiele się dowiedzą. Anulują decyzje Zagłady z Tummuz Orgmeen. Niemniej, musiał działać szybko. Generał Erks był ważną osobistością i jego nieobecność wkrótce zostanie zauważona. Odnajdą ciało, a wówczas rozpocznie się polowanie na Thrembode’a. Sztab Erksa z pewnością wiedział o ich spotkaniu, zapewne orientował się także, jaka będzie odpowiedź generała dla praktycznie skazanego na śmierć czarodzieja. Strzelił palcami - oczywiście! Besita siedziała na widowni, w loży maga. Ogląda walki smoków. Obrócił się i pobiegł, biorąc po dwa stopnie i prawie nie zatrzymując się, by przedstawić się strażom na szczycie. W loży zastał Besitę w otoczeniu kilku zon wyższych oficerów. Besita była zaskoczona, wręcz zła. Czy ona nie ma już żadnych praw? Dlaczego Thrembode musi rujnować jej popołudnie7 Niemniej, nie pozwolił sobie odmówić. Ujął ją pod ramię i wyprowadził z loży. - O co chodzi? - szepnęła, ale nie odpowiedział jej. Zatrzymał się dopiero na zewnątrz - Opuszczamy Tummuz Orgmeen - Opuszczamy? Przeszliśmy piekło, żeby się tu dostać, a teraz wyjeżdżamy? Ledwo się powstrzymał. Ta flądra nie ma ochoty wyjechać? - Takie otrzymałem rozkazy. Wyższe szarże chcą spotkania z tobą. - Wyższe od Zagłady? - O wiele. Jej twórcy. Przełknęła ślinę. - Władcy? Nie chcę jechać. Zagłada nic o tym nie wspominała. Czy ona o tym wie? - Nie mam pojęcia - syknął - Znam tylko swoje rozkazy Chodź że mną. Natychmiast! Besita me miała najmniejszej ochoty, ale nie potrafiła się mu przeciwstawić. Pociągnął ją przez labirynt miasta. Nie było chwili do stracenia. Potrzebowali koni. Zewnętrzną bramę twierdzy przeszli bez kontroli. Nie zarządzono jeszcze alarmu z powodu generała Erksa. Thrembode’owi zaświtała nadzieja, że wszystko pójdzie gładko i zdołają uciec z miasta. Dotarli do stajni Kilka złotych monet wciśniętych w dłoń stajennego sprawiło, że impy biegiem rzuciły się po konie. Thrembode odetchnął z ulgą. Jeszcze tylko parę minut. Jednak zanim doczekali się wierzchowców, otoczył ich oddział żołnierzy w czarnych uniformach. Czarodziej przyglądał się im, czując niemiłe ssanie w brzuchu. Wpadł w pułapkę zastawioną przez Zagładę! Przeklęta kreatura przewidziała jego ruch Być może nawet pragnęła śmierci generała Erksa. Trudno powiedzieć - była w stanie zabić każdego, jeżeli uznała to za słuszne. Lubiła zabijać, Thrembode doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Z mieczem przystawionym do gardła mógł się tylko poddać. Zakuli go w kajdany i zaciągnęli wraz z Besitą z powrotem do twierdzy Wepchnięto ich do komnaty Zagłady na szczycie wieży. Wszędzie kręcili się uzbrojeni ludzie, impy i trolle. Twierdzę postawiono w stan najwyższej gotowości Coś się działo. Podciągnięto Usta Zagłady - Ach, toż to Thrembode. Na ulicach miasta pojawili się buntownicy, a nasz czarodziej Thrembode postanawia wyjechać. Uciec w bezpieczne miejsce, jak na tchórza przystało. Nieładnie. Zazgrzytała klatka z Oczami. - Ona musi znaleźć się w Padmasie - oświadczył Thrembode - Jeżeli sprawy tutaj przybiorą zły obrót - Sugerujesz, że mogę stracić kontrolę nad sytuacją w Tummuz Orgmeen9 - To mało prawdopodobne, o wielka, niemniej nie wolno nam podejmować najmniejszego ryzyka. - Ha! Kpisz sobie że mnie, czarodzieju Twierdzisz, że ta kobieta jest ważniejsza od wszystkiego innego w tym mieście? Niż Buntownicy na ulicach miasta? - W żadnym razie, lecz muszę działać w obliczu grożącego jej niebezpieczeństwa, więc uznałem, że skoro na wolności krąży obłąkana wiedźma, to lepiej będzie zapewnić naszemu jeńcowi bezpieczne schronienie w Padmasie. - Ach, wiedźma. Tak, pamiętam o niej, pamiętam również, że to ty, Thrembode, byłeś odpowiedzialny za przyniesienie mi jej głowy. Czyż nie? Thrembode czuł, jak spływa potem. - To niewykonalne, ta twierdza jest podziurawiona tajemnymi przejściami i korytarzami. Twoja obsesja na punkcie tajemnic uczyniła to miejsce absolutnie niemożliwym do przeszukania czy zabezpieczenia. - Obciążasz winą mnie? - Zagłada ścisnęła mózg Ust tak, że mężczyzna aż się zakrztusił Thrembode wyczuwał gniew skały, jakby był to fizyczny żar - Wskazuję tylko, że podziemia tworzą istny labirynt i nawet pięć tysięcy impów mogłoby tam kogoś znaleźć wyłącznie szczęśliwym trafem. Przeciskali się przez dziury o średnicy nie większej niż stopa. - Niekompetencja! - ryknęły Usta - Ale nie to jest najpoważniejszym zarzutem, prawda, magu?’ Thrembode’owi serce zamarło w piersi. - Tak, znaleźliśmy generała Erksa. Został zasztyletowany Byłeś ostatnią osobą, która go widziała. Czarodziej przełknął ślinę, niezdolny przez chwilę do wykrztuszenia słowa - Owszem, ty, a on zamierzał obwieścić ci pewne nieprzyjemne decyzje. - Nic o tym nie wiem - odparł prędko Thrembode - Nie spotkałem się z nim. - Co? - Byłem zbyt zajęty poszukiwaniami czarownicy. Postanowiłem nie iść na spotkanie. - Nonsens. Kłamiesz. Wygotuję z ciebie prawdę, czarodzieju, lecz jeszcze nie teraz. Zabierzcie go do tyłu i zakneblujcie. Będę rozkoszowała się twoją śmiercią później, kiedy będzie na to więcej czasu. Żołnierze w skórzanych rękawicach wzięli go pod ramiona, wcisnęli w usta gruby knebel i ciasno przywiązali do słupa. Besita była przerażona Przypatrywała się masywnej, czarnej skale Biedny Thrembode był stracony, Zagłada pozbawi go życia. Nie potrafiła wyobrazić sobie utraty czarodzieja. Jak sobie bez niego poradzi’? Czuła się zagubiona. Czar Thrembode’a sprawiał, że tęskniła za nim, z drugiej jednak strony cieszyła się, gdyż bała się podroży do Padmasy, zwłaszcza w jego towarzystwie, podczas której znowu musiałaby mu służyć. Wolała dotychczasowe życie w Tummuz Orgmeen, gdzie Thrembode był jej kochankiem, a nie panem, i gdzie cieszyła się względami Zagłady. Niemniej, dotychczas widywała Zagładę miłą i poczciwą Widok Ust, Oczu i Uszu, rzucających się w swoich klatkach, był przerażający. Zakneblowany i skrępowany Thrembode stanął przy pręgierzu i Zagłada już miała zająć się nią, kiedy pojawili się posłańcy, szepczący cos do uszu oficerom straży. Jeden z nich podszedł spiesznie do Uszu i powtórzył wiadomość. Zagłada zareagowała bardzo gwałtownie. Jej zmysły poleciały we wszystkie strony. - Natychmiast wysłać na dół posiłki - wrzasnęły Usta - Trzeba ich powstrzymać! ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY Lessis zatrzymała się przy potężnych wrotach do Tuby Zagłady. Smoki wystąpiły naprzód i uderzyły w wierzeje toporami trolli. Masywne ostrza zagłębiły się w drewno, odłupując wielkie drzazgi. Pojawiły się szczeliny. Dziki smok złapał za odstający koniec rozłupanej przez Bazila belki i szarpnął. Ku jego zdumieniu wrota rozpadły się. Baz odrzucił topór i odebrał Piocara od Relkina. Wewnątrz czekały na nich trolle z mieczami i tarczami. Smoki runęły na nie, a zaraz za nimi do środka wskoczyli żołnierze i wojowniczki, ścierając się z impami i strażnikami. Doszło do zaciekłej bijatyki w ograniczonej przestrzeni, gdzie pięści i sztylety były równie skuteczne jak miecze. Bazil z trudem obracał Piocarem. Jednak ścisk nie wywarł większego wrażenia na purpurowo-zielonym, który powalał trolla za trollem, wykorzystując swoje okazałe kły. Pomimo wyczerpania i zmęczenia ramion legioniści znaleźli skądś nowe siły, być może rodzące się z przewidywania rychłej śmierci. Umrą tutaj, zabiorą jednak do grobu możliwie jak najwięcej wrogów. Tylko to się liczyło. Przez kilka minut losy starcia ważyły się to w jedną, to w drugą stronę, lecz wreszcie legioniści z Keseptonem i Duxem na czele przedarli się przez strażników i spadli na impy. Te przestraszyły się i uciekły. Ścigały ich miecze Marneri. Po drodze stracili jednak kilku ludzi. Troll trafił toporem porucznika Wealda, przecinając go na dwoje tuż przed Keseptonem. Sam zginął chwilę później, rozpłatany ciosem Piocara znad głowy. Tym samym smok uwolnił się od trolli i uzyskał przestrzeń do swobodnego operowania mieczem. Masywne ostrze natychmiast opadło szerokim zamachem na pozostałych wartowników, ścinając ich niby zboże. Trzymające się jeszcze na nogach impy rzuciły się przerażone do ucieczki. Po raz ostatni zabłysły miecze i nastała cisza. Zwycięzcy patrzyli na niewolników z Tuby Zagłady, ciągnących i trzymających liny, na których wisiała kamienna sfera i jej uwięzione „zmysły”. Nadzorcy cofnęli się bojaźliwie przed legionistami Marneri. Miecze uniosły się i opadły. Lessis nie powstrzymywała ich, uznając, iż w tym wypadku sprawiedliwość powinna być szybka, jako że ludzie, którzy trzymali w tak przerażającej niewoli innych mężczyzn i kobiety, nie zasługiwali na dalsze życie. Miejsce zostało zabezpieczone. Spoglądając w głąb Tuby, widzieli w oddali Zagładę - lśniącą, wielką, czarną perłę dyndającą wysoko w górze. - Mechanizmy nadzorujące ruch Zagłady muszą znajdować się w komnacie powyżej - nie ściągniemy jej stąd - powiedziała Lessis do Keseptona. - Co wobec tego możemy zrobić? - Wysłać kogoś wyżej. Pokiwał głową. - Jest tylko jedna osoba, która może tego dokonać, a zrobiła już dzisiaj wystarczająco wiele. - Zrobi i to. Obróciła się bez wahania w stronę stojącego w pobliżu Bazila z Quosh, opartego na Piocarze i spoglądającego na wiszącą w oddali Zagładę. Była naprawdę daleko - z poprzedniej wizyty pamiętał, jak wielka jest ta przeklęta skała. Stojący przy linach niewolnicy przyglądali się mu, tak samo jak kobiety i żołnierze Marneri. - Co dalej? - zapytał znużonym głosem. - Wjedziesz na górę na łańcuchu - odrzekła Lessis. - Podciągniemy cię do najwyżej położonej komnaty. Zagładę chroni przed upadkiem stalowa sieć, rozciągnięta na siedmiu linach, przymocowanych do głównej cumy, która ją unosi i opuszcza Przetniesz te siedem lin i Zagłada spadnie. Bazil pokiwał głową - Widziałem je. Masz rację, tak trzeba zrobić. Lessis przysunęła się do olbrzymiego smoka - Trzymaj się z dala od Zagłady Mogą nią obracać i spróbują użyć przeciwko tobie smoczych lanc. Bazil przytaknął - Spróbują przebić mnie włócznią, kiedy będę przecinał liny. Rozumiem. Rozumiał także, że jeśli mu się powiedzie, Zagłada runie w dół, a wraz z mą upadnie Tummuz Orgmeen. Podszedł do łańcuchów Niewolnicy ostrożnie pomogli mu wejść na największą z palet, przyczepioną do podnośnika na blokach Następnie zaczęli ciągnąc liny. - Oni rozumieją, lady Lessis - odezwał się Kesepton - Muszą zdążyć dostarczyć go na górę, zanim przeciwnik pojmie zagrożenie i przetnie liny. Lessis pokiwała głową, lecz Relkin zamarł, słysząc te słowa Żaden smok nie przeżyłby upadku z takiej wysokości. Niewolnicy ciągnęli z całych sił, me potrzebując bata, by dać z siebie wszystko Smok uniósł się w górę, machając do nich radośnie i nabierając szybkości. Odwrócili głowy na dźwięk dobiegającej zza drzwi wrzawy. Nadciągali nowi żołnierze i impy. - Do drzwi! - zakrzyknął Kesepton Bez słowa ujęli bron i przygotowali się do drogiego sprzedania życia. ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY PIERWSZY Bazil trzymał się oburącz łańcucha, pomagając sobie jeszcze ogonem i zapierając się stopami o platformę Poniżej pięciuset niewolników wytężało pozostałe im siły, by jak najszybciej posłać ich broń w górę Tuby. Wjazd na szczyt był tak szybki, że znalazł się w najwyższej komnacie, zanim przeciwnik zdążył pomyśleć o jakiejkolwiek obronie. Zgromadzeni na górze ludzie i impy słyszeli bitwę, toczącą się w pomieszczeniu z linami, toteż mnóstwo oczu wpatrywało się w głęboką studnię Tuby, lecz widok błyskawicznie zbliżającego się do nich smoka zaskoczył ich i wielu omyłkowo wzięło go za latającego smoka Obrócili się na pięcie i pierzchli, ratując życie. Na samym szczycie, bezpiecznie przymocowany do stropu, znajdował się kompleks urządzeń, dzięki którym Ręce Zagłady ludzie na zawsze zamknięci w klatkach poruszających się w szybie Tuby - kontrolowały ruch czarnej skały, sygnalizując niewolnikom z dołu, kiedy trzeba podnieść, a kiedy opuścić olbrzymi głaz Z wielokrążków zwisały tuziny linek przymocowanych do „zmysłów” Zagłady i potężnych lin utrzymujących skałę na miejscu. Bazil minął Ręce, a kiedy znalazł się na odpowiedniej wysokości, rozkołysał paletę tak, żeby zbliżyć się do Zagłady na tyle, by moc złapać któraś z podtrzymujących ją siedmiu lin. Zagłada wyczuła go i natychmiast pojęła zagrożenie. Poniżej rozległ się alarm Usta rzucały się w złowieszczo unieruchomionej klatce Ręce ponawiały próby przesunięcia Oczu albo Uszu - bezskutecznie. - Co tu robisz, potężny smoku? - zapytały Usta dziwnie łagodnym tonem. - Przyszedłem cię zabić, cholerna skało. W wolnej łapie Bazil trzymał Piocara. - Nie! - krzyknęły Usta. Ręce Zagłady desperacko usiłowały zasygnalizować niewolnikom w dole, żeby opuściły skałę. Niestety niewolnicy już ich nie słuchali. Zagłada została uwięziona tam, gdzie była. - Nie, nie rób czegoś tak okropnego, potężny smoku. Wysłuchaj mnie! - Lubisz zabijać smoki dla zabawy, skało. Teraz smok zabije ciebie. Ot, inna zabawa. Piocar zaśpiewał i chlasnął pierwszą linę. Usta wróciły do szorstkiego, rozkazującego tonu. - Szybko, zabijcie smoka. Przynieście smocze lance. Piocar ponownie zadzwonił o linę. Spleciono ją ze stali, która grubością przewyższała męski kciuk. Co gorsza, nie miał wystarczającej ilości miejsca na porządny zamach, przez co ostrze odbijało się od liny, ledwo ją nadwerężając. - Szybciej, głupcy! - ryczały Usta. Bazil postawił stopę na skale, wczepiając pazury w siatkę lin. Zamachnął się z większą siłą i Piocar opadł na linę, która poddała się z donośnym brzdękiem, chłoszcząc ścianę wieży. - Nieeeeeeee! - zawyła Zagłada. Lina wróciła że świstem, niczym bicz jakiegoś demonicznego bóstwa. Bazil przykucnął, modląc się, by nie przecięła liny, na której wisiała platforma. Zamiast tego usłyszał wrzask i ujrzał, że to jedna z Rak Zagłady leci w dół z uciętym łańcuchem. Piocar zabrał się za następną linę, lecz nie uderzył czysto i miecz odbił się od niej, ześlizgując się na powierzchnię skały. Ku swemu przerażeniu Bazil ujrzał na ostrzu pokaźną szczerbę. Do boku Zagłady przystawiono kładkę, na którą wbiegły impy. Od głazu pod jego stopami zaczęły odbijać się bełty z kusz, które trafiały także jego, utykając w grubej skórze grzbietu, nóg i ogona. Bolało go, lecz tylko trafienie w oko mogłoby go powstrzymać. Miecz opadł ponownie, tym razem przecinając linę z kolejnym brzęknięciem. Odskakując, ucięta lina strąciła z kładki kilka impów. Nadchodził troll że smoczą lancą. Kładka kończyła się dobre dziesięć stóp od Zagłady - w razie potrzeby resztę odległości pokonywano dzięki drabinom. Stojący na samej krawędzi kładki troll miał szansę dosięgnąć smoka i wbić mu lancę w brzuch. Na jego widok Bazil zaczął pchać skałę stopą, nadając jej ruch obrotowy. Nie było to łatwe, jako że brakowało mu podparcia, niemniej po chwili głaz zaczął się obracać, zabierając że sobą smoka i unosząc go z dala od kładki i trolla. Piocar ciął trzecią linę. Żołnierze z komnaty audiencyjnej cisnęli w niego włóczniami, lecz tylko jedna do niego doleciała, utykając w skórze kaftana. Obrót skały oddalał go także od platformy i nie mógł już dłużej opierać się o nią stopą. Bazil wczepił się w stalową siatkę i wpełzł na czubek Zagłady. Troll na kładce pchnął go lancą, lecz smok z łatwością odbił ją mieczem. Nadleciały strzały, wbijając się mu w piersi i ramiona. - Nie ma czasu do stracenia, co, skało?! - zawołał gromko. Z nowego miejsca widział osłonięte okno na szczycie wieży, z którego rozciągał się widok na arenę. - Podobał ci się widok stąd, co? Szkoda. - Piocar właśnie przeciął trzecią linę. Skała przesunęła się nagle w swoim stalowym koszu. Po odcięciu trzech lin była bliska wypadnięcia z niego. Usta, Oczy, Uszy i ocalałe Ręce miotały się w szybie. Ucięta końcówka liny zaśpiewała Bazilowi nad głową, zmuszając go do rozpłaszczenia się na powierzchni kuli. Troll dźgnął go lancą. Smok poruszył się, poślizgnął i zaczął zsuwać się po boku skały. Rozpaczliwie sięgnął wolną łapą po splątane liny. Przez jedną, straszną chwilę nie mógł ich złapać, po czym pazury zahaczyły o którąś, a jednocześnie stopa znalazła oparcie w gładkim boku Zagłady. Wisiał tak przez chwilę nad przepaścią, po czym powoli, z wysiłkiem wspiął się na szczyt. Do czubka kuli przystawiano właśnie drabinę. Dwójka magów posyłała nią impy z włóczniami w garściach. Baz stanął pewnie na Zagładzie w samą porę, by odbić pierwsze pchnięcie. Następnie szerokim zamachem przeciął dwa impy, by wreszcie ciosem znad głowy strzaskać drabinę, posyłając resztę przeciwników w otchłań. Troll pchnął lancą, zatapiając ją w udzie Bazila. Próbował obrócić ją w ranie, lecz smok złapał drzewce ogonem i wyrwał mu lancę z rąk. Następnie wyciągnął grot z rany. Bolało okropnie, lecz nie zważając na to, zajął się czwartą liną. Pomimo szpikujących go strzał, wziął potężny zamach i zadał linie straszliwy cios, który przeciął ją, krzesząc skry. Usta wrzasnęły. Potężny głaz zakolebał się i raptownie podskoczył. Baz przywarł do resztek sieci, upuszczając Piocara. Liny poderwały go w górę w gwałtownej reakcji na uwolnienie się od ciężaru Zagłady, która wyślizgnęła się z plecionki i runęła w dół. Spadając, mijała przerażone oczy swych niewolników i sług, mknąc na spotkanie wieczności. Osiągnęła dno Tuby i roztrzaskała się z hukiem, od którego zakołysała się cała wieża. W górę buchnęły czarne płomienie i chmura duszącego, zielonkawego dymu, która uciekła przez zadaszone okienko na szczycie wieży. Góra zatrzęsła się, a ludność Tummuz Orgmeen zgodnie jęknęła że zgrozy. Doszło do niewyobrażalnego. Zagłada została odcięta i zniszczona. Władczyni zginęła, a wraz z nią opuściły ich siły i poczucie celu. Kryjąc głowy w ramionach, uciekli z areny, nie patrząc na czarne płomienie. W ciągu paru minut pierwsi uciekinierzy opuścili miasto, za wszelką cenę chcąc uniknąć skutków upadku przerażającej mocy, której służyli. W ucieczce towarzyszyły im trolle, impy, a nawet odziani w czerń ludzie, ignorujący wysiłki dowódców, próbujących opanować panikę. Zniknięcie kontrolującej ich siły wywróciło miasto do góry nogami, niczym szpadel przewracający mrowisko. Zabierali że sobą wszystko, co dało się unieść. Raz rozpoczętego exodusu nikt już nie mógł powstrzymać. W chaosie, jaki zapanował, walczące z Lessis i jej oddziałem siły rozbiegły się. Lessis i Lagdalen powiodły ocalałych tajemnymi schodami na galerię, a potem na najwyższe piętro Tuby Zagłady. Nie napotkały znaczniejszego oporu. W Tubie królował mroczny chaos. Oślepione, duszące się impy wytaczały się obok nich na światło słoneczne. Kobiety natychmiast zaczęły spychać je z murów na oczach osłupiałych legionistów, porażonych płonącą w nich wściekłością. Na piętrze odkryli także kilkoro obywateli miasta, a wśród nich księżniczkę Besitę, żywą, choć usmoloną sadzą i kaszlącą od zielonkawych oparów. Lessis wyciągnęła ją na galerię, gdzie było nieco czystsze powietrze. W panującym zamieszaniu jedna Lagdalen zauważyła ten pokaz siły. Od śmierci Ecatora, księcia kotów, lady Lessis stanowczo przybyło wigoru. Besita podniosła się powoli z podłogi. Nic się jej nie stało, nałykała się tylko dymu. Lessis podziękowała Bogini i uściskała księżniczkę, która natychmiast ponownie zaniosła się kaszlem. Nie znaleźli jednak czarodzieja. W panującym chaosie zdołał się jakoś uwolnić i uciekł, spuszczając się po linie na niższe piętro twierdzy. Następnie wmieszał się w tłum uciekinierów i zniknął w rozległym Ganie. Na koniec odszukali Złamany Ogon, pokryty od stóp do głów sadzą i najeżonego strzałami. Leżał zwinięty w koszu z trzech pozostałych lin, wisząc nad otchłanią Tuby. Aby go uratować, musieli spuścić go na samo dno szybu, pomiędzy rumowisko czarnych odłamków złowrogiej skały. Śmierdziało tu siarką i ozonem. Ściany osmalił wybuch towarzyszący gwałtownemu zniszczeniu Zagłady. Olbrzymi purpurowo-zielony smok podniósł rannego pobratymca i wyniósł go z wieży na słońce. Złożył go na trawniku przy bramie, gdzie zwykle zrzucano pozbawione głów trupy. Lady przykucnęła przy bezwładnym ciele i osłuchała go. Relkinowi łzy spływały po policzkach. Jego smok wyglądał na upieczonego, zakrwawionego i naszpikowanego strzałami. Raptem Lessis uniosła dłoń. - Jeszcze żyje - oświadczyła. Giermek ledwo mógł w to uwierzyć. Patrzył na nią przez długą chwilę, by wreszcie wydać okrzyk radości. Zaraz zawołał o ogień, wrzątek i jakieś narzędzia do usuwania strzał. Zagłada zginęła, a smok przeżył. KONIEC tomu 1